Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety. Przekład z języka rosyjskiego Jerzy Czech
noPasaran Wolne Książki 2011
. . . . — Kiedy po raz pierwszy kobiety pojawiły się w wojsku? — Kobiety walczyły już w czwartym wieku przed naszą erą, w wojskach ateńskim i spartańskim. Później uczestniczyły w wyprawach Aleksandra Macedońskiego. Rosyjski historyk Nikołaj Karamzin pisał o naszych przodkach: „Niekiedy Słowianki chodziły na wojnę, towarzysząc swoim mężom i ojcom; nie bały się śmierci: podczas oblężenia Konstantynopola w 626 roku Grecy znaleźli sporo kobiet wśród zabitych Słowian. Matka wychowywała na wojowników wszystkie swoje dzieci". — A w czasach nowożytnych? — Po raz pierwszy w Anglii; w latach 1560-1650 zaczęto tworzyć szpitale, obsługiwane przez żołnierki. — Jak to wyglądało w wieku dwudziestym? — Początek stulecia... Podczas pierwszej wojny światowej w Anglii powoływano kobiety do sił powietrznych, sformowano także kobiecy korpus pomocniczy oraz legion transportu samochodowego, w sumie 100 tysięcy osób. Także w Rosji, w Niemczech i we Francji wiele kobiet zaczęło obsługiwać szpitale wojskowe i pociągi sanitarne. A już udział kobiet w drugiej wojnie światowej był fenomenem. Wiele armii powołało je do wszystkich rodzajów wojsk: 5
w brytyjskiej służyło ich 225 tysięcy, w amerykańskiej 450-500 tysięcy, w niemieckiej — 500 tysięcy... W Armii Radzieckiej walczyło około miliona kobiet. Opanowały wszystkie specjalności wojskowe, również te najbardziej „męskie". Powstał nawet problem językowy: słowa „czołgista", „piechur", „fizylier" w rodzaju żeńskim do tej pory nie istniały, ponieważ kobiety jeszcze nigdy nie robiły takich rzeczy. Kobiece słowa rodziły się tam, na wojnie... Fragment rozmowy z historykiem
Człowiek jest większy niż wojna (z dziennika książki)
Milionami zgładzeni za bezcen Torowali korytarz w pomroce...* Osip Mandelsztam
1978-1985
Piszę książkę o wojnie... Piszę ją właśnie ja, która nie lubiłam czytać książek o wojnie, chociaż w czasach dzieciństwa i wczesnej młodości takie książki były ulubioną lekturą moich rówieśników. Czy to dziwne? Byliśmy przecież dziećmi Zwycięstwa. Dziećmi zwycięzców. Co przede wszystkim zapamiętałam ze spraw dotyczących wojny? Swój dziecięcy smutek wśród niezrozumiałych, groźnych słów. O wojnie mówiono wszędzie: w szkole, w domu, na weselach i chrzcinach, w święta i na stypach. Rozmawiały o niej nawet dzieci w gronie rówieśników. Chłopiec z sąsiedztwa spytał mnie kiedyś: „A co ci ludzie robią pod ziemią? Po wojnie jest ich tam więcej niż na ziemi". My też chcieliśmy poznać sekret wojny. Wtedy właśnie zaczęłam myśleć o śmierci... I nigdy już myśleć o niej nie przestałam; stała się największą tajemnicą mojego życia. Wszystko dla nas miało początek w tamtym strasznym, tajemniczym świecie. Z naszej rodziny dziadek Ukrainiec, ojciec mamy, zginął na wojnie i pochowany jest gdzieś na * Przeł. Adam Pomorski (wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumacza). 7
Węgrzech; babcia Białorusinka, mama ojca, zmarła na tyfus, walcząc w partyzantce, a dwóch jej synów przepadło bez wieści w pierwszych miesiącach wojny. Z trzech wrócił z wojska jeden — mój ojciec. Tak było u wszystkich. W każdym domu. Musiało się myśleć o śmierci. Wszędzie chodziły cienie... Wiejscy chłopcy długo jeszcze bawili się w „Niemców" i „Rosjan': Krzyczeli po niemiecku: „Hende hoch „Curik", „Hitler kaput!': Nie znaliśmy świata bez wojny, świat wojny był jedynym znanym nam światem, a ludzie wojny — jedynymi znanymi nam ludźmi. Nawet teraz nie znam innego świata i innych ludzi. A czy kiedykolwiek byli tacy?
Wieś mojego dzieciństwa była po wojnie wsią kobiecą. Babską. Męskich głosów nie pamiętam. I tak już zostało: o wojnie opowiadają u mnie baby. Płaczą. I śpiewają tak, jakby płakały. W bibliotece szkolnej połowa książek dotyczyła wojny. To samo w wiejskiej i w centrum rejonowym, dokąd ojciec często jeździł pożyczać książki. Teraz chyba wiem, dlaczego tak było. To przecież nieprzypadkowe — ciągle tylko walczyliśmy albo szykowali się do wojny. No i wspominaliśmy swoje walki. Nigdy pewnie nie żyliśmy i nie umiemy żyć inaczej. Nawet sobie nie wyobrażamy, że można żyć inaczej; będziemy się musieli tego kiedyś długo uczyć. W szkole uczono nas kochać śmierć. Pisaliśmy wypracowania o tym, jak chcielibyśmy umrzeć za... Marzyliśmy... Ale głosy na ulicy wołały o czymś innym, były bardziej kuszące. Długo byłam człowiekiem książkowym — rzeczywistość przerażała mnie i zarazem pociągała. Nieznajomość życia sprawiła, że nie odczuwałam strachu. Teraz myślę: gdybym patrzyła na życie z większym realizmem, czyż ośmieliłabym się skoczyć w taką otchłań? Co było tego powodem — niewiedza? Czy też poczucie, że to właściwa droga? Przecież takie poczucie to... 8
Szukałam długo... Jakimi słowami można przekazać to, co słyszę? Szukałam gatunku, który by odpowiadał temu, jak widzę świat; temu, jak zbudowane jest moje oko, moje ucho. Kiedyś wpadła mi w rękę książka Ja ze spalonej wsi Alesia Adamowicza, Janki Bryl i Władimira Kolesnika. Takiego wstrząsu doznałam tylko raz, czytając Dostojewskiego. A tutaj — niezwykła forma: powieść pozbierana z głosów samego życia. Z tego, co usłyszałam w dzieciństwie, z tego, co dzisiaj rozlega się na ulicy, w domu, w kawiarni, w trolejbusie. Tak! Krąg się zamknął. Znalazłam to, czego szukałam. Przeczułam. Aleś Adamowicz został moim nauczycielem.
Przez dwa lata nie tyle spotykałam się i nagrywałam, ile rozmyślałam. Czytałam... O czym będzie moja książka? No, o wojnie, jeszcze jedna... Po co? Było już wiele wojen — małe i duże, znane i nieznane. A jeszcze więcej o nich napisano. Tyle że... Pisali mężczyźni i o mężczyznach — to było od razu jasne. Wszystko, co wiemy o wojnie, powiedział nam „męski głos". Wszyscy tkwimy w niewoli „męskich" wyobrażeń i „męskich" doznań wojennych. „Męskich" słów. Kobiety milczą. Przecież nikt poza mną nie wypytywał mojej babci. Ani mamy. Milczą nawet te, które były na wojnie. Jeśli nagle zaczynają mówić, to opowiadają nie o swojej wojnie, ale o cudzej. Innej. Dostosowują się do męskiego szablonu. Co najwyżej w domu albo kiedy rozpłaczą się w gronie frontowych przyjaciółek, wspominają taką wojnę, jakiej w ogóle nie znam (podczas dziennikarskich wypraw nieraz byłam tego świadkiem). I tak jak w dzieciństwie, jestem wstrząśnięta. Z tych opowieści wyziera upiorny uśmiech tajemnicy... Kiedy mówią kobiety, nie ma albo prawie nie ma tego, o czym zwykle czytamy i słuchamy: jak jedni ludzie po bohatersku zabijali innych i zwyciężyli. Albo przegrali. Jaki mieli sprzęt, jakich generałów. Kobiety opowiadają inaczej i o czym innym. „Kobieca" wojna ma swoje własne barwy, 9
zapachy, własne oświetlenie i przestrzeń uczuć. Własne słowa. Nie ma tam bohaterów i niesamowitych wyczynów, są po prostu ludzie, zajęci swoimi ludzkimi-nieludzkimi sprawami. I cierpią tam nie tylko ludzie, ale także ziemia, ptaki, drzewa. Wszyscy, którzy żyją razem z nami na tym świecie. Cierpią bez słów, a to jest jeszcze straszniejsze... Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie: „Dlaczego tak jest?". Dlaczego kobiety wywalczyły i obroniły swoje własne miejsce w świecie, dawniej wyłącznie męskim, a nie potrafiły obronić własnej historii? Swoich własnych słów i uczuć? Nie uwierzyły samym sobie. Przed nami ukryty jest cały świat. Ich wojna pozostała nieznana... Chciałabym napisać historię tej wojny. Historię kobiecą. * * *
Od pierwszych notatek... Zdziwienie: w wojsku te kobiety były sanitariuszkami, strzelcami wyborowymi, saperami, kaemistkami, dowodziły obsługą dział przeciwlotniczych, a teraz to księgowe, przewodniczki wycieczek, nauczycielki... Niezgodność ról — tam i tutaj. Opowiadają jakby nie o sobie, ale o jakichś obcych dziewczynach. Dzisiaj samym sobie się dziwią. I na moich oczach historia się „uczłowiecza", zaczyna przypominać zwyczajne życie. Pojawia się inne oświetlenie. Niektóre potrafią niesamowicie opowiadać, w ich życiu są takie rzeczy, które mogłyby rywalizować z najlepszymi stronicami klasyki. Oby człowiek umiał tak wyraźnie zobaczyć siebie z góry i z dołu — z nieba i z ziemi. Przebył drogę w górę i potem w dół — od anioła do bestii. Wspomnienia nie są namiętnym, czy też beznamiętnym przekazem rzeczywistości, która zniknęła, ale powtórnymi narodzinami przeszłości; czas zaczyna wówczas biec z powrotem. Są przede wszystkim twórczością. Opowiadając, ludzie tworzą, piszą swoje życie. Czasem piszą „na nowo" albo coś „dopisują': Tutaj trzeba uważać. Mieć się
10
na baczności. Ale też każdy fałsz stopniowo sam się unicestwia, nie wytrzymuje sąsiedztwa obnażonej prawdy. W takim środowisku ten wirus nie przeżyje. Za wysoka temperatura! Zdążyłam już zauważyć, że szczersze są zazwyczaj kobiety proste — pielęgniarki, kucharki, praczki... One, jakby to powiedzieć, wyciągają słowa z siebie, a nie z przeczytanych gazet i książek. Nie z cudzych spraw; wyłącznie ze swoich własnych cierpień i przeżyć. Dziwna rzecz — język i uczucia ludzi wykształconych często w większym stopniu ulegają obróbce czasu. Zapisane są jego szyfrem. Zarażone cudzą wiedzą. Ogólnym duchem. Często trzeba długo krążyć, chodzić ogródkami, żeby usłyszeć o „kobiecej", a nie o „męskiej" wojnie: jak się cofali, jak atakowali, na jakim odcinku... Tu nie wystarczy jedno spotkanie, potrzeba wielu seansów. Tak jak sumiennemu portreciście. Długo siedzę w nieznajomym domu albo mieszkaniu, niekiedy cały dzień. Pijemy herbatę, przymierzamy niedawno kupione bluzki, rozmawiamy o fryzurach i przepisach kulinarnych. Oglądamy razem zdjęcia wnuków. No i wtedy... W końcu, nigdy nie wiadomo kiedy i dlaczego, nadchodzi długo oczekiwana chwila, gdy człowiek oddala się od kanonu — gipsowego czy żelbetowego, jak nasze pomniki — i wraca do siebie. Wchodzi w siebie. Zaczyna wspominać nie wojnę, ale swoją młodość. Kawałek własnego życia... Trzeba uchwycić tę chwilę. Nie wolno jej przegapić! Tyle że często po długim dniu, wypełnionym słowami i faktami, pozostaje w pamięci tylko jedno zdanie (za to jakie!): „Poszłam na wojnę taka mała, że przez ten czas trochę urosłam': To właśnie wpisuję do notatnika, chociaż mam nagrane dziesiątki metrów taśmy. Cztery czy pięć kaset... Co mi pomaga? Pomaga to, że przyzwyczajeni jesteśmy do życia we wspólnocie. Gromadzcy z nas ludzie, wszystko przeżywamy wspólnie — i szczęście, i łzy. Umiemy cierpieć i opowiadać o cierpieniu. Cierpienie usprawiedliwia nasze trudne i nieudane życie. Ból jest dla nas sztuką. Muszę przyznać, że kobiety śmiało wyruszają w tę drogę... 11
Jak mnie przyjmują? Nazywają mnie „dziewczynką", „dziecinką", „córeczką': Pewnie gdybym była z ich pokolenia, traktowałyby mnie inaczej — spokojnie i na równi ze sobą. Bez radości i zdziwienia, które daje spotkanie starości i młodości. To bardzo ważny szczegół, że wtedy były młode, a wspominają, kiedy są stare. Wspominają po życiu, po czterdziestu latach. Ostrożnie odsłaniają mi swój świat, oszczędnie: „Żałuję, że tam byłam... Że to widziałam... Po wojnie wyszłam za mąż. Ukryłam się za mężem. Sama się za nim schowałam. Mama też prosiła: «Nic nie mów! Nie przyznawaj się». Spełniłam obowiązek wobec Ojczyzny, ale jest mi smutno. Smutno, że tam byłam. Że o tym wiem... A ty jesteś jeszcze dziewczynką. Ciebie mi żal...". Często widzę, jak siedzą i wsłuchują się w siebie. W dźwięki swojej duszy. Porównują je ze słowami. Po wielu latach człowiek rozumie, że życie minęło, a teraz trzeba się z tym pogodzić i przygotować do odejścia. To jest przykre, nikt nie ma ochoty zniknąć tak zwyczajnie. Byle jak. W biegu. I kiedy człowiek ogląda się do tyłu, nabiera chęci, żeby nie tylko opowiedzieć o swoim życiu, ale także rozwikłać jego tajemnicę. Samemu sobie wyjaśnić, jaki był sens tego, co mu się zdarzyło. Obrzuca wszystko trochę pożegnalnym i smutnym spojrzeniem... Prawie z tamtego świata... Nie ma już co oszukiwać siebie ani innych. Już rozumie, że niczego w sobie nie może zrozumieć bez myśli o śmierci. Jej tajemnica góruje nad wszystkim. Wojna jest przeżyciem zbyt intymnym. I tak samo nieskończonym, jak ludzkie życie. Pewna kobieta (lotniczka) nie chciała się ze mną spotkać. Wyjaśniła przez telefon: „Nie mogę... Nie chcę wspominać. Byłam na wojnie trzy lata. Trzy lata nie czułam się kobietą. Moje ciało zamarło. Nie miałam menstruacji, prawie żadnych kobiecych pragnień. A byłam ładna... Kiedy mój przyszły mąż mi się oświadczył, to było już w Berlinie, przed Reichstagiem, 12
powiedział: «Wojna się skończyła. My żyjemy. Mieliśmy szczęście. Wyjdź za mnie». Chciało mi się wtedy płakać. Krzyczeć. Uderzyć go! Jak to - wyjść za niego? Teraz? Wśród tego wszystkiego — za mąż? W otoczeniu czarnej sadzy i czarnych cegieł... Popatrz lepiej na mnie... Popatrz, jaka jestem! Najpierw zrób ze mnie kobietę: przynieś kwiaty, zalecaj się do mnie, mów piękne słowa. Ja tak tego pragnę! Tak na to czekam! Omal go nie uderzyłam... Chciałam uderzyć... Miał opalony, czerwony policzek. No i widzę wtedy, że wszystko zrozumiał; łzy mu spływają po tym policzku. Po jeszcze świeżych bliznach... A ja sama nie wierzę temu, co mówię: «Dobrze, wyjdę za ciebie». Ale opowiadać nie potrafię. Nie mam siły... Trzeba by to wszystko jeszcze raz przeżywać...". Zrozumiałam ją. Ale to też jest strona, a raczej pół strony z książki, którą piszę. Teksty, teksty. Wszędzie teksty. W mieszkaniach i wiejskich domach, na ulicy, w pociągu... Słucham. Powoli zamieniam się w jedno wielkie ucho, cały czas zwrócone ku drugiemu człowiekowi. „Czytam" głos... *
*
*
Człowiek jest większy niż wojna... Zapamiętuje się właśnie te chwile, w których jest większy. Kieruje nim wtedy coś, co jest silniejsze niż historia. Muszę podejść do tego szerzej — pisać prawdę o życiu i śmierci w ogóle, a nie tylko prawdę o wojnie. Zadać pytanie Dostojewskiego: „Ile człowieka jest w człowieku i jak obronić w sobie tego człowieka?". Zło jest bez wątpienia kuszące. Bardziej urozmaicone niż dobro. Bardziej atrakcyjne. Coraz głębiej zanurzam się w nieskończony świat wojny, cała reszta lekko zbladła, stała się zwyklejsza niż zazwyczaj. Ogromny i drapieżny świat. Rozumiem teraz samotność człowieka, który wrócił stamtąd. Jak z innej planety albo z tamtego świata. Ma wiedzę, której nie mają inni, a zdobyć ją można tylko tam, w pobliżu śmierci. 13
Kiedy usiłuje coś przekazać słowami, ma poczucie zupełnej katastrofy. Traci mowę. Chciałby opowiedzieć, pozostali chcieliby go zrozumieć, ale i on, i oni są bezsilni. Moje rozmówczynie zawsze są w innej przestrzeni niż ja, z którą się dzielą. Otacza je niewidzialny świat. Przynajmniej trzy osoby uczestniczą w rozmowie: ten, który teraz opowiada, ten, który był tamtym człowiekiem wówczas, w chwili zdarzenia, oraz ja. Mnie zależy przede wszystkim na wydobyciu prawdy tamtych lat. Tamtych dni. Prawdy, niezafałszowanej przez uczucia. Na pewno od razu po wojnie człowiek opowiedziałby jedną wojnę, po dziesięcioleciach inną, bo do swoich wspomnień dokłada już całe swoje życie. Całego siebie. To, jak żył przez te lata, to, co czytał, co widział, tych, których spotkał. Wreszcie to, czy jest szczęśliwy, czy nie. Czy rozmawiamy sami, czy też jest z nami ktoś jeszcze. Ważne kto. Rodzina, przyjaciele... ale jacy? Ci z wojny to jedno, wszyscy pozostali to co innego. Dokumenty to żywe istoty, zmieniają się i wahają razem z nami, bez końca można w nich coś wyszukiwać. Ciągle coś nowego i niezbędnego właśnie teraz. W tej chwili. Szukamy w książkach (w nich najczęściej) tego, co znajome — małe i ludzkie; to w rzeczywistości jest dla nas najbliższe i najciekawsze. No bo czego najbardziej chciałabym się dowiedzieć na przykład z życia starożytnych Greków... Z historii Sparty... Chciałabym przeczytać, jak i o czym rozmawiano wówczas w domu. Jak ludzie szli na wojnę. Jakie słowa mówili ostatniego dnia i ostatniej nocy przed rozstaniem do tych, których kochali. Jak odprowadzano wojowników. Jak czekano na ich powrót z wojny... Nie bohaterów i wodzów, ale zwykłych młodzieńców...
Historia — poprzez opowieść jej nieznaczącego świadka i uczestnika. Niewidocznego. Tak, to mnie interesuje, to chciałabym uczynić literaturą. Ale opowiadający są nie tylko świadkami, tymi akurat najmniej; przede wszystkim są aktorami i twórcami. Nie można całkiem zbliżyć się do rzeczywistości, stanąć z nią twarzą w twarz. Oddzielają nas od niej nasze 14
uczucia. Rozumiem, że mam do czynienia z wersjami. Każdy ma swoją wersję, a z nich, z ich mnogości i styczności, rodzi się obraz czasu i ludzi, którzy w nim żyli. Nie chciałabym jednak, żeby o mojej książce powiedziano: jej bohaterowie są realni, i tylko tyle. Że to historia. Wyłącznie historia. Piszę nie o wojnie, ale o człowieku na wojnie. Piszę historię nie wojny, ale uczuć. Jestem historykiem duszy. Z jednej strony badam konkretnego człowieka, żyjącego w konkretnym czasie i uczestniczącego w konkretnych wydarzeniach, a z drugiej strony muszę dostrzec w nim człowieka wiecznego. Drżenie wieczności. To, co tkwi w człowieku zawsze. Mówią mi: wspomnienia nie są ani historią, ani literaturą. Że to po prostu życie, brudne i nieoczyszczone ręką artysty. Surowy materiał mówiony. W każdym dniu jest go pełno. Wszędzie poniewierają się te cegły. Same cegły to przecież jeszcze nie świątynia! Ale dla mnie wszystko wygląda inaczej... Właśnie tam, w ciepłym ludzkim głosie, w żywym odbiciu przeszłości kryje się pierwotna radość życia i odsłania jego nieunikniony tragizm. Jego chaos i jego pasja. Jedyność i nieosiągalność. Tam nie są one jeszcze poddane żadnej obróbce. To oryginały. Buduję świątynie z naszych uczuć... Z naszych pragnień i rozczarowań. Z naszych marzeń. * * *
Jeszcze raz o tym samym... Mniej ciekawi mnie to, co się dzieje, od tego, co się dzieje z uczuciami. Powiedzmy inaczej —od duszy wydarzenia. Dla mnie uczucia są rzeczywistością. A historia? Historia jest na ulicy... W tłumie... Wierzę, że w każdym z nas tkwi fragment historii. U jednego pół strony, u innego parę stron. Razem piszemy księgę czasu. Każdy wykrzykuje swoją prawdę. Trzeba tylko to wszystko usłyszeć, trzeba się w tym wszystkim rozpłynąć i tym wszystkim się stać. Pozostając zarazem sobą. Nie zniknąć.
15
Od rana dzwoni telefon: „Nie znamy się... Przyjechałam z Krymu, dzwonię z dworca kolejowego. Czy do pani jest daleko? Chcę opowiedzieć pani swoją własną wojnę...". Tak?! A ja z moją dziewczynką chciałam pojechać do parku. Pokręcić się na karuzeli. Jak wyjaśnić sześcioletniemu człowieczkowi, czym się zajmuję? Niedawno mnie spytała: „Co to jest wojna ?" Jak jej odpowiedzieć... Chcę wypuścić ją w świat z życzliwym sercem i uczę, że nie wolno zrywać kwiatka, jeśli nie jest jej potrzebny. Szkoda bożej krówki, nie należy jej zabijać ani odrywać skrzydełek ważce. No i jak tu wytłumaczyć dziecku, co to jest wojna? Jak wyjaśnić śmierć? Odpowiedzieć na pytanie: „Dlaczego tam się zabija?': Zabito jednego z moich dziadków. I jeszcze jedenaścioro naszych dalszych krewnych, wśród nich dwie małe dziewczynki, nie zachowały się nawet ich zdjęcia. Wszystko spłonęło — domy i ludzie. Pozostały tylko imiona. Po wojnie rodzice jakoś mi to wytłumaczyli, a ja już swojemu dziecku nie potrafię wyjaśnić. Znaleźć słów. W żaden sposób nie chce zrozumieć, gdzie się podziali ci ludzie, szczególnie dziwi ją zniknięcie dwóch małych dziewczynek. Pytanie: „A one — dlaczego? Przecież były małe. Nie strzelały...". Napisać taką książkę o wojnie, żeby niedobrze się robiło na myśl o niej, żeby sama ta myśl była wstrętna. Szalona. Żeby nawet generałom zrobiło się niedobrze... Moi przyjaciele mężczyźni (w odróżnieniu od przyjaciółek) zaskoczeni są taką „kobiecą" logiką. I znowu słyszę „męski" argument: „Nie byłaś na wojnie". Ale może to właśnie dobrze: nie znam pasji nienawiści, mam normalne spojrzenie. „Niewojenne" spojrzenie. W optyce jest pojęcie „światłosiły" — zdolności obiektywu do lepszego czy gorszego utrwalania uchwyconego obrazu. Kobieca pamięć o wojnie jest zatem najbardziej „światłosilna", jeśli chodzi o natężenie uczuć, o ból. Powiedziałabym wręcz, i6
że „kobieca" wojna jest straszliwsza niż „męska". Mężczyźni chowają się za historią, za faktami, wojna pociąga ich jako działanie i konflikt idei, interesów, a kobiety wychodzą od uczucia. Umieją widzieć to, co dla mężczyzn jest zakryte. To inny świat. Z zapachem, z barwą, ze szczegółowym światem istnienia: „Dali nam plecaki, poszyłyśmy sobie z nich spódnice"; „Na komisji jednymi drzwiami weszłam w sukience, a drugimi wyszłam w spodniach i bluzie"; „Ścięli mi warkocz, tylko na czubku głowy trochę zostawili..."; „Niemcy rozstrzelali wieś i pojechali... Przyszliśmy na to miejsce: udeptany żółty piasek, a na wierzchu — jeden dziecięcy bucik...". Nieraz mnie ostrzegano (szczególnie pisarze mężczyźni): „Kobiety będą zmyślać, opowiadać niestworzone rzeczy". Ale czy da się zmyślić coś takiego? Od kogo to można odpisać? Jeśli można, to tylko od życia, tylko ono ma taką wyobraźnię. O czymkolwiek mówią kobiety, stale obecna jest u nich jedna myśl: wojna to przede wszystkim morderstwo, a poza tym — ciężka praca. No i także zwyczajne życie: śpiewały, zakochiwały się, kręciły papiloty... A sednem zawsze jest to, że tak ciężko umierać i tak nie chce się umierać. A jeszcze ciężej — zabijać, i tego jeszcze bardziej się nie chce, bo kobieta daje życie. Przynosi w darze. Długo nosi je w sobie, donasza. Zrozumiałam, że kobietom trudniej przychodzi zabijanie... *
*
*
Mężczyźni... Niechętnie wpuszczają kobiety do swojego świata, na swoje terytorium... W mińskiej fabryce traktorów szukałam kobiety, która była strzelcem wyborowym. I to znakomitym. Pisano o niej we frontowych gazetach. Numer telefonu domowego dostałam w Moskwie od jej przyjaciółek, ale stary. Nazwisko też miałam panieńskie. Poszłam do fabryki, gdzie pracowała, do działu kadr, i usłyszałam od mężczyzn (dyrektora i szefa działu
17
kadr): „A mało to jest mężczyzn? Po co słuchać tych babskich historii?... Tych fantazji...". Odwiedziłam pewne małżeństwo... Oboje, mąż i żona, brali udział w wojnie. Spotkali się na wojnie i od razu pobrali: „Wesele było w okopie. Tuż przed walką. A białą sukienkę uszyłam sobie z niemieckiego spadochronu': On był kaemistą, ona łączniczką. Ledwie przyszłam, mężczyzna od razu wysłał żonę do kuchni: „Zrób nam coś do jedzenia': Już się woda zaczęła gotować, już kanapki gotowe, kobieta siada z nami, a mąż od razu do niej: „A gdzie truskawki? Płody z naszej działki?': Dopiero na moją wyraźną prośbę ustąpił niechętnie miejsca żonie, przykazując jej: „Mów, jak cię uczyłem. Bez lamentów i tych wszystkich kobiecych głupstw: chciałam ładnie wyglądać, płakałam, kiedy mi ścięli warkocz': Potem przyznała mi się szeptem: „Całą noc siedział ze mną nad tomem Historii Wielkiej Wojny Narodowej. Bał się o mnie. Teraz też boi się, że niepotrzebnie coś sobie przypomnę. Że opowiem nie tak, jak trzeba': Tak było wiele razy, w niejednym domu. Owszem, dużo płaczą. Nawet krzyczą. Po moim wyjściu biorą tabletki na serce. Wzywają pogotowie. Ale tak czy owak proszą: „Przyjdź do mnie. Koniecznie przyjdź. Myśmy tak długo milczały. Czterdzieści lat...". Rozumiem, że nie można opracować płaczu i krzyku, bo wtedy najważniejsze byłyby nie płacz i nie krzyk, tylko opracowanie. Zamiast życia wyjdzie literatura. Taki jest materiał, taka temperatura tego materiału. Nieustannie wykracza poza skalę. Człowiek najbardziej jest widoczny, najbardziej odsłania się na wojnie, i może jeszcze w miłości. Odsłania aż do głębi, do podskórnych warstw. W obliczu śmierci bledną wszystkie idee i ukazuje się nieosiągalna wieczność, na co te kobiety nie są gotowe. Chociaż to im się wydarzyło i one to przeżyły. Kilka razy odsyłały mi po przeczytaniu tekst z uwagą: „Nie pisz o drobiazgach... Pisz o naszym wielkim Zwycięstwie...". A „drobiazgi" to jest akurat to, co dla mnie jest najważniejsze — ciepło
i niepowstrzymany bieg życia: kępka włosów zamiast warkocza, kotły z gorącą kaszą i zupą, których nie ma komu jeść, bo ze stu żołnierzy po walce zostało siedmiu. Albo to, jak po wojnie chodziły na targ i nie mogły patrzeć na czerwone stragany z mięsem... Nawet na czerwony kreton... „Oj, kochana, nie znajdziesz w moim domu nic czerwonego, choć już minęło czterdzieści lat. Od wojny nienawidzę czerwonego koloru!" *
Wsłuchuję się w ból... Ból jako dowód minionego życia. Innych dowodów nie ma, innym nie dowierzam. Słowa niejeden raz odciągały nas od prawdy, tuszowały ją. Myślę o cierpieniu jako o najwyższej formie informacji, mającej bezpośredni związek z tajemnicą. Tajemnicą życia. Cała literatura rosyjska o tym mówi. O cierpieniu jest w niej więcej niż o miłości. I one częściej mi o tym opowiadają... *
Jakie są — rosyjskie czy radzieckie? Wszystkie były radzieckie —i Rosjanki, i Białorusinki, i Ukrainki, i Tadżyjki... Bo jednak istniał człowiek radziecki. Takich ludzi, jak sądzę, już więcej nie będzie; oni sami już to rozumieją. Nawet my, ich dzieci, jesteśmy inni. A co dopiero mówić o wnukach... Ale kocham ich. Zachwycam się nimi. Mieli Stalina i GUŁAG, ale mieli także Zwycięstwo. I to też wiedzą. Dostałam niedawno list: „Moja córka bardzo mnie kocha, jestem dla niej bohaterką; jeśli przeczyta pani książkę, będzie bardzo rozczarowana. Brud, wszy, lejąca się w nieskończoność krew — wszystko to prawda. Nie przeczę. Ale czyż wspomnienia o tym mogą zrodzić jakieś szlachetne uczucia? Wychować do wielkiego czynu...". Jeszcze raz przekonałam się, jak niedoskonałym narzędziem jest nasza pamięć. Jest nie tylko samowolna i kapryśna, ale
19
jeszcze przywiązana do czasu jak pies łańcuchowy. Są zakochane w tym, co im się wydarzyło, bo to nie tylko wojna, ale także ich młodość. *
*
*
Słucham ich, kiedy mówią... Słucham, kiedy nie mówią... Wszystko u nich jest tekstem — i słowa, i milczenie: — To nie do druku, to dla ciebie... Te starsze... siedziały w pociągu zamyślone... Smutne. Pamiętam, jak w nocy, kiedy wszyscy spali, jeden major zaczął rozmawiać ze mną o Stalinie. Dużo wypił, więc nabrał śmiałości: przyznał, że jego ojciec już od dziesięciu lat siedzi w obozie, bez prawa do korespondencji. Nie wiadomo, żyje czy nie. Ten major wypowiedział straszne słowa: „Chcę bronić ojczyzny, ale nie chcę bronić tego zdrajcy rewolucji — Stalina". Nigdy nie słyszałam takich słów. Przestraszyłam się... Na szczęście, major rano zniknął. Na pewno wysiadł. Tylko żebyś się nie wygadała. Powiem ci w tajemnicy... Przyjaźniłam się z Oksaną, która była z Ukrainy. Od niej po raz pierwszy usłyszałam o strasznym głodzie na Ukrainie. O Hołodomorze. W ich wsi umarła połowa ludzi. Umarli wszyscy jej młodsi bracia, tato i mama, a ona uratowała się dzięki temu, że w nocy kradła koński nawóz w stajni kołchozowej i jadła. Nikt nie był w stanie go jeść, a ona mogła: „Ciepłego nie da się wziąć do ust, ale zimny można. Lepiej zamarznięty, pachnie sianem". Mówiłam: „Oksana, towarzysz Stalin walczy... Niszczy szkodników, ale jest ich wielu". A ona mi na to: „Nie. Głupia jesteś. Mój tato był nauczycielem historii, mówił mi: «Kiedyś towarzysz Stalin odpowie za swoje zbrodnie»...". Chciałam iść do komisarza... Wszystko opowiedzieć. Bo może Oksana jest wrogiem? Szpiegiem? Po dwóch dniach zginęła w walce. Nie został nikt z jej krewnych, nie było kogo zawiadomić o śmierci...
20
Ten temat poruszają ostrożnie i rzadko. Zawsze są zakłopotane. Aż do teraz paraliżuje je nie tylko stalinowska hipnoza i strach, ale i własna poprzednia wiara. Jej niewygasły do końca płomień. Jeśli zadaję pytania wprost, odpowiadają: „Może nasze wnuki poznają całą prawdę". A kiedy same zaczną mówić? Za dziesięć, dwadzieścia lat? Najpierw musiałyby przestać kochać wiele spraw ze swojego życia. *
*
*
Rękopis od dawna leży na biurku... Już dwa lata dostaję odmowy z wydawnictw. Milczą czasopisma. W odmowach wyrok zawsze ten sam — wojna jest zbyt straszliwa. Dużo przerażających rzeczy. Naturalizmu. Nie ma wiodącej i kierowniczej roli partii komunistycznej... Jednym słowem, niewłaściwa wojna... Jaka więc jest ta właściwa? Z generałami i mądrym generalissimusem? Bez krwi i wszy? Z bohaterami i wielkimi czynami? A ja pamiętam z dzieciństwa: idziemy z babcią wzdłuż wielkiego pola, a ona opowiada: „Po wojnie na tym polu długo nic się nie rodziło. Niemcy się cofali... Doszło do bitwy, dwa dni się Zabici leżeli jeden przy drugim, jak podkłady na torach. Niemcy i nasi. Po deszczu wszyscy mieli zapłakane twarze. Cała wieś grzebała ich przez miesiąc...". Jak mam zapomnieć o tym polu? Po prostu zapisuję... Zbieram, śledzę ducha ludzkiego tam, gdzie cierpienie małego człowieka tworzy z niego człowieka wielkiego. Nie jest dla mnie pozbawionym mowy, znikającym bez śladu proletariatem historii, słyszę jego duszę, rozumiem jej język. Poniżony, rozdeptany, skrzywdzony — przechodząc przez stalinowskie obozy, mimo wszystko zwyciężył. Dokonał cudu. Nikt nie odbierze mu tego Zwycięstwa...
21
Po siedemnastu latach Lata 2002-2004
Czytam swój stary dziennik... Staram się przypomnieć sobie człowieka, jakim byłam, kiedy pisałam książkę. Tamtego człowieka już nie ma i nie ma nawet kraju, w którym wtedy żyliśmy. A to jego broniono i w jego imię umierano od czterdziestego pierwszego do czterdziestego piątego roku. Za oknem już wszystko jest inne: nowe tysiąclecie, nowe wojny, nowe idee, nowa broń i zupełnie niespodziewanie odmieniony człowiek rosyjski (a ściśle mówiąc rosyjsko-radziecki). Zaczęła się pierestrojka Gorbaczowa... Moją książkę nagle wydano, miała niesamowity nakład — dwa miliony egzemplarzy. To był czas, kiedy działo się wiele wstrząsających rzeczy, znowu dokądś zawzięcie się rzuciliśmy. Znowu — w przyszłość. Nie wiedzieliśmy jeszcze (albo zapomnieliśmy), że rewolucja to zawsze iluzja, zwłaszcza w naszej historii. Po walce przychodzą maruderzy. Ale to będzie potem, a wtedy zaczęłam każdego dnia dostawać dziesiątki listów, moje teczki pęczniały. Ludzie zapragnęli mówić... Dopowiedzieć... Wygadać się... Zrobili się bardziej swobodni, bardziej otwarci. Nie miałam wątpliwości, że skazana zostałam na niekończące się uzupełnianie swoich książek. Nie pisanie na nowo, ale dopisywanie. Postawi się kropkę, a ona zaraz zmienia się w wielokropek. *
*
*
Myślę, że na pewno dzisiaj zadawałabym inne pytania i usłyszałabym inne odpowiedzi. I napisałabym inną książkę, nie całkiem inną, ale mimo wszystko inną. Dokumenty (z którymi mam do czynienia) — te żywe świadectwa — nie zastygają jak zimna glina. Nie zamierają. Poruszają się razem z nami. O co bym wypytywała teraz? Co chciałabym dodać? Bardzo by mnie interesował... Szukam odpowiedniego słowa...
22
Człowiek biologiczny, a nie tylko człowiek czasu i idei. Starałabym się zajrzeć głębiej w ludzką naturę, w ciemność, w podświadomość. Napisałabym o odwiedzinach u kobiety, która była w partyzantce... Tęga, ale jeszcze ładna; opowiedziała mi, jak ich grupa (ona starsza i dwóch wyrostków) poszła na zwiad i przypadkowo wzięła do niewoli czterech Niemców. Długo z nimi błądzili po lesie. Czwartego dnia wieczorem zostali okrążeni. Było jasne, że z jeńcami już się nie przebiją, nie uciekną, więc od razu podjęli decyzję — trzeba tamtych zabić. Wyrostki tego zrobić nie potrafią: już trzy dni chodzą razem, a jeśli człowiek trzy dni z kimś przebywa, nawet z obcym, to się do niego przyzwyczai, zbliży. Już wiadomo, jak tamten je, śpi, jakie ma oczy, ręce. Nie, na wyrostków nie można było liczyć. To wiedziała. No więc spadło to na nią. Kobieta mówiła o tym, jak ich zabijała. Musiała oszukiwać i jednych, i drugich. Z jednym Niemcem poszła rzekomo po wodę i strzeliła z tyłu. W kark. Innemu kazała nieść chrust... Wstrząsnęło mną, jak to spokojnie opowiadała. Te, które były na wojnie, wspominają, że na to, by cywil zmienił się w żołnierza, wystarczają trzy dni. Dlaczego tylko trzy? Może to także mit? Najprawdopodobniej. Człowiek jest tam o wiele bardziej nieznaną i niezrozumiałą istotą. W każdym liście czytałam: „Nie wszystko pani opowiedziałam, bo wtedy były inne czasy. Przywykliśmy milczeć o wielu rzeczach..."; „Nie ze wszystkiego pani się zwierzyłam. Jeszcze niedawno wstyd było o tym mówić..."; „Znam diagnozę lekarzy, jest straszna, to wyrok... Chcę opowiedzieć całą prawdę...". A niedawno przyszedł taki list: „Nam, starym, trudno żyć... Ale cierpimy nie z powodu małych, poniżających emerytur. Najbardziej boli to, że zostaliśmy wygnani z wielkiej przeszłości w nieznośnie małą teraźniejszość. Już nikt nas nie zaprasza na spotkania w szkołach, w muzeach, już nie jesteśmy 23
potrzebni. Nie ma nas już, a jeszcze żyjemy. To straszne — przeżyć swój czas...". Kocham je tak samo jak przedtem. Nie cierpię ich czasu, ale je same — kocham. Wszystko może się stać literaturą... Najbardziej zaintrygował mnie w moich archiwach notes, gdzie zapisywałam epizody wykreślone przez cenzurę. A także swoje rozmowy z cenzorem. Tam też znalazłam strony, które sama wyrzuciłam. Moja autocenzura, mój własny zakaz. I moje wyjaśnienie, dlaczego wyrzuciłam. Z jednego i z drugiego wiele rzeczy już odtworzyłam w książce, ale tych kilka stron chcę dać osobno — one już też są dokumentem. Moja droga... Z tego, co wykreśliła cenzura „Budzę się nocą... I jakby ktoś, no... płakał w pobliżu... Jestem na wojnie... Cofamy się... Za Smoleńskiem jakaś kobieta przynosi mi swoją sukienkę; mam czas, żeby się przebrać. Idę sama. Sama wśród mężczyzn... Byłam w spodniach, a teraz idę w letniej sukience. Nagle zaczęły się u mnie te sprawy... Kobiece... Wcześniej się zaczęło, pewnie na skutek przeżyć. Wstrząsu, poczucia krzywdy. Gdzie tu można coś znaleźć? Spaliśmy w krzakach, w rowach, w lesie na pniach. Było nas tyle, że w lesie brakowało miejsca. Szliśmy zagubieni, oszukani, nikomu już nie wierzyliśmy... Gdzie nasze lotnictwo, gdzie nasze czołgi? To, co lata, pełza, dudni — wszystko było niemieckie. Tak dostałam się do niewoli... A poprzedniego dnia zostałam ranna w obie nogi... Leżałam i sikałam pod siebie... Nie wiem, jak znalazłam siły, żeby w nocy się odczołgać. I doczołgać do partyzantów...
Szkoda mi tych, którzy przeczytają tę książkę, i tych, którzy jej nie przeczytają..." „Miałam dyżur w nocy... Weszłam do namiotu ciężko rannych. Leży kapitan... Lekarze uprzedzili mnie przed dyżurem, że w nocy umrze, nie dociągnie do rana, a ja go pytam: «No jak tam? Jak ci pomóc?». Nigdy tego nie zapomnę... W pewnej chwili uśmiechnął się, miał taki pogodny uśmiech na umęczonej twarzy: «Rozepnij fartuch... Pokaż piersi... Dawno nie widziałem żony...». Zawstydziłam się, coś tam mu odpowiedziałam. Wyszłam i po godzinie wróciłam. Leży martwy. I ten uśmiech na jego twarzy..."
„Pod Kerczem... W nocy płynęliśmy barką pod ostrzałem. Zapaliła się część dziobowa... I od ognia... Ogień ogarnął pokład... Wybuchła amunicja... Potężny wybuch! Wybuch miał taką siłę, że barka przechyliła się na prawą burtę i zaczęła tonąć. A brzeg już niedaleko, wiedzieliśmy, że musi być tuż-tuż, więc żołnierze rzucili się do wody. Na brzegu zaczęły stukać moździerze... Krzyki, jęki, przekleństwa... Dobrze pływałam, chciałam uratować choćby jednego... Choćby jednego rannego... To przecież woda, a nie ziemia — człowiek ginie od razu. Woda... Słyszę, że obok ktoś to wynurza się, to znowu znika pod wodą. Na powierzchnię — i pod wodę. Wybrałam odpowiednią chwilę, złapałam go... Był zimny, śliski. Myślałam, że to ranny, a ubranie zerwał z niego wybuch. Sama też byłam goła... Zostałam w bieliźnie... A tu ciemno choć oko wykol. Dookoła: «Eeech! Ojej!». I przekleństwa... Dopłynęłam jakoś z nim do brzegu... Akurat wtedy w niebo wystrzeliła rakieta, a ja zobaczyłam, że dźwigałam na sobie wielką ranną rybę. Olbrzymią, wielkości człowieka. Bieługę... Ryba umierała... Upadłam koło niej i zaczęłam tak niesamowicie kląć. Zapłakałam z żalu... I dlatego, że wszyscy cierpią..."
25
„Wychodziliśmy z okrążenia... Gdziekolwiek pójdziemy — wszędzie Niemcy. Postanawiamy: rano próbujemy się przedrzeć. Zginiemy i tak, lepiej więc zginąć z honorem. W walce. Były u nas trzy dziewczyny. Przychodziły nocą do każdego, kto mógł... Nie wszyscy oczywiście byli zdolni. Nerwy, sama pani rozumie. Tak to jest. Każdy szykował się na śmierć... Rankiem przedarli się tylko pojedynczy żołnierze... Niewielu... No, może siedmiu, a było nas pięćdziesięciu. Niemcy skosili ich ogniem cekaemów... Wspominam tamte dziewczyny z wdzięcznością. Rano żadnej nie znalazłem wśród żywych. Nie spotkałem ich nigdy...” Z rozmowy z cenzorem: — Kto pójdzie walczyć po przeczytaniu takiej książki? Poniża pani kobietę prymitywnym naturalizmem. Kobietę bohaterkę. Pani ją dyskredytuje. Robi pani z niej zwyczajną kobietę. Samicę. A one są dla nas święte. — Nasz heroizm jest sterylny, nie chce liczyć się ani z fizjologią, ani z biologią. Taki nie budzi zaufania. A przecież nie tylko duch był wystawiony na próbę, ale i ciało. Sfera materialna. — Skąd u pani takie myśli? To obce myśli. Naigrawa się pani z tych, którzy leżą we wspólnych mogiłach. Naczytała się pani Remarque'a... Remarkizm u nas nie przejdzie. Kobieta radziecka nie jest zwierzęciem... * * *
„Ktoś nas wydał... Niemcy dowiedzieli się, gdzie jest miejsce postoju partyzantów. Otoczyli las ze wszystkich stron i zablokowali drogi do niego. Chowaliśmy się w dzikich gąszczach, ratowały nas bagna, na które ścigający się nie zapuszczali. Trzęsawisko wciągało i sprzęt, i ludzi. Całymi dniami, tygodniami nawet staliśmy po szyję w wodzie. Była z nami radiotelegrafistka, która niedawno urodziła. Dziecko głodne, chce piersi... Ale 26
matka sama jest głodna, mleka nie ma, dziecko płacze. Niemcy są tuż obok... Z psami... Jak psy usłyszą, to zginiemy wszyscy. Cała grupa, trzydzieści osób... Rozumie pani? Zapada decyzja. Nikt nie mnie przekazać rozkazu dowódcy, ale matka sama się domyśliła. Zanurza zawiniątko z dzieckiem w wodzie i długo trzyma... Dziecko już nie krzyczy. Nic nie słychać... A my nie możemy podnieść wzroku. Ani na matkę, ani na siebie nawzajem..." „Kiedy braliśmy jeńców, przyprowadzaliśmy do oddziału... Nie rozstrzeliwaliśmy ich, to za lekka śmierć, zakłuwaliśmy jak świnie, wyciorami, krajaliśmy ich na kawałki. Chodziłam, żeby na to popatrzeć... Czekałam! Długo czekałam na chwilę, kiedy z bólu zaczną pękać oczy... Źrenice... Co pani o tym może wiedzieć?! Oni moją mamę i siostrzyczki spalili na stosie pośrodku wsi..." „Nie zapamiętałam z wojny ani kotów, ani psów, pamiętam szczury. Wielkie... Z żółtoniebieskimi oczami... Było ich nieprzebrane mnóstwo. Kiedy jakoś wydobrzałam po tym, jak byłam ranna, ze szpitala skierowano mnie z powrotem do oddziału. Stacjonowaliśmy w okopach pod Stalingradem. Dowódca rozkazał: «Zaprowadźcie ją do panieńskiej ziemianki». Weszłam do ziemianki i po pierwsze zdziwiło mnie to, że nie ma tam żadnych rzeczy. Puste posłania z gałęzi świerkowych i tyle. Nie uprzedzili mnie... Zostawiłam w ziemiance plecak i wyszłam, a kiedy pół godziny później wróciłam, plecaka już nie zastałam. Nawet śladu po nim nie było, nawet grzebienia i ołówka. Okazało się, że szczury wszystko zaraz zjadły... A rano pokazali mi poogryzane ręce u ciężko rannych... Na najstraszniejszych nawet filmach nie widziałam, jak szczury uciekają z miasta przed ostrzałem artyleryjskim. Nie 27
w Stalingradzie... To już było pod Wiaźmą... Rano po mieście biegały stada szczurów, uciekały na pola. Czuły śmierć. Były ich tysiące... Czarne, szare... Ludzie w przerażeniu oglądali to złowieszcze widowisko i przyciskali się do ścian domów. I dokładnie w tej chwili, kiedy szczury znikły nam z oczu, zaczął się ostrzał. Nadlatywały samoloty. Zamiast domów i piwnic zostawał kamienny pył..." „Pod Stalingradem było tylu zabitych, że konie już ich się nie bały. Bo zwykle się boją. Koń nigdy nie nadepnie na martwego człowieka. Swoich zabitych pochowaliśmy, ale Niemcy poniewierali się wszędzie. Zamarznięci... Oblodzeni... Jestem kierowcą, woziłam jaszcze, słyszałam, jak pod kołami trzeszczały ich czaszki... Kości... Byłam wtedy szczęśliwa..." Z rozmowy z cenzorem: — Tak, Zwycięstwo osiągnęliśmy z trudem, ale pani powinna szukać heroicznych przykładów. Są ich setki, a pani pokazuje brud wojny. Brudną bieliznę. U pani nasze Zwycięstwo jest straszne... Do czego pani zmierza? — Do prawdy. — Pani myśli, że prawdą jest to, co w życiu. To, co na ulicy. Pod nogami. Prawda dla pani jest niska. Ziemska. Nie, prawdą jest to, o czym marzymy. To, kim chcemy być! *
*
*
„Atakujemy... pierwsze osiedla niemieckie... Jesteśmy młodzi. Silni. Cztery lata bez kobiet. W piwnicach jest wino. Zakąska. Łapaliśmy niemieckie dziewczęta i... Dziesięciu gwałciło jedną... Kobiet brakowało, bo ludzie uciekali przed Armią Radziecką, to braliśmy i całkiem młodziutkie. Dwunasto-, trzynastoletnie... Dziewczynki... Jeśli płakała, tośmy bili, czymś zatykali jej usta. Ją bolało, a nas to śmieszyło. Teraz 28
nie rozumiem, jak mogłem... Chłopak z kulturalnej rodziny... Ale to byłem ja... Jedno, czegośmy się wtedy bali, to tego, żeby nasze dziewczyny się o tym nie dowiedziały. Nasze pielęgniarki. Przed nimi było nam wstyd..." „Zostaliśmy okrążeni... Tułaliśmy się po lasach, po bagnach. Jedliśmy liście, korę z drzew. Jakieś korzonki. Było nas pięciu, jeden zupełny chłopaczek, dopiero co powołany do wojska. W nocy sąsiad do mnie szepcze: — Chłopczyk ledwie zipie, umrze tak czy owak. Rozumiesz, o czym mówię... — O czym? — Ludzkie mięso da się jeść. Jeden zek mi opowiadał... Uciekali z łagru na Syberii. Specjalnie wzięli ze sobą chłopaka... Tak się uratowali... Nie miałem siły, żeby go uderzyć. Nazajutrz spotkaliśmy partyzantów... "
„Partyzanci za dnia przyjechali konno do wsi. Wyprowadzili z domu starostę i jego syna. Siekli ich po głowie żelaznymi prętami, dopóki tamci nie upadli. Dobili ich już leżących. Siedziałam przy oknie... Wszystko widziałam... Wśród partyzantów był mój starszy brat... Potem wszedł do naszego domu i chciał mnie uściskać. «Siostrzyczko!» — zawołał, a ja zaczęłam krzyczeć: «Nie podchodź! Nie podchodź! Jesteś mordercą!». Potem odebrało mi mowę. Nie mówiłam przez miesiąc. Brat zginął... A co by było, gdyby przeżył? Gdyby wrócił do domu?..." „Rano grupa pacyfikacyjna podpaliła naszą wieś... Zapaliły się słomiane dachy. Uratowali się tylko ci, którzy uciekli do lasu. Uciekli bez niczego, z pustymi rękami, nawet chleba ze sobą nie zabrali. Ani jajek, ani słoniny. W nocy ciocia Na29
stia, nasza sąsiadka, biła swoją Juleczkę, bo ta cały czas płakała. Ciocia Nastia miała pięcioro dzieci. Juleczka, moja przyjaciółka, była najsłabsza. Zawsze chorowała... A z nią czterech braci, i wszyscy prosili jeść. Cioci Nastii wtedy się rozum pomieszał: «Uuu... Uuu...». A w nocy usłyszałam... Juleczka prosiła: «Mamusiu, nie top mnie. Ja już nie będę... Już nie będę prosiła o jedzenie, nie będę...». Rankiem już nie zobaczyłam Juleczki... Już nikt jej nie widział. Ciocia Nastia... Kiedy wróciliśmy do wsi na węgielki... Wieś spłonęła... Ciocia Nastia powiesiła się na czarnej jabłoni w swoim ogrodzie. A dzieci stały koło niej i prosiły jeść..." Z rozmowy z cenzorem: — To kłamstwo! To szkalowanie naszych żołnierzy, którzy przynieśli wolność połowie Europy. Naszych partyzantów. Naszego bohaterskiego narodu. Nie potrzebna nam pani mała historia, potrzebujemy wielkiej historii. Historii Zwycięstwa. Nikogo pani nie kocha! Pani nie kocha naszych wielkich idei. Idei Marksa i Lenina. — Zgadza się, nie kocham wielkich idei. Kocham małego człowieka... Z tego, co sama wyrzuciłam „Otoczyli nas... Był z nami politruk Łunin... Odczytał rozkaz, że radzieccy żołnierze nie poddają się wrogom. Jak powiedział towarzysz Stalin, u nas nie ma jeńców, są tylko zdrajcy. Chłopcy wyjęli pistolety... Politruk zabronił im: «Nie warto, chłopcy, jesteście młodzi». Ale sam się zastrzelił... A potem wróciliśmy. Wtedy już nacieraliśmy... Pamiętam małego chłopczyka. Wybiegł do nas skądś, spod ziemi, z piwnicy i wołał: «Zabijcie moją mamę! Zabijcie! Ona kochała 30
Niemca...». Oczy miał okrągłe ze strachu. Biegła za nim czarna staruszka. Cała ubrana na czarno. Biegła i żegnała się: «Nie słuchajcie dziecka. Ono zwariowało...»". „Wezwano mnie do szkoły... Rozmawiała ze mną nauczycielka, która wróciła z ewakuacji: — Chcę przenieść pani syna do innej klasy. Bo w mojej są najlepsi uczniowie. — Przecież mój syn ma same piątki. — To nieważne. Mieszkał pod władzą Niemców. — Tak, było nam ciężko. — Ja nie o tym mówię. Wszyscy ludzie, którzy żyli pod okupacją... są podejrzani. Pani też... — Co? Nie rozu mi em... — Nie jesteśmy pewni, czy chłopiec prawidłowo się rozwija. Jąka się... — Wiem. To ze strachu. Zbił go niemiecki oficer, który u nas kwaterował. — Widzi pani... Sama pani przyznaje. Mieszkała pani w pobliżu wroga... Wtedy wpadłam w szał. — A kto tego wroga dopuścił aż pod Moskwę? Kto zostawił tu nas i nasze dzieci?! Przez dwa dni bałam się, że nauczycielka na mnie doniesie. Ale zostawiła mojego syna w swojej klasie..." „Za dnia baliśmy się Niemców i policajów*, a w nocy — partyzantów. Ci ostatnią krówkę mi zabrali, został nam tylko kot. Partyzanci byli głodni, źli. Pognali moją krówkę, a ja — za nimi... Dziesięć kilometrów szłam. Błagałam: «Oddajcie. Trójka dzieci czeka w chałupie...». * Policaj — pogardliwe określenie obywateli radzieckich służących w pomocniczej policji na terenach okupowanych. 31
Ale gdzie szukać dobrego człowieka w czasie wojny... Swój przeciw swojemu szedł. Dzieci kułaków wróciły z zesłania. Ich rodzice zginęli. A oni służyli Niemcom. Mścili się. Jeden zastrzelił w chałupie starego nauczyciela, naszego sąsiada. Tamten kiedyś doniósł na jego ojca, że to kułak. Był zawziętym komunistą. Niemcy początkowo rozwiązali kołchozy, dali ludziom ziemię. Po Stalinie ludzie odetchnęli. Płacili czynsz jak należy... A potem Niemcy zaczęli nas palić. Nas, nasze domy. Bydło zabierali, a ludzi palili. Oj, córeczko, boję się słów. Słowa są straszne... Ratowało mnie dobro, nikomu źle nie życzyłam. Mnie wszystkich było żal..." „Doszłam z wojskiem do Berlina... Wróciłam do swojej wsi z dwoma Orderami Chwały i z medalami. Pożyłam trzy dni, a na czwarty mama budzi mnie i mówi: «Córeczko, zebrałam ci rzeczy w węzełek. Uciekaj, odejdź stąd... Masz dwie młodsze siostry, dorastają. Kto je za mąż weźmie? Wszyscy wiedzą, że byłaś cztery lata na wojnie, z mężczyznami...». Niech pani zostawi w spokoju moją duszę. Niech pani napisze tak jak inni, o moich medalach..." „Na wojnie, jak na wojnie. To nie teatr... Stanęliśmy oddziałem na polanie, takim pierścieniem. A pośrodku — Misza K. i Kola M. — nasi chłopcy. Misza był śmiałym zwiadowcą, grał na harmonii. Nikt nie śpiewał lepiej od Koli. Wyrok czytano długo: w takiej a takiej wsi zażądali dwóch butelek samogonu, a nocą... Dwie dziewczyny. A w innej wsi... Zabrali płaszcz i maszynę do szycia, którą od razu przepili u sąsiadów... Zostali skazani na śmierć... Kto ich rozstrzela? Oddział milczy... Kto? Cisza. Dowódca sam musiał wykonać wyrok..." 32
„Byłam w obsłudze cekaemu. Tylu ludzi zabiłam... Po wojnie długo bałam się rodzić. Urodziłam, kiedy już byłam spokojna. Po siedmiu latach... Ale do tej pory nikomu nie przebaczyłam. I nie przebaczę! Cieszyłam się, kiedy widziałam jeńców niemieckich. Cieszyłam się, że przedstawiają taki żałosny widok: na nogach mają same onuce zamiast butów, na głowie szmaty... Prowadzą ich przez wieś, a oni proszą: «Matka, daj kleba... Kleba...». Byłam zdumiona, że chłopi wychodzili z chałup i dawali im jeść, jeden kawałek chleba, inny kartofel. Chłopcy biegli za kolumną i rzucali kamieniami... A kobiety płakały... Wydaje mi się, że miałam dwa życia: jedno — mężczyzny, drugie — kobiety...” „Po wojnie... Po wojnie ludzkie życie nic nie było warte. Dam jeden przykład... Wracam po pracy autobusem, a tu nagle ludzie zaczynają krzyczeć: «Łapać złodzieja! Łapać złodzieja! Moja torebka!». Autobus się zatrzymuje... I od razu popychanie. Młody oficer wyprowadza chłopaczka na ulicę, kładzie jego rękę na kolanie i — bach! Łamie ją w połowie. Wskakuje z powrotem... A my jedziemy. Nikt nie ujął się za chłopcem, nie wezwał milicjanta. Lekarza też nie wezwali. A oficer miał całą pierś medali, odznaczeń bojowych... Ruszyłam do wyjścia na swoim przystanku, a oficer wyskoczył i podał mi dłoń: «Pani pozwoli...». Taki uprzejmy... Eee, to jeszcze była wojna... Wszystko to byli ludzie wojny..." „Nadeszła Armia Czerwona... Pozwolono nam rozkopać groby, tam, gdzie rozstrzeliwano naszych. Zgodnie z naszymi obyczajami trzeba było włożyć białe ubranie, białą chustkę, białą koszulę. Wszyscy ludzie szli ze wsi ubrani na biało, z białymi prześcieradłami. Z białymi haftowanymi ręcznikami. 33
Kopaliśmy... Kto co znalazł i rozpoznał, to zabierał. Jeden wiezie rękę na taczkach, inny głowę na wozie... Człowiek długo w ziemi cały nie poleży; wszyscy się pomieszali ze sobą. Z ziemią... Nie odnalazłam siostry, wydało mi się, że jeden kawałek sukienki jest jej, przynajmniej coś znajomego... Dziadek też powiedział: «Zabierzemy, będzie co chować». Ten kawałek sukienki złożyliśmy do mogiłki... O ojcu przyszło zawiadomienie: «Zaginął bez wieści...». Inni coś dostawali za tych, którzy zginęli, a mnie i mamę w radzie wiejskiej nastraszyli: «Żadna pomoc wam nie przysługuje. A może on żyje tam sobie z jakąś frau. Wróg ludu». Za Chruszczowa zaczęłam szukać ojca. Przez czterdzieści lat. Odpowiedź dostałam za Gorbaczowa: «W spisach nie figuruje». Ale odezwał się jeden z towarzyszy broni, a wtedy dowiedziałam się, że ojciec zginął jak bohater. Pod Mohilowem rzucił się z granatem pod czołg... Szkoda, że moja mama nie doczekała tej wiadomości. Umarła z piętnem żony wroga ludu. Zdrajcy. I takich jak ona było wiele. Poszłam do niej na grób z listem. I odczytałam..." „Wielu z nas wierzyło... Myśleliśmy, że po wojnie wszystko się zmieni... Że Stalin zaufa swojemu narodowi. Ale jeszcze wojna się nie skończyła, a już transporty ruszyły do Magadanu. Pociągi ze zwycięzcami... Aresztowano tych, którzy byli w niewoli, przeżyli niemieckie obozy, których Niemcy wywieźli na roboty — wszystkich, którzy widzieli Zachód. Którzy mogli opowiedzieć, jak tam ludzie żyją. Że bez komunistów. Jakie są tam domy i jakie drogi. O tym, że nigdzie nie ma kołchozów... Po Zwycięstwie wszyscy umilkli. Milczeli i bali się, jak przed wojną..."
34
„Wycofujemy się... A kto tam następny? Jestem nauczycielką historii... Za mojej pamięci podręcznik przepisywano trzykrotnie. Uczyłam z trzech różnych podręczników. Co po nas zostanie? Spytajcie nas, póki żyjemy. Nie wymyślajcie nas po śmierci. Spytajcie... Wie pani, jak trudno jest zabić człowieka? Działałam w podziemiu. Minęło pół roku, gdy dostałam zadanie: zatrudnić się jako kelnerka w kantynie oficerskiej... Byłam młoda, ładna, to mnie przyjęli. Miałam dosypać trucizny do zupy i tego samego dnia uciec do partyzantów. A już do nich przywykłam, to byli wrogowie, ale codziennie mówili mi: «Danke szen... danke szen...». Trudno jest zabić... Całe życie uczyłam historii, ale wiedziałam, że o żadnym wydarzeniu historycznym nie wiemy wszystkiego do końca. Wszystkich przeżytych uczuć. Całej prawdy...” *
*
*
„Ja także długo nie wierzyłam, że nasze Zwycięstwo ma dwa oblicza — jedno piękne, drugie straszne. Takie, w które nie ma się siły patrzeć. Miałam swoją wojnę..."
„Nie chcę wspominać...”
Stary dwupiętrowy dom na peryferiach Mińska, z tych, które pośpiesznie i, jak się wtedy wydawało, nie na długo budowano tuż po wojnie, od dawna obrósł swojskimi krzewami jaśminu. Od niego zaczęły się poszukiwania trwające siedem lat, siedem zdumiewających i męczących lat, kiedy to odkryłam dla siebie świat wojny, świat, którego sens jeszcze nie całkiem rozumiemy. Czuję ból, nienawiść, pokusy. Tkliwość i niedowierzanie... Staram się zrozumieć, czym różni się naturalna śmierć od morderstwa i gdzie przebiega granica między tym, co ludzkie, a tym, co nieludzkie. Jak człowiek pozostaje sam na sam z tą szaloną myślą, że może zabić drugiego człowieka? A nawet ma obowiązek zabić. I stwierdzę, że na wojnie poza śmiercią jest wiele innych rzeczy, jest tam wszystko, co znamy w naszym zwyczajnym życiu. Wojna to też życie. Zetknę się z niezliczoną ilością ludzkich prawd. Tajemnic. Zastanowię się nad problemami, których istnienia wcześniej się nie domyślałam. Na przykład nad tym, dlaczego nie dziwimy się złu, dlaczego w nas nie ma zdziwienia wobec zła? To będzie długa droga... Dziesiątki podróży po całym kraju, setki nagranych kaset, tysiące metrów taśmy magnetofonowej. Pięćset spotkań... Potem już przestałam liczyć, twarze zacierały się w pamięci, zostawały tylko głosy. W mojej pamięci 37
słychać chór. Olbrzymi chór, niekiedy prawie nie słychać słów, tylko płacz. Przyznaję: nie zawsze wierzyłam, że starczy mi sił, że zdołam przebyć tę drogę. Że dojdę do końca. Były chwile zwątpienia i strachu, kiedy chciałam zatrzymać się albo odejść na bok, ale już nie mogłam. Stałam się niewolnicą zła, zajrzałam w otchłań, żeby coś zrozumieć. Teraz, jak mi się zdaje, zdobyłam jakąś wiedzę, ale pytań jest jeszcze więcej, a odpowiedzi — jeszcze mniej. Ale wtedy, na samym początku drogi, jeszcze tego nie podejrzewałam... Do tego domu przywiodła mnie nieduża notatka w gazecie miejskiej, że niedawno w mińskiej fabryce maszyn drogowych „Udarnik" żegnano odchodzącą na emeryturę starszą księgową Marię Iwanowną Morozową. Jak wynikało z tejże notatki, w czasie wojny Maria Morozowa była strzelcem wyborowym, ma jedenaście odznaczeń bojowych, na koncie zaś — siedemdziesięciu pięciu zabitych. Tę jej specjalność wojskową jakoś z trudem umiałam połączyć z zawodem w czasie pokoju. Ze zwykłym gazetowym zdjęciem. Ze wszystkimi tymi oznakami zwykłości. Mała kobieta z wiankiem długiego dziewczęcego warkocza wokół głowy siedziała w wielkim fotelu, zasłaniając twarz dłońmi. — Nie, nie, nie chcę. Znowu tam wracać? Nie mogę... Do tej pory nie oglądam filmów wojennych. Wtedy byłam jeszcze dziewczątkiem. Marzyłam i rosłam, rosłam i marzyłam. I nagle — wojna. Nawet mi ciebie szkoda... Wiem, o czym mówię... Dlaczego chcesz to wiedzieć? To jest straszne... Nie obrażasz się, że tak z punktu na „ty"? Rozmawiam jak z córeczką... Potem spytała: — A dlaczego do mnie? Lepiej do mojego męża, on lubi wspominać. Wszystko pamięta: nazwiska dowódców, generałów, 38
numery oddziałów. A ja nie. Pamiętam tylko to, co mi się przydarzyło. Swoją wojnę. Małą. Dookoła mnóstwo ludzi, ale ja zawsze jestem sama, bo człowiek ze śmiercią jest zawsze sam. Pamiętam okropną samotność. Poprosiła mnie, żebym zabrała magnetofon: — Żeby opowiadać, potrzebuję twoich oczu, a to mi będzie przeszkadzało. Ale po kilku minutach o nim zapomniała... Maria Iwanowna Morozowa (Iwanuszkina) jefrejtor*, strzelec wyborowy:
To będzie zwyczajna opowieść... Opowieść zwykłej dziewczyny rosyjskiej, jakich wtedy było wiele... Tam, gdzie znajdowała się moja rodzinna wieś Diakowska, teraz jest dzielnica Moskwy — Proletarska. Kiedy wybuchła wojna, miałam niecałe osiemnaście lat. Warkocze długachne, do kolan... Nikt nie sądził, że wojna będzie trwała długo, wszyscy się spodziewali, że lada chwila się skończy. Przepędzimy wroga. Chodziłam do kołchozu, potem skończyłam kursy dla księgowych, zaczęłam pracować. Wojna ciągnęła się... Moje przyjaciółki... Dziewczęta zaczęły mówić: „Trzeba iść na wojnę". To już wisiało w powietrzu. Zapisałyśmy się wszystkie na kursy przy komendzie uzupełnień. Niektóre może dla towarzystwa, nie wiem. Uczyli nas tam strzelać z karabinu, rzucać granatem. Początkowo, przyznaję, bałam się brać karabin do ręki, to było nieprzyjemne. Nie mogłam sobie wyobrazić, że miałabym kogoś zabijać, po prostu chciałam iść na wojnę i tyle. Do naszego kółka zapisało się czterdzieści osób. Z naszej wsi — cztery dziewczyny, no, ja i moje przyjaciółki, z sąsiedniej — pięć, krótko mówiąc, z każdej wsi ktoś był. Same dziewczęta. Wszyscy mężczyźni poszli już na
* Jefrejtor — stopień wojskowy, odpowiednik starszego szeregowca.
39
wojnę, każdy, kto udźwignął karabin. Nawet nie pamiętam, czy organizowano zabawy — jeśli tak, to dziewczyna tańczyła z dziewczyną, chłopców nie było. Nasze wsie ucichły.
Wkrótce Komitet Centralny Komsomołu wezwał młodzież, żeby stanęła do obrony ojczyzny, bo Niemcy byli już pod Moskwą. Jak to — Hitler ma zdobyć Moskwę? Nie pozwolimy! Nie tylko ja... Wszystkie dziewczęta wyraziły chęć wyjazdu na front. Mój ojciec już walczył. Myślałyśmy, że tylko my będziemy takie... wyjątkowe... Przyszłyśmy do komendy, a tam — pełno dziewczyn. Aż krzyknęłam! Serce mi zaczęło bić tak mocno. A selekcja była bardzo surowa. Po pierwsze oczywiście trzeba mieć dobre zdrowie. Bałam się więc, że mnie nie wezmą, bo w dzieciństwie często chorowałam i, jak zawsze mówiła moja mama, miałam słabe kosteczki. Nawet inne dzieci mi z tego powodu dokuczały. A po drugie, jeśli w domu, oprócz tej dziewczyny, która chciała na wojnę, nie było innych dzieci, to taką też odrzucano, żeby matka nie została sama. Oj, te nasze mamusie! Oczy miały mokre chyba bez przerwy... Krzyczały na nas, prosiły... A ja miałam jeszcze dwie siostry i dwóch braci, co prawda wszyscy o wiele młodsi ode mnie, ale tak czy owak się liczyło. No i jeszcze jedno — z kołchozu wszyscy poszli, w polu nie było komu pracować, więc przewodniczący nie chciał nas puszczać. Jednym słowem, odmówiono nam. Poszłyśmy do komitetu rejonowego komsomołu, tam to samo — odmowa. Wówczas delegacja z naszego rejonu pojechała do komitetu obwodowego. Wszyscy — to był wielki zryw, serca płonęły. Znowu odesłano nas do domu. No więc uznałyśmy, że skoro jesteśmy w Moskwie, to trzeba iść do najwyższej władzy, do KC, do pierwszego sekretarza. Walczyć do końca... Kto będzie mówił, która z nas jest najśmielsza? Myślałyśmy, że będziemy tam same, tymczasem nie sposób było dostać się na korytarz, a co dopiero do „pierwszego': Młodzież z całego kraju, wielu takich, którzy uciekli z terenów okupowanych, chciało pomścić swoich bliskich, zamordowanych przez Niemców. 40
Z całego Związku Radzieckiego... Tak, tak... Początkowo byłyśmy więc trochę speszone. Wieczorem jednak docisnęłyśmy się do pierwszego sekretarza. Pytają nas: „No, ale jak chcecie iść na wojnę, skoro nie umiecie strzelać?". Wtedy my chórem odpowiadamy, że się już nauczyłyśmy... „Gdzie? Jak? A bandażować umiecie?" A nas, wie pani, w tym samym kółku przy komendzie lekarz rejonowy uczył bandażowania. Wtedy już ucichli i zaczęli na nas patrzeć trochę poważniej. No i jeszcze jeden atut miałyśmy w ręku, że nie jesteśmy same, że jest nas jeszcze czterdzieści dziewcząt, a wszystkie umieją strzelać i udzielać pierwszej pomocy. Decyzja była: „Idźcie i czekajcie. Wasza prośba zostanie załatwiona pozytywnie". Jakie byłyśmy szczęśliwe! Nie zapomnę... Tak, tak... No i dosłownie po paru dniach dostałyśmy już wezwania... Przyszłyśmy do komendy uzupełnień. Od razu nas wprowadzono jednymi drzwiami, a wyprowadzono drugimi — zaplotłam taki piękny warkocz, a wyszłam już bez niego... bez warkocza... Ostrzygli nas po żołniersku... I sukienkę zabrali. Nie zdążyłam mamie oddać ani sukienki, ani warkocza. A ona tak prosiła, żeby jej coś zostawić. Od razu ubrali nas w bluzy wojskowe, furażerki, dali worki z rzeczami i załadowali do składu towarowego — na słomę. Ale słoma była świeża, jeszcze pachniała polem. Ładowałyśmy się radośnie. Dziarsko. Z żartami. Pamiętam wiele śmiechu... Tak, tak... Dokąd jedziemy? Tegośmy nie wiedziały. Ostatecznie nie było dla nas takie ważne, kim tam będziemy. Byle tylko na front. Wszyscy walczą — to my też. Przyjechałyśmy na stację Szczełkowo, niedaleko niej była szkoła dla kobiet — strzelców wyborowych. Okazało się, że to tam nas wysłali. Do snajperów. Wszystkie się ucieszyłyśmy. To coś na serio. Będziemy strzelały. Zaczęła się nauka. Uczyłyśmy się regulaminu, służby garnizonowej, dyscypliny, maskowania na miejscu, obrony 41
chemicznej. Wszystkie dziewczyny bardzo się starały. Z zamkniętymi oczami nauczyłyśmy się składać i rozkładać „snajperkę", określać prędkość wiatru, ruch celu, odległość, kopać kryjówki, pełzać całkiem przy ziemi. Wszyściutko to już umiałyśmy. Byle tylko jak najprędzej na front... W ogień. Tak, tak... Kończąc kursy, szkolenie ogniowe i musztrę zdałam na pięć. Najtrudniejsze, pamiętam, było zrywanie się na alarm i ubieranie w ciągu pięciu minut. Brałyśmy buty o numer czy dwa za duże, żeby nie tracić czasu, szybko się ubrać. W ciągu pięciu minut trzeba się było ubrać, włożyć buty i stanąć w szeregu. Zdarzało się, że biegłyśmy w butach na bosą nogę. Jedna dziewczyna omal nie odmroziła nóg. Starszyna* zauważył to, upomniał ją, potem już nauczył nas owijać nogi onucami. Stanie nad nami i huczy: „Jak tu mam, dziewuszki, zrobić z was żołnierzy, a nie tarcze dla Fryców?". Dziewuszki, dziewuszki... Wszyscy nas lubili i cały czas się nad nami użalali. A myśmy się obrażały, że się nad nami litują. Czyż nie jesteśmy takimi samymi żołnierzami jak wszyscy? No więc w końcu jesteśmy na froncie. Pod Orszą... W 62. Dywizji Piechoty... Jej dowódca, o ile pamiętam, pułkownik Borodkin, zobaczył nas i rozzłościł się: „Jakieś dziewczynki mi tu wcisnęli. A to co — pyta — za zespół taneczny? Balet jakiś! Tu jest wojna, a nie balet! Straszna wojna...". Potem jednak zaprosił do siebie na obiad. Słyszymy, jak pyta swojego adiutanta: „Nie macie czegoś słodkiego do herbaty?". A my oczywiście obrażone: za kogo on nas ma? Myśmy tu przyjechały walczyć... A on nas przyjmuje nie jak żołnierzy, ale jak dziewczynki. Co do wieku, to istotnie, mogłyśmy być jego córkami. „Co ja z wami mam teraz zrobić, kochane? Skąd was wytrzasnęli?" — tak nas potraktował, tak nas powitał. A myśmy sobie wyobrażały, że z nas takie wojowniczki... Tak, tak... na wojnie!
Starszyna — najwyższy ze stopni podoficerskich. 42
Nazajutrz miałyśmy pokazać, jak umiemy strzelać, jak maskować się w terenie. Strzelałyśmy dobrze, lepiej nawet niż mężczyźni, których odwołano z pierwszej linii na dwudniowe kursy i którzy bardzo się dziwili, że wykonujemy ich robotę. Pewnie po raz pierwszy widzieli kobiety w roli strzelców wyborowych. Po strzelaniu — maskowanie w terenie... Pułkownik przyszedł, chodzi, ogląda polanę, potem wszedł na jeden wzgórek — nic nie widać. A wtedy wzgórek pod nim zaczyna błagać: „Oj, towarzyszu pułkowniku, już nie mogę, ciężko". Oj, co to śmiechu było! Nie mógł uwierzyć, że można się tak dobrze zamaskować. „Teraz — mówi — cofam te słowa o dziewczynkach". Ale i tak się męczył. Długo nie mógł się do nas przyzwyczaić... Wyszłyśmy pierwszy raz na „polowanie" (tak się to u strzelców wyborowych nazywało) z koleżanką Maszą Kozłową. Zamaskowałyśmy się, leżymy — ja prowadzę obserwację, Masza czeka z karabinem. Nagle Masza do mnie: — Strzelaj, strzelaj! Widzisz, Niemiec... Ja do niej: — Ja obserwuję. Ty strzelasz! — Kiedy my tu będziemy się kłócić — odpowiada Masza — Niemiec sobie pójdzie. A ja swoje: — Najpierw trzeba zestawić mapę strzelania, nanieść punkty orientacyjne: gdzie jest szopa, brzózka... — Będziesz jak w szkole się mordować z papierową robotą? Nie po to tu przyjechałam, żeby się zajmować papierami, ale strzelać! Widzę, że Masza już zaczyna być na mnie zła. — No to strzelaj, na co czekasz? No więc zwalałyśmy to jedna na drugą. A w tym czasie rzeczywiście niemiecki oficer wydawał polecenia żołnierzom. Podjechał powóz, a żołnierze z ręki do ręki przekazywali jakieś ładunki. Oficer stał przez chwilę, potem się ukrył. My się 43
kłócimy. Widzę, że już dwa razy się pokazał, i jeśli jeszcze raz przegapimy okazję, to koniec. Więcej już okazji nie będzie. Kiedy więc pojawił się po raz trzeci, a to jest jedna chwila — pokaże się i zniknie — postanowiłam, że strzelę. Podjęłam decyzję, a wtedy przeleciała mi przez głowę myśl: „To przecież człowiek, chociaż wróg, ale człowiek", i jakoś tak ręce zaczęły mi drżeć, po całym ciele przeszedł dreszcz. Jakiś lęk mnie ogarnął... Nawet teraz czasem we śnie wraca to odczucie... Po tarczach z dykty trudno strzelać do żywego człowieka. Przecież widzę go w celowniku optycznym, dobrze widzę. Tak, jakby był blisko... I w środku coś zaczyna się sprzeciwiać... Coś mi nie pozwala, nie mogę się zdecydować. Ale wzięłam się w garść, nacisnęłam spust... Zamachał rękami i upadł. Zabiłam go czy nie — tego nie wiem. Ale potem jeszcze bardziej zaczęłam drżeć, jakiś strach się pojawił: zabiłam człowieka?! Trzeba było się przyzwyczaić do samej tej myśli. Tak... Krótko mówiąc — okropność. Nie da się zapomnieć... Kiedy wróciłyśmy, zaczęłyśmy w swoim plutonie opowiadać, co mi się przytrafiło, zwołano zebranie. Szefową naszego komsomołu była Klawa Iwanowa, ta mnie przekonywała: „Nie trzeba ich żałować, trzeba ich nienawidzić". Hitlerowcy jej zabili ojca. Nieraz zaczynałyśmy śpiewać, a ona prosi: „Dziewczęta, nie wolno, jak zwyciężymy tych potworów, to będziemy mogły śpiewać". I nie od razu... Nie od razu zaczęło nam wychodzić. To nie jest kobieca sprawa — nienawidzić i zabijać. Nie nasza... Naszą sprawą było przekonywać siebie. Namawiać... Po kilku dniach Maria Iwanowna zadzwoni do mnie i zaprosi do swojej frontowej przyjaciółki, Kławdii Grigorjewnej Krochiny. Jeszcze raz usłyszę wtedy...
44
Kławdia Grigorjewna Krochina starszy sierżant*, strzelec wyborowy: Pierwszy raz jest straszny... Bardzo straszny... Leżymy obie i obserwujemy. Nagle widzę, że jeden Niemiec podnosi się w okopie. Pociągnęłam za spust, a on upadł. I wie pani, całą mną zatrzęsło; słyszałam, jak moje kości stukają. Zaczęłam płakać. Kiedy strzelałyśmy do tarcz, nie czułam nic, a tu nagle — zabiłam! Ja! Zabiłam jakiegoś nieznajomego człowieka. Nic o nim nie wiem, ale zabiłam. Potem to minęło. A minęło tak... W taki sposób... Już zaczęliśmy ofensywę, to było w pobliżu jakiejś niedużej osady. Zdaje się, że na Ukrainie. I tam, kiedyśmy szli, przy drodze stał barak, czy też dom, nie dało się już rozróżnić, bo wszystko spłonęło, zostały same zgliszcza. Spalone kamienie... Większość dziewczyn nie chciała tam iść, a mnie jakoś ciągnęło... Wśród tych zgliszcz widziałyśmy ludzkie kości, między nimi spalone gwiazdki, to spalili się nasi ranni albo jeńcy. Po tym, co zobaczyłam, już mi nie było szkoda Niemców, kiedykolwiek ich zabijałam. Jak zobaczyłam te czarne kostki... ...Z wojny wróciłam siwa. Dwadzieścia jeden lat i bielusieńka. Byłam ciężko ranna, źle słyszałam na jedno ucho. Mama mnie powitała, mówiąc: „Wierzyłam, że wrócisz. Modliłam się za ciebie w dzień i w nocy". Brat zginął na wojnie. Matka płakała: „Teraz nie ma różnicy, czy się rodzi dziewczynki, czy chłopców. Ale to zawsze mężczyzna miał obowiązek bronić Ojczyzny, a ty jesteś dziewczyną. O jedno prosiłam Boga, jeśli mieliby cię okaleczyć, to już niech lepiej zabiją. Ciągle wychodziłam * Radzieckie nazwy stopni podoficerskich zawierające słowo „sierżant" mogą być mylące dla polskiego czytelnika. Młodszy sierżant (mładszyj sierżant) jest tylko o stopień wyższy od jefrejtora (czyli naszego starszego szeregowca), następne w kolejności są: sierżant i starszy sierżant (starszy] sierżant). Odpowiadają zatem polskim stopniom: kapral, starszy kapral i plutonowy. 45
na stację. Do pociągów. Kiedyś zobaczyłam tam dziewczynę w szynelu... Miała spaloną twarz... Wzdrygnęłam się, pomyślałam, że to ty! Potem i za nią się modliłam". Tam u nas, niedaleko naszego domu, prowadzono jakieś kopalniane roboty; pochodzę z obwodu czelabińskiego. Kiedy tylko zaczynały się wybuchy, a jakoś zawsze było to w nocy, momentalnie zrywałam się z łóżka, od razu łapałam za szynel — i w nogi, czym prędzej musiałam uciekać. Mama mnie chwytała, przyciskała do siebie i mówiła: „Obudź się, obudź. Wojna się skończyła. Jesteś w domu". Świadomość mi wracała, kiedy mówiła: „Jestem twoją mamą. Mamą...". Mówiła cicho... Cicho... Głośne słowa mnie przerażały... W pokoju jest ciepło, ale Maria Iwanowna otula się ciężkim wełnianym pledem — zimno jej. Teraz opowiada ona: Szybko stałyśmy się żołnierzami... Wie pani, nie było specjalnie czasu, żeby się zastanawiać. Przeżywać swoje uczucia...
Nasi zwiadowcy wzięli do niewoli oficera niemieckiego, który bardzo się dziwił, że na podległym mu odcinku zginęło wielu żołnierzy i wszyscy od ran w głowę. Niemal w jedno i to samo miejsce. Mówił, że zwykły żołnierz nie potrafiłby tyle razy trafić w głowę. Tak dokładnie. „Pokażcie mi — mówił — tego strzelca, który zabił tylu moich ludzi. Dostawałem duże uzupełnienia i każdego dnia ubywało mi do dziesięciu żołnierzy". Dowódca pułku odpowiada: „Niestety, nie mogę pokazać, bo zginęła. To była dziewczyna, strzelec wyborowy". To była Sasza Szlachowa. Zginęła w pojedynku snajperskim. I tym, co ją zgubiło, był czerwony szalik. Bardzo go lubiła. A czerwony szalik na śniegu jest widoczny, demaskuje. Kiedy więc niemiecki oficer usłyszał, był wstrząśnięty, nie wiedział, jak zareagować. Długo milczał. Na ostatnim przesłuchaniu, zanim wysłano go do Moskwy (okazało się, że to jakaś szyszka!), nie ukrywał: „Nigdy nie zdarzyło mi się walczyć z kobietami. Wszystkie jesteście ładne... A nasza propaganda twierdzi, że w Armii Czerwonej walczą nie kobiety, ale 46
hermafrodyci...". No więc w końcu nic nie zrozumiał... Tak... Nie zapomnę tego. Chodziłyśmy parami, bo trudno wysiedzieć samotnie od przedświtu do zmroku, oczy się męczą, łzawią, rąk się nie czuje, ciało drętwieje z napięcia. Szczególnie ciężko jest na przedwiośniu i wiosną. Śnieg taje pod człowiekiem, i cały dzień leży się w wodzie. Pływa się, a niekiedy przymarza do ziemi. Wychodziłyśmy o świtaniu i wracały, kiedy już było ciemno. Dwanaście godzin albo i więcej leżałyśmy w śniegu. Właziłyśmy też na drzewo, na dach szopy albo zburzonego domu i tam się maskowałyśmy, żeby nikt nie zauważył, skąd prowadzimy obserwację. Starałyśmy się znajdować pozycje jak można najbliżej: siedemset do ośmiuset metrów, a czasem nawet pięćset metrów oddzielało nas od okopów, w których siedzieli Niemcy. Wczesnym rankiem nawet było słychać, jak rozmawiają. Jak się śmieją. Nie wiem, dlaczego się nie bałyśmy. Teraz nie mogę tego zrozumieć. Nacieraliśmy, bardzo szybko nacieraliśmy. W końcu się zmęczyliśmy, ubezpieczenie zostało daleko z tyłu, kończyły się naboje, skończyło jedzenie, nawet kuchnię rozwalił pocisk. Trzecią dobę siedzieliśmy o sucharach, języki mieliśmy zdarte tak, że nie mogliśmy nimi obracać. Moją koleżankę z pary zabili, więc poszłam na pierwszą linię z „nową". Nagle w strefie niczyjej dostrzegliśmy źrebaka. Takiego pięknego, z puszystym ogonem. Biega sobie spokojnie, jakby nic się nie działo, nie było żadnej wojny. A Niemcy, jak słyszymy, zaczęli hałasować, zobaczyli go. Nasi żołnierze też sobie pogadują: — Ucieknie. A byłaby niezła zupa... — Z automatu nie dosięgniesz na taką odległość. Zobaczyli nas: — Idą snajperki. I zaraz go... No, dalej, dziewuchy! Nawet nie zdążyłam pomyśleć, z nawyku wycelowałam i strzeliłam. Pod źrebakiem nogi się ugięły, runął na bok. 47
Wydało mi się, że cienko zarżał, a może miałam już halucynacje. Potem dopiero do mnie dotarło: po co to zrobiłam? Taki piękny, a ja go zabiłam, zabiłam na zupę! Za plecami słyszę, że ktoś pochlipuje. Oglądam się, a to „nowa". Oczy ma pełne łez. — Czego ty? — pytam. — Szkoda źrebaczka... — Ach ty, jaka delikatna! A my wszyscy od trzech dni głodujemy. Szkoda ci go, bo jeszcze nikogo nie grzebałaś. Spróbuj w ciągu dnia przejść trzydzieści kilometrów z pełnym obciążeniem, i to jeszcze o głodzie. Najpierw trzeba wypędzić Fryców, a potem będziemy przeżywać. Żałować. Potem, rozumiesz... Potem... Patrzę na żołnierzy: dopiero co mnie zachęcali, wołali. Prosili. Dopiero co... Kilka chwil wcześniej... A teraz nikt nie patrzy, jakby mnie nie widzieli, każdy odwrócił głowę i czymś się zajął. Palą papierosy, kopią doły... Ktoś coś ostrzy... A ty, kobieto, możesz sobie teraz iść, dokąd chcesz. Siadaj i płacz. Rycz! Jakbym była jakimś hyclem — kogo chcę, to zabijam, i nic mnie to nie kosztuje. A ja od dziecka lubiłam wszystkie żywe stworzenia. Kiedy chodziłam do szkoły, to zachorowała u nas krowa, więc ją zarżnęli. Płakałam dwa dni. Nie mogłam się uspokoić. A tutaj — bach! — i palnęłam do bezbronnego źrebaczka. I można powiedzieć... Zobaczyłam pierwszego źrebaka od dwóch lat... Wieczorem niosą kolację. Kucharze: „No, brawo, strzelec wyborowy! Dzisiaj mięso poszło do kotła". Postawili nam kociołki i poszli. A moje dziewczyny siedzą i jakoś nie biorą się do jedzenia. Zrozumiałam, o co chodzi, w płacz, i wybiegłam z ziemianki. Dziewczyny za mną, chórem zaczęły mnie pocieszać. Szybko pobrały swoje menażki i zabrały się do jedzenia... Tak, coś takiego się zdarzyło... Tak... Nie zapomnę... Nocą oczywiście rozmawiałyśmy. O czym? Oczywiście, o domu, każda opowiadała o swojej mamie albo czyj ojciec 48
lub bracia walczą. I o tym, kim będziemy po wojnie. Jak wyjdziemy za mąż i czy mężowie będą nas kochali. Dowódca śmiał się: „Ej, dziewuchy! Wszystkim się podobacie, ale po wojnie będą się bali z wami żenić. Rękę macie niezawodną; rzuci taka w łeb talerzem i — na miejscu!". Męża poznałam na wojnie, służyliśmy w jednym pułku. Był dwa razy ranny, kontuzjowany. Bił się od początku do końca, i potem przez całe życie był wojskowym. Nie trzeba mu tłumaczyć, co to znaczy wojna. Skąd wróciłam? Jaka wróciłam? Jeśli zaczynam mówić podniesionym tonem, to albo nie zauważy, albo nic nie powie. A ja mu wybaczam. Też się nauczyłam. Wychowaliśmy dwójkę dzieci, skończyły uczelnie. Jesteśmy ze sobą szczęśliwi... Co jeszcze pani powiem... No, zostałam zdemobilizowana, przyjechałam do Moskwy. A z Moskwy do nas jest kawał drogi i jeszcze kilka kilometrów piechotą. To teraz tam jest metro, a przedtem były stare sady wiśniowe, głębokie wąwozy. Jeden wąwóz był bardzo duży, musiałam przez niego przejść. A już się ściemniło, kiedy tam dotarłam. Oczywiście bałam się iść przez ten wąwóz. Stoję i nie wiem, co robić: wracać i czekać do rana, czy też zebrać się na odwagę i zaryzykować. Teraz, jak wspomnę, to śmiech mnie ogarnia. Front za mną, a tam ile się napatrzyłam — i trupów, i innych rzeczy — a tutaj boję się iść wąwozem. Do tej pory pamiętam zapach trupów. Pomieszany z zapachem machorki... A jednak pozostałam dziewczątkiem. W wagonie, kiedy jechałyśmy — wracałyśmy już z Niemiec do domu — komuś z plecaka wyskoczyła mysz, a wszystkie nasze dziewczyny, jak się nie pozrywają. Te, co były na górnych półkach, pozeskakiwały i piszczą. Był z nami kapitan, który dziwił się: „Każda ma order, a myszy się boją". Na moje szczęście zobaczyłam ciężarówkę. Pomyślałam: „Zatrzymam ją". Ciężarówka się zatrzymała. — Jadę do Diakońskiego! — wołam. 49
Drzwi otwiera młody chłopak. — Ja też do Diakońskiego. Ja do szoferki, moja walizka na skrzynię, i jedziemy. Kierowca widzi, że jestem w mundurze, mam odznaczenia. Pyta: — Ilu Niemców zabiłaś? Odpowiadam: — Siedemdziesięciu pięciu. A on trochę z kpiną: — Bujasz... Pewnie żadnego na oczy nie widziałaś? A wtedy go poznałam: — Kolka Cziżow? To ty? Pamiętasz, wiązałam ci czerwoną chustę? Bo przed wojną przez jakiś czas w szkole byłam drużynową pionierów. — Maruśka, to ty? — Ja... — Naprawdę? — Zatrzymał samochód. — Dowieź mnie do domu, czego ty w środku drogi się zatrzymujesz? — Mam łzy w oczach. Widzę, że on też. Takie spotkanie! Podjechaliśmy do domu, Kolka pędzi z walizką do mojej mamy, tańczy po podwórzu z tą walizką: — Prędko, córkę pani przywiozłem! Nie zapomnę... N000... No, jak coś takiego można zapomnieć? Wróciłam, i wszystko trzeba było zaczynać od początku. Uczyłam się chodzić w półbutach, przecież na wojnie przez trzy lata w buciorach. Przywykłam do pasów, zawsze pozapinana, wydało mi się, że teraz ubranie wisi na mnie jak worek, jakoś niezręcznie się człowiek czuje. Patrzyłam z przerażeniem na spódnicę... Na sukienkę... Przecież na wojnie chodziłam cały czas w spodniach — wieczorem człowiek upierze, położy pod siebie, położy się na nich, i już jakby uprasowane. Były co prawda nie całkiem suche, więc sztywniały na mrozie. Jak tu 50
się nauczyć chodzić w spódnicy? Nogi jakby spętane. Idzie się w cywilnej sukience, w pantofelkach, spotyka oficera, a ręka mimo woli unosi się do góry, żeby zasalutować. Przywykłam: przydział, ciągle na państwowym, więc wchodzę do sklepu, biorę chleb, tyle, ile potrzeba, i zapominam zapłacić. Sprzedawczyni już mnie zna i wie, dlaczego tak robię, więc wstydzi się przypomnieć, że nie zapłaciłam, a ja biorę i wychodzę. Potem do mnie docierało, na drugi dzień się tłumaczyłam, brałam coś innego i płaciłam za wszystko. Trzeba się było na nowo uczyć tego, co zwyczajne... Przypominać sobie normalne życie. Nie mieliśmy wtedy tych wszystkich psychoterapeutów. Psychoanalityków. Pobiegło się do sąsiadki... Do mamy... Co jeszcze sobie myślę... Niech pani posłucha. Jak długo trwała wojna? Cztery lata. Bardzo długo... A ja nie pamiętam ani ptaków, ani kwiatów. Oczywiście były tam, ale ja nie pamiętam, żeby były. Tak, tak... Dziwne, prawda? Czyż filmy o wojnie mogą być kolorowe? Tam wszystko jest czarne. Tylko krew ma inny kolor... Tylko krew jest czerwona... Całkiem niedawno, ledwie osiem lat temu, znaleźliśmy naszą Maszeńkę Ałchimową. Kiedy dowódca dywizjonu artylerii został ranny, podczołgała się, żeby go uratować. Przed nią rozerwał się pocisk... Tuż przed nią... Dowódca zginął, nie zdążyła do niego się doczołgać, a jej pokiereszowało obie nogi i to tak, że nie mogliśmy zabandażować ran. Namęczyliśmy się. Próbowaliśmy i tak, i siak. Niosłyśmy ją na noszach do punktu medycznego, a ona prosiła: „Dziewczyny, zastrzelcie mnie... Nie chcę tak żyć...". Prosiła, błagała... Tak! Wysłano ją do szpitala, a my poszłyśmy dalej, bo było natarcie. Kiedy zaczęłyśmy jej szukać... Nie było już śladu po niej. Nie wiedziałyśmy, co z nią, gdzie jest. Wiele lat... Pisałyśmy wszędzie, nikt nam nic nie umiał powiedzieć. Pomogli nam tropiciele ze szkoły numer siedemdziesiąt trzy w Moskwie. Ci chłopcy, dziewczęta... Znaleźli ją po trzydziestu latach od wojny, znaleźli w domu inwalidów, gdzieś na Ałtaju. Bardzo daleko. Przez 51
te wszystkie lata tułała się po przytułkach dla inwalidów, operowano ją dziesiątki razy. Nawet swojej matce nie przyznała się, że żyje... Ukryła się przed wszystkimi... Przywiozłyśmy ją na nasze spotkanie. Wszystkie zalane łzami. Potem nawiązałyśmy kontakt z matką... Spotkały się po trzydziestu latach... Matka omal nie zwariowała: „Co za szczęście, że dotąd serce mi z żalu nie pękło. Co za szczęście!". A Maszeńka powtarzała: „Teraz już się nie boję spotkania. Już jestem stara". Tak... No cóż... To właśnie jest wojna... Pamiętam, leżę nocą w ziemiance. Nie śpię. Gdzieś pracuje artyleria. Nasi strzelają... I tak się nie chce umierać... Dałam przysięgę, żołnierską przysięgę, że jeśli będzie trzeba, to oddam życie, ale umierać się nie chce. Stamtąd, nawet jeśli się wraca żywą, to dusza będzie chora. Teraz myślę: lepiej odnieść ranę w nogę czy rękę, niechby ciało mnie bolało. Ale boli dusza. Bardzo boli. Przecież poszłyśmy na wojnę całkiem młodziutkie. Dziewczątka. W ciągu wojny zdążyłam nawet uróść. Mama mnie w domu zmierzyła... Urosłam o dziesięć centymetrów... Na pożegnanie niezgrabnie wyciąga do mnie gorące ręce i ściska: „Wybacz mi...".
