Kampanie Richarda Sharpe’a Trafalgar. 21 października 1805 Bernard Cornwell ROZDZIAŁ PIERWSZY - Sto piętnaście rupii - powiedział chorąży Richard Shar...
20 downloads
27 Views
1MB Size
Kampanie Richarda Sharpe’a Trafalgar. 21 października 1805 Bernard Cornwell
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Sto piętnaście rupii - powiedział chorąży Richard Sharpe, wykładając
pieniądze na stół.
Nana Rao westchnął z dezaprobatą, zagrzechotał koralikami nanizanymi
na druty abakusa i pokręcił głową.
- Sto trzydzieści osiem rupii, sahib.
- Sto i cholerne piętnaście! - nalegał Sharpe. - To jest czternaście funtów,
siedem szylingów i trzypensówka.
Nana Rao zlustrował swego klienta, zastanawiając się, czy warto się
sprzeczać. Stał przed nim młodszy oficer, ledwie chorąży, ale ten uroczy An-
glik miał zaciętą twarz, bliznę na prawym policzku i nie przejmował się
dwoma osiłkami strzegącymi Nana Rao i jego składu.
- Niech będzie sto piętnaście - przystał kupiec, zgarniając monety do du-
żej, czarnej szuflady kasy. Przepraszająco wzruszył ramionami. - Starzeję
się, sahib, już nie umiem liczyć!
- Liczysz doskonale - odparł Sharpe - tylko zakładałeś, że to ja nie potrafię.
- Za to będzie pan zadowolony z zakupów - powiedział Nana Rao.
I tak Sharpe został właścicielem wiszącego łóżka, dwóch kocy, tekowego
kufra podróżnego, latarni, paczki świec, beczki araku, drewnianego wiadra,
pudełka mydła i drugiego z tytoniem oraz wykonanego z mosiądzu filtra,
który, jak go zapewniano, miał zmienić cuchnącą wodę z zakamarków zęzy
w krystalicznie czystą wodę pitną.
Nana Rao zademonstrował mu tę cudowną maszynę, odkupioną ponoć ze
sprowadzonych z Londynu rzeczy dyrektora Kompanii Wschodnioindyj-
skiej, który miał wszystko najlepszej jakości.
- Tu wlewamy wodę, jasne - kupiec napełnił górną, mosiężną komorę
szklaneczką zmąconej cieczy. - Potem woda musi się przesączyć, panie
Sharpe. Po pięciu minutach będzie przejrzysta jak kryształ. Widzi pan?
Podniósł górną część, pokazując jak woda kapie po przejściu przez war-
stwy muślinu.
- Sam wyczyściłem ten filtr i ręczę za jego wydajność. Byłoby szkoda,
gdyby umarł pan od picia brudnej wody tylko dlatego, że nie kupił tego
urządzenia.
Sharpe kupił je zatem. Zrezygnował z nabycia krzesła, regału na książki,
sofy i stojącej umywalki - rzeczy przywiezionych przez pasażerów przyby-
łych do Bombaju z Londynu. Zapłacił jednak za filtr i inne przedmioty, bez
których jego podróż do domu byłaby wyjątkowo uciążliwa. Pasażerowie
wielkich statków handlowych Kompanii Wschodnioindyjskiej musieli sami
zaopatrzyć się w meble.
- Chyba nie chce pan spać na pokładzie, sahib? Bardzo twardo! Bardzo! -
roześmiał się Nana Rao.
Był pulchnym, przyjaźnie uśmiechniętym mężczyzną o wielkich, czarnych
wąsach. Prowadził skup mebli od nowo przybyłych, które potem odsprze-
dawał wyjeżdżającym.
- Proszę zostawić dobytek u mnie - powiedział - a w dniu, kiedy się pan
zaokrętuje, mój kuzyn dostarczy go na statek. Który to statek?
- Calliope - odparł Sharpe.
- A! Calliope!Kapitan Cromwell. Niestety Calliope kotwiczy na redzie, więc
rzeczy trzeba będzie przewieźć łodzią. Mój kuzyn liczy sobie niewiele za tę
usługę, panie Sharpe, bardzo mało, a gdy przybędzie pan szczęśliwie do
Londynu, sprzeda pan wszystko z dużym zyskiem!
Było to raczej mało prawdopodobne, ale i tak stało się nieistotne, bo jesz-
cze tej samej nocy, na dwa dni przed zaokrętowaniem się Sharpe’a, skład
handlowy Nana Rao doszczętnie spłonął wraz ze wszystkimi dobrami.
Ogień pochłonął łóżka, regały, latarnie, filtry do wody, koce, skrzynki, stoły
i krzesła, arak, mydło tytoń, brandy i wino. Ranek zastał tu tylko dym, zglisz-
cza i żałobników zawodzących nad szlachetnym Nana Rao, który zginął w
płomieniach. Na szczęście o trzysta metrów od pogorzeliska stał inny, rów-
nie dobrze zaopatrzony skład, gdzie pomstujący na swój los pasażerowie
mogli dokonać powtórnych zakupów za ceny dwukrotnie wyższe niż u nie-
boszczyka Nana Rao.
Richard Sharpe niczego tam nie kupił. Przebywał już w Bombaju od pięciu
miesięcy, głównie pocąc się i dygocząc w zamkowym szpitalu. Kiedy minęła
gorączka, wędrówki po mieście skracały mu oczekiwanie na przybycie do-
rocznego konwoju z Wielkiej Brytanii, który miał go potem zawieźć do
domu. Przemierzył Bombaj od bogatych rezydencji na wzgórzach Malabaru,
aż po zakazane nadbrzeżne zaułki. Znalazł tam kumpla i ten w zamian za
złotą gwineę, przekazał chorążemu informację, którą Sharpe uznał za cen-
niejszą od monety. W istocie warta była sto piętnaście rupii, dlatego też po
zmroku Sharpe znalazł się w innym zaułku południowego przedmieścia.
Mundur przykrył cuchnącym łachmanem ze starego wyświeconego brudem
i błotem worka. Wygiął się, utykał i kuśtykał z wyciągniętą żebraczo ręką.
Mruczał coś sam do siebie, a czasem odwracał się i smarkał w stronę jakie-
goś bogu ducha winnego przechodnia. Był niezauważalny.
Odnalazł właściwy dom i przykucnął pod ścianą. Horda żebraków, czasem
potwornie okaleczonych, zgromadziła się pod bramą razem z setką klien-
tów, oczekując na powrót z pracy właściciela domu, bogatego kupca. Zjawił
się po zapadnięciu nocy, niesiony przez ośmiu mężczyzn w zakrytej lektyce.
Dwunastu innych długimi kijami odganiało z drogi żebraków, lecz gdy tylko
lektyka kupca znalazła się na dziedzińcu, brama została otwarta i gawiedź
mogła wejść do środka. Żebraków, a między nimi Sharpe’a, zepchnięto na
jedną stronę podwórza, podczas gdy klienci zebrali się u podnóża idących
w głąb domu schodów. Dziedziniec oświetlały zwisające z palm kokoso-
wych latarnie, przez rzeźbione drzwi przesączał się z domu blask świec ol-
brzymiego żółtego kandelabru. Sharpe przepchnął się jak najbliżej domu i
stanął w cieniu pnia palmy. Pod łachmanami ukrył kawaleryjską szablę i na-
bity pistolet, choć miał nadzieję, że broń nie będzie potrzebna.
Kupiec, który zwał się Panjit, kazał czekać klientom i żebrakom, dopóki
nie skończył kolacji. Wówczas drzwi domu otworzyły się, a on, odziany w
długą szatę z wyszywanego żółtego jedwabiu, pojawił się na szczycie scho-
dów. Klienci zaczęli głośno wołać, żebracy parli do przodu, aż znów po-
wstrzymały ich kije strażników. Kupiec uśmiechnął się i zadzwonił małym,
ręcznym dzwonkiem, by przyciągnąć uwagę jaskrawo pomalowanego
bożka stojącego w niszy podwórzowego muru. Panjit pokłonił się bóstwu i
wówczas, jakby w odpowiedzi na modły Sharpe’a, w drzwiach pojawił się
drugi mężczyzna, ubrany w czerwoną jedwabną szatę.
Był to Nana Rao. Uśmiechał się szeroko i nie dziwota, bo wyszedł cało z
płomieni, a jak odkryła gwinea Sharpe’a, był również pierwszym kuzynem
Panjita, kupca, który grubo się obłowił jako właściciel drugiego składu,
sprzedając rzeczy rzekomo zniszczone w feralnym pożarze magazynu Nana
Rao. I tak zręczny podstęp pozwolił krewniakom sprzedać dwukrotnie ten
sam towar, a dziś wieczorem, podnieceni wielkimi zyskami, mieli wybrać
mężczyzn do lukratywnego zajęcia, jakim było przewiezienie pasażerów i
bagaży na stojące na redzie statki. Wybrańcy musieli zapłacić za swój przy-
wilej, co dodatkowo bogaciło Panjita i Nana Rao, więc świadomi swego
szczęścia kuzyni postanowili zapewnić sobie przychylność bogów, rozdając
żebrakom nieco drobnych monet. Sharpe miał zamiar zbliżyć się, do Nana
Rao w przebraniu nędzarza i zrzuciwszy łachmany skłonić, by zawstydzony
oddał mu pieniądze. Widok znających się na swej robocie strażników u pod-
nóża schodów sugerował jednak, że jego plan może być trudniejszy do
wprowadzenia w życie niż sądził, niemniej Sharpe domyślał się, że Nana
Rao prędzej wolałby zapłacić, niż pozwolić, by wydało się jego oszustwo.
Sharpe znalazł się teraz blisko domu. Zauważył, że lektykę odstawiono do
wąskiego ciemnego przejścia, gdzie najwidoczniej znajdowało się tylne wej-
ście. Zaczął rozważać, czy nie prześlizgnąć się tamtędy i nie zaskoczyć Nana
Rao od tyłu, ale strażnicy razami odganiali każdego żebraka, który znalazł
się zbyt blisko alejki. Klientów wpuszczano na schody w małych grupach,
lecz żebracy musieli czekać, aż dobór wioślarzy dobiegnie końca.
Sharpe podejrzewał, że potrwa to długo i osłoniwszy twarz kapturem za-
dowolił się oczekiwaniem. Skulony pod ścianą wypatrywał okazji, by prze-
mknąć alejką wzdłuż domu, gdy strzegący bramy sługa przepchnął się przez
tłum i szepnął coś Panjitowi do ucha. W pierwszej chwili kupiec zrobił prze-
rażoną minę. Na dziedzińcu zapadła cisza, potem szepnął coś do Nana Rao,
który tylko wzruszał ramionami. Panjit klasnął w dłonie i krzyknął coś do
strażników, którzy energicznie rozsunęli na bok klientów, formując przej-
ście od bramy do schodów. Chyba ktoś miał zamiar złożyć wizytę i Nana Rao
nieco zdenerwowany cofnął się w cień ganku.
Teraz nadarzała się okazja do przemknięcia alejką, ale Sharpe powodo-
wany ciekawością pozostał na miejscu. Odstrony bramy dobiegały odgłosy
przypominające drwiny i zamieszanie towarzyszące zwykle przejściu grupy
konstabli podejrzaną uliczką Londynu, potem brama rozwarła się szerzej i
Sharpe osłupiał ze zdumienia.
W bramie stanęła grupa brytyjskich marynarzy dowodzona ni mniej ni
więcej tylko przez nieskazitelnie ubranego kapitana, który miał kapelusz z
wywiniętym rondem, niebieski surdut, krótkie, jedwabne spodnie i pończo-
chy, buty ze srebrnymi sprzączkami i szpadę u boku. Światło latarń odbijało
się w ciężkich, złotych frędzlach epoletów. Z uśmiechem zdjął kapelusz od-
słaniając jasną czuprynę i ukłonił się.
- Czy mam zaszczyt znajdować się w domu Panjita Lashti?
Panjit odkłonił się ostrożnie.
- To jest ten dom - powiedział po angielsku. Kapitan nałożył z powrotem
swój pieróg.
- Przyszedłem - oznajmił przyjacielskim tonem, z lekkim akcentem z
Devonshire - po Nana Rao.
- Nie ma go tu - odparł Panjit.
Kapitan zerknął na kryjącą się w cieniu ganka postać w czerwonej szacie.
- Jego duch wygląda całkiem zdrowo.
- Przecież już powiedziałem - zdenerwował się Panjit - nie ma go tu. Nie
żyje.
Wilk morski uśmiechnął się.
- Nazywam się Chase - rzekł uprzejmie. - Kapitan Joel Chase z floty wojen-
nej Jego Królewskiej Mości i byłbym zobowiązany, gdyby Nana Rao pofaty-
gował się ze mną.
- Jego ciało strawił ogień - oznajmił gniewnie Panjit - a popioły wsypano
do rzeki. Czemu tam go nie szukacie?
- Jest równie martwy, jak ty czy ja. - Chase gestem wysunął swych ludzi
naprzód.
Przyprowadził ze sobą tuzin marynarzy, wszystkich w identycznych bia-
łych spodniach z żaglowego płótna, czerwono-białych bluzach z kołnierzem
i okrągłych słomkowych kapeluszach z przepaską z czerwono białych wstą-
żek. Mieli długie harcapy i trzymali grube drągi, w których Sharpe poznał
belki kabestanu. Przewodził im potężny mężczyzna o gęsto wytatuowanych
gołych przedramionach, obok stał niemal tak samo rosły Murzyn, dzierżący
belkę niczym witkę.
- Nana Rao - Chase zlekceważył opinię, że kupiec nie żyje - jesteś mi wi-
nien dużo pieniędzy i przyszedłem je odebrać.
- Co cię upoważnia do tego najścia? - spytał Panjit.
Tłum, nie znający w większości angielskiego, spoglądał z lękiem na mary-
narzy, ale strażnicy Panjita, przewyższający liczebnie ludzi Chase’a i podob-
nie uzbrojeni, wręcz palili się, by się na nich rzucić.
- Upoważnia mnie - rzekł wyniośle Chase - moja pusta sakiewka.
Uśmiechnął się.
- Chyba nie chcesz, żebym użył siły?
- Użyj siły, kapitanie Chase - równie wyniośle odparł Panjit - a do świtu
znajdziesz się w magistracie.
- Z radością stawię się przed sądem z Nana Rao u boku.
Panjit machnął rękoma, jakby chciał wymieść Chase’a i jego ludzi z dzie-
dzińca.
- Odejdź, kapitanie. Natychmiast opuść mój dom.
- Ani myślę - powiedział Chase.
- Odejdź, bo wezwę władze! - nalegał Panjit. Chase odwrócił się do wyta-
tuowanego mężczyzny.
- Bosmanie, ten typek z wąsami w czerwonej jedwabnej szacie to Nana
Rao. Bierzcie go.
Brytyjscy marynarze ruszyli naprzód, zadowoleni z okazji do bitki, ale
strażnicy Panjita byli równie ochoczy i dwie grupy starły się na środku dzie-
dzińca, z łoskotem waląc kijami, okładając pięściami i uderzając głowami.
W pierwszej chwili marynarze zyskali przewagę, z impetem spychając prze-
ciwnika do stóp schodów, ale liczniejsi ludzie Panjita okazali się zdecydo-
wanie lepsi w walce na długie kije. Zastawili wejście na schody, a potem,
posługując się drągami niczym dzidami, podcinali nogi marynarzom, powa-
lając jednego po drugim. Bosman i Murzyn ulegli ostatni. Starali się chronić
kapitana, który zręcznie wywijał pięściami. Anglicy od początku nie doce-
niali przeciwnika i w końcu zostali pokonani.
Sharpe, roztrącając łokciami żebraków, posuwał się w stronę schodów.
Tłum szydził z brytyjskich marynarzy, Panjit i Nana Rao zaśmiewali się, a
klienci, rozzuchwaleni zwycięstwem strażników, usiłowali dokopać leżą-
cym mężczyznom. Niektórzy obrońcy włożyli sponiewierane kapelusze ma-
rynarzy, a jeden przywdział na znak triumfu pieróg Chase’a. Kapitan dostał
się do niewoli, dwóch ludzi krępowało mu ręce.
Jeden ze stojących obok Panjita strażników dostrzegł Sharpe’a zmierzają-
cego w stronę schodów. Zszedł szybko na dół, krzycząc by Sharpe się cofnął,
a gdy obdarty żebrak go nie usłuchał, chciał mu wymierzyć kopniaka.
Sharpe złapał go za stopę i poderwał w górę. Strażnik upadł na wznak i z
głuchym łoskotem uderzył głową o stopień, czego nikt w tym radosnym roz-
gardiaszu nie zauważył. Panjit uniósłszy ręce w górę wzywał do uciszenia
się. Nana Rao zaśmiewał się, a tymczasem Sharpe skrył się w cieniu krze-
wów rosnących obok schodów.
Zwycięscy strażnicy odepchnęli wreszcie klientów i żebraków od zakrwa-
wionych i posiniaczonych marynarzy, którzy mogli się tylko przyglądać, jak
ich sponiewieranego kapitana sprowadzono bezceremonialnie ze schodów.
Panjit z ironią pokiwał głową udając żal.
- I co mam z tobą zrobić, kapitanie?
Chase uwolnił ręce. Jasne włosy miał zakrwawione, rozcięty policzek, ale
nie ustępował.
- Proponuję, żeby oddał mi pan Nana Rao i modlił się do Boga, w którego
pan wierzy, żebym nie postawił pana przed obliczem władzy.
Panjit zrobił zbolałą minę.
- To pan, kapitanie, stanie przed sądem i jak to będzie wyglądało? Kapitan
Chase z marynarki Jego Królewskiej Mości wdarł się siłą do prywatnego
domu, gdzie wszczął pijacką burdę. Sądzę, kapitanie, Chase, że powinniśmy
omówić warunki ugody, która oszczędzi panu żałosnego losu.
Panjit czekał, ale Chase milczał. Był pokonany. Kupiec spiorunował wzro-
kiem strażnika, który przywłaszczył sobie kapelusz kapitana i polecił go
zwrócić, po czym uśmiechnął się.
- Tak jak pan, nie pragnę skandalu, kapitanie, ale ja wytrzymam to, co wy-
woła ta smutna afera, a pan nie, więc lepiej będzie, gdy złoży mi pan jakąś
propozycję.
Głośny szczęk przerwał wywód Panjita. Nie tyle szczęk, co metaliczny
zgrzyt napinanego kurka. Panjit odwrócił się i ujrzał, że czarnowłosy bry-
tyjski oficer w czerwonej kurtce z blizną na policzku stoi obok jego kuzyna
trzymając lufę pistoletu przy czole Nana Rao.
Strażnicy spojrzeli na Panjita. Niektórzy widząc jego wahanie sięgnęli po
kije i ruszyli w stronę schodów, lecz Sharpe złapał lewą ręką Nana Rao za
włosy i kopniakiem rzucił na kolana, aż kupiec krzyknął z bólu. Brutalność
Sharpe’a i to, że gotów był pociągnąć za spust, powstrzymało strażników.
- Lepiej sam złóż mi ofertę, bo twój martwy kuzyn jest mi winien czterna-
ście funtów, siedem szylingów i trzypensówkę.
- Odłóż pistolet - powiedział Panjit odprawiając straż skinieniem dłoni.
Był zdenerwowany. Negocjacje z uprzejmym kapitanem marynarki wo-
jennej, który był niewątpliwie dżentelmenem, to jedna sprawa, ale ten
ubrany w czerwoną kurtkę chorąży wyglądał na dzikusa. Wciskał lufę w
głowę Nana Rao, aż kupiec jęczał z bólu.
- Odłóż ten pistolet - powtórzył uspokajająco Panjit.
- Myślisz, że zgłupiałem? - parsknął Sharpe. - Zresztą magistrat i tak nic
mi nie zrobi, jeśli zastrzelę twojego kuzyna. Przecież nie żyje! Sam to powie-
działeś. Popiół w rzece.
Wykręcił włosy Nana Rao, wydobywając z klęczącego mężczyzny kolejny
jęk.
- Czternaście funtów, siedem szylingów i trzypensówka.
- Zapłacę! - wydusił Nana Rao.
- Kapitan Chase też chce swoich pieniędzy - dodał Sharpe.
- Dwieście szesnaście gwinei - rzekł Chase czyszcząc kapelusz. - Uważam
jednak, że należy się nam coś więcej za cudowne przywrócenie Nana Rao do
życia!
Panjit nie był głupi. Widział, jak marynarze Chase’a podnoszą belki kabe-
stanu szykując się do dalszej walki.
- Żadnych urzędników sądowych? - spytał Sharpe’a.
- Nienawidzę urzędów - odparł wojak. Panjit uśmiechnął się chytrze.
- Gdybyś zechciał puścić włosy mego kuzyna - zaczął - moglibyśmy przy-
stąpić do omawiania interesu.
Sharpe uwolnił Nana Rao, opuścił lufę pistoletu i cofnął się o krok. Stanął
na baczność.
- Chorąży Sharpe, sir - przedstawił się Chase’owi.
- Hopper! - zawołał cofnąwszy się.
- Sir? - wielki bosman, który zanim uległ przeważającej liczbie, kładł wro-
gów na prawo i lewo, wystąpił naprzód.
- Sharpe, nie jesteś chorążym, tylko aniołem stróżem.
Chase wchodził po schodach z rozwartymi ramionami. Mimo zakrwawio-
nej twarzy był przystojnym mężczyzną, z którego emanowała pewność sie-
bie i pogoda ducha.
- Zjawiłeś się, mój chorąży, niczym deus ex machina, tak upragniony, jak
dziwka na pokładzie armatnim lub wiatr w „końskich szerokościach”- mó-
wił lekkim tonem, ale czuć było w jego słowach gorące zaangażowanie. Za-
miast podać rękę Sharpe’owi, uściskał go szepcząc - dzięki.
- Opróżnić pokład, Hopper. Nasi nieprzyjaciele chcą omówić warunki ka-
pitulacji.
- Rozkaz, sir.
- A to jest chorąży Sharpe i jako przyjaciel ma być traktowany z najwyż-
szymi honorami.
- Rozkaz, sir - uśmiechnął się Hopper.
- Hopper dowodzi osadą mojej szalupy paradnej - wyjaśnił Sharpe’owi
Chase - a ci poobijani dżentelmeni to jego wioślarze. Tej nocy moglibyśmy
nie zaliczyć do szczęśliwych, panowie - Chase zwrócił się do zakrwawio-
nych i posiniaczonych mężczyzn - ale zwycięstwo jest nasze i dziękuję wam.
Dziedziniec został uprzątnięty, przyniesiono krzesła z domu i omówiono
warunki.
To była wyjątkowo dobrze wydana gwinea, pomyślał Sharpe.
- Nawet lubię tych jegomości - powiedział Chase.
- Panjita i Nana Rao? To hultaje, ale też ich lubię - odparł Sharpe.
- Porażkę przyjęli po dżentelmeńsku!
- Niewiele stracili, sir - wyjaśnił Sharpe. - Na tym pożarze zbili fortunę.
- Najstarsza sztuczka pod słońcem - zauważył kapitan Chase. - Zupełnie
jak ten typek z Wyspy Psów, który zaklinał się, że złodzieje opróżnili jego
skład, a poprzedniej nocy widziano jakiś statek pod obcą banderą i ślad się
urywa - zaśmiał się Chase.
Sharpe nic nie powiedział. Znał człowieka, o którym wspomniał Chase i
nawet pomagał mu wywieźć rzeczy tamtej nocy, więc uznał, że lepiej mil-
czeć.
- Ale ty i ja, Sharpe, wyszliśmy na swoje, nie licząc siniaków i skaleczeń, a
to jest najważniejsze, no nie?
- Wyszliśmy na swoje, sir - przyznał Sharpe.
Mężczyźni eskortowani przez osadę szalupy Chase’a wracali przez zaka-
zane uliczki Bombaju i obaj nieśli pieniądze. Chase, który zapłacił Rao dwie-
ście szesnaście gwinei za zaopatrzenie okrętu w rum, brandy, wino i tytoń,
odzyskał trzysta gwinei, a Sharpe otrzymał dwieście rupii. Chorąży uważał,
że był to owocny wieczór, zwłaszcza, że Panjit zobowiązał się bezpłatnie za-
opatrzyć go w łóżko, koce, wiadro, latarnie, kufer, arak, tytoń mydło i filtr
do wody i jeszcze przewieźć wszystko na własny koszt na Calliope. Obaj Hin-
dusi gotowi byli przychylić nieba Anglikom, kiedy zorientowali się, że ani
Chase, ani Sharpe nie zamierzają powiedzieć innym ofiarom oszustwa, że
Nana Rao żyje. Kupcy nakarmili swych niepożądanych gości, napoili ara-
kiem, dali pieniądze, przysięgli dozgonną przyjaźń i życzyli dobrej nocy. Te-
raz Chase i Sharpe wędrowali przez ciemne miasto.
- Ależ to miejsce cuchnie! - jęknął Chase.
- Nie byłeś tu przedtem? - zdumiał się Sharpe.
- Jestem w Indiach od pięciu miesięcy, ale cały czas na morzu - wyjaśnił
Chase. - Od tygodnia jestem na brzegu i czuję ten fetor. Boże, jak tu śmierdzi!
- Nie gorzej, niż w Londynie - odparł Sharpe, co było zgodne z prawdą, ale
ten zapach był inny. Zamiast węgla palono tu suszonym krowim łajnem i ten
swąd mieszał się z zapachami ostrych przypraw i odorem moczu. Ta słod-
kawa, trochę ostra mieszanka nie była odrażająca i Sharpe przypomniał so-
bie, jak zaraz po przybyciu do Bombaju odrzucił go ten fetor, a teraz wyda-
wał mu się swojski, wręcz przyjemny.
- Będzie mi tego brakowało - przyznał. - Czasem nie chce mi się wracać do
Anglii.
- Jakim statkiem?
- Calliope.
Chase’a wyraźnie rozbawiła ta odpowiedź.
- I jak znalazłeś Peculiara?
- Peculiara? - zdumiał się Sharpe.
- Peculiar Cromwell, wasz kapitan - Chase zerknął na Sharpe’a. - Musiałeś
go spotkać!
- Nie, nawet o nim nie słyszałem.
- Przecież konwój musiał przybyć ze dwa miesiące temu.
- I owszem.
- Więc trzeba było się postarać poznać Peculiara. Tak się zresztą nazywa,
Peculiar Cromwell. Dziwnie, co? Kiedyś służył w marynarce, głównie we
Wschodnich Indiach, ale zrezygnował, bo chciał się wzbogacić. Wierzy rów-
nież, że można zostać admirałem bez odsłużenia wielu lat na morzu jako
szeregowy kapitan. To dziwny człowiek, ale dowodzi dzielnym i bardzo
szybkim statkiem. Nie mogę wprost uwierzyć, że nie starałeś się go poznać.
- A niby po co? - spytał Sharpe.
- Oczywiście, aby zapewnić sobie różne przywileje na pokładzie. Zapewne
będziesz podróżował na międzypokładziu?
- Podróżuję tanio, jeśli to chciałeś powiedzieć - rzekł z goryczą Sharpe, bo
choć zapłacił najniższą stawkę, podróż kosztowała go sto siedem funtów i
piętnaście szylingów. Spodziewał się, że armia pokryje koszty, ale wojsko
odmówiło twierdząc, że Sharpe przyjął propozycję wstąpienia do 95 pułku
strzelców i jeśli 95-ty nie wysupła grosza na przejazd, to niech diabli wezmą
ich źle ufarbowane kurtki i Sharpe’a na dokładkę. Zatem musiał wypruć je-
den z diamentów ze szwów swej czerwonej kurtki. Wciąż miał lwią część
szlachetnych kamieni złupionych ze zwłok sułtana Tippoo w wilgotnym tu-
nelu pod Seringapatam, ale irytowało go, że musi tak dużo płacić kompanii
Wschodnioindyjskiej. Brytania wysłała Sharpe’a do Indii i Brytania po-
winna, jego zdaniem, go stamtąd wywieźć.
- Dlatego politycznie byłoby, Sharpe - orzekł Chase - żebyś osobiście
przedstawił się Peculiarowi, dopóki jeszcze mieszka na brzegu i wręczył
temu chciwemu dziadowi prezent, bo inaczej nie przydzieli ci przyzwoitej
kwatery. Jeżeli nie posmarujesz srebrem ręki Peculiar, jak nic umieści cię na
dolnym międzypokładzie razem ze szczurami. Ten pod głównym pokładem
jest o wiele lepszy i nie kosztuje ani pensa drożej, ale dolny międzypokład
to smród, wymiociny i bieda przez całą drogę do domu.
Wyszli z ciasnej uliczki i poprowadzili za sobą osadę wioślarzy ulicą,
wzdłuż której stały naczynia napełnione nieczystościami. To była dzielnica
blacharzy. Paleniska w kuźniach płonęły jasno, huk młotków niósł się przez
noc. Szare krowy przyglądały się idącym żeglarzom, a psy zajadle szczekały,
budząc bezdomnych, którzy skulili się między beczkami z uryną a ścianami
domów.
- Szkoda, że popłyniesz w konwoju - powiedział Chase.
- Czemu, sir?
- Ponieważ konwój płynie z szybkością najwolniejszego statku - wyjaśnił
Chase. - Calliope dotarłaby do Anglii w trzy miesiące, gdyby mogła rozwinąć
skrzydła, ale będzie musiała się wlec. Chciałbym żeglować z tobą. Zaofero-
wałbym ci przejazd w podzięce za uratowanie nas, ale niestety jestem łowcą
duchów.
- Łowcą duchów, sir?
- Słyszałeś kiedyś o Revenant?
- Nie, sir.
- To przejaw ignorancji, żołnierzu - odparł rozbawiony Chase. - Revenant,
mój drogi Sharpe, to francuska siedemdziesiątka czwórka, która poluje na
Oceanie Indyjskim. Kryje się na Mauritiusie, wypływa by zdobyć łupy i
znika, zanim zdołamy ją złapać. Jestem tu po to, by ją przygwoździć, ale za-
nim zacznę łowy, muszę oskrobać dno. Mój okręt jest zbyt powolny po
ośmiu miesiącach w morzu i oczyszczamy go ze skorupiaków, by przywró-
cić mu szybkość.
- Życzę powodzenia, sir - odparł Sharpe i zasępił się. - Ale co to ma wspól-
nego z duchami?
Sharpe zwykle nie zadawał takich pytań. Przeszedł przez kolejne stopnie
w batalionie czerwonych kurtek, ale kiedy awansował na oficera, znalazł się
w świecie, gdzie niemal wszyscy byli od niego lepiej wykształceni. Przywykł
do tego, że nie rozumiał wielu drobiazgów, ale nie krępował się ujawnić
swej ignorancji wobec kogoś tak życzliwego jak Chase.
- Revenant to u Żab słowo oznaczające ducha - wyjaśnił Chase. - Rzeczow-
nik męski. Miałem nauczyciela, który wbijał mi ten język do głowy i też chęt-
nie bym mu coś wbił.
Niedaleko zapiał kogut i Chase spojrzał w niebo.
- Prawie świta - zauważył. - Pozwolisz zaprosić się na śniadanie? Potem
moi chłopcy odwiozą cię na Calliope. Przyspieszą podróż do domu, co?
Dom. Słowo dziwnie brzmiące dla Sharpe’a, bo nie miał innego poza armią
i nie widział Anglii od sześciu lat. Sześć lat! Nie cieszyła go perspektywa po-
wrotu. Nie myślał o Anglii jako o domu, nie wiedział, gdzie go ma, ale popły-
nie tam, gdzie znajduje się to iluzoryczne miejsce.
Chase mieszkał na brzegu w czasie, gdy jego okręt był czyszczony.
- Pochylamy go podczas odpływu i skrobiemy pokryty miedzianą blachą
kadłub - wyjaśniał, kiedy służący przynosili kawę, gotowane jajka, bułeczki,
szynkę, kurczaka na zimno i kosz mango.
- Czyszczenie poszycia to cholerna robota. Trzeba było zdjąć wszystkie
działa i połowę ekwipunku, ale potem będzie frunął po wodzie. Weź więcej
jajek, Sharpe! Musisz być głodny. Ja jestem. Podoba ci się dom? Należy do
bliskiego kuzyna mojej żony, handlowca. Teraz przebywa w górach, robiąc
to, co wszyscy handlowcy starający się wzbogacić. To jego steward poinfor-
mował mnie o oszustwie Nana Rao. Siadaj, Sharpe, siadaj. Jedz.
Zasiedli do śniadania w cieniu rozległej werandy, skąd mieli widok na
mały ogród, drogę i morze. Chase był uprzejmy, szczodry i zapewne świa-
dom przepaści dzielącej zwykłego chorążego, a jest to najniższa ranga ofi-
cerska w armii, od kapitana okrętu, odpowiednika pułkownika, który na
swej jednostce miał niemal boską władzę. Sharpe zdawał sobie z tego
sprawę, lecz widział, że Joel Chase miał dobry charakter i polubił tego ofi-
cera, którego wdzięczność płynęła z głębi serca.
- Czy dasz wiarę, że ten łotr Panjit mógł naprawdę postawić mnie przed
sądem? - spytał Chase. - Dobry Boże, Sharpe, to dopiero byłby pasztet! A
Nana Rao zniknąłby i kto by mi uwierzył, że nieboszczyk powrócił do życia?
Weź jeszcze trochę szynki. To oznaczałoby śledztwo i bez wątpienia sąd
wojskowy. Musiałbym mieć piekielne szczęście, by zachować dowództwo.
Ale skąd mogłem wiedzieć, że ma prywatną armię?
- Wyszliśmy z tego cało, sir.
- Dzięki tobie, Sharpe, dzięki tobie - wzdrygnął się Chase. - Ojciec zawsze
powtarzał, że nie doczekam trzydziestki, a już mam o pięć lat więcej, ale
pewnego dnia wpakuję się w kłopoty i nie będzie żadnego chorążego, który
mnie z nich wyciągnie.
Poklepał torbę, w której miał pieniądze zwrócone przez Nana Rao i
Panjita.
- A tak między nami, Sharpe, te pieniądze to gratka. Okazja! Sądzisz, że
moglibyśmy hodować mango w Anglii?
- Nie wiem, sir.
- Spróbuję. Zasadzę kilka w ciepłych zakątkach ogrodu i kto wie? - Chase
nalał sobie kawy i rozprostował długie nogi.
Ciekawiło go, czemu Sharpe, mężczyzna pod trzydziestkę był dopiero cho-
rążym. Podpytał go taktownie, a gdy okazało się, że Sharpe zaczynał jako
zwykły szeregowiec, nie mógł wyjść z podziwu.
- Poznałem kiedyś kapitana, który przeszedł całą drogę służbową - powie-
dział - i był cholernie dobry! Znał się na fachu. Wiedział, co dzieje się w ciem-
nych kątach, do których na ogół nie zaglądają kapitanowie. Sądzę, że armia
jest z ciebie zadowolona, Sharpe.
- Nie jestem tego pewien, sir.
- Szepnę do ucha, komu trzeba, Sharpe, choć jeśli nie złapię Revenant,
mało kto zechce mnie wysłuchać.
- Złapie go pan.
- Modlę się o to, ale to szybki okręt. Szybki i zwrotny, jak wszystkie fran-
cuskie okręty. Te łotry nie umieją żeglować, ale wiedzą, jak budować statki.
Ich okręty są jak ich kobiety, Sharpe. Piękne i szybkie, ale fatalnie prowa-
dzone. Weź musztardy - Chase podsunął mu słoik i pogłaskał wychudłego,
czarnego kota, spoglądając na widoczne między palmami morze.
- Lubię kawę - rzekł i pokazał w stronę morza. - Tam jest Calliope.
Sharpe widział jedynie zbitą masę statków po drugiej stronie zatoki za
płycizną, w której roiło się od barek, transportowych i rybackich łodzi.
- Suszą marsle - dodał Chase i wtedy Sharpe zobaczył, że na jednym statku
rozwieszono ożaglowanie, ale z tej odległości Calliope wyglądała jak dzie-
siątki innych wschodnioindyjskich jednostek, które popłyną do domu ra-
zem, by chronić się przed grasującymi po Oceanie Indyjskim korsarzami. Z
brzegu przypominały okręty wojenne, bo burty miały wymalowane na
czarno i biało, co miało zasugerować, że masywne kadłuby kryją armaty za
furtami działowymi, ale to nie zwiodłoby żadnego pirata. Statki wypełniane
bogactwem Indii stanowiły cenny łup i każdy korsarz czy kapitan francu-
skiej floty pragnął je zdobyć. Kto chciał żyć jak pączek w maśle aż do śmierci,
musiał jedynie schwytać taki statek jako pryz1, dlatego największe z nich płynęły w konwoju.
- A gdzie jest pański okręt, sir? - spytał Sharpe.
- Stąd nie widać - odparł Chase. - Jest w trakcie karenażu na błotnistym
brzegu po drugiej stronie Wyspy Słoni.
- Karenażu?
- Leży na burcie, żeby można było wypolerować poszycie.
- Jak się nazywa?
- Pucelle - odparł zmieszany Chase.
1 pryz (ang. prize) oznacza morską zdobycz wojenną (przyp. tłum.)
- Pucelle? To brzmi z francuska.
- Bo to po francusku, Sharpe, znaczy „dziewica”. - Chase udawał obrażo-
nego, gdy Sharpe roześmiał się. - Słyszałeś o la Pucelle d’Orleans?
- Nie, sir.
- Dziewica Orleańska, Sharpe, inaczej Joanna d’Arc, a okręt został na-
zwany jej imieniem i wierzę głęboko, że nie skończy jak ona, spalony na sto-
sie.
- Ale czemu nadaliście okrętowi imię Francuzki, sir?
- Nie my, tylko Żaby. To był francuski okręt, który Nelson zdobył na Nilu.
Jak przejmiesz okręt, Sharpe, zachowujesz starą nazwę, chyba, że jest na-
prawdę wstrętna. Nelson zdobył tam również Franklina, piękny osiemdzie-
sięciodziałowiec, ale nie do pomyślenia było, żeby brytyjski okręt nosił na-
zwisko cholernego jankeskiego zdrajcy, więc nazwali go Canopus. Ale mój
zachował kobiece imię, bo jest piękny. Piękny i szybki. O, Mój Boże, nie.
Usiadł prosto i spojrzał na drogę.
- Tylko nie to, na Boga!
Ostatnie słowa poprzedziło westchnienie, gdy odkryty powóz zwolnił i
zatrzymał się tuż przed bramą ogrodu. Chase, który dotąd był w jowialnym
nastroju, nachmurzył się.
Hinduski woźnica w żółto czarnej liberii przywiózł mężczyznę i kobietę.
Dwaj miejscowi lokaje ubrani w takie same liberie, pospiesznie otworzyli
drzwiczki i rozłożyli stopnie, by mężczyzna w białym lnianym żakiecie mógł
wysiąść na chodnik. Żebrak natychmiast pokuśtykał w stronę powozu, lecz
jeden z lokai potraktował go mocnym kopniakiem, a woźnica batem dopeł-
nił dzieła. Biało odziany mężczyzna był w średnim wieku, a z twarzy przy-
pominał Sharpe’owi sir Arthura Wellesleya. Może sprawił to wydatny nos,
zimne, wyniosłe spojrzenie, a wszystko razem, od powozu poczynając po-
przez ustrojonych służących, mówiło o uprzywilejowanej pozycji społecz-
nej.
- Lord William Hale - wycedził z niechęcią Chase.
- Nigdy o nim nie słyszałem.
- Jest z Komisji Kontroli - wyjaśnił Chase, a widząc uniesioną brew
Sharpe’a dodał - sześciu ludzi wyznaczonych przez rząd do czuwania, by
Kompania Wschodnioindyjska nie zrobiła jakiegoś głupstwa. A raczej, by
odium w żadnym razie nie padło na rząd.
Spojrzał kwaśno na lord Williama, który przestał rozmawiać z kobietą sie-
dzącą w powozie.
- A to jego żona. Niedawno przywiozłem oboje z Kalkuty, więc pewnie po-
płyną do domu w tym samym konwoju, co i ty. Módl się, oby nie na Calliope.
Lord William był siwy i Sharpe przypuszczał, że jego żona jest również w
średnim wieku, lecz kiedy opuściła białą parasolkę, Sharpe mógł zobaczyć
wyraźnie jej lordowską mość i zaparło mu dech w piersiach. Była o wiele
młodsza od lorda Williama, a na widok jej bladej, szczupłej twarzyczki o
urzekającej urodzie zmąconej smutkiem, Sharpe poczuł ukłucie w sercu. Pa-
trzył na nią jak zahipnotyzowany.
Chase uśmiechnął się widząc minę Sharpe’a.
- Szlachetnie urodzona Grace de Laverre Gould, trzecia córka hrabiego
Selby, dwadzieścia lat młodsza od męża i równie zimna jak on.
Sharpe nie mógł oderwać wzroku od jej lordowskiej mości, ponieważ ko-
bieta była naprawdę piękna, nieziemsko piękna i równie niedostępna. Bladą
cerę o karnacji kości słoniowej podkreślały pukle gęstych czarnych włosów
na pozór niedbale upiętych, lecz nawet Sharpe domyślał się, że ułożenie ich
zabrało masę czasu pokojówce. Nie uśmiechała się, tylko spoglądała z od-
daniem na małżonka.
- Wydaje się być raczej smutna - zauważył Sharpe.
- A niby czym miałaby się smucić? Uroda jest jej majątkiem, Sharpe, a
męża ma równie bogatego, co ambitnego i sprytnego. Niebawem doczeka,
że zostanie żoną premiera, pod warunkiem, że lord William nie zrobi fałszy-
wego kroku, a wierz mi, stąpa czujnie jak kot - zakpił Chase słysząc nutkę
fascynacji w głosie Sharpe’a.
Lord William zakończył rozmowę z żoną i skinął na lokaja, by otworzył
mu bramę.
- Mógłbyś znaleźć dom z podjazdem dla powozów - upomniał kapitana
idąc krótką ścieżką. - Diabelnie irytuje mnie opędzanie się na każdym kroku
od żebraków.
- Niestety, milordzie, my żeglarze kiepsko radzimy sobie na lądzie. Czy
mógłbym podjąć kawą pańską małżonkę?
- Żałuję, ale jej lordowska mość nie czuje się dobrze. - Lord William wbiegł
po schodkach werandy, obrzucił Sharpe’a lekceważącym spojrzeniem i wy-
ciągnął rękę w stronę Chase’a, jakby spodziewając się, że coś otrzyma. Mu-
siał zauważyć krew we włosach kapitana, ale nie wspomniał o tym. - No,
Chase, może załatwisz sprawę?
Chase niechętnie sięgnął po dużą, skórzaną torbę, w której miał odebrane
od Nana Rao monety, odliczył sporą część i wręczył lordowi Williamowi.
Jego lordowska mość wzdrygnął się na myśl o przyjęciu takich pieniędzy i z
przykrością włożył je do kieszeni surduta.
- Pokwitowanie - rzekł, wręczając kapitanowi skrawek papieru. - Nie
otrzymałeś chyba nowych rozkazów?
- Niestety, milordzie. Wciąż mam odszukać Revenant.
- Miałem nadzieję, że skierują cię do domu. Jest sprawą najwyższej wagi,
bym szybko wrócił do Londynu.- Zmarszczył brwi i odwrócił się bez słowa.
- Milordzie - odezwał się Chase - nie dał mi pan szansy na przedstawienie
mego szczególnego przyjaciela, pana Sharpe’a.
Lord William zaszczycił Sharpe’a drugim przelotnym spojrzeniem i nie
dostrzegł w nim niczego, co kłóciłoby się z pierwszym wrażeniem mówią-
cym, że chorąży jest kimś mało znaczącym i bezwartościowym, więc odwró-
cił wzrok, jednak, kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się, Sharpe ujrzał w
oczach jego lordowskiej mości siłę, zadufanie i arogancję. Lord William był
człowiekiem posiadającym więcej władzy, niż mu się należało, a chciał jej
więcej i nie zamierzał tracić czasu dla kogoś, kto nie miał mu nic do zaofe-
rowania.
- Pan Sharpe służył pod sir Arturem Wellesleyem - dodał Chase.
- Jak tysiące innych - rzucił lekceważąco Lord William i zmarszczył brwi.
- Mógłby mi pan oddać pewną przysługę, Chase.
- Jestem oczywiście do dyspozycji jego lordowskiej mości - odparł uprzej-
mie Chase.
- Ma pan łódź paradną i osadę?
- Jak każdy kapitan.
- Musimy dostać się na Calliope. Może nas pan przewieźć?
- Niestety, milordzie, już to obiecałem panu Sharpe’owi. Jednak sądzę, że
chętnie popłynie razem z panem. Też ma skierowanie na Calliope.
- Będę szczęśliwy mogąc pomóc - wtrącił Sharpe. Mina lorda Williama su-
gerowała, że pomoc Sharpe’a byłaby ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzył.
- Zostańmy przy poprzednich ustaleniach - rzekł i wyniósł się nie tracąc
czasu.
- Dzielić łódź z tobą, Sharpe - roześmiał się pod nosem Chase. - Prędzej
wyrosłyby mu skrzydła, by mógł pofrunąć.
- Nie miałbym nic przeciwko temu, by dzielić łódź z nią - rzeki Sharpe pa-
trząc na lady Grace, która siedziała ze wzrokiem utkwionym przed siebie,
podczas gdy woźnica odpędzał batem żebraków na bezpieczną odległość od
powozu.
- Mój drogi Sharpe - odparł Chase, spoglądając na odjeżdżających gości -
będziesz z nią na statku, co najmniej przez cztery miesiące, lecz wątpię, czy
ją w ogóle zobaczysz. Lord William twierdzi, że żona ma delikatne nerwy i
nie cierpi towarzystwa obcych. Miałem ją na pokładzie Pucelle prawie przez
miesiąc i widziałem ze dwa razy. Zaszyła się w swojej kabinie, a spacero-
wała po pokładzie tylko nocą, by nikt jej nie przeszkadzał. Założę się o twoje
miesięczne pobory przeciwko moim rocznym, że kiedy dopłyniecie do An-
glii, nawet nie pozna twojego imienia.
- Nie zakładam się - uśmiechnął się Sharpe.
- Tym lepiej dla ciebie - rzekł Chase. - Ja grałem bez opamiętania w wista
w ubiegłym miesiącu. Obiecałem żonie nie obstawiać zbyt wysoko i Bóg
mnie pokarał. Ależ ze mnie głupiec! Grając niemal co wieczór między Kal-
kutą a Bombajem, przegrałem sto siedemdziesiąt gwinei do tego bogatego
drania. Moja wina - przyznał niechętnie. - Więcej nie gram.
Dotknął blatu stołu, jakby nie wierzył we własne postanowienie.
- A pieniędzy wciąż mało, co? Muszę tylko schwytać Revenant i mam nie-
zły stosik monet.
- Uda ci się - zapewnił go Sharpe.
- Mam nadzieję - uśmiechnął się Chase. - Olbrzymią nadzieję, tylko, że te
cholerne Żaby wyszkoliły paru prawdziwych marynarzy, a Revenant dowo-
dzi kapitan Louis Montmorin. Jest dobry, podobnie jak jego ludzie i okręt.
- Ale ty jesteś Brytyjczykiem, więc musisz być lepszy.
- Co daj Boże, amen - podsumował Chase.
Skreślił na świstku papieru swój angielski adres, potem uparł się towa-
rzyszyć Sharpe’owi do fortu, w którym chorąży zostawił swoje rzeczy i obaj
ruszyli przez wciąż dymiące zgliszcza składu Nana Rao, do zatoki, gdzie cze-
kała łódź Chase’a. Kapitan uścisnął dłoń Sharpe’a.
- Na zawsze pozostanę twoim dłużnikiem, Sharpe.
- To nazbyt wiele, sir.
- Zeszłej nocy wyszedłem na głupca - pokręcił głową Chase - i gdybym nie
spotkał ciebie, rano byłbym jeszcze większym głupcem. Wiele ci zawdzię-
czam, Sharpe i tego nie zapomnę. Spotkamy się jeszcze, jestem tego pewien.
- Też mam taką nadzieję, sir - odparł Sharpe i zszedł po zabłoconych
schodkach. Czas wracać do domu.
Osada łodzi paradnej kapitana Chase’a, mimo że posiniaczona i zakrwa-
wiona, była w dobrych humorach po przygodach zeszłej nocy. Bosman
Hopper, który walczył tak dzielnie, pomógł Sharpe’owi wejść do szalupy po-
malowanej w biało-czerwone pasy wokół okrężnicy, co pasowało do bia-
łych wioseł z czerwonymi opaskami.
- Jadł pan śniadanie, sir? - spytał Hopper.
- Kapitan Chase zatroszczył się o mnie.
- To dobry człowiek - rzekł ciepło Hopper.
- Znasz go długo? - zaciekawił się Sharpe.
- Od czasu, gdy był w wieku pana Colliera - bosman skinął głową w stronę
małego, najwyżej dwunastoletniego chłopca, który usiadł przy nim na rufie.
Pan Collier był asystentem pokładowym i po bezpiecznym odstawieniu
Sharpe’a na pokład Calliope odpowiadał za dostarczenie trunków do pry-
watnego składziku kapitana Chase’a.
- Pan Col ier - ciągnął bosman - dowodzi tą szalupą, prawda, sir?
- Tak jest - powiedział Collier dziecięcym głosem i wyciągnął rękę do
Sharpe’a. - Harry Collier, sir.
Nie musiał tytułować Sharpe’a „sir”, bo midszypmen jest odpowiednikiem
stopnia chorążego, ale Sharpe był znacznie starszy, a w dodatku przyjaźnił
się z kapitanem.
- Dowodzi pan Collier - powtórzył Hopper - więc jeśli rozkaże zaatakować
statek, sir, ruszymy do ataku. Będziemy mu posłuszni aż po grób, prawda,
sir Collier?
- Sam pan to powiedział, Hopper.
Załoga uśmiechnęła się.
- Zetrzeć z pysków te głupkowate uśmieszki! - ryknął Hopper i strzyknął
przeżutym tytoniem ponad okrężnicą.
Przyszło mu to o tyle łatwiej, że nie miał dwóch przednich zębów.
- Tak, sir - ciągnął spoglądając na Sharpe’a - służyłem z kapitanem
Chase’em, kiedy był jeszcze brzdącem. Byłem z nim, kiedy zdobył Bouvines.
- Bouvines?
- Żabia fregata, sir. Trzydzieści dwa działa, nasz okręt Spritely miał dwa-
dzieścia osiem i zajęło to nam dwadzieścia dwie minuty, od pierwszego wy-
strzału z armaty do ostatniego. Krew ciekła szpigatami, kiedy z nią skończy-
liśmy. A pewnego dnia sir Collier - spojrzał srogo na małego chłopca, któ-
rego twarz skryła się pod za dużym kapeluszem - będzie pan dowodził jed-
nym z okrętów Jego Królewskiej Mości i pańskim zaszczytnym obowiąz-
kiem będzie bicie Żab.
- Taką mam nadzieję, panie Hopper.
Szalupa płynęła gładko przez zatokę pełną śmieci, liści palmowych, wzdę-
tych ciał szczurów, psów i kotów. Mnóstwo innych łodzi i barkasów, niektó-
rych wyładowanych bagażami, zdążało w stronę czekającego konwoju. Naj-
więcej szczęścia mieli ci, których statki cumowały w dokach Kompanii. Ale
z powodu braku miejsca dla wszystkich statków handlowych, pozostali pa-
sażerowie musieli płynąć aż na kotwicowisko.
- Widziałem pańskie rzeczy załadowane na tubylczą łódź, sir - rzekł
Hopper - i powiedziałem draniom, że jak ich nie dostarczą na pokład, po-
każę im, gdzie raki zimują. Robią takie numery, sir.
Przekrzywił głowę i roześmiał się.
- Widzi pan? Jeden z tych łajdaków knuje coś niedobrego.
- Coś niedobrego? - zdziwił się Sharpe. Widział jedynie dwie małe łódki,
które tkwiły nieruchomo na wodzie. Jedna była wypełniona bagażami,
druga wiozła trzy osoby.
- Dranie mówią, że dowóz do statku kosztuje rupię, sir - wyjaśniał Hopper
- potem w połowie drogi potrajają cenę, a w razie odmowy wiosłują z po-
wrotem do brzegu. Nasi chłopcy robią to samo, kiedy złapią pasażerów
chcących przepłynąć z Deal do Downs.
Pociągnął za ster, by ominąć obie łódki.
Sharpe zobaczył, że w pierwszej łodzi siedział lord William Hale z żoną i
jakiś młody mężczyzna, w następnej dwoje służących i stos bagaży. Lord
William przemawiał gniewnie do uśmiechniętego Hindusa, który miał za nic
jego złość.
- Jego cholerna lordowska mość musi zapłacić - rzekł Hopper - albo odsta-
wią go z powrotem.
- Podwieź nas bliżej - powiedział Sharpe.
Hopper spojrzał na niego i wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć,
że jeśli Sharpe chce wyjść na głupka, to nie jego sprawa.
- Zwolnić wiosła - zawołał.
Osada wyjęła pióra z wody i szalupa rozpędem posuwała się w stronę nie-
ruchomych łódek, aż znalazła się o półtora metra od nich.
- Przeciwciąg! - warknął Hopper, wiosła zanurzyły się w wodzie, zatrzy-
mując elegancką łódź.
Sharpe wstał.
- Ma pan kłopoty, milordzie?
Lord William nachmurzył się na widok Sharpe’a, ale nic nie powiedział, a
jego żona usiłowała zasugerować, że jakiś odór, gorszy od cuchnącej zatoki,
podrażnił jej delikatne powonienie. Bez wyrazu spoglądała w stronę rufy,
ignorując hinduską osadę, męża i Sharpe’a. Za to trzeci pasażer, skromnie,
acz gustownie ubrany młodzieniec wstał i wyjaśnił, na czym polega kłopot.
- Nie chcą się ruszyć - poskarżył się.
- Zamilcz, Braithwaite, milcz i siadaj - warknął lord zdegustowany obec-
nością Sharpe’a.
Sharpe chciał pomóc nie tyle lordowi Williamowi, co jego żonie, więc wy-
jął pistolet i naciągnął kurek.
- Wiosłuj! - rozkazał Hindusowi, który tylko splunął za burtę.
- Co ty, na miłość Boską, wyprawiasz? - lord William w końcu raczył zau-
ważyć Sharpe’a. - Moja żona jest w łodzi! Ostrożnie z tym pistoletem, dur-
niu! Kim ty, u diabła jesteś?
- Byliśmy sobie przedstawieni niecałą godzinę temu, milordzie. Nazywam
się Richard Sharpe.
Wystrzelił i kula trafiła łódź na wysokości linii wodnej pomiędzy upartym
przewoźnikiem a pasażerami. Lady Grace z przerażenia zakryła usta dłonią,
ale kula nikogo nie zraniła, a jedynie przedziurawiła łódź i Hindus musiał
zatkać przeciek kciukiem. Sharpe zaczął nabijać pistolet.
- Wiosłować, dranie! - krzyknął.
Hindus obejrzał się oceniając odległość od brzegu, ale Hopper polecił wio-
słować w tył i szalupa powoli przesunęła się za łodzie, odcinając im drogę
do lądu. Lord William najwyraźniej zaniemówił ze zdumienia i tylko patrzył
nienawistnym wzrokiem, jak Sharpe wciska nową kulę w krótką lufę. Hin-
dus nie chciał ryzykować kolejnej dziury w łodzi, więc krzyknął na swoich
ludzi, którzy ostro naparli na wiosła. Hopper z uznaniem skinął głową.
- Mieszanka wody z wiatrem, sir. Kapitan Chase byłby z pana dumny.
- Wiatr i woda? - spytał Sharpe.
- Przedziurawił pan drania na linii wodnej, sir. Zatonie, jeśli tego nie zata-
muje.
Sharpe spojrzał na jej lordowską mość, która wreszcie poparzyła na
swego wybawiciela. Miała wielkie oczy i być może to właśnie one nadawały
jej twarzy smutny wyraz, ale Sharpe wciąż oszołomiony jej urodą nie mógł
się powstrzymać, by nie mrugnąć do niej. Szybko spuściła wzrok.
- Teraz na pewno zapamięta, jak się nazywam - rzekł.
- I tylko dlatego pan to zrobił? - spytał Hopper, a gdy Sharpe nic nie odpo-
wiedział, roześmiał się.
Łódź lorda Williama przybiła do Calliope pierwsza. Służący, którzy podró-
żowali drugą łodzią, mieli wdrapać się po burcie statku, podczas gdy mary-
narze wciągali w sieciach bagaż, ale lord William i jego żona przeszli na pły-
wającą platformę, skąd wspięli się schodnią do przejścia w nadburciu.
Sharpe czekał na swoją kolej. Czuł woń wody z zęzy, soli i smoły. Z położo-
nego wyżej otworu w kadłubie wylewał się strumień brudnej wody.
- Wypompowują z dna, sir - powiedział Hopper.
- To znaczy, że kadłub przecieka?
- Wszystkie statki przeciekają, sir. Taka ich natura.
Kolejny barkas podpłynął do dziobu Calliope i marynarze zaczęli zmagać
się z wierzgającymi w sieciach kozami i skrzynkami pełnymi gdaczących
kur.
- Mleko i jajka - rzekł pogodnie Hopper, po czym warknął na załogę, by
odłożyła wiosła umożliwiając Sharpe’owi wyjście.
- Życzę szybkiej i bezpiecznej podróży, sir - powiedział bosman. - Wra-
camy do starej Anglii, co?
- Wracamy do Anglii - odparł Sharpe. Patrzył jak wiosła unoszą się w górę,
a Hopper wykorzystuje resztkę pędu, by delikatnie ustawić szalupę przy po-
moście. Sharpe wręczył mu monetę, zasalutował panu Collierowi, podzię-
kował osadzie i przeszedł na platformę, skąd wspiął się na pokład i wszedł
przez otwartą ambrazurę, furtę działową, z której sterczała wypolerowana
lufa armatnia. Wewnątrz czekał oficer.
- Pańskie nazwisko? - spytał stanowczo.
- Richard Sharpe.
Oficer rzucił okiem na listę.
- Pański bagaż już jest na pokładzie, panie Sharpe, a to dla pana - wręczył
mu wyjętą z kieszeni kartkę. - Reguły obowiązujące na statku. Przeczytać,
zapamiętać i stosować. Pańskie stanowisko bojowe jest przy dziale numer
pięć.
- Moje, co? - zdumiał się, Sharpe.
- Każdy pasażer płci męskiej pomaga w obronie statku, panie Sharpe.
Działo numer pięć - machnął ręką w głąb statku. Ale pokład był tak zawa-
lony bagażem, że nie widać było nawet armat przy drugiej burcie. - Panie
Binns!
Młodziutki oficer przedzierał się przez stosy bagaży.
- Sir?
- Proszę wskazać panu Sharpe’owi pomieszczenie na dolnym międzypo-
kładziu przy sterowni. Jedno z tych dwa i pół na dwa, panie Binns. Młotek i
gwoździe, byle żwawo!
- Tędy, sir - powiedział Binns ruszając ku rufie. - Mam już młotek i gwoź-
dzie.
- A to, na co? - spytał Sharpe.
- Po to, by przybić pańskie umeblowanie do pokładu. Nie chcemy, żeby
ślizgało się tu i tam, kiedy wpłyniemy na burzliwe wody, sir, co nie nastąpi,
dopóki nie osiągniemy cieśniny Madagaskarskiej, a tam będzie kołysało, sir
i to bardzo mocno. - Binns pomknął, znikając w ciemnym zejściu niczym
królik w norze.
Sharpe pospieszył za nim, ale nie doszedł do schodów, bo zza stosów ba-
gaży zastąpił mu drogę lord William. Za nim wyłonił się młody człowiek w
pogrzebowym stroju.
- Jak cię zwą? - spytał Hale.
Sharpe najeżył się. Najrozsądniej byłoby położyć uszy po sobie, bo Hale
miał mocną pozycję w Londynie, ale Sharpe’a wyjątkowo drażniła jego lor-
dowska mość.
- Tak samo, jak przed dziesięciu minutami - odparł krótko.
Lord William spojrzał w opaloną, męską, przeciętą blizną twarz Sharpe’a.
- Jest pan impertynentem, a tego nie toleruję - warknął. Zerknął na białe
wyłogi kurtki Sharpe’a. - Siedemdziesiąty czwarty? Jestem w zażyłych sto-
sunkach z pułkownikiem Wallace’em i poinformuję go o pańskiej niesubor-
dynacji. - Jak na razie lord William nie podniósł głosu, który był i tak wy-
starczająco przerażający, ale teraz zabrzmiała w nim irytacja.- Mógł mnie
pan zabić z tego pistoletu!
- Zabić pana? - spytał Sharpe. - W żadnym razie. Nie w pana celowałem.
- Braithwaite, napiszesz zaraz do pułkownika Wallace’a - polecił mło-
dzieńcowi w czerni lord William - i upewnisz się, że list dotrze na ląd, zanim
odpłyniemy.
- Oczywiście, milordzie, natychmiast - odparł Braithwaite.
Sekretarz lorda Williama spojrzał na Sharpe’a z politowaniem, dając mu
tym do zrozumienia, że chorąży zadarł z siłami, które go przewyższają.
Lord William odsunął się, pozwalając Sharpe’owi dołączyć do Binnsa,
który obserwował zajście ze schodów.
Sharpe nie bał się pogróżek lorda Williama. Jego lordowska mość mógł
pisać na próżno setki listów do pułkownika Wallace’a, bo Sharpe już nie słu-
żył w siedemdziesiątym czwartym. Nosił jego mundur, bo nie miał nic in-
nego, a po powrocie do Brytanii dołączy do dziewięćdziesiątego piątego,
słynącego z dziwacznych zielonych surdutów. Nie podobał mu się ten kolor.
Zawsze chodził w czerwieni. Binns czekał u podnóża schodów.
- Dolny pokład, sir - powiedział i przepchnął się przez grubą płócienną
zasłonę do ciemnego, wilgotnego i cuchnącego pomieszczenia. - To jest ste-
rownia, sir.
- Czemu tak się nazywa?
- Kiedyś sterowano stąd statkiem, sir. Dawno temu, zanim wprowadzono
koło sterowe. Grupy mężczyzn ciągnęły liny, to musiało być istne piekło, sir.
Nadal je przypominało. Kilka latarń zmagało się z półmrokiem, w którym
marynarze przybijali płócienne przepierzenia dzielące międzypokładzie na
małe klitki.
- Dwa i pół na dwa - krzyknął Binns, a marynarz gestem wskazał na ster-
burtę, gdzie przepierzenia były już prawie ukończone.
- Proszę wybierać - rzekł Binns - skoro jest pan pierwszym dżentelmenem
na pokładzie, lecz jeśli pragnie pan mojej rady, najlepiej jak najbliżej rufy i
nie dzieliłbym sypialni z armatą, sir. - Pokazał na osiemnastofuntowe
działo, które zajmowało pół kajuty. Armata była przywiązana do pokładu i
skierowana lufą w stronę zamkniętej furty działowej. Binns zaprowadził
Sharpe’a do następnego pustego pomieszczenia i rzucił na deski lnianą
torbę.
- Młotek i gwoździe, sir. Jak tylko dostarczą pański ładunek, będzie pan
mógł wszystko dobrze zabezpieczyć.
Odciągnął jeden z płóciennych ekranów, wpuszczając do kabiny nieco
przyćmionego światła, potem postukał stopą w podłogę.
- Tam dopiero są prawdziwe pieniądze, sir - rzekł wesoło.
- Pieniądze? - zdziwił się Sharpe.
- Ładunek indygo, saletry, sztabki srebra i bele jedwabiu. Dosyć, żeby
wzbogacić nas tysiąckrotnie, sir.
Uśmiechnął się i wyszedł, a Sharpe rozglądał się po ciasnej klitce, która
przez następne miesiące będzie jego domem.
Tylną ścianę kajuty stanowiła zakrzywiona burta statku. Niski sufit prze-
cinały ciężkie, czarne belki, z których wystawały zardzewiałe haki. Podłogę
stanowił pokład o deskach gęsto upstrzonych dziurami po gwoździach, któ-
rymi poprzedni pasażerowie mocowali swoje kufry. Pozostałe trzy ściany
były z brudnego płótna, ale w porównaniu z warunkami, jakie miał w dro-
dze z Anglii do Indii, wyglądało to luksusowo. Wówczas jako szeregowiec
musiał się zadowolić hamakiem i pół metrem przestrzeni.
Pochylił się u wejścia do kabiny, gdzie latarnia rzucała nieco światła i roz-
łożył przepisy okrętowe. Były drukowane, choć miały gdzieniegdzie dopiski
atramentem. Nie wolno mu było wchodzić na pokład rufowy, chyba, że za-
prosi go kapitan lub pełniący wachtę oficer. Do tego ktoś dodał ostrzeżenie,
że nawet wtedy nie może pod żadnym pozorem wejść między kapitana, a
poręcz nawietrznej. Sharpe nawet nie wiedział co to jest. Gdy znajdzie się
na pokładzie, powinien zasalutować w stronę części rufowej, nawet jeśli nie
widać kapitana. Hazard był zabroniony. Oficer rachunkowy, co niedziela od-
prawia mszę, jeśli pogoda pozwoli. Uczestnictwo obowiązkowe, chyba, że
chirurg kogoś usprawiedliwi. Śniadanie o ósmej rano, obiad w południe,
herbatę podaje się o czwartej, a kolację o ósmej wieczorem. Wszyscy pasa-
żerowie płci męskiej mają zaznajomić się z rozkładem alarmowym swoich
stanowisk bojowych. Żadnego otwartego ognia pod pokładem, a latarnie
gasi się o dziewiątej wieczorem. Z obawy przed zaprószeniem ognia palenie
jest zakazane, a pasażerowie żujący tytoń mają korzystać ze spluwaczek.
Plucie na pokład jest surowo zabronione. Bez zezwolenia oficera pokłado-
wego nie wolno wspinać się po olinowaniu. Pasażerom z dolnego między-
pokładu nie przysługuje prawo do odwiedzania głównej kabiny ani kasztelu
bez uprzedniego zaproszenia. Na pokładzie nie używać obelżywych słów.
- Na rany Chrystusa - jęknął marynarz zmagający się z baryłką araku
Sharpe’a.
Dwóch innych niosło jego łóżko, a kolejni kufer.
- Ma pan sznur? - spytał jeden z nich.
- Nie.
Marynarz wyjął zwój liny i pokazał Sharpe’owi jak zabezpieczyć kufer i
ciężką beczkę, które prawie zapchały ciasne wnętrze. Sharpe dał mu rupię.
Przybił gwoździami kufer do podłogi, a beczkę przywiązał do jednej z belek
kadłuba. Drewniane łóżko w kształcie trumny powiesił na wystających z be-
lek hakach, obok zawisło wiadro.
- Najlepiej sikać przez furtę działową przy spokojnym morzu - objaśnił
jeden z marynarzy - a wiadro zachować na grubsze rzeczy, jeśli wie pan, o
czym mówię, sir. Albo iść na pokład i skorzystać z ustępów na dziobie, byle
nie przy wysokiej fali, sir, bo łatwo wylecieć za burtę i nic wtedy nie pomoże.
Zwłaszcza nocą, sir. Wielu dobrych ludzi poszło na spotkanie z aniołami w
czasie burzliwych nocy.
Po drugiej stronie pokładu jakaś kobieta głośno pomstowała na warunki,
podczas gdy jej mąż nieśmiało twierdził, że nie stać ich na nic lepszego. Har-
cowały dwa spocone dzieciaki. Szczekającego psa uciszono kopniakiem. Z
sufitu sypał się na głowę kurz, kiedy pasażerowie z głównego pokładu przy-
bijali swoje ruchomości. Kozy beczały.
Pompa zęzowa grzechotała, zasysając brudną wodę i wylewając ją do mo-
rza.
Sharpe usiadł na kufrze. Miał dość światła, by przeczytać kartkę, którą
wcisnął mu kapitan Chase. Był to list polecający do mieszkającej w Topsham
w Devonie, żony Chase’a. Bóg wie, kiedy znów zobaczę Florence i dzieci, po-
wiedział na pożegnanie Chase, ale jeśli będziesz na zachodzie kraju, Sharpe,
złóż jej wizytę. Dom nie jest wielki. Dwanaście akrów ziemi, stajnia i kilka
stodół, ale Florence przyjmie cię gościnnie.
I nikt prócz niej, pomyślał Sharpe, bo w Anglii nikt na niego nie czeka,
żadne serce nie modli się o jego powrót i nie powita go rodzina, której nie
ma. Ale tam jest jego dom i wróci do Anglii.
ROZDZIAŁ DRUGI
Tego dnia wieczorem, gdy ostatnia łódź dostarczyła pasażerów i bagaże
do konwoju, bosman z Calliope wysłał marynarzy od topsli na maszty. Trzy-
dziestu innych zeszło na dolny pokład i przywarło do belek kabestanu,
wciągając centymetr po centymetrze grubą linę kotwiczną przez kluzę i da-
lej wzdłuż pokładu, aż do wnętrza kadłuba. Linę pokrywał śmierdzący muł.
Dwaj marynarze bezskutecznie próbowali zmyć go wodą i większość cuch-
nącego błota rozmazała się po międzypokładzie. Opuszczono topsle, a gdy
kotwica podniosła się z dna, rozwinięto kliwry i dziób statku zaczął odwra-
cać się od lądu, teraz przyszła kolej na ożaglowanie grotmasztu. Pasażerom
z międzypokładów nie wolno było opuszczać kabin, dopóki nie zostaną po-
stawione wszystkie żagle. Sharpe usiadł na kufrze i słuchał tupotu nóg nad
głową, tarcia liny o pokład i skrzypienia kadłuba. Minęło dobre pół godziny
od podniesienia kotwicy, kiedy młodszy oficer Binns krzyknął, że pokład
jest dostępny. Sharpe wyszedł na zewnątrz by przekonać się, że jeszcze nie
opuścili zatoki. Czerwone, nabrzmiałe słońce otoczone czarnymi chmurami
unosiło się ponad dachami i wierzchołkami palm Bombaju. Ląd zapachniał
mocniej. Sharpe oparł się o okrężnicę i spoglądał na Indie. Nie miał złudzeń,
że jeszcze kiedyś je ujrzy i żal mu było wyjeżdżać. Pompa skrzypiała, z
otworu wyciekała woda. Na pokładzie rufowym, gdzie bogatsi pasażerowie
zażywali świeżego powietrza, jakaś kobieta machała w stronę odległego
brzegu. Mocniejszy podmuch wiatru pochylił statek, aż działo obok
Sharpe’a przesunęło się, naprężając przytrzymujące je liny.
Tor wodny skręcał obok brzegu, prowadząc statek niedaleko świątyni o
wieży z wymalowanymi jaskrawo postaciami małp, bóstw i słoni. Wielkie
płótno bezanu łopotało głośno, aż wzdął je wiatr i statek przyspieszył. Za
Calliope kolejne wielkie statki konwoju odchodziły z kotwicowisko wzbija-
jąc białe spod dziobów. Na masztach rozwijały się kremowe płachty żagli.
Przodem płynęła fregata należąca do Kompanii Wschodnioindyjskiej, która
miała eskortować konwój aż do Przylądka Dobrej Nadziei. Jaskrawa ban-
dera, trzynaście białych i czerwonych pasków z brytyjską flagą w prawym
górnym rogu lśniła w czerwonych promieniach słońca. Sharpe wypatrywał
okrętu kapitana Joela Chase’a, ale z jednostek wojennych dostrzegł tylko
czterodziałowy szkuner Królewskiej Marynarki.
Marynarze na Calliope uprzątnęli pokład, zrolowali niepotrzebne żagle do
drewnianych tub i sprawdzili mocowanie okrętowych łodzi, które były
przywiązane na zapasowym omasztowaniu piętrzącym się szeroko od rufy
po dziobówkę. Ciemnoskóry mężczyzna w rybackim czółnie wiosłował aby
zejść z toru statku, a potem gapił się na mijającą go wielką, czarno-białą
ścianę burty. Świątynia stawała się coraz mniej widoczna pod słońce, ale
Sharpe patrzył na ciemny zarys wieży i żałował, że odpływa. Lubił Indie,
uważał je za scenę dla wojowników, książąt, rabusi i łowców przygód. Zna-
lazł tu bogactwo, awanse, walczył na wzgórzach z miejscowymi oddziałami.
Zostawił tu przyjaciół, kochanki i niejednego wroga w grobie, lecz w imię
czego? Brytanii? Nikt tam na niego nie czekał.
Jakiś bogaty pasażer trzymający pod rękę kobietę zszedł z rufówki na
główny pokład. Jak większość podróżujących na Calliope był cywilem. Miał
elegancki, długi, zielony surdut, białe, spinane pod kolanami spodnie, a na
głowie staromodny kapelusz o trzech rogach. Pulchna, jasnowłosa towa-
rzyszka wystrojona w białe muśliny zaśmiewała się. Rozmawiali w języku,
którego Sharpe nie rozpoznał. Niemiecki? Flamandzki, może szwedzki?
Wszystko śmieszyło parę cudzoziemców, od umocowanych armat, poprzez
klatki z kurami, a na pierwszych zwisających przez reling ofiarach choroby
morskiej kończąc. Mężczyzna objaśniał, co znajdowało się na pokładzie.
„Bum!” zawołał pokazując na najbliższą armatę, a kobieta roześmiała się i
zatoczyła, gdy podmuch wiatru przechylił statek. Pisnęła, udając przeraże-
nie i przywarła do ramienia partnera. Kołysząc się poszli w stronę dziobu.
- Wiesz, kto to? - spytał Braithwaite, sekretarz lorda Williama, który przy-
stanął obok Sharpe’a.
- Nie - odburknął Sharpe, czując niechęć do wszystkich związanych z lor-
dem Williamem.
- To baron von Dornberg - objaśnił Braithwaite, najwidoczniej pragnąc
zaimponować Sharpe’owi.
Sekretarz przyglądał się, jak baron pomaga swej damie wejść na pokład
dziobowy, gdzie kolejny podmuch wiatru omal nie porwał jej szerokoskrzy-
dłego kapelusza.
- Nigdy o nim nie słyszałem - odparł grubiańsko Sharpe.
- To nabab - rzekł z podziwem Braithwaite, co oznaczało, że baron wzbo-
gacił się bajecznie w Indiach, a teraz przewozi swoje bogactwo do Europy.
Takie kariery były ryzykowne. Ludzie umierali w Indiach albo się bogacili.
Przeważnie umierali.
- Wieziesz jakieś dobra? - spytał Braithwaite.
- Dobra? - zdziwił się Sharpe, zastanawiając się, czemu sekretarz stara się
być dla niego miły.
- Na sprzedaż - zniecierpliwił się Braithwaite, jakby uważał, że Sharpe
celowo udaje głupca. - Ja mam pawie pióra - ciągnął - pięć skrzyń! Osiągają
niebotyczne ceny w Londynie. Kupują je sami milionerzy. Malachi
Braithwaite - wyciągnął rękę przedstawiając się. - Zaufany sekretarz lorda
Williama.
Sharpe niechętnie podał mu swoją.
- Nie wysłałem tego listu - rzekł Braithwaite uśmiechając się znacząco. -
Powiedziałem mu, że wysłałem, ale tego nie zrobiłem.
Przysunął się, by mówić ciszej. Był o dziesięć centymetrów wyższy od
Sharpe’a, jednak znacznie szczuplejszy. Miał posępną twarz i rozbiegane
oczka, którymi bez przerwy zerkał na boki, jakby w każdej chwili obawiał
się ataku.
- Jego lordowska mość nie podejrzewa, że twój pułkownik nie otrzyma
tego listu.
- Czemu go nie wysłałeś? - spytał Sharpe.
Braithwaite wydawał się urażony szorstkim tonem Sharpe’a.
- Będziemy na tym samym statku - odparł szczerze - dosyć długo. Ze trzy,
cztery miesiące. A ja nie podróżuję w nadbudówce jak jego lordowska mość,
ale muszę spać na międzypokładzie, w dodatku dolnym! Nawet nie na głów-
nym.
Odbierał to jak osobistą zniewagę. Sekretarz nosił się jak dżentelmen,
miał modny, wysoki kołnierzyk i wyszukany węzeł krawata, ale sukno czar-
nego surduta było wyświecone, mankiety powystrzępiane, a kołnierz ko-
szuli wytarty.
- Po co miałbym przysparzać sobie wrogów, panie Sharpe? - spytał. - Jak
pójdę panu na rękę, może mi się pan odwdzięczy?
- Na przykład?
Braithwaite wzruszył ramionami.
- Kto wie, co się może zdarzyć? - rzucił niedbale, potem odwrócił się by
popatrzeć jak baron von Dornberg schodzi z pokładu dziobowego.
- Powiadają, że zbił majątek na diamentach - mruknął do Sharpe’a - a jego
służący nie musi podróżować na dole, ale ma miejsce w wielkiej kabinie.
Ostatnią informację wysapał ze złością, potem zrobił układną miną i wy-
szedł na spotkanie barona.
- Malachi Braithwaite, zaufany sekretarz lorda Williama Hale - przedsta-
wił się unosząc kapelusz. - To zaszczyt spotkać waszą lordowską mość.
- Zaszczyt i przyjemność po mojej stronie - odparł nienaganną angielsz-
czyzną baron von Dornberg. Odwzajemniając grzeczność Braithwaite’a,
skłonił się, uchylając trójgraniastego kapelusza. Prostując się zerknął na
Sharpe’a i chorąży ujrzał znajome oblicze przyozdobione wielkimi wypo-
madowanymi wąsami. Popatrzył na barona, który przez sekundę wyglądał
na osłupiałego, lecz natychmiast opanował się i mrugnął do Sharpe’a.
Sharpe chciał coś powiedzieć, lecz bojąc się kompromitacji, skłonił się
tylko sztywno.
Ale von Dornberg miał za nic formalności. Rozłożył ramiona i zamknął
Sharpe’a w niedźwiedzim uścisku.
- To jeden z najdzielniejszych żołnierzy w brytyjskiej armii - powiedział
do swej towarzyszki.
- Ani słowa - szepnął Sharpe’owi do ucha - błagam, ani piśnij.
Cofnął się o krok.
- Mogę przedstawić baronową von Dornberg? To jest pan Richard Sharpe,
Mathildo, dawny wróg i przyjaciel. Chyba nie podróżuje pan w międzypo-
kładziu, panie Sharpe?
- I owszem, milordzie.
- Jestem wstrząśnięty. Brytyjczycy nie wiedzą, jak traktować swoich bo-
haterów. Ale ja wiem! Zjesz z nami obiad w kapitańskiej kabinie. Nalegam!
- uśmiechnął się do Sharpe’a, podał ramię Mathilde, skłonił się Braithwa-
ite’owi i poszedł.
- Przed chwilą twierdziłeś, że go nie znasz - rozzłościł się Braithwaite.
- Nie poznałem go w tym kapeluszu - powiedział Sharpe.
Odwrócił się nie mogąc ukryć uśmiechu. Von Dornbergnie był żadnym ba-
ronem i Sharpe wątpił, że handlował diamentami. Niezależnie od stanu po-
siadania, von Dornberg był oszustem. Naprawdę nazywał się Anthony
Pohlmann i był sierżantem armii hanowerskiej, zanim zdezerterował dla le-
piej płatnej służby u hinduskiego księcia. Talent wojskowy zapewnił mu
szybki awans, aż do objęcia dowództwa armii Mahratty, która była postra-
chem środkowych Indii. Pewnego gorącego dnia jego wojska starły się ze
znacznie mniejszą brytyjską armią pomiędzy dwiema rzekami w pobliżu
wioski zwanej Assaye. Po południu w kłębach kurzu, kiedy karabiny roz-
grzały się do czerwoności, a krew popłynęła strumieniami, armia An-
thony’ego Pohlmanna została rozgromiona przez sipajów i Szkotów.
Pohlmann rozpłynął się gdzieś w tajemniczych Indiach, a teraz wpłynął na
Calliope jako bardzo ważny pasażer.
- Jak go poznałeś? - dopytywał się Braithwaite.
- Nie pamiętam - odparł niepewnie Sharpe. - Jakoś tam. Nie pamiętam zbyt
dobrze. - Odwrócił się i spojrzał na brzeg. Ląd był już czarny, upstrzony
iskrami ognisk, od szarego nieba oddzielały go wieczorne dymy nad mia-
stem. Chciałby tam wrócić. Usłyszał głos donośny Pohlmanna. Obejrzał się i
zobaczył, że Niemiec przedstawia swoją żonę lady Grace Hale.
Sharpe wpatrywał się w jej lordowską mość. Znajdowała się wyżej, a po-
kładzie rufowym, najwyraźniej nieświadoma tłoczącego się niżej na głów-
nym pokładzie pospólstwa. Podała Pohlmannowi wiotką dłoń, skłoniła się
jasnowłosej kobiecie, a potem bez słowa odwróciła się po królewsku.
- Lady Grace - oznajmił z przejęciem Braithwaite.
- Ktoś wspominał mi, że niedomaga - zauważył Sharpe.
- To tylko kwestia wrażliwości - obruszył się Braithwaite. - Wrażliwe ko-
biety są zazwyczaj słabego zdrowia, a moim zdaniem jej lordowska mość
jest wręcz nadwrażliwa.
Mówił to ciepłym tonem, nie mogąc oderwać oczu od lady Grace, która
wpatrywała się w niknący ląd.
Godzinę później zrobiło się ciemno, Indie zniknęły a Sharpe żeglował pod
gwiazdami.
- Wojna jest przegrana - oznajmił kapitan Peculiar Cromwell - przegrana.
Wygłosił to oświadczenie szorstkim, jednostajnym głosem, po czym wbił
ponury wzrok w obrus. Był to trzeci dzień od wyjścia z Bombaju. Calliope
pędziła gnana łagodnym wiatrem. Był to, jak twierdził kapitan Chase, szybki
statek i z fregaty Kompanii Wschodnioindyjskiej rozkazano Cromwellowi
skracać w ciągu dnia żagle, bo inaczej mogliby zostawić w tyle wolniejsze
jednostki. Cromwell zżymał się na ten rozkaz i zrefowali je tak bardzo, że
teraz Calliope wlokła się na końcu konwoju.
Anthony Pohlmann zaprosił Sharpe’a na kolację w kajucie, gdzie kapitan
Cromwell co wieczór przyjmował tych bogatszych pasażerów, którzy zapła-
cili za podróż w luksusowych kabinach na rufie. Kabina znajdowała się w
rufówce, najwyższej części statku, tuż przed dwiema największymi i naj-
droższymi kajutami. Zajmowali je lord William Hale i baron von Dornberg,
a pod nimi, na głównym pokładzie olbrzymia kabina została podzielona na
cztery pomieszczenia dla pozostałych zamożnych podróżnych. Jednym z
nich był krezus i jego żona, którzy wracali do rodzinnego Cheshire po dwu-
dziestu przynoszących krocie latach w Indiach, drugim, adwokat po latach
praktyki w sądzie najwyższym w Bengalu, trzecim, emerytowany siwy ma-
jor z dziewięćdziesiątego szóstego pułku, a ostatnią zajmował służący
Pohlmanna, którego jako jedynego spośród pasażerów rufówki nie zapra-
szano do kapitańskiego stołu.
Major Arthur Dalton, krępy Szkot, nasrożył się słysząc oświadczenie Pe-
culiara Cromwella o przegranej wojnie.
- Pokonaliśmy Francuzów w Indiach - zaprotestował - a ich flota jest na
kolanach.
- Jeśli rzuciliśmy ich flotę na kolana - zagrzmiał Cromwell - to czemu pły-
niemy w konwoju?
Spojrzał wojowniczo na Daltona oczekując odpowiedzi, ale major uchylił
się od podjęcia polemiki i Cromwell rozejrzał się triumfalnie po kajucie. Był
to wysoki, masywny mężczyzna o przetykanych siwymi pasmami czarnych
włosach, które sięgały mu do ramion. Miał końską szczękę, wielkie żółte
zęby i zadziorne spojrzenie. Duże, silne dłonie nosiły ślady pracy przy
osprzęcie. Mundurowy surdut, skrojony z grubego granatowego sukna był
gęsto upstrzony mosiężnymi guzikami ze znakiem Kompanii, przedstawia-
jącym lwa dzierżącego koronę, a który wszyscy nazywali „kot z serem”.
Cromwell pokręcił okazałą głową.
- Wojna jest przegrana - oznajmił powtórnie. - Kto włada kontynentem
europejskim?
- Francuzi - odparł niespiesznie adwokat - ale to nie potrwa długo. Fran-
cuzi to słomiany ogień, brak im czegoś trwałego. Żadnych fundamentów.
- Całe europejskie wybrzeże - rzekł lodowatym tonem Cromwell ignoru-
jąc szyderstwo prawnika - znajduje się w rękach nieprzyjaciela.
Urwał, gdy przenikliwy odgłos tarcia rozległ się w kajucie. Czasem wdzie-
rał się w rozmowę i Sharpe dopiero po kilku chwilach uświadomił sobie, że
to dźwięk lin prowadzących do steru, które biegły dwa pokłady niżej. Crom-
well zerknął na zamontowany na ścianie wskaźnik odchylenia steru, uznał,
że wszystko w porządku i wrócił do dyskusji.
- Europa, jak mówiłem, jest w rękach wroga. Ci zuchwali Amerykanie są
nieprzyjaźni, więc naszym domem pozostał ocean, również pełen przeciw-
ników. Żeglujemy, bo mamy więcej statków, ale statki kosztują, a jak długo
mieszkańcy Brytanii będą mogli płacić za nowe?
- Ale Austriacy - wtrącił major Dalton - i Rosjanie?
- Austriacy, sir! - zakpił Cromwell. - Jak tylko wystawią armię, polecą z niej
wióry. Rosjanie? Wierzy pan, że zdołają wyzwolić Europę, skoro nie potrafią
wyzwolić samych siebie? Był pan w Rosji?
- Nie - przyznał major.
- Kraj niewolników - podsumował drwiąco Cromwell.
Lord Wil iam Hale powinien zgodnie z oczekiwaniami wziąć udział w dys-
kusji, bo jako jeden z sześciu członków Komisji Kontroli Kompanii Wschod-
nioindyjskiej musiał znać stanowisko rządu, lecz zadowalał się słuchaniem
i lekkim uśmieszkiem. Nie mrugnął okiem nawet przy zapewnieniach Crom-
wella, że Rosja jest krajem niewolników.
- Francuzi - ciągnął z zapałem Cromwell - mają motłoch za przeciwnika na
wschodnich rubieżach, w przeciwieństwie do zachodnich. Dlatego mogą tu
skoncentrować swoje armie, by upewnić się, że Brytyjczycy nie wejdą na ich
brzeg.
- Nigdy? - spytał ironicznie kupiec o nazwisku Ebenezer Fairley.
Cromwell obrzucił nowego przeciwnika srogim spojrzeniem. Popatrzył
dłuższą chwilę na Fairleya i pokręcił głową.
- Brytyjczycy, panie, Fairley, nie lubią wojska. Utrzymują małą armię. A
mała armia nigdy nie pokona Napoleona. Ergo, Napoleon jest bezpieczny.
Ergo, wojna jest przegrana. Mój Boże, oni mogliby nawet najechać Anglię!
- Modlę się oby nie - rzekł z uczuciem major Dalton.
- Armię mają gotową - grzmiał Cromwell mając dziwne upodobanie do
mówienia o klęsce Brytanii - i potrzebują jedynie floty dla opanowania ka-
nału.
- Czego nie mogą zrobić - wtrącił cicho prawnik.
- A nawet, jeśli nie będą mogli w tym roku - zignorował prawnika Crom-
well - to z czasem zbudują flotę zdolną pokonać naszą, a kiedy nadejdzie ten
dzień Brytania będzie musiała poszukać pokoju. Anglia odeszła od swej na-
turalnej roli, a powinna pozostać mało znaczącą wyspą u wybrzeży wiel-
kiego kontynentu.
Lady Grace odezwała się wówczas po raz pierwszy. Sharpe był urado-
wany i zdumiony widząc ją przy stole, ponieważ kapitan Chase twierdził, że
unika towarzystwa, lecz wydawała się z przyjemnością przebywać w kabi-
nie, a nawet włączyła się do rozmowy.
- Zatem jesteśmy skazani na porażkę, kapitanie? - spytała.
- Nie, łaskawa pani - odparł Cromwell hamując napastliwy ton wobec uty-
tułowanej pasażerki. - Jesteśmy skazani na zawarcie realistycznego pokoju,
gdy tylko pyszałkowaci politycy dostrzegą to, co mają przed oczyma.
- Co mianowicie? - spytał Fairley.
- To, że Francuzi dysponują większą potęgą od nas, rzecz jasna! - peroro-
wał Cromwell. - A dopóki nie zawrzemy pokoju, rozważny człowiek robi
pieniądze, bo w świecie rządzonym przez Francję będziemy potrzebowali
pieniędzy. To dlatego Indie są takie ważne. Powinniśmy wydrenować je do
końca, zanim wydrą je nam Francuzi.
Cromwell strzelił palcami, dając znak stewardowi, by zabrał tace z ragout
z solonej wołowiny. Sharpe jadł niezdarnie, srebrne sztućce ciążyły mu, wo-
lałby wyjąć scyzoryk, którym posługiwał się jedząc w samotności.
Mathilde von Dornberg, uśmiechnęła się z wdzięcznością, gdy kapitan do-
lał jej wina do kieliszka. Baronowa, która nie miała raczej nic wspólnego z
arystokracją usiadła po lewej ręce kapitana Cromwella i po prawej lady
Grace Hale. Pohlmann w przyozdobionym koronkami jedwabnym surducie
siedział obok lady Grace, a lord William z lewej strony Mathilde. Sharpe,
jako najmniej znaczący gość zajął miejsce w końcu stołu.
Kabina była eleganckim pomieszczeniem o ścianach pokrytych boazerią
pomalowaną w odcieniach groszkowej zieleni i złota. Mosiężne kandelabry
zwieszały się wzdłuż szerokiego świetlika. Gdyby nie łagodne kołysanie,
które czasem przesuwało kieliszki z winem, Sharpe mógłby sądzić, że znaj-
duje się na brzegu.
Przez cały wieczór milczał, zadowalając się obserwowaniem białej twarzy
lady Grace, która ignorowała go od chwili, gdy został jej przedstawiony.
Uprzejmie podała mu dłoń w rękawiczce obrzuciła obojętnym spojrzeniem
i odwróciła się. Jej mąż niezbyt zachwycony obecnością Sharpe’a, naślado-
wał żonę udając, że chorąży nie istnieje.
Na deser podano pomarańcze w brunatnym cukrze. Pohlmann łapczywie
zagarnął łyżeczką gęsty sos i spojrzał na Sharpe’a.
- Też uważasz, że wojna jest przegrana, Sharpe?
- Ja, sir? - Sharpe zdumiał się, że ktoś pyta go o zdanie.
- Tak, Sharpe, właśnie ty - powtórzył Pohlmann. - Sądzisz, że wojna jest
przegrana?
Sharpe zawahał się, czy nie rozsądniej byłoby powiedzieć coś neutralnego
i pozwolić, by rozmowa potoczyła się bez niego, ale uraził go defetyzm sze-
rzony przez Cromwella.
- To z pewnością jeszcze nie koniec, milordzie - zwrócił się do Pohlmanna.
Cromwel podchwycił wyzwanie.
- Co ma pan na myśli? Proszę się wytłumaczyć.
- Walka nie jest przegrana, dopóki trwa, sir - powiedział Sharpe - a ta jesz-
cze się nie skończyła.
- Przemówił chorąży - złośliwe mruknął lord William.
- Sądzi pan, że szczur pokona teriera? - wtórował mu Cromwell.
Pohlmann podniósł rękę, wstrzymując Sharpe’a.
- Myślę, że chorąży Sharpe wie wystarczająco dużo o walce, kapitanie -
rzekł Niemiec. - Kiedy spotkałem go po raz pierwszy, był sierżantem, a teraz
został oficerem...
Urwał, pobudzając tym ciekawość słuchaczy.
- Dzięki czemu sierżant może zostać oficerem armii brytyjskiej?
- Dzięki cholernemu szczęściu - podsumował krótko lord William.
- Za okazanie niezwykłej odwagi - rzekł cicho major Dalton.
Podniósł kieliszek wina w stronę Sharpe’a.
- To zaszczyt pana poznać, Sharpe. Nie skojarzyłem nazwiska, kiedy nas
przedstawiano, ale teraz już wiem. Jestem zaszczycony.
Pohlmann, uradowany z psoty, upił łyk wina na cześć Sharpe’a.
- Jakiż był ten akt niezwykłej odwagi, panie Sharpe?
Sharpe poczerwieniał. Lady Grace patrzyła na niego. Po raz pierwszy oka-
zała mu zainteresowanie.
- No, Sharpe? - nalegał kapitan Cromwell. Sharpe’owi język kołkiem sta-
nął. Znów uratował go Dalton.
- Ocalił życie sir Arthurowi Wellesleyowi - powiedział.
- Gdzie? Jak? - zainteresował się Pohlmann. Sharpe zerknął Niemcowi w
oczy.
- Pod miejscem zwanym Assaye, sir.
- Assaye? - Pohlmann wzdrygnął się lekko.
To właśnie pod Assaye Wellesley rozbił jego armię i zniweczył ambicje.
- Pierwsze słyszę - odparł niedbale wyciągając się w krześle.
- I jako pierwszy wdarł się pan na mury Gawilghur, Sharpe - dodał major.
- Czyż nie tak?
- Ja i kapitan Campbell weszliśmy pierwsi, sir. Ale obrona była słaba.
- Czy to stamtąd pochodzi ta blizna, Sharpe? - spytał major i wszyscy spoj-
rzeli na Sharpe’a. Poczuł się niezręcznie, choć jego twarz i blizna, wywarły
na wszystkich wrażenie.
