Stephanie Laurens Jak usidlić kawalera? Tłumaczyła Anna Bartkowicz ROZDZIAŁ PIERWSZY - Więc przed kim uciekamy? Przed diabłem? - Pytanie, zadane niewi...
8 downloads
27 Views
1MB Size
Stephanie Laurens
Jak usidlić kawalera?
Tłumaczyła Anna Bartkowicz
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Więc przed kim uciekamy? Przed diabłem? - Pytanie, zadane niewinnym tonem przez stajennego i wiernego giermka, wywołało grymas na twarzy Harry'ego Lestera. - Gorzej, mój drogi Dawlish, gorzej. Przed podstarzały mi swatkami i salonowymi lwicami. Harry nie pofatygował się, żeby zwolnić na zakręcie. Jego siwki, eleganckie i silne, szły naprzód, całkiem zadowolone z tego, że mają w pyskach wędzidła, ciągnąc za sobą kariolkę. Newmarket było już niedaleko. - A poza tym nie uciekamy. To się nazywa strategiczny odwrót. - Naprawdę? No cóż, nie można pana za niego winić. Bo kto by pomyślał, że pan Jack się podda. I to właściwie bez walki. Harry, wiedząc, że Dawlish, siedzący za nim na koźle, nie mo że zobaczyć jego miny, pozwolił sobie na uśmiech. Wierny sługa towarzyszył mu zawsze i wszędzie od czasu, gdy jako piętnasto letni chłopak stajenny zaopiekował się drugim z kolei synem Le sterów po raz pierwszy posadzonym na grzbiecie kucyka. - Nie martw się, stary zrzędo. Zapewniam cię, że-ja nie mam zamiaru ulec wdziękom żadnej kusicielki. - To się łatwo mówi. A jak przyjdzie co do czego, trudno się im oprzeć. Niech pan popatrzy na pana Jacka.
- Wolę tego nie robić - uciął Harry. Myśl o tym, że jego starszy o dwa lata brat tak szybko dał się usidlić, odbierała mu pewność siebie i dobry humor. Przed ponad dziesięciu laty rozpoczynali razem światowe ży cie, a oto teraz został sam. Co prawda, Jack miał mniej po wodów od niego, by kwestionować wartość miłości, jednak | fakt, że jej uległ bynajmniej nie wbrew swej woli, wyprowa dzał Harry'ego z równowagi. Opuścił Londyn z nadzieją, że nie czyni tego na zawsze. Sądził, że, przyczaiwszy się poza stolicą, przeczeka aż do czasu, gdy damy z towarzystwa zapomną o nim, i liczył, że to się stanie przed rozpoczęciem kolejnego sezonu. Nie miał złudzeń co do tego, jaką zdobył sobie reputację - lwa salonowego, hulaki i rozpustnika, wcielonego diabła, przedniego jeźdźca i hodowcy koni, boksera amatora, dosko nałego strzelca oraz myśliwego - w sensie dosłownym i przenośnym. Z drugiej strony jednak wiedział, że pienią dze, którymi ostatnio zostali pobłogosławieni zarówno on, jak i jego bracia, Gerald i Jack, sprawią, że wiele grzechów zostanie mu wybaczonych. Dzięki swym wrodzonym talen tom i pozycji, którą zapewniało mu urodzenie, spędził ostat nie dziesięć lat przyjemnie, smakując w równym stopniu wi na, co wdzięków kobiet. Nie było takiej, która by mu się oparła, ani też takiej, która by zakwestionowała jego rozpu stny tryb życia. Teraz jednak, gdy został właścicielem znacznej fortuny, zaczną się ustawiać w kolejce, by to uczynić. Mogą wysilać się do woli - on i tak żadnej nie ulegnie. Prychnął i skupił uwagę na drodze. Przed nimi znajdowa ło się skrzyżowanie z gościńcem prowadzącym do Cam-
bridge. Konie szły naprzód niestrudzenie, mimo przebytej drogi z Londynu. Wyprzedzili kilka powozów, wiozących przeważnie dżentelmenów, którzy pragnęli, by wyścigi kon ne w Newmarket rozpoczęły się jak najprędzej. Wokół nich rozciągało się płaskie wrzosowisko, na któ rym tylko gdzieniegdzie rosły kępy drzew, w oddali maja czyły zagajniki. Do gościńca prowadzącego do Cambridge nie zbliżał się żaden powóz. Harry skierował zaprzęg na bitą drogę. Newmarket i jego wygodną kwatera w hotelu Pod Herbem były oddalone zaledwie o kilka mil. - W lewo! - rozległ się ostrzegawczy okrzyk Dawlisha. Harry zauważył jakiś ruch w kępie przydrożnych drzew. Skierował zaprzęg w lewo, przekładając lejce do lewej dłoni, a prawą sięgnął po pistolet znajdujący się pod siedzeniem. Ściskając go mocno, zdał sobie sprawę z niebezpieczeń stwa. Dawlish, który także trzymał duży kawaleryjski rewol wer, skomentował to następującymi słowy: - W biały dzień na królewskim gościńcu! Co to się dzie je? Dokąd zmierza ten świat? Kariolka pojechała szybko dalej. Harry nie zdziwił się, że mężczyźni przyczajeni między drzewami nie próbowali nawet ich atakować. Byli na ko niach, ale mimo to mieliby ogromne trudności z zatrzyma niem rączych siwków. Zanim doliczył do pięciu, pozostali w tyle. Jego uszu dobiegły tylko ich przekleństwa. - A niech mnie - odezwał się Dawlish. - Mieli tam nawet wóz ukryty między drzewami. Muszą być piekielnie pewni łupu. Harry zmarszczył brwi.
Przed nimi widniał zakręt drogi. Gdy skręcili, Harry otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Ściągnął lejce z całej siły. Siwki zatrzymały się gwałtównie, a kariolka stanęła w poprzek drogi, kołysząc się przez chwilę na resorach. Z kozła posypały się przekleństwa. Harry nie zwrócił na nie uwagi. Dawlish wciąż znajdował się na koźle, a nie w przydrożnym rowie. Ale widok, jaki przedstawił się ich oczom, był obrazem katastrofy. W poprzek gościńca leżał na boku powóz. Wyglądało na to, że rozpadło się jedno z tylnych kół, wskutek czego ciężki i obciążony mnóstwem bagażu pojazd przewrócił się. Wypa dek zdarzył się przed chwilą. Znajdujące się w powietrzu ko ła wciąż się obracały. Harry zobaczył młodego chłopaka, pra wdopodobnie stajennego, który usiłował wyciągnąć z rowu histerycznie zachowującą się dziewczynę. A drugi, starszy człowiek - sądząc po stroju, stangret - pochylał się nad si wowłosą kobietą leżącą na ziemi.
I I 1
\ I
Konie zaprzężone do powozu były spłoszone. Harry i Dawlish, bez słowa, zeskoczyli na ziemię i pod biegli, żeby je uspokoić. Zabrało im to dobre pięć minut, po czym Harry zostawił konie w rękach swego stajennego i podszedł do starszej ko biety. Jęczała, leżąc sztywno na ziemi, z zamkniętymi ocza mi i rękami skrzyżowanymi na płaskiej piersi. - Och, moja kostka! - narzekała słabym głosem, krzy- \ wiąc się. - A niech cię, Joshua, rozprawię się z tobą, gdy już stanę na nogi, obiecuję ci to. - Tu syknęła z bólu. - To zna czy, jeżeli kiedykolwiek stanę na nogi - dodała. Do Harry'ego zbliżył się stangret.
- Czy w środku ktoś jest? - zapytał go Harry, unosząc pytająco brwi. Na twarzy stangreta odmalowało się przerażenie. - O mój Boże! - zawołała starsza kobieta, siadając. - Na sza pani i panienka Heather! - Spojrzała spłoszona na po wóz. - Do diabła z tobą, Joshua! Co ty sobie myślisz?! Zaj mujesz się mną, kiedy tam jest nasza pani! Uderzyła go po nogach i popchnęła w stronę powozu. - Tylko bez paniki! Te słowa, wypowiedziane tonem spokojnym i pewnym, dobiegły z wnętrza powozu. - Nam nic nie jest. No, może jesteśmy trochę przestra szone. - Tu dźwięczny, bardzo kobiecy głos przerwał z lek kim wahaniem, a po chwili dodał: - Ale nie możemy się wy dostać. Harry z cichym przekleństwem na ustach ruszył w stronę pojazdu, zatrzymując się tylko po to, żeby pozbyć się płasz cza i wrzucić go do kariolki. Podszedłszy do tylnego koła, wspiął się i stojąc na poziomym boku powozu, pochylił się i otworzył drzwiczki. Zajrzał do środka. Aż zamrugał oczami, bo widok, jaki ujrzał, był zachwy cający. W snopie światła padającego przez otwarte drzwiczki stała kobieta. Jej uniesiona w górę twarz miała kształt serca. Szerokie czoło okalały włosy zaczesane surowo do tyłu. Ko bieta miała wyraziste rysy - prosty nos i pełne, pięknie wy krojone wargi oraz delikatny, choć znamionujący zdecydo wanie, podbródek. Jej cera przypominała kość słoniową, miała barwę bezcen nych pereł. Wzrok Harry'ego bezwiednie przesunął się z jej
10
policzków na wdzięcznie wygiętą delikatną szyję i spoczął na dojrzałych, pełnych piersiach. Z tego miejsca, gdzie stał, patrząc z góry, Harry widział je dobrze, choć podróżny strój damy nie był w żadnym wypadku nieskromny. Harry poczuł mrowienie w dłoniach. Z głębi karety patrzyły na niego błękitne oczy ocienione długimi czarnymi rzęsami. Przez chwilę Lucinda Babbacombe nie była pewna, czy nie uderzyła się w głowę. Bo skąd mógł wziąć się ten widok wyczarowany z jej najskrytszych marzeń? Oto - wspierając się silnymi nogami o obramowanie drzwiczek karety - stał nad nią mężczyzna wysoki i szczupły o szerokich barach i wąskich biodrach. Złociste włosy prze świetlało słońce. Świeciło z tyłu, więc nie mogła dostrzec ry sów twarzy. Odwróciła głowę, jednak zanim to uczyniła, zdążyła doj rzeć jego elegancki strój - doskonale leżący szary surdut i obcisłe ineksprymable w kolorze kości słoniowej, pod któ rymi rysowały się długie mięśnie ud. Łydki opinały błysz czące cholewy długich butów, a świeża koszula lśniła bielą. Mężczyzna nie miał u pasa łańcuszka od zegarka, a jedyną jego ozdobą była złota szpilka u krawata. Według ogólnie przyjętych poglądów strój taki czynił dżentelmena nieinteresującym. Nieciekawym. Lucinda po myślała jednak, że ogólnie przyjęte poglądy są w tym wy padku błędne. Mężczyzna poruszył się i wyciągnął ku niej ogromnie ele gancką dłoń o długich palcach. - Proszę się chwycić. Wyciągnę panią. Jedno koło się roz padło. Nie można więc postawić powozu.
11
Głos miał dźwięczny i wymawiał wyrazy, nieco je prze ciągając. Lucinda spojrzała na niego zza rzęs. Przyklęknął na jednym kolanie, pochylając się nad otworem drzwiczek. Po ruszył niecierpliwie ręką. W złotym sygnecie zabłysnął ciemny szafir. Odpędzając od siebie myśl o tym, że wyba wienie może okazać się bardziej niebezpieczne niż sama ka tastrofa, Lucinda wyciągnęła rękę. Ich dłonie się spotkały. Długie palce mężczyzny objęły jej nadgarstek. Lucinda chwyciła podaną sobie rękę również drugą dłonią i została uniesiona w górę. Wstrzymała oddech. Silne ramię opasało jej kibić. Zdała sobie sprawę, że klęczy w objęciach nieznajomego, dotyka jąc piersiami jego torsu. Jej oczy znajdowały się na poziomie jego ust. Usta te były tak surowe jak jego ubiór - rzeźbione i stanowcze. Szczękę miał wyraźnie zarysowaną, a patrycjuszowski nos świadczył o szlachetności przodków. Puścił jej dłonie. Oparła je o jego tors. Jedno jej biodro przyciskało się do jego biodra, a drugie do umięśnionego uda. Lucindzie zabrakło tchu. Ostrożnie uniosła wzrok i, spojrzawszy nieznajomemu w oczy, zobaczyła morze - spokojne i jasne, chłodne, krysta liczne, bladozielone. Zahipnotyzowana zanurzyła się w tym morzu, jej skórę opływały fale ciepła, umysł poddał się doznaniom. Bezwied nie pochyliła się w jego stronę. Wstrząsnął nią dreszcz. Po czuła, że i on doznaje tego samego, że jego mięśnie drżą, a potem nieruchomieją. - Ostrożnie - powiedział, wstając i podtrzymując ją. Lucinda zastanowiła się, przed jakim niebezpieczeń stwem ją ostrzega.
.;;...,.„ tó.;,;,;. ;.^:x;ssis«»-— Odrywając od niej ręce, Harry starał się nad sobą zapa nować. - Będę panią musiał spuścić na ziemię. Spoglądając w dół, Lucinda zdołała tylko kiwnąć głową. I Odległość wynosiła ponad sześć stóp. Poczuła, że on, stojąc za nią, porusza się, a potem drgnęła, gdy wsunął dłonie pod jej ramiona. - Proszę nie czynić gwałtownych ruchów ani nie próbo wać zeskoczyć. Puszczę panią dopiero, gdy będzie już panią trzymał stangret. Joshua czekał na dole. Lucinda skinęła głową. Nie była w stanie wymówić ani słowa. Harry chwycił ją mocno i opuścił. Stangret szybko chwy cił ją za nogi. Harry puścił, a jego palce przesunęły się po zewnętrznych stronach jej miękkich piersi. Nie mógł temu zapobiec. Poczuwszy ziemię pod stopami, Lucinda z przyjemnością uświadomiła sobie, że znowu panuje nad własnym umysłem. To, co zakłóciło jej kontrolę nad nim, było, dzięki Bogu, tyl- ( ko chwilowe. Spojrzała szybko za siebie, by się przekonać, że jej wy bawca odwrócił się z zamiarem oddania podobnej przysługi jej pasierbicy. Doszedłszy do wniosku, że siedemnastoletnia Heather będzie prawdopodobnie znacznie mniej podatna na jego czary niż ona sama, Lucinda pozwoliła mu robić, co na leży. Rozejrzawszy się naokoło, podeszła do rowu i pochyli- : wszy się, wymierzyła służącej Amy siarczysty policzek. - Dosyć - powiedziała, jakby chodziło o zagniatanie cia- j sta. - Chodź teraz i pomóż Agacie.
1..
- Tak, proszę pani - odrzekła Amy, wytrzeszczając załza wione oczy. Pociągnęła nosem, posłała łzawy uśmiech stajennemu Simowi i wygrzebała się z rowu. Lucinda szła już w stronę Agaty. - Sim, zajmij się końmi. I usuń z drogi te kamienie. Wskazała stopą duże odłamki zalegające gościniec. - To na jednym z nich złamało się nasze koło. Musisz też wyjąć ba gaże. - Tak, psze pani. Lucinda pochyliła się nad Agatą. - Co ci jest? Mam nadzieję, że nic groźnego. Agata zacisnęła wargi i spojrzała na swoją panią z ukosa. - To tylko kostka, proszę pani. Zaraz będzie mi lepiej. - Rzeczywiście - powiedziała Lucinda. - To dlatego je steś taka blada? - Nic, nic... ooo - syknęła Agata, przymykając powieki. - Zaraz ci ją opatrzę. Lucinda poleciła Amy podrzeć na pasy halkę i wzięła się do opatrywania nogi swojej pokojówki. Agata przez cały czas spoglądała podejrzliwie w stronę powozu. - Proszę trzymać się mnie, proszę pani. I pilnować pa nienki. Bo ten pan to zapewne dżentelmen, ale trzeba się go strzec. Lucinda nie miała co do tego wątpliwości, ale nie zamie rzała chować się za służącą. Odwróciła się i zobaczyła Heather, która szła w jej kie runku. Orzechowe oczy dziewczyny błyszczały z podniece nia i wyglądało na to, że ich właścicielka wyszła z opresji całkiem bez szwanku.
Za nią szedł ich wybawca, krokiem pełnym gracji, przy wodzącym na myśl polującego kota. A raczej dużego, silnego drapieżnika. Podszedł bliżej do Lucindy i skłonił się elegancko. - Pozwoli pani, że się przedstawię. Harry Lester, do usług. Wyprostował się, a uprzejmy uśmiech rozjaśnił mu twarz. Lucinda, zafascynowana, popatrzyła na jego usta, a potem ich oczy się spotkały. Odwróciła wzrok. - Dziękuję panu serdecznie za pomoc - pańską własną i pańskiego stajennego. Na jej twarzy pojawił się uśmiech wdzięczności. - Miałyśmy szczęście, że pan właśnie nadjechał. Harry zmarszczył brwi, przypominając sobie rabusiów ukrywających się między drzewami. - Proszę mi pozwolić odwieźć panią i pani... Tu uniósł pytająco brwi, patrząc na młodą dziewczynę. Lucinda uśmiechnęła się. - Pozwolę sobie przedstawić moją pasierbicę, pannę Hea ther Babbacombe. Heather dygnęła. Harry w odpowiedzi skłonił się lekko. - Mam nadzieję, że pozwoli mi pani odwieźć panie do celu ich podróży. Jechały panie do...? - Newmarket - dokończyła Lucinda. - Dziękuję panu, ale muszę zająć się moimi ludźmi. - Naturalnie - zgodził się, zastanawiając się przy tym, ile ze znanych mu dam martwiłoby się w takich okolicznościach o służbę. - Mój stajenny może zająć się szczegółami. Zna te okolice. - Naprawdę? To dobrze się składa.
Zanim Harry się zorientował, ponętna dama pożeglowała w stronę jego sługi jak galeon pod pełnymi żaglami. Królew skim gestem przywołała do siebie stangreta i, zanim Harry zdążył do nich podejść, zaczęła wydawać rozkazy, które miał zamiar wydać on sam. Dawlish popatrzył zaskoczony, z widocznym wyrzutem w oczach. - Czy to sprawi wam jakiekolwiek trudności? - zapytała Lucinda, wyczuwając jego zmieszanie. - Och, nie, proszę pani - odrzekł Dawlish, kłaniając się z szacunkiem. - Żadnych. Znam wszystkich Pod Herbem. - Dobrze - wtrącił się Harry, postanowiwszy odzyskać kontrolę nad sytuacją. - Skoro to zostało ustalone, przypusz czam, że możemy jechać. Podał Lucindzie ramię, a ona, choć na mgnienie oka zmarszczyła brwi, przyjęła je. A potem, odwracając głowę, dostrzegła ostrzegawcze spojrzenie Agaty. - Może powinnam zaczekać, dopóki po Agatę nie przy jedzie wóz. - Nie - zaoponował natychmiast Harry. - Nie chcę pani niepokoić, ale w okolicy widziano rozbójników. Newmarket jest oddalone jedynie o dwie mile. - O! - Lucinda spojrzała mu w oczy, nie ukrywając za niepokojenia. - O dwie mile? - Jeżeli nie mniej. - Cóż... Lucinda spojrzała w stronę kariolki. Harry, nie czekając dłużej, skinął na Sima. - Załaduj bagaż swojej pani do kariolki - polecił. Odwróciwszy się, napotkał chłodne, wyniosłe spojrzenie
błękitnych oczu. Odpowiedział spojrzeniem równie chłod nym, unosząc jedną brew. Lucinda poczuła nagle, że robi jej się gorąco, pomimo zimnego powiewu wiatru zwiastującego nadejście wieczoru. Odwróciła wzrok i popatrzyła na Heather, która zajęta była rozmową z Agatą. - Proszę mi wybaczyć, że śmiem coś doradzać, ale na miejscu pań nie ryzykowałbym pozostawania bez opieki no cą na gościńcu. Lucinda rozważyła szybko obie możliwości, jakie się przed nimi wyłaniały. Obie były równie niebezpieczne. Prze chylając z lekka głowę, wybrała tę, która wyglądała na bar dziej podniecającą. - No tak, wydaje mi się, że ma pan rację. Sim skończył właśnie ładować bagaże. - Heather? - przywołała pasierbicę Lucinda. Gdy wydawała ostatnie polecenia służącym, Harry pod sadził dziewczynę na siedzenie w kariolce. Heather Babbacombe uśmiechnęła się promiennie i podziękowała mu pięk nie. Bez wątpienia, pomyślał Harry, ta dziewczyna traktuje mnie jak wuja. Uśmiechnął się nieznacznie, patrząc, jak pani Babbacombe idzie w jego kierunku, rozglądając się po raz ostatni. Była szczupła i wysoka, a w jej pełnej wdzięku postawie było coś, co przywodziło na myśl przymiotnik „matriarchalny". Jakaś pewność siebie przejawiająca się w szczerym spojrzeniu i wyrazie twarzy. Jasnobrązowe włosy z ruda wym połyskiem, były, widział to teraz dobrze, zebrane w ści sły koczek na karku. Na moją fortunę, pomyślał, jest to uczę-
WQj sanie zbyt surowe. Palce świerzbiły go, żeby rozczesać te je dwabne sploty i je rozpuścić. A co do jej figury, to z trudem ukrywał podziw. Pani Babbacombe miała bowiem jedną z najbardziej powab nych sylwetek, jakie zdarzyło mu się widzieć w ciągu dłu gich lat. Podeszła bliżej, a on popatrzył na nią pytająco. - Jest pani gotowa? - Dziękuję, tak. Lucinda zawahała się na widok wysokiego stopnia, ale już w następnej chwili poczuła, że jej kibić obejmują silne dłonie i została bez wysiłku podsadzona na siedzenie. Wstrzymała oddech i spotkała niewinne wyczekujące spojrzenie Heather. Nie pokazując po sobie, że jest nieco wzburzona, usadowiła się wygodnie. Nie miała okazji obco wać z dżentelmenami pokroju pana Lestera, więc pomyślała, że może takie gesty są czymś normalnym. Jednakże równocześnie miała pewność, że sytuacja, w której się znalazła, nie jest bynajmniej normalna. Jej wy bawca zarzucił na szerokie ramiona płaszcz, ozdobiony, jak zauważyła, kilkoma pelerynami, a potem wsiadł do kariolki i ujął w ręce lejce. Naturalnie siedział obok niej. Lucinda z promiennym uśmiechem pomachała na do wi dzenia Agacie, starając się nie zwracać uwagi na fakt, że twarde udo sąsiada napiera na jej udo i że jej ramię styka się z jego ramieniem. Harry nie przewidział, że w kariolce będzie tak ciasno, a ciasnota ta i jego przyprawiała o zmieszanie. - Czy panie jechały z Cambridge? - zapytał, by rozładować napięcie.
- Tak - odrzekła skwapliwie Lucinda. - Mieszkałyśmy | tam przez tydzień. Miałyśmy zamiar wyjechać zaraz po lun chu, ale spędziłyśmy godzinkę w ogrodach. Przekonałyśmy się, że są bardzo piękne. Jej akcent był wykwintny i nie zdradzał, z jakich okolic; * dama pochodzi, czego nie można było tak do końca powie dzieć o akcencie jej pasierbicy. Gdy powóz ruszył, Harry po cieszał się, że przebycie dwóch mil zajmie zaledwie kwa drans, wliczając w to drogę przez miasto. - Ale nie pochodzą panie z tych okolic? - Nie. Pochodzimy z Yorkshire. Choć w tej chwili mo-1 głybyśmy nazwać siebie raczej Cygankami - dodała Lucinda z uśmiechem. - Cygankami? Jak to? Lucinda spojrzała na Heather. - Mój mąż zmarł ponad rok temu. Majątek przeszedł 1 w ręce jego kuzyna, więc zdecydowałyśmy z Heather, że spędzimy roczny okres żałoby na podróżach po kraju. Żadna z nas przedtem nie podróżowała. Harry omal nie jęknął. Ta kobieta jest wdową, piękną I wdową, która właśnie zakończyła żałobę, wdową nie zwią zaną z nikim prócz swojej pasierbicy. Próbując usilnie ukryć przed samym sobą zainteresowanie jej osobą, wdzięcznymi kształtami przylegającymi dzięki cokolwiek obfitszej tuszy Heather Babbacombe do jego boku, starał się skupić na jej słowach. Zmarszczył brwi i zapytał: High -
Gdzie planują panie zatrzymać się w Newmarket? Pod Herbem - odrzekła Lucinda. - To jest chyba na Street, prawda? Tak, rzeczywiście.
Harry zacisnął usta. Gospoda Pod Herbem znajdowała się naprzeciwko Klubu Dżokejów. - Czy mają panie zarezerwowane pokoje? - zapytał, po czym dostrzegł zdziwienie na twarzy swojej rozmówczyni. W tym tygodniu odbywają się wyścigi. - Naprawdę? - Lucinda zmarszczyła brwi. - Czy to oznacza, że w mieście będzie dużo ludzi? - Bardzo dużo. Zjadą się tu wszyscy rozpustnicy i uwodziciele z Londy nu, pomyślał, ale nic nie powiedział. Ostatecznie los pani Babbacombe to nie jego sprawa. Z pewnością nie jego. Pani Babbacombe jest wdową i to nawet na dodatek dojrzałą do uwiedzenia, ale wdową cnotliwą - i w tym cały problem. Miał zbyt wiele doświadczenia, by nie być świadomym, że takie wdowy istnieją, a co więcej, wiedział też, że taka właś nie wdowa mogłaby najłatwiej spowodować jego upadek. Pani Babbacombe była piękną wdową, którą jednak pozosta wi nietkniętą. Tak pomyślawszy, stłumił pożądanie, które okazało się nieoczekiwanie silne. W oddali pojawiły się pierwsze z rzadka rozsiane domki. Harry skrzywił się. - Czy ma pani kogoś znajomego, u kogo mogłyby się pa nie zatrzymać? - Nie... ale jestem pewna, że znajdziemy gdzieś kwate rę - powiedziała Lucinda. - Jeżeli nie Pod Herbem, to Pod Zieloną Gęsią. Poczuła, że jej towarzysz aż drgnął na te słowa. Odwróciła się i napotkała jego niedowierzający i niemal przerażony wzrok. - Tylko nie tam!
— - « E
20
— J
Harry nawet nie starał się ukryć wzburzenia. Jego protest został przyjęty ze zmarszczonymi brwiami. - A dlaczego nie? Harry otworzył usta, lecz zabrakło mu słów. - Mniejsza z tym. Po prostu proszę przyjąć do wiadomo ści, że nie mogą panie mieszkać Pod Zieloną Gęsią. Lucinda była nieprzejednana. - Jeżeli wysadzi nas pan Pod Herbem - powiedziała, podnosząc wysoko głowę - to z pewnością sobie poradzimy. Harry'emu stanął przed oczami obraz podwórza i głównej sali gospody - o tej porze roku pełnych mężczyzn o szero kich barach, eleganckich dżentelmenów bywalców, z któ rych większość dobrze znał. Wyobraził też sobie doskonale, jak się będą uśmiechali na widok wchodzącej pani Babbacombe. - Nie - rzekł stanowczo. Lucinda popatrzyła na niego szeroko otwartymi o-j czarni. - Co, na miłość boską, chce pan przez to powiedzieć? Harry zacisnął zęby. Choć skupił się na powożeniu i wy mijaniu mnóstwa pojazdów tłoczących się na głównej ulicy Newmarket, potrafił zauważyć zdziwione spojrzenia, jakie ścigały kobietę siedzącą u jego boku. Już sam fakt, że z nim przyjechała, że była z nim widziana, sprawił, że koncentro wała się na niej uwaga całego miasta. - Nawet gdyby Pod Herbem były wolne pokoje, w co wątpię, nie jest to miejsce odpowiednie dla pań podczas wy ścigów - oznajmił. - Słucham pana? - zapytała zdumiona Lucinda, a potem dodała: - Proszę pana, pan nas wybawił z opresji... jesteśmy
za to panu winne wdzięczność. Jednak ja potrafię samodziel nie znaleźć kwaterę w tym mieście. - Bzdury. - Co takiego? - Nie ma pani pojęcia, czym jest to miasto podczas wy ścigów, bo gdyby pani je miała, to nie przyjechałaby pani teraz tutaj - powiedział Harry, spoglądając na Lucindę z iry tacją. - Do diabła, niech się pani rozejrzy naokoło! Lucinda zauważyła już dużą liczbę mężczyzn przechadza jących się po wąskich chodnikach. A także tych, którzy w sportowych powozach i konno poruszali się po ulicach. Wszędzie widziała dżentelmenów. I tylko dżentelmenów. Heather kuliła się na siedzeniu, nie przyzwyczajona do męskich taksujących i uwodzicielskich spojrzeń. - Lucindo...? - powiedziała niepewnie. Lucinda poklepała ją po dłoni. A potem napotkała taksu jący wzrok dżentelmena w małym powoziku. Odpowiedziała mu lodowatym spojrzeniem. - Jednakże - powiedziała - jeżeli pan wysadzi nas... Jej słowa zginęły w zgiełku, a Harry w tej samej chwili popędził konie i kariolka potoczyła się szybko naprzód. Lucinda obejrzała się na szyld, który właśnie minęli. - Ależ to gospoda Pod Herbem! - zawołała. - Pan ją minął. Harry kiwnął głową z ponurą miną. Lucinda spiorunowała go wzrokiem. - Proszę się zatrzymać - rozkazała. - Nie mogą panie mieszkać w mieście. - Możemy! - Po moim trupie!
Harry, uświadomiwszy sobie, co mówi, zdumiał się. Za mknął oczy. Co się ze mną dzieje? - pomyślał, a potem, otworzywszy oczy, spojrzał ze złością na kobietę siedzącą obok. Zaczynała się czerwienić - z gniewu. Przez moment przez głowę przemknęła mu myśl, że jest ciekaw, jak by wy glądała, gdyby się zarumieniła z pożądania. - Czy pan nas porywa? - zapytała Lucinda tonem osoby mającej ochotę zmordować rozmówcę. Główna ulica miasta się skończyła. Ruch zmalał. Harry popędził konie. Gdy zamilkły już za nimi odgłosy innych ko pyt końskich na braku, spojrzał na Lucindę i powiedział: - Proszę to uważać za przymusową repatriację.
ROZDZIAŁ DRUGI - Przymusową repatriację? - zapytała zdumiona Lu cinda. Harry spiorunował ją wzrokiem. - Miasto podczas wyścigów to nie miejsce dla pani. Lucinda odpowiedziała równie gniewnym spojrzeniem. - To ja decyduję o tym, co jest dla mnie odpowiednim miejscem, panie Lester. Harry patrzył na swoje siwki z nieprzejednanym wyrazem twarzy. Lucinda - prosto przed siebie, marszcząc gniewnie brwi. - Dokąd pan nas wiezie? - zapytała w końcu. - Do mojej ciotki, lady Hallows. Mieszka za miastem. Wiele lat upłynęło od czasu, gdy Lucindzie ktokolwiek rozkazywał. Podniósłszy więc z godnością głowę, dawała do zrozumienia, że i teraz się na to nie zgadza. - Skąd pan wie, że pańska ciotka nie ma właśnie gości? - Jest od wielu lat wdową i prowadzi spokojne życie. Harry skręcił w boczną drogę. - Ma do dyspozycji ogromny dom... i będzie zachwyco na, mogąc panią poznać. Lucinda wzruszyła ramionami. - Tego pan nie może wiedzieć. Harry zareagował na te słowa uśmiechem wyższości.
.—.«-™«SBŁ
24
-a*——«fl
Heather, która w chwili, gdy opuścili miasto, odzyskała! animusz, uśmiechnęła się do Lucindy. Najwyraźniej wrócił jej dobry humor, a niespodziewana zmiana planów nie wzbu-3 dzała obaw. Lucinda, rozdrażniona, patrzyła przed siebie. Po dejrzewała, że nie ma sensu protestować, przynajmniej do-') póki nie spotkają się z lady Hallows. Do tego czasu nie możej zrobić niczego, by odzyskać przewagę, gdyż obecnie należy] ona do tego irytującego dżentelmena, który siedzi obok.| W jego rękach znajdują się także lejce. Spojrzała z ukosa na| te ręce i zobaczyła długie szczupłe palce i piękne dłonie. Za-d uważyła je już wcześniej. Ku jej przerażeniu, wspomnienie, to wywołało dreszcz. Postarała się go opanować, żeby oni siedząc tak blisko, nic nie poczuł, gdyż wtedy z pewnością domyśliłby się przyczyny. - Hallows Hall. Podniosła wzrok i ujrzała imponującą bramę, przez która wjeżdżało się w cienistą aleję wysadzaną wiązami. Aleja wiła) się łagodnie po z lekka nachylonym terenie, by następnie] zbiec w dół, odsłaniając piękny widok na faliste trawniki ota-i czające obrośnięte trzcinami jezioro i duże drzewa w oddali., - Jak tu pięknie! - powiedziała z zachwytem Heather. ' Domostwo, zbudowane stosunkowo niedawno z kamienia; w kolorze miodu, stało na wzgórzu. Na jego ścianach rozpo ścierała swoje zielone palce winorośl. Naokoło rosło mnó-1 stwo róż, od strony jeziora niosły się głosy kaczek. Gdy Harry zatrzymał kariolkę, na.ich spotkanie wyszedł] stary sługa. - Spodziewaliśmy się pana w tym tygodniu. Harry uśmiechnął się na to szeroko. - Dobry wieczór, Grimms. Czy ciotka jest w domu?
^^^mmmuKSmi
2 5
as**-—-
- Tak, proszę pana, tak... I będzie bardzo zadowolona, że pana widzi. Dobry wieczór paniom. Grimms zdjął czapkę przed Lucindą i Heather. Lucinda uśmiechnęła się, zachowując jednak pewien dys tans. Hallows Hall przypomniał jej o dawno zapomnianym życiu, jakie wiodła przed śmiercią rodziców. Harry wyskoczył z kariolki, po czym pomógł wysiąść jej i Heather. Drzwi się otworzyły, a w nich pojawiła się chuda ko bieta o kanciastych rysach, o dobre dwa cale wyższa od Lucindy. - Harry, mój chłopcze! Spodziewałam się ciebie. A kogo to mi przywiozłeś? Na Lucindę spojrzały ciemnobłękitne oczy, przenikliwe i inteligentne. - Ale o czym to ja myślę? Proszę wejść, proszę, proszę! Ermyntruda, lady Hallows, zaprosiła gości do holu skinie niem ręki. Lucinda przekroczyła próg i natychmiast znalazła się w ciepłym, eleganckim, a zarazem przytulnym wnętrzu. Harry ujął dłoń ciotki i skłonił się nad nią, a potem poca łował ciotkę w policzek. - Jesteś jak zawsze wytworna - powiedział, patrząc na jej suknię w kolorze topazu. Ermyntruda otworzyła szeroko oczy. - Co ja słyszę? Takie puste słowa? Z twoich ust? Harry, zanim wypuścił jej dłoń ze swojej, ścisnął ją ostrze gawczo. - Pozwól, ciociu, że ci przedstawię panią Babbacombe. Tuż za miastem złamało się koło w jej powozie. Chciała za-
mieszkać w mieście, lecz przekonałem ją, by zmieniła decy zję i zaszczyciła cię swoim towarzystwem. Słowa płynęły gładko z jego ust. Lucinda, dygnąwszy, po-jl słała mu lodowate spojrzenie. - Świetnie! - Ciotka Em rozpromieniła się i uścisnęła dłoń Lucindy. - Moja droga, nie ma pani pojęcia, jak ja się czasami nudzę, siedząc tutaj na wsi. Harry ma rację- nie mo że pani mieszkać w mieście podczas wyścigów. - Tu jej nie bieskie oczy skierowały się na Heather. - A to, kto to jest? I Lucinda przedstawiła pasierbicę, a dziewczyna, z rados nym uśmiechem, wykonała głęboki dyg. Em wyciągnęła dłoń i wzięła Heather pod brodę, żeby lepiej przyjrzeć się jej twarzy. - Hm, śliczna. Za rok czy dwa będziesz miała powodze nie - powiedziała, a potem, marszcząc brwi, zaczęła się za stanawiać: - Babbacombe, Babbacombe... Czy nie z tych ze Staffordshire? Lucinda uśmiechnęła się. - Z Yorkshire - wyjaśniła, a gdy gospodyni zmarszczyła 1 brwi jeszcze bardziej, dodała: - Zanim wyszłam za mąż, na zywałam się Gifford. - Gifford? - Em spojrzała na Lucindę szeroko otwartymi 1 oczami. - Wielkie nieba! Dziecko! Więc pani jest na pewno córką Melrose'a Gifforda. A matką pani była Celia Parkes. I Lucinda, zaskoczona, kiwnęła głową i w tejże chwili zna- j lazła się w wonnych objęciach starej damy. - Znałam twego ojca, moja droga! - Em nie posiadała się 1 z radości. - Byłam serdeczną przyjaciółką jego starszej sio stry, ale znałam całą rodzinę. Oczywiście po tym skandalu I wiadomości o Celii i Melrosie docierały do nas tylko z rząd-
ka ale przysłali nam list z zawiadomieniem o twoich naro dzinach. - Em zmarszczyła nos. - No cóż, twoi dziadkowie, z obu stron, byli strasznymi uparciuchami. Harry próbował przyswoić sobie tę lawinę informacji. Lucinda, która to zauważyła, zaczęła się zastanawiać, jak on się czuje, dowiedziawszy się, że uratował owoc niegdysiejszego skandalu. - Pomyśl tylko, moja droga - perorowała wciąż podnie cona Em - nie przypuszczałam, że cię kiedykolwiek poznam. Niewiele osób oprócz mnie pamięta tę historię. Musisz mi ją opowiedzieć ze szczegółami. - Starsza pani przerwała, żeby zaczerpnąć powietrza. - Fergus wniesie wasze bagaże i po każe wam pokoje, ale po herbacie. Musicie być spragnione. Kolacja będzie o szóstej, więc nie musimy się spieszyć. Lucinda wraz z Heather zostały wprowadzone do salonu. Na jego progu Lucinda obejrzała się. To samo zrobiła Em. - Nie zostajesz z nami, prawda, Harry? - zapytała. Harry czuł ogromną pokusę, żeby to uczynić. Ale, nie mo gąc oderwać wzroku od kobiety stojącej obok jego ciotki, zmusił się do tego, żeby pokręcić przecząco głową. - Nie - odparł i przeniósł spojrzenie na twarz ciotki. Odwiedzę was któregoś dnia w przyszłym tygodniu. Em pokiwała głową. Wiedziona odruchem Lucinda odwróciła się i przeszła przez hol. Zatrzymała się przed Harrym i spojrzała w jego zielone oczy. - Nie wiem, jak mam panu dziękować za pomoc, panie Lester. Był pan dla nas taki dobry. - Pani - powiedział, ujmując wyciągniętą dłoń i, patrząc Lucindzie w oczy, podniósł tę dłoń do ust - cała przyjemność
po mojej strome. - Zapewniam panią - dodał jeszcze - ż©'j pani służba będzie wiedziała, gdzie panią znaleźć. Będą! wszyscy tutaj, zanim zapadnie noc, jestem tego pewien. Lucinda skłoniła lekko głowę, nie czyniąc żadnego wysił-j ku, by wycofać dłoń z uścisku jego palców. - Dziękuję panu jeszcze raz. - To drobiazg, droga pani. Być może spotkamy się jesz-] cze kiedyś... na przykład w sali balowej. Czy mogę miea nadzieję, że zatańczy pani ze mną wtedy walca? Lucinda z wdziękiem potwierdziła. - Byłby to dla mnie zaszczyt... jeżeli tylko się spotkamy.! Przypominając sobie, nieco poniewczasie, że ta kobieta> zbytnio go pociąga, Harry postanowił panować nad sobąa Skłonił się, a potem wypuszczając dłoń Lucindy, kiwnął gło| wą w kierunku ciotki. Spojrzawszy po raz ostatni na LucinJ dę, idąc krokiem pełnym gracji, opuścił hol i wyszedł z domu. - Agata jest ze mną od zawsze - wyjaśniła Lucinda. 4 Była pokojówką mojej matki, kiedy się urodziłam. Amy była] służącą w Grange, majątku mojego męża. Wzięłyśmy ja ze sobą, żeby Agata mogła ją wyszkolić na pokojówkę dla Heather. - Na dobrą pokojówkę - wtrąciła Heather. Znajdowały się w jadalni i spożywały wspaniały posiłeki przygotowany, jak poinformowała je Em, na ich cześć. Aga! ta, Amy i Sim przyjechali godzinę wcześniej eskortowana przez Joshuę, dwukołowym wózkiem konnym pożyczonym] z gospody Pod Herbem. Joshua wrócił do Newmarket, żeby] dopilnować naprawy powozu. Agata, dostawszy się pod opie-
kuńcze skrzydła korpulentnej gospodyni, pani Simmons, od poczywała w pokoiku na poddaszu. Okazało się, że kostkę a tylko zwichniętą, a nie złamaną. Amy musiała pomóc m ubrać się zarówno Lucindzie, jak i Heather, z czego wywią zała się doskonale. Tak w każdym razie sądziła Em, patrząc na obie panie. - Tak więc - powiedziała, wycierając delikatnie usta ser wetką i dając znak Fergusowi, że może zabrać wazę z zu pą - możesz, moja droga, zacząć od samego początku. Chcę wiedzieć, co się działo z tobą od śmierci rodziców. Szczerość tej prośby sprawiła, że nie była ani trochę nie grzeczna. Lucinda uśmiechnęła się i odłożyła łyżkę. Heather, ku zachwytowi Fergusa, nabierała sobie zupy po raz trzeci. -, Jak pani wie, moi dziadkowie nie uznali małżeństwa rodziców, więc nie miałam z nimi żadnego kontaktu. Gdy zdarzył się wypadek, miałam czternaście lat. Na szczęście nasz stary prawnik znalazł adres siostry mojej matki i ona zgodziła się wziąć mnie do siebie. - Niech się zastanowię - powiedziała Em, mrużąc oczy - to musiała być Cora Parkes. Czy tak? Lucinda potwierdziła kiwnięciem głowy. - Majątek rodzinny Parkesów podupadł wkrótce po ślu bie moich rodziców. Wycofali się z życia towarzyskiego, a Cora wyszła za pana Ridleya. - Niemożliwe! - Em była wyraźnie zachwycona. - No, no, do jakich to dochodzi upadków z wysokości. Twoja ciot ka Cora była jedną z najbardziej nieprzejednanych osób, gdy chodziło o pogodzenie się z twoimi rodzicami. - Em uniosła szczupłe ramiona. - Śmiem twierdzić, że to zemsta losu. Więc mieszkałaś u nich, dopóki nie wyszłaś za mąż?
30
Lucinda zawahała się, a potem kiwnęła głową. Em zauważyła jej wahanie i spojrzała bystro na Heather. To z kolei spostrzegła Lucinda i pospieszyła z wyjaśnie niem: • - Ridleyowie nie byli zachwyceni tym, że z nimi miesz kam. Zapewnili mi dom, pragnąc wykorzystać moje talenty ! i zrobić ze mnie guwernantkę swoich dwóch córek. Zamie rzali jak najszybciej wydać mnie za mąż. Em patrzyła na Lucindę przez dłuższą chwilę, a następnie powiedziała: - To mnie nie dziwi. Cora zawsze dbała tylko o własne sprawy. - Gdy miałam szesnaście lat, zaaranżowali małżeństwo z właścicielem młyna, panem Ogleby. Heather podniosła wzrok znad zupy, wzdrygając się z obrzydzeniem. - To był okropny stary ropuch - poinformowała z humorem starą damę. - Na szczęście dowiedział się o tym mój ojciec, bo Lucinda udzielała mi lekcji. I to on ożenił się z Lucinda. Wypowiedziawszy te słowa, Heather wróciła do swojej zupy. Na twarzy Lucindy pojawił się czuły uśmiech. - Rzeczywiście, Charles okazał się moim wybawcą. Do piero niedawno dowiedziałam się, że przekupił moich krew nych, żeby się ze mną ożenić. On sam nigdy mi o tym nie wspomniał. Em kiwnęła głową z aprobatą. - Miło nii słyszeć, że są w tamtych okolicach dżentelme ni. Tak więc zostałaś panią Babbacombe i zamieszkałaś w... Grange, prawda?
- Tak. Heather w końcu zjadła zupę, a Lucinda nabrała sobie karpia, którym poczęstował ją Fergus. - Charles był z pozoru średnio zamożnym dżentelme nem. W rzeczywistości miał sporą liczbę gospód w różnych częściach kraju. Był bardzo bogaty, ale lubił spokojne życie. Gdy się ze mną żenił, miał już prawie pięćdziesiąt lat. Z bie giem czasu nauczył mnie wszystkiego o swoich inwesty cjach i o zarządzaniu nimi. Przez kilka lat chorował. Śmierć, gdy przyszła, okazała się dla niego wyzwoleniem. Dzięki zdolności przewidywania sprawił, że potrafiłam wykonywać za niego całą pracę. Lucinda uniosła wzrok i zobaczyła, że ich gospodyni przygląda się jej uważnie. - A kto jest teraz właścicielem tych gospód? - zapytała Em. Lucinda uśmiechnęła się. - My - to znaczy Heather i ja. Majątek Grange dostał się w ręce bratanka Charlesa, Mortimera Babbacombe'a, ale prywatny majątek Charlesa nie był częścią majoratu. Starsza pani oparła się wygodnie i popatrzyła na nią ze szczerym uznaniem. - Więc dlatego przyjechałyście tutaj. Jesteście właściciel kami gospody w Newmarket? Lucinda kiwnęła głową potakująco. - Po otwarciu testamentu Mortimer zażądał, żebyśmy w przeciągu tygodnia opuściły Grange. - Łajdak! - oburzyła się Em. - Jak można tak traktować wdowę pogrążoną w żałobie? - Cóż, z własnej woli zaproponowałam, że opuszczę ma-
jatek, kiedy on zechce. Choć nie przypuszczałam, że będzie mu się tak spieszyło. Przedtem nawet nas nie odwiedzał. Heather zachichotała. - Wszystko to wyszło w końcu na dobre - zauważyła. - To prawda - potwierdziła Lucinda, odsuwając talerz. Nie miałyśmy żadnego mieszkania, więc postanowiłyśmy < wynieść się do jednej z naszych gospód, położonej niedaleko Grange* gdzie nas nie znano. Gdy się tam znalazłyśmy, zo- j rientowałani się, że gospoda przynosi o wiele większe zyski, niż to wynikało z rachunków. Pan Scrugthorpe był nowym współpracownikiem. Charles zatrudnił go na kilka miesięcy przed swoją śmiercią, po zgonie starego pana Matthewsa. i Niestety Charles, przeprowadzając rozmowę z panem Scrugthorpe'em, czuł się bardzo źle, a my z Heather były śmy wtedy w mieście. Krótko mówiąc, Scrugthorpe fałszo wał rachunki. Wezwałam go do siebie i zwolniłam. Lucinda uśmiechnęła się, patrząc w twarz swojej gospo dyni. - Później doszłyśmy z Heather do wniosku, że jeżdżenie po kraju od gospody do gospody to doskonały sposób na przeżycie roku żałoby. Charles z pewnością poparłby ten po mysł. Em chrząknęła, a jej chrząknięcie wyrażało uznanie dla rozsądku Charlesa. - Wygląda na to, że twój ojciec, moja panienko, był bar dzo zdolnym człowiekiem. - Był kochany. Szczera twarzyczka Heather posmutniała, dziewczyna za- I mrugała gwałtownie oczami, a potem spuściła wzrok. - Zatrudniłam nowego człowieka do pomocy, pana Mab-
berly'ego - mówiła dalej Lucinda, odwracając uwagę od smutnego tematu. - Jest młody, ale bardzo dobrze daje sobie radę. - I uwielbia Lucindę - wtrąciła Heather, nakładając sobie drugą porcję deseru. - Tak powinno być - odrzekła Em. - No cóż, panno Gifford, twoi rodzice byliby z ciebie dumni. Niezależna, dobrze ra dząca sobie kobieta, licząca sobie - ile? Dwadzieścia sześć lat? - Dwadzieścia osiem. Lucinda uśmiechnęła się niepewnie. Były bowiem chwile, takie jak ta, kiedy nagle zastanawiała się, czy życie jej nie omija. - Świetnie, świetnie - chwaliła Em. - Kobieta nie powin na być bezradna. - Spojrzała na talerz Heather, który był wreszcie pusty. - Jeżeli już skończyłaś posiłek - powiedzia ła - to proponuję, żebyśmy przeszły do salonu. Czy któraś z was gra na fortepianie? Potrafiły grać obie i z chęcią zabawiały swoją gospody nię, grając różne melodie i sonaty - dopóki Heather nie za częła ziewać. Lucinda zaproponowała, by poszła spać, co uczyniła, omijając w drzwiach służącego z herbatą. - No cóż, miałyśmy dzień pełen przygód. - Lucinda usiadła wygodniej w fotelu przy kominku z filiżanką herba ty. - Unosząc wzrok, uśmiechnęła się do Em. - Nie wiem, jak pani dziękować, lady Hallows, za to, że przyjęła nas pani pod swój dach. - Nie ma o czym mówić - prychnęła Em. -1 proszę cię, nie tytułuj mnie. Zwracaj się do mnie po imieniu, tak jak to czynią wszyscy w rodzinie. Jesteś córką Melrose'a, więc dla mnie prawie krewną.
Lucinda uśmiechnęła się z lekkim wahaniem. - A więc... Em. Od jakiego imienia to jest zdrobnienie? Od Emma? Em zmarszczyła nos. - Ermyntruda. Lucinda z trudem powstrzymała uśmiech. - 0 - powiedziała cicho. - Bracia wymyślali mi bardzo różne zdrobnienia. Jednak gdy na świat zaczęli przychodzić moi bratankowie, postano wiłam, że ma to być Em i tylko Em. - Bardzo rozsądnie. Zapadła cisza. Obie damy rozkoszowały się herbatą. Po chwili milczenie przerwała Lucinda. - Czy masz wielu bratanków? Oczy Em zabłysły pod ciężkimi powiekami. - Jest ich sporo, ale najbardziej musiałam się strzec Har- I ry'ego i jego braci. To były najgorsze urwisy. Lucinda poruszyła się w fotelu. - Harry ma wielu braci? - Tylko dwóch, ale to zupełnie wystarczy. Najstarszy jest Jack - mówiła wesoło Em. - Ma... niech pomyślę... ma te raz trzydzieści sześć lat. Następny jest Harry, o dwa lata młodszy. Potem jest przerwa na ich siostrę Lenorę, która parę lat temu wyszła za Eversleigha i ma dwadzieścia sześć lat, co oznacza, że Gerald ma dwadzieścia cztery. Ich matka zmarła wiele lat temu, ale mój brat żyje. - Em uśmiechnęła się szeroko. - Myślę, że będzie żył co najmniej dopóty, do póki nie przyjdzie na świat jego wnuk i dziedzic nazwiska. Kłótliwy stary głupiec. - Ten ostatni komentarz wypowie dziany został tonem czułym i serdecznym. - Ja najwięcej
„»»—•••«•*..
:»3
miałam do czynienia z chłopcami, a Harry był zawsze moim ulubieńcem. Ma błogosławieństwo aniołów i zarazem diab łów, ale jest dobrym chłopcem. - Tu Em przymrużyła oczy i dodała: - To znaczy dobrym w głębi serca. Podobnie zresztąjakjego bracia. Ostatnio najczęściej widujęjego i Geralda, bo Newmarket jest tak blisko. Harry prowadzi stadninę Lesterów, która - chód mówię to ja, nie znająca się wcale na koniach, bo to taki nudny temat - jest rzeczywiście jedną z najwspanialszych stadnin w kraju. - Naprawdę? Na twarzy Lucindy nie było najmniejszego śladu znu dzenia.- Tak. - Em kiwnęła głową. - Harry zwykle przyjeżdża, żeby zobaczyć, jak jego konie sprawują się na torze. Sądzę, że w tym tygodniu zobaczę także Geralda. Na pewno będzie chciał pochwalić się swoim nowym faetonem. Gdy był tu ostatnio, mówił mi, że chce kupić taki powozik. Może sobie na to pozwolić, teraz, gdy rodzina jest tak zasobna. Lucinda spojrzała na Em pytająco. Starsza pani nie czekała, aż sformułuje pytanie. Machając ręką, wyjaśniła: - Lesterowie kiedyś nie mieli pieniędzy... mieli posiad łości, dobre wychowanie, ale gotówki im brakowało. Jednak obecna generacja zainwestowała w zeszłym roku w pewne przedsiębiorstwo transportowe i teraz cała rodzina opływa w dostatki. - O! Lucinda przypomniała sobie natychmiast kosztowny i elegancki strój Harry'ego Lestera. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że mógłby być ubrany inaczej. Jego bardzo
wyrazisty obraz pojawił się w jej umyśle, żywy, czarowny. Chcąc się go pozbyć, pokręciła głową i stłumiła ziew nięcie. - Obawiam się, że nie stanowię w tej chwili zbyt inte resującego towarzystwa, droga lady... to znaczy Em. -j Uśmiechnęła się. - Chyba lepiej pójdę w ślady Heather. Starsza pani skinęła głową. - Zobaczymy się więc rano, moja droga. Lucinda wyszła, pozostawiając starą damę wpatrzoną w ogień. Dziesięć minut później, leżąc z głową wtuloną w podusz kę, zamknęła oczy, by... ujrzeć pod powiekami obraz Harry'ego Lestera. Powróciły wspomnienia całego dnia, a wśród nich centralne miejsce zajmował właśnie on oraz wszystko to, co się między nimi wydarzyło. Gdy Lucinda przypomnia ła sobie, jak się rozstawali, zaczęło ją nękać pytanie: Jak by się czuła, tańcząc z nim walca? O milę stamtąd, w gospodzie Pod Herbem, przy narożnym stole siedział elegancko ubrany Harry Lester i lustrował wzrokiem pomieszczenie baru. Kłęby dymu tytoniowego spowijały tłum mężczyzn. Byli tu dżentelmeni i stajenni, do radcy w sprawach wyścigów i bukmacherzy. Wszyscy bar dzo zaaferowani, bo na drugi dzień rano miały się odbyć pier wsze gonitwy. Podeszła szynkarka, kołysząc biodrami. Postawiła na sto le kufel najprzedniejszego piwa i uśmiechnęła się nieśmiało. Uniosła pytająco brwi, gdy Harry rzucił jej na tacę monetę. Ich oczy się spotkały. Harry uśmiechnął się, ale pokręcił głową. Dziewczyna odwróciła się rozczarowana. Harry pod-
^ - * *
"^37
niósł do ust pieniące się piwo i upił łyk. Opuścił zaciszną sal kę, w której przebywali jedynie wtajemniczeni, gdyż bez przerwy pytano go o tę rozkoszną kobietkę, z którą widziano go po południu. Wyglądało na to, że widziało ich całe Newmarket. No i oczywiście wszyscy jego przyjaciele i znajomi bar dzo chcieli dowiedzieć się, jak ta dama ma na imię. I dokąd się udała. Nie dostarczył im żadnej z tych informacji. Powiedział tylko, że dama jest znajomą jego ciotki, a on eskortował ją do domu lady Hallows. To wystarczyło, by większość przestała się damą intere sować. Większość wiedziała, kim jest jego ciotka. Harry'ego zmęczyły te wszystkie wykręty, zwłaszcza że sam daremnie próbował zapomnieć o pani Babbacombe. O niej i o jej urodzie. Zły na siebie, usiłował skupić się na piwie oraz na myśle niu o koniach, które zwykle stanowiły dla niego fascynujący temat. - Więc tutaj pan siedzi! Szukałem pana wszędzie. Co pan tutaj robi? Na stojące obok krzesło opadł Dawlish. - Nawet nie pytaj - poradził mu Harry, a potem gdy szynkarka, udając obojętność, podała jego stajennemu kufel, zapytał: - No i jak brzmi wyrok? Dawlish spojrzał na niego ponad krawędzią kufla. - Dziwne - powiedział niewyraźnie. Unosząc brwi ze zdziwienia, Harry popatrzył uważnie na swego wiernego giermka. - Dziwne?
Chodziło o to, że Dawlish wraz z Joshuą zaprowadzili do powozu stelmacha. - Wszyscy trzej, ja, Joshua i stelmach, jesteśmy tego sa mego zdania. - Dawlish postawił kufel i obtarł sobie pianę z warg. - Pomyślałem, że pan to powinien wiedzieć. - Co powinienem wiedzieć? - Że oś tego koła została podpiłowana... przed wypad kiem. Ktoś także majstrował przy szprychach. Harry zmarszczył brwi. - Dlaczego? - Nie wiem, czy pan zauważył, ale na tym odcinku drogi, przez który przejeżdżał powóz, było bardzo dużo kamieni. Gdzie indziej ich nie było, tylko tam. Stangret nie mógł ich wszystkich ominąć. A poza tym one leżały tuż za zakrętem, więc nie mógł ich zobaczyć zawczasu i zatrzymać koni. - Pamiętam te kamienie. Chłopak je usunął, żebym mógł przejechać kariolką. - Tak, powóz nie mógł ich ominąć. Po uderzeniu kołem w taki kamień oś i szprychy musiały popękać. Harry'ego przeniknął zimny dreszcz. Przypomniał sobie pięciu ludzi na koniach oraz wóz ukryty między drzewami. Gdyby to nie był okres wyścigów konnych, na tej drodze o tej porze dnia nie byłoby nikogo. Popatrzył na Dawlisha. A Dawlish na niego. - Zastanawiające, prawda? Harry pokiwał głową z ponurą miną. - Rzeczywiście, zastanawiające - przyznał i nie spodo bało mu się bynajmniej to, co przyszło mu teraz do głowy.