„Podrośnijcie, dziewczęta... Jesteście jeszcze zielone...”
Głosy... Dziesiątki głosów... Zwaliły się na mnie, odsłaniając nieoswojoną prawdę, która już nie mieściła się w krótkiej i znanej od dziecka formule: zwyciężyliśmy. Zaszła błyskawiczna reakcja chemiczna: patos rozpuścił się w żywej tkance ludzkich losów, okazał się najbardziej nietrwałą substancją. Ulotną, niezostawiającą śladu. Co chcę usłyszeć po dziesiątkach lat? O tym, jak było pod Moskwą czy Stalingradem, o operacjach wojskowych, o zdobywanych wzgórzach i pagórkach, których numerów już nikt nie pamięta, o odwrotach i natarciach, o liczbie wysadzonych pociągów i o partyzanckich marszach — o tym wszystkim, o czym napisano już tysiące tomów? Nie, szukam czegoś innego. Zbieram to, co nazwałabym wiedzą o duszy. Idę śladami życia duchowego, nagrywam dusze. Niech dusze będą dla mnie ważniejsze od samego zdarzenia; „jak to było" nie jest już ważne, aż tak ważne, nie jest na pierwszym miejscu. Co innego denerwuje, przestrasza i nęci — co tam działo się z człowiekiem? Co tam zobaczył i czego się dowiedział? O życiu i śmierci. A w końcu — o samym sobie. Piszę historię uczuć... Historię duszy... Nie historię wojny albo państwa i nie żywoty bohaterów, ale historię małego człowieka, którego wyrwano ze zwykłego życia i wrzucono w epicką głębię potężnego wydarzenia. W wielką Historię. 53
Dziewczęta z czterdziestego pierwszego... Przede wszystkim chcę spytać, skąd się takie wzięły. Dlaczego było ich tak wiele? Dlaczego zdecydowały się razem z mężczyznami chwycić za broń? Strzelać, minować, wysadzać, bombardować — zabijać? Ta sama sprawa jeszcze w dziewiętnastym wieku nurtowała Puszkina, więc opublikował w „Sowriemienniku" fragmenty notatek kawalerzystki, panny Nadieżdy Durow, która brała udział w wojnie 1812 roku: „Co kazało młodej dziewczynie o dobrym szlacheckim nazwisku porzucić dom ojcowski, wyrzec się swojej płci, wziąć na siebie trudy i obowiązki, które nawet mężczyzn przerażają, i ruszyć na plac boju — i to z kim — z Napoleonem! Co ją do tego skłoniło? Kłopotliwe tajemnice rodzinne? Rozgorączkowana wyobraźnia? Wrodzona, niepohamowana skłonność? Miłość...". No więc — co?! Po przeszło stu latach — to samo pytanie... O przysięgach i modlitwach
...Chcę mówić... Mówić! Wygadać się! Wreszcie ktoś chce nas wysłuchać. Tyle lat milczałyśmy, nawet w domu milczałyśmy. Dziesiątki lat. Przez pierwszy rok, kiedy wróciłam z wojny, mówiłam i mówiłam. Nikt mnie nie słuchał. No więc umilkłam... Dobrze, że przyszłaś. Cały czas czekałam na kogoś, wiedziałam, że ktoś przyjdzie. Powinien przyjść. Byłam wtedy młodziutka. Zupełnie młodziutka. Szkoda. A wiesz, dlaczego szkoda? Bo nawet nie umiałam tego zapamiętać... Na kilka dni przed wojną rozmawiałyśmy z przyjaciółką o wojnie, byłyśmy przekonane, że żadnej wojny nie będzie. Poszłyśmy do kina, przed filmem pokazywano kronikę: Ribbentrop i Mołotow ściskali sobie ręce. W świadomość wbiły mi się słowa lektora, że Niemcy to wierny przyjaciel Związku Radzieckiego. Nie minął miesiąc, jak wojska niemieckie były już pod Moskwą... 54
Było w naszej rodzinie ośmioro dzieci, cztery pierwsze — dziewczynki, ja najstarsza. Tato przyszedł kiedyś z pracy i płacze: „Kiedyś się cieszyłem, że pierwsze mam dziewczynki. Narzeczone. Teraz z każdej rodziny ktoś idzie na wojnę, a u nas nie ma komu iść... Ja stary, nie wezmą mnie, wy jesteście dziewczynkami, a chłopcy są jeszcze mali". Jakoś w rodzinie mocno się tym przejmowaliśmy. Kiedy organizowano kursy dla pielęgniarek, ojciec nas tam zaprowadził. Miałam piętnaście lat, a siostra czternaście. Mówił: „To wszystko, co mogę zrobić dla zwycięstwa. Poświęcić swoje dziewczęta...". O niczym innym wtedy nie myślał. Po roku byłam już na froncie... Natalia Iwanowna Siergiejewa szeregowiec, sanitariuszka
W pierwszych dniach... W mieście bałagan. Chaos. Lodowaty strach. Ciągle łapano jakichś szpiegów. Przekonywano się nawzajem: „Nie wolno poddawać się prowokacjom". Nikt nawet nie dopuszczał myśli, że nasze wojsko poniesie druzgocącą klęskę, że w ciągu kilku tygodni zostanie rozgromione. Uczono nas, że będziemy walczyć na terytorium przeciwnika. „Nie oddamy ani piędzi naszej ziemi." A tutaj — odwrót... Przed wojną krążyły plotki, że Hitler szykuje atak na Związek Radziecki, ale te rozmowy surowo ucinano. Odpowiednie organy je ucinały... Rozumie pani, jakie organy? NKWD... Czekiści... Jeśli ludzie szeptali, to w domu, w kuchni, a w komunałkach* to tylko w swoim pokoju, za zamkniętymi drzwiami, albo w łazience, tylko najpierw odkręcało się kran z wodą. Ale kiedy Stalin przemówił... Zwrócił się do nas: „Bracia i siostry...". Wtedy wszyscy zapomnieli o swoich krzywdach... Nasz wujek, brat mamy, siedział w łagrze; był kolejarzem, starym komunistą. * Komunałka (ros. kommunałka, kommunalnaja kwartira) — mieszkanie wielorodzinne ze wspólną kuchnią i łazienką; zwykle dawne mieszkanie wielopokojowe, po rewolucji podzielone na szereg mniejszych. 55
Aresztowali go w pracy... Rozumie pani, kto? NKWD... Naszego ukochanego wujka, a przecież wiedzieliśmy, że jest niewinny. Wierzyliśmy. Miał odznaczenia jeszcze z wojny domowej... Ale po przemówieniu Stalina mama powiedziała: „Obronimy Ojczyznę, a potem się rozliczymy". Ojczyznę kochali wszyscy. Pobiegłam od razu do komendy. Pobiegłam, chociaż miałam anginę, jeszcze nawet trochę gorączkowałam. Ale nie mogłam czekać... Jelena Antonowna Kudina szeregowiec, kierowca
Nasza matka nie miała synów... Rosło nas pięć córek. Ogłoszono: „Wojna!". Miałam doskonały słuch muzyczny. Marzyłam o konserwatorium. Pomyślałam, że mój słuch przyda się na wojnie, zostanę łączniczką. Ewakuowaliśmy się do Stalingradu. A kiedy Stalingrad został otoczony, dobrowolnie poszłyśmy na front. Wszystkie razem — matka i pięć córek, a ojciec już w tym czasie walczył. Antonina Maksimowna Kniaziewa młodszy sierżant, łączniczka
Wszyscy mieli jedno pragnienie: dostać się na front... Strasznie? Pewnie, że strasznie. Ale tak czy owak... Poszłyśmy do komendy, a tam mówią: „Podrośnijcie, dziewczęta... Jesteście jeszcze zielone...". Miałyśmy po szesnaście, siedemnaście lat. Ale ja dopięłam swego — wzięli mnie do wojska. Chciałyśmy iść z przyjaciółką do szkoły strzelców wyborowych, ale powiedziano nam: „Będziecie regulować ruch. Nie mamy kiedy was uczyć': Mama kilka dni wartowała na stacji, czekała, kiedy będziemy wyjeżdżać. Zobaczyła, jak szłyśmy już do pociągu, podała mi pieróg, dziesięć jajek, a potem zemdlała... Tatiana Jefimowna Siemionowa sierżant, służba regulacji ruchu
56
Świat od razu się zmienił... Pamiętam pierwsze dni... Mama stała wieczorem przy oknie i modliła się. Nie wiedziałam, że moja mama jest wierząca. Patrzyła i patrzyła w niebo... Zmobilizowano mnie, byłam lekarką. Pojechałam z poczucia obowiązku. A mój tato był szczęśliwy, że córka walczy na froncie. Że broni ojczyzny. Poszedł do komendy wczesnym rankiem. Szedł po świadectwo dla mnie — specjalnie wcześnie rano poszedł, żeby wszyscy we wsi widzieli. Że córka jest na froncie... Jefrosinia Grigorjewna Brieus kapitan, lekarka
Lato... Ostatni dzień pokoju... Wieczorem jesteśmy na tańcach. Mamy po szesnaście lat. Chodziliśmy jeszcze całą gromadą, odprowadzali razem jedno, potem drugie. Nie było tak, żeby jakaś para się oddzieliła. Szło nas, powiedzmy, sześciu chłopaków i sześć dziewczyn. I już po dwóch tygodniach tych chłopców, podchorążych szkoły pancernej, którzy nas odprowadzali po zabawie, przywozili obandażowanych, kalekich. To było przerażające! Przerażające! Kiedy usłyszałam, że ktoś się śmieje, nie mogłam mu wybaczyć. Jak można się śmiać, jak można się z czegoś cieszyć, kiedy trwa taka wojna? Zaraz potem ojciec poszedł na ochotnika. W domu zostali tylko mali bracia i ja. Lata urodzenia braciszków — trzydziesty czwarty i trzydziesty ósmy. A ja powiedziałam mamie, że pójdę do wojska. Mama płakała, zresztą ja sama też płakałam w nocy. Ale uciekłam z domu... Napisałam do mamy z jednostki. Stamtąd już nie mogła mnie zabrać... Lilia Michajłowna Butko siostra na chirurgii
Komenda: w szeregu zbiórka... Staliśmy według wzrostu, ja najmniejsza. Dowódca idzie, patrzy. Podchodzi do mnie: „A to 57
co znowu za Calineczka? Co tu zamierzasz robić? Może lepiej wrócisz do mamy i trochę podrośniesz?". A mamy już nie miałam... Zginęła w czasie bombardowania... Najsilniejsze wrażenie... Na całe życie... To było pierwszego roku, kiedy się cofaliśmy... Schowałyśmy się za krzakami i wtedy zobaczyłam, jak nasz żołnierz rzucił się z karabinem na niemiecki czołg i walił kolbą w pancerz. Tłukł, krzyczał i płakał, dopóki nie upadł. Dopóki go Niemcy nie rozstrzelali z automatów. W pierwszym roku walczyliśmy z karabinami przeciwko czołgom i messerschmittom... Polina Siemionowna Nozdraczowa sanitariuszka
Prosiłam mamę... Błagałam: tylko nie płacz... Chociaż to nie noc, ale było ciemno, i słyszałyśmy straszne wycie. Matki, które nas odprowadzały, nie płakały, ale wyły. Moja mama stanęła jak skamieniała. Trzymała się dzielnie, bała się, żebym nie zaczęła beczeć. Bo ja byłam maminą córką, w domu mnie rozpieszczano. A tutaj ostrzygli mnie jak chłopca, tylko kępkę na głowie zostawili. Z ojcem mnie nie puszczano, a ja żyłam tylko jednym: na wojnę, na wojnę! Na wojnę! Te plakaty, które teraz wiszą w muzeum: „Matka Ojczyzna wzywa!", „Co ty zrobiłeś dla frontu?" akurat na mnie robiły wielkie wrażenie. Cały czas miałam je przed oczyma. No i pieśni: „Zbudź się, potężny kraju, na krwawy ruszaj bój!". Po drodze uderzyło nas, że na peronach leżeli zabici. To już była wojna... Ale młodość brała górę, myśmy nadal śpiewały. Nawet coś wesołego. Jakieś czastuszki. Pod koniec wojny w wojsku była już cała nasza rodzina. Ojciec, mama, siostra — byli zmobilizowani na kolei. Szli zaraz za frontem i odbudowywali tory. Wszyscy dostaliśmy medal „Za Zwycięstwo": ojciec, mama, siostra i ja... Jewgienia Siergiejewna Sapronowa sierżant gwardii, mechanik lotniczy 58
Przed wojną byłam telefonistką w wojsku... Nasza jednostka stacjonowała w mieście Borisowie, dokąd wojna dotarła od razu w pierwszych tygodniach. Szef łączności ustawił nas w szeregu. Myśmy nie służyły, nie byłyśmy żołnierzami, tylko pracownicami cywilnymi. Szef mówi: „Wojna jest okrutna, dziewczyny. Będzie wam bardzo trudno. No więc jeśli któraś chce, może wrócić do siebie do domu, póki jeszcze jest czas. A te, które chcą zostać na froncie, niech wystąpią...". I wszystkie dziewczyny jak jedna wystąpiły. Było nas dwadzieścia. Wszystkie chciały bronić Ojczyzny. A przed wojną nawet nie lubiłam książek o wojnie, wolałam czytać o miłości. A teraz?! Siedziałyśmy całymi dniami, dniami i nocami. Żołnierze przyniosą nam kociołki, zjemy coś, przedrzemiemy tuż przy telefonach i znowu wkładamy słuchawki. Nie było nawet kiedy głowy umyć, więc powiedziałam w końcu: „Dziewczęta, utnijcie mi warkocze...". Galina Dmitrijewna Zapolska telefonistka
Chodziłyśmy ciągle do komendy uzupełnień... Kiedyśmy przyszły któryś raz z rzędu, już nie pamiętam który, komendant omal nas nie wyrzucił za drzwi: „No, żebyście wy miały chociaż jakąś specjalność. Gdybyście były pielęgniarkami, kierowcami... A co wy umiecie? Co będziecie robić na wojnie?". Ale myśmy tego nie rozumiały. Nie stawiałyśmy sobie takiego pytania: „Co będziemy robić?". Chciałyśmy walczyć i już. Nie docierało do nas to, że walczyć to znaczy umieć coś robić. Coś konkretnego. No więc zupełnie nas zaskoczył takim pytaniem. Ja i jeszcze kilka dziewczyn poszłyśmy na kursy pielęgniarskie. Powiedziano nam tam, że trzeba się uczyć sześć miesięcy. 59
Uznałyśmy, że to za długo, to nie dla nas. Ale były jeszcze takie kursy, które trwały trzy miesiące. Co prawda trzy miesiące też nam się wydawało długo. Ale te kursy akurat się kończyły. Poprosiłyśmy, żeby nas dopuszczono do egzaminów. Przez miesiąc jeszcze trwały zajęcia. Nocą odbywałyśmy praktykę w szpitalu, a w dzień się uczyłyśmy. W sumie uczyłyśmy się niewiele ponad miesiąc... Skierowano nas nie na front, ale do szpitala. To było pod koniec sierpnia czterdziestego pierwszego... Szkoły, szpitale, kluby były wypełnione rannymi. Ale w lutym odeszłam ze szpitala, można powiedzieć, że uciekłam, zdezerterowałam, trudno to nazwać inaczej. Bez dokumentów, bez niczego, uciekłam do pociągu sanitarnego. Napisałam na kartce: „Nie przyjdę na dyżur. Jadę na front". I tyle... Jelena Pawłowna Jakowlewa starszyna, pielęgniarka
Tego dnia miałam randkę... Leciałam na spotkanie jak na skrzydłach... Myślałam, że wtedy mi wyzna miłość: „Kocham", a on przyszedł smutny: „Wiera, wojna wybuchła! Prosto z zajęć jedziemy na front". Był w szkole wojskowej. No więc ja sobie oczywiście wyobraziłam siebie w roli Joanny d'Arc. Tylko na wojnie i tylko z karabinem w dłoni. Musimy być razem. Tylko razem! Pobiegłam do komendy uzupełnień, ale tam spotkałam się ze stanowczą odmową. „Na razie potrzebujemy tylko sanitariuszek. I uczyć się trzeba sześć miesięcy". Sześć miesięcy — można zwariować! Ja go przecież kochałam... Jakoś mnie jednak przekonano do tej nauki. Dobrze, będę się uczyła, ale nie chcę być sanitariuszką... Chcę strzelać! Strzelać tak jak on. Jakoś już byłam na to przygotowana. W naszej szkole często występowali bohaterowie wojny domowej i ci, którzy walczyli w Hiszpanii. Dziewczyny czuły się na równi z chłopcami, nie rozdzielano nas. Przeciwnie, od dzieciństwa słyszałyśmy: „Dziewczęta — na traktory!", „Dziewczyny — 6o
za stery samolotu!". No, a tutaj jeszcze miłość! Nawet sobie wyobrażałam, że zginiemy po bohatersku. Walcząc ramię w ramię... Uczyłam się w szkole teatralnej. Marzyłam o karierze aktorskiej. Ideałem moim była Łarisa Rejsner. Kobieta komisarz w skórzanej kurtce... Podobała mi się, była piękna... Wiera Daniłowiec sierżant, strzelec wyborowy
Miałam samych starszych od siebie przyjaciół i przyjaciółki, i wszystkich wzięto do wojska... Strasznie płakałam, że nie poszłam na wojnę, że zostałam sama. Mnie powiedziano: „Dziewczyno, trzeba się uczyć". Ale niedługo było tej nauki. Wkrótce przyszedł dziekan i powiedział: „Dziewczęta, skończycie naukę po wojnie. Teraz trzeba bronić Ojczyzny". Na wojnę odprowadzali nas przełożeni z fabryki. Było lato. Pamiętam, że wszystkie wagony tonęły w zieleni, w kwiatach. Przynoszono nam podarunki. Dostałam bardzo smaczne ciasto domowego wypieku i piękny sweterek. Z wielkim zapałem tańczyłam na peronie ukraińskiego hopaka. Jechałyśmy z dziewczynami wiele dni... Na którejś stacji wychodzimy z wiadrem, żeby nabrać wody. Oglądamy się za siebie i aż jęknęłyśmy: jeden za drugim jadą pociągi, z samymi dziewczynami. Śpiewają. Machają do nas chustkami, furażerkami. Było jasne: brakuje mężczyzn, zginęli, pogrzebani. Albo w niewoli. Teraz my zamiast nich... Mama napisała dla mnie modlitwę. Włożyłam ją do medalionu. Może pomogło, bo wróciłam do domu. Całowałam ten medalion przed walką... Anna Nikołajewna Chrołowicz pielęgniarka
61
Byłam lotniczką... Kiedy jeszcze chodziłam do siódmej klasy, przyleciał do nas samolot. W tamtych latach, wyobraża sobie pani, w trzydziestym szóstym roku! Wtedy to była wielka rzadkość. I od razu zaapelowano do nas: „Dziewczęta i chłopcy — do lotnictwa!". Ja oczywiście, jako komsomołka, stanęłam w pierwszym szeregu. Natychmiast zapisałam się do aeroklubu. Ojciec co prawda stanowczo się temu sprzeciwił. Bo do tej pory wszyscy w naszej rodzinie pracowali w hutnictwie, przy wielkich piecach, kilka pokoleń hutników. Ojciec uważał, że kobieta nadaje się na hutnika, a na lotnika — nie. Szef aeroklubu dowiedział się o tym i pozwolił mi zabrać ojca do samolotu. Tak też zrobiłam. Wznieśliśmy się w powietrze i odtąd już nie sprzeciwił się ani słowem. Spodobało mu się. Skończyłam kursy z wyróżnieniem, świetnie skakałam ze spadochronem. Przed wojną zdążyłam jeszcze wyjść za mąż, urodzić córkę. Od pierwszych dni wojny w naszym aeroklubie wszystko się pozmieniało: mężczyzn zabierano, a my, kobiety, zajęłyśmy ich miejsce. Uczyłyśmy kursantów. Pracy było wiele, od rana do nocy. Mój mąż poszedł na wojnę jako jeden z pierwszych. Została mi tylko fotografia: stoimy razem przy samolocie, w hełmach lotniczych... Byłyśmy wtedy we dwójkę z córeczką, cały czas w obozach. A jak żyłyśmy? Rano ją opatulę, dam jej kaszki, i od czwartej rano już latam. Wracam wieczorem, a ona zje albo i nie zje, cała wysmarowana tą kaszą. Już nawet nie płacze, tylko patrzy na mnie. Oczy ma wielkie, jak mąż... Pod koniec czterdziestego pierwszego roku przysłano mi zawiadomienie: mąż zginął pod Moskwą. Był dowódcą klucza. Kochałam córeczkę, ale odwiozłam ją do rodziny męża. I poprosiłam o przydział na pierwszą linię... Ostatniej nocy... Przez całą noc klęczałam przy łóżeczku... Antonina Grigorjewna Bondariewa lejtnant, starszy lotnik
62
Skończyłam osiemnaście lat... Tak się cieszyłam z tego święta. A wszyscy ludzie dookoła wołają: „Wojna!". Pamiętam, jak płakali. Kogo tylko spotkałam na ulicy — każdy płakał. Niektórzy nawet się modlili. Do tego nie byłam przyzwyczajona. Ludzie modlą się na ulicy i robią znak krzyża. W szkole uczono nas, że Boga nie ma. Ale gdzie są nasze czołgi i nasze samoloty? Zawsze widzieliśmy je na defiladach. Czuliśmy wtedy dumę! Gdzie nasi dowódcy? Budionny... Była oczywiście chwila rozterki. Krótka chwila... Potem zaczęliśmy myśleć o czymś innym: „Jak pokonać wroga?". Byłam na drugim roku szkoły felczersko-akuszerskiej w Swierdłowsku. Od razu pomyślałam: „Skoro jest wojna, to trzeba iść na front". Mój tato miał długi staż w partii, był więźniem politycznym, zesłano go na katorgę. Od dzieciństwa wpajał nam, że ojczyzna to wszystko, ojczyzny trzeba bronić. No więc się nie wahałam: jeśli nie ja, to kto pójdzie na wojnę? Powinnam iść... Serafima Iwanowna Panasenko młodszy lejtnant, felczer batalionu piechoty zmotoryzowanej
Mama przybiegła do pociągu... Moja mama była surowa. Nigdy nas nie całowała, nie chwaliła. Jeśli zrobiliśmy coś dobrego, to najwyżej popatrzyła z aprobatą i tyle. A wtedy przybiegła, złapała mnie za głowę i całowała, całowała. I tak patrzyła mi w oczy... Patrzyła... Długo... Zrozumiałam, że już nigdy swojej mamy nie zobaczę. Poczułam to. Chciałam rzucić wszystko, oddać worek z rzeczami i wrócić do domu. Zrobiło mi się żal wszystkich... Babci... Braciszków... Wtedy zagrała orkiestra... Komenda: „Rozejść się! Siadać! Do wagonów!". Długo jeszcze machałam ręką... Tamara LIljanowna Ładynina szeregowiec, piechota 63
Przydzielona zostałam do pułku łączności... Sama bym nigdy do łączności nie poszła, nie zgłosiłabym się, bo nie miałam pojęcia, że to też jest walka. Przyjechał do nas dowódca dywizji, wszyscy stanęli w szeregu. Była u nas Masza Sungurowa. No i występuje z szeregu: — Towarzyszu generale, pozwólcie zameldować. A on: — No, meldujcie, meldujcie, szeregowiec Sungurowa! — Szeregowiec Sungurowa prosi o zwolnienie ze służby w łączności i skierowanie tam, gdzie się strzela! Bo wie pani, wszystkie byłyśmy w takim nastroju. Wyobrażałyśmy sobie, że to, czym się zajmujemy, łączność, to jest bardzo mało, to nawet nas poniża, należy być tylko na pierwszej linii. Generałowi zaraz uśmiech zniknął z twarzy: — Moje wy dziewczynki! — (A trzeba było widzieć, jak wtedy wyglądałyśmy — bez jedzenia, bez spania, no więc przemówił do nas nie jak dowódca, ale jak ojciec). — Chyba nie rozumiecie swojej roli na froncie. Jesteście naszymi oczami i uszami, wojsko bez łączności jest jak człowiek pozbawiony krwi. Masza nie wytrzymała: — Towarzyszu generale! Szeregowiec Sungurowa, jak bagnet, gotowa jest wykonać każde wasze zadanie! I tak ją potem nazywałyśmy: „Bagnet". Do końca wojny. W czerwcu czterdziestego trzeciego na Łuku Kurskim wręczają nam sztandar pułkowy, a nasz pułk, 129. Wydzielony Pułk Łączności 65. Armii, już w osiemdziesięciu procentach składał się z kobiet. Muszę powiedzieć, żeby pani miała pojęcie... żeby pani wiedziała, co się działo w naszych duszach — takich ludzi, jakimi byłyśmy wtedy, na pewno już nigdy nie będzie. Nigdy! Takich naiwnych i takich szczerych. Z taką wiarą! Kiedy nasz dowódca pułku otrzymał sztandar i wydał komendę: „Pułk — pod sztandar! Na kolana!" — wszyscy 64
poczuli się szczęśliwi. Okazano nam zaufanie, teraz byliśmy takim pułkiem jak inne — pancerne, piechoty. Klęczymy i płaczemy, każda miała łzy w oczach. Teraz by pani nie uwierzyła, ale wstrząs był taki, że przez to cały mój organizm się napiął, tak że wtedy moja choroba, moja kurza ślepota, a zachorowałam wskutek niedożywienia, przemęczenia, zdenerwowania, no więc tak się zdarzyło, że przeszła mi ta kurza ślepota. Nie uwierzy pani, następnego dnia już byłam zdrowa, wyzdrowiałam, taka byłam wstrząśnięta... Maria Siemionowna Kalibierda starszy sierżant, łączność
Dopiero co dorosłam... Dziewiątego czerwca czterdziestego pierwszego roku skończyłam osiemnaście lat, byłam dorosła. A dwa tygodnie, ściśle biorąc nawet dwanaście dni później, zaczęła się ta przeklęta wojna. Posłano nas na budowę kolei Gagra—Suchumi i wzięto tylko młodych. Zapamiętałam, jaki chleb jadłyśmy. Mąki tam prawie nie było, najróżniejsze rzeczy, a głównie woda. Poleżał taki chleb na stole, i zaraz koło niego robiła się kałuża, a myśmy ją zlizywali. W czterdziestym drugim... Na ochotnika poszłam na służbę do szpitala segregacyjno-ewakuacyjnego numer trzy tysiące dwieście jeden. To był wielki szpital frontowy, który wchodził w skład Frontu Zakaukaskiego i Północnokaukaskiego oraz Samodzielnej Armii Nadmorskiej. Walki były straszne, mnóstwo rannych. Kazano mi wydawać prowiant — to była funkcja całodobowa — jeszcze nie skończyłyśmy wydawać kolacji, a tu już rano i trzeba wydawać śniadanie. Po kilku miesiącach zostałam ranna w lewą nogę. Skakałam na prawej, ale pracowałam. Potem dodano mi jeszcze funkcję siostry gospodarczej, też trzeba było być całą dobę na miejscu. Mieszkałam w pracy. Trzynastego maja czterdziestego trzeciego... Dokładnie o pierwszej był zmasowany nalot na Krasnodar. Wyskoczyłam 65
z budynku, żeby popatrzeć, czy ranni zdążyli odjechać z dworca kolejowego. Dwie bomby trafiły w szopę, gdzie magazynowano amunicję. Widziałam, jak skrzynki wylatują w powietrze i rozrywają się. Siła wybuchu odrzuciła mnie pod mur. Straciłam przytomność... Kiedy ją odzyskałam, był już wieczór. Podniosłam głowę, spróbowałam ścisnąć palce — niby się ruszały, ledwo ledwo przetarłam lewe oko i poszłam na oddział, cała we krwi. W korytarzy spotykam naszą przełożoną, ta mnie nie poznała, pyta: „Kim jesteście? Skąd?". Kiedy podeszła bliżej, jęknęła i mówi: „Gdzieś ty się, Ksenia, tak długo podziewała? Ranni są głodni, a ciebie nie ma". Szybko zabandażowali mi głowę, lewą rękę powyżej łokcia, i poszłam odbierać kolację. W oczach mi się ciemno robiło, pot lał się strugą. Zaczęłam wydawać kolację, upadłam. Kiedy mnie ocucono, słyszałam tylko: „Prędzej! Szybciej!". I znowu: „Szybciej! Prędzej!". Jeszcze po kilku dniach pobierano mi krew dla ciężko rannych. Ludzie umierali... W czasie wojny tak się zmieniłam, że kiedy przyjechałam do domu, mama mnie nie poznała. Ludzie pokazali mi, gdzie mieszka, podeszłam do drzwi i pukam. Odpowiedziano mi: — Tak, tak. Weszłam, przywitałam się i mówię: — Chciałabym zanocować. Mama rozpalała w piecu, a dwaj moi młodsi braciszkowie siedzieli na podłodze na kupie słomy, goli, nie mieli nic na sobie. Mama mnie nie poznała i mówi: — Nie widzicie, obywatelko, jak tu żyjemy? Idźcie gdzie indziej, póki jeszcze widno. Ja podchodzę bliżej, a ona znowu: — Obywatelko, idźcie dalej, póki się nie ściemniło. Nachylam się nad nią, obejmuję i mówię: — Mamo! Mamusiu! Jak się wtedy na mnie rzucili... Jak nie zaczną płakać... 66
Teraz mieszkam na Krymie... Wszystko tonie u nas w kwiatach... Każdego dnia patrzę przez okno na morze i cierpię z bólu, do tej pory nie wyglądam jak kobieta. Często płaczę, jęczę codziennie. W swoich wspomnieniach... Ksenia Siergiejewna Osadczewa szeregowiec, siostra gospodarcza
O zapachach strachu i o walizce cukierków Jechałam na front... Był piękny dzień. Czyste powietrze, drobniutki deszczyk. Tak pięknie! Wyszłam rankiem, staję: czyżbym tu miała już nie wrócić? Nie zobaczyć naszego ogrodu... naszej ulicy... Mama płakała, złapała mnie i nie puszcza. Ja już idę, ona mnie dogania, ściska i nie chce puścić... Olga Mitrofanowna Rużnicka pielęgniarka
Umierać... Nie bałam się umrzeć. To na pewno sprawa młodości albo jeszcze czegoś innego... Dookoła śmierć, zawsze była blisko, a ja o niej nawet nie myślałam. Nie mówiliśmy o niej. Krążyła gdzieś w pobliżu, ale ciągle obok. Kiedyś nocą na odcinku naszego pułku cała kompania prowadziła rozpoznanie walką. Wyszliśmy przed świtem, a z ziemi niczyjej dobiegają jęki. Został ranny. Żołnierze nie chcieli mnie puścić. „Nie idź tam, zabiją cię. Widzisz, już robi się widno!" Nie posłuchałam, podczołgałam się. Znalazłam rannego, wlokłam go osiem godzin, przywiązałam pasem za rękę. Przywlokłam go żywego. Dowódca się dowiedział i z miejsca wlepił mi pięć dni paki za samowolne odłączenie się od kompanii. Ale zastępca dowódcy pułku zareagował inaczej: „Zasłużyła na nagrodę". Miałam dziewiętnaście lat, kiedy dostałam medal „Za Odwagę". Miałam dziewiętnaście lat, kiedy posiwiałam. Miałam dziewiętnaście lat w ostatnim starciu, kiedy przestrzelili mi 67
oba płuca — druga kula przeszła między dwoma kręgami. Sparaliżowało mi nogi. Tak że wpisano mnie na listę zabitych... Dziewiętnaście lat... Mam dzisiaj wnuczkę w tym wieku. Patrzę na nią i nie wierzę. To dziecko! Kiedy przyjechałam do domu z frontu, siostra pokazała mi zawiadomienie o mojej śmierci... Pochowali mnie... Nadieżda Wasiljewna Anisimowa sanitariuszka kompanii cekaemów
Nie pamiętam swojej mamy... W pamięci pozostały mi tylko niewyraźne cienie... Zarysy... Czy to jej twarzy, czy też postaci, kiedy nachylała się nade mną. Była blisko. Tak mi się potem wydawało. Kiedy mamy zabrakło, miałam trzy lata. Ojciec służył na Dalekim Wschodzie, był zawodowym wojskowym. Nauczył mnie jeździć konno. To było najsilniejsze przeżycie z dzieciństwa. Ojciec nie chciał, żebym wyrosła na królewnę z morskiej pianki. W Leningradzie, tam pamiętam siebie pięcioletnią, mieszkałam z ciocią. A ciocia podczas wojny rosyjsko-japońskiej była siostrą miłosierdzia. Kochałam ją jak mamę... Jaka byłam jako dziecko? Zakładałam się i skakałam z pierwszego piętra szkoły. Lubiłam grać w nogę z chłopakami, stawiali mnie na bramce. Kiedy zaczęła się wojna z Finlandią, ciągle wyrywałam się na tę wojnę. A w czterdziestym pierwszym akurat skończyłam siódmą klasę i zdążyłam złożyć dokumenty do technikum. Ciocia płacze: „Wojna!", a ja się ucieszyłam, że pójdę na wojnę, będę żołnierzem. Skąd mogłam wiedzieć, co to jest krew? Sformowano pierwszą gwardyjską dywizję pospolitego ruszenia, i wtedy nas, kilka dziewcząt, wzięto do punktu medycznego. Zadzwoniłam do cioci: „Idę na wojnę". W słuchawce usłyszałam: „Marsz do domu! Obiad już zimny". Odłożyłam słuchawkę. Potem było mi żal cioci, strasznie żal. Zaczęła się blokada miasta, straszliwa leningradzka 68
blokada, kiedy połowa ludności wymarła, a ciocia została sama. Staruszka. Pamiętam, że dano mi przepustkę. Zanim poszłam do cioci, wstąpiłam do sklepu. Przed wojną strasznie lubiłam cukierki. Mówię: „Proszę cukierki". Sprzedawczyni patrzy na mnie jak na wariatkę. Nie wiedziałam, co to są kartki, co to znaczy blokada. Wszyscy ludzie w kolejce odwrócili głowy w moją stronę, a ja mam karabin większy niż ja sama. Kiedy wydawano nam karabiny, popatrzyłam i pomyślałam: „Kiedy dorosnę do tego karabinu?". I wszyscy nagle zaczęli prosić, cała kolejka: „Niech pani da jej cukierków. Proszę wyciąć talony z naszych kartek". Dali mi cukierki. Na ulicy zbierano na pomoc dla walczących. Na stołach leżały wielkie tace, ludzie szli i kładli, co kto miał, ten — złoty pierścionek, ta — kolczyki. Przynoszono zegarki, pieniądze... Nikt nic nie zapisywał, niczego nie podpisywał. Kobiety zdejmowały pierścionki zaręczynowe... Te obrazy w mojej pamięci... Stalin wydał pamiętny rozkaz numer dwieście dwadzieścia siedem: „Ani kroku w tył!". Jak się odwrócisz — rozstrzelają! Na miejscu. Albo pod sąd i do batalionu karnego. Tych, którzy tam trafiali, nazywano skazańcami. A ci, którzy wyrwali się z okrążenia lub uciekli z niewoli, szli do obozu filtracyjnego. Z tyłu za nami szły oddziały zaporowe. Swoi strzelali do swoich... W mojej pamięci pozostały takie obrazy... Zwyczajna polana... Mokro, błoto po deszczu. Klęczy młody żołnierz. W okularach, nieustannie mu spadały, a on je podnosi. Po deszczu. Wykształcony chłopak z Leningradu. Karabin mu już odebrano. Wszystkich nas ustawiono. Wszędzie kałuże... My... Słyszymy jak prosi... Przysięga... Błaga, żeby go nie rozstrzeliwać, że w domu została mama. Zaczyna płakać. I wtedy od razu — kula w łeb. Z pistoletu. Pokazowa egzekucja — 69
każdego to spotka, jeśli się zawaha. Niech tylko spróbuje, chociaż na moment! Na jeden moment... Ten rozkaz od razu sprawił, że dorosłam. O tym nie wolno było mówić. Długo nie wspominano... Tak, zwyciężyliśmy, ale za jaką cenę! Całymi dniami nie spaliśmy, tylu było rannych. Kiedyś przez trzy dni i trzy noce nikt nie spał. Posłano mnie z samochodem z rannymi do szpitala. Przekazałam rannych, z powrotem samochód jechał pusty, więc mogłam się wyspać. Wróciłam świeżutka, wyspana, a tu nasi padają z nóg. Spotykam komisarza: — Towarzyszu komisarzu, wstyd mi. — Co się stało? — Zasnęłam. — Gdzie? Opowiadam mu, jak odwoziłam rannych i w drodze powrotnej się wyspałam. — No i co z tego! Bardzo dobrze! Niech chociaż jeden żołnierz będzie normalny, bo wszyscy śpią w marszu. Ale mnie było wstyd. I tacy uczciwi byliśmy przez całą wojnę. W punkcie medycznym traktowano mnie dobrze, ale ja chciałam być zwiadowcą. Powiedziałam, że ucieknę na pierwszą linię, jeśli mnie nie puszczą. Chcieli mnie za to wyrzucić z komsomołu, że nie przestrzegam regulaminu. Ale i tak uciekłam... Pierwszy medal „Za Odwagę"... Zaczęła się walka. Nawała ogniowa, żołnierze zalegli. Pada komenda: „Naprzód! Za ojczyznę!", a ci leżą. Znowu komenda, ci dalej — leżą. Zdjęłam czapkę, żeby widzieli: dziewczyna się zrywa... Wtedy wszyscy wstali, poszliśmy do ataku... Dostałam medal i jeszcze tego samego dnia poszliśmy na zadanie. I po raz pierwszy w życiu... dostałam... tę przypadłość... naszą, kobiecą... Zobaczyłam krew i jak się nie rozedrę: — Ranili mnie... 70
Na rozpoznanie szedł z nami felczer, już starszy mężczyzna. Mówi do mnie: — W co? — Nie wiem w co... Ale krew leci... Wtedy, jak ojciec, wszystko mi powiedział... Chodziłam na rozpoznanie jeszcze piętnaście lat po wojnie. Każdej nocy. I śniło mi się, albo że mi się zaciął automat, albo że nas otoczyli. Budzę się i szczękam zębami. Wspominam — gdzie jestem? Tam czy tutaj? Skończyła się wojna, a ja miałam trzy życzenia: pierwsze — że zacznę jeździć trolejbusem i wreszcie nie będę musiała się czołgać, drugie — że kupię sobie i zjem cały długi biały chleb, trzecie — że wyśpię się w białej pościeli, i żeby prześcieradło szeleściło. Białe prześcieradło... Albina Aleksandrowna Gantimurowa starszy sierżant, zwiadowca
Oczekiwałam drugiego dziecka... Mój syn ma dwa latka, a ja w ciąży. Nagle — wojna. A mąż — na front. Pojechałam do rodziców i zrobiłam... No, wie pani, skrobankę... Chociaż wtedy to było zabronione... Jak tu rodzić? Dookoła łzy... Wojna! Jak rodzić, kiedy wokoło śmierć? Skończyłam kurs dla szyfrantek, wysłano mnie na front. Chciałam się zemścić za moje dziecko, za to, że go nie urodziłam. Moją dziewczynkę. Powinna była się urodzić dziewczynka... Prosiłam, żeby mnie posłali na pierwszą linię. Zostawili mnie w sztabie... Lubow Arkadjewna Czarna młodszy lejtnant, szyfrantka
Uciekaliśmy z miasta... Wszyscy uciekali... W południe dwudziestego ósmego czerwca czterdziestego pierwszego roku my, studenci Smoleńskiego Instytutu Pedagogicznego, też zebraliśmy się na podwórzu drukarni. Zbiórka nie trwała 71
długo. Wyszliśmy z miasta starą Drogą Smoleńską w kierunku na Krasnoje. Zachowując ostrożność, poruszaliśmy się oddzielnymi grupami. W końcu dnia upał się zmniejszył, lżej było iść, szliśmy więc szybciej, ale nie oglądaliśmy się. Baliśmy się oglądać... W końcu zrobiliśmy postój i dopiero wtedy spojrzeliśmy za siebie. Cały horyzont ogarnięty był purpurową łuną, z czterdziestu kilometrów wydawało się, że zajmowała całe niebo. Było jasne, że to nie dziesięć domów, ani nawet sto. Palił się cały Smoleńsk... Miałam nową, taką zwiewną sukienkę z falbankami. Podobała się Wierze. Mojej przyjaciółce. Kilka razy ją przymierzała. Obiecałam podarować jej ją na wesele. Bo miała wyjść za mąż. Za ładnego chłopaka. A tutaj nagle — wojna. Idziemy kopać rowy. Swoje rzeczy w akademiku oddajemy komendantowi. A co z sukienką? „Weź, Wiera" — mówiłam, kiedy opuszczaliśmy miasto. Nie wzięła. Powiedziała: „Dasz mi w prezencie ślubnym". Sukienka spłonęła w pożarze. Cały czas się później oglądaliśmy. Wydawało się, że pieką nas plecy. Nie zatrzymywaliśmy się przez całą noc, a o świcie wyszliśmy do pracy. Kopaliśmy rowy przeciwczołgowe. Siedmiometrowa pionowa ściana i jeszcze trzy i pół metra w głąb. Kopię, a łopata płonie ogniem, piasek wydaje się czerwony. W oczach mam ciągle nasz dom, kwiaty i bez... Biały bez... Mieszkaliśmy w szałasach na łące, na rozlewisku między dwiema rzekami. Upał i wilgoć. Chmary komarów. Przed snem wykurzamy je z szałasu, a o świcie i tak ich pełno, trudno się wyspać. Wywieziono mnie stamtąd do jednostki sanitarnej. Na podłodze leżeliśmy pokotem, wielu z nas chorowało. Wysoka gorączka. Dreszcze. Ja leżę i płaczę. Otwierają się drzwi do sali, lekarka od progu (dalej nie sposób było wejść, materace leżały ciasno obok siebie) mówi: „Iwanowa, plazmodium we krwi". To o mnie. Nie wiedziała, że od szóstej klasy, kiedy o nim 72
pierwszy raz przeczytałam, nie było dla mnie gorszej rzeczy niż to plazmodium. A wtedy głośnik zaczął nadawać: „Zbudź się, potężny kraju...". Po raz pierwszy usłyszałam tę pieśń. „Wyzdrowieję — myślę sobie — i od razu pójdę na front". Przywieźli mnie do Kozłowki — niedaleko Rosławla, posadzili na ławce, ja siedzę, trzymam się z całych sił, żeby nie upaść, i słyszę jak we śnie: — To ta? — Ta — mówi felczer. — Proszę do stołówki. Najpierw dajcie jej jeść. No więc leżę w łóżku. Może mieć pani pojęcie, co to znaczy, nie na ziemi, przy ognisku, nie w pałatce pod drzewem, ale w szpitalu, w cieple. Na prześcieradle. Spałam siedem dni bez przerwy. Podobno siostry budziły mnie i dawały mi jeść, ale ja tego nie pamiętam. A kiedy po kilku dniach obudziłam się sama, przyszedł lekarz, popatrzył i powiedział: — Organizm jest mocny, poradzi sobie. Wtedy znowu zapadłam w sen. Na froncie nasza jednostka od razu została okrążona. Norma wyżywienia — dwa suchary dziennie. Brakowało czasu, żeby grzebać poległych, po prostu przysypywaliśmy ich piaskiem. Twarz przykrywaliśmy furażerką... „Jeśli przeżyjemy — powiedział dowódca — odeślę cię na tyły. Przedtem myślałem, że kobieta tutaj dwóch dni nie wytrzyma. Kiedy wyobrażę sobie swoją żonę...". Rozpłakałam się, tak mi było przykro, bo to dla mnie było gorsze od śmierci — siedzieć na tyłach w taki czas. Sercem i umysłem wytrzymywałam, nie wytrzymywałam fizycznie. Obciążenie fizyczne... Pamiętam, jak dźwigaliśmy pociski na grzbiecie, ciągnęliśmy działa po błocie, zwłaszcza na Ukrainie, gdzie ziemia jest taka ciężka, więc po deszczu albo wiosną idzie się jak w cieście. Nawet kiedy kopaliśmy bratnią mogiłę, żeby pochować kolegów, kiedy nie spaliśmy wszyscy po trzy doby... Nawet to było ciężkie... Już nie płakaliśmy — żeby płakać, też trzeba siły, a nam chciało się tylko spać. Spać i spać. 73
Na warcie chodziłam bez ustanku w jedną i drugą stronę i recytowałam wiersze na głos. Inne dziewczęta śpiewały, żeby nie upaść i nie zasnąć... Walentina Pawłowna Maksimczuk działon baterii przeciwlotniczej
Wywoziliśmy rannych z Mińska... Szłam na wysokich obcasach, wstydziłam się, że jestem niewysoka. Jeden obcas mi się złamał, a tutaj wołają: „Desant!". To pobiegłam na bosaka, a pantofle trzymałam w ręku; szkoda, bardzo ładne były. Kiedy okrążyli nas i zobaczyliśmy, że się nie wyrwiemy, wówczas ja i sanitariuszka Dasza wstałyśmy — już się nie chowamy w rowie, tylko stoimy wyprostowane. Lepiej już niech nam pocisk urwie głowę, niż miałybyśmy się dostać do niewoli i mieliby się nad nami znęcać. Ranni, którzy mogli, też wstali... Kiedy zobaczyłam pierwszego hitlerowskiego żołnierza, nie mogłam słowa z siebie wydobyć, odjęło mi mowę. A oni idą — młodzi, weseli, uśmiechnięci. Gdziekolwiek się zatrzymali, gdziekolwiek zobaczyli pompę albo studnię — od razu zaczynali się myć. Rękawy zawsze mieli podwinięte. Myją się, myją... Dookoła krew się leje, krzyki, a ci się myją i myją... I taka nienawiść zakipiała we mnie... Przyszłam do domu, dwa razy zmieniłam bluzkę. Bo wszystko się we mnie burzyło, że oni są tutaj... Nie mogłam spać po nocach. Jaaak tooo?! A naszą sąsiadkę, ciocię Kławę, sparaliżowało, kiedy zobaczyła, że chodzą po naszej ziemi. W jej domu... Wkrótce umarła, bo nie mogła czegoś takiego znieść... Maria Wasiljewna Żłoba działaczka podziemia
Niemcy wjechali do wsi... Na wielkich czarnych motocyklach... Patrzyłam wprost na nich: byli młodzi, weseli. Cały czas się śmiali. Zaśmiewali się! Serce zamierało we mnie, że oni tutaj są, na naszej ziemi, i jeszcze się śmieją. 74
Marzyłam tylko o tym, żeby się zemścić... Wyobrażałam sobie, że zginę, a potem ktoś napisze o mnie książkę. I moje imię przetrwa. Takie miałam marzenia... W czterdziestym trzecim roku urodziłam córkę... Wtedy już byliśmy z mężem w lesie u partyzantów. Urodziłam na błocie, w stogu siana. Pieluszki suszyłam na sobie — położę za pazuchę, ogrzeję i znowu przewijam. Dokoła wszystko się paliło, palono wsie razem z ludźmi. Zapędzano nas do szkół, do cerkwi... Oblewano naftą... Miałam siostrzenicę pięcioletnią, która słuchała naszych rozmów i pytała: „Ciociu Maniu, kiedy się spalę, to co ze mnie zostanie? Tylko buciki?...". O tym rozmawiały nasze dzieci... Ja sama zbierałam ludzkie niedopałki... Zbierałam rodzinę swojej przyjaciółce... Znajdowaliśmy kości w popiele i jeśli gdzieś został strzęp ubrania, choćby skrawek, to rozpoznawaliśmy, do kogo należał. Każdy szukał swojego. Podniosłam jakiś kawałek, a koleżanka mówi: „To kaftan mamy...". I upadła. Jedni zbierali kostki do prześcieradła, inni do powłoczki. Co tam kto miał ze sobą. My z przyjaciółką — do woreczka; nawet pół woreczka się nie uzbierało. Wszystko kładłyśmy do wspólnej mogiłki. Wszystko było czarne, białe były tylko kostki. Popiół kostny... Już go rozpoznawałam — bo jest biały, bielusieńki... Odtąd już dokądkolwiek mnie posłano, niczego się nie bałam. Chociaż miałam małe dziecko, to już trzymiesięczne brałam ze sobą na zadanie. Komisarz płakał, kiedy mnie wysyłał... Przynosiłam lekarstwa z miasta, bandaże, surowicę... Wkładałam dziecku między rączki i nóżki, owijałam pieluszkami i niosłam. W lesie umierali ranni. Trzeba iść. Trzeba! Nikt inny nie mógłby przejść, nie mógł się przedrzeć, bo wszędzie były posterunki niemieckie i policajskie; tylko ja je przechodziłam. Z dzieckiem. Zawsze miałam w pieluszkach... Teraz strach się przyznać... Ciężko! Żeby była temperatura, żeby dziecko płakało, nacierałam je solą. Wtedy był cały 75
czerwony, wysypki dostanie, wrzeszczy, wyłazi ze skóry. Jak zatrzymał mnie posterunek, to ja wtedy: „Tyfus, panie... Tyfus...". Wtedy popędzali mnie, żebym szybciej sobie poszła: „Wek! Wek!". I solą nacierałam, i czosnek kładłam. A dzieciątko było malutkie, jeszcze piersią je karmiłam. Jak minęliśmy posterunki i weszliśmy w las, to wtedy płakałam a płakałam. Aż krzyczałam. Tak mi żal było dziecka. A po dwóch dniach znowu szłam... Maria Timofiejewna Sawicka-Radiukiewicz łączniczka partyzancka
Poznałam nienawiść... Po raz pierwszy poznałam to uczucie... Jak oni śmią chodzić po naszej ziemi! Kim są? Aż temperatury dostawałam na widok czegoś takiego. Dlaczego są tutaj? Kiedy przechodziła kolumna jeńców, to na drodze zostawały setki trupów... Setki... Tych, którzy upadali bez sił, od razu dobijano. Pędzono ich jak bydło. Zmarłych już nikt nie opłakiwał. Nie nadążano z ich chowaniem, bo tylu ich było. Długo leżeli na ziemi... Żywi żyli z martwymi... Spotkałam przyrodnią siostrę. Niemcy spalili ich wioskę. Miała trzech synów, a żadnego już nie ma. Spalili jej i dom, i dzieci. Usiądzie na ziemi i kiwa się z boku na bok, kołysze swoje nieszczęście. Wstanie — i nie wie, dokąd iść. Do kogo? Poszliśmy wszyscy do lasu: tato, bracia i ja. Nikt nas nie agitował, nie zmuszał, sami poszliśmy. Mama została sama z krową... Jelena Fiodorowna Kowalewska partyzantka
Nawet się nie zastanawiałam... Miałam specjalność potrzebną na wojnie. I ani sekundy nie namyślałam się, nie wahałam. W ogóle mało wtedy spotykałam ludzi, którzy chcieli przesiedzieć ten czas. Przeczekać. Pamiętam jedną... Młodą kobietę, 76
naszą sąsiadkę... Ta uczciwie mi się przyznała: „Kocham życie. Lubię się pudrować i malować, nie chcę umierać". Więcej takich nie widziałam. Może milczały, ukrywały się. Nie wiem, co pani odpowiedzieć... Pamiętam, że wyniosłam kwiaty ze swojego pokoju i poprosiłam sąsiadów: „Proszę je podlewać. Niedługo wrócę". Wróciłam po czterech latach... Dziewczęta, które zostawały w domu, zazdrościły nam, a kobiety płakały. Jedna z dziewcząt, która jechała ze mną, stoi, wszystkie płaczą, a ona nie. Potem wzięła i zmoczyła sobie wodą oczy. Jeden raz, drugi. Chusteczką. Bo, mówi, głupio tak, kiedy wszystkie płaczą. Czyż mogłyśmy mieć pojęcie, co to jest wojna? Byłyśmy młode... To teraz budzę się w nocy ze strachu, kiedy śni mi się, że jestem na wojnie... Samolot leci, mój samolot nabiera wysokości i... spada... Wiem, że spadam... To ostatnie chwile... I tak jest strasznie, dopóki się nie obudzę, dopóki sen się nie rozwieje. Stary człowiek boi się śmierci, a młody się śmieje... Jest nieśmiertelny! Nie wierzyłam, że umrę... Anna Siemionowna Dubrowina-Czekunowa starszy lejtnant gwardii, lotniczka
Skończyłam szkołę medyczną... Przyjechałam do domu, ojciec był chory. I nagle — wojna. Zapamiętałam, że był ranek... Rano dotarła do mnie ta straszna nowina... Jeszcze rosa na liściach drzew nie wyschła, a już powiedzieli — wojna! I ta rosa, którą nagle zobaczyłam na trawie i na drzewach, tak wyraźnie zobaczyłam, i nawet na froncie ją sobie przypominałam. Przyroda kontrastowała z tym, co się działo z ludźmi. Słońce świeciło jasno... Rozkwitły moje ulubione rumianki, było ich na łąkach pełniusieńko... Pamiętam, że chowałyśmy się gdzieś w pszenicy, dzień był słoneczny. Automaty niemieckie ta-ta-ta-ta-ta — cisza. Słychać 77
tylko, jak pszenica szumi. Znowu niemieckie automaty ta-tata-ta-ta... I myśli człowiek: „Czy kiedyś jeszcze usłyszę, jak szumi pszenica?". Ten szum... Maria Afanasjewna Garaczuk felczer wojskowy
Ewakuowano nas z mamą na tyły... Do Saratowa... W ciągu może trzech miesięcy wyuczyłam się na tokarza. Stałyśmy przy obrabiarkach po dwanaście godzin. I głodowały. W głowie tylko jedno — trafić na front. Bo tam jedzenie jest jakie takie. Będą suchary i herbata z cukrem. Dadzą masło. Od kogośmy to usłyszały, nie pamiętam. Może od rannych na stacji? Ratowałyśmy się przed głodem, no a poza tym, wiadomo, byłyśmy komsomołkami. Poszłyśmy z przyjaciółką do komendy uzupełnień, ale nie przyznałyśmy się, że pracujemy w fabryce. Bo wtedy by nas nie wzięli. A tak dostałyśmy się do wojska. Skierowano nas do Riazańskiej Szkoły Piechoty. Wyszłyśmy stamtąd jako dowódcy jednostek cekaemów. Cekaem jest ciężki, dźwiga się go samemu. Jak koń. Noc. Stoi się na posterunku i łowi każdy dźwięk. Jak ryś. Reaguje na każdy szmer... Mówią, że na wojnie człowiek jest człowiekiem tylko w połowie, a w drugiej połowie — zwierzęciem. Właśnie tak... Bo inaczej by nie przeżył. Jeśli pozostanie wyłącznie człowiekiem — nie ocaleje. Urwie mu głowę! Na wojnie trzeba sobie coś przypomnieć. Coś takiego... Przypomnieć sobie coś z tych czasów, kiedy człowiek jeszcze nie w pełni był człowiekiem... Nie jestem mocno kształcona, zwykła księgowa, ale to wiem dobrze. Doszłam do Warszawy... I ciągle piechotą, mówi się, że piechota to proletariat wojny. Pełzałyśmy na brzuchu... Proszę już mnie nie pytać. Nie lubię książek o wojnie. O bohaterach... Szliśmy chorzy, kaszlący, niewyspani, brudni, źle ubrani. Często głodni... Ale zwyciężyliśmy! Lubow Iwanowna Lubczik dowódca plutonu fizylierów 78
Wiedziałam, że ojciec został zabity... Brat też zginął. No więc czy zginę, czy nie — to już nie miało dla mnie znaczenia. Żal mi było tylko naszej mamy. Z pięknej kobiety zmieniła się w staruszkę, bardzo rozpaczającą nad swoim losem — nie mogła żyć bez taty. — Po co idziesz na wojnę? — spytała. — Pomścić tatę. — Tato by nie zniósł, gdyby cię zobaczył z karabinem. A tato w dzieciństwie zaplatał mi warkoczyki. Zawiązywał kokardy. Sam nawet lubił ładne ubrania bardziej niż mama. W jednostce byłam telefonistką. Najbardziej wryło mi się w pamięć, jak dowódca krzyczał do słuchawki: „Rezerwy! Proszę o rezerwy! Żądam przysłania rezerw!". I tak codziennie... Wiana Osipowna Niemzer sierżant, telefonistka
Nie jestem bohaterką... Byłam ładną dziewczyną, w dzieciństwie mnie rozpieszczano... Kiedy zaczęła się wojna... Nie miałam ochoty umierać. Bałam się strzelać, nigdy nie myślałam, że będę strzelać. Oj, co też pani! Bałam się ciemności, ciemnego lasu. Oczywiście dzikich zwierząt... Ojej... Nie wyobrażałam sobie, że mogę spotkać w lesie wilka albo dzika. Nawet psów od dziecka się bałam, byłam jeszcze malutka, jak ugryzł mnie wielki owczarek, więc się ich bałam. Oj, co też pani! Taka byłam... A wszystkiego się nauczyłam w partyzantce... Nauczyłam się strzelać — z karabinu, pistoletu, także z cekaemu. Nawet teraz, gdyby było trzeba, pokazałabym, jak się strzela. Przypomniałabym sobie. Uczono nas nawet, co trzeba robić, jeśli nie ma innej broni poza nożem albo saperką. Przestałam bać się ciemności. Zwierząt też... Ale żmiję obchodzę z daleka, do żmij się nie przyzwyczaiłam. Nocami w lesie często wyły wilczyce. A myśmy siedzieli w swoich ziemiankach — i nic. Wilki były złe, głodne. Mieliśmy takie 79
małe ziemianki, jak nory. Las był naszym domem. Domem partyzantów. Oj, co też pani, po wojnie zaczęłam się bać lasu... Teraz do żadnego lasu nie jeżdżę... Ale przez całą wojnę myślałam, że mogłabym przesiedzieć w domu przy mamie. Mojej ładnej mamie, bo mama była bardzo ładna. Oj, co też pani! Nie zdecydowałabym się... sama — nie. Nie zdecydowałabym się... Ale... powiedziano nam... Miasto zdobyli Niemcy, więc się dowiedziałam, że jestem Żydówką. A przed wojną żyliśmy w zgodzie: Rosjanie, Tatarzy, Niemcy, Żydzi... Wszyscy byli jednakowi. Oj, co też pani! Nawet nie wiedziałam, że jest takie słowo „parch", bo mieszkałam tylko z tatą i z mamą, wśród książek. Staliśmy się trędowaci, zewsząd nas przeganiano. Bano się nas. Nawet niektórzy znajomi nas nie poznawali. Ich dzieci nas nie pozdrawiały. A sąsiedzi mówili: „Zostawcie nam państwo swoje rzeczy, i tak nie będą wam potrzebne". Przed wojną przyjaźniliśmy się. Wujek Wołodia, ciocia Ania... A co pani myśli! Mamę zastrzelili... Było to kilka dni przed wyznaczonym terminem przeniesienia się do getta. Wszędzie na mieście wisiały obwieszczenia: Żydom nie wolno chodzić po chodnikach. Strzyc się u fryzjerów, kupować w sklepach... Nie wolno śmiać się, nie wolno śpiewać... Co pani myśli! Mama do tego wszystkiego nie była przyzwyczajona, zawsze była roztargniona. Pewnie nie uwierzyła... Może weszła do sklepu? Ktoś powiedział coś ordynarnego, a ona się roześmiała. Jak to ładna kobieta... Przed wojną śpiewała w filharmonii, wszyscy ją lubili. Oj, co też pani! Wyobrażam sobie... Gdyby nie była taka ładna... Nasza mama... Byłaby ze mną albo z tatą... Cały czas o tym myślę... Obcy ludzie przytaszczyli ją w nocy, jej ciało. Już bez palta i butów. To był koszmar. Okropna noc! Potworna! Ktoś zdjął palto i buty. Zdjął złotą obrączkę ślubną. Prezent od taty... W getcie nie mieliśmy domu, trafił się nam strych u obcych ludzi. Tato wziął skrzypce, najcenniejszą rzecz, jaką mieliśmy przed wojną, chciał je sprzedać. Miałam ciężką anginę. 8o
Leżałam... leżałam z wysoką temperaturą i nie mogłam rozmawiać. Tato chciał kupić coś do zjedzenia, bał się, że umrę. Umrę bez mamy... Bez jej słów, bez dotyku jej rąk. Ja, taka rozpieszczona... Ulubienica... Czekałam na niego trzy dni, dopóki nie dowiedziałam się od znajomych, że tato został zabity... Powiedzieli mi, że to przez skrzypce... Nie wiem, czy były cenne, tato, kiedy wychodził, powiedział: „Dobrze, jeśli dadzą mi słoik miodu i trochę masła". Oj, co też pani! Zostałam bez mamy... Bez taty... Poszłam go szukać... Chciałam go odnaleźć choćby i nieżywego, żebyśmy byli razem. Byłam jasno-, a nie ciemnowłosa, miałam jasne włosy i brwi, nikt w mieście mnie nie zaczepił. Przyszłam na bazar... Spotkałam przyjaciela taty, ten przyjaciel już mieszkał na wsi, u swoich rodziców. Też był muzykiem, jak tato. Wujek Wołodia. Wszystko mu powiedziałam... On wsadził mnie na wóz, przykrył kożuchem. Na wozie piszczały prosiaki, gdakały kury, jechaliśmy długo. Oj, proszę pani! Jechaliśmy do wieczora. Spałam, budziłam się... Tak trafiłam do partyzantów... Anna Iosifowna Strumilina partyzantka
Była defilada... Nasz oddział partyzancki połączył się z jednostkami Armii Czerwonej, a po defiladzie powiedziano nam, żebyśmy oddali broń i poszli odbudowywać miasto. A nam to się nie mieściło w głowie: jak to — wojna jeszcze trwa, dopiero Białoruś została wyzwolona, a tu mamy oddawać broń! Każda z nas chciała walczyć dalej. Przyszłyśmy do komendy uzupełnień, wszystkie nasze dziewczęta... Powiedziałam, że jestem pielęgniarką i proszę, żeby wysłano mnie na front. Obiecano mi: „Dobrze, wpiszemy panią do ewidencji i jeśli będzie pani potrzebna, to wezwiemy. A na razie proszę iść i pracować". Czekam. Nie dostaję wezwania. Znowu idę do komendy... Wielokrotnie chodziłam... W końcu otwarcie mi powiedzieli, 81
że nie ma takiej konieczności, jest już dosyć dużo sióstr. A Mińsk trzeba oczyścić z cegieł... Miasto leży w gruzach... Jakie u nas były dziewczęta, pyta pani? Była u nas Czernowa, w ciąży; dźwigała minę na boku, a pod sercem już nosiła dziecko. Niech się pani sama domyśli, jacy to byli ludzie. Po co my mamy się zastanawiać, tacy byliśmy i już. Wychowywano nas tak, że Ojczyzna i my to jedno. Albo inna moja przyjaciółka, prowadziła po mieście swoją dziewczynkę, a ta pod sukienką miała całe ciało owinięte ulotkami, podnosiła rączki i skarżyła się: „Mamo, gorąco mi jest. Mamo, gorąco". A na ulicach wszędzie Niemcy. Policaje. Niemca można jeszcze oszukać, a policaja — trudno. Bo to swój, zna nasze życie, naszą duszę. Nasze myśli. A nawet dzieci... Wzięliśmy je do siebie do oddziału, ale to przecież dzieci. Jak je uratować? Postanowiliśmy wysłać je za linię frontu, ale one uciekały z domów dziecka na front. Łapano je w pociągach, na drogach. Potem znowu się wyrywały, i znowu na front. Historia jeszcze przez setki lat będzie dociekać: co to było? Co to byli za ludzie? Skąd? Wyobraża sobie pani: Kobieta w ciąży idzie z miną... No, oczekiwała dziecka... Kochała je, chciała żyć. I oczywiście się bała. Ale szła. Nie dla Stalina, ale dla swoich dzieci. Dla ich przyszłości. Nie chciała żyć na klęczkach... Kłaniać się wrogom... Może i byliśmy ślepi... Nie przeczę, wielu rzeczy wtedy nie znaliśmy, nie rozumieliśmy, więc może i byliśmy ślepi, ale zarazem czyści. Składamy się z dwóch części, mamy dwa życia. Pani powinna to zrozumieć... Wiera Siergiejewna Romanowska siostra w partyzantce
Zaczynało się lato... Skończyłam szkołę pielęgniarek. Dostałam dyplom. Wojna! Od razu wezwano nas do komendy uzupełnień, i rozkaz: „Ma pani dwie godziny. Proszę się zbierać. Wysyłamy panią na front". Złożyłam wszystko do walizeczki. 82
Co pani zabrała ze sobą na wojnę? Cukierki. Jak to? Tak, całą walizkę. Tam we wsi, dokąd po ukończeniu szkoły mnie posłano, dostałam zwrot kosztów przeprowadzki. Miałam więc pieniądze i za wszystko nakupiłam cukierków czekoladowych. Wiedziałam, że na wojnie pieniądze mi się nie przydadzą. A na górze położyłam zdjęcie całego roku, gdzie były moje koleżanki. Przyszłam do komendy. Komendant pyta: „Dokąd was przydzielić?". A ja na to: „A moja koleżanka dokąd pojedzie?". Pracowała w sąsiedniej wsi, piętnaście kilometrów dalej; razem przyjechałyśmy do obwodu leningradzkiego. Komendant śmieje się: „Ona pytała o to samo". Wziął moją walizkę, żeby zanieść na ciężarówkę, która wiozła nas na stację: „Co to pani ma takiego ciężkiego?" — „Cukierki. Całą walizkę". Umilkł. Przestał się uśmiechać. Widziałam, że głupio się poczuł, było mu wstyd. To był niemłody człowiek... Wiedział, dokąd mnie odprowadza... Mania Wasiljewna Tichomirowa felczer
Mój los rozstrzygnął się od razu... W komendzie wisiało ogłoszenie: „Poszukujemy kierowców". No więc skończyłam kurs dla kierowców... Sześciomiesięczny... Nikt nie zwrócił uwagi na to, że jestem nauczycielką (przed wojną uczyłam się w technikum pedagogicznym). Komu w czasie wojny potrzebni są nauczyciele? Potrzebni są żołnierze. Było nas wiele dziewcząt, cały batalion samochodowy. Kiedyś na ćwiczeniach... Jakoś nie umiem tego wspominać bez łez... Była wiosna... Wycofywaliśmy się, cały czas strzelając. Narwałam wtedy fiołków. Taki mały bukiecik. Narwałam i przywiązałam go do bagnetu. Tak szłam. Wracamy do obozu. Dowódca kazał się ustawić w dwuszeregu i woła mnie. Wystąpiłam... I zapomniałam, że mam 83
fiołki na karabinie. A on na mnie wsiadł zaraz: „Żołnierz ma walczyć, a nie kwiatuszki zbierać". Nie mieściło mu się w głowie, że w takiej sytuacji ktoś może zbierać fiołki. Mężczyzna tego nie rozumiał... Ale ja nie wyrzuciłam fiołków. Po cichu zdjęłam je i włożyłam do kieszeni. Za te fiołki wlepiono mi trzy służby poza kolejnością... Innym razem stałam na warcie. O drugiej przyszła zmiana, a ja nie chcę zejść z posterunku. Odesłałam zmiennika, żeby się wyspał. „Ty postoisz w dzień, a ja teraz". Zgadzałam się przestać całą noc, do świtu, żeby tylko posłuchać ptaków. Tylko noc przypominała mi poprzednie życie. Czas pokoju. Kiedy odchodziliśmy na front, szli ulicą, ludzie stali po bokach: kobiety, starcy, dzieci. I wszyscy płakali: „Dziewczynki idą na wojnę". Szedł cały batalion dziewcząt. Siedzę za kierownicą... Zbieramy zabitych po walce, porozrzucani byli po polu. Wszyscy młodzi. Chłopcy. I nagle — leży dziewczyna. Zabita dziewczyna... Wszyscy milkną... Tamara lłłarionowna Dawidowicz sierżant, kierowca
Kiedy się wybierałam na front... Nie uwierzy pani... Myślałam, że to nie na długo. Wkrótce pobijemy wroga! Zabrałam tylko jedną spódnicę, w dodatku ulubioną, dwie pary skarpetek i pantofelki. Z Woroneża się wycofaliśmy, ale pamiętam, że pobiegłyśmy do sklepu, a tam kupiłam sobie jeszcze jedną parę pantofli na wysokich obcasach. Pamiętam, że maszerowaliśmy, wszystko było czarne, pełno dymu (ale sklep był otwarty — niesamowite!), i jakoś zachciało mi się kupić sobie pantofle. Jak teraz pamiętam, takie eleganckie... I jeszcze perfumy kupiłam... Trudno tak od razu wyrzec się życia, które było przedtem. Nie tylko serce, ale cały organizm się sprzeciwia. Pamiętam, że taka radosna wybiegłam ze sklepu z tymi pantofelkami. Natchniona. A wszędzie — dym... Huk... Byłam już na 84
wojnie, ale jeszcze nie chciałam o niej myśleć. Jeszcze w nią nie wierzyłam. A dookoła wszystko dudniło. Wżera Josifowna Choriewa chirurg wojskowy
O bycie i bytowaniu Marzyłyśmy... Chciałyśmy walczyć... Wsadzono nas do wagonu i zaczęły się zajęcia. Wszystko było nie takie, jak sobie wyobrażałyśmy w domu. Musiałyśmy wcześnie wstawać i przez cały dzień być na nogach. A w nas żyło jeszcze dawne życie. Oburzałyśmy się, kiedy dowódca jednostki, młodszy sierżant Gulajew, który miał ukończone cztery klasy, uczył nas regulaminu i źle wymawiał niektóre słowa. Zastanawiałyśmy się, czego on nas może nauczyć. A on nas uczył, jak nie zginąć... Po kwarantannie, przed odebraniem przysięgi, starszyna przywiózł umundurowanie: szynele, furażerki, bluzy wojskowe, spódnice. Zamiast halek dostałyśmy uszyte z krośniaka po dwie męskie koszule z rękawami, zamiast owijaczy — pończochy i ciężkie amerykańskie buty z metalowymi podkówkami na całym obcasie i na czubkach. W kompanii byłam najmniejsza wagą i wzrostem — sto pięćdziesiąt trzy centymetry, obuwie numer trzydziesty piąty, i naturalnie przemysł wojskowy takich małych rozmiarów nie produkował, a już tym bardziej Amerykanie nam nie dostarczali. Dostałam buty numer czterdzieści dwa. Wkładałam je i zdejmowałam, nie rozsznurowując; były tak ciężkie, że chodziłam, dosłownie powłócząc nogami. Maszerując po bruku, krzesałam iskry, a chód był podobny do wszystkiego, tylko nie do kroku marszowego. Pierwszy marsz był koszmarny, aż się nie chce wspominać. Gotowa byłam dokonywać bohaterskich czynów, ale nie nosić rozmiar czterdziesty drugi 85
zamiast trzydziestego piątego. Takie ciężkie i brzydkie buty! Takie okropne! Dowódca zobaczył, jak idę, i wywołał mnie: „Smirnowa, jak chodzisz krokiem marszowym? Co, nie uczyli cię? Dlaczego nie unosisz stopy? Trzy warty poza kolejnością...". Odpowiedziałam: „Tak jest, towarzyszu starszy lejtnancie, trzy warty poza kolejnością!". Zrobiłam w tył zwrot i upadłam. Wypadłam z butów... Nogi miałam zdarte do krwi... Wtedy okazało się, że już nie mogę chodzić. Szewc kompanijny Parszyn dostał rozkaz, żeby ze starej pałatki uszyć mi buty, rozmiar trzydzieści pięć... Nonna Aleksandrowna Smirnowa szeregowiec, działon baterii przeciwlotniczej
A ileż było śmiesznych sytuacji... Dyscyplina, regulamin, dystynkcje — cała ta wojenna mądrość, nie dało się jej opanować od razu. Stoimy, ochraniamy samoloty. A w regulaminie jest mowa, że jeśli ktoś idzie, trzeba go zatrzymać: „Stój, kto idzie?!". Moja koleżanka zobaczyła dowódcę pułku i krzyczy: „Stójcie, kto idzie? Przepraszam, ale będę strzelała!". Wyobraża sobie pani? Krzyczy: „Przepraszam, ale będę strzelała!". Proszę wybaczyć... Cha cha cha... Antonina Grigorjewna Bondariewa lejtnant gwardii, starszy lotnik
Dziewczęta przyjechały do szkoły z długimi warkoczami... z fryzurami... Ja też miałam warkocze wokół głowy... A jak je umyć? Gdzie wysuszyć? Ledwie człowiek umył, a tu alarm, trzeba uciekać. Dowodząca nami Marina Raskowa kazała wszystkim ściąć warkocze. Dziewczyny strzygły i płakały. A Lila Litwak, która później zasłynęła jako lotniczka, za nic nie chciała się rozstać ze swoim warkoczem. Idę do Raskowej: „Towarzyszko dowódco, wasz rozkaz wykonany, tylko Litwak odmówiła". 86
Marina Raskowa, mimo całej swojej kobiecej łagodności, jako dowódca potrafiła być bardzo surowa. Zaraz mnie odesłała: „Co z ciebie za organizator partyjny, jeśli twoi ludzie nie wykonują rozkazu. Odmaszerować!". Sukienki, buty na obcasach... Tak nam ich było szkoda, że pochowałyśmy je do plecaków. W dzień w wysokich butach, ale wieczorem — choćby trochę w pantoflach, przed lustrem. Jak to zobaczyła Raskowa, po kilku dniach wydała rozkaz: wszystkie kobiece rzeczy odesłać w paczkach do domu. Tak! Za to nowy model samolotu poznałyśmy w pół roku, a nie w dwa lata, jak to bywa w czasie pokoju. W pierwszych dniach treningów zginęły dwie załogi. Ustawiono cztery trumny. Wszystkie trzy pułki, wszystkie płakałyśmy w głos. Raskowa powiedziała wtedy: „Koleżanki, otrzyjcie łzy. To nasze pierwsze straty. Będzie ich wiele. Niech każda zaciśnie w pięści swoje serce...". Potem, na wojnie, żegnałyśmy koleżanki bez łez. Przestałyśmy płakać. Latałyśmy na myśliwcach. Sama wysokość była strasznym obciążeniem dla całego organizmu kobiecego, niekiedy brzuch wprost przywierał do kręgosłupa. A nasze dziewczyny latały i strącały niemieckich asów! Tak jest! Wie pani, kiedyśmy szły, mężczyźni patrzyli na nas ze zdziwieniem: lotniczki idą. Zachwycali się nami... Kławdia Iwanowna Tieriechowa kapitan lotnictwa
Jesienią wezwano mnie do komendy uzupełnień... Przyjął mnie komendant i pyta: „Umie pani skakać?". Przyznałam, że się boję. Długo namawiał mnie na wojska desantowe: ładny mundur, codziennie czekolada. Ale ja od dziecka miałam lęk wysokości. — Chce pani do obsługi zenitówek? 87
— A ja tam wiem, co to zenitówka? Wtedy on: — Skierujemy panią do oddziału partyzanckiego. — A jak będę stamtąd pisała do Moskwy, do mamy? On bierze i pisze czerwonym ołówkiem na moim przydziale: „Front stepowy...". W pociągu zakochał się we mnie młody kapitan. Całą noc przestał w naszym wagonie. Wojna wypaliła go do cna, był kilka razy ranny. Patrzy na mnie, patrzy i mówi: „Wieroczka, tylko niech się pani nie zaniedbuje, nie robi ordynarna. Teraz jest pani taka delikatna. Ja już tyle się napatrzyłem!". I dalej coś w tym duchu, że z wojny trudno wyjść czystym. Z tego piekła. Cały miesiąc jechałyśmy z koleżanką do 4. Gwardyjskiej Armii Drugiego Frontu Ukraińskiego. W końcu go dogoniłyśmy. Naczelny chirurg wyszedł na kilka minut, popatrzył na nas, zaprowadził do sali operacyjnej: „To jest pani stół operacyjny...". Sanitarki, wielkie studebackery, podjeżdżają jedna za drugą, ranni leżą na ziemi, na noszach. Spytałyśmy tylko: „Kogo brać najpierw?". „Tych, którzy nic nie mówią...". Po godzinie już stałam przy swoim stole, operowałam. I zaczęło się... Operowało się całymi dniami, potem trochę się człowiek zdrzemnie, szybciutko przetrze oczy, umyje — i znowu do swojego stołu. I po dwóch rannych trzeci — nieżywy. Nie nadążaliśmy z niesieniem pomocy dla wszystkich. Co trzeci był martwy... Na stacji w Żmerynce trafiliśmy na straszne bombardowanie. Pociąg się zatrzymał, a myśmy wybiegły. Biegł nawet zastępca do spraw politycznych, któremu poprzedniego dnia wycięto wyrostek. Całą noc przesiedzieliśmy w lesie, a nasz pociąg dosłownie rozbili w drobny mak. Nad ranem niemieckie samoloty zaczęły przeczesywać las, lecąc lotem koszącym. Gdzie się podziać? Przecież się nie zagrzebię pod ziemię jak kret. Objęłam brzozę i stoję: „Mamo jedyna! Czyżbym miała zginąć? Jak przeżyję, to będę najszczęśliwszym człowiekiem na 88
świecie". Komukolwiek potem opowiadałam, jak się trzymałam brzozy, wszyscy się śmiali. Czy trudno było mnie trafić? Stałam wyprostowana na tle białej brzozy... Śmiechu warta osłona! Dzień Zwycięstwa witałam w Wiedniu. Pojechaliśmy do zoo, wielką miałam na to ochotę. Można było też pojechać do obozu koncentracyjnego. Wszystkich tam wozili i pokazywali. Nie pojechałam... Dzisiaj się dziwię: dlaczego? Chciałam czegoś radosnego. Śmiesznego. Zobaczyć coś z innego życia... Wiera Władimirowna Szewałdyszewa starszy lejtnant, chirurg
Było nas troje... Mama, tato i ja... Pierwszy pojechał na wojnę ojciec. Mama była pielęgniarką, chciała iść razem z ojcem, ale jego wysłano w jednym kierunku, a ją w zupełnie innym. Ja miałam dopiero szesnaście lat... Nie chcieli mnie brać do wojska. Chodziłam do komendy i chodziłam, aż wreszcie po roku mnie powołali. Długo jechaliśmy pociągiem. Razem z nami jechali żołnierze, wracali ze szpitali, byli to zupełnie młodzi chłopcy. Opowiadali o froncie, a myśmy ich słuchały z otwartymi ustami. Mówili, że będą nas ostrzeliwać, a my słuchamy i czekamy: kiedy zacznie się ostrzał? Mówimy sobie: jak przyjedziemy, to powiemy, że jesteśmy już ostrzelane. Przyjechałyśmy. I przydzielają nas nie do karabinów, tylko do kotłów, do balii. Dziewczęta wszystkie w moim wieku, w dodatku rodzice nas kochali, rozpieszczali. Byłam jedynaczką. A tutaj dźwigamy drwa, palimy w piecach. Potem bierzemy ten popiół i do kotłów zamiast mydła, bo się skończyło od razu, jak je przywieźli. Bielizna brudna, zawszona. Zakrwawiona... Zimą — ciężka od krwi... Swietłana Wasiljewna Katychina żołnierz polowego oddziału pralniczo-łaziebnego
89
Do tej pory pamiętam swojego pierwszego rannego. Pamiętam twarz... Miał otwarte złamanie środkowej części uda. Wyobraża sobie pani, sterczy kość, rana odłamkowa, wszystko wyszło na wierzch. Ta kość... Teoretycznie wiedziałam, co robić, ale kiedy się do niego podczołgałam i to zobaczyłam, zrobiło mi się niedobrze, zemdliło mnie. Nagle słyszę: „Siostrzyczko, łyknij wódki': Tak mówi do mnie ten ranny. Żal mu się zrobiło. Ten obraz widzę jak dzisiaj. Ledwie to powiedział, wzięłam się w garść: „Och — myślę — taka ze mnie cholerna panienka z powieści Turgieniewa! Człowiek umiera, a ta mdleje, taka delikatna': Rozwinęłam pakiet osobisty, zakryłam ranę, poczułam się lepiej. Udzieliłam pomocy, jak trzeba. Oglądam teraz filmy o wojnie: sanitariuszka na pierwszej linii idzie sobie elegancka, czyściuteńka, w spódniczce zamiast watowanych portek, furażerkę ma na czubku głowy. Śmiechu warte! Czyż mogłybyśmy wyciągnąć rannego, gdybyśmy tak wyglądały... W spódniczce za wiele by się człowiek nie naczołgał, jak dokoła byli sami mężczyźni. Prawdę mówiąc, spódnice wydano nam pod koniec wojny, od parady. Wtedy też dostałyśmy trykoty zamiast męskiej bielizny. Nie wiedziałyśmy, co ze sobą zrobić, takie byłyśmy szczęśliwe. Rozpinałyśmy bluzy, żeby było widać... Sofia Konstantinowna Dubniakowa starszy sierżant, sanitariuszka
Bombardowanie... Bombardują i bombardują, bombardują, bombardują, i bombardują. Wszyscy rzucili się do ucieczki w różne strony... Ja też uciekam. Słyszę czyjś jęk: „Pomocy... Pomocy...", ale biegnę dalej. Po paru chwilach coś do mnie dociera, czuję na ramieniu torbę sanitariuszki. I jeszcze — wstyd. Nagle strach znika! Biegnę z powrotem: jęczy ranny żołnierz. Rzucam się, żeby go opatrzyć. Potem drugiego, trzeciego... 90
Walka skończyła się w nocy. A rano spadł świeży śnieg. Pod nim zabici... Wielu miało ręce podniesione w górę... Do nieba... Jeśli pani spyta, co to jest szczęście, odpowiem: „Wśród zabitych niespodziewanie znaleźć żywego...". Anna Iwanowna Bielaj sanitariuszka
Zobaczyłam pierwszego zabitego. Stoję nad nim i płaczę. Opłakuję... A tu woła mnie ranny: „Zabandażuj mi nogę!". Patrzę, noga dynda na nogawce, urwało mu ją. Odcinam nogawkę: „Połóż nogę. Połóż koło mnie". Położyłam. Jeśli byli świadomi, to nigdy nie pozwalali zostawić ani własnej ręki, ani nogi. Zabierali. A jeśli umierali, to prosili, żeby je pochować razem z nimi. Na wojnie myślałam: „Nigdy tego wszystkiego nie zapomnę". Ale zapomina się... Taki młody, przystojny chłopak. Leży zabity. Wyobrażałam sobie, że wszystkich zabitych grzebie się z wojskowymi honorami, a tego biorą i ciągną w krzaki leszczyny. Wykopali grób... Bez trumny, bez niczego zakopują w ziemi, tak zwyczajnie zasypują. Słońce świeciło mocno, na niego też... Ciepły letni dzień... Nie było ani pałatki, nic, położyli go w bluzie, w bufiastych spodniach, w tym, co miał na sobie. Wszystko nowe, widać, że niedawno przyjechał na front. Tak go położyli i zakopali. Dół niegłęboki, tyle, żeby mógł leżeć. Rana nawet nieduża, ale śmiertelna — w skroń, ale krwi mało, leży, jakby żył, tylko bardzo był blady. Po ostrzale zaczęło się bombardowanie. Zbombardowali okolicę; nie wiem, co tam zostało... A jak grzebano ludzi podczas okrążenia? Tuż obok, koło okopu, gdzie przed chwilą siedzieli, zakopali i już. Zostawał tylko wzgórek. Oczywiście, jeśli szli za nami Niemcy albo ich czołgi, to pagórek od razu zadeptali. Zostawała goła ziemia, 91
żadnego śladu... Często chowano pod drzewami w lesie... Pod tym dębami, pod tymi brzozami... Do dzisiaj nie mogę chodzić do lasu. Szczególnie tam, gdzie rosną stare dęby czy brzozy... Nie mogę tam siedzieć... Olga Wasiljewna Korż sanitariuszka szwadronu kawalerii
Na wojnie straciłam głos... A ładny głos miałam... Odzyskałam go, kiedy przyjechałam do domu. Wieczorem zebrali się krewni, wypili: „No, Wierka, zaśpiewaj". To zaśpiewałam... Jechałam na wojnę jako materialistka. Ateistka. Wyjeżdżałam jako dobra radziecka uczennica, dobrze wychowana. A tam... Tam zaczęłam się modlić... Zawsze modliłam się przed walką, mówiłam własne modlitwy. Zwyczajne słowa. Moje własne... Sens był jeden, żebym wróciła do mamy i taty. Prawdziwych modlitw nie znałam, nie czytałam Biblii. Nikt nie widział, jak się modliłam. Modliłam się potajemnie. Ukradkiem. Ostrożnie. Dlatego że... Byliśmy wtedy inni, wtedy żyli inni ludzie. Rozumie pani? Myśleliśmy inaczej, inaczej rozumieli... Dlatego że... Opowiem taki przypadek... Kiedyś wśród nowo przybyłych znalazł się wierzący, a żołnierze śmiali się, kiedy się modlił: „No co, pomógł ci twój Bóg? Jeśli jest, to jak to wszystko znosi?". Nie wierzyli, tak jak ten, który wołał u nóg ukrzyżowanego Chrystusa: „Jeśli On cię kocha, to dlaczego cię nie wybawi?". Po wojnie przeczytałam Biblię... Odtąd całe życie ją czytam... I ten żołnierz, był już niemłody, nie chciał strzelać. Odmawiał: „Nie mogę! Nie chcę zabijać!". Wszyscy się zgadzali na zabijanie, a on nie. A czas? Czas jaki... Straszny czas... Dlatego że... Postawiono go przed sądem polowym i po dwóch dniach rozstrzelano... Bach! Bach! Inny czas... Inni ludzie... Jak to pani wytłumaczyć? Jak... Na szczęście... Nie widziałam tych, których zabijałam... Ale... Tak czy owak... teraz wiem, że zabijałam... Myślę o tym... 92
Bo... bo jestem już stara. Modlę się o zbawienie duszy. Przykazałam córce, żeby po śmierci wszystkie moje ordery i medale oddała nie do muzeum, ale do cerkwi. Oddała księdzu... Przychodzą do mnie we śnie... Zabici... Zabici przeze mnie... Chociaż ich nie widziałam, ale przychodzą i patrzą na mnie. Szukam i szukam wzrokiem, może któryś jest ranny, choćby nawet ciężko ranny, ale można go jeszcze uratować. Nie wiem, jak to powiedzieć... Ale wszyscy są martwi... Wiera Borisowna Sapgir sierżant, działon baterii przeciwlotniczej
Dla mnie najtrudniejsze do zniesienia były amputacje... Często robiliśmy takie wysokie amputacje — odcinają nogę, a ja ją ledwo ledwo trzymam, z trudem dźwigam, żeby złożyć do miednicy. Pamiętam, że były bardzo ciężkie. Weźmie się nogę po cichu, żeby ranny nie słyszał, i niesie, jak dziecko... Malutkie dziecko... Szczególnie, jeśli jest wysoka amputacja, znacznie powyżej kolana. Nie mogłam się przyzwyczaić. Ranni pod narkozą jęczą albo przeklinają. Straszliwe, trójpiętrowe rosyjskie przekleństwa. Zawsze byłam zakrwawiona... Krew jest wiśniowa... czarna... Mamie nic o tym nie pisałam. Pisałam, że wszystko w porządku, mam ciepłe ubranie, buty. Mama wysłała na wojnę troje dzieci, to było jej ciężko... Maria Sieliwiestrowna Bożok sanitariuszka
Urodziłam się i wyrosłam w obwodzie odeskim... W czterdziestym pierwszym roku ukończyłam dziesiątą klasę szkoły w Słobodce w rejonie kodymskim. Od pierwszych dni, kiedy zaczęła się wojna, słuchałam radia... Zrozumiałam, że się wycofujemy... Pobiegłam do komendy uzupełnień, ale mnie stamtąd odesłano. Jeszcze dwa razy tam chodziłam i dwa razy mi odmówiono. Dwudziestego ósmego lipca szły przez naszą 93
Słobodkę wycofujące się jednostki, więc poszłam razem z nimi bez żadnego przydziału. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam rannego, zemdlałam. Potem mi przeszło. Kiedy pierwszy raz poszłam pod kule po żołnierza, wydawało mi się, że zagłuszam huk bitewny, tak krzyczałam. Potem się przyzwyczaiłam. Po dziesięciu dniach zostałam ranna, odłamek wyjęłam sobie sama, sama się opatrzyłam... Dwudziestego piątego grudnia 1942 roku... Nasza 333• Dywizja 56. Armii zajęła wzgórze na przedpolu Stalingradu. Nieprzyjaciel postanowił odzyskać je za wszelką cenę. Wywiązała się walka. Uderzyły na nas czołgi, ale powstrzymała je artyleria. Niemcy się cofnęli, na ziemi niczyjej został ranny lejtnant, artylerzysta Kostia Chudow. Sanitariusze, którzy starali się go stamtąd zabrać, zginęli. Wtedy zdjęłam czapkę uszankę, stanęłam wyprostowana i najpierw cicho, a potem coraz głośniej zaczęłam śpiewać naszą ulubioną piosenkę sprzed wojny „Szłam za tobą, gdy w bój wyruszałeś...". Wszystko ucichło z obu stron — i z naszej, i z niemieckiej. Podeszłam do Kosti, nachyliłam się, położyłam go na sanki i powiozłam do naszych. Idę i myślę: „Żeby tylko nie w plecy, lepiej niech strzelą w głowę. Zaraz... zaraz... To ostatnie chwile mojego życia... Teraz! Ciekawe: poczuję ból czy nie? Jakie to straszne, mamo!". Ale nie rozległ się żaden strzał... Mundurów nie można nam było nastarczyć: zawsze zakrwawione. Mój pierwszy ranny — starszy lejtnant Biełow, ostatni — Siergiej Pietrowicz Trofimow, sierżant plutonu moździerzy. W roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym przyjechał do mnie w gości, pokazałam wtedy córkom, że na głowie do dzisiaj ma wielką szramę. W sumie spod ognia wyniosłam czterystu osiemdziesięciu jeden rannych... Ktoś z dziennikarzy policzył: cały batalion piechoty... Dźwigałam na sobie mężczyzn, którzy byli dwa do trzech razy ciężsi ode mnie. A ranni są jeszcze ciężsi. Wlecze się rannego z bronią, a on ma na sobie jeszcze 94
płaszcz, buty. Wciągnie się na siebie osiemdziesiąt kilo i dźwiga. Zrzuci... Idzie po następnego, i znowu: siedemdziesiąt, osiemdziesiąt kilo... I tak pięć czy sześć razy podczas jednego ataku. A sama ważę czterdzieści osiem kilogramów. Istna baletnica. Teraz już trudno w to uwierzyć... Nawet mnie samej... Maria Pietrowna Smirnowa-Kucharska sanitariuszka
Rok czterdziesty drugi... Wykonujemy zadanie. Przeszliśmy linię frontu, zatrzymaliśmy się przy jakimś cmentarzu. Wiedzieliśmy, że Niemcy są o pięć kilometrów od nas. To była noc, a oni cały czas wystrzeliwali rakiety oświetlające. Na spadochronach. Takie rakiety palą się długo i oświetlają szeroko całą okolicę. Dowódca plutonu przyprowadził mnie na skraj cmentarza, pokazał, skąd wystrzeliwują rakiety, gdzie są zarośla, z których mogą wyłonić się Niemcy. Nie boję się martwych, jako dziecko nie bałam się cmentarzy, ale miałam dwadzieścia dwa lata, po raz pierwszy stałam na warcie... No i posiwiałam przez te dwie godziny... Rankiem znalazłam u siebie pierwsze siwe włosy, całe pasmo. Stałam i patrzyłam na te zarośla, które szeleściły, ruszały się, wydawało mi się, że wychodzą stamtąd Niemcy... I ktoś jeszcze... Jakieś potwory... A ja jestem sama... Czy to jest zajęcie dla kobiety — wartować nocą na cmentarzu? Mężczyźni zwyczajniej to wszystko traktowali. Byli już przygotowani na tę myśl, że trzeba stać na posterunku i strzelać... A dla nas mimo wszystko to było zaskoczenie. Albo maszerować trzydzieści kilometrów. W pełnym oporządzeniu bojowym. W upał. Konie wtedy padały... Wiera Safronowna Dawydowa szeregowiec piechoty
Pytasz, co na wojnie jest najstraszniejsze. Spodziewasz się... Wiem, czego się spodziewasz... Myślisz, że odpowiem: śmierć. Że najstraszniej jest umrzeć. 95
Czy tak? Już ja was znam... Te dziennikarskie sztuczki... Cha, cha, cha... Dlaczego się nie śmiejesz? Co? A ja ci powiem co innego... Dla mnie najstraszniejsze na wojnie było... noszenie męskich gaci. To właśnie było straszne. I to mi jakoś... Nie umiem tego wyrazić... No, po pierwsze, bardzo brzydkie... Jestem na wojnie, gotowa jestem polec za Ojczyznę, a na sobie mam męskie gacie. Wygląda się w tym śmiesznie. Niezgrabnie. Wtedy mężczyźni nosili długie kalesony. Szerokie. Satynowe. Było w naszej ziemiance dziesięć dziewczyn i wszystkie — w męskich majtach. O Boże! Zimą i latem. Przez cztery lata. Przeszliśmy granicę radziecką... Jak mówił nasz komisarz na szkoleniu politycznym, dobijaliśmy bestię w jej legowisku. W pobliżu pierwszej polskiej wsi przebrano nas, wydano nowe umundurowanie i... I! I! I! Przywieziono po raz pierwszy damskie majtki i biustonosze. Pierwszy raz w ciągu całej wojny. Cha, cha... No wiadomo... Zobaczyłyśmy normalną damską bieliznę... Dlaczego się nie śmiejesz? Płaczesz... Eee, dlaczego? Loła Achmietowa szeregowiec, piechota
Nie chcieli mnie wziąć do wojska. Miałam dopiero szesnaście lat, jeszcze daleko do siedemnastu. A zabrali naszą felczerkę, przynieśli kartę mobilizacyjną. Felczerka bardzo płakała, bo w domu miała małego chłopczyka. Poszłam do komendy: „Weźcie mnie zamiast niej". Mama nie chciała mnie puścić: „Nina, ileż ty masz lat? Może wojna prędko się skończy". Mama to zawsze mama. Żołnierze dawali mi — jeden sucharka, drugi kawałek cukru. Chronili mnie. Nie wiedziałam, że mamy „katiuszę", stoi za nami, zamaskowana. Katiusza zaczęła strzelać. Strzela, huk dokoła, wszystko płonie. I tak się tego przeraziłam, tak się przestraszyłam tego huku, ognia, łomotu, że wpadłam do 96
kałuży, zgubiłam furażerkę. Żołnierze się zaśmiewają: „Co ty, Ninka? No co, kochana?". Starcia wręcz... Co zapamiętałam? Zapamiętałam chrzęst... Zaczyna się walka wręcz: i od razu ten chrzęst, łamią się ludzkie kości, chrząstki. Zwierzęce krzyki... Szłam do ataku z żołnierzami, wprawdzie trochę z tyłu, ale liczy się, że razem z nimi. Wszystko to na moich oczach... Mężczyźni zakłuwają się nawzajem. Dobijają. Dołamują. Uderzają bagnetem w usta, w oko... W serce, w brzuch... I to... Jak to opisać? Ja jestem słaba... Za słaba, żeby opisać... Krótko mówiąc, kobiety nie znają takich mężczyzn, w domu ich takimi nie widzą. Ani kobiety, ani dzieci. Robi się w ogóle strasznie... Po wojnie wróciłam do domu, do Tuły. Po nocach krzyczałam cały czas. W nocy mama z siostrą siedziały ze mną... Budziłam się od własnego krzyku... Nina Władimirowna Kowielienowa starszy sierżant, sanitariuszka kompanii piechoty
Przyjechałyśmy do Stalingradu... Toczyły się tam walki na śmierć i życie. Najbardziej mordercze miejsce... Woda i ziemia były czerwone... No, a tu z jednego brzegu Wołgi mamy się przeprawić na drugi. Nikt nie chce nas słuchać: „Co? Dziewczyny? Komu wy tu jesteście potrzebne?! Potrzebujemy strzelców i kaemistów, a nie telefonistów". A nas było wiele, osiemdziesiąt dziewcząt. Pod wieczór zabrali te, które były większe, a mnie i jeszcze jednej dziewczyny nie biorą. Za małe wzrostem. Nie wyrosłyśmy. Chcieli nas zostawić w rezerwie, ale podniosłam taki płacz... Podczas pierwszej walki oficerowie strącali mnie z przedpiersia, wysuwałam głowę, żeby wszystko widzieć. Czułam jakąś ciekawość, dziecięcą ciekawość... Naiwna! Dowódca krzyczy: „Szeregowiec Siemionowa! Szeregowiec Siemionowa, zwariowałaś! Taka mać... zabiją cię!". Nie mogłam tego zrozumieć: niby jak mogą mnie zabić, skoro dopiero co przyjechałam 97
na front? Nie wiedziałam jeszcze, jaka śmierć jest zwyczajna i niewybredna. Nie da się jej ubłagać, uprosić. Podwożono na starych ciężarówkach pospolite ruszenie. Starców i chłopców. Wydawano po dwa granaty i wysyłano do walki bez karabinu, karabin trzeba było zdobyć w walce. A po walce nawet nie było kogo opatrywać. Wszyscy ginęli... Nina Aleksiejewna Siemionowa szeregowiec, łączność
Przeszłam wojnę od jednego końca do drugiego... Pierwszego rannego dźwigałam, chociaż nogi się pode mną uginały. Ciągnę go i szepczę: „Byle mi tu nie umarł... Byle nie umarł...". Bandażuję go, płaczę i mówię coś miłego. A obok przechodził dowódca. I nakrzyczał na mnie, nawet dodając wulgarne słowa... Bo nie wolno było tak się litować, płakać, jak ja. Stracę tylko siły, a rannych jest wielu. Jedziemy, a tu leżą zabici, ostrzyżeni, głowy mają zielone jak kartofle w słońcu. Rozsypani jak kartofle... Jak uciekali, tak teraz leżą na zaoranym polu... Jak kartofle... Jekatierina Michajłowna Rabczajewa szeregowiec, sanitariuszka
Nie przypomnę sobie, gdzie to było... W jakim miejscu... Kiedyś byłam sama w szopie i miałam tam dwie setki rannych. Przywożono ich prosto z pola walki, bardzo wielu. To było w jakiejś wsi... No, nie pamiętam, tyle lat minęło... Pamiętam, że nie spałam cztery dni, nie usiadłam, bo każdy wołał: "Siostro! Siostrzyczko! Pomóż, kochana!". Biegałam od jednego do drugiego. Raz się potknęłam i upadłam, a wtedy od razu zasnęłam. Obudził mnie krzyk. Dowódca, młodziutki lejtnant, też ranny, podniósł się na zdrowy bok i krzyczał: „Cisza! Cisza, to rozkaz!". Zrozumiał, że nie mam sił, a wszyscy wołają, że ich boli: „Siostro! Siostrzyczko!". A ja się zerwałam, pobiegłam — 98
nawet nie wiedziałam, dokąd i po co. Wówczas zapłakałam, po raz pierwszy, odkąd trafiłam na front. No a kiedyś... Człowiek nigdy nie zna swojego serca. Zimą koło naszej jednostki prowadzono jeńców niemieckich. Szli przemarznięci, z podartymi kołdrami na głowie, w popalonych płaszczach. A mróz był taki, że ptaki spadały w locie. Zamarzały. W tej kolumnie jeńców szedł jakiś żołnierz... Chłopiec... Na twarzy zamarzły mu łzy... A ja wiozłam na taczkach chleb do stołówki. On nie może oderwać oczu od taczek, nie widzi mnie, tylko te taczki. Chleb... Chleb... Biorę jeden bochenek, odłamuję kawałek i daję Niemcowi. On bierze... Bierze i nie wierzy... Nie może uwierzyć... Nie wierzy! Byłam szczęśliwa... Byłam szczęśliwa, że nie mogę nienawidzić. Sama sobie się wtedy dziwiłam... Natalia Iwanowna Siergiejewa szeregowiec, sanitariuszka
„Ja jedna wróciłam do mamy...”
