TYLKO DLA DOROSŁYCH W
O
ISSN 1429-6853 INDEKS 34222Х
<2 5 >
W W Уdanie
S
4/03
pecjalne
KM IM pncd SIMM
64 strony • cena 2 zł 50 gr (wtym7%vat>
DETEKTYW WYDANIE SPECJALNE NR 4/2003
TYLKO DLA DOROSŁYCH Antoni Borkowski
Czyje to państwo?
Witold Wiśniewski
Zakała palestry
Kazimierz Tkaczyk
Zapach rozpusty
Janusz Horodko
Btażej Kostarczuk
Przestępcy w mundurach Łapownicy w togach Z kraju i ze świata
Antoni Borkowski Michał Pilecki
OD REDAKCJI 3 GANG MECENASA 4 KOGUTY NA SŁUŻBIE 12 CZARNE OWCE 16 PRZEKUPNI SŁUDZY TEMIDY 24 ROZRYWKA Z TEMIDĄ 32
Najwyższa instancja
TRYBUNAŁ WSTRASBURGU 34
“Ugotowany” glina
WYJŚCIE PRZED ORKIESTRĘ 43
Jeremi Kostecki
Sędzia przed sądem
Tadeusz Wójciak
Potwór z Milwaukee (cz. II)
POCAŁUJTA W... WÓJTA! 48 nieprawdopodobne-a jednak prawdziwe 52 KRZYŻÓWKA Z PARAGRAFEM 63
Wykładowca П ЕТП ГТ¥Ш
ZAGADKA KRYMINALNA 64
REDAGUJE ZESPÓŁ: redaktor naczelny - Adam Kościelniak, z-ca red. naczelnego - Krzysztofa Grabowska, sekretarz redakcji - Mafgorzata Brykalska, kierownik dziatu reportażu - Monika Kamieńska, kierownik działu publicystyki - Ewa WYDANIE SPECJALNE Kozierkiewicz-Widermańska, sekretariat - Elżbieta Kubuj, ilustracje - Jacek Rupiński, repro i layout - Krystyna Nowakowska. WYDAWCA: Państwowe Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita”. Adres redakcji: 02-015 Warszawa, pl. Starynkiewicza 7, telefon 653 02 58, fax 621-53-46, E-MAIL:
[email protected] Strona internetowa: www.detektyw.ppw.pl Niezamówionych materiałów redakcja nie zwraca. PRZYGOTOWANIE: Studio „Rzeczpospolita”, pl. Starynkiewicza 7. DRUK: Drukarnia Prasowa S.A. w Łodzi, al. J. Piłsudskiego 82. Numer oddano do łamania 14 XI 2003 r. © Copyright by „Detektyw”. Nakład 223 350 egz. Prenumerata: Oddziały „Ruch” S.A., urzędy pocztowe i doręczyciele. Prenumeratę ze zleceniem wysyłki za granicę przyjmuje “Ruch” S.A. Oddział Krajo wej Dystrybucji Prasy, 01-248 Warszawa, ul. Jana Kazimierza 31/33, telefony 5328-731, 5328-816, 5328-820, infolinia 0-800-1200-29, www.ruch.pol.pl Rozpowszechnianie w USA i Kanadzie z prawem wytączności (exclusive): USA „EXLIBRIS” - 5554 W. Belmont Ave. Chicago, II. 60641 - Polish Book Gallery, tel. 312/2823107, fax 312/2823108. Biuro w Warszawie, Plac Trzech Krzyży 16. Kanada: „POLPRESS” - 90 Cordova Ave. Unit 908, Toronto Etobicoke, ON, M9A 2H8, tel. (416) 239-0648.
U E I Elm I WnF
2
OD REDAKCJI
Czyje to państwo? becne wydanie specjalne “Detektywa”, w którym opisujemy przedstawicieli prawa, którzy prawo złamali, sktania do wielu smutnych refleksji i postawienia kilku zasad niczych pytań. Oto bowiem zaledwie kilka dni temu znalazłem w Internecie wyniki badań socjologicznych, przeprowadzonych przez profesora Janusza Czapińskiego, który cieszy się powszechnym autorytetem i jest zawsze uważnie stuchany... Liczby w takich przypadkach nie kłamią i w tej akurat sprawie są już nie tyle smutne, co przerażające. Otóż ankieterzy przebadali ponad cztery tysiące gospodarstw domowych, aby uzyskać m.in. odpowiedź na pytanie: Jak Polacy postrzegają i oceniają samych siebie i swoje pań stwo? Odpowiedzi te zgrupowano następnie według różnych “stopni zadowolenia” i jedno jest pocieszające: z własnego życia zadowolonych jest trzy czwarte ankietowanych i moż na uznać, że ten wynik bardzo dobrze świadczy o naszym społecznym samopoczuciu, kiedy mierzymy je w skali ogólnej. Aż trzy czwarte dorosłej populacji naszego kraju nie ma zatem poważnych powodów do frustracji. Powiedzmy inaczej - nie ma na tyle poważnych powodów, by uciekać się do agresji wobec współobywateli albo instytucji państwowych, a nawet by w widoczny spo sób objawiać swoje niezadowolenie. Ale drugą stroną tego medalu pozostaje owa jedna czwarta Polaków, którzy są wyraźnie ze swojego życia nieusatysfakcjonowani. Aż jedna czwarta. To potężna, kilkumilionowa armia obywateli, których głęboka frustracja ujawnia się w wieloraki sposób. Najczęściej jest to alkoholizm i agresja, dwie poważne patologie społeczne o znacznych i dalekosiężnych skutkach dla państwa i zwykłych obywateli. Mę żowie biją żony, a ojcowie znęcają się nad dziećmi, które z kolei uczą się z takich lekcji, że najłatwiejszym sposobem na odreagowanie jest agresja wobec innych. Watahy osie dlowych i ulicznych żuli, czyli kilkunastoletnich smarkaczy, urosły do prawdziwej plagi we wszystkich prawie miastach i nikt nie widzi sposobu, jak temu negatywnemu zjawisku za radzić. Najgroźniejsze wypadki drogowe powodowane są przez młodych ludzi, którzy lu bują się - jak to adekwatnie nazwali dziennikarze - w agresywnym stylu jazdy samocho dem. Pijani kierowcy, którzy za nic mają sobie życie innych użytkowników dróg to kolej na, prawdziwa plaga naszego życia. Wkrótce zapewne dojdzie do tego, że wielu z nas bę dzie się bało siadać za kierownicą, albowiem jazda z prędkością ponad 100 km na godzi nę po głównych ulicach naszych miast stała się zjawiskiem powszechnym. Ale bywamy też świadkami, i to coraz częściej, takich przejawów bezrozumnej, śle pej agresji, które zapierają dech w piersi. Oto przykład zbrodni, popełnionej kilka tygodni temu w biały dzień na mało uczęszczanej szosie. Podróżujące samochodem małżeństwo państwa X. natknęło się w pewnym momencie na przeszkodę, która jest na naszych dro gach dosyć często spotykana i raczej nie wywołuje w nikim strachu. Środkiem szosy szli dwaj mężczyźni prowadząc rowery. Zataczali się, poruszali się powoli i wyraźnym zygza kiem, nic nie robili sobie z tego, że blokowali przejazd. Ba, kiedy usłyszeli dawane przez pana X. sygnały klaksonem, zaczęli iść jeszcze szerszym zygzakiem, jakby specjalnie ro biąc ludziom w samochodzie na złość. Kierowca nie wytrzymał, zatrzymał auto i zwrócił pijakom uwagę. Wtedy jeden z rowerzystów wyjął nóż i zadał nim kierowcy dwa ciosy w klatkę piersiową. Na oczach zszokowanej żony mężczyzna zmarł, zanim przyjechało pogotowie. Przesłuchany po wytrzeźwieniu Władysław R. nie potrafił wyjaśnić motywów tej zbrodni. A oto inny przykład, tym razem z warszawskiego, popularnego pubu. Jarosław W. został śmiertelnie pobity (zmarł po dwóch dniach w szpitalu nie odzyskawszy przytom ności), ponieważ zwrócił uwagę dwóm pijanym osiłkom, że po chamsku zaczepiają towa rzyszącą mu dziewczynę. Przesłuchani odpowiedzieli, że ■oczywiście! - nikogo nie chcie li zabijać. Zamierzali jedynie “dać odpowiednią nauczkę”. Swojego wcześniejszego za chowania nie ocenili - oczywiście! - jako chamskie i nie widzieli w nim niczego niestosownego.To ten facet się czepiał” - zeznawali zgodnie. Gavin de Becker, wybitny amerykański ekspert od zapobiegania indywidualnym ak tom agresji, twierdzi w swojej książce “Dar strachu", że agresja i zbrodnia jest niemal za wsze skutkiem zaburzeń emocjonalnych w osobowości sprawcy. Człowiek taki jest w pew nym sensie ułomny, albowiem doświadczenie życiowe nauczyło go, że jedynym i skutecz nym sposobem rozwiązywania problemów, czy załatwienia ważnych dla niego spraw - jest wyłącznie agresja. Taki człowiek po prostu inaczej nie potrafi żyć, nie został tego nauczo ny ani przez rodzinę, ani przez szkołę czy kościół lub inną instytucję publiczną (także fir mę, gdzie pracował), gdzie obcował z ludźmi. Becker twierdzi dalej, że gwałtowny i zauwa żalny statystycznie wzrost liczby aktów agresji notuje się od czasu, kiedy sprawcy zbrodni
O
stali się bohaterami mediów. O ich przestępstwach pisze się na pierwszych stronach ga zet, udzielają oni wywiadów prasie i stacjom telewizyjnym, a odsiadując wyroki ciężkiego więzienia lub czekając na wykonanie kary śmierci, piszą książki, które są następnie sprze dawane w milionowych nakładach. Czy tylko w Ameryce? Ależ skądże, także w Polsce, gdzie panuje równie powszechna co bezkrytyczna opinia, że najlepsze jest wszystko, co amerykańskie. Oto na przykład w szacownej “Gazecie Wyborczej” z 31 października 2003 r. w rybruce pod tytułem “Którzy odeszli” znalazły się noty biograficzne zmarłych w 2003 roku osób, które zasłużyły się dla Polski i jej kultury. Oczywiście, smuci nas ich śmierć i powinniśmy tych ludzi zatrzymać we wdzięcznej pamięci, ale dlaczego obok Zofii Hertz, Lecha Falandysza czy Kazimierza Dejmka umieszczono biografię pospolitego bandyty, czyli Jeremiasza B., zwanego “Baraniną? A więc powinniśmy oddać hołd przestępcy? Sława i powszechna pamięć zamiast infamii i zapomnienia? Takie jest niestety zdanie redaktorów “Gazety Wyborczej”, której ten zaduszkowy numer ukazał się w nakładzie ponad jednego miliona egzemplarzy! Ja jednak pozostanę przy swoim zdaniu, chociaż może będę w tej mierze staromodnym nudziarzem. Powróćmy w tym miejscu do badań przeprowadzonych pod kierunkiem profesora Czapińskiego, albowiem dla naszych rozważań wynika z nich niezmiernie ważna konklu zja. Jeżeli bowiem źródłem agresywnych postaw i zachowań jest patologiczna rodzina, wadliwie wychowująca szkoła, media kreujące bandytów na godnych pamięci bohaterów, firma, gdzie poniża się i pogardza pracownikiem oraz każda inna instytucja publiczna i państwowa skażona patologią (czy chociażby tylko uciążliwym dla obywatela niedowła dem), to zobaczmy teraz jak Polacy postrzegają i oceniają własne państwo. Otóż mniej niż jedna piąta (!) ankietowanych twierdzi, że państwo nasze działa dobrze, sprawnie i w imieniu interesów obywateli. Ponad 80 procent Polaków jest zdecydowanie od miennego zdania. I to jest przerażające. Przerażające podwójnie, albowiem wiemy, jak jest, ale nic nie robimy, aby było inaczej. Politycy i media opowiadają codziennie: jest le piej, nie ma komunizmu, jest demokracja, wolność słowa i każdy może mieć paszport w szufladzie. Zgoda, pod tymi względami jest lepiej, ale jednak ponad 80 procent dorosłej populacji RP jest głęboko sfrustrowanych z tego powodu, że państwo (“ich państwo" - jak przekonuje nas dzisiejsza propaganda) ma ich... Gdzie? Ano wiadomo - gdzie. Są dwa sposoby ucieczki przed tego rodzaju frustracją. Jeden - to ucieczka w pry watność, pracę i rodzinę i to jest sposób godny pochwały. Ale inni potrafią uciec od przy gniatającej frustracji tylko przy pomocy alkoholu i agresji. Oto cztery przykłady z jednego, wybranego na chybił - trafił egzemplarza regionalnej “Gazety Olsztyńskiej” (z 9 paździer nika 2003 roku). I. “Radny oskarżony o zlecenie pobicia (ofiara jest dożywotnim kaleką); sprawa ciągnie się już 10 lat i nie zakończyła się wyrokiem. 2. Świadkowie boją się ze znawać, czterech musiała doprowadzić siłą policja, trzech się ukrywa, za jednym świad kiem rozesłano list gończy (!).3. Lekarz, pozbawiony sądowym wyrokiem prawa wykony wania zawodu nadal pracuje jako lekarz. 4. Wśród jedenastu handlarzy narkotyków, któ rzy sprzedawali swój towar w szkołach jest ośmiu nieletnich, najmłodszy ma 15 lat. Dodajmy do tego funkcjonariuszy prawa z niniejszego wydania “Detektywa”, dodajmy “Baraninę” lansowanego przez poważny (?) i opiniotwórczy dziennik na godną powszechnej pamięci osobistość i czy możemy powiedzieć, że żyjemy w dobrze urządzonym państwie. Przeciwnie, można raczej powiedzieć, że istnieje chyba jakaś powszechna odmowa, aby nasze państwo urządzić tak, by było nam przyjazne. Jako zawodowy dziennikarz wrócę do postawy mediów i podam dwa znamienne przykłady z “Wiadomości” emitowanych przez I program TVP. Oto informacja rozpoczynająca wiadomości: wnuczka miliardera Onassisa (nie pamiętam imienia) skończyła właśnie osiemnaście lat. I inna, również pierwsza informa cja, rozpoczynająca telewizyjne wiadomości: w Krakowie postrzelali się gangsterzy (tu imio na, nazwiska i nazwy gangów) i jeden został zastrzelony (tu imię, nazwisko i jego funkcja w gangu). I teraz oto sfrustrowany i bity przez ojca piętnastolatek bierze na dodatek do ręki zaduszkowe wydanie “Gazety Wyborczej”. Do jakich on dojdzie wniosków? Ano takich, że synem Onassisa to on na pewno już nie będzie, ale jeżeli zostanie kimś w rodzaju “Barani ny" to także trafi do telewizji i na pierwsze strony gazet, a może nawet jakiś redaktor uzna po jego śmierci, że zasłużył swoim życiem i czynami na powszechną pamięć. To też jest dla niego jakieś wyjście, gdyż nikt nie chce być anonimowy.
Antoni Borkowski
Witold WIŚNIEWSKI
Zbigniew K. byi bogaty już w 1988 roku, kiedy dogorywał zgrzebny socjalizm. Jego ka riera jako biznesmena byta do syć zaskakująca, gdyż zapo wiadał się na błyskotliwego uczonego. Już jako student pi sywał i publikował rozprawki w miesięczniku “ Mówią Wie ki” , toteż kiedy został asysten tem w katedrze profesora Ka zimierza W., wszyscy na wy dziale byli zgodni, że będzie kontynuował dzieło tego wy bitnego historyka. Ale gdy K. miał ukończoną pracę doktor ską i dwadzieścia pięć lat, zre zygnował ze wspaniale rozpo czętej kariery akademickiej. Powiedział, że “ przestało go to bawić” , nie obronił gotowej i znakomicie ocenionej dyser tacji i w 1985 roku wziął się do interesów.
m m
PfiLESTRY
GANG MECENASA - M ianowicie co? - zapytał m ecenas i w te ołow a lat o s ie m d zie sią tych dy Zbigniew K. w yjaśnił grzecznie, że chodzi była okresem św ietności dla o jego ciem nozielone Volvo, w którym ktoś tzw . firm polonijnych, które jeździ za jego córką. Niechaj zatem m ecenas w intencji w ładzy m iały podre mu powie, o co chodzi i niech to będzie w y pe row a ć ko n dycję ciąg le ja ś n ie n ie w m iarę se n sow ne, albow iem szw ankującej gospodarki so w zprzeciwnym w ypadku powiadom iona zo cjalistycznej. M agister K. ściągnął Francji stanie policja. wuja, który jako krawiec dam ski prządł tam M ecenas pom ilczał chwilę, po czym zapy bardzo cieniutko i ze skrom nym kapitałem tał, na jakich ulicach odbyw a się to rzekom e założyli polsko-francuskie przedsiębiorstw o śledzenie jego córki. Kiedy w odpow iedzi “ Kotylion” . Dorabiali się powoli, ale uczciwie usłyszał, że na Skłodow skiej-C urie i Lipowej, i kiedy w 1989 roku nastały nowe czasy, Zbi gdyż w łaśnie tędy W eronika chodzi do szkogniew K. uchodził w swoim m ieście za praw ty i w raca do dom u, m ecenas T. odetchnął dziw ego potentata. z ulgą (co słychać było przez telefon), po Być może w łaśnie dlatego, że do swojej czym odpow iedział, że niedawno zm ienił ad fo rtu n y d o cho d ził ciężką i uczciw ą pracą, res sw ojej kancelarii. Pracuje teraz bez nic nie spadło mu z nieba i nigdy nie robił w spólników i od dwóch tygodni ma biuro na żadnych “p rzekrętów ” , w codziennym życiu ulicy Lipowej. Od daw na zaś m ieszka na uli w niczym nie przypom inał now obogackich, cy Skłodowskiej, w starej kam ienicy z ubie którzy m nożyli się teraz niczym grzyby po głego wieku. deszczu. Oni poruszali się zaw sze w o to - Jest to po prostu trasa - w yjaśniał m agi czeniu ochroniarzy, budow ali w ille z w ie strowi K. - którą najczęściej się poruszam sa życzkam i i krużgankam i, które otaczali w y m ochodem . M ogło tak się zatem zdarzyć, że sokim m urem , a sw oje dzieci odw ozili do jechałem całkow icie przypadkow o akurat szkoły luksusow ym i “brykam i” . Zbigniew K. w tym sam ym czasie, kiedy pańska córka nadal m ie s z k a ł w z w y c z a jn y m dom u w racała ze szkoły. I to jest całe moje tłum a o kształcie pudełka, jeg o żona nadal pra co w ała na uniw ersytecie jako lektorka języka czenie, nic więcej w tej kwestii nie wym yślę. francuskiego, a trójka ich dzieci ch odziła do Jeżeli zaś to pana nie przekonało, m oże pan zaw iadom ić policję. szkoły na piechotę. W 1999 roku córka m agistra Zbigniew a K. Od jakiegoś czasu porwania dla okupu w eszły do stałego repertuaru bandytów, ale - W eronika, uczennica drugiej klasy licealnej powiedziała ojcu przy śniadaniu, że od paru Zbigniew K. jakoś nigdy dotąd nie brat pod dni jeździ za nią jakiś tajem niczy sam ochód. uwagę, że m oże to spotkać jego sam ego al N ajpierw nie była pewna, czy jeździ w łaśnie bo kogoś z jego rodziny. Nie pilnował się ni za nią, ale teraz jest o tym przekonana i na gdy w nadzw yczajny sposób, ot, uw ażał na w et zapisała jego num er i markę. To było złodziei jak każdy. Trzym ał w dom u dwa ciem nozielone Volvo z m iejscową rejestra groźnie w yglądające wilczury, które za dnia cją; W eronika powiedziała dalej ojcu, że au biegały po ogrodzie i czasam i poszczekiw a to w yjeżdża zza rogu ulicy zawsze wtedy, ły, by oznajm ić o swojej obecności. kiedy ona w ychodzi z dom u i jedzie powoli za Jego szwalnia, gdzie na dwie zm iany pra nią przez całą jej drogę do szkoły na Kra cowała ponad setka kobiet, była solidnie szewskiego. Kiedy w ychodzi po lekcjach, sa ogrodzona. W dzień po terenie kręcił się tyl m ochód stoi po przeciwnej stronie i jedzie ko jeden stróż, który pełnił także funkcję re powoli za nią, gdy w raca do dom u. Ale gdy cepcjonisty, zaś w nocy terenu strzegło po szkole w ybiera się z koleżankam i pocho dwóch ochroniarzy, których Zbigniew K. za dzić po mieście, Volvo nie jeździ za nią. Nie trudniał na etatach. Dwoje starszych dzieci wie, kto siedzi w tym aucie, kierow cy nigdy (W eronika m iała 17 lat, Sebastian 14) poru nie w idziała na tyle dokładnie, że m ogłaby go szało się po m ieście najczęściej sam opas, nawet najm łodszy, dziew ięcioletni M ateusz rozpoznać na ulicy. Zbigniew K. w ziął od córki karteczkę z nu chodził do szkoły i w racał sam, gdyż było to merem rejestracyjnym wozu i powiedział, że dosłow nie parę kroków. “spraw dzi” . Znał naczelnika wydziału kom u A ponadto do Zbigniew a K., chociaż sły szał o tym procederze, nikt nigdy nie zgła nikacji w Urzędzie M iejskim, toteż jeszcze te szał się z propozycją “ochrony” . A przecież go sam ego dnia dow iedział się, że w łaścicie lem ciem nozielonego sam ochodu jest m ece gdyby spłonęła jego szw alnia z now oczesny mi m aszynam i i m agazynem , poniósłby nie nas W aldem ar T. Zdum iał go ten fakt, ale na tych m ia st o d sz u k a ł n a zw isko a d w o ka ta powetow ane straty, idące w miliony. Dla czterech czy pięciu bandytów nie stanow iło w książce telefonicznej i gdy zastał go w ie czorem w domu, zapytał bez ogródek, co to by problem u uporanie się z jego dwom a ochroniarzam i, którzy za jedyną broń mieli wszystko znaczy.
P
5
GANG MECENASA pałki i pistolety gazowe. C hociaż byto bar dzo praw dopodobne, że to całe “śledzenie” jego córki było jedynie w ytw orem fantazji i horm onów dorastającej panny, to jednak K. pom yślał także, że może to być subtelne ostrzeżenie. Takie niew inne na pozór danie do zrozum ienia, że i na niego “ m ają oko” . Ale adw okat? M ecenas? O byty w sądach członek palestry i na pewno człow iek nale żący do tzw. tow arzystw a? To jakoś nie bar dzo chciało się w um yśle Zbigniew a K. trzy mać kupy. C hociaż z drugiej strony - m yślał Zbigniew K. - w łaśnie akurat fakt, że to m e cenas, b yłoby znakom itym posunięciem . O czyw iście w yśm ieją go, jeśli pójdzie z tym na policję. Jak sam zeznał parę m iesięcy później, uznał w ów czas jednak, że nie puści tej spraw y płazem . Sprawdzi tego m ecena sa, ma na to pieniądze, w ięc w ynajm ie pry w atnego detektyw a.
Prywatne śledztwo bigniew K. nie poszedł w końcu ze swoją sprawą do oficjalnie działającej agencji detektyw istycznej. Zeznał póź niej podczas śledztwa, że zw yczajnie bat się “przecieków ” . Przypom niał sobie o pewnym esbeku, którego sw ego czasu szczerze nie cierpiał, gdyż m ocno zalazł mu za skórę. To było w czesną w iosną 1982 roku, kiedy był jeszcze studentem . Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństw a sądzili, że szybko złam ią je go opór. Kiedy siedział w m aleńkim pokoiku tw arzą w twarz z dw om a esbekam i, usłyszał, że jeżeli nie przystanie na ich propozycję, na pewno nie zostanie na uczelni. A propozycja była taka: m iał być ich inform atorem , donosić na kolegów i nauczycieli akadem ickich. To byto apogeum stanu wojennego, niedługo po spacyfikow aniu kopalni “W ujek” , zanosiło się, że kom uniści będą górą, a w szechw ła dza SB zdaw ała się być nieograniczona. Zbigniew K. chciał zostać asystentem , wiedzieli o tym wszyscy. Profesor M. nie na leżał do ludzi strachliw ych, zapew ne mimo sprzeciwu czynników partyjnych (sam nie należał do PZPR, Zbigniew K. także) byłby skłonny forsow ać jego kandydaturę. Ale głos decydujący należał do dziekana, może także w trąciłby się rektor, który był członkiem Ko mitetu W ojew ódzkiego PZPR i nawet wśród liberalnej w obec w ładzy profesury uniw ersy tetu uchodził na tw ardogłowego. Tak czy ina czej, esbecy sądzili, że łatwo przekonają Zbi gniew a K. do w spółpracy, ale on się nie ugiął. Byto to na początku lat dziew ięćdziesią tych, kiedy w strażniku pilnującym bank roz poznał jednego z owych esbeków, którzy go w tedy przesłuchiw ali i nam awiali. W łodzi
Z
6
mierz D. po rozwiązaniu SB przeszedł na em eryturę w stopniu pułkownika. Był w sile wieku, nie roztył się, m iał energiczne ruchy zdradzające żyw otność i dobrą kondycję fi zyczną. R ozm aw iali przez parę m inut, grzecznie, może nawet sym patycznie, gdyż K. nie należał do ludzi, którzy długo noszą w sobie urazę. D ow iedział się, że D. chwali sobie w łasną sytuację. Pracuje w banku na pełnym etacie i pobiera pełną em eryturę. Nie narzeka na brak pieniędzy, raczej na nudę, gdyż lubił sw oją m ilicyjną robotę, a teraz mu jej brakuje. Zbigniew K. pom yślał teraz, że odszuka tego em erytow anego pułkow nika D. i zleci mu ciekaw ą robotę. Niech sprawdzi dla nie go tego m ecenasa, na pewno koleguje się w dalszym ciągu z przyjaciółm i esbekam i, może oni coś wiedzą, a może nawet on sam m iał z tym adwokatem kiedyś do czynienia. Tak czy inaczej, Służba B ezpieczeństw a in teresow ała się w szystkim i, była w niej także kom órka (czy wydział) zajm ująca się pene tracją środow iska prawników i grom adzenia 0 nich informacji. W łodzim ierz D. m ógł w yko nać to zadanie o wiele lepiej niż jakakolw iek agencja detektyw istyczna. Zbigniew K. się gnął po telefon i um ówił się na spotkanie z byłym esbekiem . Rozm awiali w m otelu “ Leśny” za m iastem, gdyż obaj nie chcieli, aby ktoś się na nich na tknął i stwierdził, że łączą ich jakieś w spólne sprawy. Zbigniew K. od razu zdziw ił się, że W łodzim ierz D. sporo wie o m ecenasie W al dem arze T. O kazało się, że podczas studiów w yróżniał się on zam iłowaniem do pijaństwa 1 aw antur w akadem ikach. Kiedy był na trze cim roku, w efekcie alkoholow ej balangi w łaśnie jego oraz dwóch najbardziej pijanych studentów odwieziono do izby wytrzeźwień. O bow iązyw ał w ów czas taki rutynowy tryb postępowania, jeszcze od m arca 1968 roku - w yjaśniał em erytow any pułkow nik - że jeżeli student trafiał w ręce milicji, była za wsze powiadam iana SB. No i udało nam się. W zam ian za to, że nie powiadom im y o jego wybryku dziekana, W aldem ar T. zgodził się zostać naszym w spółpracow nikiem . Nawet nie m usieliśm y się specjalnie wysilać. No i przez cały okres studiów donosił nam na kolegów i asystentów. Później pom ogliśm y mu dostać się na aplikację adw okacką i do nosił na kolegów m ecenasów. Było to dla nas cenne źró d ło info rm a cji z w ła szcza w czasie “S olidarności” i stanu w ojennego. W łodzim ierz D. powiedział dalej, że je sz cze na początku lat dziew ięćdziesiątych m e cenas T. m iał kłopoty z powodu klientki m ieszkającej na stałe w Stanach Zjednoczo nych. Jadw iga G. w yem igrow ała tam na sta łe z m ężem w 1983 roku jako działaczka
GANG MECENASA angażuję do pom ocy. A kiedy dostarczę pa zdelegalizow anej “Solidarności” . Pod koniec nu dossier tego m ecenasa, dołoży pan dzie lat osiem dziesiątych rozwiodła się, ale chcia sięć. Je że li zaś robota zostanie odstaw iona ła teraz, aby ten rozwód był zalegalizow any ekstra i będzie pan całkow icie zadow olony, także w Polsce, gdyż po wypracow aniu am e dołoży pan jeszcze dziesiątkę ja ko prem ię. rykańskiej em erytury pragnie w rócić na stałe Na razie m ogę panu zagw arantow ać, że do do kraju. Takie spraw y załatwia jedynie Sąd łożę w szelkich starań. Wie pan, że znam się O kręgow y w W arszawie, były z tym kłopoty, na te j robocie, szkoliłem ludzi, wiem kogo so ponieważ Jadw iga G. dw ukrotnie w USA bie dobrać, znam się na sprzęcie, założę mu zm ieniała nazwisko i imię (teraz nazywała podsłuch telefoniczny, także na je g o kom ór się Judy Fisher), a nie zachow ała dokum en kę. No, słow em - w szystko będzie zrobione tów. M ecenas T. podjął się załatw ienia spra fachowo, ja k trzeba. To panu gw arantuję. wy, w ziął trzy tysiące dolarów zaliczki i nicze Tylko na koniec jedno zastrzeżenie. M nie go w tej sprawie nie zrobił. nie wolno robić takich rzeczy, więc nie m oże - Ta kobieta napisała o tym do tutejszej pan nikom u pow iedzieć, że podjąłem się te j Rady Adwokackiej, zarzucając mu oszustwo, roboty, je ż e li dojdzie także do spraw y w sąod niego zaś dom agała się zwrotu pieniędzy w raz z odsetkam i i pięciu tysięcy dolarów od szkodow ania “za stracony dla spraw y czas” . M ecenas W aldem ar T. jakoś się w ybronił przed sądem, zapłacił Jadw idze G. tyle, ile ona żądała, a od Rady Adw okackiej dostał tylko upom nienie. Podobno były też jakieś in ne sprawy, w których T. nie zachow ał szcze gólnej staranności w kwestiach pieniężnych, ale w tych kwestiach nie znam szczegółów. - O tóż to - pow iedział Zbigniew K. - Cho dzi o to, aby pan p o znał te szczegóły. N iech pan wyszpera o nim w szystko, co się da: ży cie domowe, żona, kochanki, spraw y finan sowe, a przede w szystkim - znajom ości. - A konkretnie ma pan coś na uwadze? - Mam - odparł K. i opow iedział mu o śle dzeniu jego córki przez ciem nozielone Volvo należące do mecenasa. G tupia spraw a - odpow iedział były esbek. - G dyby on coś zam ierzał, to by się w ta k i sposób nie dem askował. - Też początkow o tak pom yślałem - od rzekł Zbigniew K. -A le potem doszedłem do wniosku, że to m oże być sprytna zagryw ka. Bo przecież je ż e li pójdę z tym na po licję , to m nie norm alnie w yśm ieją. Na dodatek on m ieszka na u licy S kłodow skiej-C urie, a na Kraszew skiego ma sw oją kancelarię. W ięc to w szystko wygląda najzupełniej norm alnie. Jakie tam śledzenie? - odpowie. - Jeżdżę do pracy i do dom u i to w szystko. Tak w ięc cho dzi m i o to, z kim ten sprytny adw okat się spotyka, a dokładnie o to, czy spotyka się z ja kim iś przestępcam i. - Takie śledzenie je s t za trudne dla je d n e go człow ieka - odpow iedział em erytow any pułkow nik D. - Pracochłonne, wymaga odpo w iedniego sprzętu, robienia zdjęć i tym po dobne. A to znow u je s t kw estią pieniędzy. Dużych pieniędzy. - Ile? - zapytał sucho K. - Na początek piętnaście tysięcy - odpo w iedział W łodzim ierz D. - To na sprzęt i za liczka dla m nie, prócz tego jeszcze ze trzy ty siące ja k o pensja dla człow ieka, którego za
7
GANG MECENASA dzie, nie w ystąpię ja ko św iadek. Je że li m nie pan zdradzi, w szystkiego się wyprę, a że mam kolegów, m oże pan m ieć kłopoty. Chcę, ażeby dobrze pan to zrozum iał.
metrów. Od tego dnia razem ze swoim po m ocnikiem w arow ał u Zbigniew a K. w biurze przy szwalni i czekał na gangsterów. ★★ ★
Podejrzane kontakty adwokata anim byty pułkow nik SB zako ńczył swoje prywatne śledztwo, do Zbignie w a K. zgłosił się barczysty i krótko ostrzyżony m ężczyzna, który po w stępnych grzecznościach rzucił m im ochodem , że ma on “ładną firm ę” i że “byłaby duża strata, gdy by na przykład w ybuchł tu pożar” . - A dlaczego niby m iałby w ydarzyć się po żar? - odpow iedział K. i już wiedział, jaki jest cel tej rozmowy. - Pan oczyw iście chce m i zaproponow ać upilnow anie m ojej firm y przed pożarem , a m oich dzie ci przed uprow adze niem ? C zyż o to w łaśnie panu chodzi? Później, podczas śledztw a Zbigniew K. dokładnie zrelacjonow ał policjantom tę roz mowę. Zapytany, jaką firm ę ochroniarską re pre zen tu je , ów b a rczysty m ężczyzn a uśm iechnął się i odpowiedział, że “tego nie może pow iedzieć” . Nie chciał się także w yle gitym ować ani podać swojego prawdziwego nazwiska. O drzekł tylko ironicznie: “pow iedz my dla potrzeb naszej rozm owy, że nazy wam się Jan Kow alski” . - Udawałem naiw nego - zeznaw ał później Zbigniew K. - i pow iedziałem , że je ż e li chce robić ze mną interesy, m usi m ieć odpow ied nie pełnom ocnictw o na piśm ie i pokazać m i sw oją legitym ację służbow ą. On odpow ie d zia ln a to, abym nie udaw ał głupiego, bo do brze wiem, że tacy ja k on nie m ają żadnych legitym acji. O dparłem wówczas, aby przy szedł ze swoim szefem , bo ja m uszę m ieć pew ność, że nie je s t pierw szym lepszym żu li kie m za ulicy, który w ym yślił sobie łatw y sposób zarabiania pieniędzy. Potem na ko niec zapytałem : ile ? To znaczy - ja k i haracz chcą ze m nie zedrzeć i ja k często m iałbym płacić. - Co odpow iedział? - zapytał kom isarz T a deusz H. - Że dwa tysiące, oczyw iście dolarów , m ie sięcznie. - Z g odził się pan? - Pow iedziałem - odparł K. - że spraw a je s t do przedyskutow ania, ale z je g o szefem . Zbigniew K. zeznał dalej, że pow iedział o tej w izycie i rozm owie byłemu esbekowi, który uznał, że należy tego ptaszka sfotogra fować, a całą rozm owę nagrać. Nie było sen su instalować podsłuchu w biurze czy sam o chodzie, gdyż jeśli to są zawodowcy, to będą rozm aw iać gdzieś na w olnej przestrzeni. Ale em erytow any pułkow nik m iał sprzęt do na grywania rozm ów z odległości do kilkuset
Z
ojawili się pięć dni później. Ten sam barczysty i krótko ostrzyżony m łody m ężczyzna w tow arzystw ie nobliwie w yg lą d a ją ce g o sta rsze g o pana, siw ego, w okularach i w dobrze skrojonym garniturze. Rozmowa, według nagrania, m iała następu jący przebieg. - Zrobiłem w yjątek, fatygując się do pana - powiedział na wstępie ów nobliwy elegant. - Je st pan poważnym przedsiębiorcą i zro b i m y z panem pow ażny interes. A le m oja faty ga je s t droga i dlatego nie dwa, a trzy tysiące dolarów m iesięcznie będzie pana kosztow ała nasza ochrona i zabezpieczenie przed poża rem pańskiej szw alni. O czyw iście ochrona obejm uje także pana dzieci, dwóch synów i córkę licealistkę. Zw łaszcza byłoby panu przykro, gdyby ją ktoś napadł i na przykład zgw ałcił, a m usi pan przyznać, że siedem na sto le tn ie j pannicy nie sposób zam knąć w do mu i odgrodzić od tow arzystw a. Taka dziew czyna chodzi do kina, na dyskoteki, czasam i wraca późno. No, jednym słow em ja gw aran tuję, że nic się je j nie stanie. Zbigniew K. zgodził się wstępnie, ale za strzegł, że nie ma teraz pieniędzy, gdyż trzy dni tem u zakupił dużą partię m ateriału. Po w iedział zatem, że będzie gotów z pierw szą w płatą za miesiąc. - Bierzem y zawsze z góry - odpowiedział na to szef. - Tak więc zapłaci pan wtedy podw ój nie. Za m iesiąc, który upłynął i za przyszły. N astępnego dnia Zbigniew K., m ając w rę ku nagranie i fotografie zrobione przez em e rytowanego pułkow nika W łodzim ierza D., po szedł na policję i przed kom isarzem Tade uszem H. złożył obszerne i szczegółow e ze znanie. O pow iedział w szystko od sam ego początku, czyli od m om entu, kiedy córka za uw ażyła, że je s t ś le d zo n a przez kogoś w ciem nozielonym sam ochodzie marki Volvo. Pow iedział w szystko dokładnie z jednym wyjątkiem : ani słowem nie w spom niał o by łym esbeku, W łodzim ierzu D.