ROZDZIAŁ TRZECI - W tej chwili przyprowadzę pański zaprzęg, proszę pana. Harry kiwnął głową z roztargnieniem, a Dawlish pospieszył do stajni. Naciągając rękawiczki, Harry stanął przed głównym wejściem do gospody, żeby poczekać na kariolkę. Przed nim rozciągało się podwórze. Panował tutaj ruch i rejwach. Goście udawali się na tory wyścigowe, mając na dzieję, że dzisiaj coś wygrają. Harry skrzywił się. Nie miał zamiaru pójść w ich ślady. Musiał zająć się sprawami pani Babbacombe. Przestał prze konywać sam siebie, że nie powinno go to obchodzić. Po tym, czego dowiedział się wczoraj, czuł się w obowiązku za dbać ojej bezpieczeństwo. Była w końcu gościem jego ciot ki. Zamieszkała w Hallows Hall za jego namową. Te dwa fa kty bez wątpienia usprawiedliwiały jego zainteresowanie. - Pójdę zobaczyć się z Hamishem, dobrze, proszę pana? Harry odwrócił się i zobaczył Dawłisha. Hamish, jego główny stajenny, miał przyjechać wczoraj z kilkoma czystej krwi końmi wyścigowymi i umieścić je w stajniach obok to ru. Harry kiwnął głową. - Sprawdź, czy Thistledown wygoiły siępęciny. Bo jeżeli nie, to nie weźmie udziału w gonitwie. - Dobrze, proszę pana. Czy mam powiedzieć Hamishowi, że pan wkrótce przyjedzie ją zobaczyć?
- Nie. - Harry przyjrzał się swoim urękawicznionym dło-' niom. - Muszę tym razem polegać wyłącznie na was. Mam inne, pilniejsze sprawy do załatwienia. Dawlish popatrzył na niego podejrzliwie. - Pilniejsze niż sprawa najlepszej klaczy z nadwerężoną pęciną? - prychnął. - Chciałbym wiedzieć, co może być pil niejsze. Harry nie pofatygował się, żeby go oświecić w tym względzie. - Zapewne wpadnę w porze obiadu. Pomyślał, że jego podejrzenia są prawdopodobnie bez podstawne. To przypadek, że dwie kobiety podróżujące bez eskorty zwróciły uwagę mężczyzn przyczajonych w kępie drzew. - Dopilnuj tego, co ci zleciłem. - Tak, proszę pana - powiedział zniechęconym tonem Daw lish i, spojrzawszy jeszcze raz na swego pana, oddalił się. Stajenny z gospody przyprowadził właśnie kariolkę. - Przednie konie - powiedział z szacunkiem. - To prawda. Harry ujął lejce. Siwki był gotowe do drogi. Skinąwszy głową stajennemu, Harry już miał w efektowny sposób opu ścić podwórze, gdy rozległ się okrzyk: - Harry! Harry z westchnieniem powściągnął swoje niecierpliwe ogiery. - Dzień dobry, Geraldzie. Od kiedy to wstajeszo tak po gańskiej godzinie? Poprzedniego wieczoru zauważył brata wśród tłumu w barze, ale nie uczynił najmniejszego wysiłku, by ujawnić
własną tam obecność. Teraz Gerald - błękitnooki i ciemno włosy jak jego starszy brat, Jack - podszedł z szerokim uśmiechem do kariolki. - Od chwili gdy usłyszałem o tym, że pojawiłeś się w to warzystwie dwóch urodziwych dam, które, według ciebie, są powinowatymi Em. - Nie powinowatymi, drogi bracie, tylko znajomymi. Na widok znudzonej miny Harry'ego Gerald stracił nieco kontenans. - One naprawdę są znajomymi ciotki? - Okazało się, że tak. - O! Geraldowi zrzedła mina. Następnie, zauważywszy nieobecność Dawlisha, spojrzał bystro na brata. - Jedziesz teraz do Em? - zapytał. - Możesz mnie podwieźć? Powinienem się przywitać ze staruszką... a może też poznać tę ciemnowłosą ślicznotkę, z którą widziano cię wczoraj. Harry omal nie poddał się najbardziej absurdalnemu z od ruchów. Jednak Gerald był jego bratem, którego, pomimo po zorów lekceważenia, bardzo lubił. - Obawiam się, drogi bracie, że muszę rozwiać twoje złu dzenia. Ta dama jest dla ciebie za stara. - Tak? A ile ma lat? Harry uniósł brwi. - Jest starsza od ciebie. - Więc może spróbuję z tą drugą... z tą blondynką. - Ta jest prawdopodobnie za młoda. Podejrzewam, że je szcze niedawno była uczennicą.
2
m^
- To nie szkodzi - powiedział niefrasobliwie Gerald. Przecież każda z nich kiedyś musi zacząć. Harry westchnął. - Geraldzie... - upomniał brata. - Daj spokój. Nie bądź takim psem ogrodnika. Przecież nie interesuje cię ta młodsza dzierlatka. Pozwól mi usunąć ją tobie z drogi. Harry zastanowił się. Rzeczywiście, było prawdą, że roz mowa z panią Babbacombe toczyłaby się łatwiej pod nie obecność jej pasierbicy. - Dobrze... skoro tak nalegasz. Na terytorium należącym do Em Gerald z pewnością nie przekroczy dopuszczalnych granic. - Tylko żebyś potem nie mówił, że cię nie ostrzegałem. Gerald z entuzjazmem wskoczył na siedzenie kariolki. Siwki ruszyły z kopyta. Harry z trudem przeprowadził pojazd przez ruchliwe ulice, a potem, już za miastem, pozwolił koniom iść tak szybko, jak chciały. Zajechali w rekordowym czasie. Chłopak stajenny, który wybiegł im na spotkanie, zajął się kariolką. Harry i Gerald, pokonawszy kilka stopni, znaleźli się przed otwartymi na oścież frontowymi drzwiami. Weszli do środka. Harry rzucił rękawiczki na stolik z pozłacanego brązu. - Wygląda na to, że będziemy musieli poszukać dam. Moje sprawy z panią Babbacombe potrwają nie dłużej niż pół godziny. Będę ci wdzięczny, jeżeli przez ten czas zaj miesz uwagę panny Babbacombe. Gerald spojrzał na brata szelmowsko. - Wystarczająco wdzięczny, by pozwolić mi powozić ka riolką w drodze powrotnej do miasta?
——•—•»»*•
\ _ 4 3
Harry miał pewne wątpliwości. - Być może... choć na twoim miejscu nie liczyłbym na to zbytnio. Gerald z szerokim uśmiechem rozejrzał się naokoło. - Więc od czego zaczynamy? - Ty idź do ogrodu, ja udam się w głąb domu. Zawołam, jeżeli będę potrzebował pomocy. Machając ręką, Harry pospieszył korytarzem. Gerald, po gwizdując, ruszył do ogrodu. W jadalni i w salonie Harry nie znalazł nikogo. W pew nym momencie usłyszał podśpiewywanie i szczęk ogrodni czych nożyc i przypomniał sobie, że w głębi domu znajduje się mała oranżeria. Zastał tam Em układającą kwiaty w ogro mnym wazonie. Wszedł do środka krokiem niespiesznym. - Dzień dobry, ciociu. Starsza pani odwróciła głowę zaskoczona. - Do diabła! Co ty tutaj robisz? Harry zrobił zdziwioną minę. - A gdzie miałbym być? - W mieście. Byłam pewna, że tam właśnie jesteś. Po chwili wahania Harry zapytał: - Dlaczego? - Bo Lucinda... to znaczy pani Babbacombe... pojechała tam pół godziny temu. Nie zna miasta. Potrzebny jej ktoś, kto jej pomoże poruszać się po nim. Harry'ego przeszedł zimny dreszcz. - Pozwoliłaś jej jechać samej? - Nie. Wzięła ze sobą stajennego - odrzekła Em, macha jąc nożycami.
- Stajennego? Tego płowowłosego młodzika, który z nią przyjechał? Em, zmieszana, wzruszyła ramionami. - Ona jest kobietą niezależną. Dyskutowanie z nią nie wiele daje. Wiedziała bardzo dobrze, że nie powinna była pozwolić Lucindzie jechać bez opieki, ale wyprawa miała bardzo okre ślony cel. Spojrzała na bratanka. - Ty oczywiście mógłbyś spróbować. Przez chwilę Harry nie mógł uwierzyć własnym uszom z pewnością przecież to nie Em? Popatrzył na nią zmrużo nymi oczami. Tego mu tylko brakowało - zdrajczyni we własnym obozie. - Bądź pewna, że spróbuję - powiedział przez zaciśnięte zęby. Po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Po spieszył korytarzem, wybiegł z domu i udał się do stajni. Za skoczył chłopca stajennego, ale ku swemu zadowoleniu prze konał się, że konie nie są jeszcze wyprzężone. Chwycił lejce i wskoczył do kariolki. Strzelił z bata i ko nie ruszyły. Dojechał do miasta w jeszcze bardziej rekordo wym tempie, niż z niego przyjechał. Dopiero wśród natężonego ruchu na High Street przy pomniał sobie o Geraldzie. Zaklął, uświadamiając sobie, że brat mógł mu pomóc w poszukiwaniach. Rozglądając się, za uważył na chodnikach wielu swoich rówieśników - przyja ciół i znajomych - którzy, tak jak on, byli zbyt doświadczeni, by dzisiaj marnować czas na wyścigach. Nie miał najmniej szych wątpliwości, że każdy z nich chciałby spędzić ten czas u boku pewnej urodziwej i pociągającej wdowy.
Dojeżdżając do końca ulicy, zaklął. Nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo, zawrócił, omal nie zahaczając o bok nowiutkiego faetonu i nie doprowadzając jego właściciela do ataku apopleksji. Ignorując zamieszanie, pojechał szybko do gospody Pod Herbem, a tam oddał siwki w troskliwe ręce głównego sta jennego, który potwierdził, że znajduje się tutaj dwukółka la dy Hallows. Harry ukradkiem sprawdził, co się dzieje w sa lonie przeznaczonym dla stałych bywalców, i ku swej ogro mnej uldze stwierdził, że salon jest pusty. Gospoda Pod Her bem była ulubionym miejscem popasu jego kompanów. Na stępnie, wyszedłszy ponownie na ulicę, zastanowił się głębo ko. Chciał zwłaszcza wiedzieć, co w przypadku pani Babbacombe znaczy „poruszać się po mieście". W mieście nie było wypożyczalni książek. Postanowił więc sprawdzić w kościele, który znajdował się niedaleko, lecz nie znalazł tam powabnej wdowy. Nie było jej także na przykościelnym cmentarzu. Ogród miejski nie wchodził w rachubę, bo nikt przecież nie przyjeżdżał do Newmarket, żeby podziwiać rabaty z kwiatami. Herbaciarnia pani Dobson była pełna gości, ale również tutaj, przy żadnym z ma łych stolików, nie spostrzegł Lucindy. Wróciwszy na chodnik, Harry przystanął, wziął się pod boki i spojrzał na drugą stronę ulicy. Gdzie ona się podziewa? Nagle, kątem oka, dojrzał coś niebieskiego. Odwrócił się i zobaczył, że do gospody Pod Zieloną Gęsią wchodzi poszu kiwana przez niego dama, za którą kroczy płowowłosy chło pak.
Przekroczywszy próg gospody, Lucinda znalazła się w półmroku. Ogarnął ją też zapach stęchlizny. Gdy jej oczy przywykły do ciemności, zobaczyła, że znajduje się w holu. Na lewo prowadziły drzwi do baru, na prawo do salonu dla stałych gości, a na wprost znajdowała się lada, na której stał zaśniedziały dzwonek. Z trudem powstrzymując się od zmarszczenia nosa, ruszy : ła naprzód. Ostatnie dwadzieścia minut spędziła na oglądaniu gospody z zewnątrz. Zauważyła spłowiała i obłażącą farbę na ścianach, rwetes na podwórzu oraz zniszczoną ubogą odzież dwóch klientów, którzy przekroczyli próg gospody. Wyciągnąwszy dłoń w rękawiczce, podniosła dzwonek i za dzwoniła nim władczo, a przynajmniej miała zamiar to zro bić. Dzwonek wydał tylko coś w rodzaju stłumionego kleko tu. Odwróciwszy go, Lucinda przekonała się, że jego serce było pęknięte. Odstawiła dzwonek z niesmakiem. Już chciała poprosić czekającego przy drzwiach Sima, by podniesionym głosem wezwał kogoś z obsługi, gdy jakiś ogromny cień zasłonił resztki światła wpadającego do wnętrza. Do holu wkroczył potężny, muskularny mężczyzna. Miał grube rysy, w jego oczach, ginących w fałdach tłuszczu, nie było żadnego zain teresowania. - Tak? - zapytał. Lucinda zmierzyła go wzrokiem. - Czy mam przyjemność z panem Blountem? - Tak. Serce Lucindy zamarło. - Jest pan oberżystą? - Nie.
Gdy zapadła cisza, Lucinda zadała następne pytanie: - Jest pan panem Blountem, ale nie jest pan oberżystą? Więc istniała jeszcze nadzieja. - A gdzie jest pan Blount, który jest oberżystą? Przez dłuższą chwilę krzepki osobnik patrzył na nią ze stoickim spokojem, tak jakby jego umysł nie był w stanie po jąć pytania. - Chce pani mówić z Jakiem... moim bratem - powie dział w końcu. Lucinda odetchnęła z ulgą. - Właśnie... chcę mówić z panem Blountem, oberżystą. - Po co? Lucinda otworzyła szeroko oczy. - To, mój dobry człowieku, jest już sprawa moja i wasze go brata. Niezdarny olbrzym zmierzył ją badawczym wzrokiem, po czym burknął: - Niech pani poczeka, przyprowadzę go. Po tych słowach oddalił się ciężkim krokiem. Lucinda zaczęła się modlić, by się okazało, że jego brat nie jest do niego podobny. Jej modlitwa nie została wysłu chana. Człowiek, który się pojawił, był równie ciężki i nie zdarny, równie otyły i tylko odrobinę mniej tępogłowy. - Czy pan Jake Blount, oberżysta? - zapytała Lucinda, nie mając cienia nadziei, że osobnik ten zaprzeczy. - Tak. Mężczyzna kiwnął głową. Jego małe oczka przyjrzały jej się nie bezczelnie, ale jednak taksująco. - Ludzie pani pokroju tutaj nie mieszkają. Proszę pójść do gospody Pod Herbem albo Pod Koroną.
©C«. _' Po tych słowach odwrócił się i chciał odejść. Lucinda, za skoczona, zawołała: - Chwileczkę, dobry człowieku! Jake Blount zawrócił, ale pokręcił głową. - Pani tutaj nie pasuje, rozumie pani? W tejże chwili drzwi gospody otworzyły się. Lucinda poczuła powiew świeżego powietrza. Zauważyła, że pan Blount patrzy na nowo przybyłego, jednak nie dawała za wy graną. - Nie, nie rozumiem. Co chcecie przez to powiedzieć? Jake Blount usłyszał jej pytanie, jednak uwagę jego zaj mował teraz dżentelmen, który stał za nią i mierzył go groźnym spojrzeniem zielonych oczu. Złociste, z lekka falu jące włosy, obcięte zgodnie z ostatnią modą, dobrze skrojony surdut w kolorze jasnobrązowym oraz spodnie z kozłowej skóry i długie buty, wypolerowane tak, że można by się w nich przejrzeć, wszystko to sprawiało, że pan Blount nie miał żadnych wątpliwości, iż w jego skromne progi raczył zawitać człowiek światowy, należący do najwyższych sfer. Fakt ten sprawił, że pan Blount natychmiast zaczął się dener wować. - Ach... - powiedział, a potem zamrugał i spojrzał na Lucindę. - Pani nie jest osobą pokroju tych, które tutaj się zatrzymują. Lucinda patrzyła na niego ze zdumieniem. - A jakiego pokroju damy zatrzymują się tutaj? Blount skrzywił się. - Właśnie to mam na myśli... to nie są żadne damy. To po prostu osoby tego pokroju. Nabierając coraz większego przekonania, że znalazła się
w domu wariatów, Lucinda z uporem chciała uzyskać odpowiedź na swoje pytanie. - To znaczy jakiego pokroju? Przez chwilę Jake Blount przyglądał jej się bez słowa. A potem, zrezygnowany, machnął pulchną ręką. - Proszę pani, ja nie wiem, czego pani ode mnie chce, ale muszę się zająć interesami. To powiedziawszy, spojrzał na dżentelmena. Lucinda ode tchnęła głęboko i już miała coś powiedzieć, kiedy usłyszała spokojny głos nowo przybyłego. - Mylicie się, Blount. Jestem tutaj jedynie po to, żeby was zapewnić, że musicie robić to, co wam poleci ta da ma. - Harry spojrzał oberżyście prosto w oczy. - A poza tym macie rację, ta dama nie jest osobą tego pokroju. Nacisk, jaki położył na to jedno słowo, sprawił, że Lucinda zdała sobie sprawę, o co chodzi. Zmieszana, zarumieniła się. Harry zauważył to. - A teraz - powiedział tonem uprzejmym - proponuję, żebyśmy porzucili ten nieprzyjemny temat i przeszli do tego, co sprowadza tutaj tę damę. Jestem pewien, że jesteście tego tak samo ciekawi jak ja. Lucinda spojrzała na niego wyniośle przez ramię. - Dzień dobry panu - powiedziała i obdarzyła go po wściągliwym skinieniem głowy. Harry, stojący za nią, pochylił głowę z wdziękiem, czeka jąc niecierpliwie, co będzie dalej. Lucinda zwróciła się ponownie do oberżysty. . - Sądzę, że ostatnio złożył wam wizytę pan Mabberly, działający w imieniu właścicielek gospody? Jake Blount przestąpił z nogi na nogę.
- Tak - potwierdził. - Sądzę też, że pan Mabberly ostrzegł was, że wkrótce nastąpi inspekcja waszej gospody? Potężny osiłek kiwnął głową. - No to świetnie - powiedziała zdecydowanym tonem Lucinda. - Możecie więc oprowadzić mnie po gospodzie. Zaczniemy od pomieszczeń ogólnie dostępnych. Zapewne tutaj jest bar. To powiedziawszy, poszła w stronę drzwi baru, zamiata jąc kurz spódnicą. Kątem oka zauważyła, że Blount otworzył szeroko usta i szybko wyszedł zza lady, a Harry Lester, nie ruszając się z miejsca, obserwował ją z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Lucinda weszła do ponurego pokoju, w którym wszystkie okna zasłaniały okiennice. - Blount, proszę otworzyć okiennice. Pozwoli mi to zo baczyć pomieszczenie i wyrobić sobie na jego temat zdanie. Oberżysta spojrzał na nią wzburzony, po czym ruszył ciężkim krokiem w stronę okien. W chwilę potem pokój za lało światło słoneczne, ku wyraźnemu niezadowoleniu dwóch gości - starego dziwaka zawiniętego w pomiętą opończę, siedzącego w kącie przy kominku, oraz młodego człowieka w stroju podróżnym. Obaj skulili się, jakby bojąc się światła. Lucinda rozejrzała się wokół. Wnętrze gospody robiło ta kie samo wrażenie jak wszystko to, co widziała przedtem na zewnątrz, przynajmniej jeżeli chodzi o stopień zaniedbania. Anthony Mabberly miał rację, opisując gospodę Pod Zieloną Gęsią jako najgorszą z gospód należących do Babbacom-
be'ów. Ściany i sufit baru od lat nie widziały szczotki ani pędzla, wszystko było tutaj zakurzone i brudne. - Hm - odezwała się Lucinda - to tyle, jeżeli chodzi o bar. Spojrzała z ukosa na Harry'ego, który wszedł za nią do baru. - Dziękuję panu za pomoc, panie Lester... ale ja potrafię sobie doskonale poradzić z panem Blountem. Harry, który dotychczas lustrował spojrzeniem obskurne pomieszczenie, przeniósł wzrok na nią. Wyraz jego twarzy był nieprzenikniony, choć Lucinda domyślała się w nim dez aprobaty i odrobiny irytacji. - Naprawdę? - zapytał, unosząc z lekka brwi tonem pra wie nieuprzejmym. - Może jednak zostanę... na wypadek gdybyście, pani i Blount, mieli ponowne trudności z porozu mieniem się? Lucinda miała ochotę spiorunować go wzrokiem, jednak się powstrzymała. Pragnąc się go pozbyć, musiałaby go po prostu wyprosić z gospody. Nie chciała jednak ujawnić, że jest jej właścicielką, więc nie miała wyjścia, musiała pogo dzić się z jego obecnością. Patrzył na nią bystro, przenikli wie, a język, jak już się zdążyła zorientować, miewał zdecy dowanie ostry. Pogodziwszy się z takim wyrokiem losu, Lucinda wzru szyła ramionami i zwróciła się ponownie do Blounta, który teraz, niepewny, o co w tym wszystkim chodzi, krył się za kontuarem baru. - Co jest za tymi drzwiami? - zapytała. - Kuchnia. Blount, ku swemu zaskoczeniu, usłyszał teraz słowa:
- Chcę ją także zobaczyć. Kuchnia okazała się mniej zapuszczona, niż Lucinda się spodziewała. Była to najwyraźniej zasługa hożej, choć zni szczonej pracą kobiety, która dygnęła z szacunkiem, gdy zo stała przedstawiona przez Blounta jako „moja". Kwaterę pań stwa Blountow stanowił duży, kwadratowy pokój. Lucinda nie miała ochoty go oglądać. Po obejrzeniu dużego otwartego paleniska i dowiedzeniu się od pani Blount, czy komin do brze ciągnie oraz jak działa kuchnia, które to informacje, są dząc po zniecierpliwionym wyrazie twarzy obu mężczyzn, były dla nich czarną magią, zgodziła się skontrolować salo niki dla stałych gości. Oba były odrapane i pełne kurzu, jednak po odsłonięciu okiennic okazało się, że w obu znajdowały się meble - stare, ale w dobrym stanie. - Hm - zabrzmiał werdykt Lucindy. Blount przyjął go z ponurą miną. W saloniku znajdującym się w tylnej części domu i wychodzącym na całkiem zdziczały ogród Lucinda znalaz ła solidny dębowy stół oraz komplet pasujących do niego krzeseł. - Proszę poprosić panią Blount, żeby natychmiast odku rzyła ten pokój. Ja tymczasem obejrzę pokoje na górze. Blount, zrezygnowany, wzruszając ramionami, podszedł do drzwi kuchni, by przekazać polecenie, a potem wrócił, że by zaprowadzić Lucindę na górę. W połowie schodów Lu cinda zatrzymała się, by sprawdzić stan rozchwierutanej ba lustrady. Oparłszy się o nią, usłyszała, że trzeszczy, i prze straszyła się. W sekundę później przestraszyła się jeszcze bardziej, czując, że jej kibić obejmuje silne ramię i odciąga
ją na środek podestu. Ten ktoś, kto ją podtrzymał, puścił ją natychmiast, ale mruknął pod nosem: - Przeklęta kobieca ciekawość! Lucinda uśmiechnęła się, ale zaraz potem przybrała obo jętny wyraz twarzy. Znajdowali się już w korytarzu na górze. - Wszystkie pokoje są takie same. Blount otworzył najbliższe drzwi i, nie czekając na pole cenie, wszedł i odsłonił okiennice. Oczom Lucindy przedstawił się ponury widok. Pożółkła biała farba odłaziła od ścian, miednica i dzbanek były popę kane. Co do pościeli, to Lucinda w myśli przeznaczyła ją na tychmiast do spalenia. Jednak meble były solidne - o ile się mogła zorientować, dębowe. Zarówno łóżko, jak i komoda mogły, przy odrobinie troski, zostać przywrócone do stanu używalności. Lucinda kiwnęła głową, sznurując usta. Odwróciła się i opuściła pokój, omijając Harry'ego Lestera opartego non szalancko o framugę drzwi. Harry natychmiast się wyprosto wał i podążył za nią korytarzem. Za nimi pospieszył Blount. Zdążył dopaść drzwi następnego pokoju, zanim Lucinda do niego wkroczyła. - Ten pokój jest obecnie zajęty, proszę pani. - Naprawdę? Lucinda zastanowiła się, jaki to gość mógł się czuć usaty sfakcjonowany żałosnymi rozkoszami, jakie oferowała go spoda Pod Zieloną Gęsią. Jakby w odpowiedzi na jej pytanie, zza drzwi dobiegł damski chichot. Lucinda przybrała srogą minę. - Rozumiem - powiedziała, spoglądając oskarżycielskim
wzrokiem na Blounta, a potem poszła dalej korytarzem z wysoko podniesioną głową. - Obejrzę ten pokój w końcu korytarza, a potem wrócimy na dół. Nie było dalszych rewelacji. Okazało się, że jest tak, jak mówił pan Mabberly: gospoda Pod Zieloną Gęsią była bu dynkiem solidnym i mocnym, jednak wymagała całkowitej zmiany, jeżeli chodzi o zarządzanie. Zszedłszy do holu, Lucinda przywołała skinieniem dłoni Sima i uwolniła go od ksiąg rachunkowych, które przyniósł. Weszła z księgami do saloniku w tylnej części domu i ku swemu zadowoleniu przekonała się, że stół i krzesła są już odkurzone. Umieściła księgi na stole, a obok położyła toreb kę, po czym usiadła i powiedziała: - Teraz, Blount, chcę obejrzeć księgi. - Księgi? - zapytał niepewnie Blount. Lucinda kiwnęła głową, patrząc na niego stanowczo. - Niebieską księgę przychodów i czerwoną księgę roz chodów. Blount mruknął pod nosem coś, co Lucinda postanowiła zinterpretować jako wyraz zgody, i wyszedł. Harry, który przez cały czas odgrywał rolę milczącego protektora, zamknął za nim drzwi, po czym zwrócił się do Lucindy z tymi słowy: - A teraz, moja droga, czy mogłaby mnie pani oświecić i powiedzieć mi, co pani robi? - Robię to, co powiedziałam: kontroluję tę gospodę. - Ach tak. - W jego tonie pojawiła się na powrót nuta dezaprobaty. -1 mam uwierzyć, że jakiś właściciel uznał za stosowne zatrudnić panią w charakterze inspektora? Lucinda spojrzała mu prosto w oczy.
«—*•-""*"CŁ
55
' .**»«——
- Tak - odrzekła, a potem niecierpliwym ruchem dłoni położyła kres temu dochodzeniu: - Musi pan wiedzieć, że ta gospoda należy do firmy Babbacombe i Spółka. To go zaskoczyło. - Której właścicielami są...? - zapytał. Składając ręce na księgach, Lucinda uśmiechnęła się do niego. - Ja sama i Heather. Nie miała czasu nacieszyć się jego reakcją, gdyż do salo niku wszedł Blount ze stosem ksiąg w ramionach. Lucinda dała mu znak, żeby usiadł obok niej. Gdy przekładał podni szczone tomiszcza, sięgnęła do torebki, wyjęła z niej okulary w złotej oprawce z półszkłami do czytania i włożyła je na nos. - No więc zaczynamy - powiedziała i zabrała się do pracy. Harry usiadł na krześle koło okna i obserwował ją stamtąd zdziwiony. Była bez wątpienia najbardziej zdumiewającą i intrygującą kobietą, jaką spotkał w życiu. Patrzył, jak sprawdza księgi strona po stronie, dokładnie i fachowo. Blount całkiem już przestał stawiać opór. W ob liczu tej nieprzewidzianej próby ognia pragnął tylko zyskać sobie aprobatę kontrolującej go damy. Oglądając księgi dokładnie, Lucinda, choć cokolwiek nie chętnie, doszła jednak do następującej konkluzji: Blount nie lekceważył swojej pracy, chciał prowadzić gospodę tak, jak należy. Brakowało mu jednak odpowiednich wskazówek i doświadczenia. Po godzinie Lucinda zakończyła sprawdzanie, zdjęła oku lary i popatrzyła bystro na Blounta. - A więc, Blount - powiedziała - wiecie, że tylko ode
mnie zależy, czy zarekomenduję wasze dalsze usługi firmie Babbacombe i Spółka. - Postukała w okładkę księgi zausz nikiem okularów. - Zyski nie są imponujące, ale mogę za meldować, że nie znalazłam żadnych nieprawidłowości. Wy gląda na to, że księgowość jest w porządku. Krzepki oberżysta wyglądał na tak bezgranicznie wdzięcz nego, że Lucinda z trudem powściągnęła uśmiech. - Rozumiem, że zostaliście zatrudnieni na obecne stano wisko po śmierci poprzedniego oberżysty, pana Harveya. Z ksiąg wynika jasno, że gospoda przestała przynosić zado walające zyski na długo przed waszym nastaniem tutaj. Blount wyglądał na zdezorientowanego. - Co oznacza, że nie można was winić za to, że i obecne zyski nie są imponujące. - Blount doznał ulgi. - Jednak że - tu ton i spojrzenie Lucindy stały się surowe - muszę wam powiedzieć, że to, co ma miejsce w tej chwili, nie jest zadowalające. Firma Babbacombe i Spółka spodziewa się zysków ze swoich inwestycji, Blount. Oberżysta zmarszczył czoło. - Ale pan Scrugthorpe... to on mnie zatrudnił. - Ach tak, pan Scrugthorpe. Harry spojrzał na twarz Lucindy. Jej ton stał się lodowaty. - No... więc pan Scrugthorpe mówił, że tak długo jak gospoda nie plajtuje, zysk nie jest taki ważny. Mina Lucindy wyrażała zniecierpliwienie. - Gdzie pracowaliście poprzednio, Blount? - Prowadziłem szynk Pod Dziobem Kosa w Fordham. - No cóż, pan Scrugthorpe nie jest już pracownikiem fir my Babbacombe i Spółka, gdyż dość dziwnie odnosił się do swoich obowiązków. A wy, jeżeli chcecie pracować nadal,
_««MMMV;
'
^57
musicie nauczyć się prowadzić gospodę w sposób bardziej fachowy. Gospoda w Newmarket nie może przypominać zapuszczonego szynku.Czoło Blounta pofałdowało się mocno. - Nie jestem pewien, czy panią rozumiem. W końcu bar to bar. - Nie, Blount. Bar to nie bar. Bar to jedno w z głównych pomieszczeń gospody, które powinno być czyste i przyjem ne. Sądzę, że nie będziecie twierdzić, iż to - tu wskazała pal cem bar - jest czyste i przyjemne? Potężny mężczyzna poruszył się na krześle. - Może moja trochę tam powinna sprzątać. - Rzeczywiście, powinna to robić - kiwnęła głową Lucinda. - I nie tylko ona. Wy też, Blount. I wasi pomocni cy. - Założyła ręce i spojrzała oberżyście w oczy. - W spra wozdaniu napiszę, że nie należy was zwalniać, tylko trzeba wam dać sposobność wykazania się tym, Co potraficie. Firma zawiesza ocenę na trzy miesiące, a po upływie tego czasu skontroluje sytuację ponownie. Blount przełknął ślinę. - A co to tak dokładnie znaczy, proszę pani? - To znaczy, Blount, że przygotuję spis wszelkich usprawnień, które są konieczne, by gospoda Pod Zieloną Gę sią mogła konkurować z gospodą Pod Herbem, przynajmniej jeżeli chodzi o zyski. Trzeba będzie pomalować ściany, wy polerować meble, wyrzucić pościel i zastąpić ją nową, kupić nowe sztućce. W kuchni potrzebny jest piec kuchenny. - Lucinda przerwała, patrząc Błountowi w oczy. - Potem zatrud nicie dobrą kucharkę i będziecie podawali zdrowe posiłki w barze, który musi być w tym celu odnowiony. Dobre je-
dzenie pozwoli gospodzie odebrać klientów zajazdom, w których, jak wiadomo, posiłki są marne. Przerwała, a Blount był w stanie jedynie mrugać oczami. - Sądzę, że chcecie dalej tutaj pracować? - O tak, proszę pani. Jak najbardziej! Ale... skąd wziąć na to wszystko pieniądze? - Jak to skąd? Z zysków, Blount, z zysków. Z zysków przed odjęciem waszych zarobków... i przed odesłaniem na leżnego dochodu firmie. Firma troszczy się o inwestowanie w przyszłość gospody. A wy, jeżeli jesteście mądrzy, uznacie to, co wam proponuję, za inwestycję w waszą własną przy szłość. - Tak, proszę pani - odrzekł Blount, kiwając powoli głową. - No dobrze. - Lucinda wstała. - Sporządzę spis uspraw nień i mój stajenny przywiezie go wam jutro. Pan Mabberly zajrzy do was za miesiąc, żeby sprawdzić, jak się sprawuje cie. A teraz, jeżeli nie ma już żadnych innych spraw, pożeg nam was. - Tak jest, proszę pani. - Blount pospieszył do drzwi, że by je otworzyć. - Dziękuję pani. Jego ostatnie słowa brzmiały szczerze. Lucinda po królewsku skinęła mu głową i majestatycz nym krokiem wyszła z pokoju. Harry, znajdujący się pod wielkim wrażeniem, podążył za nią. Zdumiony, zaczekał, aż znajdą się na ulicy. Kiedy to się stało, podał Lucindzie ramię. Jej palce, spoczywające na jego rękawie, poruszyły się lekko, a potem znieruchomiały. Spoj rzała na niego szybko, a potem zaczęła patrzeć przed siebie. Stajenny szedł dwa kroki za nimi, ściskając w ramionach księgi rachunkowe.
Młody podróżny, który dotychczas kulił się w barze, wy ślizgnął się ukradkiem z gospody w ślad za całą trójką. - Droga pani Babbacombe - zaczął Harry tonem, co do którego miał nadzieję, że jest spokojny i obojętny. - Śmiem się spodziewać, że zaspokoi pani moją ciekawość i wyjaśni mi, dlaczego pani, dama o wykwintnych manierach, zajmuje się osobiście przepytywaniem pracowników firmy, której jest właścicielką. Lucinda, nie zbita wcale z tropu, spojrzała mu prosto w oczy. - Dlatego, że nie ma nikogo innego, kto mógłby to robić. - Trudno mi w to uwierzyć. Czy nie może tego robić pan Mabberly? Dlaczego to nie on zadał sobie trud porozmawia nia z takim Blountem? Lucinda uśmiechnęła się kącikiem ust. - Rzeczywiście, rozmowa z nim wymagała pewnego tru du - przyznała. - Jest gburem. - Dobrze pani wie, że dokonała pani małego cudu. Ten człowiek weźmie się teraz ostro do pracy, co już samo w so bie będzie usprawnieniem. Ale przecież nie o to chodzi. - Chodzi właśnie o to, proszę pana. - Lucinda dziwiła się sama sobie, dlaczego pozwala mu wtrącać się w jej sprawy. Czy dlatego, że od dawna nikt nie usiłował się w nie wtrącać? - Pan Anthony Mabberly ma zaledwie dwa dzieścia trzy lata. Doskonale zna się na księgowości, jest też uczciwy i skrupulatny. Różni się bardzo od pana Scrugthorpe'a. - Ach tak. Tego niepożądanego pana Scrugthorpe'a. Harry popatrzył na nią pytająco. - Jednak dlaczego jest on taki niepożądany?
- Z powodu oszustwa, którego się dopuścił. Został zatru dniony przez mojego męża na krótki czas przed jego śmier cią, gdy mąż czuł się bardzo źle. Gdy umarł, odkryłam, że prowadzone przez pana Scrugthorpe'a księgi nie odzwier ciedlają prawdziwych dochodów, jakie przynoszą gospody. - I co się stało z tym Scrugthorpe'em? - Zwolniłam go oczywiście. Harry zauważył w jej tonie odcień satysfakcji. - Więc do niedawna to pośrednik, taki jak Scrugthorpe, zajmował się negocjacjami z oberżystami dzierżawiącymi gospody? Twarz Lucindy przybrała wyraz wyższości. - Dopóki nie zmieniłam trybu postępowania w firmie. Pan Mabberly nie wiedziałby, od czego zacząć rozmowę z ta kim Blountem. Jest człowiekiem nieco bojazliwym. A poza tym uważam, że Heather i ja powinnyśmy znać gospody, któ re odziedziczyłyśmy. - Jest to zapewne godne pochwały, proszę pani. Jednak mam nadzieję... - Harry przerwał i spojrzał na drugą stronę ulicy. - O co chodzi? Lucinda podniosła wzrok z roztargnieniem. - Och, zastanawiałam się tylko, czy jest jeszcze czas, by dzisiaj skontrolować gospodę Pod Herbem. - Popatrzyła na drugą stronę ulicy, gdzie Pod Herbem panował ożywiony ruch. - Wygląda na to, że jest tam bardzo dużo gości. Może lepiej będzie to odłożyć na jutro rano? W głowie Harry'ego powoli skrystalizowało się pewne podejrzenie. - O wiele lepiej - zapewnił ją. - Proszę mi powiedzieć... ile gospód panie posiadają?
fCei • i . - Pięćdziesiąt cztery - odrzekła, podnosząc na niego niewin ne spojrzenie, a potem dodała: - W różnych częściach kraju. Harry zamknął oczy i z trudem powstrzymał się od wydania jęku. A później, bez słowa, zaprowadził Lucindę na podwórze gospody Pod Herbem, z wielką ulgą wsadził do należącej do Em dwukółki i odprowadził wzrokiem, gdy odjeżdżała. - Więc ona mieszka w Newmarket? - zapytał pan Earle Joliffe, bawiąc się szpicrutą. Był to przysadzisty mężczyzna o wyglądzie bynajmniej nie dystyngowanym i ziemistej cerze. Rozparty na krześle wpatrywał się wodnistymi oczami w młodego łobuza, który z jego polecenia szpiegował jego ofiarę. - Co do tego to nie jestem pewien - odrzekł młodzian i pociągnął łyk piwa z kufla. W walącej się chacie położonej o trzy mile od Newmar ket - najlepszej, jaką zdołali wynająć w tak krótkim terminie - wokół stołu z sosnowego drewna siedzieli: Joliffe, ów mło dzian o nazwisku Brawn oraz dwaj inni, a mianowicie Mor timer Babbacombe i Ernest Scrugthorpe. Ten ostatni był zwalistym mężczyzną o prostackim wyglądzie. Siedział i w milczeniu wpatrywał się w kufel piwa. Natomiast Mor timer Babbacombe był szczupły i ubrany jak dandys. Kręcił się niespokojnie, najwidoczniej pragnąc znajdować się w tej chwili w zupełnie innym miejscu. - Wsiadła do dwukółki i udała się na wschód. Nie mo głem za nią pojechać. Scrugthorpe chrząknął. - Widzicie? Mówiłem, że uda się do gospody Pod Zielo ną Gęsią. Nie mogła się powstrzymać ta wścibska jędza.
Splunął z pogardą na podłogę, co sprawiło, że Mortime poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. - No cóż. - Joliffe przeniósł spojrzenie na Scrugthorpe'a. - Czy muszę ci przypominać, że w tej chwili ona po winna już znajdować się w naszych rękach? I że byłaby w nich, gdyby nie twój brak zdolności przewidywania? Scrugthorpe spojrzał na niego spode łba. - Skąd miałem wiedzieć, że w tym tygodniu są wyścigi i że na gościńcu znajdzie się ten dżentelmen? Gdyby nie to, wszystko by się udało. Joliffe westchnął i wzniósł oczy do nieba. Amatorzy oto, kim oni są. Jak on, człowiek, który dotychczas żył z te go, co odebrał bogaczom, dostał się do ich towarzystwa? Po patrzył na Mortimera Babbacombe'a i uśmiechnął się po gardliwie i szyderczo. - Muszę powiedzieć - odezwał się Brawn, odrywając usta od kufla - że ona chodziła dziś z pewnym szykownym panem, tym samym, który je uratował. Joliffe pochylił się do przodu, mrużąc oczy. - Opisz tego pana - rozkazał. - Jasne włosy... takie jak złoto. Wysoki, elegant. Dla mnie oni wszyscy wyglądają jednakowo. - Czy ten elegant - pytał dalej Joliffe - zatrzymał się Pod Herbem? - Na to wyglądało. Wszyscy tam go znają. - To Harry Lester - powiedział Joliffe. - Zastanawiam się... - Nad czym? - Mortimer popatrzył na swego niegdysiej szego przyjaciela, a obecnego wierzyciela z wyrazem twa rzy, który świadczył niezbicie o tym, że nie orientuje się
w sytuacji. - Nad tym, czy ten Lester nie zechciałby nam po móc? Joliffe prychnął. - Zechciałby... pomóc nam dostać się w ręce kata. Jed nak jego szczególne talenty zasługują na uwagę. - Pochyla jąc się w przód, Joliffe oparł oba łokcie na stole. - Wydaje mi się, mój drogi Mortimerze, że być może angażujemy cię tutaj niepotrzebnie. - Joliffe uśmiechnął się. - Jestem pe wien, że ty najchętniej osiągnąłbyś cel, nie angażując się bez pośrednio. - Ale jak Lester może nam pomóc... skoro mówisz, że nie zechce? - Nie powiedziałem, że nie zechce. My po prostu nie mu simy go o to prosić. Pomoże nam wyłącznie dla własnej roz rywki. Harry Lester, drogi Mortimerze, jest rozpustnikiem nad rozpustnikami, wybitnym artystą biegłym w sztuce uwo dzenia. Jeżeli, co wydaje się prawdopodobne, zagiął parol na wdowę po twoim wuju, założę się, że nie ma ona szans. - Jo liffe wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - A kiedy ona przestanie być cnotliwą wdową, będziesz miał powód, by podważyć jej prawo do opieki nad twoją kuzynką. Skoro spa dek twojej ślicznej kuzynki znajdzie się w twoich rękach, bę dziesz mi mógł zapłacić, prawda? Mortimer Babbacombe zmusił się do potwierdzenia słu szności tych słów kiwnięciem głowy. - Więc co teraz robimy? - zapytał Scrugthorpe, opróż niając kufel. Joliffe zastanowił się, a potem powiedział: - Siedzimy cicho i czekamy. Jeżeli uda się nam porwać damę, to uczynimy to, tak jak planowaliśmy.
- Tak. Ja uważam, że tak powinniśmy zrobić... nie zo stawiać niczego przypadkowi. Joliffe uśmiechnął się. - Scrugthorpe, przemawia przez ciebie uraza. Proszę cię, pamiętaj, że naszym najważniejszym celem jest zdyskredyto wanie pani Babbacombe, a nie zaspokojenie twojej żądzy zemsty. Scrugthorpe sapnął. - Jak już mówiłem - kontynuował Joliffe. - Będziemy siedzieć cicho i czekać. Jeżeli Harry'emu Lesterowi się uda,.. to zrobi za nas naszą robotę. Jeżeli mu się nie uda, to będziemy dalej ścigali damę i Scrugthorpe będzie miał swoją szansę. Na te słowa Scrugthorpe uśmiechnął się lubieżnie.
ROZDZIAŁ CZWARTY Kiedy na drugi dzień rano Lucinda zajechała na dziedzi niec gospody Pod Herbem, Harry już na nią czekał. Stał z rę kami założonymi na piersi, opierając się o ścianę. Miał długą chwilę na to, by podziwiać dojrzałą kobiecość bezpretensjo nalnej osóbki siedzącej obok Grimmsa w dwukółce jego ciotki. Lucinda Babbacombe, w eleganckiej chabrowej suk ni, z włosami zebranymi w surowy koczek i odsłaniającymi delikatne rysy twarzy, ściągała na siebie spojrzenia tych, któ rzy jeszcze mitrężyli czas na dziedzińcu. Jednak, dzięki Bo gu, tego ranka miały się rozpocząć gonitwy rasowych koni, w związku z czym większość kompanów Harry'ego znajdo wała się już na torze. Grimms zatrzymał dwukółkę na środku dziedzińca. Harry oderwał się od ściany i zaczął iść w jej kierunku. Lucinda patrzyła na niego. Pełen gracji chód przypominał jej ruchy polującego tygrysa. Poczuła dreszcz emocji. Po wstrzymała uśmiech zachwytu, ograniczając się do wyrazu twarzy znamionującego uprzejme zaskoczenie. - O, pan Lester - powiedziała i spokojnie wyciągnęła rę kę. - Nie spodziewałam się, że pana dziś rano zobaczę. My ślałam, że przyjechał pan tutaj z powodu wyścigów. Harry, słysząc pierwszą z jej uwag, uniósł sceptycznie brwi, a na drugą zareagował błyskiem zielonych oczu. Ujął
.,-»««•
66
na chwilę jej dłoń. Ich oczy się spotkały. Lucinda zastanowił się, dlaczego igra z ogniem. - Rzeczywiście - powiedział Harry, pomagając jej wy siąść z dwukółki - ja sam jestem nieco zaskoczony. Jedn ponieważ pani jest gościem mojej ciotki, i to wskutek mojej namowy, poczytuję sobie za honor i obowiązek dbać o to, b pani nie stało się nic złego. Lucinda zmrużyła oczy, czego on - zbity z tropu nieobec nością stajennego lub służącej, gdyż Grimms zniknął w staj ni - nie zauważył. - A skoro już o tym mowa, to gdzie jest pani stajen ny? - zapytał. Lucinda pozwoliła sobie na dyskretny uśmieszek. - Jeździ konno z pańskim bratem i Heather. Muszę panu podziękować za to, że przysłał nam pan Geralda. Towarzyszy on mojej pasierbicy, która, gdyby nie to, nudziłaby się bar dzo. Dzięki temu mogę zajmować się interesami, nie mar twiąc się o nią. Harry nie podzielał jej pewności w tej kwestii, jednak w tej chwili pasierbica go nie interesowała. Popatrzył poważ nie na Lucindę, wsuwając jej dłoń pod swoje ramię i prowa dząc w stronę wejścia do gospody. - Powinna pani mieć ze sobą przynajmniej stajennego oznajmił. - Nonsens, proszę pana. - Lucinda spojrzała na niego ciekawie. - Nie sugeruje pan przecież, że ja, w moim wieku, potrzebuję przyzwoitki? Patrząc w jej błękitne oczy, których wyraz był wyzywa jący, a równocześnie niewinny, Harry zaklął w duchu. Ta przeklęta kobieta nie potrzebuje przyzwoitki, tylko uzbrojo-
nego strażnika. Nie miał jednak ochoty wyjaśniać, dlaczego sam podjął się roli tego ostatniego. Powiedział więc tylko: - Moim zdaniem, kobietom takim jak pani, pani Babbacombe, nie powinno się pozwalać wychodzić z domu bez opieki. Oczy Lucindy zabłysły, a na jej policzkach pojawiły się dwa malutkie dołeczki. - No cóż, chciałabym zobaczyć stajnie - powiedziała i ruszyła w ich kierunku. - Stajnie? - powtórzył Harry. Rozglądając się naokoło, Lucinda kiwnęła głową. - Stan stajni świadczy często o jakości zarządzania go spodą. Stan tych właśnie stajni świadczył, że zarządzający gospo dą Pod Herbem jest perfekcjonistą - panowały w nich czy stość i porządek. Konie odwracały głowy, patrząc na Lucindę, która, stąpając po wciąż mokrych od rosy kamieniach bruku, musiała wesprzeć się od czasu do czasu na ramieniu Harry'ego. Gdy weszli do środka, gdzie było już klepisko, wyprosto wała się i cofnąwszy ramię z pewnym żalem, przeszła wzdłuż szeregu boksów, zatrzymując się gdzieniegdzie, by przyjrzeć się koniom. Kiedy w końcu doszła do składu siodeł i uprzęży, zajrzała do środka. - Przepraszam, wielmożna pani... ale nie powinna pani znajdować się tutaj. Ze składu wybiegł starszy wiekiem stajenny. - W porządku, Johnson - odezwał się na to Harry. - Ja dopilnuję, żeby tej damie nic się nie stało. - O... to pan Lester. - Stajenny dotknął czapki gestem
——mmmf^
68
' «»*-—~ j
powitania. - Jeżeli tak, to wszystko w porządku. Pani - do dał i wycofał się ze składu z ukłonem. Lucinda popatrzyła na Harry'ego. - Czy tutaj zawsze panuje taki porządek? - Tak. Trzymam tu swoje konie do powozu. Może być pani pewna, że pod tym względem gospoda jest bez zarzutu. - Rozumiem. Doszedłszy do wniosku, że stajnie są w najzupełniejszym porządku, Lucinda skierowała się do głównego budynku. Wszedłszy głównym wejściem, spojrzała z uznaniem na ściany do połowy wyłożone doskonale wypolerowaną boaze rią. Blask słońca odbijał się od ich czystych białych po wierzchni, a zabłąkane promienie tańczyły na wyłożonej ka miennymi płytami podłodze. Pan Jenkins, oberżysta, schludny, pękaty mężczyzna o jo wialnym wyglądzie, pospieszył im na spotkanie. Harry, do konawszy prezentacji, stanął z boku, a Lucinda zaczęła wy jaśniać, jaki jest cel jej wizyty. W przeciwieństwie do Blounta, pan Jenkins był cały na jej usługi, gotów spełnić każde życzenie. Lucinda zwróciła się do Harry'ego: - Na rozmowę z panem Jenkinsem muszę poświęcić co najmniej godzinę. Nie chciałabym nadużywać pańskiej uprzejmości, panie Lester. Zrobił już pan dla mnie tak wiele. W gospodzie z pewnością nie grozi mi nic złego. Harry nie mrugnął nawet okiem. Wiedział, że w gospo dzie czyha na nią mnóstwo niebezpieczeństw - ze strony je go własnych kompanów. Na jej niewinne spojrzenie odpo wiedział nieprzeniknionym wyrazem twarzy i niedbałym ru chem dłoni.
mmm^marnKR
''«V52-^
•«**»*>»«—-"
- Rzeczywiście - powiedział. - Moje konie później biorą udział w gonitwie. Uwaga ta spowodowała, że oczy Lucindy zabłysły. Zawa hała się, a potem, nieco sztywno, przystała na to, by jej to warzyszył, przechylając głowę na bok przed zwróceniem się do pana Jenkinsa. Harry, w aureoli własnej cierpliwości, podążył za gospoda rzem i gościem swej ciotki. Zwiedzili starą gospodę dokładnie - od krętych przejść i korytarzyków oraz spiżarni aż po sypial nie, a nawet strychy. Schodzili właśnie na dół, gdy z jednego z pokoi wyszedł chwiejnym krokiem jakiś mężczyzna. Lucinda, znajdująca się naprzeciwko drzwi, drgnęła. Wi dząc mężczyznę kątem oka, przygotowała się na zderzenie. Jednak do zderzenia nie doszło. Pucołowaty młody dżentel men nadział się na twarde ramię Harry'ego, po czym odbił się i zatoczył na framugę drzwi. - Uff! - zamrugał oczami, prostując się. - A, witam, Le ster. Zaspałem. Nie mogę opuścić pierwszej gonitwy. - Spoj rzał przytomniej, ze zdziwieniem w oczach. - Myślałem, że jesteś teraz na torze. - Będę tam później. Harry cofnął się, odsłaniając Lucindę. Młody człowiek zamrugał ponownie. - O... ach tak. Ogromnie panią przepraszam. Wszyscy zawsze mi powtarzają, żebym patrzył, gdzie idę. Mam na dzieję, że nic się nie stało? Lucinda uśmiechnęła się, słysząc te szczere przeprosiny. - Nie, nic. - To świetnie. Odetchnąłem z ulgą. Muszę już iść. Do zo baczenia na wyścigach, Lester.
70
I z niezdarnym ukłonem oraz wesołym machnięciem ręką młodzian oddalił się pospiesznie. - Dziękuję za pomoc, panie Lester. - Lucinda uśmiech nęła się. - Jestem panu naprawdę wdzięczna. Harry docenił urok uśmiechu. Skłonił głowę i dał jej znak ręką, by szła za Jenkinsem. Pod koniec wizyty Lucinda była pod dużym wraże niem. Gospoda Pod Herbem i pan Jenkins nie przypomina li w najmniejszym stopniu gospody Pod Zieloną Gęsią i Jake'a Blounta. Pod Herbem wszystko lśniło czystością. Lucinda nie znalazła nawet śladu nieporządku. Kontrola ksiąg okazała się właściwie formalnością. Pan Mabberly stwierdził zresztą już przedtem, że rachunki prowadzone są tu wzorowo. Lucinda spędziła z panem Jenkinsem kilka minut na oma wianiu planów rozbudowy gospody. - Podczas wyścigów nie możemy pomieścić wszystkich gości, a w innych okresach zajęta jest ponad połowa miejsc - powiedział pan Jenkins. Lucinda udzieliła zgody na jego plany, a szczegóły pozo stawiła panu Mabberly'emu. - Dziękuję, panie Jenkins - rzekła, naciągając rękawicz ki i idąc w stronę drzwi. - Muszę panu powiedzieć, że po od wiedzeniu wszystkich prócz czterech spośród pięćdziesięciu czterech gospód należących do naszej firmy, stwierdzam, że gospoda Pod Herbem jest jedną z najlepszych. Pan Jenkins promieniał. - To bardzo miłe, że pani tak mówi. Staramy się, jak mo żemy. Skinąwszy z wdziękiem głową, Lucinda opuściła gospo-
dę. Znalazłszy się na dziedzińcu, zatrzymała się. Harry przy stanął obok niej. - Dziękuję za opiekę, panie Lester. Jestem panu napra wdę bardzo wdzięczna, zwłaszcza że wiem, iż ma pan inne zajęcia. Harry był zbyt mądry na to, by próbować coś odpowie dzieć. Usta Lucindy drgnęły; odwróciła szybko głowę. - Właściwie - mówiła dalej - myślałam o tym, żeby obejrzeć wyścigi. Nigdy nie byłam na wyścigach. Harry spojrzał na nią zmrużonymi oczami. - Tor wyścigowy w Newmarket nie jest miejscem dla pani. Lucinda była zaskoczona. Harry dojrzał w jej oczach pra wdziwe rozczarowanie. - O - powiedziała, odwracając wzrok. - Jeżeli jednak da mi pani słowo, że będzie się pani mnie trzymała, że nie oddali się pani, by podziwiać jakiś widok, jakiegoś konia czy też kapelusz jakiejś damy... to podejmuję się zabrać tam panią - dokończył. Na twarzy Lucindy pojawił się uśmiech tryumfu. - Dziękuję. To bardzo miłe z pana strony. To wcale nie było miłe - tylko głupie. Harry był przeko nany, że to najgłupsze posunięcie, jakie w swoim życiu zro bił. Dał jednak znak ręką, wskutek czego natychmiast pod biegł do niego stajenny. - Proszę przyprowadzić moją kariolkę i powiedzieć Grimmsowi, żeby odprowadził dwukółkę lady Hallows do domu. Ja odwiozę panią Babbacombe. - Tak, proszę pana.
——wł^^S .
72
• i
Lucinda wciągnęła rękawiczki, po czym potulnie pozwo liła się podsadzić na siedzenie kariolki. Poprawiając spódnice i nakazując sobie zachowanie spokoju, uśmiechnęła się po godnie, gdy Harry, zręcznie trzepnąwszy lejcami, wyprowa dził siwki na ulicę. Tory wyścigowe znajdowały się w zachodniej części mia sta, na płaskim, trawiastym, nie zadrzewionym wrzosowisku. Harry pojechał prosto do stajni, w których trzymano jego ko nie wyścigowe. Lucinda, ciesząc wzrok widokami, nie mogła jednak nie zauważyć spojrzeń biegnących w ich stronę. Ścigali ich wzrokiem zarówno stajenni, jak i dżentelmeni, więc znalazł szy się w stajni, poczuła ulgę, gdyż jej ściany chroniły ją przed oczami ciekawskich. Konie były wspaniałe. Wysiadłszy z kariolki, Lucinda nie mogła się powstrzymać - powędrowała wzdłuż boksów, po dziwiając urodę zwierząt, które nawet dla niewprawnego oka wydawały się najwspanialszymi końmi w Anglii. Po krótkiej wymianie zdań z Hamishem Harry podążył za Lucinda. Był bardzo zadowolony, widząc jej zachwyt. Do szedłszy do końca rzędu boksów, Lucinda odwróciła się i zo baczyła, że on na nią patrzy. Zawróciła w jego kierunku, idąc w pełnym blasku słońca. - Więc klacz pobiegnie? Harry niechętnie przeniósł wzrok na twarz Hamisha, który zadał to pytanie. Jego główny stajenny również obserwował Lucindę Babbacombe, nie z uznaniem, na które zasługiwała, lecz z pełną uwielbienia fascynacją. Lucinda podeszła bliżej. Harry podał jej ramię, a ona bez zastanowienia wsparła się na nim.
- Jeżeli pęcina już się dobrze wygoiła - odpowiedział Harry Hamishowi. - Tak. - Hamish ukłonił się z szacunkiem Lucindzie. - Wy gląda na to, że tak. Powiedziałem chłopakowi, żeby dał jej pobie gać. Tylko kiedy biega, można się przekonać, czy już jest zdrowa. Harry kiwnął głową. - Sam z nim porozmawiam - oznajmił. Hamish również kiwnął głową i usunął się ze skwapłiwością mężczyzny, który źle się czuje w towarzystwie istot ro dzaju żeńskiego, jeżeli te nie są końmi. Powściągając uśmiech, Harry zwrócił się do swojej towa rzyszki: - Myślałem, że zgodziła się pani nie zwracać zbytniej uwagi na konie. Lucinda popatrzyła na niego pewną siebie z miną. - To trzeba było mnie tutaj nie przyprowadzać. Pań skie konie są najpiękniejszymi okazami, jakie w życiu widziałam. Harry nie był w stanie powstrzymać uśmiechu. - Nie widziała pani najlepszych. Te po tej stronie to dwui trzylatki. Starsze są jeszcze piękniejsze. Proszę pójść ze mną, pokażę je pani. Lucinda z wielką ochotą dała się poprowadzić wzdłuż przeciwległego rzędu boksów. Szła, podziwiając wałachy i klacze. Przy końcu rzędu z boksu wystawił głowę gniady ogier, pragnąc przeszukać kieszenie Harry'ego. - To jest stary Cribb, uparta bestia. Wciąż biega, choć mógłby już z powodzeniem spocząć na laurach. Harry podszedł do beczki stojącej pod ścianą, pozostawi wszy Lucindę, która pogłaskała ogiera po szyi.