Jadę do Moskwy... To, co wiem o Ninie Jakowlewnej Wiszniewskiej, ogranicza się na razie do kilku linijek w notesie: kiedy miała siedemnaście lat, poszła na wojnę, była sanitariuszką w pierwszym batalionie 32. Brygady Pancernej 5. Armii. Uczestniczyła w sławnej pancernej bitwie pod Prochorowką, w której z obu stron — radzieckiej i niemieckiej — starło się tysiąc dwieście czołgów i dział samobieżnych. Jedna z największych bitew pancernych w historii świata. Adres podpowiedzieli mi szkolni detektywi z Borisowa, którzy zebrali wielki materiał dla swojego muzeum o 32. Brygadzie Pancernej, która wyzwoliła ich rodzinne miasto. Sanitariuszami w jednostkach pancernych byli zazwyczaj mężczyźni, a tutaj — dziewczyna. Od razu wybrałam się w podróż... Zaczynam już się zastanawiać, jak wybierać spośród dziesiątków adresów. Początkowo nagrywałam wszystkie kobiety, które spotkałam. Te przekazywały mnie z rąk do rąk, dzwoniły jedna do drugiej. Zapraszały na swoje spotkania, albo po prostu do kogoś na pierożki i herbatę. Zaczęłam dostawać listy z całego kraju, adres też przekazywany był pocztą polową. Pisały: „Jesteś już nasza, jesteś też wojskową dziewczyną': Wkrótce zrozumiałam, że nie da się nagrać wszystkich, potrzebne jest jakieś kryterium wyboru i poszukiwań. Jakie? Posortowałam posiadane 101
adresy i sformułowałam je następująco: staram się nagrywać kobiety różnych specjalności wojskowych. Przecież każdy z nas widzi życie poprzez swój zawód, poprzez swoją pozycję w nim, lub miejsce w wydarzeniu, w którym bierze udział. Można było przyjąć, pomimo całej umowności takiego założenia, że sanitariuszka widziała jedną wojnę, piekarka — inną, dziewczyna z wojsk desantowych, lotniczka — inną, dowodząca plutonem fizylierek — jeszcze inną... Każda z nich miała na wojnie jakby swój „promień obserwacji': Jedna — stół operacyjny: „Ileż widziałam odciętych rąk i nóg... Nawet nie chciało się wierzyć, że są na świecie cali mężczyźni. Wydawało się, że wszyscy albo są ranni, albo zginęli..." (A. Diemczenko, starszy sierżant, pielęgniarka). Inna znowu — kotły kuchni polowej: „Zdarzało się, że z walki nikt nie powrócił... Ugotuje się kocioł kaszy, kocioł zupy, a nie ma komu dać..." (I. Zinina, szeregowiec, kucharz). Trzecia — kabina samolotu: „Nasz obóz był w lesie. Wróciłam z lotu i chciałam pójść do lasu, to już połowa lata, poziomki dojrzały. Przeszłam leśną ścieżką i zobaczyłam: leży Niemiec... Już sczerniał... Ogarnął mnie strach. Nigdy dotąd nie widziałam zabitych, a już walczyłam cały rok. Tam w górze, co innego... Kiedy się leci, ma się jedną myśl: znaleźć cel, zrzucić bomby i wrócić. Nie mieliśmy okazji widzieć nieżywych. Tego strachu w nas nie było..." (A. Bondariewa, lejtnant gwardii, starszy lotnik). A dziewczyna z partyzantki do dzisiaj kojarzy sobie wojnę z zapachem ogniska: „Wszystko nad ogniskiem — i piekliśmy chleb, i gotowali jedzenie; jak zostały węgle, to suszyliśmy kożuchy, walonki. Nocami się grzaliśmy..." (J. Wysocka).
Ale nie udało mi się długo pobyć sam na sam z myślami. Konduktorka przyniosła herbatę. Pasażerowie w przedziale z ożywieniem, hałaśliwie zawierają znajomości. Na stole pojawia się tradycyjna butelka moskiewskiej, domowa zakąska, i jak to zwykle u nas, zaczyna się szczera rozmowa. O swoich sekretach rodzinnych i o polityce, o miłości i nienawiści, o dowódcach i o sąsiadach. 102
Dawno już zrozumiałam, że jesteśmy ludźmi drogi i rozmowy... Ja też opowiadam: do kogo jadę i po co. Dwóch moich towarzyszy podróży walczyło — jeden doszedł do Berlina jako dowódca batalionu saperów, drugi przez trzy lata był partyzantem w lasach Białorusi. Od razu zaczęliśmy rozmawiać o wojnie. Potem zapisałam naszą rozmowę, tak, jak przechowałam ją w pamięci: — Jesteśmy już wymierającym plemieniem. Mamutami! Jesteśmy z pokolenia, które wierzyło, że istnieje coś większego niż życie ludzkie. Że jest Ojczyzna i wielka idea. No i Stalin. Po co kłamać? Jak to mówią u nas: z piosenki słowa nie wyrzucisz. — To oczywiste... U nas w oddziale była odważna dziewczyna... Chodziła na tory kolejowe. Wysadzać. Przed wojną zabrano całą jej rodzinę: ojca, matkę i dwóch starszych braci. Mieszkała z ciotką, siostrą mamy. Od pierwszych dni wojny szukała partyzantów. W oddziale widziano, że zawsze rwała się naprzód. Chciała udowodnić... Wszystkich odznaczano, a jej nigdy. Nie dali jej medalu, bo rodzice byli wrogami ludu. Przed samym przyjściem naszego wojska urwało jej nogę. Odwiedziłem ją w szpitalu... Płakała... „Za to teraz — mówiła — wszyscy mi uwierzą". A ładna była... — Kiedyś przyszły do mnie dwie dziewczyny, dowódcy plutonów saperów, jakiś idiota z działu kadr je przysłał, a ja od razu wyprawiłem je z powrotem. Były strasznie niezadowolone. Chciały iść na pierwszą linię i robić przejścia w polach minowych. — Dlaczego pan je odesłał? — Z wielu powodów. Po pierwsze: miałem wystarczająco dużo podoficerów, którzy mogli zrobić to, do czego przysłano mi te dziewczęta, po drugie — uważałem, że kobieta nie ma po co iść na pierwszą linię. Do piekła. Dosyć jest nas, mężczyzn. No i wiedziałem też, że trzeba będzie robić dla nich osobny 103
schron, organizować dla nich kupę najróżniejszych dziewczyńskich spraw. Za dużo zachodu. — Uważa pan zatem, że dla kobiety nie ma miejsca na wojnie? — Jeśli sięgniemy do historii, to zawsze Rosjanka nie tylko odprowadzała do walki męża, brata, syna, tęskniła i czekała na nich. Jeszcze księżna Jarosławna wychodziła na mury twierdzy i lała roztopioną smołę na głowy wrogów. Ale my, mężczyźni, czuliśmy się winni, że dziewczyny walczą, i to poczucie mi zostało. Pamiętam odwrót. Była jesień, całymi dniami leją deszcze, dniem i nocą. Koło drogi leżała zabita dziewczyna... Miała długi warkocz, cały w błocie... — No jasne:. Kiedy słyszałem, że nasze pielęgniarki, gdy dostały się w okrążenie, odstrzeliwały się, broniąc rannych żołnierzy, bo ci byli bezbronni, jak dzieci, to takie coś rozumiałem. Ale na przykład taki obraz: dwie kobiety czołgają się po ziemi niczyjej, żeby kogoś zastrzelić ze „snajperki". No, tak... Nie mogę uwolnić się od uczucia, że to jednak jest „polowanie". Sam strzelałem... Tyle że ja jestem mężczyzną... — Ale one broniły ziemi ojczystej. Ratowały ojczyznę... — No jasne... Na rozpoznanie może bym z taką poszedł, ale na żonę bym jej nie wziął. No, tak... Przywykliśmy myśleć o kobiecie jako o matce i narzeczonej. Czy wreszcie: Pięknej Damie. Młodszy brat opowiadał mi, jak przez nasze miasto prowadzono jeńców niemieckich, no a oni, chłopaki, strzelali do tej kolumny z proc. Matka to zobaczyła i dała mu w twarz. A maszerowały chłystki, których Hitler brał jako ostatnich. Brat miał siedem lat, ale zapamiętał, że matka patrzyła na tych Niemców i płakała: „Żeby oślepły te wasze matki, które was takich puściły na wojnę!". Wojna to męska sprawa. Czy to mało jest mężczyzn, o których można napisać? — Nnnie... Ja jestem świadkiem. Nie! Przypomnijmy sobie katastrofę pierwszych miesięcy wojny: nie ma lotnictwa, zniszczone na ziemi wzdłuż granicy, nawet nie wzniosło się 104
w powietrze, łączności nie ma, przestarzałe czołgi się palą jak pudełka zapałek. Miliony żołnierzy i oficerów w niewoli... Miliony! Konnica Budionnego walczyła z czołgami. Konie przeciwko stali. Półtora miesiąca później radzieckie wojska już były pod Moskwą... Pierścień blokady wokoło Leningradu... Profesorowie zapisywali się do pospolitego ruszenia. Starzy profesorowie! Dziewczęta też rwały się do walki na ochotnika, a tchórz nie poszedłby przecież walczyć. To były śmiałe, niezwykłe dziewczęta. Jest statystyka: straty wśród służby medycznej pierwszej linii zajmowały drugie miejsce pod względem strat w batalionach piechoty. Wie pani, co to znaczy wyciągnąć rannego z placu boju? Zaraz opowiem.
Ruszamy naprzód do ataku, a tamci od razu zaczęli kosić nas z cekaemów. Batalion przestał istnieć. Wszyscy leżą, chociaż nie wszyscy zabici, wielu było rannych. Niemcy walą, nie przerywają ognia. Całkiem niespodziewanie z okopu wyskakuje najpierw jedna dziewczyna, potem druga, trzecia... Zaczęły opatrywać i odciągać rannych, nawet Niemcy na jakiś czas zaniemówili ze zdziwienia. Do dziesiątej wieczór wszystkie dziewczyny były już ciężko ranne, a każda uratowała co najwyżej dwóch czy trzech ludzi. Odznaczano je rzadko, na początku wojny nie szafowano odznaczeniami. Rannego trzeba było ściągnąć razem z jego bronią osobistą. Pierwsze pytanie na punkcie medycznym: gdzie broń? Bo na początku wojny broni brakowało. Karabin, automat, kaem... wszystko trzeba było dźwigać. W czterdziestym pierwszym roku wydano rozkaz numer dwieście osiemdziesiąt jeden w sprawie odznaczeń za ratowanie życia żołnierzy: za piętnastu ciężko rannych wyniesionych z pola walki łącznie z bronią osobistą należał się medal „Za Zasługi Bojowe", za uratowanie dwudziestu pięciu ludzi — Order Czerwonej Gwiazdy, za uratowanie czterdziestu — Czerwonego Sztandaru, za osiemdziesięciu — Order Lenina. A przecież mówiłem, ile znaczyło w walce uratować choćby jednego... Wynieść spod kul... 105
—No jasne... Też pamiętam... No, tak... Posłali naszych zwiadowców do wsi, gdzie stacjonował garnizon niemiecki. Poszło dwóch... Po nich jeszcze jeden... Żaden nie wrócił. Dowódca woła jedną z naszych dziewcząt: „Lusia, ty pójdziesz!": Ubraliśmy ją jak pastuszkę, wyprowadzili na drogę... Bo co było robić? Jakie inne wyjście? Mężczyznę zabiją, a kobiecie może się udać. No, jasne... Ale widzieć karabin w rękach kobiety... — Wróciła ta dziewczyna? — Zapomniałem nazwiska... Pamiętam imię: Lusia. Zginęła, ale później. Wszyscy długo milczą. Potem wznoszą toast za poległych. Rozmowa skręca w inną stronę — mówią o Stalinie, który zlikwidował przed wojną najlepsze kadry dowódcze. Elitę wojskową. O okrutnej kolektywizacji i o roku trzydziestym siódmym. O obozach i zesłaniach. O tym, że bez trzydziestego siódmego może nie byłoby nawet czterdziestego pierwszego. Nie cofalibyśmy się aż do Moskwy i nie zapłacili tak drogo za zwycięstwo. — A czy była miłość na wojnie? — pytam. — Na froncie spotykałem wiele ładnych dziewcząt, ale nie widzieliśmy w nich kobiet. Chociaż uważam, że to były cudowne dziewczyny. Ale to były nasze przyjaciółki, które wyciągały nas z pola bitwy. Ratowały, pielęgnowały. Mnie, rannego, wyniosły dwa razy. Jakże mógłbym je źle traktować? Ale czy mogłaby pani wyjść za mąż za brata? Myśmy je nazywali siostrzyczkami. — A po wojnie? — Wojna się skończyła, a one okazały się straszliwie bezbronne. Na przykład moja żona, chociaż jest mądrą kobietą, to źle się odnosi do dziewcząt czasu wojny. Jej się wydaje, że jechały na wojnę po narzeczonych, że ciągle tam romansowały. A skoro już rozmawiamy szczerze, muszę powiedzieć, że to najczęściej były przyzwoite dziewczęta. Czyste. Tyle że po 106
wojnie... Po tym błocie, wszach, po śmierci... Chciało się czegoś pięknego. Efektownego. Ładnych kobiet... Miałem przyjaciela, którego na wojnie kochała pewna dziewczyna. Piękna, tak, dzisiaj zdaję sobie z tego sprawę. Pielęgniarka. Ale nie ożenił się z nią; kiedy zwolnił się z wojska, znalazł sobie inną, ładniejszą. I nie jest z nią szczęśliwy. Teraz wspomina tamtą, swoją wojenną miłość, ona byłaby mu prawdziwą przyjaciółką. Po wojnie jednak nie chciał się z nią żenić, bo przez cztery lata widział ją tylko w rozdeptanych buciorach i męskim waciaku. Staraliśmy się zapomnieć o wojnie. Swoje dziewczyny też zapomnieliśmy... — No, oczywiście... Wszyscy byliśmy młodzi. Chcieliśmy żyć... Tej nocy nikt nie zasnął. Rozmawialiśmy do rana. Po wyjściu z metra od razu trafiam na spokojne moskiewskie podwórko. Z piaskownicą i huśtawką. Idę i wspominam zdziwiony głos w słuchawce telefonicznej: „Przyjechała pani? I od razu do mnie? Nie będzie pani o nic pytała w Radzie Weteranów? Mają wszystkie dane o mnie, sprawdzali". Byłam nawet zakłopotana. Przedtem myślałam, że przebyte cierpienia czynią człowieka wolnym, że należy już tylko do siebie. Broni go własna pamięć. Teraz przekonuję się, że nie, nie zawsze. Często ta wiedza, a nawet wszechwiedza (taka, jakiej nie ma w zwykłym życiu), istnieje odrębnie, jak jakaś żelazna rezerwa albo jak grudki złota w wielowarstwowej rudzie. Trzeba długo odłupywać jałową skałę, razem grzebać w namule banałów i zbędnych słów, żeby w końcu zabłysło! Żeby znaleźć skarb! No więc jacy byliśmy w rzeczywistości — z czego ulepieni, z jakiego materiału? Jaka jest jego trwałość — chciałabym zrozumieć. Po to właśnie przyszłam... Drzwi otwiera niewysoka korpulentna kobieta. Jedną rękę podaje mi po męsku na powitanie, drugą trzyma wnuczka 107
za rączkę. Z jego umiarkowanej ciekawości, czy nawet obojętności wnioskuję, że w tym domu goście bywają często. Dzisiaj też ich oczekują. W dużym pokoju panuje swoboda, prawie nie ma zwykłych domowych przedmiotów. Na półce są książki, przeważnie wspomnienia wojenne, wiele powiększonych zdjęć z czasów wojny, na łopacie łosia wisi hełm pancerniaka, na polerowanym stoliku pełno małych czołgów z napisami: „Od żołnierzy N-tej jednostki", „Od kursantów szkoły pancernej"... Obok mnie na kanapie „siedzą" trzy lalki w wojskowych mundurach. Nawet zasłony i tapety w pokoju mają barwę ochronną. Zrozumiałam, że tutaj wojna się nie skończyła i nigdy się nie skończy.
Nina Jakowlewna Wiszniewska starszyna, instruktor sanitarny:
Od czego zacząć? Nawet tekst sobie tu przygotowałam... No dobra, będę mówiła całkiem szczerze. Tak to właśnie było... Opowiem jak przyjaciółce... Zacznę od tego, że do wojsk pancernych dziewczęta brano niechętnie. Można nawet powiedzieć, że w ogóle nie brano. Jak się więc dostałam? Mieszkaliśmy w Konakowie, w obwodzie kalinińskim. Dopiero zdążyłam zdać egzaminy w ósmej klasie i przejść do dziewiątej. Nikt z nas wówczas nie wiedział, co to znaczy wojna, dla nas to była jakaś zabawa, coś książkowego. Wychowywaliśmy się na romantyce rewolucyjnej, na ideałach. Wierzyliśmy książkom... Wojna wkrótce skończy się naszym zwycięstwem. No, lada chwila... Nasza rodzina mieszkała w wielkim mieszkaniu komunalnym. Było tam wiele rodzin i codziennie ktoś szedł na wojnę: wujek Pietia, wujek Wasia... My, dzieci, odprowadzaliśmy ich i zżerała nas ciekawość. Szliśmy za nimi aż do pociągu, grała muzyka, kobiety płakały, ale to wszystko nas nie przerażało, 108
traktowaliśmy to jako rozrywkę. Orkiestra dęta zawsze grała Pożegnanie Słowianki. Nabierało się ochoty wsiąść do pociągu i też pojechać. Przy dźwiękach tej melodii. Wydawało się nam, że wojna jest gdzieś daleko. Mnie na przykład podobały się wojskowe guziki, że są takie błyszczące. Już chodziłam na kurs dla sanitariuszek, ale wszystko to było jak przedłużenie dzieciństwa. Potem szkołę zamknięto, a nas zmobilizowano do budowy umocnień obronnych. Zakwaterowano nas w szopach, w szczerym polu. Byłyśmy nawet dumne, że jedziemy do jakiejś pracy związanej z wojną. Włączono nas do batalionu słabszych fizycznie. Pracowaliśmy od ósmej rano, do ósmej wieczór, po dwanaście godzin dziennie. Kopaliśmy rowy przeciwczołgowe. A wszystko to chłopcy i dziewczyny po piętnaście, szesnaście lat... No i kiedyś w czasie pracy usłyszeliśmy głosy. Jedni wołali: „Alarm lotniczy!", inni: „Niemcy!". Dorośli pobiegli chować się, a nas ciekawiło, co to są niemieckie samoloty, co to takiego ci Niemcy? Przeleciały niedaleko, ale nic nie zobaczyliśmy. Byliśmy wręcz rozczarowani... Po jakimś czasie zawróciły i tym razem przeleciały niżej. Wszyscy zobaczyli czarne krzyże. Znowu nie czuliśmy żadnego strachu, tylko ciekawość. I nagle samoloty zaczęły strzelać seriami z karabinów maszynowych, a na naszych oczach zaczęli padać nasi koledzy i koleżanki, z którymi razem uczyliśmy się i pracowali. Osłupieliśmy po prostu, nie mogliśmy zrozumieć, co to takiego. Staliśmy i patrzyli... jak wryci... Nawet gdy dorośli podbiegli i przewracali nas na ziemię, to i tak jeszcze strach do nas nie dotarł...
Wkrótce Niemcy podeszli pod miasto całkiem blisko, o jakieś dziesięć kilometrów; słyszało się ich artylerię. My z dziewczętami pobiegłyśmy do komendy uzupełnień: no, też trzeba bronić, być razem. Żadnych wątpliwości. Ale nie wszystkich brali, brali dziewczyny wytrzymałe, silne, a przede wszystkim te, które skończyły osiemnaście lat. Dobre komsomołki. Jakiś kapitan wybierał dziewczęta do jednostki pancernej. Mnie 109
oczywiście nie chciał słuchać, bo miałam siedemnaście lat i metr sześćdziesiąt wzrostu. — Jak trafią żołnierza piechoty — wyjaśniał — to upadnie na ziemię. Można się do niego podczołgać, opatrzyć go na miejscu albo odciągnąć w osłonięte miejsce. A czołgista to co innego... Jeśli będzie ranny w czołgu, to trzeba go wyciągnąć przez właz. A ty wyciągniesz takiego chłopaka? Czołgiści to chłopy na schwał, wiesz o tym? Na czołg trzeba włazić, a tu do niego strzelają, lecą kule, odłamki. Czy wiesz, co to znaczy, kiedy czołg się pali? — Czy ja nie jestem taką samą komsomołką jak wszyscy? — zaczęłam płakać. — Też jesteś komsomołką, to jasne. Tylko bardzo małą. A moje przyjaciółki z drużyny sanitarnej, z którymi uczyłam się na kursie, wzięto do wojska, bo były wyrośnięte, bardzo silne. Było mi przykro, że one jadą, a ja zostaję. Rodzicom oczywiście nic nie powiedziałam. Przyszłam odprowadzać koleżanki, a dziewczyny zlitowały się nade mną: schowały mnie na skrzyni pod brezentem. Jechałyśmy otwartą ciężarówką, siedzimy wszystkie w różnych chustkach — jedna ma czarną, inne — niebieskie, czerwone... A ja mam bluzkę mamy zamiast chusty. Jakbyśmy wybierały się nie na wojnę, ale na występ zespołu amatorskiego. Widowisko! No, kino po prostu... Teraz trudno się nie uśmiechnąć... Szura Kisielowa zabrała nawet gitarę ze sobą. Jedziemy, już widać okopy, żołnierze zobaczyli nas i wołają: „Artystki przyjechały! Artystki przyjechały!': Podjechaliśmy przed sztab, kapitan zakomenderował: „W szeregu zbiórka!". Wyszli wszyscy, ja stanęłam ostatnia. Dziewczęta z rzeczami, a ja — tak jak stałam. Bo trafiłam tu niespodzianie, więc nic nie miałam ze sobą. Szura daje mi swoją gitarę: „No, przynajmniej nie będziesz bez niczego': Wychodzi szef sztabu, kapitan melduje: — Towarzyszu podpułkowniku! Dwanaście dziewcząt przybyło do waszej dyspozycji celem odbycia służby wojskowej. 110
Ten popatrzył: — Przecież tu jest trzynaście, a nie dwanaście. Kapitan swoje: — Nie, dwanaście, towarzyszu podpułkowniku — aż tak był pewny, że dwanaście. Kiedy się odwrócił, zaraz do mnie: — A ty skąd się tu wzięłaś? Odpowiadam: — Przyjechałam walczyć, towarzyszu kapitanie. — Ano, chodź tutaj! — Przyjechałam razem z koleżanką... — Z koleżanką to można chodzić na zabawy! A tu jest wojna! Chodź no bliżej. A ja tak, jak byłam, z bluzką mamy na głowie, tak do niego podeszłam. Pokazuję zaświadczenie z drużyny sanitarnej. Zaczynam błagać: — Niech panowie mi wierzą, jestem silna. Pracowałam jako pielęgniarka... Oddawałam krew... Proszę popatrzeć... Popatrzyli na wszystkie moje dokumenty, a podpułkownik powiedział: — Odesłać ją do domu! Pierwszym samochodem, jaki się nawinie! Ale zanim przyjechał samochód, tymczasowo przydzielono mnie do plutonu medycznego. Siedziałam i robiłam tampony z gazy. Kiedy tylko zobaczę, że jakiś samochód podjeżdża do sztabu, to od razu biegnę do lasu. Siedzę tam godzinę czy dwie, a kiedy samochód odjedzie — wracam. I tak przez trzy dni, dopóki nasz batalion nie wyruszył do walki. Pierwszy Batalion Pancerny 32. Brygady. Wszyscy pojechali walczyć, a ja szykowałam ziemianki dla rannych. Nie minęło pół godziny, jak zaczęto ich zwozić... I zabitych... Jedna z naszych dziewczyn też zginęła w tej bitwie. No, a o mnie zapomnieli, już się przyzwyczaili. Dowództwo już o mnie nie mówiło... Teraz co? Teraz trzeba się przebrać w wojskowe ubranie. Dano nam wszystkim worki, żebyśmy tam chowały swoje 111
rzeczy. A worki są nowe. Odcięłam paski, rozprułam denko i włożyłam na siebie. Wyszła z tego spódnica wojskowa. Znalazłam gdzieś nie zanadto zniszczoną bluzę, pas i poszłam pochwalić się dziewczętom. A ledwo się przed nimi obróciłam w tę i we w tę, jak do naszej ziemianki wchodzi starszyna, a za nim dowódca jednostki. Starszyna: — Baaa-czność! Wchodzi podpułkownik, starszyna do niego: — Towarzyszu podpułkowniku, pozwólcie zameldować! Wydałem dziewczynom worki z rzeczami, a one same w nie powłaziły. Wtedy dowódca mnie poznał: — A to ty, „zającu"! No cóż, starszyno, trzeba dziewczyny umundurować. Już nikt nawet nie wspomniał o samochodzie, że trzeba mnie odwieźć. Wydano nam umundurowanie. Czołgiści mają brezentowe spodnie, jeszcze z nakładkami na kolanach, a nam dano kombinezony cienkie, jak z płótna. A tymczasem ziemia jest przemieszana z metalem, pół na pół, wszystkie kamienie powywracane — no więc znowu chodzimy obdarte, bo nie siedzimy w czołgu, same się czołgamy po tej ziemi. Czołgi się często paliły. Jeśli czołgista wyjdzie z czołgu żywy, to jest cały poparzony. My też byłyśmy osmalone, bo jak się wyciąga płonącego człowieka, to się trzeba samemu pchać w ogień. To prawda... Bardzo trudno wyciągnąć człowieka przez właz, zwłaszcza strzelca. A martwy jest cięższy niż żywy. O wiele cięższy. Wkrótce miałam się o tym przekonać... Nie byłyśmy wyszkolone, nie wiedziałyśmy, kto ma jaki stopień. Starszyna musiał nas uczyć przez cały czas, że teraz jesteśmy prawdziwymi żołnierzami i musimy oddawać honory każdemu, kto jest wyższy stopniem, że trzeba zachowywać postawę wojskową, mieć pozapinany szynel. 112
A żołnierze patrzyli, że jesteśmy takie młode dziewuszki, lubili z nas się ponatrząsać. Posłali mnie kiedyś ze szpitala po herbatę. Przychodzę do kucharza. Ten patrzy na mnie: — Po coś przyszła? Ja na to: — Po herbatę. — Herbata jeszcze niegotowa. — A dlaczego? — Kucharze myją się w kotłach. Jak się umyją, będziemy gotowali herbatę... A ja uwierzyłam. Wzięłam to całkiem na serio. Biorę swoje wiadra i idę z powrotem. Spotykam lekarza: — A czemu z pustymi? Gdzie herbata? Mówię: — Jeszcze niegotowa. Kucharze myją się w kotłach. Złapał się za głowę: — W jakich znowu kotłach? Odesłał mnie z powrotem, kucharzowi nieźle zmył głowę, a mnie nalali dwa wiadra herbaty. Niosę herbatę, a z naprzeciwka idą szef wydziału politycznego i dowódca brygady. Od razu sobie przypomniałam, jak nas uczyli, że trzeba oddawać honory każdemu, bo jestem szeregowcem. Ale tutaj jest dwóch. Jak mam im oddawać honory? Idę i zastanawiam się. Kiedy się zbliżyli, postawiłam wiadra i dalej kłaniać się jednemu i drugiemu. Oni szli i nie zwracali na mnie uwagi, ale teraz po prostu osłupieli: — Kto cię tak uczył oddawać honory? — Starszyna uczył, że każdego trzeba pozdrowić. A panów jest dwóch naraz... Dla nas, dziewcząt, wszystko w wojsku było skomplikowane. Bardzo trudno przychodziła nam nauka dystynkcji. Kiedy trafiłyśmy do wojska, były jeszcze romby, kwadraty, belki i domyśl się tutaj, kto jaką ma rangę. Powiedzą: „Idź, oddaj pakiet 113
kapitanowi". A jak go rozpoznać? Kiedy człowiek idzie, to po drodze nawet słowo „kapitan" wyleci mu z głowy. Przychodzę: — Proszę pana, mnie tamten pan kazał to oddać... — Jaki znowu pan? — A tamten, co chodzi zawsze w bluzie, bez munduru. Zapamiętywałyśmy nie to, że jeden jest lejtnant, a drugi kapitan, tylko co innego: przystojny czy nie bardzo, rudy czy wysoki. „Aha, tamten wysoki!" — przypominasz sobie. Oczywiście, kiedy zobaczyłam osmalone kombinezony, poparzone ręce, spalone twarze... to... Dziwna rzecz... Wtedy skończyły się łzy... Dar płaczu, kobiecy dar... Czołgiści wyskakują z płonących maszyn, wszystko na nich płonie. Dymi. Często mieli przestrzelone ręce albo nogi. To byli bardzo ciężko ranni. Leży taki i prosi: „Jak umrę, to napisz do mojej mamy, napisz do mojej żony...". A ja nie potrafiłam. Nie wiedziałam, jak komuś opowiedzieć o czyjejś śmierci... Kiedyś czołgiści mnie samą musieli zabrać z pokaleczonymi nogami i przywieźli do ukraińskiej wsi koło Kirowogradu, to w chacie, gdzie kwaterował pluton medyczny, gospodyni zaczęła lamentować: — Jakyż mołodeńkyj chłopczyk! Czołgiści w śmiech: — Jakiż to chłopczyk, babko, toż dziewucha! Ta siada przy mnie i przygląda się: — Jakaż to diwka? Jakaż to diwka? Toż chłopczyk mołodeńkyj! Ostrzyżona, w kombinezonie, w hełmie — to chłopak. Ustąpiła mi miejsca na wyżce, a nawet zarżnęła prosię, żebym się szybko poprawiła. I cały czas żałowała: — A to już chłopów ne buło, szczob takych ditej pobrały... Diwczatok... Jej słowa, jej łzy... sprawiły, że na jakiś czas opuściła mnie odwaga, zrobiło mi się żal i samej siebie, i mamy. Cóż ja tu robię wśród tych mężczyzn? Przecież jestem dziewczyną. A jeśli 114
wrócę bez nóg? Różne myśli przychodziły mi do głowy... Tak, przyznaję... Kiedy miałam osiemnaście lat, na Łuku Kurskim odznaczono mnie medalem „Za Zasługi Bojowe" i Orderem Czerwonej Gwiazdy. Kiedy miałam dziewiętnaście — Orderem Wojny Ojczyźnianej drugiego stopnia. Kiedy przychodziły uzupełnienia, wszystko młodzi chłopcy, to oczywiście się dziwili. Też mieli po osiemnaście, dziewiętnaście lat i pytali z drwiną: „Te medale to za coś dostała?" albo „W walce chociaż byłaś?". Zaczepiają mnie: „A taka kula to może przebić pancerz?". Jednego z nich później bandażowałam na polu bitwy, pod ostrzałem, zapamiętałam nawet nazwisko — Szczegolewatych. Miał przestrzeloną nogę. Ja nakładam mu szynę, a on mnie przeprasza: — Siostrzyczko, wybacz, że się z ciebie wyśmiewałem. Podobałaś mi się... Co wtedy wiedzieliśmy o miłości? Jeśli coś było, to taka szkolna miłość — szkolna, jeszcze dziecinna. Pamiętam, jak dostaliśmy się w okrążenie... Rękami wkopywaliśmy się w ziemię, nic więcej nie mieliśmy. Żadnych saperek, nic... A ze wszystkich stron na nas napierają. Wtedy zapadła decyzja: nocą przebijemy się albo zginiemy. Raczej myśleliśmy, że wszyscy zginiemy... Nie wiem — opowiadać o tym czy nie? Nie wiem... Zamaskowaliśmy się. Siedzimy. Czekamy na nadejście nocy, żeby jednak spróbować się przebić. Obowiązki dowódcy pełnił wtedy lejtnant Misza T., bo dowódca był ranny. Misza miał dwadzieścia lat. Zaczął wspominać, że lubił tańczyć, grać na gitarze. Potem pyta: — A ty chociaż próbowałaś? — Czego próbowałam? — Nie czego, tylko kogo... No wiesz... mnie chodzi o babę! Myślałam, że chodzi mu o ciasto. Bo strasznie chciało się jeść. — Niee. 115
— Ja też jeszcze nie próbowałem. Umrze człowiek i nie dowie się, co to miłość... W nocy nas zabiją. — A idźże ty, głupi! — Dotarło do mnie dopiero, o czym on mówi. Umieraliśmy w imię życia, nie wiedząc jeszcze, czym ono jest. O wszystkim czytaliśmy tylko w książkach. Lubiłam filmy o miłości... Sanitariusze w jednostkach pancernych ginęli szybko. Dla nas po prostu nie przewidziano miejsca w czołgu — człowiek uczepi się pancerza i myśli tylko o jednym: żeby nie wciągnęło nogi w gąsienicę. I trzeba obserwować, czy któryś czołg nie zaczął się palić... Zeskoczyć i biec w tamtą stronę, czołgać się... Na froncie było nas pięć przyjaciółek: Luba Jasińska, Szura Kisielowa, Tonia Bobkowa, Zina Łatysz i ja. Dziewczyny z Konakowa — tak nazywali nas czołgiści. Tamte wszystkie zginęły... Tego wieczoru, przed walką, w której zabito Lubę Jasińską, siedziałyśmy razem z nią objęte i rozmawiałyśmy. To był rok czterdziesty trzeci... Nasza dywizja doszła do Dniepru. Ona do mnie nagle mówi: „Wiesz, zginę w tej bitwie. Mam jakieś przeczucie. Chodziłam do starszyny, prosiłam o przydział nowej bielizny, a on mi pożałował: «Niedawno przecież dostałaś!». Pójdziemy rano razem, poprosimy". Uspokajam ją: „Już dwa lata walczymy, nas już teraz kule się nie imają". Rankiem jednak i tak namówiła mnie, żeby pójść do starszyny, wyprosiłyśmy u niego zmianę nowej bielizny. I dostała tę nową koszulkę, śnieżnobiałą, taką z tasiemkami... Cała była zalana krwią... To połączenie białego z czerwonym, z jasnoczerwoną krwią, do dzisiaj mam w pamięci. Tak właśnie to sobie wyobrażała... Nieśliśmy ją w cztery na pałatce, zrobiła się taka ciężka. W tamtej bitwie zginęło wielu naszych. Wykopaliśmy wielką wspólną mogiłę. Położyliśmy wszystkich, każdego bez trumny, jak zawsze, a Lubę na wierzchu. Absolutnie do mnie nie docierało, że już jej nie ma, że jej więcej nie zobaczę. Myślę: „Wezmę sobie coś na pamiątkę po niej". A na palcu miała pierścionek, 116
złoty czy zwyczajny, tego nie wiedziałam. Zdjęłam go. Chociaż żołnierze mnie powstrzymywali: nie bierz, mówią, bo to zła wróżba. Kiedy już mieliśmy ich pożegnać, każdy zgodnie ze zwyczajem rzuca garść ziemi, ja też rzuciłam, i wtedy ten pierścionek spadł mi z palca do grobu, do Luby... Wtedy przypomniałam sobie, że bardzo lubiła to kółko... W ich rodzinie ojciec przeszedł cały szlak bojowy. Brat też wrócił z wojny. Mężczyźni wrócili... Tylko Luba zginęła... Szura Kisielowa... Była z nas najładniejsza. Jak aktorka. Spłonęła. Chowała ciężko rannych w stertach słomy, gdy zaczął się ostrzał i słoma zaczęła się palić. Szura mogła się uratować, ale chciała bronić rannych — żaden z nich nie mógł się ruszać... Ranni spłonęli. A Szura z nimi razem... Dopiero niedawno poznałam szczegóły śmierci Toni Bobkowej. Zasłoniła ukochanego przed odłamkiem miny. Lecą odłamki — a to jakiś ułamek sekundy... Jak zdążyła? Uratowała lejtnanta Pietię Bojczewskiego, którego kochała. Dlatego przeżył. Po trzydziestu latach Pietia Bojczewski przyjechał z Krasnodaru, rozmawialiśmy na naszym spotkaniu frontowców, a wtedy wszystko mi opowiedział. Pojechaliśmy z nim do Borisowa i odszukaliśmy tę polanę, gdzie zginęła Tonia. Wziął ziemię z jej grobu... Niósł i całował... Pięć nas było, dziewcząt z Konakowa... Ja jedna wróciłam do mamy... Niespodziewanie dla mnie zaczyna mówić wierszem...
Kiedy czołg trafili w walce, Ona śmiało wskakuje na pancerz. Nie zważa na kule ani na miny, Płonie serce tej dziewczyny. Zapamiętaj, kolego, jej skromną urodę, Gdy na pałatce poniosą to ciało młode...
117
Przyznaje się, że napisała to na wojnie. Już wiem, że wiele z nich tam pisało wiersze. Te wiersze, nieudołne i wzruszające, są teraz starannie przepisywane, przechowywane w archiwach rodzinnych. Powodują, że albumy wojenne, które pokazują mi w każdym domu, często przypominają panieńskie sztambuchy. Tylko że tam jest o miłości, a tutaj — o śmierci.
Mam zgodną rodzinę. Dobrą. Dzieci, wnuki... Ale żyję na wojnie, cały czas jestem tam... Dziesięć lat temu odszukałam swojego przyjaciela Wanię Pozdniakowa. Myśleliśmy, że zginął, ale okazało się, że żyje. Czołg, którym dowodził, zniszczył dwie niemieckie maszyny pod Prochorowką, aż został podpalony. Załoga zginęła, przeżył tylko Wania — bez oczu, cały spalony. Wysłano go do szpitala, ale nie sądzili, że przeżyje. Nie było na nim ani kawałka całej skóry. Cała spalona... Calutka... Złaziła... płatami... Znalazłam jego adres po trzydziestu latach... Pół życia... Pamiętam, wchodzę po schodach, nogi się pode mną uginają: on czy nie on? On sam otworzył drzwi i rękami mnie dotyka, poznaje: „Ninka, to ty? Ninka, to ty?". Poznał po tylu latach... Jego matka była zupełną staruszką, mieszkał z nią, siedzi z nami przy stole i płacze. Dziwię się. — Czemu pani płacze? Trzeba się cieszyć, że towarzysze broni się spotkali. A ona na to: — Trzech moich synów poszło na wojnę. Dwóch zginęło, Wania wrócił żywy. Wania stracił oczy. Matka przez całe życie prowadzi go za rękę. Spytałam go: — Wania, ostatnie, co widziałeś, to pole pod Prochorowką, bitwę... Co pamiętasz z tego dnia? Wie pani, co mi odpowiedział:
— Jednego tylko żałuję, że za wcześnie dałem załodze rozkaz opuszczenia czołgu. Chłopcy i tak zginęli. A mogliśmy rozwalić jeszcze jeden niemiecki czołg... Tego tylko żałuje... Do dzisiaj... Na wojnie byliśmy szczęśliwi — ja i on... Nie doszło między nami do żadnych wyznań. Nic nie było. Ale pamiętam... Dlaczego przeżyłam? Po co? Myślę... tak mi się wydaje: żeby o tym opowiedzieć... Nasze spotkanie z Niną Jakowlewną miało dalszy ciąg, ale już korespondencyjny. Spisałam opowiadanie z taśmy magnetofonowej i wybrałam to, co mnie najbardziej zdziwiło, zdumiało, i tak jak obiecałam, wysłałam jej jeden egzemplarz. Po kilku tygodniach z Moskwy przychodzi ciężka przesyłka polecona. Otwieram: wycinki z prasy, artykuły, oficjalne sprawozdania z pracy wychowawczej, którą prowadzi w szkołach Nina Jakowlewna Wiszniewska. Zwraca mi materiał, który wysłałam, mało co z niego zostało — cały jest pokreślony: wyrzuciła zabawny ustęp o kucharzach, którzy myją się w kotłach, i nawet zupełnie nieszkodliwe: „Proszę pana, mnie tamten pan kazał to oddać...". A na kartkach z historią o lejtnancie Miszy T. widniały znaki zapytania i oburzenia oraz uwagi na marginesie: „Dla swojego syna jestem bohaterką. Boginią! Co sobie pomyśli o mnie po czymś takim?". Potem jeszcze nieraz stykałam się z tymi dwiema prawdami żyjącymi w jednym człowieku: własną prawdą, zepchniętą do podziemia, i obcą, raczej obecną, przesiąkniętą duchem czasu. Zapachem gazet. Pierwsza rzadko mogła oprzeć się totalnemu naciskowi drugiej. Jeśli na przykład w mieszkaniu oprócz opowiadającej znalazł się jeszcze ktoś z krewnych czy znajomych, sąsiadów (zwłaszcza mężczyzn), była mniej szczera i ufna, niż gdybyśmy zostały z nią same. To już była rozmowa dla publiczności. Dla widza. Już nie sposób było 119
przebić się do jej osobistych wrażeń, od razu napotykałam silną wewnętrzną obronę. Samokontrolę. Korekta wnoszona była nieustannie. Nawet można dostrzec prawidłowość: im więcej słuchaczy, tym bardziej sterylne i beznamiętne opowiadanie. Z uwzględnieniem poprawki na to, jak trzeba mówić. To, co straszne, już wydawało się wielkie, a to, co w człowieku niepojęte i ciemne — błyskawicznie znajdowało wytłumaczenie. Trafiałam na pustkowie przeszłości, polakierowane pustkowie, a na nim widać było tylko pomniki. Dumne, nieprzeniknione. Tak właśnie jak to było z Niną Jakowlewną: jedną wojnę wspominała dla mnie: „Jak córce, żebyś zrozumiała, co my, zupełne dziewczynki, musiałyśmy przeżyć", inna przeznaczona była dla wielkiego audytorium: „Jak inni opowiadają i jak pisze się w gazetach — o bohaterach i czynach, żeby wychowywać młodzież na wzniosłych przykładach". Za każdym razem uderzała mnie nieufność wobec wszystkiego, co zwyczajne i ludzkie, to pragnienie zamiany życia na ideał. Zwyczajnego ciepła na zimny blask. Ale nie mogłam zapomnieć, jak piłyśmy herbatę po domowemu, w kuchni. I jak obie płakałyśmy.
„W naszym domu mieszkają dwie wojny...”
Szary dom z wielkiej płyty na Kachowskiej w Mińsku. Pół miasta u nas zabudowano tymi wieżowcami bez oblicza, z każdym rokiem bardziej ponurymi. Ten był jednak szczególny. „W naszym domu mieszkają dwie wojny" — usłyszę, kiedy otworzą mi drzwi. W marynarce na Bałtyku walczyła starszyna pierwoj statji* Olga Wasiljewna Podwyszeńska. W piechocie jej mąż Saul Gienrichowicz był sierżantem. Wszystko się powtarza... Znowu długo oglądam rodzinne albumy ze zdjęciami, starannie i z miłością sporządzone i zawsze leżące na widocznym dla gości miejscu. Dla siebie także. Każdy z tych albumów ma swój tytuł: Nasz ród, Wojna, Wesele, Dzieci, Wnuki. Podoba mi się ten szacunek dla własnego życia, udokumentowana miłość do tego, co się przeszło i przeżyło. Do bliskich osób. Dosyć rzadko widuję, żeby ktoś tak traktował własny dom i rodowód, chociaż odwiedziłam już setki mieszkań, byłam u różnych ludzi, prostych i wykształconych. Z miasta i ze wsi. Na pewno częste wojny i rewolucje oduczyły nas utrzymywać więź z przeszłością, starannie tkać pajęczynę rodu. Oglądać się daleko wstecz. Odczuwać dumę. Starszyna pierwoj statji — w marynarce wojennej odpowiednik bos-
manmata.
121
Śpieszyliśmy się, żeby zapomnieć, zatrzeć ślady, bo zachowane świadectwa mogły stać się dowodem, często kosztować nas życie. Nikt nie zna przeszłości dalszej niż babcia i dziadek, nikt nie szuka korzeni. Tworzyliśmy historię, ale żyli dniem dzisiejszym. Krótką pamięcią. A dzisiaj inaczej: — Czyżbym to była ja? — śmieje się Olga Wasiljewna i siada obok mnie na kanapie, bierze do rąk zdjęcie, na którym jest w marynarskim mundurze, z odznaczeniami bojowymi. — Ile razy patrzę na te zdjęcia, tyle razy dziwię się. Saul pokazał naszej sześcioletniej wnuczce, a ona spytała: „Babciu, ty wtedy byłaś chłopcem, tak?". — Olgo Wasiljewna, pani od razu poszła na wojnę? — Moja wojna zaczęła się od ewakuacji... Zostawiłam swój dom, swoje młodzieńcze lata. Przez całą drogę pociąg był ostrzeliwany, bombardowany, samoloty latały bardzo nisko. Pamiętam, jak z wagonu wyskoczyła grupa chłopców ze szkoły rzemiosła, wszyscy w czarnych płaszczach. Wyborny cel! Samoloty leciały tuż nad ziemią, wystrzelały wszystkich. Miałam takie wrażenie, że strzelają i liczą... Wyobraża sobie pani? Pracowaliśmy w fabryce, tam dawano jeść, nie było źle. Ale serce się rwało... No więc pisałam listy do komendy uzupełnień. Jeden, drugi, trzeci... W czerwcu czterdziestego drugiego dostałam powołanie. Było nas trzydzieści dziewcząt. Odkrytymi barkami przeprawiono nas pod ostrzałem przez Ładogę do oblężonego Leningradu. W Leningradzie od razu zobaczyłam białe noce i oddział marynarzy, pamiętam, szli ubrani na czarno. Czuło się, że sytuacja jest napięta, nie ma żadnych przechodniów, tylko reflektory pracują, a tu idą marynarze, przepasani taśmami nabojów, jak podczas wojny domowej. Wyobraża sobie pani? Trochę jak w kinie... Całe miasto było otoczone. Front bardzo blisko. Tramwajem, trójką, można było dojechać do fabryki imienia Kirowa, a tam już zaczynała się linia frontu. Jak była dobra pogoda, 122
to od razu — ostrzał artyleryjski. A przy tym strzelali ogniem bezpośrednim. Walili i walili... Wielkie okręty stały na pirsie, oczywiście zamaskowane, ale i tak nie wykluczano możliwości trafienia. Myśmy zostały zaangażowane do robienia zasłon dymnych. Zorganizowano Oddział Specjalny Zasłon Dymnych, którym dowodził były dowódca Dywizjonu Kutrów Torpedowych kapitan-lejtnant Aleksandr Bogdanow. Dziewczyny przeważnie miały średnie wykształcenie techniczne albo były po pierwszych latach uczelni technicznej. Naszym zadaniem było strzec okrętów, maskować je dymem. Zaczyna się ostrzał, marynarze czekają: „Niechby już dziewczyny wypuściły dymy. Tak jest spokojniej". Wyjeżdżałyśmy samochodami ze specjalną mieszaniną, a wszyscy w tym czasie chowali się do schronów. My zaś, jak to mówią, ściągałyśmy ogień na siebie. Niemcy przecież strzelali do zasłony dymnej... Wyżywienie było, wie pani, jak to w czasie blokady, ale w sumie dało się wytrzymać. Po pierwsze i najważniejsze, byłyśmy młode, a po drugie — miałyśmy przed oczyma samych mieszkańców Leningradu. Myśmy jednak miały coś tam zapewnione, było wyżywienie, choćby i minimalne, a tam ludzie po prostu szli i padali z głodu. Szli i idąc, umierali. Do nas przychodziły dzieci z miasta, a myśmy je z tych swoich skąpych przydziałów dokarmiały. To były nie dzieci, ale jacyś mali staruszkowie. Mumie. Opowiadały o blokadowym menu, jeśli tak w ogóle można powiedzieć: zupa ze skórzanych pasów albo nowych butów, galareta z kleju stolarskiego, placki z musztardy... W mieście zjedzono wszystkie psy i koty. Zniknęły wróble, sroki. Łapano nawet szczury i myszy, żeby coś zjeść... Na czymś tam je smażono... Potem dzieci przestały przychodzić, a myśmy długo na nie czekały. Z pewnością umarły. Tak myślę... A zimą, kiedy Leningrad został bez opału, wysłano nas do rozbiórki domów w jednej z dzielnic miasta, gdzie jeszcze stały drewniane budowle. Najtrudniejsza chwila to ta, kiedy podchodzi się do takiego domu. Dom 123
jest ładny, mieszkańcy umarli albo wyjechali, ale najczęściej umarli. To się czuło po pozostawionych na stole talerzach, po rzeczach. Na pewno przez pół godziny nikt nie mógł podnieść łomu. Wyobraża sobie pani? Wszystkieśmy stały i na coś czekały. Dopiero kiedy dowódca podszedł i uderzył łomem, zaczynałyśmy tłuc. Byłyśmy na wyrębach, dźwigałyśmy też skrzynie z amunicją. Pamiętam, jak dźwigałam taką skrzynię i przewróciłam się, bo była cięższa ode mnie. To jedno. A drugie — miałyśmy tak trudno jako kobiety. Na przykład coś takiego. Zostałam później dowódcą oddziału. Całego oddziału niedużych chłopaczków. Cały dzień na motorówce. Motorówka nie była duża, nie miała żadnego ustępu. Chłopcy mogli przez burtę, i już. No, a co ja miałam robić? Parę razy nie wytrzymałam, skoczyłam wprost do wody i pływam. Oni krzyczą: „Starszyna za burtą!". Wyciągają. Niby taki elementarny drobiazg... Jaki tam drobiazg! Potem musiałam się leczyć... Wyobraża sobie pani? A sama broń ile ważyła! To też jest bardzo trudne dla kobiety. Z początku dostałyśmy karabiny, a te były wyższe od nas samych. Dziewczęta idą, a nad nimi — bagnety na pół metra. Mężczyźnie było łatwiej do wszystkiego się przystosować. Do tego ascetycznego bytowania... Do tych stosunków... A myśmy tęskniły, strasznie tęskniłyśmy za domem, za mamą, za przytulnością. Wśród nas była dziewczyna z Moskwy, Nataszka Żylina, tej dali medal „Za Odwagę" i na zachętę — urlop do domu na kilka dni. Kiedy wróciła, obwąchiwałyśmy ją i mówiły, że pachnie domem. Tak nam tęskno było... Tak się cieszyłyśmy na sam widok koperty z listem... Na widok pisma ojca... Jeśli była akurat chwila wytchnienia, to haftowałyśmy jakieś chusteczki. Dadzą nam onuce, a my z nich robimy jakieś szaliki, owijamy. Chciałyśmy się zająć czymś kobiecym. Bo tego właśnie nam brakowało, bez tego po prostu nie sposób było wytrzymać. Szukało się dowolnego pretekstu, żeby wziąć igłę do 124
ręki, coś zaszyć, choćby przez jakiś czas wyglądać naturalnie. Oczywiście, śmiałyśmy się i cieszyły, ale wszystko to było nie takie jak przed wojną. Jakiś szczególny stan...
Magnetofon nagrywa słowa, zachowuje intonację. Pauzy. Płacz i zakłopotanie. Rozumiem, że kiedy człowiek mówi, dzieje się coś większego niż tekst, który zostanie potem na papierze. Cały czas żałuję, że nie mogę „nagrać" oczu, rqk. Ich życia podczas rozmowy, ich własnego życia. Odrębnego. Ich „tekstów".. — Są u nas dwie wojny. Z całą pewnością... — wtrąca się do rozmowy Saul Gienrichowicz. — Kiedy zaczynamy wspominać, czuję wtedy: ona zapamiętała swoją wojnę, ja swoją. Mnie się też zdarzały takie rzeczy, o których żona pani opowiadała, o domu, albo jak ustawiały się w kolejce i obwąchiwały dziewczynę, która właśnie wróciła. Tyle że ja tego nie pamiętam... To przeleciało obok mnie... Wtedy mi to się wydawało drobiazgiem. Głupstwem. A jeszcze nie opowiedziała pani o czapkach marynarskich. Ola, jak mogłaś o tym zapomnieć? — Nie zapomniałam. To z tego, co najbardziej... zawsze boję się wyciągać z pamięci tę historię. Za każdym razem... A było tak: o świcie nasze kutry wyszły w morze. Kilkadziesiąt kutrów... Wkrótce słyszymy, że zaczęła się walka. Czekamy... Wsłuchujemy się... Bitwa trwała wiele godzin i w pewnej chwili przeniosła się całkiem blisko miasta. Ale gdzieś niedaleko od nas ucichła. Przed zmierzchem wyszłam na brzeg: po Kanale Morskim płynęły czapki marynarskie. Jedna za drugą. Czapki i wielkie plamy krwi na falach... Jakieś kawałki desek... To zrzucono naszych chłopców do wody... Jak długo stałam, tak cały czas płynęły te czapki. Najpierw liczyłam, a potem przestałam. Nie mogłam ani odejść, ani patrzeć na to. Kanał Morski stał się wspólną mogiłą... Saul, gdzie moja chusteczka? Dopiero co ją miałam w ręku... Gdzie ona jest? 125
— Zapamiętałem wiele z jej opowieści, i jak teraz mówią, „wyczaiłem" dla wnuków. Często opowiadam im nie o swojej wojnie, tylko żony. Zauważyłem, że dla nich jest ciekawsza — ciągnie swoją myśl Saul Gienrichowicz. — Ja mam więcej konkretnej wiedzy wojskowej, a ona uczuć. A uczucia są zawsze wyrazistsze, zawsze są silniejsze od faktów. U nas w piechocie też były dziewczyny. Wystarczyło, żeby chociaż jedna pojawiła się wśród nas, a od razu się prostowaliśmy. Nie wyobraża sobie pani... Nie wyobraża! — I od razu: — To słówko też od niej wziąłem. Nie ma pani pojęcia, jak piękny jest śmiech kobiety podczas wojny! Głos kobiecy. Czy była miłość podczas wojny? Była! I te kobiety, któreśmy tam spotkali, są cudownymi żonami. Wiernymi przyjaciółkami. Ci, którzy się pobrali w czasie wojny, to najszczęśliwsi ludzie, to najszczęśliwsze pary. Myśmy też pokochali się na wojnie. Tam gdzie płomień i śmierć. To trwały związek. Nie przeczę, były i inne rzeczy, bo wojna trwała długo i wielu ludzi na niej walczyło. Ale więcej pamiętam dobrych rzeczy. Szlachetnych. Na wojnie stałem się lepszy... Bez wątpienia! Jako człowiek stałem się tam lepszy, bo było tam wiele cierpień. Wiele cierpień widziałem i sam wiele wycierpiałem. Tam więc to, co mniej ważne w życiu, od razu odpada, staje się zbędne. Tam się to rozumie... Ale wojna się na nas zemściła. Sami przed sobą boimy się do tego przyznać... Dogoniła nas... Nie wszystkim naszym córkom ułożyło się życie osobiste. A dlaczego? Bo mamy wychowały je tak, jak same były wychowywane na wojnie. Tatusiowie także. Według tamtej moralności. A na wojnie, jak już pani powiedziałem, od razu było widać — jaki człowiek jest i ile jest wart. Tam się nie schowa. Dlatego dziewczęta nie miały pojęcia o tym, że w życiu może być inaczej niż u nich w domu. Nie uprzedzono ich o drugiej stronie życia, okrutnej stronie. Te dziewczyny, wychodząc za mąż, łatwo trafiały na łajdaków, którzy je oszukiwali, bo to było bardzo łatwe. Taki 126
los spotkał wiele spośród dzieci naszych wojennych przyjaciół. Naszą córkę także... — Dzieciom o wojnie jakoś nie opowiadaliśmy. Na pewno baliśmy się o nie i żałowaliśmy ich. Czy mieliśmy rację? — zastanawia się Olga Wasiljewna. — Ja nawet nie nosiłam baretek od orderów. Było tak, że odprułam je i więcej nie przypinałam. Po wojnie pracowałam jako kierowniczka piekarni. Gdy przyszłam na zebranie, dyrektorka zjednoczenia zobaczyła moje baretki i przy wszystkich powiedziała, że przypięłam je jak mężczyzna. Sama zawsze na marynarce miała order pracy, a moje odznaczenia wojenne nie wiadomo czemu jej się nie podobały. Kiedy zostałyśmy same w gabinecie, wszystko jej po marynarsku wygarnęłam. Było jej niezręcznie, ale mnie odeszła ochota nosić odznaczenia. I już ich nie przypinam. Chociaż jestem z nich dumna. Dopiero po dziesięcioleciach znana dziennikarka Wiera Tkaczenko napisała w centralnej gazecie „Prawda" o tym, że też byłyśmy na wojnie. I że są weteranki, które żyją samotnie, nie ułożyły sobie życia, a nawet do tej pory nie mają mieszkań. My zaś mamy dług wobec tych świętych kobiet. Wówczas jakoś po trochu zaczęto zwracać uwagę na weteranki. Miały po czterdzieści, pięćdziesiąt lat, mieszkały w hotelach robotniczych. Wreszcie zaczęto im dawać pojedyncze mieszkania. Moja przyjaciółka... nie wymieniam jej nazwiska, bo mogłaby się obrazić. Felczerka wojskowa... Trzykrotnie ranna. Kiedy wojna się skończyła, zaczęła studiować medycynę. Nie odnalazła nikogo z krewnych, wszyscy zginęli. Cierpiała straszną biedę, szorowała nocami pociągi, żeby się wyżywić. Ale nie przyznawała się nikomu, że jest inwalidką wojenną i ma ulgi, podarła wszystkie dokumenty. Pytam: „Po coś to zrobiła?". Ona w płacz: „A kto by się ze mną ożenił?". „No cóż — mówię — niby masz rację". Ta jeszcze głośniej płacze: „Mnie teraz te papiery by się przydały. Jestem ciężko chora". Wyobraża sobie pani? Płacze. 127
Na trzydziestolecie Zwycięstwa pierwszy raz do Sewastopola, miasta rosyjskiej sławy wojennej, zaproszono stu marynarzy — weteranów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej ze wszystkich flot, w tym — trzy kobiety. Dwie z nich — to ja i przyjaciółka. Admirał floty każdej z nas się ukłonił, przy wszystkich nam podziękował i każdą pocałował w rękę. Jak to można zapomnieć?! — A chciała pani zapomnieć o wojnie? — Zapomnieć? Zapomnieć? — Olga Wasiljewna chce się upewnić, czy dobrze słyszy. — Nie jesteśmy w stanie jej zapomnieć. To ponad nasze siły. Przeciągającą się pauzę przerywa Saul Gienrichowicz: — W Dzień Zwycięstwa, pamiętasz, Ola, jak spotkaliśmy stareńką matkę, która miała na szyi równie stary plakat: „Poszukuję Tomasa Władimirowicza Kulcewa, który przepadł bez wieści w 1942 roku, podczas blokady Leningradu". Z twarzy widać, że ma grubo ponad osiemdziesiątkę. To ile już lat go szuka? I będzie szukać aż do śmierci. My tak samo. — A ja chciałabym zapomnieć. Chcę... — powoli, prawie szeptem mówi Olga Wasiljewna. — Chciałabym przynajmniej jeden dzień przeżyć bez wojny. Bez naszej pamięci o niej... Choćby jeden taki dzień... Zapamiętuję ich oboje, tak jak na zdjęciach z frontu; jedno z nich dają mi na pamiątkę. Tam są młodzi, trochę młodsi ode mnie. Wszystko od razu nabiera innego sensu. Przybliża się. Patrzę na te młode zdjęcia i już inaczej słyszę to, co dopiero przed chwilą usłyszałam i nagrałam. Znika czas, który nas dzieli.
„Słuchawka telefoniczna nie strzela...”
Ich powitania i opowieści są bardzo różne... Jedne zaczynają opowiadać od razu, już przez telefon: „Pamiętam... Wszyściuteńko mam w pamięci, jakby to było wczoraj...". Inne długo odkładają spotkanie i rozmowę: „Muszę się przygotować... Bo znowu trzeba wejść do tamtego piekła...". Walentina Pawłowna Czudajewa należy do tych, które długo mają opory i niechętnie wpuszczają do swojego wrażliwego świata. Przez kilka miesięcy dzwoniłam do niej raz na jakiś czas, kiedyś jednak porozmawiałyśmy przez telefon aż dwie godziny i w końcu postanowiłyśmy się spotkać. Już następnego dnia. No więc — przychodzę... — Będziemy jadły pierożki. Od rana piekę. — Gospodyni wesoło obejmuje mnie w progu. — A porozmawiać zdążymy. Jeszcze się napłaczę... Od dawna żyję razem ze swoim smutkiem. Najpierw pierogi. Z czeremchą. Jak u nas na Syberii. Dalej, wchodź. Wejdź do środka. Przepraszam, że tak od razu na „ty". To jeszcze z frontu: „No, dziewczyny! Dalej, dziewczyny!". Wiesz już, że wszystkie takie jesteśmy... Słyszałaś... Kryształów, jak widzisz, nie mamy. Wszystko, cośmy z mężem nagromadzili, przechowujemy w blaszanym pudełku po cukierkach: parę orderów 129
i medali. Leżą w serwantce, potem pokażę. — Prowadzi mnie do pokoju. — Widzisz, meble też są stare. Szkoda zmieniać. Jeśli rzeczy długo mieszkają w domu, to pojawia się w nich dusza. Wierzę w to. Przedstawia mi swoją przyjaciółkę Aleksandrę Fiodorowną Zienczenko, w czasie blokady Leningradu pracownicę Komsomołu. Siadam przy nakrytym stole: no cóż, jak pierogi, to niech będą pierogi, tym bardziej syberyjskie, z czeremchą; tych nigdy nie próbowałam. Trzy kobiety. Gorące pierogi. I od razu rozmowa o wojnie. — Tylko niech jej pani nie przerywa pytaniami — uprzedza Aleksandra Fiodorowna. — Bo jak się zatrzyma, to zacznie płakać. A jak się wypłacze, to umilknie... Proszę nie przerywać...
Walentina Pawłowna Czudajewa sierżant, działonowa w baterii przeciwlotniczej:
Jestem z Syberii... Co kazało iść na wojnę mnie, dziewczynie z dalekiej Syberii? Z końca świata, jak to mówią. Co do końca świata: kiedyś uczestniczyłam w spotkaniu, na którym był francuski dziennikarz. To było w muzeum. Tak uważnie mi się przyglądał, aż się stropiłam — czego on chce, dlaczego tak patrzy? W końcu podszedł i przez tłumacza poprosił, żeby pani Czudajewa udzieliła mu wywiadu. Oczywiście, bardzo się zaczęłam denerwować. Myślę: czegóż on takiego chce? Przecież siedział na spotkaniu i słuchał... Ale jego widać interesowało co innego. Najpierw usłyszałam komplement: „Pani tak młodo wygląda... Jak mogła pani przeżyć wojnę?". Odpowiadam mu: „Może pan stąd wywnioskować, że bardzo młodo poszłyśmy na front". A jemu znowu nie o to chodziło. Powiedział, że w jego wyobrażeniach Syberia jest na końcu świata! „Nie — mówię, bo domyśliłam się — pana pewnie dręczy pytanie: «Czy nie było u nas totalnej mobilizacji?», no bo dlaczego 130
ja, uczennica, poszłam na wojnę?". Wtedy on kiwa głową, że tak. „Dobrze — mówię — odpowiem panu na to". Opowiedziałam mu całe swoje życie, tak jak tobie teraz opowiem. Płakał... Francuz płakał... W końcu przyznał się: „Proszę się nie gniewać na mnie, pani Czudajewa. Dla nas, Francuzów, pierwsza wojna światowa była większym wstrząsem niż druga. I my tamtą pamiętamy — wszędzie są groby i pomniki. A o was wiemy mało. Dzisiaj wielu ludzi, zwłaszcza młodych, myśli, że tylko Ameryka zwyciężyła Hitlera. O cenie, jaką ludzie radzieccy zapłacili za zwycięstwo — dwadzieścia milionów ludzkich istnień w ciągu czterech lat — niewiele wiadomo. I o waszych cierpieniach. Niezmiernych. Dziękuję — wstrząsnęła pani moim sercem". ...Nie pamiętam swojej matki. Zginęła wcześnie. Ojciec był pełnomocnikiem nowosybirskiego komitetu partii, w roku 1925 skierowano go po zboże na wieś, skąd pochodził. Kraj był w wielkiej potrzebie, a zboże gniło, kułacy je chowali. Miałam wtedy dziewięć miesięcy. Matka chciała wrócić w rodzinne strony razem z ojcem, więc ją zabrał. Wzięła mnie i siostrzyczkę, bo nie miała co z nami zrobić. Tato kiedyś był na tej wsi parobkiem, u kułaka, któremu któregoś wieczoru na zebraniu pogroził: „Wiemy, gdzie leży zboże, jeśli nie oddacie sami, to znajdziemy i zabierzemy siłą. Zabierzemy w imię rewolucji!". Zebranie się skończyło, wszyscy krewni się zebrali, a tato miał pięciu braci, potem wszyscy tak samo jak on nie wrócili z Wielkiej Wojny Narodowej. To znaczy usiedli za stołem i zaczęli jeść tradycyjne syberyjskie pielmieni. Ławki stoją pod oknami... Matka usiadła koło ojca, który siedział akurat tam, gdzie nie było okna. Był kwiecień... Na Syberii w tym czasie jeszcze zdarzają się przymrozki. Matce najwyraźniej zrobiło się zimno. Zrozumiałam to później, kiedy już byłam dorosła. Wstała, narzuciła kożuch ojca na ramiona i zaczęła mnie karmić piersią. W tym czasie rozległ się wystrzał z obrzyna. Strzelali do ojca, celowali w kożuch... Matka zdążyła 131
tylko powiedzieć „Pa..." i upuściła mnie na gorące pielmieni... Miała dwadzieścia cztery lata... W tej samej wsi przewodniczącym rady wiejskiej był mój dziadek. Otruli go strychniną, nasypali do wody. Zachowało się u mnie zdjęcie, jak chowają dziadka. Nad trumną widać transparent, a na nim napisane jest „Zginął z ręki wroga klasowego". Mój ojciec był bohaterem wojny domowej, dowódcą pociągu pancernego; walczył ze zbuntowanym korpusem czechosłowackim. W trzydziestym pierwszym roku ojca odznaczono orderem Czerwonego Sztandaru. W tamtym czasie ten order mieli nieliczni, szczególnie u nas, na Syberii. To był wielki zaszczyt, oznaka wielkiego szacunku. Ojciec miał dziewiętnaście ran, ani jednego całego miejsca na ciele. Matka opowiadała, oczywiście nie mnie, ale rodzinie, jak Czesi skazali ojca na dwadzieścia lat katorgi. Poprosiła o widzenie z nim, a w tym czasie była w ostatnim miesiącu ciąży z Tasią, moją starszą siostrą. Tam, w więzieniu, był taki długi korytarz, nie pozwolono jej podejść do ojca, powiedzieli: „Pełzaj, bolszewickie draństwo...". I na kilka dni przed rozwiązaniem matka czołgała się po tym długim cementowym korytarzu. Takie jej dali widzenie. Nie poznała ojca, bo cały osiwiał. Siwy staruszek. A miał dopiero trzydzieści lat. Czy mogłam obojętnie siedzieć, kiedy wróg znowu wtargnął na moją ziemię, jeśli rosłam w takiej rodzinie, z takim ojcem? Przecież w moich żyłach płynęła jego krew... Musiał wiele przejść... W trzydziestym siódmym roku był na niego donos, ktoś go oszkalował. Chciał zrobić z niego wroga ludu. No, te straszne czystki stalinowskie... Jeżowszczyzna... Jak powiedział towarzysz Stalin: gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Ogłoszono nową walkę klasową, żeby kraj nadal żył w lęku i siedział cicho. Ojciec jednak zdołał uzyskać widzenie u Kalinina i przywrócono mu dobre imię. Ojca wszyscy znali. Ale o tym to mi krewni potem opowiedzieli... 132
No więc nadszedł rok czterdziesty pierwszy... Dla mnie ostatni dzwonek w szkole. Wszystkie miałyśmy jakieś plany, własne marzenia, no jak to dziewczęta. Po wieczorze pożegnalnym urządziłyśmy sobie przejażdżkę rzeką Ob, na wyspę. Takie wesołe, szczęśliwe, jeszcze, jak to mówią, niecałowane, ja nie miałam nawet chłopca. Świt powitałyśmy na wyspie, wracamy... A tu całe miasto poruszone, ludzie płaczą. Dokoła słychać: „Wojna! Wojna!". Wszędzie włączone odbiorniki. A do nas nic nie dociera. Jaka wojna? Jesteśmy takie szczęśliwe, mamy takie olbrzymie plany: gdzie która pójdzie się uczyć, kim zostanie. I nagle — wojna! Dorośli płakali, a my się nie przestraszyłyśmy, zapewniałyśmy się nawzajem, że nie minie nawet miesiąc, a już „faszyści dostaną po łbie". Śpiewałyśmy przedwojenne piosenki. Oczywiście nasza armia pobije wroga na jego terytorium. Ani cienia wątpliwości... Ani krzty... Zrozumiałyśmy sytuację, kiedy do domów zaczęły przychodzić zawiadomienia o śmierci. Byłam zrozpaczona: „Jakże to, to znaczy, że wszystko było kłamstwem?". Niemcy już szykowali się do defilady na placu Czerwonym... Mojego ojca nie wzięto do wojska. Ale on uparcie chodził do komendy. W końcu poszedł. Ze swoją siwą głową, ze swoim stanem zdrowia, chorymi płucami: miał zastarzałą gruźlicę, trochę podleczoną. I w takim wieku! Ale poszedł. Zapisał się do Stalowej albo, jak mówiono, do Stalinowskiej dywizji, gdzie było wielu Sybiraków. Nam też się wydawało, że wojna bez nas to żadna wojna, my też powinnyśmy walczyć. No więc od razu — dajcie nam broń! Pobiegłyśmy całą klasą do komendy uzupełnień. Dziesiątego lutego czterdziestego drugiego roku poszłam na front. Macocha bardzo płakała: „Wala, nie idź. Co ty robisz? Jesteś taka słaba, taka chuda, co z ciebie za wojak?". Bo byłam rachityczna, długo, bardzo długo. To po śmierci mamy. Nie chodziłam do pięciu lat... I nagle znalazłam siły! Dwa miesiące wieźli nas pociągiem. Dwa tysiące dziewcząt, cały skład. Syberyjski eszelon. Co widziałyśmy, dojeżdżając do 133
frontu? Pamiętam jedną chwilę... Nigdy nie zapomnę: zburzona stacja, a po peronie skaczą na rękach marynarze. Nie mają nóg ani szczudeł. Chodzą na rękach... Cały peron marynarzy. I jeszcze palą papierosy... Zobaczyli nas — w śmiech. Żartują. Serce bije... Stuk-stuk... Dokąd my się pchamy? Dokąd jedziemy? Dla dodania sobie animuszu śpiewałyśmy, dużośmy śpiewały. Byli z nami dowódcy; ci nas szkolili. Pomagali nam. Uczyłyśmy się łączności. Przyjechałyśmy na Ukrainę, wtedy pierwszy raz nas bombardowano. A myśmy akurat w tym czasie myły się w punkcie dezynsekcyjno-kąpielowym. Kiedy szłyśmy się myć, dyżurował tam taki facet, doglądał łaźni. Wstydziłyśmy się go, w końcu całkiem młodziutkie dziewczyny. A jak zaczęło się bombardowanie, to wszystkie razem do tego faceta, żeby się ratować. Jakoś się ubrałyśmy, ja owinęłam głowę ręcznikiem, miałam taki czerwony, i wyskoczyłyśmy. Starszy lejtnant, też taki chłopaczek, woła: „Niech pani leci do schronu! I zrzuci ręcznik. To widać z góry...". A ja przed nim uciekam: „Nic nie widać! Mama zabrania mi chodzić z mokrą głową". Kiedy przestały lecieć bomby, odszukał mnie. „Dlaczego mnie nie słuchasz? Jestem twoim dowódcą". Nie uwierzyłam mu. „Jeszcze tego brakowało, żebyś ty był moim dowódcą..." Potraktowałam go jak smarkacza. W końcu byliśmy rówieśnikami. Dano nam wielkie, grube szynele, wyglądałyśmy w nich jak snopy, nie chodziłyśmy, tylko się zataczały. Początkowo brakowało nawet butów dla nas. To znaczy były, ale męskie numery. Potem dali nam inne buty, te miały czubki czerwone, a cholewy z czarnej kirzy*. Tak nas wystroili! Wszystkie byłyśmy szczupłe, męskie bluzy wisiały na nas. Jeśli która umiała * Kirza (wym: kir-za, z ang. kersey) - imitacja skóry. 134
szyć, to sobie trochę dopasowała. Ale nam jeszcze tego mało. W końcu — dziewczyny! Wtedy starszyna zaczął nas obmierzać. Jak to mówią, i śmiech, i grzech. Przyjeżdża dowódca batalionu. „No cóż, starszyna wydał wam wszystkie fatałaszki?" Starszyna odpowiada: „Obmierzyłem. Zrobi się". Zostałam więc telefonistką w jednostce artylerii przeciwlotniczej. Siedziałam na dyżurce, przy telefonie. I być może tak do końca wojny zostałabym telefonistką, gdybym nie dostała zawiadomienia o śmierci ojca. Nie było już ukochanego taty. Najbliższego człowieka. Jedynego. Zaczęłam prosić: „Chcę się zemścić. Chcę im odpłacić za śmierć ojca". Chciałam zabijać... Chciałam strzelać. Chociaż przekonywano mnie, że telefon w artylerii to bardzo ważna rzecz. Ale słuchawka sama nie strzela... Napisałam raport do dowódcy pułku. Nie dał zgody. Wówczas, niewiele myśląc, zwróciłam się do dowódcy dywizji. Przyjeżdża do nas pułkownik Krasnych, zebrał wszystkie w szeregu i pyta: „Gdzie jest ta, która chce dowodzić działem?". Wystąpiłam: szyja chuda, cienka, na szyi wisi automat, ciężki, siedemdziesiąt jeden nabojów. I widocznie tak żałośnie wyglądałam, że nawet dowódca się uśmiechnął. Drugie pytanie: „No więc mów, czego chciałaś". Odpowiadam: „Chciałabym strzelać". Nie wiem, co sobie pomyślał. Długo się nie odzywał. Nic, ani słowa. Potem odwrócił się gwałtownie i odszedł. „No — myślę sobie — koniec, odmówi". Przybiega dowódca: „Pułkownik dał zezwolenie...". Rozumiesz to? Czy można to teraz zrozumieć? Chcę, żebyś rozumiała moje uczucia. Nie da się strzelać, nie czując nienawiści. To jest wojna, a nie polowanie. Pamiętam, jak na zajęciach politycznych czytano nam artykuł Ilji Erenburga Zabij go! Ile razy spotkasz Niemca, tyle razy masz go zabić. To znany artykuł, wszyscy go wtedy czytali, uczyli się go na pamięć. Na mnie wywarł silne wrażenie, w mojej torbie przez całą wojnę leżał ten artykuł obok zawiadomienia o śmierci ojca... Strzelać! Strzelać! Muszę się zemścić... 135
Ukończyłam krótki kurs, bardzo krótki, trwał trzy miesiące. Uczyłam się strzelać. No i zostałam dowódcą działa. A wtedy —do 1357. Pułku Artylerii Przeciwlotniczej. Początkowo leciała mi krew z nosa i z uszu, miałam zupełny rozstrój żołądka... Gardło zasychało, aż mnie mdliło... Nocą nie było jeszcze tak strasznie, ale za dnia — bardzo. Zdaje się, że samolot leci wprost na ciebie, właśnie na twoje działo. Chce cię staranować! To jedna chwila... Zaraz cię zmieni, całą ciebie zmieni w nie wiadomo co... I koniec! To nie jest dla dziewczyny... Nie dla jej uszu, nie dla oczu... Najpierw mieliśmy osiemdziesiątki piątki, te dobrze się sprawiły pod Moskwą, wysłano je potem przeciwko czołgom, a nam dano kaliber trzydzieści siedem. To na kierunku rżewskim... Tam były takie walki... Wiosną lód ruszył na Wołdze... I cośmy widzieli? Widzieliśmy, jak płynie czerwonoczarna kra i na krze paru Niemców i jeden żołnierz rosyjski. Tak ginęli, wczepieni w siebie. Wmarzli w tę krę, i ta kra była cała zakrwawiona. Matka Wołga spłynęła krwią...