P
Policja w akcji szystko trzym a się ładnie kupy stw ierd ził kom isarz - tylko że w tym całym interesie nie w ystę puje ów m ecenas W aldem ar T. - Nie w ystępuje - zgodził się Zbigniew K. Ale na m ojego nosa w krótce się pojawi. Na razie macie w ystarczający dowód, aby przy m knąć tych bandytów. O czyw iście nie potrą-
GANG MECENASA
ficie zapew nić bezpieczeństw a mnie i mojej rodzinie, sam o to zadbam za w łasne pienią dze. Ale tych opryszków m usicie zam knąć! Kom isarz H. pam iętał podobną historię sprzed paru lat, kiedy to policja, jak to się m ó wi, “dała ciała” . Chodziło o sieć sklepów przy ulicy Topolowej. W łaściciel hurtowni z artyku łami drzewnym i nie chciał płacić haraczu i puszczono go z dymem, chwała Bogu, że w porę się ubezpieczył. Inni sklepikarze nie chcieli jednak składać zeznań i policyjna ak cja zakończyła się niczym. Policja wiedziała od tajnych współpracowników, że przedsię biorcy nadal płacą com iesięczne haracze, ale wszyscy byli tak wystraszeni i tak nie w ierzy li policji, że woleli płacić i milczeć. Teraz kom isarz długo w patryw ał się w fo tografie obu przestępców, ale żadnego nie rozpoznawał. Nie było w ięc rady. Trzeba po kazać fotografie bandytów policjantom we wszystkich kom isariatach w m ieście (było ich pięć), a także policjantom w kom endach m iejskiej i w ojew ódzkiej. W sum ie kilkuset gliniarzy, wśród których - czego nie m ożna z góry w ykluczyć - może być jeden albo kil ku na usługach gangsterów. Pięć dni później kom isarz H. i Zbigniew K. dowiedzieli się, że do gangsterów dotarła in form acja, iż są poszukiwani przez policję. Ktoś próbow ał podpalić szwalnię. Albo robo ta została zw yczajnie spartaczona, albo był to na razie tylko s y g n a ł o strze g aw czy. W każdym razie Zbigniew K. zrozum iał, że pom im o akcji policji musi sam dbać o bez
pieczeństw o swoje i sw ojego majątku. Jasne było, że zdradził któryś z policjantów. Z po wodu owego “przecieku” sprawa zrobiła się podwójnie poważna, gdyż należało dodatko wo w ytropić przekupnego funkcjonariusza. A przecież m ógł to być zw ykły “stójkow y” w m undurze z jakiegoś dzielnicow ego kom i sariatu, szukaj w ięc igły w stogu siana. Je że li facet na jakiś czas przycichnie, m inie dużo jeszcze czasu, zanim trafią na jego ślad. ★ ★ ★ rzy tygodnie później Zbigniew K. do w iedział się od em erytow anego puł kownika SB, że m ecenas W aldem ar T. otw orzył sobie drugą kancelarię przy ulicy Fabrycznej. - Jeździ teraz sw oim ciem nozielonym Volvo za M arkiem Ł. - relacjonow ał D., - ale z tego, co wiem od zaprzyjaźnionych p o li cjantów , ten Ł. nie ztożyt na razie doniesienia na policję. A lbo nie zauw ażył, że je s t śledzo ny, albo się b o i i czeka. - A m oje dossier m ecenasa? - zapytał Z bi gniew K. - Będzie gotow e za dwa tygodnie - odpo w iedział D. - M usim y jeszcze ustalić parę drobiazgów . W łodzim ierz D. okazał się punktualny, a całą robotę w ykonał nadzwyczaj porząd nie. Zbigniew K. otrzym ał taśm y z nagrania mi, gruby plik fotografii, billingi rozm ów tele fonicznych i spis num erów telefonów oraz
T
9
GANG MECENASA nazwiska i adresy ludzi, którzy według puł kownika D. “trudnili się podejrzanym i intere sam i”, a z którym i m ecenas T. często się kontaktował. Do tego dochodził raport liczą cy czterdzieści dwie strony. Zbigniew K. przyznał z uznaniem , że nie w ydał swoich pieniędzy na próżno. Robota była w ykonana profesjonalnie. Zaw odow a policja nie zrobiła by tego lepiej. - Mam też dla pana rzecz ekstra - pow ie dział em erytow any pułkow nik D. - N ie zam a w iat pan je j, w ięc nie m usi pan je j kupować, gdyż to dużo kosztuje. Mam nazw isko, adres i num er telefonu tego nobliw ego eleganta, który tam tego dnia przyszedł do pana na roz m owę w spraw ie haraczu. -Ile ? - zapytał bez w ahania K. - P iętnaście tysięcy - odpow iedział gładko byty esbek. Zbigniew K. nam yślał się przez chwilę. - Na razie nie kupuję - pow iedział w koń cu. - P olicja go ju ż szuka, w ięc na pew no go wytropią. - On wie, że go szukają. M oże się gdzieś zaszyć, albo prysnąć za granicę. - P iętnaście tysięcy to jed nak kupa forsy odpow iedział K. - A le niech pan weźm ie pod uwagę, że znalazłem go w cześniej n iż c i partacze. A na dodatek wiem, kto go uprzedził. A ponadto poniosłem dodatkow e koszty, gdyż m usiałem tu i ów dzie “posm arow ać”. - Panu łatw iej, gdyż pan działa n ie o ficja l nie. - odpow iedział K. - Dobrze, ale zacze kam dwa tygodnie. Jeże li p o licja go nie wy tropi, kupię od pana te inform acje. M inęły dwa tygodnie, a policja nadal drep tała w miejscu. Nie trafiono ani na ślad m ło dego, barczystego m ężczyzny, ani nobliw e go starszego pana w okularach. Do Zbignie wa K. nikt się nie zgłosił po haracz, gangste rzy spisali go w idocznie na straty albo po c i chu szykowali się do zem sty. Ku swojem u zdziwieniu, Zbigniew K. dow iedział się od ko misarza, że w obec m ecenasa W aldem ara T. “policja nie przedsięwzięła żadnych środ ków” , albowiem nie było ku tem u uzasadnio nych podstaw. - N ie m ożem y śledzić człow ieka tylko dla tego, że panu coś się wydawało - powiedział rozeźlony kom isarz H., gdy Zbigniew K. grzecznie w yraził swoje niezadowolenie. - To by była z naszej strony sam owola, gdyż nie znaleźliśm y niczego, co łączyłoby tego ad wokata z ow ym i gangsteram i. - N ie znaleźliście - odpow iedział K. - bo nie szukaliście. A ja znalazłem . W ynająłem pryw atnego detektyw a i znalazłem . Jutro wam to w szystko przyniosę. - Kogo pan w ynajął? - dopytyw ał kom i sarz.
10
- Tego wam na pew no nie pow iem - od gryzł się K. - gdyż w śród was są p o licja n ci w spółpracujący z przestępcam i. W iem na wet, któ ry p o licja n t doniósł tym bandziorom , że ja na niego doniosłem , a wy ich szukacie. A le ja ko ś ślam azarnie to robicie, nie da się ukryć.
Adwokat w areszcie om isarz skrupulatnie przeanalizow ał w szystkie m ateriały dostarczone przez Zbigniew a K. Kilkakrotnie obejrzał fo tografie, przesłuchał taśm y z nagraniam i, przestudiow ał billingi i uważnie przeczytał ra port, który był sprawozdaniem , co m ecenas W aldem ar T. porabiał poza swoim biurem: gdzie chodził i z kim się spotykał. Jedna rzecz była zastanawiająca. Mianowi cie tuż przed godziną dwudziestą pierwszą m ecenas W aldem ar T. zatelefonował do ad wokata Ryszarda F. nalegając, by za pół go dziny zjawił się przed swoją kancelarią na uli cy Narutowicza. Czekał tam na niego w tow a rzystwie podejrzanie wyglądającego typa, po czym we trójkę weszli do kamienicy. Pół godzi ny później mecenas W aldem ar T. ze swoim kompanem wyszli i odjechali ciemnozielonym Volvo. Co się potem działo z mecenasem Ry szardem F., byłego esbeka nie interesowało. Zapytany o to nieoficjalnie (nie było powo dów, aby przesłuchiwać go urzędowo) m ece nas Ryszard F. odpowiedział, że nie chce na razie składać skargi, ale kolega po fachu W aldem ar T. przyszedł do niego “z jakim ś bandziorem ” , zm usił go pod groźbą użycia broni, by otw orzył sejf. M ecenas F. nie m iał pojęcia, o co im chodzi, ale wkrótce w yjaśni ło się, że szukają papierów wartościowych na dwa m iliony złotych, których jest w łaścicie lem. Na całe szczęście, kilka dni wcześniej jego żonę coś tknęło (podobno m iała dziwny sen) i w ym usiła na nim, aby zdeponow ał te akcje i obligacje w depozycie bankowym. - W rezultacie niczego m i nie za b ra li przyznał m ecenas Ryszard F. - ale postra szyli, że zabiją m nie albo któreś z m oich dzieci, je ż e li złożę doniesienie na p o licji. Ja od dawna podejrzew am , że ten W aldem ar T. je s t zakałą naszej palestry, ale nie po trafię n i czego mu udow odnić. Je że li go zam kniecie, to złożę na niego skargę za usiłow anie wy m uszenia rozbójniczego. A le nie w cześniej. Znajdźcie na niego dowody, a ja się w tedy dołożę ze sw oją sprawą. A na razie to życie m i m iłe. Jak przyznał później prokurator Bronisław M., to był dla śledztwa punkt zwrotny. M ając w ręku dossier zgrom adzone przez em eryto w anego pułkow nika SB, policja roztoczyła dyskretny nadzór nad m ecenasem W alde
K
GANG MECENASA
marem T. i gangsteram i, z którymi się spoty kał. N ajpierw zatrzym ano pięćdziesięcioośm ioletniego Leona K., z zawodu stolarza meblowego, który nadal utrzym yw ał w ruchu mały zakład renowacji antyków, przyjm ow ał zam ówienia, zatrudniał jednego pracownika, regularnie płacił podatki i wszystkie w ym aga ne składki. Leon K. piastow ał nawet honoro w ą funkcję w iceprezesa Cechu R zem iosł Stolarskich i Budowlanych. Nigdy nie był no tow any przez policję. W ypierał się w szystkie go nawet wówczas, kiedy kom isarz pokazał mu fotografię zrobioną przez byłego esbeka i powiedział, że rozpoznał go Zbigniew K. ja ko człowieka, który usiłow ał od niego w ym u sić haracz za rzekom ą ochronę. Leon K. szedł jednak w zaparte. Później zatrzym ano jeszcze pięciu gang sterów. Z całej bandy zniknął tylko Aleksan der W., zwany “Sikawa” . Jeden z gangste rów, zachęcony przez kom isarza H., że do stanie łagodny w yrok (policjanci proponowali to w szystkim zatrzym anym ), poszed ł na w spółpracę i złożył zeznania obciążające me cenasa W aldem ara T. Kiedy kom isarz poin form ow ał m ecenasa Ryszarda F., że adw o kat T. wreszcie siedzi w areszcie, ten zgodził się złożyć urzędowe zeznanie do protokołu, oskarżając W aldem ara T. o to, że wraz ze wspólnikiem , którego nie zna, w darł się pod stępem do jego kancelarii i usiłował dokonać w ym uszenia pod groźbą użycia broni palnej, dom agając się oddania papierów w artościo wych na kwotę dwóch m ilionów złotych. Śledztwo nie zostało jeszcze zakończone i według prokuratora M. jest “ rozwojowe” , to
znaczy, że pojaw iają się nowe wątki i nowe sprawy, które w cześniej nie były policji zgła szane. Na razie w yszło na jaw czternaście w ym uszeń haraczu od m iejscowych biznes menów, w tym dwa uprowadzenia, za które bandyci pobrali wysoki okup: dwa razy po dwieście tysięcy dolarów. Rodziny uprow a dzonych dzieci nie zgłaszały tego policji, bo jąc się o ich życie, a przede wszystkim nie wierząc, że policja potrafi uwolnić dzieci i zła pać porywaczy. Na razie nie w yjaśniono do końca, jaka była rzeczywista rola adwokata W aldem ara T. w poczynaniach zorganizow anej grupy przestępczej, którą kierow ał (w tej m ierze ze znania i dow ody są zgodne) nobliwie w yglą dający stolarz Leon K. Jeżeli pełnił on rolę “m ózgu” , to zupełnie niezrozum iałe jest roz bójnicze najście, jakiego dokonał na m ece nasa Ryszarda F. Być m oże chodziło o to, że żaden z prym itywnych bandytów nie potrafił by rozpoznać papierów w artościow ych, toteż m ógłby zostać łatwo oszukany przez cw ane go (w końcu) adwokata. P rokurator B ronisław M. nie je s t jeszcze pew ien, jakie o sta te czn ie zarzuty postaw i a d w o k a to w i W a ld e m a ro w i T. w a kcie o skarżenia. “W każdym razie nie ulega w ą t pliw ości, że ten m ecenas długo sobie po sie d zi” - p o w ie dzia ł p ro kura to r reporterow i “ D ete ktyw a ” .
Witold Wiśniewski W szystkie imiona, pierwsze litery nazwisk i niektóre szczegóty zostaty zmienione.
11
Jak ustalono później w toku docho dzenia, sprawa zaczęła się od mo mentu, kiedy żona starszego poste runkowego Waldemara T. zaczęła mieć podejrzenia co do wierności mę ża. Byli dopiero półtora roku po ślu bie, małżeństwo zawarli po trzymie sięcznej zaledwie znajomości, toteż nic nie powinno wskazywać, że mło dy żonkoś ma już dosyć jej kobiecych wdzięków. Tymczasem małżonek za
w
m
#
p
z
v
u
chowywał się tak, jakby mu się “ prze jadło” . Z pracy w komisariacie wracał coraz później i narzekał, że jest zmę czony, gdyż “ komendant daje coraz więcej zadań” . Tłumaczył, że musi “jeździć na kontrole” do różnych firm pod miastem, doręczać wezwania, szukać skradzionego towaru, no a poza tym “ taka to już jest praca po licjanta” , że nie ma czasu na prywat ne życie.
c
h
s
7
y
k
- KOGUTY NA SŁUŻBIE czaj głośno: “to ja już napiszę protokół, a ty go iedy pani Grażyna pierwszy rano podpiszesz” . Dodał “no to cześć” i szybko raz poczuta od męża woń al wszedł do komisariatu; Pani Grażyna T. znowu koholu (a był on raczej mało poczuła od męża zapach alkoholu, ale pomy trunkowy) pomyślała, że gol ślała, że ulica przed komisariatem to nie jest nął sobie kielicha z powodu najlepsze miejsce na małżeńską kłótnię. stresu i jakoś to przebolała. Ale kiedy zaczęło się to powtarzać, doszła do wniosku, że sprawy ich małżeństwa idą w złym Dziwna woń kierunku. Z rozrzewnieniem wspominała teraz ym razem pani Grażyna postanowiła, że czasy, nie tak przecież odległe, kiedy małżonek zmieni taktykę wobec niesfornego mał kochał się z nią kilka razy dziennie, a obowiąz żonka. Chociaż gotowała się w środku ze kowo rano - przed wyjściem na służbę i wieczo złości i niezadowolenia, zachowywała się tak, rem, kiedy kładli się spać. A bywało, że i trzy ra jakby niczego nie zauważyła i nic się nie stało. zy, bo kiedy zaczynał pracę po południu, lubił so Nie przypominała o swoich imieninach i cieszy bie jeszcze dogodzić tuż przed wyjściem z do ła się teraz w duchu, że przed wyjściem z do mu. Ale od jakiegoś miesiąca był w tych spra mu zdjęła z siebie frywolne fatałaszki. wach ospały, żona najwyraźniej go nudziła, zaś Pomyślała, że poprosi o pomoc swojego na jej erotyczne zaczepki reagował ze złością. stryja, który był oficerem policji w stopniu pod W końcu miarka przebrała się pewnego po inspektora i pracował w komendzie wojewódz południa, z którym młoda i ponętna żona star kiej. Dzięki stryjowi Franciszkowi poznała szego posterunkowego wiązała pewne nadzie zresztą męża. Zasiedziała się u niego na przy je. To był dzień jej imienin: Grażyna T. przygo jęciu urodzinowym, minęła północ i nie kurso towała smakowity obiad, ubrała się seksownie wała już miejska komunikacja. Stryj gdzieś za by wzbudzić w małżonku pożądanie i co chwila telefonował i dwadzieścia minut później wraca spoglądała na zegarek, wyglądając jego powro ła do domu policyjnym radiowozem w eskorcie tu z pracy. Powinien być najpóźniej kwadrans dwóch młodych funkcjonariuszy. Jeden był po szesnastej. Mieszkali niedaleko komisariatu, nadzwyczaj miły i elokwentny, to był właśnie mąż chodził do pracy na piechotę, nie wchodzi Waldemar T. i trzy miesiące później panna Gra ły więc w grę przysłowiowe korki na ulicach lub żyna została mężatką. Stryj postarał się zresz opóźnienie autobusu. Kiedy jednak minęła sie tą, aby jej przyszłego ślubnego odpowiednio demnasta, a ona siedziała nadal sama, poczu “prześwietlono” . Był bez zarzutu, tak jak jego ła w sercu niepokój i postanowiła, że zrobi mę rodzice: ojciec - drobny urzędnik w spółdzielni żowi niespodziankę. Wie, jakimi ulicami wraca do domu, więc wyjdzie mu naprzeciw - uznała - mieszkaniowej, matka - starszy referent w ban ku. On sam miał maturę z liceum im. Zamoy - a on na pewno się ucieszy. I to byt początek końca naszego m ałżeń skiego, które cieszyło się bardzo dobrą opinią. Nie dostał się na studia, trochę pracował, stwa - powiedziała komendantowi komisariatu, który na podstawie jej skargi wszczął we wreszcie postanowił zostać policjantem. “Nada wnętrzne dochodzenie. je się” - ocenił stryj, co przekonało rodziców, Kiedy bowiem Grażyna T. znalazła się we którzy mieli jej za złe, że chce wyjść za mąż po wnątrz komisariatu, dowiedziała się od dyżur tak krótkiej znajomości. nego, że “starszy posterunkowy T. dawno już Po przyjściu do domu pani T. poczuła od poszedł do domu po zakończeniu służby” . Na męża dziwny zapach, który mieszał się z wonią jej pytanie “jak dawno”, dyżurny funkcjonariusz wydychanego alkoholu. Nie miała wątpliwości: w stopniu sierżanta odpowiedział, że “normal to był zapach innej kobiety. Nic nie powiedzia ła, ale tym bardziej utwierdziła się w przekona nie, to znaczy o szesnastej” . Kiedy bez słowa wykręciła się na pięcie i wyszła na ulicę, zoba niu, że pomoc stryja Franciszka będzie nie odzowna. I dziwiła się mężowi, że będąc poli czyła coś, co bynajmniej nie poprawiło jej hu moru. Jej mąż, czyli starszy posterunkowy Wal cjantem jest aż tak bardzo niefrasobliwy. Po demar T., wysiadł właśnie z oznakowanego ra myślała, że powinni ich nauczyć “mylenia prze ciwnika”, a on zachowuje się tak, jakby nie miał diowozu policyjnego i rozmawiał z ożywieniem nic do ukrycia. z mężczyzną w cywilnym ubraniu, w którym pa ni Grażyna rozpoznała starszego sierżanta Zbi gniewa G. Obaj panowie byli w bardzo dobrych Prywatne śledztwo humorach, co chwila wybuchali głośnym śmie olicja nie chciała udostępnić reporterowi chem i z ożywieniem opowiadali sobie coś bar “ Detektywa” dokum entów związanych dzo zabawnego. Wreszcie starszy posterunko z tą smakowitą sprawą. Komendant ko wy zauważył małżonkę i mocno się zmieszał. misariatu stwierdził jedynie, iż rzecz dotyczy Zmieszany, a nawet zaniepokojony był rów nie przestępstwa, ale “przewinienia dyscypli nież starszy sierżant Zbigniew G. Kiedy Graży narnego”, jest to więc wewnętrzna sprawa poli na T. zbliżyła się do nich, powiedział nadzwy
K
T
P
13
KOGUTY NA SŁUŻBIE cji. Takie samo stanowisko zajął komendant roku awansował do stopnia podpułkownika miejski. Rzecznik prokuratury okręgowej przy i został zastępcą komendanta miejskiego MO. znał wprawdzie, że prowadzone jest śledztwo Ryszard W. nie przebrnął pomyślnie przez we w “sprawie przekroczenia przez ośmiu policjan ryfikację, nie zmartwił się tym jednak, albowiem tów uprawnień służbowych” , ale do czasu jego dosłużył się prawa do pełnej emerytury. Kiedy zakończenia prokuratura nie będzie udzielała przeszedł w stan spoczynku, założył firmę żadnych informacji dziennikarzom. ochroniarską, która wykonywała na zlecenia Na razie jesteśm y na etapie sprawdzania także drobne usługi detektywistyczne, jakimi faktów i przesłuchiwania świadków - powiedział nie chciała bądź nie mogła zajmować się poli prokurator Łukasz K. - i wcale nie je s t jeszcze cja państwowa. Było to nękanie opornych dłuż pewne, że funkcjonariuszom zostaną przedsta ników, skuteczne uciszanie hałaśliwych sąsia wione zarzuty popełnienia przestępstwa. Na ra dów oraz śledzenie niewiernych małżonków zie czterech policjantów zostało zawieszonych i fotografowanie ich z kochankami. Były podpuł w czynnościach służbowych. Natom iast je ż e li kownik zatrudniał w swojej firmie wielu emery zostanie im udowodniona wina, pożegnają się towanych funkjonariuszy dawnej Służby Bez z pracą w p o licji i każdemu grozi kara do trzech pieczeństwa. Była to więc odpowiednia firma la t więzienia. do wyśledzenia, gdzie starszy posterunkowy T. Po wysłuchaniu żalów bratanicy podinspek popija wódkę i kto jest jego kochanką. Ryszard tor Franciszek Ł. uznał, że ma do czynienia W. zgodził się chętnie, aby nieodpłatnie zrobić z banalną zdradą małżeńską i że policja nie ma taką przysługę koledze z dawnych lat. tu nic do zrobienia. Grażyna T. opowiedziała mu jednak wszystko ze szczegółami i podin Kontrolowanie agencji spektor Ł. także uznał za niepokojące, że star yli esbecy spisali się bez zarzutu i dwa szy posterunkowy wraca ze służby pod wpły tygodnie później emerytowany podpuł wem alkoholu. Czyżby w komisariacie szerzyło kownik zaprosił podinspektora Ł. do swo się pijaństwo? Jeżeli tak jest w istocie, to nie jego biura. - Żadnych pisemnych raportów - za ma sensu przepytywać o to komendanta. Gdy strzegł na wstępie - gdyż za śledzenie policjan by bowiem funkcjonariusze popijali, kiedy nie tów mogę m ieć kłopoty. - Opowiem ci wszystko ma go w pracy, to zapewne o niczym nie ma ze szczegółam i, a ty - je że li chcesz - możesz to pojęcia, a jeżeli także sam popija - to wszyst i owo zanotować. kiego się wyprze. Ale z drugiej strony podin Ryszard W. zaczął od stwierdzenia, że na te spektor Franciszek Ł. nie chciał nadawać spra renie działania wspomnianego komisariatu znaj wie biegu służbowego. Młoda i niezadowolona duje się jedenaście burdeli, zwanych dla niepo z męża kobieta może być po prostu przewrażli znaki agencjami towarzyskimi. W niektórych pra wiona, może zwyczajnie szukać dziury w ca cują tylko dwie panienki, inne zatrudniają ich po łym, a on, czyli starszy posterunkowy Walde kilkanaście. Niektóre mają na to warunki i przyj mar T. może po pracy wychylił dla rozluźnienia mują klientów u siebie, inne działają wyłącznie napięcia setkę czy dwie wódki. To się zdarza, jako pośrednicy, to znaczy mają dziewczęta pod policjanci mają bowiem niezwykle nerwową ro telefonem i na konkretne zlecenia posyłają je do botę, a trochę alkoholu najszybciej pozwala po klientów. W tych agencjach, które przyjmują zbyć się stresu. W końcu, jak przyznała uczci klientów na miejscu, odbywają się od czasu do wie Grażyna, jej mąż nie wraca do domu pija czasu kontrole policyjne albo nawet tak zwane ny, ale jedynie “czuć od niego” i nie zdarza się naloty. Bywa, że klient skarży się, iż został okra to codziennie, ale “od czasu do czasu” . dziony. Mieszkańcy okolicznych domów uskar Jeżeli zaś Waldemar T. ma kogoś na boku żają się na hałasy w nocy i pijackie burdy. Jed i wykazuje mniejsze chęci na figlowanie ze na ze spółdzielni mieszkaniowych prowadzi ślubną żoną, to także nie jest to sprawa dla po w sądzie sprawę o eksmisję, albowiem mimo licji. Zresztą nie jest to bynajmniej takie pewne, licznych upomnień, właściciel mieszkania nie za gdyż ów “zapach obcej kobiety” mógł być zwy przestał prowadzenia domu schadzek. kłym wymysłem. A zresztą posiadanie kochan W każdym razie - relacjonował były podpuł ki nie jest w końcu przez prawo zakazane, kownik MO - je s t w tym interesie duży ruch i po zdrada to nieodłączny element wielu, udanych licjanci często odwiedzają takie przybytki. Bo nawet i zgodnych małżeństw. Takie sprawy za wiem bywa i tak, że w łaściciel takiego burdelu łatwia się w czterech ścianach. Cóż, tak to już nęci policjantów. Obiecuje, że je ż e li przymkną jest - uznał podinspektor Ł., który miał pięćdzie na to i owo oczy, on się odwdzięczy i będą mo siąt sześć lat i niejednego w życiu doświadczył. g li korzystać za darmo z usług prostytutek. Postanowił jednak, że pomoże zmartwionej Poinspektor Franciszek Ł. dowiedział się na bratanicy, ale wyłącznie prywatnie. stępnie, że niektórzy policjanci dają się złapać Otóż w czasach Milicji Obywatelskiej Franci na taką przynętę. W końcu dla niektórych męż szek Ł., wówczas porucznik, kolegował się czyzn to dosyć atrakcyjna propozycja, a w ta z majorem Ryszardem W., który wiosną 1989
B
14
KOGUTY NA SŁUŻBIE
mu. W łaściciel, Romuald N., który za komuny kich przypadkach prawie nie sposób udowod handlował pod “Pewexem” walutą, dba o repu nić łapownictwa. Podczas policyjnych kontroli tację, a mówiąc konkretnie zabiega o to, by nie zawsze legitymuje się gości burdelu i jeżeli tra m ieć żadnej wpadki i kłopotów. Dlatego stara fi się wśród nich policjant, zawsze miewa kłopo się utrzymywać dobre układy z policjantam i ty. Nie są to jednak kłopoty natury prawnej, ale i z tego powodu pozwala temu twojemu T. na dyscyplinarnej. Policjant, tak jak każdy facet, darmowe wizyty dwa razy w tygodniu. W za ma prawo zabawiać się z dziwką, to jest wy mian za to on uprzedza ich o policyjnych nalo łącznie jego prywatna sprawa. Przyjęło się jed tach i rutynowych kontrolach. nak w pragmatyce policyjnej, że zawsze “coś” się za tym kryje, jakaś większa czy drobniejsza - D rugi burdel - relacjonował dalej emeryto wany podpułkownik - to taka przeciętna krajowa przysługa, za którą funkcjonariusz konsumuje panienkę za darmo. Złapany in flagranti staje średnia. Tanio, mało przytulnie, rzadko zm ie niana pościel i tylko godzina zabawy z dziew na dywaniku, dostaje napomnienie czy naganę, czyną. Ale i tam klientów nie brakuje, ze wzglę a w każdym przypadku musi się tłumaczyć, du na cenę - zaledwie sto pięćdziesiąt złotych. a nawet udowodnić, że zapłacił. Mimo to wśród Dla stałych klientów - dwudziestoprocentowy policjantów, zwłaszcza żonatych, nie brakuje upust. Są tam zawsze na m iejscu cztery prosty amatorów na darmowe korzystanie z płatnych tutki i m usisz wiedzieć, że ten tw ój starszy po kobiet. I tak je s t właśnie z tym twoim starszym po sterunkowy W aldemar T. bywa tam co najm niej cztery razy w tygodniu, a więc prawie każdego sterunkowym T. - powiedział Ryszard W. dnia, kiedy wypada mu służba. Masz tu adresy dwóch agencji towarzyskich, do - No cóż - podsumował refleksyjnie Ryszard których on często zagląda. Zresztą nie tylko on. W. - Jest jeszcze młody, to i często potrzebuje. Chodzi tam zwykle w towarzystwie starszego Wcale się zatem nie dziwię, że przestał mieć sierżanta Zenobiusza G. Ta pierwsza, na ulicy ochotę na swoją ślubną. Z żoną to nie to samo, W arszawskiej to duży burdel, zawsze dyżuruje co z pozbawioną zahamowań panienką, chociaż tam sześć dziwek, są wygodne pokoje, pryszni o ile wiem, to atrakcyjna i seksowna kobieta. Dla ce, barek z alkoholam i, a nawet baseny do takiej leżeć odłogiem, to prawdziwe nieszczęście. wspólnych kąpieli. To luksusowy przybytek, ta k i dla lepszych gości, bardziej nadzianych. Ma dokończenie na str. 62 ją tam Murzynkę i Azjatkę, zdaje się z W ietna
15
Tego jeszcze nie było. Aby uporać się ze skorumpowanymi funkcjonariuszami, rozwiązano cały wydział ruchu drogowego w Komendzie Powiatowej Policji w Puławach. Można uznać, że ta bezprecedensowa decyzja komendanta była wynikiem zdecydowania i determinacji w eliminowaniu ze służ-
p
R
Z
t
t
r
by policjantów - łapowników, ale w gruncie rzeczy dowodzi ona wielkiej bezsilności. Przekonania, że inaczej się nie da, albowiem “ biorą” wszyscy albo prawie wszyscy, zaś powiązania towarzyskie, układy i wzajemne interesy uniemożliwiają oddzielenie winnych od niewinnych.
ę
i
>
c
v
w MUNDURACH 16
CZARNE OWCE tym konkretnym przypad ku skorumpowani poli cjanci postępowali zgod nie z normą, która od dawna jest socjologom doskonale znana. W chwi li zagrożenia każda grupa społeczna, mała czy duża, silnie się integruje, wzmacniają się spo łeczne więzy i nieformalne powiązania, ponie waż pozwala to skuteczniej bronić własnych in teresów. Taką grupę wspólnego interesu nazy wa się potocznie kliką. Jak poucza codzienna obserwacja (a co niemal codziennie potwierdza ją informacje prasowe), kliki obecne są wszę dzie: w strukturach politycznych i samorządach, w administracji i w zakładach pracy, w wojsku, policji, szkołach, a nawet w wyższych uczel niach. Jeżeli klika ma charakter przestępczy, nazywa się ją gangiem, jeżeli zaś gang ma po wiązania z ośrodkami władzy politycznej, mamy do czynienia z mafią. Czy policjanci w spółpracują ze zorganizo wanymi grupam i przestępczym i? Prasa infor mowała o takich przypadkach, ale według da nych Centralnego Biura Śledczego, są one nie zwykle rzadkie. Najczęściej dochodziło do prze kazywania poufnych informacji ze śledztwa gan gom kradnącym samochody. Zdaniem niektó rych, nie sposób ich zupełnie wyeliminować, al bowiem w polskiej policji pracuje ponad sto tysię cy funkcjonariuszy, zaś “w tak dużej grupie mo gą znaleźć się osoby, które sprzeniewierzają się mundurowi i popełniają przestępstwo”. Najczę ściej policjanci oskarżani są o branie łapówek, przekroczenie uprawnień, zaniechanie podjęcia czynności służbowych i utrudnianie śledztwa. Je żeli tego rodzaju czyn popełnia zwykły, “cywilny” obywatel, powiada się najczęściej, że jest to przestępstwo drobne. Sądy bywają w takich przypadkach wyrozumiałe i karają łagodnie. Ale na policjanta, który uosabia interes państwa i uważany jest za stróża prawa, patrzymy jednak mniej wyrozumiale. Wymagamy od niego wyjąt kowej uczciwości, dlatego nawet drobne wykro czenie popełnione przez funkcjonariusza w mun durze policyjnym oceniamy surowo. Podważy w nas ono bowiem zaufanie do porządku praw nego, zostaje zachwiane nasze poczucie bezpie czeństwa i przestajemy wierzyć, że policja potra fi uchronić nas przed złodziejami i bandytami. W rankingu zaufania społecznego do instytu cji publicznych w 2002 roku nasza policja zajmo wała wysoką, ósmą pozycję. Ufamy jej bardziej niż Sejmowi i Senatowi, premierowi i rządowi. 58 procent Polaków ocenia pracę policjantów pozytywnie, uważając, że w należytym stopniu realizują zadania, do których zostali powołani. To bardzo dobry wynik, ale trzeba wiedzieć, że w taki sposób odpowiadamy tylko wówczas, kie dy jesteśmy o to pytani wprost przez ankieterów. Natomiast statystyki, którymi dysponuje Instytut
Wymiaru Sprawiedliwości przy Ministerstwie Sprawiedliwości, ujawniają inną prawdę, o wiele mniej dla policji korzystną. Kiedy na przykład za pyta się o ocenę policji tylko te osoby, które pa dły ofiarą przestępstw, a więc oceniają policjan tów na podstawie własnego doświadczenia, to jest już o wiele gorzej. W takim przypadku tylko 27 procent zapytanych osób odpowiedziało, że policja działa skutecznie. Pośród trzydziestu sześciu państw, gdzie takie badania przeprowadził Europejski Instytut Zapo biegania Przestępczości w Helsinkach (afiliowany przy ONZ), za Polską znalazły się tylko Czechy (gdzie ten odsetek wynosi zaledwie 20), Rumunia oraz kraje byłego ZSRR. Ale na przykład we Francji 58 procent obywateli ceni swoją policję za skuteczne działanie, w Wielkiej Brytanii - 68 pro cent, a w Stanach Zjednoczonych aż 77 procent. Zdecydowanie przoduje w tej statystyce Kanada, gdzie 80 procent mieszkańców zadowolonych jest ze skutecznej pracy swojej policji. Ale jest też i taka tabela, w której Polska zaj muje niekwestionowane, pierwsze miejsce. Nie stety, nie stanowi to powodu do zadowolenia, ale powoduje raczej rumieniec wstydu, albo wiem tabela owa dotyczy przestępstw, które zo stały popełnione, ale których ofiary bądź świad kowie z różnych powodów nie zgłosili tego poli cji. Dla Polski wskaźnik ten wynosi 66 procent, a to oznacza, że o zdecydowanej większości przestępstw popełnionych w naszym kraju poli cja w ogóle nie ma pojęcia! Druga w tej tabeli Francja, ze wskaźnikiem 52 procent, jest za na mi daleko w tyle, ale np. w sąsiednich Czechach odsetek ten wynosi tylko 49, zaś w Holandii i Stanach Zjednoczonych - 45 procent. Komentując te liczby profesor Andrzej Sie maszko stwierdza, że “jest to przede wszystkim miarą braku zaufania do policji i braku wiary w skuteczność jej poczynań. Nie wierzymy i słusznie - że policja złapie sprawcę, bo wykry walność przestępstw jest w Polsce tragicznie ni ska”. I podaje dowody na poparcie tej tezy. Otóż wykrywa się u nas zaledwie 54,9 procent spraw ców wszystkich przestępstw, ale tylko 22 pro cent, jeżeli w momencie zgłoszenia przestęp stwa nie można było wskazać jednoznacznie osoby podejrzanej. “Dane dla Warszawy - ocenia dalej profesor Siemaszko - są wręcz katastrofalne, gdy chodzi 0 sprawców nieznanych policji w chwili otrzyma nia meldunku o przestępstwie; wykrywa się za ledwie co dwudziestego piątego włamywacza 1co setnego złodzieja samochodu. Czy w tej sy tuacji można w ogóle mówić o wykrywalności?” I stwierdza na koniec: “Po prostu wieje grozą”. Niniejszy artykuł, w którym opisujemy dwa przypadki, gdy funkcjonariusze policji popadli w konflikt z prawem, nie jest żadną próbą uogól nienia zjawiska. Zgadzamy się bowiem z wice ministrem spraw wewnętrznych, że “w tak dużej
17
CZARNE OWCE grupie mogą znaleźć się osoby, które skuszone “nędznymi srebrnikami” bandytów, sprzeniewie rzają się mundurowi”. Warto też wiedzieć, że policjanci-przestępcy, owe “czarne owce” jak się ich nazywa potocznie, karani są podwójnie. Raz przez wymiar sprawiedliwości, dwa - usuwani są ze służby i nigdy już nie wracają do pracy w po licji, tracąc dorobek zawodowy i uprawnienia do policyjnej emerytury.