——mmtir
<'ĘK!Ź± •
- Proszę - powiedział, wracając - niech pani mu da to. Lucinda wzięła od niego trzy suszone jabłka, a potem ze śmiechem patrzyła, jak Cribb wyjmuje je z jej dłoni. Harry podniósł wzrok i zobaczył Dawlisha. Stał koło składu z uprzężą i patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. - O co chodzi? - zapytał Harry, podchodząc do stajen nego. Znalazłszy się bliżej, zorientował się, że Dawlish patrzył nie na niego, tylko na Lucindę. - Na Boga, stało się. - Nie bądź śmieszny - odrzekł Harry, marszcząc brwi. Dawlish spojrzał na niego z politowaniem. - Co w tym śmiesznego? Zdaje pan sobie chyba sprawę, że to pierwsza kobieta, której pan pokazuje swoje konie? Harry uniósł brwi lekceważąco. - Jest pierwszą kobietą, która okazała jakiekolwiek zain teresowanie nimi. - Ha! Przepadł pan z kretesem! - Jeżeli już musisz wiedzieć, to ona nigdy nie była na wyścigach. Była ciekawa... I nic więcej. - Aha. To pan tak mówi. - Dawlish zmierzył ponurym wzrokiem szczupłą postać stojącą koło boksu Cribba. - A ja twierdzę, że może pan sobie szukać usprawiedliwień, jakich pan tylko chce, a wnioski i tak same się nasuwają. To powiedziawszy, wycofał się do składu z uprzężą, krę cąc smutno głową i mrucząc coś pod nosem. Harry nie bardzo wiedział, czy ma się śmiać, czy robić groźną minę. Spojrzał na kobietę, która wciąż przemawiała do jego ulubionego ogiera. Gdyby nie to, że za chwilę mieli
——-«*<*asŁ"
75
- * * —
znaleźć się wśród tłumu, byłby skłonny podzielać pesymizm wiernego sługi. Jednak wyścigi, gdzie znajdowało się mnó stwo ludzi, były miejscem bezpiecznym. - Jeżeli teraz pójdziemy - powiedział, powracając do Lucindy - to zdążymy na pierwszą gonitwę. Uśmiechnęła się i wsparła na jego ramieniu. - Czy klacz, o której pan mówił, pobiegnie w tej goni twie? - Nie... ona biegnie w drugiej. Wyszli na pełne słońce. - Pańska ciotka mówiła, że prowadzi pan stadninę. - Tak - potwierdził. - Stadninę Lesterów. Z zapałem wywołanym jej pytaniem zaczął opowiadać o trudnościach i sukcesach, jakie towarzyszyły prowadzeniu stadniny. Nie powiedział tylko, że stadnina jest jego wspa niałym osiągnięciem i stanowi treść jego życia. Lucinda do myśliła się tego jednak ze sposobu, w jaki o niej mówił. Doszli do namiotów stojących przy torze w chwili, gdy konie mające biec w pierwszej gonitwie zostały podprowa dzone do bariery. Lucinda miała przed oczami morze pleców, gdyż wszyscy patrzyli na tor. - Tędy... z trybuny będzie widać lepiej. Mężczyzna w kamizelce w paski pilnował wejścia na du żą drewnianą trybunę. Lucinda zauważyła, że od innych żą dał biletów, a do Harry'ego uśmiechnął się tylko i przepuścił ich oboje. Harry pomógł jej wejść na strome schodki prowa dzące na trybunę. Zanim znaleźli miejsca, rozległy się dźwięki rogu. - Ruszyły - powiedział Harry, a równocześnie to samo słowo wyrwało się ze stu innych gardeł.
——""
w
-
76
BMW""—
Wszyscy wyciągali szyje, obserwując gonitwę. Lucinda odwróciła się i zobaczyła konie biegnące z tętentem kopyt po torze. Z tej odległości nie było widać zbyt wiele, ale pochłonął ją widok tłumu. Udzieliło jej się jego rosnące pod niecenie. Oddychając szybciej, skupiła uwagę na koniach. Gdy zwycięzca minął linię mety, była szczerze uradowana. - Dobrze biegły - powiedział Harry, patrząc na konie i jeźdźców, którzy już zwolnili. Lucinda wykorzystała tę chwilę na obserwowanie go. Skupiony był na koniach i jeźdźcach, obliczał coś w my ślach. Widziała go wyraźnie, w momencie gdy nie był tego świadom. Był człowiekiem, pomimo wielu różnych zajęć i rozrywek, oddanym bez reszty swej wybranej pasji. Odwrócił głowę. Stał o jeden stopień niżej od niej, dzięki cze mu ich oczy znajdowały się na jednym poziomie. Przez chwilę Harry nic nie mówił, a potem jego wargi wygięły się lekko. Lucinda zadrżała. Harry gestem dłoni wskazał zatłoczone trawniki. - Jeżeli naprawdę chce pani przekonać się, czym są wy ścigi, musi pani promenować. Lucinda uśmiechnęła się nieznacznie. - Proszę prowadzić, panie Lester. Jestem całkowicie w pańskich rękach. Zauważyła, że drga mu brew, ale udała, że tego nie widzi. Wsparta na jego ramieniu zeszła po stopniach i opuściła try bunę. - Trybunę utrzymuje Klub Dżokejów dla swoich człon ków - poinformował ją Harry, gdy się obejrzała. Co oznaczało, że sam jest dobrze znanym członkiem. Na wet Lucinda słyszała, jak ważny jest Klub Dżokejów.
- Wyścigi odbywają się pod auspicjami klubu, prawda? - Prawda. Poprowadził ją na powolną przechadzkę wśród tłumu. Lucinda przyglądała się wszystkiemu z ciekawością, chciała zo baczyć jak najwięcej, zrozumieć fascynację, która sprawiała, że tak wielu dżentelmenów zjeżdżało do Newmarket. Harry pokazał jej bukmacherów, wokół których tłoczyli się gracze robiący zakłady. Przeszli przed namiotami i pawi lonami. Co chwila zatrzymywał ich ktoś spośród przyjaciół i znajomych Harry'ego, pragnący zamienić kilka słów. Lucinda wiedziała, że powinna mieć się na baczności, jednak spotykała się jedynie ze spojrzeniami pełnymi uprzejmości i szacunku, mimo to trzymała się ramienia Harry'ego. Wśród naporu męskich ciał dawało jej to poczucie pewności. Za uważyła, że wśród zgromadzonych znajdują się także damy. - Niektóre, przeważnie starsze, naprawdę interesują się tym sportem - objaśniał Harry, który czuł się bardzo swo bodnie w tym środowisku. - Niektóre z młodszych należą do rodzin od dawna związanych z wyścigami. - O! - powiedziała Lucinda, kiwając głową. Znajdowały się tu także damy, na temat których Harry się nie wypowiadał i które prawdopodobnie nie miały prawa do tego określenia. Jednak wyścigi były w przeważającej mie rze męską rozrywką i gromadziły mężczyzn wszelkiego po kroju. Lucinda nabrała pewności, że nie miałaby odwagi ani ochoty zjawić się tutaj ponownie - chyba że towarzyszyłby jej znowu Harry. - Zaraz będzie następna gonitwa. Muszę pomówić z dżo kejem dosiadającym Thistledown, tej klaczy, o której była mowa - powiedział.
t#CZ8 Lucinda skinęła głową, dając do zrozumienia, że chce mu towarzyszyć. Harry skupił się na torowaniu im drogi wśród tłumu. - Klacz jest bardzo ożywiona, proszę pana - stwierdził dżokej, sadowiąc się w siodle. - Mamy poważną konkuren cję. Biegnie wiele doświadczonych koni. Będzie cud, jeżeli ona zwycięży, zwłaszcza że dopiero co wydobrzała. Harry kiwnął głową. - Pozwól jej tylko biec... ustalić własne tempo. Potraktu jemy to jako próbę, nic więcej. Nie popędzaj jej i nie używaj palcatu. Lucinda podeszła do klaczy i poklepała ją po aksamitnym pysku. Powitało ją przyjazne spojrzenie wielkiego ciemno brązowego oka. - Są beznadziejni, prawda? - powiedziała do klaczy. Nie słuchaj ich. Mężczyźni nie potrafią ocenić kobiety. - Ką tem oka dojrzała uśmiech na twarzy Harry'ego, który wy mienił spojrzenia z dżokejem, a potem dodała: - Po prostu pobiegnij i wygraj. I zobacz, jak na to zareagują. Poklepawszy klacz jeszcze raz, odwróciła się i, nie zwra cając uwagi na wyraz twarzy Harry'ego, pozwoliła mu po prowadzić się na trybunę. Zarezerwował miejsca w trzecim rzędzie, prawie dokład nie naprzeciwko linii mety. Lucinda, wychylona w przód, pa trzyła na konie prowadzone w stronę bariery. Pomachała rę ką, gdy pojawiła się Thistledown. - Ona wygra... zobaczy pan - powiedziała, opierając się wygodnie. Jednak gdy zabrzmiał głos rogu, wychyliła się ponownie, obserwując z zapałem gonitwę. Była tym tak pochłonięta, że
,79
zanim się spostrzegła - gdy konie brały zakręt - zerwała się z miejsca, podobnie jak pozostali widzowie. Kiedy konie wyszły na prostą, Thistledown wysunęła się na prowadzenie, pozostawiając z tyłu wszystkich rywali. - Jest! - Lucinda chwyciła Harry'ego za ramię i tylko głęboko wpojone zasady dobrego wychowania sprawiły, że nie zaczęła podskakiwać. - Wygrywa! Harry był zbyt pochłonięty obserwowaniem klaczy, by odpowiedzieć. Thistledown szła naprzód jak burza. W połowie prostej wydłużyła krok, a gdy mijała linię mety, zdawała się frunąć w powietrzu. - Wygrała! Wygrała! - Lucinda chwyciła Harry'ego za oba ramiona. - Mówiłam, że wygra! Harry, choć bardziej od niej przyzwyczajony do takich zwycięstw, popatrzył na nią z uśmiechem radości, która ogarniała go zawsze, gdy jeden z jego koni przychodził na metę jako pierwszy. Lucinda odwróciła się, szukając wzrokiem klaczy, którą już wyprowadzano. - Czy możemy teraz do niej pójść? - Oczywiście. Harry podał jej ramię i wyprowadził z zatłoczonych trybun. - Czy damom wolno podchodzić do koni? - Nie ma przepisu, który by tego zabraniał. - Harry zerk nął na nią z ukosa. - Przypuszczam, że przewodniczący ko misji będzie zachwycony, widząc panią. Gdy zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem, roześmiał się i poprowadził ją prosto na ogrodzoną liną arenę, gdzie cierpliwie czekała Thistledown.
W chwili gdy Lucinda wyłoniła się z tłumu, klacz wyciąg nęła ku niej głowę i ruszyła w jej stronę. Lucinda podeszła do niej, chwaląc ją pieszczotliwymi słowami. Harry przyglą dał się temu pobłażliwie. - No cóż, Lester! Zdobyłeś jeszcze jedno trofeum. Gzyms twojego kominka chyba nie udźwignie ich wszyst kich. Z tymi słowy do Harry'ego podszedł prezes Klubu Dżokejów i obecny przewodniczący Komisji do spraw Wyścigów. Trzymał w dłoniach statuetkę przedstawiającą kobietę. - Doskonale biegła, naprawdę pierwszorzędny z niej koń. Harry pokiwał głową, ściskając dłoń prezesa. - Spisała się dobrze, zwłaszcza że miała przedtem pro blemy z pęciną. Nie byłem pewny, czy ją wystawić. - Dobrze zrobiłeś, że ją wystawiłeś. - Prezes patrzył na konia i na kobietę, która do niego przemawiała. - Piękna syl wetka. Harry bardzo dobrze wiedział, że lord Norwich nie ma na myśli klaczy. - Rzeczywiście - potwierdził sucho. Lord Norwich, który znał go od kolebki, spojrzał na niego pytająco. Patrząc na statuetkę, Harry zauważył, że przedstawia ko bietę przyzwoicie ubraną, a potem wskazał uprzejmym ru chem głowy Lucindę. - To pani Babbacombe wygłosiła przed gonitwą mowę zagrzewającą klacz do walki. Może to ona powinna w moim imieniu odebrać statuetkę?
- Świetna myśl! Lord Norwich, rozpromieniony, podszedł bliżej. Lucinda, ucieszona i rozentuzjazmowana zwycięstwem, dotychczas pogodnie ignorowała zainteresowanie innych swoją osobą. Jednak lorda Norwich niepodobna było zigno rować. Harry podszedł i stanął obok, uspokajającym gestem biorąc ją za ramię. Lord Norwich wygłosił krótką mowę, chwaląc klacz i stajnie Harry'ego, a potem szarmancko wręczył statuetkę Lucindzie. Zdecydowana okazać się godna takiego wyróżnienia, Lu cinda z gracją podziękowała jego lordowskiej mości. - No, no. - Lord był oczarowany. - Chce pani zobaczyć więcej dzielnych klaczy na torze? Lucinda uchyliła się od odpowiedzi. Harry skinął na stajennego. - Zaprowadź klacz do stajni. Spoglądając po raz ostatni tęsknym wzrokiem na Lucindę, Thistledown została odprowadzona. Lord Norwich oraz po zostali widzowie odwrócili się w oczekiwaniu na kolejną go nitwę. Lucinda rozejrzała się naokoło, a potem przeniosła wzrok na Harry'ego, który po chwili powiedział:. - Dziękuję pani serdecznie, moja droga. Za ten czar, któ ry pani rzuciła. - Nie rzuciłam żadnego czara. Poczuła dotknięcie jego palców na swojej dłoni, a potem on uniósł tę dłoń do ust i musnął jej palce wargami. Lucinda zadrżała, zalała ją fala ciepła. Odzyskując pewność siebie, podniosła statuetkę i wręczyła mu ją, patrząc mu w oczy.
Czas się zatrzymał. Stali, zapomniani przez wszystkich na środku areny. Naokoło tłoczyli się mężczyźni, lecz nikt ich nie dotykał, nie popychał. Stali blisko siebie, bardzo blisko. Harry patrzył, jak oczy Lucindy stają się większe, jak cie mnieją. Jej wargi rozchyliły się. Stanik jej sukni dotknął jego surduta. Głowa Harry'ego zaczęła się powoli pochylać, jednak w tejże chwili Harry opanował się i pohamował. Wielkie nieba! Znajdują się przecież w miejscu publicz nym, na wyścigach. Wstrząśnięty do głębi Harry odetchnął głęboko. Oderwał wzrok od twarzy Lucindy, od jej oczu, w których pojawiła się konsternacja, od rumieńca, który wykwit! na jej policzkach, i rozejrzał się naokoło. Dzięki Bogu, nikt nic nie zauważył. Z bijącym mocno sercem Harry ujął pod ramię Lucindę i oznajmił: - Widziała już pani wystarczająco dużo. Powinienem odwieźć panią do Em. Ona z pewnością zastanawia się, gdzie się pani podziała. Lucinda kiwnęła głową. Jego z lekka znudzony ton nie pozostawił jej wyboru. Czuła się... sama nie wiedziała jak... wstrząśnięta - z całą pewnością tak - ale równocześnie było jej czegoś żal, była urażona. Nie mogła jednak dyskutować, skoro on chciał już się stąd oddalić. Musieli jeszcze uciec przed mnóstwem życzliwych, któ rzy zatrzymywali ich bezustannie i z których wielu pragnęło kupić klacz. Lucinda wyczuła, że Harry się jakby wycofał w głąb sie bie, choć starał się to ukryć. Był nadal szarmancki - ale uni kał jej wzroku.
W końcu udało im się wyjść z tłumu i wrócić - w milcze niu - do stajni. Harry pomógł Lucindzie wsiąść do kariołki i sam zajął miejsce obok z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Dojechali do Hallows Hall bez słowa. On podczas drogi był skupiony wyłącznie na powożeniu. Wzniósł mur, którego Lucinda nie usiłowała sforsować. Kiedy jednak zajechał przed dom i pomógł jej wysiąść, stanęła z nim twarzą w twarz. - Dziękuję, panie Lester, za tak... pouczający poranek. - Była to dla mnie przyjemność, proszę pani. - Skłonił się z wrodzoną gracją. - A teraz muszę panią pożegnać. Lucinda, zaskoczona, patrzyła, jak wskakuje do ka riołki. - Czy nie zostanie pan na obiedzie? Jestem pewna, że pańska ciotka byłaby zachwycona. Trzymając już lejce w dłoniach, Harry odetchnął głębo ko... i zmusił się do spojrzenia jej w oczy. - Nie. To słowo bezwarunkowej odmowy zawisło między nimi. Harry dojrzał w oczach Lucindy błysk, który świadczył o tym, że zrozumiała; wyczuł, że pojęła, iż jej odmawia. Tak będzie lepiej, pomyślał, lepiej ściąć pączek, zanim zdąży roz kwitnąć. Bezpieczniej - dla niej i dla niego. Jednak jej spojrzenie nie świadczyło o tym, że rozumie to uzasadnienie, że dostrzega niebezpieczeństwa, które on wi dzi tak wyraźnie. Jej oczy - łagodne i pełne światła - patrzy ły na niego z wyrazem zaskoczenia i lekkiej urazy. Poczuł, że wargi wyginają mu się w autoironicznym uśmiechu.
- Nie mogę. Innego wyjaśnienia udzielić nie był w stanie. Trzasną wszy z bata, ruszył z miejsca i odjechał.
ROZDZIAŁ PIĄTY Trzy dni później Lucinda wciąż nie była przekonana, że rozumie, co się stało. Siedząc w wiklinowym fotelu w zala nym słońcem zakątku oranżerii, wyszywała, równocześnie rozmyślając. Heather jeździła konno z Geraldem i pod opie ką Sima, a ich gospodyni znajdowała się gdzieś w ogrodzie, nadzorując tworzenie nowych rabat. Lucinda była sama, mogła więc oddawać się myślom. Nie wyglądało jednak na to, że jest jej z nimi dobrze. Wiedziała, że brak jej w takich sprawach doświadczenia, jednak gdzieś w głębi serca była przekonana, że coś - coś zdecydowanie pożądanego - zaistniało między nią a Harrym. Wtedy, na arenie, omal jej nie pocałował. Ta chwila wryła jej się w pamięć jako coś frustrująco nie dokończonego, jednak nie mogła winić Harry'ego za to, że się wtedy cofnął. Problem był w tym, że później wycofał się tak całkowicie, że ona poczuła się dotknięta i wewnętrznie obolała.. Słowa, które wypowiedział przy rozstaniu, wprawiły ją w pomieszanie. Dobrze zrozumiała implikacje jego „Nie". Jednak to nie ono, tylko owo „Nie mogę" zbiło ją tak napra wdę z tropu. Od tego czasu Harry nie pojawił się w Hallows Hall ani razu. A ona tylko dzięki Geraldowi, który teraz bywał tu czę-
-——»*»-
86
.«••»--—.
sto, wiedziała, że wciąż przebywa w Newmarket. Być może chciał, by uważała, że jest tak ogromnie zajęty na wyścigach, iż nie ma dla niej wolnej chwili. Lucinda z cichym westchnieniem wbiła igłę w płótno. Uważała, że jest teraz zbyt wytrawną kobietą interesu, by dać się oszukać. Jednak czas uciekał. Nie mogła wiecznie sie dzieć w Hallows Hall. Jest jasne, że jeżeli chce wiedzieć, ja kie naprawdę rysują się przed nią możliwości, to musi zacząć działać. Ale jak? Pięć minut później przez drzwi prowadzące do ogrodu weszła Em. Rąbek jej starej sukni, używanej do prac w ogro dzie, pobrudzony był błotem, w rękach trzymała parę gru bych rękawiczek. - Uff! - powiedziała, opadając na drugi fotel, który od fotela Lucindy oddzielał mały stolik, i odgarniając z czoła kosmyk siwiejących włosów. - Zrobione. - Przyjrzała się swemu gościowi. - Wyglądasz na bardzo zajętą... a właści wie wyglądasz jak dobra żona. Lucinda uśmiechnęła się, nie unosząc oczu znad robótki. - Powiedz mi - poprosiła Em tonem lekkim, któremu kłam zadawało jej uważne spojrzenie - czy myślałaś kiedyś o ponownym zamążpójściu? Igła w dłoniach Lucindy znieruchomiała. Podniosła gło wę i popatrzyła w okno. - Aż do niedawna nie myślałam o tym - odparła i wró ciła do wyszywania. - No tak... takie myśli potrafią przyjść nagle. Męczyć człowieka i nie dawać mu spokoju - zauważyła, a potem machnąwszy ogrodniczymi rękawicami, mówiła dalej: -
87
Jednak, moim zdaniem, przy twoich kwalifikacjach nie masz powodu do zmartwień. Gdy znajdziesz się w Londynie, z pewnością okaże się, że jest mnóstwo adoratorów, którzy ustawiają się w kolejce, pragnąc włożyć ci na palec obrączkę. Lucinda spojrzała z ukosa na starszą panią. - Przy moich kwalifikacjach? - zapytała. Em wykonała szeroki gest ręką. - Po pierwsze, jesteś dobrze urodzona. Nie jest istotne, że rodzina nie uznawała małżeństwa twoich rodziców. Twoi dziadkowie nie mieli takiej mocy, żeby zmienić krew płynącą w twoich żyłach. A w wyższych sferach krew jest tym, co się liczy. Prawdę mówiąc, Giffordowie są tak samo dobrze skoligaceni jak Lesterowie. - Naprawdę? Lucinda spojrzała na nią niezbyt pewnie. Em kontynuowała wesoło: - Po drugie, masz majątek. Taaak, ten spadek, który odziedziczyłaś, jest w stanie zadowolić najbardziej wymaga jących. Poza tym masz styl, to nieuchwytne coś - od razu to zauważyłam. - Skończyłam dwadzieścia osiem lat. Te szczere słowa sprawiły, że starsza pani aż podskoczyła. Odwróciła głowę i zaczęła przyglądać się swojemu gościowi szeroko otwartymi oczami. - No to co? Lucinda skrzywiła się i opuściła wzrok na robótkę. - Przypuszczam, że mając tyle lat, kobieta nie jest atrak cyjna dla dżentelmenów z towarzystwa. Em patrzyła na nią jeszcze przez chwilę, po czym wybuchnęła śmiechem.
- Mówisz głupstwa, moja droga! Wśród towarzystwa aż roi się od dżentelmenów, którzy unikają małżeństwa przede wszystkim dlatego, że nie mogą znieść młodych dzierlatek o błyszczących oczach. Zapewniam cię, że większość z nich jest głupiutka jak przysłowiowe gęsi. - Starsza pani przerwa ła, przyglądając się nadal Lucindzie, a potem dodała: - Czę sto zdarza się, moja droga, że mężczyźni wolą kobiety bar dziej doświadczone. Lucinda podniosła głowę i napotkała spojrzenie Em. Na jej policzki wypłynął powoli rumieniec. - No tak... to inna sprawa. - Jej wzrok znowu pobiegł w stronę okna, za którym ciągnęła się długa parkowa aleja, następnie Lucinda odetchnęła głęboko i powiedziała: - Ale ja nie jestem doświadczona. - Nie? - Moje małżeństwo tak naprawdę nie było wcale małżeń stwem. Ono było ratunkiem. - Lucinda zmarszczyła brwi, patrząc na robótkę. - Wychodząc za mąż, miałam zaledwie szesnaście lat... a Charles zbliżał się do pięćdziesiątki. Był dla mnie bardzo dobry... byliśmy dobrymi przyjaciółmi powiedziała cicho, po czym dodała: - I niczym więcej. Prostując ramiona, sięgnęła po nożyczki. - Obawiam się, że życie mnie ominęło... Zostałam odłożona na półkę, zanim mnie z niej zdjęto. - Rozumiem. - Em popatrzyła na czubki własnych buci ków wyłaniające się spod zabłoconej sukni, a potem na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Wiesz, twój... yyy... brak doświadczenia nie jest w rzeczywistości wadą. Nie w twoim wypadku. Właściwie - mówiła dalej, rozjaśniając się - może on być prawdziwą zaletą.
Tym razem to Lucinda wyglądała na zaskoczoną. - Widzisz, powinnaś spojrzeć na to z perspektywy twego ewentualnego męża. Zastanowić się, co on będzie widział w kobiecie dojrzałej i inteligentnej, która może poprowadzić dom i zająć się rodziną, a równocześnie stanowić dla niego bardziej satysfakcjonujące towarzystwo niż jakakolwiek młoda dziewczyna. Jeżeli nie będziesz mówiła o swojej nie winności, tylko pozwolisz mu - tu Em zamilkła na chwilę, szukając odpowiedniego słowa - pozwolisz mu potknąć się o nią we właściwym czasie, to jestem pewna, że przekonasz się, że będzie zachwycony - zakończyła, po czym, rzucając Lucindzie porozumiewawcze spojrzenie, dodała: - Jestem pewna, że Harry byłby zachwycony. Lucinda popatrzyła na swoją niezrównaną gospodynię, a potem zapytała: - Czy okazał kiedykolwiek zainteresowanie ożenkiem? - Harry? - Em oparła się o fotel z uśmiechem. - Nic mi o tym nie wiadomo. Ale nie miał potrzeby... no cóż, przed nim jest Jack, a za nim Gerald. Jack ma się niedługo żenić... dostałam właśnie zaproszenie na ślub. Harry raczej nie bę dzie myślał o obrączkach i torcie weselnym, chyba że dostar czy mu się do tego bodźca. - Bodźca? - Uhm. Tak często bywa z dżentelmenami jego pokroju. Nie myślą o ożenku, dopóki nie okaże się, że dobre strony małżeńskiego życia są czymś tak oczywistym, że nawet oni, przy całej swojej ślepocie, muszą je zauważyć. - Em zasa pała się. - Jest to oczywiście wina kobiet lekkiego prowa dzenia. Pchają się one jedna przez drugą, żeby dostarczyć ta kim panom tego, czego oni pragną, to znaczy, czego pożąda-
ją... nie żądając od nich, żeby w zamian za to podjęli jakie kolwiek zobowiązania. - Podejrzewam - powiedziała Lucinda, starając się pano wać nad wyrazem twarzy i przypominając sobie twarde „nie" Harry'ego - że Harry'emu trzeba by było dostarczyć napra wdę silnego bodźca, by go skłonić do myślenia o małżeń stwie. - Naturalnie... Harry jest mężczyzną z krwi i kości. Będzie się opierał z całych sił. Nie mam co do tego najmniejszych wąt pliwości. Pędził dotychczas życie nieskrępowanego niczym hedonisty. Mało prawdopodobne jest, że zechciałby je dobrowol nie zmienić. - Em znowu popatrzyła na twarz Lucindy. - Nie oznacza to jednak, że to powinno ciebie zrazić. Lucinda podniosła gwałtownie głowę. Napotkała spojrze nie Em i dostrzegła w nim głębokie zrozumienie. Po krótkim wahaniu zapytała: - Dlaczego? - Ponieważ, moim zdaniem, masz w rękach najpotężniej szą broń. Jedyną broń skuteczną. - Starsza pani poprawiła się na fotelu i spojrzała na Lucindę przenikliwym wzrokiem. Pytanie jednak, czy masz dość odwagi, by się nią posłużyć? Lucinda przez dłuższą chwilę wpatrywała się w swoją go spodynię, a potem przeniosła wzrok na rozciągający się za oknem ogród. Em obserwowała tę szczupłą, urodziwą kobie tę, siedzącą ze złożonymi na kolanach rękami, ze spokojnym i nieprzeniknionym wyrazem twarzy i nieobecnym spojrze niem łagodnych, niebieskich oczu. - Tak - powiedziała Lucinda spokojnie i stanowczo, po wracając do rzeczywistości. - Mam dość odwagi. Em uśmiechnęła się zachwycona.
- Świetnie! Pierwszą rzeczą, jaką musisz zrozumieć, jest to, że on się będzie ze wszystkich sił opierał. Nie będzie po tulny. Tego nie możesz się po nim spodziewać. Lucinda zmarszczyła brwi. - Więc będę musiała pogodzić się z dalszą... - tym ra zem to ona szukała odpowiedniego słowa - niepewnością? - Bez wątpienia - odrzekła Em. - Ale będziesz musiała uparcie dążyć do celu. I uparcie realizować swój plan. - Plan? - zapytała Lucinda zdziwiona. Em kiwnęła głową potakująco. - Rzucenie Harry'ego na kolana będzie wymagało sub telnej kampanii. Lucinda nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Rzucenie go na kolana? Starsza pani popatrzyła na nią z wyższością. - Oczywiście. Lucinda przyglądała się swojej nieprzewidywalnej gospo dyni z przechyloną na bok głową. - A co masz na myśli mówiąc „subtelna"? - No cóż. - Em usiadła wygodniej. - Na przykład... - Dobry wieczór, Fergusie. - Dobry wieczór panu. Harry pozwolił kamerdynerowi ciotki uwolnić się od pła szcza, po czym wręczył mu rękawiczki. - Czy mój brat jest tutaj? - zapytał i spojrzał w lustro wi szące nad stolikiem z pozłacanego brązu. - Pan Gerald przybył pół godziny temu. Swoim nowym faetonem. Harry uśmiechnął się.
«——««».•
92
JJSBBi*"——
- Który jest jego ostatnim osiągnięciem. Poprawił nieznacznie śnieżnobiały krawat. - Pańska ciotka będzie zachwycona, widząc pana. Oczy Harry'ego napotkały spojrzenie Fergusa w lu strze. - Nie mam co do tego wątpliwości. - Opuścił powieki, ukrywając wyraz oczu. - Kto jeszcze jest tutaj? - Sir Henry i lady Dalrymple, państwo Moffat, pan Butterworth, pan Hurst oraz panny Pinkerton. - Harry stał nieporuszony z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, a Fergus dodał: - No i oczywiście pani Babbacombe z panną Babbacombe. - Oczywiście. Odzyskując zakłócony na chwilę spokój ducha, Harry po prawił szpilkę u krawata, a następnie ruszył w stronę drzwi salonu. Fergus, otworzywszy te drzwi, zaanonsował go i Harry wszedł. Jej oczy natychmiast spotkały się z jego oczami - nie była wystarczająco doświadczona, by ukryć swą spontaniczną re akcję. Rozmawiała właśnie z panem Hurstem, dżentelme nem, którego, jak podejrzewał Harry, Em od dawna chciała wyswatać. Harry zatrzymał się w drzwiach. Lucinda powitała go uśmiechem - swobodnym i grzecz nym - po czym powróciła do rozmowy z panem Hurstem. Harry po krótkim wahaniu podszedł swobodnym krokiem do ciotki odzianej w królewską purpurę i siedzącej na jed nym końcu szezlonga. - Witam, droga ciociu - powiedział, skłoniwszy się ele gancko nad jej dłonią.
93%
.3HNM«~~..
- Zastanawiałam się, czy przyjedziesz. Na twarzy starszej pani pojawił się tryumfalny uśmiech. Harry zignorował go. Skłonił się damie, która siedziała na drugim końcu szezlonga. - Pani Moffat, witam panią. Znał wszystkich gości, których Em łaskawie zaprosiła, tylko po prostu nie spodziewał się, że ich tu zastanie. Dzi siaj był ostatni wieczór sezonu wyścigów. Na drugi dzień, po porannej gonitwie, wszyscy dżentelmeni mieli powró cić do domów. To, że ciotka zaprosiła go na kolację, nie było niczym nadzwyczajnym, jednak on długo się zasta nawiał, zanim przyjął zaproszenie. I tylko fakt, że pani Babbacombe miała wkrótce powrócić do Yorkshire, a on do Lester Hall w Berkshire, sprawił, że to uczynił. Ten fakt, a także pragnienie ponownego nacieszenia się jej wi dokiem, oraz spojrzenia w zamglone błękitne oczy - po raz ostatni. Spodziewał się, że zasiądzie do stołu z ciotką, bratem oraz mieszkającymi u ciotki gośćmi - i nikim więcej. Teoretycz nie to, co tu zastał, powinno było go uspokoić. Jednak nie uspokoiło, a wprost przeciwnie. Skłoniwszy się i objąwszy pospiesznym spojrzeniem gło wę pani Babbacombe, skierował się ku sir Henry'emu Dalrymple, który rozmawiał właśnie z panem Moffatem. Gerald znajdował się koło okna, a obok niego Heather Babbacombe. Oboje rozmawiali z lady Dalrymple. Panny Pinkerton, dwie stare panny po trzydziestce, gawędziły z panem Butterworthem, który był sekretarzem sir Henry'ego. Spojrzenie Harry'ego zatrzymało się na Lucindzie ubranej w błękitną jedwabną suknię i prowadzącej ożywioną rozmo-
wę z panem Hurstem. Lucinda jednak nie dała znaku, że po czuła na sobie jego wzrok. - A, Lester. Przypuszczam, że przyjechał pan na wyścigi? Tymi słowy powitał Harry'ego rozpromieniony sir Henry. - Bo cóż by innego mogło skłonić pana do przybycia w te strony? - zauważył żartobliwie pan Moffat. - Rzeczywiście - przyznał mu rację Harry i uścisnął dło nie obu dżentelmenów. - Widziałem, jak pańska klacz wygrała drugą gonitwę. Pobiegła znakomicie. - Nieobecny wzrok sir Henry'ego świadczył o tym, że na nowo przeżywa ten moment. - Ale proszę mi powiedzieć, co pan sądzi o szansach Grand Larrikina w biegu terenowym z przeszkodami? Nastąpiła teraz dyskusja na temat najnowszego nabytku księcia Rutlandu, jednak Harry poświęciłjej zaledwie połowę uwagi. Pozostała połowa skupiała się na damie będącej obie ktem jego zainteresowania, znajdującej się w drugim końcu pokoju i z pozoru tego nieświadomej. Lucinda, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że Harry raz po raz na nią spogląda i stosując się sumiennie do wska zówek Em, uparcie go ignorowała. Siedziała pogrążona w błahej rozmowie z gadatliwym panem Hurstem. A pan Hurst, zachwycony własnym głosem - kojącym barytonem - nic nie zauważył. Starając się skupić na jego słowach, Lucinda nie poddawała się przemożnej chęci spojrzenia na Harry' ego Lestera. Od chwi li gdy pojawił się w drzwiach - w surowym czarno-białym stro ju, ze złotymi włosami lśniącymi w świetle świec, każdym szczegółem eleganckiego wyglądu zdradzający swą przynależ ność do najlepszego towarzystwa - rozsądek ją zawodził.
Gdy wszedł, serce zaczęło jej bić mocno. Em ostrzegła, że jeżeli nie będzie chciał przyjechać, to jej zaproszenie nic nie pomoże. Jednak przyjechał, a ona poczuła się tak, jakby wyszła zwycięsko -jeżeli nie z pierwszej bitwy, to przynaj mniej z pierwszej potyczki. Była do tego stopnia świadoma jego obecności i wszyst kich jego ruchów, że gdy pozostawił pana Moffata i sir Hen ry'ego i ruszył w jej kierunku, musiała zacisnąć pięści, by się nie odwrócić i nie powitać go radośnie. Podchodząc do niej od tyłu, Harry przesunął palcami po jej przedramieniu, by zaraz ująć dłoń. Lucinda otworzyła sze rzej oczy, lecz gdy się odwróciła z uśmiechem, na jej twarzy nie było ani śladu zmieszania. - Dobry wieczór panu. Harry spojrzał Lucindzie w oczy z uśmiechem... i powoli uniósł jej dłoń do ust. Jej palce zadrżały, jednak tylko na uła mek sekundy. - Mam szczerą nadzieję, że będzie dobry, droga pani. Lucinda przyjęła te słowa powitania z pełnym męstwa spokojem, ale wycofała dłoń, gdy tylko on zwolnił uścisk. - Sądzę, że zna pan pana Hursta? - Doskonale. Witam. Wymienił z Pelhamem Hurstem, którego prywatnie uważał za pompatycznego osła, powitalne skinienie głową. Hurst był o rok starszy od niego, znali się od dzieciństwa, ale niewiele mieli ze sobą wspólnego. Jak gdyby chcąc udowodnić, że się z latami mało zmienił, Hurst zaczął wyliczać ulepszenia, jakie wprowadził w swoim gospodarstwie, a Harry zastanawiał się, dlaczego ten głupiec uważa, że jego, mającego przed sobą takie zjawisko jak Lucinda Babbacombe, może to interesować.
96
t
Pelham perorował dalej. Harry zmarszczył brwi. Było nieomal niemożliwością pa trzeć na Lucindę, gdy Hurst bombardował człowieka szcze gółami dotyczącymi płodozmianu. Harry zwrócił się do Lucindy, wykorzystując rzadki moment, gdy Pelham przerwał dla zaczerpnięcia oddechu: - Pani... - Dobry wieczór, parne Lester. Witam pana, panie Butterworth. Harry na chwilę zamknął oczy, a potem, otwierając je, cofnął się, by pozwolić Geraldowi i Nicholasowi Butterworthowi złożyć uprzejme ukłony. Wraz z Heather Babbacombe obaj dżentelmeni przyłączyli się do towarzystwa. Dla Harry'ego przepadła szansa na oderwanie od niego swej ofiary. Złoszcząc się w duchu, pozostał przy Lucindzie. Wie dział, że powinien porozmawiać z pannami Pinkerton, uspra wiedliwił się jednak tym, że, będąc tym, kim jest, sprawia, że się denerwują. Lucinda czuła się jak Daniel w jaskini lwa. Zupełnie nie była pewna własnego bezpieczeństwa. Gdy zrobiło jej się ciepło, nie od razu zorientowała się dlaczego. Jednak kiedy, w kilka chwil później, poczuła, że jest jej gorąco, zerknęła w bok ze zmarszczonymi brwiami. Harry podchwycił jej spojrzenie - popatrzył jej w oczy wzrokiem pytającym i niewinnym. Lucinda uniosła brwi i zdecydowanie powróciła do poprzednio prowadzonej roz mowy, starając się ignorować to, co dzieje się z jej zmysłami. Fergusa, który uroczyście oznajmił, że podano do stołu, po witała z wielką ulgą.
- Pozwoli pani, pani Babbacombe, że poprowadzę pa nią? Pelham Hurst, żywiący niezłomne przekonanie o własnej wartości, podał jej ramię w wygniecionym rękawie. Lucinda uśmiechnęła się i już miała je przyjąć, gdy głos Harry'ego uniemożliwił ucieczkę. - Obawiam się, Hurst, że ja byłem pierwszy. - Harry uśmiechnął się do znajomego z lat dziecięcych. - Spóźniłeś się o kilka dni. Lucinda uśmiechnęła się. - Rzeczywiście - powiedziała i pozwoliła Harry'emu wziąć się pod ramię, zwracając się równocześnie do pana Hursta: - Pan Lester bardzo nam pomógł, gdy jechałyśmy do Newmarket. Nie wiem, jak bez jego pomocy wydostałyby śmy się z przewróconego powozu. Uwaga ta skłoniła oczywiście Pelhama do tego, że z wiel ką troską zaczął wypytywać o szczegóły wypadku. Ponieważ panny Pinkerton, obywając się bez męskiej pomocy, weszły już do jadalni, Hurst mógł zająć miejsce po drugiej stronie Lucindy, którą do stołu poprowadził Harry. Nie był to jednak koniec, czekały go dalsze próby. Lady Dalrymple, opiekuńcza dama, która od dawna bolała nad je go bezżennym stanem, zajęła miejsce po jego lewej stronie. A jeszcze gorsze było to, że siostry Pinkerton siedziały na przeciwko, patrząc na niego z lękiem, tak, jakby był niebez pieczną bestią. Harry nie miał pewności co do tego, czy panny Pinkerton nie mają przypadkiem racji. . Nie zwracając uwagi na wszystkie te rozpraszające oko liczności, zwrócił się do swojej pięknej towarzyszki:
Czy mogę się ośmielić mieć nadzieję, że pani jest zaalona z wizyty w Newmarket? ucinda spojrzała mu w oczy przelotnie, potwierdzając że poruszył kwestię nader ważną. Niezupełnie, panie Lester. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, ;wne sprawy nie zostały załatwione do końca. - Tu znowu itrzyła mu w oczy i pozwoliła sobie na nieznaczny uch. - Jednak śmiem twierdzić, że pan Blount sobie poradzi dała i zajęła się rozmową z panem Hurstem. Powstrzymyi się od patrzenia w prawo aż do chwili, gdy skończono jeść ie danie. Harry, z niewysłowioną elegancją i swobodą, baozmową lady Dalrymple. V pewnej chwili uwagę lady Dalrymple zajęła pani Mofpragnąca z nią pomówić. Harry odwrócił głowę... i na:ał łagodne spojrzenie Lucindy. 'opatrzył na nią pytająco. Cóż, moja droga. Pogoda jest niezachwycająca, pani wie nic o komach, a jeżeli chodzi o to, o czym chciałbym nią rozmawiać, jest to zapewne coś, o czym pani rozmai nie chce. 5ył to mściwy atak. Świadczył o tym błysk w oczach. Lu
spojrzały po sobie, a potem popatrzyły na niego ze zmarsz czonymi brwiami. Lady Dalrymple zwróciła się do Lucindy: - Bardzo żałuję, pani Babbacombe, że nie będzie pani mogła wziąć udziału w tym małym przyjęciu, które wydaję w przyszłym tygodniu. Jednak śmiem twierdzić, że słusznie pani czyni, udając się do miasta. Jest tam tyle do zobaczenia, a pani jest młoda i powinna pani cieszyć się życiem, brać udział we wszystkich towarzyskich wydarzeniach. Czy pa ni pasierbica będzie także uczestniczyła w życiu towarzy skim? - Być może - odrzekła Lucinda, ignorując napięcie, ja kim zareagował na te słowa siedzący między nimi Harry. Zadecydujemy o tym, gdy już będziemy w mieście. - To bardzo rozsądny plan. Lady Dalrymple skinęła głową i zajęła się rozmową z Em. - Udaje się pani do Londynu? . Pytanie było zadane spokojnym, obojętnym tonem. - Tak. - Lucinda popatrzyła na Harry'ego. - Muszę tam skontrolować cztery gospody, nie pamięta pan? - Które mianowicie? - Gospodę Pod Kogutem w Hammersmith, Pod Jeleniem w Barnet, Pod Trzema Świecami na Great Dover Street i Pod Dzwonem w Wanstead. - Skoro mowa o gospodzie Pod Dzwonem - wtrącił się Pelham - to mogę ją pani gorąco polecić. To świetna gospo da. Często się w niej zatrzymuję. Harry kompletnie go zignorował. Pelham nie zauważył te go na szczęście, gdyż w tejże chwili postawiono przed nim dużą jabłkową tarte. Harry skorzystał z tego, że biesiadnicy
——.-mmSSSa
100
;
^
.
zajęli się deserem, pochylił się w stronę Lucindy i powiedział szeptem: - Straciła pani chyba zmysły. To są cztery najbardziej uczęszczane gospody w całej Anglii. Właściwie to zajazdy znajdujące się przy głównych drogach. Lucinda sięgnęła po galaretkę. - Tak też mi mówiono. - Moja droga pani Babbacombe, udawać inspektora to pani może w gospodach na prowincji... - tu przerwał, by po dziękować lady Dalrymple za śmietankę, którą mu podała ale w mieście to się nie uda. Poza tym nie może się pani tam pojawić sama. - Drogi panie Lester, nie chce mi pan z pewnością po wiedzieć, że moje gospody to miejsca niebezpieczne? Harry to właśnie próbował jej powiedzieć. Tu wtrącił się Pelham Hurst, który słyszał tylko strzępy ich rozmowy. - Niebezpieczne? Ależ skąd! Pod Dzwonem będzie pani tak bezpieczna jak tutaj. Szczerze pani polecam tę gospodę. Widząc wzburzenie w oczach Harry'ego, Lucinda zacho wała niewzruszony wyraz twarzy i pospieszyła zapewnić pa na Hursta: - Jestem pewna, proszę pana, że pan Lester nie to miał na myśli. - Pan Lester, jak pani dobrze wie, miał na myśli to, że nie ma pani w ogóle doświadczenia, a także szansy na prze życie żadnej ze swoich „inspekcji" w tych gospodach bez co najmniej trzech nieprzyzwoitych propozycji i kilku pomniej szych zaczepek. Wygłosiwszy to wyjaśnienie przez zaciśnięte zęby, Harry
zaatakował słodki sos, który właśnie pojawił się przed nim na stole. - Czy chciałby pan trochę śmietanki? - zapytała z nie winną miną Lucinda. Przez chwilę Harry nie widział niczego poza jej ustami, dojrzałymi i pełnymi, proszącymi się wprost o pocałunki. Nie słyszał też nic, był kompletnie nieświadomy rozmów to czących się naokoło. Jednak szybko się opanował. Spojrzał na nią zmrużonymi oczami i odrzekł: - Nie, dziękuję. Lucinda po prostu się uśmiechnęła. - Od śmietanki się tyje - dodał, ale ona uśmiechała się nadal. Wyglądała jak kot, który dobrał się do właściwej miski. Klnąc w myślach, Harry zabrał się do deseru. Jeżeli ona chce pakować się w kłopoty, to nie jego sprawa. Ostrzegł ją i dosyć. - Dlaczego Mabberly nie może skontrolować tych go spód? Przecież powinien jakoś zarobić na swoje uposażenie. - Jak już panu mówiłam, pan Mabberly nie ma właści wych kwalifikacji do przeprowadzania dochodzenia. Lucinda mówiła cicho, była zadowolona, że Heather od wróciła uwagę pana Hursta. Czekała na dalsze uwagi, ale jej sąsiad tylko prychnął i za milkł. Harry przetrwał resztę wieczoru, udając, że się dobrze ba wi. W istocie jednak był ponuro zamyślony. Panowie spędzi li niewiele czasu nad portwajnem, z czego był zadowolony, bo nie stanowił dzisiaj dobrej kompanii. Gdy udali się do sa lonu, okazało się, że zamiast pogawędki, która była czymś
zwyczajnym podczas przyjęć u Em i którą on miał zamiar wykorzystać do własnych celów, towarzystwo miało się od dać słuchaniu muzyki w wykonaniu pani i panny Babbacombe. Harry siedział na krześle w kącie pokoju, nieporuszony tym, co uznał za doskonały występ. Gdy umilkły oklaski, po dano herbatę. Harry, zły i niezadowolony, był jedną z ostat nich osób, które podeszły, by wziąć sobie filiżankę. - Tak, oczywiście - powiedziała Em do lady Dalrymple, gdy się zbliżał - będziemy tam. Poszukam pani. Przyjemnie będzie znowu składać wizyty. Harry zamarł w bezruchu z ręką wyciągniętą po filiżankę. Em podniosła na niego wzrok i zmarszczyła brwi. - A, jesteś! - Czy zamierzasz pojechać do miasta, droga ciociu? - Nie zamierzam, tylko jadę. Jadę tam z Lucindą i Hea ther. Fergus uda się tam już jutro, by przygotować Hallows House. Cudownie będzie rzucić się znowu w wir towarzy skiego życia. Wprowadzę Lucindę i Heather w towarzyskie kręgi. Będę się świetnie bawiła. Tego mi właśnie potrzeba. Miała aż tyle tupetu, żeby się do niego uśmiechnąć. Harry zmusił się do wypowiedzenia paru banalnych fra zesów. W obecności lady Dalrymple nie mógł powiedzieć ciotce prawdy w oczy. Następnie wycofał się. Nawet rozmowa z panem Moffatem na temat melioracji była czymś lepszym niż zastanawianie się nad pajęczyną, w którą poczuł się schwytany. Jedyną osobą, z którą mógłby porozmawiać otwarcie, był własny brat. - Ciotka oszalała. Wszystkie one oszalały - warknął, na tknąwszy się na Geralda przy oknie.
103>M Heather Babbacombe rozmawiała z panią Moffat. Gerald, z uśmiechem na twarzy, nie spuszczał z niej oka. - Dlaczego? - zapytał brata. - Nie ma nic złego w tym, że chcą pojechać do Londynu. Będę mógł pokazać Heather miasto. Harry żachnął się. - Podczas gdy londyńscy rozpustnicy będą pokazywali pani Babbacombe swoje zbiory rycin. Gerald uśmiechnął się szeroko. - No cóż, tym możesz zająć się ty. Nikt się do niej nie zbliży, kiedy ty będziesz w pobliżu. Harry popatrzył na niego przeciągle, a jego spojrzenie mówiło samo za siebie. - Na wypadek gdyby umknęło to twojej rozproszonej władzy sądzenia, drogi bracie, przypominam ci, że jestem obecnie głównym pośród braci Lesterów celem działań swa tów i swatek. Po stracie Jacka na rzecz panny Winterton po dwoją oni wysiłki i skierują wszystkie ataki na twego obe cnego rozmówcę. - Wiem. - Gerald posłał mu beztroski uśmiech. - Nie masz pojęcia, jaki ci jestem za to wdzięczny. Bo dzięki temu może zapomną o mnie. Dobrze by się stało, gdyby tak było - nie mogę się przecież równać z tobą, jeżeli chodzi o do świadczenie. Było jasne, że mówi szczerze. Harry powstrzymał się od wypowiedzenia ostrych słów, które cisnęły mu się na usta. Powrócił do bezpiecznej rozmowy z sir Henrym, unikając starannie swojej syreny. Tej, która mogła zwabić go na skały. Goście zaczęli się żegnać. Harry i Gerald, jako członko wie rodziny, zostali trochę dłużej. Em wyszła na werandę, by
®Cl04
:
pomachać odjeżdżającym na do widzenia. Gerald i Heather flirtowali przy drzwiach salonu. Harry, w cieniu, przy drzwiach frontowych, znalazł się tuż obok swej pokusy. Zauważył, że ciotka nie spieszy się z powrotem. - Czy zobaczymy pana w Londynie, panie Lester? Lucinda spojrzała na niego z wyrazem szczerości na twa rzy. Harry nie wiedział, czy to szczerość prawdziwa, czy uda wana. - Nie planuję ponownej wizyty w stolicy w tym sezonie. - Szkoda - odrzekła, uśmiechając się jednak nieznacz nie. - Myślałam, że będę mogła spłacić panu dług, tak jak się umówiliśmy. Zastanawiał się przez chwilę, ale przypomniał sobie: - Mówi pani o walcu? Lucinda potwierdziła skinieniem głowy. - Tak, ale skoro nie będzie pana w mieście, to teraz się pożegnamy. Wyciągnęła rękę. Harry ujął ją, uścisnął... i nie wypuścił z uścisku. Patrzył w jej otwartą twarz, w jej oczy, które mógłby przysiąc - nie potrafiły kłamać. Żegnała się z nim, więc być może ucieczka jest jeszcze możliwa? Lucinda uśmiechnęła się. - Może pan być pewien, że tańcząc w salach balowych Londynu, będę o panu myślała. Palce Harry'ego zacisnęły się na jej dłoni. Ogarnął go gniew i tak wielkie pożądanie, że omal nie stracił panowania nad sobą. Lucinda patrzyła na niego z rozchylonymi z lekka wargami. Zmusił się do tego, by wypuścić jej dłoń ze swojej dłoni, i skłonił się z chłodnym wyrazem twarzy.
105 %g - Dobranoc, pani Babbacombe. To powiedziawszy, wyszedł, nie zauważając rozczarowa nia w oczach Lucindy. Stanęła na najwyższym stopniu przed frontowymi drzwia mi i patrzyła, jak odjeżdża. Modliła się o to, by Em miała rację.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Modliła się wciąż, kiedy, dziesięć dni później, wraz z Em i Heather, wchodziła do sali balowej w rezydencji lady Haverbuck. Ten bal był pierwszym, na który przyjęły zaproszenie. Przeprowadzka do Hallows House, na Audley Street, zajęła im cztery dni. Kilka dni następnych upłynęło na wizytach u modystek i w magazynach mód. Poprzedniego wieczoru Em wydała przyjęcie mające na celu przedstawienie obu pań Babbacombe eleganckiemu towarzystwu. Zjawiło się wiele osób, była jednak jedna, która nie zareagowała na zaproszenie. Lucinda wypisała je własnoręcznie, na białej karcie z po złacanymi brzegami, i wysłała do mieszkania Harry'ego przy Half Moon Street. Jednak podczas przyjęcia na próżno wy patrywała jego okrytej złocistymi puklami głowy. - Musisz mu pozwolić odejść, jeżeli chcesz, żeby wró cił - powiedziała Em. - On do złudzenia przypomina swoje konie - można doprowadzić go do wodopoju, ale nie możesz go zmusić, żeby pił. Pozwoliła mu więc odejść, bez szemrania, nie dając naj mniejszego znaku, że go potrzebuje. A on jeszcze nie wrócił. Teraz, elegancko ubrana w błękitną suknię z połyskliwe go jedwabiu, z włosami ułożonymi kunsztownie, stała u wej ścia do sali balowej i rozglądała się wokół.
107
—
Nie przybyły ani zbyt wcześnie, ani za późno. Sala była już pełna, lecz jeszcze nie zatłoczona. Eleganccy dżentelmeni prowadzili konwersację z modnie ubranymi matronami, ma jętne wdowy i przyzwoitki siedziały pod ścianami. Ich pod opieczne, przeważnie bardzo młode debiutantki, można było łatwo rozpoznać po jasnych sukniach w pastelowych odcie niach. Były wszędzie. Odważniejsze rozmawiały już z zako chanymi młodzieńcami, a bardziej nieśmiałe trzymały się in nych dziewcząt. - Popatrz! - Heather chwyciła Lucindę za rękę w długiej rękawiczce. - Tam jest panna Morley i jej siostra. Czy mogę do nich podejść? Lucinda uśmiechnęła się do wesołych panien Morley. - C y wiście, ale gdy już z nimi porozmawiasz, wróć do nas. Heather rozpromieniła się cała. - Będziemy tam - powiedziała do niej Em, wskazując dłonią, w której trzymała lorgnon, kanapę stojącą pod ścianą. Heather dygnęła i oddaliła się. W jasnej turkusowej su kience z muślinu i ze złotymi lokami upiętymi wysoko wy glądała jak zjawisko. - Śliczna sukienka, chociaż to ja ją wybierałam - oznaj miła Em i poszła przodem w stronę szezlonga. Lucinda podążyła za nią. Już miała pójść za przykładem Em i usiąść na brokatowym siedzeniu, gdy koło niej pojawił się młody pan Hollingsworth w towarzystwie starszego, da leko bardziej eleganckiego dżentelmena. - Ach, pani Babbacombe, jak miło spotkać panią znowu. Pan Hollingsworth aż się zasapał z podniecenia. Lucinda wypowiedziała kilka grzecznych słów powitania. Poznały pana Hollingswortha poprzedniego wieczoru.