Nagle się zatrzymała: „Trzeba odetchnąć... Bo zacznę płakać i zepsuję nasze spotkanie...". Odwróciła się do okna, żeby się opanować. Po chwili już była uśmiechnięta: „Szczerze mówiqc, nie lubię płakać. Od dziecka uczyli mnie, żeby nie płakać...". A mnie, kiedy słuchałam Wali, przypomniał się Leningrad czasu blokady — wtrąciła się do rozmowy milcząca do tej pory Aleksandra Fiodorowna Zienczenko. — Zwłaszcza jedno zdarzenie, które wszystkimi nami wstrząsnęło. Opowiedziano nam, że jakaś starsza kobieta codziennie otwiera okno i z kubełka wychlustuje wodę na ulicę, i za każdym razem coraz dalej. Najpierw pomyśleliśmy: „No, na pewno zwariowała, podczas blokady nie takie rzeczy widzieliśmy". Poszliśmy do niej, zobaczyć, co tam się dzieje. I wie pani, co nam powiedziała? „Jeśli do Leningradu wkroczą faszyści i przyjdą na moją ulicę, to obleję ich wrzątkiem". I tak trenowała... Codziennie... 136
Blokada dopiero się zaczęła, więc jeszcze była gorąca woda... To była bardzo kulturalna kobieta. Pamiętam nawet jej twarz. Wybrała taki sposób walki, na jaki miała siły. Trzeba wyobrazić sobie tę chwilę. Nieprzyjaciel był już tuż pod miastem, walki toczyły się przy Bramie Narwskiej. Ostrzeliwano hale w Zakładach imienia Kirowa... Każdy myślał, co może zrobić dla obrony miasta. Umrzeć to było zbyt proste, należało jeszcze coś zrobić. Zdobyć się na jakiś czyn. Tysiące ludzi tak myślało... — Chcę znaleźć słowa... Jak mam to wszystko wyrazić? — pyta Walentina Pawłowna, nie wiadomo, nas czy siebie. — Z wojny wróciłam kaleką. Dostałam odłamkiem w plecy. Rana nieduża, ale odrzuciło mnie daleko, w zaspę. A ja od kilku dni nie suszyłam nocą walonek, może nie było drew albo moja kolej suszenia ich jeszcze nie nadeszła, piec był mały, a nas dookoła niego wiele. I kiedy mnie znaleziono, miałam mocno odmrożone nogi. Widocznie zasypał mnie śnieg, ale oddychałam, a wtedy zrobił się otwór w śniegu... Taki komin... Znalazły mnie psy sanitariuszy. Rozkopały śnieg i przyniosły moją czapkę uszankę. Miałam tam „nieśmiertelnik", każdy miał taki: jakich mam krewnych, kogo zawiadomić. Odkopano mnie, położono na pałatce, cały półkożuszek był zakrwawiony. Ale na nogi nikt nie zwrócił uwagi... Sześć miesięcy leżałam w szpitalu. Chcieli mi amputować nogę powyżej kolana, bo zaczynała się gangrena. Wtedy trochę upadłam na duchu, nie chciałam zostać kaleką. Po co miałam żyć? Komu byłam potrzebna? Ani ojca, ani matki. Byłabym tylko ciężarem. No, bo komu potrzebna taka kłoda?! Chciałam się zabić... Poprosiłam sanitariuszkę o wielki ręcznik zamiast małego... W szpitalu wszyscy mnie drażnili: „A tutaj babcia... Stara babcia leży". To dlatego że kiedy komendant szpitala zobaczył mnie pierwszy raz, spytał: „No, a ile ty masz lat?". A ja mu szybciutko: „Dziewiętnaście. Niedługo skończę". Roześmiał się: „O! To już stara jesteś. Poważny wiek". Sanitariuszka ciocia Masza tak się ze mną drażniła. Mówi do mnie: „Dam ci 137
ręcznik, bo cię szykują do operacji. Tylko będę cię pilnowała. Coś mi się, dziewczyno, nie podobają twoje oczy. Czy ty mi tu nie zamyślasz czego złego?". A ja nic... Ale widzę, że mówi prawdę: szykują mnie na operację. Chociaż nie wiedziałam nawet, co to takiego — nigdy mnie nie krajali, to teraz mam na ciele całą mapę — ale się domyśliłam. Schowałam pod poduszkę duży ręcznik i czekam, kiedy wszyscy ucichną. Zasną. Łóżka były żeliwne, myślę: przywiążę ręcznik do łóżka i się uduszę. Byle tylko sił mi starczyło... Ale ciocia Masza nie zostawiła mnie przez całą noc. Pilnowała mnie, młodej. Nie usnęła... Uratowała mnie, głupią. A lekarz z mojej sali, młody lejtnant, chodzi za komendantem szpitala i prosi: „Pozwólcie mi spróbować. Pozwólcie mi spróbować...". A tamten na to: „Czego chcesz próbować? Jeden palec już czarny. Dziewczyna ma dziewiętnaście lat. Umrze przez nas". Okazuje się, że mój lekarz z sali był przeciwny operacji, proponował inny sposób, wtedy całkiem nowy... Specjalną igłą wprowadza się tlen pod skórę. Tlen odżywia... Jak dokładnie, tego pani nie powiem, nie znam się na medycynie... No i ten młody lejtnant namówił komendanta. Nie ucięli mi nogi. Zaczęli mnie leczyć tym nowym sposobem. Po dwóch miesiącach już zaczęłam chodzić. O kulach oczywiście, bo nogi miałam jak szmaty, żadnego oparcia. Nie czułam ich, tylko widziałam. Potem nauczyłam się chodzić bez kul. Gratulowali mi: „Drugi raz się narodziłaś". Po szpitalu należał mi się odpoczynek. Ale jaki? Gdzie jechać, do kogo? Pojechałam do swojej jednostki, do swojego działa. Wstąpiłam do partii. Miałam dziewiętnaście lat... Dzień Zwycięstwa powitałam w Prusach Wschodnich. Już parę dni było cicho, nikt nie strzelał, i nocą nagle sygnał: „Alarm!". Wszyscy się zerwaliśmy. Ludzie krzyczą: „Zwycięstwo! Kapitulacja!". Kapitulacja w porządku, ale zwycięstwo... Do nas dotarło tyle: „Wojna się skończyła! Wojna się skończyła!": Wszyscy zaczęli strzelać, z czego kto mógł: jeden z automatu, 138
z pistoletu... Strzelano z dział... Jeden ociera łzy, drugi tańczy. „Żyję!" Trzeci upadł na ziemię i całuje piasek, kamienie. Z tej radości... A ja stoję, dociera do mnie: skoro wojna się skończyła, to mój tato nigdy nie wróci do domu. Wojna się skończyła... Dowódca potem groził: „Oj, nie pójdziecie do cywila, dopóki nie zapłacicie za pociski. Coście narobili? Ileście wystrzelali?". Wydawało nam się, że na ziemi zawsze będzie pokój, że nikt nigdy nie zapragnie wojny, wszystkie pociski zostaną zniszczone. Po co nam one? Przestaliśmy nienawidzić. Zmęczyliśmy się strzelaniem. A jakiej ochoty nabraliśmy, żeby wracać do domu! Chociaż nie było taty i mamy. Dom to jest coś większego niż ludzie, którzy w nim mieszkają, większego od samego domu. To coś takiego... Człowiek powinien mieć dom... Kłaniam się nisko swojej macosze, bo powitała mnie jak matka. Odtąd zresztą mówiłam do niej „mamo". Czekała na mnie, cierpliwie czekała. Chociaż komendant szpitala zdążył napisać, że mi amputują nogę, że przywiozą jej kalekę. Żeby się przygotowała. Obiecał, że trochę u niej pomieszkam, a potem mnie zabiorą... Ale ona chciała, żebym wróciła do domu... Czekała na mnie... Byłam bardzo podobna do ojca... Poszłyśmy na wojnę, mając lat osiemnaście, dwadzieścia, a wracałyśmy, mając dwadzieścia parę. Najpierw radość, a potem strach: co będziemy robić w cywilu? Strach przed życiem podczas pokoju... Koleżanki zdążyły skończyć szkoły, a my — kim jesteśmy? Nie nadajemy się do niczego, nie mamy zawodu. Wszystko, co znamy, jest związane z wojną, wojna to wszystko, co umiemy. Z szynela szybko uszyłam sobie płaszcz, przeszyłam guziki. Na bazarze sprzedałam kirzowe buty i kupiłam pantofelki. Włożyłam pierwszy raz sukienkę i rozpłakałam się. Sama siebie nie poznałam w lustrze, przecież cztery lata chodziłyśmy w spodniach. Komu mogłam powiedzieć, że byłam ranna, kontuzjowana? Powiem, a kto potem przyjmie taką do pracy, kto weźmie za żonę? Milczałyśmy jak ryby. Nie 139
przyznawałyśmy się nikomu, że byłyśmy na wojnie. Utrzymywałyśmy wzajemne kontakty, pisałyśmy do siebie. Dopiero potem zaczęli nas fetować, po trzydziestu latach... Zapraszać na spotkania... A początkowo się ukrywałyśmy, nawet nie nosiłyśmy odznaczeń. Mężczyźni nosili, a my nie. Mężczyźni byli zwycięzcami, bohaterami, narzeczonymi, mieli swoją wojnę, a na nas patrzyli innymi oczami. Całkiem innymi... Powiem pani, że nam odebrali zwycięstwo. Po cichu zastąpili je zwykłym kobiecym szczęściem. Nie podzielili z nami zwycięstwa. Przykre to było... Niezrozumiałe... Bo mężczyźni na froncie traktowali nas wspaniale, zawsze się nami opiekowali. W normalnym życiu nigdy nie widziałam, żeby tak traktowali kobiety. A kiedy podczas odwrotu robiliśmy postój i leżeli na gołej ziemi, to zostawali w bluzach, a płaszcze nam oddawali: „Dziewczyny... Trzeba ukryć dziewczyny...". Jak znaleźli gdzieś kawałek waty, bandaż: „Masz, weź, przyda ci się...". Dzielili się z nami ostatnim sucharem. Na wojnie nie doznałyśmy od nich niczego prócz dobroci, prócz ciepła. A po wojnie? Nic nie mówię... Nic... Co przeszkadza nam wspominać? Bo trudno znieść te nasze wspomnienia. Przyjechaliśmy z mężem do Mińska. Nie mieliśmy nic: ani prześcieradła, ani kubka, ani widelca... Dwa szynele, dwie bluzy. Znaleźliśmy mapę, była dobra, z krośniaka, wymoczyliśmy ją... Wielka mapa... No i ta krośniakowa mapa to było pierwsze nasze prześcieradło... Potem, kiedy urodziła się córka, to pocięliśmy na pieluszki. Tę mapę... Pamiętam do dzisiaj, to była polityczna mapa świata... A córeczka spała w walizce... Takiej z dykty, w walizce, z którą mąż wrócił z wojny, służyła jako kołyska. Poza miłością nie było w domu nic. Powiem pani... Mąż kiedyś przyszedł i mówi: „Chodźmy, widziałem wyrzuconą starą kanapę...". Poszliśmy po nią... W nocy, żeby nikt nie widział. Jakeśmy się z niej cieszyli! Mimo wszystko byliśmy szczęśliwi. Znalazłam tyle przyjaciółek! Czas był trudny, ale nie traciliśmy ducha. Jak zreali140
zowaliśmy kartki, to dzwoniliśmy do siebie: „Przyjdź, dostałam cukier. Napijemy się herbaty". Nie było nic, ani nad nami, ani pod nami, nikt nie miał jeszcze tych dywanów, kryształów... Nic... Ale byliśmy szczęśliwi. Szczęśliwi, bo przeżyliśmy. Mówimy, śmiejemy się. Chodzimy po ulicach... Cały czas się zachwycałam, chociaż zachwycać się wcale nie było czym — dokoła rozwalone mury, nawet drzewa były okaleczone. Ale miłość nas zagrzewała. Jakoś człowiek człowiekowi był potrzebny, wszyscy bardzo potrzebowali się nawzajem. Potem się porozchodziliśmy, każdy uciekł do siebie, do swojego domu, do rodziny, a wtedy jeszcze wszyscy byli razem. Ramię przy ramieniu, jak na wojnie, w okopach...
Teraz często jestem zapraszana na spotkania do muzeum wojska... Proszą, żebym oprowadziła wycieczkę. Teraz tak. Po czterdziestu latach! Czterdziestu! Niedawno miałam spotkanie z młodymi Włochami. Wypytywali mnie długo: u jakiego lekarza się leczyłam? Na co chorowałam? Z jakiegoś powodu chcieli wiedzieć, czy zwracałam się do psychiatry. I co mi się śni? Czy śni się wojna? Mówią, że Rosjanka, która walczyła z bronią w ręku, jest dla nich zagadką. Cóż to za kobieta, która nie tylko ratowała, opatrywała rany, ale sama strzelała, wysadzała... Zabijała mężczyzn... Ciekawi byli, czy wyszłam za mąż. Byli pewni, że nie. Że jestem sama. A ja się śmiałam: „Wszyscy przywieźli z wojny zdobycze, a ja przywiozłam męża. Mam córkę. Teraz rosną wnuki". Nie opowiadałam ci o miłości... Już nie mogę, bo serca nie wystarczy. Innym razem... Była miłość! Była! Czyż człowiek może żyć bez miłości? Czy mógłby przeżyć? Na froncie kochał się we mnie dowódca naszego batalionu... Chronił mnie przez całą wojnę, nikomu nie pozwalał do mnie się zbliżyć, a kiedy się zdemobilizował, odszukał mnie w szpitalu. Wtedy mi wyznał... No, o miłości to potem... Przyjdź, koniecznie przyjdź... Będziesz moją drugą córką. Ale mam jedną... Córeczkę... Nie miałam zdrowia, nie miałam sił. Nie dałam rady się uczyć, często chorowałam. 141
Moje nogi, ciągle te moje nogi... Odmawiają posłuszeństwa... Pracowałam do emerytury jako laborantka w Instytucie Politechnicznym. Wszyscy mnie lubili, profesorowie i studenci. Dlatego że we mnie było wiele miłości, wiele radości. Tak rozumiałam życie, tylko tak chciałam żyć po wojnie. Bóg nie po to stworzył człowieka, żeby ten strzelał; stworzył go do miłości. A ty jak myślisz? Dwa lata temu był u mnie szef sztabu Iwan Michajłowicz Grińko. Już dawno jest na emeryturze. Siedział przy tym stole. Wtedy też napiekłam pierogów. Rozmawiają z mężem, wspominają... Zaczęli mówić o naszych dziewczętach... A ja jak nie zacznę beczeć: „Honor, mówicie, szacunek. A dziewczyny wszystkie są samotne. Niezamężne. Mieszkają w komunałkach. Kto się nad nimi użalił? Obronił? Gdzieście się podziali po wojnie? Zdrajcy!". Krótko mówiąc, zepsułam im świąteczny nastrój... Szef sztabu siedział tu, na twoim miejscu. „Pokaż mi — walił pięścią w stół — kto cię skrzywdził. Tylko mi go pokaż!". Prosił o wybaczenie: „Wala, nic ci nie mogę powiedzieć, tylko płakać". A nas nie trzeba było żałować. Jesteśmy dumne. Dziesięć razy mogą historię przepisać na nowo. Ze Stalinem, bez Stalina. Ale zwyciężyłyśmy i to zostanie! I nasze cierpienia. To, cośmy przeżyli. To nie są śmieci ani popiół. To jest nasze życie. Jeszcze żyjemy... Ani słowa więcej... To już wszystko... Przed odejściem pakują mi torbę z pierogami: „To syberyjskie. Specjalne. W sklepie takich nie dostaniesz...". Dostaję jeszcze długi spis z adresami i telefonami: „Wszystkie się ucieszą. Czekają na ciebie. Powiem ci — straszne są wspomnienia, ale nie wspominać — to jeszcze straszniejsze". Teraz rozumiem, dlaczego mimo wszystko opowiadają...
„Dawano nam nieduże medale...”
Rankami otwieram swoją skrzynkę pocztową... Moja poczta coraz bardziej przypomina korespondencję komendy uzupełnień albo muzeum: „Pozdrowienia od pilotek pułku lotniczego Mariny Raskowej"; „Piszę do Pani z polecenia partyzantek brygady <<Żelezniak»"; „Pozdrawiają panią członkinie mińskiego podziemia... Życzymy powodzenia w rozpoczętej pracy..."; „Piszą do Pani szeregowe polowego oddziału pralniczo-łaziebnego...". Przez cały czas poszukiwań dostałam zaledwie kilka kategorycznych odmów: „Nie, to jak straszliwy sen... Nie mogę! Nie powiem nic!". Albo: „Nie chcę wspominać! Nie chcę! Długo musiałam zapominać...". Zapamiętałam jeszcze jeden list, bez adresu zwrotnego: „Mąż mój, kawaler orderów Sławy, po wojnie dostał dziesięć lat obozu... Tak ojczyzna powitała swoich bohaterów. Zwycięzców! Napisał w liście do kolegi z uniwersytetu, że trudno mu odczuwać dumę ze zwycięstwa, bo swoją własną ziemię zasłaliśmy rosyjskimi trupami. Zalaliśmy krwią. Od razu go aresztowano... Zerwano naramienniki... Wrócił z Kazachstanu po śmierci Stalina... Chory. Dzieci nie mamy. Nie chcę wspominać wojny, walczę przez całe życie...". 143
Nie wszystkie decydują się napisać wspomnienia i nie wszystkim udaje się powierzyć papierowi swoje uczucia i myśli. „Łzy przeszkadzają..." (A. Burakowa, sierżant, radiotelegrafistka). Tak że wbrew oczekiwaniom korespondencja daje tylko nowe adresy i nowe nazwiska. *
*
*
Mam w sobie sporo metalu... Odłamek, którym dostałam pod Witebskiem, noszę w płucu, trzy centymetry od serca. Drugi odłamek — w prawym płucu. Dwa w okolicy brzucha... Oto mój adres... Proszę przyjechać. Nie mogę więcej pisać, nic nie widzę, bo łzy mi przeszkadzają... W Gromowa sanitariuszka
Nie posiadam wysokich odznaczeń, tylko medale. Nie wiem, czy zaciekawi panią moje życie, ale chciałabym komuś je opowiedzieć... W P. Woronowa telefonistka
Mieszkaliśmy z mężem na Dalekiej Północy, w Magadanie. Mąż był kierowcą, ja kontrolerką. Kiedy tylko zaczęła się wojna, oboje poprosiliśmy o przydział na front. Odpowiedziano nam, że mamy pracować tam, gdzie jesteśmy potrzebni. Wtedy posłaliśmy telegram towarzyszowi Stalinowi, że wnosimy pięćdziesiąt tysięcy rubli (wówczas to były duże pieniądze, wszystko, co mieliśmy) na budowę czołgu i chcemy we dwójkę iść na wojnę. Dostaliśmy podziękowanie od rządu. A w czterdziestym trzecim mnie i męża skierowano do szkoły pancernej w Czelabińsku, którą ukończyliśmy eksternistycznie. Tam dostaliśmy czołg. Oboje byliśmy starszymi mechanikami-kierowcami, a w czołgu miał być tylko jeden mechanikkierowca. Dowództwo postanowiło mianować mnie dowódcą
144
czołgu IS-122 , a męża - starszym mechanikiem-kierowcą. I tak doszliśmy do Niemiec. Oboje byliśmy ranni. Mamy odznaczenia. Niemało dziewcząt obsługiwało czołgi średnie, ale ciężki tylko ja. Czasem myślę: „Niechby tak któryś z pisarzy opisał moje życie. Sama nie potrafię, jak trzeba...". A. Bojko młodszy lejtnant, czołgistka
Rok czterdziesty drugi... Mianowano mnie dowódcą dywizjonu. Komisarz mnie uprzedził: „Pamiętajcie, kapitanie, nie dostajecie zwyczajnego dywizjonu, ale «panieński». Połowa stanu osobowego to dziewczyny, te potrzebują szczególnego podejścia, szczególnej uwagi i troski". Oczywiście wiedziałem, że w wojsku służą dziewczęta, ale mętnie to sobie wyobrażałem. My, kadrowi oficerowie, trochę z rezerwą traktowaliśmy perspektywę szkolenia „słabej płci" w wojennym rzemiośle, które od wieków uważane było za męską domenę. No, powiedzmy, siostry — to rzecz zwykła. Dobrze się zaprezentowały jeszcze podczas pierwszej wojny światowej, później podczas domowej. Ale co mają robić dziewczęta w artylerii przeciwlotniczej, gdzie trzeba dźwigać wielokilowe pociski? Jak rozmieścić je na baterii, gdzie jest ledwie jedna ziemianka, a w skład obsługi wchodzą także mężczyźni? Będą musiały godzinami siedzieć na urządzeniach, a te są ze stali, siedzenia przy działach — też, a to przecież dziewczyny, nie powinny tak siedzieć. Gdzie wreszcie mają myć i suszyć włosy? Powstała masa problemów, taka to była niecodzienna sprawa... Zacząłem chodzić po bateriach, przypatrywać się. Przyznaję, że trochę głupio się czułem: na posterunku dziewczyna z karabinem, dziewczyna na wieży z lornetką, a ja przyszedłem z frontu, z pierwszej linii. I były takie różne: bojaźliwe, krygujące się i energiczne, z ogniem. Nie wszystkie umiały podporządkować się dyscyplinie wojskowej, kobieca natura 145
sprzeciwia się takim rygorom. Albo zapomni, co miała zrobić, albo dostała list z domu i przepłakała całe rano. Raz wlepi człowiek takiej karę, ale innym razem — odwoła, bo żal dziewuchy. Myślałem niekiedy: „Zginę z tymi babami!". Ale wkrótce miały się rozwiać wszystkie moje wątpliwości. Przeszedłem razem z nimi straszną drogę. Niech pani przyjedzie. Długo będziemy rozmawiali... 1. A. Lewicki były dowódca 5. Dywizjonu 784. Pułku Artylerii Przeciwlotniczej
Adresy są najróżniejsze — Moskwa, Kijów, Apszerońsk w kraju Krasnodarskim, Witebsk, Wołgograd, Jałutorowsk, Suzdal, Galicz, Smoleńsk... Jak to ogarnąć? Kraj jest olbrzymi. Wtedy z pomocą przychodzi przypadek. Nieoczekiwana podpowiedź. Pewnego dnia poczta przynosi zaproszenie od weteranów 65. Armii generała Pawła Batowa: „Zbieramy się zazwyczaj szesnastego, siedemnastego maja w Moskwie na placu Czerwonym. To jest tradycja i zarazem obrzęd. Przyjeżdżają wszyscy, którzy są jeszcze w stanie przyjechać. Jadą z Murmańska i Karagandy, z Ałma Aty i Omska. Ze wszystkich stron. Z całej naszej nieogarnionej Ojczyzny... Krótko mówiąc — czekamy...". Hotel Moskwa. Maj, miesiąc Zwycięstwa. Wszędzie ludzie ściskają się, płaczą, fotografują. Nie sposób się zorientować, gdzie są kwiaty przyciśnięte do piersi, a gdzie ordery i medale. Wchodzę w ten strumień, który porywa mnie i niesie, niepowstrzymanie ciągnie za sobą, tak że wkrótce znajduję się w prawie nieznanym mi świecie. Na nieznanej wyspie. Wśród ludzi, których poznaję i nie poznaję, ale wiem jedno — kocham ich. Zazwyczaj są zagubieni wśród nas i niewidoczni, bo już odchodzą, bo jest ich coraz mniej, a nas — coraz więcej, ale raz do roku zbierają się razem, żeby chociaż na chwilę znaleźć się w swoim czasie. Tym czasem są ich wspomnienia. 146
Na szóstym piętrze w pokoju numer pięćdziesiąt dwa zebrał się szpital pięć tysięcy dwieście pięćdziesiąty siódmy. Kierowała nim Aleksandra Iwanowna Zajcewa, kapitan, lekarz wojskowy. Ucieszyła się na mój widok i z ochotą przedstawiła mnie wszystkim, tak jakbyśmy się od dawna znały. A ja zapukałam do tych drzwi zupełnie przypadkowo. Na chybił trafił. Notuję: Galina Iwanowna Sazonowa, chirurg, Jelizawieta Michajłowna Ajzensztejn, lekarz, Walentina Wasiljewna Łukina, siostra na chirurgii, Anna Ignatjewna Gorelik, starsza siostra operacyjna, oraz siostry Nadieżda Fiodorowna Potużna, Kławdia Prochorowna Borodulina, Jelena Pawłowna Jakowlewa, Angielina Nikołajewna Timofiejewa, Sofia Kamałdinowna Motrienko, Tamara Dmitrijewna Morozowa, Sofia Filimonowna Siemieniuk, Łarisa Tichonowna Diejkun.
O lalkach i karabinach
„Eeej, dziewczyny, jaka ta wojna podła... Jak popatrzy się na nią naszymi oczami. Babskimi... To jest straszniejsza niż nie wiem co. Dlatego nas o nią nie pytają..." „Pamiętacie, dziewczyny: jedziemy w tiepłuszkach* ... I żołnierze się śmieją, jak trzymamy karabiny. Nie tak, jak się trzyma broń, ale... Teraz to nawet nie umiem pokazać... Trzymałyśmy je jak lalki..." „Ludzie płaczą, krzyczą... Słyszę słowo: «Wojna!». No i myślę: «Gdzie wojna, skoro jutro mamy egzamin w szkole? Egzamin to taka ważna rzecz. Jaka tu może być wojna?». Po tygodniu zaczęły się bombardowania, wtedy już ratowaliśmy ludzi. W takiej sytuacji trzy lata szkoły medycznej to już * Tiepłuszka (ros.) — wagon towarowy, wyposażony w piecyk i przystosowany do przewozu ludzi. 147
było coś. Ale w pierwszych dniach zobaczyłam tyle krwi, że zaczęłam się jej bać. Taki ze mnie «prawie lekarz», tyle warta piątka z praktyki. Ale ludzie zachowywali się fantastycznie. I to nam dodawało skrzydeł. Dziewczęta, opowiadałam wam... Kiedy skończyło się bombardowanie, widzę, że ziemia przede mną się porusza. Biegnę tam i zaczynam kopać. Rękami wymacałam twarz, włosy... To była kobieta... Odkopałam ją i zaczęłam nad nią płakać. A ona, kiedy otworzyła oczy, nie zapytała, co z nią się dzieje, tylko zaniepokoiła się: — Gdzie moja torebka? — Po co pani teraz torebka? Znajdzie się. — Mam w niej dokumenty. Nie myślała o tym, czy jest cała, tylko gdzie ma legitymację partyjną i książeczkę wojskową. Od razu zaczęłam szukać jej torebki. Znalazłam. Położyła ją sobie na piersi i zamknęła oczy. Zaraz przyjechała sanitarka, wtedy ją zabraliśmy. Jeszcze raz sprawdziłam, czy torebka jest cała. A wieczorem przyszłam do domu, opowiedziałam to mamie i mówię, że postanowiłam pójść na front..." „Nasi się wycofywali... Wszyscy wyszliśmy na drogę. Starszy żołnierz, który mijał naszą chałupę, zatrzymał się i ukłonił niemal do ziemi mojej matce: «Wybacz, matko... A dziewczynę ratuj! Oj, ratujcie dziewczynę!». Miałam wtedy szesnaście lat, długi warkocz... I rzęsy... o, takie gęste! Takie czarne..." „Pamiętam, jak jechałyśmy na front... Wielka, kryta ciężarówka, pełna dziewcząt. Noc, ciemno, gałęzie uderzają o brezent, i takie panuje napięcie, aż się nam wydawało, że to kule w nas uderzają... Wraz z wojną zmieniły się i słowa, i dźwięki... Wojna... Eee, to już przecież zawsze będzie z nami! Mówi się «mama», i to już całkiem inne słowo, mówi się «dom», i też 148
jest całkiem inne. Coś do nich jeszcze się dołączyło. Doszło więcej miłości, więcej strachu. Czegoś jeszcze... Ale od pierwszego dnia byłam przekonana, że nas nie pokonają. Bo nasz kraj jest taki wielki. Nieskończony..." „Mamina córka... Nigdy nie wyjeżdżałam z naszego miasta, nie nocowałam w obcym domu, a trafiłam jako młodszy lekarz do baterii moździerzy. Co się ze mną działo! Jak moździerze zaczną strzelać, to zaraz głuchnę. Czuję się, jakby mnie całe ciało parzyło. Siadam i szepczę: «Mamo, mamusiu... Mamusiu...». Stacjonowaliśmy w lesie, rano wyjdę — cisza, rosa na drzewach. Czyżby to była wojna? Kiedy jest tak ładnie, tak ślicznie... Kazano nam ubrać się po wojskowemu, a ja mam metr pięćdziesiąt. Wlazłam w portki, dziewczyny je z góry związały i cała się w nich zmieściłam. Chodziłam więc w swojej sukience, a przed dowództwem się chowałam. No i za naruszenie dyscypliny wsadzili mnie do paki..." „Nigdy bym nie uwierzyła... Nie wiedziałam o sobie, że mogę spać w marszu. Maszeruje człowiek w kolumnie i śpi, potrąci idącego przed sobą, ocknie się na sekundę i znowu śpi. Żołnierski sen zawsze jest słodki. Kiedyś w ciemności zachwiałam się nie do przodu, tylko w bok, i poszłam na pole, idę i śpię. Dopiero kiedy wpadłam do rowu, wtedy się obudziłam i dalej biegiem za swoimi. Żołnierze na postoju usiądą i palą jednego skręta na trzech. Kiedy pierwszy pali, drugi i trzeci śpią. Nawet pochrapują..." „Nie zapomnę: przywieziono rannego, zdjęto z noszy... Ktoś wziął go za rękę: «Nie żyje». Odeszli. Wtedy ranny westchnął. Padłam na kolana, przed nim, kiedy westchnął. Płaczę i wołam: «Lekarza! Lekarza!». Budzą lekarza, potrząsają nim, a ten znowu pada jak snop, tak mocno śpi. Nie mogli go obudzić nawet amoniakiem. Bo nie spał przez trzy doby. 149
A jacy ciężcy byli ranni zimą... Bluzy sztywne od krwi i roztopionego śniegu, kirzowe buty we krwi z lodem... nie da się ich rozciąć. Wszyscy zimni, jak trupy. A popatrzysz przez okno — zima, i piękno nie do opisania. Cudowne świerki w bieli. Na sekundę zapomina się o wszystkim. Potem znowu..." „To był batalion narciarzy... Sami dziesiątoklasiści... Ścięła ich seria z cekaemu... Przywiozą takiego, a on płacze. A my byłyśmy w ich wieku, tyle że już czułyśmy się starsze. Obejmuje się takiego: «Dziecko drogie». A on: «Gdybyś tam była, nie mówiłabyś — dziecko». Umiera i krzyczy przez całą noc: «Mamo! Mamo!». Było tam dwóch chłopaków z Kurska, tych nazywaliśmy «kurskie słowiki». Przyjdę i budzę go, a on śpi, ma ślinę na ustach. Taki maleńki..." „Całymi dniami stałyśmy przy stole operacyjnym... Stoi się, a ręce same opadają. Zdarzało się, że człowiek utknie nosem w operowanego. Spać! Spać! Spać! Nogi obrzmiałe, nie mieściły się w kirzowych butach. Oczy tak zmęczone, że już trudno je zamknąć... Moja wojna miała trzy zapachy: krew, chloroform i jodyna..." „Oooch! A rany... Obszerne, głębokie, szarpane... Można było oszaleć... Odłamki kul, granatów, pocisków w głowie, w trzewiach, w całym ciele. Razem z metalem wyjmujemy z ciała guziki żołnierskie, kawałki szynela, bluzy, skórzanych pasów. Jeden żołnierz miał pierś całą rozdartą, widać było serce... Jeszcze bije, ale żołnierz umiera... Robię ostatni opatrunek, z trudem się powstrzymując, żeby nie zapłakać. Byle szybciej skończyć, myślę, wcisnąć się w jakiś kąt i wyryczeć. A on do mnie: «Dzięki, siostrzyczko...» i podaje w ręce coś małego, metalowego. Przyjrzałam się: skrzyżowana szabla i karabin. «Dlaczego mi to dajesz?» — pytam. «Mama powiedziała, że 150
to talizman, że mnie uratuje. Ale już mi niepotrzebny. Może ty będziesz miała więcej szczęścia» — mówi i odwraca się do ściany. Pod wieczór mam krew na włosach, krew przez fartuch przesiąka do gołego ciała, zostaje na czepku, na masce. Czarna, ciągnąca się, zmieszana ze wszystkim, co człowiek ma w sobie. Z moczem, z kałem... Innym razem ktoś zawoła: «Siostrzyczko, noga mnie zabolała». A nogi nie ma. Najbardziej bałam się nosić martwych, wietrzyk uniesie prześcieradło, a tu nieboszczyk patrzy na mnie. Nie mogłam nieść martwego, jeśli miał otwarte oczy. Musiałam je przykryć". „Przywieźli rannego... Leży na noszach cały w bandażach, ranny w głowę, ledwie go widać. Tylko troszeczkę. Ale widocznie kogoś mu przypomniałam, bo mówił do mnie: «Łarisa... Łarisa... Łareczka». Najwyraźniej jak do dziewczyny, którą kocha. To było moje imię, ale wiem, że go nigdy nie widziałam, a on mnie woła. Podeszłam, nic nie rozumiem, przyglądam się tylko. «Przyszłaś? Przyszłaś?» Wzięłam go za rękę, nachyliłam się... «Wiedziałem, że przyjdziesz...» Coś do mnie szepcze, ale nie mogę zrozumieć, co. Nawet teraz nie mogę spokojnie opowiadać, jak wspominam ten wypadek. Łzy mi napływają do oczu. «Kiedy szedłem na wojnę — mówi — nie zdążyłem cię pocałować. Pocałuj mnie...». Pochyliłam się nad nim i pocałowałam. Łza mu spłynęła z oka i spadła, wsiąkła w bandaż. I już. Umarł..." O śmierci i zdziwieniu przed śmiercią
„Ludzie nie chcieli umierać... Reagowałyśmy na każdy jęk, na każdy krzyk. Kiedyś jeden z rannych poczuł, że umiera, złapał mnie za ramię i nie puszcza. Wydało mu się, że jeśli ktoś będzie przy nim, jeśli siostra będzie obok, to życie z niego nie 151
ujdzie. Prosił: «Żeby jeszcze pięć minutek pożyć. Jeszcze ze dwie minutki...». Jedni umierali bezszelestnie, po cichutku, inni krzyczeli: «Nie chcę umierać!». Przeklinali: «... twoja mać!»... Jeden nagle zaczął śpiewać. Zaśpiewał mołdawską piosenkę... Człowiek umiera, ale nawet wtedy nie podejrzewa, nie wierzy, że umiera. A ja widzę, jak spod włosów wypełza żółta, bardzo żółta barwa, jak cień przechodzi najpierw przez twarz, potem pod ubranie... Leży martwy, a na twarzy maluje się jakieś zdziwienie, tak jakby się zastanawiał: «Jakim cudem umarłem? Czyżbym umarł?». Dopóki słyszy... Do ostatniej chwili mówi się do niego, że nie, nie, nie ma mowy o umieraniu. Całuje się go, obejmuje: no nie, coś ty? On już jest martwy, oczy wbite w sufit, a ja jeszcze coś do niego szepczę... Uspokajam... Nazwiska się zatarły, wyleciały z pamięci, ale twarze — pozostały..." „Niosą rannych. Ci płaczą. Płaczą nie z bólu, tylko z bezsilności. Pierwszego dnia na froncie, a niektórzy nie wystrzelili ani razu. Nie zdążyli im wydać karabinu, bo broń w pierwszych dniach była na wagę złota. A Niemcy mieli czołgi, moździerze, lotnictwo. Kiedy koledzy padali, to inni brali ich karabiny. Granaty. Z gołymi rękami szli do walki... Jak do bójki... I rzucili się od razu na czołgi..." „Kiedy umierali... Jak patrzyli. Jak oni patrzyli..." „Mój pierwszy ranny... Kula trafiła go w gardło; żył jeszcze kilka dni, ale nic nie mówił... Odcinają rękę albo nogę, a krew nie płynie... Jest tylko białe, czyste mięso, krew dopiero potem. Nawet teraz nie mogę oprawiać kury, jeśli jest białe mięso. Od razu robi mi się słono w gardle':
152
„Niemcy nie brali kobiet do niewoli... od razu rozstrzeliwali. Albo prowadzili przed frontem swojego wojska i pokazywali: patrzcie, to nie kobiety, to potwory. Trzymałyśmy więc zawsze dwa naboje dla siebie. Drugi — gdyby pierwszy nie wypalił. Kiedyś pielęgniarka dostała się do niewoli... Następnego dnia, kiedyśmy odbili tamtą wieś, wszędzie leżały martwe konie, motocykle, transportery opancerzone. Znaleźliśmy ją: oczy wykłute, pierś odcięta... Wbili ją na pal... Mróz, a ona bielusieńka, włosy ma całkiem siwe. Miała dziewiętnaście lat. W jej plecaku znaleźliśmy listy z domu i zielonego, gumowego ptaszka. Zabawkę dla dzieci...” „Cofamy się... Bombardują nas. Przez pierwszy rok cofaliśmy się bez przerwy. Samoloty hitlerowskie latały niziutko, goniły za każdym człowiekiem. I zawsze się wydawało, że to za tobą. Uciekam... Widzę, słyszę, że samolot kieruje się na mnie... Widzę lotnika, jego twarz, a on widzi, że to dziewczęta... Że tabor sanitarny... Puszcza serię wzdłuż furmanek i jeszcze się uśmiecha. Bawi go to... Taki bezczelny, straszny uśmiech... I ładna twarz... Nie wytrzymuję... Krzyczę... Uciekam w kukurydzę, a on za mną, ja do lasu — on też, aż padam na ziemię. Już są zarośla... Wbiegam do lasu, w jakieś stare liście. Cieknie mi krew z nosa ze strachu, nie wiem: żyję czy nie? Żyję... od tego czasu bardzo bałam się samolotów. On jeszcze gdzieś daleko, a ja już się boję, o niczym nie myślę, tylko o tym, że samolot leci, i gdzie mogłabym się schować, gdzie wcisnąć się, żeby go nie widzieć i nie słyszeć. Do tej pory nie cierpię dźwięku samolotu. Nigdy nie latam..." „Eeej, dziewczyny..." „Przed wojną miałam wyjść za mąż... Za swojego nauczyciela muzyki. Zwariowana historia. Zakochałam się na serio... On też... Ale mama nie pozwoliła: «Za mała jesteś!». 153
Wkrótce wybuchła wojna. Poprosiłam o przydział na front. Chciałam wyjechać z domu, stać się dorosła. W domu płakali i szykowali mnie w drogę. Ciepłe skarpety, bielizna... Pierwszego zabitego zobaczyłam pierwszego dnia... Przypadkowo na podwórze szkoły, w której mieścił się szpital, wleciał odłamek i śmiertelnie ranił naszego felczera. Pomyślałam wtedy: żeby wyjść za mąż, byłam za mała, a na wojnę — nie za mała... Moja kochana mama... „Ledwie się zatrzymamy i rozbijemy szpital polowy, od razu zarzucają nas rannymi, i jeszcze z rozkazem: ewakuować się. Z rannych — kogo załadować, a kogo nie. Brakuje ciężarówek. Poganiają nas: «Zostawcie ich. Uciekajcie sami». Zbiera się człowiek, a oni na niego patrzą. Odprowadzają wzrokiem. W tych spojrzeniach jest wszystko: pogodzenie z losem, wyrzut... Proszą: «Bracia! Siostrzyczki! Nie zostawiajcie nas Niemcom. Zastrzelcie!». Tak ich szkoda! Tak szkoda! Kto może wstać, ten idzie z nami. Kto nie może — leży. I żadnemu z nich nie mogę pomóc, wstydzę się podnieść oczy... Byłam młoda, płakałam a płakałam... Kiedy przeszliśmy do natarcia, nie zostawialiśmy żadnych rannych. Zbieraliśmy nawet rannych Niemców. Pracowałam przy nich jakiś czas. Przyzwyczaiłam się, bandażuję, jak gdyby nigdy nic. Ale kiedy sobie przypomnę rok czterdziesty pierwszy, jak zostawialiśmy swoich, i co oni potem z nimi... Jak z nimi... Widzieliśmy... Wydawało mi się, że nigdy już nie dotknę Niemca... A już następnego dnia idę i zmieniam opatrunek..." „Ratowałyśmy ludzi... Ale wiele z nas żałowało, że jest w służbie zdrowia i może tylko opatrywać rany, a nie ma broni w ręku. Nie strzela. Pamiętam... Pamiętam to uczucie. Pamiętam, że na śniegu krew pachnie wyjątkowo mocno..."
154
„Pod koniec wojny... Bałam się pisać do domu. Nie będę pisała, myślę sobie. Jak mnie nagle zabiją, to mama będzie płakać, że wojna się skończyła, a ja zginęłam tuż przed Zwycięstwem. Nikt o tym nie mówił, ale myśleli wszyscy. Już czuliśmy, że wkrótce zwyciężymy. Już wiosna się zaczęła. Zobaczyłam nagle, że niebo jest niebieskie...” „Co zapamiętałam... Co wryło mi się w pamięć? To cisza, zaskakująca cisza w namiotach, w których leżeli ciężko ranni... Najciężej ranni... Nie rozmawiali ze sobą. Nikogo nie wzywali. Wielu było nieprzytomnych. A najczęściej leżeli i nic nie mówili. Myśleli. Patrzy taki gdzieś w bok i rozmyśla. Zawoła się na niego — nie słyszy. O czym rozmyślali?" O koniach i o ptakach „A myśmy jechali, jechali... Stoją obok siebie na stacji dwa składy... Jeden z rannymi, i drugi — z końmi. Nagle zaczęło się bombardowanie. Pociągi zaczęły płonąć... Zaczęliśmy otwierać drzwi, ratować rannych, żeby uciekali, a oni wszyscy rzucili się, żeby ratować płonące konie. Kiedy ranni ludzie krzyczą, to jest straszne, ale nie ma nic straszniejszego niż to, jak rżą ranne konie. One przecież nic nie są winne, nie odpowiadają za to, co robią ludzie. I nikt nie pobiegł do lasu, wszyscy rzucili się, żeby ratować konie. Wszyscy, którzy mogli. Wszyscy! Chcę powiedzieć... Chcę powiedzieć, że samoloty niemieckie latały tuż nad ziemią... Nisko... Potem myślałam: «Lotnicy wszystko widzieli, czy im nie było wstyd? Co sobie myśleli...»" „Pamiętam takie zdarzenie... Przyszliśmy do wsi, a tam pod lasem leżeli zabici partyzanci. Nie będę mówić, jak się nad nimi znęcali — serce by nie wytrzymało. Krajali ich po kawałku... 155
Wypruli kiszki jak świniom... Leżą... A niedaleko pasą się konie. Widać, że to partyzanckie, nawet osiodłane. Może uciekły Niemcom i wróciły, a może ci już nie zdążyli ich zabrać — nie wiadomo. Daleko nie odeszły. Trawy jest dużo. Pomyślałam: «Jak ludzie mogli przy koniach robić coś takiego? Przy zwierzętach. Konie na nich patrzyły...»" „Paliło się pole i las... Dymy na łące. Widziałam spalone krowy i psy... Dziwny, nowy zapach. Nieznany. Widziałam... Spalone beczki z pomidorami, z kapustą. Paliły się ptaki. Konie... Wiele... Wiele czarnych ciał porozrzucanych było na drogach. Do tego zapachu też trzeba było przywyknąć... Wówczas zrozumiałam, że palić się może wszystko... Nawet krew się pali". „W czasie bombardowania przyplątała się do nas koza. Położyła się przy nas na ziemi. Tuż obok, leży i meczy. Kiedy przestały lecieć bomby, ona idzie z nami i ciągle przyciska się do ludzi, no, żywe stworzenie, też się boi. Doszliśmy do jakiejś wsi i mówimy do jednej kobiety: «Weźcie ją, szkoda». Chcieliśmy ją uratować..." „Na mojej sali leżało dwóch... Leżeli Niemiec i nasz spalony czołgista. Zaglądam do nich: — Jak się czujecie? — Ja dobrze — odpowiada czołgista. — A ten źle. — To przecież faszysta... — Mnie nic nie jest, a z nim jest źle. Już nie są wrogami, tylko ludźmi, po prostu dwóch rannych leży obok siebie. Już coś ludzkiego między nimi się pojawiło. Niejednokrotnie widziałam, jak szybko to następuje..." „Jakże to... No, jak... pamiętacie... Późną jesienią przelatują ptaki... Długie, bardzo długie klucze. Wali artyleria, nasza 156
i niemiecka, a one lecą. Jak do nich krzyknąć? Jak je uprzedzić: «Tu nie wolno! Tutaj strzelają!». Jak?! Ptaki padają, spadają na ziemię..." „Przywieźli do nas esesmanów na opatrunek... Oficerów ss. Podchodzi do mnie siostra i pyta: — Jak mamy ich opatrywać? Szarpać czy tak zwyczajnie? — Zwyczajnie. To są ranni... No więc bandażowałyśmy ich normalnie. Dwóch potem uciekło. Złapano ich i żeby drugi raz nie uciekli, poobcinałam im guziki na kalesonach..." „Kiedy mi powiedzieli... właśnie to: «Wojna się skończyła!». Wtedy usiadłam na sterylnym stole. Umówiliśmy się z lekarzem, że kiedy ogłoszą koniec wojny, usiądziemy na sterylnym stole. Zrobimy właśnie coś takiego, niesłychanego. Przecież nikogo nie dopuszczałam do stołu, na kilometr nie dopuszczałam. Mam rękawice, jestem w masce, mam sterylny fartuch i sama podawałam wszystkim to, co trzeba: tampony, narzędzia... A teraz — buch, siadłam na tym stole... O czym marzyłyśmy? Po pierwsze, oczywiście o zwycięstwie, po drugie — żeby przeżyć. Jedna marzy: «Jak skończy się wojna, to urodzę dużo dzieci», druga: «Pójdę na studia», a jeszcze inna: «A ja nie będę wychodziła od fryzjera. Będę się ładnie ubierać, dbać o siebie». Albo: «Kupię sobie dobre perfumy. Kupię szal i broszkę». No i przyszedł ten czas. Nagle wszystkie ucichły..." „Odbiliśmy wieś... Szukamy, gdzie by nabrać wody. Weszliśmy na podwórze, na którym była studnia z żurawiem. Drewniana studnia, ze snycerką... Na podwórzu leży rozstrzelany gospodarz. A koło niego siedzi pies. Zobaczył nas i zaczął skomleć. Nie od razu do nas dotarło, że nas przywołuje. Zaprowadził nas do chałupy... Poszliśmy za nim. Na progu leżą żona i troje dzieci... 157
Pies usiadł przy nich i płacze. Naprawdę płacze. Jak człowiek..." „Wchodziliśmy do naszych wsi... Tam tylko piece stały, nic więcej. Same piece! Na Ukrainie wyzwalaliśmy miasta, gdzie nic nie zostało, rosły tylko arbuzy. Ludzie jedli tylko te arbuzy, i nic tam więcej nie było. Witali nas i nieśli te arbuzy... zamiast kwiatów... Wróciłam do domu. W ziemiance mieszkała matka, trójka dzieci, piesek jadł u nas gotowaną lebiodę. Nagotują lebiody, jedzą sami i psu też dadzą. Pies jadł... Przed wojną było u nas tyle słowików, a po wojnie przez dwa lata nikt ich nie słyszał, cała ziemia była zwywracana, dokopali się, jak to mówią, do dziadkowego łajna. Przeorali wszystko. Słowiki pojawiły się dopiero w trzecim roku. Gdzie się podziewały? Tego nikt nie wie. Wróciły na swoje miejsca po trzech latach. Ludzie postawili domy, wówczas przyleciały słowiki..." „Kiedy zaczynam zrywać polne kwiaty — wspominam wojnę. Wtedy nie zrywałyśmy kwiatów. A jeśli zbierałyśmy bukiety, to tylko na czyjś pogrzeb... Kiedy trzeba było kogoś pożegnać..." „Ej, dziewczyny, jaka jednak jest podła... ta wojna. Wypijmy za nasze przyjaciółki".
„To nie byłam ja...”
Co się najczęściej zapamiętuje? Zapamiętuje się cichy, często zdziwiony ludzki głos. Człowiek dziwi się samemu sobie i temu, co go spotkało. Przeszłość zniknęła, oślepiła go gorącym wichrem i ukryła się, a on został. Został w zwyczajnym życiu. Wszystko dookoła jest zwyczajne, tylko nie jego pamięć. Ja też staję się świadkiem. Świadkiem tego, co ludzie wspominają i jak wspominają, o czym chcą mówić, a co starają się zapomnieć albo odsunąć, schować w najdalszy kąt swej pamięci. Zakorkować. Z takim uporem poszukują słów, byle tylko odtworzyć to, co zniknęło. Mają nadzieję, że z dystansu zdołają dociec jego całkowitego sensu, zobaczyć i zrozumieć to, czego nie zobaczyli i nie zrozumieli wtedy. Tam. Przyglądają się samym sobie, spotykają ze sobą na nowo. Najczęściej to już dwie osoby — tamten człowiek i ten, młody i stary. Człowiek na wojnie i człowiek po wojnie. Długo po wojnie. Przez cały czas nie opuszcza mnie uczucie, że słyszę równocześnie dwa głosy... Tam, w Moskwie, w Dzień Zwycięstwa, spotkałam Olgę Jakowlewną Omielczenko. Wszystkie kobiety miały wiosenne sukienki, jasne chustki, a ona — mundur i beret wojskowy. Wysoka, silna. Nie mówiła i nie płakała. Cały czas milczała, ale to było jakieś szczególne milczenie, które kazało podejrzewać, 159
że kryje się w nim więcej niż w słowach. Jakby bez przerwy rozmawiała sama ze sobą. Nikt już jej nie był potrzebny. Poznałyśmy się z nią, potem odwiedziłam ją w Połocku. Przede mną otworzyła się jeszcze jedna strona wojny, wobec której blednie wszelka fantazja... Olga Jakowlewna Omielczenko instruktor sanitarny kompanii: Talizman mamy... Mama chciała, żebym wyjechała razem z nią, wiedziała, że wyrywam się na front, i przywiązała mnie do podwody, na której wieziono nasze rzeczy. Ale ja po cichu odwiązałam się i poszłam, został mi tylko kawałek sznurka w ręku...
Wszyscy jadą... Uciekają... Gdzie się podziać? I jak się dostać na front? Po drodze spotkałam grupę dziewcząt. Jedna z nich mówi: „Tu niedaleko mieszka moja mama, pójdziemy do mnie". Przyszłyśmy w nocy, zapukały. Otwiera jej matka, spojrzała tylko na nas, a my brudne, obdarte... Przykazała: „Stójcie na progu". Stoimy. Przydźwigała olbrzymie sagany, pościągała z nas wszystko. Wymyłyśmy głowę popiołem (mydła już nie było) i wlazły na piec, ja zasnęłam mocno. Rankiem matka tej dziewczyny ugotowała kapuśniaku, chleb upiekła z otrębów i ziemniaków. Jaki smaczny wydał nam się ten chleb, jaki słodki kapuśniak! I tak przemieszkałyśmy tam cztery dni, odkarmiła nas trochę. Nie za bardzo. Bała się, że się przejemy i umrzemy. Piątego dnia powiedziała: „Idźcie już". A przedtem przyszła sąsiadka, siedziałyśmy na piecu. Matka pokazała palcem, żeby się nie odzywać. Nawet sąsiadom się nie przyznała, że córka jest w domu, wszyscy wiedzieli, że poszła na wojnę. A ta dziewczyna była jej jedynaczką, ale matce nie było szkoda, nie mogła znieść hańby, że córka wróciła. Że nie walczy. W nocy nas obudziła, dała węzełki z jedzeniem. Uściskała nas obie i każdej powiedziała: „Idźcie...". I nawet nie próbowała zatrzymać córki? 1.6o
Nie, ucałowała ją ze słowami: „Ojciec walczy, ty też idź': Już po drodze ta dziewczyna opowiedziała mi, że jest pielęgniarką, że znalazła się w okrążeniu... Długo mnie nosiło po różnych okolicach, aż w końcu dostałam się do Tambowa; tam zgłosiłam się do szpitala. W szpitalu było dobrze, a po głodówce poprawiłam się, nawet zrobiłam się pulchna. Kiedy skończyłam szesnaście lat, powiedziano mi, że mogę tak jak wszystkie siostry i lekarze oddawać krew. Zaczęłam co miesiąc oddawać krew. W szpitalu krwi brakowało, potrzebna była stale, setki litrów. Oddawałam od razu po pięćset centymetrów, po pół litra krwi dwa razy w miesiącu. Dostawałam przydział dla dawców: kilo cukru, kilo kaszy manny, kilo kiełbasy, żeby zregenerować siły. Przyjaźniłam się z salową, ciocią Niurą, która miała siedmioro dzieci, mąż zginął na samym początku wojny. Najstarszy chłopiec, który miał jedenaście lat, poszedł po jedzenie i zgubił kartki, więc oddawałam im swój przydział. Kiedyś lekarz mówi do mnie: „Napiszemy twój adres, może zgłosi się ten, któremu przetoczono twoją krew". Napisaliśmy adres i przylepili papierek do buteleczki. Po jakimś czasie, najwyżej może po dwóch miesiącach, schodzę z dyżuru i idę spać. A tu mnie szarpią: — Wstawaj! Wstawaj, brat do ciebie przyjechał. — Jaki brat? Nie mam brata. My, pielęgniarki, spałyśmy na ostatnim piętrze. Zeszłam na dół i patrzę: stoi jakiś lejtnant, młody, przystojny. Pytam: — Kto wzywał siostrę Omielczenko? Odpowiada: — To ja. — I pokazuje mi notatkę, którą zrobiliśmy z lekarzem. — Tutaj masz... Jestem teraz twoim krewnym... Przywiózł mi dwa jabłka i torebkę cukierków, wtedy nigdzie nie można było ich dostać. Boże! Jak mi smakowały te cukierki! Poszłam do komendanta szpitala i mówię: „Brat do mnie przyjechał!" Dostałam przepustkę. Zaprosił mnie: „Chodźmy do 161
teatru". A ja jeszcze w życiu w teatrze nie byłam, a tutaj idę i to w dodatku z chłopakiem. W dodatku takim przystojnym. Z oficerem! Po kilku dniach wyjechał, skierowano go na Front Woroneski. Kiedy przyszedł się pożegnać, otworzyłam okno i pomachałam mu. Nie dali mi wtedy przepustki, akurat przywieziono wielu rannych. Od nikogo nie dostawałam listów, nawet nie miałam pojęcia, co to znaczy dostać list. No i nagle wręczają mi taki trójkącik, otwieram, a tam napisane: „Przyjaciel pani, dowódca plutonu cekaemów... zginął śmiercią walecznych...". To właśnie był on, mój brat, „moja krew". Sam był z domu dziecka i widocznie jedyny adres, jaki przy nim znaleźli, to był ten mój. Mój adres... Wyjeżdżając, bardzo prosił, żebym została w tym samym szpitalu, bo po wojnie łatwiej mu będzie mnie odszukać. „Na wojnie — obawiał się — łatwo się zgubić". Po miesiącu dostałam ten właśnie list, że zginął... Poczułam się tak strasznie. Cios w serce... Postanowiłam, że zrobię wszystko, co można, żeby pójść na front i pomścić swoją krew, wiedziałam, że to moja krew gdzieś została wylana... Ale dostać się na front nie było tak prosto. Napisałam do komendanta szpitala trzy raporty, a z czwartym przyszłam do niego osobiście: — Jeśli pan mnie nie puści na front, to ucieknę. — No, dobrze. Dam ci skierowanie, skoro tak się uparłaś. Najstraszniejsza oczywiście była pierwsza walka. No, dlatego że jeszcze nic się nie wie... Niebo huczy, ziemia dudni, wydaje się człowiekowi, że serce mu się rozerwie, skóra na nim popęka. Nie myślałam, że ziemia może trzeszczeć. A trzeszczało wszystko, wszystko dudniło. Kołysało się... Cała ziemia... Po prostu nie mogłam... Nie wiedziałam, jak to wszystko przeżyję... Myślałam, że nie wytrzymam. Zrobiło mi się tak bardzo strasznie, i postanowiłam: żeby nie stchórzyć, wyjęłam swoją legitymację komsomolską, umoczyłam we krwi 162
rannego i włożyłam sobie do kieszeni, przy sercu, i zapięłam. Tym samym złożyłam przysięgę, że wytrzymam, najważniejsze — nie stchórzę, bo jak stchórzę w pierwszej walce, to już dalej nie zrobię ani kroku. Zabiorą mnie z pierwszej linii i odeślą do szpitala polowego. A ja chciałam być tylko na pierwszej linii, chciałam zobaczyć choćby jednego Niemca... Twarzą w twarz... Nacieraliśmy, brnęliśmy w trawie, a trawa była po pas. Już od kilku lat nic tam nie siano. Bardzo ciężko się szło. To było na Łuku Kurskim... Po walce wezwał mnie szef sztabu. Do jakiejś rozwalonej chatynki, gdzie nie było nic poza jednym krzesłem. Szef sztabu stał, a mnie posadził na tym jedynym krześle: — Patrzę tak na ciebie i myślę: „Co cię podkusiło, żeby iść do tego piekła?". Zabiją cię jak muchę. To jest wojna! Rzeźnia! Przeniosę cię bodaj do jednostki medycznej. No, jeśli cię zabiją, to jeszcze nic, ale gdybyś straciła oczy albo ręce? Pomyślałaś o tym? Odpowiedziałam: — Pomyślałam, towarzyszu pułkowniku. I proszę o jedno: nie zabierajcie mnie z kompanii. — Dobra, idź! — krzyknął na mnie, aż się przestraszyłam. Odwróciłam się do okna... Walki były ciężkie. Przeżyłam walkę wręcz... To przerażające... Nie dla człowieka... Biją, kłują bagnetem, chwytają się nawzajem za gardło, duszą. Gruchoczą kości. Walczą, krzyczą. Jęczą. I ten chrzęst... Ten chrzęst łamanych kości! Nie da się go zapomnieć... Słychać, jak trzeszczy czaszka. Pęka... Nawet jak na wojnę, to jest potworne, nie ma tam nic ludzkiego. Nikomu nie uwierzę, kto powie, że na wojnie nie jest strasznie. Niemcy poderwali się i idą, zawsze szli z podwiniętymi rękawami, jeszcze pięć do dziesięciu minut i nastąpi atak. Zaczyna się człowiek trząść. Ma dreszcze. Ale to do pierwszego strzału... Potem... Jak usłyszy komendę, to już o niczym nie pamięta, razem z innymi podrywa się i biegnie. Już nie myśli o strachu. Ale następnego dnia już nie może spać, już czuje 163
strach. Wszystko wspomina, wszystkie szczegóły, i dopiero wtedy do niego dociera, że mogli nas zabić, a wtedy robi się już bardzo strasznie. Od razu po ataku lepiej nie patrzeć na twarze, to jakieś całkiem inne twarze, nie takie, jak zazwyczaj mają ludzie. Oni sami nie mogą na siebie podnieść oczu. Nawet na drzewa nie patrzą. Podejdzie się do człowieka, a on: „Odejdź! Uch!...". Nie potrafię nawet wyrazić, co to takiego. Wydaje się, że wszyscy są trochę nienormalni, pojawia się w nich nawet coś bestialskiego. Lepiej tego nie widzieć. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że przeżyłam. Że żyję... Nie wierzę, że byłam ranna, kontuzjowana, ale jestem cała... Kiedy zamknę oczy, wszystko widzę przed sobą... Pocisk trafił w pociąg z amunicją, wybuchł pożar. Żołnierz, który pilnował składu, został poparzony. To już był czarny kawał mięsa... Tylko skacze... Podskakuje w miejscu... A wszyscy patrzą z okopów, nikt nie wie, co robić, nikt się nie rusza z miejsca. Złapałam prześcieradło, podbiegłam, okryłam tego żołnierza i od razu powaliłam na ziemię. Przycisnęłam go do ziemi. Ziemia jest zimna... No i tak... Rzucał się przez jakiś czas, aż mu serce pękło i ucichł... Byłam cała we krwi... Któryś ze starych żołnierzy podszedł, objął mnie, i słyszę, jak mówi: „Jak wojna się skończy, a ona przeżyje, to i tak człowiek z niej nie będzie, koniec już z nią". Bo to takie straszne rzeczy, że trudno je przeżyć, w dodatku w tak młodym wieku. Trzęsło mną, jak w ataku padaczki, wzięli mnie pod ręce i zaprowadzili do ziemianki. Nogi uginały się pode mną. Dygotałam, jakby przeze mnie przepuścili prąd... A tu znowu zaczęła się walka... Pod Siewskiem Niemcy atakowali nas po siedem czy osiem razy dziennie. Tamtego dnia wynosiłam też rannych z bronią. Podczołgałam się do ostatniego, a ten ma całkiem przestrzeloną rękę. Ręka dynda na kawałkach skóry, na żyłach... Cały we krwi. Żeby zabandażować, trzeba rękę natychmiast odciąć. Inaczej nie da rady. A ja nie mam ani noża, ani nożyczek. Torba się obijała przy 164
boku, więc wypadły po drodze. Co tu robić? Gryzłam to mięso zębami. Przegryzłam, zabandażowałam... Bandażuję, a ranny: „Prędzej, siostro, prędzej. Jeszcze będę walczył!". W gorączce... Po kilku dniach, kiedy szły na nas czołgi, dwóch naszych stchórzyło. Uciekli... I zachwiała się cała nasza obrona... Zginęło wielu naszych kolegów. Ranni, których zaciągnęłam do rowu, dostali się do niewoli. Miał po nich przyjechać samochód... Ale kiedy tamtych dwóch stchórzyło, zaczęła się panika. Porzucili rannych. Przyszliśmy potem w to miejsce, gdzie leżeli. Jeden ma wyklute oczy, drugi — rozpruty brzuch... Kiedy to zobaczyłam, później przez całą noc się zamartwiałam. To ja ich przecież zostawiłam w tym miejscu... Ja... Poczułam się tak strasznie... Rankiem zebrał się cały batalion. Wyprowadzili przed front tych dwóch tchórzów, czytają wyrok — rozstrzelanie. Potrzebnych jest siedmiu ludzi, żeby wykonać wyrok. Wystąpiło trzech, reszta stoi. A ja biorę automat i też się zgłaszam. Kiedy wystąpiłam... Dziewczyna... Reszta za mną... Im nie można było wybaczyć. Tacy ludzie przez nich zginęli! Wykonaliśmy wyrok. Kiedy opuściłam automat, poczułam się strasznie. Podeszłam do tamtych... Leżeli... Jeden miał jeszcze uśmiech na twarzy... Nie wiem, czy dzisiaj bym im wybaczyła. Nie umiem powiedzieć... Nie chcę kłamać. Czasem chciałabym sobie popłakać. Nie udaje mi się... Zapomniałam na wojnie wszystko. Swoje poprzednie życie. Wszystko... Miłość też... Pokochał mnie dowódca kompanii rozpoznawczej. Przysyłał liściki przez swoich podkomendnych. Przyszłam tylko na jedno spotkanie. „Nie — mówię do niego. — Kocham człowieka, który już dawno nie żyje". A on tak blisko się przysunął, popatrzył mi prosto w oczy, odwrócił się i poszedł. Kiedy strzelali, szedł przed siebie i nie pochylał głowy... Potem, to już było 165
na Ukrainie, wyzwalaliśmy dużą wieś. Myślę: „Przespaceruję się, obejrzę". Pogoda była wtedy, chałupy w bieli. A za wsią — świeżo usypane groby... Tych, którzy zginęli w walce o wieś. Sama nie wiem, jakoś mnie tam ciągnęło. Widzę zdjęcia na desce i nazwiska. Na każdym grobie... Nagle patrzę — znajoma twarz... Dowódca kompanii rozpoznawczej, który mi wyznał miłość. I jego nazwisko... Jakoś źle się wtedy poczułam... Poczułam strach przed jakąś siłą... Jakby mnie widział, jakby był żywy... A wtedy przyszli na grób jego żołnierze, chłopcy z jego kompanii. Wszyscy mnie znali, nosili te liściki. Żaden na mnie nie spojrzał, jakby mnie nie było. Niewidzialna. Potem, kiedy ich spotykałam, zdawało mi się... Tak myślę... Chcieli, żebym ja też zginęła. Ciężko im było widzieć mnie żywą... Tak czułam. Jakbym była wobec nich winna... I wobec niego... Wróciłam z wojny i ciężko zachorowałam. Długo tułałam się po szpitalach, aż trafiłam do starego profesora. Ten zaczął mnie leczyć... Leczył mnie bardziej słowami niż lekarstwami, tłumaczył mi, na co choruję. Mówił, że gdybym poszła na wojnę, mając jakieś osiemnaście czy dziewiętnaście lat, organizm byłby silniejszy. Ale miałam szesnaście, a to bardzo wczesny wiek, więc trauma jest bardzo mocna. „Oczywiście — mówi — można to podleczyć lekarstwami, ale jeśli chce pani odzyskać zdrowie, jeśli chce pani żyć, radę mam tylko jedną: trzeba wyjść za mąż i urodzić jak najwięcej dzieci. Tylko to może panią uratować. Z każdym dzieckiem organizm będzie się odradzał".
A ile pani miała lat? Miałam dziewiętnaście, kiedy skończyła się wojna. Oczywiście nie chciałam wychodzić za mąż.
Dlaczego? Czułam się bardzo zmęczona, o wiele starsza niż rówieśnicy, wręcz stara. Koleżanki tańczą, bawią się, a ja nie umiem, patrzę na życie oczami staruszki. Z innego świata... Staruszka! Młodzi chłopcy się do mnie zalecali. Takie chłystki. Ale nie 166
widzieli mojej duszy, nie wiedzieli, co tam się w niej dzieje. Opowiedziałam pani jeden dzień... O walkach pod Siewskiem. Tylko jeden dzień... Po którym w nocy z uszu trysnęła mi krew. Rano się obudziłam, jak po ciężkiej chorobie. Poduszka we krwi... A w szpitalu? Za parawanem w sali operacyjnej stało u nas wielkie koryto, gdzie składaliśmy ucięte ręce, nogi... Z pierwszej linii przyjechał kapitan, przywiózł rannego kolegę. Jak się tam dostał, nie wiem, ale kiedy zobaczył to koryto, to... zemdlał. Mogę tak wspominać a wspominać. Bez końca... A co jest najważniejsze? Pamiętam dźwięki wojny. Wszystko dookoła dudni, zgrzyta, trzeszczy w ogniu... Na wojnie starzeje się dusza człowieka. Po wojnie już nigdy nie byłam młoda... To jest najważniejsze. Moje myśli...
Wyszła pani za mąż? Wyszłam. Urodziłam i wychowałam pięciu synów. Pięciu chłopaków. Nie dał mi Bóg dziewczynki. Najdziwniejsze jest, że po takim przerażającym doświadczeniu zdołałam urodzić ładne dzieci. I byłam dobrą mamą, i jestem dobrą babcią. Teraz wspominam to wszystko, i wydaje mi się, że to nie ja byłam, tylko jakaś inna dziewczyna... *
*
*
Wracałam do domu, wiozłam cztery kasety (dwa dni rozmów) z „jeszcze jedną wojną", nurtowały mnie różnorodne uczucia: wstrząs i strach, niedowierzanie i zachwyt. Ciekawość i zakłopotanie, czułość. W domu opowiedziałam przyjaciołom niektóre epizody. Ku mojemu zaskoczeniu wszyscy reagowali jednakowo: „To zbyt straszne. Jak ona wytrzymała? Nie oszalała?". Albo: „Przywykliśmy czytać o innej wojnie. Na tej wojnie jest wyraźna granica: my — oni, dobro — zło. A tutaj?". Jeden powiedział nawet: „Jeśli wszystko się opisze, będzie to ostatnia 167
książka o wojnie". W co oczywiście nikt z nas nie uwierzył. Ale u wszystkich widziałam łzy w oczach i wszyscy popadali w zamyślenie. Na pewno nad tym samym, co ja. Były już na ziemi tysiące wojen (niedawno czytałam, że doliczono się ich około trzech tysięcy — wielkich i małych), ale wojna jak była tajemnicą, może jedną z największych ludzkich tajemnic, tak nią pozostała. Nic się nie zmieniło. Staram się zmniejszyć wielką historię do wymiarów człowieka, żeby coś zrozumieć. Znaleźć słowa. Ale na tym, zdawałoby się, niewielkim już i dogodnym dla obserwacji terenie — przestrzeni duszy ludzkiej — wszystko staje się jeszcze mniej zrozumiałe, jeszcze mniej przewidywalne niż w historii. Bo przed sobą mam żywe łzy, żywe uczucia. Żywą ludzką twarz, na której w czasie rozmowy kładzie się cień bólu i strachu. Niekiedy nawet kiełkuje zuchwała myśl, że w ludzkim cierpieniu mieści się trudno uchwytne piękno. Wtedy zaczynam bać się samej siebie... Droga jest tylko jedna — pokochać człowieka. Zrozumieć go miłością.
„Nawet teraz pamiętam te oczy...”
Poszukiwania trwają... Ale tym razem nie muszę daleko jechać... Ulica w Mińsku, przy której mieszkam, nosi imię bohatera Związku Radzieckiego, Wasilija Zacharowicza Korża — uczestnika wojny domowej, bohatera walk w Hiszpanii, dowódcy brygady partyzanckiej podczas Wielkiej Wojny Narodowej. Każdy Białorusin czytał o nim książkę, przynajmniej w szkole, albo oglądał film. To białoruska legenda. Chociaż setki razy pisałam jego nazwisko na kopercie czy blankiecie telegramu, nigdy nie myślałam o nim jako o kimś realnym. Mit już od dawna zajął miejsce żywego niegdyś człowieka. Stał się jego sobowtórem. Ale tym razem szłam znajomą ulicą z nowym uczuciem: pół godziny jazdy trolejbusem na drugi koniec miasta i zobaczę jego córki, obie weteranki frontowe, zobaczę jego żonę. W mojej obecności legenda ożyje i zmieni się w ludzkie życie, zejdzie na ziemię. To, co wielkie, stanie się małe. Choć lubię patrzeć na niebo, czy też na morze, to zawsze oczaruje mnie ziarenko piasku pod mikroskopem. Albo świat w kropli wody. To wielkie i niesamowite życie, które tam odkrywam. Jak nazwać małe małym, a duże — dużym, jeśli i jedno, i drugie jest nieskończone? Już od dawna ich nie odróżniam. Dla mnie jeden człowiek to tak wiele, jest w nim wszystko, aż się można zagubić. 169
Znajduję potrzebny adres, to znowu masywny i niezgrabny wieżowiec. Jest i wejście numer trzy; naciskam w windzie guzik szóstego piętra... Drzwi otworzyła mi młodsza z sióstr - Zinaida Wasiljewna. Te same szerokie brwi, to samo uparte i otwarte spojrzenie jak u ojca na zdjęciach. - Wszyscy się zebraliśmy. Rano siostra Ola przyjechała z Moskwy. Mieszka tam, wykłada na Uniwersytecie im. Patrice'a Lumumby. Nasza mama też tutaj jest. Dzięki pani się spotkałyśmy. Obie siostry, Olga i Zinaida Korż, były sanitariuszkami w szwadronach kawaleryjskich. Usiadły obok siebie i popatrzyły na matkę — Fieodosiję Aleksiejewną. Ta zaczęła: Paliło się wszystko... Nam kazano się ewakuować... Jechaliśmy długo. Dotarliśmy do obwodu stalingradzkiego. Kobiety z dziećmi jadą na tyły, a mężczyźni właśnie stamtąd nadjeżdżają. Kombajniści, traktorzyści, wszyscy jadą. Pamiętam jednego, była ich pełna ciężarówka, a on wstaje na skrzyni i woła: „Matki, siostrzyczki! Jedźcie na tyły, zbierajcie zboże, żebyśmy zwyciężyli wroga!". Wszyscy pozdejmowali czapki i patrzą na nas. A u nas — jedno, co zdążyłyśmy zabrać, to swoje dzieci. Trzymamy je. Jedna na ręku, inna za rękę. A on prosi: „Mamy, siostrzyczki! Jedźcie na tyły, zbierajcie zboże...".
Przez resztę naszej rozmowy już nie wypowie ani słowa. A córki od czasu do czasu będą głaskać ją po rękach, uspokajać. Zinaida Wasiljewna: Mieszkaliśmy w Pińsku... Miałam lat czternaście i pół... Ola szesnaście, a brat Lonia — trzynaście. Ola akurat w tych dniach wyjechała do sanatorium dla dzieci; nas ojciec chciał wywieźć na wieś. Do swoich krewnych... Ale tej nocy nie 170
spędził w domu. Pracował w komitecie obwodowym partii, w nocy go wezwano, wrócił do domu dopiero rankiem. Wbiegł do kuchni, coś przegryzł i mówi: „Dzieci, wybuchła wojna. Nie odchodźcie nigdzie. Czekajcie na mnie". W nocy wyjechaliśmy. Ojciec miał najdroższą dla niego pamiątkę z Hiszpanii — strzelbę myśliwską, bardzo kosztowną, z patrontaszem. To była nagroda za męstwo. Rzucił strzelbę mojemu bratu: „Teraz jesteś najstarszy, jesteś mężczyzną, musisz strzec mamy i sióstr...". Tę strzelbę przechowywaliśmy przez całą wojnę. Wszystko, co mieliśmy z cennych rzeczy, sprzedaliśmy albo wymienili na chleb, ale strzelby tośmy pilnowali. Nie mogliśmy się z nią rozstać. To była nasza pamiątka po ojcu. Jeszcze wrzucił nam na samochód taki kożuch, najcieplejszą z rzeczy, jakie miał. Na stacji przesiedliśmy się na pociąg, ale nie dojechaliśmy do Homla, dostaliśmy się pod silny ostrzał. Padła komenda: „Z wagonów, po krzakach — kryć się!". Kiedy ostrzał się skończył... Najpierw cisza, a potem krzyki... Wszyscy biegiem... Mama z braciszkiem zdążyli wskoczyć do wagonu, a ja zostałam. Bardzo się wystraszyłam... Bardzo! Nigdy sama nie zostawałam. I nagle — sama. Wydaje mi się, że na jakiś czas nawet odjęło mi mowę... Oniemiałam... Ktoś mnie o coś pytał, a ja milczałam... Potem przyczepiłam się do jakiejś kobiety — pomagałam jej bandażować rannych, bo była lekarką. Mówiono do niej: „Towarzyszko kapitanie". No więc pojechałam dalej z oddziałem medycznym. Przygarnęli mnie, nakarmili, ale prędko się opamiętali: „Ile ty masz właściwie lat?". Zrozumiałam, że jeśli powiem prawdę, to wyślą mnie do jakiegoś domu dziecka. To właśnie od razu sobie uświadomiłam. A już nie chciałam rozstawać się z tymi silnymi ludźmi. Chciałam walczyć, tak jak oni. Przecież cały czas wbijano nam do głowy, i ojciec też powtarzał, że walczyć będziemy na terytorium wroga, że wszystko jest tylko chwilowe, a wojna wkrótce skończy się zwycięstwem. Beze mnie? Nigdy! Tak 171
sobie myślałam, zupełnie jak dziecko. Powiedziałam, że mam szesnaście lat, więc mnie zostawili. A wkrótce potem wysłali na kurs. Uczyłam się tam cztery miesiące. Uczyłam i cały czas pielęgnowałam rannych. Przyzwyczaiłam się do wojny... Oczywiście, trzeba było się przyzwyczajać... Uczyłam się nie na uczelni, tylko na miejscu, w szpitalu polowym. Cofaliśmy się, rannych wieźli ze sobą. Nie szliśmy drogami, drogi były bombardowane, ostrzeliwane. Szliśmy poboczami, przez bagna. Szliśmy porozrzucani, różnymi jednostkami... Gdzieś się koncentrowano, to znaczy, gdzieś walczono. I tak szliśmy, szli i szli. Polami. Jakie tam było zboże! Szliśmy i deptali je. Bo plony tamtego roku były niesamowite, zboże wysokie. Trawa zielona, słońce takie, a wszędzie leżą zabici, krew... Zabici ludzie, zabite zwierzęta. Drzewa czarne... Zburzone stacje... Na czarnych wagonach wiszą spaleni ludzie... Doszliśmy tak do Rostowa. Tam podczas bombardowania zostałam ranna. Przytomność wróciła mi, kiedy znalazłam się w pociągu. Słyszę, jak starszy żołnierz, Ukrainiec, wymyśla młodszemu: „Twoja żinka tak nie jęczała przy porodzie, jak ty jęczysz". A do mnie, kiedy zobaczył, że otworzyłam oczy, powiedział: „A ty pokrzycz, kochana, pokrzycz. Będzie ci lżej. Ty możesz krzyczeć". Przypomniałam sobie mamę i zapłakałam... Po szpitalu należał mi się jakiś urlop, więc spróbowałam odszukać mamę. Mama mnie szukała. Siostra Ola też, szukała nas obu. I niesłychana rzecz! Znaleźliśmy się wszyscy dzięki pewnym znajomym z Moskwy. Wszystkie napisałyśmy do nich i tak się odnalazłyśmy. Cud! Mama mieszkała w kołchozie pod Stalingradem. Ja też tam pojechałam. To był koniec roku czterdziestego pierwszego... Jak oni tam żyli? Brat jeździł na traktorze, jeszcze całkiem dziecko, miał trzynaście lat. Najpierw obsługiwał przyczepy, a kiedy zabrano na front wszystkich traktorzystów, to sam został traktorzystą. Pracował dniem i nocą. Mama szła 172
za traktorem albo siedziała obok niego, bo się bała, żeby nie zasnął i nie spadł. We dwójkę spali u kogoś na podłodze... Nie rozbierali się, bo nie mieli czym się okryć. Tak im tam było... Wkrótce przyjechała Ola, zaczęła pracować w rachunkowości. Napisała do komendy uzupełnień, prosiła o przydział na front, cały czas dostawała jednak odpowiedź odmowną. Postanowiłyśmy wtedy — ja już byłam żołnierzem całą gębą — że pojedziemy we dwie do Stalingradu i tam znajdziemy jakąś jednostkę. Mamę uspokoiłyśmy, oszukały, że jedziemy na Kubań, do bogatych okolic. Ojciec miał tam znajomych... Miałam stary szynel, bluzę, dwie pary spodni. Jedną oddałam Oli, nie miała nic. I buty też miałyśmy jedne do spółki. Mama nam zrobiła na drutach z wełny ni to skarpetki, ni to kapcie, ale w każdym razie ciepłe. Szłyśmy pieszo sześćdziesiąt kilometrów, aż do Stalingradu: jedna wkładała buty, druga te kapcie mamy, potem się zmieniałyśmy. Był luty, szłyśmy w mróz, zmarznięte, głodne. Co nam mama dała na drogę? Galaretę z jakichś kości i trochę placków. Takie głodne byłyśmy wtedy... Kiedy zasypiałyśmy i coś się śniło, to zawsze coś do jedzenia. We śnie latały nade mną bochny chleba. Dotarłyśmy do Stalingradu, a tam nas nie chcą. Nikt nie chce nas słuchać. Wtedy postanowiłyśmy jechać, tak jak powiedziałyśmy mamie, na Kubań, na adres, który dał tata. Wlazłyśmy do pociągu towarowego: ja wkładam szynel i siedzę, a Ola chowa się pod półkami. Potem się przebieramy, i wtedy ja włażę pod półki, Ola siedzi. Bo wojskowych się nie czepiali. A pieniędzy w ogóle nie miałyśmy... Trafiłyśmy na Kubań... Jakimś cudem... Znalazłyśmy znajomych. Tam się dowiedziałyśmy, że formuje się ochotniczy korpus kozacki. To był 4. Korpus Kawaleryjski, który potem dostał nazwę „gwardyjski". Składał się on wyłącznie z ochotników. Brano tam ludzi w najróżniejszym wieku: i Kozaków, których kiedyś wiedli do boju Budionny z Woroszyłowem, i młodzież. Wzięto i nas dwie. Do dzisiaj nie mam pojęcia, 173
dlaczego. Pewnie dlatego, że tyle razy prosiłyśmy. No i nie miałyśmy gdzie się podziać. Wcielili nas do jednego szwadronu. Dano każdej umundurowanie i konia. Koni trzeba było doglądać: karmić, poić, wszystko całkiem serio. Dobrze, że w dzieciństwie miałyśmy konia, którego lubiłam, więc byłam już z końmi obznajomiona. Dlatego kiedy dano mi konia, wsiadłam, i nic się nie stało. Nie wszystko od razu mi się udawało, ale przynajmniej się nie bałam. Konika miałam małego, z ogonem do ziemi, ale szybkiego, posłusznego, i jakoś prędko się nauczyłam jeździć. Nawet się trochę popisywałam... Potem jeździłam na koniach węgierskich i rumuńskich. I na tyle polubiłam konie, na tyle je poznałam, że nawet teraz nie minę konia obojętnie, obejmę za szyję. Spaliśmy u ich nóg. Koń lekko przesunie nogę, ale nie potrąci człowieka. Nigdy nie nadepnie martwego, a od żywego, jeśli jest ranny, nigdy nie odejdzie, nie zostawi go. Bardzo mądre zwierzę. Koń jest przyjacielem kawalerzysty. Oddanym przyjacielem. Chrzest bojowy przeszłyśmy pod stanicą Kuszczowską. Nasz korpus brał udział w odparciu ataku czołgów. Właśnie po bitwie kuszczowskiej — to była sławna szarża Kozaków kubańskich — korpus otrzymał tytuł gwardyjskiego. Walka była straszna... A najstraszniejsza dla mnie i Oli, bo jeszcześmy się bardzo bały. Chociaż mnie się wydawało, że już walczyłam i wiem, co to znaczy... Ale wtedy... Kiedy kawalerzyści ruszyli lawiną — czerkieski się rozwiewają, szable uniesione, konie chrapią, a koń, kiedy pędzi, to ma taką siłę... Ta cała lawina poszła na czołgi, na artylerię — to było jak w upiornym śnie. W nierzeczywistości... A hitlerowców było wielu, więcej niż nas, szli z przewieszonymi automatami obok czołgów, ale nie wytrzymali, rozumie pani, nie wytrzymali naporu tej lawiny. Rzucali automaty, porzucali broń i uciekali... Taki obraz...
174
Olga Wasiljewna o tamtej bitwie: Opatrywałam rannych... Obok leżał Niemiec, myślałam, że nie żyje, i minęłam go, ale on był tylko ranny... W dodatku chciał mnie zabić... Kiedy poczułam, że ktoś mnie dotyka, odwróciłam się. Zdążyłam kopnąć nogą automat. Nie zabiłam go, ale też nie opatrzyłam, odeszłam. Był ranny w brzuch... Zinaida Wasiljewna ciągnie: Prowadzę rannego i nagle widzę: dwaj Niemcy wychodzą zza tankietki. Pewnie została trafiona, a ci zdążyli wyskoczyć. Jedna sekunda... gdybym nie puściła serii, toby mnie razem z tym rannym zastrzelili. Aż tak to było niespodziewane. Po walce podeszłam do nich, leżeli z otwartymi oczami. Nawet teraz pamiętam te ich oczy... Jeden Niemiec tak przystojny, młody... Szkoda go było, chociaż to faszysta, ale zawsze... Jakoś długo to uczucie mnie nie opuszczało i nie miałam ochoty zabijać, rozumie pani? W duszy taka nienawiść: po co przyszli tu, na naszą ziemię? Ale niech no się tylko samej spróbuje zabić, to jest straszne. Nie znam tu innego słowa... Naprawdę straszne. Kiedy sama... Walka się skończyła. Kozackie sotnie mają zmienić miejsce dyslokacji, a Oli nie ma. Jadę za wszystkimi, ostatnia, i ciągle się oglądam. Już wieczór. Oli nie ma... Dostaję wiadomość, podawaną z ust do ust, że Ola i jeszcze kilku naszych zostali zbierać rannych. Nic nie mogłam poradzić, mogłam tylko czekać na nią. Zostaję w tyle za sotnią, potem znowu wszystkich dopędzam. Płaczę. Czyżbym w pierwszym boju miała stracić siostrę? Gdzie ona jest? Co z nią? Może gdzieś umiera, woła mnie...? Ola... Ola też cała we łzach... Znalazła mnie nocą... Płakali wszyscy Kozacy, kiedy zobaczyli, jak się odnalazłyśmy. Jedna drugiej rzuciła się na szyję, nie możemy się oderwać. Wtedy zrozumiałyśmy, że nie powinnyśmy, nie wytrzymamy tego, że jesteśmy razem. Lepiej się rozłączyć. Nie przeżyjemy 175
tego, gdyby jedna miała zginąć na oczach drugiej. Umówiłyśmy się, że ja poproszę o przydział do innego szwadronu. Ale jak tu się rozstać... Jak? Dalej jednak walczyłyśmy osobno, najpierw w różnych szwadronach, potem nawet w różnych dywizjach. Tylko czasem, jeśli była okazja, przekazywałyśmy sobie pozdrowienia i dowiadywały się, czy druga żyje... Śmierć czyhała na każdym kroku. Czatowała... Pamiętam, jak pod Araratem... Stacjonowaliśmy w piaszczystej okolicy, a Niemcy w tym czasie panowali nad Araratem. Świętowali, bo było Boże Narodzenie. Wtedy sformowano z nas szwadron i baterię czterdziestek. Gdzieś tak o piątej ruszyliśmy, jechaliśmy całą noc. O świcie spotkaliśmy naszych zwiadowców. Ci wyruszyli przed nami. Wieś leżała w dole... Jak na dnie misy... Niemcy nigdy nie sądzili, że będziemy mogli przejść przez takie piachy, i nie przygotowali silnej obrony. Bez większego hałasu przedarliśmy się przez ich tyły. Zjechaliśmy z góry, od razu złapali wartowników i wjechali, wpadli do tej wsi. Niemcy wyskakiwali nadzy, tylko automaty mieli w rękach. W środku stały choinki... Wszyscy byli pijani... A na każdym podwórzu przynajmniej dwa lub trzy czołgi. Były i tankietki, transportery... Cały sprzęt. Od razu na miejscu go wysadzaliśmy... Okropny huk, strzelanina, panika... Wszyscy się miotali... Powstała taka sytuacja, że każdy się bał trafić swojego. Wszystko się paliło. Choinki też... Miałam ośmiu rannych... Wywiozłam ich na górę... Ale o jednym nie pomyśleliśmy: nie przerwaliśmy łączności. Artyleria niemiecka pokryła nas ogniem moździerzy i dział dalekiego zasięgu. Ja wtedy ładowałam swoich rannych na wóz sanitarny. Wsadziłam ich i pojechali... I na moich oczach pocisk trafił w tę bryczkę, wszystko się rozleciało. Patrzę, a tam tylko jeden został żywy. A tu już Niemcy weszli na górę... Ranny prosi: „Zostaw mnie, siostro... Zostaw mnie, siostro. Ja już 176
umieram...". Brzuch miał rozerwany... No, kiszki... wszystko... Sam je zbiera i wpycha do środka... Myślałam, że mojego konia ten ranny tak zakrwawił, ale przyjrzałam się i widzę, że koń też ranny w bok; cały pakiet indywidualny wszedł do środka. Miałam kilka kawałków cukru, wyjęłam i dałam koniowi. Strzelają już ze wszystkich stron, nie wiadomo, który Niemiec, który nasz. Przejedzie człowiek dziesięć metrów i natyka się na rannych... Myślę: trzeba szukać jakiejś bryczki, zabrać wszystkich. Jadę i widzę zjazd, a na dole trzy drogi: i w lewo, i w prawo, i prosto. Stropiłam się... Dokąd jechać? A trzymałam uzdę mocno. Koń jechał tam, dokąd kazałam. Ale wtedy jakoś instynkt mi podpowiedział, czy gdzieś słyszałam, że konie czują drogę, więc zanim dojechałam do rozwidlenia, puściłam lejce, a koń pobiegł całkiem w inną stronę, niż sama bym się skierowała. Pędzi, pędzi i pędzi. Już siedzę bez siły, już mi wszystko jedno, dokąd pojedzie. Co będzie, to będzie. Koń pędzi, potem radośnie targa głową, a ja już wtedy trzymam wodze. Nachylam się i przytrzymuję ranę ręką. Koń był coraz radośniejszy, a potem zarżał: iiii... Pewnie kogoś usłyszał. A ja się jeszcze bałam, że to może Niemcy. Postanowiłam znowu puścić go luzem, ale już sama zobaczyłam świeży ślad: wydeptany przez konie, koło od taczanki — jechało co najmniej pięćdziesięciu. Po jakichś dwustu czy trzystu metrach koń natknął się na furmankę. Leżeli na niej ranni, zobaczyłam resztki naszego szwadronu. Ale już szła do nas pomoc, bryczki, taczanki... Rozkaz był: zabrać wszystkich. Pod ostrzałem, pod gradem kul zbieraliśmy swoich, zabraliśmy wszystkich co do jednego — i rannych, i zabitych. Ja też pojechałam taczanką. Znalazłam tam wszystkich, także tego rannego w brzuch, każdego wywiozłam. Tylko konie zostały. Już się dosyć rozwidniło, jedziemy i widzimy, że leży cały tabun. Piękne, silne konie... Wiatr rozwiewa im grzywy...
