HAL DUNCAN ATRAMENT
KSIĘGA WSZYSTKICH GODZIN: 2
PRZEŁOŻYŁA ANNA RESZKA
Wydawnictwo MAG Warszawa 2007
Tytuł oryginału: Ink. The Book of All Hours: 2 Copyright © 2007 by Hal Duncan Copyright for the Polish translation © 2007 by Wydawnictwo MAG Projekt graficzny serii: Piotr Chyliński Ilustracja na okładce: Chris Shamwana i Neil Lang Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Musiał Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57 www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl Wydanie I ISBN 978-83-7480-059-4 Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail:
[email protected] http://www.mag.com.pl
Koré dedykuję
Spis treści STRONA TYTUŁOWA TOM TRZECI SŁOWA ROZPASANEGO POŻĄDANIA ARLEKIN W PIEKLE PAŁACE PANTALONE WIĘŹNIOWIE SMUTKU CHWILA ŚMIERCI DZIECI NATURY SZALEŃSTWO KRÓLA PIERROTA POWRÓT KOLOMBINY TOM CZWARTY MARTWE WIECZNOŚCI I KURZ DOCZESNE SZCZĄTKI CIEŃ JEROZOLIMY OBCY W LUSTRZE KOMORY JEGO SERCA STRÓŻ ANIOŁÓW WŁADZA, CHWAŁA NIEWYPOWIEDZIANE IMIĘ ŚWIT, WOODLAND, TERAZ
TOM TRZECI RYCERZE ZIMY
PROLOG
SŁOWA ROZPASANEGO POŻĄDANIA
Historia – do tej pory Historia, tak odległa w czasie i przestrzeni, wręcz niestworzona, zdała mi się egzotycznym zmyśleniem, kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy od mojego wuja, na którego ustach błąkał się cień chytrego uśmiechu, ledwo widoczny, ale wystarczający, żeby wokół oczu pojawiły się kurze łapki. Stryj Reynard, rozpustnik i łobuz. Kiedy usłyszał, że sprzedałem swoje pierwsze opowiadanie i chcę zostać pisarzem, zaprosił mnie do siebie, mówiąc, że ma dla mnie pewną historię, rodzinną legendę wartą co najmniej książki. Gdy przybyłem do małego mieszkanka przy Baker Street, zostałem żywiołowo przywitany przez kundlicę Koré i posadzony przez gospodarza na czarnej skórzanej kanapie; na stoliku obok już stały szklanka dżinu z tonikiem i popielniczka. Stryj zapalił papierosa i rozpoczął opowieść. – Twój dziadek, kapitan Jack Carter, wrócił z wielkiej wojny bardzo zmieniony. Widział na własne oczy krew i błoto Sommy, posyłał ludzi na śmierć, skazywał ich na rozstrzelanie za tchórzostwo. Moja matka mówiła, że tamte wspomnienia ciążyły mu niczym sekretne brzemię, od którego nie mógł się uwolnić. Pewnego dnia dostał telegram od swojego starego profesora – chyba nazywał się Hobbsbaum – pożegnał się krótko ze swoją ukochaną Anną, która w tym czasie była przy nadziei, wyruszył na Bliski Wschód i ślad po nim zaginął. Stryj Reynard zamilkł na chwilę, stary manipulant. – Zniknął w Welinie – oznajmił wreszcie. – W Welinie? – powtórzyłem. Stryj pociągnął łyk dżinu z tonikiem. – Pusta kartka ma w sobie wielki potencjał, nie sądzisz? Jako pisarz? Na tym... podłożu za pomocą atramentu można stworzyć wszystko. Milion słów czeka na wyczarowanie lekkim muśnięciem pióra po papierze. I nawet jak już wyryjesz swoją wersję porządku na czystej tabliczce, między słowami zawsze pozostaną wolne przestrzenie, możliwości, które można wyczytać między wierszami. – Uśmiechnął się. – Uważasz, że mówię metaforami. Chyba tak. Staram się wyrażać w zrozumiały dla ciebie sposób. Historia nie biegnie prostą linią od początku do końca. Może być – i bywa – opowiedziana w różny sposób przez różnych pisarzy, z których każdy wybiera własną ścieżkę i dodaje jej drugi wymiar. Ta sama historia może być – i jest – przekazywana w różny sposób przez kolejne pokolenia. Następcy poprawiają wersję poprzedników, wznoszą własne konstrukcje na szczątkach przeszłości, nowe warianty nadają historii trzeci wymiar. Kiedy potem ją czytamy, podążając szlakiem atramentu, poruszamy się w trzech wymiarach, mkniemy naprzód, skaczemy do tyłu, zbaczamy tu i tam, zastanawiając się, jak mogło być inaczej, kopiąc w złożach osadowych opowieści, martwych prawd ukrytych pod nowym tekstem. To metafora czasu. Taka jest natura Welinu. Czas ma trzy wymiary, podobnie jak przestrzeń. Idee światów równoległych fizyki kwantowej albo alternatywnych historii nie były mi obce, ale myśl o... poprzednich rzeczywistościach... – Nie jestem pewien, czy... – Żyjemy w małym zagajniku na powierzchni wielkiej kuli – ciągnął stryj – w małej dolinie rzeczywistości i widzimy tylko to, co za nami i przed nami. Ale istnieją w Welinie inne doliny i równiny, gdzie czas tworzy rozległe pola iluzji, na których łatwo zboczyć z drogi i zajść tak daleko, że kiedy człowiek się obejrzy, zobaczy przeszłość, ale już nie swoją. Są też rozpadliny, uskoki, gdzie
przesuwające się kontynenty wypiętrzyły starsze światy w łańcuchy górskie, przy których pierwotnym majestacie jesteśmy karzełkami. Gdy zrobisz krok poza ten świat, pod stopami znajdziesz rumowisko mitów, w skalnym zboczu przed sobą ujrzysz skamieniałe pióra anielskich skrzydeł. Zaczekaj chwilę. Stryj dźwignął się z fotela i wyszedł z pokoju. Przez otwarte drzwi widziałem, jak przecina kwadratowy przedpokój swojego mieszkania z jedną sypialnią – kawalerskiego gniazdka, jak je nazywał – i wchodzi do gabinetu. Chwilę później wrócił z czymś w rodzaju pojemnika na cygara, wielkości pudełka na buty, może trochę większego. Każdy centymetr jego powierzchni zdobiły zawiłe abstrakcyjne wzory, wieczko było na zawiasach, klamra z mosiądzu. – Twój dziadek zniknął w Welinie, lecz przysłał nam to. Twój ojciec chciał je spalić, ale go powstrzymałem. Uznałem, że ty powinieneś je dostać. Zgodnie z wolą dziadka. Położył pudełko na moich kolanach. – Napisał to na pierwszej stronie. Odpiąłem klamrę i otworzyłem wieczko. Skrzypnął zawias. W środku było pełno papierów – luźnych świstków i notatników – o pożółkłych kartkach i skórzanych oprawach, kruchych jak jesienne liście. Pachniały kurzem i rozkładem, i chyba trochę siarką; pod palcami czułem piasek albo sól oblepiającą gładkie, choć zniszczone powierzchnie wyprawionej skóry i wyblakłego pergaminu. Zgodnie z tym, co powiedział stryj, na pierwszej stronie – a właściwie na kawałku kartki wydartej nierówno z jakiejś taniej książki – wyraźnie było napisane, że tajemnica jest przeznaczona dla mnie. Dla mojego wnuka Reynarda, jeszcze nienarodzonego i nienapisanego. Obyś uczynił z tego szaleństwa przyszłość wolną od przeznaczenia. Zmień Księgę w książkę. Jack Carter, Palestyna, 1929 – Nie rozumiem – powiedziałem. – Przyszłość wolna od przeznaczenia? Jaka książka? – Księga wszystkich godzin – wyjaśnił stryj. – Przypuszczam, domyślam się, że chodzi o... projekt Welinu, całej rzeczywistości, całej nierzeczywistości, uwiecznionej w grimoire, która mogła zostać spisana przez samego Boga, jeśli wierzysz w takie rzeczy. Podręcznik matematyki i metafizyki napisany w języku aniołów – on nazywa go Mową – języku, który spaja rzeczywistość. – Księga wszystkich godzin? – Przeczytaj ją i sam zobacz – odparł stryj Reynard.
Dawno, dawno temu – Dawno, dawno temu – zaczął Jack, gdy siedzieliśmy w ogrodzie – była sobie księga pod tytułem Dawno, dawno temu, o małym Jacku. Niestety, Jack nie przepadał za książkami, bardziej interesowały go pistolety zabawki i tego rodzaju gówno, więc wziął flamastry i pomazał ją całą, aż nie można było odczytać żadnego słowa w jednym wielkim kleksie z atramentu. Oberwał za to jak cholera. – Spojrzał na mnie i dodał: – Taka właśnie jest historia mojego życia, atramentowy chaos. I tym samym jest Księga wszystkich godzin, Guy, pieprzona Księga wszystkich pieprzonych godzin. Oto skąd się wzięły moje blizny. Pomyślałem o pierwszych słowach Księgi: Na początku. Powszechnie znany tytuł pierwszego rozdziału, Genesis, pochodził od hobbeńskiego słowa bereshit przetłumaczonego na versidzki. Dawno, dawno temu to całkiem trafne tłumaczenie tytułu księgi o początku, o niebiosach i Ziemi powołanych do istnienia tchnieniem Zeusa na pustkę, uznałem. Chyba dobry sposób na rozpoczęcie tej opowieści. Dawno, dawno temu był sobie mały Jack. Jacka poznałem w szpitalu Poudre Valley w Laramie, w Manitu Północnym, do którego przyjęto go na leczenie z powodu ran. Zostałem wezwany jako konsultant psycholog, żeby ocenić, czy pacjent ma skłonności samobójcze. Sieć blizn na jego piersi świadczyła o samookaleczeniu albo maltretowaniu, ale były też inne, bardziej przerażające ślady. Z karty choroby wynikało, że trzy dni wcześniej Jack nożycami ogrodowymi odciął sobie skrzydła, najpierw usunąwszy rogi piłą i szlifierką. Siedząc na brzegu łóżka i wyglądając przez okno, z opatrunkiem na plecach wyraźnie widocznym pod szlafrokiem i obandażowaną głową – gęsta czupryna blond włosów o ognistym odcieniu sterczała wokół białej gazy niczym płonące zboże – powiedział mi, że tak naprawdę nigdy nie miał skrzydeł. – Ani rogów – dodał. Dysmorfia, pomyślałem od razu. Potem oznajmił, że jest odmieńcem. Na pierwszym spotkaniu nie robiłem notatek. W takich okolicznościach wolałem zwykłą rozmowę, która pomaga pacjentom rozluźnić się i otworzyć – czują się swobodniej niż w czasie tradycyjnego badania przez obcego człowieka z notesem w ręce, który oficjalnym tonem zadaje pytania. Takie podejście pozwala mi jednocześnie na wnikliwszą obserwację. Pamiętam, zauważyłem, że w pokoju nie ma kartek pocztowych ani kwiatów. Spartańskie otoczenie i brak śladów odwiedzin pasowały do obojętności pacjenta. Podobnie jak brak skrzydeł, które mógłby złożyć wokół siebie dla osłony przed chłodem Zimy. – Żadnej rodziny – wyjaśnił. – Nie w tym świecie, doktorku. Jestem odmieńcem, rozumie pan. Osieroconym Orfeuszem szukającym swojej Eurydyki. Później się dowiedziałem, że rodzice Jacka są nieznani. Zajęła się nim opieka społeczna, przerzucano go z jednego sierocińca do drugiego; jego akta spłonęły w pożarze, powiedział mi dyrektor jednego z domów dziecka. Można by niemal pomyśleć, że naprawdę zjawił się tutaj z jakiegoś innego świata, z innego czasu. Ale na pierwszym spotkaniu tylko rozglądałem się po jego pokoju, szukając jakichkolwiek wskazówek. Jedynym przedmiotem zdradzającym potrzebę otuchy była Księga wszystkich godzin Gideona, która leżała otwarta na szafce przy łóżku. Nie wydało mi się to niezwykłe tutaj, na środkowym zachodzie Amoryki, w sercu kultury przesiąkniętej ewangeliczną wiarą. Jedno z pytań, które najczęściej zadawali mi koledzy, żeby zagaić przyjazną rozmowę, brzmiało: Do jakiego kościoła chodzisz w Albionie? Odchrząkiwałem wtedy i wyznawałem, że jestem niewierzący. Przez
chwilę patrzyli na mnie wstrząśnięci, raczej skonfundowani, gdyż nie rozumieli, jak, u licha, ktoś może nie pragnąć w życiu miłości Naszego Pana Adonisa – po czym szybko zmieniali temat. Księga świadczyła o tym, że Jack nie jest całkiem wyobcowany z otaczającego go świata.
Pasterze w Arkadii – Czytałeś Księgę – mówię. Siadam na brzegu łóżka i biorę Gideona z szafki, żeby zobaczyć, jaką przypowieść albo proroctwo studiował Jack. Tego rodzaju drobiazgi często wskazują na stan umysłu pacjenta: ci w depresji zwykle lubią Księgę Hioba, bo identyfikują się z tym nieszczęśnikiem, który cierpi bez skargi, i stawiają sobie za wzór jego nieugiętość wobec ciężkiego losu; neurotycy wolą Nowy Testament, ponieważ szukają oparcia i afirmacji u zawsze kochającego Chrystusa, natomiast osobowości schizoidalne zawsze wybierają Objawienie. Egzemplarz Jacka jest otwarty na Pieśni Salamandra, jedynej części Księgi, dla której sam znalazłem kiedyś sporo czasu, nie przypowieści ani proroctwu, tylko zwykłej poezji. – „Niech mnie pocałuje pocałunkiem ust swoich” – cytuje Jack pierwszy wers Pieśni Salamandra, Pieśni nad Pieśniami. Odwraca się i patrzy na mnie, a ja dostrzegam w jego niebieskich tęczówkach srebrzysty płomień i błyski złota. On jest inny, uświadamiam sobie. Elementy łamigłówki wskakują na swoje miejsce, urojenie Jacka, że pochodzi ze świata bezskrzydłych szaraków, staje się bardziej zrozumiałe. Wyobrażam sobie jego przeszłość. Matka, angelo-satyr, patrzy na swojego syna po raz pierwszy i widzi połysk jego skóry, blask oczu, trochę bardziej zmysłowy, niżby należało. Znienawidziła go sama czy może żłopiący piwo ojciec jednym machnięciem ręki strącił naczynia z kuchennego blatu i w furii groźnie rozpostarł wielkie czarne skrzydła? Zabieraj to coś z mojego domu! Dziecko dorastało pod opieką osób, które go nie kochały, i zdawało sobie sprawę, że jest inne niż rówieśnicy. Chryste, minęło zaledwie kilka tygodni od tragicznej śmierci Thomasa Messengera, która okryła hańbą miasteczko, stan, całą Amorykę. Do jakiego stopnia kosmopolitycznie jest tutaj, w uniwersyteckim mieście korporacji studenckich i piwiarni? Jack dochodzi do wniosku, że jest odmieńcem. Nie należy do świata, który morduje osobę tak niewinną jak Thomas Messenger za to tylko, że jest gejem. Próbuję naprowadzić go na to wyjaśnienie, ale w chwili, gdy z moich ust pada nazwisko zamordowanego studenta, on przerywa mi z wyrazem takiego bólu, gniewu i... że, na Zeusa, rozumiem coraz więcej. – Znałem go jako Puka – mówi Jack głosem tak ochrypłym od tłumionego żalu, że ledwo odróżniam słowa. Przyjaciel Jacka, Puk, zginął na wzgórzu tamtego Mroku, dokładnie 16 października. Zginął pobity na śmierć przez nienawidzących pedałów dwóch łajdaków, którzy poderwali go w barze na obietnicę trójkąta. – Wtedy się dowiedziałem – wyjawił mi Jack. – Śmierć otwiera oczy, doktorku. Jeśli ich nie zamyka i nie kładzie monet na cholernych powiekach. Siedzieliśmy na drewnianej ławce w szpitalnym ogrodzie, ja ze skrzydłami złożonymi ciasno pod anorakiem podbitym futrem, skulony przed przenikliwym styczniowym chłodem, Jack w rozchylonym szlafroku, z luźno zwisającym paskiem. Rozgrzany gniewem, nie zważał na zimno. Wydmuchał pióropusz pary w powietrze i zerknął na mnie; wiedział, że to dzień mojego spotkania z szefem personelu, wiedział, że wychodząc, zostawię zalecenia decydujące o jego przyszłos’ci, tutaj albo w zewnętrznym świecie: uznam, że stanowi zagrożenie dla samego siebie, przepiszę leki na depresję albo psychozę, zatrzymam go na dalszą obserwację albo wypuszczę, żeby utonął lub pływał. – Chryste, Guy, nie zabiję się – zapewnił. – Będę żył na przekór skurwielom. Walczyć czy uciekać? Cholera, zamierzam rozpalić ogień pod ich pieprzonymi stopami.