~~~~mmSSm
108
:£58»»»<-—-
- Pozwoli pani, że przedstawię mojego kuzyna, lorda Ruthvena. Elegancki dżentelmen, ciemnowłosy i przystojny, skłonił się z gracją. - Poczytuję sobie za zaszczyt być przedstawionym pani. Lucinda dygnęła, podniosła wzrok i napotkała jego spoj rzenie. Wkrótce zauważyła, że jego lordowska mość nie jest je dynym dżentelmenem, który pragnie towarzystwa kobiet bardziej dojrzałych. Zaczęli do nich podchodzić inni, jemu podobni, którzy bez wahania prosili Ruthvena, by ich jej przedstawił. Jego lordowska mość, rozbawiony, spełniał ich życzenia. Lucinda próbowała się wycofać, jednak Em po wstrzymała ją ruchem dłoni. - Ja będę uważała na Heather. Baw się. Przecież po to są bale. Lucinda, doszedłszy do wniosku, że Em wie więcej o tym, jak należy uważać na młode dziewczęta, dała za wygraną i uśmiechnęła się do swego przyszłego dworu. Wkrótce sie działa otoczona przez całą grupę dżentelmenów, których oce niła jako rówieśników Harry'ego Lestera. Wszyscy co do jednego byli niewysłowienie czarujący. Nie widziała nic złe go w tym, że przebywa w ich towarzystwie. A potem zagrała muzyka. - Czy mogę prosić o pani pierwszego kotyliona, droga pani? Lucinda odwróciła się i ujrzała przed sobą ramię lorda Ruthvena. - Oczywiście, milordzie. Będę zachwycona. Lord Ruthven uśmiechnął się
- Nie, moja droga, to ja jestem zachwycony. Pani musi znaleźć inny przymiotnik. Lucinda spojrzała na niego pytająco. - Nic mi nie przychodzi do głowy. Co by pan zasugerował? Jego lordowska mość pospieszył z pomocą: - Nie posiadająca się z radości? Podekscytowana? Uszczęśliwiona? Lucinda roześmiała się. Gdy rozpoczęli już taniec, zapy tała: - A może „pod takim wrażeniem, że nie mam słów, by to wyrazić"? Lord Ruhtven był zachwycony. W miarę upływu wieczoru Lucinda przekonała się, że ma ogromne powodzenie. Jako matrona, nie miała karnetu i mogła wybierać, kogo chciała, spośród zapalonych tance rzy. W pewnej chwili ich nadmierny zapał obudził jej wro dzoną ostrożność. Lord Ruthven wyglądał na zbyt dobro dusznego i leniwego, by stanowić jakieś zagrożenie, ale nie którzy dżentelmeni budzili jej niepokój. Do tych ostatnich należał lord Craven, który wszedł do sali balowej spóźniony, zlustrował pole z wysokości scho dów, a potem zdecydowanym krokiem podszedł do Lucindy. Zmusiwszy pana Satterly'ego do dokonania prezentacji, jego lordowska mość pochylił się nad dłonią Lucindy. W tej samej chwili rozległy się pierwsze takty walca. - Droga pani Babbacombe, mam nadzieję, że zlituje się pani nad spóźnionym i zaszczyci go, przyjmując zaproszenie do walca? Lucinda spojrzała mu w twarz i doszła do wniosku, że le piej by zrobiła, gdyby zlitowała się nad kimś innym, po czym
popatrzyła pytającym wzrokiem na dżentelmenów stojących naokoło. Ci natychmiast pospieszyli jej na ratunek, twierdząc, że propozycja lorda Cravena jest oburzająca, arogancka i nie sprawiedliwa i przedstawiając jej liczne inne możliwości. Lucinda wycofała dłoń z uścisku palców lorda i powiedziała: - Obawiam się, że będzie pan musiał poszukać innej part nerki. , Jego lordowska mość przybrał natychmiast obrażoną minę. - Zastanówmy się teraz - powiedziała Lucinda i już mia ła podać rękę panu Amberly'emu, który, podobnie jak lord Ruthven, był bardziej skłonny do zabawy niż uwodzenia, gdy usłyszała za sobą jakiś ruch. Długie silne palce objęły jej ramię w miejscu, gdzie było nagie, tuż nad rękawiczką. - Sądzę, droga pani, że to mój walc. Lucinda wstrzymała oddech. Odwróciła się i stanęła twa rzą w twarz z Harrym. Ich oczy się spotkały. Wargi Harry'ego wygięły się w uśmiechu, który zamienił się w nieznaczny grymas, nie dający się zauważyć, gdyż Harry się ukłonił. Po chwili wyprostował się z kamiennym wyrazem twarzy. - Zaraz, Lester! To nie w porządku. Pan Amberly miał kwaśną minę. Inni go poparli. Harry popatrzył na nich wyniośle, po czym skierował wzrok na Lucindę. - Przypominam, droga pani, że jest mi pani winna walca. Jestem tutaj, żeby odzyskać dług. - Rzeczywiście, panie Lester. - Lucinda, rozkoszując się dźwiękiem jego głosu, dała za wygraną i uśmiechnęła się
z zachwytem. - Zawsze spłacam swoje długi. Mój pierwszy walc w stolicy należy do pana. Harry powściągnął uśmiech tryumfu. Eleganckim gestem ujął jej dłoń i umieścił ją na swoim rękawie. Lucinda poszukała wzrokiem Em, lecz jej mentorkę zasła niali stojący w pobliżu dżentelmeni. - Panowie - powiedziała i skinąwszy głową swoim roz czarowanym rycerzom, dała się poprowadzić do tańca. Harry milczał, dopóki nie porwał ich wir walca, lecz gdy to się stało, spojrzał w błękitne oczy Lucindy i powiedział: - Wiem, droga pani, że pani nie ma doświadczenia, jeżeli chodzi o wielki świat. Obawiam się, że muszę panią ostrzec, że wielu z dżentelmenów, którzy tak zabiegają o pani uśmie chy, należy traktować z wielką ostrożnością. Lucinda zmarszczyła brwi. - To się rozumie samo przez się. Harry popatrzył na nią z powątpiewaniem. - Ja nie mam siedmiu lat. Nie widzę powodu, dla którego nie miałabym cieszyć się ich towarzystwem. Nie jestem tak niedoświadczona, by dać się zwieść ich czarowi. Harry przez całą minutę zastanawiał się, czy nie przestra szyć jej jakimś bardziej jednoznacznym ostrzeżeniem, ale rozmyślił się. Wiedział, przypominając sobie jej rozmowę z Jakiem Blountem Pod Zieloną Gęsią, że Lucindę trudno przestraszyć. - Czy coś jest nie w porządku? Lucinda spojrzała na niego poirytowana. - O co chodzi? - Jak pan zapewne wie - odrzekła - nie mam wielkiego doświadczenia, jeżeli chodzi o tańczenie walca. Charles nie
tańczył. Pobierałam lekcje, ale w pełnej ludzi sali balowej to co innego. Harry nie mógł się powstrzymać, uśmiechnął się szeroko. - Niech się pani po prostu odpręży. Spojrzenie, jakim go obrzuciła, świadczyło, że uważa jego dobry humor za coś nie na miejscu. Harry, powstrzymując się od śmiechu, przyciągnął ją do siebie i zaczął prowadzić tak, że ona, czując się teraz pewnie, wykonywała skomplikowane obroty bez najmniejszego błę du. Odprężyła się i uświadomiła sobie, że poddaje się cała zmysłom. Jego twarde uda stykały się z jej udami, gdy wiro wali po sali, czuła ciepło jego ciała, bijącą od niego siłę. Po wstało w niej jakieś dziwne napięcie. Spojrzała spod rzęs na Harry'ego i zobaczyła, że tańczy bez uśmiechu. Harry usiłował nie myśleć o tym, że trzyma w ramionach najwdzięczniejszą istotę, jaką w życiu spotkał, nie chciał za przątać sobie uwagi jej krągłymi kształtami, gładkością jej ple ców, wdzięczną szyją, którą odsłaniała nowa fryzura, chciał na tomiast pamiętać o tym, co go przywiodło do Londynu. - Kiedy planuje pani odwiedzić gospody? Lucinda ocknęła się i powiedziała: - Zamierzałam zacząć jutro od gospody Pod Kogutem w Hammersmith. Harry nie zadał sobie trudu, by zapytać, czy zapewniła sobie odpowiednią opiekę. Ta przeklęta kobieta była tak nie racjonalnie pewna siebie, tak nieświadoma prawdziwych nie bezpieczeństw, tak uparta... - Przyjadę po panią o dziewiątej. Niech się pani nie oba wia - dodał - pojedziemy moją kariolką i będzie z nami Dawlish. Zostaną zachowane wszelkie zasady przyzwoitości.
Lucinda, uszczęśliwiona, omal się nie roześmiała. Przy pomniały jej się słowa Em. Popatrzyła na Harry'ego uważ nie, a potem wyraziła z wdziękiem zgodę: - Dziękuję panu. Jestem pewna, że pańskie towarzystwo uczyni przejażdżkę bardziej interesującą. Harry nie mógł nic wywnioskować z pogodnego wyrazu twarzy Lucindy. Przyciągnął ją mocniej do siebie i postano wił cieszyć się tańcem. Gdy muzyka umilkła, odprowadził Lucindę na miejsce, gdzie czekał na nią niecierpliwie cały jej dwór. Napotkawszy wyczekujące spojrzenia dżentelmenów, zesztywniał i za miast puścić rękę swej ślicznej partnerki i skłonić się ele gancko, jak wymagał tego zwyczaj, położył dłoń na jej dłoni, nie uwalniając jej wcale. Lucinda udawała, że nie zauważyła, że coś jest nie tak. Wsparta na ramieniu Harry'ego gawędziła z różnymi osoba mi. Miała ochotę spojrzeć na niego, lecz nie mogła, stojąc tak blisko, gdyż jej zainteresowanie byłoby zbyt oczywiste dla otoczenia. Odprężyła się trochę, gdy podeszła do nich pa ni Burnham wsparta na ramieniu pana Courtneya. Wymieniły kilka uprzejmych zdań, po czym pani Burnham wzięła na cel pana Amberly'ego. Lucinda nie zauważyła tego, gdyż zatonęła w spojrzeniu Harry'ego. Patrzył na nią z nieprzeniknionym, coraz bardziej nieprzystępnym wyrazem twarzy, zaciskając przy tym usta. Lucinda poczuła nagle, że trudno jej oddychać. Dźwięk skrzypiec wybawił ją - nie miała pojęcia, od cze go. Podszedł pan Amberly i poprosił ją do kadryla. Spojrza wszy na Harry'ego, wysunęła delikatnie rękę spod jego ra mienia. On na chwilę przytrzymał ją, a potem puścił.
- Nie podziękowałam panu jeszcze za walca - powie działa. - Tańczyło mi się z panem doskonale. Harry z kamienną twarzą skłonił się w milczeniu. Gdy kadryl się skończył i Lucinda wróciła na miejsce, ku swemu rozczarowaniu, nie zastała tam Harry'ego. Ro zejrzała się, szukając wzrokiem Heather. Jej pasierbica roz mawiała właśnie z Geraldem, pannami Morley i jakimiś dwoma młodzieńcami. Wyglądało na to, że jest bardzo zado wolona. Lucinda wróciła do swoich rycerzy. Rozmawiała też z panią Burnham, ale nie bawiła się już tak dobrze jak przed tem. Po jakimś czasie rozległy się ponownie dźwięki walca. Lucinda drgnęła. Tańczyła już ze wszystkimi członkami swo jego dworu, z którymi taniec wydawaljej się bezpieczny. Nie spodziewała się kolejnego walca. Podniosła oczy i napotkała spojrzenie lorda Ruthvena. - No i co, moja droga - zapytał - którego z nas zaszczy ci pani drugim tańcem? Lucinda popatrzyła na swój dwór. Jej wzrok padł na uwo dzicielskiego eleganta o kilka lat starszego od niej, lecz z pewnością daleko bardziej doświadczonego. Być może ma on na myśli coś nieprzystojnego, jednak będzie można sobie z nim poradzić. Z pogodnym uśmiechem powiedziała: - Może pana Ellerby? Podczas tańca pan Ellerby zachowywał się bez zarzutu. Jednak odprowadzając Lucindę, powiedział: - Nie sądzi pani, pani Babbacombe, że jest tu niezmiernie duszno? Lucinda popatrzyła na niego z uśmiechem. - Rzeczywiście, trudno temu zaprzeczyć.
§#Q15 Sala była tak pełna, że spoza tłumu nie mogła dojrzeć szezlonga Em, gdy skończywszy tańczyć walca, znaleźli się w drugim końcu sali. - Te drzwi prowadzą na taras, a ogrody lady Haverbuck są bardzo duże. Może spacer po nich ochłodziłby pani policz ki? - zapytał pan Ellerby z błyskiem w oku, a potem dodał, pochylając się nad Lucindą i ściskając znacząco jej palce: Przecież nie mamy ochoty zasłabnąć, prawda? Lucinda zesztywniała. Odetchnęła głęboko i już miała po wiedzieć swojemu natarczywemu partnerowi, że zasłabnię cia zdarzają się jej niezmiernie rzadko, gdy ktoś wybawił ją z kłopotu. - Nie sądzę, Ellerby, by pani Babbacombe potrzebny był w tej chwili spacer. Te stanowcze słowa sprawiły, że Ellerby zrobił kwaśną minę. - To była tylko luźna propozycja - powiedział, patrząc groźnie na Harry'ego i podając Lucindzie ramię. - Czas na kolację, proszę pani. - Rzeczywiście - potwierdził Harry. Lucinda zauważyła, że mierzy Ellerby'ego lodowatym wzrokiem. Jego palce dotknęły lekko jej ramienia, a potem objęły jej przegub. - Jeżeli pani sobie życzy, odprowadzę panią do stołu powiedział Harry i wziął ją pod ramię. Lucinda odprawiła Ellerby'ego, mówiąc uprzejmie: - Dziękuję panu za uroczego walca. Ellerby zamierzał dyskutować, ale napotkawszy wzrok Harry'ego, skłonił się tylko z niezadowoloną miną. - Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział. - Jestem tego pewien - mruknął Harry pod nosem.
116*
—»"—
- Słucham? - zapytała Lucinda. - Nic takiego - odrzekł, zaciskając usta. - Czy nie mogła pani wybrać bardziej odpowiedniego partnera niż Ellerby? Tylu miała pani wokół siebie dżentelmenów. Czy nie widzi pani różnicy? - Oczywiście, że widzę - odparła Lucinda, podnosząc dumnie głowę. - Tańczyłam już ze wszystkimi i nie chcia łam, żeby wyglądało, iż któregoś zachęcam. - Proszę mi wierzyć, pani Babbacombe, lepiej pani zro bi, zachęcając dżentelmenów, a całkiem unikając rozpust ników. - Nonsens - powiedziała Lucinda, naśladując ton Em. Nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. - Droga pani, ja z wielkim trudem uwierzyłbym, że pani potrafi dostrzec niebezpieczeństwo, nawet wtedy, gdy jest ono tuż-tuż - rzekł Harry z kamienną twarzą. Lucinda musiała zasznurować usta, żeby się nie uśmiech nąć. - Brednie - odparowała. Harry popatrzył na nią z poważną miną, a potem zapro wadził ją do stołu. Nie był to jeden z małych dwuosobowych stolików stojących pod ścianami, lecz duży stół, przy którym pomieścić się mogło spore towarzystwo, znajdujący się w pobliżu bufetu na środku sali. Zajmując miejsce, które Harry dla niej zarezerwował, Lucinda spojrzała na niego zaintrygowana. Była jeszcze bardziej zaintrygowana, gdy członkowie jej dworu zasiedli przy tym samym stole, a Harry powstrzymał się od wrogich komentarzy. Siedział obok niej, wygodnie oparty, z kieliszkiem szampana w dłoni i w milczeniu czu-
wał nad konwersacją. Jego obecnosq sprawiała, że panowie pozwalali sobie jedynie na przystojne żarty. Przysiadając się do nich, Anabelłe Burnham popatrzyła ciekawie na Harry'ego, po czym, podchwyciwszy spojrzenie Lucindy, uniosła kieliszek w niemym toaście. Lucinda uśmiechnęła się, a po tem przeniosła wzrok na twarz Harry'ego. Patrzył na nią, zaciskając usta w sposób już dobrze jej znany z nieprzeniknioną miną. Na drugi dzień rano, zgodnie z obietnicą, Harry czekał na nią w holu Hallows House punktualnie o dziewiątej. Schodząc po schodach w sukni w kolorze hiacyntów i za rzuconej na nią błękitnej pelerynie, Lucinda poczuła, że oglą da ją spojrzeniem znawcy. - W tej pelerynie przynajmniej pani nie zmarznie - po wiedział, pochylając się nad jej drobną dłonią. - Proszę nie zapomnieć o rękawiczkach. Lucinda wyjęła rękawiczki z torebki. - Wrócę na obiad, Fergusie - zapowiedziała i, nakładając starannie rękawiczki, spojrzała na Harry'ego. - Czy pan zje z nami, panie Lester? - Nie... Proszę przekazać ciotce wyrazy ubolewania odparł, prowadząc ją do drzwi. - Mam inne zobowiązania. Lucinda zatrzymała się na najwyższym stopniu schodów i spytała: - Mam nadzieję, że nie sprawiam panu kłopotu, oczeku jąc pańskiej opieki podczas wizyt w gospodach? - Żadnego, droga pani. Jak pani zapewne pamięta, sam to pani zaproponowałem. - Nie chciał zastanawiać się dla czego. - Skoro już czas, to jedźmy.
——mmm
118
Pomógł jej wsiąść do kariolki, w której czekał Dawlish, i ruszyli. Znalazłszy się w Hammersmith, na dziedzińcu gospody Pod Kogutem, Lucinda zorientowała się, że gospoda ta bar dzo przypomina gospodę Pod Herbem. Wystarczyło jedno spojrzenie na Harry'ego, by oberżysta, pan Honeywell, z szacunkiem oprowadził ją po dużym budynku składającym się z trzech połączonych ze sobą skrzydeł. Znajdowali się właśnie na parterze i kierowali w stronę głównego wejścia, gdy Lucinda usłyszała śmiech dobiegający zza drzwi, które, jak sądziła, prowadziły do jednej z sypialni. Przypomniała jej się gospoda Pod Zieloną Gęsią, jednak tutaj śmiech dobiegający jej uszu był śmiechem mężczyzny. Przystanęła. - Co jest za tymi drzwiami? - zapytała. - Salonik dla stałych gości, proszę pani - odrzekł z ka mienną twarzą pan Honeywell. - Salonik? - Lucinda popatrzyła ze zmarszczonymi brwiami na zamknięte drzwi. - Cztery saloniki. Czy to nie za wiele? - Znajdujemy się tak blisko miasta - wyjaśnił pan Ho neywell - więc bardzo często zdarza się nam wynajmować pokoje na grupowe spotkania. Lucinda zasznurowała usta. - Chciałabym zobaczyć ten salonik, Honeywell. - Ten jest obecnie zajęty, ale w innym skrzydle mamy drugi, zupełnie taki sam. Może zechciałaby pani obejrzeć tamten? - Owszem. A kto zajmuje obecnie ten? - Yyy... grupa dżentelmenów, proszę pani.
*mmmm
'K?
19
Lucinda spojrzała pytająco i już miała coś powiedzieć, kiedy Honeywell zagrodził jej drzwi do saloniku, mówiąc: - Nie radziłbym pani im przerywać. Lucinda, zdziwiona, zmierzyła wzrokiem pana Honeywella. - Kto tam jest? Na dźwięk tych słów Lucinda drgnęła, bo to Harry Lester je wypowiedział, a były to pierwsze słowa, jakie padły z jego ust w ciągu ostatniej godziny. Pan Honeywell spojrzał na niego błagalnie. - To grupa młodych elegantów, proszę pana. Wie pan, ja kiego pokroju. - W istocie - powiedział Harry i zwrócił się do Lucindy: - Nie może pani tam wejść. - Co takiego? Harry wytrzymał jej wzrok. - Pozwoli pani, że powiem to tak - odezwał się głosem cichym, lecz stanowczym. - Pani tam nie wejdzie. Lucinda miała wielką ochotę domagać się od niego, by wyjaśnił, dlaczego tak mówi, tylko po to, żeby się przekonać, jak na to zareaguje. Powstrzymała się jednak i, spiorunowawszy go wzrokiem, zwróciła się do pana Honeywella: - Proszę mi pokazać drugi salonik. Oberżysta odetchnął z ulgą. Po obejrzeniu saloniku i wysłuchaniu wielokrotnych za pewnień, że jest taki sam jak tamten, Lucinda zdjęła rękawi czki i kiwnęła na Honeywella. - Teraz obejrzę księgi. Proszę je przynieść. Położywszy rękawiczki i torebkę na stole, Lucinda pode-
szła do okna, odetchnęła głęboko i odwróciła się, stając twa rzą w twarz z Harrym. Stał przed nią i mierzył ją wyzywają cym spojrzeniem. - Zechce pan przyjąć do wiadomości, panie Lester, że nie miałam zamiaru przerywać nikomu prywatnego spotkania. Chciałam to wyjaśnić panu Honeywellowi, kiedy pan się wmieszał. Niepewny wyraz twarzy Harry'ego i zmieszanie widocz ne w jego oczach podziałały na Lucindę jak balsam. Bez zwłocznie wykorzystała przewagę. - Chciałam tylko sprawdzić, czy goście działają w dobrej wierze, korzystając z mojej gospody. Nawet pan musi przy znać, że mam do tego prawo. Ani pan, ani pan Honeywell nie powinniście traktować mnie jak dziecko, które nie wie, co jest właściwe, a co nie! A poza tym, drogi panie, nie na leżało mi grozić. - Podniosła dumnie głowę. - Chcę usłyszeć słowo „przepraszam" za pańskie zachowanie niegodne dżen telmena. Reakcją na jej żądanie było milczenie. Harry przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. - Proponuję, droga pani, by opanowała pani wzburzenie. Moje zachowanie przez cały dzisiejszy ranek było jak naj bardziej godne dżentelmena. - Tak pan uważa? - Przyznaję, że zarówno ja, jak i Honeywell wyciągnęli śmy pochopne wnioski. Za to panią przepraszam. Jednak co do reszty... Obawiam się, że musi pani zrozumieć, że były nader ważkie powody... - Powody? Jakie, jeśli wolno spytać? Ano takie, że on, wiedziony nieodpartym impulsem pra-
?Q2ł gnał ją chronić, zadbać o jej bezpieczeństwo. Świadomy tej prawdy Harry spojrzał w błękitne oczy, a potem na usta czerwone, pełne i z lekka rozchylone. Wiedziony wewnętrz nym przymusem i świadomy tego, że Lucinda oddycha bar dzo szybko, a jemu samemu serce wali jak młotem, Harry wyciągnął rękę i jednym palcem delikatnie przeciągnął po jej dolnej wardze. Dreszcz, który wstrząsnął Lucindą, poruszył go do głębi. Wezbrało w nim pożądanie. Usiłował je opanować. Pró bował odetchnąć, próbował się cofnąć, lecz nie był w stanie tego uczynić. Za drzwiami rozległy się kroki, skrzypnęła deska w pod łodze. Harry błyskawicznie pochylił się i dotknął ustami jej warg w pieszczocie tak krótkiej, że zaledwie zdołał zarejestrować delikatne poruszenie jej warg pod swoimi. Gdy drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Honeywell, Harry stał przy kominku, w odległości kilku jardów od Lucindy. Oberżysta nie zauważył niczego niezwykłego. Położył ciężkie księgi na stole i spojrzał na Lucindę wzrokiem peł nym nadziei. Wahała się przez chwilę, starając się opanować emocje, a następnie ruszyła w kierunku stołu z miną tak wyniosłą, że pan Honeywell zamrugał oczyma. - Tylko liczby dotyczące bieżącego roku, proszę. Oberżysta pos'pieszył spełnić jej żądanie. Pochylając się nad księgami, Lucinda strała się uspokoić nerwy wzburzone tym zbyt krótkotrwałym pocałunkiem, a także bliskością Harry'ego. Przez moment wydawało jej się, że świat naokoło niej wiruje jak szalony, odsunęła więc
122
od siebie wspomnienia i skupiła się na liczbach. Po półgo dzinie podniosła znad nich głowę z zadowoleniem. W tej chwili panowała już nad sobą całkowicie i czuła się na siłach, by prowadzić niezobowiązującą rozmowę podczas drogi po wrotnej na Audley Street. Harry odpowiadał na jej pytania, ale poza tym nie anga żował się w tę rozmowę, pozwalając jej mówić. Gdy znaleźli się przed domem Em, Lucinda czuła, że poszło jej bardzo dobrze. Harry pomógł jej wysiąść, a ona, stojąc już obok kariolki, powiedziała: - Bardzo jestem panu wdzięczna za opiekę, panie Lester. I z czymś, co uważała za chwalebny hart ducha, powstrzy mała się od wszelkich dalszych komentarzy. - Naprawdę? Harry popatrzył na nią pytająco. - Naprawdę. - W takim razie proszę powiedzieć Fergusowi, żeby mnie poinformował, kiedy pani życzy sobie skontrolować kolejną gospodę - rzekł, obejmując jej kibić. Lucinda czuła ciepło jego dłoni i pomyślała, że tamten króciutki pocałunek był pierwszą oznaką, że zwycięstwo jest możliwe. Postanowiła wytrwale do niego dążyć. Jeżeli raz przełamała jego opór, uda jej się to ponownie. - Nie mogę zabierać panu tyle czasu - powiedziała, spu szczając oczy. Harry zmarszczył brwi. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby mi go pani zabie rała - odrzekł, a potem dodał, przypomniawszy sobie o ostrożności: - Mówiłem już przedtem, że skoro jest pani
~—~™ a " ;
v
Cł5§.
gościem mojej ciotki, i to wskutek mojej namowy, to jestem pani winien opiekę. Wydawało mu się, że słyszy zniecierpliwione „hm!". Po wstrzymując uśmiech, odwrócił głowę i napotkał współczu jące spojrzenie Dawlisha. Następnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy puścił ki bić Lucindy, cofnął się o krok i podał jej ramię, a potem, ig norując przeczucia swego wiernego giermka, poprowadził ją rycersko po schodach. Czekając, aż Fergus otworzy drzwi, Lucinda uniosła wzrok i dostrzegła wymianę spojrzeń między Harrym a Dawlishem. - Dawłish wydaje się bardzo przygnębiony. Czy coś się stało? - Nie, nie jest przyzwyczajony do tak wczesnego wsta wania. - O! - zdziwiła się Lucinda. - Au revoir, droga pani. Przekraczając próg, Lucinda obejrzała się i posłała Har ry'emu uśmiech - łagodny, kuszący uśmiech uwodzicielki. A potem powoli ruszyła w stronę schodów. Całkowicie za hipnotyzowany Harry stał i patrzył za nią, a ona szła, koły sząc lekko biodrami. - Proszę pana? Harry ocknął się. Kiwnąwszy głową Fergusowi, odwrócił się i zbiegł po stopniach. Wsiadając do kariolki, posłał Dawlishowi ostrzegawcze spojrzenie. A potem zajął się końmi.
t
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Tydzień później Harry siedział przy biurku w małej bib liotece w swoim londyńskim mieszkaniu. Okno wychodziło na zadrzewione podwórze. Na zewnątrz maj zmierzał wiel kimi krokami ku ciepłemu czerwcowi, a eleganckie towarzy stwo szykowało się na nadchodzące szaleństwo ślubów i we selnych przyjęć. Na ustach Harry'ego ukazał się cyniczny uśmieszek - jemu było w głowie zupełnie co innego. Rozległo się ciche pukanie. Drzwi się otworzyły i do bib lioteki zajrzał Dawlish. - A... tutaj pan jest. Pomyślałem sobie, że zechce pan wiedzieć, że panie wybierają się dziś wieczorem do lady Hemminghurst. - Do diabła! Harry skrzywił się. Amelia Hemminghurst miała słabość do rozpustników i uwodzicieli, więc wśród gości zapewne będzie ich wielu. - Będę chyba musiał się tam pokazać. - Tak też myślałem. Pójdzie pan pieszo czy mamy za przęgać do powozu? Harry zastanawiał się przez chwilę, po czym pokręcił głową. - Pójdę pieszo. Będzie już zapadał zmierzch; krótki spacer na Grosvenor
125
Square ukoi mu nerwy napięte z powodu ograniczeń, jakie sobie ostatnio narzucał. Dawlish wycofał się, kiwając głową. Bawiąc się niedbale piórem, Harry po raz kolejny prze myślał swoją strategię. Opuściwszy Newmarket, uparcie trzymając się planu, pojechał do Lester Hall. Tam zastał swe go brata Jacka z mającą wkrótce zostać jego żoną panną Sop hią Winterton oraz jej opiekunami, wujem i ciotką, czyli pa nem i panią Webb. Nie miał nic przeciwko pannie Winterton, w której jego brat był zadurzony aż do ogłupienia, ale nie podobało mu się, że w srebrnobłękitnych oczach pani Webb zapala się niebezpieczny blask i że ta dama patrzy na niego rozmarzonym wzrokiem. Doszedł w końcu do wniosku, że Londyn będzie dla niego miejscem bezpieczniejszym niż Le ster Hall. Przyjechał do miasta na dzień przed przybyciem ciotki i jej towarzyszek. Wiedząc, że Em, wychowana w bardziej niebezpiecznych czasach, nie rusza się w podróż bez eskorty, był spokojny, że pani Babbacombe podczas drogi nic nie za graża. Jednak po przyjeździe do Londynu zagrażało jej wiele. Harry przyczaił się na tak długo, jak to było możliwe, mając nadzieję, że dzięki temu salonowe lwice i swatki nie będą miały pojęcia o tym, że znajduje się w mieście. Dnie spędzał w klubach, gdzie bywali jedynie mężczyźni, unikał parku w godzinach spacerów i jeździł wszędzie powozem, zamiast chodzić pieszo po chodnikach, gdzie stałby się ofiarą różnych wdów i mamuś. Czyniąc to wszystko, osiągnął w zasadzie swój cel. Dzięki temu, że Dawlish spędzał całe dnie w kuchni Hal-
lows House, mógł pojawiać się w pełnym świetle tylko wte dy, kiedy to było absolutnie konieczne. Tak jak dziś wieczorem. Dotychczas udawało mu się ochronić tę przeklętą kobietę zarówno przed gośćmi gospód, jak i przed salonowymi uwodzicielami, co wzbudziło zdzi wienie wśród eleganckiego towarzystwa. A co do zakusów swatów i mamuś córek na wydaniu, to mieli oni niewielkie pole do popisu dzięki temu, że ograniczył swoje bytności w wielkim świecie tylko do okazji, przy których bywała tam Lucinda Babbacombe. Harry uśmiechnął się do siebie i odłożył pióro. Wiedział, że jest za wcześnie na tryumf, bo sezon towarzyski jeszcze nie dobiegł końca. Wstał i zmarszczył brwi. Miał nadzieję, że aż do jego zakończenia uda mu się wytrwać w tym, by zachowywać się jak dżentelmen. - Proszę mi powiedzieć, panie Lester, czy dobrze się pan bawi w tym sezonie? To pytanie zaskoczyło Harry'ego. Spojrzał w twarz swo jej partnerki, patrzącej na niego z wyrazem uprzejmego zain teresowania, a potem uniósł głowę i wykonał z nią kilka ob rotów. Gdy przybył do sali balowej u lady Hemminghurst, zastał ją już otoczoną przez grupę największych uwodzicieli w całym mieście. Nie marnując więc czasu, wyprowadził ją z ich zasięgu. - Nie - odpowiedział na jej pytanie. - Więc dlaczego pan tu jest? Lucinda patrzyła mu w twarz, spodziewając się szczerej odpowiedzi. Pytanie to stało się dla niej bardzo ważne, po nieważ dni mijały, a on nie uczynił nic, żeby sprawić, by ona
127
,.^^^^»»-—
nim się zainteresowała. Em miała rację: był jak koń. Przyje chał za nią do Londynu, ale jej nie ścigał. Wybrał się z nią do wszystkich czterech gospód i nie od stępował jej na krok, podczas gdy dokonywała w nich inspe kcji, ale ani razu nie zaproponował, że zabierze ją gdzie in dziej. Wszelkie wzmianki o parku, o tym, jak piękne są Ri chmond i Merton, przyjął tak, jakby o nich w ogóle nie sły szał. Postawę, jaką przybrał w salach balowych, Lucinda była skłonna określić mianem psa ogrodnika. Niektórzy, jak na przykład lord Ruthven, byli tym ubawieni. Inni, jak na przy kład ona sama, zaczynali tracić cierpliwość. Harry spojrzał na nią i zmarszczył brwi, jakby chcąc ją zniechęcić do dalszych pytań. - Czy mam przez to rozumieć, że wolałby pan być ze swoimi końmi? - zapytała słodkim głosem. - Tak - odrzekł Harry. - Daleko bardziej wolałbym być teraz w Lestershall. - W Lestershall? - powtórzyła. Harry potwierdził kiwnięciem głowy. - W Lestershall Manor... w mojej stadninie. Otrzymała nazwę od wioski, która z kolei ma nazwę pochodzącą od na zwy głównego majątku mojej rodziny. Rezydencja ta wymagała generalnego remontu. Teraz, mając pieniądze, doprowadzi ją do porządku. Zbudowany bez jednolitego planu dom z pruskiego muru będzie wspa niałą, wygodną rezydencją. Zamieszka tam, gdy się ożeni. Gdy się ożeni? Harry zacisnął zęby i zmusił się, by spoj rzeć na swoją partnerkę. Lucinda odpowiedziała mu śmiałym spojrzeniem.
*mim-
„128
.- '
- Więc dlaczego nie jest pan w Lestershall Manor? Bo dom jest pusty, nie wykończony. Te słowa cisnęły się Harry'emu na usta, ale ich nie wypowiedział. Rzekł nato miast: - Ponieważ jestem tutaj i tańczę z panią walca. W jego tonie nie było nic uwodzicielskiego. - Czy mogę mieć nadzieję, że sprawia to panu przyje mność? Harry zacisnął wargi. - Droga pani, zapewnim panią, że tańczenie z panią wal ca jest jedną z nielicznych przyjemności, jakie oferuje mój obecny tryb życia. Lucinda przybrała sceptyczny wyraz twarzy. - Pańskie obecne życie jest do tego stopnia uprzykrzone? - W istocie. Moje obecne życie jest czymś, czego nie zniósłby żaden hulaka. - Dlaczego pan je znosi? - zapytała łagodnym tonem Lu cinda. Harry, słysząc ostatnie takty walca, wykonał obrót i znie ruchomiał wraz z zadającą mu to pytanie Lucindą. Patrzy ła na niego zachęcająco, uspokajająco. Z wielkim wysił kiem cofnął się jednak, powracając do cynicznej postawy, dzięki której tak długo pozostawał bezpieczny. Przybrał nie przenikniony wyraz twarzy, wypuścił ją z objęć i podał jej ramię. - Rzeczywiście dlaczego, droga pani? Obawiam się, że sam nie będę nigdy tego wiedział. Lucinda poczuła, że ogarniają zniecierpliwienie. Wsparła się na jego ramieniu, uświadamiając sobie, że walc, a prosił ją zawsze tylko do walca, trwa zbyt krótko, by mogła skra-
szyć jego opór. Dlaczego tak uparcie zaprzeczał temu, co wiedzieli to oboje - było faktem? To pytanie nie dawało jej spokoju. - Pańska ciotka była zdziwiona, widząc pana w mieście. Mówiła, że... że będą pana ścigać damy pragnące wydać za pana swoje córki. Czy on uważa małżeństwo za pułapkę? - zastanowiła się. - Śmiem twierdzić, że to prawda - odrzekł Harry. - Zre sztą Londyn podczas sezonu nigdy nie był miejscem bez piecznym dla dobrze urodzonych i dobrze sytuowanych dżentelmenów. Bez względu na to, jaką by się cieszyli repu tacją - dodał, patrząc jej w oczy. - Uważa pan te... pościgi za coś nieuniknionego? - Tak nieuniknionego jak wiosna, choć o wiele mniej przyjemnego. A teraz chodźmy, odprowadzę panią do Em. - Ach... Lucinda rozejrzała się i zauważyła falujące łagodnie fi ranki u drzwi prowadzących na taras. Za tymi drzwiami, pod rozgwieżdżonym niebem, rozciągał się cienisty ogród. - Właściwie - powiedziała - jest mi trochę gorąco. To kłamstwo sprawiło, że jej twarz oblał rumieniec. Harry przyjrzał jej się przymrużonymi oczami. Nie potra fiła kłamać, było to dla niego oczywiste. - Może - ciągnęła Lucinda, starając się mówić lekkim to nem - pospacerowalibyśmy po tarasie? To w takich chwilach jak ta najbardziej odczuwała braki w swoim wychowaniu. Fakt, że wyszła za mąż w wieku lat szesnastu, sprawił, iż nie miała pojęcia o flircie ani też o tym, jak zachęcać mężczyznę. Gdy jej towarzysz nic nie odpowie dział, spojrzała na niego niepewnie.
Harry miał minę człowieka zirytowanego, który ma świa domość, że musi zachowywać się grzecznie. - Droga pani, byłbym niezmiernie zadowolony, gdyby wbiła pani sobie do swojej ślicznej główki, że jestem tutaj, w Londynie, stawiając czoło wszelkim niebezpieczeństwom, z jednego i tylko jednego powodu. - Ach tak. - Tak. Z wymuszonym spokojem Harry ruszył z miejsca, trzy mając ją pod ramię. - Jestem tutaj mianowicie po to, by dopilnować, żeby pani, wbrew moim własnym inklinacjom, a nade wszystko wbrew inklinacjom zadurzonych w pani dżentelmenów, zakończyła ten sezon tak, jak go pani rozpoczęła - tu zawiesił na chwilę głos, a potem dodał: - jako cnotliwa wdowa. - Naprawdę? - Lucinda była lekko wzburzona. - Nie zdawałam sobie sprawy, panie Lester, że zatrudniłam pana na stanowisko obrońcy swojej cnoty. - Uczyniła to pani. • Spojrzała na niego, zamierzając zaprzeczyć... i napotkała uważne spojrzenie zielonych oczu. - W momencie gdy na drodze do Newmarket podała mi pani rękę i pozwoliła się wyciągnąć z karety. Lucindzie przypomniała się chwila, kiedy klęczała na bo ku przewróconego powozu, otoczona ramionami Harry'ego. Opanowała drżenie i uniosła dumnie głowę. - To nonsens. - Przeciwnie. Czytałem gdzieś, że jeżeli mężczyzna ura tuje drugiego mężczyznę, to bierze na siebie odpowiedział-
ność za jego uratowane życie. Przypuszczam, że to samo do tyczy sytuacji, gdy ktoś uratuje kobietę. Lucinda zmarszczyła brwi. - Tak mówi filozofia Wschodu. A pan jest z krwi i kości Anglikiem. - Filozofia Wschodu? - Harry uniósł brwi. - Pochodząca bez wątpienia z tych krajów, w których kobiety noszą na twarzach zasłony i są zamykane w domach. Zawsze przypi sywałem takie mądre postępowanie temu, że owe cywilizacje są znacznie starsze od naszej. Lucinda starała się opanować. Czuła, że gdyby usłyszała jeszcze jedno tego rodzaju gładkie usprawiedliwienie faktu, że Harry jej towarzyszy, zaczęłaby, ku wstydowi Em i włas nemu, krzyczeć z wściekłości. Przywołała jednak na usta po godny uśmiech i pozwoliła, by komplementy i podziw adoratorów ukoiły jej urażoną dumę. Harry znosił to przez pięć minut, a potem w milczeniu od dalił się. Krążył przez chwilę po sali, rozmawiając z różnymi znajomymi, a potem wycofał się do niszy, z której mógł mieć oko na ów. słodki ciężar, który dobrowolnie wziął sobie na barki. Jego obecność oraz okazywane zainteresowanie stano wiły dla Lucindy skuteczną ochronę. Był jednak gotów pójść o zakład, że nie ma nikogo pośród eleganckiego towarzy stwa, kto rozumiałby jego rzeczywiste intencje. Lucinda tań czyła właśnie walca, tym razem z panem Amberlym. Jednak dopiero po kilku figurach przypomniała sobie, że powinna się uśmiechać do swego partnera. Była bowiem wyraźnie poirytowana. Przecież uwodziciel powinien uwodzić kobiety, a zwłasz cza wdowy. Czy ona sama jest naprawdę tak beznadziejna,
że nie potrafi przełamać oporu Harry'ego? Nie chodziło o to, że chciała zostać uwiedziona, jednak wziąwszy pod uwagę jego skłonności i jej własny status, to byłby dla nich najlep szy pierwszy krok. Lucinda była dumna z własnego pragma tyzmu i uważała, że na całą sytuację należy patrzeć z reali zmem. Harry przyjechał do Londynu i nadskakiwał jej, ale to z pewnością nie wystarczało. Potrzeba było czegoś więcej. Lucinda popatrzyła na pana Amberly'ego i pomyślała, że je żeli w swoim tak zaawansowanym wieku chce się nauczyć, jak zachęcać mężczyzn, to musi zacząć ćwiczyć tę umiejęt ność. Gdy umilkły tony walca, a oni znaleźli się w drugim końcu sali, chwyciła wachlarz wiszący na wstążce u jej prze gubu, otworzyła go i zaczęła się nim wachlować. - Tutaj jest bardzo ciepło, prawda? - zwróciła się do pana Amberly'ego. - Rzeczywiście, droga pani. Wzrok pana Amberly'ego pobiegł w stronę tarasu. Lucin da, skrywając uśmiech, zaproponowała: - Jeżeli usiądę na tamtym krześle i zaczekam, to czy przyniesie mi pan szklankę lemoniady? Jej rycerz był rozczarowany. - Oczywiście - powiedział, odprowadził ją do krzesła i oddalił się. Lucinda oparła się wygodnie i czekała. Pan Amberly powrócił wkrótce z dwoma kieliszkami pły nu w podejrzanym kolorze. - Pomyślałem, że będzie pani wolała szampana. Lucinda przyjęła kieliszek i wypiła pierwszy łyk. Harry zwykle przynosił jej szampana podczas kolacji i nigdy nie
zdarzyło się, żeby wypity trunek zakłócił jej zdolność jasne go myślenia. - Dziękuję panu - powiedziała z uśmiechem. - Byłam bardzo spragniona. - Nic dziwnego, droga pani. Tutaj panuje taki ścisk. Pan Amberly spojrzał Lucindzie w twarz. - Aż trudno roz mawiać, prawda? Lucinda zauważyła błysk w jego oczach i znów się uśmiechnęła. - Rzeczywiście - potwierdziła. Pan Amberly zaczął jednak mówić - o pogodzie, o wyda rzeniach towarzyskiego sezonu - aż w końcu zaprosił Lucindę na przejażdżkę do Richmond, którego to zaproszenia Lu cinda, odmawiając grzecznie, nie przyjęła. Oddała opróżnio ny kieliszek panu Amberly' emu, a on odstawił go na tacę nie sioną przez przechodzącego właśnie lokaja. - Jestem niepocieszony, droga pani, że mi pani odmawia. Może jednak w przyszłości jakaś inna propozycja spotka się z aprobatą? Lucinda omal się nie roześmiała. - Być może - powiedziała i wstała, wspierając się ciężko na ramieniu pana Amberly'ego. Poczuła nagle, że ma wypieki i że jest jej o wiele bardziej gorąco niż przed wypiciem napoju. Pan Amberly spojrzał na nią bystro. - Może, droga pani, zrobiłby pani dobrze łyk świeżego powietrza? Lucinda popatrzyła w stronę drzwi prowadzących na taras i wyprostowała się. - Raczej nie - powiedziała.
Chciała poćwiczyć wabienie mężczyzn, ale nie miała zaniaru psuć sobie opinii. - Proponuję, proszę pani, żeby wypiła pani to. Ton, jakim zostały wypowiedziane te słowa, sugerował, it jeżeli wie, co jest dla niej dobre, powinna to zrobić. Wzięła szklankę i podniosła ją do ust, a jej wzrok padł na :warz Harry'ego. - Co to jest? - Zimna woda - odrzekł Harry, a potem patrząc na Freiericka Amberly'ego, powiedział: - Możesz iść, Amberly. Ja odprowadzę panią Babbacombe. - Skoro nalegasz, Lester. - Ujął dłoń Lucindy i skło nił się nad nią elegancko. - Zawsze do usług, pani Babba;ombe. Lucinda obdarzyła go szczerym uśmiechem. - Dziękuję panu za ten czarowny, niezapomniany taniec. Mina pana Amberly'ego sugerowała, że uczyniła postępy. Harry zmierzył ją badawczym spojrzeniem. - Droga pani, czy ktoś pani kiedykolwiek wyjaśnił, że warunkiem pozostania cnotliwą wdową jest powstrzymanie się od zachęcania uwodzicieli i rozpustników? Lucinda otworzyła szeroko oczy. - Ależ, drogi panie Lester, co pan ma na myśli? Bo jeżeli chodzi o pana Amberly'ego, to my tylko gawędziliśmy. Harry wziął od niej pustą szklankę i postawił ją na prze suwającej się właśnie obok tacy, po czym ujął Lucindę pod ramię. - A teraz, droga pani, będziemy bardzo powoli spacero wać po sali. - Bardzo powoli? Dlaczego?
- Żeby pani się nie potknęła i ponownie nie wpadła w ra miona jakiegoś uwodziciela. - Ach, tak. Lucinda kiwnęła głową, po czym z uśmiechem zadowo lenia na ustach pozwoliła mu poprowadzić się - bardzo po woli - przez tłum. Wsiadając wraz z Em do powozu, Lucinda czuła, że hu czy jej w głowie. Za nimi wspięła się do pojazdu Heather i natychmiast zwinęła się na przeciwległym siedzeniu. - Nie mam pojęcia, do czego zmierza Harry - stwierdziła Em, gdy Heather zasnęła. - Zrobiłaś jakieś postępy? Lucinda uśmiechnęła się w ciemnościach. - Sądzę, że znalazłam szczelinę w jego zbroi. - Najwyższy czas - prychnęła Em. - Ten chłopak jest okropnie uparty. - Rzeczywiście - przyznała Lucinda. - Nie jestem pew na, jak długo zajmie mi przekształcanie tej szczeliny w szpa rę ani jak trudne to będzie zadanie. Zresztą nie wiem, czy w ogóle mi się to uda. - Musisz spróbować wszelkich sposobów. - Hm. Ja też tak sądzę. W poniedziałek tańczyła dwa razy z lordem Ruthvenem. We wtorek odbyła przejażdżkę z panem Amberlym. W środę spacerowała po Bond Street wsparta na ramieniu pana Satterly'ego. A w czwartek Harry był już gotowy ukręcić jej śliczną główkę. - Przypuszczam, że ta kampania ma twoje błogosławień-
stwo - powiedział do ciotki siedzącej na kanapce w sali ba lowej u lady Harcourt, nie starając się nawet ukryć wściekło ści. - Kampania? - Em otworzyła szeroko oczy. - Jaka kam pania? - Pozwól się poinformować, droga ciociu, że twoja pro tegowana nabrała niezdrowego zamiłowania do niebezpiecz nego życia. Wypowiedziawszy to ostrzeżenie, odszedł, ale nie przyłą czył się do grona otaczającego Lucindę Babbacombe. Stanął jednak pod ścianą w pobliżu, nie spuszczając z niej oka i nie będąc przez nią widzianym. Nagle ktoś klepnął go energicznie po ramieniu. - Tutaj jesteś, mój bracie. Szukałem cię wszędzie, ale nie spodziewałem się znaleźć cię właśnie tutaj. - A co ciebie sprowadza do miasta? - Przygotowania oczywiście. Teraz już wszystko jest go towe. W przyszłą środę, o jedenastej, w kościele Świętego Jerzego. Liczę na twoje wsparcie. Harry uśmiechnął się. - Będę. - To świetnie. Nie znalazłem jeszcze Geralda. Harry rozejrzał się po sali. - Jest tam, obok tych blond loków. - A, rzeczywiście, muszę go złapać. Harry zauważył, że brat nie odrywa oczu od szczupłej blondynki tańczącej z lordem Harcourtem, który wyglądał na zachwyconego partnerką. - Jak się ma Pater?
- Świetnie. Dożyje osiemdziesiątki. Albo przynajmniej chwili, gdy wszyscy będziemy pożenieni. Harry powstrzymał się od komentarza. Jack słyszał nieraz jego uwagi dyskredytujące małżeństwo. Ale nawet on nie wiedział, dlaczego jego niechęć do tej instytucji jest tak gwałtowna. Kierując wzrok tam, gdzie brat, Harry przyjrzał się jego wybrance. Sophia Winterton była uroczą, całkowicie szczerą i uczciwą kobietą, której Jack, Harry był tego pewien, mógł ufać. Przeniósł wzrok na zrabną główkę Lucindy. Może sto sować różne sztuczki, tak jak to czyni obecnie, ale jej moty wy będą zawsze jasne. Jest szczera i bezpośrednia i nigdy nie skłamie ani nie zdradzi. Nie jest po postu do tego zdolna. Harry poczuł, że wzbiera w nim nagła tęsknota, w ślad za którą natychmiast pojawia się dawna niepewność. Harry spojrzał na Jacka, który.odnalazł właśnie swoją złotowłosą. Jack był, jak zwykle, pewny siebie, a także pewny swojej de cyzji. Patrząc na jego uśmiech, Harry poczuł ukłucie w ser cu... i stwierdził, że to zazdrość. - Widziałeś się już z Em? - zapytał brata. - Nie. Jest tutaj? Harry odprowadził Jacka do ciotki, a potem skierował kroki ku Lucindzie. Spod przeciwległej ściany ogromnej sali balowej obser wował go Earle Joliffe. Patrzył, jak Harry zajmuje pozycję wśród małego grona otaczającego Lucindę. - Dziwne. Bardzo dziwne - brzmiał jego osąd. - Co jest dziwne? - zapytał stojący obok niego Mortimer Babbacombe, rozluźniając krawat. - Okropnie tu gorąco dodał.
Joliffe popatrzył na niego z pogardą. - Mój drogi Mortimerze, dziwne jest to, że spośród uwo dzicieli największe szanse na to, by zdobyć sobie wstęp do buduaru wdowy po twoim stryju, ma Harry Lester. Jednak on, jak widzę, trzyma się z daleka. Oto, co jest dziwne. Joliffe zamilkł, ale po chwili mówił dalej: - To rozczarowujące, Mortimerze. Wygląda jednak na to, że on rozczarowuje także i ją. Ona rozgląda się za nim, nie ma co do tego wątpliwości. - Joliffe zamyślił się. - Co oznacza, że musimy tylko poczekać na pierwsze plotki. Takie rzeczy zawsze wychodzą na jaw. Będziemy więc mieli do wody, to nie powinno okazać się zbyt trudne. Paru świadków różnych spotkań... i dostaniemy w swoje ręce twoją słodką kuzyneczkę, a z nią jej jeszcze słodszy spadek. Była to uspokajająca perspektywa. Joliffe tonął po uszy w długach, choć starannie ukrywał swoją desperację przed Mortimerem, który trząsł się jak galareta na samą myśl, że jest Joliffe'owi winien pięć tysięcy funtów. Wiedza o tym, że Joliffe obiecał te pieniądze, z procentem, komuś, kogo lepiej było nie zawieść, przyprawiłaby Mortimera o rozstrój ner wowy. A Joliffe, dla uratowania własnej głowy, potrzebo wał go w dobrym stanie zarówno fizycznym, jak i umy słowym. Jeżeli nie uda mu się pomóc Mortimerowi zdobyć spadku Heather Babbacombe, to on, Earle Joliffe, hulaka, zakończy życie jako żebrak ze slumsów Spitafield, a i to jedynie pod warunkiem, że będzie miał szczęście. Spojrzenie Joliffe'a spoczęło na Lucindzie. Od chwili gdy ją po raz pierwszy zobaczył, nabrał pewności siebie. Była ona bowiem typem wdowy przyciągającym najbardziej nie-
bezpiecznych uwodzicieli. Joliffe wyprostował ramiona i zwrócił się do Mortimera: - Scrugthorpe będzie musiał wyrzec się zemsty, prawda, Mortimerze? - Yyy... a... tak. Spojrzawszy po raz ostatni na wdowę po swym stryju, Mortimer wmieszał się wraz z Joliffe'em w tłum. W tym momencie rozległy się pierwsze tony walca. Lu cinda drgnęła. Był to trzeci walc tego wieczoru i prawdopo dobnie ostatni. Kilka minut wcześniej doznała ulgi, gdy Har ry zmaterializował się wreszcie u jej boku. Teraz, z łagod nym uśmiechem na ustach, czekała na jego zaproszenie. Daremnie. Po jej lewej stronie panowała absolutna cisza. Nastąpił okropny moment niezręcznego milczenia. ' Lucinda zesztywniała, ale uśmiech nie schodził z jej ust. Czuła wewnętrzną pustkę, lecz miała przecież swoją dumę. Popatrzyła na tych, którzy pragnęli poprosić ją do tańca. Jej wzrok padł na lorda Cravena. Wyciągnęła rękę i powiedziała: - Milordzie? Craven skłonił się elegancko. - Będzie to dla mnie przyjemność, droga pani. - Tu wy prostował się i spojrzał jej w oczy. - Dla nas obojga. Z początku jego lordowska mość próbował trzymać ją zbyt ciasno, jednak gdy Lucinda zmarszczyła brwi, cofnął się. W tańcu nie bardzo zwracała uwagę na jego wytworne dowcipy, nie zauważała też ich podtekstu. Gdy taniec się skończył, była już spokojna. Przypomniała sobie słowa Em, że Harry nie będzie łatwą zdobyczą, ale ona musi uparcie realizować plan.
Oto kończy taniec i kroczy wsparta na ramieniu lorda Cravena. - Być może, droga pani, powinniśmy wykorzystać okazję i lepiej się poznać? - zapytał i wskazał gestem dłoni pobli skie, z lekka uchylone drzwi. - Tutaj panuje taki hałas. Może byśmy się przeszli po korytarzu? Lucinda zawahała się. Na sali było gorąco, zaczynała ją boleć głowa. A korytarz nie wydawał się miejscem zbyt odo sobnionym. Poza tym przystanie na propozycję lorda Crave na mogło stać się jeszcze jednym bodźcem, który podziała na Harry'ego. - Dobrze, milordzie. Była pewna, że jej strategia jest dobra. Niestety, tym razem wybrała niewłaściwego uwodzi ciela. W przeciwieństwie do lorda Ruthvena, pana Amberly'ego i pana Satterly'ego, lord Craven nie był bliskim znajomym Harry'ego. I dlatego brakowało mu wiedzy o grze, jaką pro wadzi Lucinda. Uważał, że fakt, iż pozwala się ona emablo wać przez kolejnych uwodzicieli, jest wyrazem jej znudzenia rozrywkami, jakie oferuje towarzyski sezon. I postanowił ostro działać. Z ogromną sprawnością uprowadził Lucindę z sali ba lowej. Stojący w drugim końcu sali Harry zaklął ku przerażeniu dwóch wdów zasiadających na pobliskiej kanapie. Nie mar nując czasu na przeprosiny czy usprawiedliwienia, ruszył przez tłum. Znał reputację Cravena i obserwował pilnie jego lordowską mość i swoją podopieczną, lecz stracił ich na mo ment z oczu pod koniec tańca. Dojrzał ich ponownie, gdy
opuszczali salę, a Lucinda rozglądała się, jak gdyby oczeku jąc pomocy. Tym razem może jej potrzebować naprawdę, pomyślał Harry. Przedostał się przez tłum najszybciej, jak umiał, i znalazł się w korytarzu prowadzącym do ogrodu. Nie zatrzymując się, doszedł prosto do drzwi wychodzących na taras. Na ta rasie nikogo nie było. Harry, tłumiąc gniew, podparł się pod boki i wysilił wzrok, chcąc przeniknąć ciemności panujące w ogrodzie. Do jego uszu dobiegły jakieś stłumione dźwięki. Pobiegł za róg. I zobaczył, że Craven, przyparłszy Lucindę do ściany, usi łuje ją pocałować. Lucinda cofa głowę i odpycha go obiema rękami. Harry poczuł, że ogarnia go furia. - Craven?! To jedno słowo wystarczyło, by lord uniósł głowę i ro zejrzał się przerażony. Harry chwycił go za ramię i za dał mu cios lewą ręką, odrzucając go na kamienną balu stradę. Lucinda, przyciskając jedną dłoń do piersi, rzuciła się ze szlochem w ramiona Harry'ego. Przytulił ją mocno do siebie. Poczuła jego pocałunki we włosach. Następnie Harry przy ciągnął ją do swego boku, obejmując jedną ręką, a ona, z po liczkiem przytulonym do jego surduta, spojrzała na lorda Cravena. Jego lordowska mość stanął nieco niepewnie na nogach, obmacał sobie szczękę, a potem spojrzał z obawą na Har-
———"w
142
'J55S»iW«-**—
ry'ego. Gdy ten nie drgnął, Craven poprawił na sobie surdut i krawat i unosząc w górę jedną brew, powiedział: - Najwyraźniej nie zorientowałem się w sytuacji. - Tu skłonił się przed Lucindą. - Pani, proszę przyjąć moje najpokorniejsze przeprosiny. Wzrok lorda Cravena padł na twarz Harry'ego. - Kłaniam się, Lester - powiedział, skinąwszy głową, i oddalił się, znikając za rogiem. Dwie postacie na tarasie ogarnęła cisza. Harry stał sztywno wyprostowany. Czuł, że Lucinda drży, i bardzo pragnął ją pocieszyć; wziąć w ramiona, pocałować. Ogarnęło go przemożne typowo męskie pragnienie całkowi tego jej posiadania. Jednak równie silna była jego wściek łość, niechęć do tego, by być przedmiotem manipulacji, tak bardzo zdanym na własne uczucia i tak słabym w obliczu uczuć Lucindy. Przeklinając ją w duchu za to, że za jej sprawą musiał uczestniczyć w takiej scenie, Harry walczył z długo tłumio nymi namiętnościami. Lucindzie zabrakło tchu, nie była w stanie się poruszyć. Ramię, które ją obejmowało, było twarde jak stal, nierucho me. Harry odetchnął głęboko i zapytał: - Czy nic się pani nie stało? Lucinda pokręciła tylko głową i cofnęła się. Harry podał jej ramię. - Chodźmy. Pani musi wrócić na salę balową. Lucinda omal nie dała upustu przepełniającym ją uczu ciom. Pragnęła, żeby Harry ją pocieszył, żeby ją jeszcze raz objął. Wiedziała jednak, że on ma rację, uważając, iż ona mu si jak najszybciej wrócić na salę balową. Podniosła głowę
i lekkim skinieniem dała mu do zrozumienia, że może ją tam zaprowadzić. W chwilę potem znaleźli się wśród mnó stwa ludzi, pośród rozmów, hałasu, wśród świateł i uśmie chów. Lucinda także się uśmiechała, gdy Harry, z energicznym skinieniem głowy, zostawił jąprzy kanapie, na której siedzia ła Em. Następnie obrócił się na pięcie i oddalił. Lucinda od prowadziła go wzrokiem.