177
* * *
Cała ściana w dużym pokoju, gdzie siedzimy, zawieszona jest powiększonymi, przedwojennymi i wojennymi zdjęciami sióstr. Tu są jeszcze uczennicami — w kapelusikach z kwiatkami. Zdjęcie zrobione dwa tygodnie przed wybuchem wojny. Zwyczajne dziecinne twarze, łobuzerskie; trochę mityguje je powaga chwili i chęć, żeby wyglądać dorośle. A tutaj już w kozackich czerkieskach, w kawaleryjskich burkach. Sfotografowały się w roku czterdziestym drugim. Tylko rok różnicy, a twarz już całkiem inna, inny człowiek. Kolejne zdjęcie Zinaida Wasiljewna przysłała matce z frontu: na bluzie pierwszy medal „Za Odwagę". Na innym — obie w Dniu Zwycięstwa... Zapamiętuję zmiany wyrazu twarzy: od łagodnych dziecinnych rysów do pewnego siebie kobiecego spojrzenia, nawet pewnej szorstkości, surowości. Trudno uwierzyć, że ta zmiana zaszła w ciągu niewielu miesięcy, paru lat. Zwykły czas dokonuje tej pracy o wiele wolniej i mniej dostrzegalnie. Długo rzeźbi się ludzka twarz. Powoli wyrysowuje się na niej dusza. A wojna szybko tworzyła własne obrazy. Kreśliła własne portrety. Olga Wasiljewna: Zajęliśmy dużą wieś. Trzysta chat. W budynku miejscowego szpitala zastaliśmy rannych Niemców... Pierwsze, co zobaczyłam, to wykopany na podwórzu wielki dół, gdzie leżeli martwi żołnierze. Przed odejściem Niemcy rozstrzelali swoich rannych. Widocznie uznali, że my potraktujemy ich tak samo. Zrobimy tak, jak oni z naszymi rannymi. Tylko jedna sala została. Do tych widać nie zdążyli dojść. Byli tam sami ludzie bez nóg. Kiedy weszliśmy do tej sali, patrzyli na nas z nienawiścią: widocznie myśleli, że przyszliśmy ich zabić. Tłumacz powiedział, że nie zabijamy rannych, tylko leczymy. Wówczas jeden nawet się odezwał: już trzy dni nic nie jedli, nie zmieniano
178
im opatrunków. Popatrzyłam na nich — rzeczywiście, okropność. Lekarz od dawna ich nie oglądał. Rany ropiały, bandaże wrosły w ciało. I litowała się pani nad nimi? Tego, co odczuwałam, nie nazwałabym litością, litość to jednak współczucie. A ja im nie współczułam. Ale... zdarzyło się coś takiego... Jeden z naszych uderzył jeńca... To mi się wydało niedopuszczalne, wstawiłam się za nim, chociaż rozumiałam naszego żołnierza... To był krzyk duszy... Znał mnie, był starszy ode mnie... Zaklął, ale już nie bił tamtego... Tylko mi wymyślał: „Zapomniałaś, k.... mać! Zapomniałaś, jak oni...". Nie zapomniałam niczego, pamiętałam tamte buty... Kiedyś Niemcy wystawili przed swoimi okopami szeregi butów z odciętymi nogami. To było zimą, stały jak palisada... Te buty... To było wszystko, co zostało po naszych kolegach... Tyle zobaczyliśmy... Pamiętam, jak przyszli nam na pomoc marynarze... Wielu z nich wyleciało w powietrze na minach, bo natrafiliśmy na duże pole minowe. Ci marynarze leżeli długo. Leżeli w słońcu... Wzdęte trupy w marynarskich koszulkach wyglądały zupełnie jak arbuzy. Wielkie arbuzy na wielkim polu. Gigantyczne. Nie zapomniałam, niczego nie zapomniałam. Ale nie umiałabym uderzyć jeńca, choćby dlatego, że jest bezbronny. Każdy sam decydował, i to było ważne. Zinaida Wasiljewna: W walkach pod Budapesztem... To była zima... Dźwigałam rannego sierżanta, dowódcę obsługi cekaemu. Sama miałam portki i waciak, czapkę uszankę. Dźwigam dowódcę i widzę: czarny śnieg... Zwęglony... Zrozumiałam, że to głęboki lej, czyli to, czego potrzebuję. Schodzę do tego leja, a tam ktoś żywy. Czuję, że żywy. Słychać zgrzytanie jakiegoś metalu... Obracam się, a tam oficer niemiecki, ranny w nogi, leży i kieruje na mnie automat. Mnie włosy wysunęły się spod czapki. 179
Niemiec dostrzegł torbę sanitariuszki na ramieniu, a na niej czerwony krzyż. Kiedy się odwróciłam, zobaczył moją twarz, zrozumiał, że to dziewczyna, i westchnął tylko tak: „Haaaa!". Widać ulżyło mu; odrzucił automat. Było mu już wszystko jedno... Teraz jesteśmy we troje w jednym dole — nasz ranny, ja i ten Niemiec. Dół jest mały, nogi stykają się. Ja cała jestem zalana ich krwią, nasza krew się zmieszała. Niemiec ma takie ogromne oczy, patrzy na mnie tymi oczami: co teraz zrobię? Przeklęty faszysta! Automat od razu odrzucił, rozumie pani? Tę scenę... Nasz ranny nie wie, o co chodzi, łapie za pistolet... To znowu podciąga się i chce tamtego udusić... A tamten patrzy na mnie... Ja te oczy nawet teraz pamiętam... Opatruję naszego, a tamten leży we krwi, ocieka krwią, jedną nogę ma przestrzeloną. Jeszcze trochę i umrze. Zdaję sobie z tego sprawę. No więc nie kończąc nawet opatrywać naszego, rozdzieram na Niemcu ubranie, bandażuję go i zakładam opaskę. A potem już wracam do swojego. Niemiec mówi: „Gut, gut': tylko jedno słowo powtarza. Nasz ranny, dopóki nie stracił przytomności, coś do mnie krzyczał... Groził... A ja głaskałam go, uspokajałam. Przyjechał wóz sanitarny, wyciągnęli ich obu. I zabrali. Niemca też. Rozumie pani?...
Olga Wasiljewna: Jeśli mężczyźni widzieli kobietę na pierwszej linii, ich twarze stawały się inne, nawet brzmienie kobiecego głosu ich zmieniało. Kiedyś w nocy usiadłam przy ziemiance i cichutko zaśpiewałam. Myślałam, że wszyscy śpią, nikt mnie nie słyszy, a rano dowódca powiedział: „Nie spaliśmy. Tak tęskno nam do głosu kobiety...". Opatruję czołgistę... Toczy się walka, okropny huk. Żołnierz pyta: „Jak ma pani na imię?", mówi nawet jakiś
komplement. I tak strasznie było w tym huku, w tych okropnościach wypowiadać swoje imię: Ola. Zawsze starałam się zachować i8o
postawę, wyglądać przyzwoicie. I często słyszałam: „O Boże, czy ona naprawdę brała udział w walce, taka czyściutka?". Bardzo się bałam, że będę brzydko wyglądać, kiedy mnie zabiją. Widziałam mnóstwo zabitych dziewcząt... Leżały w błocie, w wodzie... No, jakże tak... Nie chciałam tak umierać... Niekiedy chowałam się przed ostrzałem i myślałam nie o tym, żeby nie zginąć, tylko o tym, żeby zasłonić twarz. Ręce. Wydaje mi się, że wszystkie nasze dziewczyny o tym myślały. A mężczyźni się z nas śmiali, to ich bawiło. Że nie o śmierci myślimy, ale diabli wiedzą o czym. O babskich głupstwach. Zinaida Wasiljewna: Śmierci nie sposób oswoić... Przywyknąć do niej... Uciekaliśmy przed Niemcami w góry. Zostało pięciu ciężko rannych w brzuch. Rany w brzuch są śmiertelne, dzień, dwa i ranni umrą. A zabrać ich nie mogliśmy, nie mieliśmy ich na czym wieźć. Mnie i inną instruktorkę Oksankę zostawili z nimi w szopie, obiecując: „Za dwa dni wrócimy, zabierzemy was". Przyszli po trzech dniach. Trzy dni i trzy noce siedziałyśmy z tymi rannymi. Byli w pełni świadomi, to byli silni mężczyźni. Nie chcieli umierać... A myśmy miały tylko jakieś proszki, nic więcej... Cały czas prosili o picie, a pić im nie było wolno. Jedni to rozumieli, inni przeklinali. Leciały straszne wyzwiska. Jeden kubkiem rzucił, inny butem... To były trzy najstraszniejsze dni w moim życiu. Umierali na naszych oczach, jeden po drugim, a myśmy tylko patrzyły... Pierwsze odznaczenie... Przedstawiono mnie do medalu „Za Odwagę". Ale nie poszłam go odebrać. Obraziłam się. Jejku, to było śmieszne. Rozumie pani to? Moja przyjaciółka dostała medal „Za Zasługi Bojowe", a ja „Za Odwagę". Ona brała udział tylko w jednej bitwie, a ja już pod stanicą Kuszczowską i w innych operacjach. Poczułam się urażona: za jedną walkę już „bojowe zasługi", a ja tylko „odwaga", jakbym tylko raz się wyróżniła. Przyjechał dowódca i kiedy się dowiedział, o co 181
chodzi, to się dopiero uśmiał. Wytłumaczył mi, że „Za Odwagę" to najwyższy medal, prawie order. Pod Makiejewką w Donbasie zostałam ranna w biodro. Utkwił mi w nim taki odłamek, jak kamyczek, i siedzi. Czuję krew, włożyłam tam pakiet indywidualny. I dalej biegam, opatruję żołnierzy. Wstyd komuś powiedzieć, dostała dziewczyna i to gdzie — w pośladek. W pupę... Jak się ma szesnaście lat, to wstyd komuś o tym mówić. Niezręcznie. No i tak biegałam, bandażowałam, aż straciłam przytomność wskutek upływu krwi. Pełne buty jej miałam... Nasi zobaczyli, stwierdzili: pewnie zabita. Przyjdą sanitariusze i zabiorą ją. Walka toczy się dalej. Jeszcze trochę i bym się wykrwawiła. Ale jechali czołgiści na rozpoznanie, zauważyli, że na polu leży dziewczyna. Leżałam bez czapki, gdzieś się potoczyła. Zobaczyli, że krew płynie, to znaczy, że żyję. Przywieźli mnie do szpitala polowego. Stamtąd pojechałam do innego szpitala, potem do następnego. Aaa... Wkrótce skończyła się moja wojna... Pół roku później stanęłam przed komisją, mieli określić mój stan zdrowia. Miałam osiemnaście lat, a zdrowia — już nie: trzy rany, ciężka kontuzja. Ale byłam dziewczyną, więc to ukrywałam, mówiłam o ranach, ale nie o kontuzji. A ta dała znać o sobie. Znowu położyli mnie do szpitala. Dostałam inwalidztwo... No, a ja... podarłam te dokumenty i wyrzuciłam, nawet nie odebrałam jakichś pieniędzy. Tam trzeba było stawać na komisji, jeszcze jednej komisji. Opowiadać o sobie: kiedy byłam kontuzjowana, kiedy ranna. W co? W szpitalu przyszli mnie odwiedzić dowódca szwadronu i starszyna. Dowódca bardzo mi się podobał w czasie wojny, ale tam mnie nie zauważał. Przystojny mężczyzna, do twarzy mu było w mundurze. Mężczyznom w ogóle mundur pasuje. A jak wyglądały kobiety? Wszystkie w portkach, ostrzyżone na chłopaka, warkoczy nie wolno było mieć. To dopiero pod koniec wojny czasem pozwalano nam nosić jakieś fryzury, nie strzyc się krótko. W szpitalu włosy całkiem mi odrosły, już 182
zaplotłam długi warkocz, poprawiłam się, a oni... To śmieszne, jejku! Zakochali się we mnie... Z punktu! Całą wojnę razem przeszliśmy i nic, a teraz obydwaj: i dowódca szwadronu, i starszyna mi wyznają miłość. Miłość!... Jakże wszystkim nam chciało się tej miłości! Szczęścia! To był koniec czterdziestego piątego roku. Po wojnie chciało się jak najprędzej tę wojnę zapomnieć. Mnie i siostrze pomógł ojciec. Był mądrym człowiekiem. Wziął nasze medale, ordery, listy gratulacyjne, schował i mówi: „Była wojna, to walczyłyście. A teraz o niej zapomnijcie. To wojna, a teraz zaczęło się inne życie. Włóżcie pantofelki. Ładne z was dziewczynki, trzeba się uczyć, wyjść za mąż". Ola jakoś nie mogła od razu przyzwyczaić się do innego życia. Nie chciała zdejmować szynela. Pamiętam nawet, jak ojciec mówił do matki: „To moja wina, że dziewczynki poszły na wojnę takie małe. Żeby tylko ich nie złamała. Bo wtedy całe życie będą wojować". Za moje ordery i medale dostałam jakieś specjalne talony, więc mogłam pójść do wojskowej centrali handlowej i coś kupić. Kupiłam sobie buciki gumowe, wtedy najmodniejsze, kupiłam palto, sukienkę, buty. Postanowiłam sprzedać szynel. Idę na rynek... Przyszłam w letniej, jasnej sukience... Ze spinką we włosach... I co tam zobaczyłam? Młodych chłopców bez rąk, bez nóg... Wszyscy, którzy walczyli... Z orderami, medalami... Ten, który ma ręce, sprzedaje łyżki własnego wyrobu. Biustonosze, majtki. A drugi... bez nóg, bez rąk... Siedzi i zalewa się łzami. Prosi o jałmużnę... Żadnych wózków nie mieli, jeździli na deskach, które sami wystrugali, odpychali się rękami, jeśli je mieli. Pijani. Śpiewali Zapomniany, porzucony. Takie sceny... Poszłam, nie sprzedałam szynela. I jak długo mieszkałam w Moskwie, pięć chyba lat, tak długo nie mogłam pójść na rynek. Bałam się, że któryś kaleka mnie pozna i zawoła: „Po coś mnie wtedy wyciągnęła spod ognia?! Po coś ratowała?!". Pamiętałam pewnego młodego lejtnanta... Jego nogi... Jedną 183
urwał mu odłamek, druga jeszcze na czymś wisiała... Opatrywałam go... pod bombami... A on krzyczał do mnie: „Nie ciągnij! Dobij mnie! Dobij... Rozkazuję ci...". Rozumie pani? Cały czas bałam się go spotkać... Kiedy leżałam w szpitalu, wszyscy znali tam ładnego młodego chłopaka. Czołgistę Miszę... Nikt nie znał jego nazwiska, wszyscy tylko imię... Amputowano mu nogi i prawą rękę, została tylko lewa. Miał wysoką amputację, odcięto nogi aż po staw miednicowo-biodrowy, tak że nie mógł nosić protez. Wożono go na wózku. Specjalnie dla niego zrobiono wysoki wózek i wozili go wszyscy, którzy byli w stanie. Przychodziło do szpitala wielu cywilów, pomagali się opiekować rannymi, zwłaszcza tak ciężko, jak Misza. I kobiety, i uczniowie. Nawet dzieci. Tego Miszę noszono na rękach. A on nie skarżył się. Tak chciał żyć! Miał dopiero dziewiętnaście lat, jeszcze w ogóle nie żył. Nie pamiętam, czy miał jakąś rodzinę, wiedział jednak, że ludzie nie zostawią go w biedzie, wierzył, że o nim nie zapomną. Chociaż oczywiście wojna przetoczyła się przez naszą ziemię, wszystko zrujnowała. Kiedy wyzwalaliśmy wsie, wszystkie były spalone. Tylko ziemia ludziom została. Tylko ziemia. Ja i siostra nie zostałyśmy lekarkami, chociaż przed wojną marzyłyśmy o tym. Mogłyśmy wstąpić na uczelnię medyczną bez żadnych egzaminów, jako weteranki miałyśmy takie prawo. Tyle jednak napatrzyłyśmy się na to, jak ludzie cierpieli, jak umierali, że już nie chciałyśmy tego oglądać. Nawet wyobrażać sobie. I nawet po trzydziestu latach swojej córce odradziłam wybór uczelni medycznej, chociaż bardzo chciała. Po dziesięcioleciach... ledwie zamknę oczy, widzę... Wiosna... idziemy przez jakieś pole, gdzie dopiero co trwała walka, szukamy rannych. Pole zdeptane, młoda pszenica. Natrafiam na dwóch zabitych — nasz młody żołnierz i młody Niemiec. Leżą w młodej pszenicy i patrzą w niebo... Nie widać jeszcze u nich oznak śmierci. Po prostu patrzą w niebo... Do tej pory pamiętam te oczy... 184
Olga Wasiljewna: A ja z ostatnich dni wojny zapamiętałam coś takiego. Jedziemy — i nagle skądś dobiega muzyka. Skrzypce. Tego dnia wojna się dla mnie skończyła... To był cud: nagle słychać muzykę. Inne dźwięki... Jakbym się obudziła... Wszystkim nam wydawało się, że po wojnie, po takim morzu łez życie będzie piękne. Naprawdę. Po Zwycięstwie... Po tym dniu... Wydawało nam się, że wszyscy ludzie będą dobrzy, będą się kochać nawzajem. Wszyscy będą braćmi i siostrami. Jakże czekaliśmy na ten dzień...
„My nie strzelałyśmy...”
Na wojnie jest wielu ludzi... I wiele różnych spraw... Wiele pracy nie tylko przy śmierci, ale i przy życiu. Tam się nie tylko strzela i rozstrzeliwuje, minuje i rozminowuje, bombarduje i wysadza, rzuca do walki wręcz. Poza tym wszystkim pierze się bieliznę, gotuje kaszę, piecze chleb, czyści kotły kuchenne, oporządza konie, naprawia samochody, struga i zakopuje trumny, roznosi pocztę, podkuwa buty, przywozi tytoń. Nawet wojna nie składa się z samych wielkich rzeczy, ale także z małych. „Tam są góry naszej zwykłej babskiej pracy" — wspomina sanitariuszka Aleksandra Josifowna Miszutina. Wojsko szło naprzód, a za nim „drugi front" — praczki, kucharze, mechanicy samochodowi, listonosze... Ktoś z nich napisał do mnie: „Nie byłyśmy bohaterkami, byłyśmy za kulisami". No i cóż tam za tymi kulisami...
O butach i o przeklętej nodze Brniemy w błocie, konie w nim toną albo padają. Ciężarówki zachłystują się... Żołnierze sami ciągną działa. Ciągną furmanki ze zbożem i bielizną. Skrzynie z machorką. Widzę, jak jedna skrzynka z machorką zlatuje w błoto, a za nią lecą 187
piętrowe rosyjskie przekleństwa... Pilnują pocisków, pilnują machorki... Mąż mówi mi, powtarza cały czas: „Patrz uważnie! To jest epos! Epos!". Tatiana Arkadjewna Smolańska korespondent wojenny
Przed wojną miałam szczęśliwe życie... Z tatą, z mamą. Mój tato wrócił z wojny z Finlandią. Przyszedł bez jednego palca prawej dłoni, a ja go pytałam: „Tatusiu, po co jest wojna?". A wojna wkrótce nadeszła, jeszcze nie podrosłam jak należy. Ewakuowali nas z Mińska. Przywieźli do Saratowa. Tam pracowałam w kołchozie. Woła mnie przewodniczący rady wiejskiej: — Myślę, o tobie, dziewczyno, cały czas. Zdziwiłam się: — O czym, wujku, myślicie? — Gdyby nie ta przeklęta noga! Wszystko przez tę przeklętą nogę... Stoję, nic nie rozumiem. A on mówi: — Przysłali mi papier, że trzeba dwóch posłać na wojnę, a ja nie mam kogo. Poszedłbym sam, gdyby nie ta przeklęta drewniana noga. Ciebie nie mogę wysłać: jesteś ewakuowana. A może byś poszła? Mam dwie dziewczyny: ciebie i Marię Utkinę. Maria była taka wysoka, dziewucha jak się patrzy, a ja nie bardzo. Taka sobie. — Pójdziesz? — A dadzą mi owijacze? Byłyśmy obdarte; cóż mogłyśmy tam ze sobą zabrać! — Taka ładniutka jesteś. Buciki ci tam dadzą. No i się zgodziłam. Wyładowano nas z pociągu, przyjechał po nas facet, tęgi, wąsaty, i nikt z nim nie pojechał. Nie wiem dlaczego, nie pytałam, nie byłam aktywistką, nigdy się pierwsza nie pchałam. 188
Nie spodobał się nam ten facet. Potem przyjeżdża przystojny oficer. Jak ta lala! Namówił nas, więc pojechałyśmy. Przyjeżdżamy do jednostki, a tam ten wąsaty facet z wąsami śmieje się: „No i czego wy, perkate dziewuszki, nie pojechałyście ze mną?" Major wzywał każdą po kolei i pytał: „Co ty umiesz?". Jedna mówi: „Doić krowy". Druga: „W domu gotowałam kartofle, pomagałam mamie". Woła mnie: — A ty? — Umiem prać! — Widzę, do rzeczy dziewucha. Żebyś tak jeszcze gotować umiała. — Umiem. Cały dzień gotowałam, a jak wróciłam w nocy, to jeszcze prałam dla żołnierzy. Stałam na warcie. Wołają do mnie: „Wartownik! Wartownik!". A ja nie mogę odpowiedzieć, nie mam sił. Nawet wydobyć z siebie głosu... Irina Nikołajewna Zinina szeregowiec, kucharka
Jeździłam w pociągu sanitarnym... Pamiętam, pierwszy tydzień przepłakałam: no, po pierwsze, bez mamy, a po drugie, dostałam miejsce na trzeciej półce, tam, gdzie teraz kładzie się bagaże. Tam był mój „pokój". W jakim wieku poszła pani na wojnę? Chodziłam do ósmej klasy, ale nie dotrwałam do końca roku. Uciekłam na front. Wszystkie dziewczyny w pociągu były w moim wieku. Na czym polegała praca? Opiekowałyśmy się rannymi, poiły, karmiły, podawały baseny — to wszystko należało do naszych obowiązków. Razem ze mną dyżurowała pewna starsza dziewczyna, początkowo mnie oszczędzała: „Jeśli będą prosić o kaczkę, to wołaj mnie". Ranni są ciężko: jeden bez ręki, inny bez nogi. Pierwszego dnia ją 189
wołałam, a potem — przecież nie mogła być ze mną cały dzień i całą noc — zostałam sama. No i ranny woła: „Siostro, kaczkę!". Podaję kaczkę, a on jej nie odbiera. Patrzę: nie ma rąk. Przez głowę coś mi przemknęło, ale parę chwil stałam i nie wiedziałam, co robić. Rozumie pani? Powinnam była mu pomóc... A ja nie wiedziałam, co to jest, jeszcze tego nie widziałam. Nawet na kursie nas tego nie uczyli... Swietłana Nikołajewna Lubicz członek drużyny sanitarnej
Nie strzelałam... Gotowałam żołnierzom kaszę. Dali mi za to medal. Nie wspominam o nim: przecież nie walczyłam. Gotowałam kaszę, żołnierską zupę. Dźwigałam kotły, bańki. Ciężkie aż strach... Pamiętam, że dowódca się gniewał: „Podziurawiłbym te bańki... Jak ty będziesz potem rodzić po wojnie?". Kiedyś wziął i zaczął strzelać do tych wszystkich baniek. Musieliśmy szukać w jakiejś wiosce mniejszych. Przyjdą żołnierze z pierwszej linii, dadzą im odpocząć. Biedniutcy, wszyscy brudni, zmęczeni, nogi, ręce — wszystko odmrożone. Mrozów bali się zwłaszcza Uzbecy, Tadżycy. Przecież u nich zawsze świeci słońce, ciepło, a tutaj od trzydziestu do czterdziestu stopni zimna. Nie może się zagrzać, trzeba go nakarmić. Bo sam nie zdoła podnieść do ust łyżki... Aleksandra Siemionowna Masakowska szeregowiec, kucharka
Prałam... Całą wojnę przeszłam z balią. Prało się ręcznie. Waciaki, bluzy... Przywiozą bieliznę, znoszoną, zawszawioną. Białe płaszcze, te maskujące, są przesiąknięte krwią, nie białe, ale czerwone. Czarne od starej krwi. W pierwszej wodzie nie da się prać, bo jest czerwona lub czarna... Bluza bez rękawa i dziura na całą pierś, portki bez nogawki. Czyści się je łzami i we łzach płucze. Góry, całe góry tych bluz... Waciaków... Jak sobie przypomnę, to mnie nawet teraz bolą ręce. Zimą waciaki są ciężkie, 190
bo jest na nich zamarznięta krew. Do dzisiaj często widuję je we śnie... Leży taka czarna góra... Maria Stiepanowna Dietko szeregowiec, praczka
Na wojnie zdarzało się tyle cudów... Opowiem pani... Na trawie leży Ania Kaburowa... Nasza telefonistka. Umiera — kula trafiła ją w serce. W tym samym czasie przelatuje nad nami klucz żurawi. Ania patrzy i mówi: „Dziewczęta, jaka szkoda': Na chwilę umilkła i uśmiecha się do nas: „Powiedzcie, czy ja umrę". A w tym czasie pędzi nasza listonoszka Kława i krzyczy: „Nie umieraj! Nie umieraj! Dostałaś list z domu...". Ania nie zamyka oczu, czeka... Nasza Klawa usiadła przy niej, otworzyła kopertę. List od mamy: „Moja droga, kochana córeczko...". Przy mnie stoi lekarz i mówi: „To cud. Cud! Żyje wbrew wszelkim prawom medycyny...". Kława skończyła czytać... Dopiero wtedy Ania zamknęła oczy... Maria Nikołajewna Wasiłewska sierżant, tełefonistka
Moja specjalność... Moja specjalność to strzyżenie mężczyzn... Przychodzi dziewczyna... Nie wiem, jak ją ostrzyc. Ma przepiękne, wijące się włosy. Do ziemianki wchodzi dowódca: — —
Ostrzyc „po męsku". Ale to kobieta.
— Nie, to żołnierz. Po wojnie będzie znowu kobietą. Tak czy siak... Tak czy siak ledwie włosy odrosną, to od razu dziewczynom kręciłam nocą loki. Zamiast papilotów brałyśmy szyszki. Suche świerkowe szyszki... No, żeby jakiś tam loczek nakręcić... Wasiłisa Jużnina szeregowiec, fryzjerka
191
Mało czytałam książek... I nie umiem ładnie opowiadać... Ubierałyśmy żołnierzy, opierały, prasowały im mundury — takie z nas były bohaterki. Jeździłyśmy konno, z rzadka tylko w pociągu. Konie były zmęczone, można powiedzieć, że pieszo doszłyśmy do Berlina. I jak tak sobie przypomnę, to robiłyśmy wszystko, co akurat było trzeba: pomagałyśmy nosić rannych, nad Dnieprem nosiłyśmy pociski, bo nie dało się dowieźć, dźwigałyśmy je w rękach po kilka kilometrów. Kopałyśmy ziemianki, budowały mosty... Jak dostaliśmy się w okrążenie, to uciekałam i strzelałam, jak wszyscy. Czy kogoś zabiłam, czy nie, tego nie wiem. Ale biegłam i strzelałam, jak wszyscy. Wydaje mi się, że bardzo mało pamiętam. A ile tego wszystkiego było! Przypomnę sobie... Przyjdź jeszcze raz... Anna Zacharowna Gorłacz szeregowiec, praczka
Moja historia jest niedługa... Starszyna pyta: — Dziewczyno, ile ty masz lat? — Osiemnaście, a co? — A to — mówi — że niepełnoletnich tu nie potrzebujemy. — Będę robiła, co chcecie. Choćby piekła chleb. No i wzięli mnie. Natałia Muchamietdinowa szeregowiec, piekarka
Miałam funkcję pisarza... Żebym poszła do sztabu, namówili mnie w taki sposób... Powiedzieli: wiemy, że przed wojną pani pracowała jako fotograf, to i u nas będzie pani fotografem. Dobrze pamiętam jedno: że nie chciałam fotografować śmierci. Zabitych. Fotografowałam, kiedy żołnierze odpoczywali — palili machorkę, śmiali się, kiedy wręczano odznaczenia. Szkoda, że wtedy nie było kolorowych klisz, tylko czarno-białe. 192
Parada ze sztandarem pułkowym... Mogłabym to ładnie sfotografować... A dzisiaj... Przychodzą do mnie dziennikarze i pytają: „Czy robiła pani zdjęcia zabitym? Po walce...". Zaczęłam szukać... Mało mam fotografii śmierci... Jeśli ktoś ginął, to chłopcy mnie prosili: „A czy masz go żywego?". Szukaliśmy żywego... Żeby się uśmiechał... Jełena Wilenska sierżant, pisarz
Budowałyśmy... Budowałyśmy koleje, mosty pontonowe, schrony. Tuż obok frontu. Kopałyśmy ziemię nocami, żeby nas nie widziano. Ścinałyśmy las. W moim oddziale były przeważnie dziewczęta, same młodziutkie. Mężczyzn kilku, ze służby kwatermistrzowskiej. Jak wynosiliśmy drzewo? Wszyscy chwytaliśmy za nie i nieśliśmy. Jedno drzewo — całą drużyną. Miałyśmy krwawe odciski na rękach... na barkach... Zoja Łukianowna Wierzbicka dowódca drużyny w batalionie budowlanym
Skończyłam uczelnię pedagogiczną... Dostałam dyplom, kiedy wojna już trwała. A skoro trwała, to nie dano nam skierowań, tylko wysłano do domu. Przyjechałam, a po kilku dniach dostałam wezwanie do komendy uzupełnień. Mama mnie oczywiście nie puszczała, mówiła, że jestem za młoda, dopiero osiemnaście lat: „Wyślę cię do brata, powiem, że nie ma cię w domu". A ja na to: „Przecież jestem komsomołką". W komendzie zebrano nas, mówią, że taka sprawa — potrzebne są kobiety do piekarni polowych. To była bardzo ciężka praca. Miałyśmy osiem żelaznych pieców. Przyjeżdżamy do zburzonej wioski czy miasta, stawiamy te piece. Jak postawimy, to potrzeba drew, od dwudziestu do trzydziestu wiader wody, zwykle pięciu worków mąki. 193
Osiemnastoletnie dziewczyny, dźwigałyśmy worki z mąką, siedemdziesięciokilowe. Złapiemy we dwie i niesiemy. Albo położą nam na noszach czterdzieści bochnów chleba. No, na przykład ja nie dawałam rady podnieść. Dzień i noc przy piecu, dzień i noc. Ledwie zamiesimy w jednym korycie, a już potrzebne drugie. Bombardują, a my pieczemy chleb... Maria Siemionowna Kułakowa szeregowiec, piekarka
A ja całe cztery lata wojny — na kółkach... Jeździłam zgodnie z instrukcjami: „Gospodarstwo Szczukina", „Gospodarstwo Kożuro". Dostajemy na bazie tytoń, papierosy, krzesiwo — wszystko, bez czego żołnierz na pierwszej linii nie może się obejść — i w drogę. Raz ciężarówką, raz furmanką, a najczęściej pieszo, z jednym albo dwoma żołnierzami. Dźwigamy na własnym grzbiecie. Końmi do okopów się nie jeździło, Niemcy usłyszeliby skrzypienie wozu. Wszystko samemu. Na własnym grzbiecie, kochana... Jełena Nikiforowna Ijewska szeregowiec, zaopatrzenie
Kiedy wybuchła wojna... Miałam dziewiętnaście lat... Mieszkałam w Muromie, w obwodzie władimirskim. W październiku czterdziestego pierwszego nas, komsomolców, posłano na budowę szosy Murom—Gorki—Kulebaki. Kiedy wróciliśmy stamtąd, powołano nas do wojska. Mnie skierowano do szkoły łączności do Gorkiego na kurs pracowników poczty. Po ukończeniu kursu trafiłam do służby liniowej — do 6o. Dywizji Piechoty. Byłam oficerem w poczcie pułkowej. Na własne oczy widziałam, jak ludzie płakali, całowali koperty, kiedy dostali list na froncie. A wielu miało krewnych, którzy zginęli albo mieszkali na terenach zajętych przez wroga. Nie mogli napisać. Pisałyśmy wtedy listy od Nieznajomej: „Kochany żołnierzu, pisze do Ciebie Nieznajoma 194
dziewczyna. Jak bijesz wroga? Kiedy przyniesiesz Zwycięstwo?". Siedziałyśmy po nocach i wymyślały... W ciągu wojny napisałam setki takich listów... Maria Aleksiejewna Riemniowa młodszy lejtnant, poczta polowa
O specjalnym mydle „x" i o pace Pierwszego maja wyszłam za mąż... A dwudziestego drugiego czerwca zaczęła się wojna. Nadleciały pierwsze samoloty niemieckie. Pracowałam w domu dziecka dla dzieci z Hiszpanii, które przywieziono nam do Kijowa. To z roku trzydziestego siódmego... Z wojny domowej... Myśmy nie wiedzieli, co robić, a hiszpańskie dzieci zaczęły na podwórzu kopać rowy... Już to wszystko znały... Wysłano dzieci na tyły, a ja pojechałam do obwodu penzeńskiego. Dostałam zadanie — zorganizować kursy dla pielęgniarek. Pod koniec czterdziestego pierwszego roku sama egzaminowałam na tych kursach, bo wszystkich lekarzy zabrano na wojnę. Wydałam dokumenty i też poprosiłam o przydział na front. Skierowano mnie pod Stalingrad do polowego szpitala armijnego. Wśród dziewcząt byłam tam najstarsza. Moja przyjaciółka Sonia Udrugowa, z którą do dzisiaj się przyjaźnimy, miała wtedy lat szesnaście — skończyła tylko dziewięć klas i właśnie ten kurs medyczny. Minęły trzy dni pobytu na froncie, a tu patrzę: Sonia siedzi w lesie i płacze. Podchodzę do niej: — Sonieczka, powiedz, czemu płaczesz? — Jak to, nie rozumiesz? Trzy dni nie widziałam mamy. Teraz jak jej to przypominam, to się śmieje. Na Łuku Kurskim przeniesiono mnie ze szpitala do oddziału pralniczego jako zastępcę dowódcy do spraw politycznych. Praczki były tam cywilnymi pracownicami wojska. Zdarzało się, że jedziemy furmankami: leżą miednice, wystają balie, samowary — do grzania wody, a na górze siedzą 195
dziewczyny w czerwonych, zielonych, granatowych, szarych spódnicach. No i wszyscy się śmiali: „O, jedzie wojsko praczek!". A mnie przezywano „pani komisarz od praczek". Dopiero potem moje dziewczęta ubrały się w trochę przyzwoitsze, jak to mówią, łachy. Pracowały jednak bardzo ciężko. O żadnych tam pralkach nikt nawet nie słyszał. Wszystko rękami... Rękami kobiet... Przychodzimy, dają nam jakąś jedną chałupę czy ziemiankę. A my tam pierzemy bieliznę, i zanim ją wysuszymy, to nasączymy specjalnym mydłem „x", żeby tępić wszy. Był proszek, ale nie pomagał, więc używałyśmy mydła „x", bardzo śmierdzącego, okropny był ten zapach. Tam, w pomieszczeniu gdzie prałyśmy, suszyłyśmy także bieliznę, a nawet spały. Dawano nam od dwudziestu do dwudziestu pięciu gramów mydła na bieliznę jednego żołnierza. A była czarna jak święta ziemia. I takie pranie, ciężary, napięcie — wszystko to spowodowało, że wiele dziewcząt miało przepuklinę, egzemę rąk, złaziły im paznokcie. Wydawało się, że już nie odrosną. Ale co z tego — dziewczyny odpoczną dzień, dwa, i znowu trzeba prać. Miałam u nich posłuch... Przyjeżdżamy raz tam, gdzie stacjonowali lotnicy, cała jednostka. Wyobraża sobie pani, zobaczyli nas, a my wszystkie brudne, w zniszczonej odzieży, a ci chłopcy — z lekceważeniem: „To ci praczki...". Moje dziewczęta mało nie płaczą: — Zastępco, słuchajcie tylko... — Nie szkodzi, odpłacimy im. Umówiłyśmy się. Wieczorem moje dziewczęta włożyły na siebie, co miały najlepszego, idą na polanę. Jedna z nich gra na harmonii, a one tańczą. Umówiły się tak: nie zatańczą z żadnym lotnikiem. Lotnicy je proszą, a one — nic, z żadnym. Przez cały wieczór tylko z koleżankami. W końcu tamci zaczęli błagać: „Jeden głupi coś powiedział, a wy się obrażacie na wszystkich': Cywilnych pracowników właściwie nie wolno było wsadzać do paki, ale co począć, kiedy się ma sto dziewcząt pod 196
komendą? O jedenastej miały iść wszystkie spać i żadnej nie ma. Starały się uciec: dziewczyny to zawsze dziewczyny. Wtedy wsadzałam je do paki. Kiedyś przyjechało dowództwo z sąsiedniej jednostki, a u mnie dwie siedzą. — Co to znaczy? Cywili wsadzacie do paki? — pytają mnie. A ja spokojnie odpowiadam: — Piszcie, towarzyszu pułkowniku, raport do dowództwa. To wasza sprawa. Ale ja muszę walczyć o dyscyplinę. No i mam wzorową. Z taką odpowiedzią wyjechali. Dyscyplina była twarda. Kiedyś spotkałam pewnego kapitana — przechodził koło mojego domu. Nawet się zatrzymał. — Boże! — mówi. — Pani stąd wychodzi, a wie pani, kto tu mieszka? — Wiem. — Zastępca do spraw politycznych. Wie pani, jaka ona zła? Mówię, że nic takiego nie słyszałam. — O Boże! Nigdy się nie uśmiecha, taka jędza! — A chciałby ją pan poznać? — O Boże! Nie! Wtedy już się przyznałam. — To może się poznamy. Ja jestem zastępcą! — Niemożliwe! Opowiadano mi, że... Strzegłam tych swoich dziewcząt. Była taka jedna, Wala, bardzo ładna. Wezwano mnie kiedyś na dziesięć dni do sztabu. Przyjeżdżam, a tu meldują, że Wala przez te wszystkie dni przychodziła późno, że była z jakimś kapitanem. No, co się stało, to się nie odstanie. Mijają dwa miesiące, i dowiaduję się, że Wala jest w ciąży. Wzywam ją: — Wala, jak to się mogło zdarzyć? Dokąd teraz pojedziesz? Twoja macocha (bo Wala nie miała matki) mieszka w ziemiance. Ona płacze: — To pani wina, bo pani wyjechała, a tak to nic by się nie stało. 197
Byłam dla nich jak matka, jak starsza siostra. Miała jakieś leciutkie paletko, a już były chłody, oddałam jej swój szynel. No i moja Wala wyjechała... Jest ósmy marca czterdziestego piątego roku. Urządziłyśmy sobie święto. Zrobiłyśmy herbatę, zdobyły jakieś cukierki. Dziewczęta wychodzą na ulicę i widzą: z lasu idzie dwóch Niemców. Ciągną za sobą automaty... Są ranni... Moje dziewczyny ich otoczyły. No i ja oczywiście jako zastępca napisałam w raporcie, że dzisiaj, ósmego marca, praczki wzięły do niewoli dwóch Niemców. Nazajutrz była narada dowództwa, szef wydziału politycznego w pierwszym punkcie ogłasza: — No, towarzysze, chcę was ucieszyć: wkrótce koniec wojny. Wczoraj praczki z 21. Polowego Oddziału Pralniczego wzięły do niewoli dwóch Niemców. Wszyscy zaczęli klaskać. Kiedy trwała wojna, nie dawano nam odznaczeń, a kiedy się skończyła, powiedziano mi: „Przedstawcie do odznaczenia dwie osoby". Oburzyłam się. Poprosiłam o głos, wstałam, powiedziałam, kim jestem i jak ciężka była praca praczek, że wiele z nich ma przepuklinę, egzemę rąk i tak dalej, że to są młode dziewczęta, a pracowały ciężej niż maszyny, jak ciągniki. Pytają mnie: „Czy możecie do jutra przygotować wnioski do odznaczeń? To jeszcze odznaczymy". No i z dowódcą oddziału całą noc przesiedzieliśmy nad listami. Wiele dziewczyn dostało medale „Za Odwagę", „Za Zasługi Bojowe", a jedna z praczek dostała Order Czerwonej Gwiazdy. Ta była najlepsza, nie odchodziła od balii — żadna już nie ma sił, wszystkie padają ze zmęczenia, a ona jeszcze pierze. To była starsza kobieta, cała jej rodzina zginęła. Kiedy miałam odesłać je do domu, chciałam coś im podarować. Pochodziły przecież z Białorusi i Ukrainy, a tam wszystko rozwalone, zburzone. Jak tu je wyprawić z pustymi rękami? A stacjonowaliśmy w jakiejś wsi niemieckiej, była tam 198
pracownia krawiecka. Poszłam obejrzeć: maszyny do szycia, na moje szczęście, były całe. No więc każdej dziewczynie, która odjeżdżała, daliśmy prezent. Byłam tak szczęśliwa, tak się cieszyłam. To wszystko, co mogłam zrobić dla swoich dziewcząt. Wszystkie chciały do domu i wszystkie bały się tam wracać. Nikt nie wiedział, co nas tam czeka... Wałentina Kuźminiczna Bratczikowa-Borszczewska lejtnant, zastępca ds. politycznych w oddziale pralniczym
Mój tato... Mój ukochany tato był członkiem partii, świętym człowiekiem. Najbardziej wartościowym, jakiego w życiu spotkałam. Uczył mnie: „Kim byłbym bez władzy radzieckiej? Biedakiem. Parobkiem u kułaka. Władza radziecka dała mi wszystko, dostałem wykształcenie. Jestem inżynierem, buduję mosty. Za to wszystko mam dług wobec naszej kochanej władzy". Kochałam władzę radziecką. Kochałam Stalina. Wszystkich naszych przywódców. Tak mnie tato wychował. Dorastałam, kiedy wybuchła wojna. Wieczorami z tatą śpiewaliśmy Międzynarodówkę i Świętq wojnę. Tato przygrywał na akordeonie. Kiedy skończyłam osiemnaście lat, razem ze mną poszedł do komendy uzupełnień... Z wojska napisałam list do domu, że buduję i ochraniam mosty. Jakże wielka była radość w naszej rodzinie! Tato nam wszystkim zaszczepił miłość do mostów, kochaliśmy je od dziecka. Most dla mnie był żywym stworzeniem, a nie obiektem strategicznym. Kiedy widziałam zburzony most — zbombardowany albo wysadzony — to płakałam... Spotykałam na drodze setki zburzonych mostów, wielkich i małych, podczas wojny były burzone w pierwszej kolejności. Cel numer jeden. Kiedy przejeżdżaliśmy koło ruin, myślałam zawsze: „Ile lat trzeba będzie, żeby wszystko to odbudować?". Wojna zabija czas, drogocenny ludzki czas. Dobrze pamiętałam, że każdy most tato budował kilka lat. Nocami siedział nad rysunkami, 199
nawet w dni wolne. Na wojnie najbardziej było mi żal czasu... Czasu taty... Taty dawno już nie ma, a ja go nadal kocham. Nie mogę słuchać, jak o takich jak on mówi się, że byli głupi i ślepi — wierzyli w Stalina. Bali się Stalina. Szli umierać za idee Lenina. Niech mi pani wierzy, to byli porządni, uczciwi ludzie, wierzyli nie w Stalina i Lenina, ale w ideę komunistyczną. W socjalizm o ludzkim obliczu, jak to się później mówiło. W szczęście dla wszystkich. Dla każdego. Marzyciele, idealiści — owszem, ale nie ślepcy. Nigdy się z tym nie zgodzę. W życiu! W środku wojny pojawiły się u nas doskonałe czołgi i samoloty, świetna broń, ale bez wiary nigdy byśmy nie zwyciężyli takiego straszliwego wroga jak armia hitlerowska — potężna, zdyscyplinowana, która podbiła całą Europę. Nie złamalibyśmy jej grzbietu. Najważniejszym naszym orężem była wiara, a nie strach, daję pani partyjne słowo honoru (na wojnie wstąpiłam do partii i do dzisiaj należę). Nie wstydzę się swojej legitymacji partyjnej i nie wyrzekłam się jej, tak jak inni, chociaż wielu z nich nadal pozostaje moimi przyjaciółmi. Ale moja wiara od tamtego czasu się nie zmieniła. Od czterdziestego pierwszego roku... Tamara Łukianowna Torop szeregowiec, inżynier budownictwa
Pod Woroneżem zatrzymano niemieckie wojska... Długo nie mogły zdobyć miasta. Było bez przerwy bombardowane. Samoloty przelatywały nad naszą wsią Moskowską. Nie widziałam jeszcze wroga, widziałam tylko jego samoloty. Ale bardzo prędko dowiedziałam się, co to znaczy wojna... Nasz szpital poinformowano, że tuż pod Woroneżem zbombardowano pociąg. Kiedy przybyliśmy na miejsce, zobaczyliśmy... Co zobaczyliśmy? Tylko farsz... Nie jestem w stanie tego wymówić... Oj, oj, oj! Pierwszy oprzytomniał nasz profesor. Głośno zawołał: „Nosze!". Byłam młodsza niż inni, skończyłam
200
dopiero szesnaście lat, i wszyscy na mnie uważali, żebym nie zemdlała. Chodziliśmy po torach, włazili do wagonów. Nie było kogo kłaść na nosze: wagony płonęły, nie słyszało się jęków ani krzyków. Nie było ani jednego całego człowieka. Trzymałam się za serce, oczy same mi się zamykały ze strachu. Kiedy wróciliśmy do szpitala, wszyscy się zwalili, gdzie kto mógł: jeden oparł głowę o stół, inny na krześle — i tak zasnęliśmy. Skończyłam dyżur i poszłam do domu. Przyszłam cała zapłakana, położyłam się na łóżku i ledwie zamknę oczy — znowu wszystko widzę... Mama wróciła z pracy, przyszedł wujek Mitia. Słyszę głos mamy: — Nie wiem, co będzie z Leną. Popatrz, jak twarz jej się zmieniła od czasu, kiedy poszła pracować w szpitalu. Poznać jej nie można, milczy, z nikim nie rozmawia i krzyczy przez sen. Gdzie się podział jej uśmiech, jej śmiech? A wiesz sam, jaka była wesoła. Teraz nigdy nie żartuje. Słucham, co mama mówi, i łzy mi spływają z oczu. Kiedy w czterdziestym trzecim nasi odbili Woroneż, poszłam do straży zmilitaryzowanej. Były tam same dziewczęta. Wszystkie od siedemnastu do dwudziestu lat. Młode, ładne, nigdy nie widziałam tylu ładnych dziewczyn w jednym miejscu. Pierwszą poznałam bliżej Marusię Prochorową, która przyjaźniła się z Tanią Fiodorową. Były z jednej wsi. Tania była poważna, lubiła czystość, porządek, a Marusia lubiła śpiewać, tańczyć. Śpiewała nieprzyzwoite czastuszki. A najbardziej lubiła zajmować się swoim wyglądem, godzinami mogła przesiadywać przed lustrem. Tania łajała ją: „Zamiast się robić na bóstwo, lepiej wyprasuj mundur i pościel łóżko jak należy". Była u nas jeszcze Pasza Litawrina, bardzo zuchwała dziewczyna. Przyjaźniła się z Szurą Batiszczewą. Ta z kolei była wstydliwa i skromna, najspokojniejsza z nas. Alusia Lichaczowa lubiła kręcić loki — nakręci i zaraz łaps za gitarę. Z gitarą kładła się spać i wstawała z gitarą. Najstarsza ze 201
wszystkich była Polina Niewierowa. Jej mąż zginął na froncie, więc zawsze była smutna. Wszystkie chodziłyśmy w mundurach. Mama zbladła, kiedy pierwszy raz mnie tak zobaczyła: — Chcesz iść do wojska? Uspokoiłam ją. — Nie mamo. Przecież ci mówiłam, że ochraniam mosty. Mama zapłakała: — Wkrótce wojna się skończy. I od razu zdejmiesz szynel. Ja też tak myślałam. W dwa dni po tym, jak się dowiedziałyśmy, że wojna się skończyła, mieliśmy zebranie w sali organizacyjnej. Głos zabrał szef ochrony, towarzysz Naumow. — Moi kochani żołnierze — powiedział. — Wojna się skończyła. Ale wczoraj dostałem rozkaz: Koleje Zachodnie potrzebują żołnierzy straży zmilitaryzowanej. Ktoś z sali zawołał: — Ale tam są banderowcy! Naumow umilkł, a potem rzekł: — Tak, dziewczyny, są tam banderowcy. Walczą z Armią Czerwoną. Ale rozkaz to rozkaz, musimy go wykonać. Kto chce pojechać, proszę złożyć raport do komendanta warty. Pojadą ochotnicy. Wróciłyśmy do koszar i każda położyła się na swoim łóżku. Zrobiło się cicho, cichuteńko. Żadna nie miała ochoty odjeżdżać daleko od stron rodzinnych. I żadna nie chciała umierać po wojnie. Następnego dnia znowu nas zwołano. Siedziałam za stołem prezydialnym. I pomyślałam, że siedzę za tym stołem ostatni raz. Szef ochrony wygłosił mowę: — Wiedziałem, Babina, że się zgłosisz pierwsza. I wy wszystkie, dziewczyny — brawo, nie zlękłyście się. Wojna się skończyła, można wracać do domów, a wy jedziecie bronić swojej ojczyzny. 202
Wyjechałyśmy po dwóch dniach. Podstawiono nam skład towarowy, na podłodze było siano, więc pachniało trawą. Nigdy wcześniej nie słyszałam o takim mieście — Stryj. Teraz było miejscem naszej służby. Miasto, małe i straszne, nie podobało mi się — codziennie grała muzyka i kogoś chowano, to milicjanta, to członka partii, to znów komsomołu. Znowu zobaczyłyśmy śmierć. Zaprzyjaźniłam się z Galą Korobkiną. Gala tam zginęła... Ona i jeszcze jedna dziewczyna. Ją też zamordowano w nocy... Wtedy całkiem przestałam śmiać się i żartować... Jelena Iwanowna Babina żołnierz straży zmilitaryzowanej
O roztopionych łożyskach i o rosyjskich przekleństwach Wykapany ojciec... taty córka... Mój ojciec Miron Lenkow jako młody chłopak przeszedł drogę od zwykłego analfabety do dowódcy plutonu podczas wojny domowej. Był prawdziwym komunistą. Kiedy umarł, zostałyśmy z mamą w Leningradzie; to, co we mnie jest najlepsze, zawdzięczam temu miastu. Moją pasją były książki. Szlochałam nad powieściami Lidii Czarskiej, zaczytywałam się Turgieniewem. Kochałam poezję... Lato czterdziestego pierwszego... W końcu czerwca pojechaliśmy do babci nad Don. Wojna zastała nas w drodze. Posłańcy z kartami powołania od razu — co koń wyskoczy — zaczęli galopować po stepie. Kozaczki śpiewały, piły i szlochały w głos, kiedy odprowadzały Kozaków na wojnę. Poszłam do stanicy Bokowskiej, do rejonowej komendy uzupełnień. Powiedziano mi krótko i ostro: „Nie bierzemy dzieci na wojnę. Komsomołka? Świetnie. To pomagaj w kołchozie". Przerzucałyśmy zboże, żeby nie zbutwiało w kopcach. Potem zbierałyśmy jarzyny. Odciski na rękach zrobiły się twarde, wargi popękały, twarz pokryła się stepową opalenizną. I jeśli 203
jakoś odróżniałam się od wiejskich dziewcząt, to tylko tym, że znałam wiele wierszy i mogłam recytować je z pamięci przez całą długą drogę z pola do domu. A wojna była coraz bliżej. Siedemnastego października Niemcy zajęli Taganrog. Ludzie wyjeżdżali. Babcia została, a nas z siostrą odprawiła: „Jesteście młode. Ratujcie się". Do stacji Oliwska szłyśmy pięć dni. Musiałyśmy wyrzucić sandały, do stanicy weszłyśmy boso. Naczelnik stacji wszystkich uprzedzał: „Nie spodziewajcie się, że wagony będą kryte, siadajcie na platformy. Zaraz podstawimy parowóz i wyślemy was do Stalingradu". Miałyśmy szczęście — zabrałyśmy się na platformę z owsem. Zanurzyłyśmy bose nogi w ziarnie, zakryły się chustami... Przycisnęłyśmy się mocno do siebie i zdrzemnęły. Chleb dawno nam się skończył, miód także. W ostatnich dniach dokarmiały nas Kozaczki. Krępowałyśmy się brać, bo nie miałyśmy czym zapłacić, a one namawiały: „Jedzcie, chudziny. Wszystkim jest teraz ciężko, trzeba sobie pomagać". Poprzysięgłam sobie, że nigdy nie zapomnę ludzkiej dobroci. Nigdy! Za nic! I nie zapomniałam. Ze Stalingradu statkiem, potem znowu pociągiem dotarłyśmy o drugiej w nocy do stacji Miedwiedickoje. Ludzka fala wyrzuciła nas na peron. A ponieważ same, zmienione w dwa sople lodu, nie mogłyśmy się poruszać, to stałyśmy, trzymając się nawzajem siebie, żeby nie upaść. Nie rozsypać się na kawałki tak, jak kiedyś na moich oczach rozsypała się żaba wyjęta z ciekłego tlenu i rzucona na podłogę. Na szczęście pamiętał o nas ktoś, z kim razem jechałyśmy. Podjechała pełna ludzi bryczka, przywiązali nas z tyłu. Dali nam waciaki. W końcu powiedzieli: „Idźcie pieszo, bo tak zamarzniecie. Nie rozgrzejecie się. Lepiej, żebyście nie jechały". Najpierw padałyśmy, ale szły, a potem nawet biegły. I tak szesnaście kilometrów... Wieś Frank — kołchoz „i Maja". Przewodniczący bardzo się ucieszył, że jestem z Leningradu i zdążyłam skończyć dziewięć klas: „To świetnie. Będziesz mi tutaj pomagała. Będziesz księgową". 204
Przez chwilę i ja się ucieszyłam. Ale wtedy zobaczyłam wiszący za plecami przewodniczącego plakat „Dziewczyny za kierownicę!". „Nie będę siedziała w biurze — odpowiedziałam. — Mogę jeździć na traktorze, o ile mnie nauczą". Traktory stały zasypane śniegiem. Odkopywałyśmy je, rozkładały na części, ręce przywierały do metalu, zostawiając na nim kawałki skóry. Zardzewiałe, mocno dokręcone śruby wydawały się przyspawane. A kiedy się nie udawało ruszyć ich z miejsca w kierunku przeciwnym do zegara, staraliśmy się odkręcać zgodnie z nim. Jak na złość... Właśnie w tym momencie jakby spod ziemi wyrastał brygadzista Iwan Iwanowicz Nikitin, jedyny prawdziwy traktorzysta i nasz nauczyciel. Łapał się za głowę i nie mógł się powstrzymać od tego, by straszliwie, po rosyjsku, nie przeklinać. Ej, ty! Taka twoja mać... Jego przeklinanie było jak jęk... Ale i tak kiedyś zapłakałam... W pole wyjechałam na tylnym biegu: w skrzyni biegów traktora STZ większość kół zębatych była „bezzębna". Rachunek prosty: po dwudziestu kilometrach któryś traktor odmówi posłuszeństwa, a wtedy wyjmą z niego skrzynię biegów i wmontują do mojego. Tak właśnie się stało. Sareczka Hosenbuch, taka sama traktorzystka jak ja, nie zauważyła, że z chłodnicy wyciekła woda i zniszczyła silnik. Ej, ty! Taka twoja mać... Przed wojną nie umiałam jeździć nawet na rowerze, a tu masz — traktor. Bardzo długo, naruszając wszystkie zasady, rozgrzewałyśmy silniki otwartym ogniem. Dowiedziałam się, co to jest dokręcanie. I jak uruchamiać traktor po takiej procedurze — kręcić korbą nie da rady, a pół obrotu nie wystarczy, by silnik zapalił... Przydziały smarów i paliw były co się zowie wojenne. Za każdą kroplę odpowiada się głową, tak samo jak za stopione łożysko. Ej, ty! Taka twoja mać... Za każdą kroplę... Tamtego dnia... Przed wyjazdem w pole otworzyłam zawór, żeby sprawdzić olej. Pociekła jakaś serwatka. Wołam do 205
brygadzisty, że trzeba wlać nowego oleju. Brygadzista podszedł, roztarł kroplę na ręce, nie wiadomo czemu powąchał i mówi: „Nie bój się! Jeszcze dzień popracuje". Ja na to „Przecież tak nie wolno, sam pan mówił...". On zaczyna się ciskać: „Powiedziałem na swoje nieszczęście — rady na was nie ma. Miastowe lale! Mocno kształcone. Ej ty! Taka twoja mać... Jedź, cholera!"... Pojechałam. Gorąco, traktor dymi, nie ma czym oddychać, ale to wszystko głupstwo: co z łożyskami? Wydaje mi się, że postukują. Zatrzymuję się — niby nic nie widać. Daję obciążenie — stukają! I nagle: stuk, stuk, stuk — pod samym siodełkiem! Wyłączam silnik, podbiegam do wziernika — dwa łożyska w korbowodzie stopiłam jak nic! Zeszłam na ziemię, objęłam koło i drugi raz w ciągu tej wojny zapłakałam. To moja wina, sama widziałam, jaki to olej! Przestraszyłam się, że mnie zeklnie. Powinnam go też zrugać, ale nie, taka już jestem — zgniła inteligentka. Odwracam się, słysząc jakieś dźwięki. No, no! Przewodniczący kołchozu, dyrektor ośrodka maszynowego, szef wydziału politycznego i oczywiście nasz brygadzista. Przez niego to wszystko! A on stoi i nie może zrobić kroku. Wszystko już wie. Nic nie mówi. Ej ty, taka twoja... Dyrektor ośrodka też wszystko zrozumiał: — Ile? — Dwa — odpowiadam. Prawa wojenne były takie, że powinnam iść pod sąd. Artykuł: niedbalstwo i szkodnictwo. Szef wydziału politycznego obraca się do brygadzisty: — Czemu nie pilnujesz swoich dziewczyn? Jak ja mogę to dziecko oddać pod sąd?! Jakoś mi się upiekło, skończyło się na rozmowach. Ale brygadzista więcej już przy mnie się nie wyrażał. Za to ja się nauczyłam... Ej, ty, taka twoja mać... Tak potrafiłam... 206
A potem było szczęśliwe wydarzenie: nasza mama się odnalazła. Przyjechała i znowu byliśmy rodziną. Mama nagle powiedziała: — Myślę, że powinnaś iść do szkoły. Nie od razu ją zrozumiałam: — Gdzie? — A kto za ciebie skończy dziesiątą klasę? Po wszystkim, co przeżyłam, strach ogarniał, kiedy pomyślałam, że znowu mam usiąść w klasie, w szkolnej ławce, rozwiązywać zadania, pisać wypracowania, kuć niemieckie czasowniki zamiast tłuc faszystów! I to wtedy, gdy wróg doszedł do Wołgi! Musiałam czekać zupełnie niedługo: do siedemnastu lat brakowało mi czterech miesięcy. Nie osiemnaście, to chociaż siedemnaście. Teraz to nikt nie odeśle mnie do domu! Nikt! W komitecie rejonowym wszystko poszło gładko, ale w komendzie musiałam trochę powalczyć. Bo wiek, bo wzrok. Ale to pierwsze pomogło temu drugiemu... Kiedy zaczęli pytać o wiek, nazwałam komendanta biurokratą... I ogłosiłam głodówkę... Usiadłam obok niego i przez dwa dni nie ruszyłam się z miejsca, odsuwając kawałek chleba i kubek wrzątku, który mi podsuwał komendant. Zagroziłam, że padnę z głodu, ale przedtem napiszę notatkę, kto jest winien mojej śmierci. Nie sądzę, żeby uwierzył i się przestraszył, ale tak czy owak skierował mnie na komisję. Wszystko to działo się w jednym pomieszczeniu. Tuż obok. I kiedy lekarka sprawdzając wzrok, rozłożyła ręce, komendant roześmiał się i powiedział, że głodowałam na darmo. Było mu mnie szkoda. Ale ja się upierałam, że nie widzę z powodu głodówki. Podeszłam do okna, bliżej do nieszczęsnej tablicy, i rozryczałam się. I tak beczałam aż do chwili... Długo beczałam... Dopóki nie nauczyłam się dolnych rzędów. Potem wytarłam łzy i powiedziałam, że jestem gotowa jeszcze raz poddać się badaniu. I przeszłam je pomyślnie. 207
Dziesiątego listopada czterdziestego drugiego roku, zabierając, tak jak kazano, jedzenie na dziesięć dni, załadowałyśmy się (my, to znaczy dwadzieścia pięć dziewczyn) na skrzynię rozklekotanej ciężarówki i zaśpiewały: „Rozkaz wysłał go na zachód, ją — w przeciwną stronę śle". Tylko w słowach „wyruszali komsomolcy z Białą Gwardią zmagać się" zmieniłyśmy „Białą Gwardię" na „faszystów". Z Kamyszyna, gdzie złożyłyśmy przysięgę, lewym brzegiem Wołgi maszerowałyśmy do Kapustinego Jaru. Tam stacjonował pułk rezerwowy. I tam, wśród tysięcy mężczyzn, jakoś się pogubiłyśmy. Przyjeżdżali „nabywcy" z różnych jednostek, brali uzupełnienia. Nas starali się nie zauważać. Cały czas omijali... W drodze zbliżyłam się z Annuszką Rakszenko i Asią Basiną. Obie nie miały żadnej specjalności, a ja swoją uważałam za niewojskową. I dlatego, kogokolwiek wywoływano, my we trzy zgodnie występowałyśmy, zakładając, że na miejscu prędko opanujemy każdą specjalność. Ale nadal nas omijano. Kiedy jednak wystąpiłyśmy na komendę: „Kierowcy, traktorzyści, mechanicy — trzy kroki wystąp!", „klientowi", którym był młody starszy lejtnant, nie udało się nas pominąć. Zrobiłam nie trzy kroki, ale pięć: — Dlaczego wybieracie tylko mężczyzn? Ja też jestem traktorzystką! Zdziwił się: — Niemożliwe. No to proszę: tryb pracy traktora? — Raz, dwa, cztery, dwa. — A łożyska roztapiałaś? Uczciwie przyznałam się, że stopiłam dwa korbowody. — Dobrze. Biorę cię. Za uczciwość. Po czym kiwnął głową i poszedł dalej. Koleżanki stały obok mnie. W jednym szeregu. Starszy lejtnant udał, że tak jest w porządku. Ej, ty! Taka twoja... Dowódca jednostki, kiedy oglądał uzupełnienia, zapytał starszego lejtnanta: 208
— Po coś mi przywiózł te dziewuchy? Ten zmieszał się i powiedział, że zrobiło mu się nas żal: trafimy w pierwsze lepsze miejsce, gdzie wystrzelają nas jak kaczki. Dowódca westchnął. — Dobra. Jedną do kuchni, drugą do magazynu, a tę, która najbardziej uczona, do sztabu, na pisarza. — Zrobił przerwę i dodał: — Szkoda, ładne są. Tą najbardziej „uczoną" byłam ja, ale — zostać pisarzem?! I co ma do tego nasza uroda? Zapomniałam o dyscyplinie wojskowej i po prostu postawiłam się: — Jesteśmy ochotniczkami! Poszłyśmy bronić Ojczyzny. Pójdziemy tylko do pododdziałów liniowych... Nie wiem, czemu, ale pułkownik od razu uległ: — Jak do liniowych, to proszę. Dwie do brygady remontowej, do obrabiarek, a tę pyskatą do montażu silników. Tak się zaczęła nasza służba w pancerno-samochodowych warsztatach polowych numer czterdzieści dwa. Byliśmy fabryką na kółkach. Na samochodach, które zwano remontówkami, stały obrabiarki: frezerki, wytaczarki, szlifierki, tokarki; elektrownia, wulkanizacja. Przy każdej obrabiarce pracowały dwie osoby. Każda po dwanaście godzin, bez chwili odpoczynku. Na obiad, kolację, śniadanie stawał kolega z pary. Jeśli ktoś miał pełnić służbę, to oznaczało, że drugi pracował dwadzieścia cztery godziny. Pracowaliśmy w śniegu, w błocie. Pod bombami. I już nikt nie mówił, że jesteśmy ładne. Ale ładnych dziewcząt na wojnie, owszem, bardziej żałowano. To prawda. Szkoda ich było grzebać... Żal brał, kiedy pisano zawiadomienie dla mamy... Ej, ty! Taka twoja... Często miewam teraz sny... Wiem, że to mi się śni, ale rzadko zapamiętuję sen. Zostaje tylko odczucie, że gdzieś byłam... I wróciłam... We śnie w sekundę układa się to, co w życiu wymaga lat. A innym razem myli mi się, gdzie jest sen, a gdzie realność... Zdaje mi się, że to było w Zimownikach, dopiero 209
przyszłam położyć się na parę godzin, a tu zaczęli bombardować. Ej, ty! Taka twoja mać... Niech już mnie lepiej zabiją, niż miałabym zepsuć sobie taką rozkosz jak dwie godziny snu. Gdzieś niedaleko mocno huknęło, dom się zachwiał. A ja i tak zasypiam... Nie czułam strachu, nie znałam tego uczucia. Daję słowo. Dopiero najcięższe naloty wywoływały ból zęba, w którym miałam dziurę. A i to — niedługo. Do dzisiaj uważałabym się za bardzo dzielną, gdybym kilka lat po wojnie nie musiała zwrócić się do specjalistów z powodu stałych, nieustannych, nieznośnych i całkiem niezrozumiałych bólów w najróżniejszych miejscach ciała. Wtedy bardzo doświadczony neuropatolog zapytał, ile mam lat, i zdumiał się: — W dwudziestym czwartym roku życia zniszczyła pani cały swój wegetatywny układ nerwowy! Jak teraz zamierza pani żyć? Odpowiedziałam, że zamierzam sobie żyć nieźle. Bo przede wszystkim — żyję! Tak marzyłam, żeby przeżyć! Tak, przeżyłam, ale minęło ledwie kilka miesięcy powojennego życia, i miałam opuchnięte stawy, prawa ręka odmówiła posłuszeństwa i zaczęła bardzo boleć, jeszcze bardziej przytępił mi się wzrok, nerka okazała się opadnięta, wątroba przesunięta, a układ wegetatywny, jak się od razu okazało — całkowicie zrujnowany. A ja przez całą wojnę marzyłam, że będę się uczyła. Uniwersytet stał się dla mnie zatem drugim Stalingradem. Ukończyłam go o rok wcześniej, inaczej zabrakłoby mi sił. Cztery lata w jednym szynelu — zimą, wiosną, jesienią — a bluza wyblakła, prawie biała... Ej ty! Taka twoja mać... Antonina Mironowna Lenkowa ślusarz samochodowy, pancerno-samochodowe warsztaty polowe
„Potrzebny był żołnierz... A my jeszcze chciałyśmy być piękne...”
W ciągu kilku lat ponagrywałam już setki opowieści... Na półkach z książkami poukładane miałam setki kaset i tysiące zadrukowanych stron. Wsłuchuję się i wczytuję... Świat wojny coraz bardziej odsłania mi się z zaskakującej strony. Przedtem nie zadawałam sobie pytań o coś takiego: na przykład, jak można było latami sypiać w płytkich okopach albo na gołej ziemi przy ognisku, chodzić w buciorach i szynelach, a wreszcie — nie śmiać się, nie tańczyć. Nie nosić letnich sukienek. Zapomnieć o pantofelkach i kwiatach... Przecież miały po osiemnaście—dwadzieścia lat! Zawsze myślałam, że na wojnie nie ma miejsca dla kobiecego życia. Niemożliwe jest tam, prawie zakazane. Ale pomyliłam się... Bardzo szybko, już w czasie pierwszych spotkań, zauważyłam, że o czymkolwiek kobiety mówiły, nawet o śmierci, zawsze wspominały (tak!) o urodzie, stanowiła nieusuwalną część ich istnienia: „Leżała w trumnie taka piękna... Jak panna młoda..." (A. Strocewa, żołnierz piechoty) albo: „Mieli mi dać medal, a miałam starą bluzę. Podszyłam sobie kołnierzyk gazą. Mimo wszystko biały... Wydawało mi się, że jestem w tej chwili taka ładna. A nie miałam lusterka, nie mogłam się przejrzeć. Wszystko nam zbombardowali..." (N. Jermakowa, telefonistka). Wesoło i ochoczo opowiadały o swoich naiwnych panieńskich 211
fortelach, drobnych tajemnicach, niewidocznych znakach. O tym, jak w „męskim" życiu codziennym na wojnie i w męskim rzemiośle wojennym mimo wszystko chciały pozostać sobą. Nie zdradzać swojej natury. Pamięć ich zdumiewająco (minęło jednak czterdzieści lat) zachowała liczne szczegóły wojennego bytowania. Fakty, odcienie, barwy i dźwięki. W ich świecie życie i codzienność łączyły się, a trwanie było samo w sobie wartością; one wspominały wojnę jako czas życia. Nie tyle działania, ile życia. Niejednokrotnie obserwowałam, jak to, co małe, w ich rozmowach zwyciężało to, co wielkie, nawet historię. „Szkoda, że piękna byłam akurat na wojnie... Tam minęły moje najlepsze lata. Spłonęły. Potem szybko się zestarzałam..." (Anna Gałaj, fizylierka). Z wieloletniego dystansu jedne wydarzenia nagle potężniały, inne malały. Potężniało to, co ludzkie, intymne, i to, co dla mnie najciekawsze, nawet dla nich samych stawało się ciekawsze i bliższe. To, co ludzkie, zwyciężało to, co nieludzkie, właśnie dlatego i wyłącznie dlatego, że jest ludzkie. „Nie bój się moich łez. Nie żałuj mnie. Prawda, to dla mnie bolesne, ale jestem ci wdzięczna, że sobie przypomniałam siebie młodą..." (K. S. Tichonowicz, sierżant, artyleria przeciwlotnicza). Takiej wojny nie znałam. I nawet nie podejrzewałam jej istnienia...
O męskich butach i damskich kapelusikach Mieszkałyśmy w ziemi... Jak krety... Ale zostawiłyśmy sobie pewne drobiazgi. Wiosną przyniesie się gałązkę, wstawi do wody. Gałązka cieszy oko. Przecież jutro może nas nie być — tak sobie myślałyśmy. I zapamiętuje się, a zapamiętuje... Jednej dziewczynie przysłano z domu wełnianą sukienkę. Zazdrościłyśmy jej, chociaż nie wolno było nosić własnej sukienki. A starszyna, mężczyzna przecież, burczał: „Lepiej by ci prześcieradło przysłali. Więcej z niego pożytku". Nie miałyśmy
212
prześcieradeł ani poduszek. Spałyśmy na gałęziach, na słomie. Ale miałam schowane kolczyki, w nocy przypinałam sobie i tak z nimi spałam. Kiedy pierwszy raz byłam kontuzjowana, nie słyszałam i nie mówiłam. Powiedziałam sobie: jeśli nie odzyskam głosu, to rzucę się pod pociąg. Tak lubiłam śpiewać, i nagle — nie mam głosu. Ale go odzyskałam. Jestem szczęśliwa, bo przypięłam kolczyki. Przychodzę na dyżurkę i krzyczę z radości: — Towarzyszu starszy lejtnancie, dyżurna taka a taka melduje... — A to co? — Jak to co? — Precz mi z tym! — O co chodzi? — Natychmiast wyrzucić kolczyki! Co to za żołnierz? Starszy lejtnant był bardzo przystojny. Wszystkie nasze dziewczęta się w nim podkochiwały. Mówił nam, że na wojnie potrzebni są żołnierze i tylko żołnierze. Potrzebny był żołnierz... A my jeszcze chciałyśmy być piękne... Przez całą wojnę bałam się okaleczenia nóg. Bo miałam ładne nogi. Mężczyźnie — co tam! Dla niego to nie takie straszne, jeśli nawet straci nogi. Tak czy owak bohater. Narzeczony! A los okaleczonej kobiety jest przesądzony. Los kobiety... Maria Nikołajewna Szczełokowa sierżant, dowódca sekcji łączności
Uśmiechałam się przez całą wojnę... Uważałam, że powinnam uśmiechać się, jak można najczęściej, bo kobieta powinna promienieć. Kiedy wysyłano nas na wojnę, stary profesor tak nas uczył: „Każdemu rannemu powinnyście mówić, że go kochacie. Bo miłość to wasze najskuteczniejsze lekarstwo. Miłość chroni, daje siły potrzebne do przeżycia. Ranny leży, czuje taki ból, że aż płacze, a wy mu: „Mój, kochany... Mój ty śliczny...". „Kochasz 213
mnie, siostrzyczko?" (Nas, młode, oni zawsze nazywali „siostrzyczkami"). „Pewnie, że kocham. Tylko szybko wracaj do zdrowia". To oni mogli nas wyzywać, obrażać się na nas, my — nigdy. Za jedno ciężkie słowo byłyśmy karane, nawet paką. Było trudno. Pewnie, że trudno... Ot, choćby wleźć na ciężarówkę w spódnicy, kiedy dookoła sami mężczyźni. A ciężarówki w służbie medycznej były specjalne, wysokie. I właź tu, człowieku, na samą górę! No, spróbuj... Wiera Władimirowna Szewałdyszewa starszy łejtnant, chirurg
Podstawiono wagony. Towarowy... Było nas dwanaście dziewczyn, reszta mężczyźni. Jedziemy jakieś dziesięć czy piętnaście kilometrów i pociąg staje. Znowu jedziemy dziesięć czy piętnaście kilometrów i znowu — stop. Ani wody, ani ubikacji... Rozumie pani? Mężczyźni rozpalą ognisko na postoju, wytrząsają wszy, suszą się. A co z nami? Pobiegniemy, znajdziemy jakąś kryjówkę i tam się rozbierzemy. Miałam wełniany sweterek. I wszy siedziały na każdym milimetrze kwadratowym, w każdym supełku. Wystarczyło popatrzeć, żeby człowieka zemdliło. Są wszy głowowe, ubraniowe, łonowe... Ja miałam wszystkie gatunki... Ale nie będę przecież razem z mężczyznami przypiekać tych wszy. Wstyd. Wyrzuciłam sweter i zostałam w samej sukience. Na jakiejś stacji obca kobieta dała mi bluzkę, stare buciki. Długo jechaliśmy, a potem jeszcze długo szliśmy pieszo. Był mróz. Szłam i cały czas trzymałam lusterko: czy nie mam odmrożeń? Pod wieczór widzę, że odmroziłam policzki. Taka głupia byłam... Słyszałam, że kiedy się odmrozi policzki, to są białe. A ja miałam czerwoniutkie. Myślę, że niechby zawsze były takie odmrożone. Ale następnego dnia — poczerniały... Nadieżda Wasiljewna Aleksiejewa szeregowiec, tełegrafistka
214
Było u nas wiele ładnych dziewcząt... Poszłyśmy do łaźni, a obok łaźni był fryzjer. No i patrzyłyśmy na siebie nawzajem i wszystkie pomalowałyśmy brwi. Ale nas zwymyślał dowódca: „Dokąd się wybieracie — na bój, czy na bal?". Całą noc z płaczem ścierałyśmy ten makijaż. Rano chodził i powtarzał każdej: „Potrzebuję żołnierzy, a nie dam. Damy na wojnie nie przeżyją". Bardzo był surowy. Przed wojną uczył w szkole matematyki... Anastasija Pietrowna Szeleg młodszy sierżant, obsługa balonów
Wydaje mi się, że przeżyłam dwa życia... Znam życie mężczyzny i życie kobiety... Kiedy dostałam się na uczelnię, od razu zetknęłam się z dyscypliną wojskową: i na ćwiczeniach, i podczas musztry, i w koszarach — wszystko zgodnie z regulaminem. Jako dziewczętom wcale nam nie pobłażano. Słyszało się tylko: „Kończyć rozmowy!", „Kto tam rozmawia?". Wieczorem rwiemy się, żeby razem posiedzieć, powyszywać... No, powspominać jakieś kobiece sprawy... To było absolutnie zabronione. A przecież byłyśmy pozbawione domu, domowych robót, i głupio się jakoś czułyśmy. Dawano nam tylko godzinę odpoczynku: siedziałyśmy w świetlicy leninowskiej, pisały listy. Nie trzeba było stać na baczność, można było rozmawiać. Ale żadnych śmiechów, głośnych krzyków — to było zabronione. A wolno było zaśpiewać piosenkę? Nie. Dlaczego nie wolno? Zabronione. Tylko w szyku marszowym, jeśli każą: „Kompania — śpiewa!". A bez tego nie wolno? Nie wolno. To niezgodne z regulaminem. Trudno było do tego przywyknąć? Mówiąc szczerze, nigdy do tego nie przywykłam. Ledwie zdąży człowiek zasnąć, już wołają: „Pobudka!". A nas jakby 215
wiatr zdmuchnął z łóżka. Zaczynamy się ubierać, a mamy do ubierania więcej niż mężczyźni, to jedna rzecz leci z rąk, to druga. W końcu — pas do rąk i biegiem do szatni. W biegu łapie się szynel i pędzi do magazynu broni. Tam nakłada się pokrowiec na saperkę, nawleka ją na pas, przytracza do niego ładownicę, jakoś tam się zapina. Łapie się karabin, w biegu zamyka zamek i z trzeciego piętra po schodach dosłownie stacza się w dół. W dwuszeregu doprowadzamy się do porządku. I na to wszystko tylko parę minut. A potem już na froncie... Buty mam o trzy numery za duże, powykręcane, kurz się w nie wżarł. Gospodyni przyniosła dwa jajka: „Weź na drogę, jesteś taka chudziutka, że się jeszcze złamiesz". A ja po cichu, żeby nie widziała, roztłukłam te jajka, były małe, i wyczyściłam buty. Oczywiście, chciało mi się jeść, ale zwyciężyło kobiece pragnienie bycia piękną. Nie wie pani, jak szynel ociera skórę, jakie to wszystko jest ciężkie. Jakie to męskie — pas i to wszystko. Nie lubiłam zwłaszcza tego, że szynel mi ociera szyję, i jeszcze do tego te buty. Krok się zmieniał, wszystko się zmieniało... Wspominam, że byłyśmy smutne. Cały czas chodziłyśmy smutne... Stanisława Pietrowna Wołkowa młodszy lejtnant, dowódca plutonu saperów
Nie tak łatwo było zrobić z nas żołnierzy... Nie tak prosto... Dostałyśmy umundurowanie. Starszyna ustawia nas w szeregu: „Czubki butów — wyrównać". Wyrównujemy. Czubki są równo, ale same jesteśmy z tyłu, bo buty mają rozmiar czterdzieści — czterdzieści jeden. Starszyna: „Czubki, czubki!". A potem: — Równać do piersi czwartej w szeregu! Nam to oczywiście nie wychodzi, a on na cały głos: — Co tam pokładłyście do kieszeni bluz? My w śmiech. 216
—Nie śmiać się! — krzyczy. Żebyśmy nauczyły się oddawać honory w idealnej zgodzie z regulaminem, kazał salutować wszystkiemu — od krzeseł do plakatów na ścianie. Oj, namęczył się z nami. W jakimś mieście zaprowadzono nas czwórkami do łaźni. Mężczyzn do męskiej, nas — do damskiej. Kobiety wrzeszczą, zasłaniają się: „Żołnierze idą!". Nie sposób było odróżnić, czy z nas dziewczęta, czy chłopaczki — i ostrzyżone byłyśmy, i miałyśmy na sobie mundury. A innym razem szłyśmy do ubikacji, kobiety przyprowadziły milicjanta. My do niego: — To gdzie mamy iść? On wtedy huknął na te kobiety: — To przecież dziewczyny! — Jakie tam dziewczyny, przecież to żołnierze... Maria Nikołajewna Stiepanowa major, szef łączności w batalionie korpusu piechoty
Pamiętam drogę... Drogę... To naprzód, to w tył... Kiedy przybyłyśmy do Drugiego Frontu Białoruskiego, chciano nas zostawić w dywizji, że niby pani, kobieta, po co się pani pcha na pierwszą linię. My: „Nie, nie, my jesteśmy snajperkami, poślijcie nas tam, gdzie należy': Wtedy mówią do nas: „Poślemy was do pewnego pułku, gdzie pułkownik jest dobry, dba o dziewuchy': Dowódcy byli różni. Tak właśnie nam mówiono. Ten zaś powitał nas następująco: „Pamiętajcie, dziewuchy, przyjechałyście walczyć. No to walczcie, a nie zajmujcie się czym innym. Dookoła sami mężczyźni, kobiet nie ma. Diabli wiedzą, jak mam wam to jeszcze tłumaczyć. To wojna, dziewczyny...". Rozumiał, że jesteśmy jeszcze młode. W pewnej wiosce niemieckiej zakwaterowano nas w zamieszkałym zamku. Wiele pokojów, całe sale. Takie wielkie! W szafach pełno ładnych ubrań. Każda dziewczyna wybrała sobie sukienkę. Mnie się spodobała jedna żółta, i jeszcze szlafrok, długi, lekki... jak puch. A już trzeba się kłaść, strasznie 217
byłyśmy zmęczone. Włożyłyśmy te sukienki i położyły się spać. Ubrałyśmy się w to, co się nam spodobało, i od razu zasnęły. Ja w sukience i jeszcze szlafrok na wierzch... A innym razem weszłyśmy do opuszczonej pracowni kapeluszy, wybrałyśmy sobie po jednym i żeby pobyć w nich choćby trochę, spałyśmy całą noc na siedząco. Rano wstajemy... Spojrzałyśmy jeszcze raz do lustra... I wszystkośmy zdjęły, włożyły znowu swoje bluzy, portki. Nic nie zabrałyśmy. W drodze to nawet igła za ciężka. Wetkniesz łyżkę za cholewę i już. Bełła Isaakowna Epsztejn sierżant, strzelec wyborowy
Mężczyźni... są inni... Nie zawsze nas rozumieli. Ale swojego pułkownika Pticyna bardzośmy lubiły. Mówiłyśmy na niego Papa. Nie był podobny do innych, rozumiał naszą kobiecą duszę. Pod Moskwą, chociaż to był odwrót, najgorszy czas, powiedział do nas: — Dziewczyny, Moskwa jest niedaleko. Przywiozę wam fryzjera. Niech wam uczerni brwi, pomaluje rzęsy, nakręci loki. To zabronione, ale chciałbym, żebyście ładnie wyglądały. Wojna długo trwa... I nieprędko się skończy. No i przywiózł jakąś fryzjerkę. Nakręciłyśmy loki i pomalowały się. Takie byłyśmy szczęśliwe... Zinaida Prokofiewna Gomariewa telegrafistka
Biegliśmy po lodzie na jeziorze Ładoga... Nacieraliśmy. Od razu dostaliśmy się pod silny ostrzał. Dookoła woda — jak człowiek jest ranny, to od razu idzie na dno. Czołgam się i opatruję żołnierzy, dotarłam do jednego. Ma przestrzelone nogi, traci przytomność, ale odpycha mnie i sięga do swojego plecaka. Szuka swojej „żelaznej porcji". Chce się przynajmniej najeść przed śmiercią... Bo zanim ruszyliśmy do ataku po tym lodzie, dostaliśmy przydział żywności. Chcę mu zabandażować 218
rany, a on — za nic, koniecznie do tego plecaka. Mężczyźni jakoś z wielkim trudem znosili głód, był dla nich straszniejszy od śmierci... Co do mnie, to zapamiętałam taką rzecz... Najpierw człowiek boi się śmierci. Sąsiadują w nim ze sobą i zdziwienie, i ciekawość. A potem ze zmęczenia nie czuje ani jednego, ani drugiego. Cały czas jest się na granicy sił. Poza tą granicą. Pozostaje jedynie strach — żeby nie wyglądać brzydko po śmierci. Kobiecy strach... Żeby pocisk nie rozerwał nas na kawałki... Wiem, jak to... Sama zbierałam... Sofia Konstantinowna Dubniakowa sanitariuszka
Ciągle padały deszcze... Biegniemy w błocie, ludzie padają w to błoto. Ranni, zabici. I tak się nie chce w tym błocie ginąć. W czarnym błocie. No, i jak ma młoda dziewczyna tam leżeć... A innym razem, to już w białoruskich... W orszańskich lasach, tam były takie zarośla i czeremcha. Niebieskie przylaszczki. Cała łączka w kolorze niebieskim. 0, w takich kwiatach zginąć! Tutaj leżeć... Głupia jeszcze byłam — siedemnaście lat... Tak sobie wyobrażałam śmierć... Myślałam, że umrzeć to jakby dokądś ulecieć. Raz w nocy mówiłyśmy o śmierci, ale tylko jeden raz. Bałyśmy się wypowiadać to słowo. Lubow Iwanowna Osmołowska szeregowiec, sekcja rozpoznania
Nasz pułk był całkowicie kobiecy... Wyleciałyśmy na front w maju czterdziestego drugiego... Dano nam samolot Po-2. Mały, cicho latający. Latał tylko na małej wysokości, często lotem koszącym. Nad samą ziemią! Przed wojną uczyła się na nim latać młodzież w aeroklubach i nikt nawet by nie pomyślał, że będzie się go wykorzystywać do celów wojskowych. Samolot był konstrukcji drewnianej, 219
cały z dykty obciągniętej perkalem. Właściwie gazą. Wystarczyło jedno bezpośrednie trafienie, a już się zapalał — i płonął w powietrzu, nie dolatując do ziemi. Jak zapałka. Jedyną solidną metalową częścią był silnik m-it. Potem dopiero, już pod koniec wojny, wydano nam spadochrony i wstawiono karabin maszynowy w kabinie nawigatora, a przedtem nie było żadnej broni, cztery komory bombowe pod dolnymi płatami — i tyle. Teraz nazwano by nas kamikadze — może właśnie takimi kamikadze byłyśmy. Tak! Byłyśmy! Ale zwycięstwo liczyło się bardziej niż nasze życie. Zwycięstwo. Pyta pani, jak wytrzymywałyśmy? Odpowiem... Przed odejściem na emeryturę niedobrze mi się robiło na samą myśl: „Jak to, przestanę pracować?". To po co ukończyłam drugą uczelnię po pięćdziesiątym roku życia? Zostałam historykiem. A tak całe życie byłam geologiem. Ale dobry geolog jest zawsze w terenie, a już nie miałam dawnych sił. Przyjechał lekarz, zrobiono mi kardiogram, po czym zapytano: — Kiedy miała pani zawał? — Jaki zawał? — No, całe serce ma pani w bliznach. A te blizny to widocznie z wojny. Jak krążyłam nad celem, to mnie trzęsło. Czułam dreszcze w całym ciele. Bo wszędzie ogień: strzelają myśliwce, artyleria przeciwlotnicza... Kilka dziewcząt musiało odejść z pułku, nie wytrzymały. Latałyśmy przeważnie nocą. Przez jakiś czas próbowano nas posyłać za dnia na zadania, ale prędko dano sobie spokój. Nasze Po-2 zestrzeliwano z automatów... Robiłyśmy do dwunastu lotów w ciągu nocy. Widziałam sławnego lotniczego asa Pokryszkina, kiedy wrócił z lotu bojowego. To był silny mężczyzna, nie miał dwudziestu czy dwudziestu paru lat, jak my. Kiedy samolot tankował benzynę, mechanik już ściągał z Pokryszkina koszulę i wyżymał. Bo mokra była, jakby pilot spacerował podczas deszczu. To może sobie pani łatwo wyobrazić, co się działo z nami. Kiedy 220
wracałyśmy z lotu, brakowało siły nawet żeby wyjść z kabiny, wyciągano nas. Nie mogłyśmy już unieść mapnika, ciągnęłyśmy go po ziemi. A jak pracowały nasze dziewczyny od amunicji! Miały własnymi rękami podwiesić pod maszynę cztery bomby — to czterysta kilogramów. I tak całą noc — jeden samolot się poderwał, drugi wylądował. Organizm przestawił się do tego stopnia, że przez całą wojnę nie byłyśmy kobietami. Żadnych kobiecych spraw... Menstruacji... No, sama pani rozumie... A po wojnie nie wszystkie mogły rodzić... Wszystkie paliłyśmy. Ja też paliłam, było takie uczucie, że się trochę człowiek uspokaja. Kiedy przyleci — cały drży, a jak zapali, to się uspokoi. Chodziłyśmy w skórzanych kurtkach, spodniach, bluzie, zimą dawali jeszcze kurtki futrzane. I w naszym chodzie, i w ruchach mimo woli pojawiało się coś męskiego. Kiedy wojna się skończyła, uszyto nam sukienki w kolorze khaki. Nagle poczułyśmy, że jesteśmy dziewczynami... Aleksandra Siemionowna Popowa lejtnant gwardii, nawigator
Niedawno wręczono mi medal... od Czerwonego Krzyża... Międzynarodowy Złoty Medal Florence Nightingale. Wszyscy mi gratulują i dziwią się: „Jakże zdołała pani wyciągnąć stu czterdziestu siedmiu rannych? Taka miniaturowa dziewczyna na zdjęciach z wojny". Tak, było ich może nawet dwustu, kto tam wtedy liczył. Nawet mi to do głowy nie przychodziło, nie zważałyśmy na to. Toczy się walka, ludzie ociekają krwią, a ja tu będę siedziała i zapisywała. Nigdy nie czekałam, aż się skończy atak, czołgałam się w czasie walki i zbierałam rannych. Bo gdyby któryś miał ranę odłamkową, a ja dopełzłabym do niego po paru godzinach, to już nie miałabym nic do roboty — wykrwawiłby się na śmierć. Byłam trzy razy ranna, trzy razy kontuzjowana. O czym myślałyśmy podczas wojny? Kto wróci do domu, kto dojdzie 221
do Berlina, a ja myślałam tylko o jednym: żeby dożyć do urodzin, żeby skończyć osiemnaście lat. Jakoś straszne wydawało mi się, żebym umarła wcześniej, nie dożyła nawet osiemnastki. Chodziłam w spodniach, w furażerce, zawsze obszarpana, bo zawsze na kolanach, w dodatku pod ciężarem rannego. Nie chciało się wierzyć, że kiedyś można będzie wstać i nie czołgać się, ale iść po ziemi. O tym marzyłam! Kiedyś przyjechał dowódca dywizji, zobaczył mnie i pyta: „A co to u was za smarkula? Czemu ją trzymacie? Lepiej, żeby pojechała się uczyć". Pamiętam, brakowało bandaży... Rany postrzałowe były takie straszne, że kładło się na nie całe pakiety. Zdarłam z siebie bieliznę i proszę chłopaków: „Zdejmujcie kalesony, podkoszulki, bo ludzie mi giną". Pozdejmowali, porozdzierali na kawałki. Nie krępowałam się, bo żyłam wśród nich jakby z braćmi, jak ich młodszy braciszek. Idziemy we trójkę, trzymamy się za ręce, i ten w środku śpi godzinę czy dwie. Potem się zmieniamy. Doszłam do Berlina. Podpisałam się na Reichstagu. „Ja, Sofia Kuncewicz, przyszłam tutaj, żeby zabić wojnę". Jak zobaczę bratnią mogiłę, to klękam przed nią. Przed każdą wspólną mogiłą... Tylko na kolanach... Sofia Adamowna Kuncewicz starszyna, sanitariuszka kompanii piechoty
O dziewczęcym dyszkancie i o marynarskich przesądach Słyszałam... Słowa... Trucizna... Słowa jak kamienie... Mówią, że to było męskie pragnienie — iść na wojnę. Czy kobieta może zabijać?! To nienormalne kobiety, niepełnowartościowe... Nie! Po tysiąckroć nie! To było ludzkie pragnienie. Była wojna, a ja żyłam zwyczajnym życiem... Dziewczyńskim... Ale sąsiadka dostała list: mąż ranny, leży w szpitalu. Pomyślałam: „On jest ranny, a kto walczy zamiast niego?". Wrócił jeden bez ręki — zamiast niego kto? Drugi bez nogi — a kto zamiast tego? Pisałam, prosiłam, błagałam, żeby wzięli mnie do wojska. Tak 222
nas wychowywano, że bez nas nic nie powinno się dziać w naszym kraju. Nauczono nas kochać kraj. Zachwycać się nim. Skoro wybuchła wojna, musimy jakoś pomóc. Potrzebne są sanitariuszki — to znaczy, że trzeba się tam zgłosić. Potrzebne są dziewczyny do artylerii przeciwlotniczej — to znaczy, że trzeba tam wstąpić. Czy chciałyśmy na wojnie być podobne do mężczyzn? Początkowo nawet bardzo: ostrzygłyśmy się krótko, nawet chód zmieniłyśmy. A potem już nie, koniec z tym! Potem tak chciałyśmy się upiększać, nie jadłyśmy cukru, oszczędzałyśmy, żeby zrobić sobie grzywkę. Byłyśmy szczęśliwe, kiedy dawano nam kociołek wody do umycia głowy. Jeśli szłyśmy długo, szukałyśmy miękkiej trawy. Rwałyśmy ją i nogi... No, rozumie pani, myłyśmy je trawą... My, dziewczyny, miałyśmy swoje szczególne potrzeby... Wojsko o tym nie pomyślało... Nogi miałyśmy zielone... Dobrze, jeśli starszyna miał swoje lata i wszystko rozumiał. Wtedy nie zabierał z plecaka dodatkowej bielizny, bo jeśli młody, to wiadomo było, że wyrzuci. A jak bielizna może być niepotrzebna dziewczynom, które muszą czasem dwa razy dziennie się przebrać? Odrywałyśmy rękawy od koszulek, a przecież miałyśmy tylko dwie. To tylko cztery rękawy... Kłara Siemionowna Tichonowicz starszy sierżant, artyleria przeciwlotnicza
Przed wojną lubiłam wszystko, co wiązało się z wojskiem... Wszystko, co męskie... Zwracałam się do szkoły lotniczej, żeby przysłano mi reguły przyjęć. Pasował mi mundur wojskowy... Lubiłam szyk wojskowy, dokładność, urywane słowa rozkazów. Dostałam odpowiedź: „Proszę skończyć najpierw dziesięcioletnią szkołę". Oczywiście, skoro byłam tak nastawiona, to nie mogłam usiedzieć w domu, kiedy zaczęła się wojna. Ale nie chcieli mnie brać do wojska. Za nic w świecie, bo miałam przecież szesnaście lat. Komendant mówił: „Co sobie o nas pomyśli 223
wróg, jeśli zobaczy, że takie dzieci, niepełnoletnie dziewczęta, bierzemy na wojnę, choć ta dopiero się zaczęła?". — Wroga trzeba bić. — Pobiją go bez pani. Argumentowałam, że jestem wysoka, że nikt nie daje mi szesnastu lat; zawsze myślą, że mam więcej. Staję w gabinecie, nie chcę odejść: „Proszę napisać, że mam osiemnaście lat, a nie szesnaście". — To teraz tak mówisz, a potem jak będziesz mnie wspominać? A po wojnie już nie chciałam, już jakoś nie umiałam wybrać żadnej specjalności wojskowej. Raczej chciałam zdjąć z siebie wszystko w kolorze ochronnym... I do dzisiaj pozostał mi wstręt do spodni, nie wkładam ich nawet wtedy, gdy się wybieram do lasu. Na grzyby, na jagody. Chciałam nosić coś zwyczajnego, kobiecego... Kłara Wasiljewna Gonczarowa, szeregowiec, artyleria przeciwlotnicza
Wojnę poczułyśmy od razu... Skończyłyśmy uczelnię i tego samego dnia pojawili się u nas „klienci" — tak nazywałyśmy przybyszy z jednostek, które się przeformowywały — po nowych ludzi. To byli zawsze mężczyźni i bardzo się czuło, że nas im jest szkoda. Patrzyłyśmy na nich jednymi oczami, oni na nas — innymi: myśmy się wyrywały przed szereg, żeby nas prędzej zabrali, zauważyli, jak najprędzej chciałyśmy się pokazać, a oni byli zmęczeni, patrzyli na nas, mając świadomość, dokąd nas zabierają. Wszystko rozumieli. ...Nasz pułk był męski — tylko dwadzieścia dwie kobiety. To był 870. Pułk Bombowców Dalekiego Zasięgu. Zabrałyśmy z domu dwie lub trzy zmiany bielizny. Wiele się przecież nie weźmie. Zbombardowali nas i w rezultacie zostaliśmy tak, jak staliśmy, w czym zdołaliśmy uciec. Mężczyźni poszli na punkt etapowy, tam ich przebrano, a dla nas nic nie było. Dano nam 224
onuce, myśmy z nich poszyły sobie majtki i staniki. Dowódca się dowiedział i zwymyślał nas. Minęło pół roku... Przeciążenia sprawiły, że przestałyśmy być kobietami... Wszystkim nam zatrzymał się... Cykl biologiczny... Jasne? To po prostu straszne! Straszne, kiedy się pomyślało, że się już nigdy nie będzie kobietą... Maria Niestierowna Kuźmienko starszy sierżant, zbrojmistrz
Myśmy chciały... Nie chciałyśmy, żeby o nas mówiono: „Ach, te kobiety!", i starałyśmy się bardziej niż mężczyźni, bo jeszcze musiałyśmy wykazać, że nie jesteśmy od nich gorsze. A nas traktowano z góry, z lekceważeniem: „Dużo tam baby zwojują...". Ale jakże być mężczyzną? Mężczyzną nie można się stać. Nasze myśli to jedno, a nasza natura — co innego. Nasza biologia... Idziemy... Dwieście dziewczyn, a z tyłu dwustu mężczyzn. Upał wielki. Gorące lato. Marsz trzydziestokilometrowy. Trzydzieści! Dziki upał... I po nas czerwone ślady na piasku... Czerwone. No, te sprawy... Nasze... Jak tu można co ukryć? Żołnierze idą w ślad za nami i udają, że nic nie widzą... Nie patrzą pod nogi... Spodnie na nas zasychały, robiły się jak ze szkła. Zdzierały skórę. Byłyśmy poranione i cały czas czuło się zapach krwi. Nam zaś nic nie wydawano... Myśmy pilnowały: kiedy żołnierze powieszą na krzakach koszulki. To gwizdniemy parę... Oni już się potem domyślali, śmiali się: „Starszyno, dajcie nam nową bieliznę. Bo nam dziewczyny zabrały". Waty i bandaży brakowało nawet dla rannych... A co dopiero... Bielizna damska... chyba dopiero po dwóch latach się pojawiła. Chodziłyśmy w męskich gaciach i koszulkach... No, idziemy. W buciorach! Nogi też miałyśmy odparzone. Idziemy... Do przeprawy, a tam czekają promy. Doszłyśmy do przeprawy, a wtedy zaczęło się bombardowanie. Straszliwe bombardowanie, mężczyźni chowają się, gdzie kto może. Wołają nas... A my tego 225
nie słyszymy, bomby nas nie obchodzą, biegniemy czym prędzej do rzeczki... Do wody... Woda! Woda! I siedziałyśmy tam, dopókiśmy się nie wymoczyły. Pod gradem odłamków... Tak to było... Wstyd był silniejszy od śmierci. I kilka dziewcząt w tej wodzie zginęło... Może wtedy po raz pierwszy zapragnęłam być mężczyzną... Pierwszy raz... No i w końcu — Zwycięstwo. Początkowo — idę ulicą i nie wierzę, że to Zwycięstwo. Usiądę przy stole — i nie wierzę. Zwycięstwo! Nasze zwycięstwo... Maria Siemionowna Kalibierda sierżant, telefonistka
Wyzwalaliśmy już Łotwę... Byliśmy pod Daugavpilsem. Noc, mnie dopiero co udało się przyłożyć do snu. Słyszę, że wartownik woła do kogoś: „Stój! Kto idzie?". I dosłownie po dziesięciu minutach wołają mnie do dowódcy. Wchodzę do ziemianki dowództwa, a tam siedzą nasi koledzy i jakiś mężczyzna w cywilu. Dobrze tego człowieka zapamiętałam. Przez wszystkie lata widywałam mężczyzn tylko po wojskowemu, w szynelach, a ten był w czarnym płaszczu z pluszowym kołnierzem. — Potrzebna wasza pomoc — mówi do mnie ten mężczyzna. — Dwa kilometry stąd moja żona rodzi. Jest sama, nikogo więcej w domu nie ma. Dowódca mówi: — To na ziemi niczyjej. Sama wiecie dobrze, że to niebezpieczne. — Kobieta rodzi. Powinnam jej pomóc. Dali mi pięciu fizylierów. Napakowałam torbę materiałów opatrunkowych, niedawno wydano mi nowe flanelowe onuce, te także zabrałam ze sobą. Poszliśmy. Cały czas był ostrzał —to przeniesie, to nie doniesie. I las taki ciemny, że nawet księżyca nie było widać. W końcu pojawiła się sylwetka jakiegoś budynku. Okazało się, że to wieś. Kiedy weszliśmy do domu, 226
zobaczyłam kobietę. Leżała na podłodze, cała w jakichś starych szmatach. Mąż zaczął od razu zasłaniać okna. Dwaj fizylierzy na podwórzu, dwóch przy drzwiach, jeden przyświeca mi latarką. Kobieta ledwie powstrzymywała jęki, bardzo ją bolało. Ja cały czas ją prosiłam: — Wytrzymaj kochana. Nie wolno krzyczeć. Trzeba pocierpieć. To przecież ziemia niczyja. Jeśli nieprzyjaciel zauważy cokolwiek, od razu zasypie nas pociskami. Ale kiedy żołnierze usłyszeli, że dziecko przyszło na świat... „Hura! Hura!" Tak po cichutku, prawie szeptem. Na pierwszej linii urodziło się dziecko! Przynieśli wody. Nie było gdzie jej zagrzać. Wymyłam dziecko w zimnej. Zawinęłam w swoje onuce. W domu nic nie było poza starymi szmatami, na których leżała matka. I tak przez kilka nocy zakradałam się do tej wioski. Ostatni raz przyszłam przed ofensywą, pożegnać się: — Już nie będę mogła do pani przyjść. Wyjeżdżam. Kobieta zapytała o coś męża po łotewsku. Przetłumaczył: — Żona pyta, jak ma pani na imię? — Anna. Kobieta znowu coś powiedziała. Mąż znowu przetłumaczył: — Mówi, że to bardzo ładne imię. I na pani cześć nazwiemy córkę Anna. Kobieta trochę się podniosła — wstać jeszcze nie mogła —i podała mi ładną perłową puderniczkę. To była widocznie najcenniejsza rzecz, jaką miała. Otworzyłam puderniczkę, i ten zapach pudru nocą, kiedy dookoła strzelanina, wybuchy pocisków... To było coś takiego... Nawet teraz chce mi się płakać. Zapach pudru, to wieczko z masy perłowej... Małe dziecko. Dziewczynka. Coś takiego domowego, coś z prawdziwego życia kobiety... Anna Nikołajewna Chrołowicz lejtnant gwardii, felczer 227
Kobieta we flocie... To było coś zakazanego, wręcz nienaturalnego. Uważano, że kobieta na statku przynosi nieszczęście. Sama jestem rodem z Fastowa, w naszej wsi z mamy aż do śmierci baby się natrząsały: „Kogoś ty urodziła — dziewuchę czy chłopaka?". A ja pisałam do samego Woroszyłowa, żeby mnie przyjęto do Leningradzkiej Szkoły Artylerii. I przyjęto mnie dopiero na jego osobiste polecenie. Jedyną dziewczynę. Skończyłam szkołę, ale i tak chciano mnie zostawić na lądzie. Odtąd już nie przyznawałam się, że jestem kobietą. Na szczęście moje ukraińskie nazwisko Rudenko mnie nie zdradzało. Kiedyś jednak się zdradziłam. Szorowałam pokład. Nagle słyszę hałas, odwracam się. Patrzę, a marynarz wygania kota, który nie wiadomo jak dostał się na pokład; tymczasem jeszcze z czasów pierwszych podróży morskich pozostał przesąd, że koty i kobiety przynoszą na morzu nieszczęście. Kot nie miał ochoty opuszczać okrętu, więc robił takie uniki, że piłkarz światowej klasy mógłby mu pozazdrościć. Na okręcie — śmiech. Ale kiedy kot omal nie zleciał do wody, przestraszyłam się i krzyknęłam. Widocznie takim panieńskim dyszkantem, że śmiechy od razu ustały. Zapadła cisza. Słyszę głos dowódcy: — Wachta, czy na pokładzie jest kobieta? — Nie ma, towarzyszu dowódco. Panika wybucha na nowo — kobieta na okręcie! Byłam pierwszą kobietą — kadrowym oficerem marynarki wojennej. Podczas wojny uzbrajałam okręty, piechotę morską. Wówczas pojawiła się wiadomość w prasie angielskiej, że w rosyjskiej flocie służy jakieś nieznane stworzenie — ni to mężczyzna, ni to kobieta. No i mówią, że tej „pani z kordzikiem" nikt nie weźmie za mąż. Mnie nie weźmie za mąż?! Nie, kochany panie, myli się pan — weźmie, i to najprzystojniejszy z oficerów... 228
Byłam szczęśliwą żoną, zostałam szczęśliwą matką i jestem szczęśliwą babcią. To nie moja wina, że mąż zginął podczas wojny. A flotę kochałam i kocham przez całe życie... Taisija Pietrowna Rudenko-Szewielowa kapitan, dowódca kompanii Moskiewskiego Oddziału Floty, obecnie podpułkownik rezerwy
Pracowałam w fabryce... w fabryce łańcuchów w naszej wsi Michalczikowo w rejonie kstowskim obwodu gorkowskiego. Kiedy tylko zaczęto powoływać mężczyzn i wysyłać na front, postawiono mnie przy obrabiarce, żebym wykonywała męską pracę. A stamtąd przeniesiono do gorącego cechu jako młotnika, tam gdzie produkowano łańcuchy okrętowe. Prosiłam, żeby wzięto mnie do wojska, ale dyrekcja pod różnymi pretekstami zatrzymywała mnie w fabryce. Wówczas napisałam do komitetu rejonowego komsomołu i w marcu czterdziestego drugiego roku dostałam powołanie. Szło nas na front kilka dziewcząt, a odprowadziła cała wieś. Trzydzieści kilometrów do Gorkiego szłyśmy pieszo, a tam już poprzydzielano nas do różnych jednostek. Mnie skierowano do 784. Pułku Artylerii Przeciwlotniczej Średniego Kalibru. Wkrótce mianowano mnie numerem pierwszym — celowniczym. Ale mnie i tego było mało, chciałam zostać ładowniczym. Co prawda tę pracę uważano za czysto męską: trzeba było podnosić szesnastokilowe pociski i prowadzić intensywny ogień w tempie jednej salwy na pięć sekund. Ale nie na darmo byłam młotnikiem. Po roku zostałam młodszym sierżantem i dowódcą drugiego działonu, w którym były dwie dziewczyny i czterech mężczyzn. Ogień był tak silny, że lufy rozgrzewały się do czerwoności i wtedy strzelanie robiło się niebezpieczne; trzeba było wbrew wszelkim regułom chłodzić lufy kocami zmoczonymi wodą. Działa nie wytrzymywały, a ludzie — tak. Ja byłam dziewczyną silną, wytrzymałą, ale wiem, że na wojnie mogłam zrobić więcej niż w czasie pokoju. Nawet fizycznie. Nie wiadomo, skąd brały się nowe siły... 229
Kiedy w radiu usłyszałam o Zwycięstwie, zrobiłam obsłudze alarm i wydałam swój ostatni rozkaz: — Azymut — piętnaście zero zero. Kąt nachylenia — dziesięć zero. Zapalnik sto dwadzieścia, tempo dziesięć! Sama podeszłam do zamka i zaczęłam salutować czterema pociskami na cześć naszego Zwycięstwa po czterech latach wojny. Na wystrzały wybiegli wszyscy, którzy byli na pozycji baterii, a także dowódca baterii Słatwiński. Za samowolę przy wszystkich kazał wsadzić mnie do paki, ale później zmienił rozkaz. I wszyscy razem strzelaliśmy potem z broni osobistej, ściskaliśmy się i całowali. Piliśmy wódkę, śpiewali. A potem płakaliśmy całą noc i cały dzień... Kławdia Wasiljewna Konowałowa młodszy sierżant, działonowa w artylerii przeciwlotniczej
Dźwigam na barkach erkaem... Ale nigdy nie powiem, że jest ciężki. Kto by mnie wtedy zostawił jako numer drugi? Do niczego taki żołnierz, trzeba go zastąpić. Odesłaliby mnie do kuchni. A to wstyd. Nie daj Boże całej wojny przewalczyć w kuchni. Płakałabym... Kobiety posyłano na zadania na równi z mężczyznami? Starano się nas oszczędzać. O zadanie bojowe trzeba się było prosić albo na nie zasłużyć. Wykazać się. Śmiałością, zdecydowanym charakterem. A nie o każdej dziewczynie dało się to powiedzieć. Na przykład w kuchni pracowała u nas Wala. Była taka łagodna, wstydliwa, nawet nie można sobie jej wyobrazić z karabinem. W skrajnej sytuacji toby oczywiście strzelała, ale nie wyrywała się na zadania. A ja? Tak, wyrywałam się. Marzyłam o czymś takim!