- To nie od kuli, co? - nie ustępował major. - Żadna kula nie zostawi takiej
blizny.
- To było ostrze, sir - odparł Sharpe. - Niejaki Dodd.
Mówiąc to zerknął na Pohlmanna. Niemiec, który niegdyś dowodził wy-
rzutkiem Doddem i nie cierpiał go, uśmiechnął się lekko.
- A czy pan Dodd wciąż żyje? - spytał.
- Już nie - odparł beznamiętnie Sharpe.
- To dobrze - Pohlmann podniósł kieliszek w stronę Sharpe’a.
- Pan Sharpe jest godnym polecenia żołnierzem, kapitanie - major zwrócił
się do Cromwella. - Sir Arthur powiedział mi, że gdybym się znalazł w nie-
bezpiecznej walce, trudno o lepszego towarzysza broni.
Sharpe ucieszył się, że generał Wellesley tak wysoko go ocenił, ale kapitan
Cromwell wcale niezrażony tą informacją spojrzał groźnie na chorążego.
- Uważa pan, że można pokonać Francję?
- Prowadzimy z nimi wojnę, sir - odparł Sharpe - a nikt nie wojuje bez za-
miaru zwyciężenia przeciwnika.
- Idziesz na wojnę - rzekł lodowatym tonem lord William- bo ludzie o cia-
snych umysłach nie widzą innego wyjścia.
- A skoro w każdej wojnie jest zwycięzca - dodał Cromwell - to logika do-
wodzi, że musi być też pokonany. Posłuchaj mej rady, młody człowieku i
porzuć armię, zanim politycy wyślą cię na pewną śmierć w jakimś nieroz-
ważnym ataku na Francję. Lub, co bardziej prawdopodobne, kiedy Francuzi
najadą Anglię, polegniesz wraz z resztą czerwonych surdutów.
Wkrótce potem panie wyniosły się, a panowie zostali na szklaneczkę
porto, jednak atmosfera była sztywna i wyraźnie znudzony Pohlmann prze-
prosił towarzystwo i zabrał ze sobą Sharpe’a do kajuty rufowej, gdzie na
obitej jedwabiem sofie spoczywała Mathilde. Naprzeciw niej, na identycznej
kozetce siedział starszy mężczyzna, który mówił coś z ożywieniem po nie-
miecku. Na widok Pohlmanna wstał i ukłonił się z szacunkiem.
Pohlmann wyraźnie zdziwiony jego obecnością wskazał mu drzwi.
- Nie będziesz mi dziś potrzebny - rzekł po angielsku.
- Doskonale, milordzie - odparł w tym samym języku służący Pohlmanna,
zerknął na Sharpe’a i wyszedł. Pohlmann bezzwłocznie polecił Mathilde za-
żyć świeżego powietrza na pokładzie, a gdy zostali sami nalał dwie słuszne
porcje brandy i uśmiechnął się szelmowsko do Sharpe’a.
- Serce - oznajmił, kładąc rękę teatralnym gestem na piersi - omal mi nie
wyskoczyło, kiedy cię zobaczyłem. Myślałem, że umrę.
- Czy to ma znaczenie, jak się naprawdę nazywasz?- spytał Sharpe.
Pohlmann uśmiechnął się.
- Czy kupcy udzieliliby kredytu sierżantowi Anthony’emu Pohlmannowi?
Ale baronowi von Dornberg! Ach! Żeby dać mu kredyt czekali w kolejce. Pę-
dzili na wyścigi na swych grubych nóżkach, byle napełnić mi kabzę gwine-
ami.
Sharpe rozejrzał się po obszernej kabinie mieszczącej dwie sofy, kredens,
niski stolik, harfę i olbrzymie łoże z tekowego drewna, inkrustowane kością
słoniową.
- Nieźle się obłowiłeś w Indiach - zauważył.
- Jak na byłego sierżanta? - roześmiał się Pohlmann. - Zdobyłem krocie,
drogi Sharpe, choć nie tyle, ile chciałbym, ani nawet w części tego, co straci-
łem pod Assaye, ale nie narzekam. Jeżeli będę uważał, wystarczy mi do
końca życia.
Spojrzał na rąbek czerwonego surduta Sharpe’a, gdzie kamienie porobiły
drobne guzki.
- Widzę, że i tobie powiodło się w Indiach, co?
Sharpe wiedział, że wytarte, cienkie sukno surduta było wyjątkowo mar-
nym miejscem dla ukrycia diamentów, szmaragdów i rubinów, ale nie chciał
omawiać tego z Pohlmannem, więc pokazał na harfę.
- Grasz?
- Mein Gott, nie! Mathilde gra. Zresztą bardzo kiepsko, ale mówię jej, że
cudownie.
- To twoja żona?
- Czy ja wyglądam na kretyna? Półgłówka? Żenić się z nią? Ha! Nie, Sharpe,
to dziwka radży, który oddał mi ją, kiedy mu się znudziła. Jest z Bawarii i
chce mieć dzieci, co potwierdza jej głupotę, ale na razie grzeje mi łóżko.
Kiedy tylko wrócę do domu, znajdę sobie jakąś młódkę. Zatem zabiłeś
Dodda?
- To nie ja, zabił go mój przyjaciel.
- Zasłużył na śmierć. Straszny człowiek - Pohlmann wzdrygnął się. - A ty?
Podróżujesz sam?
- Tak.
- W szczurzej norze, co? - znów spojrzał na rąbek surduta Sharpe’a. - Uwa-
żaj na swoje klejnoty, dopóki nie dotrzesz do Anglii i podróżujesz na mię-
dzypokładziu. Ale przede wszystkim powiedz mi mój przezorny przyjacielu,
czy zamieszasz ujawnić, kim jestem?
- Nie - uśmiechnął się Sharpe.
Kiedy ostatnim razem widział Pohlmanna, Hanowerczyk ukrywał się w
wiejskiej chacie pod Assaye. Sharpe mógł go aresztować i dostać nagrodę za
pojmanie wodza rozbitej armii, ale że zawsze lubił Pohlmanna, odwrócił się
pozwalając mu uciec.
- Moje milczenie jest chyba coś warte - dodał Sharpe.
- Nie chciałbyś Mathilde co piątek? - Pohlmann nie krył ulgi widząc, że jego
sekret jest bezpieczny.
- Może raczej parę zaproszeń na obiad?
Pohlmanna zdumiała skromność żądań.
- Czyżbyś polubił towarzystwo kapitana Cromwella?
- Nie.
Pohlmann roześmiał się.
- Lady Grace - rzekł cicho. - Zauważyłem, Sharpe, na jej widok leci ślinka.
- Lubię ją.
- A mąż jej nie lubi - powiedział Pohlmann. - Słyszymy ich przez ściankę.
Dźgnął kciukiem w przepierzenie dzielące wielką kabinę. Zbudowano je z
cienkich desek łatwych do usunięcia, gdyby płynął tylko jeden zamożny pa-
sażer.
- Steward kapitana powiedział mi, że mają dwa razy większą kabinę od
mojej, w dodatku podzieloną na dwie części. On zajmuje jedną, ona drugą.
Żyją ze sobą, jak to mówicie, jak kot z psem?
- Jak pies z kotem - poprawił Sharpe.
- On szczeka, ona syczy. Ale mniejsza z tym. Bóg wie, co oni myślą o nas.
Pewnie uważają nas za byka i krowę. Przyłączymy się do Mathilde na pokła-
dzie? - wyjął z kredensu dwa cygara. - Kapitan twierdzi, że nie wolno nam
palić na pokładzie. Zamiast tego możemy żuć tytoń, więc niech się sam do
tego stosuje.
Zapalił dwa cygara, podał jedno, Sharpe’owi i zaprowadził go schodkami
na pokład, rufówki. Mathilde oparta o poręcz spoglądała na dół, gdzie ma-
rynarz zapalał lampę w podstawie kompasu, jedyne dozwolone po zmroku
światło. Lady Grace stała przy relingu rufowym obok wielkiej latarni, której
nie wolno było używać w drodze, dopóki istniało niebezpieczeństwo, że
Revenant albo inny francuski okręt mógłby zauważyć konwój.
- Podejdź i porozmawiaj z nią - kusił Pohlmann trącając Sharpe’a łokciem
w żebra.
- Nie mam jej nic do powiedzenia.
- Więc wcale nie jesteś taki odważny - orzekł Pohlmann. - Ośmielam się
twierdzić, że choć bez namysłu rzucisz się na armaty, jak te, które miałem
pod Assaye, to piękna kobieta przyprawia cię o dreszcze.
Lady Grace stała samotna, otulona peleryną. Towarzyszyła jej pokojówka,
która przycupnęła po drugiej stronie pokładu, jakby onieśmielona przez jej
lordowską mość. Sharpe też był zdenerwowany. Chciał porozmawiać z lady
Grace, ale wiedział, że słowa uwięzną mu w gardle, więc tkwił obok
Pohlmanna i spoglądał przez gąszcz żagli na ledwo widoczną o zmroku
resztę konwoju. Gdzieś na forkasztelu ktoś grał na skrzypcach i grupka ma-
rynarzy ruszyła w tany.
- Naprawdę awansował pan od szeregowca? - spytał chłodny głos.
Sharpe odwrócił się i ujrzał obok siebie Lady Grace.
Odruchowo dotknął czoła. Przez chwilę czuł się odrętwiały, język stanął
mu kołkiem, ledwie zdołał się skłonić.
- Tak jest, proszę pani. Milady.
Spojrzała mu w oczy. Była na tyle wysoka, że nie musiała zadzierać głowy.
Jej wielkie oczy były niewidoczne w mroku, lecz podczas obiadu Sharpe za-
uważył, że mają zielony kolor.
- To musiało być niełatwe - wciąż mówiła obojętnym tonem, jakby wręcz
zmuszała się do konwersacji.
- Tak, proszę pani - powtórzył Sharpe, wiedząc, że zabrzmiało to głupio.
Drżała mu lewa noga, w ustach zaschło, ściskało go w dołku. Podobne od-
czucia ma się czekając na rozpoczęcie walki.
- Zanim to się stało - wyrzucił z siebie, nie chcąc odpowiadać wyłącznie
monosylabami - bardzo pragnąłem awansować, a potem? Pomyślałem, że
nie należało o tym marzyć.
Twarz miała bez wyrazu. Piękną, lecz obojętną. Ignorując Pohlmanna i
Mathilde, spoglądała w dół na pokład, nim znów zwróciła się do Sharpe’a.
- Kto sprawiał więcej trudności - spytała - podwładni czy oficerowie?
- Jedni i drudzy, proszę pani - rzekł Sharpe.
Widząc, że drażni ją dym z cygara, cisnął je za burtę.
- Podwładni nie uważali mnie za prawdziwego oficera, a inni oficerowie..
Cóż, to jakby pies łańcuchowy spoczął na wyszywanej poduszce. Pieskom
salonowym to nie w smak.
Prawie się uśmiechnęła słysząc to.
- Musisz mi opowiedzieć - odezwała się tonem sugerującym jedynie
grzeczną rozmowę - jak uratowałeś życie Arthurowi.
Urwała, a Sharpe zauważył nerwowy tik w jej lewym oku, który powtarzał
się, co kilka sekund.
- To kuzyn - dodała - choć dosyć daleki. Nikt w rodzinie nie spodziewał
się, że do czegoś dojdzie.
Minęły ze dwie sekundy, nim Sharpe zrozumiał, że miała na myśli sir Ar-
thura Wellesleya, chłodnego mężczyznę, który go awansował.
- Jest najlepszym generałem, jakiego spotkałem, łaskawa pani - odparł.
- I jesteś tego pewien? - spytała sceptycznie.
- Tak, łaskawa pani - nie ustępował - jestem pewien.
- Zatem, jak ocaliłeś mu życie? - dopytywała się. Sharpe zawahał się. Aro-
mat jej perfum był odurzający.
Miał już coś powiedzieć o walce, zamieszaniu i zatarciu szczegółów w pa-
mięci, ale na rufie zjawił się lord William i lady Grace bez słowa podeszła do
schodni. Sharpe obserwował ją z bijącym sercem. Cały drżał. Oszołomiła go.
- Ona cię lubi, Sharpe - roześmiał się Pohlmann.
- Nie bądź głupi.
- Wzdycha do ciebie - dodał Niemiec.
- Sharpe! Mój drogi Sharpe! - major Dalton wchodził na pokład rufówki. -
Tu jesteś! Zniknąłeś! Chętnie zamieniłbym z tobą kilka słów, gdybyś ze-
chciał poświęcić mi kilka chwil. Podobnie jak i ty, byłem pod Assaye, ale
wciąż nie bardzo wiem, co właściwie tam zaszło. Musimy porozmawiać, ko-
niecznie. Mój drogi baronie, baronowo - Zdjął kapelusz i skłonił się. - Usza-
nowanie, czy pozwolą państwo dwóm żołnierzom powspominać?
- Ma pan moje pozwolenie, majorze - rzekł wielkopańsko Pohlmann - lecz
pozwolę sobie oddalić się, bo nie wiem nic o wojaczce! Wasza rozmowa by-
łaby dla mnie istną czarną magią. Pozwól, Liebchen.
Tak, więc Sharpe rozmawiał o bitwie, statek kołysał się na morzu i zapa-
dał tropikalny zmrok.
- Działo numer cztery! - krzyknął porucznik Tufnell, pierwszy oficer Cal-
liope. - Ognia!
Osiemnastofuntówka odskoczyła w tył, zatrzymując się na naprężonych
odrzutem linach mocujących. Odpryski farby poleciały z gwałtownie szarp-
niętych włókien konopnych, ponieważ kapitan Cromwell nalegał, aby liny
hamujące, tak jak wszystkie części pokładowego wyposażenia, pomalo-
wano na biało. Do strzelania używano tylko jednego działa, bo Cromwell nie
chciał zabrudzić pozostałych trzydziestu jeden armat o wypolerowanych
lufach i pomalowanych linach. Każda obsługa działa składająca się w poło-
wie z członków załogi a w połowie z pasażerów, kolejno strzelała z armaty
numer cztery. Osiemnastofuntowka o poczerniałej od prochu muszce sy-
czała, kiedy okładano mokrymi szmatami lufę. Za statkiem podążała gęsta
chmura dymu prochowego.
- Krótki strzał, sir! - zawołał Binns, młodszy oficer. Uzbrojony w lunetę
obserwował z rufówki trafienia. Chatham Castle, statek płynący w konwoju,
regularnie wyrzucał puste baryłki jako cel dla armaty Calliope.
Przyszła kolej na obsługę działa numer pięć. Dowodził nimi marynarz o
zasuszonej twarzy, długich siwych włosach, które spiął w gruby węzeł i za-
tknął weń marspikiel.
- Ty - wycelował palec w Malachiego Braithwaite’a, który ku swemu wiel-
kiemu niezadowoleniu miał obsługiwać działo, mimo iż był prywatnym se-
kretarzem lorda. - Kiedy ci powiem, wsuniesz dwa z tych czarnych worków
do lufy. On - pokazał na marynarza o orientalnych rysach - ubije to stem-
plem a wtedy ty - znów zwrócił się, do Braithwaite’a - włożysz kulę i we-
pchniesz ją stemplem tak głęboko, jak tylko zdoła taki szczur lądowy, a ty -
spojrzał na Sharpe’a wycelujesz.
- Myślałem, że to pańskie zadanie - odparł Sharpe.
- Jestem prawie ślepy - marynarz obdarzył Sharpe’a bezzębnym uśmie-
chem i spojrzał na trójkę pozostałych pasażerów. - Reszta pomoże zacią-
gnąć działo na miejsce tymi dwiema linami, a kiedy skończycie, macie zejść
z drogi odrzutu i zatkać uszy. Gdyby doszło do walki to najlepiej, byście pa-
dli na kolana i modlili się do Wszechmogącego o kapitulację. Strzelał już pan
z działa, sir? - spytał Sharpe’a. - To pan wie, że powinien stanąć z boku, jeśli
nie chce pan być pochowany w morzu. Torba z tulejkami jest tu, sir, ściągacz
linowy tam i najlepiej strzelać, kiedy zacznie nas pochylać na tamtą burtę,
bo inaczej zrobi pan z nas zmokłe kury. Nie musi pan w nic trafiać, bo nikt
tego nie umie. Trenujemy, bo taki jest rozkaz Kompanii, ale nigdy nie strze-
laliśmy naprawdę i modlę się, byśmy nigdy nie musieli.
Armata miała skałkowy zamek, podobny do karabinowego, który zapalał
proch wsypany do krótkiej tulejki wetkniętej w otwór zapału i w ten sposób
płomień docierał do głównego ładunku. Kiedy działo zostanie naładowane
Sharpe będzie musiał jedynie wycelować, stanąć z boku i szarpnięciem za
ściągacz zwolnić spust zamka.
Braithwaite z marynarzem wsunęli worki z prochem do lufy, marynarz
przybił je stemplem, to samo zrobili z kulą. Sharpe ostro zakończonym dru-
tem przedziurawił przez otwór zapału worek i wetknął na miejsce tulejkę
prochową. Pozostali pasażerowie z trudnością przepchali działo w przód,
aż lufa wysunęła się poza furtę. Obok leżały drągi kabestanów, potężne
drewniane lewary, którymi obracano działo w prawo lub w lewo, ale nikt
ich nie używał. Nie zajmowano się dokładnym celowaniem, zadowolono się
obowiązkowymi ćwiczeniami, by w dzienniku okrętowym odnotować wy-
pełnienie regulaminu Kompanii.
- Tam jest pański cel! - zawołał kapitan Cromwell.
Sharpe wszedł na lawetę i zobaczył nieprawdopodobnie małą baryłkę
podskakującą daleko na falach. Nie miał pojęcia, jaka to mogła być odle-
głość, poczekał, zatem aż baryłka znajdzie się na linii strzału, a fala uniesie
ich burtę ku górze, odsunął się na bok i pociągnął ściągacz. Zamek opadł. Z
zapłonu wytrysnął mały płomyczek. Armata odjechała w tył na swych ma-
leńkich kółkach, a kłąb czarno-siwego dymu sięgnął aż do połowy grotżagla.
Grube liny mocujące zatrzeszczały, gubiąc płatki farby, a z pokładu rufówki
dał się słyszeć podniecony głos pana Binnsa.
- Trafiony, sir, trafiony! Trafiony! Zatopiony, sir! Trafiony!
- Słyszeliśmy za pierwszym razem, panie Binns - zagrzmiał Cromwell.
- Ależ cel został trafiony! - zaprotestował Binns, myśląc, że nikt mu nie
wierzy.
- Na samo jabłko! - ryknął Cromwell. - Kazałem panu być cicho. Jeśli nie
umiesz powściągnąć języka, chłopcze, idź wrzeszczeć na chmury. Na górę!
Pokazał na szczyt najwyższego masztu.
- Pozostaniesz tam, aż będę gotów znosić twoją irytującą osobę.
Mathilde klaskała entuzjastycznie z rufy. Była tam również lady Grace.
Sharpe czuł jej obecność, gdy celował z armaty.
- To było cholerne szczęście - powiedział stary marynarz.
- Wyłącznie szczęście - zgodził się Sharpe.
- Kosztowałeś kapitana dziesięć gwinei - zaśmiał się wilk morski.
- Naprawdę?
- Założył się z panem Tufnellem, że nikt nie trafi w cel.
- Myślałem, że hazard jest zabroniony na pokładzie.
- Zabronionych jest wiele rzeczy, sir, co nie znaczy, że się nie zdarzają.
Sharpe’owi okropnie dzwoniło w uszach, kiedy odchodził od dymiącego
działa. Tufnell, pierwszy porucznik uścisnął mu dłoń i nie chciał przyjąć do
wiadomości, że był to ślepy traf. Potem Tufnell ustąpił miejsca kapitanowi
Cromwel owi, który zszedł z rufy i zbliżył się do Sharpe’a.
- Strzelał już pan, kiedy z armaty? - spytał z zainteresowaniem kapitan.
- Nie, sir.
Cromwell zerknął na olinowanie, potem popatrzył na pierwszego oficera.
- Panie Tufnell!
- Sir?
- Zerwana prowadnica szotu! Tam, na głównym maszcie! - pokazał.
Sharpe popatrzył w ślad za palcem kapitana i zauważył, że jedna perta, na
której staje marynarz refujący żagle rozdwoiła się.
- Nie dowodzę jakąś krypą, panie Tufnell - warknął Cromwel . - To nie
barka z sianem na Tamizie, ale statek Kompanii Wschodnioindyjskiej! To
trzeba naprawić, człowieku, naprawić!
Tufnell wysłał na górę dwóch marynarzy, żeby naprawili zerwaną linę, a
Cromwell zaczął przyglądać się wyczynom kolejnego zespołu artylerzy-
stów. Działo cofnęło się, buchnął dym a kula pogrążyła się w falach dobre
sto metrów od baryłki.
- Pudło! - krzyknął Binns z jabłka głównego masztu.
- Mam oko do wszelkich uchybień - rzekł chrapliwym głosem Cromwell -
nie wątpię, że pan również, Sharpe. Spośród stu ludzi na paradzie na pewno
wyłowi pan tego z brudnym karabinem. Mam rację?
- Chyba tak, sir.
- Przerwana pętla może zabić człowieka. Mógłby spaść na pokład, wlewa-
jąc rozpacz w serce matki. Jej syn próbował oprzeć nogę, ale tam była tylko
otchłań. Chciałby pan złamać serce matce, panie Sharpe?
Sharpe uznał, że nie pora na wyjaśnienie, iż o dawna jest sierotą.
- Nie, sir.
Cromwell rozejrzał się po głównym pokładzie pełnym mężczyzn czekają-
cych na swoją kolej do strzału.
- Jakie są pańskie uwagi dotyczące tych ludzi, Sharpe?
- Uwagi, sir?
- Wszyscy są w koszulach bez rękawów, Sharpe. Wszyscy z wyjątkiem nas
dwóch. Włożyłem surdut, Sharpe, bo jestem kapitanem tego statku, a kapi-
tan ma się prezentować godnie przed załogą. Zadaję sobie pytanie, czemu
pan Sharpe jest w wełnianym surducie w taki upalny dzień? Czyżby uważał
się pan za kapitana tej krypy?
- Po prostu jest mi zimno, sir - skłamał Sharpe.
- Zimno? - parsknął Cromwell.
Stanął prawą nogą na szczelinie pomiędzy deskami pokładu, a kiedy pod-
niósł stopę, do podeszwy trzewika przykleiła się nieco miękkiej smoły.
- Wcale nie jest panu zimno, Sharpe, pan się poci. Poci! Proszę ze mną,
panie Sharpe.
Kapitan odwrócił się i poprowadził Sharpe’a na rufę. Pasażerowie obser-
wujący strzelanie przepuścili obu mężczyzn. Sharpe poczuł perfumy lady
Grace. Podążał za Cromwellem schodami na dół do wielkiej kabiny, gdzie
kapitan miał swoją kajutę. Cromwell otworzył zamek, pchnął drzwi i gestem
zaprosił Sharpe’a do środka.
- Mój dom - burknął.
Sharpe spodziewał się, że kapitan zajmuje którąś z rufowych kabin o wiel-
kich oknach, lecz korzystniej było odsprzedać je pasażerom i Cromwell za-
dowolił się mniejszą kajutą przy lewej burcie. Niemniej stanowiła wygodny
dom. Koja była wbudowana w ścianę z półek na książki, a na przymocowa-
nym do grodzi stole leżała rozpostarta mapa przygwożdżona do blatu
trzema latarniami i parą pistoletów o długich lufach. Przez otwarty bulaj
wpadło światło dzienne, na pomalowano białym suficie igrały odblaski od
wody. Cromwell otworzył mały kredensik, mieszczący wiszący w nim na
haku gruby zegarek kieszonkowy.
- Trzysta dwadzieścia dziewięć gwinei - wyjaśnił Cromwell stukając w
czasomierz.
- Nigdy nie miałem zegarka - rzekł Sharpe.
- To nie zegarek, panie Sharpe - odparł z niesmakiem Cromwell - lecz
chronometr. Cudo nauki. Stąd do Brytanii nie spóźni się więcej niż dwie se-
kundy. To urządzenie, panie Sharpe, mówi nam, gdzie jesteśmy.
Zdmuchnął kurz z tarczy chronometru, postukał w barometr i staranie za-
mknął kredensik na klucz.
- Ja, w przeciwieństwie do pana, trzymam swoje skarby w bezpiecznym
miejscu.
Sharpe nie odezwał się. Kapitan wskazał na jedyne krzesło.
- Niech pan siada, Sharpe. Zastanawiało pana moje imię?
Sharpe usiadł niepewnie.
- Pańskie imię - wzruszył ramionami - jest niecodzienne, sir.
- Jest szczególne - zaśmiał się chrapliwie Peculiar2 Cromwell. - Moi rodzice byli gorliwymi chrześcijanami, panie, Mister Sharpe i nadali mi imię według
Biblii, Księga Powtórzonego Prawa, rozdział czternasty, werset drugi3. Nie-
łatwo, panie Sharpe, żyć z takim imieniem. Jest dziwaczne. W swoim czasie
wystawiało mnie na pośmiewisko!
Ostatnie zdanie wypowiedział z dużym naciskiem, jakby nadal nienawi-
dził szyderców. Sharpe przycupnięty na skraju krzesła jakoś nie mógł wy-
obrazić sobie kogokolwiek drwiącego z Peculiara Cromwella o chrapliwym
głosie i władczym obliczu.
Cromwell usiadł na koi wpierając się ramieniem o mapy i spojrzał na
Sharpe’a.
- Zostałem przeznaczony Bogu, panie Sharpe, a to oznacza życie w samot-
ności. Odmówiono mi należnego wykształcenia. Inni trafili na Oxford lub
Cambridge, mieli posiąść wiedzę, ale mnie wysłano na morze, bo rodzice
wierzyli, że z dala od brzegu obce mi będą ziemskie pokusy. Ale uczyłem się
sam, panie Sharpe. Z tych książek - machnął ręką w stronę regału - i odkry-
łem, że nadano mi właściwe imię. Jestem szczególny w moich poglądach,
opiniach i wnioskach, panie Sharpe.
Pokręcił głową potrząsając siwymi włosami, które sięgały surduta.
- Wokół mnie jest pełno ludzi wykształconych, rozsądnych, tradycyjnych
i przede wszystkim bardzo towarzyskich. Odkryłem, że nikt z nich nie do-
konał niczego wielkiego. Rzeczy naprawdę wielkich panie Sharpe, dokonują
tylko samotnicy.
Skrzywił się, jakby to brzemię mu ciążyło.
- Pan również jest, moim zdaniem, kimś szczególnym - ciągnął Cromwell.
- Przeznaczenie wyrwało pana z naturalnego miejsca wśród dołów społecz-
nych i został pan przeniesiony między oficerów. A to - pochylił się i wycelo-
wał palec w Sharpe’a - oznacza samotność.
2 gra słów - w języku angielskim słowo peculiar znaczy „szczególny” (przyp. tłum.).
3 słowo peculiar występuje w angielskim tłumaczeniu Nowego Testamentu i nie ma odpowiednika w Biblii Tysiąclecia (przyp. tłum.)
- Nigdy nie narzekałem na brak przyjaciół - rzekł Sharpe pragnąc zakoń-
czyć kłopotliwą rozmowę.
- Ufa pan sobie, panie Sharpe - grzmiał Cromwell niezrażony wypowiedzią
Sharpe’a - tak jak ja. Zrozumiał pan, że nie może ufać nikomu innemu, prócz
siebie. Obaj zostaliśmy postawieni z boku i nasza samotność polega na ob-
serwowaniu kłębiącego się tłumu, który nie wyróżnia się niczym szczegól-
nym. Jednak dziś, panie Sharpe, nalegam, by porzucił pan nieufność. Żądam,
by mi pan zaufał.
- W jakiej kwestii, sir?
Cromwell urwał na chwilę, bo znów zaskrzypiała lina sterowa. Zerknął na
wskaźnik wychyłu steru.
- Statek to mały świat, panie Sharpe - rzekł wreszcie - a ja zostałem wy-
znaczony, by nim rządzić. Na tym statku jestem panem wszystkiego, dano
mi władzę rozstrzygania o życiu i śmierci, lecz nie pragnę takiej władzy.
Tym, czego pragnę, panie Sharpe, jest ład. Porządek!
Uderzył dłonią w mapy.
- I nie będę tolerował złodziejstwa na moim statku!
- Złodziejstwa! - oburzył się Sharpe. - Czy pan...?
- Nie! - przerwał mu Cromwell. - Oczywiście nie oskarżam pana. Ale doj-
dzie do kradzieży, panie Sharpe, jeśli wciąż będzie się pan obnosił ze swym
bogactwem.
- Jestem zaledwie chorążym, sir - uśmiechnął się Sharpe. - Najniższym z
niskich rangą. Rzekł pan, że zostałem wyrwany z mego środowiska i wie
pan, że tam nie ma pieniędzy. Nie jestem bogaty.
- Zatem co takiego, panie Sharpe, zostało zaszyte w rąbkach pańskiej
odzieży? - spytał Cromwell.
Sharpe nie odpowiedział. Królewski łup znajdował się w rękawach sur-
duta, cholewkach butów i pasie spodni, a klejnoty w surducie widać było z
powodu cienkiego materiału.
- Marynarze mają bystre oczy - burknął Cromwell. Zrobił zniecierpliwioną
minę, gdy armata odezwała się na głównym pokładzie, jakby odgłos strzału
zakłócił mu tok myślenia.
- Marynarze są bardzo spostrzegawczy - ciągnął - a moi dostatecznie
cwani, by wiedzieć, że żołnierz nosi swoje skarby ze sobą i zauważyć, że pan
Sharpe nie zdejmuje nigdy surduta. Więc pewnej nocy, panie Sharpe, kiedy
pójdzie pan do latryny na dziobie, lub będzie zażywał świeżego powietrza
na pokładzie, bystrooki marynarz zajdzie pana od tyłu. Kołek do mocowa-
nia lin, cios w czaszkę, plusk przerywa ciszę nocy... Kto za panem zatęskni?
Uśmiechnął się, odsłaniając długie, żółte zęby, potem dotknął kolby jed-
nego z leżących na stole pistoletów.
- Gdybym pana teraz zastrzelił, ograbił zwłoki, wypchnął przez ilumina-
tor, któż odważyłby się zaprzeczyć memu twierdzeniu, że pan mnie zaata-
kował?
Sharpe nie odpowiedział.
Cromwell trzymał rękę na pistolecie.
- Ma pan kufer w kabinie?
- Tak, sir.
- Ale nie ufa pan moim marynarzom. Wie pan, że wyłamanie zamka, to dla
nich kwestia sekund.
- Oni też to wiedzą - odparł Sharpe.
- Ale nie ośmielą się włamać do mojego! - oznajmił Cromwell pokazując
na stojącą pod stołem wzmocnioną żelaznymi sztabami szeroką skrzynię z
tekowego drewna.- Chcę, by powierzył mi pan teraz swój skarb Sharpe. Po-
kwituję przyjęcie, przechowam i zwrócę panu po dotarciu do celu. To zwy-
kła procedura.
Wreszcie zdjął rękę z pistoletu i sięgnął na półkę po małą książeczkę z
mnóstwem różnych kartek.
- Mam w kufrze pieniądze lorda Williama Hale, proszę- podał jedną z kar-
tek i Sharpe zobaczył, że to pokwitowanie na sto siedemdziesiąt gwinei w
gotówce.
Papier został podpisany przez Peculiara Cromwella a ze strony lorda Wil-
liama przez pełnomocnika Malachi Braithwaite’a.
- Mam to, co należy do majora Daltona - powiedział Cromwell pokazując
inny dokument - oraz klejnoty barona von Dornberga.
Wyciągnął inną kartkę.
- I jeszcze więcej klejnotów należących do pana Fazackerlya, tego adwo-
kata. A to - Cromwel kopnął skrzynię - jest najbezpieczniejsze miejsce na
statku, a dopóki jeden z moich pasażerów nosi przy sobie kosztowności
chcę, by przestały kogokolwiek kusić. Czy wyraziłem się jasno, panie
Sharpe?
- Tak, sir.
- Ale wciąż pan sądzi, że nie warto mi ufać.
- Nie, sir - odparł Sharpe, choć tak właśnie myślał.
- Już mówiłem - burknął Cromwell - że to zwykła procedura. Powierza pan
swe kosztowności mnie, kapitanowi zatrudnionemu przez Kompanię
Wschodnioindyjską i otrzymuje w zamian pokwitowanie. W przypadku
utraty kosztowności, panie Sharpe, Kompania wypłaca odszkodowanie,
które nie przysługuje w wypadku zatonięcia statku lub zajęcia go przez
wroga. Wtedy musi pan zwrócić się do ubezpieczyciela.
Cromwell uśmiechnął się pod nosem wiedząc, że skarby Sharpe’a nie były
ubezpieczone.
Sharpe zachował milczenie.
- Jak dotąd, panie Sharpe - Cromwell zniżył głos - prosiłem o spełnienie
mojego życzenia. W razie czego będę nalegał.
- Nie ma takiej potrzeby, sir.
Sharpe wiedział, że Cromwell miał rację sugerując, że każdy bystry mary-
narz na statku zauważył źle schowane klejnoty. Codziennie Sharpe był tego
świadom i to brzemię miało mu ciążyć do chwili, kiedy sprzeda kamienie w
Londynie, a teraz mógł je przerzucić na barki Kompanii, oddając je na prze-
chowanie. Przekonał go do tego również fakt, że Pohlmann zawierzył taką
ogromną ilość kosztowności kapitanowi. Skoro Pohlmann, który nigdy nie
dał się oszwabić, zaufał Cromwel owi, to on może zaufać mu również.
Cromwell podał mu małe nożyczki i Sharpe rozpruł rąbek surduta. Nie
tknął kamieni w pasie ani w butach, bo nawet najbystrzejsze oko nie mogło
ich łatwo wypatrzyć i sypnął na stół rubiny, diamenty i szmaragdy skry-
wane w szwach czerwonej kurtki.
Cromwell podzielił je na trzy kupki i każdą zważył starannie na czułej wa-
dze. Skrupulatnie zapisał wynik ważenia, schował klejnoty, wreszcie podał
Sharpe’owi pokwitowanie, które obaj podpisali.
- Dziękuję, panie Sharpe - rzekł ponuro Cromwell - za zdjęcie mi kłopotu
z głowy. Oficer rachunkowy wyznaczy marynarza, który zaszyje pański sur-
dut - dodał wstając.
Sharpe również wstał, pochylając głowę pod niskim stropem.
- Dziękuję, sir.
- Zapewne wkrótce spotkamy się na obiedzie. Baron jest spragniony pań-
skiego towarzystwa. Znacie się dobrze?
- Spotkałem go ze dwa razy w Indiach, sir.
- Wydaje się dziwny, mało go znam. Arystokrata, który zniżył się do han-
dlu? - Cromwel wzruszył ramionami. - Chyba nie tak zachowują się w Ha-
nowerze.
- Też tak sądzę, sir.
- Dziękuję, panie Sharpe. - Cromwell wetknął klucze do kieszeni i skinie-
niem głowy pokazał Sharpe’owi drzwi.
Na pokładzie rufowym major Dalton przekazał mu wyniki strzelania.
- Nikt nie dorównał pańskiemu trafieniu, Sharpe - oznajmił Szkot. - Jestem
z pana dumny! Podtrzymał pan honor armii.
Lady Grace obrzuciła Sharpe’a jednym ze swych obojętnych spojrzeń i da-
lej kontemplowała horyzont.
- Proszę mi powiedzieć, sir - zwrócił się Sharpe do majora - czy zaufałby
pan kapitanowi Kompanii?
- Gdyby nie można było mu ufać, Sharpe, to znaczyłoby, że świat się koń-
czy.
- A tego nie chcielibyśmy, prawda sir?
Sharpe spojrzał na lady Grace. Stała obok męża lekko trzymając go za ra-
mię, by zachować równowagę na chwiejącym się pokładzie. Pies i kot, po-
myślał.
Czuł się, jakby został podrapany.
ROZDZIAŁ TRZECI
Nuda na statku była wręcz namacalna.
Niektórzy pasażerowie czytali, lecz Sharpe, któremu wciąż sprawiało to
trudności, nie znajdował pociechy w książkach pożyczonych od majora Dal-
tona. Major z kolei zabrał się do sporządzania notatki dla przyszłych pa-
miętników opisujących kampanię w Mahrattasie.
- Wątpię, by ktokolwiek to przeczytał - rzekł skromnie major - lecz byłoby
szkoda, gdyby sukcesy armii pozostały zapomniane. Czy wesprze mnie pan
swoimi wspomnieniami?
Mężczyźni zabijali czas, ćwicząc z bronią boczną lub staczali na głównym
pokładzie bezkrwawe pojedynki na szpady i szable, aż byli mokrzy od potu.
W drugim tygodniu podróży zapanował szał na strzelanie do celu. W ruch
poszły ciężkie karabiny z wyposażenia Calliope, a za cel służyły rzucane za
burtę puste butelki, ale piątego dnia kapitan Cromwell oznajmił, że nieusta-
jąca palba uszczupliła zapasy prochu i położył temu kres. Pod koniec tygo-
dnia jakiś marynarz przysięgał, że wypatrzył syrenę o brzasku i przez dwa
dni część pasażerów wywieszała się przez relingi na próżno wpatrując się
w puste morze. Lord William pogardliwe zaprzeczał istnieniu takich stwo-
rzeń, lecz major Dalton twierdził, że widział raz syrenę jako chłopiec.
- Była wystawiona w Edynburgu - powiedział do Sharpe’a - po tym, jak
fale wyrzuciły biedne stworzenia koło Inchkeith Rock. Pokazywali ją w
ciemnym pokoju i pamiętam, że miała bujne owłosienie. Paskudnie cuch-
nęła, ale wyraźnie widziałem jej ogon, a u góry była bardzo dobrze zbudo-
wana - zaczerwienił się. - Biedactwo, już nie żyła.
Rano dostrzeżono dziwny żagiel i przez kilka podniecających godzin przy-
gotowywano załogi dział, konwój praktycznie stanął. Fregata Kompanii
Wschodnioindyjskiej rozpostarła żagle boczne, by skontrolować obcego.
Okazało się, że to arabska dau płynąca do Koczin i z pewnością nie zagraża-
jąca wielkim wschodnioindyjskim liniowcom.
Pasażerowie dziobowi, bogacze, którzy mieszkali w nadbudówce i wiel-
kiej kabinie, grali w wista. Inna grupa grała na różne gry w międzypokła-
dziu. Sharpe nigdy nie nauczył się grać, zresztą nie miał żyłki hazardzisty.
Wiedział, że wygrywano i przegrywano wielkie sumy, choć było to surowo
zakazane przez Kompanię. Jednak kapitan Cromwell nie miał nic przeciwko
temu. Czasem przyłączał się do gry.
- Wygrywa - powiedział Sharpe’owi Pohlmann - zawsze wygrywa.
- A ty przegrywasz?
- Niewiele - wzruszył ramionami Pohlmann, jakby było to bez znaczenia.
Pohlmann siedział na jednym z przymocowanych dział. Często przycho-
dził pogadać z Sharpe’em, głównie o Assaye, gdzie poniósł dotkliwą po-
rażkę.
- Twój William Dodd przysięgał, że sir Arthur jest ostrożnym generałem.
A nie jest.
Zawsze używał określenia „twój William Dodd”, bo zdrajca był kiedyś ko-
legą Sharpe’a w czerwonych surdutach.
- Wellesley jest porywczy - przyznał z podziwem Sharpe. - Każdą okazję
chwyta w lot.
- Wrócił do domu?
- Odpłynął w zeszłym roku.
Sir Arthura, ze względu na stopień zabrał Trydent, flagowy okręt admirała
Rainiera i prawdopodobnie był już w Anglii.
- W domu będzie się nudził - rzekł Pohlmann.
- Nudził się? Czemu?
- Bo nasz uparty kapitan Cromwell ma rację. Brytania nie może walczyć z
Francją w Europie. Może odnosić sukcesy na krańcach świata, ale nie na Sta-
rym Kontynencie. Francuska armia, drogi Sharpe, to moloch. Nie taka jak
wasza. Nie składa się z kryminalistów, nieudaczników i pijaków i tylko z po-
borowych. Dlatego jest ogromna.
- Ci kryminaliści, nieudacznicy i pijacy pogonili ci kota - uśmiechnął się
Sharpe.
- Owszem - przyznał bez urazy Pohlmann - wielkiej francuskiej armii nikt
nie da rady, na pewno nie teraz. A kiedy Francuzi postanowią zbudować po-
rządną flotę, przyjacielu, to cały świat zatańczy, jak mu zagrają.
- A ty? - spytał Sharpe. - Gdzie będziesz tańczył?
- Hanower? - zastanawiał się Pohlmann. - Kupię duży dom, wypełnię go
kobietami i będę spoglądał przez ono na świat. Albo zamieszkam we Francji.
Mają ładniejsze panny, a ja nauczyłem się jednej rzeczy, Sharpe, mianowi-
cie, że kobiety lubią pieniądze. Jak sądzisz, czemu lady Grace wyszła za lorda
Williama?
Skinął głową w stronę pokładu rufowego, gdzie łady Grace w towarzy-
stwie pokojówki przechadzała się tam i z powrotem.
- Jak tam postępy w konkurach do tej damy?
- Nic kompletnie - burknął Sharpe - bo się do niej nie umizgam.
- To czemu przyjmujesz moje zaproszenia? - roześmiał się Pohlmann.
Po prawdzie, Sharpe wiedział, że ma obsesję lady Grace. Od chwili, gdy się
budził rano, aż do zaśnięcia myślał wyłącznie o niej. Wydawała się taka nie-
dostępna, nietykalna i beznamiętna, co jeszcze podsycało jego obsesję. Je-
den jedyny raz zaszczyciła go rozmową, a kiedy Sharpe podczas kolejnych
obiadów w kajucie kapitańskiej próbował nawiązać konwersację, odwra-
cała się, jakby mierziła ją jego obecność. Sharpe myślał o niej nieustannie i
ustawicznie ją obserwował, starając się przy tym nie zdradzić pożądania.
Nie opuszczała go jednak ani na chwilę, dręcząc i wypełniając godziny, pod-
czas gdy Calliope przemierzała Ocean Indyjski. Wiatr był pomyślny i co-
dziennie pierwszy oficer porucznik Tufnell meldował o postępach konwoju
- siedemdziesiąt dwie mile, sześćdziesiąt osiem, siedemdziesiąt - zawsze
przepływali podobną odległość.
Mimo słonecznej, bezdeszczowej pogody statek pod pokładem cuchnął
stęchlizną. Choć tropikalne wiatry statecznie popychały konwój na połu-
dniowy zachód, woda wlewała się przez zamknięte furty działowe i niższy
międzypokład, gdzie spał Sharpe, nie wysychał. Koce były wilgotne, poszy-
cie mokre, słowem cała Calliope w miejscach, gdzie nie docierało słońce,
ociekała wodą, zatęchłą i gnijącą, stanowiącą idealne źródło zarazek i cho-
rób roznoszonych przez szczury. Marynarze nieustannie pracowali przy
czterech pompach, wypompowując parcianymi wężami wodę z zęzy, ale im
bardziej się przykładali, tym więcej przeciekało kadłubem.
Kozy zaraziły się czymś i większość padła w ciągu pierwszych dwóch ty-
godni, więc świeżego mleka wystarczyło jedynie dla pasażerów z rufówki.
Równie szybko skończyło się świeże jedzenie i pozostało jedynie mięso so-
lone, twarde, zjełczałe i monotonne. Woda była mętna, bezbarwna i stęchła,
nadawała się wyłącznie na mocną herbatę i choć filtrująca maszyna
Sharpe’a usuwała niektóre zanieczyszczenia, nie zdołała poprawić smaku.
Po dwóch tygodniach filtr zapchał się dokumentnie brązową mazią, więc
chorążywyrzucił urządzenie do oceanu. Pił arak lub cienkie piwo, a w kaju-
cie kapitana Cromwella wino, niewiele różniące się smakiem od octu. Śnia-
danie podawano o ósmej. Pasażerów z międzypokładu podzielono na dzie-
sięcioosobowe grupy i mężczyźni kolejno przynosili kocioł z owsianką z
kambuza na dziobie. Owsianka była okraszona skrawkami wołowego tłusz-
czu, który warzył się całą noc na kuchni. Na południowy obiad podawano
kolejną owsiankę, tym razem z większymi skrawkami mięsa lub rozgotowa-
nymi kawałkami suszonej ryby pływającymi w przypalonej brei. W nie-
dziele królowała solona ryba i twarde jak kamień okrętowe suchary tak za-
robaczone ryjkowcami, że trzeba je było ostukiwać. Potem wszyscy żuli je
bez końca. Smakowały jak cegła i tylko gdzieniegdzie trafiała się okrasa w
postaci przeoczonego robaka. O czwartej podawano herbatę, lecz tylko pa-
sażerom z rufowych kabin, a ci z międzypokładu czekali na kolację składa-
jącą się z suszonej ryby, sucharów i twardego sera, w którym czerwone ro-
baki powygryzały labirynty.
- Człowiek nie powinien jeść takich rzeczy - stwierdził Malachi Braithwa-
ite po wyjątkowo paskudnej kolacji.
Dołączył do Sharpe’a na głównym pokładzie, skąd oglądali wspaniały
czerwony zachód słońca.
- Nie jadałeś tak w drodze do Indii? - spytał Sharpe.
- Podróżowałem jako prywatny sekretarz londyńskiego kupca - odparł
wyniośle Braithwaite. - Zakwaterował mnie w wielkiej kabinie i żywił z wła-
snej kiesy. Mówiłem o tym jego lordowskiej mości, ale odmówił pokrycia
kosztów - dodał gorzko.
Braithwaite był bardzo dumnym, choć biednym młodzieńcem i boleśnie
przeżywał wyrządzane mu zniewagi. Powiedział Sharpe’owi, że popołudnia
spędza w sterówce, gdzie lord William przygotowuje raport dla Komisji
Kontroli. Elaborat sugerował sposób administrowania Indiami. Braithwaite
lubił tę pracę, ale późnym popołudniem odsyłano go ku jego udręce, na
dolny pokład. Wstydził się, że musi podróżować na międzypokładziu, nie
cierpiał obsługiwać działa i brzydził się przynoszeniem kotła z mesy, bo
uważał, że te zajęcia zniżają go do poziomu zwykłego służącego, jak lokaj
lorda Williama czy pokojówka lady Grace.
- Jestem sekretarzem - poskarżył się raz Sharpe’owi.- Studiowałem na
Oxfordzie!
- Jak zostałeś sekretarzem lorda Williama? - spytał go teraz Sharpe.
Braithwaite zastanowił się nad pytaniem, jakby wietrzył podstęp, potem
wybrał wymijającą odpowiedź.
- Jego prawdziwy sekretarz zmarł w Kalkucie. Chyba od ukąszenia węża i
jego lordowska mość był łaskaw zaoferować mi to stanowisko.
- A teraz żałujesz, że przyjąłeś?
- Oczywiście, że nie! - odparł ostro Braithwaite. - Jego lordowska mość jest
bardzo wpływowym człowiekiem, pozostaje w zażyłych stosunkach z pre-
mierem - dodał pełnym podziwu tonem. - W istocie raport, nad którym pra-
cujemy, jest przeznaczony nie tylko dla Komisji kontroli, lecz trafi na biurko
samego Pitta! Wiele zależy od wniosków jego lordowskiej mości. Może na-
wet stanowisko w rządzie. Jego lordowska mość mógłby zostać Sekreta-
rzem Spraw Zagranicznych, a co to oznaczałoby dla mnie?
- Przepracowanie - odparł Sharpe.
- Ale miałbym wpływy - gorączkował się Braithwaite- a jego lordowska
mość ma jeden z największych domów w Londynie. Jego żona będzie pro-
wadziła salon o szerokich wpływach i możliwościach.
- Jeśli zechce z kimś rozmawiać - podsumował kwaśno Sharpe. - Ze mną
nie raczyła zamienić słowa.
- To oczywiste - obruszył się Braithwaite. - Przywykła jedynie do naj-
wznioślejszych dyskusji. - Sekretarz zerknął na rufę, lecz jeśli spodziewał
się ujrzeć lady Grace, rozczarował się.
- Ona jest aniołem, Sharpe - wypalił. - Jedna z najlepszych kobiet, jakie
miałem zaszczyt spotkać. A co za umysł! Mam stopień naukowy z Oxfordu,
panie Sharpe, a nie mogę dorównać jej wiedzy o georgikach.
A co to u diabła jest, pomyślał Sharpe.
- Wygląda dosyć oryginalnie - wtrącił zastanawiając się, czy sprowokuje
tym Braithwaite’a do kolejnego szczerego wynurzenia.
Poskutkowało.
- Oryginalnie? - zadrwił Braithwaite. - Ona jest piękna, panie Sharpe, sta-
nowi kwintesencję kobiecych cnót, urody i inteligencji.
Sharpe roześmiał się.
- Zakochałeś się w niej, Braithwaite.
Sekretarz zgromił go wzrokiem.
- Gdybyś nie był nieokrzesanym żołnierzem, uznałbym tę wypowiedź za
impertynencję, Sharpe.
- Może i jestem nieokrzesany - Sharpe postanowił posypać solą zranione
ego sekretarza - ale to ja będę dziś z nią na kolacji.
Choć lady Grace nie zamieniła z nim słowa, ba nawet nie raczyła go zau-
ważyć, to jedzenie u kapitana było stokroć lepsze niż ochłapy na międzypo-
kładziu. Bogatym pasażerom podano mięso padłych kóz w sosie winegreto-
wym. Kapitan Cromwell miał szczególne upodobanie do grochu i wieprzo-
winy, choć ten pierwszy był twardy jak śrut, a mięso tak zasolone i sztywne,
że przypominało podeszwę. Wieczorami serwowano łojowy pudding, po-
tem brandy, kawę i cygara i grano w wista. Rano były jajka i kawa, luksusy,
o jakich nie marzono na międzypokładziu, ale Sharpe nie uczestniczył w
śniadaniach uprzywilejowanych sfer.
Po kolacjach w swojej klitce Sharpe wychodził na pokład i przyglądał się
marynarzom tańczącym przy muzyce czteroosobowej orkiestry, złożonej z
dwóch skrzypków, fletu i perkusisty uderzającego dłońmi w pustą baryłkę.
Pewnej nocy zerwała się gwałtowna ulewa i deszcz zabębnił w żagle. Sharpe
stał z nagim torsem, odchylił głowę do tyłu i otwartymi ustami chwytał
świeżą wodę, jednak większość deszczówki spłynęła pod pokład, przez co
wszystko stało się jeszcze bardziej wilgotne. Rzeczy gniły, rdzewiały lub po-
krywały się grzybem. W niedzielę oficer rachunkowy odprawiał mszę, czte-
roosobowa orkiestra grała, a pasażerowie - ci bogaci na pokładzie rufowym,
a reszta stłoczona na głównym - intonowali „Obudź mą duszę, by wraz z
brzaskiem poczuła obowiązków łaskę”. Major Dalton śpiewał z uczuciem,
wymachując do taktu rękę. Pohlmann wydawał się ubawiony ceremonią,
zaś lord William i jego małżonka wbrew rozkazom kapitana nie brali w tym
udziału. Kiedy hymn został już odśpiewany, oficer rachunkowy bezbarw-
nym tonem czytał tekst modlitwy, groźnie brzmiący dla tych, którzy jak
Sharpe wsłuchiwali się w słowa: „Najłaskawszy Boże, któryś jest w niebie,
a panujesz na ziemi, spójrz na nas i wysłuchaj nas, którzy wołamy z otchłani
nędzy i objęć śmierci. Ocal nas, Boże, w Tobie nasza nadzieja”.
Jednak wcale nie ginęli, tylko przemierzali niekończące się morze, a hory-
zontu nie zakłócał żaden brzeg czy nieprzyjacielski okręt. W południe ofice-
rowie pracowicie śledzili swymi sekstansami słońce, po czym spieszyli do
kabiny kapitana Cromwella dokonać obliczeń. W środku trzeciego tygodnia
niebo było tak zachmurzone, że nie dało się przeprowadzić żadnych obser-
wacji. Słyszano, jak kapitan zauważył, że Calliope wreszcie złapała wiatr i
przez cały dzień kręcił się po pokładzie rufowym z miną przekornego zado-
wolenia. Wiatr narastał stopniowo, lecz nieustannie, zmuszając pasażerów
do ostrożnego poruszania się po pokładzie i przytrzymywania kapeluszy.
Wielu przechodziło nawrót choroby morskiej, a rozbryzgi wody morskiej
przelatywały nad dziobem i grzechotały o żagle, nim spłynęły na pokład.
Późnym popołudniem zerwała się tak gwałtowna ulewa, że przez strugi
deszczu widać było jedynie najbliższe statki z konwoju.
Sharpe znów był zaproszony przez Pohlmanna na kolację i kiedy zszedł
na dół, by włożyć mniej brudną koszulę i czerwony surdut starannie zace-
rowany przez marynarza pokładowego, zastał międzypokład tonący w wo-
dzie i wymiocinach. Dzieci płakały, uwiązany pies ujadał. Braithwaite cho-
rował przewieszony przez działo. Za każdym razem, gdy statek pochylał się
pod naporem wiatru, woda wdzierała się przez zamknięte furty działowe,
rozlewała po pokładzie, a kiedy dziób pogrążył się w falach, następował
istny potop od strony śluzy kotwicznej.
Woda przelewała się schodnią na dół, gdy Sharpe wspinał się ku resztkom
dziennego światła. Chwiejnie przeszedł przez pokład rufowy, gdzie sześciu
ludzi wisiało na kole sterowym i wahadłowymi drzwiami dostał się do krót-
kiego holu, a nagły przechył rzucił go w stronę kajuty kapitana. Wewnątrz
prócz gospodarza czekali już major Dalton, Pohlmann, Mathilde oraz lord
William i lady Grace. Pozostała trójka albo cierpiała na morską chorobę albo
jadła u siebie.
- Znów jest pan gościem barona? - spytał znacząco Cromwell.
- Nie ma pan nic przeciwko temu, że zapraszam pana Sharpe’a? - spytał
Pohlmann.
- Je z pańskiej sakiewki, baronie, nie z mojej - burknął Cromwel i wskazał
Sharpe’owi jego stałe krzesło. - Niechże pan siada, na Boga, panie Sharpe.
Podniósł masywną dłoń, zaczekał chwilę, bo okręt się zachwiał. Grodzie
niepokojąco zatrzeszczały. Zastawa przesunęła się po stole.
- Niech Pan pobłogosławi te pokarmy - rzekł Cromwell - i napełni nasze
dusze wdzięcznością, w imię Pańskie, amen.
- Amen - powiedziała nieobecnym tonem lady Grace.
Jej mąż wyglądał blado i trzymał się krawędzi stołu, jakby to mogło pomóc
na kołysanie statku. Lady Grace, wręcz przeciwnie, wcale nie była zgnę-
biona pogodą. Włożyła czerwoną, głęboko wyciętą suknię, smukłą szyję
przyozdobiła sznurem pereł. Koronę z ciemnych włosów podtrzymywały
spinki inkrustowane macicą perłową.
Krata stołowa na blacie zapobiegała zsunięciu się na podłogę noży, widel-
ców, łyżek, talerzy i półmisków, lecz nagłe przechyły zmieniały posiłek w
niebezpieczną grę. Steward Cromwella podał najpierw gęstą zupę.
- Świeże ryby! - zagrzmiał Cromwell. - Złapane dziś rano. Nie mam pojęcia,
do jakiego gatunku należą, ale jak dotąd nikt nie umarł na moim statku od
zjedzenia nieznanej ryby. Owszem, umierali z innych przyczyn.
Kapitan łapczywie zagarnął łyżką jakiś kościsty kąsek. Wprawnie przy-
trzymywał talerz, nie rozlewając ani kropelki.
- Niektórzy spadali z masztu, inni umierali od gorączki, trafił mi się nawet
pasażer, który zabił się z powodu nieodwzajemnionej miłości, ale nikt jesz-
cze nie umarł od trującej ryby.
- Nieodwzajemniona miłość? - spytał ubawiony Pohlmann.
- Tak czasem bywa, baronie - westchnął Cromwell. - Dowiedziono, że po-
dróż morska potrafi wyzwolić najniższe instynkty. Niech jej lordowska
mość wybawcy, że poruszyłem ten temat - dodał po adresem lady Grace,
która zignorowała jego wywody.
Lord William spróbował zupy i odwrócił się zostawiając talerz własnemu
losowi. Lady Grace zdołała przełknąć kilka łyżek, potem odsunęła nie-
smaczną strawę. Major jadł z apetytem, Pohlmann i Mathilde łapczywie, a
Sharpe ostrożnie, nie chcąc skompromitować się złymi manierami w oczach
lady Grace. Ości weszły mu między zęby i starał się usnąć je dyskretnie, bo
zauważył, że lady Grace wzdrygała się, kiedy Pohlmann wypluwał je na stół.
- Teraz zimna wołowina z ryżem - oznajmił kapitan, jakby oferował wy-
szukany przysmak. - Proszę powiedzieć, baronie, jak zbił pan fortunę? Na
handlu, nieprawdaż?
- Owszem, kapitanie, handlowałem.
Lady Grace zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem, nachmurzyła się i
dalej udawała, że nie interesuje się rozmową. Karafki z winem grzechotały
w metalowych obejmach. Cały statek trzeszczał, jęczał i drżał, gdy tylko
większa fala roztrzaskiwała się o dziób.
- W Anglii - podkreślił Cromwell - arystokracja nie para się handlem. Uwa-
żają, że to poniżej ich godności.
- Angielscy lordowie mają ziemię - odparł Pohlmann - ale moja rodzina
straciła włości sto lat temu, więc musiałem zarabiać na życie.
- Modląc się? - spytał Cromwell.
Wilgotne, długie włosy spływały mu na kołnierz.
- Kupowałem i sprzedawałem - odparł Pohlmann wcale nie zmieszany py-
taniem kapitana.
- I to z powodzeniem! - kapitan Cromwell najwyraźniej postanowił rozpo-
cząć rozmowę, która odwróciłaby uwagę gości od huśtania i kołysania. - A
teraz zabiera pan zyski do domu, co jest jak najbardziej słuszne. A gdzież
jest ten dom? W Bawarii, Prusach, a może w Hesji?
- W Hanowerze - rzekł Pohlmann - ale zastanawiałem się, czy nie kupić
domu w Londynie. Lord William mógłby mi udzielić rady, prawda?
Uśmiechnął się przez stół do lorda, który zamiast odpowiedzieć zerwał
się i wybiegł z kabiny przyciskając serwetkę do ust. Rozbryzgi wody ude-
rzyły o szyby świetlika, a kilka kropel padło na stół.
- Mąż jest marnym żeglarzem - stwierdziła spokojnie lady Grace.
- A wasza lordowska mość? - spytał Pohlmann.
- Lubię morze - odparła wyniośle. - Zawsze lubiłam morze.
Cromwell roześmiał się.
- Powiadają, łaskawa pani, że ten, kto wyrusza na morze dla przyjemności,
odwiedza piekło dla rozrywki.
Wzruszyła ramionami, jakby nie obchodziło jej, co mówią inni. Z kolei ma-
jor Dalton spróbował podtrzymać konwersację.
- Cierpiałeś kiedyś na chorobę morską, Sharpe?
- Nie, sir, miałem szczęście.
- Ja również - przyznał Dalton. - Matka zawsze wierzyła, że najlepszym
remedium na chorobę morską jest befsztyk.
- Befsztyk, co za głupstwo - zagrzmiał Cromwell. - Pomaga tylko rum z
olejem.
- Rum z olejem? - skrzywił się Pohlmann.
- Wmusza się w pacjenta pintę rumu, a potem pintę oleju. Każdy olej się
nada, nawet ten do lampy. Pacjent może się sprzeciwiać, ale następnego
dnia będzie jak nowo narodzony. - Cromwel odwrócił się w stronę lady
Grace. - Czy mam przesłać rum i olej do kabiny jej lordowskiej mości?
Lady Grace nie raczyła odpowiedzieć, wpatrzona w ścianę, gdzie obrazek
przedstawiający angielski krajobraz kołysał się w rytm huśtania statkiem.
- Jak długo potrwa ten sztorm? - spytała obco brzmiącym angielskim Ma-
thilde.
- Sztorm? - zawołał Cromwell. - Uważacie, że to sztorm? To jest proszę
pani jedynie podmuch. Nic ponad okruszek wody i wiatru, który nie wyrzą-
dzi szkody ani nam, ani statkowi. Sztorm, moja pani jest gwałtowny i
straszny! To łagodny zefirek, w porównaniu z tym, co czeka nas koło Przy-
lądka.
Nikt nie miał ochoty na deser z łoju i rodzynek, więc Pohlmann zapropo-
nował partyjkę wista w swojej kabinie.
- Mam niezłą brandy, kapitanie, a jeżeli major Dalton się dołączy może za-
gramy w czwórkę? Wiem, że Sharpe nie grywa - pokazał na siebie i Mathilde
jako chętnych do gry i uśmiechnął się do lady Grace. - Milady nie da się na-
mówić do gry?
- Nie - odparła tonem sugerującym, że od takiej propozycji robi się jej nie-
dobrze.
Wstała, mimo kołysania udało się to jej nawet zrobić z wdziękiem. Pano-
wie natychmiast zerwali się ze swych miejsc i robili jej przejście.
- Spokojnie dokończ wina, Sharpe - rzekł Pohlmann, zabierając ze sobą
graczy.
Sharpe został sam w kabinie. Dopił wino, sięgnął po zabezpieczoną meta-
lowym uchwytem karafkę i nalał sobie kolejny kieliszek. Zapadła noc i fre-
gata co dziesięć minut dawała ognia z działa, by zapobiec rozproszeniu się
konwoju w ciemnościach. Sharpe postanowił, że przeczeka jeszcze trzy wy-
strzały, potem wróci do siebie i spróbuje zasnąć.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich lady Grace. Szal okrywał jej szyję,
zasłaniając perły i gładkie, białe ramiona. Rzuciła Sharpe’owi niechętne
spojrzenie i zignorowała próbę powitania. Sharpe spodziewał się, że lady
wyjdzie natychmiast z kabiny, przypuszczając, że zjawiła się tylko po zapo-
mnianą drobnostkę, lecz ku jego zdumieniu z groźną miną usiadła na miej-
scu Cromwella.
- Proszę siadać, panie Sharpe.
- Kropelkę wina, wasza lordowska mość?
- Siadaj - rzekła stanowczo.
Sharpe zajął miejsce naprzeciwko. Pusty, mosiężny świecznik kołysał się,
odbijając światło dwóch przymocowanych do grodzi latarń. Błyski podkre-
ślały wysokie kości policzkowe lady Grace.
- Dobrze znasz Barona von Dornberga? - spytała bez ogródek.
Sharpe zamrugał, zdumiony pytaniem.
- Nieszczególnie, wasza lordowska mość.
- Spotkałeś go w Indiach?
- Tak, łaskawa pani.
- Gdzie? - nie ustępowała. - Kiedy?
Sharpe nachmurzył się. Obiecał Pohlmannowi, że nie zdradzi jego tożsa-
mości, więc postanowił udzielić wymijającej odpowiedzi.
- Służyłem przez jakiś czas z oficerem przydzielonym do badań prowa-
dzonych przez Kompanię, łaskawa pani, a on często przechodził przez linie
wroga. Wtedy właśnie spotkałem P.. to jest barona. - zastanowił się przez
chwilę. - Ze cztery, może pięć razy?
- Wśród nieprzyjaciół?
- W Mahrattasie, łaskawa pani.
- Zatem trzymał stronę Mahrattasu?
- Tak przypuszczam, łaskawa pani.
Spojrzała na niego, jakby ważyła nad prawdziwość jego słów.
- Wygląda na oddanego panu, Sharpe.
Sharpe powstrzymał przekleństwo, gdy kieliszek wina odjechał od niego
i przeleciał nad kratą. Roztrzaskał się o podłogę, rozbryzgując wino po dy-
wanie.
- Oddałem mu przysługę przy ostatnim spotkaniu. Tuż po bitwie.
- Był po drugiej stronie? - przerwała mu.
- Owszem, był po drugiej stronie - przyznał ostrożnie Sharpe, nie infor-
mując, że Pohlmann był głównodowodzącym.- Złapaliśmy go na drodze. Po-
winienem go zatrzymać, ale nie wydawał się groźny, więc go puściłem. Jest
mi wdzięczny i tyle.
- Dziękuję - wydawało się, że lady Grace chce wstać.
- Za co łaskawa pani? - spytał Sharpe w nadziei, że ją zatrzyma.
Trochę się rozluźniła, potem popatrzyła na niego, jakby rozważała odpo-
wiedź, wreszcie wzruszyła ramionami.
- Słyszał pan dzisiejszą rozmowę kapitana z baronem?
- Tak, łaskawa pani.
- Wygląda na to, że się nie znają.
- W rzeczy samej - przyznał Sharpe. - Cromwell nawet mi o tym mówił.
- Tym niemniej każdej nocy, panie Sharpe, spotykają się i rozmawiają.
Tylko we dwóch. Przychodzą tu po północy, siadają za stołem i rozmawiają.
A czasami jest z nimi służący barona.. - urwała.- Często mam kłopoty z za-
śnięciem i w pogodne noce wychodzę na pokład. Słyszę ich przez świetlik.
Nie żebym podsłuchiwała, ale słyszę ich głosy.
- Zatem znają się lepiej, niż udają? - zdumiał się Sharpe.
- Na to wygląda - odrzekła.
- Dziwna sprawa, łaskawa pani.
Wzruszyła ramionami na znak, że nie ciekawi jej opinia Sharpe’a.
- Może grają w trik traka - rzekła wyniośle.
Znów jakby chciała wyjść, więc Sharpe podtrzymał rozmowę.
- Baron wspomniał mi, że mógłby zamieszkać we Francji.
- Nie w Londynie?
- Francja lub Hanower, to jego słowa.
- To ciekawe, że się panu zwierzał - odparła złośliwie - zważywszy na ni-
kłą znajomość.
Wstała.
Sharpe zerwał się z krzesła i pospieszył otworzyć jej drzwi. Skinęła w po-
dzięce głową, gdy nagły przechył Calliope zachwiał lady Grace. Sharpe od-
ruchowo wyciągnął rękę, by ją przytrzymać a dłoń sama zacisnęła się na jej
talii przyciągając ją bliżej, tak, że ich twarze znalazły się zaledwie o centy-
metry od siebie. Poczuł straszliwą ochotę pocałowania jej i wiedział, że nie
miałaby nic przeciwko temu, bo choć statek przestał się kołysać, nie cofnęła
się. Sharpe wyczuwał jej wiotką kibić pod miękkim materiałem sukni.
Umysł miał zmącony, bo jej wielkie oczy wpatrywały się w jego i znów, tak
jak przy pierwszym spotkaniu, dostrzegł w nich nutę melancholii. Raptem
drzwi prowadzące na pokład rufowy otworzyły się i steward Cromwella
przeklinając wniósł tacę do kabiny, w której się znajdowali. Lady Grace wy-
winęła się z objęć Sharpe’a i wyszła bez słowa.
- Leje jak z cebra - rzekł steward. - Cholerna ryba utopiłaby się na pokła-
dzie.
- Niech to diabli - odparł Sharpe. - Niech to wszyscy diabli.
Podniósł karafkę do ust i opróżnił ją.
c
Deszcz i wiatr nie ustępowały przez całą noc. O zmroku Cromwell kazał
zrefować żagle i ci z pasażerów, którzy odważyli się wyjść na pokład o brza-
sku, ujrzeli jak Calliope przemyka się pod niskimi ciemnymi chmurami, nie-
mal dotykającymi spienionych grzyw fal. Sharpe nie miał peleryny, a że nie
chciał przemoczyć surduta, wyszedł z nagim torsem. Odwrócił się w stronę
rufówki i skłonił głowę, oddając cześć nieobecnemu kapitanowi, potem na
wpół biegnąc skierował się w stronę forkasztelu, gdzie czekała na roznie-
sienie poranna owsianka. W kuchni zastał grupkę marynarzy, a między nimi
siwego dowódcę działa numer pięć, który powitał go ciemnym od tytoniu
uśmiechem.
- Zgubiliśmy konwój, sir.
- Zgubiliśmy go?
- Zapędziliśmy się, nie? - marynarz roześmiał się. - I to wcale nie przez
przypadek, jak dobrze wiem.
- A co ty możesz o tym widzieć, Jem? - zakpił młodszy marynarz.
- Wiem więcej niż ty zdołasz się kiedyś nauczyć.
- Jak to, nie przez przypadek? - spytał Sharpe.
Jem pochylił głowę i strzyknął śliną z tytoniem.
- Kapitan stał przy sterze od północy, sir i skręcił ostro na południe. Zwo-
łał nas w środku nocy do zmiany żagli. Teraz płyniemy prosto na południe,
zamiast na południowy zachód.
- Wiatr się zmienił - zauważył młodszy.
- Wiatr tu się nie zmienia! - odparł pogardliwe Jem. - Nie o tej porze roku!
Wiatr twardo wieje na północny wschód i tak dziewięć na dziesięć dni, sir.
Od Bombaju wcale nie trzeba kierować statkiem. Wystarczy obrać kurs, wy-
wiesić największą szmatę, a wiatr sam popchnie nas na Madagaskar, jak
piłkę rynsztokiem do tawerny, sir.
- To, dlaczego żeglujemy na południe? - dziwił się Sharpe.
- Bo mamy szybki statek, a Peculiara drażniło, że jesteśmy uwiązani do
najwolniejszej balii w konwoju. Niech pan uważa, sir, gotów nam zedrzeć
koszule z grzbietu, byle złapać więcej wiatru i polecieć do domu jak na
skrzydłach - mrugnął znacząco. - Pierwszy statek zawsze ma najlepsze ceny
za swoje towary, jasne, sir?
Kucharz wlał owsiankę do kotła Sharpe’a i Jem otworzył mu drzwi for-
kasztelu. Sharpe omal nie zderzył się ze służącym Pohlmanna, starszym
mężczyzną, który odpoczywał na sofie pana, gdy Sharpe był tam po raz
pierwszy.
- Pardonnez- moi - powiedział odruchowo służący odsuwając się pospiesz-
nie na bok w obawie, by Sharpe nie ochlapał mu szarego ubrania owsianką.
Sharpe spojrzał na niego.
- Jesteś Francuzem?
- Szwajcarem, sir - odparł z szacunkiem mężczyzna stanął z boku, choć
wciąż patrzył na Sharpe, który pomyślał, że tamten wcale nie ma oczu słu-
żącego.
Bardziej przypominały oczy lorda Williama, lub kogoś pewnego siebie,
sprytnego i dobrze poinformowanego.
- Dzień dobry, sir - służący lekko się skłonił, a Sharpe minąwszy go poniósł
parującą owsiankę po śliskim od deszczu pokładzie w stroną rufowej
schodni.
W tej samej chwili na pokładzie rufówki zjawił się Cromwell, który zgod-
nie z przewidywaniami Jema kazał podnieść wszystkie żagle. Ryknął na ma-
rynarzy, by zaczęli się wspinać, potem wziął z poręczy tubę i zbeształ pierw-
szego porucznika, który szedł na dziób.
- Rozpiąć na stendze bukszprytu żagiel rozprzowy, Mister Tufnell.
Żwawo! Panie Sharpe, mógłby się pan należycie ubrać. To statek Kompanii,
nie jakiś flejtuchowaty węglowiec z wyspy Man.
Sharpe zszedł na dół, zjadł śniadanie, a gdy wrócił właściwie ubrany na
pokład, Cromwell przeniósł się na rufówkę, skąd obserwował zachód w
obawie, że może stamtąd nadpłynąć fregata kompanii i rozkazać mu dołą-
czyć do konwoju. Ani Cromwell, ani człowiek z bocianiego gniazda nie do-
strzegli śladu innego statku. Wyglądało na to, że Cromwell uciekł z konwoju
i mógł teraz pokazać pełną szybkość Calliope. Co też uczynił, bo do zmierz-
chu wszystkie żagle chwytały wilgotny wiatr, a statek zdawał się frunąć nad
grzywami w stronę południa.
Wiatr zelżał następnego dnia, chmury rozsunęły się, tak że do wieczora
niebo było czyste, a morze zmieniło kolor z szarego na zielononiebieski. Na
pokładzie zapanowała atmosfera ożywienia, jakby wyrwanie się Calliope z
konwoju rozjaśniło wszystkim życie. Na międzypokładzie dały się słyszeć
śmiechy i wiwaty, kiedy Tufnell odryglował iluminatory, by przewietrzyć
zatęchłe wnętrze. Kiedy słońce chyliło się w purpurze i złocie za horyzont,
pasażerowie przyłączyli się do marynarzy tańczących pod forkasztelem.
Pohlmann namówił Sharpe’a na cygaro przed kolacją.
- Nie zaproszę cię dzisiaj z nami do stołu - rzekł. - Joshua Fazackerly fun-
duje wino, co oznacza że zanudzi nas swymi prawniczymi wywodami.
Umilkł i wypuścił chmurę dymu w stronę głównego żagla.
- Wiesz czemu lubiłem mieszkańców Mahrattasu? Nie mieli prawników.
- Ani prawa - odparował Sharpe. Pohlmann zerknął na niego z ukosa.
- To prawda, ale lubię skorumpowane społeczeństwa. Wygrywają tam
najwięksi łajdacy.
- To, po co wracasz do domu?
- Europa już jest skorumpowana - oznajmił Pohlmann. - Francuzi mówią
dużo o prawie i rozsądku, ale pod tym kryje się tylko chciwość. Rozumiem
chciwość, Richardzie.
- To gdzie będziesz mieszkał? - zapytał Sharpe. - Londyn, Hanower czy
Francja?
- Może we Włoszech? Albo w Hiszpanii? Nie, tylko nie Hiszpania. Po co
żywić klechy. Może powinienem, udać cię do Ameryki? Mówią, że to raj dla
łajdaków.
- A nie chciałbyś zamieszkać we Francji?
- Czemu nie? Nie mam nic przeciwko Francuzom.
- Ale będziesz miał, jak Revenant nas znajdzie.
- Revenant?- zdziwił się Pohlmann.
- Francuski okręt wojenny - wyjaśnił Sharpe.
Pohlmann roześmiał się.
- To byłoby, jak to mówicie? Znalezienie igły w stogu siana? Zawsze byłem
zdania, że tę igłę łatwo znaleźć. Trzeba tylko wziąć dziewczynę na siano,
kochać się z nią, a igła na pewno wbije się w jej tyłeczek. Kochałeś się, kiedy
na sianie?
- Nie.
- I nie polecam. Przypomina łoże, na którym sypiają hinduscy magicy. Jed-
nak w razie czego, postaraj się być na wierzchu.
Sharpe spojrzał na ciemniejący ocean. Nie widać było żadnego żagla, a je-
dynie niekończące się szeregi łagodnych fal.
- Dobrze znasz Cromwella? - wyrzucił z siebie to pytanie nie chciał budzić
podejrzeń Niemca, a z drugiej strony wolałby rozwiać swoje podejrzenia w
stosunku do niego.
Pohlmann spojrzał na Sharpe’a z zainteresowaniem i niechęcią.
- Bardzo słabo - odparł sztywno. - Spotkałem się z nim ze dwa razy w
Bombaju, bo dzięki temu mogłem uzyskać przyzwoitą kwaterę, ale nie znam
go lepiej niż ty. Czemu pytasz?
- Zastanawiałem się, czy znasz go wystarczająco dobrze, by zrozumieć,
czemu porzuciliśmy konwój.
Pohlmann roześmiał się uspokojony tym wyjaśnieniem.
- Nie znam go, lecz pan Tufnell powiedział mi, że popłyniemy na wschód
od Madagaskaru, podczas gdy reszta konwoju minie go od zachodu. Za-
kłada, że nadrobimy czas i będziemy w domu o dwa tygodnie prędzej od
pozostałych statków. A to podniesie wartość ładunku, czym również jest za-
interesowany nasz kapitan.
Pohlmann zaciągnął się cygarem.
- Potępiasz jego inicjatywę?
- Bezpieczeństwo zależy od ilości statków - zauważył Sharpe.
- Tak samo od szybkości. Tufnell mówi, że teraz robimy dziewięćdziesiąt
mil dziennie. - Niemiec cisnął resztkę cygara za burtę. - Muszę przebrać się
do kolacji.
Sharpe czuł, że coś tu jest nie tak, lecz nie mógł jeszcze dojść, co. Jeżeli lady
Grace miała rację, to Pohlmann i kapitan często rozmawiali, ale Pohlmann
twierdził, że ledwo zna Cromwella. Sharpe był skłonny bardziej wierzyć jej
lordowskiej mości, choć nie wiedział, komu mogłoby to zaszkodzić prócz
Pohlmanna i Cromwella.
Dwa dni później dostrzeżono ląd daleko na zachodzie. Okrzyk z masztu
pognał pasażerów na prawą burtę i choć nikt nie był w stanie dostrzec ziemi
bez wspięcia się wyżej, grube pasmo chmur na horyzoncie pokazywało,
gdzie znajduje się ląd.
- Wschodni przylądek Madagaskaru - oznajmił porucznik Tufnell. A pasa-
żerowie przez cały dzień wpatrywali się w chmury, jakby miały znaczyć coś
szczególnego. Chmury zniknęły następnego dnia. Tufnell objaśnił, że wciąż
płyną wzdłuż wybrzeża Madagaskaru, który jest już za horyzontem.
- Następnym lądem będzie brzeg Afryki - powiedział Tufnell - a wówczas
bystry prąd zawiedzie nas do Kapsztadu.
Obaj mężczyźni rozmawiali na ciemnym pokładzie rufowym. Było już do-
brze po północy następnego dnia od ujrzenia przylądka i trzecia kolejna
noc, którą Sharpe spędzał na rufówce w nadziei ujrzenia lady Grace. Potrze-
bował zgody na przebywanie w tym miejscu, ale oficer wachtowy rad był z
jego towarzystwa, nieświadomy prawdziwej przyczyny, dla której Sharpe
chciał tu być. Lady Grace nie pojawiła się dwóch pierwszych nocy, ale teraz
Sharpe stojący obok porucznika usłyszał skrzypnięcie drzwi i kroki w mięk-
kich kapciach na schodach rufówki. Sharpe poczekał, aż porucznik pójdzie
porozmawiać ze sternikiem, odwrócił się i też wszedł na rufówkę.
Cienki jak szabla sierp księżyca odbijając się w morzu dawał wystarcza-
jąco dużo światła, by Sharpe mógł dostrzec otuloną czarną peleryną lady
Grace, stojącą obok rufowej latarni. Była sama, bez pełniącej rolę przyzwo-
itki pokojówki i Sharpe dołączył do niej po lewej. Ręce, podobnie jak ona
położył na poręczy i tak samo wpatrywał się w biegnący po wodzie srebrzy-
sty blask księżyca. Ponad nimi unosił się niczym blady duch bezan.
Milczeli. Spojrzała na niego, gdy stanął, obok ale nie odeszła, tylko pa-
trzyła na ocean.
- Pohlmann - zaczął bardzo cicho Sharpe, ponieważ dwie szyby świetlika
były uchylone, a nie chciałby ktoś z dołu ich usłyszał - klnie się, że nie zna
kapitana Cromwella.
- Pohlmann? - spytała lady Grace mierząc Sharpe’a surowym wzrokiem.
- Baron von Dornberg wcale nie jest baronem, wasza lordowska mość -
Sharpe złamał słowo dane Pohlmannowi, lecz nie dbał o to wcale, zwłaszcza
gdy stał tak blisko, by czuć woń perfum lady Grace. - Nazywa się Anthony
Pohlmann i był kiedyś sierżantem hanowerskiego regimentu wynajętego
przez Kompanię Wschodnioindyjską. Zdezerterował. Został najemnikiem,
w dodatku bardzo dobrym żołnierzem. Był dowódcą nieprzyjacielskich sił
pod Assaye.
- Ich dowódcą? - zdumiała się.
- Tak, łaskawa pani. Był wrogim generałem.
Znów wpatrywała się w morze.
- Czemu go chronisz?
- Lubię go - odparł Sharpe. - Zawsze go lubiłem. Pewnego razu chciał robić
ze mnie oficera w armii Mahratty i przyznam, że kusiło mnie to. Obiecywał,
że będę bogaty.
- Chce pan być bogaty, Sharpe? - uśmiechnęła się.
- To zawsze lepiej, niż być biednym, wasza lordowska mość.
- Tak, w istocie - przyznała. - Więc czemu teraz mówisz mi o Pohlmannie?
- Bo mnie okłamał, łaskawa pani. Powiedział, że nie zna kapitana, a pani
powiedziała, że tak.
Odwróciła się w jego stronę.
- A jeśli cię okłamałam?
- Zrobiła to pani?
- Nie - zerknęła na świetlik kapitańskiej kajuty i przeszła na drugi kraniec
rufówki, gdzie znajdowała się mała armata sygnalizacyjna.
Stanęła w rogu między armatą a barierką. Sharpe po chwili wahania do-
łączył do niej.
- Nie podoba mi się to - rzekła cicho.
- Cóż takiego, łaskawa pani?
- To, że żeglujemy na wschód od Madagaskaru. Dlaczego?
- Pohlmann powiedział mi, że staramy się wyprzedzić konwój - wzruszył
ramionami Sharpe. - Dotrzeć do Londynu przed wszystkimi i wystawić to-
war na sprzedaż.
- Nikt nie żegluje na zewnątrz Madagaskaru - upierała się. - Nikt! Tracimy
prąd Agulhas, co znaczy, że będziemy wolniej płynąć. A wybierając tę drogą
zbliżamy się do Ile-de-France.
- Mauritius? - spytał Sharpe.
Skinęła głową. Mauritius, czyli Ile-de-France był nieprzyjacielską bazą na
Oceanie Indyjskim. Wyspa-forteca dla korsarzy i okrętów wojennych, o
głównej zatoce chronionej przez zdradzieckie rafy koralowe i kamienne
forty.
- Mówiłam o tym Williamowi - rzekła z goryczą - ale mnie wyśmiał. Co ja
tam wiem? Cromwell zna swe rzemiosło, powiedział i nie powinnam się tym
zajmować.
Umilkła i Sharpe nagle zdał sobie sprawę, że łkała. To zbiło go z tropu.
Przed chwilą była obojętna jak zwykle, a teraz szlocha. Stała trzymając się
poręczy, a łzy płynęły jej bezgłośnie po policzkach.
- Nienawidzę Indii - powiedziała po chwili.
- Dlaczego, wasza lordowska mość?
- Wszyscy umierają w Indiach - odparła ze smutkiem. - Najpierw oba moje
psy, a potem mój syn.
- Boże, tak mi przykro.
Zignorowała jego współczucie.
- Ja sama omal nie umarłam. Na febrę, oczywiście - pociągnęła nosem. -
Była chwile, kiedy chciałam umrzeć.
- W jakim wieku był syn?
- Trzy miesiące - wyszeptała. - Nasz pierworodny, taki maleńki i dosko-
nały. Miał małe paluszki i zaczynał się śmiać. Uczył się śmiać a potem sczezł.
Wszystko ginie w Indiach. Czernieje, a w końcu gnije!
Rozpłakała się mocniej, drżała, więc Sharpe po prostu odwrócił ją i przy-
tulił tak, że wypłakiwała mu się w ramiona. Uspokoiła się po chwili.
- Przepraszam - wyszeptała i cofnęła się o pół kroku, pozwalając mu jed-
nak trzymać ją za ramiona.
- Nie trzeba przepraszać - rzekł Sharpe.
Pochyliła głowę i czuł zapach jej włosów. Po chwili spojrzała na niego.
- Czy kiedykolwiek pragnął pan śmierci, Sharpe?
Uśmiechnął się do niej.
- Zawsze uważałem, że byłaby to niepowetowana strata.
Odpowiedź w pierwszej chwili zmroziła ją, jednak zarazsię roześmiała i
po raz pierwszy Sharpe ujrzał, jak jej twarz wypełniła się życiem. Nigdy do-
tąd nie widział tak pięknej kobiety. Tak uroczej, że pochylił się i pocałował
ją. Odepchnęła go. Cofnął się przerażony, gorączkowo układając w myślach
nieskładne przeprosiny. Jednak chciała tylko uwolnić przyciśnięte ich cia-
łami ręce. Jednym ruchem objęła go za szyję i pocałowała tak ogniście, że
Sharpe poczuł krew z jej warg. Westchnęła i przytuliła policzek do jego twa-
rzy.
- O Boże - szepnęła - pragnęłam, żebyś to zrobił, odkąd cię ujrzałam.
Sharpe ukrył zdumienie.
- Myślałem, że mnie nie zauważasz.
- Więc jesteś głupcem, Richardzie Sharpe.
- A wasza lordowska mość?
Odchyliła głowę, nie wypuszczając go z objęć.
- Wiem, że jestem głupia. Ile masz lat?
- Chyba dwadzieścia osiem, wasza lordowska mość.
Uśmiechnęła się, a Sharpe zdumiał się widząc, jak radość zmienia jej
twarz. Podsunęła się i lekko pocałowała go w usta.
- Na imię mi Grace - powiedziała. - Dlaczego „chyba”?
- Nie znałem ojca ani matki.
- Naprawdę? To kto cię wychowywał?
- Tak naprawdę to nikt się mną nie zajmował, łaskawa pani. Przepraszam,
Grace - poczerwieniał.
Choć mógł wyobrazić sobie, że ją całuje, albo, że leży z nią w łóżku, to nie
mógł się przyzwyczaić do myśli, że zwraca się do niej po imieniu.
- Najpierw byłem w sierocińcu, takim przylegającym do fabryki, a potem
sam się sobą zajmowałem.
- Też mam dwadzieścia osiem lat - wyznała - i chyba nigdy nie byłam
szczęśliwa. Dlatego postępuję głupio.
Sharpe patrzył na nią z niedowierzaniem. Zobaczyła jego minę i roze-
śmiała się.
- To prawda, Richardzie.
- Jak to?
Na pokładzie rufowym rozległy się głosy i rozbłysło światło, gdy ktoś od-
słonił latarnię przy kompasie. Lady Grace odsunęła się od Sharpe’a, on
zresztą również i oboje automatycznie zaczęli wpatrywać się w morze.
Światło zgasło. Lady Grace milczała przez chwilę i Sharpe zastanawiał się,
czy nie żałowała tego, co się stało.
- Jesteś niczym chwast, Richardzie - odezwała się wreszcie. - Jak silny, kol-
czasty chwast o parzących liściach. Możesz rosnąć wszędzie. Ja byłam jak
róża w ogrodzie, pielęgnowana i przycinana, ale mogłam rosnąć jedynie
tam, gdzie chciał ogrodnik - wzruszyła ramionami. - Nie oczekuję twego
współczucia, Richardzie. Nie powinieneś marnotrawić go na ludzi uprzywi-
lejowanych. Po prostu rozmawiam, by zrozumieć, czemu tu z tobą jestem.
- Dlaczego?
- Bo jestem samotna - odparła stanowczo - nieszczęśliwa i ponieważ mnie
intrygujesz.
Dotknęła delikatnie blizny na jego prawym policzku.
- Jesteś nieprzyzwoicie przystojnym mężczyzną, Richardzie Sharpe, ale
gdybym ujrzała cię na londyńskiej ulicy, przestraszyłabym się twojej twa-
rzy.
- Taki już jestem - odparł. - Zły i niebezpieczny.
- Ale jestem tu - ciągnęła lady Grace - bo radość płynie z robienia rzeczy
zakazanych. To chyba miał na myśli kapitan mówiąc o najniższych instynk-
tach i obawiam się, że gorzko tego pożałuję, ale nie odmówię sobie radości.
Spojrzała bacznie na niego.
- Czasem wyglądasz na człowieka okrutnego. Jesteś okrutny?
- Nie - rzekł Sharpe. - Może wobec wrogów króla. Albo wobec moich, ale
tylko wtedy, kiedy są równie silni jak ja. Jestem żołnierzem, nie rzeźnikiem.
Znów dotknęła blizny.
- Richard Sharpe, mój nieustraszony żołnierz.
- Bałem się ciebie, odkąd cię ujrzałem - wyznał.
- Bałeś się? - zdumiała się szczerze. - Myślałam, że mną pogardzasz. Spo-
glądałaś na mnie tak ponuro.
- Nie mówiłem, że tobą nie pogardzam - zażartował Sharpe - ale odkąd cię
ujrzałem, chciałem być z tobą.
Roześmiała się.
- Możesz być ze mną, ale tylko w pogodne noce. Przychodzę tu, kiedy nie
mogę spać. William śpi w rufowej kabinie, a ja na sofie w kabinie dziennej -
wyjaśniła. - Pokojówka korzysta z łóżka wysuwanego spod sofy.
- Nie śpisz z nim? - odważył się zapytać Sharpe.
- Muszę kłaść się z nim do łóżka - przyznała - ale on zażywa, co wieczór
laudanum, bo ponoć nie może spać. Bierze za dużą dawkę i śpi jak zabity, a
wtedy przenoszę się do kabiny dziennej.
Zadrżała.
- Narkotyk powoduje obstrukcję, przez co jest w złym humorze.
- Mam kabinę - powiedział Sharpe.
Spojrzała na niego poważnie i przestraszył się, że ją obraził. Uśmiechnęła
się.
- Na wyłączność?
Skinął głową.
- Spodoba ci się. Dwa na dwa i pół metra, ściany z wilgotnego drewna i
marnego brezentu.
- A ty kołyszesz się samotnie w hamaku? - nadal się uśmiechała.
- Hamak to tandeta - odparł. - Mam prawdziwe wiszące łóżko z wilgotnym
materacem.
Westchnęła.
- Niespełna sześć miesięcy temu pewien mężczyzna oferował mi pałac o
ścianach pokrytych kością słoniową, ogród z fontannami i pawilon ze zło-
tym łożem. Był księciem i muszę przyznać, że był bardzo delikatny.
- A ty - spytał dźgnięty zazdrością Sharpe - też byłaś delikatna?
- Zmroziłam go.
- Jesteś w tym dobra.
- I od rana znów będę taka.
- Tak, wasza lordowska mość, bez wątpienia.
Uśmiechnęła się zadowolona, że zrozumiał konieczność zachowania po-
zorów.
- Na szczęście przez trzy godziny wciąż będzie ciemno.
- Raczej przez cztery.
- Chciałabym zwiedzić statek. Widziałam jedynie nadbudówkę, kajutę ka-
pitana i pokład rufówki.
Wziął ją za rękę.
- Na dole będzie ciemno, jak oko wykol.
- Myślę, że okaże się to bardzo pomocne - odparła z powagą. Cofnęła rękę.
- Idź pierwszy, pójdę za tobą. Spotkamy się na głównym pokładzie.
Poczekał na nią u stóp rufówki, potem poprowadził na dół, gdzie oboje
zapomnieli o wszystkich podejrzeniach dotyczących Pohlmanna i Crom-
wella.
Którzy zapewne, pomyślał o brzasku Sharpe leżący samotnie w łóżku,
spotykali się na partyjkę trik traka. Zamknął oczy, nie mogąc nadziwić się
swemu szczęściu i modlił się, by ten rejs trwał wiecznie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Drugiego poranka dostrzeżono żagiel, pierwszy odkąd Calliope opuściła
konwój. Wstawał świt i niebo nad niewidocznym Madagaskarem jeszcze nie
pojaśniało, gdy marynarz z bocianiego gniazda wypatrzył w pierwszych
promieniach słońca odblask odległego żagla po prawej od strony dziobu.
Kapitan Cromwell, wywołany ze swej kabiny przez porucznika Tufnella,
wydawał się wstrząśnięty. Miał na sobie flanelową nocną koszulę, a długie
siwe włosy związał w węzeł na karku. Wpatrywał się w żagle nieznanego
statku przez starą lunetę.
- To nie jest tubylcza jednostka - usłyszał Sharpe. - Mają normalny topsel.
Rejowe ożaglowanie.
Cromwell rozkazał odwiązać armaty na głównym pokładzie. Z magazynu
przyniesiono proch, a kapitan włożył swój mundur. Uzbrojony w lunetę Tu-
fnell wspiął się na poprzeczki jarzma głównego masztu. Wpatrywał się
przez dłuższą chwilę, wreszcie krzyknął, że z oddali statek wygląda na wie-
lorybnika. Cromwell nieco się uspokoił, ale polecił zostawić proch na pokła-
dzie, na wypadek gdyby tamten okazał się piratem.
Minęła prawie godzina, gdy obcy znalazł się w zasięgu wzroku, co ścią-
gnęło na pokład wszystkich pragnących go zobaczyć pasażerów Calliope.
Podobnie jak skrawek lądu, było to dla nich urozmaicenie w podróży.
Sharpe gapił się ze wszystkimi, a miał nad nimi przewagę, bo posiadał wła-
sną lunetę. Był to przepiękny okaz wykonany przez londyńską firmę Mat-
thew Berge, z wygrawerowaną datą bitwy pod Assaye. Gdy Sir Arthur Wel-
lesley wręczał Sharpe’owi lunetę z podziękowaniami wygrawerowanymi
pod datą, wydawał się nieobecny i lekko zażenowany.
- Nie chciałbym byś pomyślał, że zapomniałem o przysłudze, jaką mi
wówczas oddałeś - rzekł niezręcznie generał.
- Cieszę się, że akurat tam byłem - odparł równie zakłopotany Sharpe.
Sir Arthur zmusił się, by jeszcze coś dodać.
- Proszę pamiętać panie Sharpe, że wzrok oficera jest cenniejszy od jego
szabli.