ROZDZIAŁ ÓSMY - Dzień dobry, Fergusie. Czy pani Babbacombe jest w domu? Harry wręczył rękawiczki i laskę kamerdynerowi ciotki. - Pani Babbacombe znajduje się w saloniku na górze, proszę pana. Jest to teraz jej gabinet. Jaśnie pani położyła się u siebie. - Nie będę jej przeszkadzał. - Harry zdecydowanym kro kiem podążył w stronę schodów. - Jestem pewien, że pani Babbacombe mnie oczekuje. Lucinda, zjawiskowo śliczna w lekkiej sukience z niebie skiego muślinu, siedziała przy sekretarzyku w saloniku na górze, gdy Harry otworzył drzwi. Obejrzała się z uśmiechem na ustach i... zamarła w bez ruchu. Uśmiech zniknął z jej twarzy, która zamieniła się w maskę uprzejmości. Harry z nieprzystępnym wyrazem twarzy przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi. Lucinda wstała. - Nie słyszałam, by pana anonsowano. - Prawdopodobnie dlatego, że nikt mnie nie anonso wał. - Harry zatrzymał się z ręką na klamce. Ta kobieta musi go wysłuchać, chce tego czy nie. Przekręcił klucz, zamek zamknął się bezszelestnie. - To nie jest wizyta towarzyska - powiedział.
- Naprawdę? Więc czemu ją zawdzięczam? Harry uśmiechał się ostrzegawczo. - Nie czemu, tylko komu. Lordowi Cravenowi. Gdy zbliżył się do niej, Lucinda miała ochotę cofnąć się za własne krzesło. - Przyszedłem zażądać, by mnie pani zapewniła, że skoń czy pani tę swoją grę. - Słucham pana? - Powinna mnie pani słuchać - powiedział, stając tuż przed nią i wpatrując się w nią błyszczącymi oczami. - Tę scenę na tarasie u lady Harcourt zawdzięcza pani samej so bie. Ten pani idiotyczny eksperyment musi się skończyć. Mu si pani zarzucić zwyczaj, którego pani nabrała, zwyczaj po legający na zachęcaniu uwodzicieli. - Nie wiem, o czym pan mówi. Robię to, co czynią damy będące w mojej sytuacji, szukając odpowiedniego towarzy stwa. - Odpowiedniego? Chyba wczoraj wieczorem przekonała się pani, jak „odpowiednie" towarzystwo stanowi lord Craven? Lucinda poczuła, że się rumieni. - Lord Craven to rzeczywiście była pomyłka... I dzięku ję panu za pomoc... Jednak, panie Lester, muszę stanowczo stwierdzić, że moje życie jest czymś, co należy do mnie i że mogę je przeżyć, jak mi się podoba. Nie jest pańską sprawą, czy ja zechcę wejść w... związek z lordem Cravenem, czy kimkolwiek innym. Stwierdzenie to spotkało się z milczeniem. Lucinda stała, opierając się o otomanę ulokowaną w saloniku przy oknie. Przed nią stał Harry z zaciśniętymi pięściami, walcząc z własną reakcją na coś, co - wiedział to doskonale - było
umyślną prowokacją. Oczyma wyobraźni widział Lucindę w ramionach lorda Cravena. Uspokoiwszy się nieco, ode zwał się w te słowa: - Najwyraźniej, droga pani, nadszedł najwyższy czas, bym panią trochę wyedukował. Otóż żadnego uwodziciela przy zdrowych zmysłach nie interesuje związek... inny niż taki, który trwa bardzo krótko. Zbliżył się do niej jeszcze bardziej. - Czy pani wie, co nas interesuje? Lucinda widziała dobrze jego uśmiech drapieżnika, bły szczące oczy i słyszała specjalny ton głosu. Przechyliła gło wę i powiedziała: - Nie jestem tak zupełnie niewinna. Harry zbliżył się tak bardzo, że musiała oprzeć się o ścia nę. Jego wargi, tak fascynujące, znajdowały się bardzo bli sko. Te wargi wykrzywił grymas. - Być może. Jednak jeżeli chodzi o ludzi pokroju Crave na czy innych jemu podobnych, czy też o mnie samego, nie jest pani bynajmniej osobą doświadczoną. - Potrafię się obronić. -Naprawdę? Harry czuł, że ogarnia go szaleństwo. Ta kobieta prowo kowała demona, który w nim mieszkał. - A może to sprawdzimy? - zapytał. Ujął w dłonie jej twarz i przysunął się jeszcze bliżej. Po czuł, że Lucinda wstrzymuje oddech i drży. - Czy mam ci pokazać, co nas interesuje, Lucindo? Przechylił jej głowę. - Czy mam ci pokazać, o czym myśli my. .. o czym myślę ja, gdy na ciebie patrzę? Gdy z tobą tań czę walca?
———wMi*^'
147
smm*——
Lucinda nie odpowiedziała. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, oddychała płytko, serce biło jej jak oszalałe. Jego spojrzenie skupiło się na jej war gach. Nie mogła się powstrzymać i oblizała je koniuszkiem języka. Poczuła, że Harrym wstrząsa dreszcz, i usłyszała jego stłumiony jęk. A potem jego głowa pochyliła się, a jego usta odnalazły jej usta. Była to pieszczota, za którą tęskniła, dla osiągnięcia której spiskowała, snuła intrygę - i która przeszła jej najśmielsze marzenia. Jego wargi były twarde, stanowcze, władcze. Do tknęły jej warg i zaczęły je drażnić, czarując jej zmysły, do póki się nie poddała. Ten pocałunek ją zniewolił i przeniósł w świat nierealny, w miejsce, gdzie rządziła jedynie wola Harry'ego. Gdy prosił, ona dawała, kiedy chciał więcej, ona bez wa hania poddawała się. Wyczuwała, czego mu potrzeba, i bar dzo, bardzo pragnęła go zadowolić. Odpowiedziała na jego pieszczotę, zachwycona nieokiełznaną namiętnością, którą on na to zareagował. Pocałunek pogłębiał się raz po raz aż do chwili, gdy ona nie czuła już nic poza nim i poza pragnie niem, które było w niej samej. Jednak Harry nagle, sam nie wiedząc dlaczego, zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Resztką sił się wycofał. Gdy podniósł głowę, drżał na całym ciele. Kiedy ponownie spojrzał jej w oczy, gdy ujrzał jej usta, opuchnięte trochę od pocałunków, czerwone i pełne, poczuł, że czar znowu działa. Zamknął oczy i powiedział cicho:
- Nie. Było to błaganie pokonanego człowieka. Lucinda zrozumiała to dobrze. Wiedziała, że musi wyko rzystać teraz swoją przewagę, bo inaczej ją straci. Los może jej nie dać ponownej szansy. Powoli cofnęła ręce oparte o pierś Harry'ego i objęła go za szyję. Dostrzegła konsternację w jego spojrzeniu, poczuła napięcie jego mięśni. Harry wiedział, że nie zdoła jej się oprzeć. Panowanie nad pożądaniem, które go ogarnęło, wyczerpywało wszystkie je go siły. Nie był w stanie się poruszyć, mógł tylko obserwo wać, jak dokonuje się jego własny los. Jego opór trwał zaledwie tak długo jak dwa uderzenia serca. A potem, z jękiem, którego nie zdołał powstrzy mać, Harry objął Lucindę, zamknął w uścisku i zaczął ca łować. Oboje płonęli. Lucinda namiętnie oddawała pocałunki, bojąc się, że jeżeli on wyczuje, iż jest niewinna - to nic z te go nie będzie. Pieszczoty rozpaliły ją do tego stopnia, że - gdyby w tej chwili była w stanie myśleć - jej własna reakcja by ją zdu miała. Na szczęście nie była zdolna do myślenia. Zawładnęły nią zmysły. Dłonie obejmujące jej piersi wywoływały rosną ce bezustannie podniecenie, jakiego nie doświadczyła nigdy przedtem. Gdy przyciągnął ją do siebie, dając dowód swego pożą dania, Lucinda z jękiem przycisnęła się najbliżej, jak mogła. Rosnąca namiętność doprowadzała ich do szaleństwa. Pragnęli siebie nawzajem bez pamięci. Harry'emu aż kręciło się w głowie, gdy przyparł Lucindę do otomany i zaczął roz-
*"*****•
'^tjJS^sSb
bierać. Pozostawszy w samej koszuli, Lucinda odrzuciła jego krawat, a potem zaczęła rozpinać guziki koszuli. Harry po sadził ją na otomanie, a sam zdjął buty. Lucinda, zafascynowana, poczuła się wolna, nie skrępo wana żadnymi zasadami skromności czy dobrego wychowa nia, była pewna, że wszystko to powinno przebiegać tak właśnie, jak przebiega. Harry pozbył się koszuli i odwrócił się w jej stronę. A ona objęła go ramionami, ciesząc się pa lącym dotknięciem jego skóry. Harry zdjął z niej koszulę i te raz spotkały się ich nagie ciała. Lucinda zadrżała i zamknęła oczy. Po długim głębokim pocałunku Harry położył ją na miękkich poduszkach, a ona przyciągnęła go do siebie. Leżąc, pieścił ją, dopóki pożądanie obojga nie doszło do szczytu. Lucinda poczuła w sobie jakąś pustkę, którą mógł zapełnić tylko on. A zaraz potem, z ulgą i nadzieją, poczuła na sobie ciężar jego ciała i jego rękę wsuwającą się pod biodra. Wstrzymała oddech, a Harry, jednym ruchem spra wił, że ich ciała się złączyły. Oboje zamarli w zachwycie. Powoli, słysząc bicie własnego pulsu, Harry podniósł gło wę i spojrzał w twarz Lucindy. Leżała z zamkniętymi ocza mi, ze zmarszczonymi brwiami, przygryzając dolną wargę. Gdy tak na nią patrzył, odprężyła się i rozpogodziła. Harry czekał na to, by jego emocje dostosowały się do faktów. Spodziewał się, że będzie zły, że poczuje się oszuka ny, zmanipulowany. Tymczasem ogarnęło go pragnienie posiadania nie skażo ne żądzą, tylko wynikające z jakiejś o wiele potężniejszej emocji wzbierającej gdzieś w głębi serca i sprawiającej, że niczego nie żałował. Uczucie to narastało, silne i pewne, na pełniając go radością.
yjO-50 Harry, opuszczając głowę, dotknął ustami warg Lucindy. - Lucindo? - powiedział. Odetchnęła i przywarła ustami do jego ust. Jej palce błą dziły po jego policzku. Harry delikatnie odsunął jej kosmyk włosów z czoła. A potem, z niezwykłą czułością, zaczął ją uczyć miłości. Jakiś czas potem, powróciwszy do rzeczywistości, Lucinda przekonała się, że leży w ramionach Harry'ego. Wes tchnęła głęboko. Harry pochylił się, poczuła na skroni muśnięcie jego warg. - Opowiedz mi o swoim małżeństwie. Lucinda uniosła brwi, błądząc palcem po jego przedra mieniu. - Musisz wiedzieć, że zostałam osierocona w wieku lat czternastu. Rodziny obojga moich rodziców wyparły się ich. W oszczędnych słowach opowiedziała mu historię swoje go życia. - Moje małżeństwo nie zostało skonsumowane. Charles i ja byliśmy sobie bliscy, ale on nigdy nie kochał mnie w ten sposób. Harry miał co do tego wątpliwości, lecz zachował je dla siebie. Dziękował w myśli Charlesowi Babbacombe'owi za to, że ją ochraniał i że kochał ją tak bardzo, iż pozostawił ją nietkniętą. Przyrzekł też w głębi duszy cieniom zmarłego męża Lucindy, że teraz on, jego spadkobierca, będzie zawsze ją ochraniał, dbał o jej bezpieczeństwo. - Musisz za mnie wyjść.
Wypowiedział te słowa bez zastanowienia, tak jakby my ślał na głos. Lucinda żachnęła się. Wypełniająca ją radość zbladła. Po chwili milczenia zapytała: - Muszę za ciebie wyjść? Poczuła, że Harry prostuje się i patrzy na nią z góry. - Byłaś dziewicą, a ja jestem dżentelmenem. Właściwym skutkiem naszych obecnych czynności musi być małżeń stwo. Mówił tonem stanowczym. Lucinda zamknęła oczy. Nie chciała wierzyć własnym uszom. Zniknął cały czar, ulotniła się obietnica długich, nieopisanie czułych chwil. Z trudem powstrzymała westchnienie. Obróciła się w ra mionach Harry'ego i spojrzała mu w twarz. - Chcesz się ze mną ożenić, bo byłam dziewicą - czy do brze zrozumiałam? - Tak należy postąpić. - Ale czy tego pragniesz? - To, czego pragnę, nie ma znaczenia - odparł Harry. Sprawa jest, dzięki Bogu, bardzo prosta. W społeczeństwie panują pewne reguły. Zastosujemy się do nich. Ku zadowo leniu wszystkich zainteresowanych. Lucinda przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. W gło wie miała zamęt. Były to pewnego rodzaju oświadczyny, i to ze strony mężczyzny, którego pragnęła. Nie były to jednak oświadczyny wystarczająco dobre. Nie chciała, żeby on po prostu się z nią ożenił. - Nie. Harry, zaskoczony, patrzył, jak Lucinda wysuwa się z jego ramion i wstaje. Znalazła koszulę i włożyła ją na siebie.
- Co znaczy to „nie"? - Nie - nie wyjdę za ciebie. - Dlaczego, na miłość boską? Ruszyła w stronę swojej sukni i omal nie potknęła się o jego spodnie. Usłyszał ciche przekleństwo, gdy się schyli ła, by wyplątać nogi. Potem cisnęła spodniami w niego i podniosła suknię. Harry też zaklął pod nosem, wciągnął spodnie, a potem buty. Lucinda walczyła już z rękawami sukni. Stojąc nad nią i podpierając się pod boki, Harry powie dział: - Do diabła, przecież ja cię uwiodłem! Musisz za mnie wyjść. Lucinda spiorunowała go wzrokiem. - To ja uwiodłam ciebie. Przypomnij sobie. Z całą pew nością nie muszę za ciebie wychodzić! - A co z twoją reputacją? - Niby co takiego? Przecież nikt nigdy nie uwierzy, że pani Lucinda Babbacombe, wdowa, była dziewicą, zanim ty się nie pojawiłeś. Nie masz przeciwko mnie żadnych argu mentów. Nagle zmieniła taktykę. - A poza tym - powiedziała, spuszczając wzrok - jestem pewna, że wśród uwodzicieli nie jest przyjęte oświadczanie się każdej kobiecie, którą uwiodą. - Lucindo... - Nie upoważniłam cię, żebyś zwracał się do mnie po imieniu! Nie pozwoli mu na to teraz, choć wyszeptał jej imię z czu łością, gdy się kochali. Kiedy wyrażało jego miłość, uczucie,
*••*_*«•*:;
Vj-**3
które - była tego pewna - żywił do niej, lecz którego się wy pierał z taką stanowczością. To, co jej zaproponował, nie wystarcza jej i nigdy nie wy starczy. Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę drzwi. Harry, zapinając guziki koszuli, ruszył za nią. - To szaleństwo! Oświadczyłem ci się, ty obłąkana ko bieto! Przecież dążyłaś do tego od chwili, gdy cię wyciąg nąłem z tego przeklętego powozu! Lucinda była już przy drzwiach. Odwróciła się. - Jeżeli tak doskonale czytasz w moich myślach, to bę dziesz wiedział, dlaczego ci odmawiam! Nacisnęła klamkę. Drzwi ani drgnęły. - Gdzie jest klucz? - zapytała. Rozstrojony Harry automatycznie sięgnął do kieszeni. - Tutaj. Lucinda chwyciła klucz i otworzyła zamek. Harry patrzył, nie wierząc własnym oczom. - Do diabła... oświadczyłem się... czego chcesz więcej? Z ręką na klamce Lucinda spojrzała mu prosto w twarz. - Ja nie chcę, żebyś mi się oświadczał jedynie dlatego, że takie są społeczne reguły. Nie chcę być ratowana, ochraniana czy poślubiona z litości! Chcę... Chcę być poślubiona z mi łości. Harry zesztywniał, twarz mu stężała. - U ludzi z naszej sfery miłość nie jest uważana za istot ny element małżeństwa. Lucinda zacisnęła usta, a potem powiedziała krótko: - Brednie. I otworzyła drzwi.
———«*Łr
iK-jj**/^;'
st*»w«~»<«
- Ty nie wiesz, o czym mówisz! - zawołał Harry. - Wiem doskonale - odrzekła Lucinda. Równie doskonale wiedziała, że go kocha - całym sercem i duszą. Rozejrzawszy się, zobaczyła jego płaszcz. Podeszła do niego, chwyciła go i wcisnęła do rąk Harry'emu. - A teraz wyjdź! - Lucindo... Pchnęła go mocno. Harry, który stał już w drzwiach, za chwiał się. - Do widzenia, panie Lester! Może pan być pewien, że będę pamiętała o pańskich naukach. To powiedziawszy, zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na klucz. Wściekłość, która jej dotychczas dodawała energii, ustą piła. Lucinda oparła się o drzwi i ukryła twarz w dłoniach. Harry parzył bezradnie na drzwi. Myślał właśnie o tym, by wedrzeć się do pokoju siłą, gdy usłyszał stłumiony szloch. Z bólem serca powstrzymał się, odwrócił na pięcie i poma szerował korytarzem. Nagle ujrzał swoją postać w lustrze. Zatrzymał się i zaczął poprawiać na sobie ubranie. Dopiero po kilku próbach doprowadził się do stanu jako takiej przyzwoitości. Prychając, ruszył w stronę schodów. Oświadczył się, a ona go odrzuciła. Niech idzie do diabła, przeklęta kobieta! Nie będzie już jej chronił. W ogóle nie będzie się z nią zadawał. Koniec! Gdy dwie godziny później Em zastała Lucindę z podpuchniętymi czerwonymi oczami, Lucinda nie mogła się po wstrzymać i zwierzyła jej się ze wszystkiego.
Em była wstrząśnięta. - Nie rozumiem tego. Co z nim jest, u diabła?! Lucinda pociągnęła nosem i osuszyła oczy chusteczką o koronkowych brzegach. - Nie wiem, ale nie mogę się zgodzić na coś takiego. - I masz najzupełniejszą rację. Nie martw się, on się zmieni. Być może był zaskoczony. Lucinda zastanowiła się, po czym z rezygnacją wzruszyła ramionami. - Wydaje mi się - myślała głośno Em - że jest coś, o czym nie wiemy. Znam go od dziecka. Zawsze był przewi dywalny. Kierował się rozumem i logiką. Nie jest impulsyw ny. Impulsywny jest Jack. Harry jest ostrożny. - Em zmarsz czyła brwi. - Przecież upłynęło dużo czasu. Lucinda czekała na jakąś pocieszającą uwagę, ale jej go spodyni pogrążyła się w myślach. Po jakimś czasie otrząsnęła się jednak. - Cokolwiek to jest - powiedziała - będzie musiał sobie z tym poradzić i oświadczyć ci się tak, jak należy. Lucinda kiwnęła głową. „Tak, jak należy" - dla niej oznaczało to, że będzie jej musiał powiedzieć, że ją kocha. Po tym, co wydarzyło się między nimi dzisiaj, ona nie zgodzi się na mniej. Tego wieczoru Em przekonała Lucindę, żeby została w domu, odzyskała spokój ducha oraz dobry wygląd, a sama udała się z Heather na bal do lady Caldecott. Przybywszy na miejsce, dojrzała w tłumie Harry'ego i nie zdziwiła się, że jej bratanek nie kwapił się do tego, by znaleźć się w zasięgu jej wzroku. Zresztą nie przyjechała tu po to,
mi** . żeby rozmawiać z Harrym. Rozmawiała natomiast z lordem Ruthvenem, który na wieść o tym, że Lucinda jest niedys ponowana, zatroskał się bardzo i powiedział: - Mam nadzieję, że to nic poważnego? - Cóż - odrzekła na to Em - to jest i zarazem nie jest po ważne. Zauważył pan zapewne, że próbowała ona utrzeć no sa pewnemu krnąbrnemu dżentelmenowi. Zadanie to jednak okazało się trudne. I to ją wyprowadziło z równowagi. - Em przerwała na moment, patrząc na jego lordowską mość. Kiedy pojawi się jutro, mam nadzieję, że nie poskąpi jej pan, milordzie, pewnej zachęty i wsparcia? Lord Ruthven, któremu Harry nieraz w przeszłości wszedł w paradę, był zachwycony. - Proszę przekazać pani Babbacombe moje najszczersze życzenia szybkiego powrotu do formy i powiedzieć, że będę zachwycony, mogąc powitać ją ponownie w naszym gronie. Em uśmiechnęła się i pożegnała go królewskim gestem dłoni. Kwadrans później zatrzymał się przy niej pan Amberly, a później czynili to kolejni znajomi Harry'ego i wszyscy przekazywali wyrazy współczucia dla Lucindy oraz zapew nienia, że czekają niecierpliwie na jej ponowne pojawienie się w towarzystwie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Wsparta na ramieniu lorda Sommerville'a Lucinda z tru dem przedzierała się przez zatłoczone pokoje rezydencji lady Mott. Wyglądało na to, że na bal przybyły największe w tym sezonie tłumy gości. Pozwalając, by jego lordowska mość bawił ją rozmową, Lucinda złapała się na tym, że myśli o Harrym. Uczyniła wysiłek, by tego nie robić. Przecież nie było sensu pragnąć, by odstało się to, co się już stało. Od chwili gdy odrzuciła jego oświadczyny, dręczyły ją wątpliwości - wątpliwości, na które nie chciała sobie pozwo lić. Od tamtego czasu nie widziała go ani razu, nie wrócił bowiem, by ją przebłagać. Prawdopodobnie nie zrozumiał je szcze swojego błędu. Albo - wbrew temu, czego była pew na - wcale jej nie kochał. Lucinda próbowała przekonać samą siebie, że jeżeli rze czy tak się mają, to dobrze, że stało się tak, jak się stało. Bo ona, wyraziwszy swoje myśli głośno, zdała sobie sprawę, jak wiele znaczy dla niej małżeństwo z miłości. Posiadała wszystko, co życie mogło jej zaoferować, wszystko - z wy jątkiem kochającego męża, z którym mogłaby zbudować wspólną przyszłość. A na co zda się cała reszta, skoro tego właśnie brakuje? Była przekonana, że postąpiła słusznie, jednak serce ją bo lało, ciążąc jej w piersi jak ołów.
W pewnym momencie podniosła wzrok... i napotkała spojrzenie oczu zielonych jak miotane sztormem morze. Z sercem podchodzącym do gardła usiłowała wyczytać z niego, co czuje ten, który na nią patrzy. Wyraz jego twarzy był nieprzenikniony, a usta zaciśnięte. Jednak w jego oczach czaiła się jakaś niepewność. Rozdzielił ich tłum, lecz po chwili ich spojrzenia spotkały się ponownie. Jego usta wygięły się w ni to grymasie, ni to uśmiechu, po czym uwagę Lucindy zajął lord Sommerville, a Harry ukłonił się jakiejś okazałej matronie holującej za so bą wdzięczącą się młodą dziewczynę. Lucinda wraz z lordem oddaliła się; do Harry'ego podeszła natomiast lady Argyle, żeby go zaprosić na kameralny wieczór u siebie. - Obawiam się, milady, że nie będę mógł przyjść. Zosta łem już zaproszony gdzie indziej - odrzekł, ukłonił się uprzejmie i odszedł. Zaczął szukać Lucindy. Postanowienie, że nie będzie się nią więcej interesował, obróciło się wniwecz. Po dłuższej chwili dostrzegł ją wreszcie, otoczoną dworem. Obok niej stali lord Ruthven oraz panowie Amberly i Satterly, bawiąc ją rozmową. Lucinda śmiała się i mówiła coś, ale bez tej szczerej wesołości, która ją zwykle cechowała. Harry, widząc to, poczuł ulgę. Dobrze tak tej przeklętej kobiecie, pomyślał. Przecież się oświadczyłem, a ona mnie odrzuciła. Uniknął w ten sposób niebezpieczeństwa. Rozum podpo wiadał mu, żeby się usunął. Zawahał się, a tej samej chwili zobaczył, że lord Ruthven podaje Lucindzie ramię. - Czy mogę zaproponować krótki spacer po tarasie, droga pani? - zapytał. - Świeże powietrze dobrze pani zrobi. Lucinda uśmiechnęła się.
- Rzeczywiście - powiedziała - jest tutaj bardzo duszno. Ale nie jestem pewna... Nie dokończyła, nie potrafiąc ubrać w słowa swoich obaw. - Och, proszę się o to nie martwić - włączył się pan Amberly. - Pójdziemy z panią wszyscy. Wtedy nikt nie będzie mógł tego nieodpowiednio skomentować. - Świetny pomysł, Amberly - pochwalił jego lordowska mość, jeszcze raz szerokim gestem podając Lucindzie ramię. Lucinda, uświadomiwszy sobie, że dżentelmeni czynią to z prawdziwej troski o nią, uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Dziękuję panom, bardzo to uprzejme z panów strony. Harry obserwował ich z oddali. Ruthven szedł przodem, za nim Lucinda, a na końcu panowie Amberly i Satterly. Gdy Harry zorientował się, że zmierzają w kierunku oszklonych drzwi prowadzących na taras, uczynił krok do przodu. Za trzymał się jednak. Los tej kobiety nie powinien już go interesować. Patrząc na falujące firanki, za którymi zniknęła cała czwórka, uśmiechnął się cynicznie. Mając przy sobie takich kawalerów, pani Babbacombe nie potrzebuje jego opieki. Nieco sztywnym krokiem Harry ruszył w stronę pokoju, w którym grano w karty. - Aurelia Wilcox zawsze urządzała najlepsze przyjęcia. - Jedwabie Em zaszeleściły w półmroku powozu. Po chwili starsza pani dodała niepewnym tonem: - Nie widziałam Harry'ego. - Nie było go tam - odrzekła Lucinda zmęczonym gło sem i pomyślała, że gdyby nie to, że śpiąca właśnie na prze ciwległym siedzeniu Heather tak świetnie się bawi na wszyst-
kich balach i przyjęciach, myślałaby poważnie o wyjeździe ze stolicy, bez względu na to, że taki wyjazd byłby znakiem, iż czuje się pokonana. Był wtorek, a ona nie widziała Harry'ego od soboty, od czasu balu u lady Mott. Nie pojawiał się na balach i przyję ciach, na których bywały Em, Heather i ona. - Może już wyjechał z Londynu? - powiedziała tonem obojętnym, skrywając głęboki lęk, że tak się właśnie stało. - Nie. - Em poruszyła się na siedzeniu. - Fergus mówił mi, że Dawlish wciąż przesiaduje w kuchni. Bóg jeden wie po co. Po chwili Em kontynuowała cichym głosem: - To nie mogło być łatwe. On jest uparty jak osioł. Wię kszość mężczyzn jest taka w tych sprawach. Musisz dać mu czas na przyzwyczajenie się do tej myśli. On w końcu się zdecyduje. Trzeba tylko poczekać. Poczekać, powtórzyła Lucinda w myśli i zaczęła się za stanawiać. Gdyby znalazła się jeszcze raz w tej samej sytua cji, postąpiłaby tak samo. Jednak teraz zastanawianie się nad przeszłością nie posuwało sprawy naprzód. Nie mogła uwieść ponownie Harry'ego, gdy on trzymał się od niej z da leka. A co gorsza nie troszczył się o jej bezpieczeństwo, pomi mo że lord Ruthven, pan Amberły i pan Satterly zabiegali ostatnio o jej względy bardzo wytrwale. No cóż, Em ma chyba rację. Trzeba czekać. Ona zrobiła swój ruch. Teraz kolej na ruch Harry'ego. Około dwunastu godzin później Harry, oparty o ścianę długiej
sali balowej rezydencji państwa Webbów, leniwie obserwo wał tłum zgromadzony dla uczczenia zaślubin jego brata. Był tutaj oczywiście obecny ich ojciec, a także Em, wspaniała w sukni z niebieskiego jedwabiu. Lucindy Babbacombe nie było. Harry, zamieniwszy kilka słów z lordem Ruthvenem, po rozmawiał też ze swoim uszczęśliwionym bratem Jackiem, a potem życzył szczęścia jemu i jego świeżo poślubionej zło towłosej żonie. Kwadrans później nowożeńców uwiozła kareta, a goście, którzy żegnali ich, stojąc na stopniach schodów, powrócili do wnętrza domu. Harry już miał się wymknąć, gdy za jego plecami rozległ się spokojny głos: - Ależ panie Lester, zostanie pan przecież jeszcze chwil kę? Nie mieliśmy właściwie okazji lepiej się poznać. Harry odwrócił się i zobaczył przed sobą delikatne rysy pani Webb, a także jej srebrzystoniebieskie oczy, które, czuł to dobrze, widzą więcej, niżby sobie życzył. - Dziękuję pani, ale muszę już iść - powiedział, kłaniając się elegancko. Prostując się, usłyszał jej westchnienie. - Cóż, mam nadzieję, że podejmie pan właściwą decyzję. To jest bardzo łatwe. To żaden problem, choć tak może się wydawać. Trzeba tylko zdecydować, czego się w życiu pra gnie najbardziej. Proszę mi wierzyć. Poklepała go po ramieniu macierzyńskim gestem. - To bardzo proste. Trzeba się tylko przyłożyć. Harry'emu, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, za brakło słów.
Lucilla Webb uśmiechnęła się do niego, a potem dodała: - Muszę już wracać do gości. Proszę pana, panie Lester, niech pan spróbuje to uczynić. Życzę panu szczęścia. Skinąwszy mu ręką, udała się do salonu. Harry uciekł. Znalazłszy się na chodniku, zawahał się, a potem ruszył przed siebie, pogrążony w myślach. Gdy się z nich nagle otrząsnął i podniósł wzrok, przeko nał się, że tuż przed nim znajduje się Green Park. Wszedł między drzewa, nie dając sobie czasu na zastanowienie. O tej wczesnej godzinie nie było tutaj modnego towarzystwa. Zre sztą i o późniejszej modnisie woleli Hyde Park. Na trawni kach bawiły się dzieci pilnowane przez niańki i opiekunki. Od czasu do czasu przechodziła tylko jakaś para. Harry szedł powoli przed siebie, poddając się spokojnej atmosferze tego miejsca, starając się nie myśleć o niczym. Szedł tak, dopóki w kolano nie uderzyła go piłka krykietowa. Już miał zakląć, ale się powstrzymał. Schylił siei podniósł piłkę, a potem rozejrzał się za jej właścicielem. Okazało się, że właścicieli jest trzech. Najstarszy miał ja kieś siedem lat. Wychynęli zza drzewa i zbliżali się do Har ry'ego ostrożnie. - Bardzo... okropnie pana przepraszam - powiedział cienkim głosem najstarszy. - Czy strasznie bolało? Harry z trudem powstrzymał się od śmiechu. - Potwornie - powiedział z powagą i zobaczył, że wszystkim trzem zrzedły miny. - Ale śmiem twierdzić, że przeżyję - dodał. Chłopcy odetchnęli i patrzyli na niego z nadzieją ogrom-
nymi oczami, które ocieniały długie rzęsy. Ich twarzyczki by ły tak niewinne jak świt. Harry uśmiechnął się, ukucnął i wyciągnął rękę z piłką. Piłka zawirowała w jego palcach jak bąk. - Ooo! - Jak pan to robi? - zabrzmiały okrzyki zachwytu. Otoczyli go podnieceni, zapominając o grzecznej po wściągliwości. Harry pokazał im sztuczkę, której nauczył się w dzieciństwie. A oni, z okrzykami zachwytu, zaczę li ćwiczyć zawzięcie, domagając się praktycznych wska zówek. - James! Adam! Gdzie wy jesteście? Mark! Wszyscy trzej obejrzeli się pełni poczucia winy. - Musimy iść - powiedział herszt, a potem uśmiechnął się w sposób, do jakiego zdolny jest tylko mały chłopiec. Dziękujemy panu bardzo, proszę pana. Harry uśmiechnął się szeroko, a potem stał i patrzył, jak biegną przez trawnik do miejsca, gdzie czeka na nich nie cierpliwie pulchna niańka. Wciąż się uśmiechał, gdy przypomniały mu się słowa pani Webb. „Trzeba tylko zdecydować, czego się w życiu pragnie najbardziej". Czego on pragnie najbardziej? Nie myślał o tym od lat. Ponad dziesięć lat temu dobrze wiedział, czego pragnie. Był tego pewien i dążył do celu z cechującą go wówczas żywio łowością. Jednak zakończyło się to tym, że został zdradzony, a marzenia pozostały nie zrealizowane. Zapomniał więc o marzeniach, zamknął je w najgłęb szych zakamarkach swej duszy po to, by ich stamtąd nigdy nie wypuścić.
Wargi Harry'ego wygięły się w cynicznym uśmiechu. Od wrócił się i kontynuował spacer. Jednak nie potrafił zmienić biegu myśli. Wiedział bardzo dobrze, czego w życiu pragnie najbar dziej - tego samego, co kiedyś, bo mimo upływu lat we wnętrznie się nie zmienił. Zatrzymał się i odetchnął głęboko. Za plecami słyszał cienkie głosiki swych znajomych, którzy wraz z niańką opu szczali park. Naokoło widział inne dzieci bawiące się beztro sko na trawie pod okiem troskliwych opiekunów. Tu i ów dzie widać było trzymającą się pod rękę małżeńską parę z gromadką dzieci. Harry westchnął. Zycie innych ludzi było pełne. Jego własne - pozostawało puste. Może, pomimo wszystko, nadszedł czas na ponowne roz ważenie istniejących możliwości. Ostatnim razem skończyło się to katastrofą, ale czy on, Harry Lester, jest takim tchó rzem, że nie może jeszcze raz stanąć twarzą w twarz z ży ciem? Tego wieczoru poszedł do teatru. Niewiele obchodziły go perypetie przedstawiane na scenie, jeszcze mniej rozmowy w foyer czy małe dramaty z życia eleganckiego towarzy stwa. Jednak śliczna pani Babbacombe zapragnęła zobaczyć Edmunda Keana, a pan Amberly z entuzjazmem postanowił jej towarzyszyć. Ukryty w cieniu, pod ścianą parteru, naprzeciwko loży, którą wynajął Amberly, Harry obserwował niewielkie towa rzystwo sadowiące się na swoich miejscach. Amberly, czy-
J • -..
.- : ,;•..-. 1 6 5 ,;';.;;•; \ .
v
.; ;.'''-. yaBBW*---»
niąc szeroki gest ręką, pomógł Lucindzie usiąść. Lucinda by ła ubrana w suknię w delikatnym lawendowym odcieniu, wykończoną przy dekolcie srebrzystą nicią. Włosy miała upięte wysoko, a twarz bladą. Poprawiając spódnice, uniosła wzrok na Amberly'ego i uśmiechnęła się. Harry patrzył, a jego duszę przenikał chłód. Amberly mówił coś ze śmiechem, pochylając się nad Lu cinda. Harry przeniósł wzrok na pozostałych członków grupy. Satterly gawędził z Em siedzącą obok Lucindy. Po drugiej stronie Em znajdowała się Heather Babbacombe, a za nią stał Gerald, którego postawa mówiła wszystko o tym, jak odnosi się do ślicznej panny. Przez chwilę Harry myślał, że będzie musiał ostrzec młod szego braciszka, ale zaraz doszedł do wniosku, że nie ma pra wa tego robić. Heather Babbacombe jest młoda, ale najzu pełniej uczciwa i szczera. Kimże więc jest on, by zniechęcać do niej Geralda? Kimże jest, by dyskutować z miłością? Przecież powodem, dla którego znalazł się tutaj dziś wie czorem, jest właśnie miłość i głęboka potrzeba bycia pocie szonym. Nawet Dawlish patrzy na niego ostatnio ze współ czuciem. Przypuszczał, że wyrzucenie Lucindy Babbacombe z własnego życia, w które tak niedawno wkroczyła, będzie łatwe. Był przecież mistrzem w porzucaniu kobiet, a unika nie związków było chlebem powszednim uwodziciela. Jednak okazało się to nie tylko niełatwe, ale wręcz nie możliwe. W związku z czym miał tylko jedno wyjście. Dążyć do tego, czego - jak ujęła to bardzo zwięźle pani Webb - najbardziej w życiu pragnie.
^Cjee^.
.a*——-
Czy Lucinda także nadal go pragnie? Przecież mogła szukać pocieszenia u innego. Nie była to dla Harry'ego myśl podtrzymująca na duchu. A jeszcze gor sza była myśl, że jeżeli się tak stało, jeżeli Lucinda zwróciła się ku innemu, to on, Harry, nie ma prawa wchodzić temu innemu w drogę. Spojrzał w stronę loży. Amberly gestykulował, a Em się śmiała. Lucinda popatrzyła na Amberly'ego i na jej ustach pojawił się uśmiech. Harry rozpaczliwie wysilał wzrok, pra gnąc dostrzec wyraz jej oczu. Jednak na próżno. Była za da leko. Zabrzmiały fanfary, rozległy się oklaski, światła na wi downi zgasły, a zabłysły lampy na scenie. Weszli aktorzy grający w farsie i uwaga widzów na nich się skupiła. Gdy wzrok Harry'ego przyzwyczaił się nieco do ciemno ści, zauważył, że Lucinda patrzy nie na scenę, ale gdzieś w dół, jakby na własne dłonie. Trzymała przy tym głowę uniesioną, tak żeby nikt nie podejrzewał, że jej uwaga skupia się nie na grze aktorów, ale na czym innym. Migotliwe świat ło oświetlało nieznacznie jej twarz, której wyraz - spokojny, ale smutny - mówił bardzo wiele. Nagle Lucinda podniosła głowę jeszcze wyżej i - nie przejmując się tym, co ktoś mógłby pomyśleć - zaczęła prze szukiwać wzrokiem przeciwległe loże. Pomimo przyćmione go światła, Harry dostrzegł na jej twarzy wyraz nadziei. A potem widział, jak ta nadzieja powoli znika. Lucinda poprawiła się w fotelu i siedziała z twarzą spo kojną, lecz daleko bardziej smutną niż poprzednio. Harry, wycofując się do drzwi, poczuł, że ogarnia go ra dość.
«—««•«•«••*
'
"^167
Uśmiechał się, opuszczając widownię. Nie uśmiechał się natomiast znajdujący się dwa piętra wy żej na zatłoczonej galerii Earle Joliffe. Patrzył ponuro na Lucindę i całe towarzystwo siedzące w loży Amberly'ego. - Niech to szlag! Co się, u diabła, dzieje?! - syknął. Siedzący obok Mortimer Babbacombe spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc. - Co ona z nimi wyrabia? - mówił dalej Joliffe. - Zdą żyła już zamienić stado najgorszych wilków w całym Lon dynie w domowe kotki! - W domowe kotki? - zdziwił się Mortimer. - No to w kanapowe pieski! Scrugthorpe miał rację. To jędza, czarownica! - Cisza! - Ćśś! - rozległo się naokoło. Joliffe zamilkł, siedział tylko i wpatrywał się w swoją owieczkę ofiarną, która przemieniła się w pogromczynię wil ków. - Może - szepnął do niego Mortimer - oni ją urabiają. Dajmy im trochę czasu. Przecież nasza sytuacja nie jest aż tak rozpaczliwa. Joliffe zaklął w myśli. Sytuacja jest rozpaczliwa. Po przedniego wieczoru dał mu to jednoznacznie do zrozumie nia jego wierzyciel. Joliffe wzdrygnął się, przypominając so bie dziwny, bezcielesny głos wydobywający się z powozu, przejeżdżającego obok niego we mgle. - Jak najszybciej, Joliffe - powiedział. - Jak najszyb ciej. - A po chwili dodał: - Ja nie jestem cierpliwy. Joliffe znał opowieści na temat braku cierpliwości u tego człowieka i wiedział, czym to grozi.
Jednak musiał zachować tę wiedzę dla siebie. Mortimer miał za słabą głowę na to, by ją posiąść. Joliffe skupił uwagę na kobiecie siedzącej w loży po dru giej stronie ciemnej widowni. - Będziemy musieli coś zrobić... zacząć działać - powie dział bardziej do siebie niż do Mortimera. Mortimer go usłyszał. - Co takiego? - Popatrzył na Joliffe'a zaskoczony i ogłu piały. - Ale przecież... zgodziliśmy się, że nie ma potrzeby, byśmy się otwarcie angażowali. Żebyśmy sami coś musieli robić! - powiedział, podnosząc głos. - Cśś! - rozległo się obok. Rozwścieczony Joliffe chwycił Mortimera za surdut i po stawił go na nogi. - Wynośmy się stąd. Widziałem już dosyć - syknął i po pchnął Mortimera w stronę wyjścia. Gdy byli już na korytarzu, Mortimer odwrócił się i powie dział: - Mówiłeś, że nie będziemy musieli jej porywać. Joliffe spojrzał na niego z obrzydzeniem. - Nie mówię o żadnym porwaniu - warknął, wyrywając się. - Jest lepszy sposób. Popatrzył na Mortimera z pogardą. - Chodźmy, musimy się z kimś zobaczyć.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Zasiadając w piątek do śniadania, Em myślała o tym, że by odwiedzić Harry'ego. Nie dlatego, że to miałoby przy nieść jakąkolwiek korzyść, ale dlatego, że czuła się bezradna za każdym razem, gdy patrzyła na Lucindę. Spokojna i blada, siedziała z nieobecnym wyrazem twarzy, bawiąc się zimną grzanką. Heather, która pomimo młodego wieku i braku doświad czenia, zauważała od paru dni milczącą rozpacz Lucindy, za proponowała, by tego dnia poszły do muzeum i obejrzały marmury lorda Elgina. Lucinda jednak nie okazała zaintere sowania. Nagle otworzyły się drzwi i wszedł Fergus ze srebrną tacą. - Poczta, proszę pani - oznajmił. - Jest też list dostarczo ny przez posłańca dla pani Babbacombe. Posłaniec nie czekał na odpowiedź. Em wzięła biały zalakowany pakiecik, dostrzegając nagłe napięcie Lucindy. Jedno spojrzenie wystarczyło, by zorien tować się, że pakieciku nie przysłał Harry. Nie mogąc nic na to poradzić, starsza pani wręczyła go Lucindzie bez słowa. Lucinda, przeczytawszy krótki liścik, zmarszczyła brwi, a potem odłożyła arkusik. Z westchnieniem sięgnęła po imbryk z herbatą.
- No i? - zapytała Em, nie bawiąc się w ceregiele. .Lucinda wzruszyła ramionami. - To zaproszenie na jakiś zjazd gości. - Do kogo? - Nie przypominam sobie tej damy. Lady Martindale z Asterley Place. - Martindale? - Twarz starszej pani wypogodziła się. To Marguerite. Córka Elmiry, lady Asterley. Wspaniale! O to nam chodziło. Świeże powietrze i trochę wykwintnej rozry wki jest dokładnie tym, czego ci potrzeba. Elmira jest jedną z moich najstarszych przyjaciółek, choć nie widziałyśmy się od wieków. Kiedy ma się odbyć ten zjazd? Lucinda zawahała się i skrzywiła lekko. - Dziś po południu. Zaproszenie jest tylko dla mnie. Em zamrugała oczami ze zdziwienia. - Tylko dla...? Ach... rozumiem! Lucinda podniosła na nią wzrok. - Rozumiesz? Co takiego? Em wyprostowała się. - Właśnie sobie przypomniałam. Harry przyjaźni się z synem Elmiry, Alfredem lordem Asterleyem. Byli razem w Eton. - O? - powiedziała Lucinda, sięgając ponownie po arku sik. - Tak. Nieraz razem nabroili - dodała Em, a potem, po chwili zastanowienia, mówiła dalej: - Wiesz, chyba się do myślam, jak to się stało. Ktoś w ostatniej chwili zawiadomił, że nie może przyjechać, i Elmira poprosiła Alfreda, by zasu gerował kogoś innego na miejsce tej osoby, Alfred i Harry są parą naprawdę dobrych przyjaciół.
Im dłużej Em się nad tym zastanawiała, tym większą mia ła pewność, że to Harry stoi za owym niespodziewanym za proszeniem. Z pewnością chciał wyciągnąć Lucindę na wieś i tam spotkać się z nią pod nieobecność adoratorów, mentorki oraz pasierbicy po to, by naprawić błąd, który popełnił. Tak, taki sposób działania był dokładnie w jego stylu. Starsza pani odetchnęła. Atmosfera przy stole zmieniła się diametralnie. W miejsce rezygnacji i przygnębienia pojawiły się spekulacje co do naj bliższej przyszłości oraz chęć działania. Heather, odstawiając talerz, wyraziła to, o czym wszyst kie trzy myślały. - Musisz pojechać - powiedziała. - Oczywiście - poparła ją Em. - Heather i ja damy sobie radę. Lucinda, ożywiona, lecz wciąż niezdecydowana, uniosła wzrok znad arkusika. - Czy jesteś pewna, że wypada, bym pojechała tam sama? - Do Asterley Place? Ależ oczywiście! Przecież nie jesteś debiutantką. Spotkasz tam mnóstwo znajomych. Nie ma co do tego wątpliwości. Przyjęcia u Elmiry są bardzo w modzie. - Jedź, Lucindo - nalegała Heather, przechylając się przez stół. - Opowiesz mi potem, jak było. Lucinda wyprostowała się i odetchnęła. Wstąpiła w nią nadzieja. - Dobrze, skoro jesteście pewne, że poradzicie sobie beze mnie. Obie, Em i Heather, zapewniły ją głośno, że nie musi o nic się martwić.
—•——•«*..
172
.;•««•»«—
Po obiedzie Em odpoczywała w salonie w przyjemnym i pełnym nadziei nastroju. Wyciągnęła się na szezlongu, oparła głowę na poduszkach, zamknęła oczy i głęboko wes tchnęła. Zastanowiła się, czy nie za wcześnie czuje się taka pewna swego. Była pogrążona w marzeniach o białym tiulu i konfetti, gdy do rzeczywistości przywołał ją szczęk klamki. Co ten Fergus sobie myśli? Odwróciła się oburzona i... zobaczyła, że do pokoju wchodzi Harry. Otworzyła usta ze zdumienia i w tej samej chwili zauwa żyła, że w butonierce Harry'ego tkwi biały kwiat. Harry zauważył wyraz twarzy ciotki i pomyślał, że powi nien był sobie dać spokój z kwiatem. Jednak gdy się ubierał z wyjątkową starannością, kwiat wydawał mu się jak najbar dziej stosowny. Postanowił całą rzecz przeprowadzić jak na leży. Gdyby trzy damy były na tyle rozsądne, by pozostać w domu wczoraj wieczorem, miałby tę próbę ognia już za sobą. Zamknął drzwi i stanął przed ciotką w momencie, gdy od zyskiwała kontenans. - Ciociu - zwrócił się do niej - jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym zobaczyć się z panią Babbacombe. - Tu jego wzrok napotkał spojrzenie nieco wyłu piastych oczu Em. - Sam na sam. Starsza pani popatrzyła na niego zdumiona. - Ona wyjechała. - Wyjechała? - Harry zamarł i poczuł, że brakuje mu tchu. - Dokąd?
Starsza pani dotknęła dłonią czoła. - Ależ... do Asterley oczywiście. - Patrząc na niego sze roko otwartymi oczami, usiadła prosto. - Ty się tam nie wy bierasz? Harry'ego to pytanie przyprawiło niemal o zawrót głowy. - Dostałem zaproszenie - przyznał niepewnie. Em opadła na poduszki, przyciskając dłoń do piersi. - Dzięki Bogu. Przecież ona tylko dlatego tam pojecha ła. - Tu Em spioranowała wzrokiem bratanka. - Jest jasne jak słońce, że to nie ty zorganizowałeś zaproszenie. - Zorganizowałem? - Harry popatrzył na nią jak na ko goś, kto postradał zmysły. - Oczywiście, że nie! - Zamilkł na chwilę, a potem spytał: - Dlaczego tak sądziłaś? Em wzruszyła ramionami z wyniosłą miną. - Nie ma powodu, dla którego... To znaczy... jestem pewna, że Alfred zaprosiłby na przyjęcie Elmiry każdą oso bę, którą ty byś mu zasugerował. - Przyjęcie Elmiry? Em machnęła ręką. - Wiem, że to Marguerite wysłała zaproszenia, ale prze cież to jest i tak przyjęcie Elmiry. Harry zacisnął pięści, tłumiąc gniew, który go ogarnął. Je go ojciec był starszy od Em... i cierpiał na tę samą dolegli wość co ona, dolegliwość, którą można było określić jako selektywność pamięci. Ciotka dobrze pamiętała o jego przyjaźni z Alfredem, ale całkiem zapomniała, że matka Al freda, Elmira, nie żyje od ośmiu lat. Zjazdy towarzyskie organizowane obecnie w Asterley Place różniły się bardzo od tych, które pamiętała Em. Harry odetchnął głęboko i spytał:
- Kiedy wyjechała? Em zmarszczyła brwi. - Około jedenastej. - Spojrzała na zegar stojący na ko minku. - Jest już gdzieś w połowie drogi. Harry z ponurą miną odwrócił się na pięcie. - Dokąd idziesz? - zapytała zdziwiona Em. Harry spojrzał na nią gniewnie; - Ratować pewną damę z rąk lubieżników. Wchodząc do swego mieszkania, Harry wyszarpnął biały goździk z butonierki i cisnął go na stolik w holu. - Dawlish! Gdzie jesteś? - Jestem tutaj. Dawlish ukazał się w korytarzu. Ubrany był w fartuch, a w rękach trzymał szmatkę do polerowania srebra. - Jaki pan ma kłopot? Myślałem, że poszedł go pan za żegnać. - Rzeczywiście po to poszedłem. Trzeba było się naj pierw umówić. Ta przeklęta kobieta pojechała na spokojną wycieczkę... do Asterley Place! Rzadko widywał Dawlisha tak osłupiałego. - Do Asterley? - Właśnie. - Harry zrzucił z ramion płaszcz. - Ta kobieta nie ma pojęcia, w co się tak radośnie pakuje. Oczy Dawlisha zrobiły się okrągłe. - Niech ją Bóg ma w swojej opiece - powiedział i wziął od Harry'ego płaszcz. - Rusz się, nie stój jak gamoń. Musimy wziąć siwki. Ona ma nad nami ponad dwie godziny przewagi. Harry pobiegł do sypialni, gdzie wrzucił do torby trochę
ubrań. Gdy wszedł tam Dawlish, wkładał właśnie na siebie surdut w kolorze butelkowej zieleni, a już przedtem zdążył zmienić ineksprymable w kolorze kości słoniowej na brycze sy z kozłowej skóry. - Nie ma potrzeby się tak spieszyć - powiedział Daw lish. - Dogonimy ją. - Przyjedziemy tam w godzinę po niej - warknął Harry, marszcząc brwi. W ciągu tej godziny ona, kobieta całkiem niewinna, bę dzie musiała dawać sobie radę sama w domu pełnym wilków przeświadczonych, że chce być ich ofiarą. Lucinda wysiadła z powozu przed okazałą rezydencją Asterley Place. Przed sobą miała szerokie kamienne schody prowadzące na ganek. Gdy lokaje zabrali jej bagaż, weszła powoli po stopniach, by w drzwiach wejściowych spotkać oczekujących na nią gospodarzy oraz ich majordomusa. - Witamy w Asterley Place, droga pani Babbacombe. Je stem zachwycony, że panią tu widzę. Lord Asterley, dżentelmen średniego wzrostu z tendencją do otyłości i bardzo powściągliwy, skłonił się i uścisnął dłoń Lucindy. - Muszę panu podziękować za zaproszenie. Przyszło w bardzo dogodnym momencie i niezmiernie je doceniam. Nie była w stanie ukryć nadziei, którą miała w sercu i która rozjaśniała jej oczy i uśmiech. Lord Asterley zauważył to... i zaczął sobie wiele po tym obiecywać. - Naprawdę? - zapytał. - Jestem bardzo rad, że to słyszę, droga pani.
Poklepał ją po ręce, a potem odwrócił się do stojącej obok damy. - Proszę pozwolić sobie przedstawić - powiedział do Lucindy. - To jest moja siostra, lady Martindale. Podczas na szych małych zebrań pełni rolę gospodyni. Lucinda i lady Martindale z uśmiechem podały sobie ręce. - Proszę mi mówić po imieniu - powiedziała lady Mar tindale. - Jestem Marguerite. Wszyscy goście tak się do mnie zwracają. Milady, o kilka lat starsza od Lucindy, była dorodną blon dynką, tak samo życzliwie nastawioną jak jej brat. - Mam nadzieję, że będziesz się, moja droga, dobrze tutaj bawiła. Jeżeli coś będzie nie tak, proszę, daj mi znać bez wa hania. Lucinda poczuła, że się odpręża. - Dziękuję. - Pozostali goście zbierają się w oranżerii. Gdy się od świeżysz, przyłącz się do nich. Na pewno spotkasz wiele osób, które już znasz. Zresztą tutaj nie obowiązują żadne ce remonie. Możesz być pewna, że wśród gości nie ma nikogo, kto by nie wiedział dokładnie, jak się należy zachować. Mu sisz tylko zdecydować, z kim chcesz spędzić czas. Lucinda odpowiedziała uśmiechem na jej uśmiech. - A teraz... umieściliśmy cię w Pokoju Błękitnym. Mełthorpe cię zaprowadzi i przyśle ci pokojówkę i bagaże. Jemy obiad o szóstej. Lucinda ponownie podziękowała, a potem poszła za majordomusem. Był to drobny człowieczek, jakby skurczony w sobie, ubrany na ciemno. Długi nos i zgarbione ramiona sprawiały, że przypominał kruka.
_—«•,'
'xj77
Gdy znaleźli się już na górze, Lucinda zauważyła jego spojrzenie. Wskazał jej drogę i ruszył korytarzem. Poszła za nim, marszcząc brwi. Dlaczego, na miłość boską, ten czło wiek patrzy na nią tak srogo? Kiedy doszli do jakichś drzwi w końcu korytarza, otworzył je i cofnął się, aby Lucinda mogła wejść. - Dziękuję, Melthorpe. Proszę mi przysłać moją poko jówkę. - Tak jest, proszę pani. Melthorpe z lodowatym wyrazem twarzy, prawie nie uprzejmie, skłonił się i wycofał. Lucinda, marszcząc brwi, zamknęła za nim drzwi. Zbyt długo miała do czynienia ze służbą, by się mylić. Ten człowiek patrzył na nią, odnosił się do niej, jakby... Okre ślenie sposobu, w jaki ją potraktował, zajęłojej dobrą chwilę. Gdy już sobie to uświadomiła, odebrało jej mowę. Drzwi się otworzyły i weszła Agata z lokajem niosą cym bagaż. Zostawiwszy bagaż obok toaletki, lokaj wycofał się. Zdejmując rękawiczki i kapelusz, Lucinda - ogarnięta na głą ciekawością i pragnąc uzyskać jakieś bardziej szczegóło we informacje o Asterley Place - czekała na komentarz Aga ty. A ta zaczęła mówić, gdy zabrała się do wypakowywania sukni. - Wygląda na to, że towarzystwo jest eleganckie. W kuchni spotkałam sporo przystojnych służących, a z tego, co mówiły pokojówki, można się było zorientować, że przed zmrokiem będzie szła prawdziwa wojna o szczypce do fry zowania loków. Najlepiej będzie, jeżeli upnę pani włosy. - Później. Będzie na to czas przed obiadem.
- Obiad jest o szóstej. To gdzieś w połowie drogi między porą podawania na wsi i w mieście - zauważyła Agata, wyj mując suknie. - Słyszałam, jak ktoś mówił, że po to, żeby było więcej czasu wieczorem na „ich małe gierki", cokol wiek to znaczy. - Gierki? - powtórzyła Lucinda, zastanawiając się, czy w Asterley Place goście oddają się zwykłym grom salono wym. Nie wydawało jej się to jednak prawdopodobne. Chodź, pomóż mi się przebrać - powiedziała. - Chcę spotkać się z innymi gośćmi przed obiadem. Tak jak jej powiedziano, goście przebywali właśnie w dużej oranżerii, na środku której znajdowała się mała sa dzawka. Zgromadzili się wokół niej. Niektórzy siedzieli w wiklinowych fotelach, inni stali w małych grupkach i ga wędzili. Jedno spojrzenie na nich przekonało Lucindę, że słusznie zrobiła, przebierając się. Gdyż towarzystwo było rzeczywi ście eleganckie, przypominało wesoło upierzone ptaki gnież dżące się wśród zieleni. Lucinda skinęła głową pani Walker, wykwintnej wdowie, oraz lady Morcombe, dziarskiej matronie, które znała z Londynu. - Moja droga Lucindo - odezwała się do niej Marguerite, podchodząc z szelestem spódnic. - Pozwól sobie przedsta wić lorda Dewhursta, który właśnie wrócił z Europy i prag nie cię poznać. Lucinda spokojnie odwzajemniła powitalne słowa lorda, starając się równocześnie ocenić znajdujące się w oranżerii damy. Wydawało jej się, że nie ma w nich nic, co by uspra wiedliwiało jej nerwowość. - W istocie - odpowiedziała na pytanie jego lordowskiej
179
'SSSSSMMM.—~
mości. - W Londynie bawiłam się znakomicie. Jednak bale stają się nieco... Przybywa na nie tyle ludzi, że z trudem można podczas nich usłyszeć własne myśli. A co do oddy chania. .. Jego lordowska mość roześmiał się. - Rzeczywiście, droga pani, takie małe zebrania jak to tu taj są o wiele bardziej intymne. Subtelny nacisk, jaki położył na ostanie słowo, spowodo wał, że Lucinda popatrzyła na niego uważnie. - Jestem pewien, moja droga, że przekona się pani, iż w Asterley Place jest bardzo łatwo znaleźć czas i miejsce na... myślenie. - Lord Dewhurst ujął jej dłoń i skłonił się nisko. - Gdyby potrzebne było pani towarzystwo, proszę bez wahania liczyć na mnie. Zapewniam panią, że potrafię być nader uważający. - Ach... tak. - Lucinda rozpaczliwie próbowała pozbie rać myśli. - Wezmę pańską propozycję pod uwagę, milor dzie - powiedziała, nieco sztywno pochylając głowę. Lord skłonił się po raz kolejny, po czym oddalił się kro kiem pełnym gracji. Lucinda odetchnęła głęboko i rozejrzała się jeszcze raz naokoło, tym razem już bardziej krytycznie. Zaczęła się dziwić sama sobie, że dotychczas była aż tak ślepa. Wszystkie obecne panie były z całą pewnością damami o niekwestionowanych manierach, jednak w wie ku, który skłaniał je do poszukiwania dyskretnych roman sów. A co do dżentelmenów, to wszyscy co do jednego stano wili typ aż za dobrze Lucindzie znany. Zanim zdążyła się zastanowić, podszedł do niej lord Asterley.