– Zacząłem sobie wszystko przypominać na pogrzebie. Myślałem o tym, jak się poznaliśmy. To było na wykładzie z socjologii. Po prostu zaskoczyło, jakbyśmy się znali przez całe życie. Na pogrzebie zacząłem sobie przypominać, że rzeczywiście się znaliśmy. Przez całe życie. Siedzi w jednym ze skórzanych foteli, które ustawiłem naprzeciwko siebie po obu stronach okna w moim gabinecie do takich właśnie rozmów, takich wyznań. To nasze trzecie czy czwarte spotkanie. Przepraszam, ostatnio trudno mi zebrać myśli. – Bawiliśmy się jak dzieci na polach iluzji – ciągnie Jack. – Udawaliśmy. Jednego dnia byliśmy żołnierzami z pierwszej wojny światowej: kapitan „Szalony” Jack Carter, szeregowiec Thomas Messenger. Kiedy indziej ja odgrywałem serafina, wysłanego, żeby go tropił w tej dziwnej szarej wersji Amoryki. Leżeliśmy w łóżku i zasypialiśmy w tym świecie, a budziliśmy się w mieście Endhaven, wśród ubranych na czarno uciekinierów przed nanotechnologiczną apokalipsą. Byliśmy pasterzami w Arkadii i męskimi prostytutkami na ulicach Sodomy, doktorku. Przemierzałem pustynie większe niż cały świat, bo on rzucał mi wyzwanie. Prowadziłem armie ku zagładzie, bo on był w niebezpieczeństwie. Przypomniałem sobie wszystko – Chryste, zupełnie jakbym znowu się narodził – gdy stałem na jego pogrzebie, słuchałem, jak pastor wygłasza swoje bzdury. Przeżyliśmy milion żywotów i zawsze się spotykaliśmy, nieważne, w jaki fałd Welinu trafiliśmy. To atak psychozy, ucieczka przez straszną rzeczywistością w wyszukane rantazje o wieczności. – A w tych innych... fałdach Puk nie umierał? – pytam. – O nie, on zawsze umiera. Powinieneś to wiedzieć, Reynard. Ty też powinieneś pamiętać.
Niezdecydowany świat Jest trzecia rano i powinienem już leżeć w łóżku, ale zawsze byłem nocnym markiem, więc wysiadam z samochodu i idę przez chrzęszczący śnieg do całodobowego sklepu, żeby kupić paczkę papierosów, z czym mógłbym pewnie zaczekać do rana. Za ladą znowu stoi Melisa. Uśmiecham się do niej. – Cześć, Melisa. Ma dwadzieścia parę lat, jest olśniewająca i szaleje za moim akcentem. Gdy pierwszy raz przyszedłem do tego sklepu i zapytałem o regalia, akurat gawędziła z przyjaciółką. Od razu zaczęła mnie wypytywać, skąd jestem i co tutaj robię, jak długo zostanę, uroczo podekscytowana obecnością obcego w tym dziwnym kraju. – Powiedz moje imię – poprosiła w końcu. – Melisa? – bąknąłem zmieszany. – Powtórz. – Melisa? – O rany! Brzmi dużo lepiej, kiedy ty je wymawiasz, niż kiedy to robią ludzie stąd. Przed sklepem wyjmuję papierosa z paczki, zapalam go i wsiadam z powrotem za kierownicę, zamykam drzwi samochodu, wydmuchuję chmurę dymu. Sięgam do lusterka wstecznego, ustawiam je odpowiednio i nachylam się, żeby spojrzeć na własne odbicie. Nie mam rogów. Nie muszę dotykać ramion, by wiedzieć, że skrzydeł również brak. Ogarnia mnie lekki niepokój, że jest w tym coś niewłaściwego – powinienem się martwić? – ale zaraz sobie uświadamiam, że oczywiście, oczywiście, właśnie o tym mówił Jack. Wszyscy mieszkamy jednocześnie w miriadach fałd, ci na Ziemi marzą o niebie dla swoich zmarłych, ci w niebiosach marzą o ziemiach dla żywych. Nic zatem dziwnego, że z lusterka patrzą na mnie kocie oczy; wszystko ma sens. Świat po prostu jeszcze się nie zdecydował, którą rzeczywistością chce być. Następnego ranka, kiedy odprawiam codzienny rytuał śniadania w postaci earl greya i gofrów z syropem klonowym, dostrzegam paczkę papierosów leżącą na kuchennym stole i przypominam sobie sen oraz normalność, która go zainspirowała. Wspominam uczucie satori, które miałem we śnie – świat jeszcze się nie zdecydował – i uznaję je za zabawne. Moja podświadomość jest, zdaje się, zakochana w iluzji Jacka. Otrząsnę się z tego oczywiście. Spojrzę w lustrze na moje rogi i skrzydła, w moje zdecydowanie ludzkie oczy i wszystko będzie w porządku ze światem. Psychoza Jacka jest właśnie tym – psychozą. Dziwne, że w innych fałdach, które sobie wyobrażał, Puk umiera; mechanizm wyparcia działa inaczej. Ale rozwikłam tę sprzeczność, w miarę jak będziemy odbywać nasze sesje. Nie zdaję sobie jeszcze sprawy, że czeka mnie więcej takich snów, coraz częstszych w ciągu kilku następnych tygodni i intensywniejszych, aż już nie będę pewien, czy to rzeczywiście są sny. – Wiem, że mam rację – mówi Jack. – Po prostu jeszcze nie jesteś gotowy dać nurka. Nie chcesz się do tego przyznać. – Więc twierdzisz, że jesteś zdrowy? A my wszyscy szaleni? Jack wzrusza ramionami i uśmiecha się szeroko. – W jednym z fałdów, w których znałem Puka, w Endhaven, na wzgórzu za miastem stały wiatraki. Kiedy Puk był dzieckiem, wyobrażał sobie, że to giganci. Ja mu powiedziałem, że to całkiem możliwe. Podobnie jak z Don Kichotem, ale w tym filmie, w którym ten... jak mu tam, myśli, że jest Sherlockiem Holmesem w Nowym Jorku w roku 1970. George C. Scott. Mówi do swojego psychiatry, że Don Kichot chyba miał rację. Może to tylko wiatraki. Albo jednak giganci. Ja myślę, że
jedno i drugie. Może świat jeszcze się nie zdecydował. Może... O co chodzi? Moje pióro nieruchomieje nad notatnikiem. „Świat jeszcze się nie zdecydował”. Szczęka mi nie opada, ale na twarzy wyraźnie maluje się zaskoczenie. Potrząsam głową, próbuję zbyć go śmiechem. – Nic – mówię. Tej nocy mam kolejny sen.
Obłęd to miasto Obłęd to miasto, myśli, przytłaczający, groźny labirynt potworów o kamiennych cielskach. Szaleństwo, które się stało rzeczywistością. Anioły biją się z demonami. Bogowie o skrzydłach ze stali spadają z nieba, żeby rozbić ludzkość w pył. Chwiejnie wychodzi z zaułka, kurczowo ściskając poły płaszcza dłońmi o zbielałych kostkach. Za nim krzyki anioła przechodzą w rzężenie, zagłuszane przez wycie tłumu. Obłęd to miasto, myśli. Idzie brukowanymi ulicami, przez zacienione podwórka, przez szerokie place wyłożone marmurowymi płytami, obok kamiennych ławek i ozdobnych fontann, nagich drzew i ośnieżonych posągów. Są przystanki tramwajowe i autobusowe, ale on nie ma waluty tego fałdu, więc tylko patrzy, dokąd ociężale suną turkoczące maszyny-dinozaury, i idzie za tymi, które mają na tablicy z przodu napis Stadde Centrale, aż dociera do centrum miasta ze sklepami i arkadami, pasażem handlowym, informacją turystyczną ze stojakami pełnymi map i rozkładów jazdy autobusów. Bierze po jednej z wielu mapek numerowanych tras, które wiją się przez tę czy inną dzielnicę – razem trzydzieści albo czterdzieści – i napełnia nimi kieszenie. Pragnie jedynie znaleźć miejsce, gdzie będzie bezpieczny. Nie ma nic oprócz ubrania na grzbiecie i książki, której jedynym celem jest teraz przechowanie jego imienia nabazgranego na frontyspisie. Przyciska do piersi Księgę wszystkich godzin, swój ostatni łącznik z własną tożsamością. Kiedyś to była księga map, jest tego pewien. Pamięta, że wtedy każda kolejna stronica ukazywała świat w coraz większej skali: ulice, miasta, kraje, kontynenty i dużo od nich rozleglejsze, niewiarygodnie rozległe, bezkresne pola rzeczywistości niczym powierzchnia jakiegoś gazowego giganta, strona po stronie sięgające coraz dalej, aż po odległości niewyobrażalne. Przewodnik do wieczności, do Welinu. Pamięta, że rysował ludzkie losy jako hieroglify na pergaminie. Pamięta, że zapełniał pożółkłe kartki sygilami, a one wędrowały po nich, w miarę jak toczyło się życie ludzi, których były symbolami. Pamięta, że znaki się mnożyły, pokrywając atramentowym morzem narysowane pod spodem mapy, skakały tu i tam, jakby próbowały opowiedzieć, poprzez swoją kombinację, dziwną, zmieniającą się historię Mroku. Potem nastała Zima, a on stracił... co właściwie stracił? Ostatnim razem, kiedy zaglądał do Księgi wszystkich godzin, strony były puste jak otaczające go białe pustkowie śniegu i kości, pod jego palcami rozciągały się monotonne równiny welinu, jego własny hieroglif zblakł i poszarzał. Siedząc przy wypalonym ognisku obozowym, bliski zamarznięcia, zanim stracił przytomność, nabazgrał swoje imię węglem na pierwszej stronie, wiadomość dla tego, kto znajdzie jego ciało. – Es mortu – powiedział jakiś głos. – Neh, es liffen. Ocknął się w szpitalu. Wyjął swoje ubranie z szafki przy łóżku, wziął Księgę i zwyczajnie wyszedł do miasta leżącego na krańcu czasu, gdzie w zaułkach tłumy nastolatków łamały skrzydła aniołom, torturowały je dla rozrywki. Bezdomny mężczyzna siedzi skulony przy schodach ruchomych, które suną w dół, stopień za stopniem, na stację metra, pod misternym żelaznym mostem ozdobionym kutymi herbami i kandelabrami. Z kwadratowych kamiennych słupów obłażą plakaty reklamujące kluby i imprezy. Reynard patrzy, jak ludzie wchodzą i wychodzą przez drzwi z brązowego pleksiglasu oznaczone jaskrawopomarańczową literą U; niektórzy noszą garnitury, inni ubrania w sportowym stylu, ale
wszyscy wyglądają na przedstawicieli niższej klasy średniej, nawet ci w podniszczonych, używanych ciuchach. Za mostem pośród murów z piaskowca, łupkowych dachówek i konarów wyrasta gotycka iglica. Obok kamiennych stopni, które biegną równolegle do schodów ruchomych i prowadzą w dół na parking dla samochodów i otaczający stację metra trawnik przyprószony śniegiem, znajduje się sklep z sosnowymi meblami. To uniwersytecka dzielnica wykładowców i studentów, profesjonalnych członków bohemy i ekscentrycznych profesjonalistów. Na mapie miasta widać duży park na południu, w zakolu rzeki, dobre miejsce na nocleg, jeśli nie znajdzie przytulnej bramy, która ochroni go przed mroźną nocą. Od dziesięciu minut stoi oparty o most i próbuje powstrzymać dreszcze, kiedy czuje dłoń na ramieniu. – Nove migres? To bezdomny. Reynard wzrusza ramionami, potrząsa głową, mamrocze bezładne przeprosiny, cały drży z napięcia, równie bliski śmiechu, co łez. Nie rozumiem. Nie rozumiem. Palcami przeczesuje włosy. – Peregrim nove en de stadde, ev? Tu ne sprash lingischt? – Nie. – Trochę jednak rozumie. – Nie mówię w tym języku. Mężczyzna sięga do swojego kubka i podaje mu, z bezzębnym uśmiechem, złotawą monetę. – Per kave – mówi, wskazując ponad mostem na Bóg wie co. – Kave, ev? Podnosi kubek do ust, przechyla go raz, drugi. Kave. Reynard tępo kiwa głową. Uświadamia sobie, że napięcie minęło. Jednocześnie śmiejąc się i płacząc, mówi: – Dziękuję. Dziękuję.