- Zapamiętam to, sir - odparł Sharpe, choć był przekonany, że gdyby nie
jego szabla, generał by już nie żył.
Niemniej uznał, że uwaga jest cenna.
- I dziękuję, sir.
Sharpe czuł się rozczarowany otrzymaną lunetą. Uważał, że dobra szabla
byłaby właściwszą nagrodą za uratowanie życia generałowi.
Sir Arthur nachmurzył się, lecz Campbell, jeden z jego adiutantów, starał
się być miły.
- Zatem wyjeżdżasz, by dołączyć do Strzelców, Sharpe?
- Owszem, sir.
Sir Arthur uciął konwersację.
- Nie wątpię, że będziesz tam szczęśliwy. Dziękuję, panie Sharpe. Miłego
dnia.
Tak oto Sharpe stał się niewdzięcznym posiadaczem lunety, przedmiotu
zazdrości bogatszych mężczyzn. Wypróbował ją teraz na nieznanym statku,
który nawet gołym okiem wydawał się mniejszy od Calliope. Z całą pewno-
ścią nie był to okręt wojenny, a tylko mały handlowiec.
- To Jonathon! - zawołał z masztu Tufnell.
Sharpe przesunął lunetę w lewo i zobaczył na rufie powiewającą wyblakłą
banderę. Wyglądała zupełnie jak flaga Kompanii Wschodnioindyjskiej w
biało-czerwone pasy, lecz kiedy uniósł ją wiatr, dostrzegł gwiazdy w górnej
lewej ćwiartce i zrozumiał, że to Amerykanin.
Major Dalton zszedł na główny pokład i stanął obok Sharpe’a, który
uprzejmie zaoferował Szkotowi lunetę. Major spojrzał na amerykański
okręt.
- Wiezie proch i kule na Mauritius - powiedział.
- Skąd pan wie, sir?
- Bo stale to robią. Żaden francuski handlowiec nie ośmieli się żeglować
po tych wodach, więc cholerni Amerykanie zaopatrują Mauritius w broń. I
jeszcze mają czelność twierdzić, że są neutralni! Nie wątpię, że czerpią z
tego ogromne zyski i o to im głównie chodzi. Bardzo dobra luneta, Sharpe!
- To prezent, majorze.
- Bardzo piękny - Dalton oddał lunetę i nachmurzył się. - Wyglądasz na
zmęczonego, Sharpe.
- Spałem kiepsko, majorze.
- Modlę się, żebyś nie zachorował. Lady Grace też wygląda bardzo blado.
Mam nadzieję, że nie dojdzie do epidemii gorączki pokładowej. Pamiętam,
że kiedy byłem dzieckiem, do Leith przypłynęła brygantyna, na której zo-
stały jeszcze ze trzy żywe osoby, a i tak miały trzy ćwierci do śmierci. Nie
pozwolono im przybić do brzegu. Biedacy. Musieli zakotwiczyć na redzie i
czekać, aż choroba wygaśnie. Wszyscy umarli.
Amerykanin upewniwszy się, że Calliope nie przedstawia żadnego zagro-
żenia, przepłynął blisko wielkiego żaglowca Kompanii. I tak obie załogi
przyjrzały się dokładnie napotkanemu na środku oceanu statkowi. Amery-
kanin był o połowę krótszy od Calliope. Główny pokład miał zatłoczony dłu-
gimi łodziami, służącymi do polowania na wieloryby.
- Bez wątpienia zostawią ładunek na Mauritiusie - zauważył major Dalton
- a potem popłyną na Ocean Południowy. Ciężkie życie, Sharpe.
Załoga wielorybnika opowiedziała na machanie z Calliope. Potem statki
minęły się. I można było wówczas odczytać nazwę i port macierzysty wy-
malowane niebieskimi i złotymi litrami na rufie Amerykanina.
- Jonah Coffin z Nantucket - powiedział Dalton. - Trumna! Ależ nazwy sobie
wybierają!
- Jak nasz Peculiar Cromwell?
- Otóż to! - Roześmiał się Dalton. - Jednak nie potrafię sobie wyobrazić,
żeby nasz kapitan wypisał swoje nazwisko na rufie, a ty? Przy okazji,
Sharpe, zafundowałem marynowane ozorki na obiad.
- Niezwykle szczodrze, sir.
- Jestem to panu winien za pomoc, której mi pan udzielił - rzekł Dalton,
nawiązując do długich rozmów z Sharpe’em o wojnie przeciw Mahratta-
sowi. Co zamierzał opisać po przejściu w stan spoczynku.
- Czy zatem dołączy pan do nas w południe? Kapitan pozwolił na obiad na
pokładzie rufówki! - Dalton był tym poruszony, jakby jedzenie na świeżym
powietrzu było czymś szczególnym.
- Nie chciałbym być zawadą, majorze.
- Jaką znów zawadą? Jest pan moim gościem. Zamówiłem też wino, które
pomoże pan wypić. Niestety, obowiązkowo czerwony surdut, Sharpe. Obiad
to może nic wielkiego, ale Peculiar słusznie nalega, żeby nie paradować po
rufówce w krótkich rękawach.
Do obiadu pozostała godzina i Sharpe zszedł na dół by wyszczotkować
surdut. Ku swemu zdumieniu zastał tam Malachiego Braithwaite’a siedzą-
cego na jego podróżnym kufrze. Od początku podróży sekretarz robił się
coraz bardziej ponury i spoglądał nieprzyjaźnie na Sharpe’a.
- Nie możesz znaleźć swej kwatery, Braithwaite? - spytał obcesowo
Sharpe.
- Chciałem się z tobą zobaczyć - sekretarz wydawał się zdenerwowany i
unikał kontaktu wzrokowego.
- Mogłeś podejść do mnie na pokładzie - Sharpe czekał na wyjaśnienia,
lecz Braithwaite milcząco przyglądał się, jak rozpościera surdut na wiszą-
cym łóżku i zaczyna go energicznie szczotkować.
- Słucham? - rzekł Sharpe.
Braithwaite nadal się wahał. Palcami prawej ręki bawił się tasiemką zwi-
sającą z rękawa czarnego, wypłowiałego surduta. Zebrał się na odwagę,
spojrzał na Sharpe’a, otworzył usta, znów stracił kontenans i zacisnął wargi.
Sharpe odczyścił nieco brudu, nim sekretarz wreszcie odzyskał głos.
- Nocami masz schadzki z kobietą - wykrztusił oskarżając.
Sharpe roześmiał się.
- I co z tego? Nie uczyli was o kobietach na Oxfordzie?
- Z określoną kobietą - rzekł Braithwaite tonem tak nienawistnym, że za-
brzmiało to jak syk węża.
Sharpe położył szczotkę na beczce araku i spojrzał na niego.
- Jeżeli masz coś do powiedzenia, Braithwaite, wyduś to.
Sekretarz zaczerwienił się. Palcami bębnił teraz o skraj kufra, ale prze-
mógł się i kontynuował.
- Wiem co robisz, Sharpe.
- Nic, do cholery, nie wiesz, Braithwaite.
- A jeśli poinformuję o tym jego lordowską mość, jak już powinienem zro-
bić, bądź pewny, że nie masz przyszłości w królewskiej armii.
Wyartykułowanie tej groźby wymagało nie lada odwagi ze strony
Braithwaite’a, lecz zagrzewała go zajadłość wywołana poczuciem krzywdy.
- Koniec kariery, Sharpe, basta!
Sharpe zachował obojętny wyraz twarzy, lecz w głębi duszy był wstrzą-
śnięty tym, że Braithwaite wykrył jego tajemnicę. Lady Grace odwiedzała go
w tej ciasnej kabinie przez dwie noce z rzędu. Przychodziła długo po zmierz-
chu i wychodziła, nim jeszcze zaczęło świtać, więc Sharpe sądził, że nikt tego
nie zauważył. Oboje byli pewni, że zachowywali się bardzo dyskretnie, ale
Braithwaite widział ich i teraz aż kipiał z zawiści. Wziął szczotkę.
- To wszystko, co mi masz do powiedzenia?
- Ją pogrąży to również - syknął Braithwaite.
Potem cofnął się gwałtownie, widząc jak Sharpe puszcza szczotkę i od-
wraca się ku niemu.
- Wiem też, że kosztowności oddałeś kapitanowi do depozytu! - dodał po-
spiesznie, zasłaniając się na wszelki wypadek rękoma.
Sharpe zawahał się.
- Skąd o tym wiesz?
- Wszyscy wiedzą. To jest statek, Sharpe. Ludzie gadają.
Sharpe spojrzał mu prosto w oczy.
- Mów dalej - rzekł spokojnie.
- Moje milczenie można kupić - odparł wyniośle Braithwaite.
Sharpe skinął głową, jakby rozważał propozycję.
- Powiem ci, w jaki sposób kupię twoje milczenie, Braithwaite, choć nie
wiem o czym mówisz. Sądzę, że Oxford zmącił ci umysł, ale załóżmy przez
chwilę, że wiem, co chcesz mi zasugerować. Zgodzisz się ze mną?
Braithwaite ostrożnie skinął głową.
- Statek to istotnie małe miejsce, Braithwaite - rzekł Sharpe siadając obok
tykowatego sekretarza - i nie zdołasz uciec przede mną. A to oznacza, że jeśli
otworzysz swoją zakazaną gębę, by komukolwiek powiedzieć jedno cho-
lerne słówko, zabiję cię.
- Nie rozumiesz...
- Rozumiem doskonale - przerwał mu Sharpe - więc gęba na kłódkę. W
Indiach, Braithwaite, są ludzie zwani jettis, którzy zabijają skręcając kark
swym ofiarom jak kurczakom.
Sharpe złapał Braithwaite’a za głowę i zaczął kręcić.
- Okręcają ją, cholera, dookoła, Braithwaite.
- Nie! - jęknął sekretarz.
Chwycił Sharpe’a za ręce, ale nie miał dosyć siły, by się uwolnić.
- Obracają nią tak, że ofierze oczy wychodzą z orbit i kark pęka z trza-
skiem.
- Nie! - wydusił Braithwaite, bo głowę miał mocno wykręconą.
- To nie jest zwykły trzask - ciągnął obojętnym tonem Sharpe - raczej taki
rozdzierający. Często zastanawiałem się, czy zdołałbym to zrobić własno-
ręcznie. Nie, żebym bał się zabijania, Braithwaite. Nie myśl nawet o tym. Za-
bijałem ludzi z broni palnej, szablą, nożem i gołymi rękoma. Zabiłem więcej
ludzi, niż mógłbyś sobie wyobrazić w najkoszmarniejszym śnie, ale nigdy
nie skręciłem komuś karku, aż pękł. Zacznę od ciebie. Jeśli zrobisz cokol-
wiek, co mogłoby zaszkodzić mnie lub tej damie, wykręcę ci głowę jak cho-
lerny korek z butelki, a to będzie bolało.
Sharpe potrząsnął silnie głową sekretarza.
- Będzie bolało bardziej, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić, a obiecuję, że
cię to spotka, jeśli piśniesz choć jedno słówko. Zginiesz, Braithwaite, a ja nie
uronię łezki. Zrobię to z rozkoszą.
Wykręcił głowę sekretarza jeszcze mocniej, potem puścił go.
Braithwaite dyszał ciężko i masował obolałe gardło. Zerknął lękliwie na
Sharpe’a i spróbował wstać, lecz chorąży posadził go znów na kufrze.
- Musisz mi coś obiecać, Braithwaite - powiedział Sharpe.
- Co zechcesz! - Braithwaite stracił cały zapał do walki.
- Nikomu nic nie powiesz. Jeśli jednak coś piśniesz, dowiem się o tym i
znajdę cię, Braithwaite. A wtedy skręcę ci kark jak kurczakowi.
- Nie powiem ani słówka!
- Bo twoje oskarżenia są fałszywe, prawda?
- Tak - Braithwaite pospiesznie skinął głową. - Fałszywe.
- Coś ci się uroiło, Braithwaite.
- Tak, właśnie tak.
- Idź już. Pamiętaj, że jestem zabójcą, Braithwaite. Kiedy na Oxfordzie
uczyłeś się jak być głupcem, mnie uczono zabijania. Byłem pojętnym
uczniem.
Braithwaite czmychnął, a Sharpe wciąż siedział na kufrze. Cholera, pomy-
ślał, cholera, cholera i jeszcze raz cholera. Uznał, że wystraszył sekretarza
tak, że ten będzie milczał, niemniej sam był przerażony. Skoro
Braithwaite się dowiedział, kto jeszcze mógł odkryć ich sekret? Sam nie
dbał o to, chodziło mu wyłącznie o lady Grace. Mogła stracić dobre imię.
Igrasz z ogniem, głupcze, pomyślał podnosząc szczotkę. Wyczyścił surdut.
Pohlmann był wyraźnie zdumiony widząc, że Sharpe weźmie udział w
obiedzie, ale powitał go wylewnie i zawołał, by steward przyniósł dodat-
kowe krzesło na pokład rufówki. Stół na kobyłkach stanął przed olbrzymim
kołem sterowym Calliope. Na białym, lnianym obrusie rozłożono zastawę.
- Zamierzałem cię zaprosić - tłumaczył się Pohlmann - ale w zamieszaniu
z tym wielorybnikiem całkiem o tym zapomniałem.
Nie bawiono się w dobór miejsc przy stole, bo kapitan Cromwell nie jadał
obiadu z pasażerami, a tylko lord William musiał zasiąść u szczytu, po czym
wylewnie zaprosił do siebie Pohlmanna.
- Jak już wiesz, drogi baronie, przygotowuję raport o przyszłej polityce
rządu jego królewskiej mości wobec Indii. Ciekaw jestem twego zdania o
państwie Mahratta.
- Nie jestem pewien, czy wniosę coś nowego - odparł Pohlmann - bo mało
znam Mahrattę, ale oczywiście postaram się jak najbardziej.
Wówczas ku wyraźnej irytacji lorda Williama, Mathilde zajęła miejsce po
jego lewej stronie i poprosiła Sharpe’a, by siadł obok niej.
- Jestem gościem majora, łaskawa pani - Sharpe nie bardzo chciał usiąść
obok Mathilde, lecz Dalton pokręcił głową i nalegał, by Sharpe przyjął za-
proszenie.
- Mam teraz przystojnych mężczyzn z każdej strony! - zawołała Mathilde
w swej dziwacznej angielszczyźnie, zyskując pobłażliwe spojrzenie lorda
Williama. Lady Grace, która nie zamierzała usiąść obok barona, stała aż lord
William skinieniem głowy polecił jej zająć miejsce przy Pohlmannie, przez
co znalazła się naprzeciwko Sharpe’a. Po mistrzowsku odegrała oburzenie,
zerkając wpierw na chorążego, potem podniosła brwi w stronę męża, który
jedynie wzruszył ramionami na znak, że nic nie może poradzić na tak nie-
fortunny zbieg okoliczności i dopiero wtedy usiadła. Niecałe osiem godzin
temu leżała naga w wiszącym łóżku Sharpe’a, lecz teraz demonstracyjnie
okazywała mu wzgardę. Mecenas Fazackerly spytał o pozwolenie zajęcia
miejsca obok niej. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, jakby obec-
ność wykształconego współbiesiadnika, z którym mogłaby przeprowadzić
uczoną konwersację, przyniosła jej ulgę.
- Sześćdziesiąt dziewięć mil - porucznik Tufnell podał wyliczenia z połu-
dniowej obserwacji słońca, przyłączając się do pasażerów. - Mieliśmy na-
dzieję, że będzie zdecydowanie lepiej, ale wiatr osłabł.
- Moja żona - powiedział lord William potrząsając serwetką - twierdzi, że
moglibyśmy żeglować szybciej, płynąc po wewnętrznej Madagaskaru. Czy
to prawda, poruczniku?
Z tonu głosu wynikało, że wolałby usłyszeć o pomyłce żony.
- Istotnie, ma rację wasza lordowska mość - odparł Tufnell - ponieważ
wzdłuż afrykańskiego wybrzeża płyną korzystne prądy. Jednak cieśnina
madagaskarska jest znana z silnych sztormów. Dlatego kapitan uznał, że le-
piej wyjdziemy płynąc na zewnątrz, co udałoby się, gdyby wiatr nie zelżał.
- Widzisz, Grace? - lord William spojrzał na żonę. - Kapitan zna się na
swoim fachu.
- Myślałem, że spieszymy się, by pierwsi przybyć do Londynu - zauważył
Sharpe zwracając się do Tufnella.
- Spodziewaliśmy się silniejszy wiatrów - wzruszył ramionami pierwszy
porucznik. - Mogę już podawać? Majorze, proszę podać sałatkę z kapusty. W
tym naczyniu jest chitney a może powinienem, powiedzieć chatna lub chut-
ney4, Sharpe? Baronie, zechce pan nalać wina? Wino i te pyszne ozorki zawdzięczamy majorowi Daltonowi.
Wśród gości rozległ się szmer uznania dla hojności Daltona i wszyscy
przyglądali się, jak Tufnell nakłada. Pierwszy porucznik podał wszystkim
talerze, gdy raptem silniejsza fala zakołysała statkiem i z talerza majora Dal-
tona wysunął się kawałek marynowanego ozora wprost na lniany obrus.
- Lapsus linguae - rzekł poważnym tonem Fazackerly, za co został nagro-
dzony ogólnym śmiechem.
- Bardzo dobrze! - powiedział lord William. - Doskonale!
- Wasza lordowska mość nazbyt łaskawa - skłonił głowę prawnik.
Lord Wil iam rozparł się w krześle.
- Pan się nie śmiał, Sharpe - zauważył gładkim tonem. - Nie bawi pana gra
słów?
- Gra słów, wasza lordowska mość? - Sharpe wiedział, że robi z siebie dur-
nia, ale nic na to nie mógł poradzić.
- Lapsus linguae - wyjaśnił Lord William - oznacza przejęzyczenie.
- Cieszę się, że pan to powiedział - z drugiego końca stołu rozległ się
mocny głos - ponieważ ja również nie wiedziałem, co to znaczy. A skoro
wiem, to przyznam, że to mało śmieszne - powiedział Ebenezer Fairley, bo-
gaty kupiec, który wracał z żoną po zdobyciu w Indiach fortuny.
Lord William spojrzał na nababa, korpulentnego człowieka o szczerym
obliczu.
- Wątpię, Fairley - odparował - bo łacina jest podstawą w interesach, tak
jak wiedza wyróżnikiem dżentelmena, a francuski językiem dyplomacji, a
my będziemy potrzebowali dżentelmenów i dyplomatów, żeby nowe stule-
cie stało się erą pokoju. Celem cywilizacji jest wyzbycie się barbarzyństwa.-
4 Gęsty sos, przyrządzany najczęściej z jabłek, śliwek, papryki i pomidorów, słodko-kwaśny i ostry w smaku, do pieczonych mięs, ryb oraz wędlin. Pochodzi z Indii, w Europie upowszechnili go Brytyjczycy (przyp. tłum.)
Tu rzucił niechętne spojrzenie Sharpe’owi. - Oraz krzewienie dobrobytu i
postępu.
- Uważa pan, że ktoś nie znający łaciny nie może być dżentelmenem? - za-
atakował Ebenezer.
Jego żona nastroszyła się, bo chyba uważała, że mąż nie powinien być nie-
uprzejmy wobec arystokratów.
- Cywilizacja dąży do doskonałości - odparł lord William - a każdy dżen-
telmen powinien jak najwyżej mierzyć. Oficerowie powinni być dżentelme-
nami - nie spojrzał na Sharpe’a, lecz wszyscy wiedzieli, kogo ma na myśli.
Zdumiony Ebenezer Fairley pokręcił głową.
- Chyba nie sprzeciwia się pan awansowaniu przez króla ludzi, którzy nie
znają łaciny?
- Oficerowie powinni być wykształceni - upierał się lord William. - I to
właściwie.
Sharpe zamierzał już powiedzieć coś wysoce niestosownego, gdy poczuł,
że ktoś mocno nastąpił mu na prawą nogę. Zerknął na lady Grace, która zda-
wała się go nie zauważać, lecz to z pewnością była jej noga.
- Zgadzam się z tobą w zupełności, kochanie - odezwała się lodowatym
tonem. - Niewykształceni oficerowie przynoszą wstyd armii.
Jej stopa dotarła do kostki Sharpe’a. Lord William nieprzyzwyczajony, by
żona mu przytakiwała, spojrzał na nią ze zdumieniem i uśmiechnął się.
- Jeśli armia ma być czymś więcej niż bandą wyrzutków - oznajmił - musi
być kierowana przez ludzi ze smakiem i dobrymi manierami.
Ebenezer Fairley skrzywił się.
- Gdyby Napoleon wylądował ze swą armią w Brytanii, to wasza lordow-
ska mość nie dbałaby o to, czy nasi oficerowie mówią po łacinie, grecku, an-
gielsku czy hotentocku, byle znali swój fach.
Lady Grace nadepnęła mocniej na stopę Sharpe’a, ostrzegając go przed
palnięciem głupstwa.
- Napoleon nie wyląduje w Brytanii, Fairley - parsknął lord William. - Ma-
rynarka już tego dopilnuje. Nie, cesarz Francuzów - wypowiedział to z naj-
wyższą pogardą - może panować jeszcze rok czy dwa, ale w końcu popełni
błąd i we Francji powstanie nowy rząd. Ile ich już mieli w ostatnich latach?
Była republika, dyrektoriat, konsulat, a teraz cesarstwo! Cesarstwo, czego?
Sera? Czosnku? Nie, Fairley, Bonaparte nie przetrwa. To awanturnik. Rzezi-
mieszek. Jest bezpieczny, dopóki zwycięża, ale zwykły zbój nie może zwy-
ciężać bez przerwy. Pewnego dnia zostanie pokonany, a wtedy w Paryżu za-
siądzie poważny człowiek, z którym będziemy mogli się porozumieć. Czło-
wiek, z którym zawrzemy pokój. To nastąpi już wkrótce.
- Ufam, że wasza lordowska mość ma rację - odrzekł z powątpiewaniem
Fairley - lecz o ile wiem, ten cały Napoleon już mógł przekroczyć Kanał!
- Jego flota nigdy nie wypłynie - obstawał lord William.- Nie dopuści do
tego nasza marynarka.
- Mam brata w marynarce wojennej - wtrącił Tufnell.- Powiedział mi, że
jeśli mocno powieje ze wschodu, okręty blokady będą musiały szukać
schronienia i Francuzi zdołają wypłynąć.
- Nie żeglowali od dziesięciu lat - zauważył lord William- więc uważam, że
możemy spać spokojnie.
Lady Grace przesuwała stopą po łydce Sharpe’a.
- Ale jeśli cesarz nie najedzie Brytanii, kto pokona Francję? - spytał
Pohlmann.
- Stawiam na Prusy. Prusy i Austrię - lord William wydawał się bardzo
pewny siebie.
- Nie Brytyjczycy? - zdumiał się Pohlmann.
- Nie mamy dość ostrego psa na europejskie szczury- stwierdził lord Wil-
liam. - Powinniśmy oszczędzać naszą armię, jaka by nie była - zerknął na
Sharpe’a - by chronić nasz handel.
- To znaczy, że przepadlibyśmy walcząc we Francji?- spytał Sharpe.
Lady Grace nadepnęła go mocniej.
Lord William przyjrzał mu się i wzruszył ramionami.
- Francuska armia rozniosłaby naszą w jeden dzień- rzekł. - Mógł pan od-
nieść jakieś zwycięstwa nad hinduskimi wojskami, ale to nie to samo, co
przeciwstawić się Francuzom.
Bucik Grace mocniej nacisnął stopę Sharpe’a.
- Myślę, że tym możemy się szczycić - obruszył się major Dalton - a hindu-
skiej armii wcale nie należy lekceważyć.
- Znakomite wojsko! - dodał z przejęciem Pohlmann i szybko dorzucił -
Tak przynajmniej słyszałem.
- Tu nie chodzi o jakość wojska - wyjaśnił lord William- lecz o przymioty
dowódcy. Dobry Boże! Nawet Arthur Wellesley pokonał Hindusów! To twój
daleki kuzyn, prawda kochanie?
Nie czekając na jej odpowiedź żony kontynuował swój wywód.
- Nigdy nie był błyskotliwy. W szkole wręcz tępy.
- Wasza lordowska mość był z nim w szkole? - zaciekawił się Sharpe.
- W Eton - odparł krótko lord William. - Mój młodszy brat uczył się razem
z Wellesleyem, który nie radził sobie z łaciną. Chyba zrezygnował wcze-
śniej. Nie pasował tam.
- Za to nauczył się podrzynać gardła - podsumował Sharpe.
- I nie tylko - wtrącił skwapliwe major. - Byłeś pod Argaum, Sharpe. Wi-
działeś, jak pozbierał tych sipajów? Szyk przerwany, grad nieprzyjaciel-
skich kul, kawaleria przebija się przez flankę, a kuzyn łaskawej pani,
chłodny i opanowany, przywrócił ich do szyku.
- Arthur jest moim dalekim kuzynem - odparła Grace, uśmiechając się do
Daltona - lecz sprawia mi to radość, że jest pan o nim dobrego zdania, ma-
jorze.
- I zapewne dobra opinia pana Sharpe’a - rzekł Dalton. Lady Grace
drgnęła, jakby ubliżała jej sama sugestia, że mogłaby rozważać opinię
Sharpe’a i w tej samej chwili kopnęła go tak mocno, że prawie się uśmiech-
nął. Lord William zmierzył go chłodnym wzrokiem.
- Pan lubi Wellesleya, Sharpe, bo mianował pana oficerem. To lojalne, lecz
mało obiektywne.
- Kazał mnie również oćwiczyć, wasza lordowska mość.
Przy stole zapanowała cisza. Jedynie lady Grace wiedziała, że Sharpe był
batożony, bo wodziła swymi smukłymi białymi palcami po bliznach na jego
plecach. Reszta spoglądała na niego jak na dziwne stworzenie wyłowione z
morza.
- Wychłostano pana? - zdumiał się Dalton.
- Dwieście razów - odparł Sharpe.
- Jestem przekonany, że zasłużenie - uśmiechnął się lord William.
- Właściwie to nie, wasza lordowska mość.
- Och, darujmy sobie - nachmurzył się lord William. - Każdy by tak powie-
dział. Nie mam racji, Fazackerly? Spotkałeś kiedyś winnego, który przy-
znałby się do swych zbrodni?
- Nigdy, wasza lordowska mość.
- Musiało okropnie boleć - zauważył ze współczuciem porucznik Tufnell.
- I na tym to polega - oznajmił lord William. - Nie można wygrać bitwy bez
dyscypliny, a ta opiera się na biczu.
- Francuzi nie stosują kary chłosty - rzekł spokojnie Sharpe spoglądając
na podnoszony wiatrem topsel - a wasza lordowska mość powiedział, że po-
konaliby nas w jeden dzień.
- To kwestia liczb, Sharpe. Oficerowie powinni umieć liczyć.
- Umiem doliczyć do dwustu - odrzekł Sharpe i zarobił następnego kop-
niaka.
Na koniec zjedli suszone owoce, potem mężczyźni pili brandy, a Sharpe
przespał większość popołudnia w hamaku zawieszonym pod ciągnącymi
się wzdłuż głównego pokładu częściami zapasowymi, na których umoco-
wano łodzie ratunkowe. Śniła mu się bitwa. Uciekał przed wielkim Hindu-
sem z dzidą. Obudził się zlany potem i natychmiast poszukał słońca wie-
dząc, że przed zmrokiem nie spotka się z Grace. Aż się całkiem ściemni, a
cały statek zaśnie i na pokładzie zostanie tylko wachta oraz Braithwaite.
Wiedział, że będzie czuwał i nasłuchiwał w mroku. Co miał z nim, do cho-
lery, począć? Nie odważył się powiedzieć lady Grace o jego insynuacjach, bo
nie chciał jej straszyć.
Zjadł w międzypokładziu, potem aż do zmierzchu spacerował po pokła-
dzie. Musiał czekać dalej, aż lord William skończy partyjkę wista czy tryk
traka, zażyje kropelki laudanum i położy się. Dzwon okrętowy obwieścił
noc i Sharpe stał w głębokim cieniu między głównym masztem, a wręgą
podtrzymującą frontową część rufówki. Tu czekał na lady Grace, ponieważ
tędy mogła przejść niezauważona przez załogę na rufówce. Korzystała ze
schodów prowadzących z nadbudówki do wielkiej kabiny, potem drzwiami
prowadzącymi na pierwszy międzypokład. Przekradała się pomiędzy bre-
zentowymi przegrodami do następnych drzwi, wychodzących na pokład.
Tam Sharpe brał ją za rękę i prowadził na dół ciepłym zaduchem dolnego
międzypokładu do swego wąskiego łóżka. Tam przywierali do siebie ze zdu-
miewającą oboje namiętnością. Sama myśl o niej sprawiała, że kręciło mu
się w głowie. Był nią zauroczony, upijał się nią, tracił dla niej rozum.
Czekał. Liny sterowe skrzypiały. Wielki maszt drżał pod naporem wiatru.
Słyszał, jak oficer przechadza się po rufówce, oraz uderzenia rąk o koło ste-
rowe. Bandera stukała o rufę, morze szumiało obmywając burty, a Sharpe
wciąż czekał. Spojrzał w gwiazdy widoczne między żaglami i pomyślał, że
wyglądają jak ognie armii biwakującej na niebie.
Zamknął oczy pragnąc by przyszła, by podróż trwała wiecznie. Chciał, by
ta noc pod gwiazdami nie kończyła się dla kochanków, bo kiedy Calliope do-
trze do Anglii, ona zniknie na zawsze. Pojedzie do domu męża w Lincoln-
shire, a Sharpe uda się do Kent by wstąpić do pułku, którego nigdy nie wi-
dział.
Otworzyła drzwi i znalazła się obok niego w swej obszernej, czarnej pele-
rynie.
- Chodź na pokład rufówki - szepnęła.
Chciał spytać, po co, lecz nuta przynaglenia w jej głosie powalała przy-
puszczać, że jest to ważne również dla niego, więc dał się poprowadzić
głównym międzypokładem. Te pomieszczenia kosztowały tyle samo, co na
niższym pokładzie, ale wydawały się bardziej suche i mniej cuchnące. Było
ciemno, choć oko wykol, bo po dziewiątej wszystkie światła musiały być
zgaszone, za wyjątkiem dużej kabiny dziennej, skąpo rozjaśnionej ślepą la-
tarnią. Lady Grace splątała z nim palce, gdy szli w stronę drzwi prowadzą-
cych do wielkiej kabiny, a potem schodami na górę.
- Kiedy wychodziłam - szepnęła mu na szczycie schodów - zobaczyłam, że
Pohlmann wchodzi do kabiny kapitana.
Zaprowadziła go do drzwi na rufówkę i wyślizgnęli się na zewnątrz ryzy-
kując, że zauważy ich sternik i oficer wachtowy, ale na szczęście udało im
się. Wspięli się na najwyższy pokład i lady Grace pokazała mu świetlik nad
kabiną kapitana, z którego wbrew rozkazom Cromwella sączyło się słabe
światło.
Skradając się cichutko niczym dzieci, które nie położyły się w porę spać,
Sharpe i lady Grace podeszli do świetlika. Cztery z dziesięciu szybek były
otwarte i Sharpe słyszał szmer męskich głosów. Lady Grace zerknęła
ostrożnie i cofnęła się.
- Są tam - szepnęła mu do ucha.
Sharpe przez brudną szybkę dostrzegł trzech mężczyzn pochylonych nad
długim stołem. Jednym z nich był Cromwell, drugim Pohlmann, trzeciego
nie umiał rozpoznać. Chyba studiowali jakąś mapę. Pohlmann wyprostował
się i Sharpe przykucnął. Przez otwarte okienka unosił się dym z cygar.
- Morgenfrüh - rozległ się głos.
Nie należał do znającego niemiecki Pohlmanna, a do drugiego mężczyzny.
Sharpe zaryzykował kolejne zerknięcie i zobaczył, że to służący Pohlmanna,
który mówił po francusku i twierdził, że jest Szwajcarem.
- Morgenfrüh - powtórzył Pohlmann.
- To nie jest przesądzone, baronie - odparł Cromwell.
- Dobrze się dotąd spisywałeś, przyjacielu, więc jestem pewien, że jutro
też dobrze pójdzie - rzekł Pohlmann.
Sharpe usłyszał brzęk kieliszków i oboje dali nura, bo czyjaś ręka zaczęła
zamykać okienka. Przyćmione światło zgasło, a w chwilę potem rozległ się
gardłowy głos Cromwella rozmawiającego ze sternikiem na rufówce.
- Nie możemy teraz zejść - szepnęła mu do ucha Grace. Poszli w najciem-
niejszy kąt, pomiędzy armatką sygnałową a balustradą, i całowali się przy-
cupnięci w cieniu. Potem Sharpe spytał, czy słyszała niemieckie słowa.
- Oznaczają „jutro rano”- wyjaśniła Grace.
- A pierwszy powiedział to człowiek podający się za służącego
Pohlmanna. Jaki służący pije razem ze swym panem? Słyszałem też, jak mó-
wił po francusku, a utrzymuje, że jest Szwajcarem.
- Szwajcarzy, ukochany, mówią po francusku i po niemiecku.
- Naprawdę? - zdziwił się Sharpe. - Nie po szwajcarsku?
Roześmiała się. Sharpe siedział oparty o okrężnicę, a ona usiadła mu na
kolanach.
- Nie wiem - ciągnął - może po prostu jutro zawrócimy na zachód? Od
dłuższego czasu płyniemy na południe, więc pora zmienić kurs.
- Nie za szybko - odparła. - Chciałabym, żeby ta podróż nie miała końca.
Pochyliła się i pocałowała go w nos.
- Myślałam, że będziesz nieuprzejmy dla Williama przy obiedzie.
- Ugryzłem się w język, prawda? Ale tylko, dlatego, że mam siniaki na no-
dze - dotknął palcem jej twarzy, zachwycając się delikatną urodą Grace. -
Wiem, kochanie, że to twój mąż, ale plótł zupełnie od rzeczy. Chce, by ofice-
rowie mówili po łacinie! Jaki pożytek z łaciny?
Lady Grace wzruszyła ramionami.
- Jeśli nadciągnie nieprzyjaciel, kto cię obroni przed śmiercią, Richardzie?
Perfekcyjnie wykształcony dżentelmen potrafiący układać Ovidy czy nieo-
krzesany zabijaka o barach jak szafa?
Sharpe udawał, że się namyśla.
- Skoro tak stawiasz sprawy, wybieram gościa od Ovidów.
Lady Grace roześmiała się. Sharpe pomyślał, że ta kobieta jest stworzona
do szczęścia, nie do rozpaczy.
- Tęskniłem - dodał.
- Ja również - odparła.
Wsunął ręce pod czarną pelerynę i odkrył, że Grace nie ma nic prócz ko-
szuli nocnej. Natychmiast zapomnieli o następnym poranku, Cromwellu,
Pohlmannie i tajemniczym służącym. Tymczasem Calliope w objęciach nocy
płynęła pod srebrnym księżycem, unosząc kochanków do nikąd.
c
Kapitan Peculiar Cromwell spędził na pokładzie rufówki cały następny
ranek, spacerując od lewej do prawej burty, czyszcząc okulary i znów krą-
żąc, a jego niepokój udzielił się wszystkim na statku. Pasażerowie stali się
nerwowi i co chwila zerkali na kapitana, oczekując wybuchu złości. Na po-
kładzie głównym snuli różne domysły, aż wreszcie wszyscy zgodzili się, że
Cromwell spodziewa się sztormu, lecz kapitan nie podjął żadnych przygo-
towań. Nie skrócono żadnego żagla, nie skontrolowano lin.
Ebenezer Fairley, krezus, który tak gniewnie odparował twierdzenie lord
Wil iama dotyczące łaciny, zszedł na główny pokład i stanął obok Sharpe’a.
- Mam nadzieję, panie Sharpe, że nie popsuły panu humoru te brednie
przy wczorajszym obiedzie - wypalił.
- Te lorda Williama?
- Zgłupiał doszczętnie - oburzył się Fairley - twierdząc, że powinniśmy
mówić po łacinie! Jaki pożytek z łaciny czy greki? Wstydziłem się, że jestem
Anglikiem.
- Nie poczułem się urażony, panie Fairley.
- A ta jego żona wcale nie lepsza! Traktuje pana jak śmiecia. I ani razu nie
odezwała się do mojej żony.
- Ale jest piękna - westchnął Sharpe.
- Piękna? - Fairley był zdegustowany. - No tak, pewnie lubi pan wyciągać
drzazgi za każdym razem, gdy jej pan dotknie.
Sapnął gniewnie.
- I cóż takiego dokonali oboje oprócz opanowania łaciny? Czy kiedykol-
wiek uprawiali zboże? Zbudowali fabrykę? Wykopali kanał? Zostali „uro-
dzeni” i to wszystko, co im się przytrafiło, Sharpe.
Wzruszył ramionami.
- Coś ci powiem, Sharpe, nie jestem radykałem, na pewno nie ja! Ale są
chwile, że nie miałbym nic przeciwko temu, by przed Parlamentem stanęła
gilotyna. Znalazłbym dla niej zajęcie, wierz mi.
Fairley, wysoki mężczyzna o dużej głowie, zerknął na Cromwella.
- Peculiar jest w drażliwym nastroju.
- Ludzie mówią, że naciąga sztorm.
- Niech Pan ma statek w opiece - odparł Fairley - bo mam pod pokładem
półtorej tony towaru. Powinniśmy być bezpieczni. Wybrałem Calliope, pa-
nie Sharpe, ze względu na jej dobrą opinię. To szybki i dzielny statek, a Pe-
culiar mimo wad jest doskonałym marynarzem. Dlatego, panie Sharpe, ła-
downie są pełne kosztowności. Nic nie jest cenniejsze w interesach od do-
brego imienia. Naprawdę pana biczowali?
- Owszem, sir.
- I został pan oficerem? - Fairley pokręcił głową w szczerym podziwie. - Ja
zrobiłem przez ten czas fortunę, Sharpe, wielki majątek, a nie da się zarobić
kroci, jeśli się nie znasz na ludziach. Gdybyś chciał pracować dla mnie, szep-
nij tylko słówko. Owszem, wracam do domu, by wypocząć, ale wciąż prowa-
dzę interesy i potrzebuję ludzi, którym mogę zaufać. Działam w Indiach, Chi-
nach i wszędzie w Europie, gdzie tylko pozwolą mi na to cholerni Francuzi
i potrzebuję zdolnych ludzi. Mogę obiecać ci dwie rzeczy, Sharpe, będziesz
harował jak koń i zarabiał jak książę.
- Miałbym pracować dla pana? - zdumiał się Sharpe.
- Nie znasz łaciny? To zaleta. Nie znasz się również na handlu, ale nauczysz
się go o wiele łatwiej, niż tej przeklętej łaciny.
- Wolę być żołnierzem.
- Rozumiem to. Dalton powiedział mi, że jesteś w tym dobry. Ale pewnego
dnia, Sharpe, jakiś półgłówek, jak William Hale, zawrze pokój z Francją, bo
będzie się bał klęski i armia wypluje cię, jak nieświeży biszkopt.
Pogrzebał w kieszeni surduta opiętego na wydatnym brzuchu, mimo pa-
skudnego okrętowego jedzenia.
- Proszę - wręczył Sharpe’owi bilecik. - Moja żona nazywa to carte de visite.
Przyjdź, kiedy będziesz potrzebował pracy.
Na wizytówce widniał adres Fairleya, Pallisser Hall.
- Dorastałem obok tego domu - rzekł Fairley - a mój ojciec czyścił rynsz-
toki gołymi rękoma. Teraz jest mój. Wykupiłem jego lordowską mość -
uśmiechnął się z satysfakcją. - Nie będzie żadnego sztormu. Peculiar ma
owsiki i to wszystko. Nic dziwnego.
- Nic dziwnego?
- Nie cieszy mnie to, że zgubiliśmy konwój, Sharpe. Nie pochwalam tego,
ale na pokładzie liczy się słowo Peculiara, nie moje. Nie kupujesz psa, by
samemu szczekać, Sharpe.
Wyjął zegarek i otworzył wieczko.
- Prawie czas na obiad. Na pewno resztki wczorajszych ozorków.
Nadeszło południe i wciąż nic nie wyjaśniało nerwowości Cromwella.
Pohlmann pojawił się na pokładzie, ale nie zbliżał się do kapitana, nieba-
wem również lady Grace przyszła w asyście pokojówki zażyć świeżego po-
wietrza przed obiadem w kabinie kapitana. Wiatr przycichł nieco w porów-
naniu z poprzednimi dniami i Calliope huśtała się na falach, a kilku pobla-
dłych pasażerów wywieszało się przez relingi. Porucznik Tufnell uspokoił
się. Oznajmił, że nie będzie sztormu, bo okna w kapitańskiej kajucie są poo-
twierane.
- Wiatr wróci - powiedział pasażerom na głównym pokładzie.
- Czy dziś skręcimy na zachód? - spytał Sharpe.
- Prawdopodobnie jutro - odparł Tufnell - i na południowy wschód. Uwa-
żam, że nasza gra nie jest warta świeczki i powinniśmy płynąć prosto przez
cieśninę. Wciąż jednak mamy szybki statek i powinniśmy na czas znaleźć się
na Atlantyku.
- Żagiel, ahoj! - zawołał marynarz z bocianiego gniazda. - Żagiel na lewo
od dziobu!
Cromwell złapał tubę.
- Jakiego typu?
- Topsel, sir, więcej nie widać.
- Topsel oznacza europejską jednostkę - nachmurzył się Tufnell. - Może
kolejny Jonathon?
Spojrzał na Cromwella.
- Mam zrobić zwrot przez rufę, sir?
- Zostajemy na kursie, panie Tufnell, zostajemy.
- Zwrot przez rufę? - spytał Sharpe.
- Zwrot od tego, z czymkolwiek mamy do czynienia - powiedział Tufnell. -
Nie ma obaw, jeśli to Jonathon, ale nie chciałbym bawić się z Francuzikami.
- Revenant?- podpowiedział Sharpe.
- Nawet nie wymieniaj tej nazwy - rzekł ponuro Tufnell i dotknął drew-
nianego relingu, by odwrócić zawartego w pytaniu Sharpe’a pecha. - Gdyby-
śmy teraz zrobili zwrot, ucieklibyśmy temu czemuś. Płynie pod wiatr.
- To francuski statek, sir! - zawołał obserwator na „oku”.
- Skąd wiesz? - odkrzyknął Cromwell.
- Z kroju żagli, sir.
Tufnell zbladł.
- Sir? - zawołał do Cromwella.
- Pucelle jest zrobiona we Francji, panie Tufnell - warknął Cromwell - To
na pewno Pucelle. Trzymamy kurs.
- Proch na pokład, sir? - spytał Tufnell. Cromwell zawahał się, potem po-
kręcił głową.
- Pewnie kolejny wielorybnik, panie Tufnell, raczej tak. Nie podniecajmy
się bez potrzeby.
Sharpe zapomniał o obiedzie i wspiął się na przedni pokład skąd skiero-
wał lunetę na zbliżający się statek. Kadłub wciąż miał pod horyzontem, ale
dostrzegł dwa rzędy żagli. Przednie oklapły, nie mogąc złapać silniejszego
wiatru. Pożyczył lunetę tłoczącym się obok marynarzom, którym nie spo-
dobało się to, co ujrzeli.
- To nie Pucelle - burknął jeden z nich. - Ma brudną smugę na przednim
topslu.
- Mogliby uprać żagiel - zauważył inny. - Kapitan Chase nie pozwoliłby
wciągnąć brudnego żagla.
- Cóż, skoro to nie jest Pucelle - rzekł ten pierwszy - to musi być Revenant,
a my utrzymujemy kurs. Nie powinniśmy, to nie ma sensu.
Tufnell wszedł na główny maszt z własną lunetą.
- Francuski okręt wojenny, sir! - zawołał na dół. - Czarne obręcze masz-
towe!
- Pucelle ma czarne obręcze masztowe - odkrzyknął Cromwell. - Widzisz
banderę?
- Nie, sir.
Cromwell stał przez chwilę niezdecydowany, potem wydał rozkaz sterni-
kowi i Calliope niezdarnie zawróciła na zachód. Marynarze pobiegli do żagli,
ustawiając je pod nowym kątem do wiatru.
- Zawraca razem z nami, sir! - krzyknął Tufnell.
Calliope przyspieszyła, uderzając dziobem o fale, a każde uderzenie roz-
brzmiewało głuchym łoskotem drewnianego kadłuba. Pasażerowie mil-
czeli. Sharpe spojrzał przez lunetę i zobaczył, że kadłub obcego statku był
wymalowany w żółte i czarne pasy jak u osy.
- Francuskie barwy, sir - zawołał Tufnell.
- Peculiar, psiakość, zwlekał za długo - skomentował stojący obok
Sharpe’a marynarz. - Cholernik myśli, że umie chodzić po wodzie.
Sharpe odwrócił się i spojrzał przez długość statku na Peculiara Crom-
wella. Może, pomyślał, kapitan spodziewał się tego. Morgenfrüh, przypo-
mniał sobie Morgenfrüh, tylko, że spotkanie opóźniło się odrobinkę, lecz od-
sunął te myśli. Chyba Cromwell nie tego oczekiwał? Ale wówczas Sharpe
zobaczył Pohlmanna wpatrującego się przez lunetę i przypomniał sobie, że
Pohlmann kiedyś dowodził francuskimi oficerami. Czy był w kontakcie z
Francuzami po Assaye? Sprzymierzył się z nimi? Nie, pomyślał Sharpe,
chyba nie. Wydawało się to nie do pomyślenia i wtedy lady Grace podeszła
do relingu rufówki, spojrzała na Sharpe’a, potem znacząco na Cromwella i
znów na chorążego. Sharpe wiedział, że myśli o tej samej niewiarygodnej
sytuacji.
- Będziemy walczyć? - spytał pasażer. Marynarz roześmiał się.
- Nie możemy walczyć z francuskim okrętem o siedemdziesięciu działach!
A oni mają wielkie armaty, nie to, co nasze osiemnastofuntowe.
- Zdołamy uciec? - zapytał Sharpe.
- Jak będziemy mieli szczęście - marynarz splunął za burtę.
Cromwell wydawał rozkazy sternikowi, żądając a to stopnia bliżej wiatru,
to znów trzech stopni za linię wiatru. Sharpe myślał, że kapitan chce wyci-
snąć wszystkie rezerwy szybkości z Calliope, lecz marynarze na przednim
pokładzie byli zdegustowani.
- Tylko nas spowalnia - wyjaśnił któryś z nich. - Każdy obrót kołem stero-
wym spowalnia statek. Powinien dać temu spokój.
Spojrzał na Sharpe’a.
- Schowałbym tę lunetę, sir. Może się spodobać jakiemuś Francuzikowi, a
tamten okręt ma nad nami przewagę.
Sharpe zbiegł na dół. Musiał odzyskać kosztowności z kabiny Cromwella
oraz ocalić kilka innych rzeczy, więc wsadził cenną lunetę pod koszulę, za-
wiązał na niej szarfę oficerską, włożył czerwony surdut, przypasał szablę, a
pistolety schował w kieszeniach spodni. Inni pasażerowie usiłowali ukryć
wartościowe przedmioty, dzieci płakały, gdy wtem Sharpe usłyszał wy-
strzał armatni przytłumiony przez dystans i kadłub statku.
Wrócił na pokład i poprosił Cromwella o zgodę na wejście na rurówkę.
Cromwel skinął głową i z rozbawieniem spojrzał na szablę.
- Zamierza pan walczyć, Sharpe?
- Czy mógłbym odzyskać klejnoty z pańskiej kabiny?
Cromwell zaklął.
- Wszystko w swoim czasie, Sharpe, w swoim czasie. Jestem zajęty i dzię-
kuję, że pozwala mi pan ocalić statek.
Sharpe podszedł do relingu. Francuski okręt wciąż wydawał się odległy,
ale teraz Sharpe widział białe odkosy fal i kłąb dymu unoszący się przy dzio-
bie.
- Strzelają - major Dalton z szerokim obosiecznym mieczem u pasa dołą-
czył do Sharpe’a - ale kule nie donoszą na milę. Tufnell mówi, że nie chcą
nas trafić, tylko zatrzymać.
Ebenezer Fairley stanął z drugiej strony Sharpe’a.
- Powinniśmy zostać z konwojem - wycedził z oburzeniem.
- Taki okręt - rzekł Dalton spoglądając na masywny kadłub upstrzony fur-
tami działowymi - połknąłby cały konwój.
- Poświęcilibyśmy fregatę Kompanii - odparł Fairley. - Po to właśnie była.
Zabębnił nerwowo palcami o reling.
- Szybko płynie.
- My też - zauważył major Dalton.
- Jest większy - denerwował się Fairley - a większe statki płyną szybciej
od małych.
Odwrócił się.
- Kapitanie!
- Jestem zajęty, Fairley, bardzo. - Cromwell nie spojrzał na kupca.
- Ucieknie mu pan?
- Jeśli będą mógł w spokoju zająć się moim rzemiosłem, to być może tak.
- Co z moją gotówką? - spytał lord William, który dołączył do żony.
- Francuzi - oznajmił Cromwell - nie prowadzą wojny z prywatnymi oso-
bami. Statek i ładunek mogą przepaść, ale uszanują prywatną własność.
Kiedy będę miał czas, wasza lordowska mość, otworzę kabinę, ale teraz,
dżentelmeni, pozwólcie mi kierować tym statkiem bez pokrzykiwania na
mnie.
Sharpe zerknął na lady Grace, a że go ignorowała, znów popatrzył na fran-
cuski okręt wojenny. Fairley uderzył ze złością w reling.
- Ten cholerny Francuz nieźle się obłowi - rzeki z goryczą. - sam kadłub i
ładunek są warte, co najmniej sześćdziesiąt tysięcy funtów. Sześćdziesiąt
tysięcy! Może więcej.
Dwadzieścia dla Francuza, pomyślał Sharpe, dwadzieścia dla Pohlmanna
i dwadzieścia dla Cromwella, kapitana, który żarliwie wierzył, że wojna jest
przegrana i że Francuzi zwyciężą. Kapitan, który twierdził, że człowiek musi
zdobyć fortunę, nim Francja przejmie panowanie nas światem. A dwadzie-
ścia tysięcy funtów stanowiło prawdziwą fortunę, majątek wystarczający
na resztę życia.
- Najpierw muszą nas złapać - Sharpe starał się pocieszyć Fairleya - a po-
tem będą musieli doprowadzić statek z ładunkiem do Francji. To nie takie
łatwe.
Fairley pokręcił głową.
- To nie tak się odbywa, panie Sharpe. Zabiorą nas na Mauritius i tam
sprzedadzą ładunek. Jest wielu chętnych z neutralnych krajów. A potem jak
nic, sprzedadzą statek. Następnie ujrzy pan, jak go nazwą GeorgeWashing-
ton i odpłynie do Bostonu.
Splunął przez reling. Lina sterowa zaskrzypiała, bo Cromwell nakazał ko-
lejną poprawkę.
- A co z nami? - spytał Sharpe.
- W końcu odeślą nas do domu - rzekł Fairley. - Nie wiem, co z panem i
majorem, zważywszy, że jesteście w mundurach. Mogą was uwięzić.
- Wypuszczą nas na słowo, Sharpe - pocieszył młodszego kolegę Dalton -
i będziemy żyli na wolności w Port Louis. Słyszałem, że to przyjemne miej-
sce. A taki przystojny młody mężczyzna jak ty może zabawiać znudzone
damy.
Revenant, bo to nie mógł być inny okręt, znów wystrzelił. Sharpe zobaczył
potężną chmurę białego dymu wysoko nad dziobem, a kilka sekund później
usłyszał odgłos kuli lecącej nad wodą. Fontanna białej piany wytrysnęła o
dobre pół mili, nie dochodząc Calliope.
- Bliżej - mruknął Dalton.
- Powinniśmy odpowiedzieć ogniem - warknął Fairley.
- Jest dla nas za duży - zauważył ze smutkiem Dalton.
Oba żaglowce płynęły zbieżnym kursem. Calliope wciąż była na przedzie,
lecz traciła swoją przewagę przez ciągłe korekty Cromwella.
- Kilka strzałów w olinowanie spowolniłoby ich - sugerował Fairley.
- Wkrótce pokażemy im rufę, a tam nie mamy dział - rzekł Dalton.
- To przenieśmy działa - denerwował się Fairley. - Dobry Boże, przecież
coś można zrobić!
Revenant wystrzelił po raz kolejny i teraz kula nie doniosła jedynie o
ćwierć mili.
- Armata rozgrzewa się - zauważył Dalton. - Jeszcze ze dwie minuty i rąbną
w nas.
Lady Grace przeszła szybko przez pokład i stanęła między Daltonem a
Sharpe’em.
- Majorze - odezwała się bardzo głośno, by jej małżonek wiedział, że roz-
mawia z szacownym Daltonem, nie z Sharpe’em - sądzi pan, że nas po-
chwycą?
- Modlę się, by do tego nie doszło, łaskawa pani - Dalton zdjął wywinięty
kapelusz.
- Nie będziemy walczyli?
- Nie możemy.
Miała ma sobie szeroką spódnicę, która z powodu bliskości Sharpe’a za-
wadzała o jego spodnie. Poczuł, że palcami dotyka jego uda. Ostrożnie opu-
ścił rękę, a ona pochwyciła ją w sposób niezauważalny dla innych.
- Ale Francuzi będą nas dobrze traktowali? - spytała Daltona.
- Jestem o tym przekonany, łaskawa pani - odrzekł major - jest też na po-
kładzie kilku dżentelmenów gotowych panią chronić.
Grace zniżyła głos do najcichszego szeptu i ścisnęła palce Sharpe’a aż do
bólu.
- Dbaj o mnie, Richardzie - szepnęła, odwróciła się i podeszła do męża.
Major Dalton ruszył za nią pragnąc podtrzymać na duchu, a Ebenezer
Fairley obdarzył Sharpe’a szelmowskim uśmieszkiem.
- To tak się rzeczy mają, co?
- Co, proszę? - Sharpe nie spojrzał na kupca.
- Moja rodzina zawsze miała dobry słuch. I wzrok. Pan i ona, no proszę...
- Panie Fairley. . - zaprotestował Sharpe.
- Nie bądź głupi chłopie. Nikomu nic nie pisnę. Ale z ciebie cwana gapa. I z
niej też. Powodzenia, chłopie, i jej również. To chyba nie jest taka zła, jak
myślałem, co?
Nasrożył się, słysząc jak Cromwell żąda kolejnego zwrotu.
- Cromwell! - Fairley zwrócił się ze złością do kapitana. - Przestań bawić
się sterem!
- Będę wdzięczny, jeśli zejdzie pan na dół, Fairley - odparł spokojnie
Cromwell. - To jest moja rufówka.
- Pokaźna część ładunku należy do mnie!
- Jeśli nie zejdzie pan na dół, Fairley, każę bosmanowi odprowadzić pana.
- Bezczelny typ - zżymał się Fairley, ale posłusznie zszedł na główny po-
kład.
Revenant wystrzelił ponownie i tym razem kula wpadła w wodę o kilka
metrów od Calliope, obryzgując rufę wodą. Cromwell zobaczył fontannę try-
skającą ponad relingiem i natychmiast podjął decyzję.
- Opuścić flagę, panie Tufnell.
- Ależ, sir...
- Opuścić flagę! - ryknął gniewnie Cromwell. - Postawić statek pod wiatr -
polecił sternikowi. Bandera spłynęła z drzewca i w tym samym czasie Cal-
liope wykonała zwrot w prawo. Wielkie żagle łomotały o maszty, jakby do-
magały się wiatru.
- Zwijać żagle! - krzyknął Cromwel . - Z życiem!
Koło sterowe obracało się tam i z powrotem, reagując na uderzenia fal o
płetwę sterową. Cromwell spojrzał na pasażerów stojących na rufówce.
- Przepraszam - wydusił tonem, który wcale nie był przepraszający.
- Moje pieniądze - zaprotestował lord William.
- Są bezpieczne! - warknął Cromwell. - Mam wiele do zrobienia, zanim
przybędą Francuzi.
Zszedł na dół.
Revenant potrzebował kilku minut, by dopaść Calliope. Francuski okręt
wojenny podpłynął od prawej burty i spuścił łódź. Wzdłuż relingów tłoczyli
się marynarze oglądający swój bogaty łup. Wszyscy francuscy marynarze
marzyli o rozłożystych statkach pełnych skarbów Indii, lecz Sharpe wątpił,
by jakiś Francuz równie łatwo zdobył taki pryz. Ten statek został oddany
Francuzom. Nie mógł tego udowodnić, lecz był o tym przekonany. Odwrócił
się i spojrzał na Pohlmanna, który widząc jego wzrok niechętnie wzruszył
ramionami.
Drań, pomyślał Sharpe. Teraz miał inne powody do zmartwienia. Musi być
blisko jej lordowskiej mości i musi strzec się Braithwaite’a, a przede wszyst-
kim musi przeżyć. Zostali zdradzeni i Sharpe pragnął zemsty. ROZDZIAŁ PIĄTY
Sharpe poszedł do kajuty Cromwella, gdy Revenant opuszczał pierwszą z
łodzi. Drzwi były otwarte na oścież, lecz Cromwella nie było w środku.
Sharpe spróbował podnieść wieko kufra, niestety był zamknięty. Wrócił na
pokład rufówki, ale kapitana też tam nie było, a tymczasem francuska sza-
lupa już zmierzała w stronę Calliope.
Sharpe pobiegł z powrotem do kajuty kapitana, gdzie zastał stojącego bez-
radnie lorda Williama. Jego lordowska mość nie lubił odzywać się do
Sharpe’a, ale zmusił się do uprzejmego tonu.
- Widziałeś Cromwella?
- Zniknął - lapidarnie odparł Sharpe podchodząc do kufra.
Duża dziurka od klucza sugerowała, że zamek był hinduskiej roboty, co
było pomyślne, bo te dawały się łatwo sforsować. Wiedział jednak, że mógł
to być europejski zamek z założonym dla zmylenia złodzieja hinduskim
szyldzikiem. Wyjął z kieszeni krótki kawałek wygiętego stalowego drutu,
który włożył w zamek.
- Co to jest? - spytał lord William.
- Wytrych - wyjaśnił Sharpe. - Zawsze mam go ze sobą. Zanim stałem się
praworządny, różnie zarabiałem na życie.
- Nie ma się czym chwalić, Sharpe - parsknął lord William.
Umilkł, czekając na ripostę, lecz słychać było jedynie tarcie wytrycha o
zapadki zamka.
- Może powinniśmy poczekać na Cromwella? - zasugerował lord William.
- Mam tu moje kosztowności - odrzekł Sharpe usiłując wyczuć zapadki. -
A te cholerne Żaby zaraz tu będą. Rusz się, uparty draniu!
Ostatnie danie skierowane było nie do lorda, a do pierwszej zapadki.
- W środku znajdziesz torbę z pieniędzmi, Sharpe - powiedział lord Wil-
liam. - Była zbyt duża, by ją ukryć, więc pozwoliłem Cromwellowi. .
Głos powoli mu zamierał, gdy zorientował się, że zbyt wiele wyjaśnia. Za-
wahał się, gdy odskoczyła pierwsza zapadka i obserwował, jak Sharpe przy-
trzymując ją scyzorykiem, zmaga się z drugą.
- Mówisz, że zawierzyłeś kosztowności Cromwellowi? - spytał zdumiony,
najwyraźniej nie podejrzewając, że Sharpe mógłby posiadać cokolwiek war-
tościowego, co wymagało ochrony.
- Owszem - odparł Sharpe - mnie też nabrał.
Druga zapadka ustąpiła i Sharpe dźwignął ciężkie wieko.
Odrzucił go odór brudnych rzeczy. Skrzywił się i wyrzucił z wewnątrz wil-
gotny płaszcz, stosy brudnej bielizny i koszul. Wyglądało na to, że Cromwell
nie prał niczego na pokładzie Calliope i magazynował brud w skrzyni, by
oddać je do pralni na brzegu. Sharpe wyrzucał ze skrzyni coraz więcej
ubrań, aż dokopał się do dna. Nie było żadnych klejnotów, diamentów, ru-
binów ani szmaragdów. Również torby z pieniędzmi.
- Łajdak - rzekł gorzko.
Bezceremonialnie odepchnął lorda Williama i poszukał Cromwella na po-
kładzie.
Za późno. Kapitan był już przy furcie wejściowej głównego pokładu, gdzie
witał wysokiego francuskiego oficera marynarki wojennej ubranego w nie-
bieski surdut, czerwony pas, niebieskie spodenki i białe pończochy. Francuz
zdjął przesiąknięty solą zadarty kapelusz, kłaniając się kurtuazyjnie Crom-
wellowi.
- Poddaje pan statek? - spytał dobrą angielszczyzną.
- Nie mam, cholera, wyboru - odparł Cromwell zerkając na Revenant, gdzie
cztery otwarte furty działowe skutecznie zniechęcały wszystkich na Cal-
liope przed próbą daremnego oporu. - Kim pan jesteś?
- Jestem capitaine Montmorin - skłonił się Francuz. - Capitaine Louis
Montmorin, wyrazy współczucia, monsieur. A pan?
- Cromwell - burknął kapitan.
Montmorin, francuski kapitan, o którym Joel Chase wyrażał się z takim
uznaniem, polecił tymczasem marynarzom, którzy weszli z nim na Calliope,
by zajęli śródokręcie. Gdy się już z tym uporał, spojrzał znów na Cromwella.
- Czy da mi pan słowo, kapitanie, że ani pan, ani pańscy oficerowie nie
będą próbowali stawiać najmniejszego oporu?
Poczekał, aż Cromwell niechętnie skinie głową i uśmiechnął się.
- Zatem pańska załoga uda się do kubryku, pan i pańscy oficerowie od-
poczniecie w swoich kwaterach, a wszyscy pasażerowie wrócą do kabin.
Zostawił Cromwella przy furcie wejściowej i wspiął się na rufówkę.
- Przepraszam za niedogodności, damy i dżentelmeni - rzekł kurtuazyjnie
- ale musicie przejść do swych kabin.
- Wy panowie - spojrzał na Sharpe’a i Daltona, jedynych umundurowa-
nych mężczyzn - jesteście brytyjskimi oficerami?
- Jestem major Dalton. - Szkot wystąpił do przodu i wskazał na stojącego
obok koła sterowego Sharpe’a. - A to mój kolega, pan Sharpe.
Dalton zaczął wyciągać swój miecz, by się poddać, lecz Montmorin na-
chmurzył się i pokręcił głową na znak, że nie życzy sobie takich gestów.
- Daje mi pan słowo, że będzie posłuszny moim rozkazom, majorze?
- Tak jest - odparł.
- Zatem może pan zatrzymać swój miecz - uśmiechnął się Montmorin.
Lecz ta kurtuazja opierała się na sile, bo trzech francuskich marynarzy w
niebieskich bluzach weszło na pokład sterówki i wymierzyło karabiny w
Daltona.
Major cofnął się i gestem przywołał Sharpe’a.
- Trzymaj się mnie - rzekł cicho.
Montmorin zauważył obecność lady Grace i pozdrowił ją zamiatając ka-
peluszem w głębokim ukłonie.
- Łaskawa pani, proszę wybaczyć mi te niedogodności.
Lady Grace zdawała się nie dostrzegać istnienia Francuza, lecz lord Wil-
liam odezwał się do niego w doskonałej francuszczyźnie, a to, co powiedział
widocznie rozbawiło, Montmorina, bo francuski kapitan powtórnie skłonił
się lady Grace.
- Nikt - oznajmił głośno Montmorin - nie będzie napastowany, dopóki bę-
dziecie współpracować z załogą pryzową. A teraz, damy i dżentelmeni, pro-
szę do kabin, jeśli łaska.
- Kapitanie! - krzyknął Sharp. Montmorin odwrócił się i czekał na ciąg dal-
szy.
- Chcę Cromwella - rzekł Sharpe i ruszył w stronę schodów rufówki.
Cromwell wyglądał na przestraszonego, lecz francuski marynarz zastąpił
Sharpe’owi drogę.
- Do kabiny, monsieur - nalegał Montmorin.
- Cromwell! - zawołał Sharpe próbując się przecisnąć, gdy ujrzał przed
sobą drugi bagnet i musiał zawrócić.
Pohlmann i Mathilde, jedyni spośród pasażerów rufówki, których nie było
na pokładzie, gdy weszli Francuzi, pojawili się teraz między zdobywcami
wraz ze szwajcarskim służącym, który nie nosił szarej liberii, za to miał
szpadę jak dżentelmen. Przywitał się z Montmorinem w pięknej francusz-
czyźnie, a kapitan Revenant złożył tak zwanemu słudze głęboki ukłon.
Sharpe nie zdążył nic więcej zobaczyć, bo francuscy marynarze wygonili pa-
sażerów z pokładu i Sharpe niechętnie podążył za Daltonem do kabiny ma-
jora, która była dwukrotnie większa od klitki Sharpe’a i miała ścianki drew-
niane, zamiast brezentowych. Na umeblowanie składało się łóżko, biurko,
kufer i krzesło. Dalton gestem zaprosił Sharpe’a by usiadł na łóżku, miecz i
pas powiesił na wewnętrznej stronie drzwi i odkorkował butelkę.
- Francuska brandy - powiedział smutno - by pocieszyć nas po zwycię-
stwie Francuzów.
Napełnił dwie szklaneczki.
- Pomyślałem sobie, Sharpe, że będzie ci tu wygodniej niż tam na dole.
- To miło z pańskiej strony, sir.
- Prawdę mówiąc - rzekł podstarzały major - cieszę się z towarzystwa.
Boję się, że następne godziny będą trudne do zniesienia.
- Też się tego obawiam, sir.
- Jednak nie mogą nas więzić wiecznie - podał gościowi szklaneczkę i wyj-
rzał przez bulaj.
Przybyło więcej łodzi i ludzi.
- Odrażające typki. Nie wiem jak ty, Sharpe, ale ja uważam, że Cromwell
nie bardzo starał się uciec. Nie jestem żeglarzem, lecz Tufnell powiedział mi,
że mogliśmy jeszcze rozpiąć inne żagle. Górny topżagiel czy jakoś tam. I ża-
gle boczne, dobrze mówię?
- Wątpię, czy Peculiar w ogóle próbował uciec, sir - odparł ponuro Sharpe.
Był przekonany, że to miejsce zostało wybrane na spotkanie i że Cromwell
celowo zgubił konwój i umyślnie sterował tu, gdzie miał na niego czekać
Revenant. Angielski kapitan odegrał próbę nieudolnej ucieczki i słabego
oporu, gdy Montmorin wszedł na pokład, lecz Sharpe podejrzewał, że Cal-
liope została sprzedana na długo przedtem, nim Revenant pojawił się na ho-
ryzoncie.
- Ale obaj nie jesteśmy żeglarzami - podsumował Dalton i nachmurzył się,
gdy nad nimi zadudniły buty, najwyraźniej wewnątrz pomieszczenia
Pohlmanna w nadbudówce. Coś ciężkiego upadło na podłogę, potem rozle-
gło się szuranie.
- Niech mnie - rzekł Dalton. - Teraz nas ograbiają.
Westchnął.
- Bóg raczy wiedzieć, jak długo potrwa, zanim zwolnią nas na słowo, ale
mam nadzieję wrócić do domu przed jesienią.
- Wtedy w Edynburgu będzie zimno, sir - zauważył Sharpe.
Dalton uśmiechnął się.
- Już zapomniałem, co to znaczy chłód. Gdzie jest miejsce zwane przez cie-
bie domem, Sharpe?
Sharpe wzruszył ramionami.
- Mieszkałem tylko w Londynie i Yorkshire, sir, ale nie mam domu. Moim
prawdziwym domem jest armia.
- To niezły dom, Sharpe. Mogłeś trafić znacznie gorzej.
Brandy zakręciła Sharpe’owi w głowie i podziękował zadrugą szkla-
neczkę. Statek, nienaturalnie cichy kołysał się na długiej fali. Sharpe zerknął
przez bulaj i przekonał się, że francuscy marynarze zabierali zapasowe czę-
ści z głównego pokładu Calliope. Teraz spławiali długie drewniane bale, ho-
lując je za łodziami, podczas gdy inni ładowali żywość, baryłki z wodą i wi-
nem. Francuski okręt wojenny był o połowę dłuższy od Calliope, pokłady
też wznosiły się wyżej. Furty działowe, choć zamknięte, wyglądały zło-
wieszczo, gdy Revenant wznosił się i opadał na fali. Mosiężne poszycie przy
linii wodnej lśniło. Znak, że dno było niedawno oskrobane. W wąskim przej-
ściu zadudniły kroki i ktoś zapukał do drzwi.
- Wejść - zawołał major Dalton, sądząc, że to ktoś z pasażerów. Lecz był to
capitaine Louis Montmorin, który zanurkował pod niskimi drzwiami, a za
nim wszedł jeszcze wyższy mężczyzna ubrany w taki sam czerwono niebie-
sko biały mundur. Dwaj rośli Francuzi sprawili, że kabina wydała się jeszcze
mniejsza.
- Jest pan najstarszym angielskim oficerem na pokładzie? - spytał Mont-
morin.
- Szkockim - odparował Dalton.
- Pardonnez- moi - Montmorin był wyraźnie ubawiony. - Pozwolę sobie
przedstawić porucznika Bursay.
Kapitan skinął w stronę wielkiego mężczyzny, który stał w progu.
- Porucznik Bursay będzie kapitanem załogi pryzowej, która zaprowadzi
ten statek na Mauritius.
Porucznik był pospolicie wyglądającym typem o bezmyślnej twarzy
oszpeconej ospą i orężem. Prawy policzek miał niebieskawy od prochu, gę-
ste, tłuste włosy zwisały nad kołnierzem, a mundur poplamiony czymś
przypominającym zakrzepłą krew. Wielkie ręce o pociemniałych dłoniach
wskazywały na to, że dużo pracował przy olinowaniu. Za pasem miał kor-
delas, czyli krótką marynarską szablę o szerokiej klindze i pistolet z długą
lufą. Montmorin powiedział coś porucznikowi po francusku i znów zwrócił
się do Daltona.
- Mówiłem mu, majorze, że ma się z panem konsultować we wszystkich
sprawach dotyczących pasażerów.
- Merci, capitaine - odparł Dalton i spojrzał na rosłego Bursaya. - Parlez-
vous anglais?
Bursay popatrzył tępo na Daltona.
- Non- burknął wreszcie.
- Ale pan zna francuski? - spytał Daltona Montmorin.
- Zadowalająco - odparł Dalton.
- Doskonale. Ręczę, monsieur, że żadnego z pasażerów nie spotka naj-
mniejsza krzywda, dopóki będą posłuszni rozkazom porucznika Bursay.
Rozkazy są bardzo proste. Macie zostać pod pokładem. Możecie poruszać
się po całym statku z wyjątkiem pokładu. Luków będą strzegli uzbrojeni lu-
dzie i mają rozkaz zastrzelić każdego, kto się nie podporządkuje tym pro-
stym regułom - uśmiechnął się. - Od Mauritiusa dzielą nas trzy, może cztery
dni drogi. Jeżeli wiatr się nie poprawi, obawiam się, że nieco dłużej. A teraz,
monsieur, proszę przyjąć wyrazy żalu, z powodu tych utrudnień. C’ est lagu-
erre.
Montmorin i Bursay wyszli. Dalton pokręcił głową.
- To przykra sprawa, Sharpe, bardzo przykra.
Nad głową, w kabinie Pohlmanna, wszystko ucichło, Sharpe spojrzał w
górę.
- Pozwoli pan, że pójdę na zwiady?
- Na zwiady? Chyba nie na pokład? Dobry Boże, Sharpe, myśli pan, że na-
prawdę będą o nas strzelać? To byłoby barbarzyństwo, prawda?
Sharpe nic nie odpowiedział, tylko ruszył przejściem. Dalton za nim. Wą-
skimi schodami wspięli się do kabiny rufowej. Drzwi do kapitańskiej stały
otworem. Wewnątrz Sharpe zastał niepocieszonego porucznika Tufnella
wpatrującego się w prawie puste pomieszczenie. Zabrano krzesła, zasłony i
kandelabr. Ocalał jedynie stół, który był przytwierdzony do podłogi i za-
pewne zbyt ciężki, by go usunąć w pośpiechu.
- Meble należały do kapitana - rzekł Tufnell - a oni je ukradli.
- Co jeszcze ukradli?- spytał Dalton.
- Nic mojego - odparł porucznik. - zabrali olinowanie i części zamienne
oraz oczywiście trochę żywności, ale zostawili ładunek. Sprzedadzą go na
Mauritiusie, zobaczycie.
Sharpe wrócił do przejścia i poszedł do drzwi kabiny Pohlmanna, które,
choć zatrzaśnięte, nie były zamknięte na klucz. Gdy je otworzył, wszystkie
jego podejrzenia potwierdziły się. Kabina była pusta. Zniknęły dwie obite
jedwabiem kanapy, podobnie jak harfa Mathilde i niski stolik. Jedynie kre-
dens i łoże, oba niewiarygodnie ciężkie, pozostawały przytwierdzone do
pokładu. Sharpe podszedł do kredensu, otworzył go i stwierdził, że został
wyczyszczony ze wszystkiego, z wyjątkiem pustych butelek. Łóżko straciło
prześcieradła, koce i poduszki, został jedynie materac.
- A niech go - rzekł Sharpe.
- Kogo? - Dalton wszedł w ślad za nim do kabiny.
- Barona von Dornberga, sir - Sharpe postanowił nie ujawniać tożsamości
Pohlmanna, bo Dalton bez wątpienia domagałby się wyjaśnień, czemu
wcześniej nie zdemaskował oszusta, a Sharpe wątpił, czy udzieliłby mu za-
dowalającej odpowiedzi.
Nie wiedział również, czy ocaliłby w ten sposób statek, ponieważ Crom-
well był tak samo winny jak Pohlmann. Sharpe zaprowadził majora i Tuf-
nella na dół do kajuty Cromwella, równie pustej jak u Pohlmanna. Brudne
ubrania zniknęły, z półek zabrano książki, a chronometru i barometru nie
było w kredensiku. Przepadł również wielki kufer.
- Niech piekło pochłonie cholernego Cromwella - rzekł Sharpe - Do diabła
z nim.
Nie pofatygował się nawet, by obejrzeć kabinę rzekomego służącego
Pohlmanna, bo wiedział, że też została ogołocona.
- Sprzedali statek, sir - wyjaśnił Daltonowi.
- Co takiego? - major był wstrząśnięty.
- Sprzedali statek. Baron i Cromwell. Niech ich diabli! - kopnął nogę od
stołu. - Nie mogę tego udowodnić, sir, ale nieprzypadkowo zgubiliśmy kon-
wój i spotkaliśmy Revenant.
Przeciągnął dłonią po twarzy.
- Cromwell wierzy, że wojna jest przegrana. Myśli, że będziemy żyli pod
protektoratem Francji, jeśli nie pod rządami Francuzów, więc sprzedał się
zwycięzcom.
- Nie! - zaprotestował porucznik Tufnell.
- Nie mogę w to uwierzyć, Sharpe - rzekł major, choć z wyrazu twarzy wi-
dać było, że tak. - Baron, owszem! To cudzoziemiec. Ale Cromwell?
- Nie wątpię, że to był pomysł barona, sir. Pewnie rozmawiał o tym ze
wszystkimi kapitanami z konwoju, gdy czekał w Bombaju, aż trafił na Crom-
wella. Teraz ukradli klejnoty pasażerów, sprzedali statek i uciekli. Dlaczego
baron przeszedł na Revenant? Czemu nie został ze wszystkimi pasażerami?
Już miał powiedzieć Pohlmann, ale w porę się opamiętał. Dalton usiadł na
pustym stole.
- Cromwell wziął ode mnie zegarek na przechowanie - zmartwił się. - Do-
syć kosztowny, należał do mojego ojca. Nie trzymał czasu, ale był dla mnie
cenny.
- Przykro mi, sir.
- Nic nie poradzimy - rzeki ponuro Dalton. - Zostaliśmy oskubani, Sharpe,
oskubani!
- Na pewno nie przez Cromwella! - zaprotestował Tufnell. - Był taki
dumny, że jest Anglikiem!
- Tyle, że pieniądze kochał bardziej niż swój kraj - stwierdził gorzko
Sharpe.
- Sam pan mówił, że mógł bardziej postarać się uciec Revenant - przypo-
mniał Tufnellowi Dalton.
- Owszem, sir, mógł był - przyznał Tufnell przygnębiony zdradą Crom-
wella.
Poszli do kabiny Ebenezera Fairleya. Kupiec jęknął, gdy usłyszał opowieść
Sharpe’a, lecz nie wydawał się tym zdziwiony.
- Widziałem ludzi gotowych sprzedać dla paru groszy własną rodzinę. A
Peculiar zawsze był chciwy. Wejdźcie, śmiało. Mam brandy, wino, rum i
arak, które trzeba wypić, zanim znajdą je francuscy rabusie.
- Mam nadzieję, że Cromwell nie schował pańskich kosztowności - spytał
z niepokojem Dalton.
- Czy wyglądam na półgłówka? - obruszył się Fairley. - Próbował! Nawet
powiedział, że wymagają tego przepisy Kompanii, ale odparłem, że nie je-
stem takim głupcem!
- Słusznie - Dalton myślał o zegarku ojca. Sharpe milczał.
Żona Fairleya, korpulentna kobieta wyraziła nadzieję, że Francuzi poda-
dzą kolację.
- Nie będzie nic wymyślnego, mamuśka - uprzedził ją Fairley - nie to, co
dostawaliśmy w kabinie. Raczej tylko owsianka, nie uważasz, Sharpe?
- Tak sądzę, sir.
- Bóg wie, jak ich lordowskie mości to zniosą! - rzekł Fairley, pokazując
głową w kierunku kabiny lorda Williama i zerknął filuternie na Sharpe’a. -
Jej lordowska mość chyba nieszczególnie.
- Wątpię, by jej smakowała owsianka - skomentował szczerze Dalton.
Prawie zapadał zmierzch, kiedy Francuzi opróżnili Calliope ze wszyst-
kiego, czego chcieli. Zabrali proch, olinowanie, jedzenie, wodę i wszystkie
szalupy, lecz ładunek i sam statek zostawili nietknięte, by sprzedać to na
Mauritiusie. Ostatnia łódź popłynęła na okręt wojenny. Francuzi odsejzin-
gowali topsle i śpiewając wciągnęli foki, by złapać wiatr i obrócić okręt na
zachód, a wtedy rozpostarli pozostałe żagle. Ludzi z pokładu sterówki ma-
chali, aż żółto czarny okręt odpłynął.
- Udali się w stronę Przylądka Dobrej Nadziei - orzekł ponuro Tufnell. - Na
pewno szukają chińskich kupców.
Calliope z trójkolorową francuską flagą wciągniętą na miejsce proporca
Kompanii odpłynęła również. Najpierw powoli, bo małej załodze pryzowej
rozwinięcie wszystkich żagli zajęło ponad półgodziny, ale po zmierzchu
wielki statek żeglował gładko na wschód, gnany lekkim wiatrem.
Dwóm marynarzom z Calliope pozwolono przynieść kolację pasażerom.
Fairley zaprosił majora, Tufnella i Sharpe’a na posiłek do swej kabiny. Do-
stali garnek gotowanej owsianki gęsto kraszony tłustą, soloną wołowiną i
suszoną rybą. Fairley oznajmił, że to najlepsze danie, jakie trafiło mu się na
pokładzie. Zobaczył skrzywioną minę żony.
- Po ślubie jadaliśmy gorzej, mamuśku.
- Kiedy się pobraliśmy, sama ci gotowałam! - odparła wyniośle.
- Myślisz, że zapomniałem? - spytał Fairley, zajadając następną łyżkę
owsianki.
Kiedy jedli kolację, w kabinie robiło się coraz ciemniej, ale nikogo ze zdo-
bywców nie obchodziło, czy pasażerowie korzystają z latarń, więc Fairley
zapalił każdą, jaką znalazł i ustawił je na oknie rufowym.
- Ponoć na oceanie są brytyjskie okręty - oznajmił - więc pozwólmy im nas
znaleźć.
- Daj mi jakieś latarnie - rzekł Sharpe - wywieszę je w oknie barona.
- Dobrze, chłopie - zgodził się Fairley.
- Równie dobrze możesz tam spać, Sharpe - powiedział major. - Dam ci
koc.
- My damy mu koc i pościel, chłopie - uparł się Fairley.
Jego żona z podróżnego kufra wyjęła naręcze pościeli,a Fairley przyniósł
dwie latarnie.
- Potrzebujesz krzesiwa?
- Mam własne - odrzekł Sharpe.
- Przynajmniej będziesz miał porządną kabinę na dzień czy dwa - powie-
dział Fairley. - Bóg wie, jak będziemy mieszkali na Mauritiusie. Pluskwy i
francuskie wszy. Nocowałem raz w Calais i nigdy nie widziałem tak brud-
nego pokoju. Pamiętasz, mamuśka? Potem przez tydzień cierpiałaś na ob-
strukcję.
- Henry! - obruszyła się pani Fairley.
Sharpe wszedł po schodach i objął w posiadanie wielką, pustą kabinę
Pohlmanna. Zapalił dwa lampiony i umieścił na parapecie, potem posłał
łóżko. Otworzył jedno okno, przywiązał latającą okiennicę i patrzył na cień
statku. Młody księżyc oświetlał morze i srebrzył małe chmurki, ale nie wi-
dać było innego okrętu. Nad głową Francuzi śmiali się na pokładzie ste-
rówki. Sharpe zdjął szablę i surdut, lecz był zbyt spięty by zasnąć, więc tylko
leżał na łóżku, wpatrywał się w pomalowany na biało suit i myślał o Grace
za ścianą. Miał nadzieję, że nie śpi z mężem i zastanawiał się, jak dać jej znać,
że przeniósł się do luksusowego pomieszczenia.
Potem doszły go podniesione głosy zza ściany, więc wstał i przycupnął
przy cienkim, drewnianym przepierzeniu. Znajdowały się tam co najmniej,
trzy osoby. Wszyscy mówili po francusku. Sharpe poznał podniesiony głos
lorda Williama, lecz nie wiedział, co go rozzłościło. Pewnie jego lordowska
mość uskarżał się na jedzenie. Ta myśl rozbawiła Sharpe’a. Wrócił do łóżka,
a wtedy lord Wil iam krzyknął. To był dziwny dźwięk, jak szczeknięcie.
Sharpe zerwał się na nogi, usiłując utrzymać równowagę przy powolnym
kołysaniu. Cisza. Sharpe znów przykucnął przy ściance i słyszał, jak ktoś po-
wtarza w kółko ten sam wyraz po francusku. Brzmiało to jak „biii-żuuu”.
Lord William odpowiedział coś stłumionym głosem. Potem jęknął, jakby
ktoś uderzył go w brzuch i stracił na chwilę oddech.
Sharpe słyszał, jak wewnętrzne drzwi między pomieszczeniami otwierają
się i zamykają. Potem szczęk zasuwki trafiającej w oczko zamka. Głos Fran-
cuza rozległ się tym razem z kabiny dzielącej okno z nową kwaterą Sharpe’a.
Lady Grace zaprotestowała po francusku, potem krzyknęła.
Sharpe wstał. Oczekiwał interwencji lorda Williama, ale zrobiło się cicho.
Kolejny krzyk Grace. Tym razem gwałtownie zduszony. Sharpe rzucił się na
przepierzenie. Mógł wybiec na korytarz i wejść drzwiami, ale wyłamanie
ścianki było najszybszym sposobem dotarcia do Grace, więc uderzał w prze-
pierzenie z całej siły barkiem. Cienkie drewno pękł, a Sharpe utorował sobie
drogę niczym na polu walki.
Porucznik Bursay przyciskał do łóżka lady Grace. Wielki Francuz rozer-
wał jej suknię przy szyi i starał się ją z niej zedrzeć, drugą rękę zasłaniając
usta Grace. Odwrócił się w stronę Sharpe’a, lecz o wiele za wolno, bo cho-
rąży już siedział mu na szerokich barach, trzymając za tłustą fryzurę po-
rucznika. Odchylił głowę Francuza i rąbnął go nasadą dłoni w szyję. Uderzył
ze dwa razy, potem Bursay zrzucił Sharpe’a i odwinął się wielką pięścią.
Ktoś dobijał się do drzwi, ale porucznik je zamknął.
Bursay, który zdjął surdut i pas z kordelasem, sięgnął do rękojeści, wycią-
gnął broń i machnął ostrzem w stronę Sharpe’a. Lady Grace skuliła się w
głowach łóżka, usiłując podciągnąć podartą suknię pod szyję. Z łóżka posy-
pały się perły. Bursay najwyraźniej przyszedł ograbić lorda Williama, lecz
uznał, że Grace jest bardziej ponętna.
Sharpe rzucił się z powrotem przez szczątki przepierzenia. Jego szabla le-
żała na łóżku i wyciągnął ją z pochwy w chwili, gdy Francuz przeciskał się
w ślad za nim. Bursay odparował cięcie, w kabinie rozległ się szczęk stali i
rzucił się na Sharpe’a. Ten spróbował wsadzić mu ostrze w brzuch, ale po-
rucznik uchylił się i uderzył Sharpe’a rękojeścią w głowę. Cios zachwiał cho-
rążym, przyćmił mu wzrok, w oczach zabłysły gwiazdki i runął na wznak.
Przetoczył się rozpaczliwe w prawo, a ostrze kordelasa uderzyło w pokład,
potem zamachnął się dziko szablą, zadając niezbyt groźny cios, ale zmusił
w ten sposób Bursay’a do cofnięcia się. Sharpe podniósł się, lecz w głowie
wciąż mu huczało. Usłyszał, jak puszcza zamek w wewnętrznych drzwiach
lorda Williama. Bursay uśmiechnął się. Był tak wysoki, że musiał zatrzymać
się przed pokładnikiem, lecz był pewny swego, bo ranił Sharpe’a, który
chwiał się lekko. Rękojeść kordelasa rozcięła skórę i krew spływała z czoła
na policzek. Sharpe pokręcił głową, by odzyskać jasność widzenia, bo prze-
konał się, że ten brutal jest równie szybki i zaciekły, co on sam. Porucznik
dał nura pod pokładnikiem i Sharpe ledwo zdołał odparować pchnięcie.
Bursay warknął i zaatakował, wywijając kordelasem jak sierpem. Sharpe
cofnął się aż po przednią grodź kabiny i Francuz był już pewien wygranej.
Jednak Sharpe odbił się od ściany i trzymając szablę jak włócznię wykonał
głęboki wypad, zagłębiając końcówkę zakrzywionego pióra w gardle Bur-
say’a. Sharpe zwinął się w lewo, by uniknąć groźnej riposty kordelasa. W
pierwszej chwili wyglądało na to, że kontratak nie dał żadnych efektów, bo
nie poczuł żadnego oporu na ostrzu, ale Bursay zachwiał się, krew pojawiła
się na surducie. Opuścił prawą rękę, kordelas uderzył o pokład. Francuz
spoglądał na Sharpe’a ze zdumieniem. Lewą rękę przycisnął do szyi, skąd
rytmicznie wyciekała ciemna krew, potem pochylił się i opadł na kolana wy-
dając dziwny bulgot. Przez potrzaskane panele przepierzenia francuski ma-
rynarz przyglądał się, jak rosły porucznik z niedowierzaniem wpatruje się
w Sharpe’a. Potem niczym ścięte drzewo, Bursay runął ciężko na twarz.
Krew rozlała się po pokładzie i zniknęła w szczelinach.
Marynarz uniósł karabin, lecz rozległa się ostra komenda i Francuz opu-
ścił broń. Major Dalton odepchnął go na bok i ujrzał wciąż drgające ciało
Bursaya.
- Ty to zrobiłeś? - spytał przyklękając.
Uniósł głowę porucznika i szybko położył ją z powrotem, bo buchnęło
więcej krwi.
- A co niby miałem z nim zrobić? - zapytał wojowniczo Sharpe.
Wytarł pióro szabli o rąbek surduta, odsunął marynarza i przez pogru-
chotane przepierzenie zobaczył, że lady Grace wciąż drży skulona na łóżku,
trzymając się za gardło.
- Już dobrze, łaskawa pani - powiedział. - To koniec.
Popatrzyła na niego. Dalton zwrócił się po francusku do marynarza, naj-
widoczniej rozkazując mu złożyć meldunek w sterówce. Zza przepierzenia
wyjrzał lord William, dostrzegł zwłoki i popatrzył na zakrwawioną twarz
Sharpe’a.
- Co... - zaczął, nim odjęło mu mowę.
Policzek miał otarty w miejscu, w które uderzył go Bursay. Francuz już się
nie ruszał. Lady Grace łkała, usiłowała złapać więcej tchu i szlochała.
Sharpe cisnął szablę na łóżko Pohlmanna i przeszedł obok lorda.
- Już dobrze, łaskawa pani - rzekł. - On nie żyje.
- Nie żyje?
- Jest martwy.
Jedwabny, wyszywany szlafrok, zapewne Lorda Williama, zwisał w no-
gach łóżka. Sharpe cisnął go lady Grace. Owinęła nim ramiona i znów za-
częła drżeć.
- Przepraszam - łkała - przepraszam.
- Nie ma za co przepraszać, łaskawa pani - odparł Sharpe.
- Opuść tę kabinę, Sharpe - rzekł chłodno lord William. Drżał lekko, kro-
pelki krwi spływały mu po szczęce. Lady Grace odwróciła się w stronę męża.
- Nic nie zrobiłeś! - syknęła. - Nic a nic!
- Jesteś histeryczką, Grace, histeryczką. Ten człowiek mnie uderzył! - po-
skarżył się wszystkim. - Próbowałem go powstrzymać i mnie uderzył!
- Nic nie zrobiłeś! - powtórzyła lady Grace.
Lord William wezwał pokojówkę lady Grace, która tak jak on przebywała
pod strażą w kabinie dziennej.
- Uspokój ją, na litość Boską - polecił dziewczynie, potem skinieniem
głowy dał znać Sharpe’owi, by wyszedł z sypialni.
Sharpe wycofał się przez szczątki przepierzenia i stwierdził, że większość
pasażerów z wielkiej kabiny weszła na górę i wpatrywała się w zwłoki Bur-
saya. Ebenezer Fairley z podziwem pokiwał głową.
- Jak się za coś bierzesz, chłopie - rzekł kupiec - robisz to, jak należy. Nie
zostało w nim ani kropli krwi! Większość ściekła nam do łóżka.
- Przepraszam - rzekł Sharpe.
- To nie pierwsza krew, jaką w życiu widziałem, chłopie. Mówili mi, że na
morzu zdarzają się gorsze rzeczy.
- Wszyscy macie stąd wyjść!
Do kabiny Pohlmanna wszedł lord William.
- Wynoście się! - warknął ze złością.
- To nie jest pański pokój - postawił się Fairley - a gdyby lord był choć w
połowie mężczyzną, nie byłoby tu ani Sharpe’a, ani tych zwłok.
Lord William zerknął na Fairleya, a w tym momencie lady Grace z potar-
ganymi włosami przeszła przez szczątki przepierzenia. Mąż próbował ją po-
wstrzymać, lecz odepchnęła go, spojrzała na trupa, potem na Sharpe’a.
- Dziękuję, panie Sharpe - powiedziała.
- Cieszę się, że mogłem się przydać, wasza lordowska mość - odparł
Sharpe, potem odwrócił się i zebrał w sobie, bo major Dalton przyprowadził
do zatłoczonej kajuty jakiegoś Francuza.
- To jest nowy kapitan - powiedział Dalton.- Ma stopień officier marinier,
co jest chyba odpowiednikiem bosmanmata.
Był to starszy, łysawy mężczyzna o twarzy wysmaganej wiatrem i spalo-
nej słońcem przez lata służby na morzu. Nie miał munduru, bo nie był ofi-
cerem, lecz doświadczonym żeglarzem, którego mało obeszła śmierć Bur-
saya. Było oczywiste, że marynarze wyjaśnili mu okoliczności zajścia, więc
nie zadawał żadnych pytań, tylko złożył niezgrabny ukłon lady Grace i wy-
mamrotał przeprosiny.
Lady Grace przyjęła przeprosiny i drżącym głosem odparła.
- Merci, monsieur.
Officier marinier powiedział coś Daltonowi, który przetłumaczył to dla
Sharpe’a.
- Jest mu przykro z powodu zachowania Bursay’a, Sharpe. Mówi, że ten
człowiek to zwierzę. Był podoficerem, ale przed miesiącem Montmorin go
awansował. Powiedział mu, że honor nakazuje, by zachowywał się jak dżen-
telmen, lecz Bursay nie miał honoru.
- Jestem rozgrzeszony? - spytał ubawiony Sharpe.
- Broniłeś damy - Dalton zjeżył się, słysząc wesołość w głosie Sharpe’a. -
Nikt rozsądny nie może cię winić.
Francuz zarządził przyniesienie brezentu dla załatania połamanego prze-
pierzenia i zawinięcia ciała porucznika. Nakazał również usunięcie latarni z
okna.
Sharpe postawił je na pustym kredensie.
- Będą spał tutaj - oznajmił - na wypadek gdyba inny cholerny Francuz
poczuł się samotny.
Lord William otworzył usta by zaprotestować, jednak się rozmyślił. Za-
brano ciało, a na przepierzenie przybito kawałek płótna żaglowego. Potem
Sharpe zasnął w łóżku Pohlmanna, a statek płynął, unosząc go do niewoli.
c
Dwa następne dni były nudne. Wiatr osłabł i statek bardziej kołysał się na
długiej fali, niż płynął. Posuwali się tak wolno, że Tufnell przewidywał, iż
dotarcie do Mauritiusa zajmie im sześć dni, co zwiększało szansę, by jakiś
brytyjski okręt wojenny zauważył wielki statek Kompanii. Żadnemu z pasa-
żerów nie wolno było wyjść na pokład, a upał w kajutach był nieznośny.