i chce powiadomić policję. Gospodyni mieszka nia, kobieta około czterdziestki zgodziła się bez zbędnych pytań. Pan T. zatelefonował, po czym pierwszą zatrzymaną taksówką wrócił do sie bie. Był tak tym wszystkim zdenerwowany, że nie zapytał nikogo, na jakiej znajduje się ulicy. Poszkodowany Waldemar T., z zawodu archi tekt i właściciel niedużej pracowni projektowej, powiedział policjantom, że samochód kupił nie całe dwa lata temu, w salonie, za sto dwadzie ścia sześć tysięcy złotych. Na auto-casco dał się Za marne grosze namówić tylko pierwszego roku, ale później aldemar T. 16 lutego 2000 roku powia uznał, że to za drogi interes, gdyż roczne ubez domił policję, że właśnie przed chwilą pieczenie kosztowało prawie piętnaście procent skradziono mu sprzed domu samochód wartości auta. Zapytany, co zrobi, jeżeli złodzie Audi. Nie była to zwykła kradzież, ale zuchwały je zaproponują mu zwrot samochodu za okup, T. napad. T. zatrzymał auto na podjeździe, a gdy namyślał się dłuższą chwilę, po czym zapytał, ja rozejrzał się uważnie dokoła i stwierdził, że kie są realne szanse odzyskania jego Audi. w pobliżu nikogo nie ma, wyłączył silnik, wysiadł - Prawdę mówiąc, nieduże - odpowiedział i przeszedł kilka kroków, aby otworzyć bramę. starszy aspirant Zenon F., który prowadził tę Nagle, ni stąd ni zowąd, wyrosło przy nim dwóch sprawę i protokołował zeznanie Waldemara T. barczystych mężczyzn. Jeden z nich miał w rę - Z jakich powodów? ku pistolet i poradził mu, “aby nie robił głupstw”. - Wszystko zależy od tego - wyjaśnił mu poli Wsiedli z nim razem do samochodu i kazali je cjant - na ile sprytni są złodzieje. Jeżeli sam i po chać. Pan T. stwierdził, iż wykonywał posłusznie dejmą okup i od razu oddają skradziony wóz, to ich polecenia ze strachu, gdyż bał, się, że zosta pewność je s t prawie stuprocentowa. Ale ostatnio nie postrzelony lub nawet zabity. bandyci zrobili się przebiegli. Posyłają na przy Przesłuchana później żona Waldemara T. kład po pieniądze jakieś pierwsze lepsze dziec Joanna, powiedziała, że obserwowała tę scenę ko, a po samochód każą iść dziesięć ulic dalej. przez okno (kiedy mąż podjechał pod dom, za Albo posyłają kogoś znajomego, niepowiązane sygnalizował swoją obecność dwukrotnym, kró go ze światem przestępczym, ale na tyle twarde ciutkim naciśnięciem sygnału), ale nie zauważy go, że po licji niczego nie udaje się od niego wy ła, by działo się coś podejrzanego. dusić. “Nie znam, nie wiem, zostałem tylko po Mąż zachowywał się spokojnie i normalnie, proszony o odebranie torby, m ieli się do mnie ja k zawsze - zeznała. - Pomyślałam, że ktoś na zgłosić itp .” - tw ierdzi uparcie taki delikwent i nic niego czekał przed domem i odjechał w jakiejś na to nie możemy poradzić. pilnej sprawie. Czekałam, że zaraz zadzwoni ze - Nie możecie iść za nim, by zobaczyć, komu swojej komórki, toteż zaniepokoiłam się na do oddaje łup i wtedy wkroczyć do akcji? - nie da wał za wygraną Waldemar T. bre dopiero po piętnastu minutach. - Robimy tak - odpowiedział starszy aspirant. Joanna T. dodała, że jest to spokojne osie - Ale nie zawsze to się udaje. Jak w życiu i ja k dle, nie słyszała dotąd ani o włamaniach, ani w innych zawodach: nie wszystko wychodzi we o bandyckich napadach, dlatego nie przyszło jej do głowy, że mąż został uprowadzony. Docho dług planu. - Więc co mam zrobić? - zapytał zdenerwo dziła godzina siedemnasta, na ulicy paliły się wany T. - Mogę przecież zapłacić okup i nie od więc latarnie, ale jednak byto za ciemno, by mo gła zobaczyć twarze napastników. Jedyne, co zyskać samochodu! - Takie przypadki też się zdarzają - odpowie może o nich powiedzieć, to to, że byli wyżsi od męża oraz wyglądali na młodych i silnych. Żad dział policjant. - Toteż ostateczna decyzja nale nej broni, oczywiście, nie zauważyła. ży wyłącznie do pana. Według późniejszych zeznań Waldemara T. Według zeznania Waldemara T. wypadki po była do dziwna rozmowa, zaś policjant zacho toczyły się dalej następująco: bandyci kazali mu wywał się tak, jakby nie zależało mu na schwy skierować samochód na szosę wychodzącą z miasta w kierunku Warszawy, po czym bocz taniu bandytów i złodziei. Po prostu funkcjona riusz nie powiedział mu jednoznacznie, co powi nymi drogami wrócili z powrotem do B., ale od nien w tym przypadku zrobić, jakby chciał, aby przeciwnej strony i wjechali pomiędzy jakieś bloki. Tutaj kazali mu wysiadać, sprawdziwszy policja miała jak najmniej roboty. Waldemar T. uprzednio, czy nie ma przy sobie telefonu ko zadecydował jednak po namyśle, że spróbuje mórkowego. Waldemar T. wszedł natychmiast udawać, że jest skłonny zapłacić okup, ale chce do najbliższego bloku, zadzwonił do pierwszych mieć gwarancję, że odzyska samochód. - Będę się też targował - powiedział policjan z brzegu drzwi i poprosił o możliwość skorzy towi. - Powiem złodziejom, że moje Audi je st stania z telefonu, mówiąc, że został napadnięty
W
18
CZARNE OWCE
ubezpieczone i że wobec tego mogę zapiacić najwyżej parę tysięcy. Ale okazało się, że złodzieje byli zawodowca mi. Albo wcześniej upewnili się, że samochód nie jest ubezpieczony, albo mieli w policji płatne go informatora. Pół godziny po tym, jak pan T. wrócił do domu po przesłuchaniu w komisaria cie, odezwali się złodzieje. Starszy mężczyzna zaproponował ochrypłym głosem, że Audi zosta nie zwrócone za trzydzieści tysięcy złotych. - I ani złotów ki mniej, targowanie się nie ma sensu - dodał. - Nie zapłacę tyle - odpowiedział T. - Samo chód je s t ubezpieczony, więc dostanę zwrot pie niędzy. - Trele morele - miał według Waldemara T. odpowiedzieć złodziej. - Dobrze wiemy, że Audi nie je s t ubezpieczone, decyduj się więc, palan cie. Albo trzydzieści tysięcy złotych, albo po two im samochodzie! - Dobrze - odpowiedział pan T. - ale jutro. Nie trzymam takich pieniędzy w domu, a o tej porze banki są ju ż pozamykane. - Niech będzie jutro - odpowiedział mężczy zna o chrypiącym głosie. - Ale żadnych nume rów z policją. Jeżeli zorientujem y się, że będzie pułapka, nie zadzwonię po raz drugi i pożegnasz się z bryką! Waldemar T. oczywiście powiadomił policję, która urządziła na złodziei zasadzkę. Ale po pie niądze nikt się nie zgłosił i Waldemar T. domyślił się, że złodzieje o wszystkim wiedzieli. Wpłacił
pieniądze z powrotem do banku, po czym na tychm iast pojechał do komendy miejskiej, a stwierdziwszy, że dyżurny jest w stopniu sier żanta, poprosił o widzenie “z jakimś oficerem, który zajmuje się gangami samochodowymi” . Skierowano go do komisarza Henryka K., który wysłuchawszy go uważnie, powiedział co nastę puje. Otóż niech pan T. podejmie na powrót pie niądze z banku, aby mieć je pod ręką. Według niego złodzieje odezwą się jeszcze raz i odda dzą samochód, ale jeżeli będą pewni, że nie za stawiono na nich pułapki. Zdaniem komisarza, jest prawie niemożliwe, aby bandyci sprawdzali we wszystkich towarzystwach ubezpieczenio wych, czy ktoś ma wykupioną polisę auto-casco. To oraz fakt, że wiedzieli o policyjnej pułapce przemawia za tym, że w komisariacie jest ktoś, kto powiadomił złodziei. Albo zrobił to ów aspi rant prowadzący dochodzenie, albo ktoś inny, kto mógł bez podejrzeń zajrzeć do dokumentów albo wypytać aspiranta o szczegóły. Zrobim y więc tak - zaproponował komisarz Henryk K. - Niech pan idzie do pracy i spokojnie czeka na telefon od złodziei. Weźmiemy wszyst kie pana telefony na podsłuch, także komórko wy. Powie pan aspirantowi, że zapłaci okup, ale nie chce ju ż żadnej zasadzki, gdyż nie wierzy w je j powodzenie. Pan chce odzyskać samo chód i niech policjanci temu nie przeszkadzają. Taką zasadzkę my urządzimy, my - to znaczy policjanci z komendy, a ci z kom isariatu o ni czym nie będą wiedzieli.
19
CZARNE OWCE Ostatecznie, dzięki policjantom z komendy I Gwaft w komisariacie miejskiej i komisarzowi Henrykowi K., Walde mar T. odzyskał swoje Audi i złodzieje zostali a przedstawiona poniżej bulwersująca schwytani. Ale to był dopiero początek we sprawa nie doczekała się jeszcze finału wnętrznego śledztwa policji. Po trzech miesią w sądzie. Na razie, na podstawie dowo cach udało się ustalić, że informatorem gangu dów zebranych w trakcie wielomiesięcznego samochodowego jest oficer z długoletnim sta śledztwa, trzech policjantów z komisariatu żem, nadkomisarz Bronisław Ch., bezpośredni w mieście wojewódzkim B. zostało dyscyplinar przełożony starszego aspiranta F. Śledztwo nie nie wydalonych ze służby. Nie wiadomo także, było specjalnie skomplikowane. Wzięto do kiedy śledztwo zostanie zakończone, a sprawę “prześwietlenia” wszystkie kradzieże samocho zwieńczy sporządzenie aktu oskarżenia. Od ja dów zgłoszone do komisariatu, dokładnie prze kiegoś czasu dochodzenie posuwa się naprzód słuchano poszkodowanych i świadków, od razu bardzo opornie, ponieważ pokrzywdzone dziew założono także podsłuch na prywatną komórkę czyny zmieniają co rusz zeznania. nadkomisarza by sprawdzić, kogo informuje Początkiem afery były wydarzenia z 24 paź o policyjnych akcjach. dziernika 2002 roku, kiedy to policjanci z jedne Kiedy nadkom isarz zorientow ał się, że go z komisariatów w B. zatrzymali trzy nieletnie gromadzą się nad nim chm ury i lada dzień dziewczyny, trudniące się napadami na starsze zostanie aresztowany, niespodziewanie zło kobiety. Biły je, przewracały na ziemię, kopały, żył w niosek do kom endanta m iejskiego po czym zabierały co się tylko dało: pieniądze 0 przejście na emeryturę. Byt policjantem po (także bilon), biżuterię i zegarki, a nawet drob nad dwadzieścia lat (zaczynał służbę jeszcze ne zakupy, jeżeli tylko znajdowały się wśród w peereleowskiej M ilicji O bywatelskiej), toteż nich wędliny, alkohol czy słodycze. Były wyjąt w myśl przepisów należała się mu em erytura kowo zuchwałe i przez wiele miesięcy nie 1 odprawa. Gdyby wniosek ten został podpi uchwytne, chociaż policja dysponowała dokład sany, zanim komisarzowi postawiono zarzut nymi rysopisami. Wreszcie zostały schwytane popełnienia przestępstwa, nikt by mu już na gorącym uczynku, gdyż akurat w tym mo em erytury nie cofnął. Toteż kom endant zw le mencie, gdy na ulicy Łąkowej “obrabiały” siekał z podpisaniem wniosku, czekając, aż zo demdziesięciosześcioletnią Felicję G., pojawił staną zebrane wszystkie dowody winy ofice się policyjny patrol. ra policji i śledztwo zostanie całkow icie za Kiedy po przewiezieniu do komisariatu oka kończone. zało się, że wszystkie trzy są nieletnie, powsta W efekcie, poza nadkomisarzem Bronisła ła kwestia powiadomienia rodziców. W domu ro wem Ch. aresztowano pięciu złodziei samocho dzinnym żadnej z dziewcząt nie było telefonu, dów (wśród nich Waldemar T. rozpoznał dwóch policjanci musieli więc udać się osobiście pod mężczyzn, którzy skradli jego Audi) i dwóch pa wskazane adresy. W domu szesnastoletniej serów, zlikwidowano dwie “dziuple” i odzyskano Grażyny B. policjant usłyszał od ojca, że “jak na cztery auta, których złodzieje nie zdążyli sprze rozrabiała, to niech siedzi” . Jego to przestało in dać. teresować, bo z córką nie daje sobie rady. Po W trakcie procesu, który odbył się w marcu dobna była reakcja matki piętnastoletniej Jolan 2003 roku, nadkomisarz przyznał, że za każdą ty Rz. W mieszkaniu czternastoletniej Karoliny informację, którą przekazywał złodziejom , Dz. policjant zastał pijanego ojca, który z dwoma a której efektem było pomyślne przejęcie oku kompanami siedział przy stole zastawionym bu pu za skradzione auto, jego taryfa wynosiła telkami z tanim winem owocowym i piwem. Le dziesięć procent od uzyskanej przez złodziei on Dz. byt w takim stopniu upojenia alkoholowe kwoty. Za samochód Waldemara T. dostałby go, że nie sposób się było z nim dogadać. Poli więc trzy tysiące złotych, ale luksusowe Audi cjant zostawił więc pisemne wezwanie dla matki okazało się przysłowiowym gwoździem do jego dziewczyny, Wiesławy (miała pojawić się w do trumny. Nadkomisarz został karnie usunięty ze mu za dwie godziny), z nakazem stawienia się służby z policji, stracił też korzystne uprawnie w komisariacie “natychmiast” . nia do policyjnej emerytury. Po wyjściu z wię Policjanci przystąpili do przesłuchiwania zienia (został skazany na cztery lata bez dziewcząt, co zajęto im całą noc. Sprawczynie względnego pozbawienia wolności, gdyż sąd napadów opuściły komisariat około piątej rano. okazał się wobec niego wyjątkowo surowy) bę Na koniec policjanci okazali się dżentelmenami dzie musiał wyuczyć się nowego zawodu i po i każda dziewczyna została odwieziona do domu. szukać nowej pracy, zaś na emeryturę będzie Sprawa zaczęta się 25 października, o je mógł przejść dopiero po ukończeniu sześćdzie denastej przed południem , kiedy do dyżurne siątego piątego roku życia, czyli tak, jak “cywil go kom endy m iejskiej zgtosita się szesnasto ni” obywatele. Tymczasem w chwili ogłaszania letnia Grażyna B. i powiedziała, że w kom isa wyroku Henryk K. miał dopiero czterdzieści riacie została zgwałcona kolejno przez czte sześć lat. rech um undurow anych funkcjonariuszy.
T
20
швшшвшяшя
CZARNE OWCE
razy. Przez tych trzech, co nas złapali i jeszcze Natychmiast skierowano ją do podinspektora przez jednego, który przyszedł później” . Przy Romualda Ł., który po zapoznaniu się ze spra znała uczciwie, że policjanci nie używali prze wą powierzył dochodzenie aspirant sztabowej mocy, chociaż trudno jej było znieść cztery sto Urszuli M. Dziewczyna przyznała od razu, że sunki, jeden zaraz po drugim. Ale chociaż nie należała do grupy zajmującej się napadami na był to typowy gwałt z użyciem siły, to jednak staruszki i że wraz z dwiema koleżankami zosta aspirant sztabowa Urszula M. nie miała wątpli ła poprzedniego popołudnia przywieziona do ko wości, że jednak był to gwałt. Policjanci użyli bo misariatu. Tam, po około dwóch godzinach poli wiem wobec dziewcząt groźby bezprawnej cjanci przystąpili do przesłuchań, które protoko i podstępu, toteż ich czyn całkowicie wyczerpy łowali. Ale zaraz później jeden z nich zapropo wał znamiona przestępstwa z artykułu 197 § 1 nował im taki układ. One “dadzą” każdemu kodeksu karnego. W artykule tym powiada się, z nich po jednym razie, oni zaś w zamian za to że “ kto przemocą, groźbą bezprawną lub zniszczą protokoły przesłuchań i nie nadadzą podstępem doprowadza inną osobę do obco sprawie biegu służbowego. W przeciwnym razie - groził jeden z policjan wania płciow ego, podlega karze pozbawienia w olności od roku do lat 10” . Wobec czterna tów - na pewno pójdziecie do poprawczaka, stoletniej Karoliny Dz. policjanci popełnili ponad a tam każda z was będzie musiała codziennie “dawać" wychowawcom, bo takie tam panują to przestępstwo z artykułu 200, w którym nie ma mowy o gwałcie, ale w ogóle o “obcowaniu płcio zwyczaje. W ybierajcie więc - zaproponował. wym” z “małoletnim poniżej lat 15”. Grażyna B. zeznała dalej, że “nie miałyśmy wyjścia i każda z nas została posunięta cztery Sprawa była więc bardzo poważna i podin spektor Romuald Ł. polecił, aby natychmiast od szukano i przywieziono na przesłuchanie pozo stałe dwie dziewczyny. Polecił także starszej aspirant Urszuli M., aby wezwała kobietę - psy chologa i aby dopilnowała, by dziewczęta zaraz po zakończeniu przesłuchań zostały bezzwłocz-
21
CZARNE OWCE nie zbadane przez lekarza. Nie uprzedzając ko mendanta komisariatu, wystał do niego oficera z poleceniem, aby natychmiast przekazano ko mendzie miejskiej akta sprawy trzech dziewcząt, podejrzewanych o dokonywania zuchwałych na padów rabunkowych na staruszki. Podinspektor byt prawie pewien, że żadnych protokołów z tych przesłuchań nie ma, ale w śledztwie musiała tu być pewność stuprocen towa. Kiedy Grażyna B. i Jolanta Rz. potwierdzi ły, że pod wpływem groźby każda z nich odbyła stosunki płciowe z czterema policjantami, podin spektor powiadomił komendanta miejskiego. Ten zaś, po zapoznaniu się ze szczegółami sprawy, polecił natychniast przywieźć do ko mendy tych trzech funkcjonariuszy. “Nie zatrzy mywać jak podejrzanych - poinstruował - ale po prosić o natychmiastowe przybycie w bardzo pil nej i ważnej sprawie”.
Niekoniecznie gwatt olicjanci (sierżant sztabowy, sierżant i starszy posterunkowy) wypierali się wszystkiego, dopóki podinspektor nie za pytał, dlaczego nie ma akt sprawy. - Poprzestaliśm y na pouczeniu tych sm arkuli - odpowiedział sierżant sztabowy Jarosław K. Uznaliśmy, że to była incydentalna awantura, ta starsza kobieta nie złożyła skargi, więc szkoda nam było łamać życie tym siusiumajtkom. To chyba nie one dokonywały od miesięcy tych na padów na osiedlu. - Ale nie przeszkadzało to wam, by je wyko rzystać seksualnie - odpowiedział ostro podin spektor Ł. - Według zeznań, które spisała aspi rant sztabowa Urszula M. to był gwatt, wyczerpu jący znamiona przestępstwa z artykułu 197. Albo więc będziecie mówić prawdę, albo natychmiast powędrujecie do celi i to każdy do osobnej. - No - przyznał wreszcie sierżant sztabowy K. - p oużywaliśmy sobie trochę, ale za ich przyzwo leniem. One były bardzo chętne, same zapropo nowały, że się w ten sposób odwdzięczą, więc nie żałowaliśm y sobie. - Ale za tę czternastolatkę i tak bekniecie - od powiedział podinspektor. - Za to grozi do dzie sięciu lat i nikt mnie nie przekona, iż nie wiedzie liście, że ona ma zaledwie czternaście lat. Prze cież spisywaliście najpierw ich dane osobowe, nazwisko, datę urodzenia, adres i tak dalej. Po ustaleniu nazwiska czwartego funkcjona riusza, który brał udział w gwałcie (okazał się nim dyżurny komisariatu, starszy sierżant Okta wian Sz.), wszyscy czterej policjanci zostali za wieszeni. Badania lekarskie potwierdziły, że każda z dziewcząt odbyła wielokrotnie stosunek płciowy, ale nie doszukano się na ich ciałach żadnych śladów użycia przemocy. Dziewczęta podczas obdukcji były rozmowne i opowiedziały lekarzom i pielęgniarkom całe zdarzenie ze
P
22
szczegółami. Lekarze byli później bardziej po wściągliwi w zeznaniach, ale pielęgniarki prze słuchane w charakterze świadków zeznały, że ich zdaniem dziewczęta zgodziły się na stosun ki ze strachu i pod wpływem szantażu. Najbar dziej przestraszyło je stwierdzenie tego policjan ta, który powiedział, że w domu poprawczym bę dą musiały codziennie “dawać” wychowawcom. - Jeżeli to prawda, że tak się dzieje w domach poprawczych - powiedziała jedna z pielęgniarek, Weronika W. - to je s t tam strasznie i wcale się nie dziwię, że te dziewczęta mocno się przestra szyły.
Cwane dziewuchy iesiąc później do komendy miejskiej zgło siła się matka czternastoletniej Karoliny, Wiesława Dz. i powiedziała podinspekto rowi, że zeznanie jej córki “jest nieważne, ponie waż według prawa przy przesłuchaniu małolet niego powinien być obecny któryś z rodziców”. - A poza tym - zeznała pani Dz. - to ona je s t kłamczucha i kręci. - Ona żyje z takim jednym od roku, to ma ju ż dobrze wyrobioną ci... . Przedtem, zanim badał ją ten doktor, to ona była z tym swoim. - Z kim? Kto to taki? - Nie powiem, bo on je s t żonaty i też może odpowiadać przed prokuratorem za używanie m ałoletniej. Mogę tylko powiedzieć, że to sąsiad. Zresztą wszyscy w kam ienicy wiedzą. Po sprawdzeniu zeznania Wiesławy Dz. oka zało się, że mówiła ona prawdę. Owym sąsia dem był dwudziestoośmioletni Janusz Z., który podczas przesłuchania przyznał się do utrzymy wania od roku regularnych stosunków z Karoliną Dz, ale upierał się, że nie wiedział, iż ona ma do piero czternaście lat. - To wyrośnięta dziewucha z dobrymi cycka mi - zeznał. - A zresztą przede mną miała już fa cetów, sama mi się przyznała. Przesłuchana ponownie przez aspirant szta bową Urszulę M., Karolina Dz. nie była już taka pewna, że oddała się policjantom dlatego, iż była straszona i szantażowana. Twierdziła tym razem, że w “zasadzie zrobiła to dobrowolnie” i nie chce, aby ci policjanci poszli do więzienia za gwałt. Pa rę dni później podinspektor dowiedział się, że ty dzień wcześniej w obskurnym mieszkaniu pań stwa Dz., pojawił się nowy telewizor “Panasonic” i magnetowid, córunia obnosi się z telefonem ko mórkowym. Tymczasem jej matka, Wiesława Dz. zarabia miesięcznie zaledwie tysiąc sto złotych brutto, jej mąż nie pracuje od trzech lat i nie po biera zasiłku, zaś w domu jest na utrzymaniu jeszcze troje nieletnich dzieci... Trzy dni później prokurator przesłuchał dwie pozostałe ofiary gwałtu w komisariacie: szesna stoletnią Grażynę B. oraz piętnastoletnią Jolan tę Rz. Obie dziewczyny, podobnie jak wcześniej
M
CZARNE OWCE
Karolina, nie twierdziły już tak kategorycznie, że zostały zmuszone do odbycia stosunków pod wpływem strachu i groźby, że pójdą do domu poprawczego i tam będą musiały codziennie “dawać”. Prokuratorowi udało się jednak tak po prowadzić przesłuchanie, iż dziewczęta przy znały, że “w zasadzie to zostały zmuszone”. - Ale gdybym im nie data - powiedziała Gra żyna B. - to chyba nic by m i ztego nie zrobili. Identycznie podsumowała całe wydarzenie Jolanta Rz. - Gdybym się nie zgodziła - powiedziała - to myślę, że chyba by mnie nie pobili. Najwyżej po siedziałabym sobie w ciupie. Policjanci ustalili, że także w mieszkaniach Jolanty Rz. i Grażyny B. pojawiły się nowe i dro gie sprzęty. W pokoju Grażyny pojawił się maty, czternastocalowy telewizor “Sony” i takiej samej marki wieża stereofoniczna za 1600 złotych. W sumie panienka wzbogaciła się o ponad dwa tysiące złotych oraz telefon komórkowy i sporo drogich ciuchów. Z dnia na dzień zmienił się tak że stan posiadania państwa Rz., którzy wzboga cili się o pralkę automatyczną, nowy telewizor z magnetowidem i dwa telefony komórkowe. ★★ ★ krótce potem do akcji wkroczyli ad wokaci czwórki podejrzanych. Naj pierw prokurator przedstawił każde mu z policjantów zarzut gwałtu, czyli prze stępstwo z artykułu 197 § 1 oraz zarzut z ar
W
tykułu 200 § 1, czyli obcowania płciowego z małoletnim poniżej lat 15. Po interwencji ad wokatów, którzy zażądali specjalistycznego przebadania czternastoletniej Karoliny Dz., ten drugi zarzut został przez prokuratora wy cofany. Specjaliści orzekli bowiem, “że z całą pewnością, biorąc pod uwagę wzrost, masę ciała oraz dobrze wykształcone drugorzędne cechy identyfikacji płciowej badanej Karoliny Dz. można ją wziąć za osobę w wieku szesnastu-siedemnastu lat” . Po kilku miesiącach dodatkowych przesłu chań pokrzywdzonych dziewcząt i wyjaśnień podejrzanych, prokurator wycofał zarzut gwał tu, obwiniając ostatecznie czterech policjan tów o przestępstwo z artykułu 199. Powiada się w nim, że “kto przez nadużycie stosunku zależności lub wykorzystania krytycznego po łożenia, doprowadza inną osobę do obcowa nia płciowego lub do poddania się innej czyn ności seksualnej albo do wykonania takiej czynności, podlega karze pozbawienia wolno ści do lat 3” . Do chw ili oddawania tego artykułu do dru ku policjanci nie stanęli przed sądem, albo wiem prokurator nie skierow ał jeszcze aktu oskarżenia do sądu.
Janusz Horodko W szystkie imiona, pierwsze litery nazwisk i niektóre drobne okoliczności przestępstw popetnionych przez policjantów zostały zmienione.
23
Łapownicy w togach O tym, że za tapówkę można wyjść z aresztu Franciszek Ł. styszat i czy tał nie raz, ale dopiero gdy sam trafił za kratki, przekonał się, w jak prosty i szybki (by nie powiedzieć: błyska wiczny) sposób załatwia się takie sprawy. Miał już dosyć siedzenia, bezczynności, więziennego wiktu i codziennych, głupich utarczek w celi. Przebywał tutaj, w areszcie, już czwarty miesiąc, śledztwo toczy ło się ospale, jakby policji nie zależa ło na szybkim znalezieniu dowodów jego winy, zaś prokurator uważał, że Franciszek Ł. zmięknie w areszcie i w rezultacie pośle go na paroletnią odsiadkę.
24
PRZEKUPNI SŁUDZY TEMIDY nie wie”. Nikt nie używał noża, twierdził podczas ranciszek Ł. został zatrzymany każdego przesłuchania. Według niego musi to przez policję 30 lipca 2001 roku być “jakaś pomyłka albo prowokacja”. w wyniku szybkiej i zdecydowanej Śledztwo, początkowo energiczne, po mie akcji. Sześć godzin wcześniej na siącu straciło tempo i toczyło się ospale. Proku jednej z głównych ulic P. ochro rator żądał, aby policja odtworzyła wiernie prze niarz zatrudniony przy pilnowaniu bieg bójki miejscowego browaru, trzydziestodwuletni Kazii określiła stopień winy każdego z za trzymanych. Ten, kto użył noża, musi być bez mierz T., został zaczepiony przez trzech pija warunkowo zidentyfikowany. Co gorsza, świad nych mężczyzn, pobity, a na koniec pchnięty kil kowie także nie mieli pewności. Grażyna F. kakrotnie nożem. wskazywała na Franciszka Ł., natomiast Wie Działo się to w biały dzień, ludzie nie reagowa sław Z. był “całkowicie pewien”, że ciosy nożem li, ktoś przez telefon komórkowy wezwał policję, zadał Jarosław R. Było też dwóch świadków, któ ale kiedy na miejscu zdarzenia pojawiły się dwa radiowozy z mundurowymi funkcjonariuszami, rzy w ogóle nie widzieli noża. Po upływie trzech było już po wszystkim. Kazimierz T. żył, chociaż miesięcy prokuratur wystąpił do sądu o przedłu stracił dużo krwi, co było widać gołym okiem. żenie tymczasowego aresztu dla trójki podejrza Kilka metrów dalej, wśród krzewów bzu ro nych, ale choć upływał kolejny miesiąc, śledztwo snących na pobliskim skwerze, policjanci znaleź ani o krok nie posunęło się do przodu. li nóż ze śladami świeżej, niezakrzepniętej krwi. Prokurator Stanisław Ch. tłumaczył później, że Niewątpliwie tym właśnie nożem Kazimierz T. skoro do popełnienia przestępstwa został użyty został ugodzony w klatkę piersiową i lewe ramię. nóż (krew na jego ostrzu zidentyfikowano jako Nóż fachowo zabezpieczono i odesłano do do należącą do ofiary), musiał któremuś z uczestni kładnego zbadania. ków bójki postawić zarzut z artykułu 159. kodek Po dwóch godzinach ranny i wykrwawiony su karnego, który powiada, że “kto, biorąc udział Kazimierz T. odzyskał w szpitalu przytomność w bójce lub pobiciu człowieka, używa broni pal i podał bardzo szczegółowe rysopisy napastni nej, noża lub innego podobnie niebezpiecznego ków. Właśnie na ich podstawie policja szybko przedmiotu, podlega karze pozbawienia wolności odszukała i zatrzymała sprawców napaści. Jaro od 6 miesięcy do lat 8”. Dwóch pozostałych sław R. i Franciszek Ł. byli już karani, właśnie za sprawców (którzy nie posłużyli się nożem) miało udział w bójce i ciężkie pobicie. Tutejsza policja być sądzonych z artykułu 158, albowiem - ściśle znała ich dobrze; Franciszek Ł. po wyjściu z wię biorąc - popełnione przez nich przestępstwo mia zienia przystąpił do gangu kradnącego samo ło inny ciężar. Ale chociaż paragraf 2 artykułu chody, ale od dwóch lat policjantom nie udawało 158. pozwala również skazać oskarżonego na się niczego mu udowodnić. Jarosław R. siedział osiem lat więzienia “jeżeli następstwem bójki lub wcześniej półtora roku za kradzież z włamaniem, pobicia jest ciężki uszczerbek na zdrowiu”, to pro dwa razy był zatrzymywany za udział w bójkach kurator Stanisław Ch. zapewne o tym zapomniał na stadionie, ale udawało mu się wykpić niewiel i sam przyłożył się do tego, że prowadzone przez ką grzywną. Trzeci z zatrzymanych, Ryszard G., niego śledztwo ciągnęło się ponad miarę. nie miał do tej pory do czynienia ani z policją, ani Wróćmy jednak do sprawy łapówki. Franci z wymiarem sprawiedliwości. Jak wielu podob szek Ł. nie zamierzał się przyznawać i ułatwiać nych mu młodych ludzi z wykształceniem zaled śledztwa, a później ryzykować procesu przed są wie zawodowym, nie miał stałej pracy. Wałęsał dem. W areszcie zaprzyjaźnił się ze Zbigniewem się bez celu po ulicach, najczęściej widywano go M., jednym z więziennych strażników, który wy przed sklepem spożywczym zwanym “blaszaznał mu w tajemnicy, że zna “odpowiedniego ad kiem”, jak wespół z innymi osiedlowymi menela wokata”, który potrafi szybko “wyciągnąć czło mi zbierał od przechodniów datki na piwo. wieka z pudła” . - To oczywiście kosztuje - miał dodać Zbi gniew M. - ale nie je st to wielka forsa, której nie Cena wyjścia z pierdla można zdobyć. prawa wydawała się zrazu prosta, albo - A trzech ludzi da się wyciągnąć? - zapytał wiem na nożu zidentyfikowano odciski pal wówczas Franciszek Ł. ców Franciszka Ł. Natomiast Kazimierz T., - Może być i trzech - odparł M. - Ale to kosz nie był jednak pewien, czy to właśnie on zadawał tuje trzy razy więcej. mu ciosy nożem, zaś pozostali napastnicy mieli - Ile? do powiedzenia tylko tyle, że “to nie oni”. Ł. twier - Trzy tysiące zielonych od tba - powiedział dził, że nożem uderzał Ryszard G., on zaś, kiedy Zbigniew M . - Z a trzech będzie to dziewięć tysię zobaczył, że zakrwawiony nóż leży na chodniku, cy dolarów. przestraszył się, wziął go do ręki i odrzucił w krza Nie była to mała kwota, w przeliczeniu na pol ki. Oczywiście Ryszard G. wszystkiemu zaprze skie złotówki wynosiła trzydzieści sześć tysięcy czał, natomiast Jarosław R. od początku szedł złotych i Franciszek Ł. stwierdził, że to jednak w zaparte i twierdził, że “o żadnym nożu niczego kupa pieniędzy.
F
S
25
PRZEKUPNI SŁUDZY TEMIDY - Taka je st taryfa - miał odrzec Zbigniew M. i wyjaśnił, że on jest tylko pośrednikiem, sam nie bierze za to ani grosza, a robi to dla Ł., wyłącz nie z czystego koleżeństwa. Jeszcze podczas pobytu w areszcie Franci szek Ł. dowiedział się od kompana w mundurze strażnika więziennego kolejnych szczegółów. Areszt tymczasowy może uchylić tylko sąd, toteż mecenas Stefan B., bo to on jest owym “dobrze ustawionym adwokatem”, musi parę tysięcy do lców “odpalić sędziemu”. Poza tym dochodzą jeszcze dodatkowe koszta, sędziego trzeba ugo ścić dobrą kolacją z zagranicznymi trunkami, podstawić mu dwie panienki (gdyż on lubi grupo wy seks) i tym podobne rzeczy. W sumie - tłuma czył Zbigniew M. - mecenas niewiele na tym za rabia, właściwie to jest przysługa prawie za dar mo i niech Franciszek Ł. nie narzeka, że to za drogo. Najwięcej ryzykuje ten sędzia, dlatego on zgarnia prawie całą forsę.