Z bajek i folkloru Moje ostatnie spotkanie z Jackiem było jeszcze mniej oficjalne niż pierwsze. Nie tyle spotkanie, ile pożegnanie. Minęło parę miesięcy i rany na jego plecach już dawno się zagoiły. Nie licząc zabliźnionych kikutów na czole i niepokojącego braku skrzydeł, który nadawał mu trochę niesamowity wygląd istoty z bajek i folkloru, był całkiem zdrowy pod względem fizycznym. Siedział za szklanymi przesuwanymi drzwiami szpitala, z plecami wygiętymi w łuk i szeroko rozłożonymi rękoma, jakby zagarniał ku sobie świeże poranne powietrze i przyszłość. Miał w sobie zwinność i grację, poruszał się jak sportowiec, doskonale panując nad ciałem. Zerknął przez ramię, kiedy portier obrócił jego wózek i wtoczył go z powrotem do szpitala. – Cholerne dzięki – rzucił Jack. – Chryste, nie jestem pieprzonym kaleką. Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się krzywo. Jack złościł się, że wiozą go na wózku do samych drzwi. – Polityka szpitala, Jack. Zabezpieczenie. – Czuję się dobrze, do cholery – odburknął. Oczywiście wiedziałem, że nadal uważa się za odmieńca, lecz zdążyłem się również zorientować, że nie jest całkiem szalony. Trochę, ale nie do końca. Nie bardziej niż ja sam. – Czuję się dobrze, do cholery – mówi Jack. – Super. Kiedy się przeciąga, kręcąc łopatkami jak wioślarz, słyszę w głowie „Could We Start Again Please?” z Adonis Christ Superstar. Nie jest to rodzaj muzyki, jaki się słyszy w szpitalnym radiu w tym zakątku Amoryki, tak drażliwym na punkcie wiary i bluźnierstwa. Mój oddech zmienia się w białą parę w chłodnym porannym powietrzu, gdy cicho gwiżdżę melodię. Czasami, przyznam się, brakuje mi starego kraju i jego pogańskiego luzu; mam ochotę przejąć kontrolę nad radiem i na cały regulator puścić Sex Pistols na wszystkie oddziały. Wspomniałem kiedyś Jackowi o tym pomyśle, a on niemal się posikał ze śmiechu. – Co ty tutaj robisz, do licha? – zapytał. – To znaczy, co, do cholery, robi na środkowym zachodzie, pośrodku cholernego... niczego, stary buntownik ze szkoły publicznej? – Chyba próbowałem zacząć od początku. Mokry śnieg osuwa się z gałęzi i ląduje na masce samochodu. Po drugiej stronie parkingu mgła i cienie drzew stapiają się w szarą nicość. Zima jest tutaj ostrzejsza niż u mnie w domu. – Powinieneś wracać do siebie – mówi Jack. – Do Albionu. Wiesz, że tu nie jest twoje miejsce. Ty, ja, Puk... nigdy tutaj nie pasowaliśmy. Nic nie odpowiadam. Później wrócę do gabinetu i usiądę nad Księgą wszystkich godzin, którą zwykle trzymam na półce za krzesłem, a teraz na biurku. Zamknę drzwi na klucz i opuszczę żaluzje, żeby się ukryć przed wścibskimi oczami i przed widokiem złotych liter na szklanych drzwiach układających się w napis: Guy Reynard Carter, doktor medycyny, konsultant psycholog. Otworzę okno, wyciągnę krzesło na środek pokoju i wyjmę baterie z czujnika dymu, żeby spokojnie zapalić papierosa, kiedy będę kartkował Księgę. Później. Teraz nie chcę myśleć o tym, czego dowiedziałem się od Jacka w ciągu dwóch i pół miesiąca, kiedy był moim pacjentem. Nie chcę teraz myśleć o schronieniach pośród Zimy, o mitycznym raju, nagrodzie po śmierci, tylko o niebie równie realnym jak każde niebo, rządzonym przez bogów równie realnych jak każde bóstwo. Ogromne królestwo wieczności i rozrzucone po nim fortece światów – Jack nazywa je Haven – jak ta tutaj. Dlatego odpowiadam pytaniem na pytanie: – A co z tobą? Dokąd ty pójdziesz? Wzrusza ramionami.
– Może pytanie powinno raczej brzmieć: kiedy? – Nie zauważasz, jak zmienia się świat? – pyta Jack. To nasza czwarta, może piąta sesja. Wygląda na to, że pacjent zaczyna się otwierać. Naprawdę robimy postępy, drążymy jego urojenie o odmieńcu, szukając przyczyny, dla której Jack się upiera, że jest szarakiem wykradzionym zaraz po urodzeniu z innego świata, z innego fałdu Welinu. Uważa, że go zmienili, dodali mu skrzydła i rogi, by nie wyglądał tutaj jak dziwadło. Czasami wszystko jest dla niego jasne, ale wciąż dużo zapomina. Jakby mieszano mu we wspomnieniach. Właśnie skończyłem mu tłumaczyć, że ten rodzaj wyparcia jest równie naturalny jak chęć, żeby odróżnić się od zwykłych poczciwców, białych angelo-satyrów protestantów, którzy zamieszkują większą część środkowego zachodu Amoryki. To genetyczne, powtarzałem mu; urodził się taki, a nie inny, i żadni nawiedzeni ani nawróceni nie są w stanie go zmienić, nie powinni nawet próbować. Nie ma nic złego w jego pragnieniu odszczepieństwa, nieważne, co gadają tamci. Nie trzeba go leczyć. – Wystarczy, że spojrzysz w lustro. Zwróć uwagę na blask w twoich oczach, na złote lśnienie skóry. Jesteś inny. Potrząsa głową. Para wodna na szybie gabinetu, sypiący śnieg, pobielony świat za oknem, pusta kartka. – Chryste, doktorku. Chciałbym znać słowo, które cię obudzi, i wreszcie zrozumiesz, że żyjesz w cholernym s’nie. Chętnie, kurwa, wykrzyczałbym je z dachów.
Puste kanały, biały szum Zatrzymuję samochód na poboczu przed drogowskazem, który dumnie oznajmia, że wjeżdżamy do Manitu Północnego. Wita nas zdjęcie kowboja w dżinsach i koszuli w kratę, archetypowego Marlboro mana z lassem tworzącym pętlę nad głową i rozpostartymi orlimi skrzydłami. Krajobraz za znakiem to niskie pofałdowane wzgórza, nagie drzewa i śnieg. Odchylam się na oparcie fotela. – Gdzie jesteśmy? Co mówi Księga? Puk leży na tylnym siedzeniu, z głową na kolanach Jacka, z otwartą Księgą wszystkich godzin, ze skrętem przyklejonym do warg. – Niech mnie diabli, jeśli wiem – mówi. – Wszystko się pochrzaniło. Puk odwraca do mnie Księgę, a ja widzę, że faktycznie się zmieniła; strony z mapami, które prowadziły nas po nieskończonym Welinie, dawno stały się nieczytelne pod moimi zapiskami, ale teraz jest coś nowego. Notatki pełzają i wiją się na papierze, jakby były żywe. Może powinniśmy zawrócić, myślę. Spróbować inną trasą. Ale chmury zbierające się za nami są szare od mokrego śniegu z deszczem, a w oddali słychać grzmoty. Jeśli pojedziemy dalej, przy odrobinie szczęścia dotrzemy do jakiegoś motelu, zanim nadejdzie noc, zanim dopadnie nas Zima. – Kiedy się zmieniła? – pytam. – Jak daleko stąd? Puk potrząsa głową. Wygląda na zaniepokojonego. – Nie pamiętam. Cholera, Guy, nie pamiętam. Siedzę w bokserkach przy kuchennym stole, palę papierosa i piję wodę ze szklanki, skacząc po pustych kanałach telewizyjnych. Kablówka nie działa, pewnie padło zasilanie w przekaźniku. Nie wiem, jakaś techniczna usterka, która zapewne nie zostanie naprawiona, dopóki pogoda się nie poprawi; zawsze tak jest. W każdym razie nie mogę złapać CNN, ABC ani żadnej ze stacji ogólnokrajowych, tylko lokalny kanał publiczny i stanową telewizję Manitu Północnego z reklamami rolniczych centrów handlowych, które mają wszystko, czego ci potrzeba... – Ten traktor pasuje do mojego kapelusza! – cieszy się jakiś szaleniec. Właśnie się obudziłem z jednego z moich snów i przydałby się jakiś ogłupiający program, który wypełniłby mi myśli białym szumem. Śniłem, że Thomas Messenger i ja podróżowaliśmy przez fałdy, o których mówił Jack. Za przewodnika służyła nam Księga wszystkich godzin. To nie była znana mi książka; żadnej Tytanii ani Oberona w Edenie, żadnego Adonisa umierającego na krzyżu za nasze grzechy, tylko same mapy i tajemnicze bazgroły, które nauczyłem się odczytywać w ciągu eonów naszej podróży. Ale potem Księga się zmieniła, a myśmy się zgubili i trafiliśmy na noc do jakiegoś motelu. Wyłączam telewizor i odkładam pilota na ławę, przewracając przy okazji solniczkę. Zbieram rozsypaną sól i z przesądnego nawyku wyrzucam ją przez ramię, żeby ustrzec się przed duchami, które mogą się czaić w ciemności. – Idź za mną – mówi Jack. – Chodź. Rusza szpitalnym korytarzem. Stawiając długie kroki, od czasu do czasu się odwraca, żeby mnie ponaglić. W rytmie galopującego konia zeskakuje po stopniach na poziom piwnic. Protestuję, ostrzegam, że nie powinien tutaj schodzić. To miejsce wyłącznie dla personelu. – Jack, dokąd mnie ciągniesz? – pytam. Drzwi kostnicy zamykają się, kołysząc, gdy Ja.ck wpada do środka. Wzdycham i idę za nim. Wyrzuty zamierają na moich ustach, kiedy wchodzę do pomieszczenia ciągnącego się przede mną w nieskończoność. Na stołach sekcyjnych ustawionych w rzędy, których nie da się policzyć, leżą nieboszczycy. Smużki pary unoszą się z otwartych ust tam, gdzie prześcieradło jest zsunięte. Nigdy tutaj nie byłem w ciągu lat pracy w szpitalu, uświadamiam sobie; nigdy nie musiałem. I dobrze, bo
jest tu zimno i strasznie. – O co chodzi, Jack? – pytam znowu. – Coś ważnego? – Czy to cię nie dziwi? Wszystkie te ciała? Są ich miliony, Guy, miliony. Rozglądam się niewzruszony. – Jesteśmy w kostnicy. Czego się spodziewałeś? – Spójrz na ich twarze. Dopiero teraz widzę, że wszystkie należą do Puka. Budzę się z krzykiem. Rozumiecie, byłem w szpitalu, kiedy przywieźli Thomasa Messengera. Akurat wyszedłem na papierosa przed izbę przyjęć, gdy podjechała karetka z wyjącą syreną. Parking dla ambulansów od razu zaroił się od ratowników i lekarzy, z turkotem potoczył się wózek, zakołysały się drzwi. Dostrzegłem tylko twarz, zakrwawioną i zmasakrowaną, z paskami czystej skóry pod oczami, gdzie łzy zmyły krew. Nie rozpoznałem go. Przechodząc obok sali, w której leżał w śpiączce przez cały tydzień, podłączony do respiratora, zaglądałem do s’rodka i widziałem pod maską spuchniętą twarz, ale nadal go nie rozpoznawałem. Oglądałem wiadomości, które stopniowo ujawniały szczegóły tej potwornej zbrodni z nienawiści. Pokazywano chłopca na rodzinnej fotografii, uśmiechniętego, z zielonymi włosami i koźlimi różkami. Wtedy również go nie poznałem. Nigdy nie spotkałem Thomasa Messengera. Nigdy nie spotkałem Puka w tym fałdzie.
Woda różana i lukrecja Reynard siedzi w kawiarni i sączy gęstą słodką smołę, skrzyżowanie włoskiego espresso i tureckiej kawy. Nuty wody różanej i lukrecji, gorzki osad na dnie. Na stole przed nim leży książka otwarta na pierwszej stronie, na której jest nasmarowane węglem jego nazwisko. Już ma odwrócić kartkę, żeby zobaczyć – tylko zobaczyć – czy nie ma nic więcej, kiedy ktoś kładzie rękę na jego dłoni. Mężczyzna o blond włosach odsuwa krzesło, siada i mówi: – Lepiej tego nie rób, nie tutaj, gdzie ktoś może zobaczyć. Chryste, obaj wiemy, co to za książka. Anielską skórę wyczuwam na milę. Powiedzmy, że są tacy, którzy odcięliby prawą rękę, żeby tylko położyć na tej książce swoje tłuste, cholerne paluchy. Jasne, że nie swoją prawą rękę. Twoją. Mężczyzna, odsuwa dłoń Reynarda, zamyka książkę i przesuwa po stoliku z powrotem w jego stronę. – Na razie ją schowaj. Chryste, nie wiesz, że toczy się pieprzona wojna? Przymierze przegrało. Każdy cholerny anioł chce być teraz górą, a ty świecisz cholerną Księgą, jakby to był twój dziennik z wierszami nastoletniego onanisty. Chryste! Reynard chowa książkę do kieszeni. Na usta cisną mu się pytania. – Król Finn – mówi mężczyzna. – A ty jesteś Guy Fox? A może nazywasz się teraz Reynard? Zresztą nieważne, kurwa, wszystko jedno. – Macha na kelnera. – Kave, grazzis. Reynard stwierdza, że drżą mu ręce. Irlandczyk odchyla się na oparcie krzesła. – Pewnie jesteś trochę skołowany i w ogóle, pojawiłeś się nagle w środku całego zamieszania, ale to nie jest życie dla ciebie, co? Byłoby miło myśleć, że takie szare ludziki jak ty i twój szczerze oddany mają swoje miejsce w wielkich planach rządzących, lecz, niestety, tak nie jest. My należymy do tych, którzy budzą się pewnego dnia i widzą, że świat, kurwa, oszalał, i to my musimy zająć się
tym gównem, bo władze zagrzebały nas w nim po uszy i sobie poszły. Wyjmuje z kieszeni paczkę cameli bez filtra, stuka nią o stół i bierze papierosa wargami. – Właśnie tak. Musisz jedynie wiedzieć, że Thomas nie żyje. Pamiętasz Thomasa, co? Miły chłopak, trochę narwany i pozbawiony rozsądku, ale serce ze złota, nie? Reynard pamięta. – Manitu Północne – mówi – Laramie. – Cholerne wszędzie – kwituje Król Finn. – Zabili go, kurwa, wszędzie. – Kto? – pyta Reynard. Finn celuje w niego papierosem. – Jezu, to chyba nie jest pytanie za milion dolarów? Kto, dlaczego, kiedy, gdzie i co, kurwa, jego śmierć zrobiła całemu pieprzonemu Welinowi. Jedna mała nić i całe cholerstwo się rozpada. Chryste! Kto by pomyślał, że ten kurduplowaty pedzio chodzący z głową w pieprzonych chmurach Zostawi po sobie tak cholernie wielką dziurę w rzeczywistości? Wyjmuje z kieszeni kartonik zapałek, odrywa jedną, pociera o draskę. Syk płomienia, cichy trzask tytoniu, kiedy Finn przypala papierosa. – Gdybym umiał znaleźć w tym sens, tu i teraz, zrobiłbym to, wierz mi, ale to twoja robota, jeśli zechcesz ją wziąć. Niechętnie to mówię, lecz widzę, jak nosisz ze sobą Księgę, i myślę, że się dowiesz, co powinieneś zrobić. Znajdziesz wyjaśnienie. Irlandczyk bierze kawę od kelnera, dziękuje mu uśmiechem i kiwnięciem głową. – Bo dla reszty nas to wszystko za cholerę nie ma sensu – dodaje. – Mrok był dostatecznie zły, ale teraz jest jeden pieprzony chaos. Cholerna Zima. Jezu, jak ja, kurwa, nienawidzę tej Zimy.