Sharpe spędzał czas najlepiej, jak umiał. Major Dalton pożyczył mu książkę
Tristram Shandy, ale Sharpe nie był w stanie za nią się zabrać. Wolał już
leżeć i gapić się w sufit. Adwokat próbował nauczyć go tryk traka, ale
Sharpe’a nie pociągał hazard, więc Fazackerly poszedł szukać innego chęt-
nego. Porucznik Tufnell pokazał mu, jak wiąże się niektóre węzły, co zajęło
kilka godzin między posiłkami, na które składała się owsianka z suszoną fa-
solą. Pani Fairley haftowała szal, jej mąż burczał i chodził tam i z powrotem.
Major Dalton usiłował dokonać starannego bilansu bitwy pod Assaye, co
wymagało stałego wsparcia Sharpe’a. Statek wolno posuwał się naprzód, a
Sharpe nie widywał lady Grace za dnia.
Przyszła do jego kabiny następnej nocy. Zjawiła się, gdy spał i obudziła go,
kładąc mu dłoń na ustach, by nie krzyknął.
- Służąca zasnęła - wyszeptała. A w ciszy, która panowała, Sharpe słyszał
jak odurzony narkotykiem lord William pochrapuje po drugiej stronie bre-
zentowej ścianki.
Położyła się obok Sharpe’a, zarzucając na niego jedną nogę i przez dłuższą
chwilę nic nie mówiła.
- Kiedy przyszedł - szepnęła wreszcie - powiedział, że chce moich klejno-
tów. To wszystko. Tylko klejnotów. Potem powiedział, że poderżnie Willia-
mowi gardło, jeśli nie zrobię tego, co zechce.
- Już dobrze - próbował uspokoić ją Sharpe.
Gwałtownie pokręciła głową.
- Potem dodał, że nienawidzi wszystkich aristos. Tak właśnie powiedział,
aristos, i że wszyscy powinniśmy zostać zgilotynowani. I jeszcze, że zamie-
rza zabić nas oboje, a potem zeznać, że William go zaatakował, a ja umarłam
na febrę.
- Ale to on teraz karmi ryby - odparł Sharpe.
Poprzedniego rana usłyszał plusk i wiedział, że to Bursaypodążył do
wieczności.
- Ty też nienawidzisz aristos?- spytała po chwili Grace.
- Spotkałem tylko ciebie, twojego męża i sir Arthura. On też jest arysto-
kratą?
Skinęła głową.
- Jego ojcem jest hrabia Mornington.
- Więc lubię dwóch na trzech. To chyba nie najgorzej, co?
- Lubisz Arthura?
- Nie tyle go lubię - wzruszył ramionami Sharpe - raczej to, że on mnie lubi.
Podziwiam go.
- Ale nie lubisz Williama?
- A ty?
- Nie - odparła po chwili. - Ojciec zmusił mnie, bym go poślubiła. Jest bo-
gaty i to bardzo, w przeciwieństwie do mojej rodziny. Uważano go za dobrą
partię, wręcz doskonałą. Kiedyś go lubiłam, ale teraz już nie.
- On mnie nienawidzi - powiedział Sharpe.
- Boi się ciebie.
- Jest lordem - uśmiechnął się Sharpe - a ja nikim.
- Jednak ty tu jesteś - Grace pocałowała go w policzek - a nie on.
Pocałowała go powtórnie.
- Gdyby mnie tu zastał, byłabym skończona. Okryłabym swe imię hańbą.
Nigdy nie spotkałabym nikogo z towarzystwa. Pewnie w ogóle nikogo bym
już nie zobaczyła.
Sharpe pomyślał o Malachim Braithwaite i ucieszył się, że sekretarz
utknął na międzypokładzie, bo nie mógł karmić swych podejrzeń na temat
Sharpe’a i lady Grace.
- Myślisz, że mąż mógłby cię zabić?
- Chciałby. Mógłby - zastanowiła się. - Jednak zapewne zrobiłby ze mnie
wariatkę. To nietrudne. Wynająłby drogich lekarzy, którzy nazwaliby mnie
histeryczną wariatką, a sędzia kazałby mnie trzymać w odosobnieniu. Spę-
dziłabym resztę swego krótkiego żywota zamknięta w skrzydle domu w
Lincolnshire i pojona lekarstwami. Tylko, że leki byłyby trochę zatrute, więc
na szczęście nie pożyłabym długo.
Sharpe poparzył na nią, lecz w ciemnościach widział jedynie zarys jej twa-
rzy.
- Naprawdę mógłby to zrobić?
- Oczywiście, aby być bezpieczną, muszę zachowywać się bardzo popraw-
nie, a w dodatku udawać, że nie wiem o kochankach i dziwkach Williama.
No i oczywiście, on chce potomka. Był zachwycony, gdy urodził nam się syn
i znienawidził mnie po jego śmierci. Co nie powstrzymało go, od prób obda-
rzenia mnie kolejnym.
Umilkła.
- Dlatego największą szansą na pozostanie przy życiu byłoby dać mu syna
i zachowywać się jak anioł. Poprzysięgłam sobie to, ale wtedy spotkałam
ciebie i pomyślałam, czy nie warto stracić rozsądku.
- Zaopiekuję się tobą - obiecał Sharpe.
- Tylko dopóki będziemy na statku - powiedziała cicho. - Wątpię, byśmy
się jeszcze potem spotkali.
- Nie - zaprotestował Sharpe - nie.
- Cicho - szepnęła zamykając mu usta pocałunkiem.
Wyszła przed świtem. Widok z rufowego okna był niezmienny. Nie poja-
wił się żaden brytyjski okręt wojenny, tylko Ocean Indyjski rozciągał się aż
po zamglony horyzont. Wiatr wzmógł się, przez co statek kołysał się i opa-
dał, co przewracało figurki szachowe, które major Dalton rozstawiał w ru-
fowym pomieszczeniu na planie bitwy pod Assaye.
- Musisz mi powiedzieć, co się stało, kiedy sir Arthur stracił konia.
- Chyba musi pan go o to spytać, majorze.
- Ale ty wiesz, równie dobrze jak on, prawda?
- Owszem - przyznał Sharpe - ale wątpię, czy chciałby opowiedzieć tę hi-
storię lub żeby ktoś ją opowiedział. Może pan śmiało napisać, że walczył z
nieprzyjaciółmi i został ocalony przez adiutantów.
- Tylko, czy to prawda?
- Jest w tym prawda - powiedział Sharpe i niczego nie chciał dodać.
Zresztą nie pamiętał, co się właściwie wydarzyło. Pamiętał, że zeskoczył
z konia i ciął szablą na prawo i lewo, że słaniający się sir Arthur stał osło-
nięty armatnim kołem. Pamiętał zabijanie, a najbardziej wrył mu się w pa-
mięć hinduski szermierz, który postanowił go zabić. Napastnik ciął poziomo
swym jataganem, trafiając Sharpe’a w nasadę karku. Taki cios powinien po-
zbawić go głowy, lecz Sharpe, wiązał włosy w żołnierski węzeł wokół skó-
rzanej torebki. Normalne trzymano w niej piasek, ale Sharpe ukrył tam
wielki rubin z turbanu sułtana i duży klejnot zatrzymał ostrze tulwaru. Cios
wyłuskał kamień i Sharpe przypomniał sobie, jak już po krwawej walce sir
Arthur podniósł rubin i podał mu ze zdziwioną mną. Generał był zbyt zmie-
szany, by zorientować się, co to jest i zapewne uznał, że to ładnie pomalo-
wany kryształ, które zbiera Sharpe. Cholera, teraz Cromwell ma ten krysz-
tał.
- Jak się wabił koń sir Arthura? - spytał Dalton.
- Diomedes - odparł Sharpe. - Sir Arthur bardzo go lubił.
Przypominał sobie strumień krwi, który buchnął na wyschniętą ziemię,
kiedy wyciągnięto dzidę z piersi Diomedesa.
Dalton zasypywał pytaniami Sharpe’a do późnego popołudnia, wszystko
skrzętnie notując.
- Muszę mieć się czym zająć na emeryturze, Sharpe. Jeśli w ogóle zobaczę
jeszcze Edynburg.
- Nie jest pan żonaty, sir?
- Byłem. Wspaniała kobieta. Umarła.
Major pokręcił głową, potem popatrzył w zadumie przez okno.
- Nie mieliśmy dzieci - rzekł cicho i najeżył się, słysząc dudnienie stóp na
pokładzie rufówki.
Rozległy się krzyki i w chwilę potem Calliope skręciła na lewą burtę, a ża-
gle strzeliły jak z armaty. Jeden po drugim zostały postawione i statek prze-
stał bujać się na falach. Znów płynął gładko, tym razem na wiatr, kursem na
tyle północnym, na ile radziła sobie z tym okrojona załoga.
- Coś poruszyło Francuzów - zauważył Dalton.
Nikt nie wiedział, co było przyczyną zwrotu na północ, ponieważ przez
okna i bulaje nie było widać żadnego statku, choć możliwe, że marynarz na
oku dostrzegł topsle na południowym horyzoncie. Teraz przechyły stały się
bardziej dokuczliwe, bo wywołane boczną falą. Kiedy dostarczono pasaże-
rom kolację, officier marinier zabronił używania świateł i groził, że tych, któ-
rzy nie podporządkują się rozkazom, wtrąci do zęzy, gdzie cuchnęła słona
woda i grasowały szczury.
- A więc jest inny okręt - podsumował Dalton.
- Ale czy nas widział? - zastanawiał się Sharpe.
- Nawet, jeśli tak - zasępił się Dalton - co możemy zrobić?
Sharpe modlił się, aby to była Pucelle, zbudowany we Francji okręt wo-
jenny pod dowództwem kapitana Chase’a, równie szybki jak Revenant.
- Możemy zrobić jedną rzecz - powiedział.
- Co takiego?
- Potrzebuję Tufnella - stwierdził Sharpe.
Poszedł do kwater oficerskich w wielkim salonie, zapukał do drzwi po-
rucznika. Po krótkiej rozmowie zabrał go i Daltona do kabiny Ebenezera Fa-
irleya.
Kupiec sposobił się do snu i miał na głowie szlafmycę opadającą na lewą
część twarzy. Wysłuchał Sharpe’a i uśmiechnął się.
- Chodźcie chłopy. Mamuśka! Musisz wstać. Mamy pewien figiel do zro-
bienia.
Problemem był brak narzędzi, ale Sharpe miał scyzoryk, Tufnell krótki
sztylet, a major przyniósł miecz. Trzej mężczyźni odwinęli malowany płó-
cienny dywan w sypialni Fairleya i zabrali się za podłogę.
Pokład był zrobiony z pięciocentymetrowych dębowych desek. Drewno
było stare, sezonowane i twarde, lecz Sharpe nie miał innego wyjścia, jak
tylko zrobić dziurę w pokładzie, i to we właściwym miejscu. Panowie za-
brali się do pracy po kolei dziabiąc, drapiąc i tnąc drewno, a pani Fairley z
kufrawyjęła kuchenną osełkę i systematycznie regenerowała trzy ostrza,
które bardzo powoli przebijały się przez pokład.
Wycięli dwie szczeliny odległe o trzydzieści centymetrów, lecz dopiero
dobrze po północy udało się im zrobić otwór i usunąć deskę. Pracowali po
ciemku, a kiedy już dziura była gotowa, Fairley zapalił latarnię osłoniętą pe-
leryną żony i trzej mężczyźni zajrzeli w ciemności pod pokładem. W pierw-
szej chwili Sharpe nic nie widział. Słyszał tylko zgrzyt liny sterowej, lecz
kiedy Fairley opuścił latarnię do dziury, ujrzał wielki kawał liny jakieś trzy-
dzieści centymetrów dalej. Co kilka sekund naprężona lina przesuwała się
o dwa, trzy centymetry, a zgrzyt rozchodził się echem po całej rufie.
Lina była przymocowana do belki rumpla, która obracała wielki ster Cal-
liope. Od rumpla biegła po dwóch stronach statku przez bloczki, potem wra-
cała do centrum przez dwa kolejne bloczki prowadzące linę do koła stero-
wego, a właściwie dwóch ustawionych naprzeciw siebie kół, by jak najwię-
cej osób mogło napierać na ster podczas silnego wiatru i wysokiej fali. Po-
dwójne koło łączył bęben, na który lina została nawinięta tak ciasno, że ob-
rót powodował poruszenie belką rumpla. Wystarczyło przeciąć linę, a Cal-
liope zostanie pozbawiona steru.
- To kiedy ją przetniemy? - spytał Fairley.
- Poczekajmy, aż się rozwidni - zasugerował Dalton.
- To trochę potrwa - powiedział Sharpe, bo lina miała ponad siedem cen-
tymetrów grubości. Biegła w przestrzeni między dolnym a górnym pokła-
dem, więc Fairley położył z powrotem płócienny dywan, nie tylko by zama-
skować otwór, lecz zapobiec przedostaniu się szczurów do kabiny.
- Jak długo potrwa wymiana liny? - spytał Tufnella.
- Sprawna załoga upora się z tym w godzinę.
- Mają dobrych marynarzy - rzekł kupiec - więc szkoda zmarnować
szansę. Zobaczymy, co przyniesie ranek.
Lady Grace nie przyszła w nocy. Pewnie, pomyślał Sharpe, zajrzała do ka-
biny Pohlmanna i nie zastała mnie. Albo lord William się obudził i wygląda
przez okno, zastanawiając się, czy pomoc nie zbliża się do Calliope. Sharpe
owinął się kocem i spał, aż pukanie do drzwi nie oznajmiło przybycia śnia-
daniowej owsianki.
- Jest okręt z prawej burty od dziobu - powiedział marynarz, który przy-
niósł owsiankę i cicho dodał - Stąd go nie widać, ale jest na pewno. Jeden z
naszych.
- Marynarka?
- Tak przypuszczamy, sir. Dlatego uciekamy na Mauritius.
- Jak daleko?
- Siedem, osiem mil. Niedaleko, sir, a jeśli zechce przeciąć nam drogę, bę-
dzie całkiem blisko. - Jeszcze bardziej przyciszył głos. - Żaby zdjęły swoją
chorągiew, więc płyniemy pod starymi barwami, ale nic nie pomoże, jeśli to
jest okręt wojenny. Podejdzie bliżej, żeby nas zobaczyć. Bandera niewiele
znaczy, gdy można zdobyć pryz.
Wieść rozeszła się po statku elektryzując pasażerów i płosząc francuską
załogę, która chciała ratować zdobycz, rozwijając jak największą prędkość,
ale dla pasażerów na rufie, którzy nie widzieli drugiego statku ani nie wie-
dzieli, co się dzieje na pokładzie Calliope, był to nerwowy i długi poranek.
Porucznik Tufnell przypuszczał, że oba statki mają zbieżny kurs, a Calliope
ma przewagę wiatru, ale irytująca była niemożność sprawdzenia. Wszyscy
chcieli przeciąć linę sterową. Lecz wiedzieli, że jeśli robią to za wcześnie,
Francuzi zdążą ją naprawić.
W południe nie podano obiadu i chyba to drobne utrudnienie przekonało
Sharpe’a, że już czas działać.
- Nie wiemy, kiedy będzie lepszy moment - stwierdził- więc dajmy dra-
niom popalić teraz.
Nikt się nie sprzeciwił. Fairley odsunął dywan, a Sharpe wepchnął szablę
w otwór i zaczął piłować linę. Lina ruszała się. Nie za mocno, jednak wystar-
czająco, by utrudnić utrzymanie ostrza na tym samym miejscu. Sharpe stę-
kał i pocił się, usiłując naleźć pozycję pozwalającą maksymalnie docisnąć
ostrze.
- Mogę spróbować? - spytał Tufnell.
- Poradzę sobie - odparł Sharpe. Nie widział liny, lecz wiedział, że ostrze
wcięło się głęboko w splot, bo szabla poruszała się wraz z przesunięciami
liny. Prawa ręka bolała go od nadgarstka po ramię, lecz nie przestawał ciąć
i nagle poczuł jak naprężenie liny znika. Ster zapiszczał w swoim jarzmie.
Sharpe wyciągnął szablę z dziury i opadł wyczerpany, opierając się o łóżko
Fairleya.
Calliope z bezwładnym, sterem ustawiła się pod wiatr. Na pokładzie roz-
legły się gorączkowe okrzyki, tupot bosych stóp, a potem oczekiwany
dźwięk łopotu oklapłych żagli.
- Zakryć dziurę - polecił Fairley - szybko! Zanim dranie ją zobaczą.
Sharpe podniósł się, by można było położyć dywan na miejsce. Statkiem
szarpnęło, gdy Francuzi spróbowali wykonać zwrot kliwrami, lecz bez na-
poru steru Calliope uparcie stawała pod wiatr. Sternik kręcił bezużytecz-
nym kołem, a po chwili usłyszeli odgłos ludzi biegnących schodnią i Sharpe
wiedział, że Francuzi postanowili wreszcie sprawdzić liny sterowe.
Rozległo się pukanie i lord William wtargnął do kabiny Fairleya nie cze-
kając na zaproszenie.
- Czy ktoś wie - spytał - co się właściwe stało?
- Przecięliśmy linę sterową - odparł Fairley - i będę wdzięczny, jeśli wasza
lordowska mość zatrzyma to dla siebie.
Lord William wzdrygnął się, słysząc taką szorstką odpowiedź, lecz zanim
otworzył usta, w oddali rozległ się wystrzał armatni.
- Wnoszę, że to już koniec - rzekł radośnie Fairley. - Chodź, Sharpe, zoba-
czymy, co zdziałałeś.
Nikt z załogi pryzowej nie bronił im wyjścia na pokład. W istocie Francuzi
już opuszczali prawdziwą banderę Calliope, którą wciągnęli w nadziei, że
zwiodą swego prześladowcę udając, że handlowiec jest pod brytyjskim do-
wództwem.
No i teraz naprawdę byli pod brytyjskim dowództwem, bo zbliżał się do
nich powoli okręt pod pełnymi żaglami, o kadłubie pomalowanym na
czarno i żółto. Ozdobna część dziobnicy dźwigała rzeźbę - postać kobiety o
obliczu pełnym uniesienia, z mieczem, odzianą w pomalowaną na srebrno
zbroję, prócz cielisto różowego napierśnika.
- Pucelle - ucieszył się Sharpe. Joanna d’Arc przybyła na odsiecz Brytyjczy-
kom.
I tak w ciągu pięciu dni Calliope została zdobyta po raz drugi.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Pierwszym członkiem załogi Pucelle, który wszedł na pokład Calliope był
kapitan Joel Chase we własnej osobie. Wspiął się zręcznie po burcie han-
dlowca wśród radosnych okrzyków uwolnionych pasażerów. Officier mari-
nier nie miał szpady, więc ze stoickim spokojem wręczył Chase’owi marspi-
kiel. Chase uśmiechnął się, wziął marspikiel, po czym zwrócił go uprzejmie
officier marinier, który z rezygnacją poprowadził swych ludzi pod pokład,
gdzie zostali uwięzieni. Chase zdjął kapelusz i ściskał dłonie pasażerom na
głównym pokładzie, próbując odpowiedzieć na dziesiątki pytań naraz. Ma-
lachi Braithwaite stał z dala od szczęśliwych pasażerów i ponuro spoglądał
na Sharpe’a na rufówce. Sekretarz był przez cały czas przetrzymywany
przez Francuzów na międzypokładziu, gdzie pewnie przeżywał katusze za-
zdrości na myśl, że Sharpe jest w kabinie obok lady Grace.
- Oto szczęśliwy kapitan marynarki wojennej - powiedział Ebenezer Fair-
ley. Stanął obok Sharpe’a na pokładzie rufówki i patrzył na otaczający
Chase’a krąg pasażerów z międzypokładu. - Właśnie zdobył fortunę, ale tak
naprawdę, to dopiero przyjdzie mu o nią walczyć.
- Co to znaczy?
- Sądzisz, że prawnicy nie zechcą na tym skorzystać? - spytał gorzko Fair-
ley. - Kompania Wschodnioindyjska ma prawników, którzy stwierdzą, że
Żaby nigdy tak w pełni nie przejęły statku, więc to nie był pryz. Agent
Chase’a powoła natomiast inny zespół prawników, którzy wysuną przeciw-
stawne tezy. Sprawa będzie się ciągnęła latami w sądzie i strącą na tym
wszyscy, oprócz prawników.
Sapnął ze złością.
- Pewnie sam powinienem wynająć jednego czy dwóch, by stwierdzić
wielkość mego udziału w ładunku, ale mniejsza z tym. Zresztą, kapitanowi
należy się ten pryz. Lepiej, żeby to on dostał pieniądze, zamiast tych prze-
klętych pijawek - skrzywił się Fairley. - Kiedyś miałem świetny pomysł, jak
zwiększyć dobrobyt Brytanii, Sharpe. Według mnie, każdy właściciel nieru-
chomości powinien bezkarnie zabić jednego prawnika rocznie. Parlament
nie był tym zainteresowany, ale tam też zasiadają same pijawki.
Kapitan Chase wyrwał się z tłumu na głównym pokładzie i wszedł na ru-
fówkę. Pierwszą napotkaną osobą był Sharpe.
- Mój drogi Sharpe! - zawołał Chase z rozpromienioną twarzą. - Mój drogi
Sharpe! Teraz jesteśmy kwita, prawda? Ty uratowałaś mnie, a ja ciebie. Jak
się masz?
Chwycił oburącz jego dłoń, został przedstawiony Fairleyowi, potem zerk-
nął na lorda Williama Hale.
- O Boże, zapomniałem, że jest na pokładzie. Jak się ma wasza lordowska
mość? Zdrowy? Doskonale!
W istocie lord William nie odpowiedział kapitanowi, choć pragnął poroz-
mawiać z nim na osobności, ale Chase odwrócił się, wziął Tufnella pod ra-
mię i dwaj marynarze udali się na długą rozmowę o tym, jak Calliope została
przejęta przez Revenant. Grupa marynarzy z Calliope zeszła na dół naprawić
liny sterowe, podczas gdy ci z Pucelle, pod komendą Hoppera, olbrzyma do-
wodzącego gigiem kapitana Chase’a, zawiesili brytyjską flagę nad francu-
skim proporcem.
Lord William wyraźnie zirytowany tym, że Chase go zignorował, czekał,
aż kapitan zwróci na niego uwagę, lecz coś, co powiedział Tufnell, sprawiło,
że Chase zwrócił się do pozostałych pasażerów.
- Chcę wiedzieć wszystko, co macie do powiedzenia - rzekł niecierpliwie -
o człowieku udającym służącego barona von Dornberga.
Większość z pasażerów był zdumiona. Major Dalton stwierdził, że baron
był przyzwoitym gościem, może nieco pyskatym, ale nikt nie zwracał uwagi
na służącego.
- Był zamknięty w sobie - dodał.
- Raz odezwał się do mnie po francusku - wtrącił Sharpe.
- Naprawdę? - zaciekawił się Chase.
- Tylko raz, ale mówił też po angielsku i niemiecku. Twierdził, że jest
Szwajcarem. Jednak nie wiem, czy naprawdę był służącym.
- Jak mam to rozumieć?
- Kiedy opuszczali statek, nosił szpadę. Niewielu służących ma szpady.
- Może hanowerscy mają - rzekł Fairley. - Cudzoziemcy, dziwne zwyczaje...
- A co wiecie na temat barona? - dopytywał się Chase.
- To bufon - burknął Fairley.
- Przyzwoity - zaprotestował Dalton - i hojny.
Sharpe mógł dostarczyć bardziej szczegółowych informacji, ale wciąż nie
miał ochoty przyznać, że tak długo zwodził współpasażerów Calliope.
- Jest jedna dziwna sprawa, sir - zwrócił się do Chase’a. - Nie zastanawia-
łem się nad tym, dopóki baron nie opuścił statku, lecz chyba był podobny
do człowieka zwanego Anthony Pohlmann.
- Naprawdę, Sharpe? - zdziwił się Dalton.
- Podobna budowa - wyjaśnił Sharpe - tylko, że widziałem Pohlmanna je-
dynie przez lunetę.
Co nie było prawdą, ale Sharpe musiał trzymać język za zębami.
- Kim jest Anthony Pohlmann? - przerwał im Chase.
- Hanowerski żołnierz, który dowodził armią Mahratty pod Assaye.
- Sharpe - spytał poważnie Chase - jesteś pewien?
- Wyglądał jak on - odparł Sharpe i dodał - bardzo podobnie.
- Boże, miej mnie w opiece - rzekł Chase swym dewońskim akcentem po-
tem pogrążył się w myślach.
Lord William znów podszedł bliżej, lecz zamyślony Chase gestem odpra-
wił jego lordowską mość i lord William już urażony kapitańską niełaską ob-
raził się jeszcze bardziej.
- Najważniejsze jest to - ciągnął Chase, że ten von Dornberg i jego służący,
jeśli to w ogóle służący, są teraz na Revenant. Hopper!
- Sir? - odpowiedział z głównego pokładu bosman.
- Wszyscy z załogi Pucelle natychmiast wracają na okręt, ty czekasz z moją
łodzią. Panie Horrocks! Proszę tutaj!
Horrocks, czwarty porucznik na Pucelle, miał dowodzić małą załogą pry-
zową, składającą się zaledwie z trzech osób, którą Chase zostawiał na po-
kładzie Calliope. Nie potrzeba było więcej ludzi do obsługi, bo wystarczyli
do tego załoga i porucznik, musieli jednak zarejestrować roszczenia Chase’a
do statku, który udawał się teraz do Kapsztadu. Tam francuscy jeńcy mieli
zostać przekazani brytyjskiemu garnizonowi, a Calliope przygotowana do
podróży do Brytanii, prosto w ręce prawników. Chase podkreślając, że nie
ingeruje w kompetencje porucznika Tufnella w sprawach tyczących dowo-
dzenia Calliope, polecił Horrocksowi wybrać dwudziestu najlepszych mary-
narzy z Calliope i przenieść ich na Pucelle.
- Nie lubię tego robić - rzekł do Sharpe’a - ale brak nam rąk. Biedacy, nie
będą szczęśliwi, choć kto wie? Niektórzy mogą zgłosić się na ochotnika - do-
dał bez przekonania. - A co z tobą, Sharpe? Płyniesz z nami?
- Ja, sir?
- Jako pasażer - pospiesznie wyjaśnił Chase. - Płyniemy w tę samą stronę
i szybciej dotrzesz do Anglii żeglując ze mną, niż zostając na pokładzie tej
balii. Oczywiście, chcesz płynąć z nami. Clouter! - zawołał jednego z osady
swej łodzi. - Przynieś rzeczy pana Sharpe’a na pokład. Z życiem! Pokaże ci,
gdzie są.
- Powinienem tu zostać, sir - zaprotestował Sharpe. - Nie chcę zawadzać.
- Nie ma czasu na dyskusje, Sharpe - rzekł radośnie Chase. - To oczywiste,
że płyniesz ze mną.
Kapitan wreszcie odwrócił się w stronę lorda Williama Hale, który był już
rozsierdzony brakiem zainteresowania ze strony Chase’a. Odszedł na bok z
jego lordowską mością, a Clouter, wielki czarnoskóry mężczyzna, który tak
dzielnie walczył tej nocy, kiedy Sharpe po raz pierwszy spotkał Chase’a,
wspiął się na rufówkę.
- Dokąd mamy pójść, sir? - spytał.
- Ładunek może chwilę zaczekać - odparł Sharpe.
Nie chciał opuszczać Calliope, dopóki lady Grace zostawała na pokładzie,
lecz przede wszystkim musiał wymyślić jakąś konkretną wymówkę nie po-
zwalającą na przyjęcie zaproszenia Chase’a. Nic takiego nie przychodziło
mu do głowy, lecz myśl o rozstaniu z lady Grace była nie do zniesienia. Po-
stanowił, że gdyby doszło do najgorszego, to najwyżej obrazi Chase’a sta-
nowczą odmową zmiany statku.
Chase chodził teraz tam i z powrotem po rufówce, słuchając lorda Wil-
liama. Chase kiwał głową, aż wreszcie zrezygnowany wzruszył ramionami i
odwróciwszy się gwałtownie podszedł do Sharpe’a.
- Cholera - zaklął gorzko - i jeszcze raz cholera. Jeszcze tu stoisz, Clouter?
Idź po manatki pana Sharpe’a! Żadnych ciężkich rzeczy, fortepianów ani
łoża z baldachimem.
- Kazałem mu zaczekać - rzekł Sharpe.
- Chyba nie zamierzasz się ze mną sprzeczać, co Sharpe? - nasrożył się
Chase. - I tak mam dosyć kłopotów. Ten cholerny lord domaga się jak naj-
szybszego transportu do Brytanii, a ja nie mogę zaprzeczyć, że udaję się na
Atlantyk.
- Atlantyk? - zdumiał się Sharpe.
- Oczywiście! Mówiłem ci, że płynę w twoim kierunku. Zresztą tam udał
się też Revenant. Gotów jestem na to przysiąc. Ryzykuję nawet moją reputa-
cję. Lord Wil iam mówi, że wiezie państwowe dokumenty. Naprawdę? Sam
nie wiem. Myślę, że chce być na większym i bezpieczniejszym okręcie, a ja
nie mogę mu odmówić, choć bardzo bym chciał. Niech go szlag. Nie słyszałeś
tego, jasne, Clouter? To nie są informacje dla ciebie. Cholera! Tak, więc je-
stem teraz obarczony cholernym lordem Williamem Hale’em, jego cholerną
żoną, ich cholernymi służącymi i tym cholernym sekretarzem. Szlag!
- Clouter - zawołał energicznie Sharpe - dolny międzypokład od lewej
burty. Szybko!
Chciało mu się śpiewać, gdy zbiegał po schodkach. Grace popłynie z nim!
Sharpe ukrył swą radość, gdy przyszło się pożegnać. Szkoda było mi zo-
stawiać Ebenezera Fairleya i majora Daltona. Obaj nalegali, by ich odwie-
dził. Pani Fairley przytuliła Sharpe’a do piersi i nalegała, by przyjął butelkę
z brandy, a drugą z rumem.
- To na rozgrzewkę - powiedziała - a Ebenezer przynajmniej ich nie wy-
żłopie.
Szalupa z Pucelle zabrała wytypowanych marynarzy z Calliope. Byli to
głównie najmłodsi żeglarze mający zastąpić tych spośród członków załogi
Chase’a, których zmogły choroby podczas długiego rejsu Pucelle. Byli mar-
kotni, bo tracili lepsze płace.
- Ale poprawimy im humory - rzekł beztrosko Chase. - Nic tak nie podnosi
na duchu, jak zwycięstwo.
Lord Wil iam nalegał, by na Pucelle przewiedziono jego cenne meble, ale
Chase nie wytrzymał i oświadczył, że jego lordowska mość albo obędzie się
bez mebli, albo zostaje. Lord William uległ z lodowatą wściekłością, lecz
przekonał Chase’a, że musi zabrać zbiór oficjalnych dokumentów, które zo-
stały wyniesione z jego kabiny i dostarczone na Pucelle. Wówczas lord Wil-
liam i jego żona opuścili Calliope bez pożegnania się z kimkolwiek. Lady
Grace wyglądała na bardzo wzburzoną. Szlochała, a teraz musiała zmobili-
zować całą wolę, by wyglądać godnie. Nie mogła się jednak powstrzymać,
by nie posłać rozpaczliwego spojrzenia Sharpe’owi, gdy opuszczano ją na
linie i przyjmowano na gigu Chase’a. Malachi Braithwaite zszedł z pokładu
tuż za nią i obdarzył Sharpe’a jadowicie triumfalnym spojrzeniem, które
miało sugerować, że teraz on będzie cieszył się towarzystwem lady Grace,
podczas gdy Sharpe utknie na Calliope. Lady Grace przytrzymała się okręż-
nicy łodzi, aż pobielały jej knykcie. Wiatr zadarł rondo jej kapelusza. Próbu-
jąc je poprawić ujrzała, jak Sharpe przechodzi przez furtę wejściową i za-
czyna schodzić na dół. Na ułamek sekundy na jej twarzy zagościła niekła-
mana radość. Braithwaite, widząc schodzącego po drabinie Sharpe’a, otwo-
rzył usta ze zdumienia, jakby chciał zaprotestować, lecz tylko otwierał je i
zamykał, jak wyciągnięta z wody ryba.
- Posuń się, Braithwaite - powiedział Sharpe. - Dotrzymam ci towarzy-
stwa.
- Do widzenia, Sharpe! Napisz do mnie! - zawołał Dalton.
- Powodzenia, chłopie! - zadudnił basem Fairley.
Chase ostatni zszedł po drabinie i zajął swoje miejsce na ławce w części
rufowej.
- Równo! - krzyknął Hopper.
Wioślarze zanurzyli czerwono białe pióra w wodzie i łódź odpłynęła od
Calliope.
Odór z Pucelle niósł się ponad wodą. Był to zapach dużej załogi zamkniętej
w drewnianym okręcie, smród nie mytach ciał, tytoniu, smoły, soli i stęchli-
zny, lecz sam okręt prezentował się okazale. Wysoka ściana najeżona fur-
tami działowymi pełna ludzi, prochu i kul.
- Do widzenia! - krzyknął po raz ostatni Dalton.
Tak oto Sharpe dołączył do łowców i zaczynał swoją zemstę.
c
- Nie cierpię kobiet na pokładzie - rzekł porywczo Chase - To pech, nie
wiedziałeś? Kobiety i króliki przynoszą pecha.
Dotknął gładkiej powierzchni stołu w swej dziennej kabinie, jakby chciał
odwrócić nieszczęście.
- Nie powiem, żeby już nie było tu kobiet - dodał. - Na dole mamy sześć
dziwek z Portsmouth, o których mam nic nie wiedzieć, i podejrzewam, że
jeden z kanonierów przemycił żonę, ale spacerująca po pokładzie jej lor-
dowska mość z pokojówką mogą budzić nieczyste myśli wśród załogi.
Sharpe nic nie odpowiedział. Elegancką kabinę, zajmującą szerokość
okrętu, oświetlało olbrzymie okno rufowe, przez które widać było znikający
za horyzontem kadłub Calliope. Na oknie wisiały zasłony w kwiatowe
wzory, a pod spodem, na ławie leżały obciągnięte tym samym materiałem
poduszki. Pokład pokrywał dywan w czarno białą szachownicę. Były tam
również dwa stoły, komódka, głęboki skórzany fotel i obrotowy regał na
książki. Tę sielsko domową atmosferę mąciły jednak dwie osiemnastofun-
towe armaty pod furtami działowymi pomalowanymi na czerwono. Przed
dzienną kabiną od prawej burty znajdowała się sypialnia Chase’a, a od
strony lewej burty jadalnia, mogąca wygodnie pomieścić dwanaście osób.
- Niech mnie szlag, jeżeli wyprowadzę się stąd dla cholernego lorda - uty-
skiwał Chase - choć wręcz tego po mnie oczekuje. Może wrócić do kajuty
pierwszego porucznika, a jego cholerna żona do kajuty drugiego porucz-
nika, który teraz płynie z Kalkuty. Bóg raczy wiedzieć, czemu śpią oddziel-
nie, ale tak jest. Nie powinienem ci tego mówić.
- Nic nie słyszałem - odparł Sharpe.
- Cholernego sekretarza umieścimy w kabinie Horrocksa - postanowił
Chase.
Porucznik został na Calliope jako dowódca załogi pryzowej.
- A pierwszy porucznik zajmie kabinę oficera nawigacyjnego. Zmarł przed
trzema dniami. Nikt nie wie, czemu. Był zmęczony życiem albo też życie się
nim zmęczyło. Bóg jeden wie, gdzie umieścić drugiego. Pewnie wywali trze-
ciego, a ten jeszcze kogoś, aż w końcu kot okrętowy trafi za burtę, biedaczy-
sko. Boże, nie cierpię pasażerów, szczególnie kobiet! Zajmiesz moją kabinę.
- Twoją kabinę? - zdumiał się Sharpe.
- Moją sypialnię - rzekł Chase - zaraz za drzwiami. Na Boga, Sharpe, mam
przecież ten wielki pokój!
Zamaszyście ogarnął kabinę dzienną z jej eleganckimi meblami, portre-
tami w ramach i oknach z zasłonami.
- Mój steward powiesi tu moje łóżko, a twoje trafi do małej kajuty.
- Nie mogę zająć twojej kajuty - zaprotestował Sharpe.
- Oczywiście, że możesz! To cholernie mała dziura, w sam raz dla mało
znaczącego chorążego. Zresztą, Sharpe, jestem facetem, który lubi towarzy-
stwo, a jako kapitan nie mogę wejść do mesy oficerskiej bez zaproszenia.
Oficerowie rzadko mnie zapraszają. Nie mogę ich winić. Chcą odpocząć,
więc zostałem samotnikiem. Za to ty możesz dostarczyć mi nieco rozrywki.
Grasz w szachy? Nie? To cię nauczę. Zjesz dziś ze mną kolację? Oczywiście,
że tak. - Chase zdjął mundur i wyciągnął się w krześle. - Naprawdę sądzisz,
że baron mógł być Pohlmannem?
- Był nim - beznamiętnie odparł Sharpe.
- Jesteś pewien? - uniósł brwi Chase.
- Rozpoznałem go, sir - przyznał Sharpe - ale nie powiedziałem o tym żad-
nemu z oficerów Calliope. Nie sądziłem, że to ważne.
Chase pokręcił głową bardziej z rozbawieniem niż naganą.
- Nic dobrego by nie wynikło, gdybyś im powiedział. Peculiar pewnie mu-
siałby cię zabić, a co do pozostałych, skąd mieliby wiedzieć, co się stało? W
Bogu jedyna nadzieja! - Wyprostował się, by odszukać kawałek papieru na
wielkim stole. - My, czyli marynarka wojenna jego królewskiej mości, szu-
kamy dżentelmena o nazwisku Vaillard. Michel Vaillard. To zły człowiek, ten
Vaillard, a wydaje się, że chce wrócić do Europy. A jak bezpieczniej podró-
żować niż w przebraniu służącego? Nikt nie zwraca uwagi na służbę.
- Dlaczego jest poszukiwany, sir?
- Wygląda na to, że prowadził negocjacje z Mahrattaczykami, którzy oba-
wiają się, że Brytyjczycy zajmą to, co zostało z ich terytoriów, więc Vaillard
podpisał traktat z jednym z ich przywódców… Holkarem?
Zerknął do dokumentu.
- Tak, to Holkar. Vaillard zabiera traktat do Paryża. Holkar zgadza się na
pokojowe rozmowy z Brytyjczykami, a tymczasem monsieur Vaillard, za-
pewne z pomocą twego przyjaciela Pohlmanna, zorganizuje wsparcie Hol-
kara francuskimi doradcami, armatami i karabinami. To jest kopia traktatu.
Pchnął dokument w stronę Sharpe’a, który zobaczył, że jest to, co prawda,
po francusku, lecz na szczęście ktoś wpisał tłumaczenie pod wierszami. Hol-
kar, najzdolniejszy z wojskowych dowódców Mahratty, który zdołał
umknąć armii sir Arthura Wellesleya, pod naciskiem innych sił Brytyjskich
musiał przystąpić do pokojowych negocjacji. Tymczasem pod ich osłoną bu-
dował wielką armię, którą mieli wyposażyć francuscy sprzymierzeńcy.
Traktat zawierał nawet nazwiska tych książąt na brytyjskich terytoriach,
którzy mieli wzniecić powstanie, gdy armia zaatakuje z zachodu.
- To szczwane lisy, ci Vaillard i Pohlmann - rzekł Chase. - Wrócić brytyj-
skim statkiem! Najszybsza metoda. Podporządkowali sobie tego Cromwella.
Musieli też wysłać wiadomość na Mauritius przygotowując rendez vous.
- Skąd mamy kopię traktatu? - spytał Sharpe.
- Szpiedzy? - domyślił się Chase. - Odkąd opuściłeś Bombaj, wszystko na-
brało tempa. Admirał wysłał slup na Morze Czerwone na wypadek, gdyby
Vaillard wybrał drogę lądową, Porcupine by wyprzedzić konwój, a mnie po-
lecił mieć oczy otwarte, bo zatrzymanie tego cholernego Vaillarda jest dla
nas najważniejszym zadaniem. Teraz już wiemy, gdzie jest ten drań, więc
musimy podążać za nim. Wraca do Europy i my też. Dla nas to powrót do
domu, Sharpe. Przekonasz się, jak szybko żeglują okręty budowane we
Francji. Sęk w tym, że Revenant jest równie szybki jak my i ma nad nami
tydzień przewagi.
- A kiedy go dogonimy?
- Poślemy na dno, to jasne - odparł radośnie Chase - i dopilnujemy, żeby
monsieur Vaillard i herr Pohlmann poszli karmić rybki.
- A z nimi kapitan Cromwell - rzekł mściwie Sharpe.
- Jego wolałbym wziąć żywcem - stwierdził Chase - i powiesić na noku rei.
Nic tak nie poprawia ducha załogi, jak widok kapitana dyndającego na
słusznej wysokości.
Sharpe wyjrzał przez okno rufowe. Calliope była już tylko śladem żagla na
horyzoncie. Czuł się jak beczka wrzucona do rwącego nurtu. Unosił go w
podróż w nieznane i nie miał na to wpływu, ale cieszył się, bo wciąż była z
nim lady Grace. Myśl o niej budziła w nim gorące uczucia, a choć wiedział,
że to czyste szaleństwo, nie umiał się tego wyrzec. Nie chciał się tego wy-
rzec.
- A oto i pan Harold Collier - rzekł Chase, gdy do drzwi zapukał młodziutki
midszypmen, który dowodził łodzią przewożącą Sharpe’a na pokład Cal-
liope w zatoce bombajskiej.
Teraz pan Collier otrzymał rozkaz pokazania Sharpe’owi Pucelle.
Chłopca rozpierała duma ze swego okrętu, a Sharpe nie mógł wyjść ze
zdumienia. Okręt był szerszy i znacznie większy od Calliope. Młody Harry
Collier zasypywał Sharpe’a informacjami, gdy prowadził go przez wielką ja-
dalnię, w której stała kolejna osiemnastofuntowa armata.
- Mierzy 59,5 metra długości, sir, nie licząc rzecz jasna bukszprytu i 16
metrów szerokości oraz 59 metrów do jabłka na szczycie głównego masztu.
Uwaga na głowę, sir. Zbudowany we Francji z dwóch tysięcy pni dębowych
posiada wyporność do dwóch tysięcy ton, sir, uwaga na głowę, i ma siedem-
dziesiąt cztery działa bez karonad5, których jest sześć, wszystkie trzydziestodwufuntowe, oraz sześciuset siedemnastu ludzi załogi, nie licząc pie-
choty morskiej.
- A ilu ich jest?
- Sześćdziesięciu sześciu, sir. Tędy, sir. Uwaga na głowę.
Collier zaprowadził Sharpe’a na pokład rufówki, gdzie za zamkniętymi
furtami leżało osiem długich armat.
- Osiemnastofuntówki, sir - zapiszczał Collier - najmniejsze na okręcie. Po
sześć na burtę, wliczając w to cztery w rufowych kabinach.
5 karonada - dawne działo okrętowe, o krótkiej lufie i dużym wagomiarze używane od lat 80. XVII wieku do pierwszej połowy XIX wieku. Karonady miały bardzo dużą siłę rażenia, lecz za to niewielki
zasięg (ok. 300- 400 m) w porównaniu z długolufowymi działami.
Zszedł na główny pokład niebezpiecznymi schodkami.
- Otwarty pokład, sir. Trzydzieści dwie armaty, wszystkie dwudzie-
stoczterofuntowe.
Środek pokładu nie był zadaszony, za to na dziobie mieścił się kubryk, a z
tyłu rufówka. Collier poprowadził Sharpe’a w głąb kubryku, manewrując
między wielkimi działami i znajdujących się między nimi stołami mesy. Dał
nura pod hamakami, na których spali marynarze po służbie, potem wokół
kotwicznego kabestanu i w dół po drabinie, w głąb egipskich ciemności dol-
nego pokładu, który dźwigał największe armaty, miotające trzydziestodwu-
funtowe kule.
- Trzydzieści ciężkich dział, sir - rzekł z dumą. - Uwaga na głowę sir, po
piętnaście na burtę. To szczęście, że jest ich tak dużo. Powiedziano nam, że
brakuje ciężkich dział i niektóre okręty mają pod pokładem osiemnastofun-
tówki, ale nie kapitan Chase, nie dopuściłby do tego. Mówiłem, żeby uważał
pan na głowę, sir.
Sharpe rozcierał siniaka na czole i starał się obliczyć wagę wystrzeliwa-
nych przez Pucelle pocisków, ale Collier go uprzedził.
- Naraz możemy wystrzelić 972 funty metalu z jednej burty, a jak pan za-
uważył, burty są dwie - dodał radośnie. - I jeszcze sześć karonad, po trzy-
dzieści dwa funty każda, i baryłkę kul karabinowych, co doprowadzi Fran-
cuzów do łez, tak mi przynajmniej mówiono, sir. Uwaga na głowę, sir.
Co by znaczyło, pomyślał, Sharpe, że ten okręt jedną salwą burtową wy-
strzeli więcej kul, niż wszystkie brytyjskie baterie artyleryjskie razem w bi-
twie pod Assaye. To był pływający bastion, potężny morski zabójca, choć
nie zaliczał się nawet do największych okrętów we flocie. Niektóre okręty,
o czym wiedział Sharpe, miały ponad sto dział i znów Collier miał gotową
odpowiedź, bo jak każdy midszypmen przygotowywał się do egzaminu na
porucznika.
- Marynarka ma osiem okrętów pierwszej klasy, sir takich, które mają sto
i więcej armat, sir, czternaście drugiej klasy, z ponad dziewięćdziesięcioma
działami, i sto trzydzieści trzeciej klasy.
- To ma być trzecia klasa? - zdumiał się Sharpe.
- Tędy na dół, uwaga na głowę, sir.
Col ier zniknął w kolejnej schodni, ześlizgując się po drabinie, podczas
gdy Sharpe zszedł wolniej, korzystając ze szczebli. Znalazł się na ciemnym,
wilgotnym, nisko sklepionym pokładzie, gdzie czuć było stęchliznę. Mrok
rozjaśniały przeszklone latarnie.
- To najniższy pokład, sir. Uwaga na głowę. Nazywamy go też kokpitem,
sir. Uwaga na pokładnik, sir. Jesteśmy już pod linią wodną, sir. Tam za ma-
gazynami ma swój pokój chirurg i wszyscy się modlimy, by nigdy nie trafić
pod jego nóż. Tędy, sir. Uwaga na głowę.
Pokazał Sharpe’owi buchty lin, którędy opuszcza się kotwicę, dwa maga-
zyny ze skórzanymi zasłonami strzeżone przez piechotę morską w czerwo-
nych kubrakach, skład alkoholi, izolatkę chirurga o pomalowanych na czer-
wono ścianach, by nie było widać krwi, areszt oraz kajuty midszypmenów,
niewiele większe od psich bud. Wreszcie zaprowadził Sharpe’a ostatnią
drabiną do ogromnej ładowni, gdzie w stosach olbrzymich bek przechowy-
wano zapasy okrętowe. Niżej znajdowała się tylko zęza i ponure ssanie
przerywane grzechotem oznaczało, że wciąż była osuszana.
- Nie da się zatrzymać sześciu pomp - wyjaśnił midszypmen - bo, mimo
uszczelnień, morze wdarłoby się do środka.
Nie udało mu się kopnąć szczura, odwrócił się i wspiął po drabinie. Poka-
zał Sharpe’owi kuchnię pod kubrykiem, przedstawił go dowódcy żandarme-
rii, kucharzom, bosmanom, artylerzystom i cieśli, potem zaproponował, że
zabierze go na główny maszt.
- Może innego dnia - odparł Sharpe.
Collier zaprowadził go do mesy oficerskiej i przedstawił sześciu oficerom,
potem wrócili na rufówkę i obok podwójnego koła sterowego zeszli do sy-
pialni kapitana Chase’a. Tak, jak mówił kapitan, była mała, ale ściany miała
wyłożone lakierowaną boazerią, na podłodze leżał dywan, a iluminator za-
pewniał dzienne światło. Kuferek Sharpe’a stał pod ścianą, a Collier poma-
gał mu zawiesić łóżko.
- Jeśli pan zginie, sir - rzekł z rozbrajającą szczerością chłopiec - to będzie
pańska trumna.
- Lepsza od tej, którą mogła oferować mi armia - odparł Sharpe rzucając
koce na łóżko. - Gdzie jest kajuta pierwszego porucznika?
- Tuż przed nią, sir. - Collier pokazał na przednią grodź. - Po drugiej stro-
nie, sir.
- A drugiego porucznika? - spytał Sharpe, wiedząc, że tam będzie spała
lady Grace.
- Od strony otwartego pokładu. Na rufie koło mesy - odparł Collier. - Tu
jest hak na pańską latarnię, sir, a za tymi drzwiami od prawej burty znajdzie
pan kapitańską galerię rufową.
- Galerię rufową? - zdumiał się Sharpe.
- Latrynę, sir. Wpada wprost do morza, sir. Bardzo higienicznie. Kapitan
Chase powiedział, że może pan z niej korzystać, sir. Jego steward się panem
zajmie. Jest pan gościem.
- Lubisz Chase’a? - spytał Sharpe zaskoczony ciepłym tonem w głosie mid-
szypmena.
- Wszyscy lubią kapitana, sir - odrzekł Collier. - To szczęśliwy okręt, jeśli
mogę wypowiedzieć się za innych. Pozwolę sobie przypomnieć, że kolacja u
kapitana zaczyna się z końcem pierwszej psiej wachty. To cztery szklanki,
zważywszy, że psia wachta trwa tylko dwie godziny.
- A która jest teraz?
- Ledwo po dwóch szklankach, sir.
- To ile czasu upłynie do czterech szklanek?
Na dziecięcej twarzy Colliera pojawił się wyraz zdumienia, że ktoś w ogóle
pyta o takie rzeczy.
- Rzecz jasna, godzina, sir.
- Oczywiście - stwierdził Sharpe.
Chase zaprosił sześć innych osób na kolację. Nie mógł uniknąć zaprosze-
nia lorda Williama Hale z małżonką, lecz wyznał Sharpe’owi, że pierwszy
porucznik Haskell, jest okropnym snobem i nadskakiwał lordowi Willia-
mowi przez całą drogę z Kalkuty do Bombaju.
- Więc może znów to robić, do cholery - zakończył Chase spoglądając na
wysokiego, przystojnego mężczyznę, który niemal przywarł do lorda Wil-
liama i spijał każde słowo z jego ust.
- A to jest Llewellyn Llewellyn - powiedział Chase ciągnąc Sharpe’a w
stronę człowieka o czerwonej twarzy w szkarłatnym surducie munduro-
wym. - Nigdy nie robi niczego połowicznie i jest kapitanem naszej piechoty
morskiej, co oznacza, że jeśli Żaby wdarłyby się na nasz pokład, Llewellyn
Llewellyn i jego czerwone kubraki wyrzucą ich za burtę. Naprawdę nazy-
wasz się Llewellyn Llewellyn?
- Jesteśmy potomkami starego rodu królewskiego - odparł z dumą kapitan
Llewellyn - w przeciwieństwie do rodziny Chase’ów, którzy, jeśli się nie
mylę, byli jedynie służącymi myśliwych.
- Polowaliśmy na cholernych Walijczyków - uśmiechnął się Chase.
Widać było, że to starzy przyjaciele, uwielbiający wzajemne docinki.
- To jest mój niezwykły przyjaciel, Llewellyn, Richard Sharpe.
Kapitan piechoty morskiej energicznie uścisnął rękę Sharpe’a, wyrażając
przy tym nadzieję, że chorąży dołączy do niego i jego ludzi podczas ćwiczeń
strzeleckich.
- Może czegoś się od pana nauczymy? - sugerował.
- Wątpię, kapitanie.
- Skorzystam z twojej pomocy - ucieszył się Llewellyn. - Mam rzecz jasna
porucznika, ale to dopiero szesnastolatek. Jeszcze się nie goli! Nie wiem, czy
sam się podetrze. Dobrze mieć jeszcze jeden czerwony surdut na pokładzie,
Sharpe. To podnosi znaczenie okrętu.
Chase roześmiał się i przedstawił Sharpe’owi ostatniego gościa, chirurga
okrętowego, pulchnego mężczyznę nazwiskiem Pickering. Rozmawiał z nim
Malachi Braithwaite i miał niemiłą minę, kiedy przerwała mu prezentacja
Sharpe’a. Pickering o twarzy pociętej żyłkami uścisnął Sharpe’owi dłoń.
- Mam nadzieję, że nigdy nie spotkamy się na niwie zawodowej, chorąży,
bo niewiele mogę zdziałać dla ratowania czyjegoś życia prócz gorących mo-
dłów. Te wychodzą mi najlepiej, jeśli kogoś to pocieszy. A ona wygląda
znacznie lepiej.
Chirurg odwróciwszy się spojrzał na lady Grace ubraną w wydekoltowaną
bladoniebieską suknię z haftowanym rąbkiem i kołnierzykiem. Miała na-
szyjnik z diamentów, a jeszcze więcej diamentów w tak wysoko upiętych
czarnych włosach, że zawadzała nimi o sufit jadalni.
- Prawie nie widywałem jej, kiedy była tu poprzednio - dodał Pickering -
ale teraz wydaje się bardziej żywa. I tak jest źle widziana.
- Źle widziana? - spytał Sharpe.
- Kobieta na pokładzie to wyjątkowy brak szczęścia, potworny pech.
Pickering przesądnie dotknął grodzi.
- Jednak jest bardzo dekoracyjna. Dziś w nocy będą się działy dziwne rze-
czy w kubryku, ja to mówię. No cóż, musimy przyjąć wszystko, co zsyła nam
Bóg, nawet kobietę. Kapitan mówił, że jesteś znanym żołnierzem, Sharpe!
- Naprawdę?
Braithwaite cofnął się na znak, że nie chce brać udziału w rozmowie.
- Pierwszy w ataku i inne bzdury - rzekł Pickering. - Co do mnie, drogi
chłopcze, to na pierwszy wystrzał armatni znikam na dole w kokpicie, gdzie
nie dosięgnie mnie żadna francuska kula. Wiesz, na czym polega tajemnica
długowieczności, Sharpe? Trzymaj się z dala. Ot, co! Dobra rada od lekarza
i całkiem za darmo!
Jedzenie serwowane u kapitana Chase’a było o wiele lepsze od tego, czym
karmił ich Peculiar. Zaczęli od kawałków wędzonej ryby podanej z cytryną
i prawdziwym chlebem, potem jedli pieczone jagnię, choć Sharpe podejrze-
wał, że to koza. I tak wybornie smakowała w sosie winegretowym, a skoń-
czyli na wywarze pomarańczowym z brandy i syropem. Lord William i lady
Grace siedzieli po obu stronach Chase’a, pierwszy porucznik obok jej lor-
dowskiej mości i nakłaniał ją do wypicia większej ilości wina, niż miała na
to ochotę. Czerwone wino było ostre, a białe nazywano Miss Taylor, co bar-
dzo dziwiło Sharpe’a, dopóki nie zobaczył, że na butelce widnieje napis „Mi-
stela”. Sharpe siedział w końcu stołu, gdzie kapitan Llewellyn wypytywał go
o to, co widział w Indiach. Walijczyka zaintrygowała informacja, że Sharpe
zamierza wstąpić do 95 pułku strzelców.
- Pomysł gwintowania luf może się sprawdzić na lądzie - zauważył Lle-
wellyn - ale nie przyda się na morzu.
- Dlaczego?
- Celność nie jest potrzebna na okręcie! Wszystko kołysze się, utrudniając
celowanie. Nie, najważniejsze to zasypać gradem pocisków nieprzyjacielski
pokład i modlić się, żeby choć trochę trafiło. Co przypomina mi, że mamy
nowe zabawki. Siedmiolufowe karabiny! Ogromne! Wypluwają naraz sie-
dem półcalowych kulek. Musisz wypróbować jeden!
- Z przyjemnością.
- Chciałbym zobaczyć je w walce - rzekł podniecony Llewellyn. - Z masztu
mogą wyrządzić prawdziwe szkody, Sharpe!
Chase usłyszał ostatnią uwagę Llewellyna i ze szczytu stołu wtrącił swoje
trzy grosze.
- Nelson nie pozwala używać karabinów ze stanowisk na masztach, Lle-
wellyn. Mówi, że mogą podpalić żagle.
- Ten człowiek się myli - obraził się Llewellyn. - I to bardzo.
- Zna pan lorda Nelsona? - zainteresowała się lady Grace.
- Służyłem pod nim krótko - odparł entuzjastycznie Chase - Za krótko.
Miałem fregatę, lecz nigdy nie uczestniczyłem w walce pod dowództwem
jego lordowskiej mości.
- Modlę się, byśmy teraz nie wzięli udziału w walce - rzekł uroczyście lord
William.
- Amen - przerwał milczenie Braithwaite. Przez całą kolację gapił się tępo
na lady Grace i wzdrygał się, kiedy Sharpe zabierał głos.
- Na Boga, mam nadzieję, że do niej dojdzie - sprzeciwił się Chase. - Mu-
simy zatrzymać naszego niemieckiego przyjaciela i jego rzekomego sługę!
- Sądzi pan, że zdołamy złapać Revenant?- spytała lady Grace.
- Mam nadzieję, łaskawa pani, lecz to będzie trudne. Montmorin to dobry
żeglarz, a Revenant jest szybkim okrętem, ale dno ma bardziej obrośnięte
niż my.
- Mnie się wydawało czyste - wtrącił Sharpe.
- Czyste? - zaniepokoił się Chase.
- Nie miał zielonego mosiądzu na linii wodnej, sir. Wszystko lśniło.
- A to drań - Chase miał na myśli Montmorina. - Oskrobał kadłub, no nie?
Co utrudni złapanie go. A ja się założyłem z panem Haskellem, że spotkamy
go w moje urodziny.
- Czyli kiedy? - zapytała lady Grace.
- 21 października, łaskawa pani i wówczas moim zdaniem powinniśmy
być gdzieś koło Portugalii.
- Oni nie będą koło Portugalii - wtrącił pierwszy porucznik - bo nie po-
płyną bezpośrednio do Francji. Raczej udadzą się do Kadyksu, sir. Według
mnie złapiemy ich w drugim tygodniu października gdzieś koło Afryki.
- Stawiam dziesięć gwinei - rzekł Chase - i choć wyrzekłem się hazardu, z
radością zapłacę, jeśli tylko ich złapiemy. Potem stoczymy bitwę, łaskawa
pani, lecz upewniam, że będzie pani bezpieczna pod linią wodną.
- Mam stracić całe przedstawienie na pokładzie?- zapytała się lady Grace,
co wywołało ogólny śmiech.
Sharpe nie widział jej dotąd tak beztroskiej w towarzystwie. Światło
świec połyskiwało w jej diamentowych kolczykach, kolii, pierścionkach i
oczach. Jej ożywienie udzielało się wszystkim obecnym z wyjątkiem męża,
który chyba obawiał się, że żona wypiła za dużo czerwonego wina lub Miss
Taylor. Sharpe’a męczyła zazdrość na myśl, że to skutek obecności przystoj-
nego i dowcipnego Chase’a, lecz lady Grace widocznie to wyczuła, bo posłała
mu znaczące spojrzenie. Braithwaite zauważył je i wbił wzrok w talerz.
- Nigdy właściwie nie rozumiałem - lord William przerwał sielankowy na-
strój - czemu za wszelką cenę dążycie do dziurawienia kadłuba wroga z bli-
skiej odległości. Czy nie prościej byłoby zniszczyć mu ożaglowanie z dy-
stansu?
- To francuska szkoła, wasza lordowska mość - rzekł Chase. - Strzelają
sztabami, kulami łańcuchowymi i zwykłymi mierząc wysoko, by zdjąć nam
takielunek. Ale kiedy już pozbawią nas masztów i tkwimy na wodzie jak
kłoda, wciąż muszą nas zdobyć.
- Ale kiedy oni będą mieli maszty, a my nie - zauważył lord William - czyż
nie mogą podejść bokiem do naszej rufy?
- Zakłada pan, milordzie, że kiedy nasz przykładowy Francuz będzie pró-
bował pozbawić nas masztów, my niczego nie zrobimy - Chase uśmiechem
złagodził ripostę. - Okręt liniowy, wasza lordowska mość, to nic innego, jak
pływająca bateria artyleryjska. Zniszczą żagle, ale wciąż jest bateria dział,
jednak uszkodzenie armat, strzaskanie pokładu, na którym stoją, zabicie ar-
tylerzystów, to dopiero pozbawia okręt sensu jego istnienia. Francuzi pró-
bują nas ostrzyc z dystansu, podczas gdy my z bliska zadajemy im śmier-
telne ciosy.
Odwrócił się do lady Grace.
- Opowieści o walce muszą nużyć waszą lordowska mość.
- Przywykłam do tego w ostatnich tygodniach - odparła Grace - Na Calliope
był szkocki major, który wciąż namawiał pana Sharpe’a do snucia takich
opowieści. - Spojrzała na Sharpe’a. - Nigdy nie mówił nam pan, co się stało,
gdy ratował pan życie mojemu kuzynowi.
- Moja żona przesadnie interesuje się swym dalekim kuzynem - wtrącił
lord William - zwłaszcza odkąd zdobył nieco sławy w Indiach. Zdumiewa-
jące, jak ktoś tak tępy jak Wellesley mógł zabłysnąć w armii, prawda?
- Ocaliłeś życie Wellesleyowi, Sharpe? - spytał Chase ignorując drwinę
jego lordowskiej mości.
- Nic o tym nie wiem, sir. Co najwyżej uchroniłem go od pojmania.
- To stąd ta blizna? - zaciekawił się Llewellyn.
- To było w Gawilghur, sir - Sharpe wolałby, żeby rozmowa dotyczyła cze-
goś innego i rozpaczliwie usiłował znaleźć inny temat, ale nie mógł pozbie-
rać myśli.
- Co się zatem stało? - naciskał Chase.
- Stracił konia, sir - zaczerwienił się Sharpe - otoczony przez wrogów.
- Ale chyba nie był sam? - spytał lord William.
- Był sam, sir. Nie licząc mnie, rzecz jasna.
- Nieroztropnie z jego strony - zauważył lord William.
- A ilu było nieprzyjaciół? - zapytał Chase.
- Spora gromadka, sir.
- A ty ich pokonałeś?
- Nie było wyboru, sir - skinął głową Sharpe.
- Trzymać się z dala! - zagrzmiał chirurg. - To moja rada! Trzymać się z
dala!
Lord William pochwalił kapitana Chase’a za wywar z pomarańczy, a Chase
przeniósł zasługę na kucharza i stewarda. To zainicjowało dyskusję nad
problemem odpowiedzialnych służących, którą zakończył Sharpe, bo jako
najmłodszy obecny oficer został poproszony o wzniesienie toastu lojalno-
ściowego.
- Za króla Jerzego - rzekł Sharpe. - Niech Bóg ma go w swej opiece.
- I zguba jego wrogom - dodał Chase ciskając kieliszek za siebie - zwłasz-
cza monsieur Vaillardowi.
Lady Grace odsunęła krzesło. Kapitan Chase próbował ją zatrzymać mó-
wiąc, że zaprasza ją na wdychanie dymu z cygar, który wypełni kabinę, ale
uparła się, że wyjdzie, więc wszyscy wstali.
- Czy nie będzie miał pan nic przeciwko temu, kapitanie, że pospaceruję
po pańskim pokładzie? - spytała lady Grace.
- Będę czuł się tym zaszczycony, wasza lordowska mość.
Podano brandy i cygara, ale towarzystwo nie siedziało długo. Lord Wil-
liam zaproponował partyjkę wista, lecz Chase, który przegrał mnóstwo pie-
niędzy podczas pierwszej podróży z jego lordowska mością, wyjaśnił, że
zrezygnował z gry w karty. Porucznik Haskell obiecał ożywioną grę w mesie
oficerskiej, więc lord William wraz z pozostałymi zeszli na otwarty pokład,
a stamtąd na dziób. Chase życzył swym gościom dobrej nocy, potem zapro-
sił Sharpe’a do dziennej kabiny na rufie.
- Ostatnia szklaneczka brandy, Sharpe.
- Nie chciałbym przeszkadzać, sir.
- Wyrzucę cię, kiedy się zmęczę. Masz - podał Sharpe’owi szklaneczkę i
zaprowadził do znacznie wygodniejszej kabiny dziennej. - Boże, jakiż ten
William Hale jest nudny. Jednak muszę przyznać, że zdumiała mnie jego
żona. Nie widziałem jej tak ożywionej! Kiedy poprzednio była na pokładzie,
myślałem, że wpadnie w depresję i umrze.
- Może to zasługa wina? - podpowiedział Sharpe.
- Może, ale słyszałem plotki.
- Plotki? - zaniepokoił się Sharpe.
- Że uratowałeś nie tylko jej kuzyna, ale i ją samą? Że napastował ją pe-
wien francuski porucznik, który dołączył do przodków z twoją pomocą.
Sharpe skinął głową, lecz nic nie powiedział.
- Widać ta przygoda dobrze jej zrobiła - uśmiechnął się Chase. - A z tego
sekretarza to ponure straszydło, nie? Ani słowa przez cały wieczór i to ma
być człowiek po Oksfordzie!
Ku uldze Sharpe’a, Chase porzucił temat lady Grace i zamiast tego spytał,
czy Sharpe rozważył oddanie się pod komendę kapitana Llewellyna jako ho-
norowy żołnierz piechoty morskiej.
- Jeśli dogonimy Revenant, będziemy próbowali go zatrzymać. Może uda
się ich zmusić do poddania - przesądnie dotknął stołu - a może będziemy
musieli wedrzeć się na pokład. Wówczas przydadzą się wszyscy umiejący
walczyć, czy zatem mogę liczyć na twoją pomoc? Dobrze! Powiem Llewelly-
nowi, że będziesz u niego. To pierwszorzędny gość, choć jest żołnierzem i
Walijczykiem, wątpię też, by cię zbytnio przemęczył. Teraz muszę iść na po-
kład sprawdzić, czy nie pływamy w kółko. Idziesz?
- Tak jest, sir.
I Sharpe został honorowym żołnierzem piechoty morskiej.
c
Na Pucelle podniesiono wszystkie żagle, jakie Chase zdołał wciągnąć na
maszty. Nawet uzbroił statek w dodatkowe liny podtrzymujące maszty,
żeby wytrzymały wyciągnięte z zapasów żagle. Były tam żagle boczne,
górne topżagle, sztaksle, bombramżagle, żagle rozprzowe i topsle; chmura
bawełny pchająca okręt wojenny na zachód. Chase nazwał to wywiesza-
niem prania, a Sharpe widział, jak załoga reaguje na entuzjazm kapitana.
Podobnie jak Chase chcieli udowodnić, że Pucelle jest najszybszym żaglow-
cem na morzu.
Frunęli tak na zachód, aż w środku nocy morze zrobiło się wyboiste i okręt
zataczał się jak pijany. Sharpe’a obudził tupot nóg na pokładzie. Łóżko, w
którym był sam, majtało się gwałtownie i upadł boleśnie próbując wstać.
Nie zaprzątał sobie głowy ubieraniem się, włożył jedynie morską pelerynę,
pożyczoną od Chase’a i wyszedł na pokład rufówki, gdzie niczego nie mógł
dojrzeć, bo chmury zakryły księżyc. Słyszał jedynie rozkazy z pokładu i
głosy ludzi wysoko w olinowaniu. Sharpe nie mógł pojąć, jak można praco-
wać w ciemnościach kilkadziesiąt metrów nad chwiejnym pokładem, trzy-
mając się cienkich lin, kiedy wiatr gwizdał w uszach. Wymagało to odwagi
nie mniejszej, niż na polu walki.
- Czy to ty, Sharpe? - doszedł go głos Chase’a.
- Tak, sir.
- Prąd Agulhas - powiedział radośnie Chase. - Niesie nas wokół Afryki!
Skracamy żagle. Będą ciężkie dwa dni!
Poranek odsłonił wzburzone może ze spienionymi od wiatru grzywami.
Pucelle kołysała się między stromymi falami, czasem rozbryzgując je w ob-
łoczki wody skrapiające przednie żagle, a Chase wciąż gnał swój okręt, kie-
rował nim i przemawiał do niego. Nadal podejmował gości kolacją, bo
uwielbiał towarzystwo, ale każdy poryw wiatru wyciągał go zza stołu na
pokład rufówki. Niecierpliwie obserwował odczyty logu i drżał, kiedy okręt
zwalniał. Odetchnął dopiero wtedy, gdy afrykańskie wybrzeże zawijało się
na zachód, bo ponownie mógł „wywiesić pranie” i poczuć, jak kadłub rea-
guje na napór wiatru.
- Myślę, że go złapiemy - powiedział raz Sharpe’owi.
- Nie może płynąć tak szybko - odgadł Sharpe.
- Z pewnością może! Jednak przypuszczam, że Montmorin nie odważy się
trzymać zbyt blisko lądu. Będzie musiał odejść dalej na południe, by nie na-
tknąć się na nasze okręty z Kapsztadu. A my zetniemy sobie zakręt! Kto wie,
może wówczas będzie tylko o kilka mil przed nami?
Pucelle spotykała teraz inne statki, głównie małe, miejscowe, lecz również
dwa brytyjskie handlówce, amerykańskiego wielorybnika i slup Królew-
skiej Marynarki, z którym wymieniono sygnały. Trzeci porucznik Connors,
odpowiedzialny za sygnalizację, polecił wciągnąć na takielunek różnokolo-
rowe flagi, potem przyłożył lunetę do oka i zawołał, że slup przesłał odpo-
wiedź.
- To Hirondelle, sir, z Kapsztadu.
- Spytaj, czy widzieli inny okręt liniowy.
Odszukano, poukładano i wciągnięto odpowiednie flagi.
Odpowiedź brzmiała „nie”. Chase wysłał długą informację, mówiącą, że
Pucelle ściga Revenant na Atlantyku. Z czasem wieść dotrze do admirała w
Bombaju, który pewnie głowi się, gdzie podział się jego cenny okręt.
Następnego dnia dostrzeżono ląd, niestety odległy i niewyraźny z powodu
deszczu bębniącego o żagle i pokład, który był codziennie rano szorowany
do czysta piaskiem pod kamiennymi kostkami wielkości biblii. Nazywano je
świętymi kamieniami. Pucelle nadal pędziła pod pełnymi żaglami, jakby ją
diabli ścigali. Utrzymywał się mocny wiatr, lecz przez większość dnia pa-
dało i wszystko pod pokładem stawało się wilgotne i brudne. Następnego
dnia w strugach deszczu i przy porywistym wietrze minęli Kapsztad, choć
Sharpe niczego nie dostrzegł prócz mglistego zarysu wielkiej góry o płaskim
wierzchołku spowitej chmurami.
Kapitan Chase polecił rozłożyć nowe mapy na wielkim stole w dziennej
kabinie.
- Muszę podjąć decyzję - powiedział Sharpe’owi. - Albo skierować się na
zachód w głąb Atlantyku, albo płynąć z prądem wzdłuż wybrzeża Afryki,
póki nie natrafimy na południowo zachodnie pasaty.
Dla Sharpe’a wybór był prosty: płynąć z prądem, ale nie był żeglarzem.
- Ryzykuję - wyjaśnił Chase - zostając blisko lądu. Zyskuję wiatr od brzegu
i prąd, ale narażam się na mgłę i może przyjść podmuch z zachodu, a brzeg
będzie po zawietrznej.
- Co oznacza zawietrzny brzeg? - spytał Sharpe.
- Zginiemy - odparł zwięźle Chase. Puścił mapy, zwinęły się same z trza-
skiem. - Dlatego locja zaleca skręt na zachód, co zmniejszyłoby zagrożenie.
- Gdzie twoim zdaniem jest Revenant?
- Na zachodzie. Unika brzegu. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Chase wyjrzał przez rufowe okno na biały, wzburzony kilwater. Wydawał
się zmęczony i starszy, bo jego naturalną energię wyczerpały dni i noce
przerywanego snu i stałego napięcia.
- Może trzyma się blisko lądu? - mruknął. - Musieliby wciągnąć fałszywe
barwy. Hirondelle go nie widział. Ale w tym cholernym szkwale cała flota
może przepłynąć o kilka mil, a nikt niczego nie zauważy.
Włożył płaszcz z nieprzemakalnego płótna, by wrócić na pokład.
- Wzdłuż wybrzeża - rzekł sam do siebie - i niech Bóg ma nas w opiece,
jeśli powieje z zachodu. - Wziął kapelusz. - Lepiej by nas miał w opiece, jeśli
nie znajdziemy Revenant. Ich lordowskie mości z Admiralicji nie będą pa-
trzeć łaskawym okiem na kapitana, który opuścił swoje stanowisko, by go-
nić za zjawą na drugi koniec świata. I Boże dopomóż, jeśli się okaże, że to
prawdziwy szwajcarski służący, a nie Vaillard! Pierwszy porucznik ma ra-
cję. Nie popłyną do Francji, tylko do Kadyksu. To o wiele bliżej - wzruszył
ramionami. - Wybacz, Sharpe, nie jestem dla ciebie dobrym kompanem.
- Bawię się znacznie lepiej, niż mógłbym płynąc na Calliope.
- To dobrze - rzekł Chase idąc do drzwi - świetnie. Pora zrobić zwrot na
północ.
c
Sharpe był bardzo zajęty. Rano paradował z piechotą morską, a potem
ćwiczyli bez końca, bo kapitan Llewellyn obawiał się, że jego żołnierze zgnu-
śnieją, jeśli nie będą bez przerwy zajęci. Strzelali z karabinów w każdą po-
godę, ucząc się, jak chronić zamki przed deszczem. Strzelali z pokładów i z
nadbudówek, a Sharpe razem z nimi, posługując się morskim karabinem.
Był podobny do broni, którą otrzymał jako szeregowiec, lecz o krótszej lufie
i staroświeckim płaskim zamku z zakrytą panewką. Llewellyn wyjaśnił, że
łatwiej je naprawiać na morzu. Broń była wrażliwa na słone powietrze i żoł-
nierze godzinami czyścili ją i smarowali. Potem godziny ćwiczeń z bagnetem
i kordelasem. Llewellyn nalegał, by Sharpe wypróbował jego nową za-
bawkę, siedmiolufową strzelbę. Sharpe wystrzelił w morze. Odrzut siedmiu
półcalowych luf był tak mocny, że niemal złamał sobie obojczyk. Powtórne
nabicie zajmowało ponad dwie minuty, lecz kapitan piechoty morskiej nie
uważał tego za wadę.
- Wypal z tego w pokład Żabie, Sharpe, a narobisz strasznych szkód!
W dodatku Llewellyn chciał wedrzeć się na Revenant i nie mógł się docze-
kać, kiedy pośle swoje czerwone kurtki na nieprzyjacielski pokład.
- Właśnie, dlatego moi ludzie muszą być sprawni, Sharpe - powiedział i
wysłał kolejną grupę do biegu z kubryku na rufówkę i z powrotem, potem
po takielunku przedniego masztu z lewej burty na górę i stamtąd w dół na
prawą. - Jeśli Żaby nas zaatakują, musimy umieć szybko obiec okręt. Nie
grzeb się, Hawkins! Szybciej, ludzie, szybciej! Jesteście piechotą morską, nie
ślimakami!
Sharpe uzbroił się w kordelas, który odpowiadał mu bardziej niż kawale-
ryjska szabla noszona od czasów bitwy pod Assaye. Ten kordelas był prosty,
ciężki i prymitywny, lecz uznał go za groźną broń.
- Nie fechtuj nim - poradził mu Llewellyn - bo uszkodzisz nadgarstek. To
tasak do wyprostowanej ręki. Siecz nim drani! Chcesz wzmocnić ramiona,
Sharpe? Wspinaj się codziennie na maszty, ćwicz z kordelasem, nabieraj tę-
żyzny!
Sharpe wspinał się na maszty. Okazało się to przerażające, bo najmniejszy
przechył pokładu był zwielokrotniony przez wysokość. Z początku nie pró-
bował wejść na najwyższe partie olinowania, lecz uczył się wchodzenia na
główny maszt do miejsca, gdzie na połączeniu dolnej i górnej części znajdo-
wała się szeroka platforma. Marynarze dostawali się tam posługując się
podwantkami prowadzącymi do zewnętrznej krawędzi platformy, lecz
Sharpe przeciskał się przez mały właz obok masztu. Nie chciał ryzykować
pełnej grozy wspinaczki po podwantkach, gdzie musiałby zwisać głową w
dół z wysmołowanych lin. Wreszcie po tygodniu od zwrotu na północ, przy
spokojnym morzu i delikatnym wietrze, Sharpe postanowił spróbować
drogi przez podwantki, by pokazać, że żołnierz potrafi to, co każdy midszy-
pmen uważa za proste. Wspiął się po niższych linach, co było o tyle proste,
że układały się niczym drabina, lecz potem doszedł do miejsca skąd wycho-
dziły prowadzące w dół podwantki. Odtąd musiał poruszać się do góry no-
gami, lecz był zdecydowany na wszystko. Chwycił je rękoma i ruszył na-
przód. Wtem w połowie drogi do platformy stopa ześlizgnęła mu się z liny i
zawisł siedemnaście metrów nad pokładem, czując jak zaciśnięte niczym
szpony palce ześlizgują się ze smołowanej liny. Sparaliżowany strachem bał
się poruszyć nogami, aż marynarz zwiesiwszy się z olinowania niczym
małpa, złapał go za pas i zaciągnął do maszt.
- Boże, sir, nie powinien pan tędy chodzić. To dla majtków, nie dla homa-
rów. Proszę korzystać z przełazu Marsa, sir, właśnie do tego służy.
Sharpe był zbyt przerażony, by mówić. Mógł jedynie myśleć o tym, co czuł,
gdy lina wyślizgiwała mu się z rąk, lecz w końcu zdołał wykrztusić podzię-
kowanie i obiecać wybawcy funt tytoniu ze swych zapasów.
- Prawie cię straciliśmy, Sharpe! - rzekł pogodnie Chase, gdy chorąży do-
tarł na pokład rufówki.
- Przerażające - odparł spoglądając na wysmołowane ręce.
Lady Grace również widziała ten niedoszły upadek. Nie zbliżała się do
Sharpe’a niemal od tygodnia, co go niepokoiło. Wymieniła z nim raz czy dwa
spojrzenia, a w tych krótkich momentach wyczytał w jej oczach niemą
prośbę, jednak nie miał sposobności porozmawiania z nią, a ona nie odwa-
żyła się przyjść do jego kabiny w środku nocy. Teraz stała po zawietrznej
rufówki obok męża, który rozmawiał z Malachim Braithwaite’em i wyraźnie
wahała się, czy nie podejść do Sharpe’a. Z trudem zdobyła się na przejście
przez pokład. Malachi Braithwaite obserwował ją, a mąż zagłębił się w pa-
pierach.
- Mało się dziś posuwamy, kapitanie Chase - rzekła wyniośle.
- Mamy prąd, wasza lordowska mość, który niewidocznie nam pomaga,
ale wolałbym wiatr. - Chase zmarszczył brwi spoglądając na żagle. - Niektó-
rzy wierzą, że gwizdanie wzmaga wiatr, ale to nie działa. - Zagwizdał dwa
takty „Nancy Dawson”, lecz wiatr pozostał lekki. - Proszę.
Lady Grace patrzyła na Chase’a, jakby zbrakło jej słów, i kapitan nagle wy-
czuł, że coś ją gnębi.
- Wasza lordowska mość? - spytał z niepokojem.
- Może pokazałby mi pan na mapie, gdzie jesteśmy? - wypaliła.
Chase zawahał się, zdumiony nagłą prośbą.
- Z przyjemnością, wasza lordowska mość - rzekł. - Mapy są w mojej dzien-
nej kabinie. Czy jego lordowska mość...?
- W pańskiej kabinie będę całkowicie bezpieczna, kapitanie - powiedziała
lady Grace.
- Okręt jest pański, Peel - Chase zwrócił się do pierwszego porucznika.
Potem poprowadził lady Grace przez pokład rufówki do lewoburtowych
drzwi wiodących o jadalni. Lord William zmarszczył brwi widząc to i Chase
przystanął.
- Wasza lordowska mość chce spojrzeć na mapy? - spytał.
- Nie, nie - odparł Lord William wracając do papierów.
Braithwaite obserwował Sharpe’a i ten wiedział, że nie może wzbudzać
podejrzeń sekretarza, lecz nie wierzył, że lady Grace naprawdę chce oglądać
mapy, więc nie przejmując się nieprzyjaznym spojrzeniem Braithwaite’a
poszedł do swej kajuty, która znajdowała się z prawej burty pod pokładem
rufówki. Zapukał do wewnętrznych drzwi łączących sypialnię z kabiną
dzienną, i nie doczekawszy się odpowiedzi, wszedł do wielkiej rufowej ka-
juty.
- Sharpe! - zirytował się Chase, bo mimo przyjaznego stosunku do chorą-
żego uważał swoją kabinę za sanktuarium i dlatego nie odpowiedział na pu-
kanie.
- Kapitanie - lady Grace położyła mu dłoń na ręce - proszę.
Chase, który rozwijał mapę, popatrzył na nią i na Sharpe’a. Pozwolił mapie
zwinąć się z powrotem.
- Zupełnie zapomniałem sprawdzić chronometry. Państwo wybaczą -
przeszedł obok Sharpe’a do jadalni, ostentacyjnie zamykając drzwi.
- O, Boże, Richardzie - lady Grace podbiegła i objęła go. - O mój Boże!
- Co się stało?
Przez kilka sekund nic nie mówiła, potem pojęła, że ma mało czasu, zanim
wezmą na języki ją i kapitana.
- Sekretarz mojego męża - powiedziała.
- Wiem o nim wszystko.
- Naprawdę? - spytała z szeroko otwartymi oczyma.
- Szantażuje cię? - odgadł Sharpe.
Skinęła głową.
- Obserwuje mnie.
- Zostaw to mnie - Sharpe pocałował ją - a teraz idź, nim ktoś zacznie plot-
kować.
Pocałowała go ogniście i wróciła na pokład rufówki dwie minuty potem,
jak stamtąd wyszła. Sharpe poczekał, aż Chase, który zawsze rano spraw-
dzał chronometry, wróci do kabiny dziennej. Chase potarł twarz i spojrzał
na Sharpe’a.
- Nigdy bym.. .- powiedział i usiadł w fotelu. - To się nazywa igrać z
ogniem, Sharpe.
- Wiem, sir - zaczerwienił się Sharpe.
- Nie, żebym cię winił - odparł Chase. - Nie myśl tak, na Boga! Sam byłem
jak pies, póki nie spotkałem Florence. Kochana kobieta! Szczęśliwe małżeń-
stwo ustatkuje mężczyznę, Sharpe.
- Czy to rada, sir?
- Nie - uśmiechnął się Chase - stwierdzenie faktu.
Umilkł, zastanawiając się bardziej nad okrętem niż Sharpe’em i lady
Grace.
- Ale to się nie rozniesie?
- Nie - zapewnił Sharpe.
- Równowaga na okręcie jest rzeczą chwiejną, Sharpe. Możesz mieć zado-
wolonych, ciężko pracujących ludzi, a nie potrzeba wiele by wszczęły się
burdy i rokosz.
- Nie rozniesie się, sir.
- Oczywiście, że nie. Sam powiedziałeś. A niech mnie! Zaskoczyłeś mnie. A
może i nie. Ona jest piękna, muszę przyznać, a z niego zimna ryba. Gdybym
nie był szczęśliwe żonaty, na pewno bym ci zazdrościł. Pozytywnie.
- My się tylko poznaliśmy.
- Ależ oczywiście, drogi kolego, naturalnie - uśmiechnął się Chase. - Ale
czy jej mąż nie mógłby poczuć się urażony taką - zawiesił głos - znajomo-
ścią?
- Chyba tak bym to określił, sir.
- Więc postaraj się, by nic mu się nie stało, bo jestem za niego odpowie-
dzialny - rzekł ostrym tonem Chase i znów uśmiechnął się. - Poza tym, Ri-
chardzie, baw się dobrze. Ale błagam, po cichu - dokończył szeptem Chase,
wstał i wrócił na pokład rufówki.
Sharpe odczekał pół godziny, zanim wyszedł by nie wzbudzać podejrzeń
Braithwaite’a. Sekretarz opuścił rufówkę, nim zjawił się chorąży i całe
szczęście, bo Sharpe’em owładnęła zimna wściekłość.
Malachi Braithwaite zyskał śmiertelnego wroga.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Następnego ranka wiatr wciąż się nie wzmagał i Pucelle ledwie płynęła
po brudnym morzu toczącym długie, niskie fale z zachodu. Było gorąco i
marynarze chodzili z nagimi torsami, niektórzy mieli na plecach krzyżujące
się blizny, ślad po biczowaniu.
- Są tacy, którzy się nimi chlubią - powiedział Sharpe’owi Chase - choć
mam nadzieję, że nie wśród mojej załogi.
- Nie stosujesz kary chłosty?
- Tylko, kiedy muszę - odparł Chase - ale bardzo rzadko. Może ze dwa razy
w ciągu dowodzenia. Dwa razy w ciągu trzech lat. Raz za kradzież, drugi raz
za uderzenie podoficera, który pewnie na to zasłużył, ale dyscyplina obo-
wiązuje. Porucznik Haskell wolałby, żebym chłostał częściej. Myśli, że to
skuteczna metoda, ale ja nie sądzę, by było to konieczne.
Spojrzał ponuro na żagle.
- Nie ma za cholerę tego przeklętego wiatru! Co, do diabła myśli sobie Pan
Bóg?
Skoro Bóg nie zsyłał wiatru, Chase ćwiczył strzelanie z armat. Jak wielu
kapitanów marynarki wojennej miał dodatkowy proch i kule kupione za
własne pieniądze, więc załoga mogła trenować. Codziennie rano grzmiały
armaty, otwierano furty działowe, nawet te w kabinie dziennej, a okręt, spo-
wijała chmura biało szarego dymu, który rozwiewał się dokuczliwie wolno.
- To może być zły znak - powiedział do Sharpe’a drugi porucznik Peel,
przyjacielski mężczyzna, pucułowaty brzuchacz o niezmiennie pogodnym
nastroju.
Był również bałaganiarzem, co irytowało pierwszego porucznika, a nie-
snaski między Peelem i Haskellem wprowadzały niezdrową atmosferę w
mesie oficerskiej. Sharpe wyczuwał te napięcia, wiedział, że martwiły
Chase’a i zdawał sobie sprawę, że załoga woli przyjaznego Peela od wyso-
kiego i ponurego Haskella.
- Czemu zły znak?
- Armaty ściągają wiatr - tłumaczył z powagą Peel.
Jego niebieski mundur był bardziej powycierany niż czerwony surdut
Sharpe’a, choć mówiono, że drugi porucznik jest zamożny.
- To niewyjaśnione zjawisko - rzekł Peel - że strzały z armat wzywają
wiatr.
Na dowód pokazał zwisającą bezwładnie z gafla szeroką czerwoną flagę.
Nie wywieszano jej codziennie, tylko, kiedy wiatr był bardzo słaby, bo Chase
uznał, że flaga pokazuje każde drgnienie powiewu.
- Czemu jest czerwona? - spytał Sharpe. - Slup, który spotkaliśmy, miał
niebieską.
- To zależy, pod którym admirałem się służy - wyjaśnił Peel. - My słu-
chamy rozkazów czerwonego kontradmirała, ale gdyby był niebieski, flaga
też byłaby niebieska, a biały, to biała. Żółty nie mógłby jednak dowodzić
okrętami. Proste.
Uśmiechnął się. Czerwona flaga z banderą Zjednoczonego Królestwa w
górnym rogu poruszała się ospale, gdy dochodziły sporadyczne porywy cie-
płego powietrza ze wschodu. Tam również znajdowały się chmury, które
Peel umiejscawiał nad Afryką.
- Zauważ też, że woda zmieniła kolor - dodał pokazując na brązowe morze
- co oznacza, że minęliśmy ujście rzeki.
Chase mierzył czas artylerzystom, obiecując najszybszym dodatkowy kie-
liszek rumu. Huk dział był ogłuszający. Ranił błonę bębenkową i wstrząsał
okrętem, nim ucichł powoli między niebem, a wodą. Artylerzyści wkładali
szmatki do uszu, by zmniejszyć szok powodowany hałasem, lecz mimo to,
wielu z nich przedwcześnie głuchło. Sharpe, wiedziony ciekawością, zszedł
na niższy pokład, gdzie królowały wielkie trzydziestodwufuntówki. Stał i z
podziwem przyglądał się, jak strzelają armaty. Zatkał uszy palcami, lecz
ciemne pomieszczenie, poprzeszywane wdzierającymi się przez otwarte
furty działowe i dym promieniami słońca, drżało przy każdym wystrzale.
Hałas uderzał w brzuch, dzwonił w głowie, wypełniał cały świat. Armaty
cofały się jedna po drugiej. Każda lufa mała ze trzy metry długości, a działo
ważyło niemal trzy tony. Odrzut napinał grubą linę mocującą, przytwier-
dzoną śrubami oczkowymi do wręg, i przechodzącą przez pierścień w osa-
dzie działa. Półnadzy, zlani potem artylerzyści pospiesznie przecierali mo-
krymi baranicami na kijach szerokie lufy armat, usuwając tlące się resztki,
a dowódca kciukiem owiniętym w skórę czyścił otwór zapału. Mężczyźni
wkładali worki z prochem i kule, przybijali stemplem, potem linami prze-
ciągali lufę przez portę działową.
- Przecież nie celujecie do niczego! - zawołał Sharpe do piątego porucz-
nika, który dowodził jedną z baterii.
- Nie potrzebujemy celowniczych - odkrzyknął porucznik Holderby. - Jeśli
dojdzie do walki, będziemy tak blisko drania, że nie sposób chybić! Dwa-
dzieścia kroków góra, zazwyczaj nawet mniej.
Holderby przeszedł wzdłuż pokładu działowego klepiąc w ramię artyle-
rzystów.
- Nie żyjesz! - krzyczał. - Zabity!
Wytypowani z uśmiechem siadali na stosach kul. Holderby redukował
liczbę obsługi, co mogłoby się zdarzyć w walce patrzył, jak uszczuplona za-
łoga poradzi sobie z wielkimi armatami.
Działa, podobnie jak te z Calliope, posiadały zamki skałkowe. Artyleria po-
lowa, mniejszego kalibru od dział morskich, do odpalania ładunków uży-
wała wolnotlących się lontów, ale żaden kapitan marynarki wojennej nie
pozwoliłby na wymachiwanie płonącym sznurem na pokładzie działowym,
gdzie było pełno prochu. Stąd zamki, lecz jeśliby zamek zawiódł, w rurze do
połowy napełnionej wodą trzymano na wszelki wypadek lont. Do urucho-
mienia zamka stosowano sznur, za który ciągnął artylerzysta. Kowadełko
opadało, iskra zapalała płomień w tubce wetkniętej w zapłon i kilkucenty-
metrowy ogień zapalał proch, a działo cofało się z hukiem wystrzału.
Sharpe wrócił na pokład i wspiął się na bocianie gniazdo, bo dopiero
stamtąd mógł dojrzeć ponad kłębami dymu, gdzie padają pociski. Było to
bardzo różnie. Czasem przelatywały ponad milę, inne wzbijały fontanny
wody zaledwie o kilkaset metrów o statku. Chase, jak zauważył porucznik,
nie szkolił swych ludzi na celowniczych. Byli wśród nich artylerzyści, cheł-
piący się tym, że potrafią celnie strzelić do pływającej o pół mili beczki, lecz
zdaniem Chase’a cała sztuka polegała na zbliżeniu się do przeciwnika i za-
sypaniu go ogniem huraganowym.
- Nie muszą celować - wyjaśniał Sharpe’owi. - Ja nakierowuję armaty okrę-
tem. Ustawiam się wzdłuż nieprzyjaciela i masakrujemy drania. Liczy się
szybkość, szybkość, Sharpe. Szybkość wygrywa bitwę.
To zupełnie jak u strzelców, pomyślał Sharpe. Na lądzie armie spotykają
się i bardzo często, choć nie zawsze wygrywa ta, której żołnierze strzelają
szybciej. Nikt nie celuje, bo broń jest mało precyzyjna. Kierują karabiny w
stronę wroga, a każda kula jest jedną więcej w gradzie ołowiu pędzącego ku
nieprzyjacielowi. Wystrzel odpowiednio dużo kul i wróg słabnie. Wystarczy
postawić obok siebie dwa okręty i ten, który strzela szybciej, zwycięża.
Chase poganiał artylerzystów, nagradzał najszybszych i beształ opiesza-
łych, więc przez cały ranek okręt drżał od wystrzałów. Za rufą ciągnęła się
długa wstęga rozwiewającego się dymu. Dowód, że jednak płynęli, choć de-
nerwująco wolno. Sharpe zabrał lunetę na maszt i przepatrywał wschodni
horyzont w nadziei ujrzenia lądu, lecz widział jedynie głębokie cienie pod
chmurami. Skrócił lunetę i zaczął obserwować pokład, gdzie Malachi Bra-
ithwaite chodził tam i z powrotem po rufówce, podskakując nerwowo przy
każdej salwie.