A w szkole byłam taką cichutką dziewczynką... Niepozorną... Galina Jarosławowna Dubowik, partyzantka 12. Kawaleryjskiej Brygady Partyzanckiej imienia Stalina
230
Rozkaz: przybyć na miejsce po dwudziestu czterech godzinach. Kierunek... Do ruchomego szpitala polowego numer siedemset trzynaście. Pamiętam, że zameldowałam się w czarnej markizetowej sukience i sandałkach, a na wierzch włożyłam mężowską pelerynę. Od razu dano mi umundurowanie, ale odmówiłam przyjęcia: wszystko było na mnie o trzy, cztery numery za duże. Komendantowi szpitala zameldowano, że nie przestrzegam dyscypliny wojskowej. On jednak żadnych kroków nie podejmował; poczekamy, mówi, po kilku dniach sama się przebierze. Po kilku dniach przenosiliśmy się w inne miejsce i mocno nas bombardowano. Chowaliśmy się w polu kartofli, a przedtem padał deszcz. Może pani sobie wyobrazić, jak wyglądała moja markizetowa sukienka i jakie były te sandałki? Następnego dnia szłam już jak żołnierz. W pełnym umundurowaniu... Tak zaczął się mój szlak bojowy... Skończył się w Niemczech... W czterdziestym drugim roku w pierwszych dniach stycznia weszliśmy do wsi Afoniowka w obwodzie kurskim. Były silne mrozy. Dwa budynki szkolne były całkiem zapchane rannymi: leżeli na noszach, na podłodze, na słomie. Brakowało sanitarek i benzyny, żeby wszystkich odwieźć na tyły. Komendant szpitala podjął decyzję o zorganizowaniu konnego taboru z Afoniowki i sąsiednich wsi. Nazajutrz tabor przyjechał. Końmi powoziły wyłącznie kobiety. Na saniach leżały kołdry domowego wyrobu, kożuchy, poduszki, a w niektórych nawet pierzyny. Do tej pory nie mogę bez łez tego wspominać... Tych scen... Każda kobieta wybrała sobie swojego rannego, zaczęła szykować go do jazdy, po cichu zawodzić: „Mój kochany!", „Syneczku drogi!", „Mój ty śliczny!". Każda zabrała ze sobą trochę domowego jedzenia, nawet gorących kartofli. Otulały rannych w swoje domowe rzeczy, ostrożnie kładły na sanie. Do dzisiaj słyszę tę modlitwę, to ciche babskie zawodzenie: „Mój kochany", „Mój ty śliczny!". Szkoda, że 231
wtedy nie zapytałyśmy tych kobiet o nazwiska. Wyrzucam to sobie do dziś. Zapamiętałam jeszcze, jak maszerowaliśmy przez wyzwoloną Białoruś, i po wsiach zupełnie nie było mężczyzn. Witały nas same kobiety. Tylko one zostały... Jelena Iwanowna Wariuchina pielęgniarka
O niemocie przerażenia i o pięknie fikcji Czy potrafię znaleźć takie słowa? Mogę opowiedzieć, jak strzelałam. Ale o tym, jak płakałam — nie. To nie zostanie wypowiedziane. Wiem jedno: na wojnie człowiek staje się straszny i niepojęty. Jak go można zrozumieć? Pani jest pisarką. Niech pani sama coś wymyśli. Coś pięknego. Bez wszy i błota, bez wymiocin... Bez zapachu wódki i krwi... Żeby nie było takie straszne jak życie... Anastasija Iwanowna Miedwiedkina szeregowiec, kaemistka
Nie wiem... Tak, rozumiem, o co pani pyta, ale brakuje mi własnego języka... Mój język... Jak to opisać? Powinien wtedy... Powinien człowieka dusić spazm, tak jak mnie dusi: jest noc, cisza, a ja leżę i nagle sobie przypomnę. Zaczynam się dusić. Trzęsie mnie. Tak to jest... Gdzieś są te słowa... Potrzebny jest poeta... Jak Dante... Anna Pietrowna Kalagina sierżant, sanitariuszka
Zdarza się, że usłyszę muzykę... Piosenkę... Głos kobiecy. I tam znajdę to, co wtedy czułam. Coś podobnego... A jak oglądam filmy wojenne, widzę, że to nieprawda, czytam książki — też nieprawda. Nie, to nie to... Wychodzi coś innego. Jak sama zacznę mówić — też nie to. Nie jest tak straszne i nie 232
jest tak piękne. Wie pani, jaki piękny bywa ranek na wojnie? Przed walką... Patrzy człowiek i wie: ten świt może być moim ostatnim. Ziemia jest taka piękna... I powietrze. I słońce... Olga Nikiticzna Zabielina chirurg wojskowy
W getcie mieszkaliśmy za drutem kolczastym... Pamiętam nawet, że stało się to we wtorek, jakoś potem zwróciłam uwagę. Że to było we wtorek. Wtorek... Nie pamiętam miesiąca ani daty, pamiętam tylko, że wtorek... Przypadkowo podeszłam do okna... Na ławce naprzeciwko naszego domu siedzieli chłopiec i dziewczyna i całowali się. Byłam wstrząśnięta. Dookoła pogromy, rozstrzelania. A ci się całują... Doznałam wstrząsu. Wstrząsnął mną ten pokojowy obrazek... Na drugim końcu ulicy — nasza ulica była krótka — pokazał się patrol niemiecki. Oni też wszystko zobaczyli, wszystko mogli obserwować. Nie zdążyłam nic pomyśleć... Oczywiście, nie zdążyłam... Krzyk, dudnienie. Wystrzały... Ja wtedy... Żadnych myśli... Nie zdążyłam... Pierwsze uczucie — strach... Zobaczyłam tylko, że chłopiec i dziewczyna nagle wstali i zaraz upadli. Upadli razem. A potem... Minął dzień, jeden, drugi... Trzeci... Moje myśli krążą wokół tego i krążą. Wiedziałam, dlaczego całowali się nie w domu, ale na ulicy. Dlaczego? Bo chcieli tak umrzeć... Oczywiście. Wiedzieli, że i tak zginą w getcie, więc chcieli umrzeć inaczej. Oczywiście. To była miłość. Bo co innego? Co tam mogło być innego?... Tylko miłość... Opowiedziałam pani... No, przecież prawdę powiedziałam. Wyszła mi piękna opowieść. A w rzeczywistości? W rzeczywistości czułam przerażenie... Tak... I co jeszcze? Chwilkę muszę pomyśleć... Oni walczyli... Chcieli pięknie umrzeć. To był ich wybór, jestem przekonana... Lubow Eduardowna Kriesowa działaczka podziemia 233
Ja? Nie chcę opowiadać... Chociaż nie... Krótko mówiąc... O tym nie wolno opowiadać wszystkiego... Irina Moisiejewna Lepicka szeregowiec, piechota
Po mieście chodziła szalona kobieta... Nigdy nie myła się, nie czesała. Zabito jej pięcioro dzieci. Wszystkie. Zabili je w różny sposób. Jednemu strzelili w głowę, drugiemu w ucho... Podchodziła do ludzi na ulicy... Do wszystkich... I mówiła: „Opowiem ci, jak zabili moje dzieci. Od którego zacząć? Od Wasieńki... Jemu strzelili w uszko... A Tolikowi w główkę... To od którego?". Wszyscy przed nią uciekali. Była szalona, tylko dlatego mogła mówić o czymś takim... Antonina Albiertowna Wyżutowicz pielęgniarka w partyzantce
Jedno tylko pamiętam — jak zawołali: „Zwycięstwo!". Cały dzień krzyczano... Zwycięstwo! Zwycięstwo! Bracia! Zwyciężyliśmy... Byliśmy tacy szczęśliwi! Szczęśliwi! Anna Michajłowna Pieriepiołka sierżant, pielęgniarka
„Panienki! Czy wiecie, że dowódca plutonu saperów żyje tylko dwa miesiące...”
Cały czas mówimy o jednym i tym samym... Tak czy owak tam wracamy... Najczęściej rozmawiamy o śmierci. O ich relacjach ze śmiercią — bez przerwy kręciła się koło nich. Taka bliska i już zwyczajna, jak życie. Staram się zrozumieć, jak można było przetrwać wśród tego niekończącego się umierania? Codziennie oglądać śmierć. Myśleć o niej. Mimo woli się do niej przymierzać. Czy o tym da się opowiedzieć? Co poddaje się naszym słowom i uczuciom? A czego się nie da wyjaśnić? Pytań pojawia się u mnie coraz więcej, a odpowiedzi — coraz mniej. Czasem po spotkaniu wracam do domu z myślą, że cierpienie to samotność. Głucha izolacja. Innym razem mam wrażenie, że cierpienie to specjalny rodzaj wiedzy. Jest coś takiego w życiu człowieka, czego w inny sposób nie można przekazać i ocalić, zwłaszcza u nas. Tak jest urządzony nasz świat, tak jesteśmy urządzeni. Z jedną z bohaterek tego rozdziału spotkałyśmy się w audytorium Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego. Studenci hałaśliwie i radośnie składali swoje zeszyty po wykładzie. „Jacy byliśmy wtedy?" — na moje pierwsze pytanie odpowiedziała pytaniem. — Tacy, jak oni, moi studenci. Tylko byliśmy inaczej
235
ubrani, a dziewczęta nosiły prostsze ozdoby. Metalowe kółka, szklane korale. Chodziły w gumowanych pantofelkach. Nie było wtedy dżinsów ani magnetofonów. Patrzyłam w ślad za śpieszącymi się studentami, a opowieść już się zaczęła... — Przed wojną ukończyłyśmy z przyjaciółką uniwersytet, w czasie wojny: szkołę saperów. Jechałyśmy na front już jako oficerowie... w stopniu młodszego lejtnanta... Powitano nas tak: „Brawo, dziewczęta! Świetnie, żeście przyjechały. Ale nigdzie was nie poślemy. Będziecie u nas w sztabie". Tak właśnie w sztabie wojsk inżynieryjnych nas powitano. Wówczas robimy w tył zwrot i idziemy szukać dowódcy frontu Malinowskiego. Kiedy chodziłyśmy, po wiosce rozniosło się, że jakieś dwie dziewczyny szukają dowódcy. Podchodzi do nas oficer i mówi: — Proszę o dokumenty. Obejrzał nasze papiery. — Dlaczego szukacie, panie, dowódcy? Przecież macie się zgłosić do sztabu wojsk inżynieryjnych? Odpowiadamy: — Przysłano nas jako dowódców plutonów saperów, a chcą nas zostawić w sztabie. A my możemy być wyłącznie dowódcami plutonów u saperów i tylko na pierwszej linii. Wtedy ten oficer znowu prowadzi nas do sztabu wojsk inżynieryjnych. Długo tam wszyscy mówili i mówili, napchało się do chałupy pełno ludzi i każdy coś doradza, a niektórzy się śmieją. My zaś się upieramy przy swoim, że jest tak a tak, mamy przydział, powinnyśmy być dowódcami plutonów saperskich. Wtedy ten oficer, który nas przyprowadził, zezłościł się: — Panienki! A wiecie, ile żyje dowódca plutonu saperów? Dowódca plutonu saperów żyje tylko dwa miesiące... Powtarzamy: — Wiemy, dlatego chcemy iść na pierwszą linię. Co mają robić, wypisują nam przydział: 236
— No, dobra, poślemy was do 5. Armii Uderzeniowej. Co to jest armia uderzeniowa, prawdopodobnie wiecie, sama nazwa wskazuje. To jest nieustanna pierwsza linia. Jakże oni nas tam straszyli! A my się cieszymy: — Zgoda! Przyjechałyśmy do sztabu Piątej Uderzeniowej, siedzi tam taki kulturalny kapitan, który nas bardzo ładnie przyjął, ale jak usłyszał, że zamierzamy na serio dowodzić plutonami saperów, złapał się za głowę: — No, nie! Co też panie? Znajdziemy wam tutaj robotę, w sztabie. Panie żartują, tam przecież są sami mężczyźni, a tu nagle dowodzić ma nimi kobieta? Czyste wariactwo. Coś takiego! Nigdy w życiu! Przez dwa dni tam nad nami pracowali. Mówiąc wprost... Namawiali. Myśmy nie ustąpiły: musimy dowodzić plutonami saperów. Nie odstąpiłyśmy od tego ani na krok. Ale to jeszcze nie wszystko. W końcu... Co? W końcu dostałyśmy nominację. Przyprowadzili mnie do mojego plutonu... Żołnierze patrzą, jeden z drwiną, inny ze złością nawet, a jeszcze inny wzruszy ramionami — od razu wszystko jasne. Kiedy dowódca batalionu przedstawił mnie, że to właśnie ich nowy dowódca plutonu, wszyscy od razu zawyli: „Uuuu...", jeden nawet splunął: „Tfu!". A po roku, kiedy odznaczono mnie Orderem Czerwonej Gwiazdy, ci sami chłopcy, jeśli zostali żywi, nieśli mnie na rękach do mojej ziemianki. Byli ze mnie dumni. Jeśli pani spyta, jaki kolor ma wojna, to odpowiem: kolor ziemi. Dla sapera... czarną, żółtą, glinianą barwę ziemi... Posłali nas dokądś... Nocujemy w lesie, rozpaliliśmy ognisko, ogień płonie. Wszyscy siedzą cichuteńko, ten i ów zasnął. Zasypiam, patrząc w ogień, śpię z otwartymi oczami: jakieś ćmy, jakieś meszki lecą do ognia, przez całą noc lecą, lecą i bez najmniejszego szmeru, szelestu znikają w tym wielkim ogniu. Inne w ślad za nimi... Po prostu... Tak samo i my. Szliśmy i szli. Bez ustanku. 237
Po dwóch miesiącach jednak żyłam, po dwóch kolejnych byłam ranna. Po raz pierwszy — lekko. Wtedy przestałam myśleć o śmierci... Stanisława Pietrowna Wołkowa młodszy lejtnant, dowódca plutonu saperów
W dzieciństwie... Zacznę od swego dzieciństwa... Bo na wojnie najbardziej bałam się wspominać dzieciństwo. Właśnie dzieciństwo. Na wojnie nie wolno wspominać tego, co najdroższe. Tego, co szczęśliwe... To jest tabu. No więc tak... W dzieciństwie ojciec strzygł mnie maszynką na zero. Przypomniałam to sobie, kiedy nas ostrzygli i z dziewcząt nagle zmieniłyśmy się w młodziutkich żołnierzyków. Niektóre z nas się przestraszyły... A mnie łatwo było się przyzwyczaić. To mój żywioł. Nie bez powodu ojciec wzdychał: „Chłopak nam rośnie, a nie dziewucha". A wszystkiemu winna była moja namiętność, z powodu której niejednokrotnie dostawało mi się od rodziców. Zimą skakałam ze stromego brzegu do Obu, tyle że zamarzniętego i zasypanego śniegiem. Po lekcjach brałam od ojca stare watowane portki, ubierałam je i zawiązywałam na walonkach. Watowaną kufajkę wkładałam do portek i mocno związywałam pasem. Na głowie — czapka uszanka, zawiązana pod podbródkiem. Tak ubrana, przestępując jak niedźwiedź z nogi na nogę, idę nad rzekę. Rozpędzam się z całej siły i skaczę z urwiska w dół... Ach! Co za uczucia doznaje się, lecąc w przepaść i pogrążając się w śniegu, tak że głowę zakryje. Aż dech zapiera! Inne dziewczęta próbowały to robić razem ze mną, ale nie szło im tak gładko: jedna skręciła nogę, druga rozbiła nos o zamarznięty śnieg, innej jeszcze coś się przydarzyło. Byłam nawet zręczniejsza niż chłopcy. Wspomniałam dzieciństwo... Bo nie chcę mówić od razu o krwi... Ale rozumiem, że to ważne, oczywiście, to jest ważne. Lubię czytać książki. Rozumiem... 238
Przybyłyśmy do Moskwy we wrześniu czterdziestego drugiego... Całą niedzielę wożono nas obwodnicą kolejową. Zatrzymywałyśmy się na stacjach Kuncewo, Pierowo, Oczakowo, i wszędzie z eszelonu wyładowywały się dziewczyny. Przychodzili, jak to mówiono, „klienci", dowódcy z różnych jednostek i rodzajów wojsk i chcieli zrobić z nas strzelców wyborowych, sanitariuszki, radiotelegrafistki... Mnie to wszystko nie pociągało. W końcu z całego transportu zostało nas trzynaście dziewcząt. Wszystkie załadowano do jednego wagonu. Na bocznicy stały w sumie dwa wagony: nasz i sztabowy. Dwa dni nikt się u nas nie pojawił. Śmiałyśmy się i śpiewały pieśń: Zapomniany, porzucony. Pod koniec drugiego dnia, pod wieczór, zobaczyłyśmy, że do naszych wagonów razem z komendantem eszelonu kieruje się trzech oficerów. „Klienci!" Byli wysocy, zgrabni, mieli starannie pozapinane koalicyjki. Szynele jak spod igły, buty z ostrogami, wyczyszczone do blasku. To dopiero coś! Takich jeszcze nie widziałyśmy. Weszli do wagonu sztabowego, a myśmy przywarły do ściany, żeby podsłuchać, o czym tam będą mówili. Komendant pokazywał nasze listy i dawał krótkie opinię: kim jest i skąd pochodzi, jakie ma wykształcenie. W końcu słyszymy: „Wszystkie się nadadzą". Komendant wtedy wyszedł z wagonu i rozkazał nam stanąć w szeregu. Tamci spytali nas: „Czy chcecie się uczuć sztuki wojennej?". No, jakże możemy nie chcieć, oczywiście chcemy. Nawet bardzo! Marzymy o tym! Żadna z nas nawet nie spytała: gdzie się uczyć, kim mamy być? Rozkaz: „Starszy lejtnant Mitropolski, proszę zawieźć dziewczyny na uczelnię". Każda wzięła na plecy swój plecak, stanęłyśmy w dwuszeregu i oficer poprowadził nas ulicami Moskwy. Kochana Moskwa... Stolica... Piękna nawet w takiej trudnej chwili... Ukochana... Oficer szedł szybko, dużymi krokami, myśmy za nim nie nadążały. Dopiero na spotkaniu w Moskwie w trzydziestą rocznicę Dnia Zwycięstwa Siergiej Fiodorowicz Mitropolski przyznał 239
się nam, byłym podchorążym moskiewskiej Wyższej Szkoły Inżynierii Wojskowej, jak się wstydził tego, że prowadzi nas przez Moskwę. Starał się trzymać od nas jak najdalej, żeby ludzie go nie zauważyli. Jak pędzi ten panieński tabun... Myśmy tego nie wiedziały i prawie biegiem pędziły za nim. Ciekawie to musiało wyglądać!
No więc tak... Już w pierwszych dniach zajęć dostałam dwa dyżury poza kolejnością: to nie odpowiadało mi zimne audytorium, to jeszcze coś. Wie pani, szkolne przyzwyczajenia. No i dostałam za swoje — jeden dyżur, drugi... A potem znowu kolejne. Przy rozprowadzaniu wart na ulicy podchorążowie dostrzegli mnie i zaczęli się śmiać: etatowa dyżurna. To ich oczywiście śmieszy, a ja nie chodzę na zajęcia, nie śpię nocą. Za dnia cały czas tkwię przy szafce stojącej koło drzwi, a nocą pastuję podłogę w koszarach. Jak to się wtedy robiło? Zaraz powiem... W szczegółach... To nie to, co teraz, teraz są rozmaite szczotki, froterki i temu podobne. A wtedy... Po apelu zdejmuje się buty, żeby nie zabrudzić pastą, owija nogi kawałkami starego szynela i robi się jakby łapcie przymocowane szpagatem. Smaruje się podłogę pastą, rozciera szczotką (nie kapronową, ale włosianą, która zostawiała kłaki na podłodze) i wtedy dopiero zaczyna szorować nogami. I trzeba już tylko zadbać, żeby podłoga lśniła jak lustro. Ile się człowiek przez noc natańcował! Nogi bolą i drętwieją, pleców nie można rozprostować, pot zalewa oczy. Rankiem nawet nie ma siły zawołać do kompanii: „Pobudka!": A za dnia też nie uda się przysiąść, bo dyżurny cały czas musi stać przy szafce. Kiedyś zdarzyło mi się coś takiego... Śmiesznego... Stoję przy tej szafce, dopiero co uporałam się ze sprzątaniem w koszarach. Aż tak chciało mi się spać, że poczułam: zaraz upadnę. Oparłam się łokciami o szafkę i zdrzemnęłam się. Nagle słyszę, że ktoś otwiera drzwi do pomieszczenia, zerwałam się — przede mną stoi dyżurny batalionowy. Podrywam rękę i melduję: „Towarzyszu starszy lejtnancie, w chwili obecnej kompania odpoczywa': 240
A on wpatruje się we mnie i nie może się powstrzymać od śmiechu. Wtedy domyśliłam się, że jako mańkut w pośpiechu przyłożyłam do czapki lewą rękę. Próbowałam szybko zmienić ją na prawą, ale już było za późno. Znowu dostałam karę. Długo do mnie nie docierało, że to nie żadna zabawa, czy też szkoła, tylko uczelnia wojskowa. Przygotowanie do wojny. Rozkaz dowódcy to dla podwładnego święta rzecz. Na ostatnim egzaminie zapamiętałam ostatnie pytanie: — Ile razy w życiu myli się saper? — Saper w życiu myli się tylko raz. — Tak właśnie jest, dziewczyno... A potem zwykłe: — Podchorąży Bajrak, możecie odejść. No i już — wojna. Prawdziwa wojna... Przyprowadzili mnie do mojego plutonu. Komenda: „Pluton, baczność!", a pluton nawet nie zamierza wstać. Jeden leży, drugi siedzi i pali skręta, a inny przeciąga się, aż w kościach chrzęści „Eeech!". W sumie udali, że mnie nie widzą. Czuli się urażeni, że oni, mężczyźni, doświadczeni zwiadowcy, mają słuchać rozkazów jakiejś dwudziestoletniej dziewuszki. Dobrze to rozumiałam i zmuszona byłam wydać komendę: „Wróć!". Wtem zaczął się ostrzał... Wskoczyłam do rowu, a że szynel miałam nowiutki, to nie padłam w dół na błoto, ale z boku na nieroztajały śnieg. Tak to bywa, kiedy człowiek jest młody — szynel wyżej ceni niż życie. Głupia dziewucha! No, to moi żołnierze w śmiech. Ano tak... Na czym polegało rozpoznanie inżynieryjne, które prowadziliśmy? W nocy na ziemi niczyjej żołnierze kopali kryjówkę na dwie osoby. Przed świtem razem z jednym z dowódców czołgaliśmy się tam, a żołnierze nas maskowali. I tak leżeliśmy cały dzień, bojąc się nawet poruszyć. Po godzinie, dwóch już marzną ręce i nogi, chociaż niby ma się na sobie walonki i półkożuszek. Po czterech godzinach już się zmarznie na sopel. Śnieg sypie... Zmienia się człowiek w bałwana... 241
To w zimie... A latem trzeba leżeć w upale albo na deszczu. Cały dzień uważnie wszystko śledzimy i sporządzamy mapę obserwacyjną pierwszej linii: w jakich miejscach powierzchnia ziemi uległa zmianie. Jeśli dostrzegliśmy wzgórki i grudki ziemi, zabrudzony śnieg, zmiętą trawę albo startą rosę na trawie, to jest właśnie to... Nasz cel... Wiadomo: to miejsca zaminowane przez niemieckich saperów. Jeśli zaś zrobili zasieki z drutu, to koniecznie trzeba określić długość i szerokość zasieków. Jakich użyto min — przeciwpiechotnych, przeciwczołgowych czy min niespodzianek? Wykrywaliśmy punkty ogniowe przeciwnika... Przed natarciem naszych wojsk pracowaliśmy nocą. Centymetr po centymetrze badaliśmy teren. Robiliśmy korytarze w polach minowych... Cały czas skradaliśmy się po ziemi... Na brzuchu... Ja zaś, jak czółenko, wędrowałam od jednego oddziału do drugiego; „moich" min zawsze było więcej. Było mnóstwo różnych zdarzeń... Starczyłoby ich na film... Na cały serial... Oficerowie zaprosili mnie kiedyś na śniadanie. Zgodziłam się, saperzy nie zawsze mieli okazję zjeść coś gorącego, przeważnie jedli byle co. Kiedy wszyscy rozsiedli się przy kuchennym stole, zwróciłam uwagę na piec rosyjski za zasłonką. Podeszłam i zaczęłam się przyglądać tej zasłonce. Tamci śmieją się ze mnie, że kobiecie miny zwidują się nawet w garnkach. Odpowiadam na żarciki i nagle widzę, że na samym dole, z lewej strony zasłonki, jest jakaś dziurka. Uważnie się jej przyglądam i widzę cienki drut, prowadzący do pieca. Szybko się odwracam do siedzących: „Dom jest zaminowany, proszę opuścić pomieszczenie". Oficerowie przycichli i z niedowierzaniem patrzą na mnie, nikt nie ma chęci wstawać zza stołu. Mięso pachnie, smażone kartofle... A ja powtórzyłam: „Natychmiast opuścić pomieszczenie!". Biorę saperów i przystępujemy do pracy. Najpierw ściągnęliśmy zasłonkę. „Przegryźliśmy" nożycami przewód... I wtedy zaglądamy tam... A tam... W piecu leżało kilka związanych szpagatem emaliowanych litrowych 242
kubków. Marzenie żołnierza! Lepsze od menażki. A w głębi pieca, zawinięte w czarny papier, dwie wielkie paczki. Dwadzieścia kilo materiału wybuchowego. Macie tu garnki. Szliśmy przez Ukrainę, to już był obwód stanisławowski, później nazwany iwano-frankowskim. Pluton otrzymał zadanie: pilnie rozminować cukrownię. Droga jest każda chwila — nie wiadomo, w jaki sposób zaminowana jest cukrownia — jeśli podłączony jest mechanizm zegarowy, to wybuchu można oczekiwać lada moment. Szybkim marszem wyruszyliśmy na zadanie. Pogoda była ładna, szliśmy lekko ubrani. Kiedy mijaliśmy pozycje artylerii dalekiego zasięgu, nagle jeden z artylerzystów wyskoczył z okopu i zawołał: „Alarm! Rama*!". Podniosłam głowę i szukam na niebie „ramy". Żadnego samolotu nie widzę. Dookoła cicho, ani jednego dźwięku. Gdzież jest ta „rama"? Wtedy jeden z saperów prosi o pozwolenie wyjścia z szeregu. Patrzę, a on idzie prosto do tamtego artylerzysty i wali go w gębę. Nie zdążyłam nic pomyśleć, a artylerzysta krzyczy: „Chłopaki, naszych biją!". Z okopów powyskakiwali inni i otoczyli naszego sapera. Mój pluton, niewiele myśląc, poporzucał wykrywacze min, plecaki i pędzi tamtemu na pomoc. Wywiązała się bójka. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Daję rozkaz: „Pluton, na moją komendę — zbiórka!". Nikt na mnie nie zwraca uwagi. Wtedy wyjmuję pistolet i strzelam w powietrze. Ze schronu wyskoczyli oficerowie. Minęło sporo czasu, zanim wszystkich uspokoili. Do mojego plutonu podszedł kapitan i spytał: „Kto tu jest najstarszy rangą?". Melduję się. Kapitan zrobił okrągłe oczy, nawet się trochę stropił. Potem zapytał: „Co się stało?". Nie umiałam odpowiedzieć, bo rzeczywiście nie znałam przyczyny. Wtedy mój pomocnik wyszedł i opowiedział wszystko po kolei. Dowiedziałam się, co to znaczy „rama", że dla kobiety to bardzo obraźliwe. Coś w rodzaju „dziwki". Frontowa obelga...
* Rama — potoczna nazwa niemieckiego samolotu rozpoznawczego Focke-Wulf Fw 189. 243
A wie pani... Skoro tak szczerze rozmawiamy... Na wojnie starałam się nie myśleć o dzieciństwie ani o miłości. O śmierci też nie. Mmm... Skoro już rozmawiamy szczerze... no to... Już mówiłam: żeby przeżyć, wielu rzeczy się wyrzekłam. Zakazałam sobie przede wszystkim tego, co drogie, bliskie sercu. Przestałam o tym nawet myśleć. Wspominać. Pamiętam, że po raz pierwszy w wyzwolonym Lwowie dano nam kilka wolnych wieczorów. Po raz pierwszy w ciągu całej wojny... W miejskim kinie batalion oglądał film. Początkowo jakoś dziwnie się siedziało w wyściełanych fotelach, patrzyło na piękne wyposażenie, przytulność, ciszę. Przed seansem grała orkiestra, występowali artyści. W foyer urządzono zabawę. Tańczyliśmy polkę, krakowiaka, pas d'Espagne i kończyliśmy nieśmiertelnym „rosyjskim': Muzyka działała na mnie szczególnie... Nawet nie chciało się wierzyć, że gdzieś tam strzelają i wkrótce znowu pójdziemy na pierwszą linię. Że gdzieś niedaleko jest śmierć. Ale już następnego dnia mój pluton dostał rozkaz przeczesania pagórkowatego terenu między miasteczkiem a torami kolejowymi. Wyleciało tam w powietrze kilka samochodów. Miny... Wzdłuż szosy ruszyli zwiadowcy z wykrywaczami min. Siąpił drobny deszczyk. Wszyscy przemokli do nitki. Moje buty nasiąkły wodą, zrobiły się ciężkie, jakby miały podeszwy z żelaza. Wsadziłam poły szynela za pas, żeby nie plątały się pod nogami. Przede mną na smyczy szedł piesek Nelka. Znajdzie pocisk czy minę, siada obok i czeka, aż je unieszkodliwimy. Mój wierny przyjaciel... Nelka usiadła... Czeka i skomli... A tu przekazują mi z ust do ust wiadomość: „Lejtnant do generała". Obejrzałam się: na wiejskiej drodze stoi willys. Przeskoczyłam przez rów, w biegu wyprostowałam poły szynela, poprawiłam pas i furażerkę. Ale i tak mój wygląd był opłakany. Podbiegam do samochodu, otwieram drzwiczki i zaczynam meldować: — Towarzyszu generale, zgodnie z waszym poleceniem... Usłyszałam: 244
— Wróć... Wyciągam się na baczność. Generał nawet nie odwrócił głowy w moją stronę, przez przednią szybę obserwuje drogę. Denerwuje się i często popatruje na zegarek. Ja stoję. On zwraca się do adiutanta: — Gdzież jest ten dowódca saperów? Znowu próbuję się zameldować: — Towarzyszu generale... W końcu obrócił się do mnie i ze złością: — A ty na diabła mi tu jesteś potrzebna! Zrozumiałam wszystko i omal nie wybuchnęłam śmiechem. Wówczas jego adiutant pierwszy się domyślił: — Towarzyszu generale, a może to ona jest dowódcą saperów? Generał wlepił wzrok we mnie: — Kim ty jesteś? — Dowódcą plutonu saperów, towarzyszu generale. — Ty jesteś dowódcą plutonu? — zdumiał się. — Tak jest, towarzyszu generale! — To twoi saperzy pracują? — Tak jest, towarzyszu generale! — W kółko tylko to: generale i generale... Wylazł z samochodu, przeszedł kilka kroków do przodu, potem wrócił do mnie. Przystanął, zmierzył mnie wzrokiem. I do adiutanta: — Widziałeś? Mnie zaś spytał: — A ile ty masz lat, lejtnancie? — Dwadzieścia, towarzyszu generale. — Skąd jesteś? — Z Syberii. Jeszcze długo mnie wypytywał, proponował, żebym przeniosła się do ich jednostki pancernej. Oburzał się, że tak wyglądam: on by na to nie pozwolił. A potrzebują saperów jak nie wiem co. Potem zaprowadził mnie na bok i pokazał na lasek: 245
— Tam stoją te moje pudełka. Chcę przepuścić je przez te tory. Szyny i podkłady są zdjęte, ale droga może być zaminowana. Pomóż czołgistom, sprawdź drogę. Tędy dogodniej i prędzej dotrą na pierwszą linię. Wiesz, co to znaczy niespodziewane uderzenie? — Wiem, towarzyszu generale. — No, to bądź zdrowa, lejtnancie. Koniecznie dożyj do zwycięstwa, jest już blisko. Rozumiesz? Tory rzeczywiście okazały się zaminowane. Skontrolowaliśmy. Wszyscy chcieli dożyć do Zwycięstwa... W październiku czterdziestego czwartego roku nasz batalion wchodzący w skład 210. Wydzielonego Oddziału Rozminowywania razem z wojskami Czwartego Frontu Ukraińskiego wszedł na terytorium Czechosłowacji. Wszędzie nas witano z radością. Rzucano kwiaty, owoce, paczki papierosów... Słano dywany na jezdni... To, że dziewczyna dowodzi plutonem mężczyzn i jeszcze sama jest saperem-minerem, stało się sensacją. Byłam ostrzyżona na chłopca, chodziłam w spodniach i mundurze, gesty miałam męskie, krótko mówiąc, wyglądałam jak wyrostek. Czasem wjeżdżałam do wsi na koniu, wtedy już całkiem trudno było określić, co to za jeździec, ale kobiety intuicyjnie to odgadywały i wpatrywały się we mnie. Kobieca intuicja... To było zabawne... I miłe! Przychodziłam na kwaterę, gdzie miałam się zatrzymać, i nagle gospodarze uświadamiali sobie, że ich lokator jest wprawdzie oficerem, ale nie mężczyzną. Ze zdziwienia wielu stawało z otwartymi ustami... Niemy film... Ale mnie to... Mmm... Mnie to się nawet podobało. Lubiłam w taki sposób budzić zdziwienie. To samo było w Polsce. Pamiętam, w jednej wsi staruszka pogłaskała mnie po głowie. Domyśliłam się: „Co, rogów pani na mnie szuka?". Ona zmieszała się i mówi, że nie. Po prostu żal jej się zrobiło mnie, „takiej młodej panienki". A miny były na każdym kroku. Mnóstwo. Kiedyś weszliśmy do domu, ktoś pierwszy zobaczył chromowe buty, stojące 246
koło szafy. Już wyciągnął rękę, żeby je zabrać. Krzyknęłam: „Nie dotykać!". Kiedy podeszłam i zaczęłam się im przyglądać, okazało się, że są zaminowane. Spotykaliśmy zaminowane fotele, komody, serwantki, lalki, żyrandole... Chłopi prosili o rozminowanie grządek pomidorów, kartofli, kapusty. Żeby spróbować pierogów, pluton musiał w jednej wsi rozminować pole pszenicy i sprawdzić nawet cep, żeby można było wymłócić snopy... No tak... Przeszłam Czechosłowację, Polskę, Węgry, Rumunię, Niemcy... A wrażeń w pamięci zostało niewiele, na ogół przypominam sobie tylko lustrowanie rzeźby terenu. Głazy narzutowe... Wysoką trawę... Czy naprawdę była wysoka, czy też nam się tylko tak zdawało, bo niesamowicie trudno było się przez nią przedzierać i pracować szczypcami i wykrywaczami? Stara trawa... Łopiany wyższe od krzaków... Przypominam sobie jeszcze mnóstwo strumyków i wąwozów. Leśne gąszcze, nieustanne zasieki z drutu, z przegniłymi palikami, pozarastane pola minowe. Zapuszczone klomby. Tam zawsze się chowały miny, Niemcy lubili klomby. Raz nawet na polu kopano kartofle, a my obok wykopywaliśmy miny... W Rumunii, w mieście Dej zatrzymałam się w domu młodej Rumunki, która dobrze mówiła po rosyjsku. Jej babcia, jak się okazało, była Rosjanką. Kobieta miała trójkę dzieci. Mąż zginął na wojnie, w rumuńskiej dywizji ochotniczej. Ale ona lubiła się pośmiać, poweselić. Kiedyś mnie zaprosiła, żebym poszła z nią na zabawę. Zaproponowała swoje stroje. Pokusa była wielka. Włożyłam spodnie, bluzę, buty chromowe, a na to rumuński strój narodowy: długą, wyszywaną koszulę i wełnianą, wąską spódnicę w kratkę, a w talii przewiązałam ją czarnym pasem. Na głowie miałam kolorową chustkę. A ponieważ czołgając się przez lato po górach, zdążyłam opalić się zupełnie na czarno, tylko na skroniach sterczały białe kosmyki, i nos zaczął się łuszczyć, więc niczym się nie różniłam od prawdziwej Rumunki. Od dziewczyny rumuńskiej. 247
Klubu nie mieli, młodzież zbierała się u kogoś w domu. Kiedy przyszliśmy, już tańczono, grała muzyka. Zobaczyłam prawie wszystkich oficerów swojego batalionu. Najpierw się bałam, że mnie rozpoznają i zdemaskują, dlatego starałam się stać gdzieś z boku, daleko, nie zwracać na siebie uwagi. Nawet trochę zasłoniłam się chustką. Chciałam chociaż popatrzeć na wszystko... No, tak z daleka... Ale kiedy zaprosił mnie do tańca jeden z naszych oficerów i nie poznał umalowanej, z podkreślonymi brwiami, rozbawiło mnie to. Radowałam się z całej duszy. Podobało mi się, kiedy mówiono, że jestem ładna. Słyszałam komplementy... Tańczyłam i tańczyłam... Wojna się skończyła, a my jeszcze przez cały rok rozminowywaliśmy pola, jeziora, rzeczki. Podczas wojny wszystko zrzucano do wody, najważniejsze było przejść, dojść na czas do celu. A teraz trzeba było myśleć o czym innym... O życiu... Dla saperów wojna skończyła się kilka lat po wojnie, walczyli najdłużej ze wszystkich. A co to znaczy czekać na wybuch po Zwycięstwie? Czekać na ten moment... Nie, nie! Śmierć po Zwycięstwie — to najstraszniejsza śmierć. Podwójna. No tak... W prezencie na nowy, czterdziesty szósty rok, wydano mi dziesięć metrów czerwonej satyny. Uśmiałam się: „No i po co mi ona? Czyż po przejściu do cywila uszyję sobie czerwoną sukienkę? Suknię Zwycięstwa?". No i jakbym wywróżyła... Wkrótce przyszedł rozkaz przeniesienia mnie do rezerwy... W batalionie urządzono mi pożegnanie jak się patrzy, uroczyste. Oficerowie wręczyli mi wielką, niebieską chustę, starannie haftowaną. Ta chusta to był fant — miałam zaśpiewać piosenkę o błękitnej chusteczce. I śpiewałam im cały wieczór. A w pociągu poczułam, że mam temperaturę. Spuchła mi twarz, ust nie mogłam otworzyć. Rosły mi zęby mądrości. Wracałam z wojny... Apollina Nikonowna Mickiewicz-Bajrak młodszy lejtnant, dowódca plutonu sapersko-minerskiego
„Tylko jeden raz popatrzeć...”
A teraz będzie opowieść o miłości... Miłość to jedyne osobiste wydarzenie człowieka na wojnie. Wszystkie inne wydarzenia są wspólne — nawet śmierć. Co było dla mnie zaskoczeniem? To, że o miłości mówiły nie tak szczerze, jak o śmierci. Cały czas czegoś nie dopowiadały, jakby się broniły, za każdym razem zatrzymując się przed jakąś granicą. Strzegły jej czujnie. Istniała między nimi cicha umowa — dalej nie wolno. Kurtyna zapadała. Przed czym się broniły — to wiem: przed krzywdami i oszczerstwami, które spotkały je po wojnie. Już im się dostało! Po wojnie trafiły na jeszcze jedną wojnę, nie mniej straszną niż ta, z której wróciły. Jeśli któraś decydowała się na absolutną otwartość, jeśli wyrwało jej się szczere wyznanie, to niezawodnie kończyło się prośbą: „Niech pani zmieni moje nazwisko" albo: „W naszych czasach nie wypadało mówić o tym głośno... Uważano to za nieprzyzwoite..:". Częściej słyszałam o sprawach romantycznych i tragicznych. Oczywiście, to nie całe życie i nie cała prawda. Ale to jest ich prawda. Jak uczciwie przyznał jeden z pisarzy pokolenia wojennego: „Niech diabli porwą wojnę, ten nasz najlepszy czas!". To motto ich życia. A zatem, mimo tych wszystkich zastrzeżeń: jaka była miłość? Tam, w sąsiedztwie śmierci... 249
O cholernej babie i o majowych różach Wojna zabrała mi moją miłość. Moją jedyną miłość... Bombardują miasto, przybiega do mnie siostra Nina, żegnamy się. Myślałyśmy wtedy, że się już nie zobaczymy. Mówi: „Wstąpię do drużyny sanitarnej, tylko gdzie taką znaleźć?". Co pamiętam: patrzę na nią, a było wtedy lato, miała lekką sukienkę, i widzę u niej na lewym barku, tutaj koło szyi, znamię. Moja rodzona siostra, a ja pierwszy raz to zobaczyłam. Patrzę i myślę: „Wszędzie cię poznam". I takie dojmujące uczucie... Taka miłość... Serce się wyrywa... Z Mińska wszyscy uciekali. Drogi były ostrzeliwane, więc szło się lasem. Jakaś dziewczynka krzyczy: „Mamo, wojna!". Nasza jednostka w odwrocie. Idziemy po szerokim, otwartym polu, kłosi się zboże, mijamy niską chłopską chatę. To już Smoleńszczyzna... Przy drodze stoi kobieta, ubrana w lniany strój wyszywany w ludowe wzory. Mieliśmy wrażenie, że jest wyższa od swojego domu. Kobieta skrzyżowała ręce na piersi i nisko się kłaniała. Żołnierze szli, a ona im się kłaniała i mówiła: „Niech was Bóg zaprowadzi do domu". I wie pani, każdemu tak się kłaniała i tak mówiła. Wszyscy mieli łzy w oczach... Pamiętałam ją przez całą wojnę... A jeszcze pamiętam coś innego. To było w Niemczech, kiedy gnaliśmy Niemców z powrotem. W którejś wsi... Siedziały na podwórzu dwie Niemki w swoich czepeczkach i piły kawę. Jakby nie było żadnej wojny... Pomyślałam wtedy: „Mój Boże, u nas ruiny, u nas ludzie mieszkają w ziemi, jedzą trawę, a wy tu siedzicie i pijecie kawę". Obok przejeżdżają nasze samochody, nasi żołnierze jadą. A one piją kawę. A potem jechałam przez nasz kraj... I co widziałam? Zamiast wsi został tylko piec. Siedzi staruszek, a za nim stoi troje wnucząt — widocznie dziadek stracił syna i synową. Staruszka 250
zbiera drewienka, żeby napalić w piecu. Powiesiła kożuch, to znaczy, że wrócili z lasu. Nic na tym piecu się nie gotuje. I takie dojmujące uczucie... Taka miłość... Nasz eszelon się zatrzymał. Nie pamiętam, co tam było — naprawiali drogę, a może zmieniali parowóz. Siedzimy z jedną pielęgniarką, a obok dwóch naszych żołnierzy gotuje kaszę. Skądś podchodzą do nas dwaj jeńcy niemieccy, proszą o jedzenie. A myśmy mieli chleb. Wzięliśmy kawał chleba, przełamali i dali im. Wtedy słyszę, jak ci żołnierze, którzy gotowali kaszę, dogadują: — Patrz, ile chleba dali lekarze naszym wrogom! — I dalej coś w tym duchu, że niby skąd możemy mieć pojęcie o wojnie, przecież siedzieliśmy w szpitalach... Po jakimś czasie podeszli inni jeńcy, ale właśnie do tamtych żołnierzy, gotujących kaszę. Wtedy ten, który nas niedawno ganił, mówi do jednego z nich: — Co, żreć ci się zachciało? Niemiec stoi... Czeka. Drugi z naszych podaje bochenek koledze: — Dobra, odkraj mu. Tamten pokroił po kawałku. Niemcy wzięli chleb i stoją — widzą, że kasza się gotuje. — No, dobra — mówi jeden żołnierz. — Daj im kaszy. — Ale jeszcze niegotowa. Słyszała pani? A Niemcy, jakby też rozumieli po naszemu, stoją. Czekają. Żołnierze dodali słoniny do kaszy i nałożyli im do puszek po konserwach. Ma pani duszę żołnierza rosyjskiego. Potępiali nas, a sami dali chleba, kaszy, i to dopiero kiedy ją omaścili. Zapamiętałam właśnie coś takiego... Takie dojmujące uczucie... Takie mocne... Wojna dawno się skończyła... Wybierałam się do kurortu... Akurat był wtedy kryzys kubański. Znowu w świecie zrobiło 251
się niespokojnie. Wszystko się zachwiało. Układam rzeczy w walizce, sukienkę, bluzki. Chyba nic nie zapomniałam? Biorę portfel z dokumentami i wyjmuję książeczkę wojskową. Myślę: „Jakby co, to od razu zgłoszę się do komendy uzupełnień': Już jestem nad morzem. Komuś przy stoliku w jadalni powiedziałam, że na wszelki wypadek zabrałam ze sobą książeczkę wojskową. Powiedziałam tak bez żadnego ukrytego zamiaru czy chęci wyróżnienia się. Ale jednego z mężczyzn przy naszym stole to poruszyło: „No nie, tylko Rosjanka, wyjeżdżając na wczasy, może zabrać ze sobą książeczkę wojskową, żeby zgłosić się w komendzie, gdyby coś się działo". Pamiętam jego zachwyt. Jego podziw. Mój mąż na mnie tak patrzył. Takim wzrokiem... Przepraszam za długi wstęp... Nie umiem mówić składnie. Targają mną uczucia, myśli skaczą z tematu na temat... Poszliśmy na wojnę razem z mężem. We dwoje. Wiele rzeczy zapomniałam, chociaż wspominam codziennie. Skończyła się walka... Cisza, w którą trudno było uwierzyć. On gładził trawę rękami, trawa była miękka... I patrzył na mnie. Patrzył... Takimi oczami... Poszli grupą na rozpoznanie. Czekaliśmy na nich dwa dni... Zdrzemnęłam się. Budzę się, a on siedzi obok i patrzy na mnie. „Kładź się spać". Szkoda spać. I takie dojmujące uczucie... Taka miłość... Serce się wyrywa... Wiele rzeczy zapomniałam, prawie wszystko zapomniałam. A myślałam, że nie zapomnę. Że w życiu nie zapomnę. Szliśmy przez Prusy Wschodnie, wszyscy już mówili o Zwycięstwie. On zginął... Zginął błyskawicznie... od odłamka... Śmierć natychmiastowa. Sekunda. Przekazano mi, że ich przywieziono, przybiegłam... Uścisnęłam go, nie pozwalałam go zabrać. Pochować. Podczas wojny chowano szybko: jeśli walka nie trwała długo, to od razu zbierają wszystkich, zwożą ich zewsząd i kopią wielki dół. Zasypują. Niekiedy tylko suchym 252
piaskiem. I jeśli długo człowiek patrzy na ten piasek, to mu się wydaje, że piasek się porusza. Drży. Że się kołysze. Bo tam... Dla mnie tam są żywi ludzie, niedawno jeszcze żyli... Widzę ich, rozmawiam z nimi... Nie wierzę... Wszyscy chodzimy i nie wierzymy jeszcze, że są tam... Gdzie? No więc nie pozwoliłam go od razu pochować. Żebyśmy mieli jeszcze jedną noc. Chciałam siedzieć koło niego. Patrzeć. Głaskać... Rankiem... Postanowiłam, że go zabiorę do domu. Na Białoruś. Białoruś to kilka tysięcy kilometrów. Drogi wojenne... Zamieszanie... Wszyscy pomyśleli, że nieszczęście pomieszało mi w głowie. „Powinnaś się uspokoić. Musisz pospać". Nie! Nie! Szłam od jednego generała do drugiego, i w ten sposób doszłam do Rokossowskiego, dowódcy frontu. Najpierw odmówił... No, jakaś nienormalna! Tylu już pochowano w bratnich mogiłach, leżą w obcej ziemi... Dopięłam jednak tego, że przyjął mnie ponownie: — Jak chcecie, to uklęknę przed wami! — Ja panią rozumiem... Ale on już nie żyje... — Nie mieliśmy dzieci. Nasz dom spłonął. Nawet zdjęcia przepadły. Nie mam nic. Jeśli go przywiozę do ojczyzny, zostanie mi chociaż grób. I będę miała gdzie wracać po wojnie. Milczy. Chodzi po gabinecie. Chodzi. — Kochaliście kiedyś kogoś, towarzyszu marszałku? Ja nie chowam męża, tylko swoją miłość. Milczy. — To i ja chcę tutaj umrzeć. Po co mam żyć bez niego? Milczał długo. Potem podszedł i pocałował mnie w rękę. Dano mi specjalny samolot na jedną noc. Wsiadłam do samolotu... Objęłam trumnę... I straciłam przytomność... Jefrosinia Grigorjewna Brieus kapitan, lekarz
253
Wojna nas rozłączyła... Mąż na froncie. Ja ewakuowałam się najpierw do Charkowa, a potem do Tatarstanu. Znalazłam tam pracę. I kiedyś wszyscy mnie szukają, wołają: „Sowska! Sowska!". Bo z domu byłam Lisowska. Mówię: „To ja!". Oni wtedy: „Niech pani zgłosi się do NKWD, weźmie przepustkę i jedzie do Moskwy". Dlaczego? Nikt nic mi nie wyjaśniał i ja też nie wiedziałam. Wojenny czas... Jadę i myślę, może mąż jest ranny, może do niego mnie wzywają. A ja już od czterech miesięcy nie miałam nic od niego, żadnych wiadomości. Postanowiłam, że jeśli zobaczę go bez rąk, bez nóg, kalekę, to od razu zabiorę do domu. Będziemy jakoś żyli. Przyjeżdżam do Moskwy, zgłaszam się pod wskazany adres. Napisane tam jest: „KC KPB", to znaczy nasz rząd białoruski. Takich jak ja było tam bardzo dużo. Chcemy się dowiedzieć: „Co? Dlaczego? Po co nas zgromadzono?". Odpowiadają: „Wszystkiego się dowiecie". Zebrali nas wszystkich w wielkiej sali: a tam był nasz sekretarz KC Białorusi, towarzysz Ponomarienko i inni przywódcy. Pytają mnie: „Czy chcecie jechać tam, skąd przyjechaliście?". No, skąd przyjechałam — z Białorusi. Oczywiście chcę. I przydzielają mnie do szkoły. Zaczynają szkolić, żeby przerzucić na tyły wroga. Ledwie skończyłyśmy naukę, a już następnego dnia wsadzono nas do samochodu i powieziono na linię frontu. Potem poszliśmy pieszo. Nie wiedziałam, co to jest front i ziemia niczyja. Komenda: „Przygotować się! Gotowość numer jeden". „Bach!" —wystrzelono rakiety. Śnieg, widzę, jest bielusieńki, a tu strefa neutralna pełna ludzi — to my leżymy jeden za drugim. Dużo nas jest. Rakieta zgasła, nie ma strzałów. Pada nowa komenda: „Biegiem!", więc biegniemy. I tak przeszliśmy na tyły. Do oddziału partyzanckiego jakimś cudem dotarł list od mojego męża. Było tyle radości, tak niespodziewanej, od dwóch lat nic o nim nie wiedziałam. A tutaj — samolot zrzucił żywność, amunicję... I pocztę... A w tej poczcie, w worku brezentowym — list do mnie. Wówczas zwróciłam się pisemnie do KC. 254
Napisałam, że zrobię wszystko, żeby tylko być razem z mężem. I ten list w sekrecie przed dowódcą oddziału przekazałam lotnikowi. Wkrótce dociera do mnie nowina — przekazano przez łączność, że po wykonaniu zadania nasza grupa ma się zgłosić w Moskwie. Cała nasza grupa specjalna. Poślą nas w nowe miejsce... Wszyscy powinni lecieć, a Fiedosienko to już obowiązkowo. Czekamy na samolot, a tu noc. Ciemno, choć oko wykol. Jakiś samolot krąży w górze a potem nagle spuszcza na nas bomby. Niemcy wykryli nasze miejsce postoju, nadleciał messerschmitt, po zrzuceniu bomb robi nawrót. A w tym czasie ląduje nasz u-2, i akurat pod ten świerk, gdzie stałam. Ledwo przysiadł na ziemi, od razu podrywa się, bo lotnik widzi, że Niemiec zaraz nadleci i zacznie strzelać. Uczepiłam się skrzydła i krzyczę: „Ja muszę do Moskwy! Mam pozwolenie!". A pilot zaklął tylko i woła: „Siadaj!". No więc polecieliśmy we dwójkę. Nie było żadnych rannych... Nikogo. Był maj, a ja w Moskwie chodziłam w walonkach. Do teatru przyszłam w walonkach. I było pięknie. Piszę do męża: „Gdzie możemy się spotkać? Jestem na razie w rezerwie... Ale obiecują mi...". Wszędzie proszę: „Poślijcie mnie tam, gdzie jest mąż, dajcie mi choćby dwa dni. Wystarczy, że raz popatrzę na niego, a potem wrócę, i wtedy posyłajcie mnie, gdzie chcecie". Wszyscy wzruszają ramionami. Ale ja i tak poznaję po numerze poczty, gdzie walczy mąż, i jadę do niego. Przyjeżdżam najpierw do komitetu obwodowego partii, pokazuję adres męża, dokumenty, że jestem żoną, i mówię, że chcę się z nim spotkać. Odpowiadają: „To niemożliwe, jest na pierwszej linii. Niech pani wraca". A niby jak mam wracać, taka zmordowana, taka głodna? Poszłam do komendanta wojskowego. Komendant popatrzył na mnie i kazał dać mi coś z odzieży. Dali mi bluzę i pas. Wtedy komendant zaczął mi perswadować: — No co też pani? Tam gdzie walczy mąż, jest bardzo niebezpiecznie... 255
Siedzę i płaczę, wtedy się zlitował, dał mi przepustkę. — Niech pani wyjdzie — mówi — na szosę, tam stoi żołnierz, co kieruje ruchem, to pokaże pani, jak dojechać. Znalazłam szosę, znalazłam żołnierza. Ten wsadził mnie na samochód, jadę. Przyjeżdżam do jednostki, tam są zdumieni, wszyscy dookoła wojskowi. „Kim pani jest?" — pytają. Nie mogę powiedzieć, że żoną. No, jak można coś takiego powiedzieć, dookoła bomby wybuchają... Odpowiadam: „Siostra': Nawet nie wiem, czemu tak powiedziałam. „Niech pani poczeka — mówią do mnie — to jeszcze sześć kilometrów drogi" Jak to mam czekać, jeśli dotarłam tak daleko? Akurat też stamtąd ciężarówka przyjechała po obiad, i był taki rudawy starszyna, piegowaty. Mówi: — 0, ja znam Fiedosienkę. To trzeba aż do transzei. No więc uprosiłam go. Posadzili mnie, jadę, nigdzie nic nie widać... Las... leśna droga... Dla mnie to nowość: pierwsza linia, ale nigdzie nikogo. Z rzadka gdzieś strzelają. Przyjechaliśmy. Starszyna pyta: — Gdzie jest Fiedosienko? Odpowiadają: — Wczoraj poszli na rozpoznanie, świt ich zaskoczył i teraz czekają... Ale utrzymywano z nimi łączność. I dzięki temu mogli mu przekazać, że przyjechała siostra. Jaka siostra? Mówią: „Ruda". A jego siostra była brunetka. No, a skoro ruda, to od razu się domyślił, jaka siostra. Nie wiem, jak się stamtąd doczołgał, ale wkrótce się pojawił, i tak się spotkaliśmy. Co było radości... Byłam u niego jeden dzień, drugi i mówię: — Idź do sztabu i złóż raport. Ja tutaj z tobą zostanę. Poszedł do dowództwa, a ja wstrzymałam oddech: co będzie, jeśli odpowiedzą, żeby na drugi dzień tu ani śladu po mnie nie było? To przecież front, wiadomo. I nagle widzę — idzie do ziemianki dowództwo: major, pułkownik. Wszyscy witają 256
się, ściskają ręce. Potem oczywiście usiedliśmy w ziemiance, wypiliśmy, i każdy powiedział swoje: że żona znalazła męża w okopach, i to prawdziwa żona, ma papiery. To ci kobita! Dajcie, niech popatrzę na nią! Tak mówili wszyscy, nawet płakali. Całe życie wspominam tamten wieczór... Bo co mi jeszcze zostało? Wzięli mnie jako sanitariuszkę. Chodziłam z mężem na rozpoznanie. Bije moździerz, widzę, że mąż upadł. Myślę: zabity czy ranny? Biegnę tam, moździerz wali, a dowódca krzyczy: „Dokąd się pchasz, cholerna babo?!". Podczołgałam się — żyje... Żyje! To było nad Dnieprem. Nocą, przy księżycu odznaczono mnie Orderem Czerwonego Sztandaru. A następnego dnia mąż został ranny, ciężko ranny. Razem uciekaliśmy, razem szliśmy przez bagno, razem się czołgaliśmy. Karabin maszynowy strzelał, powiedzmy, z prawej strony, a myśmy czołgali się po błocie i tak przyciskali się do ziemi, że jeśli ten kaem był po prawej, to męża raniło z lewej strony w udo. Dostał rozrywającym pociskiem, i spróbuj tu nałożyć opaskę, to przecież pośladek. Wszystko rozerwane i razem z krwią — błoto, ziemia. A my jesteśmy okrążeni. Nie ma gdzie wywozić rannych, nie mam też żadnych lekarstw. Jedyna nadzieja w tym, że się przebijemy. Kiedy się przebiliśmy, zawiozłam męża aż do szpitala. Zanim go dowiozłam, wywiązało się już ogólne zakażenie krwi. To był Nowy Rok... Nadchodził rok 1944... Mąż umierał... Wiedziałam, że umiera... A miał wiele odznaczeń, zebrałam wszystkie i położyłam przy nim. Był akurat obchód, a on spał. Lekarz podchodzi: — Musi pani wyjść stąd. On już jest martwy. Odpowiadam: — Cicho, on jeszcze żyje. Mąż akurat otworzył oczy i mówi: — Jakiś ten sufit zrobił się niebieski. 257
Patrzę na sufit. — Nie, nie jest niebieski, Wasia. Biały jest. A jemu się zdawało, że niebieski. Sąsiad mówi do niego: — No, Fiedosienko, jeśli przeżyjesz, to powinieneś nosić swoją żonę na rękach. — I będę nosił — potwierdza mąż. Nie wiem, pewnie czuł, że umiera, bo wziął mnie za ręce, przyciągnął do siebie i pocałował. Tak się całuje po raz ostatni. — Luboczka, taka szkoda, wszyscy świętują Nowy Rok, a my tu jesteśmy... Ale nie martw się, jeszcze będzie dobrze... Kiedy zostało mu tylko kilka godzin życia... Przydarzyło mu się to, że trzeba było zmienić pościel... Dałam mu czyste prześcieradło, opatrzyłam nogę... Na poduszkę trzeba go podciągnąć, to przecież mężczyzna, ciężki. Ciągnę go, nachylam się niziutko nad nim i czuję, że to już koniec, jeszcze parę chwil i już go nie będzie... To był wieczór. Kwadrans po dziesiątej, zapamiętałam co do minuty. I sama zapragnęłam umrzeć... Ale pod sercem nosiłam już nasze dziecko i tylko to sprawiło, że przeżyłam tamte dni. Pochowałam męża pierwszego stycznia, a po trzydziestu ośmiu dniach urodził mi się syn, rocznik czterdziesty czwarty, sam już ma dzieci. Mąż miał na imię Wasilij, dlatego syn jest Wasilij Wasiljewicz, i wnuk tak samo... Wasia-Wasilok z wojennej piosenki... Lubow Fominiczna Fiedosienko szeregowiec, sanitariuszka
Widziałam... Codziennie... Ale nie mogłam się pogodzić. Umiera młody, piękny mężczyzna... Chciałam zdążyć, no... pocałować go. Zrobić coś dla niego jako kobieta, skoro nie mogłam mu pomóc jako lekarz. Bodaj się uśmiechnąć. Pogłaskać. Wziąć za rękę... Wiele lat po wojnie pewien mężczyzna przyznał mi się, że pamięta mój młody uśmiech. A dla mnie to był zwyczajny 258
ranny, nawet go sobie nie mogłam przypomnieć. Mówił, że ten uśmiech przywrócił mu życie, przywołał go, jak to się mówi, z tamtego świata... Uśmiech kobiety... Wiera Władimirowna Szewałdyszewa starszy lejtnant, chirurg
Przybyłyśmy na Pierwszy Front Białoruski... Dwadzieścia siedem dziewcząt. Mężczyźni patrzyli na nas z zachwytem: „Ani praczki, ani telefonistki, ale strzelcy wyborowi. Pierwszy raz widzimy takie dziewczyny. Co za dziewczyny!". Starszyna na naszą cześć napisał wiersz. Sens był taki: żeby dziewczyny były tak ujmujące jak róże majowe, żeby wojna nie pokaleczyła ich dusz. Jadąc na wojnę, każda z nas złożyła przysięgę: nie będzie tam żadnych romansów. Jeśli ocalejemy, to proszę bardzo, ale po wojnie. A przed wojną nie zdążyłyśmy nawet się chociaż raz z kimś pocałować. Surowiej wtedy patrzyłyśmy na te rzeczy niż dzisiejsi młodzi ludzie. Dla nas pocałować oznaczało pokochać na całe życie. Na wojnie miłość była jakby zakazana — jeśli dowództwo się dowiedziało, to z reguły jedno z zakochanych przenoszono do innej jednostki, po prostu rozdzielano ich. Myśmy strzegły miłości. Nie dotrzymałyśmy swoich dziecinnych przysiąg. Kochałyśmy... Myślę, że gdybym się nie zakochała na wojnie, tobym jej nie przeżyła. Miłość była ocaleniem. Mnie ocaliła... Sofia Kriegel starszy sierżant, strzelec wyborowy
Pyta pani o miłość? Nie boję się powiedzieć prawdy... Byłam, jak to mówiono, p.o. żony — pełniącą obowiązki. Taka wojenna żona. Druga. Nieformalna. Pierwszy dowódca batalionu... Nie kochałam go. Był dobrym człowiekiem, ale go nie kochałam. Poszłam do jego ziemianki po kilku miesiącach. Gdzie 259
się miałam podziać? Sami mężczyźni dookoła — to już lepiej żyć z jednym niż obawiać się wszystkich. Nie tak straszna była sama walka, jak to, co po niej, zwłaszcza wtedy, gdy odsyłano nas na przeformowanie się. Pod ogniem to do mnie wołali: „Siostrzyczko! Siostrzyczko!", a po walce każdy na mnie dybał... Nocą z ziemianki nie dawało się wyleźć... Mówiły to pani inne dziewczyny, czy się nie przyznały? Myślę, że się wstydziły... Nie powiedziały. Takie dumne! A to jednak było... Bo umierać żadna nie miała ochoty... Przykro człowiekowi umierać, kiedy jest młody... No, i mężczyznom ciężko — cztery lata bez kobiet... W naszej armii nie było burdeli i nie dawano żadnych tabletek. Gdzieś tam może o tym myślano. U nas nie. Cztery lata... Tylko dowódcy mogli sobie trochę pozwolić, a zwykły żołnierz nie. Dyscyplina. Ale o tym się nie mówi. To nie jest przyjęte... Nie... Ja na przykład byłam jedyną kobietą w batalionie, mieszkałam we wspólnej ziemiance. Razem z mężczyznami. Wydzielono mi miejsce, ale co to za wydzielenie, jak cała ziemianka miała sześć metrów. Budziłam się w nocy, dlatego że machałam rękami — jednemu dam w gębę, drugiemu po rękach. Byłam ranna, trafiłam do szpitala i tam nadal machałam rękami. Salowa budzi mnie nocą: „Co ty wyrabiasz?". Komu to mam opowiadać? Pierwszy dowódca zginął od odłamka pocisku moździerzowego. Drugi dowódca batalionu... Kochałam go. Szłam z nim do walki, chciałam być obok niego. Kochałam, chociaż miał kochaną żonę, dwoje dzieci. Pokazywał mi ich zdjęcia. Wiedziałam, że jeśli przeżyje, to po wojnie do nich wróci. Do Kaługi. No i co z tego? Przeżywaliśmy takie szczęśliwe chwile! Tyle szczęścia! Wracamy... Walka była straszna... A my żyjemy... On już z nikim czegoś takiego nie powtórzy... Nie przeżyje! Wiedziałam... Wiedziałam, że beze mnie nie będzie szczęśliwy. Nie może być szczęśliwy z nikim tak, jak my byliśmy szczęśliwi na wojnie. Nie może... Nigdy! 260
Pod koniec wojny zaszłam w ciążę. Tak chciałam... Ale naszą córeczkę chowałam sama, on mi nie pomagał. Nawet palcem nie kiwnął. Żadnego prezentu ani listu. Nic, nawet kartki. Wojna się skończyła, skończyła się miłość. Tak jak piosenka... Pojechał do żony, do dzieci. Zostawił mi na pamiątkę swoje zdjęcie. A ja nie chciałam, żeby wojna się skończyła... Straszne jest to, co mówię... Otworzyć serce... Jestem szalona. Kochałam! Wiedziałam, że razem z wojną skończy się też miłość. Jego miłość... Ale i tak jestem mu wdzięczna za uczucie, które mi dał i które z nim poznałam. A ja kochałam go całe życie, przez lata chroniłam swoje uczucia. Nie mam powodu, by kłamać. Jestem już stara. Tak, przez całe życie! I nie żałuję tego. Córka miała mi to za złe: „Mamo, za co ty go kochasz?". A ja rzeczywiście kocham... Niedawno dowiedziałam się, że umarł. Długo płakałam... Przez to nawet pokłóciłam się z córką: „Czemu płaczesz? On już dla ciebie dawno umarł". A ja go nawet teraz kocham. Wspominam wojnę jako najlepszy okres w swoim życiu. Byłam tam szczęśliwa... Tylko proszę panią, bez nazwiska. To ze względu na córkę... Sofia K-wicz sanitariuszka
W czasie wojny... Przywieziono mnie do jednostki... Na pierwszą linię. Dowódca powitał mnie słowami: „Proszę, niech pani zdejmie czapkę". Zdziwiłam się... Zdjęłam... W komendzie uzupełnień strzyżono nas jak chłopców, ale przez ten czas, kiedy byłyśmy w obozach wojskowych, i potem, kiedy jechałyśmy na front, włosy zdążyły nam już trochę odrosnąć. Zaczęły się kręcić, bo ja mam kręcone włosy. Taki nieduży baranek... Trudno teraz się domyślić... Już się zestarzałam... A on patrzy na mnie i patrzy: „Od dwóch lat nie widziałem kobiety. Chcę popatrzeć". Po wojnie... 261
Mieszkałam w mieszkaniu komunalnym. Wszystkie sąsiadki miały mężów, ubliżały mi. Natrząsały się: „Cha, cha, cha... Opowiedz, jak się tam gziłaś z chłopami...". Do garnka z kartoflami dolewały mi octu. Albo wsypały łyżkę soli... Cha, cha, cha... Mój dowódca zwolnił się z wojska. Przyjechał do mnie, pobraliśmy się. Zapisaliśmy się w urzędzie i już. Bez wesela. A po roku odszedł do innej, do kierowniczki naszej stołówki zakładowej: „Ona pachnie perfumami, a ciebie czuć onucami i buciorami wojskowymi". No więc jestem sama. Na całym bożym świecie nie mam nikogo. Dziękuję ci, że do mnie przyszłaś... Jekatierina Nikiticzna Sannikowa sierżant, piechota
A mój mąż... Dobrze, że go nie ma, jest w pracy. Surowo mi przykazał... Wie, że lubię opowiadać o naszej miłości... Jak w ciągu jednej nocy uszyłam sobie z bandaży sukienkę ślubną. Sama. A bandaże zbierałyśmy z dziewczynami przez cały miesiąc. To były zdobyczne bandaże... Miałam prawdziwą suknię ślubną! Zachowała się fotografia: jestem w tej sukience i w butach, ale butów nie widać, tylko ja pamiętam, że byłam w butach wojskowych. A pasek zmajstrowałam ze starej furażerki... Doskonały pasek. Ale cóż to ja... O takich głupstwach... Mąż zabronił mi pisnąć choćby słowo o miłości, ani mru-mru, mam opowiedzieć tylko o wojnie. Taki jest surowy. Uczył mnie z mapą... Dwa dni uczył, gdzie był jaki front... Gdzie walczyła nasza jednostka... Zaraz wezmę, zapisałam to sobie. Odczytam pani... Czemu się śmiejesz? Oj, jak ładnie się śmiejesz. Ja też się śmiałam... No, bo jaki ze mnie historyk! Lepiej ci pokażę zdjęcie, na którym jestem w sukience z bandaży... Tak się tam sobie podobam... W białej sukience... Anastasija Leonidowna Żardiecka jefrejtor, sanitariuszka
262
O dziwnej ciszy pod niebem i o zgubionym pierścionku
Poszłam z Kazania na wojnę jako dziewiętnastoletnia dziewczyna... A pół roku później pisałam do mamy, że dają mi dwadzieścia pięć, czy nawet dwadzieścia siedem lat. Codzienny strach, przerażenie. Leci odłamek, to wydaje się, że z człowieka zdzierają skórę. No i ludzie umierają. Umierają każdego dnia, każdej godziny, a wydaje się, że w każdej minucie. Nie starczało prześcieradeł, żeby ich przykrywać. Składano ich w bieliźnie. W salach była dziwna cisza. Nie przypominam sobie... nigdzie indziej takiej ciszy nie było. Kiedy człowiek umiera, to zawsze patrzy w górę, nigdy nie patrzy w bok albo na nas, kiedy jesteśmy obok niego. Tylko w górę... w sufit... Ale tak, jakby patrzył w niebo... Mówiłam sobie, że w tym piekle nie jestem w stanie znieść ani jednego słowa miłości. Nie zdołam w nie uwierzyć. Tyle lat się ta wojna ciągnęła, a nie pamiętam z tego czasu żadnej piosenki. Nie pamiętam nawet słynnej Ziemianki. Ani jednej... Pamiętam tylko, że kiedy szłam z domu na wojnę, to w naszym sadzie kwitły wiśnie. Idę i oglądam się... Potem pewnie spotykałam sady przy drogach, przecież w czasie wojny też musiały kwitnąć. Ale nie pamiętam... W szkole byłam taką chichotką, a tutaj ani razu się nie uśmiechnęłam. Jeśli widziałam, że któraś z dziewczyn wyskubała sobie brwi albo pomalowała usta, byłam oburzona. Kategorycznie to odrzucałam: jak tak można, jak ona może chcieć komuś podobać się w taki czas? Dookoła ranni, dookoła jęki... Martwi mają takie żółtozielone twarze. No, jakże tu myśleć o radości? O swoim szczęściu. Nie chciałam z tym łączyć miłości. Z czymś takim... Wydawało mi się, że tutaj, w takiej sytuacji, miłość momentalnie zginie. Bez odświętnej atmosfery, bez piękna — jaka może być miłość? Skończy się wojna, wtedy zacznie się piękne życie. I miłość. A tutaj... Tutaj — nie. Mogę przecież zginąć. 263
A wtedy ten, kto mnie pokocha, będzie cierpiał. Byłoby mi go żal. Takie miałam poczucie... Mój obecny mąż zalecał się do mnie na froncie, tam się spotkaliśmy. Ale ja go nie chciałam słuchać: „Nie, nie, skończy się wojna i wtedy będziemy mogli o tym mówić". Nie zapomnę, jak kiedyś wrócił z walki i poprosił: „Nie masz może jakiejś bluzeczki? Włóż, proszę. Pozwól popatrzeć, jak wyglądasz w bluzce". A ja nie miałam nic, tylko bluzę wojskową. Nawet swojej przyjaciółce, która na wojnie wyszła za mąż, mówiłam: „Nie dał ci kwiatów, nie zalecał się. I nagle — za mąż. Czy to jest miłość?". Nie wspierałam jej w tych uczuciach. Wojna się skończyła... Patrzyliśmy na siebie, nie wierząc, że się skończyła i że ją przeżyliśmy. Teraz będziemy żyli... Będziemy kochali... A myśmy to wszystko już zapomnieli, nie umieliśmy. Wróciłam do domu, poszłam z mamą szyć sobie sukienkę. Moją pierwszą powojenną sukienkę. Kiedy przychodzi moja kolej, pytają mnie: — Jaki fason? — Nie wiem. — To jak, przyszła pani do krawca i nie wie, jaką chce mieć sukienkę? — Nie wiem... Bo od pięciu lat nie widziałam żadnej sukienki. Zapomniałam nawet, jak się szyje sukienki. Że trzeba jakieś tam wycięcia, jakieś zakładki... Niska talia, wysoka talia... Nie miałam o tym pojęcia. Kupiłam buciki na obcasach, przeszłam po pokoju i zdjęłam. Postawiłam w kącie i myślę: „Nigdy nie nauczę się w nich chodzić...". Maria Siełiwiestrowna Bożok pielęgniarka
Chcę wspomnieć... Chcę powiedzieć, że z wojny wyniosłam niezwykle piękne uczucie. No, absolutnie nie sposób przekazać tego zachwytu, tego uwielbienia, z jakim traktowali nas 264
mężczyźni. Mieszkałam z nimi w jednej ziemiance, sypiałam na jednym posłaniu, chodziłam na te same zadania, i kiedy zmarzłam tak, że czułam wręcz, jak mi śledziona zamarza, jak język w ustach zamienia się w bryłę lodu, czułam, że jeszcze chwila i stracę przytomność, wtedy prosiłam: „Misza, rozepnij kożuch, zagrzej Misza rozgrzał. „No jak, lepiej ci?" „Lepiej': Nie spotkałam potem czegoś takiego w życiu. Ale nie wolno było myśleć o sprawach osobistych, kiedy Ojczyźnie zagraża niebezpieczeństwo.