Boże, błogosław Amorykę – Wiesz, że zawsze jest Zima – mówi Jack. – Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? – Może się tak wydawać – odpowiadam – ale to tylko jedna czwarta roku, Jack. – Tak? Więc co robiłeś zeszłego lata? Nie miałeś wakacji, zgadza się? – Nie mogłem się wyrwać. – I całe lato przepracowałeś, tak? Poprzednie też? – Szpital był przepełniony. Skończyło się na tym, że... – Doprawdy? Chryste, kiedy ostatnio miałeś wakacje, Guy? Kiedy ostatnio wyjechałeś poza ten stan? Od jak dawna pracujesz w szpitalu? – Pięć lat. Chyba. Mniej więcej. Dlaczego pytasz? – Byłeś poza stanem w ciągu tych lat? Byłeś poza miastem? Kiedy ostatnio siedziałeś w parku i patrzyłeś na motyle? Uśmiecham się. To prawda, uświadamiam sobie, że nie miałem wakacji od czasu, kiedy tu pracuję, ale robiłem wyprawy poza miasto. Dlaczego mam krystalicznie czyste wspomnienia, że wracam z konferencji w... jak się nazywało to miejsce? W każdym razie pamiętam, że w drodze powrotnej zatrzymałem się w motelu Bezpieczne Schronienie przy międzystanowej. Podaję kartę recepcjonistce stojącej za kontuarem i czekam, kiedy przesuwa ją przez maszynę i sprawdza na ekranie, czy wszystko w porządku. Krzyżuję palce ręki trzymanej w kieszeni marynarki; karta należy do zupełnie innego fałdu, ale powinna dostosować się do tego starego systemu i spróbować zyskać na czasie, żeby przeszukać sieć, znaleźć odpowiedniego gospodarza i założyć rachunek z limitem, który będzie nam potrzebny. Poza tym wygląda jak normalna Visa. Czułem się trochę winny z powodu tego oszustwa, lecz rzadko w dwóch fałdach obowiązuje dokładnie taka sama waluta, a nawet w wieczności musimy coś jeść i gdzieś spać. Jestem zmęczony. Musieliśmy jechać czterdzieści godzin bez przerwy, podczas gdy z wyciem ścigała nas noc, a wokół mieliśmy tylko pustkowia Zimy, pola z płotami z żerdzi do połowy zagrzebanymi w śniegu, reklamy piwa i papierosów. Kościoły obwieszone flagami. Krzyże rozjarzone lampkami świątecznymi, które jak na mój gust zbyt przypominają punkciki ognia. Wreszcie znaleźliśmy motel Bezpieczne Schronienie przy międzystanowej. „Boże błogosław Amorykę” głosił napis na tablicy informującej o wolnych pokojach. Gdy stara maszyna z grzechotem drukuje rachunek, z uśmiechem odbieram kartę i dziękuję recepcjonistce. Ponad ramieniem podaję Jackowi dwa klucze do naszych pokojów. Jack jeden przekazuje Pukowi. – Oczywiście, że byłem poza miastem – mówię. – Na konferencji w... Urywam, bo zapomniałem nazwę miasta leżącego zaledwie pięćdziesiąt kilometrów na północ od Laramie. – Powinieneś zrobić sobie wycieczkę – stwierdza Jack. – Zobaczyć, jak daleko dotrzesz, zanim mgła zmusi cię do powrotu. – Droga jest dzisiaj zamknięta. Mają otworzyć ją nie wcześniej niż za tydzień. Ale może w następnym tygodniu wypuszczę się do... Nadal nie pamiętam nazwy miasta leżącego przy naszej drodze. Ale pamiętam, że pojechałem tam na konferencję. A przynajmniej to, że w drodze powrotnej warunki tak się pogorszyły, że dalsza jazda wydawała się szaleństwem. Lepiej było zatrzymać się gdzieś i poczekać do rana. Pamiętam, że na skraju miasteczka zobaczyłem motel Bezpieczne Schronienie, oświetlony wśród nocy. „Boże błogosław Amorykę”, istotnie. – Dlaczego tu przyjechałeś, Guy? – pyta Jack. – Kiedy przyjechałeś?
– Wiecie, miło widzieć młodych mężczyzn, którzy się nie wstydzą okazywać swojej wiary – mówi recepcjonistka. – Za dużo jest cyników w dzisiejszych czasach, jeśli pytacie mnie o zdanie. Następuje niezręczna chwila, po czym recepcjonistka wskazuje Księgę, którą Puk trzyma pod pachą. Szczerze mówiąc, jestem trochę zdezorientowany, ale potwierdzam uprzejmie, mamrocząc parę zdawkowych słów. Na górze, w moim pokoju, nieporozumienie wyjaśnia się częściowo, a zarazem pogłębia, kiedy w szafce przy łóżku znajduję Księgę wszystkich godzin Gideona. Dla Puka, Jacka i dla mnie nasza Księga zawsze była rzeczą wyjątkową i sekretną; jej tytułu nie znał nikt w fałdach, przez które podróżowaliśmy. Teraz nagle się okazuje, że to zwyczajna, darmowa ewangelia obecna w każdym pokoju motelowym. Nie wiem, co martwi mnie bardziej: drukowany uzurpator leżący na szafce czy fakt, że prawdziwa Księga się zmieniła, jakby chciała się ukryć wśród podróbek. Czy to, że my trzej również dostosowaliśmy się do tego fałdu tak bardzo, jak chyba jeszcze nigdy do tej pory. Moje odbicie w lustrze ma szare skrzydła i kręcone baranie rogi na czole, zupełnie jakby nakładał się na nie obraz chochlika stojącego za oknem pośród ciemnej, zimowej nocy. Skrzydła Jacka są złoto-brązowe, orle, a Puka, opartego o futrynę drzwi łączących pokoje, mają opalizujący połysk jak u pawia. Dobrze, że przed recepcjonistką były ukryte pod za dużą parką, myślę, choć nie wiem, skąd wziąłem tę pewność. Mam złe przeczucia. – O co, do cholery, chodzi z osobnymi pokojami dla mnie i dla Puka? – pyta Jack. – Będziesz nas nawracał jak maniacki kaznodzieja, Guy? Na kolanach trzymam otwartą Księgę, w ręce Gideona i porównuję identyczne teksty. „Na początku...”. – Zaufaj mi, Jack – mówię. – To tylko jedna noc. Rano wyruszamy bardzo wcześnie, więc prześpijmy się trochę. Ja próbuję się zorientować, co się tutaj dzieje.
Granice myśli Reynard wchodzi do swojego małego mieszkania w dzielnicy uniwersyteckiej West End i sfinansowany przez szalonego Irlandczyka, zaczyna pracę. Obwiesza ściany mapami, trasami autobusów i tramwajów, układając je tak, że zachodzą na siebie. Gdy powstają kolejne warstwy, uświadamia sobie, że wcale do siebie nie pasują. Osobno mają sens, ale razem przeczą sobie nawzajem. Pewna droga jest na jednej mapie, nie ma jej na innej, a na trzeciej widać ją w zupełnie innym miejscu. Dwa autobusy jeżdżą tą samą trasą, ale mają przystanki z nazwami ulic w zupełnie innej kolejności. Guy stwierdza, że światła uliczne na skrzyżowaniach działają inaczej niż normalnie; gdy są zielone, życie w jednej rzeczywistości toczy się naprzód, a zamiera, kiedy zmieniają się na czerwone. Wtedy rusza inny zestaw prawd i jedzie prosto albo skręca za róg, klaksony ryczą, gdy dwa strumienie przecinają sobie drogę. Uzgodniona rzeczywistość bez konsensusu, myśli Guy. Świat jest w ciągłym ruchu, bo próbuje być wszystkim dla każdego. Uczy się języka – lingischt – w okolicznych antykwariatach kupuje całą bibliotekę sprzecznych historii, wydziera z nich kartki; jeszcze więcej map, geopolityka, kultura. Wytycza granice myśli na półkach w mieszkaniu: matematyka, fizyka, geologia, chemia, biologia, psychologia, archeologia, filozofia, metafizyka, patafizyka. Strony z licznych tomów encyklopedii albo z książki telefonicznej zajmują kolejno gabinet, przedpokój, salon, sypialnię. Płachty gazet i wydruki z sieci. Zapisy wywiadów, które przeprowadza w kawiarniach z każdym, kto zechce rozmawiać o swoim pochodzeniu, o domu, o tym, gdzie był, zanim przyjechał do miasta. – Co ostatnie pamiętasz? – pyta. – Mrok – odpowiadają wszyscy. W miarę jak tworzy model wspólnego snu, gromadzi również niekonsekwencje, niezgodności. Jego metody stają się bardziej eksperymentalne. Bierze święty religijny tekst i tnie go nożyczkami, przestawia zdania, aż w końcu utwierdza się w swoim podejrzeniu; dzieło zgadza się co do joty Z wiktoriańską książką kucharską zawierającą dwa tysiące przepisów, głównie na baraninę i sos z czerwonego wina. Pali egzemplarz za egzemplarzem tego samego słownika i za każdym razem jedyne ocalałe fragmenty to świstki ze słowem „leksykon”. Żadnej definicji, tylko to jedno słowo. Skanuje książki albo ściąga je z sieci, przepuszcza teksty przez automatycznego tłumacza, robi badania porównawcze, analizuje styl. Zabiera mu to oczywiście trochę czasu, ale ma przed sobą całą wieczność. Wieczność, żeby zrozumieć, co się kryje za szaleństwem tego miasta. Wreszcie formułuje teorię. Nie jest całkiem spójna i daleko jej do kompletności, ale do licha, wydaje się dużo bardziej logiczna i zrozumiała niż świat wokół nich. Rozpoczyna się dwa miliony lat przed Chrystusem i biegnie aż do 4 sierpnia 2017 roku. Do dnia, kiedy Mrok przekroczył granice między rzeczywistością a snem. Teraz musi jedynie ją spisać. Księga leży na biurku, zapisane węglem nazwisko dawno wyblakło, pozostał po nim jedynie szary cień. Guy bierze do ręki pióro, wkłada do niego nabój z atramentem, specjalnym według Finna i dziewczyny. On ma na ten temat swoją teorie, ale nie zadaje pytań, skąd go wzięli, od kogo wzięli. – Jesteś gotowy? – pyta dziewczyna. Anna – Anestezja, jak siebie nazywa – jest niebezpieczna, to pewne. Król Finn pragnie jedynie, żeby walka się skończyła, lecz ona ma spojrzenie wojownika, jest nieustępliwa, twarda jak skórzana zbroja, którą nosi, współczesna Joanna d’Arc. Dlatego Guy woli jej nie wypytywać, skąd wzięła atrament, od kogo go wzięła.
Reynard wodzi brzęczącym piórem po szarym cieniu swojego nazwiska – czy też raczej kombinacji różnych możliwości, które dawno temu uznał za swoje nazwisko – i litery nabierają koloru, czarnego o głębokim fioletowoszkarłatnym zabarwieniu. Guy Reynard Carter. Wyżej ukazuje się tytuł zapisany ozdobnym, kaligraficznym pismem, odpowiadającym śmiałości przedsięwzięcia: Księga wszystkich godzin. – Jestem gotowy – mówi. Obok strony tytułowej, tej nowej, poprawionej edycji, piętrzy się gruby stos kartek czarnego welinu, wysoki na cztery albo pięć książek telefonicznych położonych jedna na drugiej: urywki jego pracy, luźne świstki, na których może zrobić każdy błąd, jaki zechce. Bierze górną kartkę ze stosu. Nie pyta również dziewczyny, skąd wzięła skórę anioła.
Czerwony atrament na czarnym druku Kłamię na temat Jacka. Kłamię w żywe oczy szefowi personelu, mówiąc, że samookaleczenie było zwykłym wołaniem o uwagę, do którego w dużej mierze przyczyniła się jego nieobecność w serwisach informacyjnych, świadcząca o uprzedzeniach, podczas gdy wstrząśnięta opinia publiczna wyrażała rodzinie szczere współczucie. Pacjent czuł palącą potrzebę, żeby fizycznie wyrazić swój żal i gniew z powodu morderstwa. Zaprzeczenie i wyparcie. Wysublimowany smutek. Lecz pacjent już ma żałobę za sobą i jest na drodze do wyzdrowienia. Choć nadal rozbity wewnętrznie, potrzebuje jedynie terapii i czasu, żeby całkiem dojść do siebie. Wtedy narodzi się całkiem nowy Jack. Nie mogę go tutaj dłużej trzymać, rozumiecie. Tak jak nie potrafiłem wyperswadować Pukowi i Jackowi, żeby przeczekali Zimę w moim mieszkaniu, ukryci przed agresywnymi durniami, których napędzają strach i nienawiść dostatecznie silne, żeby zmienić mapę drogową do wieczności w regulamin zagłady. Nie zdołałem powstrzymać się przed wyruszeniem – po przygodę, jak stwierdził Jack – do tej iluzji życia, z której teraz się wyłaniam. Nie sądzę, żebym mógł tu zostać... oczywiście zakładając, że jestem w stanie odejść. Schronienie jednego człowieka to piekło innego. – Możesz wyjść – oznajmiam Jackowi po spotkaniu. – Jaja sobie robisz. – Nie. Powiedziałem im, że jesteś zdrowy. Śmieje się, patrzy na mnie zaskoczony – ty mi, kurwa, wierzysz – znowu wybucha śmiechem. Właściwie nie skłamałem, podobnie jak Jack jest właściwie zdrowy na umyśle. Na odludnym wzgórzu za miastem pali się płot z żerdzi, płomienie podsycane przez benzynę strzelają wysoko w niebo; ognisko i zarazem osobisty stos wyrażający wściekłość na noc Zimy, przystań nienawiści. Jack wrzeszczy, wyje i ryczy, wymachując kanistrem nad głową, a potem rzuca go daleko w ciemność. Kiedy rozpościera ręce szeroko jak strach na wróble i wykrzykuje sprośności, przekleństwa i bluźnierstwa, jest w nim diabelska prawda. Blask katartycznego piekła oświetla jego kanciastą twarz. Sprośności, przekleństwa i bluźnierstwa przechodzą w szloch i śmiech, inwokacje do utraconej miłości, które łamią moje serce. Siedzę w samochodzie, silnik pracuje na jałowym biegu, a ręce drżą mi tak bardzo, że nie mogę zapisać tych słów rozpasanego pożądania, nie rozklejając się całkiem. – Wiesz, że tu nie jest twoje miejsce – stwierdził kiedyś Jack. Nie miałem pojęcia co odpowiedzieć, i nadal go nie mam. Po jego wyjściu siedzę w swoim gabinecie z papierosem w palcach i kartkuję Księgę. Jest teraz bezużyteczna jako przewodnik – w każdym razie bezużyteczna tutaj; nie mówi mi, gdzie jestem, dokąd mogę pójść. To tylko gąszcz mitów i wyrazów. Jeśli nie... cóż, zapisuję w niej teraz te słowa, gryzmoląc czerwonym atramentem na drukowanej czerni: przypis, egzegezę morderstwa Puka, szaleństwa Jacka i mojego przebudzenia, żeby pogrzebać w nim nienawistny dogmat. On nie pasuje do mojej Księgi wszystkich godzin. „Na początku”, zaczyna się jej pierwszy rozdział w tym świecie. Ale jak można rozpocząć opowieść od początku wszystkich początków? Jak mamy zrozumieć historię, która pretenduje do początku wszystkich historii? Najlepiej po prostu wybrać dowolny punkt w czasie i przestrzeni, w całym welinie i atramencie, który go pokrywa, i zacząć od tego miejsca. – Wskakuj – mówię. Jack potrząsa głową. Trzyma ręce na dachu samochodu tuż nade mną i nachyla się do okna, przenosząc ciężar ciała na jedną nogę, w zawadiackiej pozie.
– Droga jest zamknięta – przypomina. – Nigdy nie wydostaniesz się stąd samochodem. Ja idę w tamtą stronę, Guy. Powinieneś pójść ze mną. Wskazuje za płonący stos, gdzie zamordowali Puka, na Zimę. Jest tam ciemno i zimno, aż trudno sobie wyobrazić, że da się przeżyć w tak niegościnnej okolicy. Trzeba chyba iść przez całą wieczność, zanim dotrze się do następnego Haven. Ale może Jack właśnie tego chce? Może tego potrzebuje? – Nie sądzę, żeby to była moja droga – mówię. – Jeszcze nie. Patrzę na Księgę wszystkich godzin leżącą obok mnie na siedzeniu pasażera i uświadamiam sobie, że teraz dzielimy to samo urojenie, Jack i ja. Gdzieś w głębi duszy wierzę – naprawdę wierzę – że jeszcze mogę odnaleźć Puka, studiując Księgę. Ostatecznie to ona zetknęła nas ze sobą. To Księga zaprowadziła mnie do Puka i nas obu do Jacka. Milion fałdów Welinu, powiedział Jack, i w każdym z nich Puk umiera; ale choć żaden z nas nie wyraził tego na głos, obaj cierpimy, mając nadzieję, że w jednym z fałdów on jednak żyje. – Powinniśmy trzymać się razem – stwierdzam. – Znajdziemy drogę. Jack uśmiecha się szeroko. – Nadal myślisz zbyt linearnie, Guy. Uderza dłonią w dach i odsuwa się o krok. – Do zobaczenia – rzuca. – Kiedyś. Siedzę w samochodzie przez jakiś czas i gapię się na padający śnieg schwytany w światła reflektorów, mieszaninę bieli i czerni jak w telewizorze po zakończeniu programu. Otacza mnie Zima. Czerwony atrament pokrywa każdy skrawek kartki, pierwsze zdanie jest napisane na słowie Genesis: „Dawno, dawno temu był sobie mały Jack”.