Co zrobić z Braithwaite’em? Prawdę mówiąc, Sharpe wiedział to dosko-
nale, lecz problem polegał na tym, jak zrobić to na okręcie z siedmiuset
członkami załogi. Złożył lunetę, schował do kieszeni i po raz pierwszy
wspiął się ponad główny topsel na poprzeczki jarzma, gdzie znajdowała się
jeszcze mniejsza platforma pod głównym bramslem. Nad nim piętrzył się
jeszcze sięgający nieba bombramżagiel, jednak i tam ktoś się wspiął, mary-
narz stojący na oku, który z zadowoleniem żuł tytoń, obserwując zachód.
Pokład wydawał się stamtąd mały i wąski, lecz powietrze było wolne od
wszechobecnego zaduchu okrętu i śmierdzącego zgniłymi jajami dymu ar-
matniego, który nie sięgał tak wysoko.
Wysoki maszt zadrżał, kiedy jednocześnie wystrzeliły dwie armaty. Po-
ryw wiatru rozwiał dym i Sharpe zobaczył fantazyjne fontanny wytrysku-
jące w miejscach, gdzie kule uderzyły w morze. Podobnie wygląda trawa na
polu bitwy, a czasem staje w ogniu. Morze uspokoiło się, a dym zgęstniał.
- Żagiel! - zawołał tak głośno mężczyzna stojący na oku, że Sharpe pod-
skoczył przestraszony. - Żagiel od bakburty!
Sharpe musiał się zastanowić, która to jest bakburta, a która sterburta.
Przypomniał sobie wreszcie i skierował lunetę na zachód, lecz nie dostrzegł
niczego prócz niewyraźnej linii, gdzie niebo spotyka się z morzem.
- Co widzisz? - zawołał przez tubę pierwszy porucznik Haskell.
- Bombram i topsle - odkrzyknął marynarz - na tym samym kursie, co my,
sir!
Wstrzymano strzelanie z dział, bo Chase miał teraz inny kłopot na głowie.
Furty działowe zamknięto, wielkie armaty mocno uwiązano, a sześciu ludzi
wspięło się na olinowanie by wesprzeć obserwatora. Sharpe wciąż niczego
nie widział na zachodnim horyzoncie, nawet przez lunetę. Był z niej dumny,
jednak na morzu potrzebne były inne umiejętności widzenia, niż przy wy-
patrywaniu wroga na lądzie. Zamiatał lunetą na lewo i prawo, wciąż nie mo-
gąc zobaczyć tego obcego statku. Wtem na horyzoncie zamajaczył jakiś
brudny biały kształt i uciekł z pola widzenia, poprawka i jest! Niewyraźny
zarys, a przecież człowiek stojący nad nim dostrzegł go bez lunety i jeszcze
rozróżnił żagle.
Ktoś dołączył do Sharpe’a na poprzeczce jarzma.
- To Francuzik - orzekł.
Sharpe poznał Johna Hoppera, wielkiego bosmana z kapitańskiego gigu.
- Poznajesz z takiej odległości? - spytał.
- Po kroju żagli, sir - odparł z przekonaniem Hopper. - Nie można się po-
mylić.
- Co to jest, Hopper? - Chase z gołą głową i w koszuli bez rękawów wspiął
się na platformę.
- To mogą być oni, sir, naprawdę - rzekł Hopper. - Bez wątpienia to Fran-
cuz.
- Cholerny wiatr - zaklął Chase. - Pozwolisz, Sharpe?
Wyciągnął rękę po lunetę i skierował na zachód.
- Niech to, Hopper, masz rację. Kto go zauważył?
- Pearson, sir.
- Potrójna racja rumu - rzekł Chase, złożył lunetę, oddał Sharpe’owi i zje-
chał na pokład w sposób, który zmroził Sharpe’a.
- Łodzie! - krzyknął Chase, biegnąc w stronę rufówki. - Łodzie!
Hopper podążył za kapitanem, a Sharpe przyglądał się, jak spuszczano ło-
dzie i jak zapełniali je wioślarze. Mieli holować okręt nie na zachód, w stronę
obcego żaglowca, lecz na północ, w nadziei wyprzedzenia go.
Mężczyźni wiosłowali całe popołudnie. Pocili się i ciągnęli aż do bólu ra-
mion. Delikatne zmarszczki na wodzie wokół burt Pucelle dowodziły, że po-
suwają się jednak zbyt wolno, żeby zyskać, choć cień przewagi nad tamtym
żaglowcem. Lekkie powiewy wiatru, które rano przyniosły ulgę w upale, za-
marły całkiem i żagle zwisały bezwładnie, a okręt pogrążył się w dziwnej
ciszy. Słychać było jedynie kroki oficerów na pokładzie rufówki, okrzyki po-
naglające zmęczonych wioślarzy i skrzypienie liny sterowej w buchtach.
Lady Grace w towarzystwie pokojówki pod chroniącym od słońca paraso-
lem pojawiła się na pokładzie rufówki i spoglądała na zachód. Kapitan
Chase twierdził, że żagle widać było z pokładu, lecz ona nie mogła ich do-
strzec nawet przez lunetę.
- Pewnie nas nie widzą - powiedział Chase.
- Dlaczego? - spytała.
- Nasze żagle mają z tyłu chmury - pokazał na wielkie piętrzące się nad
Afryką obłoki - i przy odrobinie szczęścia zleją się z nimi w jedno tło.
- Sądzi pan, że to Revenant?
- Nie wiem, wasza lordowska mość. To może być neutralny handlowiec. -
Chase próbował powiedzieć to naturalnym głosem, lecz czuło się, że wierzy,
iż tamtym okrętem musi być Revenant.
Braithwaite stał przy zejściu z rufówki patrząc, czy Sharpe dołączy do jej
lordowskiej mości, ale chorąży ani drgnął. Spojrzał na wschód i zobaczył
drobne zmarszczki na wodzie, pierwsze oznaki ożywającego wiatru. Ukła-
dały się wzdłuż długiej fali, uparcie nie zbliżając się do Pucelle, potem ze-
brały się razem i, ślizgając się po wodzie, znienacka wypełniły żagle. Takie-
lunek zatrzeszczał, liny holownicze wpadły do wody.
- Wiatr od lądu - rzekł Chase. - W samą porę!
Podszedł do sternika, który wreszcie miał coś do roboty przy kole.
- Czujesz go?
- Tak jest, sir - sternik urwał, strzyknął śliną z tytoniem do wielkiej, mo-
siężnej spluwaczki.
- Nie za mocny - dodał - jakby starsza pani podmuchała w żagle, sir.
Wiatr osłabł, żagle oklapły, potem wolno podniosły się. Chase popatrzył
na morze.
- Wciągać łodzie, panie Haskell!
- Rozkaz, sir!
- Po kieliszku rumu dla wioślarzy!
- Rozkaz, sir - odparł ze zgorszeniem Haskell, który uważał, że Chase roz-
puszcza załogę.
- Podwójny rum dla wioślarzy - rzekł Chase by podrażnić Haskella - wiatr
dla nas i śmierć Francuzom!
Humor poprawił mu się, odkąd uwierzył, że znalazł cel pościgu. Teraz mu-
siał go przygwoździć.
- Nocą zmniejszymy dystans po cięciwie łuku - powiedział Haskellowi. -
Każdy skrawek ożaglowania! Żadnego światła na pokładzie. I zmoczymy ża-
gle.
Brezentowym wężem doczepionym do pompy polewano żagle morską
wodą. Chase wyjaśnił Sharpe’owi, że mokre żagle łapią więcej lekkiego wia-
tru niż suche, czyli wilgotne płótno pracuje lepiej. Okręt płynął, jednak na
niższych pokładach wiatr nie rozwiał jeszcze nagromadzonego tam dymu.
O zmierzchu wiatr wzmógł się i Pucelle znów pochyliła się pod jego napo-
rem. Zapadła noc. Oficerowie obchodzili pokłady by upewnić się, że nigdzie
nie świeci się ani jedna latarnia, z wyjątkiem jednej słabej, osłoniętej czer-
wonym szkłem, dzięki której sternik mógł widzieć kompas. Kurs został
zmieniony o kilka stopni na zachód w nadziei, że dogonią obcy statek. Wiatr
narastał tak, że słychać było jak czarno żółty kadłub przecina morze.
Sharpe na przemian zasypiał i budził się, choć nikt nie zakłócał mu snu.
Wstał przed świtem i stwierdził, że wszyscy oficerowie, łącznie z tymi, któ-
rzy powinni spać, zgromadzili się na rufówce.
- Zobaczy nas, zanim my dojrzymy jego - powiedział Chase, mając na myśli
to, że wschodzące słońce podświetli topsle Pucelle na tle horyzontu. Rozwa-
żał przez kilka minut czy nie wezwać wolnych od wachty ludzi, by pomogli
zdjąć żagle, lecz uznał, że utrata szybkości byłaby zdecydowanie gorsza,
więc zostawił płótna w spokoju. Człowiek o najostrzejszym wzroku stanął
na jabłku.
- Jeśli będziemy mieć szczęście - wyznał Chase Sharpe’owi - możemy zła-
pać go przed zmrokiem.
- Tak szybko?
- Jeśli będziemy mieć szczęście - powtórzył kapitan i odpukał w drew-
niany reling.
Zachodni horyzont był teraz szary, zakryty chmurami, lecz wkrótce ró-
żowe pasemka wysypią się na deszczowy horyzont jak wypłowiałe nitki z
czerwonego surduta na szare spodnie mundurowe. Okręt pędził zostawia-
jąc biały kilwater. Róże zmieniły się w czerwień, świecąc niczym łuna nad
Afryką.
- Już nas pewnie widzą - powiedział Chase i wziął tubę z relingu. - Wytęż
wzrok! - zawołał do marynarza na oku i wzdrygnął się. - To było niepo-
trzebne - upomniał się cicho i wziąwszy ponownie tubę próbował naprawić
gafę, obiecując tygodniowy przydział rumu temu, kto pierwszy dostrzeże
nieprzyjaciela. - Zasłuży na to, by się upić w trupa.
Na wschodzie dniało i światło było już zbyt intensywne, by spojrzeć w
stronę wychylającego się zza horyzontu słońca. Noc minęła, puste morze
rozpostarło się pod palącym niebem. Pucelle została sama.
Odległy żagiel zniknął.
c
Kapitan Llewellyn był zły. Wszyscy na pokładzie chodzili rozdrażnieni.
Zgubienie obcego okrętu tak nadszarpnęło morale załogi Pucelle, że zaczęły
się mnożyć drobne błędy. Bosman mat oberwał poluzowaną linką, oficero-
wie złorzeczyli, załoga była ponura, lecz to kapitan Llewellyn Llewellyn był
naprawdę wściekły.
Przed wypłynięciem z Anglii zabrał na pokład skrzynkę granatów.
- Są francuskie - tłumaczył Sharpe’owi - więc nie mam pojęcia, co mają w
środku. Proch, to jasne i jakąś substancję zapalającą. Są szklane. Zapalisz
lont, rzucasz i masz nadzieję, że kogoś zabiją. To diabelskie machiny.
Tymczasem granaty zniknęły. Miały być w przednim magazynie, na naj-
niższym pokładzie, lecz poszukiwania prowadzone przez porucznika i
dwóch sierżantów nie dały efektów. Dla Sharpe’a strata granatów była ko-
lejnym przejawem pechowego dnia, który tak niefortunnie zaczął się dla Pu-
celle, lecz Llewel yn uważał, że to coś poważniejszego.
- Jakiś głupek mógł włożyć je do ładowni - powiedział. - Kupiliśmy je od
Vipera, gdy ten poszedł do przebudowy. Zdobyli podczas akcji przy Antigua,
ale ich kapitanowi się nie podobały. Uznał je za zbyt niebezpieczne. Jeśli
Chase znajdzie je w ładowni, ukrzyżuje mnie i nie bez racji. Ich miejsce jest
w magazynie.
Tuzin żołnierzy został skierowany do poszukiwań i Sharpe dołączył do
nich w zęzie tam, gdzie rządziły szczury i cuchnęło stęchlizną. Sharpe nie
musiał tego robić, zresztą Llewellyn nawet go o to nie prosił, lecz wolał zająć
się czymś pożytecznym, niż patrzeć na rozczarowanie wszystkich obecnych
na pokładzie, w dodatku kiepsko maskowane.
Zajęło im to trzy godziny, wreszcie sierżant odnalazł granaty w skrzynce
z napisem „suchary” na pokrywie.
- Bóg wie, co może być w tym magazynie - rzekł z ironią Llewellyn. - Pew-
nie mnóstwo solonej wołowiny. Przeklęty Cowper!
Cowper był okrętowym płatnikiem odpowiedzialnym za zaopatrzenie.
Płatnik, choć nie miał stopnia oficerskiego, był traktowany jak oficer, lecz
za to ogólnie nie lubiany.
- Taki los płatników - wyjaśnił Llewellyn - być znienawidzonym. Takimi
stworzył ich Bóg. Mają nas zaopatrywać we wszystko, co rzadko się zdarza,
a jeśli się nawet uda, to albo nie ten rozmiar, albo nie zgadza się kolor czy
kształt.
Płatnicy, podobnie jak kwatermistrze w armii, mogli handlować na wła-
sny rachunek, stąd ich ogólnie znane oszustwa.
- Cowper pewnie je schował - powiedział Llewellyn sądząc, że sprzeda je
jakimś ciemnym dzikusom. - Cholernik! - Gdy już pozłorzeczył płatnikowi,
wyjął ze skrzynki granat i podał Sharpe’owi.
- Naładowany kawałkami metalu, widzisz? To rozlatuje się na wszystkie
strony!
Sharpe nigdy przedtem nie trzymał w ręce granatu. Brytyjskie, stare i
dawno temu zdyskredytowane jako mało przydatne, przypominały minia-
turowe pociski. Wystrzeliwano je z tulejek nakładanych na lufę karabinu.
Francuskie zrobiono z ciemnozielonego szkła. Światło było marne, lecz gdy
przybliżył granat do latarki jednego z żołnierzy, zobaczył, że w środku
szklanej kuli, wielkości puddingu z łoju, znajdują się kawałki metalu. Z jed-
naj strony wystawał lont, umocowany krążkiem wosku.
- Zapalasz lont - mówił Walijczyk - rzucasz to cholerstwo, szkło tłucze się
przy upadku, lont zapala proch i to koniec jednego Francuza.
Zmarszczył brwi wpatrując się w szklaną kulę.
- Miejmy nadzieję.
Wziął granat pieszczotliwie jak dziecko.
- Zastanawiam się, czy kapitan Chase pozwoli nam wypróbować, choć je-
den. A gdybym ustawił ludzi z kubłami wody?
- I wypalić brudną dziurę w jego czyściutkim pokładzie?- spytał Sharpe.
- Chyba jednak nie pozwoli - zasmucił się Llewellyn.
- Jednak, jeśli dojdzie do walki, rozdam kilka sztuk chłopcom na masztach,
żeby cisnęli je na nieprzyjacielski pokład. W końcu muszą się na coś przy-
dać.
- Wyrzuć je za burtę - poradził Sharpe.
- Co to, to nie! Nie chcę pozabijać ryb, Sharpe!
Llewellyn, któremu ulżyło odnalezienia granatów, umieścił je troskliwie
w przednim magazynie. Sharpe zszedł za innymi drabiną na najniższy po-
kład, który znajdował się pod linią wodną, gdzie było równie ciemno jak w
ładowni. Żołnierze skierowali się ku dziobowi, a Sharpe w stronę rufy, bo
zamierzał wrócić do jadalni Chase’a na południowy posiłek. Nie mógł jed-
nak skorzystać ze schodni prowadzącej na niższy pokład, bo jakaś postać w
czarnym ubraniu szła niezgrabnie po drabinie. Sharpe zaczekał i spostrzegł,
że to Malachi Braithwaite ostrożnie trzyma się szczebli. Sharpe szybko cof-
nął się do kabiny chirurga, gdzie ściany i stół do opatrywania rannych po-
malowano na czerwono. Obserwował stąd, jak Braithwaite zdejmuje latar-
nię z haka przy schodni. Sekretarz szamotał się z krzesiwem, zapalił lnianą
wstążkę, a od niej lampkę oliwną. Postawił lampkę na pokładzie i stękając
podniósł klapę prowadzącą do ładowni. Smród stęchlizny uderzył go w nos.
Braithwaite wzdrygnął się nerwowo, wziął lampkę i zszedł na dół na samo
dno okrętu.
Sharpe podążył za nim. Pomyślał, że w życiu rzadko zdarzają się chwile,
gdy przeznaczenie samo stwarza okazje. Tak było, kiedy spotkał sierżanta
Hakeswilla i wstąpił do armii, potem pod Assaye, kiedy generał stracił konia
i teraz, gdy Braithwaite był sam w ładowni. Sharpe stanął przy luku i obser-
wując płomyk lampki patrzył, jak sekretarz wolno schodzi po drabinie, po-
tem idzie w stronę dziobu tam, gdzie przechowywano dobytek oficerów.
Sharpe zszedł po drabinie i ostrożnie zamknął klapę. Starał się iść cicho,
choć odgłos stąpania po szczeblach zagłuszało skrzypienie wielkich sosno-
wych masztów, przechodzących przez wszystkie pokłady i umocowanych
do kilu z wiązowego drewna. Dźwięk uginających się masztów wzmacniała
ładownia, do tego dołączał się jeszcze odgłos sześciu pomp, szum morza i
trzeszczenie steru w jarzmach.
Tylną część ładowni od przedniej oddzielały stosy beczek łapiących desz-
czówkę i nieco mniejszych z octem, sięgających do dna zęzy, aż po belki no-
śne najniższego pokładu. Belki wspierały się na podporach dębowych, które
w przyćmionym świetle wyglądały jak filary starego, mrocznego kościoła.
Braithwaite przedzierał się między podporami po wznoszącym się lekko
dnie okrętu, aż do przegrody z półek wydzielających małe pomieszczenie
na rufie, zwane damską norką, ponieważ uważano je za najbezpieczniejsze
schronienie podczas bitwy. Na półkach nie przechowywano niczego cen-
nego, jedynie graty oficerów, lecz lord William przeniósł taką ilość bagaży
na Pucelle, że część trzeba było złożyć tutaj. Sharpe przyczaił się w cieniu
beczek z soloną wołowiną i obserwował, jak sekretarz wspina się po krót-
kiej drabinie, wyciąga z najwyższej półki skórzaną walizkę i niezdarnie
znosi ją na dół. Wyjął z kieszeni klucz, otworzył walizę i zaczął grzebać w
papierach. Nie ma tu nic ciekawego, pomyślał Sharpe, dla marynarzy o lep-
kich rękach, choć nie wątpił, że ktoś już sforsował zamek w poszukiwaniu
ciekawszych rzeczy. Braithwaite przekopał się przez papiery i znalazł to, po
co przyszedł. Następnie zamknął walizkę i z wysiłkiem wpychał ją na miej-
sce za drewnianą listwą, zabezpieczającą zawartość półek przed wysypa-
niem się na wysokiej fali. Mruczał coś przy tym pod nosem tak niewyraźnie,
że Sharpe usłyszał ledwie kilka słów.
- Jestem absolwentem Oksfordu, a nie jakimś niewolnikiem! To mogło po-
czekać do powrotu do Anglii. Wysyłać mnie tu, niech go cholera!
Waliza została wreszcie upchnięta, Braithwaite zszedł z drabiny, włożył
dokument do kieszeni, wziął latarnię i poszedł w stronę większej drabiny
stojącej obok bezanmasztu, a wiodącej do zamkniętego włazu. Nie zauważył
Sharpe’a. Myślał, że jest sam, póki ten nie złapał go za kołnierz.
- Witaj absolwencie Oksfordu - powiedział Sharpe.
- Jezu! - krzyknął Braithwaite i zadrżał.
Sharpe wyjął mu z ręki latarnię i postawił na beczce, potem okręcił Bra-
ithwaite’a i pchnął, tak, że tamten upadł na pokład.
- Odbyłem interesującą rozmowę z jej lordowską mością - rzekł Sharpe. -
Wygląda ma to, że ją szantażujesz.
- Jesteś śmieszny, Sharpe, doprawdy - Braithwaite rzucił się wstecz, aż nie
miał dokąd uciekać. Usiadł oparty o beczkę z wodą i zaczął czyścić płaszcz i
spodnie.
- Uczą was szantażu na Oksfordzie? - spytał Sharpe. - Myślałem, że nau-
czają tylko bezużytecznych przedmiotów jak łacina i greka. Jestem w błę-
dzie? Są wykłady, jak szantażować i niszczyć rodzinę? Może jeszcze kra-
dzieży kieszonkowej?
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Wiesz, aż za dobrze, Braithwaite - powiedział Sharpe. Podniósł latarnię
i wolno podszedł do przerażonego sekretarza.
- Szantażujesz lady Grace. Chcesz jej klejnotów, a może jeszcze czegoś?
Chcesz mieć ją w łóżku? Chcesz dostać to, co ja dostałem, Braithwaite?
Sekretarz otworzył szeroko oczy. Był przerażony, lecz nie na tyle, by nie
pojąć znaczenia słów Sharpe’a. Sharpe przyznał się do cudzołóstwa, co
oznaczało, że Braithwaite musi umrzeć, bo Sharpe nie może pozwolić mu
żyć i rozpowszechniać tej wieści.
- Miałem tylko przynieść memorandum, Sharpe - bełkotał przerażony. -
To wszystko. Przyszedłem po ten dokument. Memorandum do raportu
lorda Wil iama. Pokażę ci.
Włożył rękę do kieszeni, lecz zamiast dokumentu wyjął mały pistolet.
Taki, jaki trzyma się w portmonetce lub w kieszeni do obrony przed rzezi-
mieszkami i rozbójnikami drogowymi. Braithwaite drżącą ręką odwiódł ku-
rek.
- Noszę go, odkąd groziłeś mi, Sharpe.
Odkąd trzymał broń głos nabrał pewności. Sharpe upuścił latarnię. Stuk-
nęła o pokład, światło zadrżało. Pękło szkło i zapanowała ciemność. Sharpe,
spodziewając się strzału, odwinął się w bok, lecz Braithwaite opanował się
na, tyle, że nie wypalił.
- Masz jeden strzał, absolwencie Oksfordu. Tylko jeden... I potem moja ko-
lej. W ciszy słychać było jedynie klekot pomp, skrzypienie masztów i piski
szczurów w zęzie.
- Przywykłem do tego - ciągnął. - Skradałem się w ciemnościach i zabija-
łem ludzi, Braithwaite. Zarzynałem ich. Zrobiłem to pewnej ciemnej nocy
pod Gawilghur. Poderżnąłem gardła dwóm mężczyznom, Braithwaite, prze-
ciąłem je aż do kręgosłupa.
Przycupnął za beczką, więc gdyby Braithwaite strzelił, uszkodziłby jedy-
nie beczkę solonej wołowiny. Sharpe wysunął lewą rękę i skrobał paznok-
ciami pokład.
- Wypatroszyłem im bebechy, absolwencie Oksfordu.
- Możemy dojść do porozumienia, Sharpe - rzekł nerwowo Braithwaite.
Nie ruszył się, odkąd w ładowni zapadła ciemność. Sharpe wiedział o tym,
bo nasłuchiwał. Odgadł, że Braithwaite czeka by podszedł bliżej, potem
strzeli. Jak walka okrętów. Dopuścić drania i otworzyć ogień.
- Jakie porozumienie, absolwencie Oksfordu? - spytał Sharpe i znów po-
skrobał w pokład.
Te drobne odgłosy potęgowały strach sekretarza. Znalazł kawałek stłu-
czonego szkła z latarni i drapał nim drewno.
- Ty i ja powinniśmy być przyjaciółmi, Sharpe - powiedział Braithwaite. -
Dlaczego nie? Przecież ich nie lubimy. Mój ojciec jest proboszczem. Nie za-
rabia dużo. Ze trzy setki rocznie. Może wydaje ci się, że to sporo, ale to nic,
Sharpe, naprawdę nic. Ludzie tacy jak William Hale to urodzeni bogacze.
Wykorzystują nas, Sharpe, poniżają. Uważają nas za śmieci.
Sharpe postukał szkłem w metal latarni, potem podrapał w drewno, uda-
jąc szczurze zęby. Wychylił się jak najdalej, stukając szkłem bliżej Braithwa-
ite. Braithwaite będzie nasłuchiwał, próbował pojąć sens tych dźwięków,
walczył z narastającym strachem.
- Jakim prawem - spytał Braithwaite podnosząc nieco ton głosu - fakt uro-
dzenia może zapewnić jednym powodzenie, a odmówić go innym? Czy je-
steśmy gorsi, bo nasi rodzice byli biedni? Musimy zawsze nosić jarzmo, bo
ich zakuci w zbroje przodkowie zagrabili fortunę? Ty i ja powinniśmy coś
wykombinować, Sharpe. Błagam, zastanów się.
Sharpe położył się teraz na pokładzie i sięgając w stronę Braithwaite’a,
zgrzytał szkłem o pokład. Dźwięki dochodziły z bezpośredniej odległości
sekretarza, który próbował dostrzec cokolwiek w egipskich ciemnościach.
- Nigdy nie napisałem do pułkownika Wallace’a, jak mi polecił - rzekł w
rozpaczy Braithwaite. - To była przysługa dla ciebie, Sharpe. Nie rozumiesz,
że jesteśmy po tej samej stronie?
Umilkł, czekając na odpowiedź, lecz w ciemności słychać było tylko deli-
katne skrobanie na pokładzie przed nim.
- Odezwij się, Sharpe! - błagał Braithwaite. - Albo zabij lorda Williama.
Braithwaite niemal szlochał ze strachu.
- Jej lordowska mość podziękuje ci, Sharpe. Podobałoby ci się to, prawda
Sharpe? Odpowiedz, na miłość Boską!
Sharpe zapukał szkłem w pokład. Słyszał chrapliwy oddech Braithwaite’a.
Sekretarz wysunął nogę, mając nadzieję dotknąć Sharpe’a, ale but trafił w
pustkę.
- Błagam cię, Sharpe, myśl o mnie jako o przyjacielu! Nie zamierzam ci
szkodzić. Po co, skoro podziwiam twoje wyczyny? Jej lordowska mość
opacznie pojęła moje słowa i tyle. Jest przewrażliwiona, Sharpe, a ja jestem
twoim przyjacielem, Sharpe, przyjacielem!
Sharpe rzucił szkiełkiem tak, że zagrzechotało gdzieś między beczkami z
prawej burty ładowni. Braithwaite krzyknął z przerażenia, lecz nie strzelił.
Załkał słysząc następne odgłosy.
- Odezwij się, Sharpe. Nie jesteśmy brutalami. Mamy wiele wspólnego, po-
winniśmy porozmawiać. Odezwij się!
Sharpe zebrał garść potłuczonego szkła i poczekał, potem cisnął je w
stronę przeciwnika. Sekretarz, ugodzony odłamkami szkła, krzyknął i wy-
strzelił przed siebie. Mały pistolet błysnął oślepiająco i kula wbiła się nie-
szkodliwie w drewno. Sharpe wstał, podszedł bliżej i poczekał, aż umilknie
echo strzału.
- Jedna kula, absolwencie Oksfordu, a teraz moja kolej.
- Nie! - Braithwaite rzucił się dziko w mrok, lecz Sharpe kopnął go mocno,
skoczył na niego, przygwoździł mu ręce i obrócił tak, że sekretarz leżał na
brzuchu.
Sharpe usiadł Braithwaite’owi na plecach.
- A teraz powiedz mi absolwencie Oksfordu - poprosił spokojnie - czego
właściwie chciałeś od lady Grace?
- Wszystko opisałem, Sharpe.
- Co opisałeś, absolwencie Oksfordu?
Mocniej ścisnął mu ręce.
- Wszystko! O tobie i lady Grace. Zostawiłem list w papierach lorda Wil-
liama z instrukcją, by otworzył go, jeśli mi się coś przytrafi.
- Jakoś ci nie wierzę, absolwencie Oksfordu.
Braithwaite szarpnął się, chcąc oswobodzić ręce.
- Nie jestem głupi, Sharpe. Myślisz, że się nie zabezpieczyłem? Oczywiście,
że zostawiłem list - umilkł na chwilę.
- Puść mnie - dodał - to omówimy sprawę.
- Zatem, jeśli cię puszczę - Sharpe nie zwalniał uścisku - odzyskasz list z
papierów lorda Williama?
- Oczywiście, przyrzekam.
- I przeprosisz lady Grace? Powiesz jej, że myliłeś się w swych podejrze-
niach?
- Oczywiście, że tak zrobię, z ochotą! Z przyjemnością!
- Ależ nie myliłeś się, absolwencie Oksfordu - Sharpe podsunął się w
stronę głowy Braithwaite’a. - Ona i ja jesteśmy kochankami. Nadzy i spoceni
w mroku. Nie mógłbym cię okłamywać twierdząc, że do niczego nie doszło,
prawda? A skoro znasz mój sekret, nie wiem, czy pozwolę ci odejść.
- Ale jest jeszcze list, Sharpe!
- Łżesz jak pies, Braithwaite. Nie ma żadnego listu.
- Jest! - krzyknął zrozpaczony Braithwaite.
Sharpe trzymał ręce sekretarza za plecami. Teraz pchnął je mocno, wy-
kręcając boleśnie z ramion. Braithwaite jęknął z bólu i zawołał o pomoc, gdy
Sharpe złapał go za ucho i wykręcił głowę na bok. Sharpe usiłował złapać
prawą ręką za twarz sekretarza, a Braithwaite próbował go ugryźć. Sharpe
uderzył go w twarz, potem złapał za ucho i włosy, wykręcając jeszcze moc-
niej głowę.
- Bóg wie, jak robią to ci przeklęci jettis - rzekł - ale widziałem, to, więc
musi być możliwe.
Przekręcił głowę Braithwaite’a ponownie i rozpaczliwy protest sekreta-
rza umilkł wraz ze ściśniętym gardłem. Oddychał chrapliwie, ale walczył,
usiłując strącić Sharpe’a z pleców. Sharpe zdumiony tym, że na jego oczach
jettis robili to z taką łatwością, zacisnął ręce na głowie Braithwaite’a i mo-
cował się ze wszystkich sił. Oddech sekretarza stał się urywany, ledwo sły-
szalny w kakofonii dźwięków ładowni, ale wciąż zipał. Sharpe wziął głęboki
wdech, przekręcił mu głowę po raz drugi i został nagrodzony cichym trza-
skiem świadczącym, że skręcił Braithwaite’owi kark.
Sekretarz nie ruszał się. Sharpe przyłożył mu palec do szyi szukając pulsu.
Poczekał. Wciąż nie było pulsu, nie ruszał się i nie oddychał, więc Sharpe
wymacał na pokładzie pistolet, który włożył do kieszeni. Wstał, przerzucił
sobie nieboszczyka przez ramię i zataczając się w rytm kołysania okrętu do-
szedł aż do drabiny pod bezanmasztem. Rzucił tu ciało, wspiął się po drabi-
nie i otworzył ciężki właz ku zdumieniu przechodzącego marynarza. Sharpe
skinął mu na powitanie, zamknął właz nad ciałem i piszczącymi w ciemno-
ściach szczurami. Potem wyszedł na światło dzienne. Pistolet wyrzucił
przez świetlik w swej kajucie. Nikt tego nie zauważył.
Na obiad była solona wieprzowina, fasola i suchary. Sharpe jadł z apety-
tem.
c
Kapitan Chase założył, że Revenant, jeśli to on mignął wtedy na horyzon-
cie, dostrzegł poprzedniego dnia topsle Pucelle pomimo tła z chmur i nocą
zmienił kurs na zachodni.
- To ich spowolni - stwierdził, odzyskując wrodzony optymizm.
Wiatr był umiarkowany i choć Pucelle nie odeszła dalej od brzegu, by nie
tracić korzyści z prądu, znaleźli się w szerokościach, gdzie występowały po-
łudniowo wschodnie powiewy.
- Wiatr się wzmocni - powiedział Chase - a barometr idzie w górę, co jest
korzystne.
Latające ryby skakały obok kadłuba Pucelle. Zły nastrój, który od rana
ogarnął okręt, rozwiał się pod wpływem słońca i optymizmu kapitana.
- Wiemy, że nie jest szybszy od nas - rzekł Chase - a my jesteśmy wewnątrz
skrętu na Kadyks.
- Jak daleko stąd do Kadyksu? - spytał Sharpe. Zażywał świeżego powie-
trza na pokładzie rufówki po obiedzie u Chase’a.
- Kolejny miesiąc - odparł Chase - ale to jeszcze nie koniec kłopotów. Po-
radzimy sobie jakoś do równika, ale potem możemy zostać unieruchomieni
ciszą.
Zabębnił palcami o reling.
- Z Bożą pomocą dopadniemy go wcześniej.
- Nie widziałeś mego sekretarza, Chase? - Lord William pojawił się na po-
kładzie i przerwał rozmowę.
- Ani śladu - odparł beztrosko Chase.
- Potrzebuję go - upierał się lord William.
Udało mu się przekonać Chase’a, by udostępnił mu jadalnię na gabinet.
Chase był temu niechętny, lecz doszedł do wniosku, że lepiej zadowolić
lorda Williama, niż żeby zdenerwowany narzekał na wszystko na okręcie.
Chase odwrócił się do piątego porucznika, Holderby’ego.
- Czy sekretarz jego lordowskiej mości jadł obiad w mesie oficerskiej?
- Nie, sir - odparł Holderby - nie widziałem go od śniadania.
- Może ty go widziałeś, Sharpe? - spytał chłodno lord. Nie lubił rozmawiać
z Sharpe’em, ale zmusił się do zadania pytania.
- Nie, wasza lordowska mość.
- Prosiłem go, by przyniósł memorandum o naszym prawdziwym porozu-
mieniu z Holkarem. Niech go, potrzebuję tego!
- Może nadal szuka? - podpowiedział Chase.
- Albo cierpi na chorobę morską, wasza lordowska mość? - dodał Sharpe.
- Wiatr się wzmógł.
- Sprawdzałem w jego kabinie - uskarżał się lord William. - Nie ma go tam.
- Panie Collier! - Chase wezwał midszypmena, który spacerował po głów-
nym pokładzie. - Zaginął sekretarz. Taki wysoki, ponury jegomość ubrany
na czarno. Przepatrz dolne pokłady, dobrze? Powiedz mu, że ma się stawić
w mojej jadalni.
- Rozkaz, sir - Collier pobiegł rozpocząć poszukiwania.
Lady Grace w towarzystwie pokojówki weszła na pokład i stanęła w przy-
zwoitej odległości od Sharpe’a. Lord William odwrócił się ku niej.
- Widziałaś Braithwaite’a?
- Nie widziałam go od rana - odparła lady Grace.
- Ten okropny mężczyzna zniknął.
Lady Grace wzruszyła ramionami na znak, że nie obchodzi ją los
Braithwaite’a, potem odwróciła się, by obserwować latające ryby skaczące
nad falami.
- Mam nadzieję, że ten nicpoń nie wypadł za burtę - powiedział Chase. -
Musiałby długo pływać.
- Nie miał żadnych spraw na pokładzie - zirytował się lord William.
- Wątpię, by utonął, wasza lordowska mość - pocieszył go Chase. - Gdyby
wypadł, ktoś by go zauważył.
- Co się wtedy robi? - spytał Sharpe.
- Zatrzymuje okręt i ratuje, jeśli to możliwe - wyjaśnił Chase. - Opowiada-
łem ci już o Nelsonie na Minerwie?
- Nawet, jeśli tak było, to opowiesz mi jeszcze raz.
Chase roześmiał się.
- W dziewięćdziesiątym siódmym, Sharpe, Nelson dowodził Minerwą. Do-
skonała fregata! Ścigały ją dwa hiszpańskie liniowce i fregata, gdy jakaś nie-
zdara wyleciała za burtę. Tom Hardy był na pokładzie. Wspaniały człowiek,
teraz dowodzi na Victory, no i Hardy spuszcza łódź by ratować tego gościa.
Widzisz ten obrazek, Sharpe? Minerwa ucieka ratując życie, ścigana przez
trzech Hiszpanów, a Hardy i jego osada łodzi z niedoszłym topielcem nie
mogą za nią nadążyć. I co wtedy robi Nelson? Skraca topsle! Dasz wiarę?
Skraca topsle. Na Boga, powiada, nie mogę stracić Hardy’ego. Teraz hiszpań-
scy Donowie nie mogą nic z tego pojąć. Czemu on się zatrzymuje? Pomyśleli,
że widzi nadciągającą odsiecz, więc te głupki sami refują żagle. Hardy pod-
pływa, wciągają ich na pokład i Minerwa ucieka jak spłoszony kot! Nelson
jest wielkim człowiekiem.
Lord William zaklął i popatrzył na zachód. Sharpe spojrzał na grot żagiel,
próbując prześledzić wzrokiem linę od samego początku, poprzez bloki i ta-
lie i z powrotem na dół, aż do kołków na wrędze. Hamaki wietrzyły się na
sieciach, do których mocowano je podczas walki jako kulochwyty. Samotny
ptak morski, biały, o wielkich skrzydłach, krążył wokół okrętu, nim zniknął
w oddali. Płatnik, pan Cowper, liczył abordażowe bosaki zatknięte wokół
głównego masztu. Lizał ołówek, zapisywał coś w notesie, zerknął z lękiem
na Chase’a i poszedł. Holderby, który zawiadywał pokładem, polecił bos-
man matowi wybić szklankę. Chase wciąż myślał o Nelsonie i uśmiechał się.
- Kapitanie! Sir! Kapitanie! - Harry Collier wyłonił się na pokładzie spod
rufówki.
- Spokojnie, panie Collier - rzekł Chase. - Okręt chyba się jeszcze nie pali?
- Nie, sir. To pan Braithwaite, sir, nie żyje, sir!
Wszyscy na rufówce spojrzeli na małego chłopca.
- Słucham, panie Col ier - powiedział Chase. - Nie mógł po prostu umrzeć!
Ludzie nie umierają, ot tak. Owszem, oficer nawigacyjny umarł, ale był stary,
a Braithwaite młody. Spadł? Został uduszony? Popełnił samobójstwo?
Oświeć mnie.
- Wpadł do ładowni, sir, chyba skręcił kark. Spadł z drabiny, sir.
- Co za nieostrożność - Chase odwrócił się.
Lord Wil iam nachmurzył się nie wierząc, co powiedzieć. Odwrócił się na
pięcie i ruszył w stronę jadalni, lecz po namyśle wrócił pospiesznie do re-
lingu.
- Midszypmen!
- Sir? - Collier zdjął kapelusz. - Wasza lordowska mość?
- Czy miał kartkę w ręku?
- Nie widziałem, sir.
- To proszę sprawdzić, panie Collier, proszę dokładnie sprawdzić - zażą-
dał lord William - i przynieść do mojej kabiny, jeśli pan coś znajdzie.
Poszedł. Lady Grace spojrzała na Sharpe’a, który odwzajemnił spojrzenie
z obojętną miną, potem spojrzał na maszt.
Ciało przyniesiono na pokład. Było oczywiste, że biedny Braithwaite ze-
ślizgnął się z drabiny i skręcił sobie kark, lecz chirurg uznał za dziwne, że
sekretarz miał wykręcone obie ręce.
- Może łapał się za poręcz? - podpowiedział Sharpe.
- To bardzo możliwe - przyznał Pickering. Nie wydawał się przekonany,
ale nie zamierzał rozwiązywać tej tajemnicy. - Przynajmniej miał szybką
śmierć.
- Miejmy nadzieję - rzekł nabożnie Sharpe.
- Pewnie uderzył głową o beczkę - Pickering przekręcił głowę niebosz-
czyka, szukając śladu, lecz nic nie znalazł.
Wstał i otrzepał ręce.
- Zdarza się przynajmniej raz podczas każdego rejsu - stwierdził - Czasem
i więcej razy. Mamy tu dowcipnisiów, panie Sharpe, którzy lubią smarować
szczeble mydłem. Zwłaszcza, gdy sądzą, że to płatnik skorzysta z drabiny.
Na ogół kończy się złamaniem nogi i ogólnymi obrażeniami, ale nasz pan
Braithwaite miał mniej szczęścia.
Nastawił wykręcone ramiona.
- Paskudny był z niego typ, co?
Ciało Braithwaite’a zostało obnażone i umieszczone w jego wiszącym
łóżku, a żaglomistrz zaszył je starym kawałkiem żagla służącym za wieko
trumny. Ostatni szew zwyczajowo przeszył nos zmarłego, by upewnić się,
że naprawdę nie żyje. Trumnę obciążono trzema osiemnastofuntowymi ku-
lami i umieszczono na grubej, szerokiej desce przy furcie wejściowej prawej
burty.
Chase przygotował modlitwę za zmarłych. Oficerowie z Pucelle stali z od-
krytymi głowami przy trumnie przykrytej brytyjską flagą. Lord William i
lady Grace stanęli przy furcie.
- Powierzamy jego ciało głębinom - czytał z namaszczeniem Chase - aby
uległo zniszczeniu z nadzieją na zmartwychwstanie, gdy morze przezwy-
cięży śmierć przez naszego Pana Jezusa Chrystusa, który swym przyjściem
odmieni nasze nędzne ciało na swoje podobieństwo.
Chase zamknął modlitewnik i spojrzał na lorda Williama, który skinął
głową i w kilku wyważonych słowach opisał nieskazitelny charakter i mo-
rale Braithwaite’a, jego zalety jako zaufanego sekretarza. Na koniec lord
William wyraził gorącą nadzieję, że Bóg Wszechmogący oświeci duszę se-
kretarza światłością wiekuistą.
- Jego strata - zakończył lord William - jest smutnym wydarzeniem.
- Zaiste - rzekł Chase.
Skinął na dwóch przycupniętych przy desce żeglarzy, którzy posłusznie
podnieśli ją tak, że trumna wysunęła się spod flagi. Sharpe usłyszał, jak kra-
wędź łóżka uderza o furtę, potem rozległ się plusk.
Sharpe zerknął na lady Grace, odwzajemniła beznamiętne spojrzenie.
- Czapki włóż - polecił Chase.
Oficerowie wrócili do swych obowiązków, marynarze zabrali deskę i
flagę. Lady Grace ruszyła w stronę schodów rufówki i samotny Sharpe pod-
szedł do relingu wpatrując się w morze.
- Bóg dał - lord William Hale znalazł się nagle obok Sharpe’a - Bóg wziął.
Błogosławione imię Pańskie.
Sharpe zdumiony tym, że jego lordowska mość zaszczycił go rozmową,
milczał przez kilka sekund.
- Przykro mi z powodu sekretarza, wasza lordowska mość.
Lord William spojrzał na Sharpe’a, którego znów zdumiało podobieństwo
jego lordowskiej mości do sir Arthura Wellesleya. Te same zimne oczy, ha-
czykowaty nos jak dziób jastrzębia, lecz w wyrazie twarzy lorda Wil iama
dostrzegł cień rozbawienia, jakby jego lordowska mość znał informacje nie-
dostępne dla Sharpe’a.
- Naprawdę przykro ci, Sharpe? - spytał lord William. - To miło z twojej
strony. Wspominałem go dobrze, bo cóż miałem rzec? Prawdę mówiąc był
ograniczonym człowiekiem, zawistnikiem, kiepsko wywiązującym się ze
swych obowiązków, więc wątpię, by świat dużo wraz z nim stracił.
Lord William nasunął kapelusz, jakby chciał już odejść, wtem odwrócił
się, do Sharpe’a.
- Tak się złożyło, Sharpe, że nigdy nie podziękowałem ci za to, co zrobiłeś
dla mej żony na Calliope. To niedopatrzenie z mej strony, za które przepra-
szam. Dziękuję ci również za tę przysługę i dziękuję z góry za to, że nie bę-
dziemy do tego więcej wracać.
- Oczywiście, wasza lordowska mość.
Lord William oddalił się. Sharpe spoglądał w ślad za nim zastanawiając
się, czy to nie jakaś gra, o której nic nie wie. Pamiętał, że Braithwaite przy-
sięgał, iż zostawił list w papierach lorda Williama, jednak wziął to za kłam-
stwo. Sharpe uznał, że widzi niebezpieczeństwo tam, gdzie go nie ma. Skwi-
tował rozmowę wzruszeniem ramion i wszedł najpierw na rufówkę, potem
na jej pokład i stojąc przy relingu spoglądał na niknący w dali kilwater.
Z tyłu usłyszał kroki. Poznał je, nim stanęła obok niego patrząc w morze.
- Tęskniłam za tobą - rzekła cicho.
- A ja za tobą - odparł Sharpe.
Patrzył na kilwater, który przykrył miejsce, gdzie ciało sekretarza pogrą-
żyło się w mrocznej głębinie, znacząc swą drogę sznurem bąbelków.
- Spadł? - spytała lady Grace.
- Na to wygląda. Musiał mieć szybką śmierć, co jest błogosławieństwem.
- Istotnie - przyznała i odwróciła się ku niemu. - Słońce nieznośnie pali.
- Może powinnaś zejść na dół. Moja kajuta jest chłodniejsza, tak mi się
przynajmniej zdaje.
Skinęła głową, spojrzała mu w oczy i odwróciwszy się gwałtownie, ode-
szła.
Sharpe odczekał pięć minut nim poszedł za nią.
c
Pucelle, gdyby ktoś oglądał ją z miejsca, gdzie latające ryby wzbijały się
ponad powierzchnię morza, wyglądała pięknie tego popołudnia. Okręty wo-
jenne nie są eleganckie. Masywne kadłuby sprawiają, że maszty wyglądają
na nieproporcjonalnie krótkie, lecz kapitan Chase wciągnął wszystkie moż-
liwe żagle i te bombramżagle, boczne wytykowe i górne topżagle zrówno-
ważyły optycznie wielki żółto czarny kadłub. Wesoło błyszczała srebrna
farba na rufie i galionie, jaskrawo lśniły żółto pomalowane burty, pokład był
wyszorowany i lśniący, a w kilwaterze pieniła się woda. Siedemdziesiąt
cztery armaty pozostawały w ukryciu.
Zgnilizna, wilgoć i rdza były niewidoczne z zewnątrz, a nawet wewnątrz
jakby mniej cuchnęło. W kubryku dojono trzy ostatnie kozy przed kapitań-
ską kolacją. W zęzie chlupała woda. W mrokach ładowni rodziły się, wal-
czyły i zdychały szczury. W magazynie artylerzyści szyli worki na proch do
armat, zapomniawszy o tym, że kiedyś dziwka sprzedawała swe wdzięki
między dwiema skórami chroniącymi wejście do magazynu przed przypad-
kową iskrą. W kambuzie kucharz, jednooki syfilityk, wzdrygnął się czując
smród źle zasolonej wołowiny, lecz i tak wrzucił ją do garnka. Kapitan Lle-
wellyn w swej kajucie na rufie marzył o zwycięskim poprowadzeniu swych
żołnierzy do szturmu na pokład Revenant. Zabrzmiały cztery popołudniowe
szklanki. Na rufówce marynarz wyrzucił log, kawał drewna i patrzył, jak lina
rozwija się ze szpuli. Zliczał znikające za relingiem węzły, głośno wyśpie-
wując ich liczbę, a oficer zerkał na kieszonkowy zegarek. Kapitan Chase
wszedł do kabiny dziennej i postukał w barometr. Wciąż się podnosił.
Wachtowi po służbie spali w hamakach zawinięci jak owady w kokonach.
Cieśla przycinał kawałek drewna dębowego na lawetę armatnią, a w sy-
pialni Chase’a chorąży i dama leżeli złączeni uściskiem.
- Zabiłeś go? - spytała szeptem lady Grace.
- A co za różnica, jeśli nawet?
Przesunęła palcem po bliźnie na jego policzku.
- Nienawidziłam go - szepnęła. - Odkąd zatrudnił go William, wciąż mnie
obserwował. Ślinił się. Powiedział, że jeśli przyjdę do jego kajuty, będzie
milczał. Chciałam go uderzyć. Prawie to zrobiłam. Ale pomyślałam sobie, że
wtedy wszystko powie Williamowi, więc wyszłam. Nienawidziłam go.
- A ja go zabiłem - rzekł cicho Sharpe.
Nie odpowiedziała, tylko pocałowała go w czubek nosa.
- Wiem. Już w chwili, gdy William spytał mnie, gdzie on jest, wiedziałam,
że go zabiłeś. Było naprawdę szybko?
- Niezbyt - przyznał Sharpe. - Chciałem, żeby wiedział, czemu umiera.
Przemyślała to i doszła do wniosku, że nie ma nic przeciw temu, że
Braithwaite skończył powoli i boleśnie.
- Nikt przedtem dla mnie nie zabił.
- Dla ciebie przeszedłbym we krwi po kolana - rzekł Sharpe.
Znów przypomniał sobie twierdzenia Braithwaite’a, że zostawił list dla
lorda Williama. Ponownie rozwiał obawy przychylając się do myśli, że były
to rozpaczliwe próby ocalenia życia przez osaczonego człowieka. Nie wspo-
mniał o tym lady Grace.
Słońce chyliło się ku zachodowi, rozciągając niezwykłe cienie fałów, żagli
i masztów na zielonym morzu. Dzwon okrętowy wybił połowę godziny.
Przed kapitana Chase doprowadzono trzech marynarzy oskarżonych o
różne przewinienia i całej trójce wstrzymano tygodniową porcję rumu. Do-
bosz piechoty morskiej skaleczył się w rękę bawiąc się kordelasem. Chirurg
opatrzył ranę i wytargał go za uszy za głupotę. Okrętowy kot spał na kuchni.
Płatnik powąchał wodę z beczki i mimo stęchlizny zaznaczył kredą, że na-
daje się do picia.
Tuż po zachodzie słońca, gdy zachód płonął łuną, ostatnie promienie od-
biły się w odległych żaglach.
- Żagiel w ćwiartce bakburty - zawołał marynarz na oku. - Żagiel w
ćwiartce bakburty!
Sharpe nie słyszał okrzyku. W tym momencie nie usłyszałby nawet trąby
archanielskiej, lecz reszta okrętu słyszała nowinę i rozległ się szmer pod-
niecenia. Łowy nie zostały skończone, wciąż trwały, a zwierzyna była znów
w zasięgu wzroku.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nastały szczęśliwe dni.
Obcym okrętem był rzeczywiście Revenant. Chase nigdy nie widział go z
bliska i choć bardzo się starał, nie zdołał doprowadzić Pucelle na odległość
wystarczającą do odczytania nazwy, lecz jeden ze zwerbowanych maryna-
rzy z Calliope rozpoznał krój bezanu Francuza. Sharpe oglądał go przez lu-
netę i nie dopatrzył się niczego szczególnego w wielkim żaglu na rufie nie-
przyjacielskiego okrętu, choć marynarz upierał się, że bezan był źle napra-
wiony i w konsekwencji wisiał krzywo. Teraz Francuz uciekał przed Pucelle
do domu. Okręty były niemal bliźniaczej budowy i żaden nie mógł bez po-
mocy pogody zyskać nad drugim przewagi, a bóg wiatrów obdzielał je ła-
skami po równo.
Revenant był na zachodzie i oba okręty żeglowały na północny zachód, by
ominąć wielki występ Afryki. Chase wierzył, że zapewni Pucelle przewagę,
gdy znajdą się na północ od równika, bo Francuz będzie musiał skręcić na
wschód, by dobić do brzegu. Nocą Chase martwił się, że zgubi swą zdobycz,
lecz rano okazywało się, że jest w tej samej odległości, czasem chowając, to
znów wystawiając kadłub zza horyzontu. Żaden z żeglarzy Chase’a nie po-
trafił zmniejszyć dystansu tak, by Montmorin natychmiast go nie zwiększył.
Gdy Chase odbijał na zachód, próbując skrócić dystans, francuski okręt ucie-
kał nieco do przodu i Chase musiał wracać na poprzedni kurs, przeklinając
utratę odległości. Modlił się nieustannie, by Montmorin zawrócił na wschód
i podjął walkę, ale ten nie dawał się skusić. Wolał doprowadzić okręt do
Francji, a przynajmniej do wybrzeży francuskiego sojusznika, Hiszpanii. Lu-
dzie, których miał na pokładzie, chcieli stworzyć Francji kolejną okazję do
wykopania Brytyjczykom grobu w Indiach.
- Najpierw musi sforsować naszą blokadę - powiedział któregoś wieczoru
po kolacji Chase, wzdrygnął się i ostudził nieco swój optymizm. - Co nie bę-
dzie trudne.
- Dlaczego? - spytał Sharpe.
- Blokada Kadyksu nie jest zbyt ścisła - objaśnił Chase. - Większe okręty
są w morzu, za horyzontem. Przy brzegu zostało jedynie kilka fregat i Mont-
morin je zmiecie. Nie, musimy go złapać.
Kapitan nachmurzył się.
- Nie można przesuwać pionków na bok, Sharpe!
- Nie można?
Rozmawiali podczas pierwszej wachty, która przewrotnie trwała od
ósmej wieczór do północy. Wówczas to Chase był spragniony towarzystwa,
a Sharpe przywykł do popijania brandy z kapitanem uczącym go gry w sza-
chy. Lord William i Lady Grace byli również częstymi gośćmi. Lady Grace
lubiła tę grę i radziła sobie całkiem nie źle, bo zawsze zmuszała Chase’a do
poważnego zastanawiania się nad szachownicą. Lord William wolał po ko-
lacji oddawać się lekturze, a gdy raz zagrał przeciwko Chase’owi, dał mu
mata w kwadrans. Piąty porucznik Holderby był dobrym szachistą i kiedy
zapraszano go na kolację, pomagał Sharpe’owi grać z Chase’em. Sharpe i
lady Grace ostentacyjnie ignorowali się nawzajem przy takich spotkaniach.
Stałe wiatry pchały ich na północ, słońce świeciło, a dla Sharpe’a były to
najszczęśliwsze tygodnie. Wraz ze śmiercią Braithwaite’a lord William Hale
miał więcej pracy przy pisaniu raportu dla brytyjskiego rządu, więc Sharpe
i lady Grace byli mniej skrępowani. Choć bardzo starali się zachować dys-
krecję, Sharpe podejrzewał, że załoga wie o ich schadzkach. Nie odważył się
korzystać z jej kabiny, w obawie, że lord William mógłby domagać się wej-
ścia, więc ona przychodziła do niego, przemykając się w czarnej pelerynie
przez ciemną rufówkę. Zwykle czekała na małe zamieszanie, gdy zmieniały
się wachty, zanim wślizgnęła się przez otwarte drzwi Sharpe’a, znajdujące
się obok wejścia do kajuty pierwszego porucznika, którą zajmował lord Wil-
liam, by wyglądało na to, że wchodzi do męża. Jednak trudno jej było ujść
uwadze sternika. Johnny Hopper, bosman z załogi, Chase’a, uśmiechał się
znacząco do chorążego. Sharpe udawał, że tego nie zauważa, przekonał się
jednak, że ich tajemnica jest bezpieczna, bo załoga go lubiła i nie cierpiała
zarozumiałego lorda Williama. Sharpe i Grace powtarzali sobie, że muszą
zachować dyskrecję, jednak narażali się na zdemaskowanie co noc, a cza-
sem także w dzień. Nie mogli się powstrzymać mimo niebezpieczeństwa.
Sharpe’a zamroczyła miłość, a kochał Grace coraz bardziej, bo rozświetlała
mu dzielącą ich przepaść. Leżała z nim pewnego popołudnia, gdy promień
słońca wpadający przez świetlik malował owalny kształt na przeciwległej
grodzi. Grace w pamięci liczyła ilość pokoi w jej domu w Lincolnshire.
- Trzydzieści sześć - stwierdziła - nie wliczając w to głównego holu i po-
mieszczeń służby.
- W naszym domu też ich nie liczyliśmy - odparł Sharpe i jęknął, gdy ugo-
dziła go łokciem w żebra.
Leżeli na rozpostartych na podłodze kocach, bo wiszące łóżko było za wą-
skie.
- To ilu macie służących? - spytał.
- Na wsi? Chyba dwudziestu trzech, ale tylko w domu. A w Londynie?
Czternastu, jest jeszcze stangret i chłopcy stajenni. Nie mam pojęcia ilu. Sze-
ściu czy siedmiu.
- Też nie mogę doliczyć się swoich. To boli! - jęknął.
- Cicho! - szepnęła. - Chase usłyszy. Miałeś kiedyś służącego?
- Małego arabskiego chłopca, który chciał pojechać ze mną do Anglii, ale
umarł.
Leżał cicho, rozkoszując się dotykiem jej skóry.
- Co myśli o tobie pokojówka?
- Że leżę w mroku i nie chcę nikogo widzieć. Powiedziałam, że słońce przy-
sparza mi bólu głowy.
- A co jej mówisz, kiedy pada? - uśmiechnął się.
- Oczywiście, że od deszczu mam migrenę. Mary to nie obchodzi. Zako-
chała się w stewardzie Chase’a, więc cieszy się, że jej nie potrzebuję. Buszuje
w jego pentrze.
Grace przesunęła palcami w dół brzucha Sharpe’a.
- Może razem uciekną na morza?
Czasem Sharpe miał wrażenie, że on i Grace uciekli w morze i bawią się
udając, że Pucelle jest ich prywatnym okrętem, załoga służbą i że już zawsze
będą żeglować po tym łagodnym morzu i pod słonecznym niebem. Nigdy
nie mówili o tym, co ich czeka na końcu podróży, że Grace będzie musiała
wrócić do swego uporządkowanego świata, Sharpe zaś na swoje miejsce nie
wiedząc, czy ją jeszcze zobaczy.
- Jesteśmy jak dzieci - powtarzała nieraz Grace z nutą podziwu w głosie -
nieodpowiedzialne i beztroskie dzieci.
Rankami Sharpe ćwiczył z żołnierzami, po południu spał, wieczorem jadł
kolację z Chase’em. Potem czekał niecierpliwie, aż lord William zażyje swoje
laudanum na sen i Grace będzie mogła do niego przyjść. Gadali, spali, ko-
chali się i znów gadali.
- Nie kąpałam się od Bombaju - powiedziała pewnej nocy wzdrygając się.
- Ja też nie.
- Ale przywykłam do kąpieli!
- Jak dla mnie, ładnie pachniesz.
- Cuchnę - odparła. - Cały okręt cuchnie. I brakuje mi spacerów. Uwielbiam
wiejskie przechadzki. Gdyby to zależało ode mnie, nie wróciłabym do Lon-
dynu.
- Spodobałoby ci się w armii - powiedział Sharpe. - Ciągle chodzimy na
długie spacery.
Przez chwilę leżała cicho, potem wzburzyła mu włosy.
- Czasem marzę, by William umarł - szepnęła. - Nie we śnie, na jawie. To
okropne.
- Bardzo ludzkie - pocieszył ją Sharpe. - Też o tym myślę.
- Chciałabym, by wypadł za burtę albo spadł z drabiny. Nic z tego.
Nie bez pomocy, pomyślał Sharpe i odsunął od siebie tę myśl. Zabicie Bra-
ithwaite’a to jedno, sekretarz okazał się szantażystą, ale lord William nie
zrobił niczego, jedynie był arogancki i ożenił się z kobietą, którą kochał
Sharpe. A jednak Richard zastanawiał się czasem, czy go nie zabić, choć nie
wiedział, jak to zrobić. Lord William raczej nie zapuszczał się do ładowni, a
już na pewno nie przebywał po zmroku na pokładzie, gdzie można by go
wypchnąć za burtę.
- Gdyby umarł - rzekła cicho Grace - byłabym bogata. Sprzedałabym dom
w Londynie i osiadła na wsi. Miałabym wielką bibliotekę z kominkiem, cho-
dziła z psami, a ty mieszkałbyś ze mną. Byłabym panią Sharpe.
Przez chwilę Sharpe myślał, że się przesłyszał.
- Brakowałoby ci sfer - uśmiechnął się.
- Nie cierpię sfer - odrzekła gwałtownie. - Puste rozmowy, głupi ludzie,
nieustanna rywalizacja. Wolałabym się zamknąć z książkami od podłogi aż
po sufit.
- A co ja bym robił?
- Kochał się ze mną i patrzył spode łba na sąsiadów.
- To chyba bym sobie poradził - odparł Sharpe, choć było to tylko marze-
nie, które mogłaby urzeczywistnić śmierć jednego człowieka. - Czy w kaju-
cie twego męża jest furta działowa? - Wiedział, że nie powinien zadawać
tego pytania.
- Tak, czemu pytasz?
- Tak sobie - zastanawiał się, czy zdołałby pójść nocą do kabiny lorda Wil-
liama, obezwładnić go i wyrzucić przez furtę działową, ale zaniechał tego
pomysłu. Kajuta lorda Williama, tak jak Sharpe’a, była pod pokładem ste-
rówki, blisko koła sterowego i Sharpe wątpił, czy mógłby popełnić morder-
stwo i pozbyć się ciała bez zaalarmowania oficera wachtowego. Nawet
skrzyp otwieranej furty działowej byłby za głośny.
- Nigdy nie choruje - powiedziała pewnego popołudnia Grace, gdy zaryzy-
kowała przyjście do kabiny Sharpe’a. - Nigdy.
Wiedział, że myślała o tym samym, co on, lecz wątpił, by lord William
mógł umrzeć na jakąś pospolitą chorobę.
- Może zginie podczas walki z Revenant - rzekł Sharpe.
- Będzie wtedy na dole, mój kochany, bezpieczny pod linią wodną -
uśmiechnęła się Grace.
- Jest mężczyzną - zdumiał się Sharpe. - Powinien walczyć.
- Jest politykiem i zabija nie walcząc. Powiedział mi, że jego życie jest zbyt
cenne by ryzykował, w co naprawdę wierzy! Jednak, gdy dotrzemy do An-
glii, będzie stanowczo twierdził, że odegrał niepoślednią rolę w pokonaniu
Revenant, a ja, jako lojalna żona, będę się uśmiechała do podziwiającego go
towarzystwa. Jest politykiem.
Na zewnątrz przed kajutą, na odcinku między kołem sterowym a przedłu-
żeniem pokładu sterówki, dały się słyszeć kroki. Sharpe słuchał uważnie,
mając nadzieję, że jak zwykłe się oddalą, lecz tym razem podeszły wprost
pod jego drzwi. Grace ścisnęła go za rękę i zadrżała, gdy rozległo się puka-
nie. Sharpe nie odpowiedział. Ktoś szarpnął za klamkę, próbując otworzyć.
- Kto tam? - spytał Sharpe udając rozespanie.
- Midszypmen Collier, sir.
- Czego chcesz?
- Jest pan proszony do kajuty kapitana, sir.
- Powiedz mu, że będę za chwilę, Harry - odrzekł Sharpe.
Serce biło mu mocno.
- Musisz iść - szepnęła Grace.
Sharpe ubrał się, przypasał szablę, pocałował Grace i wymknął się przez
drzwi. Chase stał przy lewoburtowej wancie, spoglądając na odległy punkt,
którym był Revenant.
- Pan mnie wzywał, sir? - spytał Sharpe.
- Nie, Sharpe, nie ja - odparł Chase. - To lord William chce cię widzieć.
- Lord Wil iam? - Sharpe nie mógł ukryć zdziwienia w głosie.
Chase uniósł brew, jakby chciał powiedzieć, że Sharpe sam napytał sobie
biedy, potem skinął głową w stronę jadalni. Sharpe uspokoił przerażenie
powtarzając, że Braithwaite nie zostawił żadnego listu, poprawił czerwony
surdut i podszedł do drzwi jadalni. Zapukał.
Lord William poprosił by wszedł i machnięciem ręki wskazał mu krzesło.
Lord William siedział sam przy długim stole zawalonym książkami i papie-
rami. Pisał, a skrzypienie pióra brzmiało władczo. Pisał przez dłuższy czas,
ignorując Sharpe’a. Świetlik nad stołem był otwarty i wiatr poruszał papie-
rami. Sharpe spoglądał na starannie ułożone siwe włosy jego lordowskiej
mości.
- Piszę raport - przerwał ciszę lord William. Sharpe drgnął gwałtownie - o
sytuacji politycznej w Indiach.
Umoczył koniec pióra w kałamarzu, wytarł je starannie, napisał kolejne
zdanie i odłożył pióro na małą srebrną podstawkę. Zimne oczy były szkliste
i mętne, zapewne w skutek cowieczornego zażywania laudanum, lecz nadal
malował się w nich niesmak na widok Sharpe’a.
- Zazwyczaj nie zwracam się o pomoc do młodszych oficerów, lecz w tych
okolicznościach nie mam większego wyboru. Potrzebuję twojej opinii,
Sharpe, na temat bojowego potencjału Mahratty.
Sharpe’owi ulżyło. Mahratta! Od wejścia do jadalni myślał wyłącznie o
tym, że Braithwaite upierał się, że zostawił ten cholerny list, a lord William
pragnie jedynie jego opinii o Mahrattasie!
- To dzielni ludzie, wasza lordowska mość - rzekł Sharpe.
- Powinienem spodziewać się po tobie - wzruszył ramionami lord William
- takiej pospolitej odpowiedzi.
Stwierdził zgryźliwie, zaplótł palce i popatrzył na Sharpe’a znad wypielę-
gnowanych paznokci.
- Jest dla mnie oczywistym, Sharpe, że musimy w końcu przejąć zarządza-
nie nad całym Półwyspem Indyjskim. Z czasem stanie się to również jasne
dla rządu. Główną przeszkodą są ambicje pozostałych prowincji Mahratty,
zwłaszcza rządzonych przez Holkara. Uściślę pytanie. Czy te prowincje
mogą powstrzymać nas przed zaanektowaniem ich terytoriów?
- Nie, wasza lordowska mość.
- Wyłóż to jaśniej - lord William wyjął czystą kartkę papieru i przygotował
pióro.
Sharpe wziął głęboki wdech.
- To dzielni ludzie, wasza lordowska mość - powtórzył, narażając się na
gniewne spojrzenie - ale to za mało. Nie rozumieją naszego sposobu prowa-
dzenia walki. Sądzą, że kluczem jest artyleria, sir, więc ustawiają armaty w
długim rzędzie, a za nimi rozmieszczają piechotę.
- My tak nie robimy? - zdumiał się lord William.
- My ustawiamy armaty na skrzydłach piechoty, sir. W ten sposób, kiedy
atakuje nas piechota, bierzemy ich w krzyżowy ogień. Zabijamy więcej lu-
dzi, wasza lordowska mość.
- A ty - rzekł zjadliwie lord William, pędząc piórem po papierze - jesteś
ekspertem w zabijaniu. Mów dalej Sharpe.
- Ustawiając działa na froncie, sir, dają swej piechocie poczucie bezpie-
czeństwa. A kiedy tracą działa, piechota traci morale, sir. Poza tym, sir, nasi
chłopcy strzelają znacznie szybciej niż tamci, więc kiedy miniemy linię dział,
rzecz sprowadza się tylko do zabijania.
Sharpe patrzył na skrzypiące pióro i poczekał, aż jego lordowska mość
znów zanurzy je w kałamarzu.
- Wolimy podejść bliżej, wasza lordowska mość. Oni strzelają na dystans,
a to nie jest dobre. Trzeba podejść jak najbliżej, aż poczuje się ich zapach i
wtedy strzelać.
- Powiadasz, że ich piechocie brak naszej dyscypliny?
- Brak im wyszkolenia, sir - zastanowił się. - No i nie są zdyscyplinowani.
- Niewątpliwie - podkreślił lord William - nie stosują kary chłosty. A gdyby
ich piechotę dobrze wyszkolili na przykład Europejczycy?
- Niewiele by to dało, sir. Nasi sipajowie są dobrzy, ale Mahrattaczycy nie
lubią dyscypliny. To jeźdźcy, rabusie. Wynajmują piechotę z innych prowin-
cji, ale ludzie nigdy nie będą tak dobrze walczyć, jak o swoje. No i to wymaga
czasu, wasza lordowska mość. Gdybym dostał kompanię Mahrattaczyków,
potrzebowałbym roku by ich wyszkolić. Zrobiłbym to, lecz niechętnie. To
urodzeni jeźdźcy, bezładna kawaleria.
- Zatem myślisz, że nie powinniśmy zbyt serio traktować ucieczki mon-
sieur Vaillarda do Paryża?
- Nie wiem, wasza lordowska mość.
- Ano, nie wiesz. Poznałeś Pohlmanna, Sharpe?
To pytanie zaskoczyło Sharpe’a.
- Nie - wydusił zmieszany.
- Przecież musiałeś go widzieć - lord William pogrzebał w papierach - pod
Assaye.
Odszukał nazwę, której, jak sądził Sharpe, nigdy nie zapomni.
- Tylko przez lunetę, wasza lordowska mość.
- Tylko przez lunetę - powtórzył powoli lord William. - A jednak Chase
zapewniał mnie, że byłeś bardzo pewny identyfikacji. Bo inaczej czemuż by
ten człowiek czynu pędził przez Atlantyk?
- To chyba oczywiste, wasza lordowska mość - odparł niepewnie Sharpe.
- Meandry twego umysłu stanowią dla mnie nieustanną zagadkę, Sharpe
- powiedział lord William pisząc. - Oczywiście skoryguję twoje opnie roz-
mawiając ze starszymi oficerami w Londynie, lecz twoje młodzieńcze prze-
myślenia pomogą mi nakreślić pierwszy szkic. Być może porozmawiam z
dalszym kuzynem mojej żony, sir Arthurem.
Pióro skrzypiało równomiernie.
- Panie Sharpe, nie wie pan, gdzie jest teraz moja żona?
- Nie, wasza lordowska mość - Sharpe chciał spytać, skąd niby miałby wie-
dzieć, ale ugryzł się w język, bo mógłby usłyszeć nieciekawą odpowiedź.
- Nabrała zwyczaju znikania.
Lord Wil iam utkwił szare oczy w rozmówcy.
Sharpe milczał. Czuł się jak mysz obserwowana przez kota.
Lord William odwrócił się i spojrzał na grodź dzielącą jadalnię od kajuty
Sharpe’a. Pewnie patrzył na obraz przedstawiający starą fregatę Chase’a,
Spritely.
- Dziękuję, Sharpe - powiedział, spoglądając z powrotem na chorążego. -
Zamknij starannie drzwi, dobrze? Zapadka nie jest dobrze dopasowana do
szyldziku.
Sharpe wyszedł. Pocił się. Czy lord William wiedział?
Czy Braithwaite naprawdę napisał list? Jezu, pomyślał, Jezu. Igrał z
ogniem.
- I co? - Kapitan Chase podszedł i stanął obok z rozbawioną miną.
- Chciał informacji o Mahrattasie, sir.
- A my to nie? - spytał słodko Chase. Spojrzał na żagle, pochylił nad kom-
pasem i uśmiechnął się. - Okrętowa orkiestra da dziś wieczorem koncert w
kubryku. Wszyscy jesteśmy zaproszeni po kolacji. Śpiewasz, Sharpe?
- Nieszczególnie, sir.
- Porucznik Peel śpiewa. Miło posłuchać. Kapitan Llewellyn jako Walijczyk
również powinien śpiewać, lecz niestety. Obsada działa z niższego pokładu
tworzy wspaniały chór. Zakażę im śpiewać świństw o żonie admirała, by nie
urazić lady Grace, lecz i tak zapowiada się cudowny wieczór.
Grace opuściła kabinę. Sharpe zamknął drzwi, zmrużył oczy i poczuł, jak
pot przemacza mu koszulę. Igranie z ogniem.
c
Dwa poranki później na południowym wschodzie pojawiła się odległa
wyspa. Revenant musiał przejść w nocy blisko brzegu, ale o świcie był już
kawał na północ. Mały skrawek czegoś szarego spowity przez chmury, to
wszystko, co Sharpe zdołał dostrzec przez lunetę.
- Nazywa się Święta Helena - wyjaśnił Chase - i należy do Kompanii
Wschodnioindyjskiej. Gdybyśmy nie byli zajęci czymś innym, Sharpe, za-
trzymalibyśmy się po wodę i warzywa.
Sharpe spojrzał na skrawek wyspy samotnej na przepastnym oceanie.
- Kto tam mieszka?
- Pechowi urzędnicy Kompanii, kilka rodzin i groźni czarni niewolnicy.
Clouter był tam niewolnikiem. Spytaj go oto.
- Uwolniłeś go?
- Sam się uwolnił. Przypłynął do nas jednej nocy, wspiął się po linie ko-
twicznej i ukrywał, dopóki nie byliśmy daleko w morzu. Nie wątpię, Kom-
pania chciałaby go odzyskać, ale mogą sobie pogwizdać. Jest za dobrym że-
glarzem.
Na okręcie była grupa czarnych marynarzy, inna Hindusów, kilku Amery-
kanów, Holendrów, Szwedów, Duńczyków, a nawet dwóch Francuzów.
- Czemu nazywają go Clouter6? - spytał Sharpe.
- Bo jak walnął jednego gościa, to ten nie mógł przez tydzień dojść do sie-
bie - odparł rozbawiony Chase.
Wziął tubę z relingu i zawołał Cloutera, który odpoczywał z innymi na ku-
bryku.
- Chciałbyś mnie podwieźć na Świętą Helenę, Clouter? Odwiedziłbyś sta-
rych kumpli.
Clouter pokazał podrzynanie gardła i Chase roześmiał się. Ten drobny
gest, zdaniem Sharpe’a, dowodził, że Pucelle jest szczęśliwym okrętem.
Chase był wyrozumiałym dowódcą, co wcale nie umniejszało ani nie pod-
kopywało jego autorytetu, lecz skłaniało ludzi do wytężonej pracy. Byli
6 clou t (ang.) - kuks, cios (przyp. tłum.)
dumni ze swego okrętu, swojego kapitana i Sharpe nie wątpił, że będą wal-
czyć dla niego jak diabli, lecz Capitaine Louis Montmorin cieszył się taką
samą opinią, więc spotkanie obu okrętów niewątpliwie zmieni się w
krwawą łaźnię. Sharpe obserwował Chase’a, bo uznał, że może się dużo na-
uczyć, jeśli idzie o sztukę dowodzenia ludźmi. Zauważył, że kapitan nie sta-
rał się wzmocnić swego autorytetu karami, lecz raczej nagradzając za speł-
nianie wysokich wymagań. Miał również wątpliwości. Chase nie był pewien,
czy służącym Pohlmanna był rzeczywiście Michel Vaillard, nie wiedział też,
czy uda się złapać Revenant, nawet, jeśli Francuz był na pokładzie. W razie
porażki lordowie Admiralicji potępiliby jego inicjatywę, by zabrać Pucelle
tak daleko od wyznaczonego rejonu. Sharpe wiedział, że Chase martwi się
tym wszystkim, jednak załoga nie miała pojęcia o wątpliwościach kapitana.
Dla nich był pewny swego, stanowczy i zdecydowany, więc mu ufali. Sharpe
obserwował to z zamiarem naśladowania, ale potem zastanawiał się, czy
rzeczywiście zostanie w armii. Może lord William umrze? Może podczas
bezsennej nocy wyjdzie na pokład i wypadnie za burtę?
I co dalej? Biblioteka z kominkiem? Grace byłaby szczęśliwa mając książki,
a on? Za każdym razem, gdy zadawał sobie te pytania, unikał odpowiedzi,
bo wiązałyby się z morderstwem. Można było zabić sekretarza i upozoro-
wać upadek z drabiny, lecz para Anglii nie tak łatwo da się wyeliminować.
Zresztą Sharpe nie miał żadnego prawa zabić lorda Williama. Pewnie zro-
biłby to przy nadarzającej się okazji, ale wiedział, że byłoby to złe i odcisnę-
łoby się piętnem na jego przyszłości. Nieraz zdumiewały go własne prze-
myślenia. Sharpe znał dziesiątki ludzi gotowych zabić za kufel piwa, ale nie
zaliczał się do nich. Musiałby mieć powód, a samo chciejstwo nie wystar-
czało do morderstwa. Miłość też nie.
Sprowokować lorda Williama do pojedynku? Zastanawiał się nad tym,
lecz podejrzewał, że lord William nie udzieli satysfakcji byle chorążemu.
Lord William używał subtelniejszego oręża: memorandum do Horse Gu-
ards, listy do wyższych oficerów, słówko szepnięte do właściwego ucha i
Sharpe stanie się nikim. Lepiej o tym zapomnieć, postanowił Sharpe, dać
spokój marzeniom. Spróbował zająć się pracą na okręcie. Wraz z Llewelly-
nem urządzili zawody, który spośród żołnierzy odda więcej strzałów w
ciągu trzech minut. Wszyscy starali się, ale nikt nie mógł równać się z
Sharpe’em. Ćwiczył ich, zachęcał, przeklinał, gdy co rano zasnuwali pokład
kubryku dymem prochowym, aż wreszcie uznał, że piechota morska była
równie dobra jak każda kompania czerwonych kurtek. Trenował z kordela-
sem, walcząc z Llewellynem po całym odkrytym pokładzie. Ciął, siekł i pa-
rował ciosy, aż pot zlewał mu twarz i piersi. Niektórzy żołnierze ćwiczyli z
bosakami abordażowymi, dwu i półmetrowymi dzidami o stalowych
ostrzach. Llewellyn twierdził, że są niezastąpione przy oczyszczaniu wą-
skich przejść na nieprzyjacielskim okręcie. Walijczyk zachęcał również do
używania toporów abordażowych o wielkich ostrzach i krótkich trzonkach.
- Są nieporęczne - przyznał Llewellyn - lecz na Boga, napełniają serca Żab
bojaźnią Chrystusową. Człowiek nie powalczy długo z czymś takim tkwią-
cym w czaszce, Sharpe. Skutecznie hamują ich zapędy.
Przekroczyli równik, a ponieważ wszyscy na pokładzie zrobili to już wcze-
śniej, nie było takiej potrzeby by poddawać nowicjuszy ceremonii przebie-
rania w kobiece łaszki, golenia kordelasem i kąpieli w morzu. Niemniej je-
den z marynarzy przebrał się za Neptuna i obchodził okręt z własnoręcznie
wykonanym trójzębem, domagając się datków od marynarzy i oficerów.
Chase rozkazał wydać podwójną porcję rumu, podnieść uszyte przez żaglo-
mistrza większe żagle wytykowe i obserwował Revenant na północno- za-
chodnim horyzoncie.
Potem nastała cisza. Przez tydzień oba okręty przebyły zaledwie czter-
dzieści mil. Na gładkiej powierzchni wody ich odbicia były niemal idealne.
Żagle wisiały, a dym armatni otoczył chmurą każdy okręt. Z oddali Revenant
wyglądał jak kłębek mgły z wystającymi masztami i żaglami. Porucznik Ha-
skell próbował zmierzyć czas, obserwując przez lunetę częstotliwość po-
większania się obłoku.
- Jeden strzał na trzy minuty i dwadzieścia sekund - oznajmił wreszcie.
- Nie starają się - odparł Chase. - Montmorin nie zamierza pokazać mi, jak
dobrze wyszkoleni są jego ludzie. Możesz być pewien, że naprawdę są o
wiele szybsi.
- A jak szybcy my jesteśmy? - spytał Sharpe Llewellyna.
Walijczyk wzruszył ramionami.
- Jak mamy dobry dzień, Sharpe? Trzy burtowe salwy w pięć minut. Nie
myśl, że to pełna salwa. Wystrzel z tych dział jednocześnie, Sharpe, a ten
cholerny statek rozpadnie się na kawałki! My strzelamy kolejno, rozumiesz?
Jedno działo za drugim. Ładny widok. Zanim ostatnie wystrzeli, pierwsze
jest już naładowane. Szybka obsługa z łatwością oddaje trzy strzały w pięć
minut, ale te większe armaty są wolniejsze. Nasi chłopcy są naprawdę do-
brzy. Niewielu Francuzów potrafi oddać trzy strzały w pięć minut.
Pewnego dnia Chase spróbował podholować okręt bliżej Revenant, ale
Francuz też użył łodzi i zdołał utrzymać dystans. Jednego dnia lekka bryza
odsunęła Revenant niemal za horyzont, zostawiając Pucelle, lecz następnego
dnia to brytyjski okręt sunął na północ, podczas gdy Revenant stał w bezru-
chu. Pucelle nieustannie przybliżał się do nieprzyjaciela, choć jego drogę na
gładkiej powierzchni morza znaczyły niemal niedostrzegalne falki, to stopa
po stopie, jard po jardzie, kabel po kablu dochodził Revenant, mimo roz-
paczliwych wysiłków francuskich wioślarzy, starających się oddalić swój
okręt. Wreszcie Pucelle zmniejszył dystans tak, że kapitan Chase mógł roz-
kazać zdjąć zatyczkę z lufy przedniego lewoburtowego działa dwudzie-
stoczterofuntowego. Armata była już załadowana, bo w każdej zostawiono
nabój i artylerzyści musieli jedynie odsłonić zapał i wkręcić zamek na miej-
sce. Kapitan poszedł na otwarty pokład, gdzie trzymano kozy na Pucelle i
przykucnął przy otwartej furcie działowej.
- Załadujemy łańcuchową po pierwszym strzale - postanowił.
Kule łańcuchowe na pierwszy rzut oka wyglądały jak zwyczajne, lecz były
przepołowione i po opuszczeniu lufy rozdzielały się. Połączone krótkim łań-
cuchem zdzierały nieprzyjacielski takielunek.
- Za duży dystans na strzał łańcuchowy - odparł kanonier.
- Podejdziemy bliżej - rzekł Chase.
Miał nadzieję pozbawić Revenant żagli, podpłynąć i wykończyć go solid-
nym ogniem.
- Podejdziemy bliżej - powtórzył, wszedł nad działo i popatrzył na nie-
przyjaciela, który był już prawie w zasięgu strzału.
Złocenia na rufie lśniły w słońcu, trójkolorowa chorągiew zawisała z bez-
anu, a wzdłuż relingów tłoczyli się ludzie zastanawiając się pewnie, czemu
wiatr sprzyja Brytyjczykom. Sharpe wpatrywał się w lunetę, mając nadzieję
ujrzeć niebieski surdut i długie, białe włosy Peculiara Cromwella albo
Pohlmanna z jego służącym, lecz nie zdołał wyodrębnić ich w tłumie gapiów
obserwujących zbliżanie się Pucelle. Widział nazwę na rufie, wodę wypom-
powywaną z zęzy i jasnozieloną miedź na linii wodnej.
Łodzie holujące Revenant zostały nagle odwołane.
- Pewnie zamierza go odwrócić - jęknął Chase - by ustawić się do nas
burtą. Dobosz!
Chłopiec z piechoty morskiej wystąpił naprzód.
- Sir?
- Bębnij na alarm! - Polecił Chase, potem podniósł rękę. - Nie, odwołuję!
Odwołuję!
Wiatru nadal nie było i łodzie z Revenant nie zostały odwołane by obrócić
okręt, a pewnie dlatego, że Montmorin zobaczył drobne zmarszczki na wo-
dzie od strony rufy. Żagle Revenant podniosły się, wypełniły i Francuz nagle
przesunął się naprzód, wychodząc z zasięgu ostrzału.
- Do diabła - zaklął Chase - ten cholerny Francuz ma szczęście.
Zamek został wykręcony, zatyczka przymocowana do muszki, furta za-
mknięta, armata przywiązana.
Następnego dnia dzięki porywom wiatru Revenant znów odsunął się do
przodu, a pod koniec tygodnia ciszy oba okręty znów ledwo widziały się na
horyzoncie, tym razem jednak Francuz był na wprost Pucelle.
- Wystarczająco - rzekł z goryczą Chase - by zobaczyć, jak bezpiecznie za-
wija do portu.
Przez kilka następnych dni walczyli z przeciwnym prądem i silnymi wa-
trami z północnego wschodu, ale nie zmieniły pozycji względem siebie.
Chase nazwał to żeglowaniem wzdłuż cumy dziobowej. Pucelle dowiodła, że
ma lepszych żeglarzy i powolutku zaczęła odrabiać utracony dystans. Fale
mocno smagały okręt, zalewając pokład i żagle. Deszcz czasami zasłaniał
Revenant, który zawsze jednak pojawiał się z powrotem w polu widzenia.
Sharpe widział przez lunetę, że miota nimi równie mocno, jak Pucelle. Raz,
gdy patrzył na czarno-żółty okręt, zobaczył strzępy płótna odrywające się
od strony dziobu, a okręt jakby zawracał. Francuz błyskawicznie postawił
nowy żagiel w miejsce zerwanego.
- Stare żagle - skomentował pierwszy porucznik. - Dlatego jesteśmy szybsi
przy silnym wietrze. Jego foki są wytarte.
- Albo ma za słabe sztagi - mruknął Chase, patrząc jak Revenant wraca na
poprzedni kurs. - Za to szybko zmienili żagiel - przyznał niechętnie.
- Pewnie nowy mieli nawinięty w gotowości, sir - podpowiedział Haskell.
- Niechybnie - zgodził się Chase. - Dobry jest ten nasz Louis, co?
- Musi mieć angielską krew - poważnie stwierdził Haskell.
Minęli Wyspy Zielonego Przylądka, wyglądające w deszczu jak plama na
horyzoncie, a tydzień później podczas burzy Wyspy Kanaryjskie. Było też
mnóstwo lokalnych statków, ale na widok dwóch okrętów wojennych
umknęły do przystani.
Stąd był już tylko tydzień do Kadyksu, może o dzień mniej.
- Przybije do portu w moje urodziny - powiedział Chase patrząc przez lu-
netę. Potem złożył ją i odwrócił się by ukryć gorycz, bo jedynie cud mógł
uratować go przed klęską. Miał zaledwie tydzień na schwytanie Francuza,
ale wiatr się zmienił i przez kilka następnych dni Revenant utrzymał prze-
wagę, a wypłowiała trójkolorowa bandera na rufie nieustannie drażniła ści-
gających.
- Co zrobi Chase, jeśli go nie dogonimy? - spytała tej nocy Grace.
- Pożegluje do Anglii - odparł Sharpe. - Pewnie do Plymouth.
Wyobraził sobie, jak przybijają do kamiennego nabrzeża mokrego jesien-
nego popołudnia i będzie musiał patrzeć, jak lady Grace odjeżdża wynaję-
tym powozem.
- Napiszę do ciebie - powiedziała czytając w jego myślach jeśli będę wie-
działa, dokąd.
- Shorncliffe w Kent. Koszary.
Nie umiał ukryć rozpaczy. Głupie marzenia o idiotycznej miłości rozwiała
gorzka rzeczywistość, tak jak nadzieję Chase’a na złapanie Revenant.
Grace leżała obok niego, patrzyła na podłogę, słuchała deszczu bębnią-
cego w świetlik. Była ubrana, bo nadeszła pora wymknąć się z jego kabiny i
wrócić do siebie. Przytuliła się. Sharpe dostrzegł w jej oczach dawny smu-
tek.
- Jest coś - szepnęła - o czym nie zamierzałam ci powiedzieć.
- Nie zamierzałaś mi powiedzieć? - spytał. - Jak to?
- Nie zamierzałam ci powiedzieć - odparła - bo nic na to nie można pora-
dzić.
Odgadł, co miała na myśli, lecz poczekał, aż sama powie.
- Jestem w ciąży - zabrzmiało to rozpaczliwie.
W milczeniu ścisnął jej rękę. Wiedział, co usłyszy, a jednak poczuł się zdu-
miony.
- Jesteś zły? - spytała zdenerwowana.
- Jestem szczęśliwy - odparł kładąc dłoń na jej płaskim brzuchu.
To była prawda. Przepełniała go radość, nawet jeśli nie miała żadnej przy-
szłości.
- Dziecko jest twoje - dodała.
- Wiesz na pewno?
- Wiem. Może to laudanum, ale... - wzruszyła ramionami - jest twoje, a Wil-
liam będzie myślał, że jego.
- Nie, skoro nie mógł...
- Uwierzy we wszystko, co mu powiem! - przerwała gwałtownie.
Potem rozpłakała się i położyła mu głowę na ramieniu.
- Jest twoje, Richardzie i oddałabym wszystko, by o tym wiedziało.
Tylko, że wkrótce będą w domu, ona odjedzie, a Sharpe nigdy nie zobaczy
dziecka, bo on i Grace byli nieszczęsnymi kochankami, bez żadnej przyszło-
ści. Byli zgubieni.
Ale następny ranek wszystko odmienił.
c
Nastał chłodny, mokry dzień. Wiatr był północny północno zachodni i Pu-
celle ciężko żeglowała „po linie cumowniczej”. Fale deszczu przemiatały
morze, zalewały pokład i ściekały z żagli. Woda była szarozielona, pełna
piany i smagana wiatrem. Oficerowie na pokładzie rufówki wyglądali obco
w grubych, natłuszczonych płaszczach. Sharpe zadrżał zdjęty chłodem po
raz pierwszy od opuszczenia Indii. Okręt podskakiwał i trzeszczał walcząc
z morzem i wiatrem, a czasem się pochylał pod gwałtownym naporem. Sied-
miu mężczyzn obsługiwało podwójne koło sterowe. Trzeba było ich wspól-
nych sił by przeciwstawić ciężki okręt mocy żywiołu.
- Czuć jesień w powietrzu - powitał Sharpe’a kapitan Chase. Wywinięty
kapelusz przykrył płótnem zawiązanym pod brodą. - Zjadłeś śniadanie?
- Owszem, sir.
Nie było szczególnie obfite, bo na Pucelle kurczyły się zapasy i oficerowie,
tak samo jak marynarze, otrzymywali zmniejszone racje wołowiny, okręto-
wych sucharów i szkockiej kawy, wywaru z palonego chleba rozpuszczo-
nego w gorącej wodzie z cukrem.
- Doganiamy go - powiedział Chase, skinąwszy głową w stronę odległego
Revenant, który przechodził równie ciężkie chwile, co Pucelle, wstrząsany
przez fale i zalewany wodą, gdy zdążał na północ, jak tylko sternik dawał
radę.
Pucelle zmniejszała znów dystans jak zawsze, kiedy okręty szły ostro na
wiatr, ale tuż po drugiej szklance przedpołudniowej wachty wiatr zmienił
się na południowy południowo zachodni i Revenant nie musiał się z nim
zmagać, tylko pożeglował z wypełnionymi płótnami, utrzymując prowadze-
nie dzięki tej odmianie. W półtorej godziny później wykonał zwrot na
wschód, co oznaczało, że zamiast do Kadyksu skierował się w stronę Cie-
śniny Gibraltarskiej.
- Na sterburtę, sterburtę! - krzyknął Chase do sternika. Haskell wbiegł na
rufówkę, gdy siedmiu mężczyzn zaczęło obracać koło sterowe Pucelle. Ob-
sługa żagli biegała po pokładzie luzując szoty. Żagle oklapły, rozpryskując
deszczówkę po pokładzie.
- Znów zerwało im foka? - Haskell przekrzykiwał hałas żagli w łopocie.
- Nie - odparł Chase. Francuz płynął teraz szybciej i lżej. Prześlizgiwał się
po falach, zostawiając spienioną białą wodę za rufą.
- Zmierza do Tulonu! - uznał Chase, lecz kiedy tylko to powiedział, Reve-
nant wrócił na stary kurs i wachtowi z Pucelle, którzy poluzowali żagle, znów je dociągali.
- Za nim! - zawołał do sternika, Chase. Podniósł lunetę, odsłonił soczewkę
i popatrzył na Francuza. - Co on, u diabła, wyprawia? Drażni się z nami? Wie,
że jest bezpieczny i kpi sobie? Niech go szlag!
Odpowiedź nadeszła po dziesięciu minutach, gdy marynarz z oka krzyk-
nął, że widzi żagiel. Dwadzieścia minut później już dwa żagle wychyliły się
zza północnego horyzontu na tyle, blisko, że rozpoznano brytyjską fregatę.
- Nie może być blokady z floty - rzekł zdumiony Chase - bo ustawiona jest
bardziej na południe.
W chwilę potem dojrzeli drugi okręt, kolejną fregatę marynarki królew-
skiej.
Revenant najwidoczniej zmienił kurs, pragnąc uniknąć tych dwóch okrę-
tów, obawiając się w pierwszej chwili, że mogą to być brytyjskie jednostki
liniowe. Kiedy się jednak okazało się, że to tylko dwie fregaty, Francuz po-
stanowił wywalczyć sobie drogę do Kadyksu.
- Nie będzie miał żadnych problemów z przejściem - oznajmił ponuro
Chase. - Jedyny sposób by go zatrzymać, to położyć się mu w poprzek kursu.
Sygnały nagle załopotały na wietrze. Sharpe nie mógł nawet dostrzec od-
ległych fregat, ale Hopper, bosman z załogi Chase’a zdołał nawet zidentyfi-
kować najbliższy okręt.
- To Euryalus, sir!
- Henry Blackwood, mój Boże - powiedział Chase. - To dobry człowiek.
Tom Connors, porucznik sygnałowy był w połowie drogi na drabinkę bez-
anu, skąd spojrzał przez szkła na Euryalusa, który wywiesił ciąg kolorowych
flag na bezanie.
- Flota wypłynęła, sir! - krzyknął podekscytowany Connors, potem konty-
nuował meldunek. - Euryalus żąda, żebyśmy się przedstawili, sir. Informuje
również, że floty hiszpańskie i francuskie też wyszły w morze.
- Mój Boże! Błogosław mi!
Z twarzy Chase’a nagle zniknęło zmęczenie i rozczarowanie, odwrócił się
do Sharpe’a.
- Floty wypłynęły! - zawołał z radością i zarazem pewnym niedowierza-
niem.
- Jesteś pewien, Tom? - spytał Connorsa, który biegł teraz do skrytki z fla-
gami na sterówce.
- Oczywiście, że jesteś pewien. Wypłynęli!
Chase nie mógł powstrzymać się, by nie odtańczyć kilku radosnych kro-
ków, co w ciężkim płaszczu przeciwdeszczowym wyglądało dosyć pokracz-
nie.
- Żaby i Donowie wypłynęli! Na Boga, wyszli w morze!