Ale była miłość? Tak, miłość była. Spotykałam się z nią... Ale proszę wybaczyć, może nie miałam racji, i nie jest to całkiem naturalne, ale w duchu potępiałam tych ludzi. Uważałam, że to nie jest czas na miłość. Dookoła wszędzie zło. Nienawiść. Wydaje mi się, że tak myślało wielu... Moje przyjaciółki tak uważały...
A jaka była pani przed wojną? Lubiłam śpiewać. Lubiłam się śmiać. Chciałam zostać lotniczką. Co tam myśleć o miłości! Nie była dla mnie czymś najważniejszym w życiu. Najważniejsza była Ojczyzna. Teraz myślę, że byłyśmy naiwne... Jelena Wiktorowna Klenowska partyzantka
W szpitalu... Wszyscy byli szczęśliwi. Byli szczęśliwi, bo przeżyli. Dwudziestoletni lejtnant martwił się, bo nie miał jednej nogi. Ale wtedy wydawało się wśród powszechnego nieszczęścia, że to szczęście — żyje. Też coś — nie ma jednej nogi! Najważniejsze, że żyje. I czeka go miłość. I żonę będzie miał, i wszystko. To teraz zostać bez nogi jest czymś przerażającym, a wtedy każdy skakał na jednej nodze, wszyscy palili papierosy, śmiali się. Byli bohaterami! Co pani myśli?!
Zakochiwałyście się tam? Oczywiście, byłyśmy takie młode. Kiedy tylko nowi ranni przyjeżdżali, to się zaraz musiałyśmy w którymś zakochać. 265
Moja przyjaciółka zakochała się w pewnym starszym lejtnancie, ten był cały poraniony. Pokazała mi, który to. No, ale oczywiście i ja musiałam się w nim zakochać. Kiedy go wywożono, poprosił mnie o zdjęcie. A ja miałam jedno, kiedyś na stacji się sfotografowałyśmy. Wzięłam to zdjęcie, żeby mu dać, ale potem myślę: dam mu swoje zdjęcie, a może to nie miłość? Tymczasem już go zabierają. Ściskam to zdjęcie w dłoni, ale nie zdecydowałam się mu go wręczyć. Ot, i cała miłość. Potem był Pawlik, też lejtnant. Bardzo go bolało, więc włożyłam mu czekoladę pod poduszkę. A kiedy się spotkaliśmy już po wojnie, po dwudziestu latach, zaczął dziękować mojej przyjaciółce Lili Drozdowej za tę czekoladę. Lila pyta: „Jaka czekolada?". Wtedy się przyznałam, że to ja... A on mnie pocałował. Pocałował po dwudziestu latach... Swietłana Nikołajewna Lubicz członek drużyny sanitarnej
Kiedyś po koncercie... W wielkim szpitalu na zapleczu... Podszedł do mnie lekarz naczelny i prosi: „Tutaj w osobnej sali leży ciężko ranny czołgista. Prawie na nic nie reaguje, może mu dobrze zrobi pani piosenka". Idę do tej sali. Do końca życia nie zapomnę tego człowieka, który cudem wydostał się z płonącego czołgu i palił się cały, od stóp do głów. Leżał, nieruchomo wyciągnięty na łóżku, z czarną twarzą, bez oczu. Ściskało mnie w gardle, przez kilka minut nie mogłam wziąć się w garść. Potem zaczęłam cichutko śpiewać... I widzę, że twarz rannego leciutko się poruszyła... Coś wyszeptał. Nachyliłam się i usłyszałam: „Proszę jeszcze zaśpiewać...". Śpiewałam jeszcze i jeszcze, cały swój repertuar, dopóki lekarz nie powiedział: „Chyba usnął...". Lilia Aleksandrowska artystka
266
Byli u nas dowódca batalionu i pielęgniarka Luba Silina... Ci się kochali! Wszyscy to widzieli... On szedł do walki, a ona... Mówiła, że nie wybaczy sobie, jeśli on zginie z dala od niej, jeśli nie zobaczy go w ostatniej minucie. Mówiła: „Niech nas zabiją razem. Jednym pociskiem". Zamierzali umrzeć razem albo razem żyć. Nasza miłość nie dzieliła się na dzisiaj i na jutro, było tylko dzisiaj. Każdy wiedział, że kocha się teraz, bo za chwilę albo jego, albo tego kogoś może już nie być. Na wojnie wszystko działo się szybciej: i życie, i śmierć. W ciągu paru lat przeżyliśmy tam całe życie. Nigdy nikomu nie umiałam tego wytłumaczyć. Tam był inny czas... W którejś walce dowódca batalionu odniósł ciężką ranę, a Luba lekką, trochę drasnęło ją w ramię. Jego wysyłają na tyły, a ona zostaje. Była już w ciąży, a on dał jej list: „Jedź do moich rodziców. Cokolwiek ze mną będzie, jesteś moją żoną. Będziemy mieli syna albo córkę". Potem Luba pisała do mnie: tamci rodzice jej nie przyjęli, nie uznali dziecka. A dowódca zginął. Wiele lat się zbierałam. Chciałam pojechać do niej w gościnę. Ale jakoś się nie złożyło. A byłyśmy wielkimi przyjaciółkami. Tyle że jechać trzeba byłoby daleko, na Ałtaj. Niedawno przyszedł list, że Luba umarła. Teraz jej syn zaprasza mnie, żebym odwiedziła jej grób... Chciałabym pojechać... Nina Leonidowna Michaj starszy sierżant, pielęgniarka
Dzień Zwycięstwa... Zebrałyśmy się na naszym tradycyjnym spotkaniu. I wychodzę z hotelu, a dziewczyny mówią do mnie: — Gdzieś ty, Lila, była? Myśmy się tak spłakały. Okazuje się, że podszedł do nich mężczyzna, Kazach, i pyta: — Skąd jesteście, dziewczyny? Z jakiego szpitala? — A pan kogo szuka? 267
—Co roku przyjeżdżam tutaj i szukam jednej siostry. Uratowała mi życie. I ja ją pokochałem. Chcę ją odnaleźć. Moje dziewczyny śmieją się: — Co tam szukać siostry, ona już jest babcią. — Nie... — Macie już pewnie żonę? Dzieci? — Wnuki są, dzieci są, żona jest. Straciłem duszę. Nie mam duszy. Dziewczyny mi to opowiadają i razem przypominamy sobie: czy to przypadkiem nie mój Kazach? Przywieźli kiedyś takiego kazaskiego chłopca. No, całkiem jeszcze chłopaczek. Operowaliśmy go. Miał siedem czy osiem pęknięć przewodu pokarmowego, przypadek uznano za beznadziejny. Leżał taki obojętny, że od razu zwróciłam na niego uwagę. Jak miałam tylko wolną chwilkę, to od razu wpadam do niego i pytam: „No, co słychać?". Sama robiłam zastrzyki, mierzyłam temperaturę, no i tak się wylizał. Polepszyło mu się. A myśmy nie trzymali tam rannych długo, bo to była pierwsza linia. Udzielimy niezbędnej pomocy, wyrwiemy go z rąk śmierci i przekazujemy dalej. No więc z kolejną partią mają go zabrać. On leży na noszach, a ja dowiaduję się, że mnie wzywa. — Siostrzyczko, podejdź do mnie. — Coś się stało? Czego chciałeś? Z tobą wszystko w porządku. Odsyłają cię na tyły. Wszystko będzie dobrze. Możesz przyjąć, że przeżyłeś. Tamten mówi: — Bardzo cię proszę, rodzice mają mnie jednego. Uratowałaś mnie. — I daje mi prezent: pierścionek, taki nieduży. A ja nie nosiłam pierścionków, jakoś nie lubiłam. No więc wymawiam się: — Nie, nie mogę. Nie... Ale on prosi. Drudzy ranni go wspierają. — No, weź, przecież on ze szczerego serca. — To przecież mój obowiązek, rozumiecie? 268
Wreszcie mnie namówili. Co prawda zgubiłam potem ten pierścionek. Był za duży dla mnie, kiedyś zasnęłam, sanitarka podskoczyła, pierścionek mi zleciał i przepadł. Bardzo go żałowałam. Znalazła pani tego mężczyznę? Nie spotkaliśmy się w końcu. Nie wiem, czy to tamten. Ale szukałyśmy go z dziewczynami cały dzień. W czterdziestym szóstym wróciłam do domu. Pytają mnie: „Będziesz chodzić po wojskowemu czy po cywilnemu?". Oczywiście w mundurze. Nawet do głowy mi nie przyszło, żeby go zdjąć. Poszłam wieczorem do Domu Oficera na zabawę. A teraz pani usłyszy, jak traktowano dziewczyny z wojska. Włożyłam buciki, sukienkę, a szynel i buty oddałam do szatni. Podchodzi do mnie wojskowy i prosi do tańca. — Pani — mówi — pewnie nietutejsza. Taka kulturalna dziewczyna. I przez cały wieczór ze mną. Nie puszcza mnie. Po zabawie mówi do mnie: — Niech pani da numerek. Poszedł przodem. A w szatni wydają mu buty, szynel. — To nie moje... Wtedy ja podchodzę. — Tak, to moje. — Ale pani nie mówiła, że była na wojnie. — A pytał pan? Stropił się. Nie śmiał na mnie podnieść oczu. A sam dopiero wrócił z wojny... — Dlaczego pana to dziwi? — Nie mogłem sobie wyobrazić, że pani była w wojsku. Rozumie pani, frontowa dziewczyna... — Zdziwiło pana to, że jestem sama? Bez męża i nie w ciąży? Że nie noszę waciaka, nie kopcę „kazbeków" i nie rzucam mięsem? 269
Nie pozwoliłam mu się odprowadzić. Zawsze byłam dumna z tego, że byłam na wojnie. Broniłam Ojczyzny... Lilia Michajłowna Butko pielęgniarka, chirurgia
Mój pierwszy pocałunek... Młodszy lejtnant Nikołaj Biełochwostik... Oj, niech pani patrzy, czerwienię się cała, a już jestem babcią. Ale to moje młode lata. Młodzieńcze. Myślałam... Byłam pewna. Że... Nikomu się nie przyznawałam, nawet przyjaciółce, że jestem w nim zakochana. Po uszy. Moja pierwsza miłość... Może nawet jedyna? Kto wie... Myślałam: nikt w kompanii się nie domyśla. Nikt dotąd tak mi się nie podobał! Jeśli nawet się podobał, to nie bardzo. A on... Chodziłam i nieustannie o nim myślałam, w każdej chwili. Że... To była prawdziwa miłość. Poczułam. Wszystkie oznaki... No, niech pani patrzy, znowu się czerwienię. Pochowaliśmy go... Leżał na pałatce, przed chwilą umarł. Niemcy nas ostrzeliwują. Trzeba go szybko pochować... od razu... Znaleźliśmy stare brzozy, wybraliśmy tę, która stała opodal starego dębu. Największą. Pod nią... Starałam się zapamiętać, żeby potem wrócić i odnaleźć to miejsce. Tutaj kończy się wieś, tutaj rozwidlenie... Ale jak to zapamiętać? Jak zapamiętać, jeśli jedna brzoza na naszych oczach już płonie... Jak? Musieliśmy się z nim żegnać... Mówią do mnie: „Ty pierwsza!". Mnie serce podskoczyło w piersi, zrozumiałam... Że... Okazało się, że wszyscy wiedzieli o mojej miłości. Wtedy przyszło mi do głowy: a może i on wiedział? Tak... A teraz leży... Zaraz złożą go do ziemi... Zakopią. Zasypią piaskiem... Ale strasznie ucieszyła mnie ta myśl, że może też o tym wiedział. Może mu się podobałam? Jakby żył nadal i zaraz miał mi na to odpowiedzieć... Przypomniało mi się, że na Nowy Rok podarował mi niemiecką czekoladkę. Nie jadłam jej przez miesiąc, nosiłam w kieszeni. 270
Teraz to do mnie nie dociera, całe życie go wspominam... Tamtą chwilę... Bomby lecą... On... Leży na pałatce... Ta chwila... A ja się cieszę... Stoję i uśmiecham się do siebie. Nienormalna. Cieszę się, że może wiedział o mojej miłości... Podeszłam i pocałowałam go. Nigdy przedtem nie całowałam mężczyzny... To był pierwszy... Lubow Michajłowna Grozdź sanitariuszka
O samotności kuli i człowieka Moja historia jest szczególna. Zawsze milczę. Bo co mogę wyjaśnić. Sama nie odgadłam swojego losu... Zaczęłam wierzyć w Boga. Modlitwy pocieszają mnie. Modlę się za swoją dziewczynkę... Pamiętam, co mówiła mama. Lubiła mówić: „Nie wiesz, gdzie kula padnie ani jaki los przypadnie". Miała takie powiedzonko, na każde nieszczęście. Kula jest sama i człowiek jest sam. Kula leci, dokąd chce, i los kręci człowiekiem, jak chce. Tu i tam, tu i tam. Człowiek to piórko, ptasie piórko. Nigdy nie poznamy swojej przyszłości. To nie jest nam dane... Nie możemy odgadnąć tajemnicy. Mnie Cyganka wróżyła, kiedy wracaliśmy z wojny. Na stacji podeszła, odwołała mnie na bok... Obiecywała wielką miłość... Miałam niemiecki zegarek, zdjęłam go i oddałam jej za tę wielką miłość. Uwierzyłam. A teraz nie mogę przeboleć tej miłości... Na wojnę szłam z radością. Po komsomolsku. Razem ze wszystkimi. Jechaliśmy w wagonach towarowych, na nich był napis czarnym mazutem: „Czterdziestu ludzi — osiem koni". A nas tam wepchała się cała setka. Zostałam strzelcem wyborowym. A mogłam być telefonistką — to pożyteczne zajęcie, i na wojnie, i w czasie pokoju. W sam raz dla kobiety. Ale powiedziano, że trzeba strzelać,
271
to strzelałam. Dobrze strzelałam. Mam dwa Ordery Sławy, cztery medale. Przez trzy lata wojny. Krzyknięto do nas: „Zwycięstwo!". Ogłoszono Zwycięstwo! Pamiętam swoje pierwsze uczucie — radość. I od razu, w tej samej chwili — strach! Panika! Panika! Jak tu dalej żyć? Tato zginął pod Stalingradem. Dwaj starsi bracia przepadli bez wieści na początku wojny. Zostałyśmy same z mamą. Dwie kobiety. Jak mamy żyć? Wszystkie nasze dziewczyny zaczęły się zastanawiać... Zbierzemy się wieczorem w ziemiance... I każda myśli o przyszłości, o tym, że nasze życie teraz dopiero się zaczyna. Czujemy więc i radość, i strach. Przedtem bałyśmy się śmierci, a teraz życia — to było jednakowo straszne. Naprawdę! Rozmawiamy, rozmawiamy, a potem siedzimy bez słowa. Wyjdziemy za mąż, czy nie wyjdziemy? Z miłości, czy też bez niej? Wróżyłyśmy z kwiatków... Rzucałyśmy wianki na wodę, lały wosk... Pamiętam, że w jednej wsi pokazano nam, gdzie mieszka czarownica. Wszyscy rzucili się do niej, nawet kilku oficerów. A już dziewczyny — wszystkie. Wróżyła z wody. Z ręki. Innym razem ciągnęłyśmy losy u kataryniarza. Mnie się dostał szczęśliwy los. No i gdzie jest to moje szczęście? Jak powitała nas ojczyzna? Nie mogę o tym bez szlochu... Czterdzieści lat minęło, a policzki płoną jeszcze na myśl o tym. Mężczyźni milczeli, ale kobiety... Wołały do nas: „Wiemy, coście tam wyrabiały! Młodymi p kusiłyście naszych chłopów. Frontowe k.... Suki wojskowe...". Na wszelkie sposoby nam ubliżały... Słownik rosyjski jest bogaty... Odprowadza mnie chłopak po zabawie, nagle poczułam się bardzo źle, serce zaczyna łomotać. Idę, idę i siadam w zaspie. „Co ci jest?" „A nic. Natańczyłam się". A to były moje dwie rany... Wojna... A trzeba uczyć się być delikatną. Być słabą i kruchą, a nogi w buciorach się zrobiły duże — numer czterdziestka. Nie byłam przyzwyczajona, żeby ktoś mnie obejmował. Przywykłam sama za siebie odpowiadać. Czekałam 272
na miłe słowa, ale ich nie rozumiałam. Dla mnie brzmiały dziecinnie. Na wojnie pośród mężczyzn słyszałam same soczyste rosyjskie przekleństwa. Przywykłam do nich. Przyjaciółka, która pracowała w bibliotece, mówiła: „Czytaj wiersze. Czytaj Jesienina". Prędko wyszłam za mąż. Po roku. Za naszego inżyniera z fabryki. Marzyłam o miłości. Chciało się domu i rodziny. Żeby w domu pachniało pieluszkami... Pierwsze pieluszki wąchałam i wąchałam, nie mogłam się nawąchać. Zapach szczęścia... Kobiecego... Na wojnie nie ma kobiecych zapachów, wszystkie są męskie. Wojna pachnie po męsku. Mam dwoje dzieci. Chłopczyka i dziewczynkę. Chłopczyk był pierwszy. Dobry, mądry chłopczyk. Skończył wyższe studia. Jest architektem. A dziewczynka... Moja dziewczynka... Zaczęła chodzić, kiedy miała pięć lat, pierwsze słowo „mama" wymówiła, gdy miała siedem. Do dzisiaj mówi nie „mama", ale „mumo", nie „tato" ale „tutu". Ona... Nawet teraz wydaje mi się, że to nieprawda. Pomyłka. Jest w domu dla chorych psychicznie... od czterdziestu lat. Odkąd poszłam na emeryturę, chodzę do niej codziennie. Mój grzech... Moja dziewczynka... Już od wielu lat na pierwszego września kupuję jej nowy elementarz. Czytamy z nią go całymi dniami. Niekiedy wracam od niej do domu i wydaje mi się, że oduczyłam się czytać i pisać. Rozmawiać. I wcale tego nie potrzebuję. Po co mi to? Zostałam ukarana... Za co? Może za to, że zabijałam? Tak sobie myślę... Na starość człowiek ma dużo czasu... Myślę i myślę. Rankami klękam, patrzę przez okno. I proszę Boga... Za wszystkich się modlę... Nie mam żalu do męża, dawno mu wybaczyłam. Urodziłam córkę... Popatrzył tak na nas. Postał trochę i poszedł. Poszedł z wymówką: „Czy normalna kobieta poszłaby na wojnę? Nauczyła się strzelać? Dlatego nie możesz urodzić normalnego dziecka". Modlę się za niego... 273
A może ma rację? Wtedy myślę sobie... To jest mój grzech... Kochałam Ojczyznę najbardziej na świecie. Kochałam... Komu mogę to teraz opowiedzieć? Mojej dziewczynce... Wspominam wojnę, a ona myśli, że jej opowiadam bajki. Bajki dla dzieci. Straszne bajki dla dzieci. Proszę, niech pani nie pisze nazwiska. Nie trzeba... Kławdia S-wa strzelec wyborowy
„O drobniutkich kartoflach...”
Była jeszcze jedna wojna... Na tej wojnie nikt nie zaznaczał na mapie, gdzie biegnie strefa neutralna, gdzie zaczyna się linia frontu. Nikt by tam nie zliczył wszystkich żołnierzy i rodzajów broni. Strzelaliśmy z dział przeciwlotniczych, karabinów maszynowych, strzelb myśliwskich. Ze starych berdanek. Nie było żadnych odpoczynków i ofensyw generalnych, wielu walczyło samotnie. I w samotności umierało. Walczyła nie armia — dywizje, bataliony, kompanie — ale naród, partyzanci i ludzie podziemia: mężczyźni, starcy, kobiety, dzieci. Tołstoj nazywa taki wieloosobowy zryw „kijem ludowego gniewu" i „ukrytym ciepłem patriotyzmu", a Hitler skarżył się swoim generałom, że „Rosja walczy niezgodnie z regułami". Umrzeć na tej wojnie — to nie było najstraszniejsze. Straszniejsze było co innego... Wyobraźmy sobie żołnierza na froncie, otoczonego przez rodzinę — dzieci, żona, starzy rodzice. Co chwila trzeba być gotowym złożyć w ofierze również ich. Oddać na stracenie. Często nie było tam świadków odwagi, tak samo jak świadków zdrady. Pamiętam, że w naszych wsiach w Dzień Zwycięstwa ludzie nie cieszyli się, ale płakali. Dużo płakali. Smucili się.
275
Było tak strasznie... pochowałam wszystkich bliskich, pochowałam duszę na tej wojnie. W G. Androsik bojowniczka podziemia
Zaczynają opowiadać cicho, a pod koniec prawie krzyczą: Jestem świadkiem... Opowiem o dowódcy naszego oddziału partyzanckiego... Niech pani nie wymienia nazwiska, bo żyją jeszcze jego krewni. Przykro będzie im to czytać... Łącznicy powiadomili oddział, że rodzinę dowódcy zabrano na gestapo — żonę, dwie małe córeczki i starą matkę. Wszędzie rozwieszono ogłoszenia, na bazarze rozdają ulotki: jeśli dowódca się nie podda, rodzinę powieszą. Czas do namysłu — dwa dni. Policaje jeździli po wsiach i prowadzili agitację wśród ludzi: czerwoni komisarze nie żałują nawet własnych dzieci. To potwory. Nie ma dla nich nic świętego. Samoloty zrzucały ulotki nad lasem... Dowódca chciał się poddać. Chciał się zastrzelić. Nie zostawiano go samego przez cały czas... Ani w dzień, ani w nocy... Połączono się z Moskwą. Przekazano raport o sytuacji. Dostali instrukcję... Tego samego dnia zwołano w oddziale zebranie partyjne. Na nim podjęto decyzję: nie wolno ulegać niemieckiej prowokacji. Jako komunista podporządkował się dyscyplinie partyjnej... Po dwóch dniach wysłano zwiadowców do miasta. Przynieśli straszną wiadomość: powieszono całą rodzinę. Dowódca zginął od razu w następnej walce... Nie bardzo wiadomo jak. Przypadkowo. Myślę, że chciał umrzeć... A teraz... Powiem... Umarli milczą... Gdybyśmy wiedzieli, co nam mogą powiedzieć umarli... Czy moglibyśmy żyć? Płaczę i płaczę. Zamiast słów — mam łzy... W Korotajewa partyzantka 276
O tej wojnie wiemy najmniej... Może dlatego, że była okrutniejsza niż ta zwyczajna. Baliśmy się więc tam zajrzeć... Ciągle to odkładaliśmy... Wystarczały nam mity. O koszyku z miną i pluszową zabawką oraz o ręcznikach na ikonie Wykonałam zadanie... I już nie mogłam zostać we wsi, poszłam do partyzantów. Matkę po kilku dniach aresztowało gestapo. Brat zdążył uciec, a matkę zabrali. Męczyli ją tam, wypytywali, gdzie jest córka. Była tam dwa lata. Przez dwa lata ją oraz inne kobiety hitlerowcy prowadzili przed sobą, kiedy szli na swoje operacje... Bali się partyzanckich min i zawsze pędzili przed sobą miejscowych ludzi — jak będą miny, to ci ludzie na nich wylecą, a żołnierze niemieccy ocaleją. Żywa tarcza... Dwa lata chodziła tak i moja matka... Niejednokrotnie było tak: robimy zasadzkę i nagle widzimy kobiety, a z tyłu za nimi — Niemców. Podejdą bliżej i człowiek widzi, że tam jest jego matka. I najstraszniejsze jest czekanie, kiedy dowódca wyda rozkaz strzelania. Wszyscy z przerażeniem oczekują tego rozkazu, jeden szepcze: „Moja matka tam jest", drugi: „A tam — moja siostrzyczka", ktoś zobaczył swoje dziecko... Moja mama zawsze chodziła w białej chustce. Była wysoka, zawsze dostrzegano ją pierwszą. Sama jeszcze jej nie widzę, a już mi mówią: „Idzie twoja mama...". Jak wydadzą rozkaz strzelania, to się strzela. I nigdy nie wie się, w co — w głowie ma się tylko jedno: nie spuścić z oka białej chustki. Czy matka żyje, czy nie upadła? Biała chustka... Wszyscy się rozbiegają, upadają, i nie wiadomo — mama żyje, czy też nie. Przez dwa dni albo dłużej chodzę jak nieżywa, dopóki łącznicy nie przyjdą z wioski i nie powiedzą, że żyje. Znowu mogę żyć i ja. I tak do następnego razu. Myślę, że teraz bym tego nie zniosła... Ale tamtych nienawidziłam... Pomagała 277
mi nienawiść... Do dzisiaj słyszę w uszach krzyk dziecka, które wrzucają do studni. Czy pani słyszała kiedyś taki krzyk? Dziecko leci i krzyczy, krzyczy jak skądś, spod ziemi, z tamtego świata. To nie jest krzyk dziecięcy ani ludzki... Albo zobaczyć rozciętego piłą młodego chłopaka... Nasz partyzant... I po tym, kiedy się idzie na zadanie, serce ma tylko jedno życzenie: zabijać ich, zabijać jak najwięcej, niszczyć najokrutniej jak się da. Kiedy widziałam jeńców niemieckich, miałam ochotę wczepić się w każdego z nich. I dusić, gołymi rękami dusić, szarpać zębami. Nie zabijałabym, to dla nich zbyt lekka śmierć. Żadnej broni, karabinu... Zanim odeszli w czterdziestym trzecim, rozstrzelali moją matkę... A moja mama była taka, że sama nas błogosławiła: „Idźcie, dzieci, musicie żyć. Zamiast zwyczajnie umierać, lepiej umrzeć niezwyczajnie". Mama nie lubiła wielkich słów, znajdowała zwyczajne kobiece słowa. Chciała, żebyśmy żyli i uczyli się, zwłaszcza uczyli. Kobiety, które siedziały razem z nią w celi, opowiadały, że za każdym razem, kiedy ją wyprowadzano, prosiła: „Oj, kobitki, błagam was o jedno: jeśli umrę, pomóżcie moim dzieciom!". Po wojnie jedna z tych kobiet wzięła mnie do siebie, do swojej rodziny, chociaż miała dwoje małych dzieci. Naszą chatę hitlerowcy spalili, młodszy brat zginął w partyzantce, mamę rozstrzelano, ojciec walczył na froncie. Wrócił z wojny ranny, chory. Nie żył długo, wkrótce umarł. Z całej naszej rodziny zostałam więc tylko ja. Ta kobieta sama była biedna, a tu jeszcze dwójka własnych dzieci. Postanowiłam więc odejść, wyjechać stąd, a ona płakała i nie chciała mnie puścić. Kiedy się dowiedziałam, że rozstrzelano moją matkę, odebrało mi rozum. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca, nie znajdowałam spokoju. Musiałam... Koniecznie musiałam ją odnaleźć... A była wśród rozstrzelanych, grób rozjechano ciężkimi samochodami... Wielki rów przeciwczołgowy... Pokazano 278
mi mniej więcej, gdzie to było — gdzie, w którym miejscu stała. Pobiegłam więc tam, kopałam, grzebałam rękami wśród trupów. Rozpoznałam matkę po pierścionku na ręce... Kiedy go zobaczyłam, zaczęłam krzyczeć... później nic już nie pamiętam. Nic absolutnie... Jakieś kobiety ją wyciągnęły, obmyły wodą z puszki i pochowały. Ja tę puszkę do dzisiaj przechowuję. Niekiedy nocą leżę i myślę: matka zginęła przeze mnie. Nie, nie przeze mnie... Gdybym, bojąc się o swoich bliskich, nie poszła walczyć, gdyby tak samo postąpił i drugi, trzeci, i czwarty, to nie byłoby tego, co jest dzisiaj. Ale powiedzieć to sobie... a zapomnieć... jak szła moja matka... Padła komenda... A ja strzelałam w tym kierunku, z którego szła matka... Jej biała chustka... Nigdy pani nie zrozumie, jak ciężko jest z tym żyć. I im dłużej, tym ciężej. Czasem w nocy usłyszę nagle czyjś młody śmiech albo głos za oknem i wzdrygnę się, i nagle mi się wydaje, że to płacz dziecka, krzyk dziecka. Albo nagle budzę się i czuję, że nie mogę oddychać. Dusi mnie zapach spalenizny... Pani nie wie, jak pachnie palące się ludzkie ciało, zwłaszcza latem. Czymś niepokojącym i słodkim zarazem. Teraz mam taką pracę w rejonowym komitecie, że jeśli gdzieś jest pożar, to muszę pojechać na miejsce, sporządzić protokoły. Ale jeśli powiedzą, że gdzieś zapaliła się ferma, zginęły zwierzęta, nigdy tam nie jadę, nie jestem w stanie... Bo mi to przypomina... tamten zapach. Kiedy palili się ludzie... I w nocy się budzę, biegnę po perfumy i wydaje mi się, że nawet w perfumach jest ten zapach. Wszędzie... Długo bałam się wychodzić za mąż. Bałam się mieć dzieci. A nuż wybuchnie wojna, pójdę na front. A co z dziećmi? Teraz lubię czytać książki o życiu po śmierci. Co tam jest? Czy spotkam się tam z mamą? Antonina A leksiejewna Kondraszowa zwiadowca partyzancki, brygada partyzancka z Bytoszy
279
Moje pierwsze wrażenie... Zobaczyłam Niemca... Jakby człowieka uderzono, całe ciało boli, każda komórka — jak to się stało, że tu są? Nienawiść była silniejsza niż lęk o swoich bliskich, kochanych i wreszcie o siebie. Oczywiście myśleliśmy o swoich bliskich, ale nie mieliśmy wyboru. Wróg przyniósł zło na naszą ziemię... Przyszedł z ogniem i mieczem... Kiedy na przykład stało się jasne, że mnie aresztują, uciekłam do lasu. Do partyzantów. Uciekłam, zostawiając w domu siedemdziesięcioletnią matkę, w dodatku samą. Umówiłyśmy się, że ma udawać ślepą i głuchą, to jej nie ruszą. Oczywiście, tak się tylko pocieszałam. Następnego dnia po mojej ucieczce hitlerowcy weszli do domu. Tak, jak się umówiłyśmy, mama udawała, że nie widzi, niedosłyszy. A ci ją strasznie bili, wypytywali, gdzie jest córka. Matka długo chorowała... Jadwiga Michajłowna Rawicka działaczka podziemia
Będę taka do końca... Taka, jakimi byliśmy wtedy. To prawda, że naiwna, że romantyczna. Aż do starości... Ale to będę ja! Moja przyjaciółka, Katia Simakowa, była łączniczką partyzantów. Miała dwie córeczki. Obie nieduże, no, ile mogły mieć: sześć czy siedem lat. Brała te dziewczynki za ręce, chodziła po mieście i zapamiętywała, gdzie jest jaki sprzęt. Jak na nią krzyknął wartownik, to otwierała usta i udawała przygłupią. I tak parę lat... Matka poświęcała swoje dziewczynki. Była u nas jeszcze taka Zażarska, miała córkę Walerię. Dziewczynka miała siedem lat. Trzeba było wysadzić kasyno. Postanowiliśmy włożyć minę do pieca, ale trzeba ją było przenieść. Matka powiedziała, że córka to zrobi. Położyła minę do koszyka, dwa dziesiątki jajek i masło. I tak ta dziewczynka wniosła minę do kasyna. Mówią, że instynkt macierzyński jest najsilniejszy ze wszystkich. Nie, silniejsza jest idea! I wiara! Myślę... Jestem nawet pewna, że gdyby nie było takiej mamy, 280
takiej dziewczynki, i gdyby nie przeniosły wtedy miny, to nie zwyciężylibyśmy. Tak, życie to piękna rzecz. Naprawdę. Ale są rzeczy cenniejsze od niego... Aleksandra Iwanowna Chramowa sekretarz podziemnego komitetu partii rejonu antopolskiego
W naszym oddziale byli bracia Czimokowie... Natknęli się w swojej wsi na zasadzkę, odstrzeliwali się w jakiejś szopie, którą Niemcy podpalili. Strzelali, dopóki nie skończyły się im naboje. Potem wyszli poparzeni... Niemcy wozili ich na wozie, pokazywali, żeby się dowiedzieć, czyi to synowie. Żeby ktoś ich wydał... Stała cała wieś, ich ojciec i matka też stali. Nie było słychać najmniejszego dźwięku. Jakie serce musiała mieć matka, żeby nie krzyknąć. Nie odezwać się. Ale ich matka wiedziała, że jeśli zapłacze, to Niemcy spalą całą wieś. Zabiją nie ją jedną. Zabiją wszystkich. Za jednego zabitego niemieckiego żołnierza palili całą wieś. Wiedziała... Są odznaczenia za wszystko, ale wszystkie to za mało, nie ma takiej Gwiazdy Bohatera, żeby odznaczyć tę matkę... Za jej milczenie... Polina Kaspierowicz partyzantka
Do partyzantki poszłyśmy we dwie z mamą... Mama opierała wszystkich, gotowała jedzenie. Jak było trzeba, to nawet stała na warcie. Kiedyś poszłam na zadanie, a matce ktoś powiedział, że mnie powiesili Niemcy. Po kilku dniach wróciłam i kiedy mama mnie zobaczyła, to ją sparaliżowało, na kilka godzin odebrało jej mowę. I to wszystko trzeba było przeżyć... Znaleźliśmy na drodze kobietę, która nie wiedziała, co się z nią dzieje. Nie mogła iść, czołgała się i myślała, że już nie żyje. Czuła, że krwawi, ale uznała, że już jest na tamtym świecie, nie na tym. Kiedyśmy ją rozruszali, wróciła jej trochę świadomość i usłyszeliśmy... Opowiedziała, jak ich 281
rozstrzeliwano, prowadzono na rozstrzelanie ją i jej pięcioro dzieci. Kiedy prowadzili ich do szopy, zabijali dzieci. Strzelali i żartowali przy tym... Zostało ostatnie, chłopczyk przy piersi. Niemiec pokazuje: masz podrzucić dziecko, a on je zastrzeli. Matka cisnęła dzieckiem tak, żeby je zabić... Swoje dziecko... Żeby tamten nie zdążył strzelić... Mówiła, że nie chce żyć, nie może po tym wszystkim żyć na tym świecie, tylko na tamtym... Nie chce... Nigdy nie chciałam zabijać, nie urodziłam się do zabijania. Chciałam zostać nauczycielką. Ale widziałam, jak palono wsie... Nie mogłam krzyczeć, nie mogłam głośno płakać: szliśmy na rozpoznanie i akurat podeszliśmy do tej wsi. Mogłam tylko gryźć dłonie, do tej pory mam szramy na rękach, gryzłam je do krwi. Do mięsa... Pamiętam, jak krzyczeli ludzie... Krowy krzyczały, kury. Wydawało mi się, że krzyczą ludzkimi głosami. Wszystko, co żyje... Płonie i krzyczy. To nie ja mówię, to mówi mój ból... Walentina Michajłowna lłkiewicz łączniczka partyzancka
Wiedzieliśmy... Wszyscy wiedzieli, że musimy zwyciężyć... Potem ludzie myśleli, że ojca specjalnie zostawiono, że dostał zadanie z komitetu partyjnego. A nikt go nie zostawiał, nie miał żadnego zadania. Sami podjęliśmy walkę. Nie pamiętam, żeby naszą rodzinę ogarnęła panika. Owszem, czuliśmy wielki smutek, ale paniki nie było, wszyscy wierzyli, że odniesiemy zwycięstwo. Pierwszego dnia, kiedy Niemcy weszli do naszej wsi, ojciec grał wieczorem na skrzypcach Międzynarodówkę. Chciał coś zrobić. Jakoś zaprotestować... Minęły dwa albo trzy miesiące... A może... To był żydowski chłopiec... Niemiec przywiązał go do roweru i ten chłopiec biegł za nim, jak piesek: „Sznel! Sznel! Niemiec jedzie i śmieje się. Młody taki... Wkrótce mu się sprzykrzyło, zlazł z roweru i pokazuje chłopcu: Klękaj... Na 282
czworaki... I chodź jak pies... Skacz... „Hundik! Hundik!". Rzucił mu patyk: „Przynieś!". Chłopiec wstał, pobiegł i przyniósł patyk. Niemiec, zawiedziony, zaczął go bić. Wrzeszczeć na niego. Pokazuje: „Skacz na czworakach i nieś patyk w zębach!". Chłopczyk przyniósł patyk w zębach... I tak przez dwie godziny Niemiec bawił się z tym chłopcem. A potem znowu przywiązał go do roweru i pojechał z powrotem. Chłopiec biegł jak piesek... Do getta... A pani pyta: dlaczego zaczęliśmy walczyć? Nauczyliśmy się strzelać... Walentina Pawłowna Kożemiakina partyzantka
Jak można zapomnieć... Ranni jedli łyżkami sól... W szeregu wymieniają nazwisko, żołnierz wychodzi i pada z karabinem. Taki jest słaby. Z głodu. Ludzie nam pomagali. Gdyby nie pomagali, ruch partyzancki przestałby istnieć. Ludzie walczyli razem z nami. Niekiedy ze łzami, a jednak dawali nam jedzenie. „Dzieci drogie, razem będziemy cierpieć. Czekać na zwycięstwo". Wysypią ostatnie, drobniutkie kartofelki, dadzą chleba. Powkładają do worka, żebyśmy zabrali do lasu. Jeden mówi: „Ja dam tyle". Drugi: „Tyle". „A ty, Iwanie?", „A ty, Mario?". „Jak wszyscy, to i ja, ale mam przecież dzieci". Czym bylibyśmy bez ludzi? W lesie była cała armia, ale bez nich byśmy zginęli, oni przecież siali, orali, żywili dzieci i nas, ubierali przez całą wojnę. Orali nocą, kiedy nie strzelano. Pamiętam, że kiedy przyszliśmy do którejś wsi, chowano tam starego człowieka. Został zabity w nocy. Siał żyto. Tak zacisnął ziarna w dłoni, że nie mogli rozgiąć palców. I tak go pochowali, z tymi ziarnami... My mogliśmy się bronić, mieliśmy czym. A oni? Za to, że dał partyzantowi chleba — rozstrzelanie. Ja przenocowałam i poszłam sobie, ale gdyby ktoś doniósł, że nocowałam, to 283
rozstrzelaliby wszystkich. A tam była sama kobieta, bez męża, z trojgiem małych dzieci. Nie przepędziła nas, kiedy przyszliśmy, napaliła w piecu i oprała... od ust sobie odejmuje i nam daje: „Jedzcie, kochani". A wiosną kartofle — drobniutkie były jak ten groch. My jemy, a dzieci siedzą na piecu i płaczą. Bo to ostatnie kartofle... Aleksandra Nikiforowna Zacharowa komisarz partyzancki, 220. Pułk Obwodu Homelskiego
Pierwsze polecenie... Przyniesiono mi ulotki. Zaszyłam je w poduszkę. Mama ścieliła łóżko i wymacała je. Rozpruła poduszkę i zobaczyła. Zaczęła płakać: „Zgubisz siebie i nas". Ale potem mi pomagała. Często przyjeżdżały do nas partyzanckie łączniczki. Wyprzęgały konia i wchodziły do chaty. Czy pani myśli, że sąsiedzi tego nie widzieli? Widzieli albo domyślali się. Mówiłam im, że to od brata, ze wsi. Ale wszyscy doskonale wiedzieli, że nie mam na wsi żadnego brata. Jestem im wdzięczna, całej naszej ulicy powinnam się nisko kłaniać. Wystarczyło jedno słowo, żebyśmy zginęli, cała rodzina. Wystarczyło, żeby ktoś palcem pokazał na nas. Ale nikt... Ani jeden... Podczas wojny tak pokochałam ludzi, że nigdy kochać nie przestanę... Po wyzwoleniu... Kiedy szłam ulicą, to oglądałam się. Już nie potrafiłam się nie bać, nie umiałam iść ulicą zwyczajnie. Szłam i liczyłam samochody, na dworcu — pociągi... Długo musiałam się oduczać... Wiera Grigorjewna Siedowa podziemie
Już płaczę... Łzy mi płyną... Weszliśmy do chałupy, a tam nic nie ma, dwie gołe heblowane ławy i stół. Nie ma nawet kubka, żeby się napić wody. Wszystko ludziom zabrali. I tylko ikona w kącie, a na niej wisiał ręcznik. 284
Siedzą dziad i baba. Jeden z naszych zdjął buty... Onuce miał tak podarte, że już ich nie mógł owinąć. A deszcz, a błoto, i buty dziurawe. No, a ta babka podchodzi do ikony, zdejmuje ręcznik i podaje mu: „Dziecko, jakże tak będziesz iść?". Bo już nic więcej w tej chacie nie było... Wiera Safronowna Dawydowa partyzantka
W pierwszych dniach... Zebrałam za wsią dwóch rannych. Jeden ranny w głowę, drugi dostał odłamkiem w nogę. Sama wyjęłam ten odłamek, do rany nalałam nafty, nic innego nie miałam. A już wiedziałam, że nafta dezynfekuje... Pielęgnowałam ich, postawiłam na nogi. Najpierw jeden poszedł do lasu, potem drugi. Ostatni, kiedy odchodził, od razu — padł na kolana. Chciał mnie całować po nogach: — Siostrzyczko kochana! Uratowałaś mi życie! Żadnego imienia, nic. Tylko — siostra i brat. Baby zbierają się wieczorem w mojej chałupie: — Niemcy mówią, że już Moskwę zdobyli. — Nigdy! Po wyzwoleniu z tymi samymi babami odbudowywałyśmy kołchoz, zrobiły mnie przewodniczącą. Było jeszcze czterech dziadków i pięciu trzynastoletnich wyrostków. To byli moi oracze. Mieliśmy dwadzieścia koni, wszystkie miały strupień, trzeba było je leczyć. Ot, i całe nasze gospodarstwo. Nie było ani kół, ani chomąt. Baby kopały ziemię łopatami, bronowały krowami, bykami. Cielaki zapędzamy do roboty, a te się kładą i ani myślą wstawać. Chłopaczki w dzień bronują, a wieczorem wyprzęgają, a wszyscy jedzą to samo — przaśniaki. Pani nawet nie wie, co to jest. Brało się nasiona szczawiu, kociełapki... Nie wie pani? Jest takie ziele. Zrywaliśmy koniczynę. I wszystko to ubijaliśmy w stępie. I piekliśmy te przaśniaki. Taki chleb... Jesienią przyszło polecenie: wyciąć pięćset osiemdziesiąt metrów sześciennych lasu. Niby kto? Wzięłam swojego 285
dwunastoletniego chłopaczka i dziesięcioletnią dziewczynkę. Inne baby — to samo. No i dostali ten las... Wiera Mitrofanowna Tołkaczowa łączniczka w partyzantce * * *
Opowiadają Josif Gieorgijewicz Jasiukiewicz i jego córka Maria, podczas wojny — łącznicy partyzanccy oddziału imienia Pietrakowa w brygadzie imienia Rokossowskiego. Josif Gieorgijewicz: Wszystko poświęciłem dla zwycięstwa... Wszystko, co najdroższe. Moi synowie walczyli na wojnie. Dwóch siostrzeńców rozstrzelano za pomoc partyzantom. Moją siostrę, ich matkę, hitlerowcy spalili... W jej domu... Ludzie mi powiedzieli, że póki jej dym nie zasłonił, stała prościutko jak świeca i trzymała ikonę. Po wojnie, kiedy słońce zachodziło, mnie się od razu zdawało, że coś się pali... Maria: Miałam trzynaście lat, wiedziałam, że ojciec pomaga partyzantom. Rozumiałam to. Nocą przychodzili jacyś ludzie. Coś zostawiali, coś zabierali. Często ojciec brał mnie z sobą, posadził na wóz: „Siedź i nie ruszaj się stąd". Kiedy przyjedziemy na miejsce, bierze stamtąd broń albo ulotki. Potem zaczął mnie posyłać na stację. Nauczył, co trzeba zapamiętywać. Podkradnę się po cichu do krzaków i do nocy tak liczę, ile przejechało pociągów. Zapamiętuję, co wiozą, to widać, co jedzie: uzbrojenie, czołgi, żołnierzy. Parę razy dziennie Niemcy strzelali do zarośli. — Nie bała się pani? — Byłam mała, zawsze się tak przekradłam, że mnie nikt nie zauważył. A tamten dzień... pamiętam dobrze... Ojciec dwa razy usiłował wyjechać z tego chutoru, gdzie mieszkaliśmy. Pod 286
lasem czekali na niego partyzanci. Dwa razy wyjeżdżał i dwa razy patrole go zawracały. Zaczęło się ściemniać: „Maryjka...". A matka na głos: „Nie puszczę dziecka!" Odrywa mnie od ojca... Ale ja pobiegłam przez las, tak jak mi kazał. Znałam tam na pamięć wszystkie ścieżki, tylko bałam się ciemności. Partyzanci czekali. Znalazłam ich i przekazałam im wszystko, co ojciec powiedział. A kiedy wracałam, już zaczęło świtać. Jak ominąć patrole niemieckie? Krążyłam po lesie, krążyłam, aż wpadłam do jeziora. Ojcowska marynarka, buty, wszystko utonęło, ja wydostałam się z wody... Biegłam boso po śniegu... Zachorowałam i jak położyłam się do łóżka, tak już nie wstałam. Straciłam władzę w nogach. Nie było wtedy lekarzy ani lekarstw. Mama leczyła mnie wywarami z ziół. Przykładała glinę... Po wojnie zawieziono mnie do lekarzy. Ale było już za późno. No i tak leżę... Mogę posiedzieć, ale niewiele. Leżę i patrzę przez okno... Wspominam wojnę... Josif Gieorgijewicz: Noszę ją na rękach... Czterdzieści lat. Jak małe dziecko... Żona umarła dwa lata temu. Powiedziała, że wszystko mi wybaczyła. Grzechy młodości... Wszystko... Ale Maryjki — nie. Poznałem po jej oczach... A ja się umrzeć boję, bo wtedy Maryjka zostanie sama. Kto ją będzie nosił na rękach? Kto przeżegna przed snem? Jeden Bóg chyba... O mamusiach i tatusiach Wieś Ratyńce w rejonie wołożyńskim, obwód miński. Godzina jazdy ze stolicy. Zwyczajna białoruska wieś — drewniane domy, kolorowe ogródki, koguty i gęsi na drogach. Dzieci bawiące się w piasku. Stare kobiety na ławkach. Przyjechałam do jednej z nich, ale zebrała się cała ulica. Zaczęły mówić. Wołać chórem... Każda o swoich sprawach, a wszystkie o jednym. O tym, jak orały, siały, jak piekły chleb partyzantom, jak pilnowały 287
dzieci, chodziły do wróżek i Cyganek, tłumaczyły sny i błagały Boga o wstawiennictwo. Oczekiwały powrotu mężów z wojny. Zapisałam pierwsze trzy nazwiska: Jelena Adamowna Wieliczko, Justina Łukjanowna Grigorowicz, Maria Fiodorowna Mazuro. Dalej już nie słyszałam nazwisk, taki był płacz... „Oj, córeczko! Złota moja, nie lubię tego Dnia Zwycięstwa. Płaczę! Oj, płaczę! Jak się zamyślę, ciągle wraca to samo. Szczęście żółwim krokiem, a nieszczęście lotem... Spalili nas Niemcy, zabrali wszystko do szczętu. Zostały gołe ściany. Przyszliśmy z lasu, a tu nic nie ma. Zostały tylko koty. Cośmy jedli? Ot, latem poszłam, nazbierałam jagód, grzybów. A miałam pełną chatę dzieci. Jak skończyła się wojna, to poszliśmy do kołchozu. Żęłam, kosiłam i młóciłam. Pług ciągnęłam sama, bo nie było koni. Wszystkie zabite. Nawet psy wystrzelali. Moja mama tak mówiła: «Kiedy umrę, to nie wiem, co się stanie z duszą, ale ręce odpoczną». Moja córka miała dziesięć lat, to żęła razem ze mną. Brygadzista pojechał popatrzyć, jak taka mała wyrabia normę do wieczora. A my żniemy i żniemy, słońce chowa się za las, a wolelibyśmy, żeby się wyżej podniosło. Dzień nam nie wystarczał. Dawali nam podwójną normę. A płacić to nic nie płacili, tylko stawiali haczyki za roboczodni. Chodzi człowiek latem w pole, a jesienią nie dostanie nawet worka mąki. Karmiłyśmy dzieci samymi kartoflami..." „Skończyła się wojna. Zostałam sama. «Sama sobie chłop i baba, a do tego — wół i szkapa». Oj, oj, oj..." „Wojna to nieszczęście... W mojej chałupie same dzieci. Ani ławki, ani kufra. Zupełna bieda. Jedliśmy żołędzie, na wiosnę trawę... Jak moja córka poszła do szkoły, to dopiero wtedy kupiłam jej pierwsze buciki. Chodziła w nich spać, nie chciała 288
zdejmować. Ojej, jak żyliśmy. Życie się kończy, a wspominać nie ma czego. Tylko wojnę... Rozeszła się plotka, że do miasteczka przypędzono naszych jeńców — która tam swojego rozpozna, to może go zabrać. Ruszyły się baby, pobiegły! Wieczorem jedna przyprowadziła swojego, druga cudzego, a opowiadają takie rzeczy, że wierzyć się nie chce: ludzie gniją żywcem, umierają z głodu, objedli wszystkie liście z drzew... Jedzą trawę... Korzonki wykopują z ziemi... Pobiegłam i ja następnego dnia, swojego tam nie znalazłam, ale myślę, że chociaż czyjegoś syna uratuję. Wpadł mi w oko jeden taki czarniawy. Miał na imię Saszko, jak teraz mój wnuczek. Miał osiemnaście lat... Daję Niemcowi słoniny, jajek, i przysięgam, że to mój brat. Nawet się przeżegnałam. Przyszliśmy do domu, Saszko nawet jajka nie zje, taki słaby. Jednego miesiąca nie przemieszkali u nas ci ludzie, jak znalazł się judasz. Żył jak wszyscy, żonę miał, dwoje dzieci... Poszedł do komendantury i doniósł, że wzięłyśmy obcych do siebie. Następnego dnia przyjechali Niemcy na motocyklach. My padamy na kolana, błagamy. Niemcy okłamali nas, że zawiozą jeńców gdzieś bliżej domu. Dałam Saszce garnitur dziadka... Myślałam, że nic mu nie zrobią... A oni wywieźli ich za wieś... I rozstrzelali z automatów. Wszystkich co do jednego... A oni byli tacy ładni, młodziutcy! No i my, te, u których mieszkali, postanowiłyśmy wszystkich pochować. Było nas dziewięć, pięć wyciągało ich z dołu, a cztery stały na straży, pilnowały, żeby nas Niemcy nie zobaczyli. Nie można było rękami, bo upał, a ci leżeli od czterech dni... Łopatami też bałyśmy się ich krajać... Położymy na ceratę i ciągniemy. I wodę piłyśmy, i nosy zawiązywałyśmy. Żeby nie zemdleć... Wykopałyśmy w lesie jeden grób, ułożyłyśmy wszystkich w szeregu... Okryłyśmy głowy prześcieradłami... Nogi... Przez rok nie mogłyśmy się uspokoić, płakałyśmy po nich. I każda myślała: «Gdzie jest mój mąż, a gdzie syn? Czy żyją?». Bo można się doczekać powrotu z wojny, a z piachu nigdy... Oj, oj, oj... 289
„Męża miałam porządnego, dobrego. Zdążyliśmy przeżyć razem tylko półtora roku. Kiedy odchodził, nosiłam dziecko pod sercem. Ale on nie doczekał się dziewczynki, urodziłam ją, kiedy go nie było. Poszedł latem, a urodziłam jesienią. Jeszcze trzymałam ją przy piersi, ponad pół roku. Siedzę na łóżku, karmię... Słyszę, pukają do okna: «Lena, przynieśli papier... Na twojego chłopa...» (baby nie wpuściły listonosza, same przyszły mi powiedzieć). A ja — jak siedziałam i trzymałam córeczkę, tak mleko mi z piersi wyciekło na podłogę. Dziewczynka jak nie krzyknie, tak się przestraszyła. Więcej piersi nie chciała. To powiedzieli mi akurat w Wielką Sobotę. W kwietniu... Już sioneczko świeciło... W liście przeczytałam, że mój Iwan zginął w Polsce. Pod Gdańskiem jest jego grób. Zginął siedemnastego marca czterdziestego piątego roku... Taki nieduży, cieniutki papierek... Już czekaliśmy na Zwycięstwo, nasi mężowie mieli wrócić lada dzień. Sady zaczynały kwitnąć... Moja dziewczynka po tym zdarzeniu długo chorowała, w końcu poszła do szkoły. Jak kto mocno stuknął drzwiami albo krzyknął — ta zaraz już chora. Płakała po nocach. Długo się z nią męczyłam. Siedem lat nie widziałam słoneczka, nie świeciło dla mnie. Czarno miałam przed oczami. Powiedzieli: «Zwycięstwo!». Zaczęły chłopy wracać do domów. Ale wróciło ich mniej, niż ich wyprawiono. Mniej niż połowa. Mój brat Juzik przyszedł pierwszy. Prawda, że pokaleczony. I miał taką córeczkę, jak moja. Cztery latka, potem pięć... Moja chodziła się do nich bawić. Kiedyś przybiegła i płacze: — Nie pójdę do nich. — A czemu płaczesz? — pytam. — Oleczkę (Oleczka to właśnie była ich córka) tatuś weźmie na kolana, pożałuje. A ja nie mam tatusia. Tylko mamusię. —Objęłyśmy się... 290
I tak dwa, trzy lata. Przybiega z ulicy i do mnie: «Mogę pobawić się w domu? Bo jak tatuś będzie szedł, a ja z innymi dziećmi, to mnie nie pozna. Przecież nie wie, jak wyglądam». Nie mogłam wypędzić jej z domu do dzieci na ulicę. Siedziała w domu całymi dniami. Czekała na tatusia. Ale nasz tatuś nie wrócił..." „Mój, jak odchodził na wojnę, to mocno płakał, że zostawia małe dzieci. Skarżył się. A dzieci były takie małe, że jeszcze nie rozumiały, że mają tatusia. W ogóle to byli sami chłopcy. Najmniejszego jeszcze nosiłam na rękach. Jak go mąż podniósł, jak przycisnął do siebie. Biegnę za nim, a tam już krzyczą: «Kolumna — marsz!». A on nie może puścić dziecka, staje z nim w kolumnie marszowej... Wojskowy na niego krzyczy, a on dziecko skrapia łzami. Pieluszki były mokre. Biegliśmy z dziećmi za nim aż za wieś, jeszcze pięć kilometrów. Z nami i inne baby. Moje dzieci już padają ze zmęczenia, a ja ledwie niosę tego malutkiego. Wołodia, mój mąż, jeszcze się odwraca, więc jeszcze biegnę. Ostatnia... Dzieci zostawiłam gdzieś po drodze. Tylko z małym go dopędzam... W rok później przyszedł papier: «Pani mąż, Władimir Grigorowicz, zginął w Niemczech, już pod Berlinem». Nie zobaczyłam nawet jego grobu. Wrócił jeden sąsiad, zupełnie cały, inny wrócił bez nogi. Taka żałość mnie chwyciła, niechby i bez nóg wrócił, byle żywy. Nosiłabym go na rękach..." „Zostało mi trzech synków... Dźwigałam i snopy, i drzewo z lasu, i kartofle, i siano. Wszystko sama... Pług i bronę też sama ciągnęłam, na własnym grzbiecie. A co?! U nas co chata, co dwie, to wdowa albo żołnierka. Zostałyśmy same bez mężów. Bez koni. Konie też pozabierali na wojnę. To ja... Ja jeszcze należałam do przodujących. Dostałam dwa listy pochwalne, a raz nawet dziesięć metrów perkalu. Tak się cieszyłam! Poszyłam koszulki moim chłopcom, wszystkim trzem':
291
„Po wojnie... Synowie tych, którzy zginęli, dopiero zaczynali dorastać. Mieli po trzynaście, po czternaście lat, a już myśleli, że są dorośli. Chcieli się żenić. Chłopów nie ma, a baby wszystkie młode. Gdyby mi powiedzieli: «Oddaj krowę, a nie będzie wojny», oddałabym! Żeby moje dzieci nie zaznały tego, czego ja zaznałam. Dniem i nocą odczuwam swoje nieszczęście”. „Popatrzę przez okno, to tak, jakby siedział... Zdarza się, że pod wieczór coś się przywidzi... Stara już jestem, a jego widzę zawsze młodego. Takiego, jakiego wyprawiłam. Jeśli się przyśni, to też młody. We śnie i ja jestem młoda... Wszystkim babom przysłali zawiadomienia o śmierci, a ja dostałam: «Zaginął bez wieści». Niebieskim atramentem napisane. Pierwsze dziesięć lat czekałam codziennie. Nawet teraz czekam. Dopóki człowiek żyje, zawsze może mieć nadzieję..." „A jak ma kobita sama żyć? Przyszedł człowiek, pomógł mi albo i nie pomógł. Samo nieszczęście. Każdy słowo rzuci... Ludzie nagadali, psy naszczekały... Ale niechby popatrzył mój Iwan na swoich pięciu wnuków. Czasem stanę koło jego portretu, pokażę mu ich zdjęcia. Porozmawiam z nim..." „Ojejej... Boże ty nasz... Miłosierny..." „Zaraz po wojnie miałam taki sen: wychodzę z chaty, a tam mój chodzi po podwórzu... Po wojskowemu... I tak woła mnie, przywołuje... Wyskakuję spod kołdry, otwieram okno... Cichuteńko. Nawet ptaków nie słychać. Śpią. Wiatr porusza listkami... Poświstuje... Rankiem wzięłam dziesięć jajek i poszłam do Cyganki. «Już go nie ma — rzuciła mi znad kart. — Nie czekaj daremnie. To jego dusza chodzi wokół domu». A myśmy z nim naprawdę się kochali. Pobraliśmy się z wielkiej miłości..." 292
„Jedna wróżka mnie nauczyła: «Jak wszyscy zasną, włóż czarną chustkę i usiądź koło wielkiego lustra. A on tam się pokaże... Nie wolno dotykać ani jego, ani jego ubrania. Tylko rozmawiaj z nim...». Przesiedziałam calutką noc... Przyszedł dopiero nad ranem... Nic nie mówił, milczał, tylko łzy mu płynęły po twarzy. Trzy razy tak się pokazywał. Jak go przywołam, to przyjdzie. I płacze. Wtedy przestałam go przyzywać. Szkoda...” „I ja czekam na spotkanie ze swoim... Dniem i nocą będę mu wszystko opowiadać. Nic mi od niego nie potrzeba, niech mnie tylko wysłucha. Na pewno też się tam zestarzał. Tak jak ja". „Moja ty ziemio... Kopię kartofelki, buraki... On też gdzieś tam jest, a ja wkrótce do niego przyjdę... Siostra mówi do mnie: «Nie patrz w ziemię, tylko w niebo. Do góry. Oni są tam». Tam jest moja chałupka... Tu zaraz... Zostań u nas. Jak przenocujesz, to się dowiesz więcej. Krew nie woda, szkoda ją rozlewać, a jednak się leje. Widzę w telewizji... Codziennie... Możesz zresztą o nas nie pisać... Najlepiej zapamiętaj... Tośmy razem sobie pogadały... Popłakały. A kiedy się z nami pożegnasz, to obejrzyj się na nas i na nasze chaty. Nie jeden raz, jak obca, ale dwa razy. Jak swoja. I nic więcej nie trzeba. Obejrzyj się..."
O małym życiu i o wielkiej idei
Zawsze wierzyłam. Ufałam Stalinowi... Ufałam komunistom. Sama byłam w partii. Wierzyłam w komunizm... Po to żyłam, po to przeżyłam. Po referacie Chruszczowa na xx zjeździe, kiedy opowiedział o błędach Stalina, rozchorowałam się, leżałam w łóżku. Nie mogłam uwierzyć, że to prawda. Straszna prawda... Sama podczas wojny krzyczałam: „Za Ojczyznę! Za Stalina!". Nikt mnie nie zmuszał... Wierzyłam... To moje życie... 293
Takie było... Walczyłam w partyzantce dwa lata... W ostatniej bitwie zostałam ranna w nogi, straciłam przytomność. Mróz był silny, więc kiedy się ocknęłam, poczułam, że mam odmrożone ręce. Teraz mam żywe, ładne ręce, a wtedy miałam czarne... Nogi oczywiście też odmroziłam. Gdyby nie mróz, może udałoby się nogi uratować. Ale miałam całe zakrwawione, a leżałam długo. Kiedy mnie znaleźli, położyli razem z innymi rannymi, zwieźli nas w jedno miejsce, a tu Niemcy znowu nas otaczają. Oddział wycofuje się, przebija... Załadowali nas na sanie, jak drwa. Nie ma czasu, żeby się litować, pieścić; wszystkich wywożą w głąb lasu. Ukrywają. Tak nas wywozili i wywozili, a potem zawiadomili Moskwę, że jestem ranna. Przecież byłam członkiem Rady Najwyższej. Byli ze mnie dumni — taka szycha! A pochodziłam z nizin, zwykła chłopka. Z chłopskiej rodziny. Wcześnie wstąpiłam do partii... No i po nogach... Odcięte... Operowali mnie od razu tam, w lesie... Operacja odbywała się w zupełnie prymitywnych warunkach. Położyli mnie na stół, i nawet jodyny nie było, zwykłą piłą odcięli mi nogi, obie nogi... Położyli na stół, chociaż nie mieli jodyny. Do innego oddziału, sześć kilometrów, pojechali po jodynę, a ja w tym czasie leżałam na stole. Bez narkozy. Bez... Zamiast narkozy — butelka samogonu. Nie mieli nic oprócz zwykłej piły... Stolarskiej. Połączyli się z Moskwą, poprosili o samolot. Samolot przylatywał trzy razy, krążył, krążył, ale nie mógł wylądować. Wszędzie strzelano. Wylądował za czwartym razem, ale już obie nogi miałam amputowane. Potem w Iwanowie i w Taszkiencie czterokrotnie robiono reamputację, bo tyle razy zaczynała się gangrena. Za każdym razem cięli po kawałeczku, i w sumie wyszło bardzo wysoko. Z początku płakałam... Szlochałam... Wyobrażałam sobie, że nie będę chodziła, tylko się czołgała po ziemi. No i w sumie nie wiem, co mi pomogło, co mnie podtrzymało... Sama sobie wyperswadowałam... I też, 294
oczywiście, spotkałam dobrych ludzi. Wielu dobrych ludzi. Był u nas chirurg, który też nie miał nóg, mówił o mnie, to inni lekarze przekazali: „Chylę czoła przed nią. Operowałem tylu mężczyzn, ale takiego nie widziałem. A ta nawet nie pisnęła". Trzymałam się... Przywykłam wobec ludzi być silna... Potem wróciłam, do Disny. Do swojego miasteczka. Wróciłam o kulach. Teraz to chodzę źle, bo jestem stara, ale wtedy łaziłam pieszo po mieście i w ogóle wszędzie. Na protezach. I jeździłam do kołchozów. Mianowano mnie zastępcą przewodniczącego rejonowego komitetu wykonawczego. Miałam dużo pracy. Nie siedziałam w gabinecie. Ciągle po wsiach, po polach. Nawet się obrażałam, kiedy mnie traktowano ulgowo. Wykształconych przewodniczących w kołchozach nie było wtedy za wielu i jeśli była jakaś odpowiedzialna kampania, to posyłali na miejsce przedstawicieli z rejonu. W poniedziałki wzywano nas do komitetu i wyznaczano zadania — kto ma dokąd jechać. Siedzę rano, patrzę przez okno — wszyscy idą do komitetu, a do mnie nikt nie dzwoni. I od razu źle się czuję, bo chciałam być traktowana jak inni. Wreszcie dzwoni telefon, pierwszy sekretarz: „Fiokło Fiodorowna, proszę do nas wstąpić...". Jaka wtedy byłam szczęśliwa, chociaż bardzo, ale to bardzo ciężkie było to jeżdżenie po wsiach — nawet ponad trzydzieści kilometrów. I to nie całą drogę się jechało, część niekiedy trzeba było przejść pieszo. Idę gdzieś przez las, upadnę i nie mogę wstać. Położę torebkę, żeby się oprzeć, albo chwycę się drzewa, podciągam się i idę dalej. Dostawałam zresztą emeryturę, mogłam żyć dla siebie, dla samej siebie. Ale chciałam żyć dla innych. Jestem komunistką... Nie mam nic własnego. Same ordery, medale i listy gratulacyjne. Dom zbudowało mi państwo. Dom jest duży, bo nie ma w nim dzieci, i dlatego taki się wydaje... A sufity są tak wysoko... Mieszkamy w nim we dwójkę z siostrą. Jest dla mnie 295
i siostrą, i mamą, i niańką. Teraz jestem stara... Rankiem sama nie mogę wstać... Mieszkamy we dwie. Żyjemy przeszłością. Mamy piękną przeszłość. Ciężko się nam żyło, ale pięknie i uczciwie, nie narzekam. Nie żałuję życia... Żyłam uczciwie... Fiokła Fiodorowna Struj partyzantka
Epoka uczyniła nas takimi, jakie byłyśmy. Pokazałyśmy, co umiemy. Więcej takiej epoki nie będzie. Nie powtórzy się. Wtedy nasza idea była młoda, my też byłyśmy młode. Lenin umarł niedługo przedtem. Stalin żył... Z taką durną nosiłam pionierską chustę. Odznakę Komsomołu... No a tutaj — wojna. I my — właśnie tacy... Oczywiście, w naszym Żytomierzu szybko powstało podziemie. Trafiłam tam od razu, nawet się nie zastanawiałam: iść czy nie iść, boję się czy nie. O tym się nawet nie myślało... Po kilku miesiącach wytropiono naszą podziemną komórkę. Ktoś nas wydał. Trafiłam w łapy gestapo... Oczywiście, to było straszne. Dla mnie nawet straszniejsze od śmierci. Obawiałam się tortur... Bałam się... Może nie wytrzymam? Każde z nas tak myślało... W samotności... Ja na przykład od dziecka źle znosiłam ból. Ale jeszcze nie znaliśmy siebie, nie wiedzieliśmy, jak jesteśmy silni... Po ostatnim przesłuchaniu po raz trzeci trafiłam na listę skazanych na rozstrzelanie. Przesłuchiwał mnie już trzeci z rzędu śledczy. Powiedział, że jest z wykształcenia historykiem... Chciał zrozumieć, dlaczego jesteśmy tacy, dlaczego tak ważne są dla nas nasze idee. „Życie jest ważniejsze od idei" —mówił. Oczywiście nie zgadzałam się z tym, a on krzyczał, bił mnie. „Co? Co każe wam być takimi? Spokojnie przyjmować śmierć? Dlaczego komuniści uważają, że komunizm powinien zwyciężyć na całym świecie?" — pytał. Świetnie mówił po rosyjsku. Postanowiłam mu wszystko powiedzieć. Wiedziałam, 296
że i tak mnie zabiją, więc niechby to miało jakiś skutek, niech wie, że jesteśmy silni. Około czterech godzin mnie pytał, a ja mówiłam to, co wiedziałam z marksizmu-leninizmu — tyle, ile zdążyłam do tego czasu nauczyć się w szkole i na uniwersytecie. Oj, co się z nim działo! Łapał się za głowę, biegał po pokoju, stawał jak wryty i patrzył na mnie, patrzył, ale po raz pierwszy nie bił... Stałam przed nim... Połowę włosów miałam wyrwaną, przedtem miałam grube warkocze... Byłam głodna... Najpierw marzyłam: niechby tak kawałek chleba, malusieńki, potem: no żeby chociaż skórkę, potem: żeby znaleźć choćby jakieś okruszyny... Stoję przed nim taka... Oczy mi płoną... Długo mnie słuchał. Słuchał i nie bił... Nie, jeszcze się nie przestraszył, to był dopiero czterdziesty trzeci rok. Ale już coś poczuł... Jakieś niebezpieczeństwo. Zapragnął się dowiedzieć — jakie? Odpowiedziałam mu. Ale kiedy wyszłam, wpisał mnie na listę skazańców... W nocy przed rozstrzelaniem wspominałam swoje życie, swoje krótkie życie... Najszczęśliwszy dzień w moim życiu był wtedy, gdy ojciec i matka odjechali pod bombami kilkadziesiąt kilometrów od domu i postanowili wrócić. Nie uciekać. Zostać w domu. Wiedziałam, że będziemy walczyć. Wydawało się nam, że zwycięstwo nadejdzie rychło. Z całą pewnością! Pierwsze, co zrobiliśmy, to szukaliśmy i ratowali rannych. Leżeli w polu, w trawie, w rowach, przyczołgiwali się do ludzi, ukrywali w chlewach. Wyszłam nakopać rano kartofli i znalazłam jednego w naszym ogródku. Umierał... Młody oficer, nie miał nawet siły powiedzieć, jak ma na imię. Szeptał jakieś słowa... Nie mogłam zrozumieć... Pamiętam, jak rozpaczałam... Ale wydaje mi się, że nigdy nie byłam taka szczęśliwa, jak w tamtych dniach... Po raz drugi zyskałam rodziców. Przedtem myślałam, że tato jest daleki od polityki, tymczasem był takim bezpartyjnym bolszewikiem. Mama była chłopką, półanalfabetką, wierzyła w Boga. 297
Modliła się przez całą wojnę. Ale jak! Padła na kolana przed ikoną: „Zbaw naród! Zbaw Stalina! Ocal partię przed Hitlerem, tym Herodem". Codziennie na przesłuchaniu w gestapo czekałam, że otworzą się drzwi i wejdą moi bliscy. Tato i mama... Wiedziałam, dokąd trafiłam, i byłam szczęśliwa, że nikogo nie wydałam. Tego, że się załamiemy, baliśmy się bardziej niż śmierci. Kiedy mnie aresztowano, zrozumiałam, że nadszedł czas męki. Wiedziałam, że mój duch jest silny, ale ciało? Nie pamiętam pierwszego przesłuchania... Nie traciłam przytomności... Raz tylko ją straciłam, kiedy wykręcano mi ręce jakimś kołem. Chyba nie krzyczałam, chociaż przedtem tamci pokazali mi, jak krzyczą inni. Na następnych przesłuchaniach traciłam poczucie bólu, moje ciało drętwiało. Było jak z dykty. Jedna myśl: „Nie! Nie umrę w ich obecności. Nie!". Dopiero kiedy wszystko się skończyło, kiedy przywlekli mnie do celi, zaczynałam czuć ból, stawałam się raną, jedną wielką raną. Całe ciało... Byle wytrzymać. Wytrzymać! Żeby mama wiedziała, że umieram jako człowiek, że nie wydałam nikogo. Mama! Bili mnie, wieszali. Zawsze całkiem nagą. Fotografowali. Rękami można było tylko zasłonić piersi... Widziałam, jak ludzie wariowali... Widziałam, że mały Koleńka... Nie miał roku, uczyliśmy go słowa „mama", a kiedy zabierano go matce, zrozumiał w nadnaturalny sposób, że traci ją na zawsze, i zawołał pierwszy raz w życiu „Mama!". To nie było słowo albo — to było nie tylko słowo... Chciałabym pani powiedzieć... Wszystko opowiedzieć... Jakich ludzi tam spotkałam! Umierali w lochach gestapo, a o ich męstwie wiedziały tylko mury. Teraz, po czterdziestu latach, w myślach klękam przed tymi ludźmi. „Umrzeć — to najprostsze" — mówili. Ale żyć... Jak się chciało żyć! Wierzyliśmy, że nadejdzie zwycięstwo, nie wiedzieliśmy tylko jednego — czy dożyjemy tego wielkiego dnia. W naszej celi było jedno okienko, okratowane. Jeśli ktoś człowieka podsadził, to się zobaczyło — nawet nie kawałek 298
nieba, tylko kawałek dachu. Wszyscy byliśmy tacy słabi, że nie mogliśmy się nawzajem podsadzić. Była jednak Ania, spadochroniarka. Złapano ją podczas zrzutu na tyły, grupa wpadła w zasadzkę. Cała zakrwawiona, zbita, poprosiła nagle: „Podsadźcie mnie, wyjrzę na wolność. Chcę tam popatrzeć!". Chce — i już. Wszystkie razem ją podniosłyśmy, a ona zakrzyknęła: „Dziewczyny, tam jest kwiatek!". A wtedy każda zaczęła prosić: „I mnie... I mnie...". Skądś znalazłyśmy siły, żeby sobie pomóc. A to był dmuchawiec, jak go tam zaniosło na ten dach, jak się utrzymał, nie mam pojęcia. Każda coś zaczęła sobie wróżyć z tego kwiatka. Dzisiaj myślę, że wróżyły, czy wyjdą żywe z tego piekła. Tak lubiłam wiosnę... Lubiłam, kiedy kwitną wiśnie i koło krzewów bzu pachnie perfumami. Proszę się nie dziwić mojemu stylowi, pisałam wiersze. A teraz nie lubię wiosny. To wojna stała między nami, między mną a przyrodą. Kiedy kwitły wiśnie, widziałam hitlerowców w rodzinnym Żytomierzu... Przeżyłam cudem... Uratowali mnie ludzie, którzy chcieli odwdzięczyć się mojemu ojcu. Ojciec był lekarzem, w tamtych czasach to wiele znaczyło. Wypchnięto mnie z kolumny, wypchnięto w ciemnościach, kiedy szliśmy na rozstrzelanie. A ja z bólu nic nie pamiętałam, szłam jak we śnie... Tam, dokąd mnie prowadzili... A potem wieźli... Przywieźli do domu, byłam cała w ranach, od razu mnie obsypało, taka egzema nerwowa. Nie mogłam nawet słuchać ludzkiego głosu. Jak usłyszę, to od razu czuję ból. Mama i tato rozmawiali szeptem. Cały czas krzyczałam, milkłam dopiero, gdy mnie zanurzyli w gorącej wodzie. Mamy nie puszczałam od siebie nawet na chwilę. Błagała: „Córeczko, muszę iść do pieca. Na ogródek". A ja trzymałam się jej... Kiedy tylko puszczałam jej rękę, od razu wszystko na nowo waliło się na mnie. Wszystko, co przeżyłam. Żeby czymś zająć moją uwagę, przynoszono mi kwiaty. Moje ulubione dzwoneczki... Liście kasztanowca... Zapachy odwracały uwagę... Sukienkę, w której byłam na gestapo, 299
mama trzymała u siebie. Kiedy umierała, miała ją pod poduszką. Do ostatniej godziny... Pierwszy raz wstałam, kiedy zobaczyłam naszych żołnierzy. Nagle ja, która leżałam przeszło rok, wstaję i wybiegam na ulicę: „Kochani moi! Moi jedyni... Wróciliście...". Żołnierze na rękach wnieśli mnie do naszego domu. Z rozpędu nazajutrz i potem jeszcze następnego dnia biegałam do komendy uzupełnień: „Dajcie mi pracę!". Powiedziano o tym tacie, a on przyszedł po mnie: „Dziecko, jak tu przyszłaś? Kto ci pomógł?". Ten zryw wystarczył na kilka dni... Potem wróciły bóle... Męczarnie... Krzyczałam całymi dniami. Ludzie przechodzili koło naszego domu i prosili: „Boże, pomóż jej albo przyjmij jej duszę, żeby się nie męczyła". Uratowały mnie błota lecznicze Cchałtubo. Uratowało pragnienie życie. Żyć, żyć, i nic więcej. Jeszcze żyłam. Żyłam jak wszyscy... Żyłam. Czternaście lat przepracowałam w bibliotece. To były radosne dni. Najradośniejsze. Bo teraz moje życie jest jedną ustawiczną walką z chorobami. Starość, cokolwiek się powie, to okropna rzecz. Na domiar złego samotność — zostałam całkiem sama. Taty i mamy dawno nie ma. Te długie, bezsenne noce... Ileż lat minęło, a mój najstraszliwszy sen to ten, kiedy budzę się zlana zimnym potem. Nie pamiętam nazwiska Ani... Nie pamiętam, skąd była — spod Briańska czy spod Smoleńska. Pamiętam, jak nie chciała umierać! Zakłada białe, pulchne ręce za głowę i przez zakratowane okno krzyczy: „Chcę żyć!": Nie znalazłam jej krewnych... Nie wiem, komu o tym opowiedzieć... Sofia Mironowna Wierieszczak podziemie
Po wojnie dowiedzieliśmy się o Auschwitz, o Dachau... Jak mieć dzieci po czymś takim? A ja już byłam w ciąży... Nagle wysyłają mnie na wieś, zbierać na pożyczkę. Państwu potrzebne są pieniądze, trzeba odbudowywać fabryki. 300
Przyjechałam — wsi nie ma, cała w ziemi... Mieszkają w ziemiankach... Wyszła kobieta, ubrana jest tak, że strach patrzeć. Włażę do ziemianki, siedzi trójka dzieci, wszystkie głodne. Ona im tam tłukła coś w stępie, jakąś trawę. Spytała mnie: — Przyszłaś po pieniądze na pożyczkę? Odpowiadam: — Tak. Ona: — Nie ma pieniędzy, ale mam kurę. Pójdę, spytam, czy sąsiadka kupi, bo wczoraj mnie prosiła. Jak sprzedam, to ci dam. I teraz jak to opowiadam, to mnie ściska w gardle. Jacy to byli ludzie! Jacy ludzie! Męża jej zabili na wojnie, została z trójką dzieci, i nie ma nic, tylko tę jedną kurę, i sprzedaje ją, żeby dać mi pieniądze. Wtedy zbieraliśmy w gotówce. Gotowa wszystko oddać, żeby tylko był pokój, żeby jej dzieci żyły. Pamiętam jej twarz. I wszystkie jej dzieci... Jakie wyrosły? Chciałabym wiedzieć. Chciałabym je odnaleźć i spotkać się z nimi... Kłara Wasiljewna Gonczarowa artyleria przeciwlotnicza
„Mamo, co to znaczy — tata?”