- Ach, droga pani Babbacombe, aż trudno mi wyrazić za chwyt, który mnie ogarnął, gdy się dowiedziałem, że nasze małe spotkania są przedmiotem pani zainteresowania. - Mojego zainteresowania? Lucinda popatrzyła na niego z wyrazem zdumienia. Lord Asterley uśmiechnął się porozumiewawczo. Lucinda odniosła wrażenie, że zaraz do niej mrugnie i trąci ją ło kciem. - Cóż, być może nie dosłownie nasze spotkania, ale ten typ rozrywek, który wszyscy uważamy za tak... - tu jego lordowska mość uczynił szeroki gest - .. .czyniący zadość na szym pragnieniom. Mam szczerą nadzieję, moja droga, że skoro poczuje pani takie pragnienie, nie zawaha się pani i zwróci się do mnie jako do kogoś, kto może urozmaicić pa ni pobyt tutaj. Pragnąc być uprzejma, a równocześnie nie mogąc znaleźć odpowiednich słów odpowiedzi, Lucinda pochyliła głowę, pozwalając jego łordowskiej mości myśleć, co chce. A on, rozpromieniony, skłonił się. Lucinda skinęła głową i podeszła do sadzawki. Było tam wolne miejsce obok pani Allerdyne, bardzo eleganckiej wdowy, która, jak uświadomiła so bie teraz Lucinda, nie była tak cnotliwa, na jaką wyglądała. - Dzień dobry, pani Babbacombe - powiedziała pani Allerdyne, gdy Lucinda usiadła w wiklinowym fotelu. - Czy może raczej mogę dać sobie spokój z ceremoniami i nazywać panią po prostu Lucinda? - Ależ oczywiście. - Jesteś tutaj pierwszy raz, prawda? - Henrietta pochyliła się w jej stronę. - Tak mi powiedziała Marguerite. Nie ma potrzeby, byś się czuła z tego powodu nieswojo. - Henrietta
_«—•*«••:-
^J
R 1
poklepała dłoń Lucindy. - Wszyscy jesteśmy tu przyjaciół mi. To oczywiste. Nie musisz obawiać się żadnych komen tarzy po powrocie do miasta. - Henrietta rozejrzała się z mi ną osoby czującej się najzupełniej swobodnie. - Zawsze tak było, od czasu gdy Harry to wszystko zapoczątkował. - Harry? - Lucindzie zabrakło tchu. - Harry Lester? - Mhm. - Henrietta wymieniła znaczące spojrzenie z ja kimś dżentelmenem znajdującym się w drugim końcu poko ju. - O ile sobie przypominam, to Harry wpadł na ten po mysł. Alfred urządził tylko wszystko zgodnie z jego wska zówkami. Harry, który ją w to wciągnął. Przez chwilę Lucindzie zdawało się, że zaraz zemdleje. Pokój pogrążył się w ciemnej mgle, zrobiło jej się zimno. Przełknęła ślinę, zacisnęła dłonie, opanowując zawrót głowy. Gdy już była w stanie, powiedziała: - Rozumiem. Henrietta, zajęta swoim dżentelmenem, nic nie zauważy ła. A Lucinda, strąjąc się mówić tonem jak najbardziej swo bodnym, zapytała: - Czy on często tu bywa? - Harry? - Henrietta z uśmiechem skinęła głową dżentel menowi i popatrzyła na Lucindę. - Czasami. Jest zawsze za proszony, ale nikt nigdy nie wie, czy się pojawi. - Henrietta uśmiechnęła się czule. - Harry to nie jest mężczyzna, którego można okiełznać. - Rzeczywiście! Lucinda zignorowała pytające spojrzenie, jakie wywołał jej cierpki ton. Poczuła, że wzbiera w niej wściekłość, jakiej nie doświadczała jeszcze nigdy w życiu.
Czy Harry, zapraszając ją tutaj, chciał jej pokazać, za co ją I teraz uważa? Czy chciał jej dać do zrozumienia, że jest taka jak i te damy, które igrają z każdym dżentelmenem, który im się spo- ' doba? Czy wciągnął ją tutaj, by znalazła się w „odpowiednim 1 towarzystwie", którego według własnych zapewnień szukała? Czy może zrobił to, żeby dać jej nauczkę - mając zamiar I pojawić się w odpowiedniej chwili i wybawić ją od konse- i kwencji przybycia w to miejsce? Zaciskając dłonie, Lucinda nagle wstała. Miała ochotę '• krzyczeć, chodzić w tę i z powrotem, ciskać przedmiotami. 1 Nie była pewna, który z jego domniemanych motywów roz- 1 wścieczał ją najbardziej. - Mam nadzieję, że tym razem on przyjedzie-wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Lucindo? - Henrietta pochyliła się w jej stronę i spój- 1 rżała jej w twarz. - Czy dobrze się czujesz? Lucinda zmusiła się do uśmiechu. - Doskonale, dziękuję. Henrietta nie wyglądała na przekonaną. Na szczęście w tej chwili rozległ się gong oznaczający, że I goście mają się rozejść do swoich pokoi, by się przebrać przed obiadem. Lucinda odprowadziła Henriettę, po czym udała się do Po- '' koju Błękitnego. - Czego się dowiedziałaś? - zapytała Agatę, zamkną wszy za sobą drzwi. Pokojówka uniosła wzrok znad granatowej jedwabnej sukni rozłożonej na łóżku. Popatrzyła w twarz Lucindzie i odrzekła prosto z mostu: - Nie za wiele i niczego dobrego. Mnóstwo aluzji do te-
fgpfl83 go, co dżentelmeni robią w nocy. I uwag na temat drzwi, któ re bezustannie otwierają się i zamykają. - Agata pociągnęła nosem. -1 podobnych rzeczy. Lucinda usiadła przy toaletce i zaczęła wyjmować szpilki z włosów. - Co jeszcze słyszałaś? - zapytała, spoglądając na poko jówkę. Agata wzruszyła ramionami. - Wygląda na to, że tutaj tego rodzaju rzeczy są czymś, co jest przyjęte. Co nie zdarza sięjakiejśjednej parze, jak wszędzie. - Agata skrzywiła się. - Jeden z lokajów porównał to do zajaz du. Kolejny dyliżans wjeżdża, kiedy poprzedni wyjeżdża. Lucinda opadła na oparcie i patrzyła na służącą w lustrze. - Wielkie nieba! Jej wzrok padł na granatową suknię. - Nie ta - powiedziała, mrużąc oczy. - Szyfonowa. Agata wyprostowała się, biorąc się pod boki. - Szyfonowa? Przecież ona jest prawie nieprzyzwoita. - Dla moich dzisiejszych celów będzie doskonała. Lucinda wysyczała „s" w ostatnim wyrazie. To nie ona będzie tą, która dostanie dzisiaj lekcję. Mrucząc coś pod nosem, Agata rozłożyła szyfonową suk nię w kolorze srebrzystobiękitnym, po czym podeszła do Lucindy, by zająć się jej sznurówkami. Lucinda zastukała grzebieniem w stół. - Wszystko to jest okropne. Czy dowiedziałaś się o go spodynię tego domu? Agata kiwnęła głową. - Ten dom nie ma gospodyni. Ostatnia, to znaczy matka lorda Asterleya, zmarła kilka lat temu.
- No cóż, dzisiaj nic nie poradzimy... ale jutro wyjeż dżamy. - No tak... tak myślałam - powiedziała Agata z ulgą. - Nie martw się. Oni, mimo wszystko, są w głębi serca dżentelmenami. - Tak pani mówi... jednak dżentelmeni potrafią czasami bardzo sprawnie przekonywać. Lucinda wstała i pozwoliła, by Agata pomogła jej się ubrać w szyfonową suknię. Dopiero gdy była gotowa do zej ścia na dół, zwróciła się do pokojówki: - Mam nadzieję, że wiesz, iż potrafię sobie poradzić z każdym dżentelmenem, który stanie na mojej drodze. Po sprzątaj i zapowiedz Joshui, że jutro rano wyjeżdżamy. I nie martw się, ty zrzędliwa kobieto. Z tymi słowy odwróciła się i wypłynęła przez drzwi - mi gotliwe zjawisko w srebrzystobłękitnym szyfonie. Salon wypełniał się szybko. Napływali goście spragnieni wzajemnie swego towarzystwa. Mając teraz pewność, po ja kim gruncie stąpa, Lucinda bez trudu obracała się wśród ze branych, przyjmując komplementy i kwitując skinieniami głowy podziw w oczach dżentelmenów. A także z prostotą zbywając ich subtelne sugestie. Kontrolowała sytuację, ale nerwy miała napięte do ostatnich granic. Aż w końcu nadeszła chwila, na którą czekała. Do salonu wszedł Harry, powodując - zauważyła to do brze - spore poruszenie. Najwyraźniej przyjechał, gdy go ście przebierali się do obiadu. Ubrany był, jak zwykle, w czerń z bielą, a jego jasne włosy błyszczały w świetle świec. Marguerite przerwała konwersację, by go powitać, muskając wargami jego policzek. Lord Asterley podszedł
„»»—**tó5
185
"suns**.—.
także, by uścisnąć mu dłoń. Inni dżentelmeni witali go ski nieniem głów i wykrzykiwali słowa powitania, wiele spo śród dam wdzięczyło się i uśmiechało. Zorientowawszy się nagle, że zwrócone są na nią zielone oczy, Lucinda z nieobecnym wyrazem twarzy skłoniła leciut ko głowę, po czym powróciła do rozmowy z panem Ormesbym i lady Morcombe. Czekała, aż Harry do niej podejdzie. Ale on nie uczynił tego... ani nie zamierzał tego zrobić. Stało się to jasne po dziesięciu minutach. Świadoma jego spojrzenia obejmującego jej obnażone ramiona i piersi, wy łaniające się z głębokiego wycięcia sukni, Lucinda zacisnęła zęby i zaklęła w duchu. Co on, u diabła, teraz knuje? Harry, przeklinając ją w duchu, z trudem powstrzymy wał się od tego, by do niej nie podejść, nie wziąć za rękę i nie wyprowadzić z salonu. Co ta kobieta chce udowod nić, pokazując się w takiej sukni? Sukni z jedwabnego szyfonu, połyskliwej i prowokującej? Cienki materiał, układając się miękko na jej ciele, zakrywał, a równocześ nie eksponował wszelkie zagłębienia i krągłosci. A co do jej piersi, to właściwie nie były wcale zakryte. Ogromny dekolt w karo został wycięty przez skąpca. Zaciskając zę by, Harry z trudem powstrzymywał się od ruszenia w jej stronę. - Harry, staruszku! Nie spodziewałem się ciebie tutaj. Myślałem, że pójdziesz w ślady Jacka. Harry spojrzał poirytowany na lorda Cranbourne'a. - To nie w moim stylu, Bentley. A na kogo masz dzisiaj oko? Lord Cranbourne uśmiechnął się szeroko.
- Na lady Morcombe. Ona jest jak dojrzała śliwka. Ten stary kutwa, jej mąż, nie docenia jej tak jak powinien. - Hm. - Harry rozejrzał się po salonie. - Stara gwardia, co? - Z wyjątkiem ślicznej pani Babbacombe. Ale ty, jak so bie przypominam, wiesz o niej wszystko? - Rzeczywiście. Wzrok Harry'ego spoczął ponownie na Lucindzie. I po nownie Harry z trudem powstrzymał się od tego, by do niej nie podejść. - Jesteś nią zainteresowany dziś wieczorem? - Nie w tym sensie, jaki masz na myśli - odrzekł Harry i, skinąwszy głową, oddalił się, zanim zaskoczony lord Cranbourne poprosił go o wyjaśnienie. Z udawaną nonszalancją krążył po salonie. Pragnął do- ] ciec, kto umieścił Lucindę na liście zaproszonych. Musiał się I dowiedzieć, kto to zrobił i dlaczego. Krążył więc dalej, obserwując nie tylko Lucindę, ale także i wszystkich, którzy do niej podchodzili, starając się zoriento- 'j wać, który z jego kompanów rozpustników uzurpuje sobie i do niej największe prawo. W momencie gdy - grobowym tonem Melthorpe'a - zo- i stał zaanonsowany obiad, Lucinda doszła do wniosku, żel Harry na coś czeka - prawdopodobnie na jakąś katastrofę,! która jej się przydarzy, czeka po to, żeby móc przyjść jejl z pomocą i ponownie objąć nad nią kontrolę. Przysięgając] sobie, że nigdy do tego nie dojdzie, uśmiechnęła się do pana] Ormesby'ego i przyjęła jego ramię. - Czy pan tu bywa często? - zapytała. - Od czasu do czasu - odrzekł pan Ormesby z niedbałym I
^mmmt
tl0m
187
S
»
-
—
gestem. - Pobyt tutaj to odpoczynek od zgiełku miasta, prawda? _ W istocie. - Lucinda kątem oka dojrzała zmarszczone brwi Harry'ego, obok którego pojawiła się Marguerite i po prosiła, by podał jej ramię. Lucinda z uroczym uśmiechem zwróciła się do pana Ormesby'ego. - Jeżeli można, to pra gnęłabym, żeby pan wprowadził mnie w zwyczaje panujące w Asterley Place. Pan Ormesby nie posiadał się z dumy. - Ależ oczywiście, będzie to dla mnie przyjemność, dro ga pani. Lucinda liczyła na to, że nie wzbudziła w nim jakichś nie pożądanych nadziei. - Proszę mi powiedzieć, czy obiady tutaj są bardzo wy szukane? - zapytała. Lucinda stwierdziła z ulgą, że konwersacja przy stole ob racała się wokół tematów ogólnych oraz najświeższych plo tek. Była przy tym wesoła i w najlepszym guście. Gdyby nie pewien podskórny nurt, wyrażający się w zna czących spojrzeniach i okazjonalnych szeptach, Lucinda cie szyłaby się nią bez zastrzeżeń. - Droga pani Babbacombe - zagadnął ją lord Dewhurst - czy słyszała pani, że na jutro Marguerite zapowiedziała po szukiwanie skarbów? - Poszukiwanie skarbów? - powtórzyła Lucinda. Zasta nowiła się, czy tego rodzaju zabawa, w tym towarzystwie, może mieć niewinny charakter. Nie wypowiedziała jednak żadnego komentarza. Korzystając z tego, że ktoś podsunął jej słodki sos, sięgnęła po niego z pogodnym uśmiechem na twarzy. Czyniąc to, zauważyła spojrzenie Harry'ego. Pomi-
^KiH^" mo odległości, jaka ich dzieliła, wyczuwała jego irytację i napięcie - poznawała je po sposobie, w jaki trzymał kieli szek. Z promiennym uśmiechem odwróciła się w stronę pana Ormesby'ego. Obiad się skończył i damy udały się do salonu. Dżentel meni, którzy nie mieli ochoty pić portwajnu we własnym gronie, podążyli za nimi. - Pierwszy wieczór jest zwykle bardzo spokojny - poin formował Lucindę pan Ormesby. - Pozwala to gościom... poznać się nawzajem, jeżeli pani rozumie, co mam na myśli. - Tak właśnie jest. - Lord Asterley przyłączył się do nich. - Jutro oczywiście całe towarzystwo będzie bardziej ożywione. Planujemy zacząć od wiosłowania na jeziorze, a potem przejść do poszukiwania skarbów. Marguerite wszy stko zorganizowała. Poszukiwanie odbędzie się oczywiście w ogrodzie. - Tu uśmiechnął się niewinnie do Lucindy. Jest tam mnóstwo zakamarków, w których można znaleźć skarby. Zaczynamy naturalnie dopiero po południu. Śniada nie jest o dziesiątej, dzięki czemu wszyscy mogą się porząd nie wyspać. Lucinda zakonotowała sobie, że tuż po dziesiątej musi już być w drodze. Nie wiedziała jeszcze, jak się wytłumaczy, ale postanowiła, że coś wymyśli jutro rano. Konwersacja obracała się wokół czekających całe towa rzystwo rozrywek, naturalnie tych wspólnych. A co do in nych, to Lucinda coraz wyraźniej uświadamiała sobie, że w związku z nimi obecni wymieniają znaczące spojrzenia, spoglądając równocześnie w jej stronę. Czynili to zwłaszcza pan Ormesby, lord Asterley oraz lord Dewhurst. Po raz pierwszy od przyjazdu poczuła się nieswojo. Przy
czym nie tyle obawiała się o własną cnotę, ile bała się nie wygodnych sytuacji, w których może się znaleźć. W pew nym momencie, gdy Marguerite odwołała pana Ormesby'ego i lorda Asterleya, prosząc, by pomogli jej częstować gości herbatą, Lucinda znalazła wolne krzesło w sąsiedztwie szezlonga, na którym siedziała dama w jej wieku. Lucinda przy pominała ją sobie mgliście z jakiegoś przyjęcia w stolicy. - Jestem lady Coleby... to znaczy Millicent. - Kobieta podała Lucindzie filiżankę. - Miło mi powitać nową człon kinię naszego kółka. Lucinda w odpowiedzi uśmiechnęła się niepewnie, zasta nawiając się równocześnie, czy przypadkiem nie powinna była wyjechać stąd już trzy godziny temu, nie zwracając uwagi na szum, jaki by powstał wokół jej wyjazdu. - Czy dokonała już pani wyboru? - zapytała lady Coleby, unosząc pytająco brwi. Lucinda zamrugała, nie rozumiejąc. - Wyboru? - Spośród dżentelmenów - wyjaśniła lady Coleby z sze rokim gestem dłoni. • Lucinda miała zakłopotaną minę. - Ach... zapomniałam. Pani jest tu nowa. - Lady Coleby pochyliła się w jej stronę. - To jest bardzo proste. Dama de cyduje, który z dżentelmenów podoba jej się najbardziej. Może to być jeden z panów albo dwóch czy trzech, jeżeli ktoś sobie życzy. A potem trzeba im dać znać... dyskretnie oczywiście. Nie trzeba robić niż więcej... to wszystko jest cudownie zorganizowane. Lucinda upiła łyk herbaty. - No cóż... nie jestem pewna.
—«SSSK
- Proszę się nie wahać zbyt długo, bo najlepsi zostaną zaangażowani. - Lady Coleby dotknęła rękawa Lucindy. ^ Ja mam oko na Harry'ego Lestera - wyznała, wskazując Har ry'ego dyskretnym ruchem głowy. - Bardzo dawno tu nie był, chyba od roku. Ale ta jego wykwintna elegancja, ten jego zabójczy czar... - Lady Coleby upiła łyk herbaty. - Nigdy bym nie pomyślała, że ten zuchwały, impulsywny Harry zmieni się w tak wykwintnego dżentelmena. Nie przypomina młodzika, który mi się przed laty oświadczył. Lucinda znieruchomiała. - Oświadczył się pani? - Tak. Choć nigdy nie doszło do oświadczyn oficjalnych. Było to ponad dziesięć lat temu. - Milady zachichotała. Byl potwornie zakochany. Wie pani, jak to bywa z młodymi mężczyznami. Po prostu szalał za mną. . - Odrzuciła pani jego oświadczyny? - Oczywiście, że je odrzuciłam! Lesterowie byli biedni jak mysz kościelna. - W oczach lady Coleby pojawił się nagły| błysk. - Jednak teraz, kiedy Coleby nie żyje, a Lesterowie siej tak wzbogacili... - Lady Coleby przerwała, a potem dodała: 1 Mają teraz ogromny majątek, moja droga. Tak słyszałam. Więc, cóż, sądzę, że powinnam odnowić starą znajomość. Lady Coleby wstała i odstawiła filiżankę. - I zdaje się - powiedziała - że nie będzie na to stosowniejszej chwili. Proszę mi wybaczyć, moja droga, że się oddalę. Lucinda skinęła jej głową, wzięła obie filiżanki, jej i swo-; ją, i odniosła je na stolik. Harry patrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami. Jak do tąd żaden z dżentelmenów nie zamanifestował, że uzurpuje' sobie do niej jakieś prawa.
„„»«—«"*C
,^XJ£JLX*
-mmmmmm^
Zagadka pozostawała nie rozwiązana. Harry już miał opu ścić salon, gdy poczuł, że ktoś dotyka jego rękawa. _ Harry! Millicent, lady Coleby, wypowiedziała to słowo tonem za lotnym i uwodzicielskim. Harry skłonił się, a jego wzrok pobiegł w stronę Lucindy, która wciąż rozmawiała z Marguerite. Millicent, nie zauwa żając tego, mówiła dalej: - Mój drogi Harry. Wiesz, że zawsze kochałam się w to bie. Musiałam wyjść za Coleby'ego. Chyba to rozumiesz. Je steś teraz o wiele starszy i wiesz, jak toczy się świat. Mo że... - dodała z uśmiechem - moglibyśmy dziś wieczorem udać się we wspólną podróż? Podniosła na niego wzrok w chwili, gdy Lucinda skiero wała się do drzwi. Harry, który chciał wyjść, był zmuszony jej odpowiedzieć. - Wybacz mi, Millie. Mam inne zajęcia. To powiedziawszy, skinął głową i wyminął ją. Zauważył, że trzech dżentelmenów zastąpiło Lucindzie drogę. Wysili wszy się, mógł słyszeć, co mówią. - Moja droga pani Babbacombe - powiedział Alfred czy mogę mieć nadzieję, że dzisiejszy wieczór przypadł pani do gustu? - Okazała się pani wspaniałym uzupełnieniem naszego dotychczasowego towarzystwa - zapewnił Ormesby. - Spo dziewam się, że skłonimy panią, by bywała pani tutaj czę sto. Co do mnie, to nie znam lepszego sposobu spędzania czasu. Zanim Lucinda zdążyła coś odpowiedzieć, jej dłoń, z głę bokim ukłonem, ujął lord Dewhurst.
^^^^^"^Il^%"
'—
- Jestem oczarowany, moja droga. Czy mogę mieć na dzieję, że pogłębimy naszą znajomość? Lucinda napotkała zdecydowanie entuzjastyczne spojrze nie jego lordowskiej mości i zapragnęła jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej. Zarumieniła siei w następnej chwili zauważyła, że obserwuje ich Harry. Odetchnąwszy, uśmiechnęła się do swoich trzech zalotni ków, mając nadzieję, że zrozumieją, iż nie interesuje jej to, do czego czynią aluzje, i powiedziała: - Wybaczą panowie, ale sądzę, że powinnam udać się już na spoczynek. Dygnęła, a oni się ukłonili. Następnie, mając pewność, że uniknęła kłopotliwej sytuacji, opuściła salon. Harry popatrzył w ślad za nią, a potem odwrócił się na pięcie i bardzo szybko wyszedł z salonu przez oszklone drzwi prowadzące na taras. Millie, która patrzyła na niego przez cały czas, wzruszyła ramionami i przyłączyła się do pana Hardinga. Lucinda szła na górę, myśląc o tym, co powiedziała jej ! lady Coleby. Mogła sobie z łatwością wyobrazić, jak to było, gdy Harry, z całą impulsywnością młodości, złożył swoją miłość u stóp wy branki i został z pogardą odtrącony Wyjaśniało to wiele rzeczy - cyniczną postawę nie tyle wobec małżeństwa, ile wobec miło ści, która powinna się z nim wiązać, niechęć do poddawania się I głębokim uczuciom, to coś, co czyniło go tak podniecającym, | a równocześnie niebezpiecznym dla kobiet, oraz jego ostrożność. Wszedłszy do swojego pokoju, Lucinda zdecydowanym ruchem zamknęła drzwi. Chciała przekręcić klucz w zamku, lecz stwierdziła, że klucza nie ma.
198^/i
-?smmm»—~.
Dzięki lady Coleby rozumiała teraz, dlaczego Harry jest taki, jaki jest. Jednak to, czego się dowiedziała, nie uspra wiedliwiało faktu, że zorganizował jej przyjazd tutaj i wplą tał ją w co najmniej niezręczną sytuację. Rozmyślając nad jego perfidią, podeszła do łóżka i po ciągnęła za sznur dzwonka. Otworzyły się drzwi. Lucinda, wciąż trzymając sznur, od wróciła się i zobaczyła Harry'ego. - Nie ma sensu dzwonić na pokojówkę. Zasady panujące w tym domu zabraniają służbie przebywać na górze po dzie siątej wieczorem - powiedział. - Co takiego?! - Lucinda popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. - A co pan tutaj robi? Harry zamknął drzwi i rozejrzał się po pokoju. Lucinda miała tego dosyć. - Zresztą skoro pan już tutaj jest, mam z panem do po mówienia! - Naprawdę? - zapytał. - Jak pan śmiał zorganizować mi zaproszenie w takie miejsce? Rozumiem, że mógł pan być zirytowany tym, że nie przyjęłam pańskich oświadczyn. Ale przecież okoliczności były zupełnie inne niż w wypadku lady Coleby czy kim tam ona wtedy była. Bez względu na to, co pan czuje, muszę panu powiedzieć, że uważam pańskie zachowanie za karygodne i zasługujące na potępienie, gruboskórne i nie dające się usprawiedliwić! Nie rozumiem dlaczego... - Ja tego nie zrobiłem - powiedział Harry tonem zdecy dowanym, przerywając jej tyradę. Lucinda spojrzała na niego zdumiona. - Pan tego nie zrobił? - powtórzyła.
«———«.
.-'X 194. i"
- Jak na kobietę tak rozsądną, zbyt często nabija pani so bie głowę niestworzonymi pomysłami. Oświadczam, że nie zorganizowałem dla pani zaproszenia. Przeciwnie. Jeżeli od kryję, kto to zrobił, ukręcę mu łeb. - O! - Lucinda cofnęła się o krok. - No więc w porząd ku... ale co w takim razie pan tutaj robi? - Chronię panią przed pani własnym szaleństwem. - Szaleństwem? - Lucinda uniosła pytająco brwi. - Ja kim szaleństwem? - Ano takim, które popełniła pani, wystosowując nie świadomie pewne zaproszenie. Harry spojrzał na łóżko, a potem na kominek. Płonął na nim ogień, a obok leżał zapas drewna. Przed kominkiem stał fotel. - Jakie zaproszenie? - zapytała Lucinda, marszcząc brwi. Harry popatrzył na nią bez słowa. - To nonsens. Pan sobie coś wymyślił. Nie wystosowa łam żadnego zaproszenia. Nie zrobiłam nic takiego. Harry wskazał ręką fotel. - Poczekajmy więc i przekonajmy się - zaproponował. - Nie. Chcę, żeby pan opuścił mój pokój. Pańska obec-; ność tutaj jest czymś niestosownym. - Robienie rzeczy niestosownych jest celem zgromadzeń odbywających się w tym domu. A poza tym - tu spojrzał na jej dekolt - kto, u diabła, powiedział pani, że ta suknia jest: przyzwoita? - Cały tłum pełnych uznania dżentelmenów - poinfor-* mowała go Lucinda, biorąc się wojowniczo pod boki. - A co do celu tych zgromadzeń, to zorientowałam się w nim bez pańskiej pomocy. Informuję pana, że nie mam zamiaru w ta kich rzeczach uczestniczyć.
_ No to świetnie. Zgadzamy się przynajmniej co do tego. Popatrzyli na siebie, przy czym w oczach obojga widniał jednakowy upór i zdecydowanie. W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Na ustach Harry'ego pojawił się cyniczny uśmiech. - Proszę nie ruszać się z miejsca - przykazał Lucindzie. A sam, nie czekając na jej zgodę, podszedł do drzwi i je otworzył. - Tak? - zapytał. Alfred, który znajdował się na progu, aż podskoczył. - Och, ach... - Zamrugał gwałtownie. - To ty, Harry. Nie wiedziałem... - Oczywiście. Alfred przestąpił z nogi na nogę, a potem z niepewnym gestem dłoni, powiedział: - W porządku! Yyy... więc przyjdę później. - Nie zadawaj sobie trudu, bo przyjęty zostaniesz tak sa mo jak teraz. Te słowa były stanowczym ostrzeżeniem. Harry zamknął drzwi przed nosem swego dawnego szkolnego przyjaciela, zanim ten zdążył zmienić bezsensownie dobroduszny wyraz twarzy. Odwrócił się i zobaczył, że Lucinda wpatruje się drzwi z wyrazem niedowierzania. - Co za bezczelność! Harry uśmiechnął się. - Miło mi, że pani już rozumie, o co mi chodziło. - Już poszedł, więc nie ma powodu, żeby pan pozostawał tu dłużej.
- Przeciwnie, istnieją dwa poważne powody, dla których powinienem tu zostać. Pojawiły się, pukając do drzwi, w odstępie około godziny. Po pierwszym pukaniu Lucinda przestała się nawet rumie nić. Przestała także nakłaniać Harry'ego, żeby sobie poszedł. Godzinę po północy, kiedy nikt więcej już nie zapukał, odprężyła się wreszcie. Siedząc skulona na łóżku, spojrzała na Harry'ego rozpartego w dużym fotelu przed kominkiem. - Niech pani się kładzie do łóżka. Ja zostanę tutaj - po-; wiedział Harry, nie ruszając się z miejsca ani nie otwierając oczu. - Tam? - Potrafię przespać noc w fotelu, jeżeli sprawa jest tego warta. Zresztą ten fotel jest dość wygodny. Lucinda, po chwili zastanowienia, kiwnęła głową. - Potrzebna jest pani pomoc w rozsznurowywaniu gor setu? - Nie. - No to dobrze. - Harry odprężył się. - W takim razie dobranoc. - Dobranoc. Lucinda przyglądała mu się przez chwilę, a potem naciąg nęła na siebie kołdrę. Łóżko nie miało kotar, a w pokoju nie było parawanu, za którym mogłaby się przebrać. Położyła si na poduszkach, a potem, gdy Harry nie poruszył się ani nie wydał żadnego dźwięku, obróciła się na bok. Miękkie migotliwe światło kominka oświetliło twarz Har ry'ego, wydobywając jego zdecydowane rysy, ciężkie powie ki i rzeźbiąc kontury jego ust. Lucinda zamknęła oczy i zapadła w sen.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Gdy na drugi dzień rano się obudziła, ogień na kominku już wygasł. Fotel stojący przed kominkiem był pusty. Lucinda zamknęła oczy i wtuliła się w kołdrę. Uśmiech nęła się leniwie, odczuwając głębokie zadowolenie. Próbując uświadomić sobie powód tego zadowolenia, przypomniała sobie sen, który miała tej nocy. Było już bardzo późno, panowała głęboka noc, gdy się obudziła i zobaczyła Harry'ego siedzącego w fotelu przed dogasającym kominkiem. Harry poruszył się niespokojnie, a jej przypomniał się pled pozostawiony na krześle przy łóż ku. Wysunęła się spod kołdry i, w swojej połyskującej sukni, podeszła cicho do krzesła, wzięła pled i zbliżyła się do fotela. Stojąc, przyglądała się Harry'emu - twarzy oświetlonej łagodnym blaskiem ognia i całemu pełnemu wdzięku ciału. Westchnęła cicho i zobaczyła, że Harry patrzy na nią z wyrazem łagodniej zadumy. Wyczuła jego wahanie, a tak że chwilę, w której się go pozbył. Delikatnie, lecz zdecydowanie Harry przyciągnął Lucindę do siebie. Pled wysunął jej się z rąk, a Harry, obejmując ją, posadził ją sobie na kolanach. Nie stawiała opora, ogarnęła ją radość, gdy poczuła ciepło emanujące z jego ciała. Harry objął ją, a ona uniosła głowę, czekając na pocałunek.
198
Spędzili przed kominkiem kilka godzin, oddając się na miętności w jej najdelikatniejszych, najczulszych przeja wach. Lucinda przypomniała sobie teraz, jak ręce Harry'ego, tak doświadczone, tak wprawne i mądre, otworzyły przed nią cudowny świat doznań i poprowadziły ją przez ten świat, ucząc ją przyjemności i rozkoszy. Harry zdjął z niej powoli suknię, pieszcząc ją równocześ nie wargami. Teraz, w wyobraźni, czuła znowu dotknięcie jego włosów, miękkich jak jedwab, na swojej rozgrzanej skórze. Jak długo leżała naga w jego ramionach, poddając się jego pieszczotom, nie mogła sobie przypomnieć. Wydawało jej się, że trwało to całe wieki, a potem Harry podniósł ją i za niósł do łóżka. Odsunął kołdrę i położył ją na prześcieradle, zapalił świe ce i umieścił świecznik na stoliku przy łóżku. Lucinda zaru mieniła się i chciała się przykryć. - Nie - powiedział - pozwól mi na siebie patrzeć. Jego głos, niski, łagodny i dźwięczny, podziałał na nią i tak, że pozbyła się wszelkich zahamowań. Leżała bez ruchu, I pozwalając mu patrzeć, a potem sama patrzyła, jak on się rozbiera. Gdy położył się koło niej, ogarnęło ich płomienne pozą- • danie. Harry okiełznał je jednak i pokazał jej, jak nim kiero wać. Pozwoliło jej to w pełni docenić każdą chwilę ichf miłości, każde subtelne poruszenie, każdą niespieszną piesz czotę. Gdy skończyli, jej oczy były pełne łez. Spojrzała mu] w twarz i zobaczyła w niej coś, czego prawie nie miała na dziei ujrzeć - rezygnację, być może, ale równocześnie zgodę,
przyzwolenie. Widoczne one były w jego błyszczących oczach, a także w łagodniejszym wyrazie twarzy, a zwłasz cza w wyglądzie ust, nie tak już surowych, lecz bardziej miękkich, bardziej uległych. Pochylił głowę i pocałował ją pocałunkiem długim, głę bokim, niespiesznym, a potem uniósł się nad nią i zamknął ją w swoich ramionach. Był to sen - nic więcej, sen ucieleśniający wszystkie jej nadzieje, jej najgłębsze pragnienia i najskrytsze potrzeby. Lucinda zamknęła oczy, poddając się uczuciom spokoju i za dowolenia tak intensywnym, choć będącym jedynie ułudą. Lecz był już dzień, przez okno wlewały się strumienie światła. Lucinda, choć niechętnie, otworzyła oczy i zobaczy ła pled porzucony na podłodze przed kominkiem. Otworzyła oczy szerzej i dostrzegła lichtarz stojący na stoliku przy łóżku. Odwróciła się powoli i jej oczom ukazała się kołdra w nieładzie, a potem leżąca tuż obok jej głowy druga poduszka - z głębokim wgnieceniem, śladem po czy jejś głowie. Lucinda zerwała się i odrzuciła kołdrę, odkrywając, że jest zupełnie naga. Zmieszana znalazła szlafrok, który Agata położyła koło łóżka, i włożyła go na siebie. Przebiegła przez pokój i pociągnęła gwałtownie za sznur dzwonka. Wyjeżdża, i to natychmiast. W znajdującej się na parterze bibliotece Harry, przecha dzając się niecierpliwie, oczekiwał na gospodarza, po które go wyprawił zaintrygowanego Melthorpe'a. Ubrany był w strój podróżny - w butelkowozielony surdut i spodnie z kozłowej skóry.
- Tu jesteś! - powitał go Alfred, wchodząc do biblio teki. - Melthorpe nie powiedział mi, w czym problem, ale wydajesz mi się w doskonałej formie. Przypuszczam, że miałeś o wiele bardziej ekscytującą noc ode mnie. Pani Babbacombe zasługuje na tytuł najrozkoszniejszej wdówki j roku. Alfred musiał przerwać, gdyż jego twarz znalazła się W bezpośrednim kontakcie z pięścią Harry'ego. Wymierzywszy cios, Harry zmitygował się natychmiast. - Przepraszam cię - powiedział, podając rękę przyjacie lowi rozciągniętemu na podłodze. - Nie miałem zamiaru cię | uderzyć. Jednak radzę ci, powstrzymaj się od komentarzy na 9 temat pani Babbacombe. Alfred nie przyjął ręki przyjaciela ani nie wstał z podłogi. ; - O? - powiedział tylko zaintrygowany. - To było odruchowe - tłumaczył się Harry. - Nie uderzę I cię już więcej. Alfred usiadł i potarł sobie obolały policzek. - Wiem, że nie miałeś zamiaru mnie uderzyć, jednak nie I wstanę, dopóki nie wytłumaczysz mi, o co chodzi, gdyż j w przeciwnym razie mógłbym niechcący powiedzieć znowu | coś, co uruchomi twoje odruchy. Harry skrzywił się i, podpierając się pod boki, powiedział, I patrząc z góry na Alfreda: - Wydaje mi się, że ktoś nas wykorzystuje. Mówiąc I „nas", mam na myśli te zgromadzenia w Asterley Place. W oczach Alfreda pojawił się błysk zainteresowania. - W jaki sposób? - zapytał. Harry zacisnął usta, a potem odpowiedział: - Lucinda Babbacombe nie powinna była nigdy zostać I
tutaj zaproszona. Jest kobietą absolutnie cnotliwą - możesz wierzyć mojemu słowu. Alfred uniósł brwi. - Rozumiem - powiedział, po czym zmarszczył brwi i dodał: - Nie, właściwie to nie rozumiem. - Chcę wiedzieć, kto zasugerował, żebyś ją zaprosił? Alfred, siedząc wciąż na podłodze, objął kolana ramio nami. - Wiesz - zaczął - nie lubię, kiedy się mnie wykorzystu je, więc ci powiem. To był typ nazwiskiem Joliffe. Na tknąłem się na niego w paru miejscach. No wiesz, on poka zuje się w towarzystwie. Ma na imię Ernest czy Earle. Wpad łem na niego w środę, a on powiedział mi, że pani Babbacombe pragnie rozrywki. Harry zastanawiał się ze zmarszczonymi brwiami. - Joliffe? - Pokręcił głową. - Nie mogę powiedzieć, że miałem przyjemność. Alfred prychnął. - Nie nazwałbym tego przyjemnością. To dość podejrza ne indywiduum. - Uwierzyłeś podejrzanemu indywiduum, gdy chodziło o reputację damy? - Oczywiście, że nie. - Alfred pospiesznie usunął się z zasięgu ręki Harry'ego. - Sprawdziłem to. Zawsze spraw dzam takie rzeczy. - I kto to potwierdził? Em? - Em? Twoja ciotka Em? - Alfred zamrugał zdumiony. A co ona ma z tym wspólnego? To stara wiedźma. Zawsze szczypała mnie w policzki. Harry prychnął.
- Zrobi ci coś o wiele gorszego, jeżeli się dowie, na jakie rozrywki zaprosiłeś jej protegowaną. - Jej protegowaną? Alfred był przerażony. - Najwyraźniej nie postarałeś się sprawdzić dokładnie. Pytam cię jeszcze raz: kto to potwierdził? - Wiesz, było mało czasu - wił się Alfred. - Mąż lady Callan wrócił wcześniej z Wiednia i mieliśmy wolne miejsce. - Kto to był? - nie ustępował Harry. - Kuzyn tej damy, Mortimer Babbacombe. Harry zmarszczył brwi. Przypominał sobie mgliście to na zwisko. - Nieszkodliwy jegomość, trochę słaby charakter, ale nie mam nic przeciwko niemu... poza tym, że przyjaźni się z Joliffe'em. Harry stanął twarzą w twarz z Alfredem. - Zaraz, niech no się w tym dobrze zorientuję: Joliffe za sugerował, że pani Babbacombe pragnie zaproszenia do Asterley Place, a Mortimer Babbacombe potwierdził, że lubi ona pikantne rozrywki? - No... nie powiedział tego dosłownie, ale wiesz, jak to bywa - ja to zasugerowałem i dałem mu mnóstwo czasu na to, by zaprzeczył. Czego on nie zrobił. Więc wszystko wy dawało mi się jasne. Harry skrzywił się, a potem pokiwał głową. - Aha - powiedział, patrząc na Alfreda z góry - ona wy jeżdża. - Kiedy? Alfred wstał.
#<203
__
- Natychmiast. Tak szybko jak to tylko możliwe. A poza tym: nigdy tutaj nie była. - Oczywiście. Żadna z dam tutaj nie była. Harry kiwnął głową, wdzięczny losowi za własną prze biegłość. Gdyż to jego płodny umysł wymyślił te zabawy, podczas których zamężne damy oraz wdowy z towarzystwa mogły oddawać się rozpustnym igraszkom, nie ryzykując re putacji. Obowiązywała bowiem absolutna dyskrecja. Wszy stkie uczestniczące w spotkaniach damy miały do ukrycia ten sam sekret, a co do dżentelmenów, to ich milczenie gwaran tował honor oraz chęć bycia zaproszonym ponownie. Więc ta przeklęta kobieta - wbrew wszystkiemu, była i tym razem bezpieczna. Doszedłszy do takiego wniosku, Harry udał się z Alfre dem na śniadanie. Godzinę później na dół zeszła Lucinda. Jakiś czas temu do jej drzwi zapukał Melthorpe, który przyniósł tacę ze śnia daniem i oznajmił, że jego lordowska mość jest do jej dys pozycji; czeka, by się z nią pożegnać, gdy tylko będzie go towa do odjazdu. Przed kilkoma minutami, kiedy Agata otworzyła drzwi, zastała przed nimi lokaja gotowego znieść bagaż do powozu. Lucinda nie mogła dociec, skąd wiedzieli, że wyjeżdża. Gdy znalazła się na najniższej kondygnacji schodów, z jadal ni wyszedł lord Asterłey. Za nim podążał Harry, na którego widok Lucinda omal nie zaklęła. Spuściła oczy, naciągając rękawiczki, a gdy podniosła głowę, jej twarz miała wyraz zdecydowany. - Dzień dobry, milordzie. Obawiam się, że muszę natych miast wyjechać.
- Tak, oczywiście... rozumiem. Alfred czekał na nią na dole z czarującym uśmiechem. - Miło mi, że pan rozumie. Bardzo dobrze się tu bawiłam, lecz jestem pewna, że będzie najlepiej, gdy wyjadę. Starała się nie patrzeć na Harry'ego, który stał za Alfredem. Lord Asterley podał jej ramię. - Jesteśmy naturalnie niepocieszeni, że pani musi wyje chać, ale sprawiłem, że powóz już czeka. - To bardzo miło z pana strony - odrzekła Lucinda, przyjmując jego ramię i czując się nieco oszołomiona. Spojrzała spod rzęs na Harry'ego, lecz z jego uprzejmego wyrazu twarzy nie wyczytała niczego. - Przyjemny dzień na przejażdżkę. Mam nadzieję, że do jedzie pani na miejsce bez kłopotu. Lucinda pozwoliła jego lordowskiej mości sprowadzić się na dół po stopniach. Powóz już czekał - z Joshuą na koźle. . Wymieniwszy ostatnie uprzejmości, Lucinda wsiadła do po wozu i zorientowała się, że Agata siedzi na koźle obok Joshui, a Harry, skinąwszy głową milordowi, wsiada do środka. Lucinda poparzyła na niego szeroko otwartymi oczami, a on szepnął: - Uśmiechnij się, żeby Alfred wiedział, że wszystko jest w porządku. Lucinda zrobiła, co jej kazał, przywołując na usta uśmiech najzupełniej bezmyślny. Lord Asterley, stojąc na stopniach, machał im ręką, dopóki powóz nie zniknął mu z oczu. Gdy to się stało, Lucinda napadła na Harry'ego. - Co to ma znaczyć? Czy to kolejna przymusowa repa triacja?
- Tak. Przecież mi nie powiesz, że Asterley Place to miej sce dla ciebie? Lucinda zarumieniła się i zmieniła taktykę. - Dokąd jedziemy? Z bijącym sercem patrzyła, jak Harry rozsiadł się wygod niej, oparł głowę i wyciągnął przed siebie długie nogi, krzy żując kostki. - Do Lester Hall - powiedział. - Do Lester Hall? A więc wiózł ją do rodzinnej siedziby, a nie do swojego własnego majątku. Harry potwierdził skinieniem głowy. - Dlaczego tam? - spytała Lucinda. - Bo właśnie tam, a nie gdzie indziej przebywasz od wczoraj. Wybrałaś się z miasta powozem, wraz z pokojówką i stangretem, a ja pojechałem w ślad za tobą kilka godzin później, moją kariolką. Em i Heather przyjadą powozem ciotki dzisiaj. Wczoraj Em źle się czuła. Dlatego obie ci nie towarzyszyły. - A dlaczego ja pojechałam bez nich? - Bo mój ojciec oczekiwał cię wczoraj wieczorem, a ty nie chciałaś go zawieść. - O! Czy on rzeczywiście mnie się spodziewa? - Będzie zachwycony, mogąc cię poznać. Lucinda zastanawiała się przez dłuższą chwilę. - A gdzie jest twoja kariolką? - zapytała wreszcie. - Dawlish pojechał nią zawiadomić Em. Nic się nie martw, Em będzie na miejscu przed naszym przyjazdem. Lucinda usiadła wygodniej i starała się rozeznać w tym, czego się dowiedziała.
Po jakimś czasie Harry przerwał milczenie. - Opowiedz mi o Mortimerze Babbacombe - poprosił. Wyrwana z głębokiego zamyślenia Lucinda zmarszczyła brwi. - Dlaczego chcesz się o nim czegoś dowiedzieć? - Czy on jest kuzynem twojego zmarłego męża? - Nie, jest bratankiem Charlesa. Odziedziczył po jego śmierci Grange. - Opowiedz mi coś o Grange. Lucinda wzruszyła ramionami. - To niewielka posiadłość. Składa się tylko z domu i zie mi, która pozwala dom utrzymać. Zamożność Charlesa po chodziła z gospód, które kupił, odziedziczywszy majątek po dziadku ze strony matki. Ujechali następne pół mili, gdy Harry zadał kolejne py tanie: - Czy Mortimer Babbacombe znał majątek Grange? - Nie. Odwiedził go tylko jeden raz - na rok przed moim ślubem z Charlesem. I to wszystko. Po śmierci Charlesa na tychmiast chciał tam zamieszkać. Dla mnie było to bardzo dziwne. - Czy sądzisz, że Mortimer wiedział, że Charles jest bo gaty? - Tak. Choć nas nie odwiedzał, zwracał się nieraz do Charlesa o wsparcie finansowe, i otrzymywał je. Charles traktował to jako rentę dla swego spadkobiercy, a sumy były częstokroć duże. Ostatnio dwa razy Mortimer otrzymał po trzy tysiące funtów. Jednak... - Lucinda przerwała i spojrza ła na Harry'ego, który wpatrywał się w przeciwległe siedze nie, zastanawiając się nad jej słowami. - Jeżeli chcesz
"
. - : . • /
207
wiedzieć, czy Mortimer znał szczegóły dotyczące majątku Charlesa, to muszę ci powiedzieć, że nie jestem tego pewna. Charles nie był skory do wtajemniczania kogokolwiek w te sprawy. - Mortimer mógł nie wiedzieć, że pieniądze Charlesa nie pochodzą z samej posiadłości? Lucinda wzruszyła ramionami. - Myślę, że każdy głupiec zdawałby sobie sprawę, że z tej posiadłości Charles nie mógłby mieć dość pieniędzy, by wspomagać Mortimera takimi sumami, jakimi go wspo magał. Nie ma jednak gwarancji, pomyślał Harry, że Mortimer nie jest takim głupcem. Był teraz przekonany, że ktoś prze jawia niepożądane zainteresowanie sprawami Lucindy, nie miał jednak pojęcia, w jakim ten ktoś czyni to celu. Nie mógł wykluczyć, że motywem jest zwykła złośliwość, jednak in stynkt mówił mu, że nie byłby to dostateczny powód. Na pierwszy rzut oka to Mortimer Babbacombe wydawał się najprawdopodobniejszym podejrzanym, ale nie można było ignorować faktu, że Mortimer nie jest spadkobiercą Lucindy, gdyż Lucinda miała w Yorkshire ciotkę, będącą jej najbliższą krewną. A poza tym, dlaczego ten ktoś wmanipulował ją w wizytę w Asterley? Kto mógłby odnieść korzyści z tego, że Lucinda wdałaby się w sekretny romans? Harry postanowił wrócić do tej sprawy po powrocie do Londynu. Lucinda będzie bezpieczna pod jego okiem. Lester Hall jest najbezpieczniejszym miejscem dla narzeczonej jed nego z Lesterów. Powóz toczył się dalej, a oni siedzieli jakiś czas w milczę-
^ ^ > .
SBS***-"—•
niu. W pewnej chwili poczuli szarpnięcie - to koła wpadły w wyjeżdżone koleiny. Harry przytrzymał Lucindę, która omal nie spadła z siedzenia. Gdy się wyprostowała, Harry cofnął ramię, a ona powiedziała: - Rozmawiałam wczoraj z lady Coleby. - Tak? - Powiedziała mi, że kiedyś byłeś w niej zakochany. - Wtedy nie miałem pojęcia, czym jest miłość - odrzekł, a potem oparłszy się wygodnie, zamknął oczy. Lucinda patrzyła na niego przez dłuższy czas. Następnie odetchnęła głęboko i na jej twarzy pojawił się uśmiech ulgi. Umościła się na siedzeniu i poszła za przykładem Harry'ego.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Trzy dni później Harry siedział w ogrodowym fotelu pod rozłożystymi gałęziami dębu i, mrużąc oczy w popołudnio wym słońcu, spoglądał na niebiesko ubraną postać, która właśnie pojawiła się na tarasie. Kobieta dostrzegła go, podniosła rękę, zeszła po kilku sto pniach i skierowała się w jego stronę. Harry uśmiechnął się. Odczuwał głębokie zadowolenie. Odwzajemniając jego uśmiech, Lucinda przytrzymała rę ką kapelusz, by nie zwiał go lekki wiatr, który trzepotał jej suknią. - Taki piękny dziś dzień. Pomyślałam, że można by pójść na spacer. - Doskonały pomysł. - Harry podał jej ramię. - Nie by łaś jeszcze w grocie nad jeziorem, prawda? Lucinda potwierdziła i pozwoliła się poprowadzić -na ścieżkę biegnącą brzegiem jeziora. Po jeziorze pływali łódką Heather z Geraldem. Pozdrowili ich, machając rękami. Lu cinda z uśmiechem pomachała im także, a potem pozwoliła, by między nią a Harrym zapadło milczenie. Czekała. Czekała, czyli robiła to, co czyniła przez trzy ostatnie dni. Pobyt w Lester Hall okazał się o wiele przyjemniejszy niż cokolwiek, co mogło ją spotkać w Asterley Place. W chwili
gdy Harry wprowadził ją do salonu i przedstawił ojcu, jego zamiary stały się jasne. Wszystko - każde spojrzenie, do tknięcie, każdy gest, każde słowo i każda myśl, które od tej chwili pojawiały się między nim a Lucindą - wszystko to podkreślało ten prosty fakt. Jednak ani razu podczas ich prze chadzek po tarasie o zmierzchu, w trakcie niespiesznych przejażdżek po lesie i łąkach, podczas tych wszystkich go dzin, które spędzili razem, Harry nie powiedział na ten temat ani słowa. Ani jej nie pocałował - co wprawiało ją w stan zniecierp liwienia. Mimo to nie mogła mu nic zarzucić - jego zacho wanie było zachowaniem dżentelmena. W jej umyśle zako rzeniło się mocno podejrzenie, że zaleca się do niej - w spo sób tradycyjny, zgodny z wszelkimi przyjętymi zasadami, z całą subtelną elegancją, na jaką mogło pozwalać mu jego doświadczenie. Co ją cieszyło, ale... - Jest taka piękna pogoda, że zapomina się, iż czas upły wa. Obawiam się, że wkrótce powinniśmy wrócić do Londy nu - powiedziała. - Odwiozę was tam jutro po południu. - Jutro po południu? - powtórzyła zaskoczona. - O ile sobie przypominam, obiecaliśmy wszyscy być po jutrze wieczorem u lady Mickleham. Myślę, że Em będzie potrzebowała odpoczynku po podróży. - Rzeczywiście - potwierdziła Lucinda, która całkiem zapomniała o balu u lady Mickleham. - Chętnie pójdę na ten bal. Wydaje mi się, że od wieków nie wirowałam w tańcu w ramionach dżentelmena. - Cieszę się na twój powrót na sale balowe.
- Naprawdę? - Lucinda spojrzała na niego z uśmie chem. - Nie sądziłam, że tak lubisz bale. - Nie lubię ich. - Więc co cię skłania do chodzenia na nie? - zapytała, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. Pewna uwodzicielka, pomyślał, a głośno powiedział: - Przypuszczam, że zrozumiesz to, gdy się tam znowu znajdziemy - odrzekł. Lucinda uśmiechnęła się blado. Zastanawiała się, czy on w rzeczywistości nie usiłuje skłonić jej do jakiegoś nieroz ważnego kroku, na przykład do tego, by odwiedziła go późnym wieczorem w jego pokoju. Sama zresztą myślała już o tym, jednak - choć z żalem zrezygnowała z tego pomysłu. Inicjatywa nie należała już do niej. Przejął ją Harry, przywożąc ją tutaj. A ona nie była pewna ani jak mu ją odebrać, ani czy on pozwoli na odebranie jej sobie. - Jesteśmy na miejscu - odezwał się Harry i wskazał ścieżkę ginącą w zielonym gąszczu. Podeszli bliżej. Harry odsunął zasłonę z różnych pnączy, wśród których było kwitnące kapryfolium, i odsłonił białe marmurowe stopnie prowadzące do chłodnej, oświetlonej przyćmionym światłem groty. Lucinda, oczarowana, przeszła pod jego ramieniem i we szła po stopniach do małej świątyni utworzonej przez mar murowe kolumny podtrzymujące kopułę, wyłożoną niebie skimi i zielonymi lśniącymi płytkami, na których niezliczo nymi odcieniami, od turkusu po ciemną zieleń, igrało światło słońca odbite od tafli jeziora. Winna latorośl i kwitnące ka pryfolium poruszane łagodnym powiewem oplatały łuki, przez które widać było jezioro.
- Pięknie tu. Gdy Lucinda oparła się o kolumnę z uśmiechem zadowo lenia, Harry podszedł i stanął tuż obok. Jej wzrok pobiegł w kierunku okazałego domu znajdującego się na brzegu je ziora i ogarnęła ją fala wspomnień. - Lubię bale - powiedziała, patrząc na Harry'ego - ale wiem, że gdybym miała uczestniczyć w nie kończących się rozrywkach eleganckiego towarzystwa w stolicy, musiała bym mieć możność powracania na wieś i spędzania czasu w ciszy i spokoju. Z rodzicami mieszkałam w wiejskim za ciszu, w starym domu w Hampshire, a potem, po ich śmierci, przeniosłam się na wrzosowiska w Yorkshire, które są prze cież prawdziwym odludziem. - W głębi serca jesteś miłośniczką wiejskiego życia? zapytał Harry i uniósł jej dłoń. - Naiwną? - Musnął wargami koniuszki jej palców. - Niewinną? - Przycisnął jej dłoń j do warg. Lucinda zadrżała, nie starając się nawet tego ukryć. - I moją? - zapytał szeptem, po czym złożył na jej ustach I długi i głęboki pocałunek. Lucinda odpowiedziała mu w je- J dyny sposób, jaki potrafiła: obejmując go za szyję i oddając I pocałunek z żarliwością równą jego żarliwości. Harry pociągnął ją za kolumnę, gdzie ukryli się w cieniu. 1 W małym pawilonie zaległa cisza... - Och, jaka śliczna grecka świątynia! Możemy tam wejść ł i ją obejrzeć? Wysoki głos Heather niósł się po wodzie. Harry i Lucinda i oprzytomnieli. Harry pochylił głowę, by po raz ostatni p o - 1 czuć smak jej ust, a później cofnął dłoń z jej piersi i szybko 1 poprawił na niej suknię, zapinając guziki stanika. Ona nato- 1
iK?3
x
miast poprawiła mu kołnierzyk i przygładziła wzburzone włosy. Trochę niezdarnie wyprostowała też jego krawat. Na stępnie, z uśmiechem na ustach, wyszła na stopnie, do któ rych przybiła właśnie łódka Heather i Geralda. - Witam was. Przyjemną mieliście przejażdżkę? Gerald podniósł na nią wzrok nieco zdziwiony. Gdy z cie nia wynurzył się Harry, na jego twarzy pojawiło się wahanie. Harry tylko się uśmiechnął. - W samą porę, Geraldzie - powiedział. - Teraz my weźmiemy łódkę, a ty pokażesz pannie Babbacombe świąty nię. Możecie wrócić pieszo. - O tak. Zróbmy tak. Heather wbiegła do świątyni. Gerald tymczasem patrzył jak zahipnotyzowany na mają cą kształt żołędzia złotą szpilkę u krawata Harry'ego. Szpilka wpięta była krzywo. Podniósł wzrok i napotkał znudzone spojrzenie, które, jak dobrze wiedział, oznaczało, że lepiej będzie, jeżeli usunie się bratu z drogi. - Ach tak - powiedział. - Wrócimy pieszo. Po tych słowach skłonił sięLucindzie i pospieszył za Hea ther. Lucinda wsiadła do łódki, w której czekał już na nią Har ry, i popłynęli. Harry, wiosłując, myślał o tym, że pragnie poślubić tę kobietę, a ona dała mu jasno do zrozumienia, że musi znać prawdę, wiedzieć, dlaczego on chce to uczynić. W ciągu ostatnich dni uświadomił sobie, że życzy sobie, by ona tę prawdę poznała. Zanim poprosi ją ponownie o rękę, wszystko między nimi zostanie do końca wyjaśnione. Na drugi dzień rano Lucinda otworzyła oczy i znalazła na
poduszce pąsową różę. Oczarowana, wyciągnęła rękę i wzię- I la delikatny kwiat. Gdy trzymała go dłoni, w kropelkach rosy ! drżących na jego płatkach załamywało się światło słońca. Zachwycona usiadła i odsunęła kołdrę. Tutaj, w Lester , Hall, każdego ranka znajdowała taki wyraz hołdu gdzieś | w swoim pokoju. Ale na poduszce...? Wciąż się uśmiechając, wstała. Piętnaście minut później znalazła się w pokoju śniadanio wym, gdzie przy stole czekał na nią Harry. Jego ojciec, in-ji walida na wózku, wstawał dopiero około dwunastej, a E m ^ ł przyzwyczajona do miejskiego trybu życia, o jedenastej. I Heather i Gerald natomiast poprzedniego wieczoru oznajmi- j li, że rano udadzą się na konną przejażdżkę. Lucinda i Harry I byli więc sami. - Dzień dobry. Lucinda, promiennie uśmiechnięta, podeszła do stołu I i usiadła na krześle, które odsunął dla niej kamerdyner. Przy I dekolcie miała pąsową różę, której płatki tuliły się do jej pier- I si. Harry nie odrywał wzroku od Lucindy od chwili, gdy zja- 1 wiła się w pokoju. - Dzień dobry - odpowiedział i poruszył się na krześle. I - Myślałem o tym, żeby przed naszym powrotem do miasta i odwiedzić stadninę. Czy zechcesz mi towarzyszyć i być m o - 1 że odnowić znajomość z Thistledown? - To Thistledown jest tutaj? - zapytała Lucinda, sięgając 1 po imbryk. Harry potwierdził skinieniem głowy i napił się kawy. - Czy stadnina znajduje się daleko? - Zaledwie o kilka mil drogi od domu.