Zazwyczaj ponury Haskell miał rozanieloną minę. Wieść obiegła okręt,
ściągając na pokład wolnych od służby ludzi. Nawet płatnik Cowper, który,
niczym ćma, zwykle przebywał na najniższych pokładach, wszedł na ste-
rówkę, zasalutował Chase’owi i spojrzał na horyzont, jakby spodziewał się
ujrzeć nieprzyjacielską flotę. Chirurg Pickering, niewyściubiający nosa ze
swej nory przed południem, zjawił się na pokładzie, zerknął na fregaty,
mruknął, że są poza zasięgiem i wrócił na dół. Sharpe zupełnie nie rozumiał
ogólnego podniecenia i zdumienia wśród załogi. Dla niego były to raczej po-
nure wieści. Porucznik Peel z radości klepnął Sharpe’a w plecy i ujrzał za-
kłopotanie na twarzy żołnierza.
- Nie podzielasz naszej radości, Sharpe?
- Czy to nie jest zła wiadomość, że ich flota wypłynęła?
- Zła wiadomość? Na Boga, nie! Nie mogli się ruszyć bez naszego zezwole-
nia, Sharpe. Trzymaliśmy ich jak w butelce bezpośrednią blokadą, więc
skoro pozwoliliśmy im wypłynąć, to znaczy, że w pobliżu jest nasza flota.
Monsieur Crapaud i seńor Don zatańczą, jak im zagramy, Sharpe! A to będzie
gorąca muzyka.
Wyglądało na to, że Peel ma rację, bo kiedy na Pucelle wciągnięto rząd flag
identyfikujących okręt i opisujących jego zadanie, na odpowiedź trzeba było
długo czekać, bo brytyjska fregata przekazała ją innemu okrętowi znajdują-
cemu się za horyzontem. Skoro był tam inny okręt, oznaczało to, że zebrała
się cała brytyjska flota. Obie strony wyszły w morze. Rozpoczęła się bitwa o
Europę, i wszyscy na rufówce Chase’a cieszyli się. Revenant żeglował igno-
rowany przez obie fregaty, które miały większą rybkę do łowienia, niż zaj-
mować się pojedynczym francuskim siedemdziesięcioczterodziałowym
okrętem. Pucelle wciąż podążała za nim, gdy kolejna porcja kolorów zawisła
pomiędzy żaglami Euryalusa. Wszyscy obecni wpatrywali się w porucznika
sygnałowego, który skierował lunetę w stronę fregaty.
- Szybciej! - mruknął Chase.
- Wiceadmirał Nelson pozdrawia, sir - porucznik Connors z trudem hamo-
wał podniecenie. - Mamy obrać kierunek północ, północny zachód, by dołą-
czyć do jego floty.
- Nelson! - powtórzył zachwycony Chase. - Nelson! Mój Boże, Nelson!
Oficerowie wznieśli okrzyk radości. Sharpe spoglądał na nich w zdumie-
niu. Przez ponad dwa miesiące ścigali Revenant, wykorzystując wszelkie do-
stępne sposoby, by się do niego zbliżyć, a teraz się cieszą, że mają rozkaz
przerwać pościg? Pozwolą nieprzyjacielskiemu okrętowi odpłynąć?
- To istny dar niebios, Sharpe - wyjaśnił Chase. - Okręt liniowy? Oczywi-
ście, że Nelson nas chce. Ma dodatkowe działa! Weźmiemy udział w walce!
Nelson przeciwko Żabom i Donom, jak w niebie!
- A Revenant? - spytał Sharpe.
- Czy to ma znaczenie, że go nie złapiemy? - spytał beztrosko Chase.
- Może mieć znaczenie w Indiach.
- To już będzie zmartwienie armii - zakończył sprawę Chase. - Nie pojmu-
jesz, Sharpe? Nieprzyjacielska floty wypłynęła! Rozbijemy ich w puch! Nikt
nie potępi nas za przerwanie pościgu, bo dołączamy do bitwy. Zresztą, to
decyzja Nelsona, nie moja. Nelson, na Boga! Teraz jesteśmy w dobrym to-
warzystwie!
Odtańczył fragment giga, złapał tubę by wydać rozkazy zawracające Pu-
celle w stronę znajdującej się za horyzontem brytyjskiej floty. Zanim jednak
zdążył wziąć wdech, z masztu rozległ się okrzyk, że na północnym horyzon-
cie widać kolejną flotę.
- Trzymać kurs - rozkazał Chase sternikowi, potem wspiął się po głów-
nych wantach, a za nim sześciu oficerów. Sharpe wchodził o wiele wolniej.
Wspiął się po mokrych drabinkach, przecisnął przez przełaz Marsa i skiero-
wał lunetę na północ, ale nie zauważył niczego prócz wzburzonego morza i
masy chmur na horyzoncie.
- Nieprzyjaciel - kapitan Llewellyn z piechoty morskiej stanął obok
Sharpe’a na gretingu grotmasztu. - Mój Boże, nieprzyjaciel.
- A Revenant dołącza do nich! - powiedział Chase. - Tak przypuszczałem.
Ucieszą się z obecności Montmorina, jak Nelson z naszej.
Odwrócił się z uśmiechem do Sharpe’a.
- Widzisz? Może wcale go nie zgubiliśmy! Nieprzyjaciel?
Sharpe nadal nie widział niczego, prócz chmur i morza. Nagle pojął, że to,
co omyłkowo wziął za kłębowisko brudnych, białych chmur na horyzoncie,
było w istocie masą topsli. Horyzont przesłaniała flota, żeglując wprost na
jego lunetę, więc była dość niewyraźna. Bóg jedyny wiedział, ile mogło tam
być okrętów, ale Chase mówił, że są to połączone siły morskie Francji i Hisz-
panii.
- Widzę trzydzieści - stwierdził niepewnie porucznik Haskell - może wię-
cej.
- I płyną na południe - zdumiał się Chase. - Myślałem, że dranie powinni
skierować się na północ, by osłaniać inwazję.
- To francuscy nawigatorzy - wtrącił porucznik Peel, który tak pięknie
śpiewał podczas koncertu. - Myślą, że Brytania leży za Afryką.
- Mogą płynąć nawet do Chin, bylebyśmy ich złapali - rzekł Chase, złożył
lunetę i zszedł po wantach.
Sharpe został, dopóki deszcz nie zasłonił widoku na odległą flotę.
Pucelle zawróciła na zachód, lecz kapryśny wiatr zawrócił wraz z nią, więc
przedzierała się przez Atlantyk, rozbijając zimne fale, które spryskiwały jej
twardy pokład. Nieprzyjacielska flota wkrótce zniknęła z pola widzenia, bo
Chase skierował Pucelle za dwie kolejne fregaty, które tworzyły kruchą więź
łączącą flotę Nelsona z nieprzyjacielską. Fregaty spełniały rolę zwiadow-
ców, kawalerii. Kiedy odnalazły wroga, zostawały w pobliżu i przesyłały in-
formacje utworzonym przez siebie łańcuchem. Connors obserwował ja-
skrawe kolorowe flagi i odczytywał wieści. Nieprzyjaciel, meldował, wciąż
płynie na południe. Euryalus naliczył trzydzieści trzy okręty liniowe i pięć
fregat, lecz w dwie godziny później dodał kolejny okręt, bo Revenant, zgod-
nie z przewidywaniami Chase’a, otrzymał rozkaz dołączenia do wrogiej
floty.
- Trzydzieści cztery łupy - rzekł uradowany Chase. - Mój Boże, przygwoź-
dzimy ich!
Ostatnim ogniwem łańcucha nie była jednopokładowa fregata, lecz okręt
liniowy, który, ku zdumieniu Sharpe’a, został zidentyfikowany, zanim cały
wyłonił się zza horyzontu.
- To Mars - oznajmił porucznik Haskell, spoglądając przez lunetę. - Poznał-
bym wszędzie te topsle bezanu.
- Mars? - Chase był w siódmym niebie. - Georgie Duff, ech! Razem byliśmy
midszypmenami, Sharpe.
- Jest Szkotem - dodał, jakby miało to jakieś znaczenie. - Wielki gość, wy-
starczająco dzielny by walczyć o pryz! Pamiętam, jaki miał apetyt! Nigdy nie
mógł się najeść, biedaczek.
Ciąg flag pojawił się na bezanie Marsa.
- Nasz numer, sir - odczytał Connors, poczekał chwilkę.
- Co sprowadza cię do domu w takim pośpiechu?
- Przekaż pozdrowienia kapitanowi Duffowi - rzekł rozanielony Chase - i
powiedz mu, że wiem, iż potrzebna mu pomoc.
Porucznik sygnałowy wyciągnął flagi ze schowka, midszypmen przywią-
zał je do fału, a marynarz wciągnął na górę.
- Kapitan Duff zapewnia pana, sir, że nie pozwoli wyrządzić nam żadnej
krzywdy - zameldował po chwili Connors.
- To porządny gość! - odparł lekko urażony Chase. - Swój chłop.
Godzinę później pojawiła się kolejna chmura żagli, tym razem na zachod-
nim horyzoncie i z niewyraźnego obłoku przerodziła się w masę masztów
floty. Dwadzieścia sześć okrętów liniowych, nie licząc Marsa ani Pucelle, że-
glowało na północ. Chase skierował okręt w stronę wierzchołka linii. Ofice-
rowie stłoczeni przy relingach rufówki patrzyli na odległe jednostki. Lord
William i lady Grace, owinięci w ciężkie płaszcze, też przyszli obejrzeć bry-
tyjską flotę.
- Tam jest Tonnant! - zawołał Chase. - Widzicie? Wspaniały okręt! Osiem-
dziesiątka czwórka. Został zdobyty na Nilu. Boże, pamiętam jak wtedy przy-
prowadzono go do Gibraltaru, ogołoconego z masztów, z zakrzepłą krwią w
szpigatach. Czyż teraz nie wygląda cudownie? Kto nim dowodzi?
- Charles Tyler - odparł Haskell.
- Znakomity jegomość, bez wątpienia. Czy to nie Swiftsure?
- Tak jest, sir.
- Mój Boże, też był na Nilu. Dowodził nim Ben Hallowell. Drogi Ben. Teraz
jest pod Willym Rutherfordem - powiedział do Sharpe’a, jakby powinien
znać to nazwisko - a z niego też równy gość, kapitalny! Popatrz na miedź
Royal Sovereign! Nowa, co? Popłynie tak szybko, jak zechcesz.
Pokazał na jeden z większych okrętów, masywnego drapieżnika o trzech
pokładach artyleryjskich. Sharpe dopiero przez lunetę zdołał dostrzec jasne
błyski świeżego poszycia kadłuba, gdy tamten kładł się na wietrze. Inne
okręty pochylane wiatrem odsłaniały warstwę miedzi zazielenionej przez
morze, lecz kadłub Royal Sovereign lśnił jak złoto.
- To okręt flagowy admirała Collingwooda - objaśnił Chase. - Też fajny
gość. Nie tak miły, jak jego pies, ale fajny.
Dla Chase’a wszyscy byli fajni. Taki Billy Hargood dowodzący Belle-Isle,
zdobytą na Francuzach siedemdziesiątką czwórką i Jimmy Morris na Colos-
sus i Bob Moorsom na Revenge.
- To gość, który potrafi dowodzić okrętem - rzekł ciepło Chase. - Poczekaj,
aż zobaczysz go w bitwie, Sharpe! Strzela pełną burtą szybciej niż ktokol-
wiek.
- Dreadnought jest szybszy - wtrącił Peel.
- Revenge jest zdecydowanie lepszy! - Haskell zirytował się uwagą dru-
giego porucznika.
- Dreadnought jest szybki, bez wątpienia - Chase próbował pogodzić
swych starszych poruczników.
Pokazał Sharpe’owi Dreadnought, kolejnego trójpokładowca.
- Jeśli chodzi o działa, ale jest niemiłosiernie wolny na wietrze. Dowodzi
John Conn, prawda?
- Owszem, sir - przytaknął Peel.
- Co za równy gość! Nie zakładałbym się za nic, który ma szybszą artylerię,
Conn czy Moorsom. Biada wrogiemu okrętowi, jeśli któryś weźmie go w ob-
roty, co? Patrz! Orion, też był na Nilu. Teraz ma go Edward Codrington. Co
za wspaniały gość? A jego żona Jane to cudowna kobieta. A tam, czy to
Prince? Tak jest. Żagle jak stóg siana!
Pokazał na kolejny trójpokładowiec zdążający na północ.
- Dick Grindall. Marynarz pierwsza klasa.
Zza Prince’a wychynął kolejny okręt o siedemdziesięciu czterech arma-
tach, który nawet dla niewprawnych oczu Sharpe’a wyglądał jak Revenant
czy Pucelle.
- Czy to francuski? - Spytał pokazując.
- Tak jest - przyznał Chase. - To Spartiate i jest zaklęty, Sharpe.
- Zaklęty?
- Żegluje szybciej nocą niż za dnia.
- To dlatego, bo jest zbudowany z kradzionego drewna - orzekł porucznik
Holderby.
- Dowodzi nim, sir Francis Laforey - powiedział Chase - to dopiero kapi-
talny gość. Jest nowa rybka! Co to?
- Africa - odparł Peel.
- Tylko sześćdziesiąt cztery działa - stwierdził Chase - ale jest pod do-
wództwem Harry’ego Digby i nie ma lepszego kumpla w całej flocie!
- Ani bogatszego - zauważył sucho Haskel i wyjaśnił Sharpe’owi, że kapi-
tan Henry Digby miał gigantyczne szczęście do pieniędzy z pryzów.
- Wzór dla nas wszystkich - rzekł z podziwem Chase. - Czy to aby nie De-
fiance? Na Boga, tak! Okropne oberwał pod Kopenhagą? Kto teraz nim do-
wodzi?
- Philip Durham - odpowiedział Peel, potem poruszając wargami powtó-
rzył niemo następne słowa Chase’a.
- Co za wspaniały gość! - skomentował Chase. - I popatrz, Saucy!
- Saucy? - Spytał Sharpe.
- Temeraire. - Chase pokazał na rozległy trójpokładowiec, podając wła-
ściwą nazwę. - Dziewięćdziesiąt osiem armat. Kto nim dowodzi?
- Eliab Harvey - odparł Haskell.
- Co prawda, to prawda. Dziwne to imię, nie? Eliab? Nigdy go nie spotka-
łem, ale z niego też pewnie równy gość! Patrz, Achilles! Dick King jest kapi-
tanem, co za człowiek. A tam, spójrz, Sharpe, Billy Ruffian. Wszystko gra,
skoro Billy Ruffian jest tutaj!
- Billy Ruffian? - zdumiał się Sharpe, słysząc dziwaczną nazwę przypisaną
do niepozornego dwupokładowego okrętu o siedemdziesięciu czterech
działach.
- Bellerophon, Sharpe. To był okręt flagowy Howe’a pamiętnego pierw-
szego czerwca na Nilu! Poległ wtedy biedny Henry Darby, spokój jego duszy.
Był Irlandczykiem niezwykłego ducha! John Cooke teraz nim dowodzi, i jest
dzielny jak każdy, kto pochodzi z Essex.
- Dorobił się i przeprowadził do Wiltshire - dodał Haskell.
- Naprawdę? To dobrze dla niego!
Chase znów skierował lunetę na Bellerophona.
- To szybki okręt - rzekł z zawiścią, chociaż Pucelle była równie szybka. -
Świetny okręt. Zbudowany w Medway. Kiedy go zwodowano?
- W osiemdziesiątym szóstym - odparł Haskell.
- A kosztował 30.232 funtów 14 szylingów i 3 pensy - wtrącił midszypmen
Col ier i zawstydził się swej śmiałości.
- Przepraszam, sir - rzekł do Chase’a.
- Nie ma, za co, chłopie. Jesteś pewien? Oczywiście, że tak, twój ojciec jest
nadzorcą stoczni w Sheerness, prawda? Tak, więc, na co wydano te trzy
pensy?
- Nie wiem, sir.
- Zapewne na gwoździe za pół pensa - wtrącił zjadliwie lord William. -
Malwersacje w stoczniach jego królewskiej mości to jeden nie kończący się
skandal.
- Co jest prawdziwym skandalem - odparował oburzony Chase - to fakt, że
rząd pozwala na przekazywanie źle zaprojektowanych okrętów dobrym
marynarzom!
Zagniewany odwrócił się od lorda Williama, lecz widok czarno-żółtych ka-
dłubów floty brytyjskiej poprawił mu humor.
Sharpe wpatrywał się z zachwytem we flotę, zdając sobie sprawę, że wię-
cej czegoś takiego nie ujrzy. Oglądał potęgę Brytanii, jej dalekomorską flotę,
procesję majestatycznych baterii artyleryjskich rozległą, imponującą i
straszliwą. Okręty poruszały się powoli jak wyładowane zbożem wozy. Sze-
rokie dzioby nurzały się w falach, piękne czarno żółte kadłuby kryły w ciem-
nych wnętrzach armaty. Rufy lśniły, a dumne galiony przedstawiały tarcze,
trytony i gołe popiersia. Żółte, białe i kremowe żagle tworzyły jedną
chmurę, a nazwy zwiastowały zwycięstwo: Conqueror i Agamemnon, Dre-
adnought i Revenge, Leviathan i Thunderer, Mars, Ajax i Colossus. Te okręty pokonały Danię, pobiły Holandię, zdziesiątkowały Francję i przegnały Hiszpanię z mórz. Te okręty rządziły wodami, lecz teraz ostatnia wroga flota
rzuciła im wyzwanie, więc żeglowały podjąć walkę.
Sharpe popatrzył na lady Grace stojącą obok want bezanu. Oczy jej lśniły,
policzki płonęły, na twarzy malował się zachwyt, kiedy spoglądała na linię
okrętów. Wygląda na szczęśliwą, pomyślał, szczęśliwą i śliczną. Potem
Sharpe zauważył, że lord William obserwuje ją z drwiącym wyrazem twa-
rzy. Przeniósł wzrok na Sharpe’a, który na powrót pilnie obserwował flotę.
Większość okrętów miała dwa pokłady działowe. Szesnaście, podobnie
jak Pucelle, było uzbrojonych w siedemdziesiąt cztery armaty. Trzy, tak jak
Africa, tylko w sześćdziesiąt cztery. Jeden dwupokładowy, przejęty od Fran-
cuzów Tonnant miał osiemdziesiąt cztery działa, a siedem górujących nad
pozostałymi trójpokładowych, od dziewięćdziesięciu ośmiu do stu armat.
Te okręty były potężnymi zabójcami, mogły roznieść przeciwnika samą
tylko wagą wystrzeliwanego metalu, jednak Chase, bez najmniejszej obawy
przed czymś takim, opowiadał Sharpe’owi, że istnieje słynny hiszpański
czteropokładowy, największy okręt świata, uzbrojony w ponad sto trzy-
dzieści dział.
- Miejmy nadzieję, że jest razem z ich flotą - dodał - i że znajdziemy się
obok niego. Pomyśl o pieniądzach z pryzu!
- Pomyślcie o rzezi - rzekła cicho lady Grace.
- To trudny temat do rozmyślań, wasza lordowska mość - odparł z szacun-
kiem Chase - w ogóle nieprzyjemny, ale ręczę, że spełnimy swój obowiązek.
Podniósł lunetę.
- Ach - zawołał patrząc na dowodzący brytyjski okręt, trójpokładowiec z
zdobnym ornamentem na masywnej rufie. - Oto i najlepszy z nas wszyst-
kich. Panie Haskell! Salut z siedemnastu dział, jeśli łaska.
Był to Victory, jeden z trzech studziałowych okrętów floty brytyjskiej, a
zarazem flagowy okręt Nelsona. Chase miał łzy w oczach, patrząc na Victory.
- Czego bym nie zrobił dla tego człowieka! - zawołał. - Nigdy nie walczy-
łem pod jego rozkazami i nie myślałem, że kiedyś mi się to przydarzy.
Chase otarł oczy, kiedy pierwsze działo z górnego pokładu Pucelle wy-
strzeliło na cześć lorda Horatio Nelsona, wicehrabiego oraz barona Nilu i
Burnham Thorpe, Nelsona barona Nilu i Hilborough, Rycerza Honorowego
Orderu Łaźni i wiceadmirała Białych.
- Powiem ci, Sharpe - Chase wciąż ocierał łzy z policzka - dla niego poże-
glowałbym we wrota piekła.
Victory zaczął przekazywać sygnały do Marsa, który z kolei poprzez łań-
cuch fregat przesłał je do znajdującego się najbliżej nieprzyjacielskiej floty
Euryalusa. W końcu flagi sygnałowe spłynęły na dół i zastąpiły je nowe
wciągnięte na bezan. Armaty Pucelle wciąż oddawały salut, kule padały w
morze po prawej burcie.
- Nasze numery, sir! - zawołał porucznik Connors do kapitana Chase. -
Wita nas, sir i mówi, że mamy pomalować obręcze masztowe. Na żółto?
Zdziwił się.
- No tak, na żółto, sir, taki rozkaz i mamy zająć pozycję za rufą Conquerora.
- Potwierdzenie - rzekł Chase i odwrócił się by spojrzeć na Conquerora,
siedemdziesięcioczterodziałowy okręt, który żeglował w pewnej odległości
przed trójpokładową Britannią.
- Jest bardzo wolna - mruknął Chase pokazując Britannię. Poczekał, aż
padnie ostatni z siedemnastu strzałów, nim wziął do ręki tubę. - Przygoto-
wać się do zwrotu!
Miał do wykonania trudny manewr, a w dodatku musiał to zrobić na
oczach całej floty, która ceniła kunszt żeglarski niemal na równi ze zwycię-
stwem w walce. Pucelle płynęła prawym halsem i musiała trzymać się tego
kursu, póki nie zrówna się z kolumną okrętów żeglujących na północ lewym
halsem. Przechodząc przez linię wiatru straci prędkość i jeśli Chase źle wy-
liczy moment zwrotu, wpadnie w strefę ciszy, odgrodzony od wiatru ża-
glami Conquerora, narażając się na wstyd. Musiał wykonać zwrot, nabrać
szybkości i gładko wsunąć się na wyznaczone miejsce. Jeśli będzie zbyt
szybki, wpadnie na Conquerora, zbyt wolny podstawi się pod olbrzymią Bri-
tannię.
- Teraz, sterniku, teraz - powiedział i siedmiu ludzi naparło na wielkie
koło sterowe, podczas gdy porucznicy darli się na obsługę żagli, by poluzo-
wali płótna.
- Conquerorem dowodzi Israel Pellew - zwrócił się do Sharpe’a Chase. - To
równy gość i wspaniały żeglarz. Kapitalny! Jest z Kornwalii, rozumiesz? Ci
Kornwalijczycy rodzą się chyba z solą w żyłach. Dalej, kochana, dalej!
Przemawiał do Pucelle, która zwróciła dziób ku linii wiatru i przez kilka
sekund zdawała się zastygnąć w bezruchu. Potem Sharpe zobaczył, że
bukszpryt przesunął się w stronę szeregu brytyjskich okrętów. Ludzie prze-
biegli przez pokład, mocując na nowo płótna i wciągając je na miejsce. Żagle
zwisały żałośnie, potem wypełniły się wiatrem, okręt pochylił się, nabrał
prędkości i wsunął się zgrabnie na wolne miejsce za Conquerorem. Wypadło
to doskonale.
- Dobra robota, sterniku - powiedział Chase, udając, że nie czuł zdenerwo-
wania podczas manewru. - Dobra robota, załogo Pucelle! Panie Holderby!
Zebrać grupę roboczą i przynieść nieco żółtej farby!
- Czemu żółtej? - spytał Sharpe.
- Każdy okręt ma żółte obręcze masztowe - odparł Chase, wskazują na
długi rząd żaglowców. Podczas gdy nasze są czarne jak u Francuzów.
Tylko górna część masztu była zrobiona z jednego pnia sosnowego, pod-
czas gdy dolna składała się z wiązki długich pali połączonych żelazną obrę-
czą.
- Podczas bitwy - ciągnął Chase - może tylko tyle będzie widać. A kiedy
nasi ujrzą czarne obręcze, pomyślą, że to Żaby i wpakują kilka salw dobrej
brytyjskiej artylerii w nasze żywotne miejsca. Tak nie może być, Sharpe! Nie
z powodu kilku chlupnięć farbą!
Pokręcił się jak tancerz, nie mogąc ukryć podniecenia. Jego okręt szyko-
wał się do walki, wróg wypłynął w morze, a dowódcą Chase’a był Horatio
Nelson.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Brytyjska flota zmieniła hals po zmroku. Sygnały przekazywano z okrętu
na okręt latarniami wywieszonymi na takielunku. Teraz zamiast żeglować
na północ, flota zdążała na południe, ustawiając się równolegle do wrogich
okrętów, lecz nadal pozostając poza zasięgiem ich widzenia. Wiatr osłabł,
lecz długa fala nadciągnęła z zimnego zachodu i rozbryzgiwała się o ka-
dłuby. To była długa noc. Sharpe wyszedł raz na pokład i zobaczył przed
dziobem rufową latarnię Conquerora odbijającą się od morza. Gdy spojrzał
na wschód, dostrzegł jaskrawe płomienie wytryskujące krótko znad hory-
zontu. Porucznik Peel, opatulony od chłodu, doszedł do wniosku, że to jedna
z fregat wypuszcza fajerwerki dla zmylenia przeciwnika.
- Budzi w nich czujność, Sharpe, niepokoi - Peel klasnął w dłonie w ręka-
wiczkach i przytupywał na pokładzie.
- Dlaczego płyną na południe? - spytał Sharpe. Drżał. Zapomniał już, jak
kąśliwy potrafi być chłód.
- Bóg jedyny wie - odparł radośnie Peel - ale mi nie powiedział. Pewne jest,
że nie zamierzają osłaniać inwazji na Kanale. Pewnie zmierzają na Morze
Śródziemne, co oznacza, że będą zdążali na południe, dopóki nie miną pły-
cizny przylądka Trafalgar, potem zawrócą na wschód, w stronę Cieśniny.
Czy twoja gra w szachy poprawiła się?
- Nie - powiedział Sharpe - za dużo reguł.
Zastanawiał się, czy lady Grace odważy się przyjść do jego kabiny, lecz
wątpił w to, bo tej nocy okręt był nienaturalnie ożywiony przez ludzi szy-
kujących się na jutrzejszy poranek.
Marynarz przyniósł mu kubek szkockiej kawy, Sharpe wypił, potem żuł
słodkie okruszki, które nadawały zapach kawie.
- To będzie moja pierwsza bitwa - przyznał nagle Peel.
- Moja pierwsza na morzu - rzekł Sharpe.
- Nachodzą cię różne myśli - zauważył Peel.
- Lepiej jest, gdy już się zacznie - odparł Sharpe. - Najgorsze jest czekanie.
Peel zaśmiał się cicho.
- Pewien szczwany włamywacz powiedział, że nic tak nie sprzyja koncen-
tracji, jak perspektywa skończenia rano na szubienicy.
- Co on tam wiedział - żachnął się Sharpe. - A zresztą, to my będziemy jutro
wieszali.
- Co prawda, to prawda - przytaknął Peel, choć nie mógł ukryć dławiącego
go strachu.
- Oczywiście, może do niczego nie dojść - dodał. - Włamywacze mogą nam
się wymknąć.
Poszedł sprawdzić kompas, zostawiając Sharpe’a wpatrzonego w mrok.
Sharpe stał na pokładzie, dopóki mógł wytrzymać zimno, potem dygotał w
łóżku czując się w nim jak w trumnie.
Obudził się tuż przed świtem. Żagle łopotały. Wychylił głowę z kajuty i
spytał stewarda Chase’a, co się dzieje.
- Robimy zwrot przez rufę, sir. Znów płyniemy na północ, sir. Zaraz będzie
kawa, sir. Prawdziwa kawa. Zachowałem garść ziaren, bo kapitan lubi swoją
kawę. Przyniosę wody do golenia, sir.
Ogolony Sharpe ubrał się, owinął pożyczonym płaszczem i wyszedł na po-
kład by przekonać się, że flota rzeczywiście zawraca na północ. Wachtę peł-
nił porucznik Haskell, który domniemywał, że Nelson kazał płynąć na połu-
dnie, by zniknąć z pola widzenia wroga, który nie mógł niczym uzasadnić
powrotu do Kadyksu, lecz gdy tylko brzask rozjaśnił horyzont, admirał za-
wrócił flotę, próbując dostać się pomiędzy nieprzyjaciół, a hiszpański port.
Wiatr wciąż był słaby i szereg wielkich okrętów zmierzał na północ w spa-
cerowym tempie. Niebo jaśniało, barwiąc grzywy długich fal srebrem i
szkarłatem. Euryalus, fregata, która nie opuszczała nieprzyjacielskiej floty,
odkąd ta wyszła z zatoki, dołączyła teraz do reszty, a na wschodzie, niemal
na linii wschodzącego słońca, zebrały się na horyzoncie brudne chmury. To
była masa żagli nieprzyjacielskich okrętów, niezbyt wyraźna z oddali.
- Dobry Boże - kapitan Chase zjawił się na pokładzie i spojrzał na odległe
żagle.
Wyglądał na zmęczonego, bo mało spał, lecz ubrał się do walki, na cześć
nieprzyjaciela wkładając najlepszy mundur, który normalnie był przecho-
wywany głęboko w kufrze. Złoto błyszczało na epoletach. Kapelusz z frędz-
lami był świeżo wyszczotkowany. Miał białe jedwabne pończochy, nowy
surdut nie wypłowiały od słońca ani nie pobielony solą. Pochwa szpady była
wypolerowana, podobnie jak srebrne sprzączki w czystych trzewikach.
- Dobry Boże - powtórzył - to biedacy.
Na pokładach brytyjskich okrętów tłoczyli się ludzie wpatrzeni na
wschód. Na Pucelle już poprzedniego dnia widziano hiszpańską i francuską
flotę, ale to było pierwsze spojrzenie załóg pozostałych okrętów Nelsona.
Przebyli Atlantyk w poszukiwaniu wroga, potem wrócili z Indii Zachodnich,
a przez ostatnie dni zmieniali nieustannie kurs, żeglując na wschód i zachód,
północ i południe. Niektórzy zastanawiali się, czy wróg w ogóle wyszedł w
morze, a teraz jak za zaklęciem demona na horyzoncie zjawiły się ustawione
w linię trzydzieści cztery okręty.
- Więcej czegoś podobnego nie zobaczysz - powiedział Sharpe’owi Chase,
skinąwszy głową w stronę wrogiej floty. Steward przyniósł tacę z kubkami
prawdziwej kawy, lecz Chase gestem polecił, by obsłużył najpierw oficerów.
Sam wziął ostatni kubek. Spojrzał na żagle, które na przemian to podnosiły
się, to opadały przy nierównym wietrze.
- Potrzeba godzin, byśmy do nich dopłynęli - rzekł smutno.
- Może to oni do nas podpłyną - powiedział Sharpe, chcąc podtrzymać na
duchu Chase’a, najwyraźniej zgnębionego mizernym wiatrem.
- Pod to coś imitującego wiatr? Wątpię - uśmiechnął się Chase. - Zresztą
nie kwapią się do bitwy. Tkwili w zatoce, Sharpe. Marnie operują żaglami,
artyleria im zardzewiała, morale opadło na dno. Raczej woleliby uciec.
- Czemu tego nie zrobią?
- Bo jeśli uciekną na wschód, skończą na mieliznach wokół przylądka Tra-
falgar. Wiedzą, że ich dopadniemy i rozbijemy w puch, jeśli skierują się na
północ lub południe, a to oznacza, że nie mają dokąd się udać. Nie mają do-
kąd. My mamy przewagę pogody, a to jakby znaleźć się na wzgórzu. Modlę
się tylko by dopaść ich przed zmrokiem. Nelson odniósł zwycięstwo walcząc
w nocy na Nilu, ale ja wolałbym stoczyć bitwę za dnia.
Wypił kawę.
- To naprawdę ostatnie ziarna? - spytał stewarda.
- Tak, sir, z wyjątkiem tych, które zawilgotniały w Kalkucie i zakiełkowały,
sir.
- To może dojrzały? - spytał Chase.
- Nie nakarmiłbym nimi świni, sir.
Victory przekazywał sygnały polecające brytyjskim kolumnom zachować
określony porządek, co było mało zachęcające dla wolniejszych jednostek,
gdyż musiały wciągnąć więcej żagli, by zniwelować luki w liniach. Teraz jed-
nak podniesiono nowe flagi.
- Przygotować się do walki, sir - zameldował porucznik Connors, co było
właściwie zbędne, bo wszyscy na pokładzie, z wyjątkiem szczurów lądo-
wych takich jak Sharpe, znali ten sygnał. A Pucelle, podobnie jak inne okręty,
była już gotowa. Ludzie przez całą noc klarowali swój okręt.
Na pokładach rozsypano piasek, by zapewnić lepsze oparcie bosym kano-
nierom. Hamaki załogi, jak co rano zostały mocno zrolowane i po wyniesie-
niu na pokład ułożone w przymocowanych do okrężnicy sieciach. W ten
sposób, zabezpieczone i obwiązane płótnem przeciwdeszczowym, posłużą
jako nadburcie chroniące przed ogniem karabinowym. W górze, nad pokła-
dem bosman kierował tuzinem mężczyzn zabezpieczających długimi łańcu-
chami wielkie reje, z których zwieszały się olbrzymie żagle. Inni nawlekali
zapasowe fały i żagle, tak, że wszędzie zwisły ciężkie zwoje lin sięgających
przez takielunek do pokładu.
- Będą próbowali poszarpać nam w strzępy takielunek - powiedział do
Sharpe’a kapitan Llewellyn. - Zarówno Donowie jak i Żaby lubią strzelać w
maszty. Dlatego łańcuchy zapobiegną spadaniu rej, a zapasowe żagle zastą-
pią przestrzelone. Zobaczysz, Sharpe, że zanim dzień się skończy, stracimy
maszt albo i dwa!
Llewellyn nie wydawał się być tym przejęty.
- Masz ostry kordelas?
- Przydałoby się podciągnąć ostrze - przyznał Sharpe.
- W stronę dziobu na otwartym pokładzie - rzekł Llewellyn - koło zagrody
kóz, jest człowiek z kołem szlifierskim. Z przyjemnością ci go przetoczy.
Sharpe dołączył do kolejki. Niektórzy mieli kordelasy, inni topory aborda-
żowe, większość bojowe bosaki stojące wokół masztów na górnym pokła-
dzie. Kozy, czując zmiany w codziennym rozkładzie, beczały niespokojnie.
Zostały wydojone po raz ostatni, a teraz marynarz podwijał rękawy, nim
zaszlachtował je długim nożem. Klatka z niebezpiecznie łatwopalną słomą
zostanie usunięta, a kozie mięso zasolone na przyszłość. Pierwsze zwierzę
walczyło krótko, potem zapach świeżej krwi zmieszał się z okrętowym odo-
rem.
Paru ludzi zapraszało Sharpe’a na początek kolejki, ale wolał odczekać
swoje.
- Pragnie pan zobaczyć prawdziwą bitwę, sir? - droczył się najbliższy ka-
nonier.
- Nic nie wygracie bez prawdziwego żołnierza, chłopcy.
- To wygra dla nas - artylerzysta poklepał łoże swego dwudziestocztero-
funtowego działa, na którymś ktoś napisał kredą „pigułka dla Boney’a”.
Stoły, przy których jadali artylerzyści, zniknęły w schowku. Podobny los
czekał większość drewnianych mebli z pokładów nawodnych, by ograni-
czyć odłamki rozlatujące się na wszystkie strony po trafieniu przez prze-
ciwnika. Łóżko i kufer Sharpe’a już zniknęły wraz ze wszystkimi eleganc-
kimi meblami z kajut Chase’a. Drogie barometry i chronometr po zawinięciu
w słomę wylądowały w schowku na dole. Na niektórych okrętach, co cen-
niejsze meble wciągano wysoko na takielunek, mając nadzieję, że będą tam
bezpieczne, inni powierzali je szalupom, które holowane za rufą miały unik-
nąć wrogiego ognia.
Kanonier wyostrzył kordelas na kole, spróbował kciukiem i oddał
Sharpe’owi uśmiechając się bezzębnie.
- Teraz tak ich pan ogoli, że popamiętają, sir.
Sharpe wręczył mu sześciopensówkę i poszedł pod pokład by ujrzeć, jak
ścianki działowe pomieszczeń Chase’a znosi się schodami do schowka.
Prostsze drewniane przegrody kajut oficerskich już zwalono na dół i po raz
pierwszy Sharpe zobaczył całą długość okrętu od szerokich okien na rufie,
po ostatnie źdźbło słomy z klatki na dziobie. Pucelle pozbywała się swych
ozdóbek, zmieniając się w machinę bojową. Wszedł na rufówkę, gdzie ujrzał
podobną pustkę. Rozległa przestrzeń pod pokładem rufówki ciągnęła się od
koła sterowego, po okna dziennej kajuty Chase’a. Zniknęła jadalnia, kabina
Sharpe’a, obrazy powędrowały na dół. Jedynym śladem luksusu był dywan
w czarno białą szachownicę, na którym stały dwie osiemnastofuntowe ar-
maty.
Connors z pokładu rufówki obserwował sygnały okrętu flagowego powta-
rzane przez fregatę Euryalus.
- Mamy wykonać zwrot za okrętem flagowym, sir - zawołał do kapitana.
Chase skinął głową i obserwował, jak znajdujący się na czele Victory za-
wraca na prawo, zmierzając wprost na wroga. Wiatr był teraz z tyłu i kapi-
tan Hardy, niewątpliwie na rozkaz Nelsona, miał już ludzi na rejach, którzy
przyczepiali dodatkowe drzewca do rozwinięcia żagli wytykowych.
Dziewięć okrętów za Pucelle kolejny trójpokładowiec wykonał zwrot na
prawą burtę. Był to Royal Sovereign, flagowy okręt admirała Col ingwooda,
drugiego dowódcy po Nelsonie. Jasna miedź zalśniła w słońcu, gdy okręty
znajdujące się za nim skręciły na wschód. Chase spoglądał to na Victory, to
na Royal Sovereign i z powrotem.
- Dwie kolumny - rzekł głośno. - Formuje dwie kolumny.
Nawet Sharpe to pojmował. Nieprzyjacielska flota utworzyła nierówną li-
nię, ciągnącą się na przestrzeni czterech mil wzdłuż wschodniego hory-
zontu, a flota brytyjska zmierzała w jej stronę. Okręty kolejno wykonywały
zwrot. Te z przodu zawijały ustawiając się za Victory, a te z tyłu podążały za
Royal Sovereign. Dwa krótkie rzędy okrętów żeglowały na nieprzyjaciela ni-
czym para rogów wycelowanych w tarczę.
- Postawimy wytykowe po zwrocie, panie Haskell - powiedział Chase.
- Rozkaz, sir.
Conqueror, piąty okręt w kolumnie Nelsona, a poprzedzający bezpośred-
nio Pucelle, zwrócił się w kierunku wroga, odsłaniając przed Sharpe’em
długi bok pomalowany w czarne i żółte pasy. Czarne furty działowe na tle
żółtej burty Conquerora sprawiały wrażenie szachownicy.
- Za nim, sterniku - rzekł Chase.
Podszedł do stołu obok koła sterowego, umoczył pióro w kałamarzu i za-
pisał w otwartym dzienniku okrętowym: „6.49 - zwrot na wschód w kie-
runku wroga”. Chase odłożył pióro, wyjął z kieszeni mały notes i ogryzek
ołówka.
- Panie Collier!
- Sir? - midszypmen był blady.
- Pofatyguję pana, Collier, proszę wziąć ten notes i ołówek i zapisywać
wszystkie sygnały, które dziś pan zobaczy.
- Rozkaz, sir! - Collier wziął od kapitana notes i ołówek.
Porucznik sygnałowy Connors usłyszał to ze swego miejsca na pokładzie
sterówki. Zrobił obrażoną minę. Był młody inteligentny, spokojny, rudy i
bystry. Chase, widząc jego niedolę wszedł do niego.
- Wiem, że ewidencja sygnałów należy do twoich obowiązków, Tom -
rzekł cicho - ale nie chcę, by młody Collier za dużo myślał. Zajmiemy go, co?
Niech myśli, że robi coś ważnego, to nie będzie się martwił, że może zginąć.
- Oczywiście, sir - odparł Connors. - Przepraszam sir.
- Swój chłop - Chase poklepał Connorsa po plecach i zbiegł na rufówkę,
obserwując Conquerora, który zakończył zwrot.
- Tak to robi Pellew! - zawołał. - Widzicie, jak sprawnie jego chłopcy roz-
postarli skrzydła?
Żagle wytykowe Conquerora wystawały daleko poza obrys burt, starając
się złapać najlżejszy powiew wiatru.
- To wyścig - rzekł Chase - a diabeł bierze najwięcej. Z życiem teraz! Z ży-
ciem! - Zawołał do ludzi na głównej rei, którzy opóźniali się z rozwinięciem
dodatkowych żagli Pucelle. W dodatku Chase obawiał się, że Israel Pellew,
kornwalijski dowódca Conquerora, obserwuje go krytycznym okiem. Na
szczęście reje wysunięto sprawnie i gdy skończył się zwrot na wschód, żagle
opadły z donośnym trzaskiem i łopotały, dopóki nie przywiązano ich moc-
niej do pokładu. Wróg był wciąż na horyzoncie, a wiatr ledwo szeptał.
- To będzie długa droga - zmartwił się Chase. - Bardzo długa. Jesteś pe-
wien, że nie ma już ziaren kawy? - spytał stewarda.
- Tylko te, które zakwitły, sir.
- To spróbuj je zaparzyć.
Na rufach statków podniesiono brytyjskie flagi. Dziś zgodnie z życzeniem
Nelsona każdy okręt wywiesił biały proporzec. Chase chciał wciągnąć czer-
wony na bezan, ponieważ kontradmirał dowodzący flotą zachodnioindyj-
ską miał czerwoną barwę, lecz kiedy ujrzał białą na rufie Conquerora, pole-
cił wyciągnąć taką samą ze schowka. Nawet Collingwood, wiceadmirał Nie-
bieskich, podniósł ulubioną białą flagę Nelsona na bezanie wielkiego trój-
pokładowego Royal Sovereign. Flagi Zjednoczonego Królestwa zawisły na
bramstendze i na szczycie głównego masztu, tak, że każdy okręt miał trzy
flagi. Mógł stracić dwa maszty, a brytyjskie barwy nadal by powiewały.
Marynarze wiązali liny do kotwiczek porozwieszanych na sieciach od ha-
maków. Kotwiczki miały trzy wygięte haki, które można było zarzucić na
takielunek wroga i przyciągnąć go bliżej dla abordażu. Drewniane tuby, w
których trzymano podręczne żagle, przeniesiono pod pokład. Z niektórych
okrętów po prostu je wyrzucano, ale Chase potępiał takie marnowanie pie-
niędzy.
- Z pomocą Boską przed zachodem możemy wejść w posiadanie tylu fran-
cuskich i hiszpańskich gratów, że wystarczy na zapchanie kilku okrętów.
Odwrócił się i zdjął kapelusz, by powitać lady Grace, która wraz z mężem
zjawiła się na pokładzie.
- Proszę wybaczyć, wasza lordowska mość, że pani kabina została roze-
brana.
- Wydaje się, że Brytania lepiej dziś wykorzysta tę przestrzeń - uśmiech-
nęła się.
- Przywrócimy waszą prywatność, gdy tylko rozprawimy się z tamtymi -
powiedział Chase, pochylając głowę w kierunku nieprzyjacielskiej armady -
ale, kiedy znajdziemy się w zasięgu ognia artyleryjskiego, nalegam, by wa-
sza lordowska mość udała się poniżej linii wodnej.
- Wolałabym zaoferować swe usługi chirurgowi.
- Kokpit może znaleźć się pod ostrzałem, łaskawa pani - odparł Chase -
zwłaszcza, jeśli wróg obniży działa. Popełniłbym zaniedbanie, gdybym nie
nalegał na schronienie pani w schowku. Już przygotowałem tam miejsce dla
pani.
- Pójdziesz do schowka, Grace - wtrącił lord William - jak zaleca pan kapi-
tan.
- Pan również, wasza lordowska mość - rzekł Chase.
Lord William wzruszył ramionami.
- Mogę strzelać z karabinu, Chase.
- Bez wątpienia, wasza lordowska mość, lecz rozważmy, czy jest pan cen-
niejszy dla Brytanii żywy czy martwy.
- Skoro tak uważasz, Chase - skinął głową lord William.
Czy mu ulżyło? Sharpe nie wiedział, lecz lord William nie wysilał się by
przekonać Chase’a, że powinien zostać na pokładzie.
- Jak długo będziemy w zamknięciu? - spytał.
- Najmniej pięć godzin - odrzekł Chase - pewnie sześć.
Marynarz sprawdzający log przynosił wciąż złe wieści. Przez palce prze-
sunęły mu się dwa węzły, czasem trzy, a było to ślimacze tempo, mimo iż
Chase wciągnął na maszty każdy skrawek żagla. Sharpe stał o dziesięć kro-
ków od lady Grace, lecz nie śmiał spojrzeć w jej stronę. W ciąży! Serce zabiło
mu ze szczęścia, jednak poczuł bolesne ukłucie, gdy przypomniał sobie, że
wkrótce się rozstaną i co się wówczas stanie z jego dzieckiem? Wbił wzrok
w pokład, gdzie dwaj artylerzyści wkręcali zamki do armat. Inny kanonier
otrzymał zezwolenie wejścia na sterówkę, by uzbroić dwanaście osiemna-
stofuntowych dział i cztery trzydziestodwufuntowe karonady. Dwie kolejne
zabójcze karonady stały w kokpicie. Krótkie, szerokie lufy mogły wystrzelić
straszliwy ładunek kul karabinowych we wrogi pokład.
Tuzin kanonierów wewnątrz pomieszczeń Chase’a podziwiało złocenia i
delikatnie rzeźbione ramy okna. Przy każdej armacie postawiono wiadra z
wodą do chłodzenia lufy i gaszenia pragnienia obsługi. Inni polewali wodą
pokład i burty, bo mokre drewno jest mniej łatwopalne. Podobne naczynia,
do połowy napełnione wodą, zaopatrzono w pokrywę, w której tlił się
wolno palący lont na wypadek, gdyby zwiódł zamek. Na najniższym pokła-
dzie układano linę w luźnych splotach, tworząc gigantyczne łoże dla ran-
nych, gdzie będą leżeli czekając na pomoc Pickeringa, chirurga, który śpie-
wał rozkładając swoje noże, nici, sondy i kleszcze. Cieśla układał wszędzie
łaty. Były to duże kawałki drewna grubo posmarowane łojem, którymi
miano zatykać wszystkie dziury poniżej linii wodnej. Do steru przymoco-
wano dodatkowe liny. Tak, więc, gdyby koło sterowe zostało odstrzelone
lub lina jarzma zerwana pociskiem, okrętem można będzie kierować z gór-
nego pokładu. Skórzane wiadra przeciwpożarowe wypełnione piaskiem
stały zgrupowane po kilka. Chłopcy prochowi, liczący po dziesięć, jedena-
ście lat, przynieśli pierwsze ładunki z magazynów. Chase zażądał niebie-
skich worków mieszczących średnią ilość prochu. Największych nabojów w
czarnych workach używano do strzelania na dużą odległość, niebieskie były
odpowiedniejsze do walki na krótkim dystansie, a czerwonych, najmniej-
szych używano do sygnalizacji, choć w bezpośrednim starciu mogły prze-
dziurawić burtę nieprzyjacielskiego okrętu.
- Pod koniec dnia - rzekł z nadzieją Chase - pewnie załadujemy podwójne
czerwone.
Nagle się rozpromienił.
- Boże, przecież to moje urodziny! Panie Haskell! Jest mi pan winien dzie-
sięć gwinei! Pamięta pan zakład? Czyż nie powiedziałam, że dopadniemy
Revenant w moje urodziny?
- Zapłacę z przyjemnością, sir.
- Nic pan nie zapłaci, panie Haskell, nic a nic. Gdyby nie Nelson, Revenant
uciekłby nam. To nie fair, by kapitan wygrywał zakład z pomocą admirała.
Ta kawa dobrze smakuje! Zyskała na ostrości, nie sądzicie?
Kambuz ugotował tłustą owsiankę, gęsto okraszoną dużymi kawałkami
wieprzowiny i wołowiny. To ostatnia ciepła strawa przed bitwą, bo ku-
chenne piece zostaną wygaszone w obawie przed trafieniem przez nieprzy-
jacielski pocisk, który mógłby rozrzucić ogień po pokładzie pełnym worków
z prochem. Ludzie jedli siedząc na pokładzie, a bosmani krążyli nalewając
każdemu drugą miarkę rumu. Na Conqueror zaczęła grać orkiestra.
- Gdzie nasza orkiestra? - Spytał Chase. - Niech zagrają! Nich grają! Chcę
posłuchać muzyki.
Ale zanim grajkowie się zebrali, Victory przesłała sygnał na Pucelle, po-
wtórzony dodatkowo przez Euryalusa.
- Nasz numer, sir! - krzyknął porucznik Connors i wpatrywał się we fre-
gatę płynącą z lewej strony kolumny Nelsona. - Jest pan zaproszony na śnia-
danie u admirała, sir.
- Jestem? - ucieszył się Chase. - Poinformuj jego lordowską mość, że wy-
ruszyłem.
Zebrano osadę szalupy paradnej, a sama łódź już płynęła na holu za okrę-
tem, więc przyciągnięto ją do prawej burty. Lord William wystąpił naprzód
oczekując, że Chase zabierze go na Victory, lecz kapitan odwrócił się do
Sharpe’a.
- Popłyniesz, Sharpe? Oczywiście, że tak!
- Ja? - zamrugał ze zdumienia Sharpe. - Nie jestem odpowiednio ubrany
na wizytę u admirała!
- Wyglądasz świetnie, Sharpe. Surdut trochę wytarty, ale nic nie szkodzi.
Chase całkowicie lekceważył źle skrywaną irytację lorda Williama. Zniżył
głos.
- Zresztą spodziewa się, że wezmę ze sobą porucznika. Jeśli wybiorę Ha-
skella, Peel nigdy mi nie wybaczy. Gdybym jednak zdecydował się na Peela,
Haskell poczułby się urażony więc pozostałeś mi jedynie ty - Chase
uśmiechnął się uradowany perspektywą przedstawienia Sharpe’a swemu
uwielbianemu Nelsonowi.
- I ucieszysz go, Sharpe. To przewrotny człowiek, lubi żołnierzy. - Chase
poprowadził Sharpe’a tam, gdzie osada łodzi prowadzona przez Hoppera
schodziła po stopniach wbudowanych w burtę Pucelle.
- Idź pierwszy, Sharpe - rzekł Chase. - Chłopcy dopilnują, żebyś się nie ską-
pał.
Burta okrętu wojennego pochylała się stopniowo do, wewnątrz, ponieważ
kadłub piętrzył się nad wodą, co początkowo ułatwiało schodzenie, ale im
bliżej był linii wodnej, tym węższe były stopnie. Mimo, że ledwie wiało, Pu-
celle kołysała się na silnej fali, łódź przy burcie podnosiła się i opadała.
Sharpe czuł, że buty ślizgają się mu omszałych drewnianych szczeblach.
- Niech się pan trzyma, sir - burknął Hopper, a potem krzyknął - Teraz!
Dwie pary rąk bezceremonialnie złapały Sharpe’a za spodnie i surdut by
wciągnąć go bezpiecznie na pokład. Jednym z pomocników okazał się Clou-
ter, zbiegły niewolnik. Uśmiechnął się, widząc jak Sharpe odnajduje grunt.
Chase zszedł sztywno po szczeblach, zerknął na kołyszącą się łódź i zręcz-
nie przeszedł na tylną ławkę.
- Będzie ostre wiosłowanie, Hopper.
- W miarę łatwe, sir.
Chase zajął ławkę dla siebie, a Hopper usiadł przy wiośle. Rzeczywiście
wiosłowali mocno i długo, lecz łódź paradna minęła znajdujące się po dro-
dze okręty i mógł przyjrzeć się ich masywnym burtom. Z biało-czerwonej
łodzi sunącej wzdłuż długich fal okręty wydawały się olbrzymie, groźne i
niezniszczalne.
- Wziąłem cię również, dlatego - uśmiechnął się Chase - ponieważ rozsier-
dziło to lorda Williama. Niewątpliwie spodziewał się, że zostanie zapro-
szony, ale wierz mi, zanudziłby Nelsona!
Chase pomachał do oficera stojącego wysoko na rufie siedemdziesię-
cioczterodziałowego okrętu.
- To Lewiatan - wyjaśnił Sharpe’owi - pod dowództwem Harry’ego Bayn-
tuna. Pierwszorzędny kumpel, daję słowo! Służyłem z nim na Bellonie jako
młodzik. To były szczęśliwe dni.
Fala uniosła rufę Lewiatana, odsłaniając pozieleniałą, pokrytą skorupia-
kami miedź.
- Zresztą - ciągnął Chase - Nelson może ci się przysłużyć.
- Przysłużyć?
- Lord William cię nie lubi - odparł Chase nie przejmując się, że słyszeli go
Hopper i Clouter siedzący przy wiosłach najbliżej rufy - co znaczy, że spró-
buje zaszkodzić twojej karierze. Ale wiem, że Nelson jest przyjacielem puł-
kownika Stewarta, a ten jest jednym z twoich nowych strzelców, więc może
jego lordowska mość szepnie słówko w twojej sprawie? Na pewno, to bar-
dzo szlachetny człowiek.
Dotarcie do okrętu flagowego zajęło pół godziny, aż wreszcie Chase po-
sterował łodzią na prawą burtę Victory, a jeden z jego ludzi przycumował
do łańcuchów. Mała łódeczka znów zalazła się przy równie stromej i nie-
bezpiecznej drabince, po jakiej Sharpe opuszczał Pucelle. Wejście znajdu-
jące się w połowie wysokości było zamknięte, co oznaczało, że musiał
wspiąć się na samą górę.
- Ty pierwszy, Sharpe - rzekł Chase. - Skocz i złap się!
- Boże, ratuj - mruknął Sharpe.
Stał na ławeczce, okręcając na bok kordelas. Skoczył, kiedy fala wysoko
uniosła łódkę. Przywarł rozpaczliwie do drabinki i wspiął się na górę. Ręka
z otwartego pokładu pomogła mu wciągnąć się przez furtę wejściową, gdzie
szereg bosmanmatów czekał, by powitać Chase’a gwizdkami.
Chase z uśmiechem wyłonił się zza burty. Nieskazitelnie ubrany porucz-
nik zasalutował mu i skinął głową, kiedy przedstawiono mu Sharpe’a.
- Witamy niezwykle serdecznie sir - powiedział do Chase’a. - Jeszcze jedna
siedemdziesiątka czwórka to dar niebios.
- To uprzejmie, że pozwoliliście mi wziąć udział w tym wydarzeniu - od-
parł Chase, zdejmując kapelusz by zasalutować rufówce.
Sharpe pospiesznie ruszył w jego ślady, gdy zabrzmiały gwizdki bosmań-
skie. Górny pokład Victory pełen był artylerzystów żeglarzy i żołnierzy pie-
choty morskiej, którzy nie zwracali uwagi na gości. Jednak pewien starszy
mężczyzna, sądząc po trzymanej wielkiej igle, żaglomistrz, skłonił siwą
głowę, gdy Chase szedł w stronę sterówki. Chase zatrzymał się i strzelił pal-
cami.
- Prout, nieprawdaż? Byłeś ze mną na Bellonie.
- Pamiętam pana, sir - Prout odgarnął siwe włosy z czoła - był pan jeszcze
chłopcem, sir.
- Postarzeliśmy się, Prout - powiedział. - Cholernie się postarzeliśmy! Ale
nie aż tak bardzo, by nie spuścić lania Donom i Francuzom, co?
- Pobijemy ich, sir - odparł Prout.
Chase uśmiechnął się do starego kumpla i poszedł do sterówki pełnej ofi-
cerów, którzy uprzejmie zdjęli kapelusze, gdy Chase i Sharpe mijali ich uda-
jąc się za koło sterowe, do pomieszczeń admirała strzeżonych przez żołnie-
rza piechoty morskiej w krótkiej czerwonej kurtce z dwoma krzyżującymi
się, wybielonymi glinką pasami. Porucznik bez pukania otworzył drzwi,
prowadząc Chase’a i Sharpe’a przez małą, pozbawioną mebli sypialnię.
Stamtąd też bez pukania wszedł do obszernej kajuty zajmującej całą szero-
kość okrętu, jasno oświetlonej przestronnymi rufowymi oknami. Stąd rów-
nież usunięto wszystkie meble, pozostawiając jedynie stół na dywanie w
biało czarną szachownicę. Po obu stronach stołu znajdowały się dwa ciężkie
działa już zaopatrzone w zamki.
Sharpe widział dwie sylwetki przy rufowym oknie, lecz nie wiedział, który
z mężczyzn jest admirałem, dopóki, Chase, włożywszy kapelusz pod pachę,
nie skłonił się mniejszemu mężczyźnie siedzącemu przy stole. Światło za
admirałem było ostre i Sharpe, nie mogąc mu się lepiej przyjrzeć, cofnął się
nie chcąc zawadzać. Chase odwrócił się i gestem poprosił go naprzód.
- Pozwolę sobie przedstawić mego szczególnego przyjaciela, wasza lor-
dowska mość. Pan Richard Sharpe. Jest w drodze do Strzelców, zatrzymał
się wystarczająco długo, by wybawić mnie z kłopotów w Bombaju, za co je-
stem mu niepomiernie wdzięczny.
- Ty, Chase? W kłopotach? Czy to możliwe? - Nelson roześmiał się i
uśmiechnął do Sharpe’a. - Jestem panu wdzięczny, Sharpe. Nie chcę, by moi
przyjaciele mieli kłopoty. Ile to już lat, Chase?
- Cztery, wasza lordowska mość.
- Był kapitanem jednej z moich fregat - wyjaśnił Nelson stojącemu obok
kapitanowi okrętu wojennego. - Dowodził Spritely i zdobył Bouvines w ty-
dzień po wyjściu spod mojej komendy. Nie miałem okazji pogratulować ci,
Chase, więc robię to teraz. Niezwykła akcja. Znasz Blackwooda?
- Zaszczyt poznać - rzekł Chase kłaniając się szlachetnemu Henry’emu
Blackwoodowi, dowódcy fregaty Euryalus.
- Kapitan Blackwood uczepił się jak rzep nieprzyjacielskiej floty, odkąd
opuściła Kadyks - powiedział ciepło Nelson - i ściągnął nas razem, więc
twoja robota skończona, Blackwood.
- Wierzę, że mógłbym dokonać więcej, wasza lordowska mość.
- Nie wątpię w to, Blackwood - odparł Nelson i pokazał na krzesła. - Siadaj,
Chase, śmiało. I pan też, Sharpe. Letnia kawa, stary chleb, zimna wołowina i
świeże pomarańcze. Obawiam się, że to skromne śniadanie, ale powie-
dziano mi, że wygaszono kambuz.
Na stole pomiędzy sztućcami i talerzami leżała szpada admirała w zdo-
bionej klejnotami pochwie.
- Jakie masz zapasy jedzenia, Chase?
- Mizerne, wasza lordowska mość. Wody i wołowiny na dwa tygodnie
góra.
- To w zupełności wystarczy, całkowicie. Załoga?
- Skaptowałem dobrych ludzi z handlowca, wasza lordowska mość i mam
komplet.
- Dobrze, świetnie - rzekł admirał, a gdy steward przyniósł kawę i jedze-
nie, spytał Chase’a o podróż i pościg za Revenant.
Sharpe siedzący po lewej stronie Nelsona przyglądał mu się. Wiedział, że
admirał stracił wzrok w jednym oku, lecz nie orientował się, w którym. Do-
piero po chwili zauważył, że prawa źrenica była nienaturalnie wielka i
ciemna. Nelson miał siwe, cienkie włosy i niezwykle żywą twarz. Na opo-
wieść Chase’a reagował wyrazem niepokoju zadowolenia, rozbawienia i
zdumienia. Rzadko przerywał, choć raz wstrzymał opowieść, prosząc
Sharpe’a, by podzielił wołowinę.
- A gdyby jeszcze łaskawie ukroił mi pan chleba Sharpe? Moja graba, ro-
zumie pan - dotknął pustego prawego rękawa przypiętego do mieniącego
się gwiazdami surduta. - Bardzo pan uprzejmy - zauważył, gdy Sharpe to
uczynił. - Mów dalej, Chase.
Sharpe oczekiwał, że będzie onieśmielony przez admirała, przytłoczony
jego wielkością, gdy tymczasem poczuł się bezpiecznie w towarzystwie tego
niedużego, delikatnego i wrażliwego człowieka. Mimo iż Nelson siedział, wi-
dać było, że jest niewysoki, szczupły, a blada, pociągała twarz świadczyła o
podatności na choroby. Wyglądał na tak kruchego, że Sharpe musiał przy-
pominać sobie, że ten człowiek prowadził swoją flotę od zwycięstwa do
zwycięstwa, a podczas każdej bitwy zawsze był w najgorętszym ogniu
walki, choć odnosiło się wrażenie, że zdmuchnąłby go najlżejszy powiew
wiatru.
Jeśli postura admirała robiła tak silne wrażenie, to jego oczy wywierały
jeszcze silniejszy efekt. Ilekroć spojrzał na Sharpe’a, choćby zwracając się z
drobną prośbą, jak posmarowanie masłem kolejnej kromki chleba, chorąży
miał wrażenie, że jest w tym momencie najważniejszym człowiekiem na
świecie. To spojrzenie zdawało się wykluczać innych obecnych, jakby
Sharpe i admirał byli w dobrej komitywie. Nelson nie miał nic z chłodu i
protekcjonalności sir Arthura Wellesleya, ani nie usiłował okazywać wiary
we własną wyższość. Sharpe’owi zdawało się, że w chwili, gdy flota zdążała
w stronę wroga, Horatio Nelson nie pragnął od życia niczego więcej niż po-
siedzieć sobie z przyjaciółmi Chase’em, Blackwoodem i Richardem Sharpe.
W pewnej chwili dotknął ramienia Sharpe’a.
- Ta rozmowa, nie nudzi czasem żołnierza, Sharpe?
- Nie, wasza lordowska mość - odparł Sharpe.
Dyskusja zeszła na taktykę admirała w tym dniu i w większości była nie-
zrozumiała dla Sharpe’a, lecz nie dbał o to. Wystarczyła mu obecność Nel-
sona. Sharpe’owi udzielił się zaraźliwy entuzjazm małego człowieczka. Na
Boga, pomyślał, nie tylko pokonają dziś flotę nieprzyjaciela, lecz pobiją ją
tak dotkliwie, że żaden francuski czy hiszpański okręt nie odważy się więcej
wyjść w morze. Zauważył, że Chase, reaguje podobnie, jakby się bał, że Nel-
son rozpłacze się, jeśli nie będzie walczył mężniej niż kiedykolwiek.
- Umieścisz ludzi na masztach? - spytał Nelson, usiłując niezdarnie obrać
pomarańczę jedną rękę.
- Owszem, wasza lordowska mość.
- Obawiam się, że przybitki z karabinów mogą zapalić żagle - rzekł łagod-
nie admirał - więc lepiej tego nie rób.
- Oczywiście, wasza lordowska mość - Chase natychmiast podporządko-
wał się delikatnej sugestii.
- Żagle są przecież lniane - dodał Nelson na wypadek, gdyby Chase poczuł
się tym urażony. - A czego używamy do krzesania ognia? Lnu! Jest przera-
żająco łatwopalny.
- Z przyjemnością spełniam wszystkie życzenia jego lordowskiej mości.
- I zrozumiałeś, jaki mam główny cel? - spytał admirał, nawiązując do
wcześniejszego omawiania taktyki.
- Owszem, wasza lordowska mość i w pełni popieram.
- Nie zadowoli mnie mniej niż dwadzieścia pryzów, Chase - podkreślił su-
rowo Nelson.
- Tak mało, wasza lordowska mość?
Admirał roześmiał się i wstał, bo wszedł kolejny oficer. Nelson był co naj-
mniej o piętnaście centymetrów niższy od Sharpe’a, który wstał jak wszy-
scy, lecz nowo przybyły, którym okazał się kapitan Victory, Thomas Hardy,
był o tyleż wyższy od Sharpe’a i kiedy mówił do Nelsona, pochylał się nad
małym admirałem jak chroniący go olbrzym.
- Oczywiście, Hardy, oczywiście - rzekł admirał, potem uśmiechnął się do
gości. - Hardy powiada, że czas usunąć te ścianki. Zostajemy wypędzeni, pa-
nowie. Może wycofamy się na rufówkę?
Przepuścił gości przodem, a widząc, że Sharpe się ociąga, odwrócił się i
wziął go za rękę.
- Służyłeś w Indiach pod sir Arthurem Wellesleyem, Sharpe?
- Owszem, wasza lordowska mość.
- Spotkałem go po powrocie i odbyliśmy miłą rozmowę, choć muszę wy-
znać, że sprawiał wrażenie przerażonego!
Ton głosu admirała rozśmieszył Sharpe’a ku radości Nelsona.
- Więc zamierzasz wstąpić do dziewięćdziesiątego piątego?
- Zamierzam, wasza lordowska mość.
- To wspaniale!
Ta wiadomość z jakichś względów bardzo uradowała admirała. Przepu-
ścił Sharpe’a przez drzwi, potem poszedł za nim do sieci hamaków na lewej
burcie sterówki.
- Jest pan doprawdy szczęściarzem, Sharpe. Znam Williama Stewarta. Za-
liczam go do drogich, bliskich mi przyjaciół. Wie pan, czemu jego regiment
strzelców jest taki dobry?
- Nie, wasza lordowska mość.
Sharpe zawsze sądził, że nowo sformowany pułk składał się z zakał i od-
padów armii, więc umundurowano ich na zielono, bo szkoda było marno-
wać porządnego czerwonego sukna na takich żołnierzy.
- Ponieważ są inteligentni - z zapałem rzekł admirał. - Inteligentni! Ta ce-
cha jest niestety potępiana przez wojsko, a przecież inteligencja jest bardzo
przydatna.
Spojrzał na policzek Sharpe’a, upstrzony drobnymi niebieskimi znacz-
kami.
- Blizny prochowe, panie Sharpe, zauważyłem też, że jest pan chorążym.
Czy uraziłbym pana przypuszczeniem, że zaczynał pan od stopnia szere-
gowca?
- Tak było, wasza lordowska mość.
- Ma pan zatem wyrazy mego najszczerszego podziwu - powiedział z nie-
skrywaną szczerością Nelson. - Musi pan być niezwykłym człowiekiem - do-
dał.
- Nie, wasza lordowska mość - odparł Sharpe pragnąc wyjaśnić, że to prze-
cież Nelson jest człowiekiem godnym podziwu, lecz nie umiał się zręcznie
wysłowić.
- Jest pan skromny, Sharpe, a to niedobrze - skarcił go Nelson.
Ku swemu zdumieniu Sharpe stwierdził, że rozmawia sam z admirałem.
Chase, Blackwood i pozostali oficerowie stali przy prawej burcie, podczas
gdy Nelson i Sharpe przechadzali się przy siatkach hamaków z lewej burty.
Tuzin marynarzy uśmiechających się na widok swego admirała przystąpiło
do rozbiórki ścianek działowych, by nieprzyjacielski strzał nie zmienił ich
w nośne odłamki pustoszące rufówkę.
- Nie pochwalam skromności - ciągnął Nelson, znów zdumiewając
Sharpe’a atmosferą zażyłości - i niewątpliwie dziwi to pana, prawda? Po-
wiedziano nam, czyż nie, że skromność jest cnotą, lecz akurat ta cnota nie
przystoi wojownikowi. Ty i ja, Sharpe, musieliśmy się wybić z niższych
warstw i nie osiągnęlibyśmy tego skrywając nasze zdolności. Jestem synem
wiejskiego proboszcza, a teraz?
Skinął ręką w stronę nieprzyjacielskiej floty, potem podświadomie do-
tknął czterech lśniących gwiazd, drogocennych ozdób dowodzących jego
szlachectwa i rycerskości, które mieniły się na lewej pole surduta.
- Bądź dumny z tego, czego dokonałeś - pouczył Sharpe’a - postaraj się być
jeszcze lepszy.
- Tak będzie, wasza lordowska mość.
- Nie - powiedział nagle Nelson i przez chwilę znów sprawiał wrażenie
niezwykle bezbronnego. - Nie - powtórzył - bo zbierając w jednym miejscu
obie floty, Sharpe, dokonam dzieła mego życia.
Przez chwilę wydawał się taki nieszczęśliwy, że Sharpe poczuł idiotyczną
chęć pocieszenia admirała.
- Zniszczę te okręty - ciągnął Nelson, wskazując gestem wypełniającą
wschodni horyzont nieprzyjacielską flotę - a Bonaparte i jego sprzymie-
rzeńcy nigdy nie najadą Anglii. Zamkniemy bestię na kontynencie i co wtedy
pozostanie do roboty biednym marynarzom, co?
Uśmiechnął się.
- Zostanie za to robota dla żołnierzy, a ty, jak wiem, jesteś w tym dobry.
Ale zapamiętaj to sobie, choć pewnie nienawidzisz Francuzów jak samego
diabła! - powiedział admirał z mocą odzwierciedlającą po raz pierwszy jego
stalowy charakter - Nigdy nie pozbądź się tego uczucia, panie, Sharpe, ni-
gdy!
Odwrócił się do czekających oficerów.
- Odciągam kapitana Chase’a od jego okrętu. I ty też wkrótce powinieneś
ruszać, Blackwood.
- Mogę zostać jeszcze chwilę, wasza lordowska mość? - spytał
Blackwood.
- Oczywiście. Dziękuję, że przybyłeś, Chase. Jestem pewien, że masz pilne
sprawy na głowie, ale zachowałeś się uprzejmie. Przyjmiesz w prezencie
trochę pomarańczy? Są świeże, z Gibraltaru.
- Będę zaszczycony, wasza lordowska mość.
- To ty zaszczyciłeś mnie swą wizytą, Chase. Utrzymuj kolejność i wal w
nich. Mocno. Sprawimy, że woleliby nigdy nie widzieć naszych okrętów na-
wet z daleka!
Chase zszedł na pokład łodzi jak w transie. Sieć pomarańczy wystarcza-
jąca do wykarmienia połowy pułku leżała na dnie łodzi. Kiedy Hopper pły-
nął wzdłuż szeregu okrętów, Chase milczał, lecz wreszcie nie mógł wytrzy-
mać?
- Co za człowiek! - zawołał. - Co za człowiek? Mój Boże, urządzimy dziś
rzeź! Wymordujemy ich, wyrżniemy!
- Amen - powiedział Hopper.
- Chwalcie Pana - dodał Clouter.
- Co o nim sądzisz, Sharpe? - spytał Chase.
Sharpe pokręcił głową, szukając odpowiednich słów.
- Jak to pan powiedział, sir? Dla niego pożeglowałbym we wrota piekła?
Na Boga, sir, ja poszedłbym za nim w głąb samego piekła, aż do ostatniej
czeluści.
- A gdyby nas prowadził, zwyciężylibyśmy w piekle, tak jak zwyciężymy
dzisiaj - rzekł uroczyście Chase.
Jeśli dotrą na miejsce bitwy. Wiatr był tak słaby, że flota poruszała się le-
niwie jak żółw. Sharpe myślał, że nigdy nie dopłyną do wroga, a w godzinę
po powrocie na pokład Pucelle był tego niemal pewien, bo połączone floty
nieprzyjaciela niezdarnie wykonały zwrot, biorąc kurs na północ. Zmierzali
do Kadyksu w ostatniej próbie ucieczki przed Nelsonem, którego okręty o
rozpostartych białych żaglach sunęły w stronę piekła z wiatrem tak lekkim,
jakby niebiosa wstrzymały oddech.
Orkiestra Pucelle bardziej zawadiacko niż poprawne grała „Dębowe
serca”, „Nancy Dawson”, „Hail Britannia”, „Krople Brandy” i dziesiątki in-
nych utworów, których Sharpe nigdy nie słyszał. Nie znał też słów, lecz ma-
rynarze wyśpiewywali je z zapałem, nie starając się pominąć, co pieprzniej-
szych wersów, mimo że lady Grace była na pokładzie sterówki. Kiedy prze-
brzmiała pewna wyjątkowo obsceniczna piosenka, lord William zaprotesto-
wał u kapitana Chase’a, lecz ten podkreślił, że niektórzy z jego ludzi za-
milkną dziś na zawsze i nie zamierza poskramiać ich niewyparzonych języ-
ków.
- Może jej lordowska mość zeszłaby już do schowka? - zasugerował.
- Nie czuję się urażona, kapitanie - odparła lady Grace. - Wiem, kiedy nie
słuchać.
Lord William, uzbrojony w szpadę i zatknięty za pas pistolet z długą lufą,
podszedł do relingu prawej burty i przyglądał się odległej o ponad milę ko-
lumnie admirała Col ingwooda. Admiralski trójpokładowy Royal Sovereign,
który przybył z Anglii ze świeżo pokrytym miedzią dnem, żeglował szybciej
od pozostałych, tak, że pomiędzy nim a resztą eskadry Collingwooda po-
wstała luka.
Francuzi i Hiszpanie nie wydawali się wcale bliżej, lecz gdy Sharpe wycią-
gnął lunetę i spojrzał przez nią na nieprzyjacielską flotę, zobaczył, że ka-
dłuby znalazły się teraz nad horyzontem. Nie wywieszali żadnych flag sy-
gnałowych, a furty działowe mieli nadal zamknięte, lecz od bitwy, jeśli do
niej dojdzie, dzieliły ich jeszcze dwie, trzy godziny. Niektóre okręty miały
burty pomalowane na czarno i żółto jak w brytyjskiej flocie, inne była
czarne i białe, dwa całkiem czarne, niektóre z dodatkiem czerwieni. Porucz-
nik Haskell skomentował, że próbują uformować szyk bojowy, ale robią to
bardzo niezdarnie. Sharpe widział jedynie duże luki we flocie, która wyglą-
dała jak grupki okrętów porozrzucane wzdłuż horyzontu. Wyróżniał się je-
den okręt, czwarty czy trzeci z początku szyku, wyrastający ponad inne
czteropokładowiec.
- Santisima Trinidad - powiedział Haskell. - Ma co najmniej sto trzydzieści
dział. Największy okręt na świecie.
Nawet z tej odległości kadłub Hiszpana przypominał skałę upstrzoną fur-
tami działowymi. Sharpe przepatrywał francuską linię szukając Revenant,
lecz w masie żółto czarnych, dwupokładowych okrętów nie można było go
wyodrębnić.
Niektórzy pisali listy, używając armat jako stołu. Inni spisywali testament.
Pisać umiało niewielu, za to im dyktowali inni, a listy zostały zabrane w bez-
pieczne miejsce na najniższym pokładzie. Wiatr wciąż był słaby i Sharpe od-
nosił wrażenie, że toczące się od zachodu wielkie fale popychały okręty sku-
teczniej. Fale była niezwykle długie, wyglądały jak wielkie, gładkie, zielone
wzgórza toczące się ku nieprzyjacielowi.
- Obawiam się - rzekł Chase podchodząc do Sharpe’a - że zanosi się na
sztorm.
- Możesz to przewidzieć?
- Nienawidzę tych szklanych fal - odparł Chase - a niebo ma złowieszczy
wygląd.
Popatrzył za okręt, gdzie niebo ciemniało, podczas gdy nad nimi pozosta-
wało nadal błękitne z białymi, postrzępionymi obłokami.
- Niemniej pogoda utrzyma się wystarczająco długo, byśmy dokończyli
dzieła.
Orkiestra na kubryku dokończyła jakąś zawadiacką melodię. Chase pod-
szedł do relingu i gestem uciszył ich. Kapitan jeszcze nie nakazał bębnić
alarmu bojowego, więc większość ludzi z dolnego pokładu przebywała na
otwartym górnym. Wszyscy spojrzeli wyczekująco na Chase’a i wyprężyli
się, gdy zdjął kapelusz. Oficerowie poszli w jego ślady.
- Dzisiaj będziemy musieli dać łupnia Francuzom i Donom, chłopcy - po-
wiedział - i wiem, że będę z was dumny!
Wśród tłumu przy armatach rozległ się szmer aprobaty.
- Ale zanim zajmiemy się swoimi sprawami - ciągnął Chase - chciałbym
polecić nasze dusze Bogu Wszechmogącemu.
Wyjął z kieszeni modlitewnik, szukając modlitwy czekających na bitwę z
nieprzyjacielem na morzu. Kapitan nie był przesadnie religijny, lecz wierzył
w Boga równie mocno, jak ufał Nelsonowi. Czytał modlitwę mocnym gło-
sem, jasne włosy rozwiewał mu delikatny wiatr.
- Zagrzewaj nasze siły, o Panie i przybądź nam z pomocą. Niech nasze
grzechy nie domagają się Twej pomsty, lecz wysłuchaj nas, pokorne sługi,
błagające o łaskę i pomoc, byś nas zachował od nieprzyjaciół. O Panie, walcz
za nas. Nie daj nam zginąć pod ciężarem grzechów naszych ani z ręki wroga.
O Panie, przybądź, wspomóż nas i prowadź przez litość dla nas.
Mężczyźni odpowiedzieli „Amen”, a niektórzy przeżegnali się. Chase wło-
żył kapelusz.
- Odniesiemy wielkie zwycięstwo! Słuchajcie oficerów, nie marnujcie
strzałów! Obiecuję ustawić nas burtą do wroga i wtedy wszystko zależeć
będzie od was. Wiem, że dranie pożałują dnia, w którym spotkali Pucelle!
Uśmiechnął się i skinął na orkiestrę.
- Myślę, że zniesiemy jeszcze raz „Dębowe serca”?
Marynarze krzyknęli na wiwat i orkiestra zagrała. Niektórzy artylerzyści
odtańczyli giga. Na otwartym pokładzie pojawiła się kobieta, niosąc wiadro
wody dla obsługi jednej z armat. Była krępa, młoda, blada po tak długim
ukrywaniu się pod pokładem, niechlujnie ubrana w długą spódnicę i szal.
Długie, rude włosy zwisały w strąkach, a mężczyźni uradowani jej wido-
kiem droczyli się z nią, gdy przeciskała się przez zatłoczony pokład. Ofice-
rowie udawali, że jej nie widzą.
- Ile kobiet jest na pokładzie? - lady Grace stanęła obok Sharpe’a. Miała
granatową suknię, kapelusz z wielkim rondem i długą czarną pelerynę.
Sharpe zerknął z niepokojem w stronę lorda Williama, ale jego lordowska
mość pogrążył się w rozmowie z porucznikiem Haskellem.
- Chase powiedział mi, że przynajmniej sześć. Ukrywają się.
- Będą w schowku podczas bitwy?
- Nie razem z wami.
- To chyba nie fair.
- Życie jest nie fair - odrzekł. - Jak się czujesz?
- Zdrowo.
I rzeczywiście, wyglądała kwitnąco. Oczy jej błyszczały, a policzki tak
blade, gdy Sharpe po raz pierwszy zobaczył ją w Bombaju, miały zdrowy
kolor. Dotknęła go przelotnie.
- Uważaj na siebie, Richardzie.
- Będę uważał - obiecał, choć wątpił, by dziś jego życie zależało wyłącznie
od niego.
- Gdyby okręt został zdobyty... - zawahała się lady Grace.
- Nie będzie - przerwał jej.
- Ale gdyby został - powiedziała szczerze - nie chciałabym spotkać kolej-
nego typa jak ten porucznik na Calliope. Mogłabym użyć pistoletu.
- Ale go nie masz? - domyślił się. Pokręciła głową, a Sharpe wyjął swój i
wyciągnął w jej stronę. Stali obok siebie przy relingu i nikt z tyłu nie widział,
jak lady Grace wzięła prezent i włożyła do kieszeni peleryny.
- Jest nabity - ostrzegł ją Sharpe.
- Poradzę sobie - przyrzekła - i choć wątpię, bym go użyła, podtrzyma
mnie na duchu. Mam coś twojego, Richardzie.
- Już masz coś mojego - odparł.
- Co muszę chronić. Niech cię Bóg strzeże, Richardzie.
- I ciebie, moja pani.
Poszła pod czujnym okiem męża. Sharpe wpatrywał się tępo przed siebie.
Pożyczył inny pistolet od kapitan Llewellyna. Jego żołnierze ustawili się
przy relingach kubryku i chwilami wychylali się, by zobaczyć odległego
wroga.
Chase zebrał oficerów i Sharpe z ciekawości wysłuchał, co Nelson przeka-
zał kapitanowi na pokładzie Victory. Flota brytyjska, powiedział Chase, nie
uformuje linii równoległej do wroga, jak to było przyjęte w bitwach mor-
skich, lecz popłynie w dwóch kolumnach wprost na szyk nieprzyjaciela.
- Rozerwiemy ich linię na trzy kawałki - mówił Chase - i zniszczymy ich.
Gdybym poległ, panowie, waszym jedynym obowiązkiem jest wytrwać,
przedrzeć się przez ich linię, potem ustawić okręt równolegle do wroga.
Kapitan Llewellyn drgnął i odciągnął Sharpe’a na stronę.
- Nie podoba mi się to - rzekł Walijczyk. - To nie moja sprawa, jestem tylko
żołnierzem, ale czy zauważyłeś, Sharpe, że nie mamy dział na dziobie
okrętu?
- Zauważyłem.
- Przednie działa mogą strzelać częściowo do przodu, ale nie całkowicie
naprzód, a tymczasem admirał proponuje, Sharpe, byśmy żeglowali na nie-
przyjaciela, który będzie mierzył w nas pełną burtą! - Llewellyn ze smut-
kiem pokręcił głową. - Nie muszę ci chyba tego wyjaśniać, co?
- Oczywiście, że nie.
- Będą do nas strzelać - objaśniał Llewellyn - a my nie możemy odpowie-
dzieć ogniem! Wymanewrują nas, Sharpe. Wiesz, co to znaczy? Wymanew-
rujesz przeciwnika, kiedy ustawisz się burtą do jego bezbronnego dziobu
lub rufy, a to jest najszybsza metoda na przerobienie okrętu na podpałkę.
Jak długo pozostaniemy bezbronni wobec ich dział? Przy tej prędkości,
Sharpe, co najmniej dwadzieścia minut. Dwadzieścia minut! Będą mogli do
nas strzelać, poszatkować nam takielunek łańcuchami i belkami, pozbawić
nas masztów, a co my im możemy zrobić w zamian?
- Nic, sir.
- Trafiłeś w sedno - powiedział Llewellyn, - ale jak mówiłem, to nie moja
sprawa. Ale walka z masztów, owszem, Sharpe. Słyszałeś, co rozkazał kapi-
tan?
- Żadnych strzelców na masztach - powiedział Sharpe.
- Jak mógł wydać taki rozkaz? - spytał z oburzeniem Llewellyn. - Żaby będą
mieli ludzi rozmieszczonych w olinowaniu jak pająki w sieci, wyrządzą nam
szkody, a my mamy pozostać na pokładzie? To nie w porządku, Sharpe, nie
w porządku. A jeśli nie rozmieszczę ludzi na masztach, nie będę mógł użyć
granatów!
Złościł się.
- Są zbyt niebezpieczne, by trzymać je na pokładzie, więc zostawiłem je w
przednim magazynie.
Spojrzał na nieprzyjacielską flotę oddaloną już o niespełna dwie mile.
- A mimo wszystko - ciągnął - i tak ich pobijemy.
Britannia, płynąca za Pucelle, była powolnym okrętem i odstęp między
nimi zwiększył się. W obu kolumnach pojawiły się podobne luki, lecz nie tak
wielkie jak pomiędzy Royal Sovereign Collingwooda, a resztą jego eskadry.
- Jakiś czas będzie walczył sam - rzekł Llewellyn i odwrócił się, bo porucz-
nik sygnałowy Connors zawołał, że z okrętu flagowego przekazują wiado-
mość.
Był to wyjątkowo długi sygnał, tak bardzo, że kiedy powtarzał go Eurya-
lus, musiano rozpiąć go na wszystkich trzech masztach fregaty, przez co ko-
lory uwydatniły się na tle białych żagli.
- I co? - spytał Connorsa Chase.
Porucznik sygnałowy poczekał, aż słaby wiatr rozpostrze niektóre flagi,
potem zastanawiał się, usiłując przypomnieć sobie kod flagowy. Był nowy i
dosyć prosty, bo każda flaga odpowiadała jednej literze, lecz że niektóre
kombinacje flag oznaczały całe słowa, a nawet zdania, istniało ponad trzy
tysiące takich układów do zapamiętania. Był to bardzo długi sygnał, wyma-
gający nie mniej niż trzydziestu dwóch flag i użyto w nim dosyć niejasnych
słów. Connors nachmurzył się, lecz nagle pojął sens.
- Od admirała, sir. Anglia oczekuje, że każdy wypełni swój obowiązek.
- Sam to, do cholery, wiem - odparł wyniośle Chase.
- A co z Walijczykami - spytał równie dumie Llewellyn i uśmiechnął się. -
Walijczycy nie potrzebują zachęty do spełniania obowiązków. To Anglików
trzeba upominać.
- Przekazać wiadomość załodze - polecił oficerom Chase.
W przeciwieństwie do niechętnego przyjęcia na pokładzie rufówki, załoga
zareagowała radosnymi okrzykami.
- Musi się nudzić - rzekł Chase - skoro wysyła takie wiadomości. Czy to
znalazło się w pańskim notesie Collier?
- Zapisałem, sir - midszypmen skwapliwie skinął głową.
- Zanotował pan czas?
- Zaraz to zrobię sir - zaczerwienił się Collier.
- Trzydzieści sześć minut po jedenastej, panie Collier - powiedział Chase,
spoglądając na zegarek kieszonkowy - a jeśli nie będzie pan pewien czasu
kolejnej wiadomości, na bakburcie mesy, pod daszkiem sterówki znajdzie
pan zegar. Sprawdzając na nim czas, panie Collier, będzie pan osłonięty
przed wrogiem, co uchroni pańską głowę przed dobrze wymierzonym
strzałem.
- Mam małą głowę - odparł zawadiacko Collier - a moje miejsce jest przy
panu, sir.
- Pańskie miejsce, Collier, jest tam, skąd pan będzie widział sygnały i ze-
gar, zatem sugeruję, by stał pan pod daszkiem sterówki.
- Tak, sir - Collier zastanawiał się, jak można dostrzec jakikolwiek sygnał
stojąc pod daszkiem.
Chase spoglądał na wroga, bębniąc palcami o reling. Był zdenerwowany,
lecz nie bardziej niż ktokolwiek na Pucelle.
- Patrzcie na Saucy! - zawołał Chase, pokazując przed siebie, gdzie Teme-
raire usiłował wyprzedzić Victory, lecz na Victory rozpostarto żagle, wytykowe bramstegi i nie oddano prowadzenia.
- Nie powinien pierwszy przejść przez ich szyk - nasrożył się Chase. Potem
odwrócił się - Kapitanie Llewellyn!
- Sir?
- Myślę, że twój dobosz może odbębnić alarm bojowy.
- Rozkaz, sir - odparł Llewellyn, skinął na dobosza. Chłopiec podciągnął
werbel, uniósł pałeczki i wybił rytm piosenki „Dębowe serca”.
- Niech nas Bóg zachowa - rzekł Chase, gdy mężczyźni stłoczeni na głów-
nym pokładzie zaczęli znikać w lukach prowadzących na niższy pokład ar-
tyleryjski.
Dobosz bębnił schodząc po schodkach sterówki. Chłopiec powinien
obejść cały okręt z sygnałem wzywającym do broni, lecz nikt nie potrzebo-
wał tego apelu. Wszyscy od dawna byli gotowi.
- Otworzyć furty działowe, sir? - Spytał Haskell.
- Nie, jeszcze zaczekamy - odparł Chase - ale powiedz artylerzystom, by
umieścili kolejną kulę na pierwszej, a potem włożyli ładunek kartacza.
- Rozkaz, sir.
Działa Pucelle otrzymały podwójny nabój z dodatkiem dziewięciu mniej-
szych kulek przed głównym pociskiem. Taka porcyjka, jak wyjaśnił
Sharpe’owi Chase, była zabójcza w bezpośrednim starciu.
- A ponieważ nie możemy strzelać, dopóki nie otrzemy się prawie o nich,
to uszkodzimy ich maksymalnie przy pierwszej burtowej salwie.
Kapitan zwrócił się do lorda Williama.
- Wasza lordowska mość, chyba już pora zejść na dół.
- Chyba jeszcze nie - odparła lady Grace. - Nikt nie strzela.
- Już wkrótce - rzekł Chase. - Niebawem.
Lord William skrzywił się niezadowolony, że żona kwestionuje rozkazy
kapitana, lecz lady Grace wpatrywała się w nieprzyjacielską flotę, jakby
chciała utrwalić w pamięci niezwykły widok horyzontu wypełnionego okrę-
tami w szyku bojowym. Porucznik Peel ukradkiem szkicował ją w notesie,
chcąc uchwycić jej profil i wyraz głębokiej fascynacji.
- Gdzie jest okręt wrogiego admirała? - spytała Chase’a.
- Nie wiem, wasza lordowska mość. Nie wywiesili bandery.
- Kto jest ich admirałem? - zapytał lord William.
- Villeneuve, Wasza lordowska mość, tak przynajmniej uważa lord Nelson.
- Czy jest utalentowanym człowiekiem? - zainteresował się lord William.
- W porównaniu z Nelsonem nikt nie jest utalentowany, wasza lordowska
mość, lecz słyszałem, że Villeneuve nie jest głupcem.
Muzykanci wrócili na stanowiska bojowe i na statku pędzonym długą falą
zapanowała dziwna cisza. Wiatr lekko wypełniał żagle, które po przejściu
kolejnej fali trochę opadały, by znów się leniwie podnieść. Chase spoglądał
na południe, gdzie Royal Sovereign wysunął się daleko przed pozostałe
okręty Col ingwooda i pod wszystkimi możliwymi żaglami zdążał do samot-
nej walki w sam gąszcz wrogiej floty.
- Jak daleko jest od nieprzyjaciela? - spytał.
- Tysiąc jardów? - zgadywał Haskell.
- Zapewne - przytaknął Chase. - Wróg wkrótce otworzy do nich ogień.
- Bounce’owi to się nie spodoba - uśmiechnął się porucznik Peel.
- Bounce’owi? - zdziwił się Chase. - Och! Pies Collingwood’a. Uśmiechnął
się.
- Nie znosi artylerii, prawda? Biedne psisko
Odwrócił się i spojrzał ponad dziobem. Można już było ocenić miejsce, w
którym Pucelle natknie się na wrogi szyk i Chase obliczał, ile okrętów zdoła
go ostrzelać, gdy bezbronny będzie płynął dziobem w ich stronę.
- Gdy dostaniemy się pod ogień, panie Haskell, proszę wydać rozkaz, by
załoga położyła się.
- Rozkaz, sir.
- Nie potrwa to krócej jak trzy kwadranse, do godziny - zauważył Chase i
zmarszczył brwi. - Nienawidzę czekania; Boże, ześlij mi wiatr. Daj mi wiatr!
Która godzina, panie Collier?
- Dziesięć po dwunastej, sir - zawołał spod sterówki Collier.
- Zatem, napotkamy ich ogień o wpół do pierwszej, a o pierwszej znaj-
dziemy się między nimi - oznajmił Chase.
- Zaczęli! - krzyknął Connors, pokazując na południową flankę nieprzyja-
cielskiego szyku.
Jeden z okrętów spowił biało szary dym, całkowicie przysłaniając kadłub.
- Odnotować w dzienniku - polecił Chase.
W tej samej chwili niczym grzmot doleciało ich echo burtowej salwy. Białe
rozbryzgi pośród fal daleko przed dziobem Royal Sovereign świadczyły, że
otwierająca bitwę salwa była za krótka. W chwilę potem strzelało sześć in-
nych okrętów.
- Brzmi zupełnie, jakby grzmiało - odezwała się zdumiona lady Grace.
Victory był wciąż za daleko od północnej flanki nieprzyjacielskiej floty, by
warto było do niego strzelać, więc większość francuskich i hiszpańskich
okrętów milczała. Tylko tamte sześć prowadziło ogień do flagowej jed-
nostki Collingwooda. Być może to odgłos dział zachęcił nieprzyjaciela do
odsłonięcia barw, bo okręty kolejno podnosiły swe flagi, tak, że nadciąga-
jący Brytyjczycy mogli je rozróżniać. Francuska trójkolorowa bandera spra-
wiała wrażenie bardziej jaskrawej od ciemno czerwono białej królestwa
Hiszpanii.
- O, tam, wasza lordowska mość - Chase pokazał coś z przodu - widzi pani
francuską flagę admiralską? Na głównym maszcie okrętu, tuż za Santisima
Trinidad.
Royal Sovereign musiał zostać trafiony, bo nagle wystrzelił z dwóch przed-
nich dział i dym zasłonił jego kadłub pchany słabym wiatrem. Sharpe wyjął
lunetę, nakierował ją na flagowy okręt Collingwooda i zobaczył zwisający
żagiel, który przeszyła kula armatnia. Potem ujrzał dziury w innych żaglach
i wiedział, że wróg strzelał w takielunek, próbując zatrzymać śmiałe natar-
cie. A jednak płynął dalej wspierany żaglami wytykowymi, powiększając dy-
stans do podążających za nim Belle-isle, Marsa i Tonnant. Rozbryzgi wody
od wrogich kul zaczęły zbliżać się i do tych okrętów. Żaden nie mógł odpo-
wiedzieć ogniem i nie spodziewał się, że uczyni to przed upływem najbliż-
szych dwudziestu minut. Musieli to przetrwać z nadzieją, że odpłacą się,
kiedy dotrą do szyku.