Opowiadały o wojnie jako żołnierze. Jako kobiety. Ale wiele z nich było matkami... O kąpieli dziecka i o mamie podobnej do taty Biegnę... Biegnie nas kilka osób. Uciekamy... Ścigają nas, strzelają. A tam już moja mama stoi pod lufami automatów. Ale widzi, jak uciekamy... I słyszę jej głos, jak krzyczy. Potem mi ludzie opowiadali, jak krzyczała. Krzyczała: „Dobrze, że włożyłaś białą sukienkę... Córeczko... Już cię nie będzie miał kto ubrać...". Była pewna, że zginę, i cieszyła się, że będę leżała w białej sukience... A przedtem wybieraliśmy się w gości do sąsiedniej wsi. Na Wielkanoc... Do naszych krewnych... Była taka cisza... Przestali strzelać. Tylko moja mama krzyczała... A może strzelali? Nie słyszałam... W czasie wojny zginęła cała moja rodzina. Wojna się skończyła, a ja nie miałam na kogo czekać... Lubow Igorjewna Rudkowska partyzantka
303
Bombardują Mińsk... Rzuciłam się biegiem do przedszkola po synka, a córka była za miastem. Akurat skończyła dwa latka, była w żłobku, i ten żłobek wyjechał za miasto. Postanowiłam zabrać synka i odwieźć do domu, a potem biec po córeczkę. Chciałam jak najprędzej mieć ich oboje razem. Jestem już koło przedszkola, a samoloty lecą nad miastem, bombardują. Słyszę za płotem głos synka. Miał niecałe cztery lata. — Nie bójcie się, mama mówi, że Niemców pobiją. Zaglądam przez furtkę, a ich tam jest pełno, i to on tak uspokaja inne dzieci. A jak mnie zobaczył, to zaczął płakać, trząść się. Okazało się, że strasznie się bał. Przyprowadziłam go do domu, poprosiłam teściową, żeby się nim zajęła, a sama pobiegłam po dziewczynkę. Pędem! W miejscu, gdzie miał być żłobek, nie znalazłam nikogo. Kobiety we wsi powiedziały mi, że dzieci dokądś zaprowadzono. Dokąd? Kto? Mówią, że na pewno do miasta. Były z nimi dwie wychowawczynie, nie doczekały się samochodu i poszły pieszo. Do miasta jest dziesięć kilometrów... Ale to przecież takie małe dzieci, od roku do dwóch. Kochana, szukałam ich dwa tygodnie... Po różnych wsiach... Kiedy weszłam do domu i powiedzieli mi, że to właśnie ten żłobek, te dzieci, nie chciałam wierzyć. Leżały, za przeproszeniem, we własnych odchodach, z temperaturą. Jak nieżywe... Kierowniczka żłobka, całkiem młoda kobieta, osiwiała. Okazało się, że całą drogę do miasta przeszły pieszo, po drodze kilkoro dzieci umarło. Chodzę między nimi i nie mogę rozpoznać swojej córki. Kierowniczka mnie uspokaja: — Niech pani szuka, nie rozpacza. Powinna tutaj być, pamiętam ją. Poznałam swoją Ełkę po jednym buciku... Inaczej nigdy bym jej nie znalazła... 304
Potem spalił się nasz dom... Zostaliśmy na bruku, tak, jak staliśmy. Wtedy już niemieckie oddziały weszły do miasta. Nie mieliśmy gdzie się podziać, przez kilka dni chodziłam z dziećmi po ulicy. Spotkałam Tamarę Siergiejewną Sinicę, przed wojną trochę się znałyśmy. Wysłuchała mnie i mówi: — Chodźmy do mnie. — Moje dzieci chorują na koklusz. Jak mogłabym iść do pani? Ona też miała małe dzieci, mogły się zarazić. A to był taki czas... Lekarstw nie było, szpitale już nie pracowały. — Eee, chodźmy. Kochana, czy można coś takiego zapomnieć? Dzieliły się z nami łupinami od kartofli. Ze swojej starej spódnicy uszyłam synkowi spodenki, żeby mu coś dać na urodziny. Ale marzyliśmy o walce... Nie chcieliśmy siedzieć z założonymi rękami i czekać... Kiedy wreszcie mogliśmy działać w podziemiu, uważaliśmy to za szczęście. Syna, który był starszy, na wszelki wypadek wysłałam do teściowej. Postawiła mi warunek: „Wezmę wnuka, ale żebyś mi więcej tu się nie pokazywała. Przez ciebie wszystkich nas zabiją". Nie widziałam synka trzy lata, bałam się podejść do domu. A kiedy Niemcy zaczęli mnie śledzić, zabrałam ze sobą córeczkę i razem z nią poszłam do partyzantki. Niosłam ją na rękach pięćdziesiąt kilometrów. Pięćdziesiąt... Szłyśmy dwa tygodnie... Była tam ze mną przeszło rok... Często myślę: „Jakim cudem przeżyłyśmy?". Może mnie pani długo pytać, i tak nie odpowiem. Kochana — nie sposób czegoś takiego wytrzymać. Na sam dźwięk słowa „blokada partyzancka" zaczynam szczękać zębami. Maj czterdziestego trzeciego... Posłano mnie z maszyną do pisania do sąsiedniego obwodu partyzanckiego. Borisowskiego. Mieli tam naszą maszynę, z rosyjskimi czcionkami, tymczasem potrzebna była z niemieckimi, a taką tylko my mieliśmy. To była maszyna, którą na zlecenie podziemnego komitetu wyniosłam z okupowanego Mińska. Kiedy przyszłam 305
tam, nad jezioro Palik, po kilku dniach zaczęła się blokada. Tam właśnie trafiłam... W dodatku nie sama, tylko z córeczką. Kiedy szłam na jedno-, czy dwudniową operację, powierzałam dziewczynkę obcym ludziom, ale na dłuższy czas już nie miałam gdzie. No więc oczywiście wzięłam ją ze sobą. No i tak trafiłyśmy na blokadę... Niemcy otoczyli strefę działania partyzantów... Z nieba bombardują, z ziemi strzelają... Mężczyźni szli z karabinami, to ja niosłam karabin, maszynę do pisania, i jeszcze Ełoczkę. Idziemy, potykam się, a ona — fik w błoto. Przejdziemy, i znowu upada... I tak dwa miesiące! Przysięgłam sobie, że jeśli przeżyję, to będę się trzymała o tysiąc kilometrów od jakichkolwiek bagien, nie chcę ich widzieć na oczy. „Wiem, dlaczego się nie kładziesz, kiedy strzelają. Chcesz, żeby nas razem zabili" — tak mówiło do mnie dziecko, czteroletnie dziecko. A ja nie miałam sił się położyć, bo gdybym się położyła, to już bym nie wstała. Partyzanci od czasu do czasu się litowali: „Już dosyć. My weźmiemy dziewczynkę". Ale ja nie ufałam nikomu. Bo może zacznie się ostrzał, bo może zabiją ją, a mnie przy tym nie będzie i nie usłyszę? A co, jak się zgubi? Spotkał mnie Łopatin, dowódca brygady. „To ci kobieta! — Był poruszony. — W takiej sytuacji niosła dziecko, i nie rzuciła maszyny. Nie każdy mężczyzna dałby radę". Wziął Ełoczkę na ręce, ściska, całuje. Wywrócił wszystkie kieszenie — wysypał okruszyny chleba. Ona popiła bagienną wodą. I za jego przykładem inni partyzanci wywrócili kieszenie i nasypali jej okruchów. Kiedy wydostaliśmy się z blokady, byłam chora. Cała we wrzodach, skóra ze mnie złaziła. A dziecko — na rękach... Czekaliśmy na samolot, w oddziale powiedzieli, że jeśli przyleci, to wyślą najciężej rannych, a z nimi moją Ełkę. Pamiętam tę chwilę, kiedy się z nią żegnałam. Ranni mówili do 306
niej: „Ełoczka, chodź do mnie.", „Chodź do mnie. Tutaj jest dość miejsca...". Wszyscy ją znali, w szpitalu śpiewała im piosenkę Lizawieta. Lotnik pyta: — Z kim ty tu jesteś, dziewczynko? — Z mamą. Ona jest za kabiną... — To zawołaj mamę, niech leci z tobą... — Nie, mama nie może. Musi bić Niemców. Takie były nasze dzieci. A ja patrzę na jej twarzyczkę i odchodzę od zmysłów — czy kiedyś jeszcze ją zobaczę? Opowiem pani jeszcze, jak spotkaliśmy się z synem... To już po wyzwoleniu. Idę do domu, gdzie mieszkała teściowa, a nogi mam jak z waty. Kobiety z oddziału, te które były starsze ode mnie, uprzedzały: — Kiedy go zobaczysz, w żadnym wypadku nie przyznawaj się od razu, że jesteś jego matką. Wyobrażasz sobie, co bez ciebie musiał przeżyć? Biegnie dziewczynka od sąsiadów: — Oj! Mama Loni. Lonia żyje... A ja nie mam sił iść dalej. Lonia żyje. Dziewczynka opowiedziała, że teściowa zmarła na tyfus, a Lonię wzięła sąsiadka. Wchodzę do nich na podwórze. Co mam na sobie? Niemiecką bluzę wojskową, pocerowany czarny waciak, stare buty. Sąsiadka poznała mnie od razu, ale nic nie mówi. A synek siedzi, bosy, obdarty. — Jak masz na imię, chłopczyku? — pytam. — Lonia... — A u kogo mieszkasz? — Przedtem u babci. A kiedy umarła, to ją pochowaliśmy. Przychodziłem codziennie i prosiłem, żeby mnie zabrała do grobu. Bałem się spać samemu... — A gdzie twój tato i mama? — Tato żyje, jest na froncie. A mamę Niemcy zabili, tak mówiła babcia... 307
Było ze mną dwóch partyzantów, chowali swoich kolegów. Słuchają, jak syn mi odpowiada, i płaczą. Wtedy nie wytrzymałam: — Nie poznajesz swojej mamy? Rzucił się do mnie: — Tato! Byłam przecież w męskim ubraniu, w czapce. A potem objął mnie i krzyczy: — Mama! To był taki krzyk. Histeryczny... Przez miesiąc nie chciał mnie nigdzie puścić, nawet do pracy. Zabierałam go ze sobą. Mało było mu tego, że mnie widzi, że jestem obok, jeszcze musiał mnie trzymać. Siadamy do obiadu, a on jedną ręką je, a drugą mnie trzyma. Mówił tylko: „Mamusiu". Do dzisiaj tak do mnie mówi: Mamusiu... Mamusieńko... Kiedy spotkaliśmy się z mężem, tygodnia nie wystarczyło, żeby wszystko opowiedzieć. Opowiadałam mu dniem i nocą... Raisa Grigorjewna Chosieniewicz partyzantka
Wojna to nieustanne pogrzeby... Partyzantów chowano często. To grupa wpadnie w zasadzkę, to zginą w walce. Opowiem pani o jednym pogrzebie... Była bardzo ciężka walka. W tamtej walce straciliśmy wielu ludzi, ja też wtedy zostałam ranna. Po walce grzebiemy towarzyszy. Zazwyczaj nad grobem wygłaszano krótkie mowy. Najpierw występowali dowódcy, potem przyjaciele. A wśród poległych miejscowy chłopak, matka przyszła na jego pogrzeb. Zaczęła go opłakiwać: „Mójże ty syneczku! My ci tutaj chatynkę budowali! Obiecywałeś, że żonkę przyprowadzisz do domu! A ty z ziemią ślub bierzesz...". Stoimy w szeregu, nikt nic nie mówi, nie rusza jej. A ona potem podniosła głowę i zobaczyła, że nie tylko jej syn zginął, że leży wielu młodych. Zaczęła więc opłakiwać tamtych, cudzych 308
synów: „Moi wy synkowie kochani! Nie widzą was wasze mateńki, nie wiedzą, że wszyscy idziecie do ziemi! A ziemia taka zimna. Na dworze zima sroga. To ja popłaczę zamiast nich, wszystkich was pożałuję. Moi wy kochani... Kochanieńcy...". Ledwie powiedziała: „Wszystkich was pożałuję" i „Moi wy kochani" — wszyscy mężczyźni w głos zaczęli płakać. Nikt nie mógł się powstrzymać, nie miał siły. Cały oddział szlocha. Wtedy dowódca krzyknął: „Salwa!". I salwa honorowa wszystko zagłuszyła. Uderzyło mnie wtedy... I nawet teraz o tym myślę: jakie wielkie jest serce matki. W takiej strasznej chwili, kiedy składano do ziemi jej syna, miała dosyć serca, żeby opłakać innych synów... Opłakać jak swoich... Łarisa Łeontjewna Korotka partyzantka
Wróciłam do swojej wsi... Dzieci bawią się koło naszego domu. Patrzę i myślę: „Które z nich jest moje?". Wszystkie jednakowe. I ostrzyżone, tak jak kiedyś strzygli owce, pasmami. Nie poznałam swojej córki, spytałam, która z nich jest Lusia. I widzę, że jeden z malców w długiej koszuli poderwał się i biegnie do domu. Trudno było rozróżnić, gdzie chłopczyk, a gdzie dziewczynka, tak wszystkie były ubrane. Znowu pytam: „No, która z was jest Lusia?". Dzieci pokazują palcem, że ta, która pobiegła. Wtedy zrozumiałam, że to była moja córka. Po pewnej chwili prowadzi ją za rękę babcia, to znaczy moja babcia. Prowadzi ją do mnie: „Idziemy, idziemy. Teraz pokażemy tej mamie, za to, że nas zostawiła". Byłam w męskim ubraniu, w furażerce i na koniu, a mamę córka oczywiście wyobrażała sobie tak jak babcię, jak inne kobiety. A tu przyjechał jakiś żołnierz. Długo nie chciała iść do mnie na ręce, bała się. I co tu się obrażać, przecież jej nie wychowałam; chowała się u babci. 309
Przywiozłam jej mydło w prezencie. W tych czasach to był elegancki podarunek. Kiedy zaczęłam ją myć, ona gryzła to mydło, chciała spróbować i zjeść. Tak tutaj żyły. Matkę swoją zapamiętałam młodą, a wyszła mi na spotkanie staruszka. Powiedzieli jej, że córka przyjechała, a ona wyskoczyła z ogródka na ulicę. Zobaczyła mnie, rozpostarła ręce i biegnie. Ja też ją poznałam, biegnę do niej. Ale ona nie dobiegła do mnie, upadła o kilka kroków ode mnie. A ja upadłam obok niej. Całuję matkę. Całuję ziemię. I taka w sercu miłość, i taka nienawiść. Pamiętam, jak leżał ranny Niemiec i z bólu chwytał rękami ziemię. Nasz żołnierz podszedł wtedy i mówi: „Nie ruszaj, to moja ziemia! Twoja jest tam, skąd przyszedłeś...". Maria Wasiljewna Pawłowiec lekarz partyzancki
Poszłam na wojnę w ślad za mężem... Swoją córkę zostawiłam u teściowej, ale ta prędko zmarła. Mąż miał siostrę, która wzięła dziewczynkę do siebie. A po wojnie, kiedy przenieśli mnie do rezerwy, już nie chciała mi oddać dziecka. Mówiła coś w tym rodzaju, że nie możesz mieć córki, skoro porzuciłaś ją malutką i poszłaś walczyć. Jakże matka może zostawić swoje dziecko, i to w dodatku takie bezradne? Kiedy wróciłam z wojny, córka miała już siedem lat, a zostawiłam ją, jak miała trzy. Powitała mnie już duża dziewczynka, tyle że niewysoka, bo niedojadała, niedosypiała... Obok był szpital, ona tam chodziła, popisywała się, tańczyła, to jej dawali chleba. Potem mi opowiadała... Czekała najpierw na tatę i mamę, a potem — tylko na mamę. Tato zginął... Wiedziała... Często córkę wspominałam na wojnie, nigdy o niej nie zapominałam, śniła mi się. Bardzo tęskniłam. Płakałam, że to nie ja opowiadam jej bajki przed snem, że zasypia i wstaje beze mnie... Że ktoś inny jej zaplata warkoczyki... Więc nie obraziłam się na szwagierkę. Rozumiałam ją... Bardzo kochała swego brata, był silny, przystojny, nie chciało się wierzyć, że ktoś taki może 3W
zginąć. A zginął od razu, w pierwszych miesiącach wojny... Samoloty zbombardowały rankiem ich lotnisko. W pierwszych miesiącach wojny, a nawet chyba przez cały pierwszy rok panami na niebie byli lotnicy niemieccy. Mąż zginął... Siostra nie chciała oddawać tego, co jej po nim zostało. Tego jedynego. To taka kobieta, dla której rodzina, dzieci są najważniejsze w życiu. Bombardowanie, ostrzał, a ona myśli tylko o jednym: czy dzisiaj wykąpałam dziecko? Nie umiem jej potępić... Powiedziała, że jestem okrutna... Że nie mam kobiecej duszy... A przecież bardzo cierpiałyśmy na wojnie... bez rodziny, domu, bez swoich dzieci... Wiele kobiet zostawiło dzieci w domu, nie tylko ja. Siedzimy ze spadochronami, czekamy na zadanie. Mężczyźni palą papierosy, grają w domino, a my, póki nie wystrzelono rakiety, siedzimy, haftujemy chusteczki. Pozostałyśmy kobietami. Na przykład moja nawigatorka. Chciała posłać do domu zdjęcie, to wzięłyśmy od jednej z nas chustkę, zawiązałyśmy tak, żeby nie było widać naramienników, zasłoniłyśmy kołdrą bluzę. I wyglądała tak, jakby była w sukience... Tak się sfotografowała. To było jej ulubione zdjęcie... Z córką się zaprzyjaźniłam... Przyjaźnimy się całe życie... Antonina Grigorjewna Bondariewa lejtnant gwardii, starszy lotnik
O Czerwonym Kapturku i o radości, kiedy na wojnie znajdzie się kota Długo musiałam się przyzwyczajać do wojny... Ruszyliśmy do natarcia. Jednemu z rannych zaczęła płynąć krew tętnicza, a ja nigdy przedtem tego nie widziałam, tryskała dosłownie fontanną, więc rzuciłam się po lekarza. A sam ranny woła: „Gdzie? Dokąd? Przewiąż paskiem!". Dopiero wtedy się opamiętałam... Czego żałuję? Żałuję pewnego chłopca... Siedmioletni chłopczyk został bez mamy. Zabili ją. Siedział na drodze 311
przy nieżywej matce. Nie rozumiał, że jej już nie ma, czekał, kiedy się obudzi, i prosił o jedzenie... Dowódca nasz nie zostawił tego chłopca, wziął do siebie: „Nie masz mamy, ale będziesz miał wielu tatusiów". Tak to chował się u nas. Jako syn pułku. Od siódmego roku życia. Wkładał naboje do tarczy pepeszy. Jak pani pojedzie, to mąż mój będzie na mnie krzyczał. Nie lubi takich rozmów. Nie lubi wojny. Ale jego nie wzięli na wojnę, był za młody, jest młodszy ode mnie. Nie mamy dzieci. Ciągle pamiętam tamtego chłopczyka. Mógł być moim synem... Po wojnie wszystkich mi było szkoda. I człowieka. I koguta, i psa... Nawet teraz nie mogę znieść cudzego bólu. Pracowałam w szpitalu, chorzy mnie lubili, bo byłam dla nich miła. Mamy duży ogród. Nie sprzedałam z niego jednego jabłka, ani jednej jagódki. Tylko rozdawałam — dawałam ludziom... To mi zostało z wojny... takie serce... Łubow Zacharowna Nowik pielęgniarka
Wtedy nie płakałam... Bałam się tylko jednej rzeczy... Kiedy złapali moich kolegów, następowało kilka dni nieznośnego oczekiwania: wytrzymają tortury czy nie? Jeśli nie, to zaczynały się nowe areszty. Po jakimś czasie dowiadujemy się, że ich stracą. Dostajemy zadanie: zobaczyć, kogo dziś będą wieszać. Idziemy ulicą i widzimy: już szykują pętlę... Płakać nie wolno, zatrzymać się choćby na chwilę też nie, bo wszędzie są szpiedzy. Ileż trzeba było — no, tutaj nie jest to najwłaściwsze słowo — odwagi, ile sił duchowych, żeby milczeć. Przejść obok i nie zapłakać. Wtedy nie płakałam... Wiedziałam, na co się decyduję, ale zrozumiałam, poczułam wszystko, kiedy mnie aresztowali. Wsadzili do więzienia. Kopali i bili pejczem. Dowiedziałam się, co to jest niemiecki „manikiur". Kładą człowiekowi ręce na stół i jakaś taka 312
maszynka wciska mu igły pod paznokcie... Równocześnie pod każdy... To piekielny ból! Od razu traci się przytomność. Nawet nie pamiętam... Wiem, że ból jest straszliwy, ale co potem — nie pamiętam. Rozciągali mnie na belkach. Może nie tak, może źle mówię. Ale co pamiętam: tutaj taka belka i tu, a mnie kładą między nimi... I jakaś maszyna zaczyna pracować... I słyszy człowiek, jak chrzęszczą jego wykręcane kości... Czy długo to trwało? Też nie pamiętam... Badali mnie na krześle elektrycznym... To kiedy jednemu z katów plunęłam w twarz... Młodemu czy staremu — nie pamiętam. Rozebrali mnie do naga, a tamten podszedł i chwycił mnie za pierś... Mogłam mu tylko plunąć w twarz... Nic więcej nie mogłam. Więc plunęłam mu. Posadzili mnie na krześle elektrycznym... Od tej chwili źle znoszę elektryczność. Pamiętam, że zaczyna człowiekiem rzucać... Nawet teraz nie mogę prasować bielizny... To u mnie na całe życie — zaczynam prasować i czuję prąd w całym ciele. Nie mogę robić nic, co wiąże się z elektrycznością. Może po wojnie potrzebna była jakaś psychoterapia? Nie wiem. Już tak przeżyłam życie... Nie wiem, dlaczego dzisiaj się rozpłakałam. Wtedy nie płakałam... Skazali mnie na śmierć przez powieszenie. Wsadzili do celi śmierci. Były tam jeszcze dwie kobiety. Wiecie, nie płakałyśmy, nie wpadałyśmy w panikę: wiedziałyśmy, idąc do pracy podziemnej, co nas czeka, i dlatego zachowywałyśmy się spokojnie. Mówiłyśmy o poezji, wspominałyśmy ulubione opery... Wiele mówiłyśmy o Annie Kareninej... O miłości... O dzieciach nie wspominałyśmy, bałyśmy się o nich mówić. Nawet się uśmiechałyśmy, wzajemnie dodawały sobie otuchy... Tak spędziłyśmy dwie i pół doby... Rankiem trzeciego dnia wywołano mnie. Pożegnałyśmy się, ucałowały bez łez. Strachu nie czułam. Widocznie na tyle przywykłam do myśli o śmierci, że strach już zniknął. I łzy także. Czułam jakąś pustkę. Już o niczym nie myślałam... 313
Długo jechaliśmy, nawet nie pamiętam, jak długo, przecież pożegnałam się z życiem... Ale samochód się zatrzymał i my, a była nas dwudziestka, nie mogliśmy zleźć ze skrzyni, tak byliśmy storturowani. Zrzucili nas na ziemię, jak worki, i komendant kazał czołgać się do baraków. Popędzał nas pejczem... Stoi przy jednym baraku kobieta i karmi piersią dziecko. Ale wie pani, dziwna rzecz... I psy były, i warta, wszyscy osłupieli, stoją i nie ruszają się. Komendant zobaczył, co się dzieje... Podskoczył. Wyrwał matce dziecko z rąk... I wie pani, tam stał hydrant, a on dzieckiem uderza o ten żelazny hydrant... Mózg się rozprysnął... Mleko... Widzę, że matka upada... Wiem, przecież jestem lekarką... Wiem, że serce jej pękło... ...Prowadzą nas do pracy. Prowadzą przez miasto, znajomymi ulicami. Ledwie zaczęliśmy schodzić w dół, w jednym miejscu było wzniesienie, gdy nagle słyszę głos: „Mamo, mamusiu!". I co widzę: stoi moja ciocia Dasza, a z chodnika biegnie moja córka. Przypadkowo szły ulicą i mnie zobaczyły. Córka jak biegła, tak od razu rzuciła się mi na szyję. Pani sobie wyobraża? Tam były psy, specjalnie tak wytresowane, żeby się rzucać na ludzi, ale ani jeden nie ruszył się z miejsca. Jak człowiek podejdzie, to go rozedrą na strzępy, a wtedy żaden się nie ruszył. Córka rzuciła się do mnie, a ja nie płakałam, tylko mówiłam: „Córeczko! Nataszeńko, nie płacz. Prędko wrócę do domu!". I strażnicy stali, i psy. I nikt jej nic nie zrobił... Wtedy też nie płakałam... Kiedy moja córka miała pięć lat, czytała modlitwy, a nie wierszyki. Ciocia Dasza ją uczyła, jak się trzeba modlić. Córka modliła się za tatę i mamę, żebyśmy przeżyli. W czterdziestym czwartym, trzynastego lutego, Niemcy wysłali mnie do obozu. Do obozu koncentracyjnego Croisette nad kanałem La Manche. Wiosną, w dzień Komuny Paryskiej Francuzi zorganizowali nam ucieczkę. Uciekłam do maquis, partyzantów. Zostałam odznaczona francuskim orderem „Krzyż Bojowy".. 314
Po Zwycięstwie wracam do domu... Pamiętam... Pierwszy przystanek na naszej ziemi... Wszyscy wyskoczyliśmy z wagonów, całowaliśmy ziemię, obejmowali... Pamiętam, że miałam biały fartuch, upadłam na ziemię, całuję ją, i za pazuchę kładę garściami. Czyżbym, myślę sobie, jeszcze kiedyś miała się z nią, kochaną, rozstać... Przyjechałam do Mińska, a męża nie ma w domu. Córka jest u cioci Daszy. Mąż w więzieniu, aresztowało go NKWD. Idę tam... I cóż słyszę... Mówią do mnie: „Pani mąż jest zdrajcą': A myśmy z mężem działali w podziemiu. We dwójkę. To dzielny, uczciwy człowiek. Rozumiem, że ktoś na niego doniósł... Oczernił go... „Nie — mówię — mój mąż nie może być zdrajcą. Ufam mu. To prawdziwy komunista': A śledczy... Jak się nie wydrze na mnie: „Zamknij się, francuska prostytutko! Cicho bądź!': Jeśli ktoś żył pod okupacją, trafił do niewoli, siedział w obozie albo wywieźli go do Niemiec — od razu był podejrzany. Mieli jedno pytanie: „W jaki sposób przeżył?': Dlaczego nie zginął? Nawet martwi byli podejrzani... Nawet oni... Nikt nie zważał na to, że walczyliśmy, że wszystko poświęciliśmy dla zwycięstwa. Zwyciężyliśmy... Naród zwyciężył! A Stalin i tak nie ufał narodowi. Tak nam się odwdzięczyła ojczyzna. Za naszą miłość, za naszą krew... Chodziłam... Pisałam do wszystkich instancji. Męża uwolniono pół roku później. Złamano mu jedno żebro, odbito nerkę... Hitlerowcy rozbili mu głowę i złamali rękę, kiedy trafił do ich więzienia, osiwiał tam, a w czterdziestym piątym N K W D ostatecznie zrobiło z niego inwalidę. Pielęgnowałam go latami, wyciągałam z chorób. Ale nic nie mogłam powiedzieć kontra, nie chciał o niczym słyszeć... „To była pomyłka" — i już. Za najważniejsze uważał to, żeśmy zwyciężyli. I koniec, kropka. A ja mu wierzyłam. Nie płakałam. Wtedy nie płakałam... Łudmiła Michajłowna Kaszeczkina działaczka podziemia
315
Jak wyjaśnić dziecku? Jak mu wyjaśnić śmierć... Idę z synem ulicą, a tam leżą zabici — i po jednej, i po drugiej stronie. Ja mu opowiadam o Czerwonym Kapturku, a dookoła zabici. To kiedy wracaliśmy po ucieczce. Przychodzimy do matki, a z nim niedobrze: włazi pod łóżko i siedzi tam całymi dniami. Miał pięć lat, a na ulicę nie sposób go było wypędzić... Męczyłam się z nim cały rok — nie mogłam dociec przyczyny. A mieszkaliśmy w suterenie, kiedy ktoś idzie ulicą, to widać tylko buty. Kiedy syn wyszedł spod łóżka, zobaczył przez okno czyjeś buty i jak nie krzyknie... Potem sobie przypomniałam, że jakiś Niemiec go kopnął. No, w końcu jakoś mu to przeszło. Bawi się na podwórzu z dziećmi, przychodzi wieczorem do domu i pyta: — Mamo, co to znaczy: „tata"? Tłumaczę mu: — Tata walczy na wojnie, jest taki jasny, ładny. A kiedy wyzwolono Mińsk, to pierwsze do miasta wjechały czołgi. Mój syn przybiega do mnie z płaczem: — Tam nie ma jasnych, wszyscy czarni... To był lipiec, czołgiści wszyscy młodzi, opaleni. Mąż wrócił z wojska jako inwalida. Wrócił nie młody, ale stary, no i nieszczęście: syn przyzwyczaił się do myśli, że ojciec jest piękny, a przyszedł stary, chory człowiek. No i długo go nie uznawał za ojca. Nie wiedział, jak do niego mówić. Musiałam ich przyzwyczajać do siebie. Przychodzi mąż późno z pracy, a ja go witam: — Co dziś tak późno? Dima się martwił: „Gdzie jest mój tatko?" W końcu i on też przez sześć lat (bo walczył jeszcze z Japończykami) odzwyczaił się od syna. Od domu. A kiedy coś kupiłam synowi, to mówiłam: — To tato ci kupił, troszczy się o ciebie. I wkrótce się zaprzyjaźnili... Nadieżda Wikientijewna Chatczenko działaczka podziemia 316
Mój życiorys... Od dwudziestego dziewiątego roku życia pracowałam na kolei. Byłam pomocnikiem maszynisty. Maszynistą w owym czasie nie była żadna mieszkanka ZSRR. A ja o tym marzyłam. Szef parowozowni rozkładał ręce: „Oj, dziewczynko, koniecznie musisz mieć męski zawód?". A ja się starałam. I w trzydziestym siódmym roku zostałam pierwszą... pierwszą kobietą na stanowisku maszynisty. Nie uwierzy pani, ale kiedy jechałam na lokomotywie, na stacjach zbierali się ludzie: „Dziewczyna prowadzi parowóz!". Parowóz był w tym czasie w remoncie, przedmuchiwany. Myśmy z mężem jeździli kolejno, bo mieliśmy już dziecko, i ułożyliśmy to tak: kiedy on pojechał, to ja siedziałam z dzieckiem, a potem — na odwrót. Akurat tamtego dnia wrócił mąż, a ja miałam jechać. Rano budzę się, słyszę hałas, na ulicy dzieje się coś nienormalnego. Włączam odbiornik: „Wojna!". Wołam do męża: — Lonia, wstawaj! Wojna! Wstawaj, wojna! Pobiegł do parowozowni, wraca zapłakany: — Wojna! Wojna! Wiesz, co to znaczy? Co robić? Co począć z dzieckiem? Wywieziono mnie z synkiem do Uljanowska, na tyły. Dano dwupokojowe mieszkanie, ładne, nawet teraz nie mam takiego. Synka przyjęto do przedszkola. Wszystko w porządku. Wszyscy mnie lubili. Jakże inaczej? Kobieta maszynista, w dodatku pierwsza... Nie uwierzy pani, ale nie pomieszkałam tam długo, ledwie pół roku. I nie mogę dłużej: jakże tak, wszyscy bronią Ojczyzny, a ja siedzę w domu! Przyjechał mąż: — Co, Marusia, będziesz siedziała na tyłach? — Nie — mówię. — Jedziemy. W tym czasie organizowała się kolumna rezerwy specjalnej, do obsługi frontu. My z mężem poprosiliśmy, żeby nas 317
tam przyjęto. Mąż był starszym maszynistą, a ja maszynistą. Cztery lata jeździliśmy tiepłuszką, a synek razem z nami. Przez całą wojnę nie widział nigdy kota. I kiedyś złapał kotka. To było pod Kijowem, nasz skład strasznie bombardowano, nadleciało pięć samolotów, a on wtedy ściskał tego kotka: „Kicia, kochana, jak się cieszę, że cię zobaczyłem. Posiedź ze mną, bo ja nikogo tu nie oglądam. No, chodź, to cię pocałuję". To dziecko... U dziecka wszystko powinno być dziecięce... Zasypiał ze słowami: „Mamusiu, mamy kotka. Teraz mamy prawdziwy dom". Nie można czegoś takiego wymyślić... Nie pomiń tego... Koniecznie napisz o kotku... Zawsze nas bombardowano, ostrzeliwano z karabinów maszynowych. I strzelają w parowóz — dla nich najważniejsze, żeby zabić maszynistę, zniszczyć lokomotywę. Samoloty zniżały lot i waliły w pociąg, w parowóz, a w pociągu siedział mój syn. Najbardziej bałam się o niego. Nie sposób tego opisać... Kiedy bombardowali, brałam go z wagonu z sobą na parowóz. Złapię go, przycisnę do serca: „Niech nas zabiją jednym odłamkiem". Ale czy tak zabiją? Dlatego pewnie przeżyliśmy. To też zapisz... Parowóz to moje życie, moja młodość, najpiękniejsza rzecz w życiu. Nawet teraz chciałabym prowadzić pociągi, ale mi nie pozwalają — za stara jestem... Jakie to straszne mieć jedno dziecko. Jakie głupie... Teraz mieszkamy... Mieszkam z rodziną syna. Jest lekarzem, ordynatorem oddziału. Mamy nieduże mieszkanie. Ale nigdzie nie wyjeżdżam na urlop, nigdy nie biorę delegacji... Trudno to opisać... Nie chcę rozstawać się z synem, z wnukami. Nawet jednodniowa rozłąka z nimi jest dla mnie straszna. Mój syn też nigdzie nie jeździ. Wkrótce minie dwadzieścia pięć lat, jak pracuje, i nigdy nigdzie nie pojechał w delegacji. W pracy wszyscy zdziwieni, że ani razu nie prosił o skierowanie. „Mamusiu, lepiej pobędę z tobą" — mówi. I synowa taka jest. Trudno to opisać... Nie mamy żadnej daczy tylko dlatego, że 318
nie możemy się rozstać nawet na kilka dni. Ani chwili nie mogę bez nich żyć. Kto był na wojnie, ten wie, co to znaczy — rozstać się na jeden dzień. Choćby na jeden dzień. Maria Aleksandrowna Ariestowa maszynistka
O szepcie i krzyku Teraz mówię szeptem... O... tym... Szeptem. Po czterdziestu z górą latach... Wojnę zapomniałam... Dlatego, że i po wojnie żyłam w strachu. Żyłam w piekle. Już — zwycięstwo, już — radość. Już zbieraliśmy cegły, żelazo, zaczęliśmy sprzątać miasto. Pracowaliśmy dniem i nocą. Nie pamiętam, czy w ogóle spaliśmy i cośmy jedli. Pracowaliśmy i pracowali. Wrzesień... Wrzesień był ciepły, pamiętam dużo słońca. Pamiętam owoce. Dużo owoców. Antonówki na bazarze sprzedawano wiadrami. I ten dzień... Rozwieszałam bieliznę na balkonie... Zapamiętałam wszystko szczegółowo, bo od tego dnia w moim życiu wszystko się zmieniło. Wszystko pękło. Przekręciło się. Wieszam bieliznę... Białą pościel — zawsze miałam białą. Mama nauczyła mnie, jak można prać piaskiem zamiast mydła. Po piasek chodziło się nad rzeczkę, znałam tam jedno miejsce. No i... Bielizna... Sąsiadka z dołu woła, krzyczy jakimś dziwnym głosem: „Wala! Wala!". Ja prędko na dół, pierwsza myśl: „A gdzie syn?". A wtedy, wie pani, chłopcy biegali wśród ruin, bawili się w wojnę i znajdowali prawdziwe granaty, prawdziwe miny. Wylatywali w powietrze... Urywało im ręce, nogi... Pamiętam, że nie puszczaliśmy ich od siebie, ale to dzieci, wszystkiego ciekawe. Nakrzyczy człowiek: „Siedź w domu!", a za pięć minut już go nie ma. Ciągnęło ich do broni... Po wojnie zwłaszcza... No więc prędko na dół, a na dworze 319
mój mąż... Mój Iwan. Mój mężuś kochany... Wanieczka! Wrócił... Wrócił z frontu! Żywy! Całuję go, ściskam. Głaszczę jego bluzę, ręce... A on... Stoi, jakby był z kamienia, no nie wiem, jakby sztuczny. Nie uśmiechnie się, nie uściska mnie. Jakiś zamrożony. Przestraszyłam się: na pewno, myślę sobie, kontuzjowany. Może głuchy. No nic, najważniejsze, że wrócił. Już ja go wyleczę, wyniańczę. Zdążyłam się napatrzyć, jak inne kobiety żyją z takimi mężami, a wszystkie im i tak zazdrościły. Wszystko to w jednej chwili, w jednej sekundzie przebiegło mi przez głowę. Nogi się pode mną uginają. Drżą... Żyje! Ach, mówię ci, moja kochana, ta nasza kobieca dola... Sąsiedzi od razu się zebrali. Wszyscy cieszą się, ściskają. A on dalej, jak z kamienia. Milczy. Wszyscy to widzą. Ja mówię: — Wania... Wanieczka... — Chodźmy do domu. Dobrze, idziemy. Uwiesiłam się u jego ramienia... Taka szczęśliwa! Nic oprócz szczęścia, radości! Dumy! W domu usiadł na taborecie i nic nie mówi. — Wania... Wanieczka... — Wiesz... — I nie może mówić. Zapłakał. — Wania... Mieliśmy jedną noc. Tylko jedną noc. Następnego dnia przyszli po niego, zapukali rankiem do drzwi. Palił papierosa i czekał, kiedy po niego przyjdą. Mnie opowiadał mało... Nie zdążył... Przeszedł Rumunię, Czechy, przywiózł medale, a wracał w strachu. Już go przesłuchiwano, przeszedł już dwie weryfikacje. Miał na sobie piętno — był w niewoli. W pierwszych tygodniach wojny... Pod Smoleńskiem trafił do niewoli, a powinien był się zastrzelić. Chciał, wiem, że chciał... Ale naboje im szybko się skończyły, walczyć nie miał czym, to jak się miał zastrzelić? Był ranny w nogę, trafił do niewoli. Na jego oczach komisarz rozbił sobie głowę kamieniem... Ostatni nabój nie wypalił... Na jego oczach... 320
Radziecki oficer się nie poddaje, u nas jeńców nie ma, są tylko zdrajcy. Tak mówił towarzysz Stalin, który wyrzekł się rodzonego syna, kiedy ten trafił do niewoli. Mój mąż... Mój... Śledczy krzyczeli na niego: „Dlaczego żyjesz?! Dlaczego przeżyłeś?!". A on uciekł z niewoli... Uciekł do lasu, do ukraińskich partyzantów. Kiedy wyzwolono Ukrainę, zgłosił się do wojska. W Czechach powitał Dzień Zwycięstwa. Zgłoszono go do odznaczenia. Mieliśmy jedną noc... Gdybym wiedziała... Chciałam jeszcze rodzić, mieć dziewczynkę... Rankiem go zabrano... Zerwano z łóżka... Usiadłam przy stole w kuchni i czekałam, kiedy obudzi się nasz syn. Syn skończył jedenaście lat. Wiedziałam, że się obudzi i pierwsze, o co zapyta, to będzie: „Gdzie jest nasz tatuś?". I co mu odpowiem? Co powiem sąsiadom? Mamie? Mąż wrócił po siedmiu latach. Czekaliśmy z synem cztery lata, kiedy wróci z wojny, a po Zwycięstwie jeszcze siedem lat —z Kołymy. Z obozu. Razem jedenaście lat. Syn dorósł. Nauczyłam się milczeć... Gdzie jest pani mąż? Kim jest twój ojciec? W każdej ankiecie pytanie: „Czy ktoś z krewnych był w niewoli?". Nie pozwolili mi nawet myć podłóg, nie zatrudnili w szkole jako sprzątaczki. Stałam się wrogiem ludu, żoną wroga ludu. Zdrajcy. Całe moje życie było daremne... Przed wojną byłam nauczycielką, skończyłam szkołę pedagogiczną, a po wojnie dźwigałam cegły na budowie. Oj, to moje życie... Przepraszam, że mówię tak nieskładnie, chaotycznie. Śpieszę się... Nieraz w nocy... Ileż razy w nocy leżałam sama i opowiadałam komuś swoje życie. A w dzień milczałam. Teraz wolno mówić o wszystkim. Chcę więc... zapytać: „Kto jest winien, że w pierwszych miesiącach wojny miliony żołnierzy i oficerów dostały się do niewoli?". Chciałabym to wiedzieć... Kto przed wojną pozbawił armię głowy, rozstrzeliwując i zniesławiając — szpieg niemiecki, szpieg japoński — czerwonych dowódców? Chciałabym... Kto 321
wierzył w konnicę Budionnego, w czasie kiedy Hitler zbroił się w czołgi i samoloty? Kto nas zapewniał: „Nasza granica jest zamknięta na kłódkę..."? A w pierwszych dniach wojsko już liczyło naboje... Chciałabym... Już mogę zapytać... Gdzie jest moje życie? Nasze życie? Ale nic nie mówię, mąż też milczy. Nawet teraz się boimy. Żyjemy w strachu... Tak też umrzemy — w strachu. Z goryczą i wstydem... Wałentina Jewdokimowa M-wa łączniczka partyzancka
„I przykłada rękę tam, gdzie jest serce...”
No i wreszcie — Zwycięstwo... Jeśli kiedyś życie dzieliło się dla nich na pokój i wojnę, to teraz dzieli się na wojnę i Zwycięstwo. Znowu — dwa różne światy, dwa różne życia. Po tym, jak nauczyły się nienawidzić, trzeba było znowu nauczyć się kochać. Przypomnieć sobie zapomniane uczucia. Zapomniane słowa. Człowiek wojny miał stać się człowiekiem nie-wojny. O drogach Zwycięstwa i o małym Frycu
Byliśmy szczęśliwi... Przeszliśmy granicę — Ojczyzna wyzwolona. Nasza ziemia... Nie poznawałam żołnierzy, to byli inni ludzie. Wszyscy się uśmiechali. Włożyli czyste koszule. Skądś znalazły się kwiaty w rękach, takich szczęśliwych ludzi nie znałam. Dotąd nie widziałam. Myślałam, że kiedy wejdziemy do Niemiec, nie będę znała litości, że nie będzie litości dla nikogo. Tyle nienawiści nagromadziło się w sercu! Krzywdy! Dlaczego miałabym litować się nad jego dzieckiem? Litować nad jego matką? Dlaczego nie miałabym burzyć jego domu? On się nie litował... Zabijał... palił... A ja? Ja... Ja... Ja... Dlaczego? Dla-cze-go? Chciałam zobaczyć ich żony, ich matki, które takich synów 323
urodziły. Czy będą w stanie spojrzeć nam w oczy? A ja chciałam spojrzeć im w oczy... Myślałam: „Co będzie ze mną? Z naszymi żołnierzami? My wszystko pamiętamy... Jak to wytrzymamy? Jakich sił potrzeba będzie, żeby to wytrzymać?". Przyszliśmy do jakiejś wsi, a tam biegają dzieci — głodne, nieszczęśliwe. Boją się nas... Chowają się... Ja, która przysięgałam, że wszystkich ich nienawidzę... Zbierałam u swoich żołnierzy wszystko, co mają, co zostało z przydziałów, każdy kawałek cukru, i oddawałam niemieckim dzieciom. To jasne, że nie zapomniałam... Wszystko pamiętałam... Ale nie mogłam patrzeć spokojnie w oczy głodnym dzieciom. Wczesnym rankiem już stała kolejka niemieckich dzieci koło naszych kuchni, dawano im pierwsze i drugie dania. Każde dziecko przez ramię miało przerzucony chlebak, przy pasku — manierkę na zupę i coś na drugie — kaszę, groch. Karmiliśmy je, leczyli. Nawet głaskali... Pierwszy raz pogłaskałam... Przestraszyłam się... Ja... ja! Ja głaszczę niemieckie dziecko... Aż mi zaschło w gardle z wrażenia. Ale wkrótce się przyzwyczaiłam. One też się przyzwyczaiły. Sofia Adamowna Kuncewicz sanitariuszka
Doszłam do Niemiec... Byłam starszym felczerem w pułku pancernym. Mieliśmy „trzydziestki czwórki", te się szybko paliły. To było straszne. A przedtem nie słyszałam nawet wystrzału z karabinu. Gdzieś raz bardzo daleko bombardowali, kiedy jechaliśmy na front, i wydawało mi się, że cała ziemia drży. Miałam siedemnaście lat, dopiero skończyłam technikum. No i tak się złożyło, że ledwie przyjechałam, od razu zaczęła się bitwa. Wygramoliłam się z czołgu... Pożar... Niebo płonie. Ziemia płonie... Żelazo... Tutaj są zabici, a tam krzyczą: „Ratunku!... Pomóżcie!...". Ogarnęło mnie takie przerażenie. Nie wiem, jak 324
to się stało, że nie uciekłam... Że nie opuściłam pola walki. To przecież było tak straszne, że nie ma na to słów, tylko uczucia. Przedtem nie wytrzymywałam; teraz już mogę oglądać filmy o wojnie, ale i tak płaczę. Doszłam do Niemiec... Pierwsze, co zobaczyłam na niemieckiej ziemi, to domowym sposobem wykonany afisz: „To są te przeklęte Niemcy!". Weszliśmy do wsi... Okiennice wszędzie pozamykane. Wszystko zostawiali i uciekali na rowerach. Goebbels ich ostrzegał, że przyjdą Rosjanie i będą ich rąbać, kłuć, krajać. Otworzy się drzwi do domu: nikogo nie ma albo wszyscy leżą zabici, otruci. Leżą też dzieci. Strzelali do siebie, truli się... Co czuliśmy? Radość, że zwyciężyliśmy i że im teraz jest tak źle jak nam. Poczucie zemsty. Ale dzieci było nam szkoda... Znaleźliśmy jedną staruszkę. Mówię do niej: — Zwyciężyliśmy. Zaczęła płakać. — W Rosji zginęło dwóch moich synów. — A kto temu winien? Ilu naszych zginęło! Odpowiada: — Hitler... — Hitler sam nie decydował. To przecież wasze dzieci, mężowie... Nic nie odpowiada. Chciałam opowiedzieć mamie... A moja mama zmarła w czasie wojny z głodu, nie mieli ani chleba, ani soli, nic. A brat leżał w szpitalu ciężko ranny. Tylko siostra czekała na mnie w domu. Pisała, że kiedy nasze wojska weszły do Orła, to wszystkie żołnierki chwytała za szynel. Wydawało się jej, że na pewno będę wśród nich. Musiałam wrócić. Nina Pietrowna Sakowa lejtnant, felczer
325
Drogi Zwycięstwa... Nie możecie sobie wyobrazić dróg Zwycięstwa! Szli uwolnieni więźniowie — z wózkami, z węzełkami, z flagami narodowymi. Rosjanie, Polacy, Francuzi, Czesi... Wszystko się przemieszało, każdy szedł w swoją stronę. Wszyscy nas ściskali. Całowali. Spotkaliśmy rosyjskie dziewczęta. Zaczęłam z nimi rozmawiać, a one opowiedziały... jedna z nich była w ciąży. Najładniejsza. Zgwałcił ją gospodarz, u którego pracowały. Zmusił, żeby z nim żyła. Szła i płakała, biła się w brzuch: „No, nie chcę przywieźć Fryca do domu!". Tamte ją uspokajały... Ale powiesiła się... Razem ze swoim małym „Frycem"... Trzeba było wtedy słuchać. Słuchać i notować. Szkoda, że nikomu wtedy nie przyszło do głowy, żeby nas wysłuchać. Wszyscy powtarzali wtedy słowo „Zwycięstwo", reszta wydawała się nieważna. Z przyjaciółką jechałyśmy kiedyś na rowerach. Idzie Niemka, wydawało mi się, że z trojgiem dzieci — dwoje w wózku, jedno idzie obok niej, trzyma się spódnicy. Taka wymęczona. I wie pani, kiedy zrównała się z nami, uklękła i zaczęła się kłaniać. O tak... Do ziemi... Nie rozumiemy, co mówi. A ona przykłada rękę tam, gdzie jest serce, kłania się i dziękuje nam za to, że jej dzieci żyją... To przecież była czyjaś żona. Jej mąż z pewnością walczył na froncie wschodnim... W Rosji... Anastasija Wasiljewna Woropajewa jefrejtor, obsługa refłektorów
U nas jeden oficer zakochał się w niemieckiej dziewczynie. Dotarło to do dowództwa... Zdegradowali go i odesłali na tyły. Gdyby zgwałcił... To... oczywiście, było... Mało u nas piszą, ale to prawo wojny. Mężczyźni obchodzili się tyle lat bez kobiet, no i oczywiście — nienawiść. Wejdziemy do miasteczka albo do wsi — pierwsze trzy dni na grabież i... No, rzecz jasna — 326
nieoficjalnie... A po trzech dniach już można było trafić pod sąd polowy. Jak się miało pecha. Bo trzy dni pili i... No i nagle — miłość. Oficer sam przyznał w dziale specjalnym, że chodzi o miłość. Oczywiście, to zdrada... Zakochać się w Niemce — w córce albo żonie wroga? To... No i... Oczywiście odebrali mu jej zdjęcia, adres. Oczywiście... Pamiętam... Oczywiście pamiętam zgwałconą Niemkę. Leżała naga, granat wsunięty między nogi... Teraz mi wstyd, ale wtedy nie czułam wstydu. Uczucia oczywiście się zmieniały. Jednych doznawaliśmy w pierwszych dniach, a innych — później... Po kilku miesiącach... Do naszego batalionu... Do naszego dowódcy przyszło pięć niemieckich dziewcząt. Płakały... Ginekolog je obejrzał: miały tam... rany. Rany szarpane. Całe majtki we krwi... Gwałcono je całą noc. Żołnierze stali w kolejce... Proszę nie nagrywać. Niech pani wyłączy magnetofon... To prawda! Wszystko to prawda! Ustawiono nasz batalion... Tym niemieckim dziewczynom powiedziano: idźcie i szukajcie, jeśli kogoś rozpoznacie — rozstrzelamy na miejscu. Bez względu na rangę. Bo to dla nas wstyd! Ale one siedziały i płakały. Nie chciały tego... Nie chciały więcej krwi. Tak właśnie powiedziały... Wtedy każdej daliśmy bochen chleba i po dwie puszki skondensowanego mleka. Oczywiście... To wszystko wojna... Jasne... Myśli pani, że łatwo było wybaczyć? Widzieć całe... białe domki... kryte dachówką. Wśród róż... Sama chciałam, żeby cierpieli... Oczywiście... Chciałam widzieć ich łzy... Nie umiałam od razu być dobra. Tak dobra, jak pani teraz. Żałować ich. Do tego potrzebne mi były dziesiątki lat... A. Ratkina młodszy sierżant, tełefonistka
Ojczysta ziemia — wyzwolona... Umierać było całkiem nie do zniesienia, chować całkiem nie do zniesienia. Umieraliśmy za cudzą ziemię, chowano nas w cudzej ziemi. Wyjaśniono nam, że musimy dobić wroga. Wróg jest jeszcze niebezpieczny... 327
Wszyscy to rozumieli... A umierać tak było żal... Już nikt nie chciał... Zapamiętałam wiele plakatów przy drodze, były podobne do krzyży: „To są te przeklęte Niemcy!". Ten napis wszyscy zapamiętali. Wszyscy też czekali na tę chwilę... Teraz zrozumiemy... Teraz zobaczymy... Skąd są? Jaka jest ich ziemia, jakie domy? Czyżby to byli zwykli ludzie, którzy żyli zwyczajnym życiem? Tacy jak wszyscy. Na froncie nie wyobrażałam sobie, że zdołam znowu czytać wiersze Heinego. Już nie mogłabym słuchać Wagnera... Przed wojną wyrosłam w rodzinie muzyków, kochałam niemiecką muzykę — Bacha, Beethovena. Wielkiego Bacha! Wszystko to wykreśliłam ze swojego świata. Potem widzieliśmy, pokazano nam... Obóz Auschwitz... Góry kobiecych ubrań, dziecięcych bucików... Szary popiół... Wywożono go na pola, pod kapustę. Pod sałatę...
I teraz — ziemia niemiecka... Teraz... Pierwsze, co nas zdumiało, to dobre drogi. Duże wiejskie domy... Doniczki z kwiatami, ładne zasłonki w oknach nawet w szopach. W domach — białe obrusy. Drogie naczynia. Fajans. Po raz pierwszy zobaczyłam tam pralkę... Nie mogliśmy zrozumieć, o co walczyli, jeśli tak dobrze im się żyło. U nas ludzie gnieżdżą się w ziemiankach, a u nich — białe obrusy. Kawa w małych filiżankach... A ja takie widziałam tylko w muzeum. Te filiżanki... Zapomniałam opowiedzieć o pewnym wstrząsie, wszystkimi nami to wstrząsnęło... Poszliśmy do ataku... i pierwsze niemieckie okopy, które zdobyliśmy... Wskakujemy do nich, a tam w termosach jeszcze gorąca kawa. Zapach kawy... Suchary. Białe prześcieradła. Czyste ręczniki. Papier toaletowy... U nas żadnych takich rzeczy nie było. Jakie prześcieradła? Spaliśmy na słomie, na gałązkach. Czasem po dwa, trzy dni bez gorącej strawy. I nasi żołnierze rozstrzeliwali te termosy... tę kawę... A w niemieckich domach widziałam rozstrzelane serwisy do kawy. Doniczki. Poduszki... Wózki dziecięce... Ale nie byliśmy 328
zdolni zrobić im tego wszystkiego, co oni nam robili. Kazać im cierpieć tak, jak myśmy cierpieli. Trudno nam było zrozumieć, skąd się brała ich nienawiść. Nasza była zrozumiała. Ale ich? Pozwolono nam wysyłać paczki do domu. Mydło, cukier... A niektórzy posyłali obuwie, Niemcy mieli solidne buty, zegarki, wyroby ze skóry. Wszyscy szukali zegarków. Ja nie mogłam, czułam wstręt. Niczego nie chciałam im zabierać, chociaż wiedziałam, że mama i moje siostrzyczki mieszkają u obcych ludzi. Nasz dom był spalony. Kiedy wróciłam do domu i powiedziałam to mamie, uścisnęła mnie: „Ja też nic nie mogłabym im zabrać. Oni zabili naszego tatę". Tomik Heinego wzięłam do rąk, kiedy od wojny minęły już dziesięciolecia. I płyty niemieckich kompozytorów, które lubiłam przed wojną... Agłaja Borisowna Niestieruk sierżant, łączność
Żałuję... Że nie spełniłam pewnej prośby...
Do naszego szpitala przywieziono rannego Niemca. Zdaje mi się, że to był lotnik. Miał przestrzelone biodro, zaczęła się gangrena. Jakaś litość mnie ogarnęła. Leży i nic nie mówi. Ja umiałam trochę po niemiecku. Pytam go: — Pić? — Nie. Ranni wiedzieli, że w sali leży ranny Niemiec. Leżał osobno. Idę, a oni się oburzają: — To pani wrogowi niesie wodę? — On umiera... Powinnam mu pomóc... Całą nogę miał siną, nic już nie można było zrobić. Zakażenie błyskawicznie pożera człowieka, człowiek ginie w ciągu doby. Daję mu wody, a on na mnie patrzy i nagle mówi: — Hitler kaput! 329
A to był rok czterdziesty drugi. Byliśmy okrążeni, pod Charkowem. Pytam go: — Dlaczego? — Hitler kaput! Wtedy mu odpowiadam: — To teraz tak myślisz i mówisz, bo tutaj leżysz. A tam zabijacie... On na to: — Nie strzelałem, nie zabijałem. Zmusili mnie. Ale nie strzelałem... — Wszyscy tak mówią, kiedy trafiają do niewoli. A wtedy nagle mnie prosi: — Ja bardzo... bardzo proszę Frau... — I daje mi plik fotografii. Pokazuje, że to jest jego mama, on, bracia i siostry... Ładna taka fotografia. Na odwrotnej stronie pisze adres: — Pani tam będzie. Będzie! — I to mówił Niemiec w czterdziestym drugim roku pod Charkowem. — Wtedy proszę to wrzucić do skrzynki pocztowej. Napisał adres na jednej z fotografii, a tam była ich cała koperta. Długo woziłam je ze sobą. I martwiłam się, kiedy mi zginęły podczas silnego bombardowania... Łiłia Michajłowna Butko pielęgniarka, chirurgia
Pamiętam bitwę... W tamtej bitwie wzięliśmy do niewoli sporo Niemców. Byli wśród nich ranni. Opatrywaliśmy ich, a oni jęczeli tak jak nasi chłopcy. A upał... Straszliwy! Znaleźliśmy czajnik, dali rannym pić. Miejsce otwarte. Ostrzeliwują nas. Rozkaz: natychmiast się okopać, zamaskować. Zaczęliśmy kopać rowy. Niemcy patrzą. Nasi tłumaczą im: pomóżcie kopać, weźcie się do roboty. Oni, kiedy zrozumieli, czego od nich chcemy, z przerażeniem się na nas oglądali,
330
myśleli, że kiedy wykopią rowy, to ich nad nimi postawimy i rozstrzelamy. Czekali... Trzeba było widzieć, z jakim przerażeniem kopali... Ich twarze... Ale po tym, jak ich opatrzyliśmy, dali im wody i kazali się schować w tych okopach, nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, zupełnie się pogubili... Jeden z nich zapłakał... Taki niemłody człowiek, płakał i wcale tych swoich łez nie ukrywał... Nina Wasiljewna Iljińska piełęgniarka
O wypracowaniu z dziecięcymi błędami i o komediach filmowych Wojna się skończyła... Wzywa mnie zastępca do spraw politycznych: — Wiero Josifowna, będzie pani musiała pracować z rannymi Niemcami. A już dwóch moich braci zginęło na wojnie. — Nie będę pracowała. — Wie pani, ale trzeba. — Nie jestem w stanie: zabili mi dwóch braci, nie zniosę ich widoku, wolałabym ich zarżnąć niż leczyć. Niech mnie pan zrozumie... — To jest rozkaz. — Jeśli rozkaz, to go wykonam. Jestem żołnierzem. Leczyłam tych rannych, robiłam wszystko, co trzeba, ale było mi ciężko. Dotykać ich, łagodzić ich ból. Wtedy znalazłam u siebie pierwsze siwe włosy. Właśnie wtedy. Robiłam przy Niemcach wszystko: operowałam, karmiłam, znieczulałam — wszystko jak należy. Jednego tylko nie byłam w stanie zrobić — wieczornego obchodu. Rano się opatruje rannego, bada puls, krótko mówiąc, działa się jak medyk, a podczas wieczornego obchodu trzeba porozmawiać z chorymi, spytać, jak się czują. Czy jest poprawa. Tego właśnie nie byłam w stanie 331
zrobić. Mogłam opatrzyć, zoperować, ale rozmawiać z nimi — nie. Dlatego uprzedziłam zastępcę: — Ale wieczornego obchodu im nie zrobię... Wiera Josifowna Choriewa chirurg wojskowy
W Niemczech... W naszych szpitalach już pojawiło się sporo rannych Niemców... Pamiętam swojego pierwszego Niemca. Zaczęła się u niego gangrena, amputowano mu nogę... I leżał na mojej sali... Wieczorem proszą mnie: „Katia, idź tam, obejrzyj swojego Niemca". Poszłam. Może tam krwotok albo coś innego. A ten obudził się, leży. Nie ma gorączki, nic. Patrzy na mnie, patrzy, potem wyjmuje taki mały pistolecik: — Proszę... Mówi po niemiecku, już nie pamiętam, ale zrozumiałam, na tyle wystarczyło szkolnej nauki. — Proszę... — mówi. — Ja chciałem was zabijać, a teraz ty zabij mnie. W tym sensie, że go uratowaliśmy. On nas zabijał, a myśmy go uratowali. Nie mogłam powiedzieć mu prawdy, tego, że umiera... Wychodzę z sali i nagle czuję, że łzy mi spływają po twarzy... Jekatierina Pietrowna Szałygina pielęgniarka
Mogłam mieć spotkanie... Bałam się tego spotkania... Kiedy chodziłam do szkoły, a to była szkoła z niemieckim, przyjeżdżali do nas w gości niemieccy uczniowie. Do Moskwy. Chodziliśmy z nimi do teatru, razem śpiewali. Nawet w jednym ich chłopcu... Tak ładnie śpiewał... Zaprzyjaźniliśmy się. Nawet się w nim kochałam... No i przez całą wojnę myślałam: „A co będzie, jeśli go spotkam i rozpoznam? Czyżby 332
także był wśród nich?". Od dziecka byłam taka emocjonalna, wrażliwa... Okropne! Kiedyś idę po polu, zostali Niemcy... Wydało mi się, że to on leży... No, taki podobny, młody chłopak... Na naszej ziemi... Długo nad nim stałam... Maria Anatoljewna Flerowska pracownik polityczny
Chce pani poznać prawdę? Ja sama jej się boję... Jeden z naszych żołnierzy... Jak to pani wytłumaczyć? Wszyscy z jego domu zginęli. On... Nerwy... Może był pijany? Im bliższe zwycięstwo, tym nasi więcej pili. W domach i piwnicach zawsze można było znaleźć alkohol. Wódkę. Pili i pili. Wziął automat, rzucił się do niemieckiego domu... Wystrzelał cały magazynek... Pobiegli za nim... Nie zdążyli. A w tamtym domu — leżą same trupy... Dzieci... Zabrali mu automat, związali go. A on przeklina: „Dajcie, to sam się zastrzelę". Aresztowano go i skazano na rozstrzelanie. Szkoda mi go było, wszyscy go żałowali. Walczył przez całą wojnę. Doszedł do Berlina... Ale czy można o tym napisać? Kiedyś nie było wolno... A. S-wa artyleria przeciwlotnicza
Wojna na mnie czekała... Kiedy skończyłam osiemnaście lat... Przyniesiono wezwanie: zgłosić się do komitetu rejonowego, zabrać ze sobą jedzenia na trzy dni, zmianę bielizny, kubek, łyżkę. To się nazywało: powołanie na front pracy. Przywieziono nas do miasta Nowotroicka w obwodzie orenburskim. Zaczęłyśmy pracować w fabryce. A mrozy były takie, że palto w pokoju zamarzało. Jak się je chwyciło, to wydawało się, że trzyma się ciężkie polano w dłoni. Pracowałyśmy cztery lata, bez urlopu, bez dnia wolnego. 333
Czekałyśmy i czekały, kiedy przyjdzie koniec wojny. Ostatnia kropka. O trzeciej w nocy zrobił się hałas w hotelu robotniczym, przyszedł dyrektor zakładu i reszta kierownictwa: „Zwycięstwo!". A ja nie byłam w stanie wstać z łóżka; kiedy mnie posadzili, upadałam do tyłu. Przez cały dzień nie mogli mnie podnieść. Z radości, z silnego uczucia mnie sparaliżowało. Wstałam dopiero następnego ranka... Wyszłam na ulicę, miałam ochotę każdego uściskać i ucałować... Ksenia Klimientjewna Biełko żołnierz frontu pracy
Jakie to piękne słowo — zwycięstwo... Podpisałam się na Reichstagu... Napisałam węglem, tym, co miałam w ręku: „Zwyciężyła was rosyjska dziewczyna z Saratowa". Każdy coś zostawiał na ścianie, jakieś słowa. Wyznania i przekleństwa... Zwycięstwo! Pytają mnie przyjaciółki: „Kim zostaniesz?". A myśmy w czasie wojny tak się nagłodowali... To nie do pojęcia... Mówiliśmy, żeby najeść się choćby jeden raz do syta. Miałam takie marzenie — jak dostanę pierwszą powojenną zapłatę, to kupię całe pudło ciastek. Kim będę po wojnie? Oczywiście, kucharzem. I do tej pory pracuję w żywieniu zbiorowym. Drugie pytanie: „Kiedy za mąż?". Jak najszybciej... Marzyłam, jak będę się całowała. Straszną miałam ochotę się całować... Chciałam także śpiewać. Śpiewać! No i tak... Jelena Pawłowna Szałowa organizator komsomolski batalionu piechoty
Nauczyłam się strzelać, rzucać granatem. Kłaść miny. Udzielać pierwszej pomocy medycznej... Ale po czterech latach... Podczas wojny zapomniałam wszystkich reguł gramatyki. Całego programu szkolnego. Mogłam z zamkniętymi oczami rozebrać automat, ale wypracowanie na egzaminie wstępnym napisałam z dziecinnymi 334
błędami i prawie bez przecinków. Uratowały mnie odznaczenia bojowe — przyjęto mnie na uczelnię. Zaczęłam się uczyć. Czytam książki i nie rozumiem, czytam wiersze i nie rozumiem. Zapomniałam te słowa... Po nocach prześladowały mnie koszmary: esesmani, szczekanie psów, ostatnie krzyki... Często człowiek coś szepcze, umierając, i to jest straszniejsze od krzyku. Wracało do mnie to wszystko... Prowadzą kogoś na rozstrzelanie... W oczach ma strach... I widać, że nie wierzy, do ostatniej chwili nie wierzy. Ciekawość też, jest w nich i ciekawość. Stoi przed automatem i w ostatniej chwili zasłania się rękami. Zasłania twarz... Rankami głowa puchła od krzyku... W czasie wojny się nie zastanawiałam, a tu nagle zaczęłam rozmyślać. Wracać do tego, co było... Wszystko to się ciągle powtarzało... Nie spałam... Lekarze zabronili mi studiować. Ale dziewczyny — sąsiadki z akademika — powiedziały, żebym nie przejmowała się lekarzami, i ustanowiły nade mną szefostwo. Każdego wieczora kolejno ciągnęły mnie do kina, na komedię. „Musisz się nauczyć śmiać". Chciałam czy nie — ciągnęły. Komedii było mało, i każdą oglądałam po sto razy — minimum po sto razy. Początkowo śmiałam się całkiem tak, jakbym płakała... Ale koszmary przeminęły. Mogłam się uczyć... Tamara Ustinowna Worobiejkowa podziemie
O Ojczyźnie, Stalinie i o czerwonym kretonie
To była wiosna... Ginęli młodzi chłopcy, ginęli wiosną... W marcu, kwietniu... Zapamiętałam, że wiosną, w porze, kiedy kwitną sady i wszyscy czekali na zwycięstwo, wtedy chować ludzi było najciężej. Nawet jeśli to pani już mówiono, jeszcze raz niech pani zanotuje. To się bardzo pamięta... 335
Dwa i pół roku byłam na wojnie. Robiłam tysiące opatrunków, przemyłam tysiące ran... Opatrywałam i opatrywałam... Kiedyś poszłam zmienić temblak, oparłam się o ramę okienną i nie pamiętam, co się ze mną stało. Kiedy się ocknęłam, czułam tylko, że odpoczęłam. Spotyka mnie lekarz i zaczyna krzyczeć. Ja nic nie rozumiem... Poszedł sobie, ale przedtem dał mi dwa dyżury poza kolejnością. Koleżanka wyjaśniła, o co chodzi: nie było mnie przez godzinę. Okazało się, że zasnęłam. Teraz zdrowie mi nie dopisuje, mam słabe nerwy. Kiedy ktoś pyta: „Jakie ma pani odznaczenia?", wstydzę się przyznać, że nie mam żadnych; nie zdążyli mnie odznaczyć. Może dlatego nie zdążyli, że wielu nas było na wojnie, a każdy robił, co mógł... Co było w jego mocy... Czyż można było odznaczyć wszystkich? Ale wszyscy dostaliśmy największą nagrodę — dziewiąty maja. Dzień Zwycięstwa! Pamiętam niezwykłą śmierć... Nikt wtedy się nie zorientował, nie było głowy do tego... A ja wspominam... Pewien kapitan umarł u nas — pierwszego dnia, kiedy wkroczyliśmy na ziemię niemiecką. Wiedzieliśmy, że jego cała rodzina zginęła pod okupacją. To był dzielny człowiek, tak czekał... Bał się, że zginie wcześniej. Nie dożyje dnia, kiedy zobaczy ich ziemię, ich nieszczęście, ich cierpienie. Jak płaczą i cierpią... Zobaczy gruzy zamiast domów... Umarł zwyczajnie, nie był ranny, nic. Doszedł, popatrzył i umarł. I czasem teraz się zastanawiam: dlaczego umarł? Tamara Iwanowna Kurajewa piełęgniarka
Od razu w pociągu poprosiłam, żeby mnie wysłano na pierwszą linię... od razu... Szedł oddział, i ja do niego. W tamtym czasie wydawało mi się jakoś, że z pierwszej linii to choćby o jeden dzień, ale wrócę do domu wcześniej niż z tyłów. Zostawiłam w domu mamę. Nasze dziewczęta nawet teraz wspominają: „Nie chciała być w kompanii sanitarnej". To akurat 336
prawda — przyjdę do kompanii, umyję się, wezmę jakąś bieliznę i z powrotem do okopu. Na pierwsze pozycje. O sobie nie myślałam. Czołgałam się, biegałam... Tylko ten zapach krwi... Do zapachu krwi nie mogłam się przyzwyczaić... Po wojnie na oddziale położniczym zatrudniłam się jako akuszerka — ale byłam tam krótko. Krótko... Byłam uczulona na zapach krwi, po prostu mój organizm jej nie znosił. Tyle tej krwi widziałam na wojnie, że więcej już nie wytrzymywałam. Organizm już więcej nie przyjmował. Odeszłam z porodówki, poszłam do pogotowia. Miałam pokrzywkę, z trudem oddychałam. Uszyłam sobie bluzkę z czerwonego materiału. Następnego dnia na rękach wyszły mi jakieś plamy. Bąble. Ani czerwonego kretonu, ani czerwonych kwiatów — róż ani goździków — mój organizm nie przyjmował. Nic czerwonego, nic w kolorze krwi... Nawet dzisiaj nie trzymam w domu nic czerwonego. Nie znajdziesz tego u mnie. Ludzka krew jest bardzo jasna — ani w przyrodzie, ani u malarzy na obrazach nie widziałam takiego jasnego koloru. Trochę to przypomina sok granatu, ale niezupełnie. Dojrzałego granatu... Maria Jakowlewna Jeżowa lejtnant gwardii, dowódca plutonu sanitarnego
Och, och, och... Cha, cha, cha! Wszyscy tylko się zachwycają, jaka jestem kolorowa. Wymalowana. Nawet na wojnie taka byłam. Niewojskowa. Miałam na sobie różne błyskotki... Dobrze, że dowódca u nas był, jakby dzisiaj powiedzieli, demokratyczny. Nie z koszar, tylko z uniwersytetu. Niech sobie pani wyobrazi, docent. Z manierami. W tamtym czasie... Rzadki okaz... Rzadki ptak do nas zawitał... Lubię pierścionki, choćby nawet niedrogie, ale żeby dużo było, na obu dłoniach. Lubię dobre perfumy. Modne. Najróżniejsze ozdoby. Różne i dużo. W naszej rodzinie zawsze się śmiali: „Co naszej zwariowanej Lence dać na urodziny? 337
Oczywiście — pierścionek!". Pierwszy pierścionek po wojnie zmajstrował mi brat, z puszki po konserwach. A kawałek szkła butelkowego, zielonego, toczył, toczył, aż wytoczył mi wisiorek. Potem jeszcze jeden, z jasnobrązowego. Wszystko sobie przyczepiam, wszystko, co się świeci. Jak sroka. Nikt nie wierzy, że byłam na wojnie. Sama już w to nie wierzę. Nawet teraz, kiedy tu z tobą siedzę i rozmawiam, też nie wierzę. A w szkatułce leży Order Czerwonej Gwiazdy... Najładniejszy order... Prawda, że ładny? Specjalnie dla mnie wybrali. Cha, cha, cha! Ale jeśli poważnie... Dla historii, tak? Twoje ustrojstwo to nagrywa... Aha, dla historii... Powiem tak, że jeśli się nie jest kobietą, to się na wojnie nie przeżyje. Nigdy nie zazdrościłam mężczyznom. Ani w dzieciństwie, ani w młodości. Ani na wojnie. Zawsze byłam zadowolona, że jestem kobietą. Powiadają, że broń — automat, pistolet — jest ładna, że w niej jest ludzka myśl, namiętność, ale dla mnie nigdy ładna nie była. Widziałam, z jakim zachwytem mężczyźni patrzą na ładny pistolet, ale nie mogłam tego zrozumieć. Jestem kobietą. Dlaczego jestem sama? Miałam narzeczonych. Nie brakowało chętnych... Ale jestem sama... Sama się cieszę. Wszystkie moje przyjaciółki są młode. Lubię młodość. Starości boję się bardziej niż wojny. Późno przyszłaś. Bo ja teraz myślę o starości, nie o wojnie... A to twoje ustrojstwo nagrywa, tak? Dla historii, mówisz? Jełena Borisowna Zwiagincewa szeregowiec, zbrojmistrz
Jestem w domu... W domu wszyscy żyją... Mama uratowała wszystkich: dziadka i babcię, siostrzyczkę i brata. Ja też wróciłam. Po roku przyjechał nasz tato. Tato wrócił z wysokimi odznaczeniami, ja przywiozłam order i dwa medale. Ale u nas w rodzinie przyjęte było tak, że główną bohaterką jest mama. Ona wszystkich uratowała. Uratowała rodzinę, uratowała dom. Jej wojna była najstraszniejsza. Tato nigdy nie przypinał 338
orderów ani baretek, uważał, że wstyd popisywać się przed mamą. Niezręcznie. Marna nie ma odznaczeń... Nikogo tak w życiu nie kochałam jak mamy... Rita Michajłowna Okuniewska szeregowiec, miner
Wróciłam inna. Długo miałam nienormalne stosunki ze śmiercią. Powiedziałabym — dziwne... W Mińsku puszczono pierwszy tramwaj. Jadę tym tramwajem, a on nagle się zatrzymuje, wszyscy krzyczą, kobiety płaczą: „Człowiek wpadł pod tramwaj! Nie żyje!". A ja jedna w wagonie siedzę i nie mogę zrozumieć, dlaczego wszystkie płaczą. Nie miałam takiego poczucia, że to coś strasznego. Na wojnie widziałam tylu zabitych... Nie reagowałam. Przywykłam żyć wśród nich. Zabici są zawsze obok nas. Obok nich się je, pali papierosy. Rozmawia. Oni są gdzieś tam, nie w ziemi, jak podczas pokoju, tylko zawsze tutaj. Z nami. A potem wróciło to uczucie i widok martwego człowieka znowu stał się czymś strasznym. Człowieka w trumnie. Po kilku latach takie uczucie wróciło. Stałam się normalna... Podobna do innych... Bełła Isaakowna Epsztejn sierżant, strzelec wyborowy
Zdarzenie sprzed wojny... Byłam w teatrze. W przerwie, kiedy zapalono światło, zobaczyłam... Wszyscy go zobaczyli... Zerwała się burza oklasków. Grzmot! W loży rządowej siedział Stalin. Miałam aresztowanego ojca, w obozach przepadł starszy brat, a mimo to poczułam taki zachwyt, że łzy mi popłynęły z oczu. Zamierałam ze szczęścia! Cała sala... Cała sala wstała! Wszyscy stali i przez dziesięć minut klaskali. Taka przyjechałam na wojnę. Żeby walczyć. A na wojnie usłyszałam ciche rozmowy... Nocą ranni palą w korytarzu. 339
Jedni śpią, inni nie śpią. Mówiono o Tuchaczewskim, o Jakirze... Zniknęły tysiące! Miliony ludzi! Gdzie? Ukraińcy opowiadali... jak ich zapędzano do kołchozów... ujarzmiano... jak Stalin organizował głód... W czasie głodu wymierały całe wsie. Nie było komu grzebać ludzi. Oszalałe matki zjadały swoje dzieci... A ziemia tam taka urodzajna, że jak się wsadzi witkę, to wyrośnie wierzba. Niemieccy jeńcy wsypywali ją do paczek i wysyłali do domu. Taka była tłusta, ta ziemia. Metr czarnoziemu. Urodzajnej warstwy. Rozmowy były ciche... Półgłosem... W grupie nigdy nie prowadzono takich rozmów. Tylko we dwójkę. Ktoś trzeci to już za dużo, trzeci doniesie... Opowiem ci dowcip... Powiem, żeby nie zapłakać... Noc. Barak. Więźniowie leżą i rozmawiają, wypytują się: „Za co cię wsadzili?". Jeden mówi: „Za prawdę", drugi — „Za ojca...". A trzeci: „Za lenistwo". Jak to? Wszyscy się dziwią. A on opowiada: „Kiedyś siedzieliśmy w gościnie i opowiadali dowcipy. Wracamy późno do domu. Żona pyta: «Teraz pójdziemy donieść czy jutro rano?». «Jutro. Teraz chce mi się spać». A rano po nas przyszli...". Śmieszne. Ale nie do śmiechu. Po wojnie... Wszyscy czekali na powrót bliskich z wojny, myśmy z mamą czekali na ich powrót z obozu. Z Syberii... Jakże tak? Zwyciężyliśmy, wykazaliśmy swoją wierność, swoją miłość. Teraz nam zaufają. Brat wrócił w czterdziestym siódmym, a taty nie znaleźliśmy... Niedawno odwiedziłam swoje frontowe przyjaciółki z Ukrainy. Mieszkają w dużej wsi pod Odessą. Stoją pośrodku wsi dwa pomniki: pół wsi umarło z głodu, a druga połowa podczas wojny. A jakby podliczyć w Rosji? Jeszcze ludzie żyją, proszę iść i pytać. Takich, jaki ty, moja dziewczyno, na naszą historię trzeba setek. Żeby opisać wszystkie nasze cierpienia. Nasze nieprzeliczone łzy. Moja ty dziewczynko... Natalia Aleksandrowna Kuprijanowa pielęgniarka, chirurgia
„I nagle strasznie zachciało się żyć...”
Myślałam, że to koniec mojej drogi... A telefon dzwoni i dzwoni. Zapisuję nowe adresy, dostaję nowe listy. Znowu umawiam się na spotkania. Nikt się nie powtarza. Każda z nich ma swój własny głos. Jak w chórze. Wiem, że piszę książkę tak długą, jak ludzkie życie... I w ich czasie...
Tamara Stiepanowna Umniagina młodszy sierżant gwardii, sanitariuszka: Ach ty, moja brylantowa... Całą noc wspominałam, zbierałam w pamięci...
Przybiegłam do komendy uzupełnień: spódniczka z rogóżki, na nogach białe tenisówki, jak pantofelki, ze sprzączką, to był szczyt mody. No i tak w tej spódniczce, w tenisówkach, poprosiłam o przydział na front, i wysłali mnie. Wsiadłam na jakąś ciężarówkę. Dotarłam do jednostki, to była dywizja piechoty, stacjonowała pod Mińskiem, a tam mi mówią, że nic z tego, bo to wstyd byłby dla mężczyzn, gdyby miały walczyć siedemnastoletnie dziewczyny. I dalej w takim duchu, że wroga wkrótce pobijemy, wracaj, dziewuszko, do mamusi. Oczywiście, rozzłościłam się, że mnie nie chcieli przyjąć. I cóż robię? 341
Idę do szefa sztabu, a u niego siedzi ten sam pułkownik, który mi odmówił, i mówię: „Towarzyszu jeszcze wyższy przełożony, proszę o pozwolenie nieposłuchania towarzysza pułkownika. Ja i tak nie wrócę do domu, będę się wycofywała razem z wami. Dokąd mam iść? Niemcy już są blisko". Tak mnie potem wszyscy nazywali: „Towarzysz jeszcze wyższy przełożony". To był siódmy dzień wojny. Zaczął się odwrót. Wkrótce straciliśmy dużo krwi. Było bardzo wielu rannych, ale wszyscy tacy spokojni, tacy cierpliwi, tak chcieli żyć. Wszyscy chcieli dożyć zwycięstwa. Czekali: „Tylko patrzeć". Pamiętam, że wszystko miałam przesiąknięte krwią, aż do, do, do... Moje tenisówki się podarły, już szłam boso. Co widziałam... Pod Mohilowem bombardowali stację. I tam był pociąg z dziećmi. Zaczęli je wyrzucać przez okna wagonów, małe dzieci, trzy-, czteroletnie. Niedaleko był las, dzieci tam uciekały. Od razu nadjechały niemieckie czołgi i przejechały po tych dzieciach. Nie było czego po nich zbierać... Nawet dzisiaj można oszaleć, kiedy się to przypomni. Tyle że podczas wojny ludzie wytrzymywali, rozum tracili dopiero po wojnie. Chorowali po niej. A wtedy nawet wrzody żołądka się goiły. Spał człowiek na śniegu, w lichym szynelu, a nazajutrz nie miał nawet kataru. Potem jedna z naszych jednostek dostała się w okrążenie. Miałam tylu rannych i ani jedna ciężarówka nie chce się zatrzymać. A Niemcy depczą nam po piętach, tylko patrzeć, jak zamkną pierścień okrążenia. Wtedy jeden ranny lejtnant daje mi swój pistolet: „Umiesz strzelać?". Niby skąd? Tylko widziałam, jak strzelają. Ale wzięłam pistolet i poszłam z nim na drogę zatrzymywać samochody. Tam pierwszy raz zaklęłam. Jak chłop. Takim piętrowym ruskim przekleństwem... Wszystkie ciężarówki nas mijają... Pierwszy raz strzeliłam w powietrze... Wiedziałam, że nie damy rady zabrać rannych sami. Nie udźwigniemy. Oni proszą: „Dobijcie nas, kochani. Nie zostawiajcie nas tak". Drugi wystrzał... Trafiłam w skrzynię. 342
„Ty, głupia, naucz się najpierw strzelać!” Ale zatrzymali się, pomogli załadować rannych. Najstraszniejsze nas jednak dopiero czekało, najstraszniejszy był Stalingrad. Jakie tam było pole walki? To miasto — ulice, domy, piwnice. Niech no pani spróbuje wyciągnąć stamtąd rannego! Moje ciało było jednym wielkim siniakiem. Spodnie miałam całe przesiąknięte krwią. Dokumentnie. Starszyna na nas krzyczał: „Dziewczęta, nie ma więcej portek, nawet nie proście". A nasze zaschną i zesztywnieją, nawet krochmal tak nie usztywnia jak krew. Może rozdzierać ciało. Nie było nawet jednego czystego miejsca, wiosną nie było czego zdawać. Paliło się wszystko, nawet woda w Wołdze. Zimą nawet rzeka nie zamarzła, tylko płonęła. Wszystko się paliło... W Stalingradzie nie było nawet grama ziemi, który by nie był nasiąknięty krwią. Rosyjską i niemiecką. I benzyną... Olejem... Tam wszyscy zrozumieli, że nie ma już dokąd się cofać: albo wszyscy zginiemy — kraj, naród rosyjski — albo zwyciężymy. To dla wszystkich było jasne, taka chwila nadeszła. Nie mówiono tego na głos, ale każdy wiedział. Generał czy żołnierz... Przybywa uzupełnienie. Tacy młodzi, ładni chłopcy. I po jednym dniu, po dwóch wszyscy giną, nikogo nie ma. Już zaczęłam bać się nowych ludzi. Bałam się ich zapamiętywać, ich twarze, rozmowy. Bo ledwie przyjechali, już ich nie było. Dwa, trzy dni... To był przecież rok czterdziesty drugi, najcięższy, najtrudniejsze chwile. Był wypadek, kiedy z trzystu ludzi zostało nas pod koniec dnia dziesięcioro. Kiedy walka ucichła, i tylu nas tylko zostało, zaczęliśmy się całować. Płakać, że jednak żyjemy. Wszyscy się zbliżyliśmy, spokrewnili. Na moich oczach umiera człowiek... I wiem, widzę, że w żaden sposób nie mogę mu pomóc, zostało mu parę chwil. Całuje się go, głaszcze, mówi miłe słowa. Żegna się z nim. No, w żaden sposób już mu się nie pomoże... Te twarze nawet dzisiaj mam w pamięci. Widzę ich — wszystkich chłopaków. 343
Nie wiem czemu, lata minęły, a ja nie mogę zapomnieć ani jednego, ani jednej twarzy. Nikogo nie zapomniałam, pamiętam wszystkich... Wszystkich widzę... Chciałyśmy im wykopać groby, własnymi rękami, ale to też nie zawsze się udawało. Myśmy odchodziły, a oni zostawali. Nieraz zabandażuje się całą głowę, a on pod tymi bandażami umiera. I tak go chowają, z zabandażowaną głową. Inny, jeśli zginął na polu walki, to chociaż patrzył w niebo. Albo umiera i prosi: „Zamknij mi oczy, siostrzyczko, tylko dokładnie". Że miasto zburzone, że domy — to oczywiście straszne, ale kiedy padają ludzie, młodzi mężczyźni... Nie mogłam na chwilę odetchnąć, biegłam... Ratowałam... Wydaje się człowiekowi, że sił ma najwyżej na pięć minut, na więcej nie starczy... Ale biegnie... Marzec, pierwsza woda pod nogami... Walonek nie wolno wkładać, ale ja włożyłam i poszłam. Cały dzień się w nich czołgałam, pod wieczór były takie mokre, że nie mogłam ich zdjąć, musiałam rozciąć. I nie rozchorowałam się... czy mi uwierzysz, moja brylantowa? Kiedy w Stalingradzie skończyły się walki, dostałyśmy zadanie: wywozić najciężej rannych statkami, barkami do Kazania, do Gorkiego. To już była wiosna, marzec, kwiecień. Ale tylu jeszcze rannych wynoszono spod ziemi, z okopów, z ziemianek, piwnic... Było ich tak wielu, że nie potrafię tego wyrazić. To było przerażające! Kiedy wynosiłyśmy rannych z pola walki, zawsze myślałyśmy, że już ich więcej w Stalingradzie nie ma, że wszystkich wysłałyśmy, a kiedy wszystko się skończyło, to znalazło się ich tylu, że nie mogłyśmy uwierzyć. To nie do wyobrażenia... Na statku, którym płynęłam, zebrano wszystkich, którzy nie mieli rąk, nóg, setki tych, którzy zapadli na gruźlicę. Miałyśmy ich leczyć, koić dobrym słowem, uspokajać uśmiechem. Kiedy nas wysyłali, mówili, że na statku sobie odpoczniemy od walk, to było jakby wyrazem wdzięczności, zachęty. A okazało się, że to jest jeszcze straszniejsze niż piekło w Stalingradzie. Tam wyciągnęło się człowieka z placu 344
boju, udzieliło mu pomocy, oddało — i miało się pewność: teraz w porządku, zabrali go. Szło się i czołgało po następnego. A tutaj byli cały czas w polu widzenia... Oni tam chcieli żyć, rwali się do życia: „Prędko, siostrzyczko! Prędzej, kochana!". A tutaj — nie chcą jeść, wolą umrzeć. Zeskakiwali ze statku. Pilnowaliśmy ich, chronili. Koło jednego kapitana musiałam nawet siedzieć nocami — nie miał obu rąk, chciał ze sobą skończyć. I kiedyś nie uprzedziłam innej pielęgniarki, wyszłam na kilka minut, a on wyskoczył za burtę... Przywieźliśmy ich do Usolja, to było pod Permem. Tam już stały nowe, czyste domki, wszystko specjalnie dla nich. Jak obóz pionierski... Niesiemy ich na noszach, a oni zębami gryzą ziemię. Wydawało mi się, że każdego chciałabym za męża. Nosiłabym ich na rękach. Wracamy statkiem z powrotem, pusto, można odetchnąć, ale nie umiemy zasnąć. Dziewczyny leżą i nagle — jak nie zaczną beczeć. Siedziałyśmy i codziennie pisały do nich listy. Porozdzielałyśmy, która do którego pisze. Trzy, cztery listy dziennie. I jeszcze taki drobiazg. Po tej podróży zaczęłam w czasie walki chować swoje nogi i twarz. Miałam ładne nogi i strasznie bałam się, że mi je pokaleczą. O twarz też się obawiałam. Taki szczegół... Po wojnie przez kilka lat nie mogłam uwolnić się od zapachu krwi, prześladował mnie bardzo długo. Ledwie zacznę prać bieliznę — czuję ten zapach, zacznę gotować obiad — znowu czuję. Ktoś mi podarował czerwoną bluzkę, a wtedy to była taka rzadkość, brakowało materiału, ale nie nosiłam jej, bo była czerwona. Tego koloru już nie mogłam znieść. Nie mogłam chodzić do sklepów po zakupy. Do działu mięsnego. Szczególnie latem... I widzieć kurze mięso, rozumiesz, ono jest bardzo podobne... tak samo białe, jak ludzkie... Mój mąż chodził do sklepu... Latem zupełnie nie mogłam zostawać w mieście, starałam się gdzieś wyjechać. Kiedy nadchodzi lato, od razu wydaje mi się, że tylko patrzeć, jak wybuchnie 345
wojna. Kiedy słońce nagrzewało wszystko: drzewa, domy, asfalt — wszystko to miało zapach krwi, wszystko nią pachniało. Cokolwiek jadłam, piłam, nie mogłam uwolnić się od tego zapachu! Nawet jak dałam czystą pościel, to pachniała mi krwią... Majowe dni czterdziestego piątego... Pamiętam, że wiele razy się fotografowałyśmy... Byłyśmy bardzo szczęśliwe... Dziewiątego maja — wszyscy krzyczą: „Zwycięstwo! Zwycięstwo!". Żołnierze tarzali się po trawie — Zwycięstwo! Stepowali. Ta ra ta ta ta ta... Strzelaliśmy... Co kto miał, z tego strzelaliśmy... — Natychmiast zaprzestać strzelania! — rozkazuje dowódca. — Tak czy owak zostanie dosyć naboi. Po co nam one? — Nie rozumieliśmy. Cokolwiek kto mówił, słyszałam jedno słowo — „Zwycięstwo!". I nagle strasznie zachciało się żyć! A jak pięknie zaczniemy teraz wszyscy żyć! Przypięłam wszystkie swoje odznaczenia i poprosiłam, żeby mi zrobili zdjęcie. Jakoś zachciało się żyć wśród kwiatów. Sfotografowałam się na jakimś klombie. Siódmy czerwca był szczęśliwym dniem, dniem mojego wesela. Jednostka urządziła nam wielkie święto. Męża znałam od dawna — był kapitanem, dowodził kompanią. Przysięgliśmy sobie, że jeśli przeżyjemy, to pobierzemy się po wojnie. Dali nam miesiąc urlopu... Pojechaliśmy do Kinieszmy w obwodzie iwanowskim, do jego rodziców. Jechałam jako bohaterka, nigdy nie myślałam, że tak można powitać dziewczynę z frontu. Tyle przeszłyśmy, tylu matkom uratowałyśmy dzieci, tylu żonom — mężów. I nagle... Wyrządzono mi krzywdę, usłyszałam złe słowa. Przedtem nikt się do mnie nie odezwał inaczej jak: „Siostrzyczko droga, kochana". A ja nie byłam wcale taka sobie, ładniutka byłam. Miałam na sobie nowy mundur. Siedliśmy wieczorem do herbaty, matka wyszła z synem do kuchni i płacze: „Z kim ty się ożeniłeś? Z frontową... Prze346
cież masz dwie młodsze siostry. Kto się teraz z nimi ożeni?". Nawet dziś, kiedy to wspomnę, chce mi się płakać. Wyobraża sobie pani: przywiozłam płytę, bardzo ją lubiłam. Tam były takie słowa: „I ty teraz masz prawo w najmodniejszych bucikach paradować...". To o dziewczynie z frontu. Nastawiłam ją, starsza siostra podeszła i na moich oczach rozbiła, mówi, że nie mam żadnego prawa. Zniszczyły wszystkie moje zdjęcia z frontu... Oj, moja ty brylantowa, po prostu nie mam na to słów... Nie mam słów... Żywiliśmy się wtedy z przydziałów, dostawaliśmy kartki. My z mężem zebraliśmy swoje kartki i pojechaliśmy za nie kupić towary. Przyszliśmy, to był specjalny magazyn, a tam już kolejka, stanęliśmy i czekamy. No i przychodzi moja kolej, gdy wtem jakiś mężczyzna, który stał za ladą, przeskakuje przez nią — i dalej do mnie, całuje mnie, ściska i krzyczy: „Ludzie! Ludzie! Znalazłem ją. Zobaczyłem ją, tak ją chciałem spotkać, tak chciałem znaleźć. Ludzie, ona mnie uratowała!". I mąż mój stoi obok mnie. A to był ranny, którego wyciągnęłam z ognia. Spod ostrzału. On mnie zapamiętał, a ja? Czyż mogłam wszystkich zapamiętać, tylu ich było! Czasem na dworcu zobaczył mnie inwalida: „Siostro! — poznał mnie i płacze. — Myślałem, że jak cię spotkam, to uklęknę przed tobą...". Ale ma tylko jedną nogę... My, frontowe dziewczyny, dostałyśmy nieźle w kość. I po wojnie nam się dostało, po wojnie stoczyłyśmy jeszcze jedną wojnę. Też straszliwą. Jakoś mężczyźni nas zostawili. Nie obronili. Na froncie było inaczej. Czołgam się, leci odłamek albo kula. Chłopcy pilnują... „Siostro, padnij!" — krzyknie któryś i sam na mnie pada, zasłania ciałem. I kula już go... Nie żyje albo ranny. Trzy razy tak mnie uratowali. Z Kinieszmy wróciliśmy znowu do jednostki. Przyjeżdżamy i dowiadujemy się, że nasza jednostka nie została rozformowana, że będziemy rozminowywać pola. Kołchozom trzeba dać ziemię. Dla wszystkich wojna się skończyła, a dla 347
saperów trwała nadal. A matki już wiedzą, że Zwycięstwo... I trawy rosną wysokie, wysokie, ale wszystko postarzało się przez wojnę, nie można przeleźć, a dookoła miny, bomby. Ale ludzie potrzebują ziemi, więc się śpieszyliśmy. I codziennie ginęli nasi koledzy. Każdego dnia po wojnie trzeba było ich grzebać... Tak wielu ludzi zostawiliśmy tam, na polach... Tak wielu... Już przekazujemy ziemię kołchozowi, przejedzie traktor, gdzieś się schowała jedna mina, były i przeciwczołgowe, no i traktorzysta wylatuje w powietrze. A traktorów nie było za wiele. Mężczyzn zresztą też. I widzieć te łzy we wsi już po wojnie... Baby ryczą... dzieci beczą... Pamiętam, był u nas żołnierz... Pod Starą Russą, zapomniałam nazwy wsi, sam był stamtąd, poszedł rozminowywać swój kołchoz, swoje pole, i tam zginął. Wieś go tam pochowała. Przewojował całą wojnę, cztery lata, a po wojnie zginął we własnej ojczyźnie, na swoim polu. Kiedy tylko zacznę opowiadać, to potem muszę to odchorować. Opowiadam, a w środku czuję dreszcze, wszystko się trzęsie. Znowu widzę wszystko, wyobrażam sobie: jak leżą zabici — usta mają otwarte, coś krzyczeli i nie wykrzyczeli, wywalone kiszki. Drew mniej widziałam niż zabitych... A jak strasznie ginęli! Jak straszna jest walka wręcz, kiedy człowiek idzie z bagnetem na człowieka... Z nagim bagnetem. Zaczynam się jąkać, przez kilka dni słowa nie mogę dobrze wypowiedzieć. Tracę mowę. Czyż to może zrozumieć ten, kto tam nie był? A jak to opowiedzieć? Z jaką twarzą? No, odpowiedz mi — z jaką twarzą to trzeba wspominać? Inne jakoś mogą... Potrafią... A ja — nie potrafię. Płaczę. A to trzeba, trzeba, żeby zostało. Trzeba to przekazać. Gdzieś w świecie powinien przetrwać nasz krzyk... Nasz płacz... Zawsze czekam na nasze święto. Dzień Zwycięstwa... Czekam i boję się go. Przez kilka tygodni specjalnie zbieram bieliznę, żeby było dużo bielizny, i cały dzień piorę. Muszę być czymś zajęta, cały dzień muszę coś robić. A kiedy się spotkamy, 348
brakuje nam chustek do nosa — tak wyglądają te nasze frontowe spotkania. Morze łez... Nie lubię zabaw w wojsko, dziecięcych zabawek wojennych. Czołgi, automaty... Kto to wymyślił? Mnie się robi niedobrze... Nigdy nie kupowałam i nie dawałam dzieciom wojennych zabawek. Ani własnym, ani cudzym. Kiedyś ktoś przyniósł samolocik wojskowy i automat z plastiku. Od razu wyrzuciłam na śmietnik... Natychmiast! Bo ludzkie życie to jest dar... Wielki dar! Człowiek nie jest właścicielem tego daru... Wie pani, o czym wszyscy myśleliśmy w czasie wojny? Marzyliśmy: „Żeby tak dożyć... Po wojnie — jacy to będą szczęśliwi ludzie! Jakie zacznie się szczęśliwe, piękne życie! Ludzie, którzy tyle przeżyli, będą się nawzajem żałować. Kochać. To będą inni ludzie". Co do tego, nie mieliśmy wątpliwości. Najmniejszych. Moja ty brylantowa... Ludzie jak dawniej nienawidzą się nawzajem. Znowu się zabijają. To właśnie jest dla mnie niepojęte... I kto to? My... My to... Pod Stalingradem... Ciągnę dwóch rannych. Jednego wlokę i zostawiam, potem drugiego. I tak dźwigam ich kolejno, bo to bardzo ciężko ranni i nie wolno ich zostawiać, obaj mieli, jakby to najlepiej wyjaśnić... rany wysoko na nogach, ociekali krwią. Tutaj każda chwila jest cenna, nawet jedna chwila. I nagle, kiedy już odczołgałam się trochę dalej od pola walki i dymu już było mniej, stwierdziłam, że ciągnę jednego naszego czołgistę i jednego Niemca... Przeraziłam się: tam nasi giną, a ja ratuję Niemca. Byłam spanikowana. Tam w dymie, nie spostrzegłam się... Widzę, że człowiek umiera, człowiek krzyczy... Aaa... Obaj opaleni, czarni. Jednakowi. A tu się przyjrzałam: obcy medalion, obcy zegarek, wszystko obce. Ten przeklęty mundur. I co teraz? Ciągnę naszego rannego i myślę: „Wrócić po Niemca czy nie?". Rozumiałam, że jeśli go zostawię, to prędko umrze. Z upływu krwi... No i poczołgałam się po tamtego. Nadal obu dźwigałam... 349
To przecież Stalingrad... Najstraszniejsze walki. Największe. Moja ty brylantowa... Nie można mieć jednego serca do nienawiści, a drugiego — do miłości. Człowiek ma jedno, więc zawsze myślałam o tym, jak to serce ocalić. Po wojnie długo bałam się nieba, bałam się nawet podnieść głowę do nieba. Bałam się zobaczyć zaoraną ziemię. A tu już po niej spokojnie chodziły gawrony. Ptaki szybko zapomniały o wojnie... 1978-2004
Spis treści
7 • Człowiek jest większy niż wojna (z dziennika książki) 37 • „Nie chcę wspominać..." 53 • „Podrośnijcie, dziewczęta... Jesteście jeszcze zielone..."
101 • „Ja jedna wróciłam do mamy..." „W naszym domu mieszkają dwie wojny..." 129 • „Słuchawka telefoniczna nie strzela..." 143 • „Dawano nam nieduże medale..." 159 • „To nie byłam ja..." 169 • „Nawet teraz pamiętam te oczy..." 187 • „My nie strzelałyśmy..." 211 „Potrzebny był żołnierz... A my jeszcze chciałyśmy być piękne..." 235 „Panienki! Czy wiecie, że dowódca plutonu saperów żyje tylko dwa miesiące..." 249 • »Tylko jeden raz popatrzeć..." 275 • „O drobniutkich kartoflach..." 303 • „Mamo, co to znaczy — tata?" 121 •
323 • „I przykłada rękę tam, gdzie jest serce..." 341 • „I nagle strasznie zachciało się żyć..."
WYDAWNICTWO CZARNE
S.C.
www.czarne.com.pl S E K R E T A R I A T : U l . Kołłątaja 14, III p. 38-300 Gorlice, tel./fax +48 18 353 58 93 e-mail:
[email protected],
[email protected],
[email protected]
38-307 Sękowa tel./fax +48 18 351 0 2 78, tel. +48 18 351 oo 70 e-mail:
[email protected] REDAKCJA: Wołowiec 11,
SEKRETARZ REDAKCJI:
[email protected]
ul. Andersa 21/56, 00-I59 Warszawa tel./fax +48 2 2 6 21 1 0 4 8 e-mail:
[email protected],
[email protected],
[email protected] DZIAŁ PROMOCJI:
D Z I A Ł S P R Z E D A Ż Y : Beata Motyl, M T M Firma ul. Zwrotnicza 6, 01-219 Warszawa, tel./fax + 4 8 e-mail:
[email protected]
2 2 6 3 2 8 3 74
Skład: D 2 D . P L Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 1 2 e-mail:
[email protected]
Ul.
4 3 2 08 5 2
Druk i oprawa: W Z D Z — D R U K A R N I A L E G A U l . Małopolska 28, 45-301 Opole, tel. +48 77 400 33 51 Wołowiec 2010 Wydanie Ark.wyd. 14,3; ark.druk.22