Pakt z menelami ak ustalono później w toku dochodzenia, Franciszek Ł. przekazał żonie informację przez owego strażnika Zbigniewa M. “Kla wisz” miał przekazać Mariannie Ł. nazwisko ad wokata oraz wysokość kwoty, którą należało “zorganizować”, ale stwierdził stanowczo, że on sam będzie wszystko załatwiał i że “ona ma nie chodzić do tego mecenasa, bo wszystko trzeba trzymać w tajemnicy”. Ta skontaktowała się z żo ną Jarosława R. i matką Ryszarda G. i wszystkie trzy panie niezwłocznie przystąpiły do “organizo wania” pieniędzy. Dla matki Jarosława R. była to kwota całkowi cie poza zasięgiem jej możliwości. Utrzymywała się z pięćsetzłotowej renty, czasami pracowała dorywczo jako sprzątaczka, ale zarabiała w ten sposób niewiele, dwieście - trzysta złotych mie sięcznie. Toteż powiedziała, że w żaden sposób nie zdobędzie trzech tysięcy dolarów, chociaż bardzo żałuje, bo “szkoda, aby Rysio poszedł w więzieniu na zmarnowanie”. - Chyba że pani - powiedziała do Marianny Ł. - jakoś znajdzie taką kupę pieniędzy i mi poży czy. Ale uprzedzam z góry, że będę oddawała w miesięcznych ratach, najwyżej po trzysta zło tych. I opowiedziała jej ze szczegółami, jak wy gląda jej sytuacja. Ostatecznie, po dwóch tygodniach obu pa niom, czyli Mariannie Ł. i żonie Jarosława R. Weronice, udało się zgromadzić pięć tysięcy do larów. Podczas późniejszego śledztwa policja ustaliła, że część pieniędzy została pożyczona od rodzin obu podejrzanych, zaś Marianna Ł. sprzedała za siedem tysięcy złotych paroletnie go Poloneza. “Klawisz” Zbigniew M. kręcił no sem i kazał dozbierać brakujący tysiąc. Ale wziął pieniądze i obiecał, że “sprawie nada odpowied ni bieg”. Uprzedził także, aby rodzina Ryszarda
J
26
G. nie “robiła szumu”, bo skoro nie zapłaciła, to G. pozostanie w areszcie. - Takie są reguły i on ju ż w tym nie bierze udziału - miał powiedzieć “klawisz” według póź niejszego zeznania Marianny Ł. - A je że li będzie szumiał, to się go uciszy. - Uciszy? - zapytała przestraszona Marianna Ł. - Czyli co zrobicie? - Po prostu uciszymy. Umiemy skutecznie przekonywać, że tajemnica to tajemnica - miał odpowiedzieć niezmieszany strażnik Zbigniew M. - Nikt nie ma zamiaru pójść do pudła za jakie goś bęcwała, który nie umie trzymać języka za zębami. To także należy do reguł. Tydzień później, na wniosek mecenasa B., sąd w P. uchylił wobec dwóch podejrzanych areszt tymczasowy. Franciszek Ł. i Jarosław R. opuścili więzienie. Nie pożegnali się nawet z Ry szardem G., który miał nadal pozostawać w areszcie. Nie ukrywał przed współwięźniami i strażnikami rozgoryczenia i z każdym dniem był coraz bardziej zły na kompanów, z którymi ska tował na ulicy Kazimierza T., a później dzielił wspólny los za kratami. Powiedział, że “zostawi li go, a sami załatwili sobie zwolnienie”. Ale na razie nie zdradził nikomu tego, co wie o przekup nym adwokacie. ★ ★ ★ ędzia Tadeusz K. w uzasadnieniu decyzji o uchyleniu aresztu napisał między inny mi: “W toku dotychczasowego śledztwa prokurator Stanisław Ch. ustalił zakres winy każ dego z podejrzanych, zaś dowody zebrane w sprawie nie budzą wąpliwości. Obaj oskarżeni mają rodziny i małe dzieci, którym muszą zapew nić utrzymanie, toteż uchylenie aresztu tymcza sowego jest uzasadnione, tym bardziej że nie zachodzi obawa matactwa ze strony podejrza nych ani też obawa, że będą nakłaniać świad ków do zmiany zeznań, gdyż świadkowie złożyli już takie zeznania przed prokuratorem i je podpi sali jako zgodne z prawdą” W toku śledztwa wyszło na jaw, że sędzia Ta deusz K. dobrze wiedział, którego dnia i o której godzinie będzie rozpatrywać wniosek adwokata 0 uchylenie aresztu. Było to czwartego grudnia, kiedy prokurator Stanisław Ch. wziął jednodnio wy urlop okolicznościowy związany ze śmiercią 1 pogrzebem teścia. Zastępował go Przemysław H., który nie znał dobrze sprawy i nie oprotesto wał natychmiast decyzji sędziego. Została ona zaraz przekazana przez sędziego posłańcowi do więzienia i podejrzani jeszcze tego samego dnia wyszli na wolność, natomiast kopia tego pisma wysłana została do prokuratury pocztą, która po trzebowała trzech dni, aby dostarczyć ją pod wskazany adres. Franciszek Ł. i Jarosław R. mogli zniknąć, zaszyć się w jakiejś bezpiecznej melinie, u któ
S
PRZEKUPNI SŁUDZY TEMIDY regoś z przyjaciół lub dalekiej rodziny. Dzisiaj, gdy każdy liczy pieniądze, można także za mieszkać bez okazywania dokumentów w ma łym, prywatnym hoteliku, pensjonacie czy wy nająć tzw. kwaterę prywatną. Ale oni nie zrobi li tego. Ufni, że wszystko odbywa się legalnie i zgodnie z prawem, wrócili do swoich domów i rodzin. Prokurator Stanisław Ch., kiedy tylko dowie dział się o uchyleniu aresztu wobec Franciszka Ł. i Jarosława R., zaskarżył tę decyzję do sądu okręgowego. Miała być ona rozpatrzona za dwa dni, czyli 7 grudnia, ale 6 grudnia w domu Fran ciszka Ł. pojawił się “klawisz” Zbigniew M. i po wiedział zaskoczonemu małżeństwu, że “sprawa się komplikuje i na pewno trzeba będzie dodat kowo posmarować”. - Procedura je st taka - tłumaczył strażnik. Sędzia K. uchylił areszt tymczasowy całkowicie legalnie, ale prokurator, który prowadzi śledztwo może złożyć odwołanie do sądu wyższej instan cji, w tym przypadku - do Sądu Okręgowego. I tak właśnie zrobił, wściekł się i natychmiast zaskarżył decyzję sędziego K. Zazwyczaj tego ty pu sprawy rozpatrywane są w ciągu dwóch, trzech dni i ju ż jutro ten drugi sąd zadecyduje, czy areszt znowu będzie, czy nie będzie. - Więc co trzeba zrobić? zapytał Franciszek Ł. - Nie ma rady - odpowiedział Zbigniew M. - Mecenas B. mu si szybko, bo jeszcze dzisiaj, poszukać odpowiedniego doj ścia w sądzie okręgowym. Ale tam taryfa je st wyższa, bo i ad wokat więcej ryzykuje. Dwa pa tyki “zielonych” od łba, niżej ta ka sprawa nie przejdzie. - Zgoda - odpowiedział Franciszek Ł. - Ale ja w domu nie mam takiej fury pieniędzy, muszę dopiero zorganizować tę dodatkową forsę. - Może więc być tak - odparł “klawisz”. - Ja powiem mecena sowi, że ty i twój koleś idziecie na ten układ. On zacznie zała twiać, szukać dojścia i tak dalej. Ale najpierw, jeszcze dzisiaj po południu, powiedzmy do szes nastej, macie mi powiedzieć, czy na pewno te pieniądze bę dą. Zatelefonuję dokładnie pięć po czwartej. Bo je że li nie wyło życie na stół forsy jutro rano, z interesu nici. To proste ja k drut, że wtedy na pewno wróci cie do pierdla.
Ta rozmowa odbywała się 6 grudnia 2001 ro ku pomiędzy godziną dziesiątą a dziesiątą dwa dzieścia pięć. Ale zanim Zbigniew M. zatelefono wał do Franciszka Ł. o umówionej godzinie, poli cja dysponowała informacjami, które pozwoliły na natychmiastowe wszczęcie nowego docho dzenia. Ryszard G. nie wytrzymał i wygadał się jednemu ze współaresztantów, z którym zajmo wał wspólną celę. Zaś traf chciał, że ten człowiek o kryptonimie “Wasal” był akurat tajnym informa torem policji. Od godziny czternastej trzydzieści wszystkie rozmowy telefoniczne prowadzone z i do miesz kań Franciszka Ł. i “klawisza” Zbigniewa M. a także kancelarii mecenasa Stefana B., były na grywane i przesłuchiwane. Policja musiała się później gęsto tłumaczyć z podsłuchu założonego na telefonie adwokata, gdyż założono go nie zgodnie z obowiązującą procedurą. Mecenas Stefan B. wniósł w tej sprawie skargę do proku ratury o “przekroczenie uprawnień przez funkcjo nariuszy policji i niezgodne z prawem zainstalo
27
PRZEKUPNI SŁUDZY TEMIDY wanie podsłuchu”, po czym dopilnował, aby akt oskarżenia trafił do sądu. Sprawa nie została do tej pory rozpatrzona. Ale nie uprzedzajmy fak tów. W ciągu paru godzin policja dysponowała informacjami, które potwierdzały doniesienie zło żone przez “Wasala”.
Naganiacz i wspólnicy bigniew M. punktualnie, jak zapowiadał, zatelefonował do mieszkania Franciszka Ł. i zapytał o szczegóły. - Pieniądze będą na pewno - odpowiedział Franciszek Ł. - Nawet jeszcze dzisiaj przed dwu dziestą. - To jeszcze lepiej - odpowiedział “klawisz”. Okazuje się, że nasz mecenas nie znalazł doj ścia do żadnego sędziego, ale je st pewien proku rator, który pomoże załatwić sprawę, gdyż ma doskonałe układy w sądzie okręgowym. - Znam go? - dopytywał Ł. - Żadnych nazwisk - upomniał go M. - Przyja dę do ciebie zaraz po dwudziestej, wezmę forsę, ale to będzie kosztowało o tysiąc więcej, gdyż ten prokurator też chce dostać swoją dolę. Musi cie dzisiaj do ósmej wieczór zorganizować do datkowy tysiąc “zielonych”. Dasz radę? - Dam - odpowiedział po namyśle Franciszek Ł. - Będzie trudno, ale zdobędę tę forsę. Za nic nie pójdę znowu siedzieć. Policja niechętnie dzieli się z dziennikarzami informacjami o przebiegu tzw. działań operacyj nych. Z akt sprawy można jednak wywniosko wać, że “klawiszowi” Zbigniewowi M. przydzielo no tzw. ogona, czyli wywiadowców, którzy śle dzili każdy jego krok. Dzięki temu policjanci do tarli do owego usłużnego prokuratora, którym okazał się Mirosław Sz. Z akt wynika, że dokładnie o dwudziestej trzy dzieści pięć w mieszkaniu prokuratora Mirosława Sz. przy ulicy Żeromskiego pojawił się Zbigniew M. w towarzystwie Franciszka Ł. i Jarosława R. Wyszli dwadzieścia minut później, “klawisz” Zbi gniew M. pożegnał się z dwoma mężczyznami na ulicy i odjechał, natomiast Franciszek Ł. wraz z Jarosławem R. udali się do baru o nazwie “Bi stro”, aby udany interes opić kilkoma kieliszkami wódki. Wyglądali na bardzo zadowolonych, toteż policjanci uznali, że swoją sprawę z prokurato rem załatwili pomyślnie. Przestępcy nie mogli ukryć zdumienia, gdy następnego dnia wcze snym popołudniem każdy z nich został zatrzy many przez policję i ponownie umieszczony w areszcie. Prowadzący sprawę podinspektor Władysław W. jeszcze bowiem o godzinie czternastej (oczy wiście za zgodą przełożonego) powiadomił pouf nie szefa Prokuratury Okręgowej Czesława Z., że “istnieje duże prawdopodobieństwo”, iż mecenas Stefan B., sędzia Tadeusz K., strażnik więzienny Zbigniew M. oraz prawdopodobnie prokurator Mi
Z
28
ШШШШШШШШШЯШЯШШШШЯЯШШШ
rosław Sz. zamieszani są w proceder zwalniania za łapówki tymczasowo aresztowanych. Prokurator Czesław Z. polecił, aby informowa no go o każdym kolejnym szczególe, nawet w środku nocy i komisarz skorzystał z tej możli wości. Następnego dnia z samego rana, czyli 7 grudnia 2001 roku, o podejrzeniach wobec praw ników dowiedział się prezes sądu okręgowego i zmienił sędziego, który miał rozpatrywać spra wę ponownego zastosowania aresztu tymczaso wego wobec Franciszka Ł. i Jarosława R. W wyniku tych błyskawicznych działań policji i szefa prokuratury okręgowej, Franciszek Ł. i Ja rosław R. ponownie znaleźli się w areszcie. Ale to był dopiero początek śledztwa dotyczącego wypuszczenia aresztowanych za łapówki. Aby rzecz udowodnić w sądzie, nie wystarczały po dejrzenia i nagrania rozmów telefonicznych. Ktoś musiał zeznać wprost, że dawał bądź brat łapówkę, tego wymaga postępowanie karne, to też policjanci ostro zabrali się do roboty.
Sprawa przycichta ymczasem - wbrew oczekiwaniom policji i prokuratora Czesława Z. - sprawa przyci chła. Franciszek Ł. i Jarosław R. trzymali ję zyk za zębami, chociaż byli wyraźnie niezadowo leni z takiego obrotu ich sprawy. Natomiast ten co nie zapłacił, czyli Ryszard G. nie krył zadowolenia i parę razy bąknął do współwięźniów, że tym ra zem “pieniądze nie pomogły”. Pytany o szczegó ły, rozpowiadał wszystko, co wie, ale chociaż wie dział niewiele (gdyż nie znał konkretów), niektóre z ważnych informacji dotarły do policji. Powoli zaczął wyłaniać się niewesoły obraz, chociaż na razie były to tylko domniemania i podej rzenia. Oprócz Zbigniewa M. w więzieniu pracował jeszcze strażnik, który według wszelkiego prawdo podobieństwa służył w tym interesie za “nagania cza”. Policja była zdziwiona. Andrzej K. miał ponad trzydziestoletni staż pracy, niedługo mógł przejść na pełną emeryturę, która w jego przypadku nie byłaby wcale niska. Tymczasem za jednego “klien ta” dostawał od swoich mocodawców od pięciuset do tysiąca złotych. W jego mieszkaniu także zain stalowano podsłuch telefoniczny. Pod koniec grudnia 2001 roku, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, Ryszard G. został tak ciężko pobity w łaźni, że umieszczono go w szpitalu. Nie umiał albo nie chciał wskazać sprawców, toteż sprawę umorzono. Ale w wię ziennym szpitalu obowiązują nieco luźniejsze ry gory niż w areszcie, toteż jego matka uzyskała od prokuratora pozwolenie na wizytę u syna. Opowiedziała mu ze szczegółami o sprawie ła pówki dla “pewnego adwokata” i Ryszard G. po stanowił, że będzie w tej sprawie zeznawać. Wiedział niewiele, w dodatku jego informacje pochodziły z drugiej ręki. Policja (a zaraz później prokurator) przesłuchała Teodozję G., która jed
T
PRZEKUPNI SŁUDZY TEMIDY
Prokurator oskarżył Franciszka Ł. o użycie noznacznie potwierdziła, że w sprawie łapówki noża podczas bójki i zranienie Kazimierza T., za zwolnienie jej syna z aresztu przyszła do niej zaś pozostałych napastników - o udział w bójce, Marianna Ł. To miato kosztować majątek - zeznawała w wyniku której ofiara pobicia doznała ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Sąd uznał, że nie ma Teodozja G. - trzy tysiące dolarów, to skąd ja miatam wziąć takie pieniądze. Potem dowiedzia wystarczających dowodów, że to akurat Franci szek Ł. użył noża. Zeznania świadków nie były łam się, że tamtych dwóch wypuścili, a mojego Ryśka zostaw ili w więzieniu, bo za biedny dla jednoznaczne, sam Kazimierz T. także nie wie nich. Ale wcześniej do kompanii z tym i bandydat- dział, kto go ugodził, natomiast układ odcisków palców na rękojeści wskazywał, że Franciszek Ł. m i to się nadawał. Taka to je st u nas sprawiedli mógł mówić prawdę. Zobaczył leżący na ziemi wość. Ale dobrze, że znowu ich posadzili, niech nóż, chwycił go i rzucił w krzaki. Dlatego on i Ja mają za swoje, a wy, to znaczy policja, znajdźcie rosław R. dostali takie same wyroki z artykułu tych, co tak mego Rysia okrutnie pobili. 158 § 2 kodeksu karnego. To było pierwsze zeznanie wiarygodnego W wyniku procesu i osadzeniu w więzieniu świadka, podczas którego padły i zostały zapro Franciszka Ł. i Jarosława R. sytuacja material tokołowane słowa “łapówka za zwolnienie na ich rodzin uległa szybkiemu i zasadniczemu z aresztu”. Jednak Teodozja G. nie potrafiła wy pogorszeniu. Wierzyciele domagali się zwrotu mienić nazwiska adwokata, który miał się tym pożyczek udzielonych na wyciągnięcie obu zajmować, zapewne Marianna Ł. pilnowała się, mężczyzn z aresztu. Marianna Ł. nie rozumia aby za wiele nie powiedzieć. Ale na początek ła ponadto całej sytuacji, nie znała się na niu śledztwa było to zeznanie bezcenne. W lutym 2002 roku prokuratur Stanisław Ch. ansach prawniczych, toteż była naiwnie prze zakończył wreszcie śledztwo w sprawie pobicia konana, iż zapłaciła trzy tysiące dolarów za to, i zranienia nożem Kazimierza T. i skierował do że jej mąż w ogóle nie zostanie skazany i nie sądu akt oskarżenia przeciwko trzem napastni trafi do więzienia. Wreszcie, zdesperowana ciężką i pogarszającą się sytuacją materialną kom. Proces odbył się w kwietniu tego samego oraz koniecznością zwrotu długów, zaczęła się roku i każdy z trzech oskarżonych otrzymał wy domagać od Zbigniewa M., aby oddał pienią rok czterech lat pozbawienia wolności. Sąd dru dze, które jej zdaniem “poszły na marne” a ona giej instancji obniżył karę jedynie Ryszardowi i jej mąż zostali oszukani. Jakimś sposobem G., ze względu na to, że nie był dotychczas ka dowiedziała się, że za całą sprawą stoi mece rany, zaś sąsiedzi wystawili mu w sumie pozy nas Stefan B. i dwa razy odwiedziła adwokata tywną opinię. Sprawa ta tylko pośrednio łączy w jego kancelarii. się z łapownictwem wśród funkcjonariuszy wy Zaczęło robić się gorąco. Podinspektor Wła miaru sprawiedliwości, toteż przedstawiamy ją dysław W. liczył po cichu, że właśnie coś takiego w skrócie.
29
PRZEKUPNI SŁUDZY TEMIDY się stanie i postanowił, że Mariannę Ł. weźmie ostro w obroty.
Blef to potęga arianna Ł. zakończyła edukację na pierwszej klasie zasadniczej szkoły za wodowej, była prostą, a nawet prymityw ną kobietą, toteż doświadczony wyga policyjny, jakim był podinspektor Władysław W., wykołował ją bez trudu i po dwóch godzinach przesłuchania miał zeznanie, jakiego potrzebował. Zaczął od tego, że wpłynęła na nią skarga od strażnika więziennego Zbigniewa M., że domaga się od niego zwrotu pieniędzy, których on nigdy od niej nie brał i nie pożyczał. - Także mecenas Stefan B. twierdzi, że z nie wiadomych powodów ubzdurała pani sobie, że on ma je j oddać jakąś dużą kwotę w dolarach. Wprawdzie nie ztożył jeszcze oficjalnej skargi na panią, ale lada dzień to zrobi. Jeżeli je st to z pa ni strony szantaż, to grozi za coś takiego parę lat więzienia - oznajmił jej podinspektor. Marianna Ł. bez wahania przyznała od razu, że domaga się zwrotu pieniędzy, w sumie trzech tysięcy dolarów, gdyż tyle wręczyła “temu klawi szowi”, a on powiedział, że da te pieniądze ad wokatowi, to znaczy temu Stefanowi B. Jak nie jeden, to drugi, ale muszą jej te dolary oddać. Na pytanie podinspektora, na jaki cel prze znaczone były te pieniądze, Marianna Ł. odpar ła, że to była łapówka. - Za tę sumę mój Franek m iał wyjść z więzie nia. Myśmy te pieniądze zapłacili, a jego później znowu policja zgarnęła i do tej pory siedzi. Muszą więc te pieniądze oddać, bo w zięli je za nic! Pytana następnie o szczegóły odpowiedzia ła, iż mecenas Stefan B. najpierw wypierał się, że w ogóle zna Zbigniewa M. i brał od niego ja kiekolwiek dolary, a kiedy zapowiedziała, że pójdzie z tą sprawą na policję, miał jej odpo wiedzieć, że “zobaczy, co da się zrobić” . Poda ła też konkretne daty, a nawet przypomniała sobie, o której godzinie jej mąż i “ten klawisz” wybrali się z wizytą do “jakiegoś prokuratora” . Nazwiska ani adresu nie znała, ale powiedzia ła, że to musi być gdzieś koto baru “Bistro” , gdyż mąż i Jarosław R. zaraz tam poszli, aby opić sprawę.
M
BłnU 1UJBUJ! ‘jepn ‘BZSLU ‘>|BIU! ‘швцо ‘вицор ‘|вщпц ‘oui>| ‘BpB>jSB>| ‘|Bues ‘B|S©i ‘snjnBzei ‘UO0pjO>|B ‘uibj6bub ‘zjb>)uAzs ‘>)ojAm ‘hu lłS>|8ł ‘SJB ‘BJłBj ‘>)BS!d ‘BueoBjp ‘>|0zobuj ‘ueduni :OMONOId bm|buj ‘BłjumpB ‘zjBjzp -nu ‘pfes ‘(pum ‘ouosmn ‘iuz!|B>|0| ‘ounj ‘9dB6B ‘щ -njp ‘>|9J0>| ‘JB6 ‘isnzso ‘BdAłS M>|B|BIS ‘BJniB>)9S ‘BM -bu ‘łUB>j ‘}U9UJ9|dns ‘łUBfoliod ‘вр!Ш91 :0W0IZ0d uiajej6ejed z !>|m o z Az j >| amezfejmzoy
30
Natomiast żona Jarosława R., Bożena, wypie rała się wszystkiego. Nie zna żadnego Zbignie wa M., nikomu nie dawała dolarów za zwolnienie męża z aresztu, nic nie może też powiedzieć 0 mecenasie Stefanie B., albowiem nie zna czło wieka o takim nazwisku. I w ogóle nie znam żadnego innego adwoka ta, tylko tego mecenasa, co bronił męża na pro cesie w sądzie - twierdziła.
Śledztwo nabiera rozpędu
J
ednocześnie szef prokuratury okręgowej zwrócił się do podwładnych prokuratorów
o akta wszystkich spraw, które dotyczyły uchylenia bądź braku zgody sądu na tymczaso we aresztowanie, jeżeli “taka decyzja budziła za sadniczą wątpliwość co do swojej zasadności”. Po kilku dniach otrzymał akta kilkunastu spraw, w tym pięciu, w których decyzję o uchylenie tym czasowego aresztu podejmował sędzia Tadeusz K. Były to różne sprawy, przestępstwa mniejsze 1 grubsze, ale w dwóch przypadkach, według oceny prokuratura Czesława C. tymczasowy areszt powinien być bezwględnie utrzymany. Jedna sprawa dotyczyła bez wątpienia korup cji. Podejrzanym i tymczasowo aresztowanym był Radosław A., wicedyrektor jednego z większych w P. banków. Trzy lata temu podpisał on decyzję 0 przyznaniu wielomilionowego kredytu firmie, która przedstawiła mocno podejrzane dokumen ty. Zabezpieczeniem kredytu miały być siedmiohektarowy teren budowlany na obrzeżach miasta (ale w granicach administracyjnych P.), wycenio ny przez biegłych rzeczoznawców na dziewięć 1pół miliona złotych. Podobno francuska sieć hi permarketów miała tam budować wielkie centrum handlowe, połączone z kompleksem rozrywko wym i stacją paliw i, według dokumentów, gotowa była zapłacić za działkę 12 milionów złotych. Kiedy firma nie spłacała pięciomilionowego kredytu, wyszło na jaw, że dokument sporządzo ny na papierze firmowym znanej sieci handlowej i opatrzony stosownymi pieczęciami jest bardzo dobrze sfałszowany. Na dodatek rzeczoznawca powołany przez bank orzekł, że owe siedem hektarów terenu jest nadal gruntem rolniczym czwartej klasy i na wolnym rynku można tę zie mię kupić za kilkaset tysięcy złotych. Oszustwo było ewidentne; bank powinien spraw dzić u źródła wiarygodność dokumentów zabezpie czających kredyt. Powinien zresztą sprawdzić ruty nowo samą firmę, która została rozwiązana zaraz po tym, jak na jej konto wpłynęła cała kwota kredy tu. To było przestępstwo szyte grubymi nićmi. Tak się po prostu w bankach od dawna nie postępuje. Co stało się później, nietrudno zgadnąć. Zaraz po opuszczeniu aresztu Radosław A. rozpłynął się w powietrzu. Prokuratura natychmiast wystała za nim krajowy i międzynarodowy list gończy, a do tej pory nie wiadomo, w jakim kraju należy go szukać.
шяшяшшшяяишшшяшшшяшишшт
Druga sprawa dotyczyła Grzegorza Rz., po dejrzanego o wyłudzenie od skarbu państwa nie należnego podatku VAT w wysokości półtora mi liona złotych. W tym przypadku sędzia Tadeusz K. zgodził się uchylić areszt za poręczeniem pro boszcza pewnej wiejskiej parafii i poręczeniem majątkowym zwanym potocznie “kaucją” - w śmiesznie niskiej kwocie pięćdziesięciu tysięcy złotych. Grzegorz Rz. także zniknął zaraz po wyj ściu na wolność, ale na szczęście został odnale ziony przez policję niemiecką i deportowany do Polski. W obu przypadkach śledztwo prowadził prokurator Mirosław Z. ten sam, u którego z wizy tą wieczorem 6 grudnia 2001 roku byli “klawisz” Zbigniew M. wraz z Franciszkiem Ł. i Jarosławem R. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby nie brak ru tynowej czujności obaj podejrzani nie opuściliby aresztanckiej celi. Teraz, kiedy wyszły na jaw wszystkie powiązania pomiędzy sędzią, mecena sem i prokuratorem, było bardzo prawdopodob ne, że ów brak należytej “czujności” u prokurato ra Mirosława Z. był wynikiem sowitej łapówki. ★ ★ ★ eszcze przez kilka miesięcy prokurator i po licja zbierali dowody winy czwórki podejrza nych. Pod koniec października 2002 roku do Sądu Okręgowego w P. wpłynął akt oskarże nia, zaś termin pierwszej rozprawy wyznaczono na początek grudnia. Sędzia Tadeusz K. i proku rator Mirosław Z. zostali oskarżeni o “nieuzasad nione uchylanie aresztu tymczasowego za przy jęte korzyści materialne” . Mecenas Stefan B. i strażnik więzienny Zbigniew M. odpowiadać mieli za tzw. pomocnictwo i współudział. Żaden
J
PRZEKUPNI SŁUDZY TEMIDY
z oskarżonych nie zostat tym czasowo aresz towany, wszyscy odpow iadali z wolnej stopy. Pierwsza rozprawa nie odbyła się z powodu nieobecności jednego z oskarżonych, a konkret nie prokuratora Mirosława Z., którego obrońca przedstawił zwolnienie lekarskie, druga rozpra wa nie odbyła się także; tym razem “zachorowa li” jednocześnie dwaj oskarżeni: mecenas Stefan B. i sędzia Tadeusz K. Po raz trzeci nie stawił się na rozprawę bez usprawiedliwienia “klawisz” Zbigniew M. i sąd postanowił go tymczasowo aresztować. Tuż po rozpoczęciu czwartej rozprawy z udzia łem wszystkich oskarżonych, a przed odczyta niem aktu oskarżenia, obrońca sędziego Tade usza K. zgłosił wniosek o wyłączenie jawności procesu “ze względu na ważny interes prywatny oskarżonych”. Sąd przychylił się do tego wniosku i poprosił dziennikarzy o opuszczenie sali. Prezes sądu okręgowego, poproszony przez reportera dziennika “ Rzeczpospolita” o skomentowanie sprawy utajnienia procesu, odpowiedział, że “ rozumie zdziwienie dziennikarzy, ale nie chce kom entow ać decyzji niezaw isłego sądu” . Stwierdził również, że jako prezes sądu nie może niczego narzucać sędziom, chociaż “zdaje sobie sprawę, że wyłączenie jawności w tego typu pro cesie może być negatywnie odebrane przez ob serwatorów i opinię publiczną”. Do chwili oddania numeru do druku, proces nie został zakończony.
Btażej Kostarczuk W szystkie imiona, pierwsze litery nazwisk, nazwa baru “Bistro” i niektóre szczegóły zostały zmienione. Ze względu na utajnienie procesu nie podajemy także nazwy miasta.
31
Z KRAJU I
ROZRYWKA Z TEMIDĄ
Całowanie zakazane Moskiewski dziennik “Stolicznaja Wieczernaja Gazieta” poinformo wał niedawno, że władze Moskwy chcą karać grzywnami publicznie całujące się pary, a “nawet wsa dzać do pudła tych, którzy posuną się za daleko”. Zakaz nie tylko pu blicznego całowania się, ale nawet nieprzyzwoitego obejmowania, ma podobno obowiązywać od Nowego Roku. Jest to jakoby reakcja władz rosyjskiej stolicy na liczne interwen cje starszych obywateli, którzy skarżą się na zbyt swobodne za chowanie zakochanych w miej scach publicznych. Rzeczniczką purytańskiego zakazu jest niejaka Tatiana Maksimowa, która z obu rzeniem stwierdziła niedawno, że na ulicach i w wagonach metra “na sze dzieci przez cały dzień dostają lekcje miłości, patrząc na to, co dzieje się dookoła”. A DLA N l ^ e o
RÓZGI,Z A
Świńska ochrona
Ksiądz i Małgorzata
Izraelski dziennik “Maariw” doniósł niedawno, że uprawnieni rabini mają zdecydować, czy tresowane świnie bę dą mogły zastąpić psy do pilnowania osiedli izraelskich na Zachodnim Brze gu Jordanu. Osiedla te są narażone na ataki terrorystów palestyńskich. Specja liści od tresury obrończej zwierząt uwa żają, że świnie mają czulszy węch niż psy i podobno mogą wywęszyć broń i materiały wybuchowe ze znacznej od ległości. Co więcej, Świnia uważana jest przez wyznawców islamu jako zwierzę nieczyste, której dotknięcie może poz bawić muzułmanina szans na wieczne szczęście w raju. Tak więc, już sama obecność świń w osiedlach żydowskich może być czynnikienm odstraszającym dla terorystów palestyńskich. Jest tylko jeden problem, który mają właśnie roz strzygnąć wspomniani rabini. W judaiźmie świnie również są uważane za zwierzęta nieczyste i dlatego ich hodow la jest przez religię zakazana. Od tej za sady można odstąpić tylko w wyjątkowej sytuacji. I właśnie nad tą kwestią zasta nawiają się izraelscy rabini, czy jeśli w grę wchodzi ratowanie ludzkiego ży cia, odstępstwo od zasady będzie usprawiedliwione.
Proboszcz jednej z mrągowskich para fii został zatrzymany przez policjantów z Olsztyna, jako podejrzany o próbę wyłu dzenia pieniędzy od innego księdza. Ten inny ksiądz swego czasu został zwabiony przez 24-letnią panią Małgosię do hotelu pod Łodzią. W barku hotelowym został najprawdopodobniej poczęstowany drin kiem z “wkładką” i całkiem odurzony został zaprowadzony do pokoju hotelowego, gdzie pani Małgorzata wystąpiła w roli kusicielki, z powodzeniem zresztą. Ksiądz nie wiedział, że kobieta była wynajętą przez przestępców przynętą. W pokoju ho telowym stało się to, co zazwyczaj ma miejsce między kobietą i mężczyzną, z tą jednak drobną różnicą, że całe słodkie “sam na sam” zostało z ukrycia sfilmowa ne przez wspomnianych przestępców. W zamian za nieujawnienie kompromitują cego filmu, szantażyści zażądali od księ dza 315 tys. zł. Zatrzymany proboszcz z Mrągowa jest podejrzewany przez pro kuraturę, że przekazywał szantażystom in formacje o księdzu, który stał się ofiarą spisku. Zostaf mu przedstawiony zarzut wymuszenia rozbójniczego, za co grozi kara do 10 lat więzienia. Po przesłuchaniu, podejrzany proboszcz został zwolniony za kaucją w wysokości 40 tys. złotych.
Uczniowie w sztok Dwóch uczniów jednego z war szawskich gimnazjów na Mokotowie spiło się do nieprzytomności pod czas lekcji. Jeden z nich, 16-letni Daniel, był tak pijany, że nie reago wał na bodźce zewnętrzne. Dyrektor szkoły wezwał karetkę pogotowia i patrol straży miejskiej. Karetka za N IE
SB№rafeSfPw,w
32
wiozła chłopaka do szpitala, zaś drugiego amatora napojów wysko kowych strażnicy zawieźli do komi sariatu policji. Tam okazało się, że delikwent mógł “pochwalić” się dwo ma promilami alkoholu w wydycha nym powietrzu. Ciekawe co to była za lekcja?
ZE ŚWIATA
ROZRYWKA Z TEMIDĄ
Myśliwy postrzelony przez psa Do niecodziennego wypadku doszło w południowozachodniej Francji, niedaleko miasta Bajonna. Pe wien niefrasobliwy myśliwy przewoził w swym samo chodzie typu combi dwa psy i nabitą broń. W pewnym momencie podczas jazdy jeden z psów nadepnął łapą na język spustowy dubeltówki i oczywiście nastąpił strzał. Lufa strzelby była skierowana niefortunnie w stronę kierowcy, tak że cały ładunek śrutu utkwił w ciele bezmyślnego myśliwego. Na szczęście zdołał dojechać do najbliższego szpitala, gdzie lekarze długo wydłubywali kawałki metalu z pośladków i pleców pe chowego myśliwego.
Słaba pteć Do niezwykłego zdarzenia do szło w Turcji, gdzie ze względu na wszechobecny islam, pozycja kobiet jest “nieco” inna, niż w Eu ropie Zachodniej. Dlatego opinia publiczna w tym kraju z zasko czeniem przyjęła informację jed nej z tamtejszych gazet, że 41-letni mężczyzna był przez trzy la ta więziony przez swą żonę w ła zience. “Energiczna” kobieta uznała swego małżonka (bogate go przemysłowca zresztą) za
“psychicznie niezrównoważone go” i trzymała go pod kluczem. Sprawa uwięzienia mężczyzny wydała się przez przypadek. Kie dy funkcjonariusze wkroczyli do domowego więzienia, czyli ła zienki, ujrzeli nagiego mężczyz nę, który w stanie szoku siedział na kamiennej podłodze, zaś obok niego stała miska z jedzeniem, zupełnie jak dla psa. Zona ofiary została aresztowana i czeka ją proces sądowy.
Zupa z wktadką Niejaka pani Laila Sułtan z kalifor nijskiego miasteczka lrvine, wybrała się na obiad do znanej tam restaura cji “Mc Cormick and Schmicks Seafood”. Jedząc smakowitą zupę rybną przeżyła szok kulinarno-psychiczny. Kiedy bowiem podnosiła kolejną łyż kę zupy do ust, na sztućcu zawisła prezerwatywa, notabene... zużyta.
Minęło sporo czasu, zanim kobieta jako tako doszła do siebie. Oczywi ście podała właściciela restauracji do sądu, domagając się sporego od szkodowania za przeżyty szok psy chiczny. W pozwie do sądu pani Laila twierdzi, że od czasu znalezienia kondoma w zupie, nie może jeść, ani nie ma ochoty na seks.
Dziewięciu z Braniewa W połowie listopada br. olsztyń ski sąd aresztował na dwa miesią ce dziewięciu policjantów z Komen dy Powiatowej Policji w Braniewie. Zostali oni zatrzymani przez Cen tralne Biuro Śledcze w związku z korupcją i przemytem papierosów z Rosji. Prokuratura w Olsztynie za rzuca policjantom, że nie dopełnili obowiązków lub je przekroczyli, mieli także podobno przyjmować łapówki. Nieoficjalnie mówi się jed nak, że aresztowani policjanci współpracowali z przemytnikami papierosów z Rosji. “Współpraca” polegała na ochronie i konwojowa niu ciężarówek z kontrabandą, któ re wjeżdżały na terytorium RP z ob wodu kaliningradzkiego przez przejście graniczne w Granowie. Prokuratura w Olsztynie odmówiła podania szczegółów tej sprawy, wiadomo jednak, że w aferę mogą być zamieszani także celnicy i strażnicy graniczni pracujący na przejściu w Granowie.
33
Najwyższo instancjo Antoni BORKOWSKI Każdy obywatel RP, niezado wolony z wyroku polskiego są du, może od 1995 roku sktadać skargę do Europejskiego Trybu natu Praw Człowieka w Strasbur gu. Polska podpisała wprawdzie Europejską Konwencję Praw Człowieka jeszcze w listopadzie 1991 roku, ale pełna procedura ratyfikacyjna została zakończona w naszym parlamencie dopiero trzy lata później, w roku 1994. Potem czekaliśmy jeszcze cały rok, zanim Komisja Praw Czło wieka orzekła po raz pierwszy o dopuszczalności indywidual nej skargi z Polski.