I#C215 - Pojedziemy konno? - Nie, weźmiemy dwukółkę. Dwadzieścia minut później, wciąż ubrana w liliową suk nię spacerową i z różą przy dekolcie, Lucinda siedziała obok Harry'ego w dwukółce. - Nie spędzasz wiele czasu w Londynie? - zapytała. - Tak niewiele, jak to tylko możliwe. Jednak - dodał, krzywiąc się - prowadząc stadninę, człowiek musi się poka zywać wśród dżentelmenów z towarzystwa. - Ach... rozumiem - kiwnęła głową Lucinda. - Wbrew pozorom nie lubisz balów, rautów i przyjęć i nie dbasz o do brą opinię w oczach dam. Właściwie... to nie rozumiem, czym zasłużyłeś sobie na taką złą reputację. A może... to tyl ko plotki? Harry popatrzył na nią tak, że zadrżała. - Swoją reputację, moja droga, zdobyłem sobie nie na sa lach balowych. To rzekłszy, popędził konie. Lucinda uśmiechnęła się do siebie. Wkrótce przyjechali na miejsce. Po obejrzeniu stajni i od wiedzeniu Thistledown, która z radością powitała Lucindę, oraz Cribba, który wygrał gonitwę w Newmarket, Harry, za miast z powrotem do dwukółki, poprowadził Lucindę w stro nę małego zagajnika. Przeszli przez niego ścieżką wijącą się wśród drzew i wyszli na otwartą przestrzeń, gdzie znajdowa ła się niewielka sadzawka pokryta nenufarami i obrośnięta trzcinami. - Należałoby ją oczyścić - zauważyła Lucinda. - Zabierzemy się w końcu i za nią - odrzekł Harry. Wzrok Lucindy pobiegł za jego wzrokiem - i Lucinda zo-
w<&*
•
baczyła dom. Duży, zbudowany bez jednolitego planu, o da-1 chu ze staromodnymi szczytami. Jego ściany były z jakiegoś | miejscowego kamienia, a dach pokryty łupkiem. Wykuszowe okna na parterze były otwarte i wpuszczały do wnętrza letnie powietrze. Po jednej ze ścian pięła się róża o kremo wych kwiatach. Przed domem rosły dwa ogromne dęby, rzu cające cień na podjazd. Lucinda spojrzała pytająco na Harry'ego. - Czy to Lestershall? - Tak, to mój dom - odrzekł Harry i zrobił zapraszający gest ręką. - Wejdziemy? Gdy się zbliżyli, Lucinda zauważyła, że drzwi frontowe są uchylone. - Tak naprawdę to nigdy tu nie mieszkałem. Dom nieco podupadł. Zatrudniłem więc ludzi, żeby go doprowadzili do porządku. Gdy weszli na stopnie prowadzące do frontowych drzwi, pojawił się krzepki człowiek w skórzanym fartuchu cieśli. - Dzień dobry wielmożnemu panu - powiedział, a jego pogodną twarz rozjaśnił uśmiech. - Wszystko idzie świetnie, ] sam pan zobaczy. Zostało niewiele roboty. - Dzień dobry, Catchbrick. To jest pani Babbacombe. Je-1 żeli nie będzie to przeszkadzało waszym ludziom, to chciał- ] bym ją oprowadzić po domu. - Nie będzie to nikomu przeszkadzało, proszę pana. -1 Catchbrick ukłonił się Lucindzie, patrząc na nią ciekawie. -1 Już prawie skończyliśmy robotę. To mówiąc, cofnął się i gestem dłoni zaprosił ich do wnętrza.
„,„—«•«••«&•»
217
~^K»*»*,"'~
Lucinda, przestąpiwszy próg, znalazła się w zaskakująco przestronnym, prostokątnym holu. Białe, puste obecnie ścia ny były u dołu wyłożone dębową boazerią. Na środku, przy kryty pokrowcem, stał okrągły stół. Światło wpadało tutaj przez duże okrągłe okno nad drzwiami. Schody, także dębo we, zaopatrzone w misternie rzeźbioną poręcz, prowadziły na górę, na podest z oknem, przez które, jak podejrzewa ła Lucinda, roztaczał się widok na ogród za domem. Od schodów w dwie strony biegły korytarze, z których ten po lewej stronie kończył się drzwiami obitymi zielonym rypsem. - Salon jest tutaj. Lucinda odwróciła się i zobaczyła, że Harry stoi w szero ko otwartych drzwiach. Salon okazał się również pokojem przestronnym, choć był mniejszy niż salon w rodzinnej rezydencji Lesterów. Miał duże okno z wykuszem, w którym znajdowała się ława do siedzenia oraz długi niski kominek z szerokim gzymsem. W kolejnym pokoju, w jadalni, podobnie jak w salonie, na samym środku stały zsunięte meble pokryte pokrowcami. Lucinda nie mogła się powstrzymać i uniosła róg jednego z pokrowców. - Niektóre meble trzeba będzie wymienić, jednak wię kszość jest w dość dobrym stanie - odezwał się Harry. - W dość dobrym? - Lucinda odwinęła róg pokrowca okrywającego stary dębowy kredens. - Przecież to jest wspa niały mebel. I widać, że ktoś o niego dba, że go poleruje. - Robi to pani Simpkins. Jest tutaj gospodynią. Poznasz ją zaraz. Lucinda podeszła do jednego z otwartych okien i wyjrzą-
ła. Okno wychodziło na taras, który ciągnął się wzdłuż dwóch ścian domu. Stojąc w oknie salonu i patrząc na faliste trawniki i rabaty pełne wielobarwnych kwiatów przełomu wiosny i lata, Lucinda doznała głębokiego uczucia przynależności, poczuła się tak, jakby zapuszczała tutaj korzenie. Pomyślała, że jest to miejsce, w którym mogłaby żyć i rozkwitać. - Te dwa pokoje oraz drugi salon, po otwarciu drzwi, tworzą pomieszczenie wystarczająco duże, by urządzić w nim bal. - Naprawdę? Harry potwierdził skinieniem głowy i wskazał jej gestem i drogę. - Tędy idzie się do pokoju śniadaniowego. Okazało się, że dalej znajduje się jeszcze jeden pokój. Harry prowadził Lucindę przez jasne, obecnie pozbawione mebli pokoje, w których ich kroki rozlegały się echem i do których przez duże okna wlewało się światło słońca. Lucinda I zauważyła, że ściany, jedynie otynkowane, potrzebują jeszczę tapet, choć boazerie są doskonale wypolerowane. - Trzeba tu wszystko jeszcze poustawiać - powiedział I Harry, wprowadzając ją do swego gabinetu będącego równo- a cześnie biblioteką. W pokoju tym stały puste jeszcze półki na książki, a same i książki zalegały w stosach, czekając na umieszczenie na pół- j kach. - Firma, która ma to zrobić, pojawi się tutaj dopiero za I kilka tygodni, więc jest jeszcze czas, by podjąć odpowiednie 1 decyzje. Lucinda przyjrzała się Harry'emu uważnie, jednak zanim 1
zdążyła coś powiedzieć, znaleźli się w pokoju o ładnym kształcie, którego szerokie okna wychodziły na ogród. Do tych okien zaglądały róże, tworząc urocze obramowanie dla pełnego zieleni widoku. Harry rozejrzał się naokoło i powiedział: - Nie zadecydowałem jeszcze, jakie ma być przeznacze nie tego pokoju. Lucinda zobaczyła na środku jakieś meble w pokrowcach, a jej uwagę zwróciły nowe półki stojące pod jedną ze ścian. Nadawały się one doskonale na księgi rachunkowe. Światło w pokoju było dobre - doskonałe dla kogoś, kto zajmowałby się księgowością oraz prowadzeniem korespondencji. Lucinda popatrzyła na Harry'ego z bijącym sercem i za pytała: - Czy rzeczywiście? - Tak - potwierdził i dodał: - A teraz chodź, poznam cię z Simpkinsami. Poprowadził ją do kuchni, gdzie panowała idealna czy stość i gdzie na ścianach wisiały błyszczące rondle. Na środ ku znajdował się duży piec kuchenny. Przy stole siedziała para w średnim wieku. Na widok wchodzących wstali oboje. - Simpkins jest tutaj totumfackim, ma oko na wszystko. Jego wuj jest kamerdynerem mojego ojca. Simpkins, to jest pani Babbacombe. Mężczyzna ukłonił się nisko. - A to jest pani Simpkins, kucharka i gospodyni, bez któ rej moje meble rozpadłyby się już w proch. Pani Simpkins, hoża, zażywna, rumiana matrona, dygnęła przed Lucinda, a potem zwróciła się do Harry'ego:
- Dlaczego mnie pan nie zawiadomił wcześniej, pani czu Harry? Gdybym wiedziała, upiekłabym pszenne pla cuszki. - Jak możesz się domyślić - powiedział Harry do Lucindy - pani Simpkins była w moim domu rodzinnym nianią. - Tak, tak, i pamiętam pana, paniczu Harry, w krótkich majteczkach. A teraz proszę zabrać panią na spacer, a ja tym czasem nastawię herbatę. Gdy państwo wrócicie, stół w ogrodzie będzie nakryty. - Nie chciałabym sprawiać... - zaczęła Lucinda, ale Har ry jej przerwał: - Boję się trochę o tym mówić, moja droga, ale Marta Simp kins jest po prostu tyranem. Najlepiej jej się nie sprzeciwiać. - Wziął Lucindę pod ramię i poprowadził ją w stronę drzwi. Marto, pokażę teraz pani Babbacombe pokoje na górze. Schody prowadziły na małą galerię. - Nie ma tu portretów rodzinnych - objaśnił Harry. Wszystkie znajdują się w rodowej rezydencji. - Jest tam twój portret? - Tak, został namalowany, kiedy miałem osiemnaście lat. Lucinda uniosła brwi, lecz, przypomniawszy sobie słowa lady Coleby, nic nie powiedziała. - To jest główny apartament. Harry otworzył podwójne drzwi w końcu galerii. Pokój znajdujący się za nimi był duży, wyłożony do połowy boaze rią. Okno miał wykuszowe z ławą do siedzenia oraz bardzo duży kominek z rzeźbionym gzymsem. Na środku stało coś ogromnego przykrytego pokrowcem. Lucinda spojrzała na to coś ciekawie, lecz Harry, położywszy jej dłoń na plecach, po-
prowadził ją przez przylegające garderoby. Gdy wrócili do głównej sypialni, powiedział: - W Lestershall nie ma oddzielnych sypialni dla męża i żony. Choć ciebie, oczywiście, to nie obchodzi - dodał, gdy Lucinda uniosła wzrok. A potem wskazał na tajemniczy obiekt przykryty pokrow cem. - To jest łóżko z baldachimem. Lucinda podeszła i zajrzała pod pokrowiec. Łóżko rze czywiście miało brokatowy baldachim i dobrane do niego zasłony. - Jest ogromne - zauważyła. - Rzeczywiście, i ma swoją własną interesującą historię, jeżeli wierzyć opowieściom. - Jakim opowieściom? - zapytała Lucinda. - Ano takim, które mówią, że pochodzi z czasów elżbietańskich, podobnie jak dom. Spały w nim wszystkie panny młode przywiezione do tego domu. - Nic w tym dziwnego. Otrzepała dłonie z kurzu i pozwoliła się wyprowadzić na korytarz. Obejrzeli także sypialnie gościnne, do których wchodziło się z korytarza, a potem Harry pokazał jej schody, mówiąc: - Te schody prowadzą na poddasze. Znajdują się tam po koje dziecinne, jak również mieszkanie Simpkinsów. Apar tament dziecinny składa się z pięciu połączonych pokoi. Po dwóch stronach znajdują się sypialnie dla niani i guwernera, a obok sypialnie ich podopiecznych oraz, oczywiście, pokój szkolny. - Tu Harry rozejrzał się naokoło i dodał: - Zamie rzam mieć dużą rodzinę.
Lucinda spojrzała mu w oczy, zastanawiając się, jak może być tak bezczelny. Podchodząc do okna, zapytała: - Twoim celem, jak się domyślam, jest mieć trzech sy nów? - I trzy córki, dla równowagi - odrzekł Harry. Zdenerwowana własną reakcją - dziwnym ściskaniem w żołądku - Lucinda odchrząknęła. - Jest tu aż nadto miejsca nawet dla sześciorga dzieci. Myślała, że na tym zakończy się ich rozmowa na ten te mat, ale Harry dodał: - Biorę też pod uwagę możliwość posiadania paru dodat kowych potomków, gdyby dzieci nie rodziły się w pożąda nym jporządku. Przecież poczęcie dziecka określonej płci za leży od przypadku. Lucinda miała ochotę zapytać, czy żartuje. Jednak było w nim napięcie, które kazało jej dość do wniosku, że mówi poważnie. A skoro tak, to może mogliby wrócić do poprzed niego tematu... - No tak, a teraz chodźmy, bo pani Simpkins na pewno czeka już z herbatą i placuszkami - powiedział Harry. - Nie możemy sprawić jej zawodu. - Z niewinnym uśmiechem ujął Lucindę pod ramię i poprowadził ją w kierunku drzwi. - Jest już prawie południe. Zaraz po posiłku będziemy musieli je chać. Dzisiaj wyruszamy do Londynu. Lucinda patrzyła na niego z niedowierzaniem. - Wiem, z jaką niecierpliwością oczekujesz powrotu do miasta i wszystkich tych walców w ramionach dżentelme nów. Lucinda była tak rozczarowana, że omal nie zaklęła. Gdy by nie była damą...
^C223_, 1 Jednak była nią. Nie miała wyjścia, wsunęła rękę pod ra mię Harry'ego i zaciskając usta, pozwoliła mu poprowadzić się na dół.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY - Zrozumieliście wszystko? Siedząc za biurkiem w bibliotece, Harry bawił się piórem i wpatrywał w osobnika siedzącego na krześle po drugiej stronie biurka. A ten miał pospolitą fizjonomię, ubrany był w niechlujny przyodziewek, po którym poznać było można jedynie, że noszący go nie należy do dobrego towarzystwa. Czym się jednak zajmuje, nie sposób było wywnioskować. Ten były policjant, nazwiskiem Phineas Salter, mógł być wszystkim, i to właśnie zapewniało mu sukcesy w fachu, który wykonywał. - Tak, proszę pana - powiedział - mam sprawdzić, dlaczego panowie Earle Joiiffe i Mortimer Babbacombe źle życzą wdowie po stryju pana Babbacombe, pani Lucindzie Babbacombe. - I macie to zrobić dyskretnie. Harry spojrzał ostro na swojego rozmówcę. Salter pochylił głowę. - Naturalnie, proszę pana. Jeżeli ci dżentelmeni coś knu ją, to nie mogą się zorientować, że ich obserwujemy. Dopóki nie przyjdzie na to właściwa pora. - Właśnie - potwierdził Harry. - Chcę też podkreślić, że nie chcemy, by pani Babbacombe zorientowała się, że mamy jakieś podejrzenia. Ani że jest jakikolwiek powód do prowa dzenia takiego dochodzenia.
—»—mtMtSSSm
V?
23
Salter zmarszczył brwi. - Z całym szacunkiem, proszę pana, ale czy uważa pan, że to rozsądne? Z tego, co pan mi powiedział, wnioskuję, że ci ludzie zdolni są do postępków drastycznych..Czy nie lepiej by było ostrzec tę damę? - Gdyby chodziło o inną damę, taką, która poczułaby się zaszokowana i pozostawiła sprawę w naszych rękach, zgo dziłbym się z wami. Jednakże pani Babbacombe nie jest oso bą tego rodzaju. Założyłbym się, że gdyby dowiedziała się o postępkach Mortimera Babbacombe, udałaby się do jego mieszkania, by zażądać wyjaśnień. I na dodatek udałaby się tam sama. Salter zrobił zakłopotaną minę. - Więc jest nieco naiwna? - Nie - zaprzeczył Harry zdecydowanie. - Ona po prostu nie potrafi przyznać, że jest słaba, a przeciwnie, wierzy we własną zdolność do wzięcia góry nad przeciwnikiem. - Wy raz twarzy Harry'ego stał się bardzo poważny. - Nie chciał bym, żeby ta jej zdolność została poddana próbie. - Oczywiście - kiwnął głową Salter. - Z tego co słysza łem, ten Joliffe nie jest osobnikiem, z którym dama powinna mieć do czynienia. - Właśnie. - Harry wstał. Salter uczynił to samo, prostu jąc krępą figurę. - Zameldujcie się, Salter, kiedy będziecie mieli jakieś wiadomości. - Oczywiście, proszę pana. Może pan na mnie polegać. Harry uścisnął mu dłoń. Dawlish, który, stojąc przy drzwiach, przysłuchiwał się rozmowie, wyprowadził go z pokoju. Harry podszedł do okna i, bawiąc się piórem, za patrzył się w zamyśleniu na zieleń.
Salter był jednym z nielicznych ludzi spoza towarzystwa, mających dostęp do lokali, w których bywali dżentelmeni. Jednak Harry zatrudnił go z innego względu. Salter był mia nowicie byłym policjantem, który wsławiwszy się tym, że ścigał złodziei, korzystając z usług innych złodziei, musiał opuścić szeregi londyńskiej policji. Następnie wyrobił sobie w kręgach eleganckich dżentelmenów opinię człowieka, któ ry potrafi z absolutną dyskrecją przeprowadzić śledztwo do tyczące różnych wątpliwych, nieraz nielegalnych postępków. A tego właśnie rodzaju sprawą było, zdaniem Harry'ego, zainteresowanie Mortimera Babbacombe'a losem Lucindy. Zająłby się tą sprawą samodzielnie, ale nie rozumiał mo tywów Mortimera. Nie mógł jednak pozostawić sprawy swe mu biegowi, zwłaszcza że był przekonany, iż ma ona związek z incydentem na drodze prowadzącej do Newmarket. Posta nowił więc postąpić ostrożnie i skorzystać z usług Saltera, który był znany z dyskrecji i sprawności w załatwianiu po dobnych problemów. - No więc - odezwał się Dawlish, który już wrócił i zamknął za sobą drzwi - mamy niezły bigos, co? - Tu spoj rzał na Harry'ego z ukosa. - Chce pan, żebym miał oko na panią Babbacombe? - To niezły pomysł - odrzekł Harry. - Jak przyjmie tę wiadomość jej stangret, ten Joshua? - Na pewno będzie zmartwiony. Harry zmrużył oczy. - A jej pokojówka, groźna Agata? - Ona będzie zmartwiona jeszcze bardziej. Jest taka opie kuńcza. .. Od czasu, gdy pan wywiózł panią z Asterley, zmie niła o panu zdanie.
227
Harry uśmiechnął się. - Dobrze - powiedział - więc ją także wciągnij. Mam wrażenie, że pani Babbacombe powinno pilnować jak naj więcej osób. Na wszelki wypadek. - Tak... nie ma sensu ryzykować. - Dawlish ruszył w stronę drzwi. - Zwłaszcza po tym, jak pan się tak napra cował. Harry uniósł brwi. Chciał coś powiedzieć, ale Dawlisha już nie było. Napracował się? Harry zacisnął usta. Ze zrezygnowanym wyrazem twarzy zaczął wpatrywać się w zieleń za oknem. Najtrudniejsze jest jeszcze przed nim, ale wyznaczył już so bie marszrutę i postanowił nie zbaczać z drogi. Gdy jeszcze raz się oświadczy, nie może być wątpliwości co do tego, czy ją kocha. - Właśnie sobie przypomniałem. - Dawlish zajrzał do gabinetu. - Dziś wieczorem jesteśmy u lady Mickleham. Czy mamy z Joshuą przygotować powozy? Harry kiwnął głową. Niebo za oknem było cudownie błę kitne. - Zanim to zrobisz, zaprzęgnij siwki. - Wybiera się pan na przejażdżkę? - Tak. - Harry przybrał smutną minę. - Po parku. Kwadrans później Fergus otworzył przed nim drzwi domu lady Hallows. Harry wręczył mu rękawiczki i zdjął płaszcz. - Spodziewam się, że moja ciotka odpoczywa? - Rzeczywiście, proszę pana. Jaśnie pani położyła się go dzinę temu. - Nie będę jej przeszkadzał. Chcę się zobaczyć z panią Babbacombe.
- Ach. - Fergus zrobił zakłopotaną minę. - Obawiam się, proszę pana, że pani Babbacombe jest zajęta. Znajduje się w saloniku, który jest teraz jej gabinetem... wraz z pewnym panem. To znaczy panem Mabberlym, który, o ile wiem, jest jej pracownikiem. - Rozumiem - powiedział Harry i dodał, odprawiając Fergusa gestem dłoni: - Nie ma potrzeby mnie anonsować. Z tymi słowy wszedł na górę po schodach. Gdy znalazł się w korytarzu, przyśpieszył kroku. Zatrzymał się z ręką na klamce. Ze środka dobiegały głosy. Harry, ze srogim wyrazem twarzy, otworzył drzwi. Lucinda siedziała na szezlongu z otwartą księgą rachun kową na kolanach. A ponad jej ramieniem pochylał się mło dy, spokojnie ubrany dżentelmen, spoglądając na liczby, które mu wskazywała. - Nie spodziewałam się ciebie - powiedziała Lucinda na widok Harry'ego. - Dzień dobry - odrzekł Harry. - Rzeczywiście, jest dobry. - Spojrzenie Lucindy było ostrzegawcze. - Sądzę, że mówiłam ci o panu Mabberlym, który jest moim agentem. Pomaga mi prowadzić gospody. Oto pan Mabberly, a to jest pan Lester. Młody człowiek z lekkim wahaniem wyciągnął rękę. Har ry uścisnął ją i natychmiast zwrócił się do Lucindy: - Czy długo ci to zajmie? - Jeszcze co najmniej pół godziny. Pan Mabberly poruszył się i popatrzył nerwowo najpierw na Lucindę, a potem na Harry'ego. - Yyy, może... - Musimy jeszcze sprawdzić rachunki gospód w Edyn-
,_»mMMMI*.
v
\ ^ 2 9
burgu - oznajmiła Lucinda, zamykając ciężką księgę leżącą na jej kolanach. Pan Mabberly pospieszył uwolnić ją od niej. - To tamta księga, ta trzecia. - Lucinda podniosła wzrok na Harry'ego. - Może... - Zaczekam. Harry podszedł do najbliższego krzesła i usiadł. Lucinda obserwowała go, nie mając odwagi się uśmiechnąć. Kiedy Anthony Mabberly powrócił, zajęła się trzema edynburskimi gospodami. Gdy to czyniła, Harry obserwował Mabberly'ego. W pięć minut zorientował się, że nie ma się czym niepokoić. Pan Mabberly traktował swoją pracodawczynię jak boginię, ale było to spowodowane jej biegłością w sprawach zawodo wych, a nie jej osobistym urokiem. Harry odprężył się więc, wyciągnął nogi i jego wzrok po biegł w stronę tej, która stanowiła najważniejszy przedmiot jego zainteresowania. Lucinda z ulgą wyczuła, że Harry przestał być taki spięty. Gdyby okazało się, że nie jest w stanie zaakcepto wać faktu, że ona musi mieć do czynienia z ludźmi typu Anthony'ego Mabberly'ego i że w ogóle musi prowadzić swoją firmę, to wkrótce doszłoby do pojawienia się po ważnych przeszkód na ich wspólnej drodze. Gdy, czeka jąc, aż pan Mabberly przyniesie jej ostatnią księgę, spoj rzała na Harry'ego, zobaczyła, że patrzy na nią spokojnie, wzrokiem nieco znudzonym. Lucinda wróciła do pracy i szybko ją zakończyła. Pan Mabberly wycofał się bez ociągania, ale i bez zbytniego po śpiechu. Gdy drzwi się za nim zamknęły, Lucinda powie działa:
230
- Mam nadzieję, że nie chcesz mi oznajmić, że w moich posiedzeniach sam na sam z panem Mabberlym jest coś nie stosownego? Przecież nie można go w żadnym wypadku uznać za człowieka niebezpiecznego. - Przyszedłem, żeby cię przekonać do przejażdżki po parku. - Po parku? - zdziwiła się Lucinda, której Em powie działa, że Harry bardzo rzadko pojawia się w parku w godzi nach modnych promenad. - Pomyślałem, że może się nudzisz i chcesz pobyć na świeżym powietrzu. Na balach u lady Mickleham jest zwykle bardzo dużo ludzi. Lucinda przyjrzała się uważnie jego twarzy, lecz nic z niej nie wyczytała. - Być może jest to dobry pomysł. - Bez wątpienia. Zaczekam na dole, a ty weź płaszcz i kapelusz. Dziesięć minut później siedzieli już w kariolce. Lucinda, co prawda, wciąż nie bardzo rozumiała, o co chodzi, ale nie widziała powodu, dla którego miałaby sobie odmówić towa rzystwa Harry'ego. Gdy wjechali już do parku, Harry powie dział: - Żałuję, moja droga, ale ponieważ moje konie są bardzo płochliwe, nie będziemy się zatrzymywać i gawędzić z ludźmi. Lucinda, która dotychczas rozglądała się naokoło, pod niosła na niego pytający wzrok. - Naprawdę? Skoro nie będziemy gawędzić, to po co tu taj przyjechaliśmy? - Po to, żeby widzieć i być widzianymi. To oczywiste.
Zresztą to, jak sądzę, było jak świat światem celem modnych promenad. - Ach - powiedziała Lucinda i uśmiechnęła się do niego promiennie, gdyż to, że siedzi obok niego w słońcu i patrzy, jak on powozi, wystarczało jej zupełnie. Jechali aleją, wzdłuż której stały powoziki i landa matron z dobrego towarzystwa. Lady Sefton, otoczona swoim dwo rem, skinęła na ich widok głową i pomachała dłonią. Pozdro wiły ich także lady Somercote i pani Wyncham, a hrabina Lieven zaszczyciła ich uważnym spojrzeniem i wdzięcznym pochyleniem głowy. - Ma tak sztywną szyję, że tylko czekam, aż jej ona pęk nie z trzaskiem - zauważył ironicznie Harry. Lucinda z trudem powstrzymała się od śmiechu. Za kolej nym zakrętem natknęli się na księżnę Esterhazy, a ta otwo rzyła szeroko oczy, po czym uśmiechnęła siei skinęła głową. Lucinda odwzajemniła się jej uśmiechem, lecz w głębi ducha zasępiła się. Po chwili zapytała: - Czy często jeździsz z damami po parku? - Od niedawna nie - odrzekł Harry, popędzając konie. Lucinda zmrużyła oczy. - „Od niedawna", to znaczy od kiedy? Harry wzruszył tylko ramionami, wpatrując się w końskie uszy, i nie odpowiedział. - Czy nie od czasu lady Coleby? - zapytała, przyglądając mu się uważnie. Harry odezwał się dopiero po chwili. - Ona wtedy nazywała się Miłlicent Pane. Przypomniał sobie tamte czasy. Myślał o niej wtedy „Mił licent Lester". Spojrzał na kobietę siedzącą u jego boku, jak
zwykle ubraną na niebiesko, z miękkimi lokami okalającymi bladą twarz. O ileż lepiej brzmi „Lucinda Lester" - te słowa mają w sobie jakąś równowagę, jakąś melodię. Uśmiechnął się nieznacznie, czego Lucinda, patrząca w zamyśleniu przed siebie, nie zauważyła. Gdy wyjechali z części parku najbardziej uczęszczanej przez członków eleganckiego towarzystwa, Harry dołączył do szeregu powozów, mających zawrócić. - Jeszcze raz wystawimy się na spojrzenia, a potem od wiozę cię do domu. Lucinda spojrzała na niego zaskoczona, ale nic nie po wiedziała. Wyprostowała się tylko i przywołała na usta uśmiech. Tym razem, j adąc w przeciwnym kierunku, napotkali inne twarze, z których wiele, jak zauważyła Lucinda, przybierało wyraz zdumienia. Ponieważ jednak znajdowali się w ruchu, nie miała czasu na analizowanie reakcji, które zdawał się wy woływać ich widok. Jednak reakcja lady Jersey nie wymaga ła analizy. Dama ta, spoczywająca na poduszkach w swoim powoziku i mierząca otoczenie świdrującym spojrzeniem, na widok kariolki Harry'ego wyprostowała się gwałtownie na sie dzeniu. - Wielkie nieba! - oznajmiła dramatycznym tonem. Nie spodziewałam się, że doczekam tego dnia! Harry popatrzył na nią wrogo, ale łaskawie pochylił głowę. - Sądzę, że znasz panią Babbacombe? - powiedział. - Ależ oczywiście! - Lady Jersey pomachała Lucindzie dłonią. - Spotkamy się w najbliższą środę, moja droga.
Lucinda uśmiechnęła się czarująco, ale poczuła ulgę, gdy się oddalili. Po chwili Harry popędził konie. - To była bardzo krótka przejażdżka - zauważyła Lucin da, gdy pozostawili już za sobą bramę. - Być może bardzo krótka, ale wystarczająco długa dla naszych celów. Harry powiedział to tonem nie zachęcającym do dalszych pytań czy uwag. Lucinda zasępiła się w duchu. Naszych ce lów, pomyślała, a jakie one są? Wciąż się nad tym zastanawiała, gdy wieczorem - ubrana w jedwabną suknię, błękitną o hiacyntowym odcieniu schodziła po schodach przed udaniem się na bal do lady Mickleham. Bezustanne wyczekiwanie na oświadczyny Harry'ego sprawiało, że jej cierpliwość była już na wyczerpaniu. Nie wątpiła, że Harry oświadczy jej się ponownie, jednak co raz bardziej martwiło ją to, że tak z tym zwleka. Była już prawie na dole, gdy napotkała spojrzenie zielonych oczu. - Co ty tu robisz? - zapytała zdziwiona. Harry, jak zwykle ubrany w elegancką czerń połączoną z nieskazitelną bielą, uśmiechnął się nieznacznie. - Jestem tutaj - poinformował ją powściągliwie - po to, by towarzyszyć tobie, Em i Heather do lady Mickleham. To powiedziawszy, podszedł bliżej i podał jej dłoń. - Nie wiedziałam, że uważasz, iż potrzebna nam eskorta, gdy udajemy się na bal. Twarz Harry'ego miała wyraz nieprzenikniony, gdy po magał Lucindzie zejść z najniższych stopni schodów. W tej chwili otworzyły się drzwi w końcu holu i ukazała się w nich Agata z wieczorowym płaszczem Lucindy prze-
wieszonym przez rękę. Zmierzyła wzrokiem Harry'ego i kiwnęła mu głową mniej wrogo, niż to miała kiedyś w zwy czaju. Lucinda odwróciła się, a Harry włożył jej aksamitny płaszcz na ramiona. Gdzieś na górze otworzyły się i zamknę ły jakieś drzwi i rozległ się głos Heather. Lucinda wiedziała, że gdyby uciekła się teraz do uprzej mych frazesów, Harry wykręciłby się od odpowiedzi. Za czerpnęła więc powietrza i zapytała prosto z mostu. - Dlaczego? Przez chwilę patrzył jej w oczy, a zaraz potem odwrócił wzrok. Na jego twarzy pojawił się wyraz, co do którego nie była w stanie zadecydować, czy jest uśmiechem, czy gry masem. - Okoliczności - zaczął cichym głosem - okoliczności się zmieniły. - Nieprawdaż? Lucinda popatrzyła mu w oczy, nic nie mówiąc. Nie chciała zaprzeczać, ale czy okoliczności zmieniły się napra wdę? Nie była już tego taka pewna. Po schodach zbiegła Heather, a za nią ukazała się Em. Lu cinda- nie mogła już o nic więcej zapytać. Krótka podróż do rezydencji lady Mickleham upłynęła przy akompaniamencie paplaniny Heather i wspomnień Em. Lucinda milczała. Mil czał też Harry siedzący w ciemnym kącie powozu. Na zatłoczonych schodach rezydencji nie było okazji do rozmowy. Lucinda witała znajomych świadoma ciekawskich spojrzeń kierowanych w stronę towarzyszącego im Har ry'ego, który, jak zwykle, zachowywał się z obojętną grze cznością. Gdy jednak zbliżali się do gospodarzy, szepnął do Lucindy bardzo cicho:
_ Zatańczę z tobą walca przed kolacją i poprowadzę cię do stołu. Jak przewidział Harry, w rezydencji panował wielki ścisk. _ Co za tłok - powiedziała Lucinda. - Zawsze tak jest przed końcem sezonu - zauważyła Em. - Potem wszyscy wyjeżdżają na wieś. Lucinda omal nie westchnęła na myśl o wsi - o grocie nad jeziorem w Lester Hall i o spokoju panującym w majątku Harry'ego. - Zostało jeszcze tylko kilka tygodni - wtrąciła Hea ther - Wykorzystajmy je jak najlepiej. - Tu spojrzała na Lucindę. - Czy już zadecydowałaś, gdzie spędzimy lato? - Ach... - Śmiem twierdzić, że twoja macocha uważa, że jeszcze za wcześnie na takie decyzje - odezwał się Harry. - O! - powiedziała Heather, jak się zdawało, całkiem za dowolona z tego braku odpowiedzi. Em znalazła miejsce na szezlongu obok lady Sherringbourne i zaraz obie pogrążyły się w rozmowie. Lucinda obróciła się i przekonała, że jest otoczona swoim dworem, który, jak natychmiast ją poinformowano, czekał z zapartym tchem na jej powrót na sale balowe. - Nie było pani przez cały tydzień. Byliśmy z tego po wodu niepocieszeni - oznajmił pan Amberly z życzliwym uśmiechem. - Rozumiem panią - dodał pan Satterly. - Podczas balów panuje taki ścisk. Naprawdę można mieć ich dosyć. Prawda, Lester? - zapytał, patrząc ironicznie na Harry'ego. - Rzeczywiście - odrzekł Harry. Reszta jej dworu stała przed nimi, tworząc mały krąg.
^ ( ^ ^ > , ,
j^SSMWS""—-
- A dokąd pani wyjechała na odpoczynek, droga pani? Na wieś czy nad morze? To nieuniknione pytanie sformułował oczywiście lord Ruthven. Uśmiechnął się przy tym do Lucindy zachęcająco, a ona wyczuła w tym uśmiechu lekką złośliwość. - Na wieś - odparła łaskawie, a potem podkuszona przez jakiegoś diabła, działającego, tego była pewna, w związku z czujną obecnością Harry'ego, dodała: - Moja pasierbica i ja towarzyszyłyśmy lady Hallows, która złożyła wizytę w Lester Hall. Ruthven otworzył szeroko oczy. - W Lester Hall? - powtórzył i powoli przeniósł wzrok na twarz Harry'ego, a potem uniósł brwi. - Zauważyłem, mój drogi, że przez tydzień nie było cię w stolicy. Chciałeś odzyskać siły po szaleństwach miejskiego życia? - Oczywiście - odparł Harry ze zwykłym u siebie spoko jem. - A poza tym towarzyszyłem mojej ciotce i jej gościom podczas tej wizyty. - Ach tak, oczywiście - zgodził się Ruthven, a potem zwrócił się do Lucindy: - Czy Harry pokazał pani grotę nad jeziorem? - W istocie. A także gloriettę na wzgórzu. Widoki były urocze. - Widoki? - Lord Ruthven wyglądał na oszołomione go. - Ach tak, widoki. Harry zacisnął zęby, ale nic nie powiedział. Jedynie jego spojrzenie obiecywało zemstę, na zignorowanie czego mógł > | sobie pozwolić jedynie Ruthven, jeden z jego najstarszych przyjaciół. Ku uldze Lucindy zagrano walca. Posypały się liczne pro pozycje od dżentelemenów, jednak Lucinda nie chciała tań-
czyć z nikim prócz Harry'ego, który dojrzał jej zapraszające spojrzenie i ujął ją pod ramię. - Ufam, moja droga, że ten walc będzie mój - powie dział. Wirowali, patrząc sobie w oczy, w doskonałym porozu mieniu bez słów. Sala balowa była zatłoczona, lecz Lucinda czuła się całkiem bezpieczna w ramionach Harry'ego, wie działa, że gdyby jej coś zagrażało, wystarczyłoby przysunąć się bliżej, a on by ją ochronił. Walc zakończył się zbyt szybko. Lucinda z ociąganiem odsunęła się i wzięła Harry'ego pod ramię, a on odprowadził ją do jej dworu. Zanim jednak ją zostawił, szepnął jej do ucha: - Jeżeli nie chcesz tańczyć, to po prostu powiedz, że je steś zmęczona. Lucinda była mu bardzo wdzięczna za tę radę. Wymówka została przyjęta ze zrozumieniem, a w miarę upływu czasu zaczęła podejrzewać, że jej wierni dworzanie również nie bardzo mają ochotę tańczyć w tak zatłoczonej sali. Harry przez cały wieczór nie odstępował Lucindy na krok. Tkwi! u jej boku nieruchomy i milczący. Lucinda powitała walca przed kolacją z pewną ulgą. Zatańczyła go z Harrym, a gdy się skończył, Harry poprowadził ją do sali, w której podawano posiłek. Zanim się zdążyła zorientować, siedziała z nim przy dwuosobowym stoliku zasłoniętym dwiema palmami w donicach. Przed sobą miała kieliszek szampana i talerz pełen przysmaków. Harry siedział w swobodnej pozie. - Czy zauważyłaś - zapytał, kosztując homara - perukę lady Waldron?
«-_-~-»K:
238
'
^
•
—
Lucinda zaśmiała się cicho. - Omal jej nie spadła. - Lucinda upiła łyk szampana, oczy jej błyszczały. - Pan Anstey musiał ją złapać i umieścić na właściwym miejscu. Ku zachwytowi Lucindy Harry spędził z nią całe pół go dziny, bawiąc ją rozmową. Opowiadał anegdotki, sypał po wiedzonkami, od czasu do czasu robił ironiczne uwagi o in nych uczestnikach balu. Po raz pierwszy miała go dla siebie w takim nastroju i cieszyła się tym. Dopiero gdy po kolacji odprowadził ją do sali balowej, zastanowiła się, co spowodowało ten jego dobry nastrój. Czy też, co sprawiło, że tak ją czarował. W sali balowej konwersacja toczyła się pod dyktando Har ry'ego, nie zbaczając ani na jotę z drogi poprawności. Po ja kimś czasie Lucinda stłumiła ziewanie i zwróciła się do Har ry'ego: - Robi się tutaj bardzo gorąco, nieprawdaż? - Rzeczywiście - powiedział Harry - czas iść do domu. Gdy zaczął się rozglądać, szukając Em i Heather, Lucinda pozwoliła sobie na ciche prychnięcie. Chciała, żeby wyszedł z nią na taras. Zobaczyła z daleka Em pogrążoną w rozmo wie z jakąś dostojną wdową, a także Heather gawędzącą z przyjaciółmi. - Ach... - powiedziała - może wytrzymam jeszcze z pół godzinki, jeżeli dostanę szklankę wody. Pan Satterly natychmiast ofiarował się z pomocą i zniknął w tłumie. Harry popatrzył na Lucindę pytająco. - Jesteś pewna? - Najzupełniej - odrzekła ze słabym uśmiechem.
W dalszym ciągu jego zachowanie cechowała uparta po prawność, co - jak uświadomiła sobie Lucinda, gdy tłum zmalał i zaczęła zdawać sobie sprawę z ciekawskich spojrzeń rzucanych w ich stronę - nie było w jego wypadku równo znaczne z ostrożnością. Ta obserwacja spowodowała, że się zasępiła. Jej zasępienie pogłębiło się, gdy jechali już do domu po wozem Em. Ze swego miejsca Lucinda przyglądała się twa rzy Harry'ego oświetlonej światłem księżyca i nagłymi bły skami latarni ulicznych. Siedział z zamkniętymi oczami. Rysy jego twarzy cecho wało nie tyle odprężenie, ile brak wyrazu. Usta, zaciśnięte, tworzyły prostą kreskę. Była to twarz człowieka, który ze swoimi emocjami zdradza się bardzo rzadko. Lucinda poczuła ukłucie w sercu. Eleganckie towarzystwo było środowiskiem Harry'ego. Znał wszystkie niuanse zachowań w tym środowisku, wie dział, jak zinterpretowany zostanie każdy gest. W zatłoczo nych salach balowych był u siebie. Podobnie jak w Lester Hall, także tutaj kontrolował sytuację. Lucinda poruszyła się na siedzeniu i, podparłszy głowę dłonią, zaczęła przyglądać się uśpionym domom za oknem powozu. Nie czując na sobie jej wzroku, Harry otworzył oczy. Przyjrzał się jej profilowi, dobrze widocznemu w świetle księżyca. Na jego ustach pojawił się leciutki uśmieszek. W tym samym czasie w mieszkaniu Mortimera Babbacombe'a przy Great Portland Street odbywało się pewne spotkanie.
—-——*'«*•»
' ^ ^ ^
5SSBB»w*«----
- No jak, dowiedziałeś się czegoś? - zapytał Joliffe wchodzącego do pokoju Brawna i zmierzył go groźnym spojrzeniem. Brawn był zbyt młody, by zwrócić na nie uwagę. Zajmu jąc krzesło przy stole, wokół którego siedzieli już Joliffe, Mortimer i Scrugthorpe, uśmiechnął się szeroko. - Tak, dowiedziałem się coś niecoś. Rozmawiałem z po kojówką. Powiedziała mi to i owo, zanim ten stajenny z żół tymi włosami kazał jej iść... - Do kroćset, mów! - ryknął na niego Joliffe. - Co, u diabła, się wydarzyło? Brawn spojrzał na niego nie tyle przestraszony, co zdzi wiony. - No, ta dama pojechała wtedy na wieś, tak jak pan planował. Okazuje się, że trafiła nie do tego domu, co trzeba, to znaczy trafiła do Ixster Hall. A następnego dnia pojechali tam za nią wszyscy. Pokojówka mówi, że myślała, że to było zaplanowane. - Do kroćset diabłów! - Joliffe pociągnął duży haust por teru. - Nic dziwnego, że nikt z tych, co pojechali do Asterley, jej tam nie widział. Myślałem, że są tacy dyskretni, a tym czasem jej tam wcale nie było! - Na to wygląda. - Brawn wzruszył ramionami. - I co teraz? - Teraz przestaniemy się patyczkować i ją porwiemy. Scrugthorpe podniósł głowę znad kufla. - Mówiłem od po czątku, że to jedyny sposób, tylko dzięki temu możemy mieć pewność. Cały ten plan, całe to czekanie, że rozpustnicy zro bią za nas robotę, zdał się na nic. Joliffe popatrzył groźnie na Scrugthorpe'a. Ten zmieszał się nieco, jednak dodał:
- Tak przynajmniej myślę. - Hm - zastanowił się Joliffe. - Zaczynam się z tobą zga dzać. Wygląda na to, że będziemy musieli sami zacząć działać. - Ale... Ja myślałem... - odezwał się Mortimer i za milkł, gdy Joliffe i Scrugthorpe skierowali na niego wzrok. - Co takiego? - zapytał Joliffe. Mortimer poczerwieniał. - No, chodzi o to, że... jeżeli coś zrobimy sami, to czy ona... no, czy ona się nie zorientuje? - Oczywiście, że się zorientuje. To nie znaczy, że będzie się spieszyła z zadenuncjowaniem nas. Nie będzie jej do tego spieszno po tym, jak Scrugthorpe się na niej zemści. - Tak, tak. - Czarne oczy Scrugthorpe'a zabłysły. - Zo stawcie to mnie. Już moja w tym głowa, żeby jej nie było spieszno mówić. To rzekłszy, powrócił do piwa. Mortimer patrzył na niego z rosnącym przerażeniem. Otworzył usta, żeby coś powie dzieć, lecz skulił się pod spojrzeniem Joliffe'a. Po chwili jed nak wymamrotał: - Musi być jakiś inny sposób. - Być może. - Joliffe opróżnił kufel i sięgnął po dzban. - Nie mamy jednak czasu na dalsze skomplikowane intrygi. - Czasu? - zdziwił się Mortimer. - Tak, czasu! - warknął Joliffe. Mortimer zbladł, a oczy rozbiegały mu się jak przerażo nemu królikowi. Joliffe powściągnął złość. Uśmiechnął się od ucha do ucha i powiedział: - Nie martw się, po prostu zostaw wszystko Scrugthorpe'owi i mnie. Kiedy ci powiemy, zrobisz to, co trzeba, i wszystko będzie dobrze.
Nagle do rozmowy włączył się Brawn: - Ja też myślałem, że trzeba zmienić plan. Pokojówka po wiedziała mi, że ta dama spodziewa się oświadczyn. Więc skoro ma wyjść za mąż, to nie można chyba robić z niej dziwki? - Co? - wrzasnął Joliffe. - Ona ma wyjść za mąż? Brawn kiwnął głową. - Tak mówiła pokojówka. - Za kogo? - Za jakiegoś eleganta nazwiskiem Lester. - Harry Lester? - Joliffe uspokoił się. - Jesteś pewien, że pokojówka się nie myli? Harry Lester to nie jest człowiek skłonny do żeniaczki. Brawn wzruszył ramionami, a po chwili dodał: - Dziewczyna mówiła, że ten Lester przyjechał dzisiaj, żeby zabrać tę damę na przejażdżkę po parku. Joliffe wlepił w niego wzrok, tracąc pewność co do swojej opinii o Harrym. - Po parku? - powtórzył. Brawn kiwnął tylko głową i dalej sączył piwo. Gdy Joliffe odezwał się znowu, jego głos był ochrypły: - Musimy szybko działać. - Szybko? - Scragthorpe podniósł wzrok. - Jak szybko? - Zanim ona wyjdzie za mąż. Najlepiej zanim przyjmie oświadczyny. Niepotrzebne nam komplikacje prawne. Mortimer zmarszczył brwi. - Komplikacje? - Tak, do diabła! - warknął Joliffe. - Jeżeli ta przeklęta kobieta wyjdzie za mąż, opiekę nad jej pasierbicą przejmie jej mąż. A jeżeli Harry Lester weźmie lejce w swoje ręce, nie dostaniemy ani grosza ze spadku twojej kuzynki.
Mortimer wytrzeszczył oczy. - O! - powiedział tylko. - Tak - o! A skoro już o tym mowa, to mam dla ciebie wiadomość, która doda ci odwagi. Jesteś mi winien pięć ty sięcy, mam twój weksel. Pożyczyłem tę sumę, wraz z pewną inną, od człowieka, który bierze określony procent za każdy dzień. Razem jesteśmy mu winni dwadzieścia tysięcy. Jeżeli wkrótce nie zwrócimy tego długu, on z nas go wyciśnie. Joliffe przerwał, pochylając się w stronę Mortimera, a potem dodał: - Czy to jest dla ciebie jasne? Mortimer był tak przerażony, że nie mógł nawet kiwnąć głową. - No to - odezwał się Scrugthorpe, odsuwając pusty ku fel - wygląda na to, że powinniśmy coś zaplanować. Joliffe postukał paznokciem w blat stołu. - Potrzebna nam będzie informacja. Spojrzał na Brawna, ale chłopak pokręcił głową. - To na nic. Pokojówka nie zechce ze mną gadać. Natarł jej uszu ten stajenny. A nie znam nikogo innego.. Joliffe zmrużył oczy. - A inne kobiety? Brawn prychnął. - Jest ich kilka, ale im nawet pan nie rozwiązałby języków. - Do diabła! - Joliffe z roztargnieniem pociągnął łyk po rteru. - Dobrze - odstawił gwałtownie kufel. - Jeżeli taka jest jedyna droga, to nią pójdziemy. - Jaka to droga? - zapytał Scrugthorpe. - Będziemy ją obserwować przez cały czas, w dzień i w nocy. Przygotujemy się i będziemy w pogotowiu. Zła piemy ją, kiedy tylko los da nam szansę.
:'V
Ścrugthofpe kiwnął głową. - Dobra, ale jak się za to weźmiemy? Mortimer skulił się na krześle. Joliffe z pogardliwym prychnięciem odwrócił się do Scrugthorpe'a. - Posłuchajcie - powiedział.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Pięć dni później, wieczorem, Mortimer Babbacombe stał w cieniu bramy na King Street i obserwował wejście domu po przeciwległej stronie ulicy. Po schodach wchodziła właś nie wdowa po jego stryju. - No cóż - powiedział, sam nie wiedząc, czy czuje ulgę, czy rozczarownanie - Już weszła... nie ma co obserwować dalej. - Przeciwnie - syknął Joliffe, który w ciągu ostatnich pięciu dni utracił dotychczasową ogładę. - Wejdziesz tam, Mortimerze, i będziesz ją dokładnie obserwował. Chcę wie dzieć wszystko - z kim tańczy, kto przynosi jej lemoniadę wszystko! - Joliffe wlepił świdrujące spojrzenie w twarz Mortimera. - Czy to jest dla ciebie jasne? Mortimer potulnie skinął głową. - Nie rozumiem, co to może dać - powiedział. - Nie musisz wcale rozumieć. Po prostu rób, co ci każę, i spróbuj odzyskać trochę swego dawnego entuzjazmu. Pa miętaj, stryj powierzył opiekę nad twoją kuzynką młodej ko biecie. Uczynił to, pomijając ciebie, a to jest obraza dla cie bie jako mężczyzny. - No tak... - zgodził się Mortimer. - Właśnie. A kim jest Lucinda Babbacombe? Przecież to tylko ładna buzia, na tyle sprytna, że oszukała twojego stryja.
——•mmeSSZ.
246
.,wm~~—
j
- To prawda. - Mortimer kiwnął głową. - Ja nie mam nic przeciwko niej, ale każdy widzi, że stryj Charles postąpił nie sprawiedliwie, zostawiając jej całą gotówkę, a mnie bezuży teczną ziemię. Joliffe uśmiechnął się do siebie. - Masz rację. Starasz się tylko wyrównać doznaną krzyw dę. Pamiętaj o tym. - Klepnął Mortimera po ramieniu i wskazał mu wejście po przeciwnej stronie ulicy. - A teraz idź, będę czekał na wiadomości w twoim mieszkaniu. Mortimer kiwnął głową i prostując ramiona, poszedł tam, gdzie mu kazał iść Joliffe. W środku, w oświetlonej sali, Lucinda rozdawała skinie nia głową i uśmiechy oraz uczestniczyła w rozmowach, przypominając sobie równocześnie różne fakty i snując do mysły. W ciągu ostatnich pięciu dni Harry zabierał ją na krót kie przejażdżki po parku. A potem, każdego wieczoru, zja wiał się, żeby towarzyszyć jej, Em oraz Heather na balu lub przyjęciu, podczas których nie odstępował jej na krok, nie poruszając jednak tematu, który interesował ją najbardziej. Lucinda straciła już cierpliwość, przestała się nawet tym martwić, ogarnęło ją natomiast poczucie, że zanosi się na coś nieuniknionego. Teraz przywołała na usta uśmiech i podała rękę panu Dramcottowi, dżentelmenowi nie pierwszej młodości, który niedawno poślubił debiutantkę. - Mam nadzieję, że uczyni mi pani zaszczyt i zatańczy I ze mną tego kadryla - powiedział pan Drumcott. Lucinda zgodziła się z uśmiechem, lecz zajmując miejsce wśród tańczących złapała się na tym, że rozgląda się za Harrym.
247
To, że Harry chce uczynić ją swoją żoną, było całkiem oczywiste. Jednak zasmucał ją prawdopodobny powód, dla którego tak bardzo starał się podkreślać ten fakt na forum publicznym. Prześladowało ją wspomnienie pierwszych oświadczyn oraz tego, że ich nie przyjęła. Nie wiedziała wte dy nic o lady Coleby i o tym, że podeptała ona miłość Har ry'ego. Sama odrzuciła jego oświadczyny z tej prostej przy czyny, że była przekonana, iż Harry ją kocha i przyzna się do tej miłości, jeżeli się go do tego przymusi. Jej marzeniem by ło usłyszeć słowa miłości. Jednak teraz coraz wyraźniej zda wała sobie sprawę, że może się ono nigdy nie spełnić. Nie mogła pozbyć się myśli, że Harry próbuje przyprzeć ją do muru, że jego obecne zachowanie ma sprawić, iż ponowne odrzucenie oświadczyn stanie się niemożliwe. Bo gdyby po tym wszystkim ich nie przyjęła, okazałaby się osobą okrutną czy też, jak powiedziałby Sim, „niespełna rozumu". Lucinda skrzywiła się, ale zaraz przywołała na usta uśmiech, gdyż tańczący z nią kadryla pan Drumcott spojrzał na nią z troską. Uśmiechając się, pomyślała, że przy następ nych oświadczynach Harry'ego będzie musiała go przyjąć, bez względu na to, czy wraz z ręką odda jej swoje serce, czy też nie. Kadryl się skończył. Wykonując głębokie dygnięcie, Lu cinda postanowiła nie analizować dłużej motywów postępo wania Harry'ego. Jego zachowanie musi być spowodowane jeszcze czymś, o czym ona nie ma pojęcia. W tej samej chwili Harry siedział przy biurku we własnej bibliotece, ubrany w wieczorowy frak i czarne krótkie spod nie zapięte pod kolanami. Był to strój uważany przez niego za ogromnie niemodny.
r- Czego się dowiedzieliście, Salter? - zapytał, przeszy wając byłego policjanta przenikliwym wzrokiem. Salter wyciągnął notes. - Po pierwsze, ten Joliffe to bardziej podejrzana figura, niż myślałem. Prawdziwy oszust. Specjalista od zaprzyjaź niania się z różnymi durniami, naiwnymi i zwykle młodymi, choć obecnie, ponieważ sam nie jest już młodzieniaszkiem, jego ofiary zaczynają być starsze. Ostatnio chodzą słuchy, że znajduje się w szponach prawdziwego krwiopijcy, winien mu jest ogromną fortunę. Wierzyciel nie chce czekać, więc jego położenie jest krytyczne. Harry, patrzący na swojego rozmówcę z ponurą miną, kiwnął głową. - No więc dobrze - kontynuował Salter. - Teraz co do Mortimera Babbacombe'a. To beznadziejny przypadek. Du reń nad durniami. Gdyby nie dostał go w swoje ręce Joliffe, na pewno zrobiłby to jakiś inny cwany typ. Mortimer jest winien Joliffe'owi sporą sumę. Kiedy odziedziczył spadek, Joliffe siedział mu na karku. A od tego czasu sytuacja się je szcze pogorszyła. Salter zajrzał do notesu. - Jak powiedziała panu pani Babbacombe, Mortimer nie orientował się, jaką wartość ma jego spadek. Charles Babba combe spłacał jego długi, a on myślał, że pieniądze pochodzą z majątku stryja i że ten majątek jest o wiele więcej wart niż w rzeczywistości. Moi ludzie sprawdzili - zyski z tej posiad łości wystarczają zaledwie na pokrycie kosztów jej utrzyma nia. Pieniądze Charlesa Babbacombe'a pochodziły z zysków firmy Babbacombe i Spółka. Salter zamknął notes, krzywiąc się.