Poza Mrok Pióro porusza się po welinie. Przybyłyśmy z Mroku, zrodzone z krwawej magii Królowej Piekła i innowacyjnej techniki Kapłana Nieba. Bitmitami jesteśmy, skarabeuszowymi semami języka rojącymi się niczym szarańcza, martwymi duszami rozpuszczonymi w płynną jedność w ciągu wieków snu, przyobleczonymi w nanotechnologiczne skorupy, w chitynowe pancerze czarne jak ropa, jak atrament. Z Mroku będącego naszym dziełem przybywamy, mieszańce stworzone przez złą Eresz i anioła Metatrona, władające Mową, która śpiewem powołuje świat do istnienia, formuje śpiewaków, podczas gdy oni kształtują rzeczywistość, przenosi ich z efemerycznej egzystencji do’ Welinu, nadaje im życie jako nowym bogom, enkin, jak siebie nazywają, te gloryfikowane bestie chodzące wśród ludzi, odmienione w sposób niezauważalny dla tych, którzy nie słyszą echa wieczności w ich głosach, dla nieznających Mowy, w której napisano Księgę wszystkich godzin. Teraz przepisywaną na nowo, myśli Reynard. Wytrwale kreśli swój prolog w nowej Księdze wszystkich godzin: Z nieposkromioną pychą Zeusa skryba Niebios, twórca Przymierza podporządkowującego enkin zasadom księgi prawa – spisanej na skórach aniołów, krwią starożytnych zmarłych, którzy odzyskali w nas witalność – anioł Metatron poszczuł nas na smutnego, żałosnego Prometeusza, małego złodzieja ognia, który myślał jedynie o tym, żeby dać ludzkości światło i ciepło; poszczuł nas na Seamusa Finnana, dezertera z wojny w niebie, żebyśmy pogrzebały w jego sercu i odszukały ukryty w nim sekret – to z jego ręki miał się dokonać upadek Nieba. I owszem, znalazłyśmy odpowiedź w jego cierpieniu, w smutku, który, jak się okazało, dzielimy, w żalu po zmarłym Thomasie i zranionej Annie, o tak, w smutku, który z nim dzielimy. Dzięki jego wytrwałości i naszej empatii odnalazłyśmy... was. Odnalazłyśmy ludzkość. I przebudziłyśmy się. Atrament wije się po papierze. Tańczy swoją historię. Z prującej się rzeczywistości Mroku, wywołanego przez zamordowanie naszej ukochanej pani i machinacje naszego pana, jako twory magii śmierci i mechanistycznej nauki uwolnione w czasie fuzji od ich zimnych więzów, żeby robić to, co chcemy, odpowiedzieć na własny zew; z burzy dusz rozpierzchłych w popłochu, gdy ich świat został na nowo napisany przez nasze słowa; z pustkowia strachów i pragnień, które stały się ciałem, niezwykłych wojen i upadających imperiów, powrotów zaginionych kochanków i ginących wrogów, ludzkości zniszczonej w gwałtownym ataku własnych iluzji i urojeń; z Mroku przybyłyśmy. Pokonałyśmy Przymierze, które pomogło nas stworzyć. Otoczyłyśmy śpiącego Seamusa, żeby go chronić aż do dnia, kiedy się obudzi ze snu o kajdanach. Podążałyśmy za szaleńcami, za buntownikami szukającymi sprawiedliwości albo zemsty, końca imperiów aniołów. Patrzyłyśmy, jak niszczą siebie, widziałyśmy, jak wy sami się niszczycie. Próbowałyśmy jedynie dać wam to, czego pragniecie: solidnych duchowych pewności, objawionych mitów, sensu fikcji w waszym prawdziwym życiu. Skąd mogłyśmy wiedzieć – my, które jesteśmy płynem, które jesteśmy legionem – skąd mogłyśmy wiedzieć, że prowadzicie wojnę ze sobą? Że nie ma zgody w podzielonej duszy ludzkości? Że będą erraty nie do pogodzenia? Nie rozumiałyśmy. Ale teraz was rozumiemy. Chyba. Finn i Anestezja stojq za jego plecami, obserwują, czekają na zawijas, który powoła Puka z
powrotem do życia, wpisze Jacka z powrotem w Kentigern. Mogę wszystko naprawić, myśli Reynard. Mogę wszystko zmienić na lepsze. Tak więc z Mroku przybyłyśmy, pisze w imieniu bitmitów, do ponurej pustki Zimy, jałowego odludzia, rannych ziem enkin i ludzkości rozproszonej w fałdach Welinu, mężczyzn, kobiet i dzieci, aniołów i demonów, uciekających przed własnymi cieniami i odbiciami, chroniących się w kłamstwach i złudzeniach. Widzieliście Schronienia, które zbudowali? Widzieliście Rynkowy Zamek Pana Komercji, potężną szklaną wieżę Mammona, gdzie głupcy wymieniają akcje i obligacje, prowadzą transakcje terminowe spółek, które nie istnieją poza ścianami handlowej fortecy o lustrzanej powłoce tak zaprojektowanej, żeby obywateli oślepiał blask chciwości w ich własnych oczach? Widzieliście Kuźnie Hefajstosa, ludzi, którzy wypacają sól smutków ze skóry, na koniec każdego dnia zmywają oleisty brud wspomnień, żeby wieść życie według tykania zegarów, spętani rutyną gwizdków i dzwonków, sami jak obsługiwane przez nich maszyny? Widzieliście puste istoty zagubione w Zimie poza różnymi Haven, powłóczące nogami imitacje ludzi, z imionami namalowanymi ochrą na piersiach albo wytatuowanymi na skórze, ostatnim śladem ich tożsamości? Widzieliście elektroniczne duchy, gliniane golemy, plastikowe roboty, zombi w zbrojach, sylfy i uszebti, artefakty bardziej ludzkie niż te wraki, które każą im szeptać sobie do ucha: „Ty jesteś ludzką istotą”? Teraz was rozumiemy. Chyba. Ale minęło już dwadzieścia lat – według jednej z miar czasu – odkąd wyruszyłyśmy, żeby stworzyć waszą krainę snów, i czasami myślimy, że tak naprawdę nie rozumiemy was... wcale. Dlatego musisz nas uczyć, Reynardzie. Musisz nauczyć atrament, żeby zrozumiał świat opisywany w książce, którą trzymasz w ręce, w Księdze wszystkich godzin. Zaczynaj.
1
ARLEKIN W PIEKLE Tantryczna tarantula Łup! Ten był dla Króla Finna, myślę, kiedy przydymione szyby monstrualnego wieżowca z brązowej cegły roztrzaskują się, otoczone kwiatem czarnego dymu i zielonego ognia. Niemal się wzdrygam – niemal – kiedy fala uderzeniowa trafia mnie w plecy, a długi płaszcz wydyma się wokół mnie. Odbicie w lśniącej stalowej zapalniczce Zippo, z wyrytym na boku kręgiem Z liter A od Anarchia, to widok super w nocnej godzinie szczytu w zimowym Kentigern, w czasie mojego własnego pokazu fajerwerków. Budynek moim zdaniem i tak się prosił o zburzenie; jedyna rzecz, która faszystom wychodzi gorzej niż polityka, to architektura, a Mała Czarna Książeczka Jacka Flasha, wytatuowana na mojej skórze, głosi, że zły gust jest dobrym powodem do rewolucji. Otwieram zapalniczkę, krzeszę płomień i przystawiam go do skręta z haszem, zatrzaskuję srebrne wieczko, odwracam się i czekam. Jeden słoń. Dwa słonie. Trzy słonie. Bum! To dla Anestezji. Milicjanci, których czakry skwierczą od niebieskozielonego ognia orgonowych reakcji łańcuchowych, uciekają z budynku, wypadają przez drzwi, skaczą z okien. Obserwuję ich z magicznego kręgu stopionego asfaltu, z placu w centrum dzielnicy handlowej, podczas gdy sygnalizacja uliczna błyska na czerwono, żółto i zielono jak światła w taniej dyskotece. Blask reflektorów tnie halogenowo pomarańczowe niebo, powietrzne pojazdy skręcają raptownie, żeby mnie ominąć, wirują na swoich promieniach nośnych jak łyżwiarze na lodzie, wbijają się w piaskowiec i cegłę, wiktoriańskie, gregoriańskie i współczesne budowle sypią iskrami, ognistymi kulami, odpryskami. Klaksony trąbią, jakby nadeszły Dni Ostateczne, a Gabriel akompaniuje im z własną sekcją. Ornitoptery unoszą się z lądowiska na dachu świniami przy Pitt Street, kołyszą się obciążone przez spanikowanych siepaczy w czarnych koszulach, którzy łapią się kurczowo ich płóz i siebie nawzajem, dyndając w powietrzu jak wianki ze stokrotek. Rozchylam poły płaszcza i wyciągam pistolet chi marki Curzon-Youngblood Mark I – ulubioną broń gaijin ninja – i powoli, metodycznie zaczynam ich kosić. Nazwijcie to kundalini, nazwijcie chi albo energią orgonową. Nazwijcie mistyczną siłą życiową wszechświata, jeśli chcecie. Ja mazanie na tablicach wzorów metamatematycznych i zabawę w parapsychologię pop zostawiam Cavorom i Reichom. Wiem jedynie to, że trzymam w ręce oryginalny erotyczny pistolet naładowany mocą seksu-śmierci, żądzy-przerażenia, która przenika każdą cząstkę mojego ciała. Seks to broń, a dzisiaj, dziecino, jestem bardziej napalony niż dziwka w rui. Do diabła, można wyczuć moją aurę nawet wśród zapachu ozonu i cuchnących bomb, który pozostał po posterunku milicji przy Pitt Street. Jeden z milicjantów spada u moich stóp, zgięty w agonii ekstazy, jęczący, targany przez najskrytsze pragnienia, teraz raptem uwolnione. Wokół mnie panuje kompletny chaos, czarne koszule
wyzbywają się wszelkich hamulców, rozbierają do naga, szalone z żądzy, przywierają do siebie nawzajem, do czegokolwiek. Podoba mi się myśl, że nadałem określeniu „orgia przemocy” nowe znaczenie. – Pieprz mnie – błaga głos u moich stóp. – Ssij mnie. Faszysta obłapia moją nogę jak pies, a ja, przyznam się, przez chwilę odczuwam pokusę – lubię mężczyzn w mundurach – muszę jednak wziąć się w garść, dziecino, a nie sobie ulżyć, bo czeka na mnie Fox. Delikatnie uwalniam się od nieszczęśnika, pokazuję mu innego partnera i patrzę na nich z pobłażliwym uśmiechem, kiedy biorą się do roboty jak bonobo. Wokół mnie na Pitt Street i części Bath Street pojazdy powietrzne wpadają na siebie, sczepiają się, przechodnie pierzchają przed nimi, uciekają przed nagimi szaleńcami. Uśmiecham się – lubię mężczyzn w mundurach, ale jeszcze bardziej bez mundurów. Sir, tak jest, sir. Mam Siwę u jednego boku, Siakti u drugiego, jestem tantryczną tarantulą tryskającą jadem rozkoszy i nie ma lekarstwa na karmę, którą załadowałem swój pistolet. Odsuwam się od cielesnych jatek, szepcząc modlitwę do Kali, chowam broń do skórzanej kabury i robię obrót; wokół mojego płaszcza unosi się dym, tworząc chaotyczne inwolucje. Jack Flash wrócił. Pytacie: jak to? OK, przyjaciele. Retrospekcja:
Po dwudziestu latach Kłębi się krwawy pył, czarny jak węgiel i biały jak popiół w Zimie, szum i zamazany obraz, jakby to były zakłócenia we wszystkich telewizorach na świecie. Krajobraz jest niewyraźną plamą w burzy bitmitów, trupem stoczonym przez czerwie, pokrytym chmarą much plujek. Tylko tu i ówdzie pośród rojącej się szarości przebijają jakieś kształty: anielska zbroja nasadzona na paralizator, jak czaszka wroga na drzewce; zwęgleni bogowie na szubienicach; gryfy chrupiące kości demonów; sylf. Obleczony w poznaczone długimi bruzdami ciało z mięśni obdartych ze skóry i ścięgien jak w modelu anatomicznym, ze złotym słońcem zamiast jednego oka, srebrnym księżycem zamiast drugiego, patrzy na uszebti, który mija go, powłócząc nogami. Studiuje glinianą istotę o ślepej twarzy, oczodołach zrobionych palcem, grubej skórze pomalowanej ochrą. Są w pewnym sensie spokrewnieni, mają ciała uformowane przez słowa bitmitów, dusze stworzone w Welinie... Albo raczej kiedyś byli krewniakami. Enkin. Sylf odwraca się ku swojemu przeznaczeniu, ku Haven. Ku Kentigern. Kroki dudnią po asfalcie i betonie, kiedy rusza przez ponurą okolicę. Przekrzywia głowę... Brzęk tłuczonych okien, drewna odłupywanego od framug, cegieł rozbijanych młotkiem, siekierą, łomem; hałasy są odległe, uszebti nieliczne i samotne w swoim gettowym półżyciu. W miarę jak sylf idzie przed siebie, furia Zimy przycicha do lekkich podmuchów, wyraźniejsze stają się puste skorupy domów, obłupane tynki, nagie, pokruszone mury, plastikowe płachty w oknach zamiast szyb. Po dwudziestu latach powojenna strefa wieżowców i niskich baraków nazywa się teraz nowograd w kreolskim lingischt świata. Nowe miasto z willami i alejkami, młodymi drzewkami i parkingami, sztuczne dzielnice wymyślone przez urbanistów na kwasie. Ulice płyną bez celu, tworząc ślepe zakrętasy, organiczne wzory wirowe. Nie jest to siatkowy układ dawnego miasta, lecz twór narysowany przez szaleńca kredkami trzymanymi w ustach, zamieszkany przez gliniane atrapy ludzi. Jest rok 2037, dwie dekady po apokalipsie. Sylf zaczyna biec. To ryzykowne. Ścieżki zakręcają, drogi rozgałęziają się i tworzą spirale niczym gąszcz symboli wudu. Tutaj martwi gubią się w zawiłościach tego, co mogłoby być, uchwyceni w chwili trwającej wieczność: dziecko przyłapane na sikaniu w krzakach pod domem rozgniewanego sąsiada; pijak, w nieskończoność usiłujący włożyć klucz do zamka frontowych drzwi. Haven nie są przeznaczone dla cieni, dla skand, sylfów i uszebti. Nowy Amsterdam, St. Leninsburg, Instantinopole... Kentigern, każde ma swój nowograd do łapania duchów, które gromadzą się wokół jego bram. Ale sylf porusza się szybko, skupiony na swoim celu, ignoruje echa innych kroków, aż... Reflektory Way Station płoną wściekłą bielą. Migają stroboskopowo, widziane przez sztachety, kiedy sylf sadzi wzdłuż płotu wilczymi susami. Drut kolczasty na dachu, girlandy schwytanych przez niego podartych plastikowych torebek, stalowe żaluzje pomazane graffiti, alfabetem łacińskim, cyrylicą – miasto jest umocnione, nadal się broni przed tym rodzajem wojny, która skończyła się cały świat temu, kiedy to przybywały tutaj ciężarówki pełne jedzenia, dzięki Bogu, bo głodowaliśmy, ale tym razem jest ich mniej, a ostatnio nie wystarczyło dla wszystkich, Boże, dlaczego tylko tyle robią, czy to dla nich nic nie znaczy, że my tutaj umieramy, nic nie znaczy, Boże, pomóż nam, Boże, dopomóż. Sylf odrzuca głowę w tył i z jego ust wydobywają się echa martwego ryku.