34
TRYBUNAŁ W STRASBURGU Ponad dwie trzecie tych skarg Trybunat odrzucił zczęśliwie mamy ten biurokratyczny w pierwszym czytaniu jako nieuzasadnione (bądź proces już poza sobą, ale trzeba wie niepodlegające z innych powodów pod jego juiysdzieć, że doczekanie się na wyrok dykcję). Dziewięć skarg zakończyło się wyrokiem strasburskiego trybunału nie jest ani niepomyślnym dla państwa polskiego, które musi proste, ani szybkie. Już samo sporzą teraz wyptacić zasądzone odszkodowania. Dalsze dzenie wniosku nastręcza trudności sto dwadzieścia trzy wnioski zakwalifikowano do polskim adwokatom (pozew musi być bezwzględnie rozpatrzenia, ale na orzeczenia trzeba będzie po napisany przez czynnego zawodowo prawnika), czekać, albowiem Trybunat rozpatruje sprawy na a oczekiwanie na wyrok trwa od dwóch do - nawet pływające z trzydziestu dziewięciu państw, czyli ze czterech lat. Ale to jeszcze nie koniec. Wykonanie wszystkich krajów członkowskich Rady Europy. wyroku, jeżeli jest on pomyślny dla skarżącego się, należy do polskich organów sądowych i administra cyjnych. A to także się przeciąga, zważywszy, że Pierwszy wyrok sprawiedliwość w Polsce jest bardzo nierychliwa. o raz pierwszy w naszej historii państwo pol Trybunał w Strasburgu nie bada wyroków sądów skie przegrało proces przed Trybunatem poszczególnych krajów pod względem merytorycz w Strasburgu w 1999 roku. Chodziło o sprawę, nym. Tak więc nie można skarżyć się ani na wyso którą sześć lat wcześniej, w roku 1993, rozpatrywał kość kary więzienia, ani zbyt niskie odszkodowanie, Sąd Wojewódzki w Tarnowie. Było to odwołanie od czy też na decyzję o tymczasowym aresztowaniu, je wyroku sądu rejonowego, który skazał w warunkach żeli została ona wydana zgodnie z obowiązującym recydywy Antoniego B. na trzy lata więzienia za pró w danym państwie prawem. Trybunał bada nato bę kradzieży samochodu. Na rozprawie był obecny miast, czy w trakcie postępowania przed wymiarem prokurator oskarżający Antoniego B., nie było nato sprawiedliwości oskarżony (bądź powód - jeżeli jest miast ani oskarżonego, ani upoważnionego przez to sprawa z zakresu prawa cywilnego) miał zagwa niego obrońcy. rantowane wszystkie prawa, które zawarte są w Eu Nie wiadomo już z jakich powodów tak się stało. ropejskiej Konwencji o Ochronie Praw Człowieka Albo wezwanie na rozprawę nie zostało oskarżone i Podstawowych Wolności oraz w dziesięciu dodatko mu doręczone na czas (przebywał on wtedy w wię wych protokołach do tej Konwencji. Chodzi w tej zieniu), albo policja nie otrzymała stosownego pole mierze głównie o tzw. równość stron w postępo cenia, albo też sąd uznał, że obecność oskarżonego waniu, praw do obrony oraz praw do uzyskania nie jest konieczna dla merytorycznego rozpatrzenia wyroku w “ rozsądnym terminie” . Są to więc kwe sprawy. Taką ewentualność polskie prawo zresztą stie należące do szeroko rozumianego pakietu praw dopuszczało, zaś obowiązujący wówczas kodeks po człowieka, które według europejskich standardów na stępowania karnego stwierdzał, że “niestawiennictwo leżą się bezwzględnie obywatelowi każdego pań stron, poza prokuratorem, nie tamuje rozpoznania stwa, które ratyfikowało Konwencję i dziesięć dodat sprawy na rozprawie”. W taki też sposób stanowisko kowych protokołów. Sądu Wojewódzkiego uzasadniał jego rzecznik - Ma W Strasburgu uważa się, że każde państwo może rek Długosz. Stwierdzał on, że “kodeks postępowania suwerennie ustanawiać prawo na swoim terenie. karnego dopuszcza możliwość zaniechania doprowa U jego źródeł znajdują się bowiem lokalne warunki dzenia na rozprawę osoby pozbawionej wolności”. społeczne i polityczne, stopień zagrożenia przestęp Sąd Wojewódzki w Tarnowie utrzymał w mocy za czością, prawo zwyczajowe (szanowane i przestrze skarżony wyrok pierwszej instancji, co Antoni B. za gane w krajach Unii Europejskiej w o wiele większym skarżył do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. stopniu niż w Polsce) oraz wielowiekowa tradycja hi W uzasadnieniu powołał się na artykuł 6. Europej storyczna. Dotyczy to nie tylko kodeksów karnych, skiej Konwencji Praw Człowieka. ale także samej procedury karnej, sądowej i policyj Zapis tego artykułu w punkcie 3. podpunkt “c” nej oraz systemów wykonywania orzeczonej kary. brzmi następująco: “ Każdy oskarżony o popełnie W każdym jednak przypadku strona postępowa nie czynu zagrożonego karą ma co najmniej pra nia sądowego musi mieć zagwarantowane podsta wo do bronienia się osobiście lub przez ustano wowe standardy cywilizacyjne i właśnie o te standar wionego przez siebie obrońcę, a jeżeli nie ma wy dy upomina się stanowczo strasburski trybunał. Nie starczających środków na pokrycie kosztów obro dysponuje on wprawdzie aparatem policyjnym do eg ny - do bezpłatnego korzystania z pomocy obroń zekwowania swoich orzeczeń, ale na państwo, które cy wyznaczonego z urzędu, gdy wymaga tego do nie wykona jego wyroku, właśnie w “rozsądnym ter bro wymiaru sprawiedliwości” . minie”, może nałożyć dotkliwą karę pieniężną. Na ra Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, na czym po zie nie było konieczności, aby taką karę zastosować lega owo “dobro wymiaru sprawiedliwości” w rozu wobec Polski. mieniu Trybunału w Strasburgu, albowiem w Polsce Do października 2003 roku w Europejskim Try sprawa ta była traktowana przez sądy i przez proku bunale Praw Człowieka w Strasburgu złożono ratorów bardzo swobodnie. Uważano bowiem naj czterysta sześćdziesiąt dwie skargi z Polski na wa częściej, że pomiędzy sądem a oskarżonym (pozwa dliwe wyroki naszych sądów oraz na nieuzasad nym lub powodem), adwokatem a prokuratorem od nioną i nadmierną przewlekłość postępowania.
S
P
35
TRYBUNAŁ W STRASBURGU grywa się konflikt różnych i zasadniczo odmiennych interesów, w którym wymiar sprawiedliwości zwycię ża wówczas, gdy oskarżony zostaje skazany i przy kładnie ukarany. Ta swoista filozofia prawa powodo wała, że każdy, kto stawał przed naszym sądem, znajdował się, niejako z góry, na przegranej pozycji. Także wówczas, kiedy usiłował wyegzekwować swo je prawo od państwa czy reprezentujących państwo urzędów. Wprawdzie powiada się w Polsce, że każ dy jest niewinny do czasu, aż sąd udowodni mu winę, a wyrok stanie się prawomocny, ale w praktyce wy glądało to inaczej. Tymczasem w państwach Zachodu przekonanie, że do zakończenia procesu karnego każdy oskarżo ny jest niewinny (a w postępowaniu cywilnym powód ma rację), znalazło swoje usankcjonowanie w kon kretnych przepisach, których ukoronowanie stanowi artykuł 6. Europejskiej Konwencji Praw Człowieka 0 całkowitej równości obu przeciwnych stron proce sowych. Sąd istnieje między innymi po to, aby przed wydaniem orzeczenia rozpoznać stan faktyczny. Rozpoznanie zaś owego stanu faktycznego staje się z oczywistych powodów niemożliwe, jeżeli jedna ze stron ma zagwarantowaną (prawnie bądź zwyczajo wo) uprzywilejowaną pozycję. A zatem “dobrem wy miaru sprawiedliwości” jest w tym rozumieniu takie postępowanie sądowe, w trakcie którego dochodzi do rzeczywistego ustalenia prawdy. Konkludując: inte res wymiaru sprawiedliwości wymaga bezwzględ nie, aby oskarżony mógt się w swojej sprawie swobodnie wypowiedzieć. Tymczasem w Polsce, czego dowodził artykuł 400 (obecnie zmieniony - przyp. red.) kodeksu postępo wania karnego, takiej równości stron procesowych nie ma i to był główny argument pozwu Adama B. przeciwko państwu polskiemu do Trybunału w Stras burgu. W przedmiotowej sprawie pozycja procesowa prokuratury była wyraźnie uprzywilejowana (w prak tyce sądowej i w myśl ówczesnych przepisów), sąd zaś zlekceważył prawo oskarżonego do obrony 1przedstawienia swoich argumentów. Rzecznik Sądu Wojewódzkiego w Tarnowie otwarcie zresztą wtedy przyznał, że “nasze ustawodawstwo nie przewiduje” całkowitej równości szans dla uczestników procesu i w konsekwencji państwo polskie przegrało proces przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Dla Trybunału nie miało przy tym istotnego znaczenia, że postępowanie przed sądem rejonowym (gdzie zapadł pierwszy wyrok) toczyło się jeszcze przed podpisa niem przez Polskę Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Satysfakcja Adama B. była jednak połowiczna. Trybunał wydał wyrok na jego korzyść, ale nie przy znał mu odszkodowania, którego się domagał. W sentencji czytamy, że orzeczenie Trybunału wy starczająco rekompensuje skarżącemu się domiemane straty. Adam B. wystarczająco nie udowodnił, że poniósł “znaczne straty moralne” bądź wymierne ma terialne, a zatem w takich przypadkach - jak wyjaśnił dziennikarzom rzecznik prasowy Trybunału, Roderic Lidell - odszkodowanie nie jest zasądzone.
36
Jednak dla polskiego rządu ten precedensowy wyrok był jednoznacznym i wyraźnym napomnie niem, tym bardziej że sędziowie wydali go jednomyśl nie. Tak też skomentował go Mirosław Łuczka, ów czesny pierwszy sekretarz przedstawicielstwa Rze czypospolitej przy Radzie Europy. Dodał on, że pol skie sądy będą odtąd musiały owe orzeczenie Trybu nału brać pod uwagę i bezwzględnie przestrzegać zasady równości stron w procesie, ponieważ każda podobna sprawa w przyszłości zakończy się dla Pol ski niekorzystnie. Mogą być także zasądzane od szkodowania (i to, dodajmy: niemałe), gdyż skarżące się osoby będą teraz przykładać wagę do tego, aby udowodnić, że w wyniku działań polskich sądów po niosły wymierne straty, nie tylko moralne. Ten pierwszy pomyślny dla polskiego obywatela wyrok strasburskiego Trybunału skomentował także dla prasy Marek Nowicki, prezes polskiego oddziału Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Uważa on, iż ten wyrok jest jednoznacznym sygnałem, że niektóre uregulowania polskiego prawa powinny być jak naj szybciej zmienione, aby nie narażać naszego pań stwa na kolejne przegrane procesy w Strasburgu. Chodzi przy tym nie tylko o ewentualne odszkodowa nia, które w ostatecznym rachunku pochodzą z kie szeni podatników, ale także (a nawet przede wszyst kim) o wizerunek naszego kraju na arenie międzyna rodowej. Tego rodzaju procesy nie świadczą dobrze o Polsce jako o kraju, który chce być uważany za de mokratyczny i praworządny. Takich procesów - uwa ża Marek Nowicki - będzie w najbliższej przyszłości coraz więcej. Ze względu bowiem na długotrwałą pro cedurę przy kwalifikowaniu spraw do rozsądzenia, dopiero teraz zaczynają docierać do Trybunału skar gi z Polski, które wpłynęły dwa, trzy lata temu. Aby mieć należyte pojęcie o pracy Trybunału i sto sowanej przezeń filozofii prawa dodajmy, że Adama B. można uważać za zatwardziałego i zawodowego przestępcę, dla którego zarobkowanie poprzez łama nie prawa jest od lat sposobem na życie. Dokładnie w tym samym czasie, kiedy strasburski Trybunał roz patrywał jego skargę, przebywał on w areszcie i cze kał na kolejną rozprawę przed sądem, tym razem pod zarzutem nielegalnego handlu narkotykami. Fakt ten byt podnoszony przez pełnomocnika naszego rządu jako argument, ale dla sędziów Trybunału nie miało to żadnego znaczenia.
Wysokie odszkodowanie ierwszym obywatelem RP, który wygrał od szkodowanie przed Trybunałem w Strasburgu, był Ryszard Z., który zaskarżył państwo polskie za naruszenie przez władze publiczne jego prawa własności. Ten precedensowy wyrok z dnia 2 lipca 2002 r. będzie miał znaczący wpływ podczas kolej nych rozpraw w Strasburgu w podobnych sprawach. Dodajmy, że byta to druga wygrana przez tego sa mego obywatela skarga przed tym Trybunałem. Pierwszy wyrok w sprawie Ryszarda Z. został wy dany prawie dokładnie rok wcześniej. Skarżący się
P
TRYBUNAŁ W STRASBURGU
stwierdzał wówczas, że państwo polskie naruszyło je go prawo do poszanowania mienia prywatnego, albo wiem jako legalny i uznany przez sąd spadkobierca nie może korzystać ze swojej własności. Przedmio tem sporu była kamienica znajdująca się w centrum Łomży, którą w 1952 roku wywłaszczono niezgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami. Praktycznie kamienica została zajęta przez państwo siedem lat wcześniej, już w roku 1945, kiedy to ulokowano w niej najpierw starostwo powiatowe, a następnie Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Po rozwiązaniu UB, w listopadzie 1956 roku, kamienicę przekazano w użytkowanie Komendzie Powiatowej Milicji Obywa telskiej, a później, po rozwiązaniu MO, przejęła ją po licja, lokując w kamienicy swoją Komendę Rejonową. W 1992 roku sprawę kamienicy rozpatrywał Naczel ny Sąd Administracyjny, który uznał nieważność decy zji wywłaszczeniowej, zgadzając się z argumentacją Ryszarda Z., że wywłaszczenia dokonano niezgodnie z prawem. Ale wieloletnie starania i wysiłki rodziców skarżącego się oraz jego samego nie odniosły żad nych skutków. Policja nie chciała opuścić kamienicy i legalny właściciel nie mógł - jak to określa się w praw niczym żargonie - “skutecznie wejść w jej posiadanie”. Wydając wyrok w 2001 roku Trybunat w Strasbur gu stwierdził, że prawo Ryszarda Z. do dysponowania jego legalną własnością “zostało ewidentnie naruszo ne”. Zgodnie z orzeczeniem, obie strony miały sześć miesięcy na zawarcie ostatecznego porozumienia. Oznaczało to w praktyce, że państwo ma zwrócić nieruchomość prawowitemu właścicielowi, wypła cić odszkodowanie za straty materialne oraz za dośćuczynienie za straty moralne. Jeżeli chodzi
0 wysokość odszkodowania, to Trybunał nie chciał na razie wypowiadać się w tej sprawie. Stanął na stano wisku, że strony powinny osiągnąć ugodę co do kon kretnej kwoty, biorąc pod uwagę lokalne warunki 1zwyczajowe prawo w Polsce. Trybunał zastrzegł jed nak, że jeżeli nie dojdzie do ugody, to postępowanie procesowe zostanie wznowione i wtedy sam zadecy duje o wysokości odszkodowania i zadośćuczynienia za naruszenie przez państwo polskie Europejskiej Konwencji Praw Człowieka i Podstawowych Wolno ści. Konkretnie zaś chodziło o naruszenie artykułu 1. “Pierwszego protokołu dodatkowego” do wspomnia nej konwencji, uchwalonego przez Radę Europy w Paryżu 20 marca 1952 roku. Treść tego artykułu brzmi następująco: “ Każda osoba fizyczna i prawna ma prawo do poszanowania swego mienia. Nikt nie może być pozbawiony swojej własności, chyba że w intere sie publicznym i na warunkach przewidzianych przez ustawę oraz zgodnie z zasadami prawa mię dzynarodowego. Powyższe postanowienia nie bę dą jednak w żaden sposób naruszać prawa pań stwa do stosowania takich ustaw, jakie uzna za konieczne dla uregulowania sposobu korzystania z własności zgodnie z interesem powszechnym lub w celu zapewnienia uiszczenia podatków bądź innych należności lub kar pieniężnych” . Policja opuściła kamienicę Ryszarda Z. w listopa dzie 2001 roku, ale do ugody nie doszło, chociaż za proszono właściciela do oficjalnego przejęcia budyn ku oraz rozpoczęcia negocjacji w sprawie wysokości odszkodowania. Po pierwsze, pan Z. nie zgodził się przejąć kamienicy w takim stanie, w jakim ją oddawa
37
TRYBUNAŁ W STRASBURGU no, ale domagał się, aby zwrócono ją w takim samym stanie, w jakim zostafa zabrana. Stwierdził bowiem, że usunięcie przeróbek, których dla swoich potrzeb dokonała policja, jest zbyt kosztowne. Jeżeli zaś poli cja nie chce usunąć ich we własnym zakresie, to mu si pokryć ich rzeczywisty koszt według wszystkich ra chunków i faktur, jakie przedstawi po zakończeniu przebudowy. Po drugie, Ryszard Z. nie mógł osiągnąć porozu mienia z policją co do wysokości odszkodowania za utracone korzyści z użytkowania kamienicy oraz za dośćuczynienia za straty moralne. Chociaż czas na negocjacje wydłużono do maja 2002 roku, różnice w wyliczeniach stron były tak rażąco duże, że o żad nej ugodzie nie mogło być mowy. Trybunał zatem, zgodnie z zapowiedzią, ponownie zajął się tą sprawą. 2 lipca 2002 roku orzekł, że rząd ma zwrócić właści cielowi kamienicę w odpowiednim stanie w ciągu trzech miesięcy od uprawomocnienia się wyroku. Je żeli to nie nastąpi, Ryszard Z. powinien otrzymać 60,5 tysiąca euro, czyli kwotę odpowiadającą aktualnej wartości rynkowej budynku. Pan Z. ma ponadto otrzy mać od państwa 100 tysięcy euro odszkodowania za utracone korzyści oraz 16,5 tysiąca euro za straty moralne. Do tej sumy dochodzi kwota trzech tysięcy euro jako zwrot wydatków, poniesionych przez skar żącego się na opłacenie kosztów związanych z pro cesem przed Trybunałem. W sumie Ryszard Z. ma otrzymać od skarbu państwa 180 tys. euro. Tyle polskiego podatnika kosztuje bezrozumny upór instytucji publicznej oraz jawne lekceważenie konwencji, podpisanej przez polski rząd i ratyfikowa nej przez polski parlament. W wypowiedzi dla “Rzeczpospolitej” mecenas Agnieszka Zemke, która reprezentowała Ryszarda Z., powiedziała, że jest to “precedensowy wyrok”. Jej zdaniem “orzeczenie Trybunału w Strasburgu otwiera worek spraw dotyczących naruszenia prawa własno ści, które jest jednym z podstawowych praw człowie ka”. Dodała ponadto, że Trybunał nie mógł zająć in nego stanowiska, albowiem Europejska Konwencja o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolno ści jest w tej kwestii jednoznaczna i stanowi dla Try bunału obowiązujące prawo. “To poważne ostrzeże nie dla Polski. Z tego co wiem - mówiła mecenas Ze mke - w Strasburgu czeka na rozpatrzenie kilkaset podobnych spraw dotyczących naszego kraju. Ta by ła jedną z najbardziej ewidentnych”.
Prawo nierychliwe i wadliwe adośćuczynienie za straty moralne ma otrzy mać od polskiego państwa Waleria K., stuletnia mieszkanka Przemyśla. Tym razem Trybunał w Strasburgu zajmował się opieszałością polskiego wymiaru sprawiedliwości, czyli tym, co potocznie określa się mianem nieuzadnionej przewlekłości w postępowaniu sądowym. Odszkodowanie nie jest duże, wynosi “zaledwie” cztery tysiące euro, ale wstyd przed Europą - niemały. Zważywszy zaś, że opieszałość jest chroniczną i nagminną przypadłością
Z
38
naszego nierychliwego wymiaru sprawiedliwości, na leży się spodziewać, że strasburski trybunat zostanie wkrótce zalany tego rodzaju skargami z Polski, zaś odszkodowania posypią się lawinowo. W 1948 roku Walerię K. wywłaszczono z niewiel kiej nieruchomości (działka, mały domek i zabudowa nia gospodarcze) w Częstochowie, przejmując ją na rzecz skarbu państwa. Podobnie jak w przypadku własności Ryszarda Z., decyzję tę podjęto z narusze niem ówczesnego prawa i po 1989 roku, kiedy nasta ły takie możliwości, wiekowa pani K. podjęła starania o odzyskanie swojej posiadłości. Rozmowy z władza mi i aktualnym posiadaczem nieruchomości przecią gały się; liczono zapewne na rychłą śmierć Walerii K., co w “naturalny” sposób rozwiązałoby sporną kwe stię. Wreszcie pani K. wniosła pozew do sądu prze ciwko fabryce, która zajmowała jej nieruchomość. Do magała się przywrócenia prawa własności oraz od szkodowania i sprawę wygrała. Decyzja o wywłasz czeniu została przez sąd uchylona, jako “od początku nieważna”. Waleria K. sądziła wówczas, że to ostatecznie za łatwi jej sprawę i mając wyroki w ręku usiłowała wy negocjować odpowiednie odszkodowanie - rekom pensatę za korzyści utracone z powodu niemożności korzystania ze swojej własności. Jak powiedziała później przed sądem apelacyjnym, nie ma natury pie niacza. Spodziewała się zawarcia rychłej ugody, zwłaszcza że liczyła na ludzkie zrozumienie jej sytu acji, wynikającej z mocno zaawansowanego wieku. Przeliczyła się jednak i w 1998 roku wniosła do sądu kolejny pozew: o rekompensatę z tytułu utraconych dochodów. Ponownie wygrała sprawę i w pierwszej instancji przyznano jej jeden milion dwieście tysięcy złotych odszkodowania. Jak można było przewidzieć, strona przeciwna wniosła odwołanie od wyroku, ale postępowanie w drugiej instancji przeciągało się po nad miarę, co powódka uznała za niedopuszczalne. Dlatego też w 1999 roku postanowiła złożyć skargę do Trybunału w Strasburgu. Strona pozwana domagała się najpierw odrzuce nia skargi w całości bez jej rozpatrywania, zaś argu mentem na to miał być fakt, iż Waleria K. jeszcze przed zakończeniem postępowania w Strasburgu, sprzedała nieruchomość za sto sześćdziesiąt tysięcy złotych, a zatem nie była już jej właścicielką. Później pełnomocnik rządu bronił się przed zarzutem opie szałości twierdząc, że sprawa jest skomplikowana, zaś pani K. dwukrotnie oprotestowała ustalenia bie głych rzeczoznawców. Sędziowie Trybunału jednomyślnie przyznali ra cję Walerii K. i z tytułu poniesionych przez nią strat moralnych przyznali jej cztery tysiące euro odszko dowania. W orzeczeniu stwierdzono, iż stopień skomplikowania sprawy w żaden sposób nie uza sadniał tak długiego postępowania; nawet zarządze nie przez sąd sporządzenia nowych ekspertyz nie może być usprawiedliwieniem dla opieszałości i nie uzasadnionej przewlekłości. Trybunał wytknął po nadto naszemu wymiarowi sprawiedliwości, że w sprawie o przywrócenie prawa własności, sąd bez
TRYBUNAŁ W STRASBURGU
żadnej uzasadnionej przyczyny, aż przez cały rok nie wyznaczył terminu rozprawy. Także w drugim postępowaniu - o przyznanie odszkodowania, sąd “pracował w rażący sposób opieszale”, zaś zwłoka ta była niczym nieuzasadniona. W konsekwencji Trybunał orzekł, że państwo pol skie w przedmiotowej sprawie naruszyło artykuł 6. Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Odpowiedni fragment w pierwszym punkcie tego artykułu brzmi następująco: “ Każdy ma prawo do sprawiedliwego i publicznego rozpoznania jego sprawy w rozsąd nym terminie przez niezawisły i bezstronny sąd ustanowiony ustawą, przy rozstrzyganiu o jego prawach i obowiązkach o charakterze cywilnym al bo o zasadności każdego oskarżenia w wytoczo nej przeciwko niemu sprawie karnej” . Zdaniem Trubunału, polski wymiar sprawiedliwości w istotny sposób nie sprostał temu zapisowi, toteż skarżącej się Walerii K. należy się stosowne zadośćuczynienie. Trzeba przy tym koniecznie zwrócić uwagę, że - w przeciwieństwie do polskich sędziów - sędziowie strasburskiego Trybunału z prawdziwie humanitarnym zro zumieniem pochylili się nad bardzo sędziwym wiekiem pani Walerii, co znalazło swój wyraz w sentencji wyro ku. Stwierdzili mianowicie, że w takiej sprawie jak ta sądy powinny brać pod uwagę wiek skarżącej się oso by, jej stan zdrowia, a także mieć na uwadze, jak bar dzo krótki czas pozostał na naprawienie szkód, których doznała od państwa i działających w imieniu tego pań stwa instytucji publicznych. Trybunat zwrócił również uwagę, że fakt sprzedania przez Walerię K. nierucho mości jeszcze przed zakończeniem postępowania w Strasburgu nie może mieć znaczenia dla oceny tej
sprawy i wydanego wyroku. Pani K. poniosła bowiem “rzeczywiste straty1w tym czasie, kiedy jako prawowi ta właścicielka dochodziła przed polskimi sądami swo ich “niezaprzeczalnych racji”. Przypomnijmy, że ten czas to całe sześć lat czekania na jakiekolwiek orze czenie sądu! ★ ★★ ednak rekord przewlekłości pobiły na razie sądy w Warszawie, sprawa zaś jest kuriozalna dlate go, że dotyczy w sumie rzeczy drobnej i jest ra czej oczywista. Otóż pod koniec 1989 roku, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, w domu Stanisława T. pojawił się upragniony od dawna telewizor kolorowy znanej marki o światowej renomie. Taki telewizor nie miał prawa się zepsuć, a jednak już po trzech tygo dniach przestała działać fonia. Pan T. zawiózł aparat do serwisu, przed odbiorem sprawdził, czy dokonano naprawy i wrócił z telewizorem do domu. Tutaj wszak, po dwóch dniach, znowu wystąpiły kłopoty z jakością dźwięku. Po kolejnej naprawie telewizor w ogóle od mówił posłuszeństwa i całkowicie zamilkł. Darujmy sobie kolejne perypetie Stanisława T. z wadliwym te lewizorem. Dość wspomnieć, że kolejne trzy naprawy w autoryzowanej stacji serwisowej okazały się bez skuteczne i właściciel zażądał od sprzedawcy zwrotu pieniędzy albo wymiany sprzętu na inny, nowy telewi zor wolny od wad. Jednak sprzedawca nie chciał spełnić tego żądania i Stanisław K. w 1990 roku zło żył przeciwko niemu pozew do sądu cywilnego. Spra wa ciągnęła się przez siedem lat, wreszcie zdespero wany pan T. wniósł pozew do Trybunału w Strasbur
J
39
TRYBUNAŁ W STRASBURGU gu, skarżąc się na “rażąco nieuzasadnioną przewle kłość postępowania”. 18 grudnia 2001 roku Europejski Trybunał Praw Człowieka uznał, że skarga Stanisława T. na pań stwo polskie jest uzasadniona i przyznał mu całkowi tą rację. Sędziowie stwierdzili w orzeczeniu, że Pol ska naruszyła artykuł 6 § 1. Konwencji Praw Człowie ka, czyli zasadę rozsądnego terminu rozpoznania sprawy przez sąd. Odmienny punkt widzenia niż skarżący się pan T. miał natomiast Trybunał w kwestii odszkodowania. Powód domagał się zadośćuczynienia za straty mo ralne w wysokości dwudziestu tysięcy złotych. Pełno mocnik rządu nie zgadzał się na taką kwotę, propo nując pięć tysięcy złotych. W odpowiedzi na to Stani sław T. podwyższył żądane zadośćuczynienie do trzydziestu tysięcy twierdząc, że “z powodu braku te lewizora w domu jego rodzina poniosła poważne i niepowetowane straty moralne”. Trybunat uznał jed nak, że skarżący się obywatel Polski poniósł straty moralne jedynie w wyniku przewlekłego postępowa nia przed sądem i przyznał mu za to odszkodowanie w wysokości pięciu i pół tysiąca złotych. Tym razem, chociaż pan T. wygrał w Strasburgu, okazało się, że cała gra nie była warta świeczki. Zasądzono mu bo wiem tylko pięćset złotych więcej, niż rząd zgadzał się zapłacić mu w drodze ugody. Ale tak czy inaczej, sprawa ta na pewno nie przyniosła polskiemu pań stwu chwały na arenie międzynarodowej.
Nierzetelny proces recedensowy wyrok, albowiem dotyczący pra wa do rzetelnego procesu, zapadł w Strasbur gu 18 grudnia 2001 roku. Skarżącym się był Roman D., który zarzucał państwu, że z powodu od mowy przyznania mu adwokata z urzędu do wniesie nia kasacji został pozbawiony możliwości skutecznej obrony, a tym samym rozpoznania jego sprawy przez Sąd Najwyższy. Sprawa miała swój początek jeszcze we wrześniu 1994 roku, kiedy to Roman D. został oskarżony przez prokuratora, że jako urzędnik państwowy przyjął ła pówkę. Akt oskarżenia wpłynął do Sądu Wojewódz kiego w Wałbrzychu w lutym następnego roku. Oprócz pana D. na ławie oskarżonych zasiadło sześć osób; dwóm oskarżonym zarzucano handel żywym towarem. Roman D. pozostawał wówczas bez stałej pracy, toteż wystąpił do sądu z wnioskiem o zwolnienie z kosztów procesu i przyznanie mu obrońcy z urzę du. Sąd uwzględnił tę prośbę. W kwietniu 1996 roku Roman D. został skazany na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata oraz grzywnę. Wniósł od tego wyroku apelację, zaś na jego ponowny wniosek sąd wyznaczył mu no wego obrońcę z urzędu. Sprawę pan D. powtórnie przegrał; Sąd Apelacyjny we Wrocławiu oddalił jego wniosek, utrzymując w mocy wyrok pierwszej instan cji. Skazany postanowił wnieść od wyroku kasację i zażądał, aby sąd po raz trzeci wyznaczył mu obroń
P
40
cę z urzędu. Była to prośba na tyle w tym przypadku uzasadniona, że wniosków kasacyjnych, które nie są sporządzone przez zawodowego adwokata, Sąd Naj wyższy w ogóle nie rozpoznaje. Pan D. twierdził, że proces przed wrocławskim Sądem Apelacyjnym “był nierzetelny i miał charakter iluzoryczny”. Rozprawa trwała zaledwie piętnaście minut, zaś nowy adwokat, mecenas Kazimierz N., który go reprezentował, nie miał dostatecznej ilości czasu, aby rzetelnie zapo znać się z jego sprawą. Sąd odrzucił wniosek o przy znanie obrońcy z urzędu w grudniu 1996 roku i poin formował Romana D., że na tę decyzję nie przysługu je mu zażalenie. D. nie zgodził się z takim stanowi skiem i zaskarżył to postanowienie do Sądu Najwyż szego. Ten podtrzymał jednak stanowisko Sądu Ape lacyjnego we Wrocławiu i odrzucił skargę Romana D. Roman D. wniósł do Trybunału w Strasburgu dwie skargi w odstępie niecałego półrocza. Najpierw, w sierpniu 1995 roku, złożył pozew przeciwko rządo wi polskiemu o “niesprawiedliwe rozpatrzenie jego sprawy”, co naruszało artykuł 6. § 1. Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Natomiast w grudniu 1996 roku, zaraz po otrzymaniu odmownej decyzji z Sądu Najwyższego w sprawie przyznania mu obroń cy z urzędu, zaskarżył państwo o uniemożliwienie mu skutecznej obrony w sprawie karnej, co naruszało punkt “c” § 3. artykuł 6 wspomnianej Konwencji. Try bunał połączył obie te skargi do wspólnego rozpo znania. Dziennik “Rzeczpospolita” (piórami red. Renaty Kowalskiej i Grzegorza Zymana) tak opisał tę spra wę: ‘Trybunał stwierdził, że prawo oskarżonego do bezpłatnej pomocy prawnej jest jednym z elementów związanych z pojęciem «rzetelny proces». Aby otrzy mać bezpłatną pomoc, niezbędne jest spełnienie dwóch przesłanek: pierwsza to brak środków na za płatę za pomoc prawną, druga to interes wymiaru sprawiedliwości. Trybunał zastrzegł, że nie zamierza zastępować polskich sądów w ocenie sytuacji finan sowej R.D., wskazał jednak, że Sąd Apelacyjny we Wrocławiu zwolnił go z obowiązku ponoszenia kosz tów zastępstwa procesowego. Dwa i pół miesiąca później ten sam sąd odmówił takiego samego zwol nienia w postępowaniu kasacyjnym. W ocenie Trybu nału w tak krótkim okresie sytuacja finansowa skar żącego się nie mogła ulec zmianie. Należy zatem przyjąć, że skarżący się nie miał pieniędzy na adwo kata. Trybunał przypomniał, że obowiązkiem pań stwa jest zagwarantowanie rzeczywistej możliwości obrony podczas postępowania sądowego, w tym kasacyjnego. Skarżącemu się odmówiono bezpłatnej pomocy prawnej na osiem dni przed upływem wnie sienia kasacji. W tak krótkim czasie nie miał on szan sy na przygotowanie i wniesienie skargi”. Konkludując w sentencji sędziowie Trybunału wyro kowali, iż Polska naruszyła artykuł 6 § 1 i § 3 (c) Kon wencji, czyli prawo do obrony w postępowaniu karnym. Na rzecz Romana D. Trybunał strasburski zasądził dziesięć tysięcy złotych tytułem zadośćuczynienia za poniesione straty moralne oraz pięć tysięcy złotych ja ko zwrot kosztów i wydatków poniesionych na pomoc
— prawną. Z kieszeni polskiego podatnika ubyło w ten sposób kolejne piętnaście tysięcy złotych.
Patologia i niemoc prawa katalogu kilkuset skarg, które obywatele nasze go kraju wnieśli do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka wybraliśmy zaledwie kilka, ale są to sprawy znamienne, albowiem adekwatnie ilu strują stan naszego ustawodawstwa prawnego oraz powszechną praktykę sądowniczą. Zwróćmy przy tym uwagę, jaką wykładnią i filozofią prawa posługu je się strasburski Trybunał. W jego rozumieniu “ sprawiedliwy proces” nie jest wyłącznie osobi stym interesem oskarżonego, zaś prawo do obro ny to nie “widzimisię” , na które sąd może łaska wie przystać albo i nie. Sprawiedliwy, rzetelny proces leży przede wszystkim w interesie społe czeństwa i państwa, które jest reprezentowane przez zinstytucjonalizowany wymiar sprawiedli wości. I nie ma tu żadnej wątpliwości ani dyskusji: państwo, czyli w tym przypadku sądy mają obo wiązek zagwarantować oskarżonemu, że rozpa trzenie jego sprawy będzie rzetelne. Państwo za tem ma niezbywalny obowiązek zapewnić oskar żonemu bezpłatnego obrońcę, jeżeli jego samego nie stać na to z oczywistych powodów. Po wtóre, w interesie państwa, a więc wymiaru sprawiedliwości leży to, aby postępowanie przed sądami nie było opieszałe i nie przeciągało się bez należycie uzasadnionych powodów. To także nie należy do sfery osobistych przywilejów obywateli, ale jest jednym z podstawowych ich praw, które muszą być katego rycznie przestrzegane. Dlatego bardzo słusznie, że międzynaro dowy Trybunał w Strasburgu wytyka Polsce ewidentne naru szenie konwencji, którą nasz kraj podpisał i ratyfikował - przy pomnijmy, całkowicie dobrowol nie, chcąc w ten sposób znaleźć się wśród krajów demokratycz nych i - w rozumieniu europej skiej tradycji - cywilizowanych. Trzy lata temu, a więc wów czas, kiedy do Trybunału w Strasburgu masowo napływa ły skargi z naszego kraju, znany polityk Jan Maria Rokita w arty kule ogłoszonym w “Gazecie Wyborczej” stwierdzał (i uzasad niał), że stan polskiego wymiaru sprawiedliwości jest “opłakany”. Główną winę według niego po noszą w tej mierze przepisy re gulujące działalność sądów, któ re - jak dosłownie napisał Rokita - “są czasem skrajnie biurokra tyczne i obniżają jakość działa
Z
TRYBUNAŁ W STRASBURGU
nia sędziów”. Zgadzając się z powyższą opinią dodaj my od siebie, że znaczną część winy za ten stan rze czy ponoszą również sędziowie, czego orzeczenia strasburskiego Trybunału ewidentnie dowodzą. ★ ★★ oświęćmy teraz nieco uwagi opieszałości na szych sądów, na którą to plagę narzekają nie tylko ofiary przestępstw, nie mogąc doczekać się zadośćuczynienia za doznane krzywdy. Od kilku lat w mediach powtarza się uparcie (i dokumentuje), że zatory sądowe i przewlekłość postępowania jest istotną barierą dla przedsiębiorców i rozwoju gospo darczego. I co? Ano nic, albowiem liczba zaległych spraw w sądach nie maleje, ale nieustannie, z roku na rok rośnie, zbliżając się w 2003 roku, według infor macji “Gazety Wyborczej, do stu trzydziestu tysięcy, przy czym chodzi w tej statystyce wyłącznie o sprawy cywilne. Winni są w tej mierze nie tylko zresztą sę dziowie, ale - co gorsza - także adwokaci, gdyż bywa, że nie przychodzą na rozprawę, a wówczas sąd mu si ją przełożyć na inny termin. Stało się to już zjawiskiem na tyle nagminnym i po wszechnym, że w lutym 2002 roku prezydent RP złożył
P
TRYBUNAŁ W STRASBURGU — m m m m m . do Sejmu projekt odpowiedniej nowelizacji kodeksów, regulujących procedury karne. Na przykład w jednym z warszawskich sądów opowiada się o adwokacie, który przyszedł dopiero na drugą rozprawę, oświadczając, że o rozpoczęciu procesu dowiedział się właśnie z ga zety. Zapytany przez sąd, czy nie ma zwyczaju prowa dzić terminarza, odpowiedział, że termin rozprawy za notował pomyłkowo w nieodpowiednim miejscu... Ale sędziowie zwracają uwagę na zjawisko o wie le groźniejsze. Mają bowiem uzasadnione podstawy by sądzić, że nieobecność adwokata bywa nieraz istotnym elementem obrony, a więc ma charakter tak tyczny, albowiem służy blokowaniu i przeciąganiu procesu. Taki zarzut pojawił się na przykład w spra wie Andrzeja Leppera rozpatrywanej przez Sąd Rejo nowy w Słubicach, przed którym ten kontrowersyjny poseł odpowiadał karnie za blokadę terminalu celne go. Sąd powiadomił Naczelną Radę Adwokacką, że mecenas Róża Ż. nie usprawiedliwia swojej nieobec ności na rozprawach, ale reporterowi “Detektywa” nie udało się dowiedzieć, jakie Rada zajęta w tej sprawie stanowisko. Tymczasem nieobecność obrońcy nie tylko nadmiernie przedłuża proces i odwleka wydanie wyroku. Jeżeli przerwa pomiędzy kolejnymi rozpra wami jest dłuższa niż trzydzieści pięć dni, strony mo gą się domagać powtórzenia całego przewodu od po czątku i cały proces musi rozpocząć się od nowa. Tymczasem prezydencki projekt nowelizacji niektó rych przepisów zbulwersował środowisko adwokatów i spowodował ich stanowczy sprzeciw. Pozostawia my tę sprawę bez komentarza, wierząc, że nasi Czy telnicy wyrobią sobie o niej właściwe zdanie. Profesor Andrzej Siemaszko, dyrektor Instytutu Wymiaru Sprawiedliwości przy Ministerstwie Spra wiedliwości, powiedział w wywiadzie dla “Gazety Wy borczej”, że w sytuacji nagminnej opieszałości postę powania sądowego, “w ogóle trudno mówić o wymie rzaniu sprawiedliwości, zwłaszcza o tym, by społe czeństwo widziało, że oto staje się sprawiedliwość”. Inny autorytet w kwestiach prawniczych i społecz nych, profesor Antoni Kamiński, powiedział w wywia dzie dla “Rzeczpospolitej”, że najbardziej ułomne jest w naszym kraju prawodawstwo i administracja. W prawodawstwie - stwierdził - brak jest regulacji, które wymuszałyby sprawne funkcjonowanie wymia ru sprawiedliwości. Wiele ustaw było wprowadzonych ze względu na interesy poszczególnych partii czy grup, w tym grup lobbystycznych, które przygotowy wały ustawy i przy pomocy zaprzyjaźnionych posłów przeprowadzały je w Sejmie (...). Potężne grupy inte resu i przełożenie, jakie mają w życiu parlamentar nym, to ogromne zagrożenie przyszłości kraju”. Tymczasem, podsumowując legislacyjną twór czość Sejmu i Senatu w 2002 roku, prezes Trybuna łu Konstytucyjnego, profesor Marek Safjan, wytknął naszemu parlamentowi, że nie uczy się na własnych błędach. Jego zdaniem, do najważniejszych wad pol skiego systemu prawnego należy nieprecyzyjność, nieprzewidywalność i niestabilność prawa. Zdaniem profesora Safjana orzecznictwo Trybunału Konstytu cyjnego powinno być dla ustawodawcy w większym
42
niż dotychczas stopniu podstawową wskazówką przy tworzeniu prawa. Ale tak nie jest - stwierdził. W tym stanie rzeczy nie zaskakuje, że według ra portu Komisji Europejskiej z 2003 roku, prawo w Pol sce “może pozostać na papierze”. Wprawdzie urzęd nicy w Brukseli zauważyli “pewien postęp” w uspraw nianiu pracy naszych sądów, to zarazem ostrzegają, że zaległości są tak ogromne, iż po przystąpieniu Polski do Unii egzekwowanie europejskiego prawa może pozostać w znacznym stopniu fikcją. W Brukseli zauważono na przykład, że w roku 2002 nasze sądy miały do rozpatrzenia - bagatela - 2 278 655 spraw! W związku z tym stwierdzono, że czas oczeki wania jest tak długi, iż możliwość dochodzenia prawa, jakie przedsiębiorcom i obywatelom zapewnia Unia, po zostanie w Polsce “jedynie teoretyczna”. Na dodatek dzieje się to w sytuacji, gdy w Polsce pracuje 9024 sędziów, prawie o jedną czwartą więcej niż we Fran cji i Włoszech, chociaż kraje te mają o jedną trzecią więcej ludności. Eksperci Unii Europejskiej podkre ślają także w swoim raporcie, że bez znaczącego ograniczenia immunitetu sędziowskiego w ogóle nie ma co mówić o usprawnieniu naszego wymiaru sprawiedliwości. Komisja Europejska zwróciła przy tym uwagę, że “w żadnym kraju Unii i w państwach do niej przystępujących nie ma porównywalnego stopnia immunitetu sędziowskiego” . Brukselski raport porusza także kwestię należyte go funkcjonowania prokuratury w Polsce oraz wielko ści środków budżetowych przeznaczanych corocznie dla sądów. Na koniec zaś ujmuje się za najbiedniej szymi Polakami, których nie stać ani na opłacanie kosztów sądowych, ani na honorarium dla adwokata. W dokumencie Komisji Europejskiej wytyka mianowi cie polskiemu rządowi, że w naszym prawie nie okre ślono progu dochodów, poniżej których definiuje się ubóstwo. To zaś - zdaniem autorów raportu - bardzo utrudnia, a być może w ogóle uniemożliwia upomina nie się o zwolnienie z kosztów sądowych oraz ogra nicza prawo oskarżonych do obrony, co gwarantuje Europejska Konwencja Praw Człowieka. Zapewne pod wpływem owego raportu minister sprawiedliwo ści, Grzegorz Kurczuk, powiedział dla “Rzeczpospoli tej”, że reformę pomocy prawnej z urzędu uważa “za pilną”. Przyznał, iż “nie może być tak, że ktoś, kto nie ma pieniędzy, zostaje pozbawiony prawa do obrony. To niedopuszczalne w państwie prawa”. Właśnie - niedopuszczalne, za co podatnicy, za sprawą Trybunału w Strasburgu już niemało zapłacili i jeszcze nie raz zapłacą, dopóki sądy stosować będą dotychczasową praktykę. Jak widać, wśród prawni ków i polityków od lat istnieje przekonanie, że pol skie prawo i funkcjonowanie wymiaru sprawiedli wości wymaga zasadniczych zmian i reform. Nie wi dać ich jednak na razie i nic też nie wskazuje, aby śmy szybko się ich doczekali.