_ Tak to wygląda. Musiała to być przykra niespodzianka dla Joliffe'a. Nie rozumiem jednak, dlaczego on nastaje na panią Babbacombe. Przecież nawet gdyby pozbawił ją życia, to dziedziczyć po niej będzie jej stara ciotka. Mimo to oni ją bez przerwy obserwują, a ich zamiary nie są bynajmniej przyjazne. Harry zesztywniał. - Obserwują ją? - powtórzył. - A moi ludzie obserwują ich, i to bardzo pilnie. Słysząc to, Harry odprężył się nieco. Zmarszczył brwi. - Czegoś mi tu brakuje. - Ja też tak sądzę. - Salter pokręcił głową. - Ludzie po kroju Joliffe'a nie popełniają wielu pomyłek. Joliffe nie krą żyłby wokół Mortimera, gdyby nie miał widoków na duże pieniądze. - Pieniądze przynosi firma - powiedział Harry. - Charles Babbacombe zapisał ją swojej żonie i córce. Salter zmarszczył brwi. - No właśnie - córce. Siedemnastoletniej dziewczynie. Zmarszczka między brwiami Saltera pogłębiła się. - Z tego, co wiem, pani Babbacombe nie jest łatwym łupem, więc dla czego się nie skupić na córce? Harry zastanowił się. - Heather - powiedział powoli i wyprostował się. - Tak, to musi być to. - Co takiego? Harry skrzywił się. - Często mówiono mi, że jestem przebiegły. Może teraz to się przyda. - Zamyślił się, sięgając po pióro. - Heather jest tą osobą, którą mogliby się posłużyć, chcąc dobrać się do pie-
niędzy, ale opiekunką Heather jest Lucinda. Muszą się więc jej pozbyć, żeby dostać w swoje ręce Heather. Salter kiwnął głową. - To możliwe, ale po co posłali panią Babbacombe do tego pałacu orgii? Harry miał nadzieję, że Alfred nigdy nie usłyszy, jak ktoś używa tego wyrażenia dla określenia jego rodowej siedziby. Zastukał piórem w suszkę. - Waśnie to powoduje - powiedział - że uważam, iż klu czem do tej zagadki musi być sprawa opieki nad Heather. Gdyż wykazanie, że Lucinda nie nadaje się na opiekunkę młodej dziew czyny, wystarczyłoby do tego, by opiekę przejął Mortimer będący najbliższym krewnym Heather. Jako jej opiekun mógłby odizo lować ją od Lucindy i wykorzystać w celu zdobycia pieniędzy. Salter kiwnął głową. - Ma pan rację. To dość skomplikowane, ale prawdopo-1 dobne. - A teraz, kiedy nie udało im się skompromitować da my - wtrącił stojący przez cały czas u drzwi Dawlish - chcą ją porwać. - To prawda - zgodził się Salter. - Moi ludzie wiedzą, co robić. Harry powstrzymał się od zapytania, kim są ci „ludzie". - Ale - wtrącił Dawlish - oni nie mogą szpiegować jej I w nieskończoność. A ten typ Joliffe, moim zdaniem, powi-1 nien siedzieć za kratkami. Salter potwierdził kiwnięciem głowy. - Racja. W jego życiorysie było kilka nie wyjaśnionych „garńobójstw", co do których sędziowie mają wciąż wątpli-i wości.
Harry omal się nie wzdrygnął. Myśl o tym, że Lucinda jest narażona na niebezpieczeństwo ze strony takiego typa, była dla niego nie do zniesienia. - W tej chwili pani Babbacombe jest bezpieczna, ale mu simy się upewnić, że nasze domysły są słuszne. Bo jeżeli nie, to bylibyśmy na błędnym tropie, co mogłoby mieć poważne konsekwencje. Być może jest jakiś drugi opiekun, a w takim razie nasza hipoteza nie jest słuszna. - Jeżeli pan zna prawnika tej damy - powiedział Sal ter - to mógłbym dyskretnie się dowiedzieć. - Nie znam go. Poza tym on mieszka prawdopodobnie gdzieś w Yorkshire. - Harry zastanowił się, a potem spojrzał na Dawlisha. - Stangret i pokojówka pani Babbacombe słu żą w tej rodzinie od lat. Oni mogą wiedzieć. - Zapytam - powiedział Dawlish. - Czy nie może pan zapytać samej damy? - zasugerował Salter. - Nie - odrzekł stanowczo Harry. - Jej sprawy prawne to ostatnia rzecz, o jaką mógłbym ją teraz zapytać. Musi być inny sposób. - Oczywiście. - Salter wstał. - Kiedy będziemy pewni, co zamierzają te szakale, znajdziemy sposób, żeby im prze szkodzić. Harry nie odpowiedział, uścisnął tylko Salterowi dłoń. Dawlish odprowadził byłego policjanta, a gdy wrócił, jego pan stał na środku pokoju i naciągał rękawiczki. - Zawieziesz mnie teraz na przyjęcie - powiedział. - Tak, proszę pana - odrzekł Dawlish. Wkrótce Harry znalazł się na miejscu. Jego wejście wy wołało poruszenie wśród pań. Lucinda patrzyła zafascyno-
wana, jak zbliża się ku niej krokiem pełnym wdzięku. Serce zabiło jej mocniej, już miała się uśmiechnąć, gdy opadły ją poprzednie myśli. Światło świec odbijało się od jego złotych włosów. W swoim staroświeckim ubraniu wyglądał na pra wdziwego uwodziciela. Czując na sobie spojrzenia stu par oczu, Lucinda zacisnęła usta. Harry wykorzystywał ich wszystkich, manipulował eleganckim towarzystwem - i czy nił to bezwstydnie. Gdy podszedł bliżej, podała mu dłoń, a on uniósł ją do ust i musnął koniuszki jej palców wargami, a potem podał jej ramię. - Chodźmy, moja droga - powiedział. - Przejdźmy się. Ku irytacji Harry'ego, spacer, jak również cały wieczór okazał się bardziej męczący, niż się spodziewał. Fakt, że był zajęty Lucinda i że to w sposób tak oczywisty demonstrował, sprawił, iż matrony z towarzystwa mające pod opieką młode dziewczęta zrozumiały, że ich podopieczne nie mogą liczyć na zainteresowanie z jego strony. A zrozumiawszy to, posta nowiły spieszyć z mniej lub bardziej zawoalowanymi gratu lacjami pod adresem Lucindy. Jedną z nich była niestrudzona lady Argyle, za którą jak zwykle podążała jej blada, nieładna córka. - Wprost nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, wi dząc pana znowu, drogi panie Lester - powiedziała ta dama, po czym zwróciła się do Lucindy: - Musi pani dopilnować, żeby tak było nadal, moja droga. To wielka strata, gdy naj przystojniejsi dżentelmeni uczęszczają jedynie do klubów. Niech mu pani nie pozwoli powrócić do tego zwyczaju. To powiedziawszy i obrzuciwszy ich oboje figlarnym; spojrzeniem, lady Argyle oddaliła się wraz z uparcie milczą-
«———"eSi
Xi^X
,^^»»—
ca córką. Harry zastanowił się, czy ta dziewczyna w ogóle potrafi mówić. Po trzech kolejnych rozmowach przypominających tę z lady Argyle cierpliwość Harry'ego się wyczerpała. Popro wadził Lucindę w stronę bufetu, mówiąc: - Chodź, przyniosę ci szklankę lemoniady. Lucinda nie zaprotestowała. Jednak i przy bufecie runęła na nich lawina gratulacji. Harry doszedł do wniosku, że nie ma dla nich ucieczki. Gdy zagrano walca i gdy tańcząc trzymał Lucindę w ra mionach, zapragnął ją przeprosić. - Obawiam się, że się przeliczyłem - powiedział. - Za pomniałem, jak silny jest zmysł rywalizacji wśród matron. Nie widział innego wyjaśnienia ich zachowania jak tylko to, że matrony, w momencie gdy chodziło o zdobycz taką jak on, wolały widzieć tryumf kogoś takiego jak Lucinda, pocho dząca spoza ich kręgu, choć z tej samej klasy co one, niż tryumf którejś z arcyrywałek swoich podopiecznych. Lucinda uśmiechnęła się, lecz w jej oczach był jakiś smu tek. Harry przyciągnął ją do siebie, żałując, że nie są sami. Kiedy taniec się skończył, powiedział: - Jeżeli chcesz, to pójdziemy i poszukamy Em. Przypu szczam, że i ona ma już tego dosyć. Lucinda wyraziła zgodę, kiwając głową. Okazało się, że Harry miał rację - Em także była oblega na. I gotowa opuścić przyjęcie. - Czułam się jak pod ostrzałem - poinformowała zrzęd liwie Lucindę, gdy Harry pomógł im wsiąść do powozu. Już nie do wytrzymania było, kiedy zaczęto się przymawiać 0 zaproszenia na ślub.
254
Harry spojrzał na Lucindę - światło ulicznej latarni oświetlało jej twarz. Oczy Lucindy były ogromne, a jej po liczki blade. Wyglądała na zmęczoną, wyczerpaną, niemal zgnębioną. Harry'emu ścisnęło się serce. - Tylko nie zapomnij! - Em poklepała Harry'ego po rę ce. - Jutrzejsza kolacja jest o siódmej, ale chcę, żebyś był wcześniej. - A tak. Oczywiście. - Spoglądając po raz ostatni na L'1 cindę, cofnął się i zamknął drzwiczki powozu. - Będę. Popatrzył za odjeżdżającym powozem, a potem, marsz cząc brwi, skierował kroki do klubu, który znajdował się tuż za rogiem. Kiedy jednak był już przed wejściem, zatrzymał się i, nadal marszcząc brwi, poszedł do swojego mieszkania. Godzinę później, leżąc na puchowym materacu, Lucinda wpatrywała się w baldachim nad łóżkiem. Dzisiejszy wie czór wszystko wyjaśnił - jednoznacznie, bezdyskusyjnie. Myliła się... dla zachowania Harry'ego nie istniało inne wy jaśnienie poza najoczywistszym. A ona musiała teraz jedyni zadecydować, jak postąpi. Leżała, wpatrując się w sufit oświetlony światłem księży ca. Zasnęła, dopiero gdy zaczęło świtać. Na drugi dzień rano Harry nie wyszedł ze swego miesz kania, zaniepokojony wiadomością od Saltera oraz rozczaro wany informacją, którą przyniósł Dawlish. Gdy o jedenastej zebrali się w bibliotece, Dawlish powtó rzył to, czego się dowiedział. - Oni nie wiedzą - oznajmił. - Oboje są pewni, że p; Babbacombe jest opiekunką Heather, ale nie mają pojęcia, czy jest jakiś inny opiekun.
- Hm. - Salter zmarszczył brwi i popatrzył na Harry'e20. - Moi ludzie przesłali mi wiadomość, że Joliffe wynajął powóz z czterema silnymi końmi. Nie powiedział, dokąd się nią uda, i nie wynajął stangreta. Dał natomiast za nią pokaźny zastaw. Harry ścisnął palcami pióro. - Sądzę, że pani Babbacombe jest w niebezpieczeństwie. Salter skrzywił się. - Być może. Jednak ja myślę o tym, co powiedział pański sługa. Nie można ich śledzić bez końca... a oni - jeżeli nie uprowadzą jednej, to mogą uprowadzić drugą. Ich ostatecz nym celem jest pasierbica. Tym razem skrzywił się Harry. - To prawda. Troszczył się o bezpieczeństwo Lucindy, ale prawdą było bez wątpienia to, że Heather może stać się ofiarą knowań Joliffe'a. - Ja myślę tak - powiedział Salter. - Fakt, że Joliffe wynajął powóz, oznacza, że planuje wkrótce jakiś ruch. My czuwamy - o czym on nie wie. Jeżeli dowiemy się, jak przedstawia się sprawa opieki, obserwując równocześnie Joliffe'a i jego ludzi, to być może, zanim on podejmie jakieś kroki, spowodujemy wydanie sądowego nakazu areszto wania. Harry zastanawiał się, bawiąc się piórem. - Jeżeli w celu uzyskania nakazu aresztowania potrzebna jest informacja na temat opieki, to musimy ją uzyskać. Przeniósł wzrok na Dawlisha. - Idź do Fergusa. Zapytaj go, jak się skontaktować z nie jakim panem Mabberlym z firmy Babbacombe i Spółka.
256
- Nie trzeba. - Salter podniósł w górę palec. - Proszę to zo stawić mnie. Ale co mam powiedzieć panu Mabberly'emu? - Pan Mabberly jest pracownikiem pani Babbacombe odrzekł Harry. - Mam wrażenie, że ona mu ufa. Możecie mu powiedzieć to, co będziecie musieli. On najprawdopodobniej zna odpowiedź albo przynajmniej wie, kto ją zna. - Wciąż nie chce pan zapytać samej pani Babbacombe? Harry pokręcił przecząco głową. - Jednak jeżeli do jutra wieczorem nie będziemy znali odpowiedzi, zapytam. Salter przyjął to bez komentarza. - Czy potrzebna panu pomoc w pilnowaniu obu pań? zapytał. Harry znowu pokręcił przecząco głową. - Nie będą dzisiaj opuszczały Hallows Hall. Moja ciotka] wydaje przyjęcie. Było to największe przyjęcie, jakie w ciągu ostatnich kil-j ku lat wydała Em. Stara dama postanowiła więc cieszyć się I nim w pełni. Lucinda powiedziała o tym Harry'emu, gdy schodzili] oboje po schodach, udając się do sali balowej. - Przez ostanie miesiące ciotka, świetnie się bawi. To zna-] czy od czasu, gdy zamieszkałyście z nią ty i Heather. - Em jest dla nas bardzo dobra. - A wasze towarzystwo bardzo dobrze jej zrobiło - po^ wiedział Harry, gdy byli już na dole. - Nie zapomnij pochwalić dekoracji - szepnęła Lucin-J da. - Em włożyła ogromny wysiłek w udekorowanie domu.| Harry kiwnął głową. Gdy Em ruchem ręki przywołała doi
siebie Lucindę, poszedł do sali balowej. Sala rzeczywiście przedstawiała się wspaniale, udekorowana purpurowo-złoty mi girlandami, których kolorystykę uzupełniała gdzienie gdzie odrobina błękitu. Na stołach pod ścianami stały wazo ny pełne bławatków, a zasłony w wysokich oknach ozdabia ły błękitne kokardy. Harry uśmiechnął się i spojrzał na trzy kobiety stojące przy drzwiach - Em w ciężkich purpurowych jedwabiach, Heather w bladozłotych muślinach oraz Lucindę w zachwycającej sukni z szafirowego jedwabiu ozdobionej złotymi wstążkami. Harry doszedł do wniosku, że może zupełnie szczerze po gratulować Em dekoracji i zaczął przechadzać się po sali, wdając się w pogawędki ze znajomymi, a także starszymi krewnymi, których zaprosiła Em. Nie spuszczał jednak oka z trzech dam witających gości i gdy wreszcie powitania się skończyły, znalazł się natychmiast przy Lucindzie. Uśmiechnęła się do niego, jednak on, patrząc jej głęboko w oczy, dostrzegł w nich jakąś melancholię. - Przybyło tylu gości, że wygląda na to, iż będzie to naj bardziej tłoczne przyjęcie sezonu. - Lucinda wzięła Harry'ego pod ramię i roześmiała się. - Mam ochotę już na sa mym początku oznajmić, że jestem zmęczona. Harry zaprowadził ją do lady Herscult, jednej z najstar szych przyjaciółek Em, która chciała koniecznie poznać Lu cindę. Rozmawiając z nią, Lucinda zachowała pogodę ducha i z pewnym siebie uśmiechem zbywała wszystkie zbyt wścibskie pytania. Gdy rozległy się pierwsze takty walca, Harry, bez pytania o pozwolenie, wziął nie stawiającą oporu Lucindę w ra miona.
Uśmiechała się, wirując w tańcu z nieopisaną lekkością. Harry również się uśmiechnął. - Myślę - powiedział - że udało mi się nauczyć cię doskonale tańczyć walca. - Naprawdę? - zapytała Lucinda. - Uważasz, że to tylko twoja zasługa? I że ja samodzielnie nic w tej dziedzinie nie osiągnęłam? - Ależ tak, osiągnęłaś mnóstwo, moja droga, zarówno jeżeli chodzi o salę balową, jak i o świat poza nią. Gdy walc się skończył, muzycy zaczęli zabawiać gości, grając melodyjne utwory. Harry, przechadzając się z Lucindą i wdając się wraz z nią w towarzyskie rozmowy, uświadomił sobie, że jest ona spokojniejsza, bardziej odprężona niż podczas balu poprzedniego wieczoru. Przyjął to z ulgą, choć niepokoił go smutek, jaki w niej wyczuwał. Gdyby mógł usunąć przyczynę tego smutku, byłby najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
| I 1 1 I i I 1 i I 1 i
Lucinda, istota doskonała, należała teraz do niego, j Wszystko, czego pragnął od życia, znajdowało się tuż obok, 1 w zasięgu ręki. Wieczór upływał nadzwyczaj przyjemnie, następowały 1 kolejne tańce, zjedzono kolację złożoną z samych przysma-1 ków, które, jak powiedziała Harry'emu Lucinda, przygoto-1 wywano przez trzy poprzednie wieczory. Aż wreszcie przy-« szła pora na ostatniego walca. Harry pogrążony był właśnie w rozmowie o koniach I z lordem Ruthvenem, a obok nich Lucinda rozmawiała z pa-1 nem Amberlym. Gdy rozległy się pierwsze takty, spojrzenia™ Lucindy i Harry'ego się spotkały. Harry podał jej nie ramię,* lecz dłoń.
i
_ No więc, moja droga? - zapytał. Lucinda odetchnęła głęboko i podała mu dłoń. A on ują wszy ją, skłonił się szarmancko, na co ona odpowiedziała głębokim dygnięciem. Potem Harry zamknął ją w ramionach i poprowadził do tańca. Z wrodzonym wdziękiem wirowali po sali, nie widząc nikogo, nieświadomi niczego poza włas nym wspólnym istnieniem i obietnicą kryjącą się w pełnych zachwytu spojrzeniach. Z kąta sali obserwowali ich lord Ruthven i pan Amberly. Na twarzach obu igrał pełen zadowolenia uśmieszek. - No cóż, Amberly, sądzę, że możemy sobie pogratulo wać - odezwał się lord Ruthven, podając przyjacielowi rękę. - Rzeczywiście - zgodził się pan Amberly, ściskając mu dłoń. - Dobrze wszystko poszło. Nie ma co do tego żadnej wątpliwości - dodał, przyglądając się parze wirującej w tańcu. - Nawet najmniejszej - potwierdził jego lordowska mość. Lucinda także była tego pewna. Poddając się czarowi wal ca, myślała o tym, że choć pozostała w niej odrobina smutku, to jednak przemożnym uczuciem, którego teraz doznawała, było radosne uniesienie. Wkrótce Harry ponownie poprosi ją o rękę, była tego pewna. A ona mu nie odmówi. Za bardzo go kocha, by to uczynić, nawet gdyby on ze swej strony nie powiedział jej tego, co tak bardzo pragnęła usłyszeć. W głębi duszy była przekonana, że Harry ją kocha, i przekonanie to nigdy jej nie opuściło. Czerpała z niego siłę i spokój. Wraz z ostatnimi taktami walca dobiegł końca ten czarowny wieczór. Harry, jako członek rodziny, żegnał gości razem z Em
i Lucindą. Stał bardzo blisko, odszukał dłoń Lucindy i splótł jj palce ciasno z jej palcami, a potem, nie zważając na stojącą obok ciotkę, uniósł jej dłoń do ust i pocałował. Lucinda, patrząc mu w oczy, lekko zadrżała. Harry uśmiechnął się i pogładził jej policzek. - Porozmawiamy jutro - rzekł. Te słowa, wypowiedziane łagodnym, cichym głosem tra- 1 fiły prosto do serca Lucindy. Zareagowała na nie uśmiechem. Harry skłonił się jej i Em i nie mówiąc już nic więcej, zszedł 1 po schodach, zachowując do ostatniej chwili wygląd ele- 1 ganckiego uwodziciela. Na zewnątrz, po drugiej stronie ulicy, ukryty w grupie uli- i czników i gapiów, gromadzących się zawsze przed rezy- J dencją, w której odbywał się bal czy przyjęcie, stał Scrugt- ] horpe. Wpatrując się w oświetlone wejście, mamrotał pod | nosem: - Poczekaj, dziwko, już ja cię dostanę w swoje ręce. Kie- J dy się już z tobą załatwię, żaden elegancki dżentelmen nie. i będzie chciał się skalać kontaktem z tobą. Będziesz wtedy 1 zepsutym towarem, zepsutym i cuchnącym. Zaśmiał się cicho, zacierając dłonie. Jego oczy zabłysły j w ciemności. Obok niego przeszedł chłopiec z latarnią czekający na i klienta, posyłając mu obojętne spojrzenie. Kilka kroków da- 1 lej chłopiec minął zamiatacza ulic opartego na miotle z twa- 1 rzą ukrytą pod rondem kapelusza. Uśmiechnął się do niego, j a potem oparł o pobliską latarnię uliczną. Scrugthorpe nie zauważył tej wymiany spojrzeń, zajęty 3 obserwowaniem gości wychodzących z Hallows House. - Dostanę cię w swoje ręce - powiedział do siebie - i n a - J
#<261 " • uczę cię, że człowieka nie wolno obrażać. Bardzo szybko spuścisz ty z tonu, obiecuję ci to. Nagle tuż obok rozległo się gwizdanie. Ktoś gwizdał po pularną melodię. Scnigthorpe zesztywniał. Rozejrzał się czujnie dookoła. Jego wzrok padł na chłopca z latarnią. Me lodia, znana mu dobrze, płynęła dalej. Scnigthorpe spojrzał po raz ostatni na puste teraz wejście do Hallows House, po czym, udając obojętność, ruszył przed siebie. Zamiatacz ulic i chłopiec z latarnią obserwowali go, jak odchodził. A potem chłopiec kiwnął głową zamiataczowi i ruszył w ślad za Scrugthorpe'em.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Na drugi dzień rano Harry leżał na brzuchu pogrążony we śnie, gdy na jego nagie ramię spadła jakaś ciężka dłoń. Zareagował natychmiast - uniósł się na posłaniu z szero ko otwartymi oczami i zaciśniętymi pięściami. - Spokojnie! - Dawlish przezornie cofnął się poza zasięg jego ręki. - Powinien się pan już pozbyć tego nawyku. Nie ma tutaj żadnego rozsierdzonego męża. Harry zasapał gniewnie, a potem, odgarniając włosy z czoła, zapytał: - Która, u diabła, jest godzina? - Dziewiąta - odrzekł Dawlish. - Ma pan gości. - Gości? O dziewiątej rano? - zdumiał się Harry, sia dając. - To Salter... Przyprowadził ze sobą pana Mabberly'ego. Dziesięć minut później Harry schodził po wąskich scho dach. Otworzył drzwi do gabinetu i zobaczył swoich gości. Salter stał przy biurku, a Mabberly, czujący się najwyraźniej nieswojo, przysiadł na brzegu krzesła. Widząc Harry'ego, Mabberly wstał. - Dzień dobry, Mabberly, dzień dobry, Salter. Salter zareagował skinieniem głową, lecz nic nie powie dział. Natomiast Mabberly, sztywny, jakby kij połknął, po chylił tylko lekko głowę.
i # < 2 6 3 • •:
- Mam nadzieję, że wybaczy nam pan to najście - za czął - lecz ten oto dżentelmen - tu spojrzał na Saltera - na legał, bym odpowiedział mu na pewne pytania dotyczące spraw pani Babbacombe, żebym udzielił informacji, które, moim zdaniem, mają charakter ściśle poufny. - Mabberły przeniósł wzrok na twarz Harry'ego. - Dżentelmen ten twierdzi, że pracuje dla pana. - Rzeczywiście - potwierdził Harry, wskazując Mabberly'emu krzesło i siadając za biurkiem. - Obawiam się, że in formacje, o które prosił pan Salter, są nam bardzo potrzebne ze względu na bezpieczeństwo pani Babbacombe. - Jak spo dziewał się Harry, wzmianka o bezpieczeństwie Lucindy za niepokoiła wyraźnie Mabberly'ego. - To znaczy - konty nuował gładko - zakładając, że pan je zna. Mabberły poruszył się na krześle, patrząc na Harry'ego z pewną obawą. - Tak się składa, że je znam, gdyż jako czyjś pośrednik muszę mieć absolutną pewność, kogo reprezentuję. - Tu po patrzył na Saltera, a potem przeniósł wzrok z powrotem na Harry'ego. - Wspominał pan o bezpieczeństwie pani Babba combe. W jaki sposób informacja, o którą prosił pan Salter, jest ze względu na to istotna? Harry opowiedział mu zwięźle o spisku, a Mabberły, jako człowiek wprowadzony w tajniki wszelkiego rodzaju intere sów, od razu pojął, że hipoteza Harry'ego jest bardzo pra wdopodobna. W miarę jak słuchał, na jego szczerej twarzy pojawiały się kolejno zaskoczenie, oburzenie i w końcu nie złomna determinacja. - A to łotry! - powiedział, poczerwieniawszy. - Więc mówi pan, że ma pan zamiar uzyskać nakaz aresztowania?
-———-
264
ymmm^-.
'i
Na to pytanie odpowiedział Salter: - Mamy dość materiału, by to przeprowadzić, pod wa runkiem, że znajdziemy dowody na to, iż chodzi o sprawę opieki nad panną Babbacombe. Bez tego ich motywy są nie jasne. - Tak więc - Harry utkwił uważne spojrzenie w twarzy Mabberly'ego - powstaje pytanie, czy chce pan nam pomóc, czy nie? - Zrobię wszystko, co w mojej mocy - obiecał Mabberly tonem pełnym żarliwości, a potem nieco tą żarliwością zaże nowany, wyjaśnił: - Pani Babbacombe była dla mnie bardzo dobra. Rozumie pan, niewielu jest pracodawców, którzy za trudniliby człowieka tak młodego jak ja na tak poważne sta nowisko. - Oczywiście - uśmiechnął się Harry. - Jako lojalny pra cownik firmy Babbacombe i Spółka, bardzo pan dba o bez pieczeństwo swojej pracodawczyni. - W istocie. - Mabberly, uspokojony, usiadł wygod niej. - Pani Babbacombe jest rzeczywiście jedyną opiekunką prawną panny Babbacombe. - Tu Mabberly zarumienił się lekko. - Jestem tego pewien, ponieważ zaraz po tym, jak pa ni Babbacombe mnie zatrudniła, zapytałem o to. A pani Bab bacombe, która wzorowo przestrzega etykiety panującej wśród ludzi interesu, nalegała, bym zobaczył dokument po twierdzający ten fakt. Salter wyprostował się, jego twarz się rozjaśniła. - Pan nie tylko wie, że pani Babbacombe jest jedyną opiekunką, ale może pan przysiąc, że tak jest? Mabberly potwierdził skinieniem głowy. - Oczywiście. Czułem się zobowiązany przeczytać dok'
_ — « .
265
i
S
B
a
» —
ment i sprawdzić prawdziwość pieczęci. Był bez wątpienia autentyczny. - Świetnie! - Harry spojrzał na Saltera, w którego nagle wstąpiła szalona energia. - Możemy więc uzyskać nakaz bez dalszej zwłoki? - Jeżeli pan Mabberly uda się ze mną do sędziego i zezna pod przysięgą to, co wie o statusie pani Babbacombe, to nic nas nie powstrzyma. Mam przyjaciół, którzy dokonają are sztowania. Jednak sam chcę przy tym być i zobaczyć, jak Joliffe'a zabierają do więzienia. - Jestem gotów iść z panem natychmiast. - Mabberly wstał. - Po tym, co usłyszałem, uważam, że im wcześniej ten Joliffe trafi za kratki, tym lepiej. - Zgadzam się całkowicie. - Harry wstał i podał rękę Mabberly'emu. - Kiedy wy dwaj będziecie się zajmować Joliffe'em, ja popilnuję pani Babbacombe. - Mądrze pan postąpi. - Salter uścisnął dłoń Harry'ego. - Wygląda na to, że Joliffe jest zdeterminowany, więc dobrze będzie pilnować damy dopóty, dopóki go nie zaaresztują. Przyślę panu wiadomość, gdy to się stanie. - Przyślijcie ją do Hallows House. Odprowadziwszy gości do holu, Harry wrócił do gabinetu i zaczął przeglądać korespondencję. Podniósł znad niej wzrok, gdy pojawił się Dawlish z filiżanką kawy. - Jak się przedstawiają sprawy? - zapytał wierny sługa. Harry poinformował go o wszystkim. - Więc to będzie ostatni dzień naszych zmagań. Nie mogę powiedzieć, że mnie to martwi. - Ja też - odparł Harry.
- Podam śniadanie. Mamy jeszcze godzinę do chwili, gdy powinniśmy pojawić się w Hallows House. Harry odstawił filiżankę. - Powinniśmy tutaj zrobić porządek. Dziś wieczorem ja dę do Lester Hall. Dawlish obejrzał się od drzwi, unosząc w górę brwi. - Ho, ho! Planuje pan skok na głęboką wodę. Moim zda niem, najwyższy czas. Co prawda, nie przypuszczałem, że będzie pan chciał to uczynić podczas rodzinnego pikniku. Było, nie było, jest to pański pogrzeb... Harry chciał spiorunować Dawlisha wzrokiem, lecz za' wiernym sługą zamknęły się już drzwi. Tego samego dnia po południu Harry przypomniał sobie uwagę Dawlisha z ponurą rezygnacją. W najśmielszych ma rzeniach nie wyobrażał sobie, że najważniejszy akt w historii jego życia zostanie odegrany w takiej scenerii. Siedzieli na kolorowych pledach rozłożonych na poroś niętym trawą zboczu, zbiegającym w dół w stronę toczącej spokojnie swe wody rzeki Lea. Tutaj, o kilka mil na północ od Islington, niedaleko od Stamford Hill, nadrzeczne lasy i łąki tworzyły przyjemne miejsce, w którym można było na cieszyć się wiejskim spokojem. Siedzieli w cieniu dębów i buków, słuchając brzęczenia pszczół unoszących się nad i kwietną łąką i gruchania synogarlic ukrytych wśród gałęzi drzew. Harry odetchnął głęboko i popatrzył na Lucindę rozciąg- I niętą na pledzie tuż obok niego. Odrobinę dalej spoczywała Em z kapeluszem na twarzy. Na sąsiednim pledzie siedzieli j Heather z Geraldem, pogrążeni w ożywionej rozmowie, j
*
;
• ...^..i.:.;:;; . ;
"_'.;,•,;;
26?
:
»**«->—
A dalej, w odpowiedniej odległości, na balach usadowiła się służba - pokojówka Agata, stangret Em, Dawlish, Joshua, Sim oraz młoda służąca Amy. Wczoraj Lucinda zajęta była przygotowaniami do przyję cia i niemożliwością było znaleźć spokojną chwilę, a tym bardziej spokojne miejsce, by się oświadczyć. Natomiast dzisiejsza wycieczka zaplanowana była od tygodnia i miała stanowić okazję do odpoczynku po całym podnieceniu i zgiełku wczorajszego wieczoru. Przyjechali dwoma powozami. Zjedli lunch na słonecznej łące pośród wiejskiej scenerii. Teraz Em zamierzała uciąć sobie poobied nią drzemkę, a Gerald i Heather pogrążeni byli we własnym świecie. Harry wstał i gestem przywołał Dawlisha, a potem od szedł z nim w stronę pobliskiej kępy drzew. Gdy byli już tak daleko, że nikt ich nie mógł usłyszeć, Dawlish zapytał: - Czy coś jest nie w porządku? Harry uśmiechnął się. - Nie, chciałem ci tylko powiedzieć, że kiedy za chwilę zabiorę panią Babbacombe na spacer, nie będzie nam po trzebna eskorta - odparł, po czym dodał, widząc, że Dawlish chce zaprotestować: - Pani Babbacombe będzie ze mną cał kiem bezpieczna. - No cóż, nie dziwię się panu - odrzekł Dawlish. - Nikt nie chce publiczności, gdy ma zamiar paść przed damą na kolana. Harry wzniósł oczy do nieba i już miał coś powiedzieć, gdy jego wierny sługa oznajmił: - Powtórzę to pozostałym. I oddalił się szybko.
""•"••^
<
^^y^'
,;JS»^*»—
Harry wrócił do Lucindy i podając jej rękę, poprosił: - Chodź, pójdziemy na spacer. Lucinda wstała, a on podał jej ramię. Ruszyli w stronę za gajnika. Spacerowali w milczeniu, dopóki nie doszli do du żego ugoru. Ugór porośnięty był trawą, wśród której rosło mnóstwo drobnych polnych kwiatów. - Jak tu pięknie - westchnęła Lucinda i uśmiechnęła się do Harry'ego. Zbliżyli się do dużego gładkiego kamienia. Lucinda usiad ła na nim z szelestem swoich błękitnych muślinowych spód nic. Miała na sobie nowy kapelusz, lecz zsunęła go z głowy. Zwisał jej teraz na plecach podtrzymywany przez wstążki, odkrywając twarz. Podniosła głowę i spojrzała Harry'emu w oczy, unosząc swoje delikatne brwi w niemym pytaniu zachęcająco. Harry odetchnął głęboko i już miał zacząć mówić, gdy oboje ujrzeli zbliżającego się pospiesznie Dawlisha. Harry omal nie zaklął. - O co znowu chodzi? - zapytał. Dawlish spojrzał na niego ze współczuciem. - Przybył posłaniec... w tej sprawie, o której mówiliśmy rano. - Teraz? - Myślałem, że lepiej będzie załatwić tę sprawę od razu, zanim pan... Harry skrzywił się. Dawlish miał rację. - Ten posłaniec chciał mówić z panem osobiście, powie dział, że takie ma rozkazy. Czeka tam, przy przełazie. Tłumiąc irytację, Harry popatrzył na Lucindę, a ona odpo wiedziała mu czułym spojrzeniem. Jeżeli poświęci pięć mi-
269
nut na dowiedzenie się, że Joliffe siedzi już za kratkami, to będzie mógł później skoncentrować się na niej - całkowicie, w pełni, bez zastrzeżeń. I bez groźby, że ktoś im przerwie. - Przy jakim przełazie? - zapytał Dawlisha. - Tamtym w płocie, niedaleko. - Nie widzieliśmy żadnego płotu. Dawlish zmarszczył brwi i rozejrzał się. - To jest gdzieś tam, na lewo. - Podrapał się w głowę. A może na prawo? - Może więc zaprowadzisz tam pana Lestera? - wtrąciła Lucinda, która zerwawszy trochę kwiatów, zaczęła pleść wia nek. Harry zmarszczył brwi. - Znajdę przełaz. Dawlish zostanie z tobą. - Nonsens! - odparła Lucinda. - Zajmie ci to dwa razy dłużej. Im wcześniej tam się znajdziesz, tym prędzej wrócisz do mnie. Mogę parę minut posiedzieć sama na słońcu. Zre sztą co może się stać w takim miejscu jak to? Harry rozejrzał się. Naokoło była otwarta przestrzeń. Nikt nie mógł podkraść się do Lucindy, a ona sama była kobietą dojrzałą i rozsądną - gdyby coś się zaczęło dziać, na pewno zaczęłaby krzyczeć. Będą blisko i ją usłyszą. - Dobrze - zgodził się - ale nie ruszaj się stąd. Harry odwrócił się i poszedł szybkim krokiem przez po le - pewność siebie tej kobiety była zaraźliwa. Podobnie jak wielu mieszkańców wsi, Dawlish potrafił trafić w każde miejsce, w którym był poprzednio, jednak nie umiał opisać drogi. Ruszył przodem i w kilka minut odnalazł płot. Poszli wzdłuż niego i doszli do małej polanki, na której był przełaz, za nim... mały tłumek. Harry zatrzymał się.
- Co, u diabła? Salter przepchnął się przez tłum, wśród którego Harry za uważył Mabberly'ego, trzech detektywów policyjnych oraz całe mnóstwo stajennych z zajazdów, stangretów, chłopców noszących latarnie, uliczników, zamiataczy, czyli „ludzi" Saltera. Salter stanął przed Harrym z ponurą miną. - Uzyskaliśmy nakaz, ale kiedy się z nim udaliśmy na miejsce, okazało się, że Joliffe i jego ludzie dali nogę. Harry zesztywniał. - Myślałem, że ich obserwujecie. - Obserwowaliśmy ich, ale ktoś musiał popełnić błąd. Dziś rano znaleźliśmy dwóch naszych ludzi ogłuszonych i ani śladu naszych wywiadowców. Harry poczuł, że robi mu się zimno. - Czy wzięli powóz? - Tak - potwierdził jeden ze stajennych. - Pomyśleliśmy, że trzeba pana ostrzec, iż należy bardzo pilnować pani Babbacombe... aż do czasu gdy ten ptaszek znajdzie się za kratkami. - O mój Boże! - Harry pobiegł tam, skąd przyszedł. Za nim popędził Dawlish i cała reszta. Harry zostawiwszy za sobą kępę drzew, wybiegł na pole. Zatrzymał się gwałtownie i rozejrzał się naokoło. Przed nim chwiało się w powiewie lekkiego wiatru morze traw. Panował pogodny spokój, łąka tonęła w upale. Słońce oświetlało znajdujący się na samym jej środku kamień. Na tym kamieniu nikt nie siedział. Harry podszedł bliżej i zobaczył, że na kamieniu leży wia nek z chabrów. Nic nie wskazywało na to, że ktoś go w po płochu porzucił.
Harry, oddychając ciężko, rozejrzał się jeszcze raz. - Lucindo! - zawołał. Jego wołanie zginęło wśród drzew. Nikt na nie nie odpo wiedział. Harry zaklął. - Mają ją! -krzyknął. - Nie mogli uciec daleko. - Salter przywołał swoich lu dzi gestem dłoni. - Chodzi o damę. Większość z was ją wi działa. Nazywa się pani Babbacombe. Zaczęli przeczesywać łąkę. Robili to szybko, sprawnie, nawołując. Harry ruszył w stronę rzeki, Dawlish nie odstę pował go na krok. Harry aż zachrypł od nawoływania. Wyobraźnia podsuwała mu najgorsze obrazy. Muszę ją znaleźć, powtarzał sobie, po prostu muszę. Pozostawiona samej sobie na tchnącej spokojem łące, Lucinda uśmiechnęła się do siebie i zaczęła splatać wianek z rosnących wokół kamienia chabrów. Była spokojna i pew na, że Harry wkrótce wróci. Chcąc ożywić swój wianek kontrastowym kolorem, sięg nęła po żółty kwiat mlecza i w tejże chwili usłyszała głos wołający ją po imieniu: - Ciociu Lucindo? Odwróciła się i w cieniu drzew dojrzała sylwetkę dżentel mena, który machał do niej ręką. Dobry Boże! - pomyślała, a czegóż on chce? Odłożyła wianek i podeszła bliżej. - Mortimer? - zapytała i weszła w cień drzew. - Co tutaj robisz?
— m m * S m
272
.yw»—--
- Czeka na ciebie, ty dziwko - powiedział ktoś ochry płym głosem. Lucinda wzdrygnęła się. Ogromna łapa chwyciła ją za ra mię. Lucinda spojrzała na jej właściciela i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. - Scrugthorpe! Co wy, u diabła, robicie?! - Porywam cię, dziwko. - Scrugthorpe zaczął ją wciągać dalej między drzewa. - No dalej, powóz czeka. - Jaki powóz? Dosyć tego! Lucinda usiłowała się wyrwać, ale Mortimer chwycił ją pod drugi łokieć. - Posłuchaj - mówił - posłuchaj mnie tylko. Właści wie nie chodzi o ciebie... chodzi tylko o to, żeby napra wić pewną krzywdę... zadośćuczynić za afront... o to chodzi. Tak naprawdę to nie pomagał Scrugthorpe'owi jej ciąg nąć, tylko czepiał się jej ręki. W jego wodnistoniebieskich oczach było błaganie o zrozumienie. Lucinda zmarszczyła brwi. - O co chodzi? Mów jaśniej! Mortimer wyjaśnił jej, jąkając się i plącząc. Lucinda usi łując go zrozumieć, zapomniała prawie o Scrugthorpie i da wała mu się prowadzić. Jej spódnice zaczepiły się o jakiś le żący na ich drodze pień. - Przeklęta zarozumiała baba! - Scrugthorpe kopnął jej spódnicę. - Poczekaj tylko, aż będziemy sami! - No i widzisz, są te pieniądze, które jestem winien Joliffe'owi... muszę mu je zwrócić... to kwestia honoru... To duża suma... Myślałem, że po śmierci stryja Charlesa... Ale okazało się, że nie...
«~~~mmmci,
273
»*••»•—«
- Odwdzięczę ci się za twój ostry język. A kiedy już się z tobą rozprawię, to zobaczysz... Lucinda starała się nie słuchać Scrugthorpe'a. Skupiła się na tym, co mówił Mortimer. Otworzyła usta ze zdumienia, gdy Mortimer ujawnił, jaki jest jego ostateczny cel i jak pla nowali go osiągnąć. - Więc widzisz - zakończył Mortimer. - Wszystko jest proste. Jeżeli zrzekniesz się opieki na moją rzecz, wszystko będzie dobrze. Rozumiesz to, prawda? Doszli właśnie nad sam brzeg rzeki, przed nimi był mały mostek dla pieszych. Lucinda szarpnęła się, wyrwała ramię z uchwytu Scrugthorpe'a i przystanęła, piorunując Mortimera wzrokiem. - Ty ośle! - powiedziała. - Czy naprawdę wierzysz, że z powodu twojej głupoty i słabości, dlatego, że jakiś oszust wystrychnął cię na dudka, ja przekażę ci fortunę mo jej pasierbicy po to, żebyś mógł temu oszustowi napchać kabzę? Jeżeli tak myślisz, to jesteś, mój panie, skończonym idiotą! - Zaraz, zaraz. - Scrugthorpe, nieco oszołomiony jej gwałtownością, potrząsnął ją za ramię. - Dosyć tego. Twarz Mortimera była blada jak ściana. - Stryj Charles był mi winien... - Nonsens! Charles nie był ci nic winien! Dostałeś od nie go więcej, niż powinieneś. A teraz, mój panie - Lucinda stuknęła go palcem w pierś - musisz wrócić do Yorkshire i uporządkować swoje sprawy. Porozmawiaj z panem Wilso nem ze Scarborough. On będzie wiedział, jak ci pomóc. Stań na własnych nogach, Mortimerze. Uwierz mi, to jedyny spo sób - powiedziała Lucinda, po czym zapytała: - A jak się ma
kucharka, pani Finnigan? Kiedy wyjeżdżałyśmy, cierpiała biedaczka na wrzody żołądka. Mortimer nic nie mówił, patrzył tylko na nią szeroko otwartymi oczami. - Dosyć, kobieto! - krzyknął Scrugthorpe, na którego twarzy pokazały się czerwone plamy. Chwycił Lucindę za ramiona i przyciągnął do siebie. Lucinda z okrzykiem przerażenia schyliła głowę, unikając do tknięcia jego mięsistych warg. Scrugthorpe stęknął i chwycił ją mocniej za ramię. Lucinda szarpała się, usiłując doprowa dzić do tego, żeby stracił równowagę. Spojrzawszy w dół, zobaczyła jego stopy odziane w miękkie skórzane buty. Pod niosła kolano i uderzyła go nim w pachwinę. Scrugthor pe'owi zabrakło tchu, a ona z całej siły nastąpiła mu na łuk lewej stopy. - Aaa! Ty dziwko! - ryknął z bólu. Lucinda uderzyła go głową w podbródek. Scrugthorpe za wył. Jedną ręką chwycił się za stopę, a drugą za podbródek. Lucinda była wolna. Już miała uciec, gdy chwycił ją Morti mer. Rozwścieczona zaczęła bić go po rękach i twarzy i wy zwoliła się stosunkowo łatwo. Pchnęła go mocno, tak że wpadł w krzaki, po czym, zebrawszy spódnice, pobiegła na most. W pogoń za nią, klnąc na czym świat stoi, rzucił się, kuśtykając, Scrugthorpe. Lucinda obejrzała się i przyspieszyła kroku. Spojrzała przed siebie i zobaczyła, że na most z drugiej strony wchodzi jakiś dżentelmen w stroju do konnej jazdy. Dziękując Bogu za to, że zsyła jej pomoc, zawołała: - Proszę pana!
Ku jej zdumieniu dżentelmen zatrzymał się, stanął w roz kroku, zagradzając jej wyjście z mostu. Lucinda zwolniła. Zatrzymała się na środku mostu. Mężczyzna trzymał w dłoni pistolet. Był to jeden z tych pistoletów, którymi dżentelmeni po sługują się podczas pojedynków, miał długą lufę, a jego oku cia błyszczały w słońcu. Pod nogami Lucindy spokojnie szemrała rzeka, a z oddali słychać było jakieś nawołujące ją głosy, jednak były one zbyt słabe, by wyrwać ją z sieci, w której się znalazła. Przeszedł ją zimny dreszcz. Pistolet powoli przesunął się do góry, jego lufa znalazła się na wysokości piersi Lucindy. Z wyschniętymi ze strachu ustami, z bijącym sercem Lu cinda spojrzała w twarz mężczyźnie. Była to twarz nierucho ma, bez wyrazu. Lucinda zauważyła ruch jego palców i zło wieszczy szczęk odwodzonego kurka. O sto jardów stamtąd Harry wybiegł spośród drzew na nadrzeczną ścieżkę. Zdyszany rozejrzał się naokoło. Gdy je go spojrzenie padło na most, zamarł w bezruchu. Serce waliło mu jak młotem, gdy zdał sobie sprawę, że oto jego przyszłość, jego życie, jego miłość stoi twarzą w twarz ze śmiercią. Salter wraz z częścią swoich ludzi znaj dował się na przeciwległym brzegu. Zbliżali się szybko, jed nak nie było szansy na to, by dopadli Joliffe'a na czas. Harry zobaczył, jak Joliffe wprawnym ruchem unosi broń. - Lucindo! - wyrwał mu się z piersi pełen rozpaczy i wściekłości krzyk. Lucinda, trzymając rękę na poręczy mostu, odwróciła się 1 zobaczyła Harry'ego na pobliskim brzegu. Tam, przy Har-
_ - ^ S k
276
»•»—~
rym, będzie bezpieczna. Barierka, o którą się opierała, była zwykłą belką wspartą na szczebelkach. Pod nią znajdowała się pusta, otwarta przestrzeń. Lucinda położyła obie ręce na barierce i przeskoczyła przez nią. Wpadła do wody w momencie, gdy rozległ się strzał. Harry, klnąc, ruszył biegiem wzdłuż rzeki. Czy ona umie pływać? - zastanawiał się. Dobiegł do mostu i usiadł na tra wie, żeby zdjąć długie buty. Ściągał właśnie jeden z nich, gdy Lucinda wypłynęła na powierzchnię. Odgarnęła włosy z oczu, rozejrzała się i zobaczyła go. Pomachała mu ręką, a potem spokojnie, tak jakby robiła to codziennie, popłynęła w stronę brzegu. Harry patrzył na to szeroko otwartymi oczami. Miotany potężnymi uczuciami, od wściekłości po wielką radość, stał na brzegu i czekał, aż Lucinda dopłynie. Dawlisha zgubił gdzieś w zagajniku, a ludzie Saltera, wi dząc, że czeka na Lucindę, nie zbliżyli się, tylko pozostawili ich samych. Do niego zaś docierało, że na obu brzegach rzeki coś się dzieje, jednak nie zwracał na to uwagi. Później do wiedział się, że Mabberly wyróżnił się tym, że powalił Mortimera Babbacombe'a, a Dawlish z wielką przyjemnością i zręcznością ogłuszył nikczemnego Scrugthorpe'a. Dobrnąwszy do płytkiego miejsca, Lucinda obejrzała się na most. Widząc, ku swemu zadowoleniu, że z jej napastni kami robiony jest porządek, sięgnęła do tyłu po ociekający wodą kapelusz. Trzymając go za mokre wstążki, jęknęła: - Kompletnie zniszczony! A potem, spojrzawszy w dół, dodała: - Tak jak moja suknia! Harry'emu tego już było za wiele. Ta przeklęta kobieta,
WC277 z ledwością uszedłszy z życiem, biadała nad losem kapelu sza. Podszedł bliżej i stanął nad nią. Wciąż niepocieszona po stracie nakrycia głowy, Lucinda wskazała je gestem. - Nic się już z nim nie da zrobić - powiedziała. Harry klepnął ja po mokrym pośladku - wystarczająco mocno, by poczuć pieczenie w dłoni. Lucinda aż podskoczyła i krzyknęła: - O! - Następnym razem, kiedy ci każę nie ruszać się z miej sca, zastosujesz się do tego, co mówię! Rozumiesz?! Do bry Boże! Twoja suknia! - zawołał i natychmiast zdjął surdut. Lucinda prychnęła. - Właśnie to miałam na myśli. Z miną osoby urażonej przyjęła surdut, którym on okrył jej ramiona, pozwoliła mu nawet zapiąć guziki. - Chodź, zawiozę cię natychmiast do domu. - Harry wziął ją za łokieć i pomógł jej wejść na brzeg. - Jesteś prze moczona. Nie wolno ci się przeziębić. Lucinda obejrzała się. - Tam był Mortimer. - Wiem. Harry pociągnął ją między drzewa. - Wiesz? - zdziwiła się Lucinda. - Nabił sobie do głowy, że Charles pozbawił go należnego spadku, że... Harry pozwolił jej mówić, prowadząc ją przez zagajnik. To, że słyszy jej głos, dodawało mu sił. Z pewnym zdziwie niem Harry stwierdził, że wyszła z całego tego przeżycia bez szwanku. To on był nerwowo wyczerpany, i
——«aKf
278
' 'saw***—
Harry otworzył drzwi powozu, w ich stronę spieszyli Dawlish i Joshua. - Zostawimy wiadomość dla Em i Heather, Mabberly wszystko wyjaśni. - Pan Mabberly? - Lucinda była zaskoczona. - Czy on jest tutaj? Harry przeklął w duchu swój długi język. - Tak - powiedział. - A teraz wsiadaj. Nie czekając, aż to zrobi, podniósł ją i posadził na siedze niu. Joshua siadał właśnie na koźle. Harry zwrócił się do Dawlisha: - Wracaj i wyjaśnij wszystko mojej ciotce i pannie Babbacombe. Zapewnij je, że pani Babbacombe jest cała i zdro wa, tylko przemoczona. Zawiozę ją do Hallows House. Bę dziemy tam na nie czekali. Dawlish kiwnął głową. - Pozostałymi rzeczami już się zajęto. Tym razem kiwnął głową Harry. Wsiadł do powozu, a gdy ten, po zamknięciu drzwiczek przez Dawlisha, ruszył, opadł na siedzenie i zamknął oczy. Po minucie otworzył je i meto dycznie pozamykał wszystkie żaluzje. Słońce przenikało jed nak przez cienką skórę, wypełniając wnętrze złocistym bla skiem. - Ach... Zanim Lucinda zdążyła coś powiedzieć, Harry usiadł, wy ciągnął rękę i pociągnął ją na swoje kolana. Lucinda otworzyła usta, by zaprotestować, lecz on zamk nął je pocałunkiem - namiętnym, zaborczym. Oddała mu po całunek z równym zapałem, pragnąc wziąć wszystko, co jej ofiarowywali
——«MK
."279
- Jeżeli kiedykowiek w przyszłości zrobisz coś podobne go, bądź pewna, że przez następny tydzień będziesz musiała jeść w pozycji stojącej. Lucinda wciąż patrząc na niego, dotknęła ręką swojego pośladka. - To jeszcze boli - poskarżyła się. Harry uśmiechnął się. - Może powinienem pocałować? Lucinda otworzyła szeroko oczy, Wyglądała na zaintrygo waną. Harry zmieszał się nieco. - No dobrze, zostawmy to lepiej na później. Lucinda popatrzyła pytająco, a potem wzruszyła ramiona mi i przytuliła się. - Przecież to nie moja wina, że mnie zaatakowali. A poza tym, kim byli wszyscy ci ludzie? - Mniejsza z tym. Jest coś, co chcę powiedzieć. I powiem to tylko raz. - Spojrzał jej w oczy. - Słuchasz mnie? Lucinda wstrzymała oddech. Czując, że serce jej zamiera, potwierdziła kiwnięciem głowy. - Kocham cię. Twarz Lucindy rozjaśniła się. Pochyliła się ku niemu z rozchylonymi wargami. Harry powstrzymał ją ruchem ręki. - Nie, poczekaj. Jeszcze nie skończyłem. - Skrzywił się lekko. - Takie słowa w ustach człowieka mojego pokroju muszą być mało przekonujące. Wiesz, że wypowiadałem je przedtem... wiele razy, ale wtedy nie mówiłem prawdy. Za nim ty się pojawiłaś, nie miałem pojęcia, co te słowa znaczą. Ale teraz to wiem. Jednak nie mogłem mieć nadziei, że dla ciebie będą przekonujące, ponieważ nie były takie dla mnie
samego. Więc udowodniłem ci, że potrafię kochać... zawio złem cię do swojego ojca, pokazałem rodowe gniazdo. Przerwał i patrząc z uśmiechem w oczy Lucindzie, dodał: A co do tych sześciorga dzieci, to żartowałem. Wystarczy mi czworo. Lucinda, oszołomiona szczęściem, otworzyła szeroko oczy. - Tylko czworo? Doprawdy, jestem rozczarowana. Harry poruszył się. - Może zaczniemy od czworga, dobrze? Bo nie chcę cię rozczarować. Na policzku Lucindy pojawił się dołeczek. Harry zmarszczył brwi. - O czym to ja mówiłem? Aha, o dowodach mojego od dania. Towarzyszyłem ci do Londynu i zabierałem na prze jażdżki po parku. Zabiegałem o twoje względy na wszelkie sposoby. Narażałem się na ataki swatek i matron. Wszystko dla ciebie. - To dlatego to wszystko robiłeś? Żeby mnie przekonać, iż mnie kochasz? Harry uśmiechnął się. - A dla czegóż by innego? Pochylił się i zdjął jej buty, a potem podniósł jej spódnice i zaczął jej zsuwać podwiązki. Lucinda uśmiechnęła się. - I tańczyłeś ze mną te wszystkie walce. Pamiętasz? - Jak mógłbym zapomnieć? - odparł Harry, zsuwając jej pończochy. - Nie mogę sobie wyobrazić bardziej oczywistej publicznej deklaracji. Lucinda roześmiała się, poruszając zmarzniętymi palcami stóp.
Harry wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy. - A więc, pani Lucindo Babbacombe, czy po wszystkich tych wysiłkach wierzy mi pani, że panią kocham? Lucinda uśmiechała się, błyszczały jej oczy. Podniosła obie ręce i ujęła w dłonie jego twarz. - Głuptasie, chciałam tylko, żebyś to powiedział. Po tych słowach dotknęła lekko wargami jego ust. Gdy się cofnęła, Harry prychnął niedowierzająco. - I uwierzyłabyś mi? Nawet po tym faux pas, które po pełniłem tego wieczoru, kiedy mnie uwiodłaś? Lucinda uśmiechała się łagodnie. - O tak. - Na jej policzku ponownie pojawił się dołeczek. - Nawet wtedy. Harry postanowił, że tyle wystarczy. - Zgadzasz się za mnie wyjść bez dalszych zachodów? Lucinda kiwnęła głową - raz, zdecydowanie. - Dzięki Bogu. - Harry objął ją ramionami. - Bierzemy ślub za dwa dni w Lester Hall. Wszystko jest już przygoto wane. Mam w kieszeni zezwolenie na ślub. - Popatrzył na mokre plamy na surducie, w który była otulona. - Mam na dzieję, że nie zamokło. Rozpiął guziki i zdjął z niej surdut. Lucinda ze śmiechem przyciągnęła jego głowę i pocało wała go prosto w usta. Po chwili Harry cofnął się. - Jesteś bardzo mokra. Musimy zdjąć z ciebie te rzeczy. Popatrzyła na niego uwodzicielsko, a potem posłusznie odwróciła się, żeby mógł ją rozsznurować. Harry zdjął z niej suknię i rzucił ją na podłogę karety. Została w koszuli, przemoczonej i prawie przezroczystej.
Z rumieńcem na twarzy obserwowała spod rzęs, jak Harry delikatnie i niespiesznie ją od niej uwalnia. Harry, rozbierając Lucindę, czuł, że zalewają fala ciepła, słyszał, że oddycha płytko. Gdy była już całkiem naga, za drżała, lecz on wiedział, że nie drży z zimna. Pochylił się i pocałował sińce, które na jej ramionach pozostawiły dłonie Scrugthorpe'a. Lucinda przypomniała sobie pewną rozmo wę. Roześmiała się cicho na to wspomnienie. - Wiesz - wyjaśniła, widząc pytające spojrzenie - Em powiedziała pewnego razu, że powinnam sprawić, byś padł na kolana. - Ach tak. Mądra kobieta z tej mojej ciotki. - Delikatnie posadził ją tak, że siedziała teraz okrakiem na jego udach. - Zapomniała jednak, że uwodzicielowi może być trudno zmienić swoją naturę. - Harry? - powiedziała pytająco. - Mhm? - Harry... jesteśmy w powozie - usiłowała protestować. Roześmiał się cicho. - To jest najzupełniej możliwe, zapewniam cię. Kołysa nie zwiększa przyjemność... zobaczysz.' - Tak, ale... - Nagle jej oczy otworzyły się szeroko. Po chwili upojenia przymknęła powieki. - Harry? - wyszeptała cicho. Nastąpiła długa cisza, wśród której słychać było tylko od dechy, a potem Lucinda westchnęła głęboko. - Och, Harry! Godzinę później, gdy powóz wjeżdżał powoli na ulice Mayfair, Harry spojrzał na kobietę siedzącą mu na kolanach.
Owinięta była jego płaszczem, sucha i rozgrzana - jej ubra nie leżało na podłodze powozu, tworząc mokrą kupkę. A je go surdut i spodnie były w okropnym stanie. Dawlish będzie miał z nimi mnóstwo roboty. Harry jednak nie przejmował się tym. Miał bowiem wszystko, czego najbardziej w życiu pragnął.