Chase odwrócił się.
- Panie Collier?
- Sir?
- Odprowadzi pan lorda Williama i lady Grace do schowka. Proszę użyć
dziobowej schodni w pomieszczeniu artylerii. Pokojówka może towarzy-
szyć jej lordowskiej mości.
- Nie jesteśmy pod ostrzałem kapitanie - zaprotestowała Lady Grace.
- Proszę się podporządkować, wasza lordowska mość - nalegał Chase.
- Chodźmy, Grace - powiedział lord William. Wciąż miał szpadę i pistolet,
ale nie próbował zostać na pokładzie. - Życzę powodzenia, kapitanie.
- Pańska życzliwość jest dla mnie cenna, wasza lordowska mość. Dziękuję.
Lady Grace rzuciła ostatnie spojrzenie Sharpe’owi. Nie odważył się odpo-
wiedzieć uśmiechem z obawy przed lordem Williamem, lecz odwzajemniał
spojrzenie do chwili, gdy się odwróciła. Zeszła po schodkach sterówki, a
Sharpe poczuł, że coś traci.
Pucelle zrównała się z Conquerorem i Chase ustawił ją prawą burtą do dru-
giego okrętu. Spoglądał na nieprzyjaciół przez lunetę i nagle zawołał do
Sharpe’a.
- Nasz stary przyjaciel, Sharpe.
- Sir?
- Tam, spójrz - pokazał. - Widzisz Santisima Trinidad? Ten wielki okręt?
- Tak, sir.
- Sześć okrętów za nim. To Revenant.
Sharpe wycelował lunetę, policzył okręty za ogromnym czteropokłado-
wym Hiszpanem i nagle ujrzał znajomy czarno żółty kadłub, w którym
otwierano właśnie furty działowe i wysuwano armaty. Potem Revenant
zniknął w dymie.
Już i Victory znalazł się pod ostrzałem. Wróg stracił nadzieję na ucieczkę
do Kadyksu, bo mimo słabego wiatru rozpętała się bitwa. Trzydzieści cztery
nieprzyjacielskie okręty przeciwko dwudziestu ośmiu brytyjskim. Dwa ty-
siące pięćset sześćdziesiąt osiem dział obsługiwanych przez trzydzieści ty-
sięcy francuskich i hiszpańskich marynarzy miało się zmierzyć z dwoma ty-
siącami sto czterdziestu ośmioma armatami i siedemnastoma tysiącami
Brytyjczyków.
- Na stanowiska, panowie - powiedział do oficerów na rufówce Chase.
Dotknął trzymanego w kieszeni modlitewnika.
- Niech Bóg nas zachowa, panowie, nas i resztę załogi Bitwa się rozpoczęła.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Sharpe zajął stanowisko na kubryku. Kapitan Llevellyn i jego młody po-
rucznik dowodzili czterdziestoma żołnierzami piechoty morskiej ulokowa-
nymi na rufówce, a Sharpe miał dwudziestu, dowodzonych przez sierżanta
Armstronga, człowieka rosłego jak wół i upartego jak osioł. Sierżant pocho-
dził z Seahouses w Nortumbrii, gdzie wpojono mu głęboką nieufność do
Szkotów.
- To złodziejskie plemię, sir - w zaufaniu zapewniał Sharpe’a, lecz domagał
się, by każdy szkocki żołnierz Llewellyna służył w jego oddziale. - Bo tylko
w ten sposób mogę ich mieć na oku, sir.
Szkoci byli zadowoleni, że służą pod sierżantem Armstrongiem, bo choć
im nie ufał, nienawidził wszystkich na południe od rzeki Tyne. Armstronga
obchodzili jedynie ludzie z Nortumbrii, pamiętający wyprawy po bydło zza
północnej granicy, którzy byli prawdziwymi wojownikami. Resztę ludzko-
ści dzielił na złodziejskie nasienie, tchórzliwych cudzoziemców i oficerów.
Francja, jak wierzył, to obrzydliwe, ludne hrabstwo daleko na południe od
Londynu, a Hiszpania kojarzyła mu się z piekłem. Sierżant posiadał jeden z
cennych siedmiolufowych karabinów kapitana Llewellyna, który oparł o
fokmaszt.
- Niech się pan tak nie przygląda, sir - rzekł widząc zainteresowanie ofi-
cera jego bronią, - bo trzymam to na chwilę, kiedy wtargniemy na pokład
któregoś z tych drani. Nic tak nie oczyszcza pokładu jak wielolufówka.
Armstrong był nieufny wobec Sharpe’a, bo chorąży nie był z piechoty
morskiej, nie pochodził z Nortumbrii i nie urodził się w klasie oficerskiej.
Sierżant, choć niski, okropny, tępy i zabobonny, był najlepszym żołnierzem,
jakiego spotkał Sharpe.
Na kubryku prócz żołnierzy znajdowały się jeszcze dwie z sześciu okręto-
wych trzydziestodwufuntowych karonad. Lewoburtową dowodził Clouter,
zbiegły niewolnik z obsady łodzi paradnej Chase’a. Olbrzymi czarny męż-
czyzna był, tak jak jego artylerzyści, nagi do pasa i miał szarfę zawiązaną
wokół uszu.
- Będzie gorąco, sir - przywitał Sharpe’a skinięciem głowy w stronę odle-
głego o milę szyku nieprzyjacielskich okrętów. Sześć z nich strzelało już do
Victory, podczas gdy inna szóstka tłukła w oddalony o milę na południe
Royal Sovereign ten, okręt będący najbliżej Francuzów i Hiszpanów, wyglą-
dał na sponiewierany, bo maszty wytykowe zostały odstrzelone, a żagle w
olinowaniu zwisały jak połamane skrzydła. Wciąż nie mógł odpowiedzieć
na ogień wroga, ale za kilka minut znajdzie się pomiędzy nimi i trzy pokłady
pełne armat wezmą długo wyczekiwany odwet.
Morze przed dziobem Pucelle zaczęły znaczyć strzały. Białe rozbryzgi od
kul armatnich dziurawiły fale, wciąż jeszcze nie donosząc do okrętu. Teme-
raire, który nie zdołał wyprzedzić Victory i żeglował od strony prawej burty
okrętu Nelsona, był trafiany w żagle. Sharpe widział, jak nagle pojawiały się
w nich dziury, a na pokład spadały kawałki płótna. Rozerwany szyk rozcią-
gał się coraz bardziej. Sharpe miał wrażenie, że Victory i Temeraire żeglują
wprost na Santisima Trinidad, którego cztery dymiące pokłady artyleryjskie
siały śmierć. Odgłos nieprzyjacielskich dział stał się głośniejszy, salwy prze-
latywały na wodą jak grzmot, częściej jednak słychać było następujące po
sobie pojedyncze wystrzały.
- Jeszcze dziesięć, piętnaście minut, nim znajdziemy się w zasięgu ognia,
sir - rzekł Clouter, odpowiadając na nie zadane pytanie Sharpe’a.
- Powodzenia, Clouter.
Wysoki mężczyzna uśmiechnął się.
- Żaden biały mnie nie zabije, sir. Nie, sir, zrobili już mi wszystko, co mogli
zrobić i teraz moja kolej im przytłuc.
Poklepał swoją karonadę, swój „tłuczek”, zdaniem Sharpe’a wyjątkowo
groźną broń. Przypominała nieco lądowy moździerz, choć miała dłuższą
lufę i siedziała w swoim łożu jak zdeformowany garnek. Łoże nie miało kó-
łek, za to odsuwało się do tyłu po drugim, pokrytym smarem klocu. Wylot
lufy był szeroki, a w głębi kryła się trzydziestodwufuntowa kula i drewniane
wiadro kulek karabinowych. Niezbyt efektowna i niecelna armata z odległo-
ści kilku metrów potrafiła zdruzgotać burtę nieprzyjacielskiego okrętu i wy-
pruć bebechy z batalionu marynarzy.
- Szkocki wynalazek - obok Sharpe’a stanął sierżant Armstrong.
Sierżant kichnął, patrząc na wielki gar na łożu.
- Pogańskie działo, sir. Kanonier również - dodał, spoglądając na Cloutera.
- Jeśli wejdziemy na wrogi pokład, Clouter - rzekł surowo - trzymaj się bli-
sko mnie.
- Tak, sierżancie.
- Czemu blisko ciebie? - spytał Armstronga Sharpe, kiedy odeszli nieco od
karonady.
- Bo kiedy ten poganin zaczyna walczyć sir, żaden człowiek nie stawi mu
czoła. To demon - rzekł z potępieniem Armstrong, w końcu Clouter na
pewno nie był z Nortumbrii.
- A pan, sir? - spytał podejrzliwie. - Będzie pan z nami na pokładzie?
Tak naprawdę to sierżant chciał się dowiedzieć, czy Sharpe zamierza
przejąć jego władzę.
Sharpe mógłby domagać się komendy nad żołnierzami, lecz przypuszczał,
że będą walczyć lepiej pod rozkazami Armstronga. Oznaczało to, że Sharpe
miał na kubryku jedynie świecić przykładem, a zajęcie to na ogół koszto-
wało życie większość młodych oficerów. Armstrong wiedział, co należy ro-
bić. Jego żołnierze byli doskonale wyszkoleni przez Llewellyna, ale Sharpe
nie zamierzał spacerować po kubryku, okazując obojętność dżentelmena
wobec nieprzyjacielskiego ostrzału. Wolał walczyć.
- Schodzę na dół - powiedział do Armstronga - po karabin.
Nieprzyjacielskie kule wciąż nie donosiły do dziobu Pucelle, gdy zszedł
schodnią i udał się naprzód w stronę zakrytej części pokładu, gdzie znajdo-
wał się kambuz, zwykle zatłoczony, teraz pusty i zimny. Ogień pod kuchnią
został wygaszony i dwa okrętowe koty ocierały się o poczerniały metal zdu-
mione, że zniknęło ich źródło ciepła. Artylerzyści siedzieli przy działach. Co
chwila któryś unosił ambrazurę i, wpuszczając nieco światła, spoglądał ku
nieprzyjacielskiej flocie.
Sharpe zszedł na niższy pokład mroczny jak piwnica, choć przesączało się
tu nieco światła przez szerokie okno rozebranej mesy. Najcięższe działa
okrętowe przyczaiły się tu, za zamkniętymi furtami niczym dzikie bestie.
Armaty przechowywano zwykle przymocowane ściśle do burt z maksymal-
nie podniesionymi lufami, teraz miały lufy opuszczone do pozycji bojowej i
odsunięto je od ambrazur. Odgłos nieprzyjacielskiego ognia dochodził tu
przytłumiony, przypominając basowy pomruk. Sharpe zszedł następną
schodnią na najniższy pokład oświetlony osłoniętymi latarniami. Znalazł się
już pod linią wodną. Tu mieściły się magazyny pilnowane przez żołnierzy z
bagnetami na karabinach. Mieli rozkaz zatrzymać wszystkie nieupoważ-
nione osoby pragnące przejść przez podwójną skórzaną zasłonę polewaną
regularnie wodę. Chłopcy prochowi, niektórzy w kapciach, lecz w większo-
ści boso, czekali przed zewnętrzną zasłoną przy swych długich, cynowych
pojemnikach. Sharpe poprosił jednego z nich, by przyniósł mu pełną ładow-
nicę karabinową i drugą do pistoletu. Sam poszedł w tym czasie w stronę
dziobu do składu broni ręcznej. Zdjął z uchwytów karabin i pistolet. Ciężar
pistoletu przypomniał mu o Grace, bezpiecznie siedzącej w schowku.
Sprawdził obie sztuki broni, były sprawne.
Wziął dwie ładownice, podziękował chłopcu, potem wspiął się na niższy
pokład, gdzie przystanął, by przymocować ładownice do pasa. Okręt uniósł
się na długiej fali, potem opadł, gdy nagle rozległ się przeraźliwy trzask
przeniesiony echem przez drewno. Pokład pod stopami Sharpe’a zadygotał
i chorąży uświadomił sobie, że to kula trafiła w nadbudówkę.
- Żaby mają nas w zasięgu - powiedział ktoś w ciemnościach.
- Od tego wszystkiego, co nas czeka... - zaintonował inny, lecz nim dokoń-
czył modlitwę, przerwał mu głos porucznika.
Holderby stał na swym stanowisku przy dziobowej schodni.
- Otworzyć furty! - krzyknął piąty porucznik, a podoficerowie powtórzyli
rozkaz po całym pokładzie.
Dolne furty działowe zostały podniesione, światło dzienne odsłoniło trzy
maszty wyglądające jak gigantyczne kolumny oraz tłum półnagich męż-
czyzn. Długie działa znajdowały się w pozycji odrzutu, mocno przytrzymy-
wane przez liny hamujące.
- Wyciągać je - rozkazał Holderby. - Wyciągać!
Kanonierzy chwycili za liny, a gruby pokład zaskrzypiał, kiedy ciężkie
działa przesunęły się w przód, aż lufy wyjrzały za burty. Holderby, ele-
gancki, w jedwabnych pończochach i błyszczącym surducie, przykucnął pod
pokładem.
- Kłaść się między armatami. Między armatami! Leżeć! Odpocznijcie sobie
panowie, zanim zaczniemy strzelać. Kłaść się!
Chase rozkazał załodze położyć się, bo nieprzyjacielskie kule, nadlatując
bezpośrednio od dziobu, mogły przelecieć przez całą długość pokładu, za-
bijając mnóstwo ludzi. Jednak obsługa dział, ukryta w przerwach między
ciężkimi armatami, była dobrze chroniona. Na pokładzie sterówki Chase
drgnął, a gdy Haskell uniósł brew, kapitan uśmiechnął się.
- Potrzaskają nam go na kawałki, co? Haskell uderzył pięścią w reling ru-
fówki.
- Francuska robota, sir, solidna rzecz.
- Tak, robią dobre okręty.
Chase stanął na palcach, by spojrzeć ponad przegrodą ze zwiniętych ha-
maków na Royal Sovereign, który dopłynął wreszcie do nieprzyjacielskiego
szyku.
- Przetrwał - rzekł z podziwem - a przecież bombardowano go przez dwa-
dzieścia trzy minuty! Przerażający ostrzał, prawda?
Koniuszek brytyjskiego prawego rogu wbijał się już w nieprzyjaciół, lecz
Pucelle znajdowała się w lewym, odległym od wrogiego szyku rogu, i nie-
przyjaciel mógł ich bezkarnie ostrzeliwać. Chase jęknął, gdy kula przebiła
sobie drogę przez żagle. Dla Pucelle zaczynała się ciężka próba, bo mogli je-
dynie płynąć wolno w narastający huragan ognia artyleryjskiego. Fontanna
wody wytrysnęła przy prawej burcie, zlewając obsługę jednej z karonad.
- Zimna woda, co chłopcy? - zażartował Chase, zwracając się do półnagich
artylerzystów.
- Nie będziemy w niej pływać, sir.
Topsel zadrżał, gdy przeszyła go następna kula. Okręty płynące z przodu
otrzymywały poważniejsze ciosy, lecz Pucelle podsuwała się coraz bliżej,
niesiona wielkimi falami i słabym wiatrem, z każdą sekundą zbliżając się do
wrogich dział. Chase wiedział, że wkrótce znajdą się pod ciężkim ostrzałem
i w chwili, kiedy o tym pomyślał, kula armatnia uderzyła w prawoburtową
kotbelkę, rozsypując po kubryku dębowe drzazgi. Chase połapał się, że ner-
wowo bębni palcami po relingu, więc zmusił się by przestać. Jego ojciec,
który walczył z Francuzami trzydzieści lat wcześniej, nie byłby zadowolony
z dzisiejszej taktyki. W jego czasach linie okrętów spotykały się w burta w
burtę, dokładając szczególnych starań, by nie wystawić bezbronnych dzio-
bów ani ruf pod ostrzał, nie dać się wymanewrować, a teraz flota brytyjska
prowadziła frontalny atak na wroga. Chase zastanawiał się, czy płyta upa-
miętniająca jego ojca została dostarczona przez kamieniarzy i w którym
miejscu pod kościelnym chórem zostanie umieszczona. Dotknął modlitew-
nika w kieszeni.
- Usłysz i ocal nas - szepnął - myśmy nie zostali zgubieni.
- Amen - Haskell usłyszał go. - Amen.
Sharpe wrócił na pokład kubryku, gdzie ujrzał żołnierzy przykucniętych
za osłoną z hamaków, a kanonierów skulonych za lufą karonady. Sierżant
Armstrong stał przy maszcie, wpatrując się z kwaśną miną w nieprzyjaciel-
skie okręty. Sharpe spojrzał w prawo. Royal Sovereign przecinał właśnie
szyk wroga. Załoga opuszczała zwisające żagle wytykowe na pokład, armaty
wreszcie wystrzeliły do wysuniętego przed linię ogromnego okrętu. Kłęby
brudnego dymu przesuwały się od dziobu ku rufie Anglika, gdy oddawał
lewą burtą salwę do Hiszpana, a prawą do Francuza. Jeden z masztów Royal
Sovereign padł, lecz okręt przeciął szyk wroga i został wchłonięty przez nie-
przyjacielską flotę. Następny okręt z kolumny Collingwooda, dwupokła-
dowy Belle-isle, był wciąż daleko w tyle, co oznaczało, że Royal Sovereign
musi walczyć sam, dopóki nie nadciągnie pomoc.
Trzask nad głową sprawił, że Sharpe podniósł wzrok i zobaczył dziury
wybite kolejno we wszystkich niższych żaglach Pucelle,nim kula zniknęła za
rufą. Kolejny trzask, bliżej nóg, odwrócił go z powrotem.
- Niżej na dziobie, sir - powiedział Armstrong. - Już wcześniej trafili w kot-
belkę.
To był ten pierwszy huk, który usłyszał Sharpe. Zobaczył, że prawa kot-
belka, tęgi kloc wystający z dziobu, po którym opuszczano i podnoszono ko-
twicę, został niemal rozłupany na pół.
Serce mu waliło, w ustach zaschło i drgał mu lewy policzek. Usiłował za-
cisnąć szczęki by opanować tik, lecz bezskutecznie. Kolejny strzał padł
przed dziobem Pucelle, obryzgując wodą rzeźbę i kubryk. Drzewce żagla
rozprzowego pod bukszprytem rozpadło się. Jeden koniec wzbił się w po-
wietrze, potem złamany opadł zwisając tuż nad wodą. To jest gorsze od As-
saye, pomyślał Sharpe, ponieważ żołnierz walczący na lądzie łudzi się przy-
najmniej, że może zrobić krok w prawo lub w lewo, próbując uniknąć wro-
giego ognia. Tu ludzie mogli jednie czekać, aż okręt wpełznie w nieprzyja-
cielski szyk, będący rzędem zmasowanych dział, a każdy okręt miał ich wię-
cej, niż cała armia sir Arthura Wellesleya. Sharpe widział kule armatnie le-
cące niczym narysowane ołówkiem kreski na niebie, a każda kreska zmie-
rzała mniej lub bardziej prosto w stronę Pucelle. Do okrętów Nelsona strze-
lało już kilkanaście wrogich liniowców. Kolejna dziura pojawiła się w foku
Pucelle, bom żagla wytykowego został odstrzelony, a od strony lewoburto-
wej linii wodnej dobiegł donośny trzask. Kolejny strzał wzbił fontannę
wody i piany przy lewej burcie. Dziwny ni to gwizd, ni to jęk o nierównym
rytmie minął okręt i ucichł.
- Kula łańcuchowa, sir - powiedział sierżant Armstrong. - Brzmi jak dia-
belskie skrzydła.
Royal Sovereign zniknął. Jego pozycję wyznaczała jedynie gęsta chmura
dymu, z której wystawały maszty i żagle kilku okrętów. Odgłos bitwy przy-
pominał nieustanny grzmot, a z okrętów naprzeciw Pucelle słychać było gę-
ste, kolejne wystrzały dowodzące, że Francuzi i Hiszpanie korzystali z okazji
by bombardować nieprzyjaciela, który nie mógł się im odpłacić. Dwie kule
trafiły Pucelle blisko linii wodnej, trzecia odbiła się od lewoburtowej osłony,
wyrywając przy tym drzazgę długości piki abordażowej, czwarta uderzyła
w grotmaszt, krusząc jedną ze świeżo pomalowanych obręczy, a piąta prze-
leciała nad lewoburtową karonadę, urywając głowę jednemu z żołnierzy i
rzucając dwóch innych na pokład w fontannie krwi. Potem przeleciała za
burtę, zostawiając krwawy ślad i gorące powietrze.
- Wyrzucić za burtę! - ryknął Armstrong na żołnierzy sparaliżowanych na-
głą śmiercią kolegi.
Dwóch wzięło bezgłowe ciało i zaciągnęło do relingu przy karonadzie,
lecz zanim wyrzucili go za burtę, Armstrong kazał im wziąć amunicję zabi-
tego.
- I sprawdźcie, co ma w kieszeniach, chłopcy! Czy cholerne matki nie nau-
czyły was, żeby niczego nie marnować?
Sierżant przeszedł przez pokład, chwycił zmasakrowaną głowę za za-
krwawione włosy i wyrzucił do morza.
- Wyciągnęli nogi? - spojrzał na dwóch mężczyzn leżących w kałuży krwi
niczym szmaciane lalki.
- Mackay nie żyje, sierżancie.
- To pozbądźcie się go!
Trzeci marynarz stracił rękę, a kula otworzyła mu klatkę piersiową, od-
słaniając żebra pokryte galaretowatą masą krwi i mięśni.
- Nie przeżyje - powiedział Armstrong, stając nad biedakiem o zakrwa-
wionej twarzy, który mrugał oczyma i z trudem łapał oddech.
Kolejna kula poszarpała siatkę hamaków, zmiotła w drzazgach reling ru-
fówki i wyleciała za rufę, nie wyrządzając szkody nikomu z załogi. Inna zła-
mała reję topsla w chwili, gdy dwie inne kule przeleciały przez otwarty po-
kład obsypując go drzazgami. Kula trafiła w dolny pokład artyleryjski. Trzy-
tonowe działo wypadło z wózka, miażdżąc dwóch kanonierów. Huk przy-
pominał uderzenia gigantycznego młota w kowadło.
Nieprzyjacielskie okręty spowił dym, który, z powodu słabego zachod-
niego wiatru, gromadził się w takielunku jak mgła pędzona morską bryzą.
Sharpe widział, jak pulsuje podsycana wciąż świeżym szarym, białym i czar-
nym dymem. Widział również ciemne płomienie wystrzałów przebijające
się przez mgłę. Płomienie na moment rozjaśniały chmurę dymu, potem zni-
kały w tej nierealnej mgle skrywającej pokłady, a wylatujące z niej kule z
łoskotem uderzały w Victory, Temeraire, Neptune, Lewiatana, Conquerora i Pucelle. Za tymi okrętami powstała luka, którą nadpływała trójpokładowa
Britannia, wciąż znajdująca się poza zasięgiem wrogich dział.
- Za burtę z nim! - rozkazał dwóm ludziom Armstrong, pokazując na trze-
ciego żołnierza, który zmarł. Jego oderwana ręka, jak mokry strzęp w czer-
wonym rękawie, leżała zapomniana przy małej nadbudówce wzmacniającej
kadłub. Sharpe podniósł ją, podszedł do lewego relingu i rzucił do morza.
Słyszał mężczyzn śpiewających na dolnym pokładzie. Jeden z żołnierzy mo-
dlił się na klęczkach.
- Maryjo, matko Boska - powtarzał w kółko, żegnając się przy tym.
Clouter wypluł za burtę przeżuty tytoń i uciął sobie następny kawałek.
Trzydziestodwufuntowe kule do karonady, każda wielkości głowy, leżały w
kratownicach.
Sharpe wrócił na stanowisko przy fokmaszcie i uświadomił sobie nagle,
że nie naładował swojej broni. Był wdzięczny za to niedopatrzenie, bo miał
na chwilę jakieś zajęcie. Kiedy odgryzał koniec ładunku, zobaczył jak ze ste-
rówki Conquerora zrzucają ciało. Podsypywał proch na panewkę karabinu,
gdy kula armatnia przeleciała tuż nad jego głową, burząc mu włosy podmu-
chem. Ten strzał w nic nie trafił i wpadł do morza za rufą Pucelle. Trzy na-
stępujące po sobie ogłuszające uderzenia wstrząsnęły okrętem, kiedy kule
przebiły podwójne dębowe deski kadłuba. Marynarze wspięli się na greting,
by posztukować porwane liny. Topsel miał już sześć dużych dziur i zadrżał,
gdy pojawiła się siódma. Chase stał przy pogruchotanym relingu sterówki
spokojny, jakby Pucelle żeglowała po pustym morzu. Sharpe przybił ładu-
nek w karabinie. Pomiędzy stopami pojawiła się strużka krwi z kałuży po-
wstałej po trzech zabitych żołnierzach. Krew wydawała się bardzo czer-
wona na wyszorowanych do białości deskach. Kiedy okręt pochylał się na
lewą burtę, strużka ciekła w lewo, kiedy fala unosiła rufę, pełzła w stronę
dziobu. Wahała się, gdy podnosił się dziób, potem przy przechyle na prawą
burtę ciekła w prawo. Sharpe roztarł krew butami i wepchnął stempel na
miejsce. Naładował pistolet. Kula uderzyła w fokmaszt, wstrząsając takie-
lunkiem. Srebrna farba zawirowała w powietrzu, gdy Joanna d’Arc została
trafiona w brzuch. Huk ranił uszy Sharpe’a. W miejscu, gdzie rykoszet trafił
w załogę na otwartym pokładzie, pojawiła się krew. Powietrze wypełnił jęk
strzału łańcuchowego, który uderzył w maszt, tnąc liny i rwąc żagle. Dono-
śny trzask oznajmił trafienie w górny pokład sterówki. Sharpe zobaczył jak
kapitan Llewellyn wyrzuca zwłoki przez rufowy reling. Trzy kolejne łupnię-
cia na dole i krzyki przedzierające się ponad ogłuszającym hukiem wrogich
dział. Nieprzyjacielskie okręty zbiły się w grupki, wyglądające jak najeżone
armatami wyspy albo spowite dymem, plujące ogniem archipelagi. Kolejny,
rozdzierający odgłos dobiegł od prawej burty. Sharpe wychylił się i ujrzał
jasny płat drewna odłupany od pomalowanego na czarno kadłuba. Przez
furtę działową wypchnięto ciało. Za nim następne. Wnętrze ambrazury było
pomalowane na czerwono.
Kula zagrzechotała po zlanym krwią kubryku, wybiła otwór w relingu od
strony pokładu i dziurę w dolnej krawędzi topsla grota. Trzy z żagli wyty-
kowych zwisały i marynarze Chase’a usiłowali ściągnąć je na pokład. Pocisk
prętowy, dwa kawałki stali połączone krótkim trzpieniem, wbił się z impe-
tem w fokmaszt, tuż nad pokładem. Victory zbliżała się do obłoku dymu i
Sharpe miał wrażenie, że okręt Nelsona żegluje wprost w ścianę dymu, huku
i płomieni. Royal Sovereign zniknął za taką zasłoną. Otoczony przez wroga
walczył rozpaczliwie, bo słaby wiatr nie pomagał mu płynąć szybciej. Część
dziobowego relingu rozpadła się nagle na mniejsze i większe kawałki
drewna. Żołnierz upadł, uderzony większym załomkiem w pierś.
- Hodgkinson! - krzyknął Armstrong. - Zabierz go na dół.
Innemu szczapa rozcięła rękę i choć z zakrwawionego rękawa na dłoń po-
ciekły czerwone kropelki, nie chciał odejść.
- To tylko draśnięcie, sierżancie.
- Porusz palcami chłopcze. Mężczyzna posłusznie skulił palce.
- Możesz naciskać spust - uznał Armstrong. - Ale zawiń to, zabandażuj!
Przez kilka minut nie będziesz miał nic lepszego do roboty, więc załatw to.
Chyba nie chcesz zakrwawić ślicznego, czystego pokładu.
Kula zmiotła drewniany pachołek podtrzymujący przednie sztaksle. Ko-
lejna uderzyła w górną część dziobnicy, wyrzucając w powietrze kawałki
drewna. Trzask i jęk łamanego drewna sprawił, że Sharpe podniósł wzrok
w chwili, gdy bramstenga, najsmuklejsza i najwyższa część grotmasztu Pu-
celle, spadała właśnie na dół, ciągnąc za sobą splątane olinowanie i żagle. Na
pokład runęły ciężkie kawały drewna. Niektóre okręty miały sieć rozpiętą
nad rufówką, do ochrony głów się przed takimi przypadkowymi obraże-
niami, ale Chase nie lubił tych sauvetetes, bo, jak utrzymywał, służą jedynie
oficerom na sterówce, podczas kiedy ludzie na pokładzie pozostają bez
osłony.
- Wszyscy musimy narażać się na takie samo ryzyko - odparł Haskellowi,
gdy pierwszy oficer zasugerował rozciągnięcie siatki. Zdaniem Sharpe’a,
oficerowie na rufie sterówki narażali się bardziej, bo nie byli niczym osło-
nięci i wyróżniali się wyszywanymi złotem mundurami. Jednak uważał, że
skoro są lepiej opłacani, to i muszą bardziej ryzykować. Pękł sztaksel fału i
żagiel sfrunął do morza, ale marynarze pospieszyli na bukszpryt i przymo-
cowali nowy fał. Trzy kolejne trafienia wstrząsnęły Pucelle, a Sharpe zasta-
nawiał się, jak nieprzyjaciel może wypatrzyć cel zza gęstej zasłony dymu
spowijającej kadłuby. Marynarze śpiewali wciągając nowy sztaksel.
Jeszcze więcej marynarzy weszło na grotmaszt, by zabezpieczyć złamaną
bramstengę. W grocie było już ze dwanaście dziur. Okręty poprzedzające
Pucelle odniosły podobne szkody. Potrzaskane maszty, połamane reje, żagle
w strzępach, lecz to, co zostało, pozwalało wolno płynąć naprzód. Trzy ciała
wyrzucone z Temeraire czy Conquero ra unosiły się na wodzie obok Pucelle.
Rozbryzgi wzburzyły morze przy każdym z prowadzących okrętów.
- Tam płynie Jego Wysokość! - zawołał Armstrong.
Sierżant najwyraźniej pomylił rangę Nelsona i uwolnił admirała od
wszystkich uprzedzeń, uznając go honorowym mieszkańcem Nortumbrii,
który wprowadził swój okręt flagowy w środek nieprzyjacielskiego szyku.
Sharpe słyszał salwy burtowe Victory, widział płomienie tryskające wzdłuż
prawej burty, gdy z trzech pokładów posyłano kule w dziób jednego z fran-
cuskich okrętów, który tak dał się im we znaki. Fokmaszt Francuza zakoły-
sał się w lewo, prawo i powoli osunął się na pokład. Armaty Victory cofnęły
się do wewnątrz, gdzie kanonierzy czyścili je, ładowali, przybijali ładunki
stemplami, potem krztusząc się dymem i kurzem wypychali lufy na ze-
wnątrz, ślizgając się we krwi.
Przedni bramżagiel Pucelle opadł, gdy przestrzelono łańcuchy podtrzy-
mujące reje. Conqueror ucierpiał podobnie. Żagle wytykowe leżały w wo-
dzie, a ludzie Pellewa starali się wciągnąć je na pokład. Stenga masztu wy-
gięła się pod nienaturalnym kątem, na pomalowanym kadłubie widniały
ślady po kulach. Brytyjskie okręty z otwartymi furtami działowymi do czar-
nych i żółtych pasów dodały czerwone kwadraty ambrazur. Powietrze
drżało od huku armat, gwizdały przelatujące kule, a długa atlantycka fala
wolno pchała okręty wprost pod ogień nieprzyjaciela.
Sharpe przyglądał się okrętowi na wprost nich. Był to Hiszpan z tak
wielką chorągwią, że niemal sięgała wody. Podmuch wiatru rozwiał dym, i
gdy pochylał się na długiej fali, Sharpe dojrzał światło dzienne prześwitu-
jące przez jego furty działowe, lecz kiedy wyprostował się, sześć tych furt
plunęło ogniem. Kule przeleciały przez takielunek Pucelle, dziurawiąc żagle
i rwąc liny. Czerwono czarny kadłub Hiszpana spowijał gęstniejący dym,
gdy wypaliło więcej dział. Kula uderzyła w kubryk, druga trafiła wysoko w
fokmaszt, a trzecia w lewą burtę przy linii wodnej. Sharpe liczył, obserwując
rufę Hiszpana, skąd padł pierwszy strzał. Minęła minuta i dym rozwiał się
nieco. Dwie minuty, a działo jeszcze nie wystrzeliło. Bardzo są powolni, lecz
nawet ślamazarni artylerzyści mogli zabić. Sharpe widział ludzi z karabi-
nami w otaklowaniu Hiszpana. Kula zagwizdała nad głową i zniknęła za
rufą. Dziób Britannii, ozdobiony figurą trzymającą jej tarczę i trójząb,
wszedł w zasięg wrogiego ognia. Żołnierz wciąż modlił się do matki Boskiej
o ochronę, żegnając się nieustannie.
Victory prawie zniknął w dymie. Znalazł się już za linią wrogich okrętów.
Dym wrzał wokół niego, lecz Sharpe zdołał jeszcze zobaczyć słabe refleksy
słońca w złoconej rufie okrętu flagowego poprzez wytworzoną przez czło-
wieka mgłę. Zdawało się, że wrogie okręty zebrały się wokół Nelsona. Huk
ich dział niósł się nad morzem, dzwonił w zębach Sharpe’a, ogłuszał go. Te-
meraire, drugi w kolumnie Nelsona, przecisnął się wreszcie przez szczelinę
w szyku nieprzyjaciela i otworzył ogień, strzelając pełną burtą w rufę Fran-
cuza. Sharpe spojrzał w prawo. Pierwszy okręt za Royal Sovereign Collin-
gwooda dotarł wreszcie do wroga. Morze wydawało się parować. Maszt
zniknął w kłębach dymu. Na północy, gdzie nacierał Collingwood, pojawiła
się we wrogim szyku głęboka wyrwa, co dowodziło, że brytyjskie okręty
usidliły i tłukły wroga na południe od Royal Sovereign, zaś francuskie i hisz-
pańskie liniowce na północ od flagowego okrętu Collingwooda zdążały w
stronę, gdzie Nelson i jego Victory szykowali drugą pułapkę.
Wszystko działo się nieprawdopodobnie wolno. Sharpe ledwie mógł to
znieść. W niczym nie przypominało to bitwy lądowej, gdzie kawaleria pędzi
przez pole bitwy, zostawiając za sobą obłok kurzu, zaś artyleria konna za-
wraca w fontannach piasku. Ta bitwa toczyła się jak w letargu, najbardziej
zdumiewający był kontrast pomiędzy statecznym pięknem okrętów pod
pełnymi żaglami a odgłosem ich armat. Płynęły w stronę śmierci z wdzię-
kiem, w pełnej krasie masztów i żagli ponad wymalowanymi kadłubami. Le-
wiatan i Neptune brały już udział w walce, wbijając się w nieprzyjacielski
szyk na południe od Victory. Kula wyorała bruzdę w pokładzie kubryku Pu-
celle, druga uderzyła w bezanmaszt wstrząsając nim, a trzecia przeleciała
przez całą długość pokładu, przebijając się od dziobu po rufę i cudem nie
trafiając w nic po drodze. Chase stał przy bezanie z założonymi z tyłu rę-
koma. Pucelle od nieprzyjacielskiego szyku dzieliły tylko trzy długości
okrętu i Chase wybierał miejsce, w którym mieli go przeciąć.
- Kierunek prawo na burt - zawołał i koło sterowe zaskrzeczało, gdy ster-
nik wypełniał rozkaz.
Z niższego pokładu dobiegły krzyki, bo kula, która przedziurawiła burtę,
odbiła się od masztu i uderzyła w kanonierów.
- Tak trzymać - powiedział Chase - tak trzymać.
Coś zabrzęczało Sharpe’owi koło ucha. Pomyślał, że to owad, lecz odska-
kująca od pokładu drzazga uświadomiła mu, że to strzelają z karabinów, z
masztów okrętów przed nimi. Hiszpański okręt, który był na wprost, znik-
nął w dymie, na jego miejscu pojawił się Francuz, a za nim blisko kolejny
liniowiec. Czy był hiszpański, czy francuski, tego Sharpe nie był w stanie
stwierdzić, bo flagę zasłaniały nietknięte, brudne żagle. Był dwupokładowy
i mniejszy od Pucelle, a galion przedstawiał mnicha trzymającego we wznie-
sionej ręce krzyż. Zatem Hiszpan. Sharpe rozejrzał się za Revenant, ale go
nie dostrzegł. Chase najwyraźniej chciał przejść Hiszpanowi przed dziobem,
prowadząc Pucelle w zmniejszającą się szczelinę między nim a Francuzem z
przodu. Tymczasem Hiszpan próbował odciąć drogę Pucelle, kładąc swój
mniejszy okręt w poprzek jej dziobu. Był tak blisko Francuza, że niemal do-
tykał wysuniętą częścią bukszprytu jego bezanu. Francuskie kule bębniły o
kadłub Pucelle. Karabiny dziurawiły żagle. Takielunek był upstrzony dy-
mem wystrzałów, kadłub schował się w nim całkowicie.
Chase oceniał lukę. Mógł obrócić okręt i stanąć z Francuzem burta w
burtę, lecz miał rozkaz przeciąć szyk, chociaż szczelina irytująco malała.
Gdyby się pomylił, a Hiszpan zdołał umieścić kadłub na wprost dziobu Pu-
celle, wówczas Don mógłby złapać ich bukszpryt, przymocować do swego
okrętu i unieruchomić, a w tym czasie inni wymanewrują Pucelle i potrza-
skają na kawałki. Haskell dostrzegł zagrożenie i spojrzał na Chase’a unosząc
brew. Kula karabinowa uderzyła w pokład między nimi, a zaraz po niej ar-
matnia zmiotła fragment rufówki za Chase’em. Rozbiła też schowek z fla-
gami sygnałowymi i Pucelle nagle wypuściła kolorowy strumień jaskrawych
chorągiewek. W kole sterowym uwięzła kula karabinowa, inna zniszczyła
lampę podstawy kompasu. Chase, widząc zamykające się przejście, poczuł
pokusę by minąć Hiszpana od strony rufy, ale niedoczekanie, żeby hiszpań-
ski kapitan dyktował mu taktykę.
- Tak trzymać - powiedział sternikowi. - Tak trzymać!
Prędzej roztrzaska bukszpryt o burtę Hiszpana, niż ustąpi.
- Obsługa dział na stanowiska, panie Haskell!
- Wstawać - krzyknął Haskell na otwarty pokład. - Na stanowiska! Do ar-
mat!
Midszypmeni i porucznicy przekazali rozkaz na dolny pokład.
- Na stanowiska!
Ludzie zgromadzili się wokół dział, wyglądając przez otwarte furty i
dziury wybite przez kule w podwójnych dębowych deskach. Przykręcono
zamki, a kanonierzy przycupnęli z boku trzymając linki w pogotowiu.
Żołnierz zaklął i zachwiał się, gdy kula karabinowa przeszyła go od ramie-
nia po brzuch.
- Idź sam do chirurga - powiedział mu Armstrong - i nie rób zamieszania.
Spojrzał na francuski bezanmaszt, skąd grupka ludzi strzelała z karabi-
nów do Pucelle.
- Czas nauczyć drani dobrych manier - warknął.
Bukszpryt Pucelle ze złamaną reją wepchnął się w szczelinę między okrę-
tami. Artylerzyści pod pokładem nie widzieli jeszcze wroga, lecz wiedzieli,
że są, blisko, bo dym, unoszący się nad morzem niczym mgła, zgęstniał,
kiedy wróg otworzył ogień nie do Pucelle, lecz do okrętów płynących za nią.
- Przepchnij się! - krzyknął Chase do okrętu. - Przepchnij!
Bowiem nadeszła słodka chwila zemsty. Jeśli teraz Pucelle otworzy sobie
przejście, będzie mogła przeciągnąć najeżone armatami burty tuż przed
bezbronną rufą i dziobem wroga. Po tak długo obrywanych cięgach mogli
wreszcie wymanewrować dwa okręty naraz, prując im burty i trzewia żela-
zem.
- Odpłaćcie im teraz! - zawołał Chase. - Niech mają! Niech się wykrwawią,
pomyślał mściwie. Niech dranie pożałują, że się urodzili i trafią w ogień pie-
kielny za szkody wyrządzone jego okrętowi. Rozległ się rozdzierający
trzask, gdy bukszpryt Pucelle splątał się z bukszprytem Hiszpana, potem od-
padło drzewce kliwra hiszpańskiego okrętu, a zmasakrowany dziób Pucelle
znalazł się w szczelinie. Złamana reja topsla zdarła francuską banderę i
pierwsze działa znalazły się na wprost celów.
- Teraz ich zabić! - krzyknął z ulgą Chase, bo wreszcie mógł podjąć walkę.
- Zabić ich!
c
Lord William Hale nie pozwolił pokojówce żony schronić się w damskim
gniazdku. Zawczasu kazał dziewczynie znaleźć sobie inne miejsce w ła-
downi Pucelle.
- Nie dość - rzekł do żony - że musimy tu przebywać, to jeszcze mamy
gnieździć się tu razem ze służbą?
Damskie gniazdko było najdalszym zakątkiem ładowni Pucelle, trójkąt-
nym pomieszczeniem, gdzie kadłub wspierał ster. Przednia ścianka była
zrobiona z półek, gdzie trzymano mundury i graty oficerów, a Malachi Bra-
ithwaite szukał w dniu swej śmierci memorandum. Podłoga i ściany nachy-
lały się z krzywizną kadłuba, więc kapitan Chase rozkazał podścielić stare
ubrania, by zapewnić minimum wygód. Lord William i lady Grace mimo to
musieli gnieździć się pod małym włazem, prowadzącym do arsenału na naj-
niższym pokładzie nad nimi. Trzymano tam zamki armatnie i naprawiano
broń strzelecką. Teraz był pusty i chirurg mógł układać tam konających.
Lord William zażądał dwóch latarni, które powieszono na zardzewiałych
hakach u sufitu gniazdka. Pistolet położył na kolanach, używając go w cha-
rakterze podpórki dla wyjętej z kieszeni książki.
- Czytam Odyseję - wyjaśnił żonie. - Myślałem, że oddam się lekturze pod-
czas tej podróży, ale czas jakoś szybko minął. Odniosłaś podobne wrażenie?
- Owszem - odparła niechętnie.
Huk wrogich dział ledwo dawał się tu słyszeć.
- Z dużą przyjemnością odkryłem - ciągnął lord William - w chwilach,
które mogłem poświęcić Homerowi, że mój grecki jest równie dobry jak
zawsze. Umknęło mi kilka słów, lecz przypomniał mi je młody Braithwaite.
Marny był z niego pożytek, lecz greką władał wybornie.
- Był obmierzłym typem - rzekła lady Grace.
- Nie sądziłem, że go zauważyłaś - odparł lord William i podniósł książkę
do światła.
Przesuwał palcem po linijkach, bezgłośnie odczytując słowa.
Lady Grace nasłuchiwała armat. Drgnęła, gdy pierwsza kula uderzyła w
Pucelle wstrząsając całym okrętem. Lord William jedynie uniósł brew i po-
wrócił do lektury. Więcej kul głucho zabębniło o pokład. Naprzeciw lady
Grace, tam gdzie wewnętrzne poszycie klepkowe kadłuba łączyło się z
wręgą, przesączała się woda i za każdym razem, gdy fala przechodziła pod
kadłubem, kolejna porcja wody ściekała do zęzy. Grace opanowała chęć
przyciśnięcia palców do spojenia uszczelnionego wąską wstążką pakuł.
Przypomniała sobie opowieść Sharpe’a, że jako mały chłopiec w sierocińcu
musiał rozdzielać wielkie maty ze smołowanej liny używane w dokach jako
ochraniacze. Rozplątał poszczególne skrętki, które sprzedawano stoczni na
uszczelniacze desek poszycia. Paznokcie miał czarne i szorstkie, choć jak
twierdził, było to skutkiem strzelania z karabinu skałkowego. Pomyślała o
jego dłoniach, zamknęła oczy dziwiąc się, jak łatwo doprowadzały ją do roz-
koszy. Wciąż je czuła. Okręt znów zadrżał i ogarnęło ją przerażenie na myśl,
że byliby uwięzieni, gdyby Pucelle zaczęła tonąć.
- Czytam o Penelopie - rzekł lord William, ignorując częste uderzenia nie-
przyjacielskich kul, które wstrząsały Pucelle. - To niezwykła kobieta, nie-
prawdaż?
- Zawsze tak myślałam - odparła lady Grace otwierając oczy.
- Czy nie uznałabyś jej za kwintesencję wierności? Grace spojrzała na
męża. Siedział z lewej strony, po drugiej stronie przewężenia. Wydawał się
rozbawiony.
- Zawsze wychwalano jej wierność - powiedziała.
- Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się kochanie, czemu wziąłem cię do In-
dii? - lord William starannie złożył książkę, zaznaczając miejsce złożonym
listem.
- Zapewne, dlatego, że byłam ci przydatna.
- A i owszem - zgodził się Lord William. - Nasi goście byli zabawiani, jak
należy. Nie spotkałem się też z najdrobniejszą uwagą na temat sposobu, w
jaki prowadziłaś dom.
Grace nie odpowiedziała. Tuż za nimi ster zaskrzypiał w swych jarzmach.
Nieprzyjacielski ostrzał dudnił nieustannie w okręt, czasem przechodząc w
nawałnicę, to znów zmniejszał intensywność.
- Lecz oczywiście - ciągnął lord William - dobry służący potrafi prowadzić
dom równie dobrze jak żona, jeżeli nie lepiej. Nie, kochanie, przyznam, że
nie było to główną przyczyną pragnienia, byś mi towarzyszyła, lecz raczej,
wybacz, obawa, że trudno ci będzie naśladować Penelopę podczas tak dłu-
giej mojej nieobecności.
Grace, która obserwowała sączącą się wodę, popatrzyła na męża.
- Obrażasz mnie - wycedziła chłodno. Lord William zignorował jej słowa.
- Penelopa - kontynuował - pozostała wierna mężowi przez wszystkie lata
jego wędrówek, lecz czy współczesna, młoda kobieta wykazałaby taką
wstrzemięźliwość?
Lord William udawał, że to rozważa.
- A co ty o tym sądzisz, kochanie?
- Myślę - odparła zjadliwe - że aby na to odpowiedzieć, musiałabym być
żoną Odyseusza.
- Tego pragnęłabyś, kochanie? - roześmiał się lord William. - Chciałabyś
być żoną wojownika? Ale czy Odyseusz był takim wielkim wojownikiem?
Zawsze uważałem, że był bardziej oszustem niż żołnierzem.
- Był bohaterem - upierała się Grace.
- Tak jak wszyscy mężowie dla swoich żon - zauważył lord William.
Spojrzał na deski pokładu, kiedy podwójne uderzenie wstrząsnęło okrę-
tem. Fala nadpływająca od rufy zmusiła go do podparcia się ręką. Nad gło-
wami rozległy się kroki, gdy pierwszy ranny trafiał pod nóż chirurga. Głośny
trzask w pobliżu wyrwał okrzyk z piersi lady Grace. Rozległ się złowieszczy
dźwięk wlewającej się wody, który ustał gwałtownie, gdy cieśla odnalazłszy
dziurę w linii wodnej, zabił ją łatą. Lady Grace zastanawiała się, jak głęboko
są pod linią wody. Półtora metra? Kapitan Chase był pewien, że żadna kula
nie uszkodzi damskiej norki. Wyjaśniał, że woda skutecznie hamuje impet
kul armatnich, lecz te okropne dźwięki sugerowały, że każda część Pucelle
może być narażona. Pompy okrętowe stukały, choć kiedy Pucelle otworzy
ogień, ludzie będą zbyt zajęci przy armatach by przejmować się pompami.
Okręt wypełniały różne odgłosy: skrzyp masztów w podstawach, chlupot
wody, ssanie pomp, jęk napiętego drewna, zgrzyt steru w metalowych jarz-
mach, huk wrogich dział i uderzenia kul armatnich. Lady Grace osaczona
przez tę kakofonię zakryła dłonią usta, drugą położyła na brzuchu, gdzie no-
siła dziecko Sharpe’a.
- Jesteśmy tu całkiem bezpieczni - uspokajał żonę lord William. - Kapitan
Chase zapewniał mnie, że nikt nie umarł poniżej linii wodnej. Choć jak się
nad tym zastanowić, kochanie, to właśnie spotkało biednego Braithwaite’a.
Lord Wil iam złożył ręce w udanym żalu.
- Zabito go poniżej linii wodnej - załkał.
- Spadł - powiedziała lady Grace.
- Czyżby? Lord William spytał tonem wskazującym, że bawi go ta roz-
mowa. Rozdzierający huk wstrząsnął okrętem, potem coś szybko i mocno
otarło się o kadłub. Lord William rozsiadł się wygodniej. - Wyznam, że za-
stanawiałem się, czy rzeczywiście spadł.
- Jak mógł inaczej zginąć? - Zapytała Grace.
- To bardzo trafne pytanie, moja droga - lord William udawał, że myśli nad
tym. - Oczywiście różne hipotezy mogłyby tłumaczyć przypadkową śmierć
człowieka, gdyby się okazało, że ktoś go wyjątkowo nie lubił. Powiedziałaś,
że był obmierzłym typem.
- Bo był - odparła gorzko lady Grace.
- Jednak nie sądzę, byś go zabiła - uśmiechnął się lord William. - Może miał
innych wrogów? Takich, którzy mogli upozorować wypadek? Odyseusz,
gdyby, co niemożliwe, zmierzył się z młodym Braithwaite’em, pewnie bez
trudu mógłby w ten sposób ukryć morderstwo.
- Spadł - upierała się lady Grace.
- I tak dalej, i tak dalej - nachmurzył się lord William. - Przyznaję, że nie-
zbyt lubiłem Braithwaite’a. Jego ostentacyjna ambicja raziła mój gust. Bra-
kowało mu subtelności i nie potrafił skryć śmiesznej zawiści o przywileje.
W Anglii pozbyłbym się jego usług, lecz widać miał o mnie lepszą opinię, niż
ja o nim, bo postanowił mi zaufać.
Lady Grace przyglądała się mężowi. Chwiejące się latarnie rzucały z jego
boków złowieszcze cienie. Kula armatnia uderzyła w dolny pokład i wręgi
przeniosły ostry dźwięk aż do ich ukrycia, lecz lady Grace ani drgnęła.
Prawą ręką dotykała pakuł zastanawiając się, co czuło małe dziecko w zim-
nym sierocińcu.
- Nie to, by mi się zwierzał - uściślił lord William, - bo nie zachęcałem go
do takiej poufałości, a przecież miał przeczucie śmierci. Czy nie sądzisz, że
mógł mieć jakieś wieszcze zdolności?
- Nic o nim nie widziałam - odparła ostrożnie Grace.
- Niemal mi go żal - stwierdził lord William - bo żył w strachu.
- Morskie podróże mogą powodować nerwice - zgodziła się lady Grace.
- Tak się bał - lord William zignorował wtręt żony - że przed śmiercią wsu-
nął list między moje dokumenty. „Otworzyć w przypadku mej śmierci”- par-
sknął - Cóż za dramatyczna inskrypcja, nie uważasz? Tak dramatyczna, że
wahałem się, czy się do niej zastosować, bowiem obawiałem się, że znajdę
tam tylko patetyczne żale i przechwałki. W rzeczy samej byłem tak nie-
chętny temu, co Braithwaite ma mi do powiedzenia zza grobu, że byłem bli-
ski wyrzucenia listu za burtę, lecz chrześcijańskie poczucie obowiązku ka-
zało mi go wysłuchać i wyznam, że nie pisał nudnych rzeczy.
Lord William uśmiechnął się do żony, potem delikatnie wyciągnął list spo-
między kartek Odysei.
- Oto, kochanie wkład młodego Braithwaite’a w nasze małżeńskie szczę-
ście. Przeczytaj proszę, bo jestem ciekaw twojego zdania o jego treści.
Wyciągnął list w jej stronę i choć lady Grace zawahała się, a serce jej za-
marło, wiedziała, że musi się zgodzić. W przeciwnym razie mąż odczytałby
list na głos, więc wzięła go bez słowa.
Mąż położył dłoń na rękojeści pistoletu.
Bukszpryt Pucelle urwał jarzmo bomu hiszpańskiego okrętu.
Lady Grace czytała o swej zgubie.
c
Rufa francuskiego okrętu była tak, blisko, że Sharpe miał wrażenie, że wy-
starczy wyciągnąć rękę by jej dotknąć. Nazwę tworzyły złote litery umiesz-
czone na czarnym tle pomiędzy dwoma rzędami rufowych okien. Neptune.
Brytyjczycy mieli również pod Trafalgarem Neptune, trójpokładowy okręt
o dziewięćdziesięciu ośmiu działach, ale ten miał tylko dwa pokłady, choć
Sharpe’owi wydawał się większy od Pucelle. Na rufie, górującej o pół metra
nad kubrykiem Pucelle, ustawili się Francuzi z karabinami. Ich kule biły w
pokład lub grzęzły w zaporze z hamaków. Tuż ponad dymem z dział wid-
niała tarcza przymocowana do relingu rufowego. Tarczę podtrzymywał z
jednej strony orzeł, z drugiej krzyż z drewnianą flagą. Wszystko, łącznie z
tarczą, zostało pomalowane w trzy kolory, lecz farba nie była wodoodporna
i Sharpe widział ślady złotych lilii królewskich pod spodem. Wystrzelił z ka-
rabinu, przesłaniając widok dymem, potem, Clouter, który specjalnie odcze-
kał, aż jego karonada trafi w sam środek francuskiego Neptune, pociągnął
za linkę.
To było pierwsze działo Pucelle, które dało ognia i cofnęło się ze zgrzytem
w chmurze czarnego dymu. Francuscy strzelcy zniknęli, zmieniając się w
krwawą maź, rażeni wiaderkiem kul karabinowych załadowanych na wiel-
kiej kuli, która strzaskała tarczę i uderzyła w bezanmaszt Neptune z trza-
skiem zagłuszonym przez pierwsze działo strzelające z niższego pokładu
Pucelle.
Te działa, załadowane podwójnymi kulami i dodatkowymi dziewięcioma
mniejszymi kulkami na wierzchu, wystrzeliły wprost w rufowe okna Fran-
cuza. Szkło i futryny zniknęły, kiedy ciężkie kule mknęły przez całą długość
obu pokładów działowych Neptune. Armaty zostały wyrwane ze swych
wózków, ludzie wypatroszeni, a kule wciąż nadlatywały. Armata strzelała
za armatą, gdy Pucelle powolutku, w tempie starca przesuwała się o cal od
rufy, podtykając kolejne otwory ambrazury. Działa prawoburtowe grzmiały
w dziób Hiszpana, krusząc na kawałki twarde deski, śląc mordercze kule
wzdłuż pokładów. Pucelle siała spustoszenie a dym wędrował wzdłuż jej
burt od dziobu ku rufie.
Bezanmaszt Neptune runął do wody. Sharpe słyszał krzyki strzelców roz-
lokowanych w takielunku, i patrząc jak spadają, ładował karabin. Prawo-
burtowa karonada, załadowana również kulami karabinowymi i dużą kulą,
zmiotła Hiszpanów z kubryku. Krew spływała po szpigatach, a figura mni-
cha z krzyżem rozleciała się w drzazgi. Po salwie rufowych karonad okrętu
Chase’a, z wielkiego krzyża umocowanego do przedniego masztu Hiszpana
odpadło lewe ramię, a nogi Chrystusa zostały połamane.
Pucelle oderwała kawał francuskiej flagi, a reszta leżała już w wodzie z
bezanem. Chase chciał obrócić okręt na lewą burtę i ustawiwszy go równo-
legle do Neptune podziurawić mu do reszty kadłub, lecz mniejszy Hiszpan
staranował Pucelle, obracając ją w prawo. Z trzeszczeniem i zgrzytem oba
kadłuby oparły się o siebie. Hiszpański kapitan, w obawie przed abordażem,
zwinął topsle i mniejszy okręt odpadł od wiatru za rufę. Prawe furty dzia-
łowe miał zamknięte, lecz teraz otworzyło się kilka, zjawili się kanonierzy z
lewej burty. Działa wypaliły do Pucelle. Żołnierze kapitana Llewellyna strze-
lali w hiszpański takielunek. Dym przesłonił mniejszy okręt. Chase w pierw-
szej chwili chciał dać ster na nawietrzną i zbliżyć się do niego, lecz już go
minął, więc rozkazał sternikowi skierować okręt na północ, w stronę kotłu-
jącego się dymu i ognia otaczającego Victory. Kadłub okrętu flagowego znik-
nął w gęstniejącym dymie, lecz sądząc po masztach obok był francuski li-
niowiec.
- Skrócić wytykowe - rozkazał. Żagle sterczące z obu stron kadłuba były
przydatne głównie przy wietrze od rufy, a teraz Pucelle zawracała na wiatr
od jej lewej burty. Żeglarze rozsypali się po rejach. Jeden z nich, trafiony
kulą karabinową, zawisł na rei grota, potem spadł, rysując krwawy ślad na
żaglu.
Francuski Neptune był spowolniony odstrzelonym bezanmasztem. Załoga
rąbała toporami takielunek, starając się wyrzucić złamany maszt za burtę.
Pucelle minęła jego rufę i lewoburtowi artylerzyści Chase’a ładowali i strze-
lali raz za razem do Francuza, po raz pierwszy bijąc przez gęsty dym w burtę
wroga. Huk dział wypełniał niebo, wstrząsał falami i targał okrętem. Clouter
bez pośpiechu ładował lewoburtową karonadę, ale nie było bezpośredniego
celu, a nie chciał marnować potężnego strzału na Neptune, który pozbył się
masztu i odpływał. Przystemplował kolejne wiaderko kul w grubej lufie i
czekał na następny cel, który zjawi się w zasięgu krótkiego strzału karo-
nady.
Tymczasem Pucelle znalazła się nagle na skrawku morza wolnym od wro-
gich okrętów. Przebiła się przez szyk, lecz Neptune odpłynął na północ, a
Hiszpan zniknął w dymie za rufą. Przed nimi nie było innych okrętów prócz
nieprzyjacielskiej fregaty o ćwierć mili dalej, a okręty liniowe nie zatrzy-
mują się by walczyć z fregatami, kiedy wre prawdziwa bitwa morska. Od
południa nadciągała długa linia francuskich i hiszpańskich okrętów, ale ża-
den nie był, blisko, więc Chase dalej zmierzał w stronę rozjaśnianego wy-
strzałami dymu, który wyznaczał położenie obleganego okrętu Nelsona. Po-
konanie okrętu flagowego było powodem do chwały, więc Victory, podobnie
jak Royal Sovereign, przyciągały nieprzyjacielskie okręty jak magnes. Cztery
inne brytyjskie liniowce walczyły w pobliżu Victory, lecz wróg miał siedem
czy osiem okrętów i nikt nie mógł pospieszyć na czas z pomocą, a Britannia
płynęła bardzo powoli. Francuski Neptune najwyraźniej chciał dołączyć do
tego zamieszania, więc Chase podążał naprzód. Żeglarze, których ubyło, bo
wielu przeszło do obsługi dział, naciągali szoty, gdy Pucelle robiła zwrot.
Może było usłane dryfującymi szczątkami. Mijali dwa ciała. Na jednym przy-
siadła mewa, dziobiąc zmasakrowaną twarz, którą wypłukało morze.
Rannych zniesiono na dół, zabitych wyrzucono za burtę. Wyrzuconą z
łoża armatę przymocowano tak, by nie zmiażdżyła nikogo przesuwając się
przy większych przechyłach. Porucznicy uzupełnili rannych i zabitych arty-
lerzystów innymi członkami załogi. Chase popatrzył na rufę Hiszpana.
- Powinienem ustawić się wzdłuż niego - rzekł z żalem do Haskella.
- Będą inne, sir.
- Na Boga, chcę mieć dziś pryz!
- Mamy ich pełno wokół sir.
Najbliżej znajdował się dwupokładowy okręt, który ustawił się burtą do
większego Victory. Chase widział dym armat Victory, wypełniający ciasną
przestrzeń między okrętami, i wyobrażał sobie przerażenie na francuskim
dwupokładowcu, kiedy trzy rzędy brytyjskich armat masakrowały ludzi i
okręt. Zobaczył, że górny pokład Francuza był pełen ludzi. Francuski kapi-
tan najwyraźniej kazał opuścić pokłady armatnie i zebrał całą załogę na ku-
bryku, otwartym pokładzie i sterówce. Ludzie byli uzbrojeni w karabiny,
piki, topory i kordelasy.
- Chcą wejść na pokład Victory! - zawołał Chase.
- Na Boga, sir, to właśnie chcą zrobić.
Chase nie mógł dostrzec nazwy francuskiego okrętu, bo dym spowijał
rufę, lecz jego kapitan musiał być zuchwałym człowiekiem, skoro postano-
wił porzucić własny okręt, byle tylko zdobyć flagowy żaglowiec Nelsona.
Jego marynarze zarzucili haki na większego Victory i przyciągali go bliżej.
Kanonierzy zamknęli ambrazury, wyciągnęli kordelasy i szukali sposobu
wdarcia się na pokład. Victory był wyższy od Francuza, co groziło pochyle-
niem dośrodkowym burt. To znaczy, że nawet, kiedy zetkną się kadłubami,
relingi będzie dzieliło jakieś dziesięć metrów. Victory dziurawił kadłub
Francuza, za to strzelcy francuscy rozstawieni w takielunku prowadzili sku-
teczny ostrzał otwartego pokładu Brytyjczyków. Niemal oczyścili górny po-
kład, a że Anglicy bronili się z niższych, Francuzi szukali sposobu do wdar-
cia się na opustoszałą górę. Francuski kapitan postanowił rzucić setki ludzi
na Victory. Zyskałby sławę, przed zmrokiem zostałby admirałem i odstawił
Nelsona jako jeńca do portu w Kadyksie. Chase wspiął się nieco na bezan,
by lepiej widzieć, co się dzieje i przeraził się. Nie widział admirała ani kapi-
tana Hardy’ego. Kilku żołnierzy w czerwonych kurtkach przycupniętych za
karonadą prowadziło mizerny ogień przeciw nawałnicy karabinowej z
masztów Francuza. Z drugiej strony inny nieprzyjacielski okręt strzelał w
kadłub Victory. Chase zeskoczył z takielunku.
- Ostro prawo na burt - powiedział sternikowi, potem wziął tubę z potrza-
skanego relingu. - Clouter! Załadowałeś kule karabinowe?
- Całe mnóstwo, sir!
Nieprzyjacielski okręt był o sto metrów. Armaty Victory przestrzeliwały
pokład wroga, gdy kanonierzy Hardy’ego podnieśli jak najwyżej lufy dział.
Dziury pojawiały się w prawej burcie Francuza, bo kule przelatywały od le-
wej burty na wylot. Jednak brytyjscy kanonierzy strzelali na ślepo, a szyku-
jący się do abordażu napastnicy zgromadzili się od strony Victory, gdzie nie
sięgały ich angielskie działa. Francuski kapitan krzyczał na swych ludzi, by
zrzucili reję grota, która posłuży im za pomost do chwały. Jego takielunek
splątał się z linami Victory, lecz u niego było mnóstwo ludzi na masztach, a
na Victory nie było nikogo. Słychać było trzask karabinów. Armaty Victory
grzmiały basem. Odłamki drewna tryskały z francuskiego pokładu.
Pięćdziesiąt metrów. Wiatr był dokuczliwie słaby. Morze pokrywały dy-
miące szczątki. Fala spychała Pucelle na wschód.
- Ostro na lewą burtę, John - powiedział Chase do sternika - podstaw mnie
pod jego rufę.
Dym wokół francuskiego okrętu przerzedził się i Chase odczytał nazwę
dwupokładowca, który zagrażał abordażem Victory. Redoutable. Śmierć
Redoutable, pomyślał, i w tej samej chwili marynarze z Redoutable odczepili
fał rei grota i długi drąg opadł z trzaskiem na poszarpaną sieć hamakową
Victory. Leżał niczym owinięta płótnem kłoda w poprzek kadłuba Redouta-
ble, a lewym końcem wystawał ponad otwarty pokład Victory. Był to
chwiejny mostek, lecz wystarczający dla zamysłu Francuzów.
- A l’ abordage!- zawołał francuski kapitan, nieduży mężczyzna o dono-
śnym głosie. Wyciągnął szpadę. - A l’ abordage!
Jego ludzie wiwatowali wchodząc na bal. Pucelle uniosła się na fali.
- Teraz! - krzyknął w stronę kokpitu Chase. - Teraz, Clouter, teraz!
Ale Clouter się zawahał.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Jego lordowska mość powinien wiedzieć, starannie wykaligrafował Mala-
chi Braithwaite, że jego żona wdała się w cudzołożny romans z chorążym
Sharpe’em. Usłyszał ich oboje w kabinie Sharpe’a na pokładzie Calliope i
choć z bólem, musi donieść, że dochodzące z kajuty odgłosy - takiego wła-
śnie użył określenia - sugerowały, że jej lordowska mość zupełnie zapo-
mniała o swym społecznym statusie.
Braithwaite używał taniego atramentu, który wyblakł i zbrązowiał na wil-
gotnym papierze, przez co list był trudny do odcyfrowania w półmroku
damskiego schowka.
W pierwszej chwili, relacjonował w zaufaniu sekretarz, nie mógł uwierzyć
własnym uszom, bojąc się nawet takich przypuszczeń, lecz kiedy dostrzegł
lady Grace opuszczającą przed świtem dolny pokład, uznał, że jego obo-
wiązkiem jest zaznajomić Sharpe’a ze swymi podejrzeniami. „Lecz kiedy
przedstawiłem chorążemu Sharpe’owi zarzuty i zbeształem za czynienie
awansów jej lordowskiej mości, nie tylko nie zaprzeczył, lecz zagroził mi
morderstwem”, pisał dalej Braithwaite podkreślając słowo „morderstwo”.
„Wobec takich okoliczności, wasza lordowska mość, powstrzymałem mój
tchórzliwy język od spełnienia obowiązku. Nie sprawia mi najmniejszej
przyjemności, kończył Braithwaite, informowanie jego lordowskiej mości o
tych pożałowania godnych wydarzeniach, zwłaszcza, że jego lordowska
mość był zawsze dla mnie niezwykle łaskawy.”
Lady Grace upuściła list na kolana.
- On kłamie - powiedziała ze łzami w oczach - kłamie.
Damski schowek wypełnił hałas. Działa Pucelle zaczęły strzelać i wstrząsy
przeniknęły cały kadłub, kołysząc dwiema latarniami. Huk narastał, bo te-
raz strzelały armaty bliżej rufy. Gdy dziób hiszpańskiego okrętu uderzył w
burtę Pucelle, rozległ się przeraźliwy trzask i nastąpiła seria zgrzytów szo-
rujących o siebie wielu ton drewna. Ktoś krzyknął. Wystrzeliło działo i trzy
następne. Odgłos toczenia na pozycje naładowanych armat przypominał
krótki grzmot. Potem dziwna cisza.
- Oczywiście, że kłamie - przerwał tę ciszę lord William, sięgając po list
leżący na podołku żony. Grace chciała go chwycić, lecz lord William był
szybszy.
- To jasne, że Braithwaite kłamie - ciągnął. - Opowieść o twoim obrzydli-
wym zachowaniu sprawiała mu dziwaczną przyjemność. Łatwo to wyczytać
z tego listu, prawda? Z pewnością też nie okazywałem mu niezwykłej łaska-
wości! Co za niedorzeczna i obraźliwa sugestia.
- On kłamie! - podkreśliła lady Grace.
Łzy zakręciły się w jej oczach i pociekły po policzkach.
- Okazywać mu niezwykłą łaskawość! - obruszał się lord William. - Niby,
z jakiego powodu? Płaciłem mu niewielką pensyjkę współmierną do jego
usług i to wszystko.
Włożył do kieszeni złożony list.
- Dziwi mnie tylko jedna rzecz - dodał. - Czemu zwrócił się do Sharpe’a?
Dlaczego nie przyszedł z tym do mnie? Myślałem o tym, lecz wciąż pozostaje
to dla mnie zagadką. Jaki był cel widzenia się z Sharpe’em? Czego oczekiwał
od niego Braithwaite?
Lady Grace milczała. Ster zaskrzypiał w jarzmie, nieprzyjacielska kula z
trzaskiem uderzyła w Pucelle i znów nastała cisza.
- Wtedy przypomniałem sobie - ciągnął lord William - że Sharpe zdepono-
wał jakieś kosztowności u tego podłego Cromwella. Wydało mi się to
dziwne, bo ten człowiek jest biedny, lecz przypuszczam, że musiał zagrabić
jakieś bogactwa w Indiach. Czyżby Braithwaite próbował go szantażować?
Co o tym sądzisz?
Lady Grace pokręciła głową, nie tyle w odpowiedzi na pytanie męża, co
kwestionując całą rozmowę.
- A może Braithwaite próbował szantażować ciebie? - lord William z
uśmiechem zwrócił się do żony. - Zwykł z taką ostentacyjną tęsknotą wpa-
trywać się w twoje oblicze. Bawiło mnie to, bo wiedziałem, o czym myśli.
- Nienawidziłam go! - wybuchnęła lady Grace.
- Ekstrawaganckie marnotrawstwo emocji, kochanie - rzekł lord William.
- Był tak mało znaczący, że ledwie wart nielubienia. Ale, przejdźmy do sedna
naszej konwersacji, czy napisał prawdę?
- Nie! - jęknęła lady Grace.
Lord William obejrzał zamek pistoletu w świetle latarni.
- Zauważyłem - powiedział - że twój nastrój podniósł się po zaokrętowa-
niu na Calliope. Ucieszyło mnie to, naturalnie, bo ostatnimi miesiącami byłaś
podenerwowana. Na statku Cromwella wydawałaś się szczęśliwa. Jednak w
tych dniach twoje ożywienie było nienaturalne. Jesteś w ciąży?
- Nie - skłamała lady Grace.
- Twoja pokojówka powiedziała mi, że rankami wymiotujesz.
Grace znów pokręciła głową. Łzy ciekły jej po policzkach. Częściowo pła-
kała ze wstydu. Kiedy była z Sharpe’em wydawało się to takie naturalne,
miłe i ekscytujące, lecz nie mogła nic powiedzieć na swoją obronę. Był zwy-
kłym żołnierzem, sierotą z londyńskich slumsów i Grace wiedziała, że gdyby
towarzystwo dowiedziało się o jej związku, wystawiłaby się na pośmiewi-
sko. Jakaś jej część nie dbała o to, inna skuliła się pod pogardliwą ironią
lorda Williama. Grace znalazła się na dnie okrętu, pomiędzy szczurami, zgu-
biona. Lord William obserwował jej łzy i myślał o nich jak o pierwszym
kroku swojej zemsty, potem spojrzał na zamknięty właz, na najniższy po-
kład i nachmurzył się.
- Dziwna cisza - powiedział, starając się wyprowadzić ją z równowagi roz-
mową o bitwie, zanim znów będzie ją dręczył ciętym językiem. - Może ucie-
kamy z pola walki?
Słyszał dochodzącą z oddali kanonadę, lecz żadne działo nie strzelało w
pobliżu Pucelle.
- Pamiętam - rzekł odkładając pistolet na kolana - że gdy spotkaliśmy się
po raz pierwszy, mój wujek zasugerował, że mógłbym cię poślubić. Miałem
pewne wątpliwości. Twój ojciec jest darmozjadem, a matka kłótliwą idiotką,
lecz ty, Grace, zostałaś obdarzona klasyczną urodą, co przyznaję, urzekło
mnie. Martwiłem się, że posiadłaś wykształcenie, które okazało się jednak
bardziej mierne, niż sądzisz. Bałem się, że możesz mieć własne zdanie,
które, jak podejrzewałem, okazało się niemądre, lecz byłem gotów znieść te
niedogodności. Wierzyłem, że mój podziw dla twego piękna przesłoni nie-
smak wypływający z twoich intelektualnych pretensji. W zamian oczekiwa-
łem niewiele, żebyś dała mi potomka i z godnością nosiła moje nazwisko.
Zawiodłaś w obu przypadkach.
- Dałam ci potomka - zaprotestowała przez łzy Grace.
- To chorowite szczenię? - parsknął lord Wil iam i wzruszył ramionami. -
Teraz interesuje mnie twój drugi błąd, moja droga. Twój brak gustu, zacho-
wania, przyzwoitości, wierności..
Urwał, szukając właściwej zniewagi.
- Dobrych manier!
- Braithwaite kłamał! - krzyknęła Grace. - Kłamał!
- Nie kłamał! - odparł gniewnie lord William. - Wasza lordowska mość
stworzyła bestię o dwóch grzbietach z tym pospolitym żołnierzem, tym oka-
zem ignorancji, z tym brutalem.
Mówił zimnym głosem, bo nie mógł już dłużej maskować długo skrywanej
furii.
- Cudzołożyłaś z chłopem. Nie mogłabyś niżej upaść, gdybyś wyszła na
ulicę i zadarła kieckę.
Lady Grace oparła głowę o poszycie. Szeroko otwartymi ustami chwytała
powietrze, łzy kapały jej na płaszcz. Oczy miała zaczerwienione, opuchnięte
od płaczu.
- Wyglądasz teraz okropnie, co ułatwi mi sprawę - rzekł lord William pod-
nosząc pistolet.
Po okręcie znów rozeszło się echo wystrzału.
c
Clouter nie pociągnął za linkę spustową karonady, gdy Chase rozkazał mu
strzelać. Czekał. Sharpe i wszyscy patrzący sądzili, że trwa to zbyt długo i
Francuzi wejdą na otwarty pokład Victory, lecz Pucelle pochyliła się na fali i
Clouter czekał, aż okręt z powrotem wyrówna na lewą burtę. Wtedy wy-
strzelił, a moment był idealnie dobrany, bo wiaderko kul i wielka kula trafiły
we Francuzów wspinających się po balu, który miał ich zaprowadzić na nie
broniony pokład, Victory. Drużyna abordażowa została wyrżnięta. Tkwił
jeszcze bal i żagiel unurzane we krwi, lecz zniknęli Francuzi zmieceni na-
wałnicą metalu.
Teraz Pucelle przesuwała się za rufą Redoutable. Okręt był odległy o strzał
pistoletu i wielkie lewoburtowe działa Chase’a rozpoczęły dzieło zniszcze-
nia przeciwnika. Chase rozkazał, aby artylerzyści podnieśli lufy, by kule
przebiwszy się przez burtę przelatywały przez zatłoczony ludźmi pokład
Francuza. Strzał za strzałem Pucelle powoli prowadziła zabójczą kanonadę.
Kule wyrywały ludzi z wrogiego pokładu. Niektóre przeleciały ponad Redo-
utable i uderzyły w reling Victory. Przejście Pucelle wzdłuż nieszczęsnego okrętu trwało ponad minutę i przez cały ten czas miażdżyły go bezlitośnie,
a gdy przyszła pora na karonady ustawione na rufówce, dwa strzały dokoń-
czyły sprawę, śląc śmiercionośny ładunek w skłębioną masę ludzką.
Redoutable nie miał obsługi przy działach. Francuski kapitan postawił na
jedną kartę, chcąc zdobyć Victory. Ludzie jego grupy abordażowej nie żyli,
byli ranni lub oszołomieni, lecz w takielunku wciąż pełno było strzelców,
którzy zasypywali kulami otwarty pokład flagowego okrętu Nelsona. Teraz
skierowali karabiny na Pucelle. Kule bębniły o sterówkę jak ołowiany grad.
Granaty wybuchały w kłębach dymu, rażąc metalowymi i szklanymi odłam-
kami.
Żołnierze z Pucelle uwijali się, jak mogli, lecz byli w mniejszości. Sharpe
strzelał w kierunku rozbłysków i szybko nabijał karabin. W pokład przed
jego stopami wbijały się kule karabinowe. Jedna odbiła się rykoszetem od
pustej karonady Cloutera i trafiła żołnierza w udo. Biedak odpadł od re-
lingu, otwierając i zamykając usta. Inny z przestrzelonym gardłem ukląkł
przy maszcie i gapił się na Sharpe’a.
- Pluj, chłopcze! - krzyknął na niego Sharpe. - Pluj!
Żołnierz spojrzał tępo na Sharpe’a, nachmurzył się, ale posłusznie splu-
nął. W ślinie nie było krwi.
- Przeżyjesz - powiedział Sharpe. - Zejdź na dół.
Kula trafiła w pierścień masztu, odłupując świeżą farbę. Sierżant Arm-
strong wystrzelił, zaklął, gdy kula przeszyła mu lewą stopę, pokuśtykał do
relingu, podniósł inny karabin i znów strzelił. Sharpe przybił kulę, podsypał
prochu na panewkę, podniósł karabin do ramienia, wycelował w grupkę
Francuzów na maszcie. Nacisnął spust. Zobaczył błyski wystrzałów na gó-
rze. Granat spadł na kubryk i wybuchł w błysku ognia. Armstrong, choć
ranny odłamkami szkła, ugasił płomienie piaskiem z wiadra i zaczął nabijać
karabin. Krew ściekała szpigatami otwartego pokładu Redoutable, sączyła
się spod potrzaskanych relingów i zamkniętych ambrazur. Naładowane po-
nownie przednie działa Pucelle wypaliły w dziób Francuza. Rozległ się
trzask, jakby zamykały się wrota piekieł, gdy jedna z kul trafiła w wielką
kotwicę. Kule wystrzelone z Victory przebiły się przez burtę wroga. Nie-
które uderzyły w Pucelle. Kilkanaście karabinów odezwało się z głównego
masztu wroga. Sierżant Armstrong przeklinając padł na kolana, ale nadal
nabijał karabin. Więcej wystrzałów błysnęło na maszcie i Sharpe odłożył
muszkiet, by sięgnąć po wielolufówkę sierżanta Armstronga. Spojrzał na
nieprzyjacielski maszt i ocenił, że było za daleko. Siedem kul rozproszy się,
zanim dosięgną platformy zbudowanej w miejscu łączenia niższej części
masztu z wyższą.
Podszedł do prawoburtowego relingu, przewiesił wielką strzelbę przez
ramię i wciągnął się na olinowanie grotmasztu. Dostrzegł żołnierza leżą-
cego na sterówce Pucelle. Sączyła się z niego strużka krwi. Innego niesiono
do relingu. Nie widział Chase’a. Kula trafiła w takielunek, wprawiając w
drgania smołowane liny niczym struny harfy. Rozpaczliwie zaczął się wspi-
nać. W uszach dzwoniło mu od huku wielkich dział.
Kula przeleciała obok, następna uderzyła w maszt i odbiwszy się zawa-
dziła lekko o strzelbę. Dotarł do podwantek i bez namysłu przewinął się w
górę i na zewnątrz. Najkrótsza droga do celu. Nie było czasu na strach.
Wspiął się po takielunku zwinnie jak żeglarz i przeskoczył na kratownicę.
Teraz znalazł się na jednym poziomie z francuskimi strzelcami. Było ich z
tuzin, większość nabijała broń. Jeden strzelił i Sharpe poczuł, jak podmuch
kuli muska mu policzek. Odczepił wielolufówkę, opatrzył i wycelował.
- Dranie - rzekł i pociągnął za spust. Odrzut pchnął go na takielunek. Dym
z siedmiu luf wypełnił niebo, lecz z masztu Francuza nikt nie odpowiedział
ogniem. Sharpe zarzucił strzelbę na ramię i zszedł z gretingu. Na drgnienie
serca chybił stopą, potem wymacał właściwą podwantkę i zszedł na pokład
Pucelle. Kiedy spojrzał w górę, zobaczył jedynie ciało zwisające z krawędzi
platformy. Odłożył strzelbę, wziął karabin i podszedł do lewego relingu.
Zostało dwunastu żołnierzy. Pozostali byli zabici lub ranni. Sierżant Arm-
strong, który krwawił z trzech rozcięć na twarzy, a spodnie miał czerwone
od krwi cieknącej z przestrzelonej nogi, siedział oparty o maszt. Mimo krwi
zalewającej prawe oko celował do wroga z karabinu. Wystrzelił.
- Powinniście zejść na dół, sierżancie! - krzyknął Sharpe.
Armstrong wyraził monosylabiczną opinię o tej radzie i wyciągnął nabój
z ładownicy. Kula przeorała grzbiet Cloutera, zostawiając ślad jak po wiel-
kim biczu, lecz czarny mężczyzna nie zaprzątał sobie tym głowy.
Ładował kolejne wiaderko kul do karonady, choć Pucelle minęła już Redo-
utable i w zasięgu działa Cloutera nie było żadnego Francuza.
Kapitan Chase wciąż żył. Connorsowi, porucznikowi sygnałowemu, kula
armatnia urwała prawą rękę i trafił do kokpitu, a Pearson, midszypmen,
który dwukrotnie oblał egzamin na porucznika, zginął zastrzelony. Rannego
w brzuch porucznika piechoty morskiej zniesiono na dół, by umarł. Poległo
dwunastu kanonierów, a dwóch żołnierzy wyrzucono za burtę. Jednak
Chase uważał, że Pucelle dopisywało szczęście. Zniszczyli Redoutable w
chwili, gdy tamci próbowali wedrzeć się na Victory. Chase nie krył podnie-
cenia, patrząc na spustoszenie, jakiego dokonały jego działa. Na Boga! Wy-
patroszyli go! Zastanawiał się nad podejściem i abordażem Redoutable, lecz
francuski okręt już był przywiązany do Victory i z pewnością załoga flago-
wego żaglowca zmusi ich do poddania się. Wtedy przed dziobem ujrzał Nep-
tune i rozkazał sternikowi wziąć na niego kurs.
- Jest nasz! - powiedział do Haskella.
Pierwszy porucznik krwawił z rany postrzałowej lewego ramienia, lecz
odmówił zejścia do chirurga. Ręka zwisała bezwładnie, a Haskell twierdził,
że go nie boli i dodał, że przecież jest praworęczny. Krew kapała mu z pal-
ców.
- Przynajmniej to zabandażuj - namawiał go Chase, przyglądając się Nep-
tune, który płynął zdumiewająco szybko, zważywszy, że utracił bezanmaszt.
Musiał okrążyć to zamieszanie od zachodu, podczas gdy Pucelle od wschodu
i teraz Francuz kierował się w stronę lądu, usiłując ujść z pola walki.
- Jestem pewien, że Pickering jest wystarczająco zajęty. Po co ma opatry-
wać ledwie draśniętego porucznika - odparł zirytowany Haskell.
Chase zdjął białą jedwabną pończochę i podał midszypmenowi Collie-
rowi.
- Obwiąż porucznikowi Haskellowi rękę - rozkazał i odwrócił się do ster-
nika.
- Prawo na burt, John - powiedział.
Neptune mógł przejść przed dziobem Pucelle, czego Chase chciał uniknąć.
Osiągnął już odpowiednią prędkość by dogonić Francuza, ustawić się rów-
nolegle i walczyć burta w burtę. Przeciwnik miał osiemdziesiąt cztery
działa, o dziesięć więcej od Pucelle, więc zwycięstwo byłoby tym pełniejsze.
Wtedy nastąpiła katastrofa.
Pucelle minęła Victory i Redoutable, zostawiając za sobą gęstą chmurę
dymu, i z tej chmury wyłonił się dziób nietkniętego okrętu. Jego galion
przedstawiał upiorny szkielet trzymający w jednym ręku kosę, w drugim
trójkolorowy sztandar. Okręt mijał tył Pucelle na odległość mniejszą od
strzału z pistoletu i całą lewoburtową baterię miał skierowaną w ozdobną
rufę okrętu Chase’a.
- Ostro prawo na burt! - krzyknął Chase do sternika, który już zaczął ob-
racać kołem, by ustawić Pucelle lewą burtą do walki z Neptune, lecz nowy
nieprzyjaciel wystrzelił i pierwsza kula zerwała liny sterowe. Koło zakręciło
się bezużytecznie w rękach sternika. Ster, dłużej nie krępowany linami,
ustawił się na wprost kierując, Pucelle w lewo, co wystawiło bezbronną rufę
pod wrogie armaty. Zostali wymanewrowani.
Kula przemknęła otwartym pokładem, zabijając ośmiu marynarzy, raniąc
tuzin i zostawiła po sobie krwawą ścieżkę. Następna przepołowiła Haskella,
tors został przy prawoburtowym relingu, a nogi wisiały z przedniego re-
lingu sterówki. Collier, wciąż trzymający jedwabną pończochę, był skąpany
we krwi Haskel a. Czwarty strzał roztrzaskał koło sterowe Pucelle i nadział
sternika na szprychy. Chase pochylił się nad połamanym relingiem ste-
rówki.
- Liny cięgła sterowego, panie Peel! - krzyknął. - Liny sterowe! Ostro
prawo na burt!
- Rozkaz, sir! Ostro prawo na burt!
Kolejne trafienia w rufę. Pucelle drżała od ciosów.
- Proszę ze mną, panie Collier - rzekł Chase widząc, że chłopiec jest bliski
płaczu - proszę iść ze mną.
Chodził tam i z powrotem po sterówce, trzymając rękę na ramieniu Col-
liera.
- Zostaliśmy wymanewrowani, panie Collier. To bardzo źle.
Zaprowadził chłopca pod daszek rufówki, blisko szczątków koła stero-
wego i sternika.
- Zostaniesz tu, Haroldzie Collier, i będziesz notował sygnały. Patrz na ze-
garek! I uważaj na mnie. Gdybym poległ, odszukasz pana Peela i powiesz
mu, żeby przejął okręt. Zrozumiałeś?
- Tak, sir. - Collier próbował udawać pewnego siebie, lecz drżał mu głos.
- Mała rada, panie Collier. Gdy będzie pan dowodził własnym okrętem,
proszę bardzo uważać, by nie dać się wymanewrować.
Chase poklepał midszypmena po ramieniu i wrócił pod ostrzał karabi-
nowy na sterówce. Wrogie armaty wciąż słały Pucelle kulę za kulą, rozbija-
jąc wysokie okna, przewracając armaty i rozpryskując krew po pokładzie.
Resztki bezanmasztu zostały podcięte tuż przy samym pokładzie. Chase pa-
trzył wstrząśnięty, jak maszt się wolno pochyla, wyrywa z pokładu i wali na
prawą burtę. Działo się to w zwolnionym tempie, takielunek pękał z odgło-
sem strzałów z pistoletu, grotmaszt wygiął się, bo był połączony z bezanem,
wreszcie liny puściły i bezanmaszt pękł wpadając do wody. Wrogowie wi-
watowali. Chase wychylił się przez resztki relingu, by zobaczyć tuzin ludzi
ciągnących jedną z lin cięgła sterowego, które zostały przygotowane przed
bitwą.
- Ciągnijcie mocno, chłopcy! - zawołał starając się przekrzyczeć huk nie-
przyjacielskich dział wciąż bijących w Pucelle.
Dwudziestoczterofuntowa armata leżała na boku, przygniatając krzyczą-
cego mężczyznę. Jedna z prawoburtowych karonad na sterówce wypadła z
łoża. Wielki biały sztandar wpadł do wody. Żadne z dział Pucelle nie mogło
odpowiedzieć, dopóki okręt nie wykona zwrotu.
- Ciągnijcie mocno! - krzyknął Chase i zobaczył, że porucznik Peel spocony
i bez kapelusza dołączył do ciągnących linę.
Okręt zaczął skręcać, lecz to bezanmaszt, który z żaglami i takielunkiem
leżał w wodzie, przy prawej burcie od strony rufy, pomagał Pucelle w zro-
bieniu zwrotu. Szło to powoli, a przez cały czas byli gromieni przez francu-
ski okręt, który wynurzył się z kłębów dymu.
Był to Revenant. Chase poznał go, zobaczył Montmorina stojącego spokoj-
nie na pokładzie sterówki, widział dym francuskich armat, wznoszący się
między nietkniętym takielunkiem, i słyszał straszliwe dźwięki swego kale-
czonego okrętu, ale wreszcie Pucelle zareagowała na dryfujący bezan i cią-
gnięty ster. Prawoburtowa artyleria Chase’a zaczęła odpowiadać na ogień
wroga, a że niektóre działa leżały wywrócone, inne straciły kanonierów,
więc pierwsza salwa burtowa była skromna. Wypaliło zaledwie siedem ar-
mat.
- Zamknąć lewoburtowe furty! - zawołał Chase na otwarty pokład. - Cała
załoga na prawą burtę! Żywo!
Pucelle powoli wracała do życia. Zostali zaskoczeni wymanewrowaniem,
ale Chase wysłał ludzi na pokład rufówki, żeby odcięli resztki bezanu, a pod
pokładem z ocalałych artylerzystów z lewej burty skompletował obsadę
dział prawoburtowych. Revenant wykonał zwrot na lewą burtę, najwyraź-
niej zamierzając przepłynąć obok Pucelle. Na kubryku stał tłum ludzi uzbro-
jonych w kordelasy i piki abordażowe, lecz zmiotła ich ocalała prawobur-
towa karonada ze sterówki Chase’a. Dowodził nią John Hopper, bosman ło-
dzi paradnej. Chase odciął ostatnią linę toporem abordażowym, zostawił
podoficerom resztę bałaganu do sprzątnięcia i wrócił na swoją sterówkę, bo
Revenant podkradał się coraz bliżej. Teraz już prawoburtowa artyleria Pu-
celle strzelała, jak należy, wsparta nowymi siłami, a kule wyrywały dziury
w burcie Revenant. Tymczasem pierwsze działa Francuza zostały powtór-
nie naładowane i Chase patrzył, jak ich poczerniałe lufy wyłaniają się z am-
brazur. Zakłębił się dym. Chase widział, jak żagle Revenant zafalowały po
strzale i poczuł drżenie własnego okrętu po uderzeniach kul. Przy prawym
relingu ujrzał młodego Colliera wpatrującego się we wroga.
- Co pan tu robi, panie Collier? - spytał Chase.
- Wypełniam mój obowiązek, sir.
- Czyż nie kazałem panu obserwować zegara?
- Nie ma już zegara. Rozbity - chłopiec w milczeniu pokazał potrzaskaną
emaliowaną tarczę.
- W takim razie proszę zejść na najniższy pokład, panie Collier, i nie po to,
by przeszkadzać chirurgowi. W jego magazynku znajduje się siatka poma-
rańczy, dar admirała Nelsona. Proszę przynieść je artylerzystom.
- Rozkaz, sir.
Chase obejrzał się na Victory. Z takielunku widniały flagi i Chase nie po-
trzebował pomocy porucznika sygnałowego by odczytać komunikat. „Zwią-
zać mocniej nieprzyjaciela”. Cóż, właśnie to robił, wiążąc walką nietknięty
okręt wroga, podczas gdy jego własny był poważnie uszkodzony. Na Boga,
pomyślał, dam Nelsonowi powód do dumy. Chase nie winił się za to, że dał
się wymanewrować. W tego rodzaju bitwie, w zamieszaniu i gęstym dymie,
jedynie cud mógłby przed tym uchronić nawet najlepszego kapitana. Był za
to dumny, że jego ludzie zdołali zrobić zwrot, zanim Revenant opróżnił całą
burtową baterię w rufę Pucelle. Nadal mogli walczyć. W dali za Victory, za
snującymi się wokół niego dymami, za poturbowanymi okrętami, z których
kilka straciło maszty, dostrzegł nietknięty takielunek brytyjskich żaglow-
ców, które znajdowały się na końcach obu eskadr i dopiero teraz włączały
się do walki. Santisima Trinidad, górująca nad obiema flotami niczym po-
twór, była wymanewrowana i ostrzeliwana przez mniejsze okręty wygląda-
jące przy niej jak teriery oszczekujące byka. Francuski Neptune zniknął i Pu-
celle zagrażał jedynie Revenant.
Lecz Revenant jakoś uniknął dotąd ciężkich walk, a Montmorin, tak jak
każdy kapitan francuskiej marynarki, postanowił wsławić się tego dnia.
Dwóch marynarzy wciągnęło biały sztandar Pucelle na sterówkę i wytarło
z niego krew Haskella mokrymi szmatami.
- Powieście go na rei grota od lewej burty - rozkazał Chase. - Będzie wy-
glądał tam dziwacznie, lecz powiewając dowiedzie, że Pucelle wciąż nie daje
się pokonać.
Kule karabinowe zabębniły w pokład. Montmorin miał pięćdziesięciu czy
sześćdziesięciu ludzi na gretingach masztów, którzy usiłowali zrobić to, co
strzelcy z Redoutable zrobili Victory. Próbowali oczyścić pokład Pucelle.
Chase rozpaczliwie pragnął schronić się pod szczątki daszku sterówki, ale
jego miejsce było tu, na widoku, więc założył ręce z tyłu i starał się wyglądać
na opanowanego, gdy chodził tam i z powrotem po pokładzie. Przemógł po-
kusę do przechodzenia pod schronieniem i zmusił się do robienia krótkich
kroków. Raz tylko przystanął spoglądając w zdumieniu na to, co pozostało
z kompasu i jego podstawy. Kula trafiła w pokład przy jego nogach, więc
odwrócił się i odszedł. Powinien wezwać porucznika z dolnego pokładu by
zastąpił Haskella, ale się rozmyślił. Jeśli zginie, ten człowiek będzie wiedział,
co robić. Walczyć. Pozostało jedynie to, tylko walka. Śmierć czy życie
Chase’a nie miały większego znaczenia, a dowodzący armatami porucznicy
robili coś pożytecznego.