Antoni Borkowski Imiona i pierwsze litery nazwisk osób, których sprawy rozpa trywał Trybunał w Strasburgu, zostały zmienione.
WYJŚCIE PRZED ORKIESTRĘ
"U60T0WANY" SUMA Michał PILECKI
Pracownik jednej z komend wojewódz kich policji, podkomisarz Andrzej B., na wet nie przypuszczał, jak bardzo zmieni się jego życie wraz z zakupem nowego samochodu. Oczywiście miał nadzieję, że nastąpią pewne zmiany, np. rzadziej bę dzie odwiedzał warsztaty naprawcze, gdyż nowszy, mniej zużyty samochód, nie będzie psuł się tak często, jak wysłu żony Polonez, którym jeździł do tej pory. Niestety to, co nastąpiło, było czymś tak nieoczekiwanym, że policjant nie mógłby chyba tego wyśnić nawet w najczarniej szych snach.
iektórzy dzielą polskich policjantów na dwie kategorie: tych, którzy przyszli “odwalić” swoje lata do emerytury i tych, którzy chcą dać z siebie wszystko aby bronić spo łeczeństwo przed przestępcami. Przedstawiciele pierwszej kategorii nie zrobią nic nadto co muszą i doskonale potrafią wykręcać się od każdej dodatkowej roboty. Co prawda przychodzą do pracy punktualnie, ale równie punktualnie z niej wy chodzą, nie przejmując się tym, że są jeszcze jakieś zadania do wykonania. Ci, których zaliczyć można do drugiej kategorii to prawdziwi pasjonaci. Jeśli wi dzą szansę na wykrycie jakiejś sprawy, czy możli wość umieszczenia w zakładzie karnym wybitnie groźnego przestępcy, będą pracować po godzinach
N
WYJŚCIE PRZED ORKIESTRĘ dotąd, aż dopną swego. Na takich policjantów prze stępcy (i niektórzy policjanci) mówią “psy gończe” i mimo że nie jest to miłe określenie, najlepiej odda je ich charakter. Po prostu, jeśli ztapią trop, to nie po puszczą aż dogonią i złapią. Do takich właśnie “psów gończych” bez wątpienia zaliczał się podkomisarz Andrzej B. W ciągu kilku lat pracy praktycznie stale awansował, w trybie zaocz nym ukończył szkołę oficerską, a zaraz potem, doce niając jego zaangażowanie, komendant wojewódzki policji w Ł. rozkazem przeniósł go do swojej komen dy, uznając, że w komendzie rejonowej możliwości rozwoju dla tego policjanta już się skończyły. Podkomisarz Andrzej B. został najmłodszym ofi cerem w elitarnym wydziale Komendy Wojewódzkiej Policji w Ł., zajmującym się pracą operacyjno-rozpo znawczą. Ktoś inny na jego miejscu, zadowolony z wysokiego stanowiska i nie mniejszych apanaży, prawdopodobnie starałby się po prostu pracować i nie pomyślałby nawet, aby coś w swojej pracy zmie niać, czyli ulepszać. Jednak ten policjant akurat zu pełnie inaczej podchodził do swojej pracy. W tym czasie często w zatrzymaniu groźnych przestępców brali udział niezbyt młodzi już oficero wie, ćwiczący strzelanie z broni rzadziej nawet niż to wynika z regulaminu. Stwarzało to rozliczne zagro żenia i było narastającym problemem, z którym coś w końcu trzeba było zrobić. Podkomisarz B., wspól nie ze swoim naczelnikiem, przekonał więc komen danta o konieczności stworzenia grupy specjalnej, która zajmowałaby się zatrzymaniami, zasadzkami i podobną robotą. ★ ★ ★ o niespełna pół roku od swojego powstania grupa ta była już na tyle doposażona i wytrenowana, że pod dowództwem podkomisarza Andrzeja B. rozpoczęta swoje działania. Efekty przy szły bardzo szybko. Szefostwo komendy wojewódz kiej było bardzo zadowolone z uzyskiwanych przez nią wyników w postaci licznych zatrzymań sprawców na gorącym uczynku i spektakularnych aresztowań groźnych przestępców. Gorzej te działania były od bierane przez policjantów z komend rejonowych. Nie bardzo im się podobało to, że na ich terenie pojawia ją się jacyś obcy tunkcjonariusze i nie uprzedzając nikogo dokonują aresztowań. Najbardziej byli nieza dowoleni policjanci skorumpowani przez przestęp ców. Biorąc od nich pieniądze nie mogli potem zre wanżować się ostrzeżeniem przed mającym nastą pić aresztowaniem. Oczywiście, swojego niezado wolenia starali się nie okazywać zbyt jawnie, ale ze źródeł operacyjnych do komendy wojewódzkiej do cierały sygnały o tym, że podkomisarz Andrzej B. jest obwiniany o powstanie tego zamieszania. Nie ostrzeżono go jednak o tym, być może dlatego, że zlekceważono te sygnały, a może celowo, aby nie osłabić jego zaangażowania w pracę. Wszystko przez pewien czas rozwijało się we wła ściwym kierunku, a grupa do zadań specjalnych na
P
bierała doświadczenia i sprawności w działaniu. Co prawda podkomisarz Andrzej B. pracując na dwóch stanowiskach (oprócz dowodzenia grupą zajmował się też pracą operacyjno-rozpoznawczą) więcej cza su spędzał w pracy niż w domu, ale chyba był z tego zadowolony, bo praca stanowiła jego żywioł.
Zmiana na lepsze o tej pory dowódca grupy specjalnej po godzi nach pracy jeździł starym wysłużonym Polo nezem. W końcu jednak samochód zaczął od mawiać posłuszeństwa do tego stopnia, że należało pomyśleć o zakupie jakiegoś nowszego, sprawniej szego pojazdu. Okazja jakoś sama się nadarzyła. Jeden z samochodowych handlarzy chciał na atrak cyjnych warunkach sprzedać Volkswagena Golfa i na dokładkę zgodził się w rozliczeniu wziąć wysłu żonego Poloneza. Propozycja była bardzo atrakcyj na i przyszła w tak dogodnym momencie, że nie mo gła zostać odrzucona. Podkomisarz B. szybko zała twił kredyt i zrealizował transakcję. Spieszył się bar dzo, żeby mu ta okazja nie uciekła i ani przez myśl mu nie przeszło, żeby wykazać się większą nieufno ścią i ostrożnością. Kiedy w późnych godzinach wieczornych odbierał samochód, było z nim kilku policjantów z grupy spe cjalnej. Oni też widzieli moment, jak podjechał pod swój blok i zaparkowawszy nowo zakupiony samo chód, poszedł do domu. Niestety, kiedy rano podkomisarz Andrzej B. chciał pojechać do pracy okazało się, że samochodu na parkingu nie ma. Sprawdził jeszcze naiwnie, czy nie jest zaparkowany w innym miejscu, a kiedy ni gdzie go nie znalazł, powiadomił komendę rejonową o kradzieży samochodu i wspólnie z jednym z poli cjantów z grupy specjalnej pojechał na jego poszuki wania. Niestety, nigdzie nie udało im się natrafić na (być może) porzucony przez złodziei samochód. Po jechali więc do komendy rejonowej, aby formalnie złożyć zawiadomienie o kradzieży. Podczas sporzą dzania dokumentów jeden z patroli zmotoryzowa nych penetrujących miasto zameldował o odnalezie niu tego auta. Stało rozbite w jednej z bocznych uli czek. Podkomisarz Andrzej B. natychmiast pojechał w to miejsce. Okazało się, że Volkswagen ma rozbi ty cały przód, gdyż uderzył w tył zaparkowanego Fia ta 126p. Siła uderzenia musiała być olbrzymia, gdyż “maluch” został wepchnięty na chodnik i dosłownie wbity w siatkę ogrodzeniową. Oba samochody nada wały sie praktycznie do kasacji. Technik kryminalistyki prowadzący później oglę dziny tych pojazdów, zwrócił jeszcze uwagę na kilka elementów, a przede wszystkim na fakt, iż do uru chomienia Volkswagena ktoś użył dopasowanego kluczyka. Dowodem na to był fakt, że blokada kie rownicy samochodu nie była złamana. Co prawda spod deski rozdzielczej wystawały powyrywane przewody, ale bez złamania blokady kierownicy mi mo odpalenia silnika “na krótko” nie dałoby się au tem jechać. Technik zauważył też, że osoba, która
D
WYJŚCIE PRZED ORKIESTRĘ
Г( \
kierowała tym samochodem w momencie uderzenia w Fiata 126p, musiała doznać obrażeń. Najprawdo podobniej jechała bez zapiętych pasów bezpieczeń stwa i uderzyła głową oraz klatką piersiową w kie rownicę, która została przesunięta i złamana. Doświadczeni policjanci, którzy oglądali ten samochód, stwierdzili, że złodziej musi mieć zła manych przynajmniej kilka żeber. Po zakończeniu oględzin rozbite samochody zo stały zabrane i policjanci wrócili do swoich zajęć, a jeden z funkcjonariuszy z komendy rejonowej do stał do prowadzenia dochodzenie w sprawie kradzie ży Volkswagena. Prowadził je spokojnie, przesłuchu jąc wszystkie osoby, które mogły coś wiedzieć w tej sprawie i po cichu liczył, że policjanci z pionu opera cyjno-rozpoznawczego swoimi kanałami szybko ustalą tego, kto odważył się ukraść samochód ich koledze. Niestety, nikomu nie udało się zdobyć infor macji na ten temat. Nawet podkomisarz Andrzej B., najbardziej zaangażowany w tę sprawę nie trafił na ślad sprawców. Powoli, zajęty innymi sprawami, za czął zapominać o tej stracie (samochód nie miał ubezpieczenia AC) i nie zawracał głowy prowadzą cemu dochodzenie. Nie chciał sprawiać wrażenia, że stosuje jakieś naciski, aby sprawę kradzieży jego sa mochodu traktowano inaczej niż wszystkie podobne sprawy. Uznał po prostu, że takie straty są wliczone w charakter jego pracy. Obwiniał nawet siebie o to, że nie był dość ostrożny i po zakupie samochodu nie dołożył mu zabezpieczeń, gdyż Volkswagen nie miał nawet autoalarmu. Wszystko wyglądało na to, że sprawa pozostanie niewykryta, chyba że przy okazji zatrzymania jakiejś grupy złodziei samochodów uda się wyjaśnić i tę tajemnicę.
Całkowity zwrot
K
iedy prowadzący to dochodzenie przekazał podkomisarzowi Andrzejowi B. informację
o tym, że prokuratura przekwalifikowała sprawę i teraz prowadzi ją przeciwko niemu jako podejrzanemu o spowodowanie wypadku drogo wego oraz o zgłoszenie niezaistniałej kradzieży samochodu, przełożeni podkomisarza B. wiedzie li już o tym przynajmniej od kilku dni. Podkomisarz Andrzej B. początkowo nie mógł uwierzyć w taki obrót sytuacji. Myślał, że to jakiś głupi żart lub po prostu pomyłka. Niestety. Dostał wezwanie i został w prokuraturze przesłuchany ja ko podejrzany. Okazało się, iż prokuratura dyspo nuje zeznaniami jakiejś kobiety, która widziała przez okno, jak po wypadku do Volkswagena pod biegał kilkakrotnie mężczyzna ubrany w kurtkę po dobną do tej, w jakiej zwykle chodził podkomisarz B. Nie padło stwierdzenie, że był to on, ale kobie ta dosyć sugestywnie stwierdzała, że zarówno wzrost jak i sylwetka widzianego przez nią męż czyzny (twarzy nie widziała, bo wyglądała przez okno po drugiej stronie ulicy w ciemny, deszczowy wieczór!) odpowiadają wyglądowi podkomisarza B., którego widziała przy samochodzie wówczas, gdy prowadzone były policyjne oględziny miejsca wypadku. Zeznanie tej kobiety oraz fakt, iż w Volkswagenie stwierdzono sprawną blokadę kierownicy, wystarczyły aby prokuratura oskarżyła policjanta o spowodowanie wypadku drogowego oraz o zgłoszenie przestępstwa kradzieży samo chodu, która w rzeczywistości nie miała miejsca. Dodatkowo oskarżono go jeszcze o składanie fał-
WYJŚCIE PRZED ORKIESTRĘ szywych zeznań, zupełnie jakby można było zgło sić o niezaistniałym przestępstwie, nie zeznając fałszywie.
Zaufanie, ale czy na pewno? rzełożeni podkomisarza Andrzeja B. na zarzu ty prokuratury zareagowali spokojnie. Oczywi ście, zgodnie z przepisami wszczęto postępo wanie dyscyplinarne, ale wszyscy zapewniali, że są przekonani o tym, że Andrzej B. jest niewinny i że prokuratura jest przewrażliwiona, jeśli chodzi o wybryki policjantów. Deklaracje deklaracjami, a prawda zaczęła się ukazywać dopiero wtedy, gdy trzeba było podkomisa rzowi B. pomóc. Uznał on bowiem, że w starciu z pro kuraturą będzie potrzebował dobrego adwokata. Niby prawo znał, ale przed sądem zawsze lepiej poradzi sobie przecież doświadczony obrońca. Ponieważ nie dysponował odpowiednią gotówką, zwrócił się do po licyjnej kasy oszczędnościowo-pożyczkowej o po życzkę. Niestety, nie otrzymał jej, a na dokładkę uda ło mu się dowiedzieć, że udzielenia pożyczki zakazał komendant wojewódzki, który uznał, że “prokuratura taką pomoc mogłaby poczytać za pomocnictwo w mataczeniu w sprawie”. Wynajęcie adwokata zo stało w ten sposób sprowadzone do matactwa. Ko mendant, formułując tę oryginalną kwalifikację dzia łań obrońców przed sądem, oczywiście nie zrobił te go pisemnie, a kasa motywując odmowę przyznania pożyczki, wykręciła się brakiem środków. Podkomisarz B. zdobył pieniądze od rodziny i kie dy po roku od zdarzenia sprawa trafiła do sądu, stawił się tam z obrońcą, jednym z najlepszych w tym mie ście. Odbywały się kolejne rozprawy, przesłuchiwani byli świadkowie, ale oczywiście czynności te nie wno siły nic nowego do sprawy. Jedyny świadek, kobieta, która widziała zdarzenie przez okno, zeznała, że czło wiek, którego widziała przy samochodzie był podobny do oskarżonego i miał podobną kurtkę. Mimo wielu “naprowadzających” pytań prokuratora-oskarżyciela nie stwierdziła, że jest przekonana o tym, że widziany przez nią mężczyzna i oskarżony to jedna i ta sama osoba. Prokurator nie był z tego zadowolony. Podob nie zakończyło się też przesłuchanie wezwanego przez prokuraturę biegłego reprezentującego firmę Volkswagen. Mimo niezłamanej blokady kierownicy, nie wykluczył on jednoznacznie możliwości urucho mienia samochodu przy pomocy czegoś innego niż oryginalny kluczyk. Ponieważ przesłuchania innych świadków zakończyły się podobnie, sąd rejonowy wy dał wyrok uniewinniający podkomisarza Andrzeja B. od zarzucanych mu czynów.
P
Winny - niewinny dwokat broniący podkomisarza Andrzeja B. uprzedził go, że z całą pewnością prokuratura odwoła się od tego wyroku. I tak też się stało. Stała się też inna rzecz, dużo gorsza. Komendant wojewódzki policji podjął decyzję o zawieszeniu pod
A
komisarza B. w czynnościach w związku z toczącym się przeciwko niemu procesem sądowym. Okazało się, że Andrzej B. powinien być jeszcze wdzięczny za to, że zawieszono go w czynnościach tak późno, bo komendant mógłby zrobić to natychmiast po roz poczęciu postępowania dyscyplinarnego. Od tej po ry policjant pobierał tylko połowę poborów i nie mu siał chodzić do pracy. Dla człowieka żyjącego swoją pracą odsunięcie było chyba najgorszą karą. Lepsze jest przecież zajęcie się czymkolwiek niż bezczynne oczekiwanie na to, co będzie dalej. Niestety, zmianie uległo też zachowanie komen danta i kolegów z pracy. Przedtem zdarzało się cza sem, że komendant dzwonił do niego do domu i mó wił: “Panie Andrzeju, trzeba poderwać grupę, jest ro bota do zrobienia”. Na taki telefon podkomisarz B. powiadamiał członków grupy, zwożąc ich często swoim samochodem i było wszystko w porządku. Teraz, kiedy byt zawieszony w czynnościach, zda rzyło się, że w komendzie potrzebowano dostępu do dokumentów znajdujących się w jego szafie. Tym ra zem jednak komendant nie zadzwonił do niego, ale wystał radiowóz z umundurowaną załogą, aby dorę czyła wezwanie na stawienie się w dniu następnym w komendzie. Podkomisarz Andrzej B. długo nie mógł dojść do siebie po tej wizycie. Jeszcze gorzej poczuł się, gdy w komendzie przy jęto go nie tylko z zimną obojętnością, ale wręcz z wrogością. Jedynie jego bezpośredni przełożony do końca starał się nie zmieniać swojego stosunku do niego. Sąd wojewódzki, rozpatrując odwołanie prokura tury od wyroku uniewinniającego, postanowił uchylić ten wyrok i przekazać sprawę do ponownego rozpa trzenia w sądzie rejonowym. W uzasadnieniu poda no, że nie zostały wykonane wszystkie czynności, np. przesłuchanie świadków, z których jednym miał być bliżej niesprecyzowany mężczyzna mieszkający przy ulicy, na której miał miejsce wypadek oraz po przedni właściciel Volkswagena, który sprzedał go pośrednikowi. Od zdarzenia upłynęło dwa i pół roku, z czego Andrzej B. przez pół roku był zawieszony w czynno ściach. Znowu zaczęło się oczekiwanie na termin ponownych rozpraw, kolejne przesłuchania świad ków, odraczanie rozpraw z powodu niestawienia się nieprzesłuchanego do tej pory świadka, którym oka zał się cierpiący na zaburzenia umysłowe mężczy zna uzależniony od alkoholu i leków. Kiedy w końcu po czterech doprowadzono go na rozprawę, w obec ności biegłego psychiatiy zeznał on jedynie, że nic nie wie i nie życzy sobie, żeby ciągano go po są dach, bo to mu szkodzi na nerwy. Po wygłoszeniu te go oświadczenia wyszedł z sali sądowej. Znacznie ciekawsze zeznania złożył poprzedni właściciel Volkswagena, który zeznał, że zabezpie czony kluczyk do auta, który pokazano mu w trakcie rozprawy, nie jest tym kluczykiem, jaki on przekazał pośrednikowi podczas sprzedaży. Wskazywało to na wiele wyjaśniającą okoliczność dorabiania dodatko wych kluczyków przez pośrednika. Pośrednik zeznał
WYJŚCIE PRZED ORKIESTRĘ jednak, że kluczyków nie dorabiał i nie wie, jak to się stało. Oskarży ciel, o dziwo, nie starał się dociec pełnej prawdy. Pomiędzy kolejnymi rozprawa mi podkomisarz Andrzej B. został ponownie wezwany do komendy. Postawiono mu ultimatum. Ponie waż minęło już półtora roku od cza su kiedy został zawieszony w czyn nościach, naczelnik kadr stwierdził, że albo Andrzej B. zwolni się na własną prośbę, albo zostanie zwol niony, gdyż komendant dłużej nie będzie go trzymał w stanie zawie szenia. Zwolnienie się na własną prośbę oznaczało otrzymanie zale głych połówek poborów i kilkumie sięcznej odprawy, a zwolnienie dyscyplinarne oznaczało odejście bez żadnych pieniędzy. Podkomi sarz Andrzej B. i tak był w trudnej sytuacji materialnej (połowa pobo rów, wynagrodzenie dla adwokata), więc szybko napisał raport o zwol nienie, który przyjęto. Należy do dać, że nie przysługiwały mu jesz cze prawa emerytalne. Kilka miesięcy później otrzymał następny cios. Sąd rejonowy wydał wyrok skazujący go na rok więzie nia w zawieszeniu na cztery lata oraz na pięćset złotych grzywny. Wtajemniczeni w realia sądowe twierdzili, że nie mogło być inaczej. Jeśli wcześniej sąd rejonowy wydał wyrok uniewinniający, a wyrok ten został uchylony przez sąd woje wódzki, to teraz postępowanie musiało się zakoń czyć wyrokiem skazującym. Andrzejowi B. po tym wyroku odechciało się wszystkiego. Gdyby nie zdecydowana postawa ad wokata, pewnie nawet nie odwoływałby się od wyro ku. Jednak odwołanie zostało złożone i kilka miesię cy później sąd wojewódzki wydał wyrok uniewinnia jący podkomisarza Andrzeja B. od wszystkich zarzu canych mu czynów, wykazując przy okazji wiele nie prawidłowości, których dopuścił się zarówno sąd re jonowy, jak i prokuratura. Po czterech i pół roku sądowej udręki policjant został uniewinniony, ale myliłby się ten, kto myślałby, że wszystko wróciło do normy. Niestety nie. Podko misarz Andrzej B. w rozmowie z reporterem “Detek tywa” stwierdził, że to co go spotkało przez te wszystkie lata, wyleczyło go ze złudzeń, że warto an gażować się w pracę w policji. Stwierdził, że: “W po licji jest tak, jak z końmi na Służewcu. Dopóki koń biega i ma wyniki, to głaszczą go i karmią cukrem w kostkach, a kiedy zdarzy się, że złamie nogę, to przynoszą parawan i zabijają go strzałem w łeb. Tak samo z policjantem, który angażował się w pracę,
a potem okazało się, że ma kłopoty. Wszyscy wtedy odwrócą się od niego i nikt mu ręki nie poda”. Były policjant dodał też, że najbardziej przykrym przeżyciem była jedna z rozpraw, kiedy to w sąsied niej sali sądzono właśnie bandziora, którego wielo krotnie zatrzymywał. Siedzieli wtedy obaj na koryta rzu, czekając na rozpoczęcie rozprawy i bandzior za wołał do niego: “No jak tam... kolego? Którą celę dla ciebie zaklepać w pudle?!” Poczuł się wtedy napraw dę jak przestępca, którego czeka pobyt w więzieniu. Po tym jak podkomisarz Andrzej B. odszedł z pra cy w policji, grupa do zadań specjalnych istniała jesz cze tylko przez jakiś czas i rozpadła się. Wiele osób jest przekonanych, że w całej tej awanturze wokół osoby dowódcy tej grupy, chodziło właśnie o to, żeby przestała ona działać, ponieważ dla ciemnych intere sów wielu osób stała się realnym zagrożeniem.
Michat Pilecki Personalia policjanta, nazwy miejscowości oraz niektóre re alia, pozostające bez wpływu na kształt zdarzeń, zostały zmienione.
Jeremi KOSTECKI
Wyglądało to zrazu na najzwyklej szą stłuczkę samochodową. Kazimie ra W. wracała swoim Citroenem Pi casso z przyjęcia u przyjaciół. To były imieniny męża jej przyjaciółki, ważne go wicedyrektora departamentu w mi nisterstwie X. Starała się nie pić albo raczej wypić tylko tyle, by móc bez piecznie dojechać do domu swoim autem. Powiedziała sobie, że poprze stanie na dwóch kieliszkach wina, które wychyli zaraz na początku. W ciągu trzech, czterech godzin alko hol ten spali się w jej organizmie i sią dzie za kierownicą samochodu zupeł nie trzeźwa.
POCAŁUJTA W ... WÓJTA! - No to poczekam y na przybycie p o licji - od óźniej przed sądem Kazimiera powiedziała niezbita z pantałyku Weronika Ł. W. powiedziała, że zupełnie nie Wtedy zobaczymy, co ten im m unitet je s t warty. ma pojęcia, jak mogło dojść do “tego głupiego wypadku” . Naj prawdopodobniej wóz, o który Policja w akcji zahaczyła, był niestarannie za tarszy sierżant Jan F. powiedział później parkowany i jego tył zanadto wystawał na wą reporterowi “Detektywa” , że gdyby Kazi ską alejkę. W każdym razie najpierw poczuła, miera W. trafiła na mężczyznę, cała spra że jej Citroen w coś uderzył, a zaraz potem wa zakończyłaby się najpewniej polubownie. usłyszała charakterystyczny trzask gniecionej W końcu szkoda rzeczywiście nie była poważ blachy i tłuczonego szkła. Wysiadła z auta na, trochę klepania i wstawienie nowego tylne i stwierdziła, że uderzyła w tył białej Toyoty. go światła. Po takiej drobnej naprawie Toyota Szkody nie wyglądały poważnie; stłuczone tyl na pewno nie straciłaby na wartości i tylko spec ne prawe światło, złamany zderzak i nieco by rozpoznał, że tył auta był lekko stłuczony. wgnieciona blacha. W kilku oknach pobliskiego Nikt nie został ranny, a ponadto kolizja miała bloku zapaliły się światła, parę osób wyszło na miejsce na parkingu, a nie na ruchliwej ulicy. balkon. Za nią zatrzymały się dwa samochody, Nie wiadomo, co zadecydowało, że Weronika a ich kierowcy podeszli do uszkodzonej Toyoty Ł. była taka nieustępliwa, a nawet zajadle zło i głośno szacowali szkody. śliwa. Widocznie ma już taki charakter. W każ Janusz T., którego wstępne zeznanie na dym razie większość drobnych stłuczek nie tra miejscu kolizji starszy sierżant Ryszard F. za fia do policji, ale ludzie dogadują się pomiędzy notował później w notesie, ocenił, że naprawa sobą. w autoryzowanym serwisie Toyoty będzie kosz Po przybyciu na miejsce zdarzenia starszy towała co najmniej pięć - sześć tysięcy złotych. sierżant Jan F. wraz ze starszym posterunko Poradził jednak pani W., aby kupiła uszkodzo wym Sławomirem G. przystąpił do rutynowych ne części na giełdzie za pół, a nawet ćwierć ce czynności. Poprosił o dokumenty sprawczyni ny, zaś za wyprostowanie i polakierowanie bla kolizji i poszkodowanej, z których spisał dane, chy w najzwyklejszym zakładzie, takim gdzie zaś od pani W. zażądał dodatkowo okazania naprawiają na przykład “maluchy”, nie będzie dowodu ubezpieczenia od odpowiedzialności kosztowało więcej jak tysiąc złotych. cywilnej, czyli OC. Następnie polecił pani Kazi Ale kiedy zaraz potem pojawiła się na miej mierze W. nabrać w płuca powietrza i wolno scu właścicielka Toyoty, sprawa zaczęła się dmuchać w alkomat. komplikować. Weronika Ł. nie chciała słyszeć, - Czy to konieczne? - zapytała. - To czy p i aby jej nowym wozem miał się zajmować “jakiś łam nie ma nic wspólnego ze stłuczką. Zrobiłam partacz”. Toyota ma być naprawiona w autory to przez zwykłą nieuwagę. zowanej stacji serwisowej, a koszty nic ją nie - To je s t konieczne - odpowiedział grzecznie obchodzą, gdyż wypadek nie powstał z jej winy. policjant. - Takie są przepisy. Chyba że w oli pa Alejka osiedlowa jest dostatecznie oświetlona, ni oddać krew do zbadania. jej wóz był zaparkowany prawidłowo, a ponad - To ju ż wolę dmuchnąć - odpowiedziała Ka to - dodała Weronika Ł. z jadowitym uśmiesz zimiera W. - Przyznaję szczerze, że trochę wy kiem i nieukrywaną satysfakcją - “od pani czuć piłam na przyjęciu u przyjaciół, ale sam pan alkohol i ma pani teraz problem” . Po czym wy przecież widzi, że nie jestem pijana. ciągnęła z kieszeni płaszcza telefon komórko Kazimiera W. nie zakwestionowała wyniku, wy i wezwała policję. gdy alkomat wykazał aż 1,6 promila alkoholu Kazimiera W. próbowała się jeszcze układać, w wydychanym powietrzu. Starszy sierżant na ale właścicielka Toyoty była nieugięta. Mówiła tomiast ani słowem nie skomentował, gdy oka podniesionym głosem, albowiem chciała za zało się, że Kazimiera W. jest sędzią Sądu pewne, aby wszyscy gapie dobrze ją słyszeli. Nie lubię pijaków - wykrzykiwała - a piratów Okręgowego w N. Sprawa zaczęła się teraz to czyć zwykłym, rutynowym biegiem. Jazda pod drogowych to trzeba stanowczo zwalczać! Nie wpływem alkoholu traktowana jest od jakiegoś pertraktuję z pijanymi, bo taki pijak to później wy czasu jako przestępstwo zagrożone karą do piera się wszystkiego albo udaje, że nie pamięta! dwóch lat więzienia i utratą prawa jazdy. Z tego Kazimiera W. nie potrafiła później odpowie powodu policja ma bezwzględny obowiązek za dzieć sądowi na pytanie o dalszy rozwój wyda wiadamiać o każdym takim przypadku prokura rzeń. Tłumaczyła się, że od kolizji upłynął już turę. Sprawa powinna zakończyć się aktem prawie rok, a ona była wówczas w szoku. Ale oskarżenia i sądem. To dotyczy tak zwanych notując na miejscu zdarzenia zeznania świad zwykłych obywateli. Sędziowie traktowani by ków, starszy sierżant Jan F. usłyszał i zapisał, wają inaczej, albowiem chronieni są przed od że sprawczyni stłuczki powiedziała w pewnym powiedzialnością karną przez immunitet. I do momencie: “ pocalujta w dupę w ójta, nic mi piero gdy tego immunitetu zostaną pozbawieni, nie zrobicie, bo mam im m u n ite t’’.
P
49
POCAŁUJTA W ... WÓJTA! mogą być uczestnikami postępowania śledcze go oraz stawać przed sądem. Wcześniej proku rator nie ma prawa nawet ich przesłuchać. ędzia W. powiedziała później, że przez kil ka dni po kolizji z białą Toyotą zupełnie nie wiedziała, co robić. Nie przyznała się prze łożonym, że prowadziła auto będąc pod wpły wem alkoholu i że zakończyło to się stłuczką i spisaniem protokołu przez policję. Nie usiłowała nawet dogadywać się z Weroniką Ł., albowiem nic by to w jej sytuacji nie zmieniło. Mogła tylko biernie czekać na dalszy rozwój wypadków, gdyż jakakolwiek próba “odkręcenia” sprawy pogor szyłaby tylko jej sytuację. Sędzia Kazimiera W. dobrze pamiętała “Zbiór zasad etyki sędziów”, który ją obowiązywał i któremu powinna być bez względnie wierna. W artykule szesnastym powia da się tam, że “ sędzia nie może żadnym swo im zachowaniem stwarzać nawet pozorów nierespektowania porządku prawnego” . Gdy by więc usiłowała teraz coś “załatwiać”, zostało by to później wzięte za dodatkową okoliczność obciążającą. Prokurator uznałby bowiem, że usi łowała wpływać na tok dochodzenia, co jeszcze bardziej pogrążyłoby ją przed sądem. Sędzia Kazimiera W. miała jednak skrytą na dzieję, że do aktu oskarżenia i rozprawy osta tecznie nie dojdzie. W końcu ch ro n i ją prze cież im m unitet, a w N. nie było jeszcze przy padku, że sędziow ie pozbaw ili innego sę dziego, a w ięc kolegę po fachu, tego ważne go przyw ileju. Liczyła zresztą na to, że na jej korzyść przemawia dwudziestoletni staż niena gannej pracy, fakt iż sądziła w bardzo poważ nych i głośnych procesach oraz to, że była po wszechnie łubiana. Jeżeli odbiorą jej immunitet i postawią przed sądem jak jakiegoś pirata dro gowego, to w oczach opinii publicznej zostanie podważony autorytet wymiaru sprawiedliwości, co uderzy rykoszetem we wszystkich sędziów w N. A tego nie będą przecież chcieli - myślała z nadzieją sędzia Kazimiera W. i w ten mniej więcej sposób przedstawiła swoją sytuację pre zesowi Sądu Okręgowego w N., który postano wił, że do czasu rozstrzygnięcia sprawy należy sędzię W. odsunąć od sądzenia. Na pytanie sędzi, czy to konieczne, prezes sądu odpowiedział, że tak, konieczne. Po pierw-
S
'łAjd e|0jM ezozsef jej 6eu (ZZ61- м tuz) ł©l 91. LpAudójSBu n6feio м i Aj9ub>| niAzozs n leuieju jAq 9|e ‘jAz o>||Ał 9|u AeiseJd e L|0AM0iese>| моио^аибв^ z •qoAMop|edujo>) lAjd • |. :oueuz 9ju azozsgf n>|Oj 1.961- M
„еомореиЛм,, id
t?9 mis az fau|BUjUjAj>ł pipe6ez eiuezfeiMzoy
50
sze, wpłynęło w jej sprawie urzędowe pismo do prokuratora, a po drugie i najważniejsze, całe wydarzenie opisały ze szczegółami tutejsze ga zety, nie szczędząc przy tym uszczypliwych ko mentarzy. Sprawa musi teraz trafić do rzecznika dyscyplinarnego i jeżeli protokoły policyjne nie będą budziły wątpliwości, zostanie wniesiony wniosek o pozbawienie jej immunitetu.