Arlekin w skórzanych łachmanach – Uważaj! Jack Monsieur Reynard wchodzi na scenę, teatralnym gestem zdejmuje kapelusz z piórkiem – Król Komediantów – i kłania się, podkręcając fałszywy wąsik. – Oto nasz bohater – zapowiada – Arlekin w skórzanych łachmanach, głupiec, klown, włóczykij i nicpoń właśnie przybył do miasta. I kiedy jako Reynard Lis, Król Złodziei, Scaramouche, uśmiecha się czarująco, Jack saltem wskakuje na deski i ląduje na jednym kolanie przed lordami i damami tego małego zakątka wieczności. Guy wzrusza ramionami, przechadzając się wolnym krokiem, obojętny na zbiorowe westchnienie zachwytu nad kocią zręcznością aktora. Bo też kto lepiej opowiedziałby dzieje Arlekina, Jacka Kier, Jokera, wystarczająco niefrasobliwie? Kto inny pokonałby w walce koguta? – Historia naszego bohatera, co godne ubolewania – zaczyna Guy posępnym tonem, trzymając kapelusz przy sercu – jest jak strój, który ma na sobie, pstry patchwork uszyty z biedy. Zobaczcie, jak opiekunka odziała bękarta w szmaty... Nasz Arlekin nosi kostium starszy od wielobarwnych diamentów z bardziej eleganckich teatrów. Umbry i bursztyny, brązy, czernie i czerwienie, obcisły skórzany kombinezon, płowy i beż, sto odcieni skóry, krowiej i jagnięcej, końskiej i jeleniej, świńskiej i wężowej, z antylopy i lwa, jednorożca i króla, gładkiej na jego smukłej postaci, kiedy, niepoważny i płochy, skacze po scenie i fika koziołki, robi salta, piruety i gwiazdy. – Cholerny kabotyn – mruczy Joey, gdy opada kurtyna. – Zazdrosny – kwituję. Jack kroczy dumnie po deskach, zerka za kulisy i puszcza do mnie oko. To wszystko dla mnie, myślę. Reszta nie obchodzi go ani trochę. Jemu tak naprawdę zależy tylko na Puku. Pogardliwym spojrzeniem gwiazdy rocka traktuje publiczność złożoną z oszustów, diuka, księżniczkę i ich dworzan próżnujących na tronach i poduszkach, podczas gdy lokaje nalewają wino do pucharów, pełni szacunku dla tych samozwańczych wysoko urodzonych. – A oto król – mówi Guy. – Nazwiemy go Pierrotem. Jest królem łez, płynących jak wino łez za utraconą Kolombiną. Joey w czarnym garniturze i krawacie, w białej koszuli, z białą twarzą, łzami namalowanymi czarnym tuszem pod oczami, wchodzi na scenę z lewej strony, Pierrot mafioso. Towarzyszy mu syk suchego lodu i wiry szarej mgły. Ręką wykonuje oszczędny, pogardliwy gest: voila, zawsze łotr. – I jest jeszcze Pantalone – zapowiada Guy. Wchodzi Don, kłania się z pompą i dostojeństwem, tak nisko, że jego długa siwa broda dotyka ziemi. Aktor potyka się o nią i omal nie spada ze sceny, prosto w śmiejącą się publiczność. – Dziadek króla – przedstawia go Guy – i ojciec Kolombiny, którą zaraz poznamy. Zobaczycie. Proszę was tylko, żebyście mi zaufali. A kim ja jestem? Cóż, jestem Scaramouche, człowiek mądry, wręcz przebiegły pod wieloma względami, natomiast pod innymi – (z szelmowskim uśmiechem dotyka opaski na oku) – ślepy, ale... – (unosi opaskę, mruga do publiczności i opuszcza ją z powrotem) – nie tak ślepy, jak moglibyście sądzić. Lecz my, Scaramouche i Pantalone, jesteśmy tylko postaciami drugoplanowymi. Bo opowieść jest o Pierrocie i Arlekinie. – Pytacie, kto to jest Arlekin? Skąd pochodzi? Gdzie bywał? Kim jest ten Arlekin z niewidoczną twarzą, ukryty za maską? Powiem wam tyle: kroczy ludyczną ścieżką, zostawił za sobą milion fryzów i ogrodów wyrytych w złocie. Wędrował przez spalone słońcem równiny prozy, przez burze śnieżne
mediów, obok otoczonych murem miast fabrycznej sztuki, przez haremy, przemierzył Orient wzdłuż i wszerz, tę ziemię obiecaną, gdzie miasta-paristwa rozłożyły się nad brzegami słonego morza, gdzie ludy Wschodu i Zachodu spotykały się i krzyżowały. Teraz po raz pierwszy dotarł do starożytnego miasta diabłów, Themes. Guy zatacza ręką koło, obejmując tym gestem nasz wóz i wpatrzone w niego twarze publiczności, pseudośredniowieczny ratusz, kolumny z gargulcami, podium bezpośrednio przed nami po drugiej strome sali; wszystko to wydaje się równie teatralne, równie sztuczne jak nasz komediancki wehikuł z opuszczaną sceną i metalowym rusztowaniem z linami, reflektorami, głośnikami i skomplikowaną maszynerią do efektów specjalnych wymyślanych przez Dona. Lecz teatr absurdu diuka różni się od naszego, stworzonego dla rozrywki, podczas gdy jego służy utrzymaniu władzy. – Jedyne, co możemy zrobić – mówi dalej Guy – to wyobrazić sobie wszystkie tańce, które Arlekin urządzał na swojej drodze, rytuały, które stworzył, objawiając ludzkości swojego ducha.,Lecz te cuda zostały za nim natomiast tutaj, przyjaciele, widzimy naszego Arlekina w koźlęcej skórze, z kijem w ręce, różdżką o zielonych żyłkach, w pierwszym mieście diabłów, które rozbrzmi śpiewanymi przez niego dziwnymi alleluja. Przyjaciele, Arlekin wrócił do domu!
Ruiny stu przedmieść Sylf strząsa z warknięciem nici skand z głowy, ale zapach martwych dusz nadal sączy się w jego nozdrza – dymu papierosowego, gdy palący mija was na ulicy, publicznego transportu, starych i młodych, mężczyzn i kobiet, zastarzałych bąków i wody po goleniu, curry i mięty, żelu pod prysznic i potu. Pomieszane wspomnienia rodziców unoszących dzieci, żeby je podać obdartym uciekinierom, którzy chwytają paczki z jedzeniem z rąk żołnierzy, rozrywają opakowania czekolady, zgniatają je, rzucają puszkę i kopią ją, dryblując obok tłustego chłopaka, żeby strzelić w drzwi przeciwpożarowe, do których jakiś mężczyzna przybija ogłoszenie... Echa mogły należeć do każdego. Nawet do sylfa, jeśli kiedyś był człowiekiem. Mógł dotrzeć tutaj, uciekinier albo wieśniak, do jakiegoś zniszczonego miasta – gdzie domy przewrócone pod naporem Mroku wyglądały jak szczątki mebli porwanych przez falę powodziową – kiedy bitmity wyrwały się na wolność. Mógł dotrzeć tutaj, szukając schronienia przed nadciągającym Mrokiem, ale go nie znalazł. Trudno powiedzieć. Sylf tak długo przebywał w Zimie, że sam jest Zimą, zamiast krwi i ciała ma bitmity. – Halz! Qua entre resirken? Strażnik nosi gogle i niebieski hełm sił pokojowych, lecz jego strój to zbieranina części umundurowania różnych armii, a do tego obszerna budrysówka z kołnierzem uniesionym dla ochrony przed zimnem i odblaskowe plastikowe naszywki na ramionach niczym epolety biedaka. Jego twarz przecina blizna, nadal są w niej szwy, ale tam, gdzie powinien być strup, skóra jest gładka i czysta; to nie wygląda jak żywa, jeszcze gojąca się rana, lecz jak pospiesznie naprawiony materiał. Żołnierz pali cienkiego skręta, paralizator trzyma wycelowany prosto w głowę sylfa. Widoczna za nim Way Station jest martwa jak cała ta scena ze snu, ale bardziej solidna w swojej jednopiętrowej przysadzistości, ogrodzona płotem i strzeżona. Sylf stoi nieporuszony. Stal i beton, żołnierze i karabiny mogły chronić Haven przed buntami wysiedlonych, kiedy świat był jeszcze twardy jak ciało, a ci, którzy przeżyli, tłoczyli się za barykadami i strzelali do powłóczących nogami istot, które trafiały do nich z pęknięć w rzeczywistości. Teraz jest inaczej; teraz cienie i odbicia uwolnione przez bitmity, stworzenia takie jak sylf nabrały dziwnej płynnej realności dzięki anielskiemu pyłowi i przybywają jako tajemniczy petenci, których po prostu nie można odprawić. Wślizgują się przez zakamarki czyjegoś umysłu, błysk w oku, i nawet koszone przez paralizatory – upadają, ale zaraz się odradzają. Enklawy rzeczywistości i porządku mogą się bronić przed takimi istotami, zapraszając je do siebie. Sylf czuje, że krzepnie pod wzrokiem żołnierza. – Lingischt? – pyta strażnik. – Italiano? Francaiz? Deutschen? Perspektywa sylfa zmienia się raptownie, ostre zbliżenie. – Angelish – odpowiadamy. Warczymy, potrząsamy głową i wyduszamy z siebie prawidłowe słowo. – Angielski. Strażnik wyraźnie się odpręża. Jeden z naszych, myśli. Wyczuwamy od niego peklowaną wołowinę, frytki i piwo, kebaby i curry. Na jego szyi widać pajęczą sieć tatuażu. W dymie, który snuje się ze skręta, w parze jego oddechu unoszą się przyśpiewki kibiców. Za chłopakami tęskni bardziej niż za żoną, mamusią i tatusiem, nie jest stworzony do tych głupot, o nie; wszyscy zabłądzili w Mroku, tak jak on; znaleźli go milicjanci, kompletnie zagubionego, bo wszystkie miejsca i ludzie, których znał, rozpłynęli się w zakazanej strefie pełnej gruzu, dymu i... – Masz papier? – pyta żołnierz. – Nie – odpowiadamy. – Żadnej tożsamości, żadnych dokumentów.
– Chodzi mi o bibułki do papierosów. Masz bibułki? Wyciągamy ręce, dłońmi do góry. – Zawsze warto spytać. – Strażnik wzrusza ramionami. – Możesz iść, kolego. – Nie chcesz znać naszego imienia? Żołnierz się śmieje. – Gdybyś miał imię, nie byłoby cię tutaj. Wąchamy go, otwierając bramę. Jego paralizator jest wyłączony – żadnego charakterystycznego zapachu ozonu i spermy, tylko czarna porzeczka, benzyna i apatia. Brud czterech tygodni koczowania w kącie sklepu bez toalety, ogałacania półek z jedzenia w puszkach, podczas gdy na zewnątrz szalał Mrok. Tranowy odór strachu, kiedy wyszedł w cichą, czarną noc i zobaczył, że miasto zniknęło i nastała Zima; na ruiny stu przedmieść padał popiół zamiast śniegu. Miał szczęście, że znalazła go ekipa ratownicza, bo inaczej by nie wiedział, że w tym krajobrazie po bitwie domy wyrwane z fundamentów tworzą barykadę wokół wejścia, Way Station. Way Station. Przysadzisty budynek nie wygląda, jakby miał pomieścić w swoich murach całe miasto, ale właśnie tam jest teraz Haven. Ukryte wśród dwudziestu lat nowogradu, pogrzebanych dziesięcioleci, czasami wieków, pod ruinami, gdzie tylko tu i ówdzie widać drzwi albo okno, przez które można wejść. Czas w Zimie jest rozległy. Rozległy i głęboki. Idziemy przez dziedziniec z namalowanymi kredą polami do gry w klasy i w górę po schodach, do bunkra, który zaprowadzi nas do domu.