Załogi dwóch lewoburtowych karonad, które nie miały żadnych celów,
odwaliły przewróconą prawoburtową karonadę, by móc przestawić na jej
miejsce jedną ze swoich. Chase usunął się im z drogi. Na otwartym pokła-
dzie dostrzegł midszypmena Colliera trzymającego wielką siatkę poma-
rańcz.
- Rzuć tu jedną, chłopcze! - zawołał.
Collier spłoszył się, jakby bał się rzucić czymkolwiek w kapitana, lecz ci-
snął pomarańcz od dołu jak piłkę do krykieta i Chase musiał wychylić się na
bok, by złapać ją jedną ręką. Kilku artylerzystów krzyknęło na wiwat, Chase
uniósł pomarańcz jak trofeum i rzucił ją Hopperowi.
Żołnierze kapitana Llewellyna strzelali do Francuzów na gretingach, lecz
przeciwników było znacznie więcej i zaczęli przerzedzać Anglików.
- Zasłoń swoich ludzi najlepiej, jak zdołasz - polecił Chase.
- Mogę wprowadzić kilku na maszt, sir? - spytał Walijczyk.
- Nie, dałem słowo Nelsonowi. Schowaj ich. Wkrótce przyjdzie wasza ko-
lej. Pod daszkiem sterówki, Llewellyn. Stamtąd też możecie strzelać.
- Powinien pan pójść z nami, sir.
- Wolę zażywać świeżego powietrza, Llewellyn - odparł z uśmiechem
Chase.
Tak naprawdę, to był przerażony. Starał się myśleć o żonie, domu i dzie-
ciach. W ostatnim liście Florence pisała, że jeden z kuców zachorował, ale
który? Czy już ma się lepiej? Usiłował skupić się na zwykłych domowych
sprawach, zastanawiał się, czy jabłka obrodziły i czy dziedziniec przed staj-
nią został na nowo przebrukowany i dlaczego kominek w saloniku kopci tak
bardzo przy wschodnim wietrze. W rzeczywistości chciał się schronić pod
daszek sterówki, który osłoniłby go od kul, jednak jego zadaniem było po-
zostać na pokładzie. Za to właśnie płacono mu czterysta osiemdziesiąt fun-
tów i dwanaście szylingów rocznie, więc przechadzał się tam i z powrotem,
rzucając się w oczy przez pieróg na głowie i lśniące epolety. Usiłował po-
dzielić w pamięci te czterysta osiemdziesiąt funtów i dwanaście szylingów
przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni, a Francuzi starali się go trafić, więc
Chase przechadzał się po coraz bardziej nierównym pokładzie, pełnym
dziur od kul karabinowych. Zobaczył jak okrętowy fryzjer, jednooki Irland-
czyk, ciągnie działo po otwartym pokładzie. W takiej chwili, pomyślał, ten
człowiek jest cenniejszy dla okrętu niż jego kapitan. Spacerował wiedząc, ze
wkrótce zostanie trafiony. Miał nadzieję, że nie będzie za bardzo bolało. Ża-
łował, że musi zginąć i bardzo pragnął raz jeszcze ujrzeć dzieci. Był przera-
żony, lecz nie do pomyślenia było, żeby robił coś, prócz okazywania pogardy
śmierci.
Odwrócił się i spojrzał na zachód. Bijatyka wokół Victory narastała, lecz
widział brytyjskie flagi ponad francuskim trójkolorem, co dowodziło, że
przynajmniej jeden z wrogich okrętów został zdobyty. Dalej na południe
znajdował się kolejny kocioł, gdzie eskadra Col ingwooda odcięła tyły fran-
cuskiej i hiszpańskiej floty. Hen na wschodzie, daleko za Revenant, grupka
wrogich żaglowców uciekała ze wstydem, za to na północy szpica nieprzy-
jaciela zawracała na południe, by pomóc osaczonym kolegom. Bitwa, pomy-
ślał Chase, stanie się bardziej zaciekła, bo z obu stron nadciągało po tuzinie
okrętów. Jemu przypadł Montmorin.
Pucelle zadrżała, gdy Revenant uderzył w jej burtę. Siła zderzenia dwóch
tysięcy ton z innymi dwoma tysiącami na moment rozdzieliła okręty, lecz
Chase krzyknął na kilku pozostałych na pokładzie ludzi, by zarzucili ko-
twiczki i uwiązali Revenant. Haki poleciały w takielunek wroga, lecz tamci
mieli taki sam pomysł i również rzucali kotwiczki, a francuscy żeglarze wią-
zali niższe reje Pucelle do własnych. Zatem na śmierć i życie. Żaden okręt
nie mógł już uciec, mogli się tylko pozabijać wzajemnie. Z powodu wypu-
kłych kadłubów, relingi dzieliło dziesięć metrów, lecz Chase był wystarcza-
jąco blisko, by dojrzeć wyraz twarzy Montmorina. Francuz widząc Chase’a
zdjął kapelusz i skłonił się. Chase zrobił to samo. Chciało mu się śmiać, a i
Montmorin uśmiechał się, bo obu uderzyła niedorzeczność tej kurtuazji w
chwili, gdy robili wszystko co można, by się pozabijać. Pod ich eleganckimi
trzewikami wielkie działa wciąż tłukły i młóciły. Chase żałował, że nie ma
pomarańczy, by rzucić ją Montmorinowi, który z pewnością doceniłby ten
gest.
Chase nie wiedział, że jego obecność na pokładzie była niezwykle poży-
teczna, bo francuscy strzelcy ze stanowisk na masztach, ogarnięci obsesją
zabicia go, zignorowali załogę karonady, która widząc Francuzów zgroma-
dzonych na śródokręciu Revenant, wypaliła do nich. Francuzi wzięli piki
abordażowe z uchwytów wokół grotmasztu, inni mieli już kordelasy lub to-
pory, lecz jedna karonada rufowa i jedna dziobowa, biorąc ich w krzyżowy
ogień, wybiły drużynę abordażową. Francuzi nie mieli karonad, polegali na
strzelcach ulokowanych na platformach przy masztach, którzy mieli zabijać
marynarzy na wrogim pokładzie.
Na kubryku Pucelle zostało dziesięciu żołnierzy. Sierżant Armstrong, wy-
krwawiający się na śmierć, siedział pod masztem i z wysiłkiem strzelał w
nieprzyjacielski takielunek. Clouter objął dowództwo prawoburtowej karo-
nady po tym, jak połowa jego ludzi zginęła od granatu rzuconego z fok-
masztu Revenant. Sharpe strzelał w platformę w nadziei, że jego kule prze-
biją się przez drewno i położą któregoś z francuskich strzelców. Wiatr cał-
kowicie ucichł i flagi zwisały smętnie. Dym z armat zgęstniał pomiędzy
okrętami, uniósł się w górę i zasłonił nieco ostrzeliwany pokład Pucelle.
Sharpe był ogłuszony, uszy miał obolałe od huku dział i cały jego świat skur-
czył się do małego skrawka zakrwawionego pokładu i pykającego dymem
wystrzałów takielunku wroga. Obojczyk miał poobijany od karabinu i krzy-
wił się za każdym razem, kiedy strzelał. Umazana krwią pomarańcza poto-
czyła się mu pod stopy. Rozgniótł owoc mosiężnym łożyskiem karabinu, po-
tem wziął nieco świeżej papki. Jadł, ciesząc się sokiem w spierzchniętych
ustach. Resztę włożył do ust Armstrongowi. Sierżant miał szkliste, pozba-
wione krwi oczy. Był półprzytomny, ale nadal usiłował nabić broń. Za-
kaszlał chrapliwie, krwawa ślina zmieszana z sokiem pomarańczy ciekła mu
po policzku.
- Zwyciężamy, prawda? - spytał z przejęciem Sharpe’a.
- Mordujemy drani, sierżancie.
Zabici leżeli tam, gdzie padli, bo nie było nikogo, kto wyrzuciłby ich za
burtę. Żywi byli zbyt zajęci walką. Najgorsze rzeczy działy się na dolnym
pokładzie, gdzie armaty strzelały do siebie. Panował tam mrok, bo Revenant
zasłonił światło od prawej burty, a lewoburtowe ambrazury były za-
mknięte. Dym wypełnił dolny pokład, wijąc się pod grodziami spryskanymi
krwią ofiar pierwszych strzałów Revenant. Teraz kule Francuzów przelaty-
wały przez pokład, wybijając prześwity w lewej burcie. Działa Pucelle odpo-
wiedziały ogniem i dudniąc cofały się aż zatrzymały je liny hamujące.
Okręty zetknęły się tak kadłubami, że furty działowe wypadły niemal na-
przeciw siebie. A kiedy brytyjscy kanonierzy próbowali przeczyścić lufy,
Francuzi cięli ich kordelasami po rękach, potem powyrywali im wyciory.
Kule francuskie były cięższe, bo mieli większe armaty, lecz nabijanie ich
trwało dłużej i brytyjski ostrzał był zdecydowanie szybszy. Kanonierzy
Montmorina byli chyba najlepiej wyszkoleni w całej wrogiej flocie, ale lu-
dzie Chase’a robili to szybciej. Wróg granatami i ogniem z karabinów usiło-
wał spowolnić brytyjskich artylerzystów.
- Sprowadź żołnierzy! - krzyknął porucznik Holderby do midszypmena.
Podszedł bliżej do chłopca i złożywszy dłonie wokół jego ucha zawołał po-
wtórnie. - Sprowadź żołnierzy!
Kula armatnia zabiła porucznika, rozrzucając wnętrzności na kratownicę,
w której trzymano trzydziestodwufuntowe kule. Midszypmen stał przez
chwilę zdezorientowany. Po jego lewej stronie wystrzeliły płomienie, arty-
lerzysta sypnął piasek na resztki granatu, a inny gasił ogień wiadrem wody.
Jakiś kanonier czołgał się po pokładzie wymiotując krwią. Kobieta ciągnęła
poziomą talię wyklinając Francuzów oddalonych o długość kordelasa.
Działo cofnęło się wypełniając pokład hałasem, przerwało liny hamujące i
zmiażdżyło dwóch mężczyzn. Ich krzyki zniknęły w ogólnym hałasie. Ludzie
ładowali i stemplowali, nagie torsy lśniły potem sączącym się przez osad
spalonego prochu. Wszyscy byli czarni, z wyjątkiem miejsc, w których się o
coś otarli lub krwi płynącej z ran. Dym z armat Revenant wypełniał Pucelle
dusząc mężczyzn, którzy starali się nie pozostać dłużni.
Midszypmen wspiął się schodnią na otwarty pokład, który drżał od wy-
strzałów trzydziestodwufuntowych dział. Szczątki takielunku zagracały
centralną część pokładu, a dym był tak gęsty, że midszypmen wspiął się na
kubryk, zamiast na sterówkę. W uszach dzwoniło mu od huku, gardło miał
wysuszone na popiół. Dostrzegł oficera w czerwonym surducie.
- Jest pan potrzebny na dole, sir.
- Co? - krzyknął Sharpe.
- Żołnierze, sir, potrzebni na dole - głos chłopca brzmiał ochryple. - Prze-
chodzą przez furty działowe, sir. Dolny pokład.
Kula uderzyła w pokład za jego stopą, druga rykoszetem odbiła się od
dzwonu okrętowego.
- Żołnierze - ryknął Sharpe. - Piki! Karabiny!
Poprowadził swych dziesięciu ludzi schodnią, przeszedł nad trupem
chłopca prochowego, na którego młodym ciele nie widać było żadnych ran,
potem w głąb piekielnych ciemności pełnego dymu dolnego pokładu. Strze-
lała jedynie połowa armat, w czym przeszkadzali Francuzi, kalecząc artyle-
rzystów przez furty działowe kordelasami i pikami. Sharpe strzelił przez
ambrazurę i twarz Francuza zalała się krwią, podbiegł do następnej i rąbnął
kolbą karabinu rękę przeciwnika.
- Simmons! - krzyknął na żołnierza. - Simmons!
Ten gapił się na niego szeroko otwartymi oczyma.
- Idź do przedniego magazynu - zawołał Sharpe. - Przynieś granaty!
Simmons pobiegł tam uradowany, że choć przez chwilę znajdzie się poni-
żej linii wodnej. Trzy z ciężkich dział Pucelle wystrzeliły jednocześnie. Ich
ryk prawie otumanił Sharpe’a, który biegał od jednej furty działowej do dru-
giej, tnąc Francuzów kordelasem. Potężny trzask, o przerażającej sile, który
trwał, zdawałoby się w nieskończoność, dotarł do ogłuszonego Sharpe’a,
który domyślił się, że to maszt zwalił się do wody, choć nie wiedział, czy
straciła go Pucelle, czy Revenant. Zobaczył Francuza stemplującego ładunek
w armacie, wychylił się na zewnątrz przez ambrazurę i ciął go kordelasem
w rękę. Francuz odskoczył w tył i Sharpe zobaczył kanoniera przykładają-
cego lont do zapału. Sharpe zorientował się, że Francuzi nie używają zam-
ków skałkowych i zdumiał się, że podczas bitwy można zapamiętać takie
szczegóły. Działo wypaliło i pozostawiony w lufie stempel rozpadł się prze-
latując przez pokład Pucelle. Midszypmen wystrzelił z pistoletu w nieprzy-
jacielską furtę działową. Zamek zaiskrzył i huk ciężkiej armaty ogłuszył
Sharpe’a. Niektórzy z kanonierów zgubili opaski związane wokół głowy, z
uszu ciekła im krew. Inni od huku dział krwawili z nosa.
Simmons wrócił u granatami. Sharpe wziął lont z ocalałego wiadra z
wodą, przytknął do zapalnika i poczekał, aż fala przybliży francuską ambra-
zurę. Zapalnik syczał. Zobaczył żółty kadłub Revenant, potem oba okręty
zderzyły się kadłubami i kiedy przysunęła się furta działowa, cisnął szklaną
kulę do wnętrza Revenant. Ledwo dosłyszał wybuch, ujrzał płomienie
oświetlające czarny dym wypełniający nieprzyjacielski pokład armatni. Po-
zostałe granaty zostawił Simmonsowi, a sam przeszedł się po pokładzie.
Przeskakując zabitych, omijając artylerzystów sprawdzał wszystkie furty,
upewniając się, że nie czai się tam żaden Francuz z kordelasem lub piką.
Wielki kabestan na środku pokładu, który służył do wciągania kotwicy, zo-
stał trafiony kulą armatnią wprost w swe drewniane serce. Z górnego po-
kładu przeciekała krew. Armata nabita kulkami wystrzeliła, cofając się mu
pod nogi i dał się słyszeć krzyk Francuzów.
Inny krzyk dotarł też do Sharpe’a mimo dzwonienia w uszach. Dochodził
z otwartego pokładu, tak śliskiego od krwi, że piasek nie wystarczał do bez-
piecznego poruszania się.
- Odeprzeć abordaż! Odeprzeć abordaż!
- Żołnierze! - krzyknął na swych ludzi Sharpe. Nikt nie słyszał go w tym
hałasie, lecz uznał, że niektórzy podążą za nim, kiedy ujrzą go wchodzącego
po schodni. Usłyszał szczęk stali. Nie ma czasu na myślenie, trzeba walczyć.
Pobiegł na górę.
c
Lord Wil iam zmarszczył się, słysząc wystrzał z karonady, potem drgnął,
gdy Pucelle zaczęła strzelać lewą burtą. Dźwięk przetoczył się przez okręt,
wypełniając hukiem damski schowek.
- Mniemam, że wciąż bierzemy udział w walce - rzekł opuszczając pistolet.
- Warto było wycelować go w twoją głowę, moja droga, by ujrzeć wyraz two-
jej twarzy. Czy odzwierciedlał skruchę, czy tylko strach przed nędznym koń-
cem?
Odczekał.
- Dalej, żądam odpowiedzi!
- Strach - wydusiła lady Grace.
- Wolałbym słyszeć, że skruchę na dowód, że posiadasz jakieś wyższe
uczucia. Posiadasz? - Czekał. Armaty strzelały coraz głośniej, bo przyszła
kolej na ulokowane bliżej nich dwa pokłady ponad schowkiem.
- Gdybyś ty je miał - odparła Grace - oraz odrobinę odwagi, byłabyś na
pokładzie, dzieląc z innymi niebezpieczeństwo.
Lord William uznał to za niezwykle zabawne.
- Dziwacznie oceniasz moje umiejętności. W czym byłbym użyteczny dla
Chase’a? Moje zdolności, najdroższa, sięgają zawiłości polityki i że tak po-
wiem, administracji. Raport, który przygotowuję, będzie miał kapitalne zna-
czenie dla przyszłości Indii i tym samym dla dobrobytu Brytanii. W duchu
oczekuję powołania do rządu w ciągu roku, a w ciągu pięciu lat mogę zostać
premierem. Miałbym ryzykować taką przyszłość pusząc się na pokładzie z
bandą głupców, którzy wierzą, że bijatyka na morzu zmieni świat?
Wzruszył ramionami i spojrzał na sufit.
- Pod koniec bitwy, kochana, pojawię się, lecz nie zamierzam niepotrzeb-
nie ryzykować. Nelson może dziś święcić triumfy, lecz w ciągu pięciu lat za-
mierzam się go pozbyć, bo żaden cudzołożnik nie otrzyma ode mnie naj-
mniejszego zaszczytu. Wiesz, że jest cudzołożnikiem?
- Cała Anglia o tym wie.
- Cała Europa - poprawił ją lord William. - Ten człowiek jest niezdolny do
zachowania dyskrecji, podobnie zresztą jak ty.
Burtowa kanonada Pucelle ustała i okręt wydawał się bardzo cichy. Lord
William spojrzał w górę, jakby oczekując, że znów będzie głośno, lecz ar-
maty milczały. Za rufą bulgotała woda, znów ożyły okrętowe pompy.
- Mógłbym nie mieć nic przeciwko temu - ciągnął lord William - gdybyś
była dyskretna. Żaden mężczyzna nie chce zostać rogaczem, ale gdy żona
wybiera sobie na kochanka dżentelmena to jedno, a kiedy pokłada się z kimś
ze sfer służby, to co innego. Postradałaś rozum? Wdzięczna wymówka, ale
że świat nie uzna cię za szaloną, całe odium spadnie na mnie. Wolałaś parzyć
się ze zwierzęciem, wyrzutkiem i podejrzewam, zaszłaś w ciążę.
Wzdrygnął się.
- Każdy człowiek na tym okręcie wie, że się łajdaczyłaś. Sądzą, że ja nie
wiem i drwią sobie ze mnie, a ty zachowałaś się jak tania dziwka.
Lady Grace nie odpowiedziała. Wpatrywała się w jedną z latarń. Świeczka
migotała, kopciła, dym uciekał otworkami wentylacyjnymi. Grace miała za-
czerwienione oczy, była umęczona płaczem, niezdolna do obrony.
- Powinienem wiedzieć to wszystko, kiedy się z tobą żeniłem - rzekł lord
William. - Miałem jedynie nadzieję, że jako żona dowiedziesz kobiecej wier-
ności, roztropności i spokojnego rozsądku, ale czemuż miałem tego oczeki-
wać? Kobiety zawsze były niewolnicami swych wielkich apetytów. „Sła-
bość”- zacytował - „to imię kobiece”. Słaba płeć, ileż w tym prawdy, na Boga!
W pierwszej chwili trudno było mi dać wiarę w list Braithwaite’a, lecz im
bardziej o tym myślałem, tym bardziej odkrywałem prawdę, i obserwując
cię uznałem, ku memu rozczarowaniu, że nie kłamał. Parzyłaś się z
Sharpe’em, nurzając w jego pocie.
- Zamilcz! - błagała.
- Czemuż miałbym milczeć? - spytał spokojnie. - To ja, moja droga, zosta-
łem znieważony. Miałaś już swoje chwile plugawej przyjemności z bezmóz-
gim brutalem, czemu ja nie miałbym mieć teraz chwilki przyjemności? Za-
służyłem na to, nieprawdaż?
Znów uniósł pistolet, lecz w tej chwili okrętem wstrząsnął straszny cios,
potem następny, tak potwornie głośne, że lord William odruchowo schylił
głowę. Uderzenia następowały jedno po drugim, aż cały kadłub Pucelle
drżał. Gniew lorda Williama natychmiast zamienił się w strach. Patrzył na
pokład, jakby bał się, że wszystko się rozleci. Latarnia przygasała, hałas na-
rastał, działa znów strzelały.
c
Trzask, jaki słyszał na dolnym pokładzie Sharpe, spowodował spadający
w poprzek obu okrętów grotmaszt Revenant. Gdy chorąży dotarł na miejsce,
zobaczył Francuzów biegnących po maszcie, który wraz ze złamaną główną
reją Revenant służył za most łączący oba pokłady. Kanonierzy z Pucelle po-
rzucili armaty, odpierając napastników kordelasami, drągami kabestano-
wymi, wyciorami i pikami. Kapitan Llewellyn wyprowadził żołnierzy spod
osłony i rozstawił ich wzdłuż lewoburtowej schodni biegnącej ponad
otwartym pokładem przy okrężnicy. Tuzin Francuzów było na schodni i usi-
łowało wedrzeć się na rufówkę Pucelle. Jeszcze więcej znalazło się na śród-
okręciu i wznosząc bojowe okrzyki siekli kordelasami. Ten atak, równie
gwałtowny, co niespodziewany, powiódł się w centralnej części otwartego
pokładu, gdzie napastnicy kłuli powalonych kanonierów, a francuski oficer
w okularach wyrzucał za burtę stemple i wyciory. Coraz więcej Francuzów
przebiegało po złamanym maszcie na pomoc swym kamratom.
Załoga Pucelle ruszyła do kontrataku. Marynarz wywijał lewarem używa-
nym do przesuwania armat, dobrym do miażdżenia czaszek. Inni chwycili
piki i nastawili przeciw Francuzom. Sharpe z kordelasem w ręku starł się z
napastnikami przy kubryku. Ciął jednego, odparował cios drugiego i zrobił
wypad, nadziewając pierwszego na ostrze. Kopnięciem zrzucił umierają-
cego Francuza ze stali i skierował krwawe ostrze przeciwko dwóm następ-
nym. Jeden z nich, wysoki brodacz, zamachnął się toporem na Sharpe’a,
który cofnął się i poślizgnął prawą nogą we krwi. Upadł na wznak i odwinął
na bok, a ostrze topora rozpłatało deskę obok jego głowy. Dźgnął w górę,
usiłując dosięgnąć końcem kordelasa ręki Francuza, potem przetoczył się w
lewo, widząc opadający topór. Francuz kopnął mocno Sharpe’a w udo, wy-
ciągnął ostrze z pokładu i uniósł je po raz trzeci. Zanim zadał śmiertelny
cios, krzyknął, bo dzida wbiła się w jego brzuch. Rozległ się ryk, gdy Clouter
zostawił pikę, wyrwał Francuzowi topór z ręki i z furią ruszył do ataku.
Sharpe odszedł, zostawiając wijącego się brodacza z piką w trzewiach.
Na śródokręciu było już trzydziestu czy czterdziestu Francuzów, a kolejni
zapełnili maszt, lecz karonada ze sterówki zmiotła ich stamtąd. Jeden pozo-
stał nietknięty na maszcie. Skoczył na pokład Pucelle, a Clouter, który zna-
lazł się pod nim, podstawił ostrze topora między nogi napastnika. Jego
krzyk był najdonośniejszym odgłosem, jaki Sharpe usłyszał tego szalonego
dnia. Wysoki francuski oficer z gołą głową i śladami spalonego prochu na
twarzy prowadził natarcie w stronę dziobu Pucelle. Clouter odbił mu szpadę
na bok i tak mocno rąbnął w twarz, że oficer zatoczył się na własnych ludzi,
a hurma brytyjskich kanonierów krzycząc i wymachując bronią pognała za
czarnym olbrzymem na napastników.
Pod spodem zagrzmiały działa, pustosząc oba okręty. Kapitan Chase wal-
czył na otwartym pokładzie, dowodząc grupą wypierającą Francuzów z
rufy. Żołnierze kapitana Llewellyna odzyskali schodnię i teraz pilnowali
zwalonego masztu, strzelając do każdego Francuza, który odważył się na
niego wejść. Napastnicy zostali wzięci w dwa ognie, wypierani od rufy i ata-
kowani od dziobu. Clouter znów znalazł się na czele, rąbiąc krótkimi, sil-
nymi ciosami topora, którymi kładł za każdym razem wroga. Sharpe zapę-
dził Francuza pod burtę za schodnią. Tamten zamachnął się kordelasem, co
Sharpe bez trudu odparował, ujrzał śmierć w oczach czerwonego surduta i
w przerażeniu wskoczył na burtę, a stamtąd pomiędzy dwa okręty. Krzyk-
nął, gdy fala znów zwarła oba kadłuby. Sharpe wskoczył na działo, rozglą-
dając się za wrogiem. Śródokręcie Pucelle pełne było siekących, kłujących i
rozwrzeszczanych marynarzy obojętnych na krzyki rozpaczy ze strony
Francuzów, których wysiłki zdobycia Pucelle zniweczył strzał z karonady.
Oficer w okularach wciąż próbował unieszkodliwić działa Pucelle, wyrzuca-
jąc wyciory, ale Clouter cisnął toporem i jego ostrze wbiło się w czaszkę ni-
czym tomahawk, a jego śmierć wstrzymała to szaleństwo. A może sprawił
to głos kapitana Chase’a nawołujący do przerwania walki, bo pozostali
Francuzi próbowali się poddać.
- Weźcie ich broń! - krzyczał Chase. - Weźcie ich broń!
Garstka trzymających się na nogach Francuzów została rozbrojona i za-
pędzona w stronę rufy.
- Nie chcę ich na dole - powiedział Chase - jeszcze coś nabroją. Ustawić
drani na sterówce, gdzie mogą złapać kulkę.
Uśmiechnął się do Sharpe’a.
- Cieszysz się, że płyniesz ze mną?
- Gorąca robota, sir - Sharpe zerknął na Cloutera i ukłonił się mu. - Urato-
wałeś mi życie - rzekł do wielkoluda. - Dziękuję.
Clouter wyglądał na zdumionego.
- Nawet pana nie widziałem, sir.
- Uratowałeś mi życie - powtórzył Sharpe.
Clouter roześmiał się piskliwie.
- Ale zabiliśmy paru, no nie?
- Do zabicia zostało jeszcze mnóstwo - wtrącił Chase i złożył ręce wokół
ust. - Do dział! Wracać do dział!
Zauważył płatnika nerwowo wyglądającego z dziobowej schodni.
- Panie Cowper! Pofatyguję pana po stemple i wyciory dla tego pokładu. Z
życiem! Wracać do dział!
Oba okręty zadawały sobie ciosy, niczym dwaj bokserzy w trzydziestej
czy czterdziestej rundzie, dobrze już pokiereszowani, a wciąż nie chcący się
poddać. Sharpe wszedł wraz z Chase’em na sterówkę. Na zachodzie, skąd
przychodziły wielkie fale, morze opanowała walka. Bój toczyło ze dwana-
ście okrętów. Na południu starła się podobna liczba. Ocean zapełniały
szczątki. Ogołocone z masztów kadłuby o milczących działach dryfowały
bezwładnie. Pięć lub sześć par okrętów, jak Pucelle i Revenant złączonych
razem, wymieniały ogień w prywatnych potyczkach z dala od ogólnej bija-
tyki. Górujący nad innymi Santisima Trinidad stracił foka i większą część be-
zanmasztu, bezustannie ostrzeliwany przez mniejsze brytyjskie okręty.
Dym armatni niczym sztuczna mgła rozciągał się na dwie mile. Na północy
i zachodzie ciemniało niebo. Niektóre z nieprzyjacielskich żaglowców nie
ośmieliły się podejść bliżej i szukając okazji do ucieczki, prowadziły ostrzał
z daleka, równie groźny dla ich własnych okrętów, co dla Brytyjczyków.
Ostatnie brytyjskie okręty, najpowolniejsze w całej flocie, dopiero dotarły i
otwierały czyściutkie furty działowe, by do ogólnej jatki dorzucić swoje
kule.
Capitaine Montmorin spojrzał na Chase’a i wzruszył ramionami, jakby
chciał powiedzieć, że porażka jego drużyny abordażowej była smutnym,
lecz niepoważnym uszczerbkiem. Francuskie działa nadał strzelały, a
Sharpe widział, jak na pokładzie Revenant zbiera się kolejna grupa sztur-
mowa. Dostrzegł nawet kapitana Cromwella, który wyzierał spod daszka
sterówki. Sharpe wziął muszkiet od najbliższego żołnierza, wycelował w
Anglika, lecz ten, widząc zagrożenie, schował się z powrotem. Sharpe oddał
karabin. Chase odnalazł tubę w szczątkach zalegających pokład.
- Kapitan Montmorin? Powinien się pan poddać, zanim zabijemy więcej
pańskich ludzi!
Montmorin złożył ręce wokół ust.
- Zamierzałem oferować panu taką samą szansę, kapitanie Chase!
- Spójrz tam - krzyknął Chase, pokazując za rufę i Montmorin wspiął się
na drabinki, by spojrzeć ponad rufówką Pucelle. Tam niczym duch sunął
przez fale nietknięty Spartiate, francuskiej budowy brytyjski siedemdzie-
sięcioczterodziałowiec, o którym szeptano, że jest zaklęty, bo żegluje szyb-
ciej nocą niż dniem. Spóźnił się na bitwę i dopiero otwierał lewoburtowe
ambrazury.
Montmorin wiedział, co teraz nastąpi, lecz nie mógł nic na to poradzić. Zo-
stanie wymanewrowany, więc krzyknął do swych ludzi, by kładli się między
armatami, choć nie chroniło ich to przed działami Pucelle, potem stanął na
środku rufówki i czekał.
Spartiate zafundował okrętowi Montmorina pełny burtowy ostrzał.
Działa biły po kolei, a ich kule roztrzaskiwały wysokie okna na rufie Reve-
nant i zagłębiały się wzdłuż pokładów, tak jak to wcześniej Revenant zrobił
Pucelle. Spartiate był okrutnie powolny, co dawało jego kanonierom czas na
dokładne wycelowanie i pustoszenie wnętrza Revenant. Takielunek bezanu
pękł z odgłosem, jakby sam czort grał na harfie, potem cały maszt runął za
burtę jak wielkie drzewo uzbrojone w reje, żagle i trójkolorowy sztandar.
Sharpe słyszał krzyki francuskich strzelców lecących razem z masztem. Ar-
maty zostały wytrącone z łoży, a ludzie zmasakrowani dodatkowymi ku-
lami. Tymczasem Montmorin stał niewzruszenie, nawet, gdy trafiono w
znajdujące się za nim koło sterowe. Dopiero, gdy przebrzmiał wystrzał
ostatniego działa Spartiate, obrócił się by spojrzeć na okręt, który go wyma-
newrował. Musiał się obawiać, że zmieni kurs i położy wzdłuż jego prawej
burty, lecz Spartiate odpłynął z godnością, szukając własnej ofiary.
- Poddaj się kapitanie! - krzyknął przez tubę Chase.
Montmorin w odpowiedzi złożył ręce wokół ust i zawołał do swych ludzi
na otwartym pokładzie.
- Tirez! Tirez! - odwrócił się i ukłonił Chase’owi. Chase rozejrzał się po ste-
rówce.
- Gdzie jest kapitan Llewellyn? - spytał żołnierza.
- Złamana noga, sir. Zniesiony na dół.
- Porucznik Swallow?
Swallow był młodym porucznikiem piechoty morskiej.
- Chyba nie żyje, sir. Na pewno ciężko ranny.
Chase spojrzał na Sharpe’a, poczekał, bo działa Revenant znów otworzyły
ogień.
- Zebrać drużynę abordażową, panie Sharpe - rzekł oficjalnie Chase.
To od zawsze miała być walka aż do końca, od chwili, gdy Pucelle po raz
pierwszy spotkała Revenant przy afrykańskim wybrzeżu. A teraz Sharpe ją skończy.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Lord William słuchał armat, i choć nie dało się wywnioskować, jak toczy
się bitwa, jasne było, że osiągnęła nowy, wyższy poziom furii.
- Si fractus inlabatur orbis - rzekł wznosząc oczy ku znajdującemu się nad
nimi pokładowi.
Grace nie odpowiedziała.
- Ależ, moja droga - zaśmiał się lord William - tylko nie mów, że zapomnia-
łaś języka Horacego. To jedna z twoich bardziej irytujących cech. Nie mogłaś
się powstrzymać, by nie tłumaczyć moich sentencji.
- Gdyby niebo mogło się rozpaść - odparła głucho lady Grace.
- No proszę! Czyż to nie adekwatne? - spytał surowo lord William. -
Uznaję, że niebo to orbis, choć wolałbym wszechświat, lecz czasownik to ra-
czej upadek, nie sądzisz? Nigdy nie byłaś biegła w łacinie tak, jak sądziłaś.
Spojrzał w gorę, gdyż ponury łoskot rozszedł się echem po całym kadłu-
bie.
- To w istocie odgłos podobny do upadku strzaskanego nieba. Boisz się
czy czujesz się tu całkiem bezpieczna?
Lady Grace milczała. Wyczerpana płaczem poczuła się nieszczęśliwa, osa-
czona przez armaty, strach i nienawiść.
- Bo ja jestem bezpieczny - ciągnął lord William, - lecz ty, moja droga, otu-
maniona przerażeniem za chwilę sięgniesz po mój pistolet i targniesz się na
siebie. Boisz się, że tak powiem, powtórki tego zabawnego epizodu z Cal-
liope, gdy twój kochanek tak dzielnie cię uratował. Przysięgnę, że nie mia-
łem możliwości powstrzymania cię. Oczywiście, okażę stosowny żal po
utracie żony. Będę nalegał by twoje cenne ciało zostało przewiezione do
domu, więc pochowam cię w Linconshire. Czarne pióropusze zwieńczą łby
koni twego karawanu, biskup odprawi egzekwie, moje łzy zroszą twój gro-
bowiec. Wszystko będzie, jak należy. Płyta z najlepszego marmuru pomieści
opis twych cnót. Nic na temat, że byłaś plugawą cudzołożnicą, która rozwie-
rała nogi przed zwykłym żołdakiem. Raczej, że łączyłaś mądrość ze zrozu-
mieniem, wdzięk z miłosierdziem i posiadłaś chrześcijańską wstrzemięźli-
wość, ten piękny wzór kobiecej cnoty. Chciałabyś mieć to wyryte po łacinie?
Spojrzała na niego, lecz nic nie odpowiedziała.
- A gdy już będziesz martwa, moja droga - ciągnął lord William - i bez-
piecznie pochowana pod płytą wyliczającą twe cnoty, zabiorę się za niszcze-
nie twego kochanka. Uczynię to po cichu, Grace, subtelnie, więc łajdak nigdy
nie pozna przyczyny swych nieszczęść. Usunięcie go z armii będzie proste,
lecz co dalej? Wymyślę coś, kontemplacja jego losu sprawi mi istną radość.
Szubienica, prawda? Wątpię, czy zdołałbym udowodnić mu śmierć bied-
nego Braithwaite’a, do której bez wątpienia się przyczynił, ale na pewno coś
wynajdę. A gdy już będzie dyndał, wierzgał i sikał w spodnie, popatrzę,
uśmiechnę się i przypomnę sobie ciebie.
Wciąż spoglądała na niego. Na jej twarzy nie malował się żaden wyraz.
- Będę o tobie pamiętał - powtórzył nie mogąc ukryć nienawiści - zwłasz-
cza to, że byłaś zwykłą dziwką, pełną pospolitych żądz, oddającą się cha-
mowi.
Uniósł pistolet.
Dwa pokłady wyżej armaty znów zaczęły strzelać, siła odrzutu zatrzęsła
kadłubem aż po damski schowek.
Jednak wystrzał z pistoletu zabrzmiał donośniej niż huk wielkich dział.
Rozszedł się echem po ciasnej przestrzeni wypełniając ją dymem, gdy krew
trysnęła na ścianki schowka. Si fractus inlabatur orbis.
c
Fale stały się większe, niebo ciemniejsze. Wiatr wzmógł się nieco, przesu-
wając obłoki dymu na wschód. Owiewał unieruchomione kadłuby bez
masztów i takielunku. Armaty wciąż dziurawiły powietrze, choć rzadziej, bo
coraz więcej nieprzyjacielskich okrętów poddawało się. Gigi, barki i łodzie,
niektóre poważnie uszkodzone ogniem artyleryjskim, płynęły między wal-
czącymi przewożąc brytyjskich oficerów, którzy zajmowali kapitulujące
jednostki. Niektóre francuskie i hiszpańskie okręty zrzuciły swoje flagi, lecz
później, w dziwnych losach bitwy, kiedy ich przeciwnicy oddalili się, znów
wciągnęły swe barwy, tyle żagli, ile się dało na potrzaskanych masztach i
uciekały na wschód. Znacznie więcej schwytano jako pryzy. Na pokładach
odbyła się rzeź, kadłuby były potrzaskane, a załogi otumanione siłą ognia
brytyjskich dział. Brytyjczycy strzelali szybciej. Byli lepiej wyszkoleni.
Redoutable, wciąż przywiązany do Victory, nie był już francuskim okrę-
tem. Niewiele z niego pozostało, bo stracił wszystkie maszty, a kadłub
zmiażdżyły kule armatnie. Część rufówki zawaliła się, na jej szczątkach po-
wiewała brytyjska flaga. Bezan Victory zniknął, pozostałe maszty zmieniły
się w kikuty, lecz armaty pozostały sprawne i wciąż groźne. Olbrzymi San-
tisima Trinidad był cichy, opuścił flagę. Ciężar walki przesunął się teraz na
północ, gdzie kilka nieprzyjacielskich okrętów odważyło się wrócić na po-
moc swym kolegom. Teraz otworzyły nieskuteczny ogień do brytyjskich
jednostek. Na południu, tam gdzie Royal Sovereign Collingwooda rozpoczął
bitwę, płonął okręt. Płomienie strzelały na wysokość dwukrotnie większą
od masztów, a pozostałe okręty w obawie, że wybuch prochu w magazynach
rozrzuci wokół płonące szczątki, usiłowały odpłynąć jak najdalej. Z niektó-
rych brytyjskich żaglowców, wiedząc jak straszny dla załogi jest pożar
okrętu, wysłano małe łodzie ludziom na ratunek. Płonącym okrętem był
francuski Achilles. Odgłos jego wybuchu przetoczył się nad zaśmieconym
szczątkami morzem jakby pękał nieboskłon. Słup czarnego jak noc dymu
unosił się nad miejscem, gdzie morze zagotowało się od płonącego wraku,
a rozsypane wokół pozostałości wpadły do morza i zgasły z sykiem.
Nelson umarł.
Pokonano czternaście wrogich okrętów. Dwanaście wciąż walczyło. Jeden
spłonął, a pozostałe uciekły.
Kapitan Montmorin, widząc, że Chase zamierza dokonać abordażu, wysłał
ludzi z toporami, by odrąbali zwalony grotmaszt. Inni odcinali linki od ko-
twiczek łączących Revenant z Pucelle. Montmorin usiłował uwolnić się i
uciec do Kadyksu, gdzie mógłby naprawić okręt przed kolejnym starciem.
- Chcę, by ktoś odpalił te karonady! - krzyknął Chase.
Artylerzyści, którzy zasilili szeregi drużyny abordażowej, pobiegli do
swych przysadzistych dział obracając je tak, by zdmuchnąć ludzi odcinają-
cych Revenant. Ci mieli nowy kłopot, bo zapaliły się im żagle. Płomienie roz-
przestrzeniały się z niezwykłą szybkością na olbrzymich, choć podziura-
wionych płótnach. Ludzie Montmorina uwijali się równie szybko, odcinając
trzymające żagle fały i zrzucali je na dół, gdy pojawiało się niebezpieczeń-
stwo dalszego zaprószenia ognia.
- Zostawcie ich! - ryknął Chase na swoich, którzy wycelowali karabiny w
walczących z pożarem Francuzów.
Wiedział, że ogień mógłby przenieść się na Pucelle i oba okręty spłonęłyby
i wybuchły razem.
- Dobra robota! - pochwalił przeciwników, gdy wyrzucili ostatni płonący
strzęp płótna za burtę.
Wówczas karonady cofnęły się na swych łożach wypluwając po wiaderku
kul karabinowych, co zdmuchnęło ludzi z toporami usiłujących rozłączyć
okręty z wzajemnego uścisku. Na Revenant wybuchło działo ze złowrogim
pogłosem bombardujących dolny pokład odłamków. Odzywało się teraz
więcej armat brytyjskich, bo Revenant stracił dwanaście dział, gdy został
wymanewrowany i Pucelle niestrudzenie niszczyła Francuza. Midszypmen
dowodzący dolnym pokładem działowym Pucelle zauważył, że przy tak zbli-
żonych kadłubach, ogień tryskający z luf trzydziestodwufuntówek wzniecał
płomienie na kadłubie Revenant. Polecił sześciu ludziom gasić je wodą z
wiader, by powstały pożar nie przerzucił się na Pucelle.
- Żołnierze! - krzyknął Sharpe. - Żołnierze!
Zebrał ich trzydziestu dwóch i doszedł do wniosku, że pozostali polegli,
byli ranni bądź pilnowali magazynów lub jeńców francuskich na sterówce.
Musi mu wystarczyć tych trzydziestu dwóch.
- Do abordażu! - przekrzykiwał huk dział. - Bierzcie piki, topory, korde-
lasy. Sprawdźcie, czy macie naładowane karabiny! Szybko!
Odwrócił się, słysząc odgłos wyciąganej z pochwy szpady. Midszypmen
Collier z błyszczącymi oczyma, wciąż umazany krwią porucznika Haskella
stał pod zwalonym francuskim grotmasztem, który posłuży jako pomost
abordażowy.
- Co tu, do diabła, robisz Harry?
- Idę z wami, sir.
- Ni czorta. Idź obserwować ten cholerny zegar.
- Kiedy już go nie ma.
- To obserwuj coś innego! - warknął Sharpe
Artylerzyści z otwartego pokładu, półnadzy, zachlapani krwią i przyczer-
nieni prochem mężczyźni, gromadzili się zbrojni w piki i kordelasy. Armaty
z dolnego pokładu nadal biły, przy każdym wystrzale wstrząsając okrętem.
Odpowiadało im zaledwie kilka francuskich dział. Jedna kula przeszyła gro-
madzący się tłum, znacząc krwawą ścieżkę na pokładzie Pucelle.
- Kto ma wielolufówkę? - zawołał Sharpe i sierżant podsunął mu przysa-
dzistą broń.
- Naładowana? - spytał Sharpe.
- Tak, sir.
- To dawaj ją - wymienił się, oddając karabin. Sprawdził, czy zakrwawiony
kordelas nie utknął w pochwie.
- Za mną, na sterówkę! - krzyknął.
Maszt upadł na otwartym pokładzie, lecz leżał tak wysoko, że trzeba było
stanąć na gorącej lufie działa i podciągnąć się na górę. Sharpe doszedł do
wniosku, że łatwiej będzie wejść na sterówkę i przebiec do prawoburtowej
furty, a stamtąd wejść na maszt. Będzie musiał biec, utrzymując równo-
wagę, po złamanym pniu sosny, nim zeskoczy na pokład Revenant, a że oba
okręty poruszały się względem siebie na długiej fali, maszt drżał i obracał
się. Jezu, pomyślał Sharpe, słodki Jezu, co za straszne miejsce. Zupełnie jak
wejście przez wyłom do wrogiej fortecy. Wbiegł na rufówkę, zawrócił do
furty wejściowej, starając się nie myśleć o tym, co będzie. W przeciwnej fur-
cie wejściowej stali francuscy żołnierze, horda zbrojnych obrońców ocieka-
jącego krwią śródokręcia Revenant. Montmorin wiedział, co się święci, lecz
w tej samej chwili dziobowa karonada rzygnęła wiaderkiem kul w śródo-
kręcie Revenant, rozpościerając nad pokładem obłok siwego dymu.
- Teraz - rzekł Sharpe wchodząc na maszt, lecz ktoś go powstrzymał. Od-
wrócił się klnąc i zobaczył, że to Chase.
- Ja pierwszy, Sharpe - pouczył go kapitan.
- Sir! - zaprotestował Sharpe.
- Teraz, chłopcy! - Chase dobył szpady i pobiegł po chwiejnym moście.
- Naprzód! - krzyknął Sharpe.
Biegł za Chase’em z ciężką siedmiolufówką w rękach. Było to jak spacer
po linie. Spojrzał w dół na białą pianę pomiędzy kadłubami i zakręciło mu
się w głowie na myśl, że mógłby spaść i zostać zmiażdżony uderzającymi o
siebie kadłubami. Kula gwizdnęła mu nad głową i zobaczył, jak Chase zeska-
kuje z połamanego masztu. Sharpe rzucił się za nim krzycząc, gdy skakał w
dym.
Chase ruszył w lewo, tam, gdzie karonada przeczesała pokład, choć było
tam nadal mnóstwo wijących się ciał, a deski stały się śliskie od świeżej
krwi. Potknął się o poległego, jakiś Francuz dostrzegł w dymie złote epolety
i zaatakował z krzykiem, lecz Sharpe wypalił z siedmiolufówki i kule we-
pchnęły napastnika z powrotem w dym. Sharpe odrzucił strzelbę i wycią-
gnął kordelas. Skoczył w zasnute dymem szaleństwo walki, jakże różne od
regularnego ostrzału batalionów piechoty czy wymiany salw pomiędzy
okrętami. To był koszmar starcia wręcz. Chase wpadł pomiędzy dwa fran-
cuskie prawoburtowe działa, które dawały mu osłonę, lecz Sharpe był od-
słonięty. Krzycząc na nieprzyjaciół odbił kordelasem pikę, wymierzył cios
w oczy wroga, chybił, a wtedy angielski żołnierz skoczył Francuzowi na
plecy, przewracając go na twarz. Sharpe stanął powalonemu na głowie, żoł-
nierz otrzymał cios piką w plecy. Sharpe zamachnął się kordelasem, odbija-
jąc przy okazji inną pikę, potem złapał Francuza za koszulę i dosłownie
wciągnął go na ostrze. Przekręcił kordelas wbity w trzewia wroga, usiłując
go uwolnić. Tamten wrzeszczał jak diabli. Oburącz pociągnął ostrze w lewo,
odpychając francuskiego oficera, który potknął się o konającego angiel-
skiego żołnierza i padł na wznak. Martwi tworzyli barykadę chroniącą
Sharpe’a i Chase’a, ale francuski żołnierz wspiął się na jedną z armat. Chase
wstał, wymierzył szpadę w napastnika i strzelił z pistoletu ponad drugim
działem. Sharpe ponownie zamachnął się kordelasem i krzyknął z radości
na widok brytyjskich marynarzy i żołnierzy wysypujących się na pokład.
- Tędy! - Sharpe przeskoczył zabitego i powiódł ludzi do walki w kierunku
dziobu Revenant. Ze sterówki strzelały karabiny, a z kubryku jeszcze więcej
i niejeden obrońca zginął od tego chaotycznego ognia. Załoga Revenant
przewyższała liczebnie napastników, lecz z każdą sekundą przybywało Bry-
tyjczyków, bo marynarze z Pucelle pragnęli zemsty za to, że ich okręt został
wymanewrowany przez Revenant. Siekli, tłukli, krzyczeli i powalali obroń-
ców. Artylerzysta odbił wyciorem szablę, zgruchotał czaszkę Francuzowi,
nim został pchnięty przez następnego. Chase nawoływał swych ludzi, by po-
dążali za nim na rufę, a Sharpe prowadził żołnierzy ogarniętych szałem w
stronę dziobu.
- Zabić ich - wrzeszczał - zabić!
Potem niewiele pamiętał z tego, co się działo, bo rzadko zapamiętuje się
takie rzeczy. Wokół panowało zbyt wielkie zamieszanie, hałas, przerażenie
i to tak straszne, że wstyd byłoby przypomnieć sobie, że sprawiało mu to
radość, a jednak tak właśnie było. Upojenie czystą rzezią, kiedy puszczają
wszystkie cywilizacyjne hamulce. W tym właśnie Richard Sharpe był dobry.
Dlatego nosił oficerską szarfę zamiast pasa szeregowca, bo podczas każdej
bitwy przychodzi moment, kiedy znikają wszystkie rangi i człowiek jest go-
tów kłami i pazurami zabijać jak bestia. Wtedy nie zabija się na dystans, lecz
morduje trzymając przeciwnika w ramionach jak kochankę.
Taka walka wymaga wściekłości, szaleństwa lub desperacji. Niektórzy nie
posiadają takich cech i unikają niebezpieczeństwa. Sharpe nie winił ich, bo
co jest godnego podziwu we wściekłości, obłędzie czy rozpaczy. Jednak taki
stan ma wpływ na losy walki, a podsyca go jeszcze chęć zwycięstwa. Tak po
prostu. Powalić drani na twarz, udowodnić, że są czymś gorszym. Dobry żoł-
nierz musiał być żądny krwi, a Richard Sharpe był dobry.
Walczył z zimną furią. Strach mógł dosięgnąć go przed rozpoczęciem star-
cia i przez dwie sekundy gotów był znaleźć wymówkę, by nie przechodzić
po trzęsącym się moście zrobionym z masztu, którym dotarł wprost w nie-
przyjacielską ciżbę, jednak, kiedy już walczył, robił to z zabójczą precyzją.
Odnosił wrażenie, że czas zwolnił bieg i mógł przewidzieć, co zamierza zro-
bić przeciwnik. Człowiek z prawej cofał pikę, więc to zagrożenie można zi-
gnorować, bo nim wykona pchnięcie, minie czas uderzenia serca, a tymcza-
sem brodacz z przodu już opuszczał kordelas, więc Sharpe ugodził go koń-
cem swego w gardło i odwinął broń w prawo, parując cios piki i jednocze-
śnie zerknął w lewo. Nie widząc tam bezpośredniego zagrożenia znów spoj-
rzał w prawo. Błysnął ostrzem przed twarzą człowieka z piką, sprawdził, co
ma przed sobą i zaatakował przeciwnika po prawej tak gwałtownie, że tam-
ten przewrócił się na armatę. Sharpe oburącz uniósł kordelas i wepchnął go
leżącemu w brzuch. Czubek wbił się w łoże armaty. Sharpe stracił sekundę
wyrywając broń. Brytyjski marynarz przemknął obok, zmuszając Francu-
zów do cofnięcia się o krok czy dwa. Sharpe wspiął się na działo i przesko-
czył na drugą stronę. Francuz usiłował się poddać, lecz Sharpe, który nie
śmiał zostawić go za sobą, ciął go w nadgarstek, by tamten nie mógł użyć
topora i kopnął go w pachwinę, nim wspiął się na kolejną armatę. Prze-
strzeń między armatami służyła Francuzom za schronienie i Sharpe chciał
wypłoszyć ich stamtąd na piki i pod ostrza napastników.
Osada łodzi kapitana Chase’a podążała za nim, przebijając się w stronę
schodów rufówki, z wyjątkiem Cloutera, który późno włączył się do walki,
bo to on odpalił prawo burtową przednią karonadę Pucelle wprost w masę
obrońców w chwili, gdy Chase prowadził atak. Olbrzymi czarnoskóry męż-
czyzna zszedł po zwalonym maszcie, zeskoczył na pokład i skierował się ku
dziobowi, rycząc na stłoczonych marynarzy, by go przepuścili. Gdy już sta-
nął na czele, zaczął oczyszczać lewoburtową stronę otwartego pokładu
Revenant, podczas gdy Sharpe wiódł natarcie przy prawej. Clouter wywijał
toporem trzymanym w jednej ręce, ignorował wszelkie próby poddania się,
za to rozcinał wszystkich w orgii mordowania. Francuzi zaczęli się podda-
wać, rzucając topory i kordelasy, niektórzy podnosili ręce do góry, inni pa-
dali na pokład udając martwych. Sharpe odbił pikę, ciął Francuza po oczach
i stwierdził, że nie ma przed sobą przeciwników, lecz kula karabinowa mu-
snęła mu rąbek surduta, gdy oglądał się na swych żołnierzy.
- Ognia do tych drani! - krzyknął pokazując pokład kubryku, skąd wciąż
ostrzeliwało się kilku marynarzy Montmorina. Jeden z żołnierzy uniósł wie-
lolufówkę, ale Sharpe wyrwał mu ją.
- Użyj karabinu, chłopie.
Schował kordelas, wpychając zakrwawione ostrze do pochwy, po czym
pobiegł obok pokonanych Francuzów do przedniej schodni wiodącej na niż-
szy pokład. Revenant był bliźniaczym okrętem Pucelle i Sharpe miał wraże-
nie, że walczy na pokładzie okrętu Chase’a. Przepchnął się między nieprzy-
jaciółmi wchodząc w półmrok kubryku. Artylerzysta bez przekonania za-
groził mu wyciorem. Sharpe palnął go w głowę kolbą wielolufówki i krzyk-
nął na pozostałych, by zeszli mu z drogi. Żołnierze podążyli za nim. Dwaj
Francuzi schowali się w kambuzie za wielkim, potrzaskanym przez kule ar-
matnią paleniskiem. Sharpe słyszał strzelające pod pokładem działa, przez
okręt przetaczał się potężny huk, lecz nie sposób było odróżnić armat z
Revenant od tych z Pucelle. Zbiegł schodnią na dolny pokład.
Poślizgnął się na stopniu, wylądował z trzaskiem na obcasach i wymierzył
w głąb pokładu z wielolufówki. Nacisnął spust, dodając więcej dymu do
tego, który zalegał unosząc się w międzypokładziu i wyciągnął kordelas.
- To koniec! - krzyknął. - Przerwać ogień! Przerwać ogień!
Żałował, że nie zna francuskiego.
- Przestańcie strzelać dranie! Przerwać ogień! To już koniec!
Artylerzysta, głuchy na krzyki Sharpe’a, na wpół oślepiony dymem, we-
pchnął tutkę z prochem w zapał armaty, więc Sharpe ciął go kordelasem.
- Przestań, powiedziałem! Przerwać ogień!
Dwa strzały z Pucelle uderzyły we wnętrze okrętu. Sharpe wyciągnął pi-
stolet. Najbliżsi francuscy kanonierzy gapili się na niego. Kilkunastu zabi-
tych leżało na pokładzie, z niektórych ciał sterczały wielkie drewniane
szczapy. W grotmaszcie widniała spora wyrwa. Pokład został pokaleczony
wybuchem działa.
- To już koniec! - krzyknął Sharpe. - Odejść od tego działa. Cofnąć się!
Francuzi może i nie mówili po angielsku, ale dobrze rozumieli wymowę
pistoletu i kordelasa. Sharpe podszedł do furty działowej.
- Pucelle! Pucelle!
- Kto woła? - spytano z drugiej strony.
- Chorąży Sharpe! Oni przestali strzelać! Wstrzymać ogień! Wstrzymać
ogień!
Po raz ostatni armata buchnęła ogniem i dymem do wnętrza Revenant,
potem zaległa cisza, kiedy wreszcie umilkły wielkie działa. Artylerzysta wy-
łonił się z niższej furty działowej Pucelle i przeszedł na Revenant, gdzie Sharpe szedł pokładem przestępując przez zabitych, wspinał się na przewrócone działa i gestem nakazywał francuskim
kanonierom klękać lub
kłaść się. Za nim szli trzej żołnierze z nastawionymi bagnetami.
- Leżeć! - warknął Sharpe na czarnego od prochu wroga o wielkich oczach.
- Leżeć!
Odwrócił się i ujrzał, że na dół zeszło więcej brytyjskich marynarzy i żoł-
nierzy.
- Rozbroić tych drani i wyprowadzić na pokład! - krzyknął przestępując
przez szczątki jednej z okrętowych pomp. Drogę zastąpił mu francuski ofi-
cer ze szpadą w ręku, lecz gdy ujrzał minę Sharpe’a upuścił broń na pokład.
Coraz więcej brytyjskich artylerzystów przechodziło furtami działowymi
na Revenant i plądrowało, co się da.
Sharpe minął poczerniały od wybuchu jego granatu odcinek międzypo-
kładzia. Francuz przyglądał mu się czujnie. Odsunął go na bok ostrzem kor-
delasa, potem zszedł dziobową schodnią do kokpitu oświetlonego tuzinem
lamp.
Wolałby nie schodzić między rannych i umierających ludzi. To było króle-
stwo umarłych, czerwone, wilgotne trzewia okrętu, miejsce, gdzie ciężko
ranni stykali się z chirurgiem i, przeważnie, z wiecznością. Śmierdziało
krwią, ekskrementami, moczem i strachem. Chirurg, siwowłosy, mężczyzna
o brodzie poplamionej krwią, zerknął znad stołu. Rękoma czerwonymi po
nadgarstki grzebał w brzuchu pacjenta.
- Proszę stąd wyjść - powiedział w dobrej angielszczyźnie.
- Zamknij się - warknął Sharpe. - Dotąd nie zabiłem chirurga, ale mogę
zacząć od ciebie.
Chirurg zdumiał się, ale nic nie powiedział, gdy Sharpe przeszedł do mesy
podoficerskiej, gdzie na podłodze leżał oficer i sześciu zabandażowanych
ludzi. Wepchnął kordelas do pochwy, delikatnie odsunął rannego i wymacał
uchwyt włazu do damskiego schowka Revenant. Podniósł klapę i wymierzył
pistolet w oświetloną latarnią przestrzeń.
Ujrzał kobietę i mężczyznę. Kobietą była Mathilde, a mężczyzną rzekomy
służący Pohlmann, który podawał się za Szwajcara, a był w istocie groźnym
wrogiem Brytanii. Ponad Sharpe’em, w przyćmionym świetle dały się sły-
szeć wiwaty, gdy trójkolorową chorągiew Revenant, udrapowaną na potrza-
skanym relingu rufowym, zdjęto, złożono i wręczono Joelowi Chase’owi.
Upiór został złapany, okręt wzięty.
- Wyłaź - rzucił Michelowi Vaillardowi Sharpe - Wyłaź!
Ścigali tego człowieka przez dwa oceany i Sharpe czuł żywą złość za
zdradę i wydanie Calliope.
Michel Vaillard pokazał, że ma puste ręce i wytknął głowę przez właz. Za-
mrugał, poznając Sharpe’a, lecz nie mógł go z niczym skojarzyć. Wreszcie
przypomniał sobie i zrozumiał, że Calliope musieli odbić Brytyjczycy.
- To ty! - rzekł z niechęcią.
- To ja. Teraz na górę! Gdzie jest Pohlmann?
- Na pokładzie? - zasugerował Vaillard. Wspiął się po drabinie, otrzepał
ręce i zatrzymał się, by pomóc wyjść Mathilde.
- Ci się stało? - spytał Sharpe’a. - Jak tu trafiłeś?
Sharpe zignorował te pytania.
- Proszę tu zostać, łaskawa pani - zwrócił się do Mathilde. - Chirurgowi
przyda się pomoc.
Rozsunął ręce Vaillarda i odchylił płaszcz Francuza. Ujrzał kolbę pistoletu.
Wyciągnął broń i wrzucił do damskiego schowka.
- Pójdziesz ze mną.
- Jestem tylko służącym - odparł Vaillard.
- Jesteś zdradzieckim francuskim gównem - warknął Sharpe - Jazda!
Pchnął Vaillarda przed siebie i zmusił do wejścia schodnią na dolny po-
kład, gdzie wielkie działa, gorące jak garnki na piecu, stały opuszczone.
Ranni i zabici Francuzi leżeli na pokładzie, a tuzin brytyjskich marynarzy
przetrząsał ich kieszenie.
Vaillard odmówił pójścia dalej i odwrócił się do Sharpe’a.
- Jestem dyplomatą, panie Sharpe - rzekł poważnym tonem.
Miał szczwany wyraz twarzy i łagodne spojrzenie. Nosił szary surdut z
czarnym krawatem zawiązanym na koronkowym kołnierzu białej koszuli.
Wydawał się spokojny, czysty i opanowany.
- Nie możesz mnie zabić - pouczył Sharpe’a - ani nie masz prawa wziąć
mnie do niewoli. Nie jestem żołnierzem ani marynarzem, tylko akredytowa-
nym dyplomatą. Mogliście wygrać tę bitwę, a i tak za dzień czy dwa wasz
admirał odeśle mnie do Kadyksu, bo tak się postępuje z dyplomatami.
Uśmiechnął się.
- Takie są przepisy międzynarodowe, chorąży. Ty jesteś żołnierzem i mo-
żesz zginąć, a ja jestem dyplomatą i muszę żyć. Moje życie jest święte.
Sharpe zagroził mu pistoletem i zmusił, by poszedł w stronę mesy rufo-
wej. Podobnie jak na Pucelle, wszystkie ścianki zostały zniesione na dół, a
goły pokład kończył się zachlapanym krwią pomalowanym płóciennym dy-
wanem i wręgami ze śladami złotej farby. Olbrzymie okno rufowe potrza-
skały armaty Spartiate i nie została żadna framuga ani eleganckie półkoliste
siedzenie, a tylko resztki szkła. Sharpe otworzył lewoburtowe drzwi mesy.
Kiedyś znajdowała się tam oficerska latryna, lecz salwa burtowa Spartiate
odcięła ją gładko i drzwi otwierały się wprost na ocean. W oddali niknęły
kadłuby kilku nieprzyjacielskich okrętów, które uciekały z pola walki do
Hiszpanii.
- Chcesz się dostać do Kadyksu? - spytał Sharpe Vaillarda.
- Jestem dyplomatą! - zaprotestował Francuz. - I masz mnie tak traktować!
- Potraktuję cię, jak zechcę - odparł Sharpe. - Tu nie obowiązuje żadne
prawo, a ty płyniesz do Kadyksu.
Złapał szary surdut Vaillarda. Francuz walczył, usiłując odsunąć się od
otwartych drzwi, za którymi szczątki latryny zwieszały się nad morzem.
Sharpe zdzielił go kolbą pistoletu w głowę i pchnął ku drzwiom w stronę
świeżego powietrza. Vaillard złapał się obiema rękami za framugę, na twa-
rzy malowało mu się zdumienie i przerażenie. Sharpe grzmotnął pistoletem
w prawą rękę Francuza, kopnął w brzuch i walnął w kostki lewej ręki Vail-
larda. Ten puścił drzwi i z ostatnim okrzykiem protestu runął do morza.
Brytyjski marynarz, z harcapem sięgającym pasa, przyglądał się scenie
mordu.
- Dlaczego pan to zrobił, sir?
- Chciał nauczyć się pływać - odparł Sharpe chowając pistolet.
- Żaby powinny umieć pływać, sir - zauważył marynarz. - Taka ich natura.
Stanął obok Sharpe’a i spojrzał do wody.
- Ale ten nie umie.
- To znaczy, że był marną Żabą - rzekł Sharpe.
- Tylko, że wyglądał na bogatego, sir - upomniał Sharpe’a marynarz - i mo-
gliśmy go przeszukać, zanim poszedł pływać.
- Przepraszam - powiedział Sharpe - nie pomyślałem o tym.
- O, już tonie - zauważył marynarz.
Vaillard miotał się rozpaczliwie, lecz tylko coraz głębiej się zanurzał. Czy
powiedział prawdę o statusie chroniącym dyplomatów? Sharpe nie był pe-
wien, lecz jeśli Vaillard mówił prawdę, to lepiej, żeby utonął, niż uwolniony
szerzył swe jady w Paryżu.
- Do Kadyksu tędy! - krzyknął do tonącego Sharpe pokazując na wschód,
ale Vaillard go nie słuchał.
Vaillard umierał.
Pohlmann już nie żył. Sharpe znalazł Hanowerczyka na sterówce, gdzie
zdrajca dzielił niebezpieczeństwo z Montmorinem. Poległ na początku bi-
twy, gdy kula armatnia roztrzaskała mu pierś. Twarz Niemca, dziwnym tra-
fem nie zalaną krwią, zdobił uśmiech. Fale unosiły Revenant, kołysząc zwło-
kami Pohlmanna.
- Był dzielnym człowiekiem - rzekł ktoś.
Sharpe obejrzał się i zobaczył, że to kapitan Louis Montmorin. Montmorin
poddał okręt Chase’owi, oddając szpadę ze łzami w oczach, lecz Chase od-
mówił przyjęcia broni. Zamiast tego uścisnął Montmorinowi dłoń i pogra-
tulował Francuzowi bojowych umiejętności załogi i okrętu.
- Był dobrym żołnierzem - powiedział Sharpe spoglądając na twarz
Pohlmanna - tylko miał zwyczaj wybierania niewłaściwej strony.
Tak jak Peculiar Cromwell. Kapitan Calliope wciąż żył. Wyglądał na prze-
rażonego, bo czekał go proces i wyrok. Wyprostował się na widok Sharpe’a.
Nie wydawał się zdumiony, pewnie ktoś powiedział mu już o losie Calliope.
- Mówiłem Montmorinowi, żeby nie walczył - odezwał się, gdy Sharpe
podszedł do niego. Cromwell ściął długie, siwe włosy, pewnie chcąc zmienić
wygląd, lecz zdradzały go krzaczaste brwi i końska szczęka.
- Mówiłem mu, że ta bitwa nas nie dotyczy. Naszym zadaniem było dopły-
nąć do Kadyksu i nic więcej, ale on uparł się, że będzie walczył.
Wyciągnął pociemniałą od smoły dłoń.
- Cieszę się, że żyjesz, chorąży.
- Ty się cieszysz, że żyję? - Sharpe niemal wypluł mu te słowa prosto w
twarz. - Ty draniu!
Złapał Cromwella za granatowy surdut i przygwoździł do potrzaskanej
okrężnicy sterówki.
- Gdzie to jest? - krzyknął.
- Co gdzie jest? - zdziwił się Cromwell.
- Nie oszukuj mnie, Peculiar - powiedział Sharpe. - Wiesz, do cholery,
czego chcę, więc, gdzie to jest?
Cromwell zawahał się, potem nagle przygasł.
- W schowku - mruknął - w schowku.
Jęknął na myśl o swej klęsce. Sprzedał swój statek, bo uwierzył, że Fran-
cuzi będą rządzili światem, a teraz ujrzał rozsypujące się w gruzy francuskie
nadzieje. Większość francuskich i hiszpańskich okrętów została zdobyta, a
Brytyjczycy nie stracili żadnego i Peculiar Cromwell był zgubiony.
- Clouter! - ujrzał zlanego krwią mężczyznę wspinającego się na sterówkę.
- Clouter!
- Sir?
- Co ci się stało w rękę - spytał Sharpe.
Wysoki czarnoskóry mężczyzna miał lewą dłoń owiniętą krwawą szmatą.
- Kordelas - wyjaśnił lapidarnie Clouter. - Ostatni, z którym walczyłem.
Odjął mi trzy palce sir.
- Współczuję.
- On nie żyje - rzekł Clouter.
- Utrzymasz to? - zapytał Sharpe podając Clouterowi kolbę pistoletu.
Clouter skinął głową i wziął broń.
- Zabierz tego łajdaka na dół do schowka - pokazał na Cromwella. - Wręczy
ci torbę z klejnotami. Przynieś mi kamienie, dam ci kilka za uratowanie ży-
cia. Jest tam też zegarek należący do mego przyjaciela, chcę go również, a co
tam jeszcze znajdziesz, to twoje.
Pchnął Cromwella w ręce czarnego człowieka.
- Jeżeli ci sprawi jakieś kłopoty, Clouter, zabij drania!
- Chcę go żywego, Clouter - kapitan Chase usłyszał ostatnie słowa.
- Żywego - podkreślił, odsuwając się, by przepuścić Cromwella.
Uśmiechnął się do Sharpe’a.
- Jestem ci winien kolejne podziękowania Richardzie.
- Nie, sir. To ja muszę panu pogratulować - Sharpe popatrzył na oba, wciąż
złączone okręty.
Widział zniszczenia, dym, krew i zabitych, unoszące się wokół kadłuby
potrzaskanych okrętów, a wszystkie pod brytyjską banderą. Taki był obraz
zwycięstwa, połamanego, poczerniałego od dymu, umęczonego i krwa-
wego, niemniej zwycięstwa. W intencji tego dnia we wszystkich wiejskich
kościołach Brytanii zadźwięczą dzwony, a rodziny niecierpliwie będą wy-
czekiwały wieści, czy ich mężczyzna wróci do domu.
- Dobrze się pan sprawił, sir, bardzo dobrze.
- Wszyscy dzielnie się sprawiliśmy - odparł Chase. - Haskell zginął, wiesz?
Biedny Haskell. Tak bardzo chciał zostać kapitanem. Ożenił się w zeszłym
roku. Tuż przed naszym rejsem do Indii.
Chase wyglądał na równie przygnębionego, co Montmorin, lecz gdy spoj-
rzał w górę, ujrzał swą starą czerwoną chorągiew powiewającą ponad fran-
cuską trójkolorową na fokmaszcie, jedynym ocalałym na Revenant. Biały
sztandar umazany krwią Haskella wisiał na grotmaszcie Pucelle.
- Nie zawiedliśmy go, prawda? - spytał ze łzami w oczach Chase. - Nelsona,
rzecz jasna. Nie umiałbym żyć, gdybym go zawiódł.
- Dał mu pan powód do dumy, sir.
- Pomógł nam Spartiate. Dobry kolega z tego Francisa Lavory! Mam na-
dzieję, że zdobył jakiś pryz.
Wiatr poruszał chorągwiami i rozwiewał dym po morzu. Gnane wiatrem
długie fale o spienionych grzywach rozbijały się o szczątki unoszące się na
wodzie. Tylko dwanaście okrętów zachowało nietknięte maszty i takielu-
nek, ale Nelson rano miał dwadzieścia osiem żaglowców, a teraz już czter-
dzieści sześć. Reszta nieprzyjacielskiej floty czmychnęła.
- Musimy poszukać Vaillarda - rzekł Chase, przypominając sobie o Fran-
cuzie.
- Nie żyje, sir.
- Nie żyje? - wzruszył ramionami Chase. - Tak chyba jest najlepiej.
Wiatr wypełnił poszarpane żagle obu okrętów.
- Mój Boże - rzekł Chase - wreszcie jest wiatr i obawiam się, że nie łagodny.
Musimy zabrać się do pracy.
Spojrzał na Pucelle.
- Nie wygląda okropnie? Biedactwo. Panie Col ier! Przeżył pan!
- Wciąż żyję, sir - odparł z uśmiechem Harold Collier. Nadal trzymał obna-
żoną zakrwawioną szpadę.
- Może już pan ją schować - zasugerował delikatnie Chase.
- Trafili mi w pochwę, sir - powiedział Collier i podniósł ją, pokazując,
gdzie zgięła ją kula.
- Dobrze się pan sprawił, Collier - rzekł Chase - a teraz zbierze pan ludzi
do rozdzielenia okrętów.
- Rozkaz, sir.
Montmorin został zabrany na Pucelle, a reszta jego załogi uwięziona pod
pokładem Revenant. Wiatr zawodził w poszarpanym takielunku, a morze
pokryło się grzywaczami. Chorąży i dwudziestu ludzi przeszli na zdobyty
Revenant jako załoga pryzowa, potem rozdzielono okręty. Z rufy Pucelle podano linę holowniczą, by odstawić zdobycz do portu. Porucznik Peel wysłał
ekipy do założenia nowych lin na ocalałe maszty Pucelle, starając się zabez-
pieczać je przed spodziewanym sztormem. Zamknięto ambrazury, zdjęto
zamki z dział i przymocowano armaty. Pod kuchnią znów zapłonął ogień, a
pierwszym zadaniem było zagrzanie jak największej ilości octu do zmywa-
nia zakrwawionych pokładów. Uważano, bowiem, że tylko gorący ocet
usuwa krew z drewna. Sharpe wrócił na Pucelle, znalazł w szpigacie kilka
pomarańczy, jedną zjadł, pozostałe włożył do kieszeni.
Poległych wyrzucano za burtę. Plusk za pluskiem. Ludzie poruszali się
ospale, umęczeni krwawym południem i walką. Lecz nadejście nocy i wzma-
gający się wiatr przyniósł najstraszliwszą wiadomość dnia. Obok przepły-
wała łódź z Conqueror i oficer wykrzyczał tę nowinę na potrzaskaną ste-
rówkę Chase’a. Nelson poległ na pokładzie Victory, przekazał oficer, tra-
fiony kulą karabinową. Marynarze z Pucelle nie chcieli dać temu wiary, a
Sharpe dowiedział się o tym, widząc szlochającego Chase’a.
- Jest pan ranny, sir? - spytał.
Chase wyglądał na załamanego, jak człowiek przegrany, nie na kapitana z
bogatym pryzem.
- Admirał nie żyje, Sharpe - odparł Chase. - Nie żyje.
- Nelson? - zapytał Sharpe. - Nelson?
- Zginął! - rzekł Chase. - Na Boga, czemu?
Sharpe poczuł wewnętrzną pustkę. Cała załoga była poruszona, jakby
zmarł najlepszy przyjaciel, nie dowódca. Nelson nie żył. Niektórzy wciąż w
to nie wierzyli, ale nowa flaga komendanta powiewająca na Royal Sovereign
potwierdziła, że teraz Collingwood dowodzi zwycięską flotą. A skoro Collin-
gwood dowodził, to Nelson nie żył. Chase szlochał po nim. Opanował łzy
dopiero, gdy ostatnie ciało zostało wyrzucone za burtę.
Nie towarzyszyła temu żadna ceremonia, bo nie doczekał się jej dziś ża-
den z poległych. Ciało wniesiono do sterówki i w zapadającym zmroku
wrzucono do morza. Nagle zrobiło się zimno. Wiatr był przeszywający i
Sharpe zadrżał. Chase popatrzył na unoszone falami ciało i pokręcił w zdu-
mieniu głową.
- Pohlmann postanowił włączyć się do walki. Dasz wiarę?
- Każdy wypełniał swoje obowiązki, sir - odparł poważnie Sharpe.
- Każdy, owszem, ale nikt nie oczekiwał od niego, że będzie walczył czy
wystawiał głowę pod kule. Biedak. Był odważniejszy, niż sądziłem. Czy jego
żona już wie?
- Powiem jej o tym, sir.
- Mógłbyś? - spytał Chase. - Oczywiście, że tak. Nikt nie osłodzi jej tego, ale
jestem ci wdzięczny, Richardzie, i to bardzo.
Odwrócił się i spojrzał na flotę. Wszystkie okręty miały zapalone rufowe
lampy i zmagały się z wichurą mając tylko połowę żagli. Jedynie na Victory
nie zabłysło żadne światełko.
- Biedny Nelson - westchnął Chase - biedna Anglia.
Sharpe, gdy tylko znalazł się na pokładzie Pucelle, zszedł do kokpitu rów-
nie zakrwawionego, jak ten na Revenant. Pickering kapiąc potem na otwartą
ranę zszywał rozharatane biodro. Pacjent z kawałkiem skóry w zębach wił
się, gdy igła uderzała o kość. Przytrzymywali go dwaj marynarze i ani oni
ani chirurg nie zauważyli jak Sharpe przechodzi przez mesę podoficerską i
podnosi właz do damskiego schowka, by ujrzeć wewnątrz pełno krwi. Lord
William leżał w tej ciasnocie, z dziury po kuli pistoletowej w czaszce ciekła
mu krew. Skulona Grace siedziała obejmując kolana. Drżała, niemal krzyk-
nęła, kiedy otworzył się właz. Odetchnęła z ulgą widząc, że to Sharpe.
- Richard? To ty? - znów się rozpłakała. - Powieszą mnie, Richard. Powie-
szą, ale musiałam go zastrzelić. Chciał mnie zabić. Musiałam go zastrzelić.
Sharpe wskoczył do damskiego schowka.
- Nikt cię nie powiesi - powiedział. - Lord zginął na pokładzie. Tak wszyscy
pomyślą. Zginął na pokładzie.
- Musiałam to zrobić! - załkała.
- To zrobiły Żaby - Sharpe wyjął jej z ręki pistolet i schował do kieszeni.
Potem wziął lord Williama pod ramiona i dźwignął, usiłując przepchnąć
ciało przez właz, co było trudnym zadaniem w tak ciasnej przestrzeni.
- Powieszą mnie - łkała Grace.
Sharpe opuścił zwłoki i przykucnął obok niej.
- Nikt cię nie powiesi, bo nikt się nie dowie. Jeśli znajdą go tutaj, powiem,
że go zastrzeliłem, ale przy odrobinie szczęścia zdołam zanieść go na pokład
i wszyscy pomyślą, że to Żaby go zabiły.
Objęła go za szyję.
- Jesteś cały, Boże, jesteś cały. Co się stało?
- Zwyciężyliśmy - rzekł Sharpe. - Wygraliśmy.
Pocałował ją i przytulił, nim znów zaczął zmagać się z zabitym. Gdyby tu
znaleziono zwłoki lorda Williama, nikt nie uwierzyłby, że zginął z ręki
wroga, a Chase musiałby wszcząć śledztwo w sprawie jego śmierci, więc
ciało należało wynieść z najniższego pokładu. Kuk był wąski i Sharpe nie
mógł przecisnąć nieboszczyka, gdy jakaś ręka chwyciła za poplamiony
krwią kołnierz lorda Williama i bez wysiłku wciągnęła go na gór.
Sharpe zaklął pod nosem, bo teraz ktoś jeszcze wiedział, że lord William
został zastrzelony w damskim schowku. Kiedy wyszedł na górę, do słabo
oświetlonej mesy podoficerskiej, okazało się, że to Clouter, który jedną rękę
radził sobie lepiej, niż większość mężczyzn dwoma.
- Zauważyłem, że pan tu schodzi sir - wyjaśnił Clouter - i chciałem to panu
oddać.
Wręczył Sharpe’owi klejnoty, co do jednego i zegarek majora Daltona.
Sharpe usiłował dać kilka szmaragdów i diamentów Clouterowi.
- Nic nie zrobiłem - zaprotestował wielki mężczyzna.
- Uratowałeś mi życie, Clouter - odparł Sharpe, zamykając wielkie czarne
palce wokół kamieni. - A teraz zrobisz to raz jeszcze. Pomożesz mi zanieść
tego drania na pokład?
Clouter uśmiechnął się.
- Tam, gdzie poległ, sir? - spytał, a Sharpe nie śmiał uwierzyć, że Clouter
tak szybko pojął problem i znalazł wyjście. Spoglądał na wysokiego czarno-
skórego, który znów się uśmiechnął.
- Powinien pan go zastrzelić wiele tygodni temu, sir, ale Żaby zrobiły to za
pana i nikt na pokładzie nie powie, że było inaczej.
Pochylił się i zarzucił go sobie na ramię. Sharpe pomógł lady Grace wydo-
stać się przez właz. Polecił jej poczekać chwilkę, poszedł z Clouterem do ste-
rówki, a tam przy zapadającym zmierzchu i narastającym wietrze lord Wil-
liam został oddany morzu.
Nikt nie zwrócił uwagi na niesione przez okręt ciało, bardziej niż na kolej-
nego nieboszczyka, który skończył pod nożem chirurga.
- Był odważniejszy, niż myślałem - powiedział Chase.
Sharpe wrócił do kokpitu, gdzie pobladła lady Grace spoglądała wielkimi
oczyma, jak Pickering wylewa krwawe naczynia i przyszywa kawał skóry
wokół świeżego kikuta. Sharpe wziął ją za rękę i poprowadził do małej ka-
biny chorążych na końcu kokpitu. Zamknął za nimi drzwi, choć niewiele da-
wało to prywatności, bo zrobione były z drewnianej kraty, przez którą
każdy mógł ich zobaczyć, lecz nikt do nich nie zaglądał.
- Chcę, żebyś wiedział, co tu zaszło - powiedziała lady Grace, kiedy zostali
sami w kabinie midszypmenów, lecz nie mogła tego z siebie wyrzucić.
- Wiem, co się stało - rzekł Sharpe.
- Chciał mnie zabić.
- Zatem postąpiłaś słusznie - rzekł Sharpe - ale reszta świata uważa, że
poległ bohaterską śmiercią. Wszyscy wierzą, że wyszedł na pokład podczas
bitwy i został zastrzelony. Tak właśnie myśli Chase i inni. Rozumiesz?
Skinęła głową. Drżała, choć nie z chłodu. Krew męża zlepiła jej włosy.
- Czekałaś na niego, a on nie wrócił - pouczał Sharpe.
Odwróciła się w stronę drzwi magazynu prowadzącego go damskiego
schowka.
- A krew - jęknęła - krew!
- Okręt jest pełen krwi - uspokajał ją Sharpe - jest jej aż nadto. Twój mąż
poległ na pokładzie. Jak bohater.
- Tak - wydusiła - właśnie tak.
Spojrzała na niego wielkimi od mroku oczyma i objęła go mocno. Czuł, jak
cała drży.
- Myślałam, że zginąłeś.
- Nawet nie jestem draśnięty - odrzekł przeczesując palcami jej włosy.
Znów zadrżała i odchyliła się by spojrzeć na niego.
- Jesteśmy wolni Richardzie - powiedziała z nutką zdumienia w głosie. -
Pojmujesz to? Jesteśmy wolni!
- Tak, wasza lordowska mość, jesteśmy wolni.
- I co teraz mamy robić?
- Wszystko, co tylko zechcemy - odparł Sharpe.
Objęli się wzajemnie. Okręt pochylił się na wietrze, ranni jęczeli, a resztki
dymu rozwiał nadciągający od ciemniejącego na zachodzie nieba sztorm,
który miotał już i tak pokiereszowanymi żaglowcami. Ale Sharpe miał swoją
kobietę, był wolny i wreszcie wracał do domu.
NOTA HISTORYCZNA
Sharpe nie miał żadnego powodu, by znaleźć się pod Trafalgarem, lecz mu-
siał wracać z Indii, a ponieważ przylądek Trafalgar leży niedaleko od trasy, jaką
przemierzał, mógł przypadkiem znaleźć się tam 21 października 1805. Skoro
Sharpe nie miał żadnego interesu w tym, by tam się zjawić, to admirał Villene-
uve, dowódca połączonych flot Francji i Hiszpanii, tym bardziej.
Olbrzymią flotę zgromadzono jako osłonę inwazji na Brytanię, dla której Na-
poleon zebrał swą Wielką Armię niedaleko Boulogne, Brytyjska blokada i złe
warunki atmosferyczne zatrzymały flotę w porcie, aż do rajdu przez Atlantyk,
dzięki któremu Villeneuve miał nadzieję odciągnąć Nelsona od wybrzeża An-
glii. Rajd nie powiódł się i Villeneuve musiał zawinąć do Kadyksu, gdzie ponow-
nie został zablokowany. Napoleon zaniechał inwazji i poprowadził armię na
wschód w stronę wielkiego zwycięstwa pod Austerlitz. Floty Francuska i Hisz-
pańska nie odgrywały już większego znaczenia, lecz Napoleon, wściekły na Vil-
leneuve’a, wysłał innego admirała. Villeneuve wiedział, że znalazł się w nieła-
sce, a chcąc uzasadnić swą przydatność, wyruszył w morze zanim jego następca
dotarł do Kadyksu. Rzekomo przeprowadzał flotę na Morze Śródziemne, choć
pewnie miał nadzieję, że pokona brytyjskie okręty blokujące Kadyks, a dzięki
zwycięstwu zachowa reputację i stanowisko. Po pierwszym dniu w morzu
przekonał się, że flota blokady jest liczniejsza, niż przypuszczał, więc zawrócił
okręty na północ w nadziei uniknięcia bitwy. Było już za późno; Nelson znalazł
się w zasięgu wzroku i połączone floty czekała zagłada.
Naprawdę nie było Pucelle, ani Revenant. Nelson dowodził pod Trafalgarem
dwudziestoma siedmioma okrętami liniowymi, podczas gdy połączone floty
Francuska i Hiszpańska miały ich trzydzieści trzy. Do końca dnia siedemnaście
z nieprzyjacielskich okrętów utraciło bandery, a jeden spłonął, co sprawiło, że
Trafalgar był miejscem najbardziej znaczącej bitwy morskiej w dziejach do
czasu Midway. Brytyjczycy nie stracili ani jednego okrętu, lecz okupili zwycię-
stwo śmiercią Nelsona. Był niezrównanym bohaterem wojen napoleońskich,
uwielbiany przez podwładnych, budził postrach wrogów. Był również znanym
cudzołożnikiem, a jego ostatnią wolą było, by jego kraj, Brytania, zaopiekował
się lady Hamilton. Spełnienie tej prośby leżało w mocy polityków, a że politycy
są z natury konserwatywni, lady Hamilton zmarła w nędznym przytułku.
W nocy po bitwie zerwał się potężny sztorm i utracono trzynaście z siedem-
nastu pryzów. Większość holowano, lecz wiatr był zbyt silny i trzeba było je
porzucić. Trzy zatonęły, na dwóch celowo wzniecono pożar, pięć się rozbiło.
Kolejne trzy obsadzone zbyt szczupłą załogą pryzową, by mogła podołać sztor-
mowi, zostały przejęte przez własne załogi i dotarły szczęśliwie do brzegu, ale
były zbyt uszkodzone w bitwie i przez burzę, by się jeszcze nadawały do że-
glugi. Z piętnastu nieprzyjacielskich okrętów, które uniknęły zdobycia podczas
bitwy, w ciągu dwóch tygodni cztery zostały przejęte przez Marynarkę królew-
ską. Wiele brytyjskich okrętów było równie ciężko uszkodzonych jak francu-
skie czy hiszpańskie, ale doskonali marynarze doprowadzili je bezpiecznie do
portu.
Pucelle wymanewrowując okręt sczepiony z Victory, wcielił się w skórę Te-
meraire. Redoutable dowodził krewki dowódca o nazwisku Lucas, zapewne
najzdolniejszy francuski kapitan pod Trafalgarem, który szkolił swą załogę w
nowatorskiej technice polegającej na zdobywaniu nieprzyjacielskiego okrętu
wyłącznie abordażem. Kiedy Victory był blisko mniejszego okrętu, ten zamknął
furty działowe i zgromadził ludzi na pokładzie. Takielunek zapełnił strzelcami,
którzy otworzyli zabójczy ogień do marynarzy Victory, a jeden z nich zastrzelił
Nelsona. Lucas dosłownie ogołocił górne pokłady Victory z ludzi, lecz gdy szy-
kował załogę do abordażu na brytyjski okręt flagowy, przepływający obok Te-
meraire opróżnił ładunek karonad w napastnika. Saucy wymanewrował okręt
Lucasa, który i tak przez cały czas był ostrzeliwany przez działa pokładowe Vic-
tory. To wyłączyło Lucasa z walki. Redoutable został zajęty, lecz wskutek cięż-
kich uszkodzeń zatonął podczas sztormu. Na Victory poległo łącznie z Nelso-
nem 57 ludzi, a 102 zostało rannych. Z kolei Redoutable stracił 22 z 74 dział. Z
643 osobowej załogi poległo 487, 81 zostało rannych. Ten niezwykle wysoki
stosunek poległych (aż 88%) był skutkiem ostrzału artyleryjskiego, a nie kara-
binowego. Royal Sovereign otwierając ogień do wymanewrowanego francu-
skiego Fougueux zabił lub ranił jedną salwą połowę załogi. Kiedy w trakcie bi-
twy Victory wymanewrował flagowy okręt Villeneuve’a, Bucentaure, używając
jedynie dwudziestu z osiemdziesięciu dział, również wyeliminował połowę za-
łogi.
Dysproporcja strat była niezwykła. Po stronie brytyjskiej wyniosła 1500 za-
bitych i rannych, a po hiszpańskiej i francuskiej 17.000, co dowodzi przeraża-
jącej skuteczności brytyjskiej artylerii. Kilka brytyjskich okrętów, niczym fik-
cyjna Pucelle, zostało wymanewrowanych, lecz żaden nie odnotował tak wyso-
kich strat jak jednostki nieprzyjacielskie, wystawione rufą lub dziobem na bry-
tyjskie salwy burtowe. Victory odniósł największe straty w ludziach, a najbar-
dziej poszkodowanym brytyjskim okrętem okazał Belle-isle, który na flance po-
łudniowej był wymanewrowany więcej niż raz, przypłacając to utratą wszyst-
kich masztów i bukszprytu, ale tylko 33 zabitymi i 93 rannymi. Czternaście z
nieprzyjacielskich okrętów straciło ponad stu zabitych każdy, podczas gdy
czternaście brytyjskich zaledwie dziesięciu lub więcej. Prince, który płynął jak
„stóg siana”, w ogóle nie poniósł strat, zapewne dlatego, że dotarł na pole walki
późnym popołudniem, kiedy niewiele wrogich jednostek mogło stawić jakikol-
wiek opór. Ta niewspółmierność strat przysłania upór, z jakim walczyła więk-
szość nieprzyjaciół. Dziesiątkowani przez doskonałych brytyjskich artylerzy-
stów wciąż tkwili przy swoich działach. Większość załóg francuskich i hiszpań-
skich była źle wyszkolona, niektórzy nie mieli doświadczenia w walce na mo-
rzu, lecz nie brakowało im odwagi.
Straty Victory częściowo spowodowała taktyka Lucasa polegająca na ostrzale
karabinowym, a częściowo dlatego, że jako pierwszy brytyjski okręt, który
przerwał północną flankę wroga, Victory przez krótki czas walczył sam przeciw
wszystkim. Również powiewająca flaga admirała sprawiła, że stał się celem dla
kilku okrętów wroga. Flagowy okręt Collingwooda na prawej flance, Royal
Sovereign, z tych samych powodów stracił 47 zabitych i 94 rannych, co było
największą liczbą ofiar wśród okrętów z tego szyku. Admirałowie płynęli na
czele.
Ta bitwa była rzeczywiści rozstrzygająca. W takim stopniu nadszarpnęła mo-
rale francuskiej i hiszpańskiej marynarki, że nie podniosły się po okresie wojen
napoleońskich. Brytyjska supremacja na morzach utrzymała się aż do początku
dwudziestego wieku. Nelson, bardziej niż ktokolwiek, przyczynił się do ustale-
nia pozycji Brytanii w dziewiętnastowiecznym świecie. Często nazywa się jego
taktykę rewolucyjną, i taką była w porównaniu do dziewiętnastowiecznej mor-
skiej doktryny wojennej, która zakładała, że obie floty ustawiają się równolegle
do siebie i walczą burta w burtę. Niemniej już w 1797 pod Camperdown admi-
rał Duncan uformował dowodzoną przez siebie flotę szesnastu brytyjskich
okrętów w dwie eskadry i skierował je na ustawione burtami osiemnaście ża-
glowców duńskiej marynarki. Zdobył jedenaście z nich nie tracąc ani jednego.
To nie umniejsza zasług Nelsona, który raz jeszcze dowiódł swej pomysłowo-
ści, lecz raczej sugeruje, że Marynarka Królewska w tych ciężkich czasach była
otwarta na innowacyjne koncepcje. Wymagało to również niezwykłej pewno-
ści siebie. Kierując eskadry wprost na szyk nieprzyjaciela, Nelson, podobnie jak
przed nim Duncan, narażał okręty na efekt wymanewrowania od dziobu. Wy-
trzymali i zniszczyli wroga. Pod Trafalgarem przez co najmniej dwadzieścia mi-
nut od rozpoczęcia walki brytyjskie okręty nie mogły oddać ani jednego
strzału, podczas gdy nieprzyjacielskie używały sobie do woli. Nelson wiedział
o tym i zaryzykował, będąc pewnym, że mimo to zwycięży. Było tak aż do star-
cia z flotą USA w wojnie 1812 roku, kiedy to brytyjscy kanonierzy napotkali
godnych siebie przeciwników. Marynarka amerykańska nie rozwijała budowy
okrętów wojennych, stanowiła zaledwie ułamek marynarek wojennych świata.
Czy jakiś człowiek służył zarówno pod Trafalgarem jak i pod Waterloo? Sły-
szałem tylko o jednym. Don Miguel Ricardo Maria Juan de la Mata Domingo
Vincente Ferre Alava de Esquivel, w skrócie znany jako Miguel de Alava, był
oficerem marynarki hiszpańskiej i służył na flagowym okręcie admiralskim
Principe de Asturias. Ten okręt walczył dzielnie pod Trafalgarem i choć ciężko
pokiereszowany zdołał zbiec i zawinąć do Kadyksu. W cztery lata później Alava
został oficerem w armii hiszpańskiej. Hiszpania zmieniła front i hiszpańskie
odziały współudziały z brytyjską armią pod dowództwem sir Arthura Welle-
sleya, przyszłego księcia Wellington, na Półwyspie Iberyjskim. Generał de
Alava został przydzielony do Wellingtona jako oficer łącznikowy i obaj pano-
wie zaprzyjaźnili się, a ich przyjaźń była dozgonna. De Alava został przy Wel-
lingtonie aż do końca wojny na Półwyspie Iberyjskim, potem został mianowany
hiszpańskim ambasadorem w Holandii, więc mógł dołączyć do sprzymierzo-
nych w bitwie pod Waterloo, gdzie pozostał u boku Wellington. Nie musiał tam
być, jednak jego obecność niewątpliwie pomogła Wellingtonowi, który wierzył
w racje Alava i cenił sobie jego rady. Niemal wszyscy z otoczenia Wellingtona
polegli lub odnieśli rany, lecz on i Alava nie zostali nawet draśnięci. Tak więc
Miguel de Alava walczył przeciwko Brytyjczykom pod Trafalgarem i po ich
stronie pod Waterloo, bardzo zawikłana kariera. Sharpe dołączy do Alava w
swoim czasie.
Jestem niezmiernie wdzięczny Peterowi Goodwinowi, konsultantowi histo-
rycznemu, zarządcy i kuratorowi HMS Victory, za jego uwagi na rękopisie i Katy
Ball, kuratorowi muzeum i archiwum w Portsmouth. Za błędy ponoszę winę ja
lub Richard Sharpe, żołnierz wtrącony w obcy morski świat. Wkrótce wróci na
ląd i wyruszy ponownie na wojnę.
Bernard Cornwell
Koniec tomu czwartego