Sędzia przed sądem pierwszej instancji sądem dyscyplinar nym dla sędziów jest Sąd Apelacyjny. Aby uniknąć jakichkolwiek podejrzeń o stronniczość, sprawę Kazimiery W. rozpatry wał sąd nie w N., ale innym mieście wojewódz kim. Rozprawa miała dramatyczny przebieg, gdyż sędzia W. rozpłakała się i stwierdziła, że “całe jej dotychczasowe i nienaganne życie zo stało zniszczone”. Nie przyznawała się również do winy, stwierdzając, iż nie pamięta, czy tam tego wieczoru piła alkohol. Nie zaprzeczała, że “lekko uszkodziła zaparkowaną Toyotę”, ale “to przecież nie przestępstwo” , a poza tym rzeczo ne auto było niestarannie zaparkowane. Sąd przypomniał jej, że gdyby chodziło o spowodowanie kolizji przez zwykłą nieuwagę czy nieostrożność, nie byłoby tej rozprawy. Sę dzia W. sądzona jest teraz nie za stłuczkę, ale za spowodowanie kolizji drogowej podczas pro wadzenia samochodu pod wpływem alkoholu, a czyn taki jest przecież przestępstwem. Alko mat wykazał 1,6 promila alkoholu. Sędzia mo gła ten wynik zakwestionować i domagać się pobrania krwi do zbadania. Nie zrobiła tego argumentował sąd - a zatem uznała, że wska zanie alkomatu jest prawidłowe, czym potwier dziła, że zanim usiadła za kierownicą swojego Citroena, spożywała alkohol. Sąd przypomniał także sędzi Kazimierze W., jak dla celów sądowych i lekarskich ocenia się wpływ alkoholu na kierowcę. Otóż przyjmuje się powszechnie, że człowiek, który ma we krwi więcej niż jeden promil alkoholu jest całkowicie niezdolny do prowadzenia pojazdu. Przy stęże niu a lkoholu we krw i od jednego do p ółtora p ro m ila , ryzyko s p o w o d o w a n ia w ypa d ku je s t 31 razy w iększe niż dla o so b y trzeźwej, natom iast u kierow cy, któ ry ma we krw i po nad półtora p rom ila alkoholu, ryzyko je st w iększe aż 120 razy! Sędzia Kazimiera W. musiata zdawać sobie z tego sprawę - upomniała ją przewodnicząca składu sędziowskiego - toteż je j wina ma więk szy ciężar gatunkowy. Prokurator Waldemar T. zwrócił uwagę, że “o upojeniu” alkoholowym Kazimiery W. świad czą dobitnie nieparlamentarne słowa, których użyta wobec Weroniki Ł. (tu padł cytat o tylnej części ciała wójta) oraz chełpliwe i obraźliwe zapewnienia, iż “mogą jej naskoczyć, bo ona
W
POCAŁUJTA W ... WÓJTA! ma immunitet” (jak ze znał jeden ze świadków, a co skrupulatnie zano tował starszy sierżant na miejscu kolizji). Kazimiera W. odpo wiedziała na to, że nie pamięta już wszystkich szczegółów tamtego wy darzenia, ponieważ była wówczas w prawdziwym szoku, że coś takiego mogło się jej przydarzyć. - A ponadto - dowo dziła - ta ztośliwa właści cielka Toyoty wyprowa dziła mnie z równowagi. Ja przecież chciałam sprawę załatw ić polu bownie. Byłam gotowa zapłacić je j na miejscu, to znaczy od razu. Ale ona uparła się, aby we zwać policję. - A wskazania alko matu? - dociekał dalej sąd. - Nie zakwestiono wała pani wyniku 1,6 prom ila. - Ja biorę takie leki, które mogą powodować podobne objawy, ja k spożycie alkoholu - od powiedziała sędzia Kazi miera W., po czym przedstawiła zaświadczenie lekarskie wydane przez prywatną klinikę. Sąd Apelacyjny uznał jednak, że nie jest je go zadaniem wyrokowanie, czy sędzia Kazi miera W. była wówczas pod wpływem alkoho lu, czy też nie była. Niechaj tę sprawę rozsądzi zwykły sąd rejonowy w trybie ustalonym przez kodeks postępowania karnego. Sąd Apelacyjny uważa więc, że Kazimiera W. powinna poddać się całej procedurze związanej z prokurator skim dochodzeniem, a później stanąć przed są dem. Immunitet sędziowski, chroniący Kazimie rę W. przed odpowiedzialnością karną, został tym samym uchylony. Rozprawa apelacyjna w Sądzie Najwyższym odbyła się w czerwcu 2003 roku. Sędzia W. i tym razem rozpłakała się, głośno żaląc się sa ma nad sobą, że “skończyło się całe jej życie” i że utraciła to, co jest dla niej najważniejsze: pracę i dobre imię. Broniła się identycznie jak przed Sądem Apelacyjnym w D. Przekonywała sędziów, że “nie pamięta dokładnie wszystkich szczegółów”, ale na pewno nie była pijana, gdyż podobny efekt wywołują leki, które syste matycznie zażywa.
Tym razem Kazimiera W. miała dwóch obrońców. Mecenas Henryk G. podniósł spra wę leków przyjmowanych przez sędzię W. i ar gum entował, że przed wydaniem decyzji w sprawie immunitetu należy powołać specjal ną komisję lekarską, która by jednoznacznie rozstrzygnęła tę sprawę. Natom iast drugi obrońca - sędzia Romuald M. - utrzymywał, że wprawdzie kierowanie samochodem po spoży ciu alkoholu jest “bez wątpienia naganne”, to jednak “trudno to uznać za przestępstwo” . Trójka sędziów nie podzieliła tych wątpliwości, stwierdzając, że “zasłanianie się immunitetem w takiej sprawie nie byłoby słuszne”. Niech sąd rozsądzi - podsumowała przewodnicząca składu sędziowskiego - czy doszło w tym przypadku do przestępstwa czy nie. Immunitet został więc osta tecznie uchylony, albowiem w powyższych spra wach stronom nie przysługuje składanie kasacji. Do chwili oddawania tego materiału do dru ku Kazimiera W. nie została jeszcze osądzona.
Jeremi Kostecki W szystkie imiona, pierwsze litery nazwisk i niektóre szcze góły zostały zmienione.
51
Tadeusz WÓJCIAK Specjalnie dla Detektywa z USA
52
Jeffrey Dahmer to jeden z naj głośniejszych seryjnych morder ców Ameryki. Ma na swoim kon cie 17 zabójstw na tle seksual nym, a także nekrofilię i kaniba lizm. Od czternastego roku życia stale wyobrażał sobie zadawanie śmierci i odbywanie stosunków seksualnych z martwymi ofiara mi. Gdy miał 18 lat, zabił po raz pierwszy 19-letniego chłopaka, którego zwłoki poćwiartował. Je go kolejną ofiarą był 18-latek, na stępną 14-latek, zaś czwartą 21-letni mężczyzna, który przypad kiem trafił do baru dla homosek sualistów. Gdy Dahmer został wreszcie zmuszony przez babkę, u której mieszkał, do wyprowadzenia się, już następnego dnia przyprowa dził do swego mieszkania 13-latka, któremu dał drinka z do mieszką środków nasennych. Dzieciak wrócił do domu żywy, ale senny, zaś Dahmer został oskarżony o napastowanie chłopca. W oczekiwaniu na roz prawę zamordował kolejną ofia rę, której zwłoki poćwiartował. Seryjny morderca potrafił tak przekonująco zaprezentować się sądowi, że dostał tylko wyrok jednego roku w otwartym ośrod ku rehabilitacyjnym, skąd po 10 miesiącach został przedtermino wo zwolniony za... dobre zacho wanie. Jego ojciec długo jeszcze nie tracił nadziei, że uda mu się pomóc synowi.
NIEPRAWDOPODOBNE - A JEDNAK PRAWDZIWE Późną nocą Eddie natknął się w barze na Jeffreya jciec błagał, by zamiast wypuszczać Dahmera, jeszcze trzy dni temu deklarującego wstrze Jeffa na wolność, otoczyć go opieką mięźliwość seksualną. Mieli kontynuować znajomość psychiatrów. Nikogo jednak nie intere w apartamencie numer 213, co dla Eddiego skończyło się sowało jego zdanie. Przestępca znów tragedią. W kilka dni później jego siostra otrzymała ano zamieszkał (tym razem na krótko) nimowy telefon. Głos niewątpliwie białego człowieka po u babki, która zgodziła się na to pod Nie próbuj szukać swego brata. On nie żyje. warunkiem, że wnuk jak najszybciej znajdziewiedział: sobie wła Właśnie go zabiłem. sne lokum. Nie musiała czekać zbyt długo. Wnuczek już 9 lipca Dahmer znów poszedł na comiesięczne, przy zdawał sobie sprawę, że babka nabrała podejrzeń co do musowe spotkanie ze swym kuratorem. Znów wypłaki jego zachowania i stale go obserwuje. W jej domu czuł wał się Donnie Chester w rękaw, użalając się na swój się jak w więzieniu, a przecież wewnętrzne demony pieski los homoseksualisty, na brak w życiu szczęścia pchały go do kolejnych zbrodni. Musiał mieć do tego od i pieniędzy. Opiekunka doradziła mu tym razem, by powiednie warunki. zmienił adres, bo przebywanie w dzielnicy zamieszkiwa 14 maja 1990 roku przeprowadził się do dwupokojonej przez tak wielu przestępców może wpędzić go w de wego mieszkania w bloku przy 924 Street. Przez piętna presję. Przyrzekła rychłe odwiedziny w jego mieszkaniu, ście miesięcy apartament numer 213 byt miejscem co było oczywiście częścią jej obowiązków. Poradziła mu kaźni dwunastu młodych homoseksualistów oraz nie również, by prowadził bardziej oszczędny tryb życia i ko wiarygodnych wprost praktyk nekrofilii i kanibalizmu. rzystał z sieci kuchni opieki społecznej, wydającej dar Maszyna śmierci nosząca imiona Jeffreya Dahmera mowe posiłki. nabrała szczególnego rozpędu w okresie maja i lipca W sześć dni później Jeffrey Dahmer zabił po raz 1991 roku. Zabijał wówczas z częstotliwością: jedno siódmy. Życie z jego rąk stracił 33-letni Raymond Lamorderstwo na tydzień. Wśród ofiar pozbawionych życia mont Smith, pseudonim Breeks, szczupły Murzyn w tym mieszkaniu, większość stanowili Murzyni. Jeden z cienkim wąsikiem, który kilka razy otarł się o areszty homoseksualista był białego koloru skóry, jeden byt Lai więzienie. Już wcześniej potrafił znikać rodzinie otańczykiem, jeden Meksykaninem. Najmłodszy miał z oczu na wiele tygodni. Tym razem siostra zapamięta czternaście, najstarszy 31 lat. Większość była homosek ła, że na początku lipca brat powiedział jej o planowa sualistami lub biseksami, młodymi ludźmi prowadzącymi nej podróży do małego miasteczka pod Chicago, gdzie styl życia związany - jak określa to policja - “z wysokim za miał córkę. Tymczasem Breeks nie żył już od nocy 16 grożeniem i ryzykiem”. Większość z nich miała za sobą lipca, kiedy to w barze 219 Club na Drugiej Ulicy wpadł konflikty z prawem: aresztowania lub kary więzienia za ta w szpony Jeffreya Dahmera i zgodził się odwiedzić go kie przestępstwa jak: podpalanie, napady o podłożu sek w mieszkaniu. Mieli dalej pić, oglądać filmy pornogra sualnym, gwałty, bójki z uszkodzeniem ciała i włamania. ficzne i robić zdjęcia. Tam sprawy potoczyły się według wypróbowanego już schematu. Murzyn wypił kilka drin Miejsce kaźni ków, zaprawionych środkiem usypiającym i został we effrey Dahmer nie potrafił się oprzeć “wewnętrznym śnie uduszony. Po odbyciu wielokrotnych stosunków demonom”, namawiającym do dalszego rozlewu seksualnych nekrofil pozbył się zwłok, sobie pozosta krwi. Gdy 11 czerwca 1990 roku spotkał się z Donną wiając na pamiątkę uciętą głowę. Chester, która była jego kuratorem sądowym, użalał się Sierpień minął Dahmerowi spokojnie. Nocą 3 wrze nad swym życiem, uskarżając się zwłaszcza na komplika śnia natrafił na kolejną ofiarę. 27-letni Ernest Miller, cje powodowane obsesją homoseksualną. Kurator zano utalentowany tancerz, przyjechał do Milwaukee z Chi towała wtedy w swym dzienniku, że podopieczny nie ma cago, by w towarzystwie ciotki i kuzynów spędzić ostatnio żadnych partnerów, ostrzegając go zarazem, by weekend Labor Day, który w Ameryce traktowany jest w ich wyborze nie popełniał głupstw i doradzała, by zma jako oficjalne zakończenie sezonu letniego. Już za kil gając się ze swymi problemami, spróbował poszukać po ka dni miał rozpocząć studia taneczne w jednym z chi mocy w gejowskiej organizacji praw obywatelskich. Jef cagowskich college’ów, idąc za głosem swych upodo frey uspokoił swą opiekunkę: postanowił żyć w celibacie. bań i słuchając opinii znawców, którzy przepowiadali Była to jego wyrafinowana zagrywka, jeszcze jeden mu znakomitą karierę. przykład na umiejętne manipulowanie ludźmi, próbującymi W doskonałym nastroju wyszedł z domu, kierując się mu pomóc lub brać za niego częściową choćby odpowie do rejonu zakazanych barów i knajpek na Twenty-sedzialność. W sobotę, 14 czerwca, a więc zaledwie trzy venth North Street, by już nigdy nie powrócić. Na swoje dni po spotkaniu z kuratorem, w Milwaukee zaginął 28nieszczęście spotkał Dahmera, na ulicy, przy witrynie -letni Murzyn, zdeklarowany homoseksualista, Eddie księgarni. Nawiązali krótką, inteligentną rozmowę Smith. Jego liczna rodzina (ośmiu braci i cztery siostry) o książkach, kontynuowaną następnie - przy drinkach za doskonale wiedziała o jego orientacji seksualnej i o tym, prawionych środkami nasennymi - w mieszkaniu numer że noce spędza w gejowskich barach i łaźniach. Nikt się 213. Wkrótce odbyli, za obopólną zgodą, stosunki seksu 0 niego jednak nie bał: choć szczupły, Eddie był wysoki alne, po czym Ernest pogrążył się w głębokim śnie, z któ 1doskonale zbudowany. Bliscy liczyli na jego umiejętności rego już nigdy się nie obudził. Dahmer poderżnął mu gar bokserskie. Wieczorem, wychodząc z domu, powiedział dło, potem seksualnie sprofanował zwłoki, a następnego siostrze, że wróci wcześnie, bo nazajutrz chce maszero dnia pozbył się trupa, zachowując bicepsy w zamrażalniwać w Gay Pride Paradę (paradzie “dumy gejowskiej”). ku oraz cały szkielet.
O
J
NIEPRAWDOPODOBNE - A JEDNAK PRAWDZIWE ★★ ★ e wrześniu Jeffrey Dahmer zabił jeszcze raz, na kilka dni przed kolejną “ spowiedzią” u ku ratora, Donny Chester. Tym razem do jego mieszkania dat się zwabić 23-letni David Thomas. Rozpoczęli od picia alkoholu, a gdy mtody Murzyn zwalił się na kanapę, gospodarz doszedł do wniosku, że dziś nie będzie seksu, bo obiekt nie jest w jego typie. Udusił go jednak, bo bał się “komplikacji” po jego obudzeniu. Bez chwili zwłoki poćwiartował Murzyna, dokumentując ten koszmar przy pomocy polaroidu, a następnie wyniósł zwłoki do pojemników na śmieci. Ponieważ młody czło wiek naprawdę nie wzbudził jego seksualnego zaintere sowania, Dahmer nie zachował na pamiątkę ani głowy, ani najmniejszego fragmentu ciała. David Thomas został więc całkowicie starty z po wierzchni ziemi. Z wyjątkiem koszmarnych fotografii, ilustrujących różne fazy jego krótkiej pośmiertnej drogi, nie pozostał po nim najmniejszy ślad. O jego zniknię ciu zawiadomiła policję Chandra Beanland, jego dziewczyna, matka jego małej córeczki. Nie ustawała w wysiłkach zmierzających do wyjaśnienia zagadki zniknięcia wiernego jak dotychczas partnera. Dopiero zeznania mordercy wyjaśniły tajemnicę śmierci Tho masa, który był ostatnią ofiarą Jeffreya Dahmera w ro ku 1990.
W
Koszmarna seria sobotę, 18 lutego 1991 roku, w sieci morder cy wpadł 19-letni Curtis Straughter, któremu zły los podszepnął wyjście w miasto z przy tulnego mieszkania babki, w zimną, deszczową noc, na poszukiwanie przygód. Curtis był gejem: nie potrafił dokończyć szkoły średniej, stracił też pracę jako pomoc nik pielęgniarski. Wysoki, przystojny blondyn, który na przystanku autobusowym zaoferował mu przyjemny wie czór we dwóch, był dla młodego Murzyna zapowiedzią chwilowego wyrwania się z nudy zimowych dni. W mieszkaniu Dahmera zaczęli od wypicia na roz grzewkę. Gdy Curtis zapadł w sen, Jeffrey zarzucił mu na szyję pasek i zaciskał tak długo, aż chłopak przestał od dychać. Po aktach nekrofilii, morderca poćwiartował zwłoki ofiary i wyrzucił je do pojemników na śmieci, za chowując na pamiątkę tylko głowę. Jedenaste z kolei morderstwo Jeffrey Dahmer po pełnił w niedzielę, 7 kwietnia 1991 roku. Stanowiło ono jednak początek czarnej serii, trwającej niemal bez koń ca. Jego urokowi nie potrafił się oprzeć 19-letni Errol Lindsey, który tej niedzieli jak zwykle śpiewał na mszy w chórze murzyńskiego kościoła Greater Spring Hill Missionary Baptist Church. Późnym wieczorem wymknął się z domu, by dorobić klucz do drzwi, a w drodze powrotnej wszedł do baru na rogu ulic Twenty-seventh i Kilbourn, zwabiony dźwiękami muzyki rap. Tam spotkał przystojne go blondyna, który zaoferował zapłatę za wspólnie spę dzony wieczór w jego mieszkaniu. Po wypiciu kilku drin ków Dahmer udusił chłopaka we śnie, a następnie dopu ścił się aktów nekrofilii, po czym pozbył się ciała, zacho wując dla siebie odciętą głowę Errola.
W
Przyszedł maj. Jeffrey Dahmer popełnił dwa mor derstwa. Dwunastą z kolei ofiarą stał się 31-letni Tony Hughes, głuchoniemy Murzyn z Madison, stolicy stanu Wisconsin, dla przyjemności włóczący się po zakaza nej dzielnicy. Wieczorem, 24 maja, Dahmer spotkał go przed barem 219 Club i rozmawiając na migi przekonał go, by poszedł za nim do jego mieszkania, by za 50 dolarów pozować do zdjęć. Tam nastąpiła seria koszmarnych zda rzeń, których ściany tego mieszkania były już świadkiem tak wiele razy. Na razie zabrakło jednak finału w postaci poćwiartowania zwłok i długotrwałej czynności pozbywania się śladów zbrodni. Z nigdy niewyjaśnionych przyczyn mor derca pozostawił trupa na tapczanie i przykrył go kołdrą.
Nagi nocą łaśnie wtedy, w maju 1991 roku, policja w Mil waukee mogła bez większego trudu przerwać straszną serię zbrodni Jeffreya Dahmera, zapo biegając w ten sposób jego ostatnim pięciu morder stwom. Gdyby policjanci bardziej fachowo i starannie zbadali sprawę nagiego chłopca, znalezionego w nocy na chodniku North 25 Street, pięciu młodych mężczyzn do dziś pozostałoby przy życiu. Była późna noc, 16 maja 1991 roku, gdy 14-letni Konerak Sinthasomphone postanowił walczyć o życie. Wieczorem podszedł do niego na ulicy wysoki, przystojny biały mężczyzna, przedstawił się jako Jeff i spytał, czy chce pozować do zdjęć. Za 50 dolarów. Chłopiec zgodził się po chwili wahania; w tym wieku pięćdziesiąt dolarów to mają tek. Jeff zaprowadził go do swego apartamentu i dał mu, jeden po drugim, dwa mocne drinki. Konerak - o zgrozo! - był młodszym bratem laotańskiego trzynastolatka, który przed trzema laty zdołał uciec z mieszkania nu mer 213, sprowadzając na głowę Jeffreya Dahmera po licję, sąd i wyroki. Stracił przytomność po drugim drinku zaprawionym silnym środkiem usypiającym, gdy raptem obudził się całkowicie nagi i wtedy poczuł dziwną trupią woń, nasycającą to mieszkanie. Uśmiechnął się do niego los: strasznego blondyna nie było w domu. Dahmer był tak całkowicie pewien, że proszek zmieszany z whisky na dłu gie godziny uśpił małego Laotańczyka, że spokojnie po szedł do sklepu po nowy zapas alkoholu. Konerak z ogromnym trudem utrzymywał przytom ność. Był pod wpływem silnych dawek alkoholu i barbitu ranów, jednak instynkt nakazywał mu uciekać. Czołgając się, zwlókł się z łóżka i dotarł pod drzwi. Z trudem wydo stał się po schodach na ulicę i świecąc nagimi pośladka mi wyruszył w noc. Zataczał się, co chwila upadał i podno sił się, płakał na cały głos. Usłyszało go wielu ludzi, lecz tylko osiemnastoletnia Sandra Smith, mieszkanka bloku po drugiej stronie ulicy, przejęła się widokiem nagiego chłopca, o drugiej w nocy błąkającego się po zakazanej dzielnicy. Zatelefonowała na numer pogotowia policyjne go. Dyżurnej powiedziała, że ulicą biegnie jakiś zupełnie nagi chłopak, który zatacza się, płacze, jest zapewne ran ny, a bez wątpienia zagubiony i ciężko wystraszony. Zanim przyjechało pogotowie, przy chłopcu był już Jeffrey Dahmer, który zdążył już wrócić do mieszkania i czym prędzej wybiegł na ulicę, by odszukać zbiega. Pró bował ciągnąć Koneraka za rękę w kierunku swego blo
W
NIEPRAWDOPODOBNE - A JEDNAK PRAWDZIWE
ku. Gdy sanitariusze dali chłopcu koc do przykrycia, z pi skiem zahamował wóz patrolowy policji. Wkrótce grupka powiększyła się o Sandrę Smith i Nicole Childress, jej ku zynkę i rówieśniczkę. Wszyscy mówili jedno przez drugie, co opóźniło zadawanie konkretnych pytań, a Dahmerowi dało cenny czas do namysłu. Postanowił zagrać na całego i zdecydowanie bronić swej zdobyczy. Konerak nie był w stanie wykrztusić z siebie jednego słowa. Ucieczka wyczerpała go całko wicie. Zataczał się i próbował porozumiewać się na mi gi. Dahmer otoczył go opiekuńczo ramieniem i powie dział policjantom, że jest to jego 19-letni kochanek. Chłopiec ma ostatnio wielkie problemy emocjonalne. Niemal co wieczór upija się do nieprzytomności i w ta kim stanie wymyka się często z mieszkania w poszuki waniu innego mężczyzny. Dahmer czuje się odpowie dzialny za swego chłopca. Obiecuje zabrać go z powro tem do mieszkania, postawić go pod prysznicem i odpo wiednio odtruć. Na potwierdzenie swej wiarygodności dał policjantom do obejrzenia swoje prawo jazdy z foto grafią i adresem. W tym momencie wtrąciły się dwie czarnoskóre dziewczyny. Były wściekłe i gotowe walczyć o chłopaka. Powiedziały policjantom, że ten biały mężczyzna kłamie. Widziały na własne oczy, jak tuż przed przyjazdem pogo towia doskoczył do chłopca, próbował go ciągnąć za rękę w stronę tamtego bloku, lecz nagus wyraźnie sie sprzeciwiał i odpychał go.
I
Policjanci nie przejęli się jednak protestem czarnych dziewczyn. Wysłuchali natomiast z dużą uwagą tłuma czeń białego homoseksualisty i postanowili sprawdzić je go wersję. Poszli z nim i chłopcem do apartamentu numer 213. Gdy weszli do środka, w mieszkaniu uderzyła ich dziwna woń rozkładu, jednak wnętrze wyglądało na czyste i zadbane, nie nosiło śladów walki czy stosowania prze mocy. Ubranie Koneraka leżało starannie złożone na ka napie. Na komodzie zobaczyli kilka wykonanych polaroidem fotografii chłopca w czarnych obcisłych majteczkach. Konerak usiadł na kanapie i choć czynił nadludzkie wysiłki, nadal nie mógł mówić. Policjanci ocenili, że wy glądał tak, jakby był u siebie w domu. Jeffrey Dahmer przepraszał ich za to całe zamieszanie, które jego nieod powiedzialny kochanek wywołał nocną porą w dzielnicy. Przyrzekł, że będzie go strzegł znacznie lepiej, zapobie gając kolejnym incydentom. Policjanci uwierzyli Dahmerowi. Sytuacja pasowała jak ulał do dość powszechnego stereotypu. Oto dwóch pederastów: jeden starszy, rasy białej, zadbany, czysty, mó wiący poprawnym językiem, zapewne wykształcony; drugi - młody Azjata, bez wątpienia awanturnik, pijak, a może nawet narkoman, teraz tak pijany, że niemogący powie dzieć nawet jednego sensownego słowa. Postanowili nie wchodzić w szczegóły kłótni dwóch pedałów. Popatrzyli jeszcze na Koneraka zasypiającego znów na kanapie i opuścili mieszkanie. W tej dzielnicy zawsze były znacz nie poważniejsze sprawy, wymagające ich interwencji.
55
NIEPRAWDOPODOBNE - A JEDNAK PRAWDZIWE
Policja pod ostrzatem uż w rok później, gdy szczegóły na temat postępo wania policjantów w sprawie Koneraka ujrzały wresz cie światło dzienne, Milwaukee stało się widownią zażartych dyskusji i protestów, które mało co nie dopro wadziły do zamieszek rasowych. Przywódcy murzyńscy oraz innych kolorowych mniejszości postawili policji Mil waukee poważny zarzut rasizmu. Stawiali pytania, zwie lokrotnione przez media całego kraju: czy tamtej majowej nocy policja podjęłaby taką samą decyzję, gdyby Kone rak był białym chłopcem, a jego rzekomy przyjaciel Mu rzynem? Policyjny patrol dopuścił się wtedy rażących zanie dbań rutynowych obowiązków. Przede wszystkim poli cjanci nie sprawdzili starannie danych personalnych Jef freya Dahmera, a przecież potrzebowali na to z górą jed ną minutę. Gdyby jeszcze na ulicy, w wozie patrolowym, wrzucili w komputer jego dane, natychmiast otrzymaliby wiadomość, że ten elegancki i grzeczny homoseksualista ma już na sumieniu molestowanie nieletniej osoby, za co został skazany wyrokiem sądu, a wyrok w zawieszeniu właśnie odbywa. Ich sposób postępowania byłby wów czas niewątpliwie inny, zaś Dahmer trafiłby tej nocy do więzienia na zawsze. Bo policja nie zaniedbałaby wówczas dokładnej re wizji mieszkania. Znaleźliby wówczas zwłoki. Traf chciał, że gdy policjanci rozmawiali z Dahmerem, w sy pialni obok już od trzech dni leżał na tapczanie rozkła dający się trup Antohony’ego Hughesa, oczekujący na poćwiartowanie. W tej sytuacji już mało ważne jest to, że policja przy dokładnym przeszukaniu mieszkania znalazłaby inne dowody wcześniejszych dwunastu zbrodni, popełnionych przez lokatora o cichym, łagod nym głosie: fotografie zwłok, trofea w lodówce i w sło jach z formaliną, szkielet wiszący w szafie, głowy i mię śnie w zamrażarce. Po wyjściu policjantów Dahmer nie tracił już nawet mi nuty. Udusił nieprzytomnego Koneraka, a następnie przez niemal dwanaście godzin profanował jego zwłoki na różne sposoby. Wykonał dokładną dokumentację foto graficzną kawałkowania zwłok, z których na pamiątkę za chował tylko głowę. Czaszkę laotańskiego chłopca poma lował szarą farbą i dołączył do kolekcji innych czaszek. Kolejne trzy dni zajęło mu pozbycie się pozostałości dwóch ciał. Historia tamtej nocy nie zakończyła się jednak odjaz dem wozu patrolowego. Dwie czarnoskóre dziewczyny postanowiły walczyć dalej o prawdę. Następnego dnia poszły do Glendy Cleveland, matki Sandry, mieszkającej obok bloku Dahmera. Starsza Murzynka przejęła się lo sem nagiego chłopca. Zatelefonowała na policję i dotarła do funkcjonariuszy z wozu patrolowego, którzy badali sprawę. Spytała krótko: - Ile lat miało to dziecko? - To nie było dziecko, to był dorosły człowiek - odpowiedział poli cjant. Glenda Cleveland nie dawała za wygraną i zada wała dociekliwe pytania. Policjant w końcu się zdenerwo wał i oznajmił: - Proszę pani, chciałbym wyrazić się jasno: wyjaśniliśmy tę sprawę do końca, do ostatniego szczegó łu. Ten mtody człowiek jest już tam, gdzie zapragnąI być. Jest ze swoim mężczyzną wjego mieszkaniu.
J
W kilka dni później Glenda Cleveland natrafiła w ga zecie na krótką notatkę o zniknięciu 14-letniego Konera ka Sinthasomphone, laotańskiego chłopaka z dzielnicy. Zatelefonowała na policję i powiedziała, że zaginiony czternastolatek przypomina rysopisem nagiego chłopca, który tamtej nocy próbował uciec białemu trzydziestolat kowi. Policja nie wykorzystała jednak tego sygnału i nie powróciła do mieszkania Dahmera. Glenda Cleveland próbowała skonaktować się w tej sprawie z biurem FBI w Milwaukee, lecz z tym samym negatywnym skutkiem. Na policję nie poszedł ani nie zatelefonował żaden z sąsiadów Jeffreya, choć wielu z nich przerażał straszny fetor, dochodzący zza drzwi jego mieszkania, a ludzi mieszkających przez ścianę i sufit budziły w nocy niezwy kłe odgłosy, jakby rąbania czegoś siekierą. Dzwonili cza sem do drzwi tego mieszkania. Stawał w nich wysoki, przystojny blondyn, który cichym, spokojnym głosem za każdym razem podawał inną przyczynę smrodu: właśnie przypalił mięso, rozmroziła się lodówka i popsuła jej za wartość, itp.
Orgia zbrodni obiegał końca czerwiec 1991 roku. Trwało szaleń stwo łowów, orgii i zbrodni. Swą czternastą ofiarę, Matta Turnera, poznał w Chicago 30 czerwca, na Paradzie Dumy Gejów i natychmiast zaprosił do sie bie. Dwudziestoletni Murzyn był od lat na bakier z pra wem i mieszkał w domu poprawczym o złagodzonym ry gorze, więc bez wahania dał się zawieźć autobusem do Milwaukee. Matt chętnie wypił alkohol, nie wiedząc, że wypija koktajl śmierci. Tak jak inni, szybko stracił przy tomność i nie potrafił się obronić, gdy Dahmer zaciskał pasek na jego szyi. Aż do ostatniego tchu. Następnego dnia, po seksualnej profanacji zwłok, ciało młodego Mu rzyna podzieliło los wielu poprzedników. Z wyjątkiem sta rannie odciętej głowy, która powędrowała do zamrażarki. Już 5 lipca Dahmer znów był w Chicago, gdzie w barze na Wells Street poznał 23-letniego Jeremiaha Weinbergera. Młody mężczyzna czuł zapowiedź intere sującej przygody o podłożu seksualnym, gdy biały przy stojniak zaproponował mu krótką podróż autobusem do nie tak przecież odległego Milwaukee. Po przybyciu do mieszkania Dahmera para oddawała się praktykom ho moseksualnym. Zeszła im na tym cała sobota. Jeremiah musiał posiadać niemałe przymioty, skoro morderca po stanowił zachować go przy życiu również w niedzielę. Chłopak popełnił jednak błąd: zapragnął w poniedziałek iść do pracy w swoim mieście. Nigdy już nie dotarł do Chi cago. Dostał napój, stracił przytomność, a w chwilę póź niej życie. Swój koszmarny proceder nekrofil powtórzył po raz kolejny. Głowa ofiary znalazła się w zamrażarce. W dziesięć dni później, 15 lipca, menedżerowie firmy Ambrosia Chocolate Company, postanowili ostatecznie pozbyć się Jeffreya Dahmera, z powodu częstych nie usprawiedliwionych nieobecności przy warsztacie pracy, nagminnego spóźniania się, wykonywania obowiązków jakby od niechcenia i w stanie wiecznej senności. Dahmerowi dawał się we znaki stan wyczerpania, wywołany przewlekłym alkoholizmem i nocami zarywanymi przez polowanie na ofiary. Stracił więc pracę, którą pomimo kło
D
— NIEPRAWDOPODOBNE - A JEDNAK PRAWDZIWE potów z wymiarem sprawiedliwości z powodu afery z nie letnim Laotańczykiem, udawało mu się utrzymać przez całe sześć lat. Utrata perspektywy stałego dopływu gotówki spowo dowała jego gniew. Kurator Donnie Chester kłamliwie tłu maczył, że wywalili go z powodu paru spóźnień, spowo dowanych koniecznością odwiedzin chorej babki. Kurator przejęła się nie na żarty, obawiając się, że brak stabiliza cji gwarantowanej przez pracę może spowodować u jej podopiecznego poważne kłopoty. Poradziła mu, by jesz cze tego samego dnia poszedł do biura związku zawodo wego i złożył zażalenie na decyzję pracodawcy. Zapowie działa również rychłe odwiedziny w jego mieszkaniu, do czego, wbrew częstym obietnicom, nie doszło nigdy. Jeszcze 15 lipca wieczorem bezrobotny Dahmer wy szedł na swoje kolejne polowanie. W jego szpony wpad! 23-letni Oliver Lacy, przystojny szczupły Murzyn z ma łym wąsikiem, wałęsający się po ulubionym rejonie ło wieckim nekrofila, przy zbiegu ulic North Twenty-seventh i Kilbourn. Lacy, na swoje nieszczęście, niedaw no przeprowadził się z Chicago do Milwaukee. Z entuzja zmem zareagował na propozycję nowo poznanego białe go przystojniaka, by pozować do zdjęć za pieniądze. Otrzymał mocnego drinka, po którym zwalił się bez czu cia na tapczan. Dahmer zrobił z nim dokładnie to samo, co z poprzednimi ofiarami. Minęły zaledwie cztery dni. Gniew i frustracja z powo du utraty pracy nasilały się. W piątek, 19 lipca, Dahmer poderwał 25-letniego Josepha Bradehofta, który nu
dził się w oczekiwaniu na autobus, dzierżąc w ręce plastikową torbę z sześcioma puszkami piwa. Połączy ło ich solidarne uczucie ludzi bezrobotnych. Joseph zwie rzył się, że przyjechał do Milwaukee z Minnesoty w po szukiwaniu pracy, bo musi utrzymać żonę i troje dzieci. Dahmer zaproponował mu 50 dolarów za pozowanie do zdjęć. Natychmiast poszli do jego mieszkania, gdzie w oczekiwaniu na działanie środków usypiających w drin ku, odbył z żywym jeszcze Murzynem stosunek seksual ny. Gdy mężczyzna zwalił się na tapczan całkowicie uśpiony, Dahmer po raz kolejny dopuścił się swego odra żającego procederu. Gdy miał dość, przystąpił do ćwiartowania. Głowa ofiary powędrowała do zamrażalnika, a pozostałe części ciała do stojącej w sypialni niebieskiej beczki z kwasami żrącymi.