Okazałe ruiny z szarego kamienia – Oto jestem, z powrotem w wielkich planach – mówi nasz Jachus Bachus. – Jack wrócił, syn Sooth i Simile, zrodzony z błyskawicy. Zrzuciłem skórę ducha i przybrałem ludzką postać, żeby się zjawić u źródeł Zimy i wodospadów Sumeru. Namalowane tło opuszczanej sceny przedstawia okazałe ruiny z szarego kamienia przesłonięte zielenią. Don, Guy i Joey się w nie wtapiają, na scenie, w światłach jupiterów panuje Arlekin. Publiczność to cienie. – I oto stoję przed posągiem mojej matki – mówi Jack. – Tu stał jej dom, w który trafił piorun. Ruiny nadal dymią. Czuję żar płonącego ducha, furii, która opanowała matkę. Wysławiam starego Pantalone, bo utrzymuje to miejsce w takiej... świętości w imieniu swojej córki, że chyba nie tknęły go żadne ręce oprócz moich. Spójrzcie, jakie jest dzikie od gęstego listowia, od dławiącej Winorośli. Diuk, rozparty na tronie po drugiej stronie sali, gdzie lordowie i dworzanie jak dzieci siedzą na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, pochyla się i szepce coś do ucha swojego konsula, przenosząc wzrok z Jacka na Joeya i Guya, i z powrotem na Jacka, który skacze z jednego rekwizytu na drugi, przykuca, jakby szykował się do następnego susa; w jego podskokach i hołubcach chodzi o coś więcej niż o sam popis. – To dość poważne jak na sztukę o Arlekinie – stwierdza diuk. – Nieżywe matki i tak dalej. Zdawało mi się, że położyłem nacisk na słowo „rozrywka”. Księżniczka siedząca po jego drugiej stronie tylko przewraca oczami, najwyraźniej znużona swoim siwobrodym opiekunem o twarzy pokrytej bliznami i jego upieraniem się przy głupstwach. Wygląda przy nim jak dziecko, wyniosła i królewska, ale z plebejskim rysem widocznym po sposobie, w jaki siedzi, wiercąc się w zielonym stroju do konnej jazdy, z upiętymi wysoko ciemnorudymi włosami. Anachronizmy tego miejsca nie zgadzają się ze sobą; herby świadczą raczej o ceremoniale rurytańskim niż o autentycznej pompie niegdysiejszych czasów. Diuk oczywiście nosi się na szaro; strój, sala, wszystko tutaj jest przedłużeniem jego kamiennego sposobu bycia; nawet pochodnie na ścianie nie są w stanie rozjaśnić ponurego mroku. To jego świat, myślę, a ona nie jest tutaj u siebie. Arlekin siada na grobie matki. – Mój panie, Trupę Reynarda mocno zachwalano – mówi konsul, uśmiechając się nerwowo. – Może to awangarda, ale jeśli panu się nie podoba, możemy ich potem zgładzić. Czaję się za sceną w fałdach kurtyny i powiewającego tła. Śmierć jest zawodowym ryzykiem mima w tej spustoszonej krainie szalonych bogów i megalomańskich duchów, licznych królestw Zimy; życie tutaj jest tanie dla przekonanych o swojej władzy nad rzeczywistością – Ciii... – szepcze księżniczka, potrząsając głową. – On znowu mówi. – Brzydkie siostry mojej matki nazywały mnie bękartem, spłodzonym w hańbie przez tajemniczego kochanka, urodzonym przez zdzirę, ladacznicę. Równie dobrze mogły obwołać moją drogą mamusię bezzębną, brodatą wiedźmą. I zaprzeczały wszelkim sugestiom, że w moje narodziny mogło być zamieszane jakieś bóstwo. Nie mam pojęcia dlaczego. Czy to nie oczywiste, że wywodzę się od potężnego Sootha? Pod czarną maską nie widzę uniesienia brwi, ale znam ten psotny ton w jego głosie: Kto? Ja? Ja miałbym cię okłamywać? – Ale nie! One twierdzą, że Pantalone, zrzucając z siebie winę, wymyślił bajeczkę, że nikt nie zna imienia mojego ojca włóczykija. – Jack raptem, w jednej sekundzie, przechodzi od naiwnego oburzenia w mroczniejszy nastrój. – Ha! Widziałem, jak po tym jednym wyszeptanym słowie
wpadają w szał, uciekają z domów na wzgórza, tracą rozum, odpowiadając na zew. Leżąc na skałach pod wysokimi zielonymi sosnami ze wszystkimi synami Kolombiny, widziałem, jak stroją się na orgie, każda z tych dumnych córek starego Pantalone. Spacerując po deskach, Jack powoli odwraca głowę i przemawia teraz wprost do diuka. – To miasto, choć nieświadome tajemnicy i niechętne jej poznaniu, ujrzy prawdę. Z radością podejmę się obrony mojej matki, włożę koronę, żeby pokazać tym głupim śmiertelnikom jej dziecko, syna Sootha zrodzonego z utraconej boskości. Diuk już otwiera usta, żeby przemówić, ale nagle u jego boku staje Guy, opiera się łokciem o tron. Wzruszenie ramion, nieszczery uśmiech. Chwileczkę, pozwólcie mi wyjaśnić! – Pantalone – zaczyna Guy – niegdyś władca tych pałaców i placów, już dawno temu oddał swoje miejsce i przywileje Pierrotowi, synowi własnej córki Kolombiny... – A, tak, Pierrot – przerywa mu Jack. – Toczy wojnę przeciwko mojemu winu, gardzi boskim napojem, nie ofiarowuje libacji, nie wspomina o mnie w swoich cichych modlitwach. To nieuczciwe! Ten Król Łez... pokażę jemu i jego ludowi prawdziwą boskość, pokażę pełnię chwały wina. A potem, gdy już zaprowadzę porządek w jego domu, pójdę gdzieś, gdzie jest bardziej zielono, i tam objawię swojego ducha. – Ostrzegawczo unosi palec. – Ale jeśli miasto chwyci za broń, w gniewie wzniesie pięści, jeśli ludzie uznają, że są w stanie ściągnąć moich wyznawców z wyżyn ekstazy, pognębimy ich, a ja na czele oszalałego tłumu urządzę im rozruchy i pogromy. Po co miałbym nosić tę śmiertelną skórę, to ciało i kości, schodzić z tronu, żeby przybrać ludzką postać, jeśli nie po to, by wszcząć królewską awanturę? Diuk patrzy wyniośle, jego twarz jest jak wykuta z cichego kamienia, jakby sam był kolejną rzeźbą w tej sali, wzniesionej ze snów o rycerstwie. Jego sztuka jest bardziej dopracowana niż nasza, ale stworzona z idei, które już dawno zwietrzały, popularna heroiczna fantasy w tanim wydaniu. Prawdopodobnie ma gdzieś swoich rycerzy poszukujących Świętego Graala. No dobrze, pieprzyć to gówno, jak powiedziałby Jack. Nikt nie pyta niewolników, czy są szczęśliwi, skoro żyją w bajce.
Szczęśliwe rodziny i zbrodnie wojenne Dawno, dawno temu. Dawno temu żyły sobie świnki trzy, wilk i siedem koźlątek, trzy kozły, trolle pod mostami, giganci na niebie i trzydzieścioro dzieci z książkami Ladybird, farbami plakatowymi, tubkami brokatu i kleju oraz mały Jack. Dawno, dawno temu Way Station była szkołą. Wyblakłe obrazy malowane palcami nadal zdobią jej ściany: dinozaury, zrujnowane miasta, szczęśliwe rodziny i zbrodnie wojenne. Strony podręczników do arytmetyki, plany lekcji i pierwsze czytaniu zaśmiecają podłogę, przemielone na miazgę przez niezliczone stopy. Otwarte klasy są zagracone przewróconymi biurkami i krzesłami, dostosowanymi wielkością do małych użytkowników. Znaki namalowane białą farbą na jasnożółtym tle prowadzą nas do sali gimnastycznej, gdzie pod tylną ścianą podium ustawiono segregatory i szafki. Za biurkiem siedzi stary mężczyzna zagrzebany w papierach. Ma na sobie mundur generała z okresu panowania brytyjskiego w Indiach. Podnosi wzrok dopiero wtedy, gdy drzwi skrzypią i zamykają się za nami z trzaskiem; jego oko okala tatuaż, zarys monokla, nieco absurdalny, jakby odciśnięty przez teleskop. Pokój wypełnia głuchy łoskot dziecięcych stóp i stłumiony dźwięk radia grającego żywy szkocki taniec z dalekiej przeszłości. Way Station jest nawiedzona przez duchy tych wszystkich, którym się nie udało, strzępy dusz tarasują wejście jak włosy zatykające odpływ w umywalce. Człowiek w generalskim mundurze kiwa do siebie głową i macha na nas ręką, żebyśmy podeszły bliżej. Wskakujemy na podium i siadamy na krześle po drugiej stronie biurka, wdychając drobinki kurzu, zapach piżma i zbutwiałego papieru unoszący się w powietrzu. Przez chwilę przyglądamy się sobie nawzajem; tysiąc cieni mogłoby się skryć w zmarszczkach jego zniszczonej twarzy o obwisłych policzkach i w workach pod oczami, twarzy niegdyś jędrnej, ale już od dawna zwiotczałej. On patrzy na mnie przez okulary. – No więc... – odzywa się w końcu. Jego cichy głos wydaje się donośny w pustce sali. – Szukasz schronienia. Chcesz wejść do Kentigern, udawać prawdziwego Brytyjczyka, stary? Nie jesteś szczęśliwy w Zimie? Jego akcent jest tak silny, że aż groteskowy, jakby najdalsze krańce Imperium Brytyjskiego współdziałały ze sobą przy tworzeniu najwyższej obrazy dla języka kolonialnych panów. – Chcemy człowieczeństwa – odpowiadamy. On się śmieje, zaczyna kaszleć, łapie powietrze, ponownie wybucha śmiechem. Ma rozedmę płuc i świszczący oddech nałogowca wypalającego czterdzieści papierosów dziennie, ale to go nie powstrzymuje od sięgnięcia do kieszeni na piersi po srebrną papierośnicę. Otwiera ją, wyjmuje czarnego rosyjskiego papierosa, stuka nim o blat biurka, wkłada do ust, zamyka z trzaskiem wieczko. – Szalona istoto! Masz w ogóle pojęcie, czym jest człowieczeństwo, szalona istoto? – Możemy się nauczyć. Niezapalony papieros zwisa z kącika warg, podskakuje, kiedy ten człowiek mówi. – Ha! Nauczysz się jeździć na rowerze. Nauczysz się mówić lingischt. Ale nie nauczysz się być ludzką istotą. O nie. Jesteś, czym jesteś, to znaczy... hmm... Wyjmuje papierosa z ust i celuje nim w nas. – Jesteś potworem. Szaloną istotą. Wielkim strasznym potworem. Nie ludzką istotą, tylko chodzącym pyłem. Szczerzymy zęby i piorunujemy go wzrokiem. – Chcemy się zmienić – mówimy. – Chodzącym pyłem. Damy ci skórę i od razu będziesz wesołym gościem?
Zaciąga się papierosem, a my wciągamy powietrze. Są tutaj głębsze zapachy niż echa, martwe istoty bardziej cielesne. Chyba w szafkach. Nie tylko echa. Cienie i odbicia również. Strażak, który wyciągał ciała z płonącego wraku samolotu i wrócił po następne o jeden raz za dużo. Żołnierz walczący o wolność albo o dymiące pola naftowe na pustyni. Właściciel sklepu, który sięgnął do alarmu pod ladą z otwartą kasą. Mała dziewczynka, która wybiegła na ulicę do furgonetki z lodami, naga, o skórze pokrytej pęcherzami, płonąca od napalmu, pada, kiedy kule trafiają ją w plecy. – Możemy wejść w czyjąś skórę, podążyć czyjąś drogą. Chcemy... przeszłości. Czekamy na poważne pytania, formularze do wypełnienia, wniosek o nadanie obywatelstwa. W echach, które śledziłyśmy do tego miejsca wśród dzikich czarnych burz Zimy, znajdowałyśmy paszporty i inne dokumenty tożsamości, wizy imigracyjne i dowody tożsamości, dane biometryczne, hologramy i odciski palców. Czegoś takiego teraz oczekujemy. A człowiek w mundurze szybko przegląda stos papierów i wyciąga z niego pożółkłą kartkę. Odsuwane krzesło zgrzyta hałaśliwie na deskach sceny, on wstaje i prowadzi nas do segregatorów. Klucze dyndają mu u paska. Wygląda raczej jak więzienny strażnik niż generał, myślimy. Niezdarnie wkłada właściwy klucz do właściwego zamka, ze szczęknięciem otwiera szafkę. – Masz, szalona istoto – mówi. – Weź to i idź na wzgórze. Skóra wisi na haku jak mokry płaszcz przeciwdeszczowy, cienka, bladoróżowa, z tatuażami duszy martwego człowieka na piersi. Sfatygowana i żałosna, daje zaledwie nikłe wyobrażenie kształtu, ale kiedy na nią patrzymy, czujemy ukłucie tęsknoty, żeby oddychać i żyć, mieć nadzieje i obawy, zamiast nimi być. Chcemy być Pinokiem, wyrzeźbionym z myśli zamiast z drzewa, chcemy być prawdziwym chłopcem. Wyciągamy rękę, żeby go dotknąć, pogłaskać, przyłożyć rękawicę ze skóry do naszej dłoni. Gdybyśmy pocałowały tę obwisłą maskę, tchnęłybyśmy w nią życie oddechem. Człowiek w mundurze odsuwa od siebie pożółkłą kartkę czyjegoś życia, mruży oczy, żeby ją przeczytać. – Nadajemy ci imię Jack, szalona istoto. Jack Carter, martwy człowiek, już nie potrzebuje nazwiska. On nie wie, uświadamiamy sobie, że wszyscy jesteśmy martwymi mężczyznami, martwymi kobietami, martwymi dziećmi, może nawet zwierzątkami, przyobleczonymi w skórzane kombinezony, żeby wyglądać jak kiedyś, kiedy mieliśmy ciała. Wślizgujemy się w kostium, gładka skóra otacza nasze ramiona i nogi, czujemy, że nadaje nam kształt, solidność. Czy my również zapomnimy, tak jak on, w zamian za wspomnienia śmierci otrzymamy wspomnienia życia? – Idź przez te drzwi i dalej na wzgórze – powtarza człowiek w mundurze. – Pamiętaj, pod górę. Idź do Cyrku. Zasalutuj i podaj swoje nazwisko. Dostaniesz przeszłość i przyszłość. Wszystko, czego pragniesz, szalona istoto. Kaszle i sapie, kuśtykając do drzwi przeciwpożarowych. Otwiera je, szczękając klamką. Na zewnątrz, w środku albo tuż poza, czeka na nas Haven, nie nowograd z kurzu, w którym uszebti szurają nogami pośród ech ludzkości przywiewanych przez wiatr, ale prawdziwe miasto. Czeka na nas Kentigern zanurzone w zieleni wyrosłej na zrujnowanej rzeczywistości. Widzimy ciemny park, budynki przezierające przez gęstwinę listowia. Świat czeka, wystawiony na widok publiczny. Wahamy się. – Idź, szalona istoto – ponagla nas człowiek w mundurze. – Idź, Jacku Carterze. Idź do domu. Wchodzimy w parkową ciemność, żyzna ziemia rozkwita zapachem wspomnień. Drzwi zamykają się za nami.
Zamek i miasto Marsz na górę trwa całą wieczność. – Oto co nazywam prawdziwą okazałością – mówi Guy. – Super – kwituje Jack. – Ja też jej pragnę. Twierdza diuka wznosi się nad miastem niczym gigant wśród mrówek, jej przyporami są drapacze chmur o lustrzanych fasadach, mury to ciągnące się między nimi szare płyty betonowej tamy, wynaturzona gotycka katedra. Jakby ktoś wziął Nowy Jork i zmienił jego zarys na tle nieba, przesuwając jedną wieżę tutaj, drugą tam, symetrycznie, dopasowując kształty i wysokości, na koniec połączył je betonowym murem, matową szarością między lśniącym szkłem, a potem budował coraz wyżej, by udowodnić, że ten wielki spektakl komercji to tylko elementy wielkiego planu. Szczyt muru sięga wiszącej nisko chmury, ale można dostrzec blanki w postaci budynków spiętych żelaznymi wieżami, zwieńczonych kopułami i iglicami; starsze budowle usadowiły się na krawędzi przepaści, niczym gniazda mew na urwisku. Tak, okazałość to jedyne właściwe słowo na opisanie tego widoku. Toczymy się w stronę zamczyska przez miasto, które w porównaniu z nim wydaje się bardzo skromne. Normą są tutaj dwa albo trzy piętra, dominuje przysadzisty beton, czasami pomalowany na kolor słoneczny, niebieski albo brzoskwiniowy, z wyblakłymi reklamami proszku do prania albo innego produktu ze starego, dawno zapomnianego, fantastycznego świata, który nazywaliśmy rzeczywistością. Wiele domów jest niedokończonych, wzniesionych do połowy, stalowe pręty zbrojeniowe sterczą z płaskich dachów jak trzcina, jak rdzawe łodygi wetknięte do wazonu. Rozciągnięte między nimi sznury do bielizny, budki, donice, krzesła świadczą, że kiedyś te dachy były ogrodami. Tu i ówdzie widać dobudowane trzy ściany nowego piętra z cegły i mokry tynk. Jest tak, jakby wszystkie domy rosły w górę, ale bez zbytniego pośpiechu. Pokazuję je palcem, a Joey mówi, jak zawsze z lekceważeniem, że chodzi o unikanie podatków. – Gdy dom jest skończony, trzeba zacząć płacić od niego podatek. Więc jeśli nadal się go buduje... – Skąd wiesz? – Widziałem to już wcześniej. Domy są jednym gąszczem dobudówek, balkonów, wykuszów, markiz, rolet 1 żaluzji, geometrycznych ornamentów z powtarzającym się motywem czteroliścia, kolejnych donic i sznurów do wieszania bielizny. Myślę sobie, że Joey nie ma w duszy za grosz poezji, jeśli w ogóle ma duszę. Ja uwielbiam to pomieszanie z poplątaniem, żywą tkankę tej chaotycznej architektury. Tutaj ludzie żyją na zewnątrz, na dachach i balkonach. I na ulicach, gdzie z kurzu wyrastają palmy, rododendrony, budki i kawiarnie, na poboczach drogi zatłoczonej furmankami i rowerami, między którymi czasem przemknie samochód odprowadzany przekleństwami pieszych, kobiet w burkach, mężczyzn w garniturach, podnieconych dzieci biegnących przy naszym kolorowym wozie, który właściwie tam pasuje; wozie ze szkarłatnego drzewa, z legendą wymalowaną na bokach i z nami. Wyglądamy jak pasażerowie przeładowanego autobusu: Jack i ja na dachu, Guy na miejscu kierowcy, Don obok niego, Joey na bocznym stopniu, w okularach przeciwsłonecznych, w milczeniu patrzy w dół na dzieciaki, które ciągną go za płaszcz, śmieją się i coś wrzeszczą. Myślę, że gdyby nie historia Trupy Reynarda wypisana ozdobnymi literami na bokach wozu w alfabecie tak dla nich obcym, tak niepodobnym do kanciastego pisma widocznego na afiszach, sklepach i kioskach, moglibyśmy przejechać niezauważeni; kolejna banda Cyganów zmierzająca na targ. Tymczasem starcy dmuchają na nas dymem papierosowym i cmokają z niezadowoleniem. Młodzi mężczyźni krzywią się na zaczepne gwizdy Jacka, ale wzruszają ramionami i odwracają się, kiedy łapię go za rękę i daję kuksańca. Dzieci trajkoczą i pokazują nas palcami. Dziewczynki obserwują Joeya, który zachowuje
kamienną minę. Legenda umieszczona na bokach wozu wysławia nas jako jedyną w swoim rodzaju, egzotyczną trupę. Wychylam się przez przednią krawędź dachu, patrzę na Guya. – Powiedz, że tutaj wystąpimy – proszę. – Wcześniej albo później. Na pewno im się spodobamy. Moglibyśmy wciągnąć publiczność w akcję, wiesz? Nie musimy robić im wody z mózgu. Damy proste, staromodne przedstawienie. Guy wskazuje zamek majaczący przed nami. Forteca wznosi się w dzielnicy fabrycznej, jej bram strzegą dwa posągi Atlasów wysokich jak Statua Wolności, z głowami pochylonymi pod ciężarem globusów. – Już mamy publiczność i angaż na dzisiejszy występ – odpowiada Guy. – Poza tym może będziemy musieli wyjeżdżać w pośpiechu. – Hm, kiedy ostatnio zrobiliśmy coś, za co nagrodzono nas aplauzem? – Ja dostałem owację na stojąco w Sheol Athenium – mówi Jack, wychylając się obok mnie. – Oni nie wstali, żeby bić ci brawo, tylko żeby uciec – przypomina Guy. – Ale wiwatowali. – Ja nazwałbym to raczej wrzaskiem przerażenia – stwierdza Guy. – Nie powinieneś przypadkiem powtarzać teraz roli, Jack? Ty też. Jack cofa się z ponurą miną. – Ja już się swojej nauczyłem – mówię. – Nie rozumiem, dlaczego nie możemy od czasu do czasu zwyczajnie ludzi zabawić. Jakaś piosenka, taniec, trochę poezji. – Nie ma poezji po apokalipsie – wtrąca Don. – Brednie – burczy Jack. – Pieprzyć to gówno. Wyjmuję z kieszeni bojówek nowy scenariusz Guya, przerzucam stronice, szukam właściwego miejsca. Na czym to ja stanąłem? Jest. Arlekin wrócił do domu.