Pogromca bestii effrey Dahmer nie wiedział jeszcze, że Joseph Bradehoft z Minnesoty (siedemnasty zamordowany), miał być jego ostatnią ofiarą. Nie miał o tym pojęcia, gdy późnym wieczorem, 22 lipca, w centrum handlowym w śródmieściu Milwaukee zwrócił uwagę na wysokiego, przystojnego Murzyna o pociągłej, gładkiej twarzy, śmie jącego się od ucha do ucha, opowiadającego dowcipy grupie kolegów. Był to Trący Edwards, 32-letni przybysz ze stanu Missisipi, pomimo młodego wieku ojciec już sze ściorga dzieci. Dahmer szybko nawiązał z nimi kontakt i zaproponował wyprawę na piwo do swego mieszkania. Wyruszył pierwszy z Edwardsem, rzekomo po to, by po drodze zrobić zaopatrzenie, a reszcie grupy podał fałszywy adres. Trący Edwards nie podejrzewał niczego złe go, gdy wchodził do mieszkania dopiero co po znanego blondyna. Wprawdzie od razu ude rzył go w nozdrza dziwny fetor o trudnym do
J
57
NIEPRAWDOPODOBNE - A JEDNAK PRAWDZIWE wytłumaczenia pochodzeniu, ale pierwsze dzwonki alar mowe odezwały się w jego głowie, gdy rozejrzał się wo kół, a w półmroku na ścianach zobaczył fotografie mę skich torsów. Zachowując czujność, popijał piwo z puszki i czekając na przybycie pozostałych ludzi z jego paczki, słuchał jak Jeff opowiada o swoich rybkach w akwarium. Potem tamten poszedł do kuchni i wrócił z wysokimi szklankami z rumem i colą. Gdy Edwards opróżnił szklan kę, Dahmer co kilka minut zadawał mu to samo pytanie: “Jak się czujesz? Prawda, że to uderza do głowy”? Jed nak Trący Edwards nie czuł nic szczególnego, oprócz lekkiej senności, normalnej o tej porze nocy. Czuł ponad to chęć natychmiastowego wyjścia na świeże powietrze. Gdy chyba po raz trzeci powiedział, że musi już iść, blondyn sięgnął gdzieś w mrok i w jego rękach zabłysły policyjne kajdanki. Trący zerwał się na równe nogi, lecz blondyn zdołał już zapiąć jedną obrączkę na jego ręce i terroryzując go wielkim nożem przytkniętym do piersi akurat na wysokości serca, próbował zatrzasnąć kajdan ki na drugiej ręce. Trący miał przed sobą wykrzywioną gniewem i nienawiścią twarz białego mężczyzny. Poczuł straszliwy lęk, jakby diabeł próbował zawładnąć jego cia łem i duszą. Blondyn wysyczał z wściekłością: - Umrzesz, jeśli się będziesz sprzeciwiał! Walcząc o życie, Trący pozwolił się prowadzić do sy pialni, ciągle czując dotyk ostrza na skórze. Tam fetor był jeszcze bardziej dotkliwy, pochodził najwyraźniej ze sto jącej w kącie ogromnej niebieskiej beczki. Edwards ujrzał na ścianach zdjęcia nagich mężczyzn, pozbawionych kończyn i głów. Wiedział, że jeśli nie ucieknie z tej izby tortur, już wkrótce zawiśnie tam także fotografia jego zwłok, skróconych o ręce, nogi i głowę. Blondyn miał nad nim ogromną przewagę. Bez więk szego trudu rzucił go na podłogę obok tapczanu, złapał nóż i powiedział, że będzie go ciąć kawałek po kawałku, aż w końcu wytnie z niego serce. Przedtem zrobi mu zdję cie. Przyciskając go kolanami i jedną ręką do podłogi, dru gą sięgnął po leżący na tapczanie aparat fotograficzny. Edwards zrozumiał, że to jego jedyna szansa i wymierzył blondynowi silny cios w twarz, wkładając w uderzenie ca łą swą energię, zwielokrotnioną strachem o życie. Dahmer zwalił się na podłogę. Edwards kopnął go w brzuch, pod biegł do drzwi wyjściowych i zaczął zmagać się z dwoma zamkami, niemal czując na plecach dotknięcie noża. Gdy zdołał wybiec na ulicę, jak na zawołanie przejeż dżał tamtędy policyjny wóz patrolowy. Wtedy poczuł, że życie daje mu drugą szansę. Z tej szansy Trący Edwards, znany odtąd jako człowiek, który zdemaskował Jeffreya Dahmera, korzysta do dziś. Wystąpił w wielu programach telewizyjnych i w filmach dokumentalnych. Udzielił ob szernych wywiadów prasowych popularnym tygodnikom na całym świecie. Żyje w sławie, gwarantującej względnie stały przypływ gotówki.
Śmiech wampira roces “wampira z Milwaukee”, jak media szybko ochrzciły mordercę 17 mężczyzn, rozpoczął się 22 stycznia 1992 roku. Zastosowano wyjątkowe środ ki bezpieczeństwa, na taką skalę po raz pierwszy w histo rii miasta. Codziennie na krótko przed kolejną sesją, salę
P
58
sądu starannie obwąchiwał pies, trenowany w wyszuki waniu materiałów wybuchowych. Wszyscy bez wyjątku byli sprawdzani na bramce do wykrywania metali. Dla oskarżonego wybudowano specjalną klatkę z kuloodpor nego szkła i stali, wysokości ośmiu stóp, chroniącą go przed ewentualnym atakiem. 100 miejsc na sali podzielo no następująco: 23 dla reporterów, 34 dla członków ro dzin ofiar Dahmera, 43 dla publiczności. Proces od początku przebiegał w atmosferze skan dalu, a oliwy do ognia dolewała prasa. Amerykańskie bulwarówki chyba nigdy jeszcze nie miały takiej okazji do przesady i przekłamań, choć suchy ale rzetelny opis wyczynów seryjnego mordercy, pedofila i kanibala w jednej osobie, mógł już sam przez się zszokować czytelników. Niektóre z artykułów wzbudzały sensację nawet na sali rozpraw. Któregoś dnia obrońca Dahme ra zademonstrował jako ciekawostkę tytułową stronę jednej z bulwarówek z wielkim, krzykliwym tytułem w kolorze czerwonym: “Morderca-kanibal z Milwaukee zjadł współlokatora z celi”. Wszyscy wybuchnęli śmie chem. Najbardziej śmiał się sam zainteresowany, szo kując reporterów z innego jeszcze powodu. - Gdy się śmiat, wyglądat atrakcyjnie i czarująco. Nic dziwnego, że potrafit omamić tak wielu ludzi - napisała reporterka z Milwaukee. Nie ufali mu jednak strażnicy. Przed wyjściem z ce li zakładano mu na ręce i nogi tak wiele kajdanek i łań cuchów, że po dowiezieniu do budynku sądów w śród mieściu musiał się przesiadać na wózek inwalidzki, którym podwożono go pod boczne drzwi sali sądowej. Dopiero tam obstawa zdejmowała mu to całe żela stwo. Miał wreszcie wolne ręce i mógł zdjąć sobie okulary. Na sali sądowej pojawiał się w brązowej marynar ce sportowego kroju, w koszuli z rozpiętym kołnierzy kiem, spodniach koloru khaki i brązowych butach typu mokasyny. Spokojny, cichy, opanowany, nawet przez chwilę nie przypominał potwornego sprawcy zbrodni, które wywołały szok nie tylko w Ameryce, lecz także na całym świecie. Przyznał się do winy, nie zaprzeczył niczemu, nie szczędził przeprosin i wyrazów skruchy. Lecz nic nie potrafiło wzbudzić sympatii dla niego. Na wet jego własne słowa wypowiedziane w śledztwie, odczytane podczas rozprawy: - Trudno mi uwierzyć, że jakiś cztowiek mógt wyrządzić aż tyle zfa. Tym bar dziej że to ja wyrządziłem to cafe zto. Prócz oskarżonego, głównymi aktorami obserwo wanego przez całą Amerykę dramatu na sali sądowej w Milwaukee byli prawnicy: sędzia Laurence C. Gram, prokurator okręgowy Michael McCann oraz obrońca Gerald Boyle, który już raz, w maju 1989 roku, repre zentował Dahmera w sprawie o molestowanie 13-letniego Laotańczyka. Tym razem miał do czynienia z najbardziej trudnym zadaniem w swej karierze: uzy skać jak najniższy wymiar kary dla siedemnastokrotnego mordercy. Graniczyło to z niemożliwością. Tym bardziej że Jeffrey Dahmer nie słuchał jego rad. 13 stycznia, a więc na dziewięć dni przed procesem, bez porozumienia się z obrońcą zmienił taktykę: oznajmił, że jest winny, lecz popełnił wszystkie zbrodnie w sta nie niepoczytalności.
NIEPRAWDOPODOBNE - A JEDNAK PRAWDZIWE
957 lat więzienia ak stwierdziła prasa w Milwaukee: Oświadczenie Dahmera postawiło taktykę jego obrony do góry no gami. Teraz adwokat Gerald Boyle miał przed sobą równie niewykonalne zadanie. Zamiast dowodzić przed sądem, że jego klient nie popełnił zarzucanych mu prze stępstw, musiał przekonać ławę przysięgłych, że Dahmer jest szaleńcem, bo przecież tylko chory psychicznie mógł dokonać takiej rzezi, a na dodatek przyznać się do tego. Zaburzenia seksualne i psychiczne nie pozwalały oskar żonemu na rozumienie wagi popełnianych przez niego czynów. Każdy szczegół potwornego postępowania Dah mera z ofiarami i każdy szaleńczy pomysł - w ocenie oskarżonego nie były niczym złym. Aby to udowodnić, obrońca wezwał na pomoc 45 świadków, którzy podawa li rozliczne przykłady nienormalnych zachowań Dahmera. Celem zabiegów Boyle’a było przekonanie ławy przysię głych, że tak nie postępuje osoba normalna. Na sali sądowej wysłuchano więc nowych szczegółów z biografii Jeffreya Dahmera, świadczących o jego niepo czytalności, o szaleństwie, rozwijającym się wraz z nim
J
od najmłodszych lat. Już od czternastego roku życia w je go umyśle pojawiały się intensywne marzenia o stosun kach seksualnych ze zwłokami konkretnych ludzi. (Stwierdzając to, adwokat Boyle chciał udowodnić, że ne krofilia nie objawiła się u jego klienta dopiero w dwudzie stym roku życia). Potem snuł chore marzenia, by zabić autostopowicza. To przypieczętowało los Stephena Hicksa, jego pierwszej ofiary. Gerald Boyle opowiedział w sądzie jak to się odbyto. Po kilku latach nie poprzestał na zbrodni i zaczął zjadać fragmenty zwłok swych ofiar. Po co to robił? - Zjadał czę ści ciata zamordowanych mężczyzn, gdyż w swym sza leństwie wierzyt, że ci biedni ludzie odżyją w nim, dając mu siłę do panowania nad innymi - wyjaśniał Gerald Boy le. Kolejnym dowodem na szaleństwo Dahmera były jego dziwaczne eksperymenty medyczne na nieprzytomnych ofiarach. Zbrodniarz wiercił dziury w czaszkach niektó rych z nich, a przez otwory wlewał niewielkie ilości stężo nego kwasu siarkowego. Po co to robił? - Chciat stwo rzyć cate zastępy zombi, pót ludzi pót upiorów, pozbawio nych woli, uzależnionych, niczym roboty, tylko od swego pana - tłumaczył adwokat.
NIEPRAWDOPODOBNE - A JEDNAK PRAWDZIWE swe ofiary i mordować je z zimną krwią - skomentował na Wreszcie adwokat postawił zasadnicze pytanie: czy koniec prokurator McCann. człowiek o zdrowych zmysłach przynosi do swego miej Pod koniec procesu, po ekspertyzie biegłych psychia sca pracy części zwłok zamordowanych przez siebie lu trów, znów nastąpił pojedynek między obrońcą a oskar dzi? Tak właśnie robił Jeffrey Dahmer: na nocne zmiany życielem. Adwokat Gerald Boyle zaprezentował sądowi do fabryki czekolady zabierał niekiedy ze sobą uciętą wykres w kształcie koła, ilustrujący całe szaleństwo Dah dłoń, stopę lub tylko palec świeżo zamordowanego męż mera. W centrum okręgu umieścił swego klienta, a od je czyzny i trzymał to w szafce. Podczas przerw otwierał go postaci rozchodziły się, niczym szprychy rowerowego szafkę, patrzył i cieszył się dowodem swej wyższości nad koła, słowa opisujące jego perwersję: czaszki i głowy innymi. w szafkach i w lodówce, kanibalizm, nienaturalny pociąg Gerald Boyle zakończył tę część obrony pytaniem seksualny, wiercenie otworów w czaszkach wciąż żywych skierowanym do ławy przysięgłych: - Czy ten człowiek ofiar, “produkcja” zombi, nekrofilia, nieustanne picie alko jest uosobieniem zta, czy chorym szaleńcem? Sędziowie holu, próba stworzenia “świątyni zbrodni”, odzieranie tka przysięgli tkwili w swych fotelach jak skamieniali, spoglą nek od kości, wyprawy na cmentarze, profanacja zwłok. dając ze zgrozą i z przerażeniem na mordercę za kulood - To jest cały Jeffrey Dahmer, jak błędny pociąg, roz porną szybą, ze spokojnym wyrozumieniem odwzajem pędzony na torach szaleństwa - stwierdził adwokat, wska niającego ich spojrzenia. Gdyby przysięgli musieli podjąć zując na wykres. decyzję natychmiast po tym pytaniu, mogliby się zgodzić Prokurator Michael McCann zaprotestował: - Dahme z argumentacją obrońcy. ra nie można porównywać do rozpędzonego pociągu za Ale sędzia oddał z kolei głos prokuratorowi, który miał gubionego na nieznanej trasie. On był sprawnym maszy znacznie łatwiejsze zadanie. Michael McCann musiał tyl nistą! Potrafił wyprowadzić w pole tak wielu ludzi. Nie po ko dowieść, że Dahmer w sensie prawnym nie jest czło wiekiem pozbawionym zdolności rozeznania własnych zwólmy, by ten bezwzględny morderca również i teraz wy prowadzał nas w pole! czynów. Złożył więc od razu oświadczenie: - Jeffrey Dah mer jest mistrzem manipulacji i oszustwa. Doskonale wie Wreszcie przyszedł czas na ostatnie słowo oskarżo nego. Jeffrey Dahmer znów zdumiał wszystkich swym dział, do czego prowadzi każdy jego postępek. Potrafit spokojem i opanowaniem, gdy cichym, spokojnym i peł lekko, na wtasne żądanie, kontrolować zbrodnicze żądze, nym skruchy głosem odczytywał czterostronicowe włączać i wyłączać pociąg do mordu, z taką łatwością, jak oświadczenie: - Wreszcie koniec. Nigdy nie liczyłem na naciśnięcie na przycisk lampy. Popatrzmy tylko: gdy był choć najmniejszą szansę odzyskania wolności. Co więcej w armii, nie atakował swych kolegów, bo wiedział, że nie - nie pragnę powrotu do świata wolnych ludzi. Głównym ma szans. Nie czynił tego również jako student w colle ge’u. Dowiodę w tym sądzie, że omawiane tu przypadki celem tego procesu było ujawnienie przed światem, że to śmierci nie są dziełem szaleńca, lecz rezultatem drobia ja byłem sprawcą nieszczęść. Wiem dobrze: byłem czło zgowego, starannego planowania. wiekiem chorym lub uosobieniem zta, albo jednym i dru Prokurator McCann wezwał na świadków dwóch de gim. Dziś jestem pewien, że byłem chory. Lekarze wytłu tektywów, którzy przesłuchiwali Jeffreya Dahmera wkrót maczyli mi istotę mojej choroby, co pozwala mi osiągnąć spokój wewnętrzny. Zdaję sobie sprawę, jak ogromne ce po aresztowaniu. Mieli ze sobą ważny dokument: 160 krzywdy wyrządziłem. Dzięki Bogu, na tym koniec, bo już stron dokładnej i szczerej spowiedzi mordercy. Wtedy, podczas zeznań, nie ukrył nic. Chciał powiedzieć wszyst nie jestem w stanie zagrozić nikomu. Wierzę w to, że tyl ko i zrzucić z siebie ten ogromny ciężar tajemnicy ostat ko Jezus Chrystus mógłby uwolnić mnie od ciężaru grze nich godzin życia siedemnastu ludzi. Detektyw Dennis chów. Dlatego nie proszę o łagodny wymiar kary. Murphy stwierdził: - Dahmer zeznawał w ogromnym po W niespełna miesiąc po rozpoczęciu procesu, 15 lu czuciu winy. Wreszcie ogarnął i zrozumiał rozmiary wy tego 1992 roku, tawa przysięgłych obradowała zaledwie rządzonego zła. Odczytywany na zmianę przez dwóch przez pięć godzin i przyniosła na salę sądową jednogło detektywów dokument był oczywistym potwierdzeniem śną decyzję, uznającą Jeffreya Dahmera winnym popeł nienia wszystkich zarzucanych mu zbrodniczych czy poczytalności oskarżonego. Najbardziej przekonywał ten nów. Zdaniem sędziów przysięgłych, popełnił wszystkie fragment zeznań, w którym morderca mówił o nieuda zbrodnie w stanie pełnej poczytalności, nie zasługuje nych planach przecięcia pasma zbrodni. Zaraz po utracie więc na dożywocie w warunkach szpitala psychiatrycz pracy w fabryce czekolady Dahmer myślał bardzo poważ nego, lecz w więziennej celi. Trzy dni później Dahmer nie o wymazaniu makabrycznej przeszłości i rozpoczęciu został skazany na łączną karę 957 lat więzienia. życia od nowa. Nagle ujrzał przed sobą nowe możliwości. Mógł wyrzucić kolekcję odciętych głów, malowanych cza szek, kości, zamrożonych części ciała i makabrycznych Egzekucja fotografii. Mógł przeprowadzić się do innego mieszkania prost z sali sądowej Jeffrey Dahmer został prze i postarać się o nową pracę. Myśli o dokonaniu rewolucji wieziony do Columbia Correctional Institute w dotychczasowym życiu odeszły jednak tak szybko, jak w Portage w stanie Wisconsin, 75 mil od Milwau nagle go nawiedziły. Nie czuł się na siłach, by podjąć pró kee. Stał się jednym z najsłynniejszych pensjonariuszy bę walki z uzależnieniem od alkoholu i zbrodni. Jeffrey Dahmer zdawał sobie sprawę z wagi swych więzienia o zaostrzonym rygorze i wyjątkowych środkach bezpieczeństwa dla 600 sprawców ciężkich przestępstw, przestępstw, a jednak popełniał je wielokrotnie. Nie jest w większości uważanych za skazańców nadal wyjątkowo więc szaleńcem, lecz groźnym i działającym z premedyta niebezpiecznych. cją psychopatą, który doskonale wiedział, jak zwabiać
W
—i Władze więzienne przygotowały dla najbardziej sław nego seryjnego mordercy Ameryki wyjątkowe warunki. Otrzymał pojedynczą celę. Ograniczono jego kontakty z innymi więźniami do niezbędnego minimum. Istniały uzasadnione podejrzenia, że wśród skazanych na doży wocie zbrodniarzy zawsze może się znaleźć chętny do pozbawienia życia słynnego mordercy-kanibala, by tym samym przejść do historii i stać się bohaterem więzien nych ballad. Takie zamachy nie są niczym nowym w wię zieniach Ameryki. Jeffrey Dahmer spędził więc pierwszy rok niemal ty siącletniego wyroku pod czujnym okiem straży więzien nej. Każdy jego krok był dokładnie planowany i nadzoro wany. Siedział w celi, nie pracował, czytał książki i czaso pisma, dobrze jadł - i tak powoli mijał mu dzień za dniem. Od czasu do czasu odwiedzał go ktoś z rodziny. Mając tak wiele czasu dla siebie, Dahmer powoli opracował sys tem zmierzający do pozyskania sympatii nadzorców. Nie chciał do końca swych dni siedzieć w celi sam. Tęsknił za ludźmi. Chciał się wmieszać w resztę więziennej społecz ności, wywalczyć sobie dobre miejsce, nawet w więzieniu stać się kimś ważnym. Postanowił więc zostać wzorowym więźniem i zaskarbić sobie zaufanie administracji. Zaczął od ostentacyjnego pojednania się z Bogiem. Po inten sywnej lekturze Biblii został uznany przez więziennego
NIEPRAWDOPODOBNE - A JEDNAK PRAWDZIWE kapelana za nawróconego i dostąpił łaski chrztu. Zaraz po tym fakcie pastor Roy Ratcliffe oficjalnie oznajmił, że Pan Bóg przebaczył Dahmerowi jego zbrodnie. Był to pierwszy krok do wyjścia z zamkniętej celi. Władze przeniosły Dahmera na oddział przeznaczony dla więźniów z poważnymi problemami emocjonalnymi i zezwoliły mu na krótkie, lecz już codzienne kontakty z innymi. Nie był to dobry pomysł. Pierwszy sygnał ostrzegawczy przyszedł 13 lipca 1994 roku. Podczas mszy w więziennej kaplicy Dahmer został napadnięty przez więźnia, który próbował podciąć mu gardło szczo teczką do zębów wyostrzoną jak nóż. Skończyło się tyl ko zadraśnięciem. Nadzór więzienia nie wyciągnął z tej lekcji praktycz nych wniosków. Jeffrey Dahmer coraz szerzej otwierał sobie drzwi do całej więziennej społeczności, jakby nie dbając o to, że na zewnątrz jego celi czai się niebezpie czeństwo. Gdy jego ojciec opublikował książkę “The Father’s Story”, kilka telewizyjnych programów publicy stycznych głównych stacji USA zapragnęło pokazać Dah mera w roli idealnego więźnia. Władze zgodziły się na przyjazd telewizyjnych ekip do więzienia. W rezultacie Jeffrey Dahmer pokazał się Ameryce jako inteligentny i elokwentny skazaniec, żałujący swych czynów, biorący za nie całkowitą odpowiedzialność. Ameryka się tym nie wzruszyła, natomiast morderca-kanibal wyko rzystywał swą sławę dla osiągnięcia jeszcze większych przywilejów. Władze zezwoliły mu na spożywanie posiłków w stołówce więzien nej i dały mu pracę: każdego ranka, przez pół torej godziny, w trzyosobowym zespole miał sprzątać sanitariaty i salę gimnastyczną. W ten sposób Jeffrey Dahmer znalazł się w bezpośredniej bliskości dwóch wyjątkowo niebezpiecznych przestępców. Jednym z nich był biały więzień, Jesse Anderson, skazany za morderstwo popełnione na żonie w Mil waukee, za które odpowiedzialnością próbo wał obarczyć Murzyna. Drugim - Christopher Scarver, odsiadujący dożywocie za morder stwo pierwszego stopnia. Był to silny, wysoki Murzyn, schizofrenik cierpiący na urojenia, głoszący wszem i wobec, że jest synem Bo ga, żyjącym na ziemi już od miliona lat. Rankiem, 28 listopada 1994 roku, cała trójka rozpoczęła sprzątanie łazienki pod okiem strażników, którzy raptem odeszli na 20 minut. Gdy wrócili, łazienka przypomina ła pole krwawej bitwy. Jeffrey Dahmer le żał pod ścianą w kałuży krwi. Jesse An derson bez znaku życia siedział oparty o ścianę w odległości kilku kroków. Obydwaj zostali zabrani przez pogoto wie i zmarli w kilkanaście minut po prze wiezieniu do szpitala. Murzyn Christo pher Scarves ogłuszył obydwu uderzeniami kija od mopa, a następnie rozbił ich głowy o ścianę i podłogę łazienki.
Tadeusz Wójciak 61
KOGUTY NA SŁUŻBIE dokończenie ze str. 15
Z f i P f i CH
ROZPUSTY Policyjne śledztwo iedy za chodzi p od e jrze nie ko ru m p ow a n ia policjantów , d och o d ze n ie p ro w ad zą fu n k cjo n a riu sze C e n traln e go B iura Ś le d cze go. G dy ch od ziło je szcze o zid e n tyfiko w a n ie po lic ja n tó w , k tó rz y o d w ie d z a li re g u la rn ie tzw . age n cje tow arzyskie, sp ra w a nie była sp ecjaln ie tru d n a do w ykrycia. W krótce ustalono, że je st ich ośm iu, sześciu w różnych stop n ia ch p o d o fi cerskich, je d en a spiran t i je d e n pod ko m isa rz; sześciu policja ntó w p ra cow a ło w ko m isariatach, a spiran t G rze go rz B. i p o d ko m isa rz C ze sła w M. byli fu n kcjo n a riu sza m i ko m e nd y m iejskiej. N ajpierw ka żdy z p olicja ntó w zo sta ł d ro b ia z g o w o p rz e s łu c h a n y , po czym z a w ie s z o n y w czyn no ścia ch słu żb ow ych . Je d n a k zn a le zie nie nie po d w aża ln ych d ow odów , że ko rzystając z usług prostytutek, p olicjanci brali w rze czyw i stości ła p ów ki (w ża rg on ie śle d czym pow iad a się o “przyjm o w a n iu ko rzyści m a te ria ln ych ”) o kaza ło się trudne. Pięciu fu n kcjo n a riu szy tłu m aczyło się, że doko n yw a li rutynow ych ko ntro li, a zatem byw ali w tzn. age n cja ch to w arzyskich w celach w yłą czn ie słu żb ow ych . P od ko m isa rz C ze sła w M. o raz a sp ira n t G rze go rz B. w yja śn ia li, że za w sze płacili za usługi prostytutek. D opiero re w izja w m ie szka niu b yłe g o w a lu ciarza, o b e cn ie sze fa burdelu, p o zw o liła u ch ylić rą b ek ta je m n icy. R om uald N. (czego n a u czył się s w e g o czasu h a n d lu ją c w a lu tą ), o k a z a ł się c z ło w ie k ie m n ie zw ykle skru p u la tn ym i b ardzo sz c z e g ó ło w o n o to w a ł sw o je w yd a tki, p rz y c h o dy, d łu g i i w ie rz y te ln o ś c i. K ie d y p o lic ja n c i z C B S o dkryli, że w sw oim n ota tniku fin a n s o w ym przy n azw iskach obu p o licja n tó w z a n o to w a ł liczb y 740 0 i 12 800, p rzyciśn ię ty do m uru w yzn a ł, że tyle mu są w in n i za ko rzysta n ie z usług je g o p rzyb ytku rozkoszy. P o d ko m isa rz C ze sła w M. p rz y zn a ł w ó w cza s, iż rze czyw iście - “o s ta tn io ko rz y s ta ł na kre d yt” . P ozo sta nie ta je m n ic ą śle d ztw a, w ja ki s p o sób p olicja n to m u dało się n a kło n ić R o m u a ld a N. do fo rm a ln e g o z ło że n ia ze zn a ń o b c ią ż a ją cych policja ntó w . W każdym razie tyle u dało się d o w ie d z ie ć re p orte ro w i “D e te ktyw a ” z n ie o fi cja ln e g o p rze cieku . S am R o m u ald N. nie p rzy z n a ł się o ficja lnie, że k o ru m p o w a ł fu n k c jo n a riu szy, to te ż w śró d p o licja n tó w krą ży w e rsja , że w za m ia n za b e zka rn o ść, czyli statu s św ia d ka ko ro nn e go , w ła ścicie l burde lu z d e c y d o w a ł się “k a b lo w a ć ” . Po ze zn a n ia ch (d o m n ie m a n ych na razie) R o m u alda N. ta kże a sp ira n t G rze g o rz B.
K
62
przyznał, że kilka razy “k o rzysta ł na kre ch ę ” z usług p ro stytu te k i je s t w in ie n w ła ścicie lo w i a ge n cji “tro ch ę p ie n ię d zy” . Po nagłośnieniu całej tej historii przez m iej sco w ą prasę i lokalne rozgłośnie radiow e, rzecz nik p rasow y kom endy m iejskiej p ow ied zia ł na konferencji prasow ej, że “z pow odu u zasadnio nych, ale n ie udow odnionych podejrzeń z pracy w policji ode szło w 2002 roku czterech fu n kcjo nariuszy w różnych stopniach i o różnym stażu pracy. Na pytanie, co to znaczy “ode szło z p ra cy” , podkom isarz Piotr Z. odpow iedział: - Z a c h ę ciliśm y ich, a b y sa m i p o p ro sili o zw olnienie. R zecznik dodał, że je d n a sp ra w a o ła p o w n ic tw o zo sta ła u do w odniona, policja nt zo sta ł kar nie usun ię ty ze słu żb y i w kró tce p ro kurato r s kie ruje do sądu akt o skarżenia. Jeżeli n ato m ia st ch od zi o o w ych ośm iu fu n kcjo n a riu szy p o d e j rzew anych o b ezpłatne ko rzystan ie z usług agencji tow arzyskich, to “sp ra w a je s t w toku i tru dn o na tym e tapie co ko lw ie k p rze są d za ć” . P ro ku ra tu ra sp ra w d za fa k ty i g ro m a d z i d o w o d y - m ó w ił p o d ko m isa rz P io tr Z. - J e ż e li p o d ejrzen ia okażą się u zasadnione, fu n kcjo n a riu sze p o że g n a ją się z e stużbą, a w innym zo sta n ą w yto czon e s p ra w y karne. ★ ★ ★
edług danych W ydziału P rasow ego K o m endy G łów nej Policji od 1997 roku system atycznie m aleje liczba policjan tów ukaranych za przew inienia dyscyplinarne i przestępstw a ścigane przez kodeks karny, ale i tak liczona je st w tysiącach. W roku 2002 uka rano w całej Polsce ponad d w a i pót tysiąca fun k cjonariuszy, z czego 308 w ydalono ze służby. Z p oczą tkie m p a źd zie rn ika 2 0 0 3 roku p rze s ta ły o b o w ią z y w a ć d o ty c h c z a s o w e p rze p is y o ka ra niu d yscyp lin a rn ym p olicja ntó w . Z a w ie ra ło je ro zp o rzą d ze n ie M in iste rstw a S praw W e w n ę trzn ych i A d m in istra cji w sp ra w ie w y ró ż nień, p ostę p o w a ń d yscyp lin a rn ych o ra z w y m ie rza n ia i w y k o n y w a n ia kar policja nto m . Je d n a k K ra jo w a K o m isja W y ko n a w cza N S Z Z P o lic ja n tó w z a ska rżyła te p rze p isy do T ryb u n a łu K o n stytu cyjn e g o i 8 p aźd zie rn ika 200 2 roku sp ra w ę w yg ra ła . T ry b u n a ł u zn a ł b ow iem , że p rze p isy te g o ro d zaju nie p o w in n y być ujęte w zw ykłym ro zp o rzą d ze n iu , ale w a kcie w yższe g o rzędu, czyli w u sta w ie o policji. Je d n a k do tej p ory nie p rzyg o to w a n o n o w ych p rze pisó w . “ R ze czp o sp o lita ” (22 w rze ś n ia 2 00 3 r.) ko m e n tu je to n a stę p u ją co : “ D latego p rze z pew ien czas nie będ zie m o żn a p ro w a d zić p ostę p o w a ń p rze ciw ko fu n k c jo n a riu s z o m ” .
W
Kazimierz Tkaczyk Wszystkie personalia obwinionych funkcjonariuszy policji, a także niektóre szczegóły zostały zmienione.
KRZYŻÓWKA Z PARAGRAFEM POZIOMO: 1) bogini prawa i praworządności, 4) dba o tad w mundurze, 6) uzupełnienie do słownika, 7) oszustwo, szwindel, 10) główna lub boczna w kościele, 12) dokuczanie, dręczenie, 13) podziemny sopel, 18) konsolacja, 19) hochsztapler, 20) dolna część martena, 21) zatyczka do butelek, 22) nóż Fellowsa, 26) uczta pierwszych chrześcijan, 27) podszy cie leśne, 29) wyrażenie lub zwrot używany tylko w danej miejscowości, 32) w muzyce jednogłośnie, 35) język urzędo wy w Indiach, 36) organ wymiaru sprawiedliwości, 37) ma ruda, ględa, 38) członek sekty religijnej, 39) ślaz. PIONOWO: 1) kwiat wiosenny, 2) drobniutkie pismo, 3) smocze drzewo, 4) flamaster, 5) czeska ciężarówka, 8)"... amandi” Ovidiusza, 9) słowa do utworu muzycz nego, 10) ma trzon i łeb, 11) orzeczenie sądu, 13) właści ciel baru, knajpy, 14) rodzaj zadania szaradziarskiego, 15) z basującymi guzikami, 16) leksykon, słownik języka, 17) jednostka indukcji ma gnetycznej, 18) film na raty, 21) rodzaj wodospadu, 23) wy rosło z iluzjonu, 24) podkowiak, 25) podole, 28) grubianin, 30) uchwyt ślusarski, 31) pasterka nocą, 32) rzuca się na mózg, 33) duchowny szyicki, 34) swoj ska dla kapeli. (rozwiązanie w numerze)
Н и
TYLKO DLA DOROSŁYCH
• ILE KOSZTUJESPRAWIEDLIWOŚĆ? - Korupcją wpolskich sądach zajmował się nawet Bank Świato wy. Od osób, które przebywały w zakładach kar nych, można uzyskać informacje, ile kosztują po szczególne “usługi” sprzedajnych sędziów. • NIENASYCONA NARZECZONA - Na ogół sły szy się o oszustach matrymonialnych rodzaju mę skiego, którzy wyłudzają pieniądze i kosztowności, apotemszukają kolejnej naiwnej, spragnionej uczu
W NASTĘPNYM NUMERZE cia pani. Tymrazempiszemy o kobiecie, wdodatku atrakcyjnej, która wodziła za nos aż pięciu panów jednocześnie! • PUENTA BEZ MORAŁU - Huk był taki, że wyda wało się, iż pół ulicy wyleciało w powietrze! Wybuch nastąpił w salonie meblowym, będącym własnością Jarosława P., ale dopiero następnego dnia otrzymał on list z żądaniami finansowymi. Kto Dyl szantażystą? • WILK WOWCZARNI - Wochronie pracuje nie wątpliwie wielu uczciwych ludzi, ale do tego zawodu trafiają też tacy, którzy liczą nadodatkowe zyski. Pi szemy o ochroniarzach w niekoniecznie legalnych akcjach. • MOSKIEWSKI WAMPIR- Wciągu niecałego mie siącaw Moskwie zostało zamordowanych 10 kobiet. Były wśród nich uczennice, urzędniczki i pielęgniar ki, studentki, ale także kobiety niepracujące i nad używające alkoholu. Wszystkie były młode, zgrabne, skąpo ubrane. Zdaniemmilicji wszystkie te zbrodnie były przypadkowe. Zdaniem mieszkańców Moskwy w mieściegrasuje seryjny morderca! • ŚMIERĆWKOMISARIACIE - Doświadczony po licjant w stopniu komisarza, do tego komendant ko misariatu, zastrzelił przesłuchiwanego dziewiętna stolatka! Jak do tego doszło? • ZEMSTARYWALA• Tomek miał nadzieję, że Ka rolina wyjdzie za niego za mąż. Ale ona wybrała in
nego. Odrzucony chłopak zaplanował zemstę, pod łożył ładunek wybuchowy przed domem, w którym mieszkał rywal. • JEDENAŚCIE BUKÓW - Nowi mieszkańcy do mu w niedużej miejscowości, położonej na terenie Beskidu Niskiego byli bardzo zadowoleni ze swej decyzji i z wyboru miejsca. Nie pomyśleli jednak, że otoczenie musi też ich przyjąć. Nieliczenie się z opinią społeczności i z realiami sporo państwa Z. kosztowało... • PIĘKNA NATALIE - Ładna i młoda, o idealnej fi gurze, była żoną chirurga - plastyka, starszego od niej oblisko... 40 lat. Coztakiego związku mogło dla niej wyniknąć? Adla niego? • KOCHANYBRACISZEK- ZbigniewB. wtowarzy stwie kobiet stawał się nieśmiały, nie potrafił sobie znaleźć żadnej dziewczyny. Coraz częściej kłócił się z mężemswej siostry, zarzucając mu, żejest brutal ny i chamski dla żony. Groził że porachuje mu kości. Wkońcu doszło do tragedii... • ZAMIAST SĄDU - Dręczona latami przez męża kobieta, matka dwojga dzieci, postanowiła w końcu wziąć sprawy we własne ręce! PIERWSZY W2004 ROKU NUMER “DETEKTYWA” DOKUPIENIA NA POCZĄTKU STYCZNIA 2004 R.
63
on
Komisarz Hamilton, jako doświadczony praktyk, od czasu do czasu pro wadzi zajęcia w akademii policyjnej. Któregoś dnia postanowił przeprowa dzić test, chcąc przekonać się, czy przyszli funkcjonariusze potrafią kry tycznie i samodzielnie myśleć. - Przypomina mi się sprawa pewnego za bójstwa, z którym miałem do czynienia w 1961 roku - rozpoczął swe opo wiadanie komisarz.
- Proszę powiedzieć, panie Clark, co pan robit wczoraj wieczorem? - Bytem samwswoimpokoju i cały ezas stuchatemradiowej listy przebojów, tzw. ‘Top Twenty” - odpowiedział indagowany. - Może słyszał pan jakieś hałasy zza ściany? - Nie, nic takiego nie słyszałem, zresztą radio dość głośno grało...
Trzecim przesłuchiwanym członkiem zespołu był dwudziestoletni Roy Col lins. Podobnie jak kolegów, również jego zapytałem, co robił wczoraj wie czorem - relacjonował dalej komisarz. - Nic specjalnego - odparł. - Nie opuszczałem tego pokoju ani na chwilę. Byłem bardzo zmęczony po całym dniu, więc włożyłem zatyczki do uszu i położyłem się spać. Nie mam poję cia, kto zabił Johna, wiem jednak, że to nie ja...
• Czterej zaprzyjaźnieni młodzi ludzie założyli tak modny wówczas zespól rockowy i wnadziei zrobienia kariery przyjechali do Londynu. Wtanimhoteluwynajęli osobne pokoje i każdego przedpołudnia przeprowadzali próby zespołu wsali młodzieżowego klubu. Jednak któregoś dniastałosię nieszczęście. Jeden z członkówzespołu został zamordowany wswoimpokoju. Lekarz stwierdził, że przyczynąśmierci było udusze' ‘ '' " "ogodz. 11.00wieczorem.Postanokontynuował komisarz.
- Sąsiedni pokój zajmował młodzieniec nazwiskiemRipley - kontynuował opowiada nie Hamilton. ■On też niczego podejrzanego nie słyszał, gdyż wszystko zagłuszała głośna muzyka. Powiedział mi, że cały wieczór kopiował dla kumpli najnowszy kom pakt Elvisa Presleya. - Prosili mnie- zeznawał - żebymskopiował tę płytę nakasety magnetofonowe, bo każdy z nich chciał mieć dla siebietaśmę z ostatnimi przeboja mi zmarłego przed miesiącemkrólarockand roiła.
- Tyle dowiedziałem się wówczas od trzech przyjaciół zamordowanego. Nikt niczego nie widział, ani nie słyszał. A teraz, drodzy państwo - komi sarz jakoś dziwnie spojrzał na swoich studentów w mundurach - muszę się przyznać, że trzy razy celowo wprowadziłem was w błąd. KTO WIE JAKIE TO BŁĘDY?
(rozwiązanie w numerze)
■ ■ ■ ■