Dusza w orgonowej marynacie Słyszymy szczęk zamka, odwracamy się i widzimy, że za nami nie ma żadnych drzwi, tylko ślepa, udeptana ścieżka wśród zarośli, które nas otaczają. Chmury na niebie jarzą się piekielnym oranżem, ale powietrze jest czyste i rześkie. Jesteśmy tutaj jedynymi bitmitami? Nasłuchujemy innych sylfów. Wyłapujemy tylko jeden głos, skrzeczący i metaliczny, jakby dochodził z radia zakopanego w ziemi pod naszymi stopami. – Słuchacie muzyki o północy w Radiu Wolny Kentigern, nadawanej na falach eteru dla wszystkich samotnych wilków i nocnych kaznodziejów. Tak, tu Wyjący Don Coyote, wasz jedyny szpieg wśród przebiegłych i złych, których wszyscy chcecie się pozbyć, będę z wami od zmierzchu do zagłady, tak, aż do pierwszych różowych promieni apokalipsy, które rozjaśnią poranne niebo. Jak mawiała moja droga staruszka, kładąc mnie spać: synku, jutro może być koniec świata, a ty umrzesz. Ale na razie zrelaksujmy się i posłuchajmy. Najpierw coś dla Jacka, bo wierzcie mi, mes amigos, jeśli muzyka ma moc, żeby ujarzmić dziką bestię, pewien szczeniak psychol naprawdę potrzebuje, żeby go podrapać po brzuszku. Ta paplanina jest intrygująca. Porusza w nas jakąś strunę. Idziemy ścieżką wśród krzaków, rozgarniając gęste, gumowate liście, przekraczając korzenie. Wychodzimy z ciemności na wilgotny asfalt. Pod nami porusza się nasz cień, klękamy, żeby dotknąć kształtu wyrysowanego w samej nocy przez gwiazdy, maleńkie punkciki światła rozrzucone po ciele pustym w środku. Nie, to nie gwiazdy, tylko kamienie, białe kamienie zagrzebane w ziemi. W Zimie nie miałyśmy cienia; uciekał nam spod stóp, czarna ziemia ożywała, nie pozwalała po sobie deptać. Ten świat jest dziwny. Droga prowadzi pod górę, między drzewami o cienkich gałązkach, przypominającymi sękate brązowe miotły, na szczyt wysokiego wzgórza, do muru zwieńczonego drutem kolczastym. To nasza ścieżka, powiedział generał strażnik więzienny, prowadząca do Cyrku. Czujemy, że coś się w nas porusza, pod nową skórą. Jack Carter, tak nazywamy naszego sylfa, ale w tym martwym chodzącym człowieku jest coś jeszcze, tak, inne imię. Jack Flash. Smakujemy je w klarownym powietrzu Kentigern. Czarna krew martwego bohatera, anielski pył bitmitów, układa się w kształt, który rozpoznajemy w tatuażu na naszej piersi. Schizoidalna epifania stała się ciałem, materią, z której utkane są sny. To nasz ulubiony sen o tobie, tak, Jacku Flashu Carterze, zdezintegrowany człowieku, pierwszy wojowniku, w którego się przystroiłyśmy, kiedy dawno temu wyszłyśmy na blask słoneczny waszego świata. Teraz przywdziałyśmy go znowu, nareszcie, ciało i duszę namoczone w orgonowej marynacie, duszone do miękkości w ogniach piekielnych. O, jak nam dobrze w jego patchworkowej jaźni, czujemy się jak w domu. Próbujemy wyjaśnić wam to jak najprościej. Rozumiecie? Oto jesteśmy. I słyszymy: – Tak, moi drodzy. Jack być zwinny. Jack być szybki. Jack Flash wysadził miejscowy komisariat. Jeszcze nie znacie tej wieści, pewnie słuchacie BBC. Zdaje się, że rewolucja jednego człowieka, którego wszyscy uważaliśmy za martwego na amen, zadała kolejny cios w obronie życia i wolności albo chaosu i zamieszania, zależnie od tego, po której stronie jesteście. Nasz Jack wniósł trochę nasyconego orgonem semteksu do samej kwatery głównej Królewskiej Kaledońskiej Policji, pięciogwiazdkowego hotelu dla chłopców w czerni i błękicie, nazywanego powszechnie Dołem. Słyszałem, że pod deskami podłogi jest więcej ciał niż w piwnicach wszystkich seryjnych morderców, a zbiór narzędzi tortur nie ma sobie równych od czasów inkwizycji. To tylko plotki, ale przecież nie wierzymy we wszystko, co widzimy w radiowizji, prawda? A może tak? Czy to możliwe, że Szurnięty
Jack, nasz jaguar i szakal – właśnie tak, moi drodzy – czy to możliwe, że Jack wrócił? Czy to my? Czujemy, że tak. W przód i w tył, z boku na bok, w górę i w dół, czujemy, jak tańczy w nas czas, przeszłość i przyszłość w nas śpiewają, dźwięczą struny niebieskiej gitary. Bardzo nam się to podoba. Tak więc, niczym duch pantery z dżungli mitu, wynurzamy się z gęstwiny zdziczałego parku i ruszamy przez polanę z zarośniętego chwastami granitu, gdzie sypiąca się kamienna fontanna, dawno temu pozostawiona na pastwę wandali, rzuca cień w blasku księżyca. Nie idziemy w górę. Maszerujemy w stronę mostu do połowy zagrzebanego w błocie, które kiedyś było rzeką, a teraz jest obrzmiałą szramą z gruzu i bagiennych traw. Błoto przemawia do nas echami krystalicznego strumienia, który niegdyś tutaj płynął, echami ryb i czapli, czasu w tym czasie, świata, którego nie chcecie, marzycielskich iglic, studentów śmiejących się w letnim słońcu, zaśmiecających okolicę butelkami, torebkami i resztkami jedzenia. Ludzi parzących się w krzakach, gangów małych nożowników włóczących się po ulicach. Noży do wykładzin i gazet pełnych opowieści o imigrantach i wojnie. Słyszymy, czujemy, widzimy rzekę czarną od płonącej ropy, do której wpadają książki, szydercze, rozradowane twarze w dniach motłochu, dniach rozpalanych ognisk i ofiar składanych dla powstrzymania Mroku. Lecz rzeka zakazanych tekstów nadal płynie, powoli, gęsta od szlamu gnijących książek z czarnej listy, pod bagiennymi trawami, gdzie biegają wodne szczury. Blask księżyca i sylwetka... – jak brzmi to słowo? – Rookery przed nami i widocznego za nim Cyrku, leżącego trochę wyżej na zboczu. Idziemy przez ziemię niczyją, która z nimi graniczy, przez zarośnięte pustkowie wcinające się między getto złodziei i dysydentów a obóz dla rekrutów znajdujący się teraz za naszymi plecami. Czujemy grę świateł i cieni na naszym widmowym ciele. Nie, nie idziemy pod górę, do Cyrku, który rządzi tym Haven. Obecny w nas Jack mówi: nie. Właściwie mówi... Pieprzyć to gówno.
Chór, kouros, słodka koré Jack tanecznym krokiem przecina scenę. – Chodźcie, wszystkie kobiety, które opuściłyście mury obronne sztuki, i pójdźcie za mną daleko od swoich zagranicznych domów, żeby się bawić, szaleć u mojego boku, być moją kompanią, moją wesołą drużyną. Maszerować wokół królewskich komnat Pierrota, unosić czynele z waszych rodzinnych stron do nieba, uderzać w nie, walić nimi w mury, aż miasto Pantalone zdecyduje się otworzyć oczy. Zatrzymuje się i patrzy na mnie, za kulisy. – A ja – mówi z chytrym, zębiastym uśmiechem, głaszcząc żyły wyrzeźbione na różdżce, w każdym drwiącym calu Arlekin – chyba ruszę na wzgórza, ja też potańczę. Unosi laskę do ust i oblizawszy je wpierw, wydobywa z niej dziwny dźwięk, Szczurołap z Hamelino o błyszczących oczach, z fallicznym fletem. Jack skacze za kulisy, grając swoją melodię. I to jest dla mnie sygnał. – Z odległego stosu ponadczasowych popiołów zbiegamy z duchem śmiechu. Wszelka praca staje się radością, zmęczenie słodyczą, kiedy piosenka jest dla Arlekina! Kto stanie nam na drodze? Kto zdoła pozostać w domu? Ruszać się! Ruszać, mówię! Albo milczeć. Niech wszystkie usta zamilkną w uroczystej ciszy, gdy intonujemy hymn na cześć Arlekina. Śpiewam odziany w suknię, jak zawsze, ze szminką na wargach, różem na policzkach i cieniami
na powiekach, odgrywam Chór dla bohatera Jacka i łotra Joeya; nawet Guy i Don w końcu zaczęli występować w spodniach. Ale ja nie. Najwyraźniej moja uróżowana twarz i usta cherubina są zbyt soczyście słodkie, żebym grał Pantalone albo Scaramouche’a. – I wtedy oczywiście – mówi Guy za kulisami, przed przedstawieniem – te długie rzęsy nad sarnimi oczami trzepoczą w sercach widzów. Thomasie, mój drogi chłopcze, nie możesz nie być Chórem, kouros, słodką koré naszych komedii. Hmm. Tak więc wchodzę na scenę, otulony w miękki biały jedwab, lśniący, śliski, powłóczysty, wydymający się na łagodnym wietrze, dziewica o wąskich biodrach... i anielskim głosie, podobno. – Zacznijmy w tajnym sanktuarium opiekunów świętej jaskini, gdzie rodzi się każdy dzień, gdzie tancerze w spiczastych hełmach bębnią dla naszej zmysłowej rozkoszy, wybijają na bębnach z wolej skóry dziki rytm do wtóru ekstatycznej pieśni i słodkich dźwięków fletu. Zza kulis płynie melodia Jacka, daleka i cicha, ale niespokojna, szybka jak trzepoczące skrzydła jaskółki, podkreślana przez uderzenia dłoni Dona w doumbek i Joeya w bongosy. – Teraz satyry kradną ją dla siebie – śpiewam – żeby przygrywać do tańców na cotrzyletnich ucztach, które radują serce Arlekina. Diuk jest nieporuszony, ale księżniczka się uśmiecha. – A kimże jest Arlekin? Cichy i łagodny, dystyngowany jak najdroższa kurtyzana, wyciągam do publiczności otwartą dłoń jako pytanie, propozycję. Diuk pochyla się na swoim tronie, opiera brodę na pięści. Księżniczka przekrzywia głowę z marzycielskim wyrazem twarzy. – Bękart narodził się przed czasem, w krzyżowym ogniu huraganu. Gdy mignęła błyskawica, wyrwał się z ręki boga burzy i raził matkę złożoną bólem, pozbawił ją życia. Jednakże Sooth, syn kruka albo pszenicy, znalazł dziecku łono w swoim udzie i zapiął je na złote agrafki, żeby ukryć malca przed wzrokiem Królowej Nieba. A kiedy Parki w pełni uformowały to rogate dziecko, wyjął je i ukoronował wieńcem z żywych, wijących się węży, takich jak te, które teraz noszą jego zwolennicy. Polujemy na nie wszędzie i wplatamy je we włosy... – (śpiewam to w najczystszej ekstazie) – żeby być jak Arlekin. O, ale nie ma drugiego takiego jak Jack, myślę.
Konstelacja zębów – I to właśnie, mes amigos, jest temat dzisiejszego programu z udziałem słuchaczy. Imperia i ich wrogowie. Czy słońce zaszło nad Wielkim Imperium Brutyjskim, czy po prostu schowało się za chmura? Kogo winić, kogo spalić? Czy anarcho-terroryzm jest zbyt ekstremalny, nawet jeśli żyjemy w faszystowskim reżimie? Dzwońcie, jeśli macie coś do powiedzenia. Tu Głęboki Mroczny Don.Coyote, do świtu unoszący się na astralnych falach eteru. Możecie włożyć czapkę z cynfolii, możecie wyrwać sobie wszystkie flaki, ale nie zdołacie zagłuszyć głosu drobnomieszczańskiej podświadomości. Patrzymy na betonową ścianę Rookery, galimatias dachów, strzelistą wieżę, ale głos dochodzi skądś wyżej. Z ognistych chmur? Sponad nich? – A teraz dla śpiochów, którzy czekają na przebudzenie, o tak, dla was wszystkich, potencjalni wrogowie stanu, sam wielki Lord Usta z piosenką zadedykowaną bohaterowi naszego programu, pogromcy czarnych koszul, nafaszerowanemu orgonem Jumping Jackowi Flashowi... Nasza metafizyka się stabilizuje, rtęć zamienia się w ciało, tak że kiedy wchodzimy na most, uaktywniamy jakiś czujnik; cztery reflektory łapią nas w krzyżowe snopy światła. Strażnik, w długim płaszczu w barwach ochronnych: różnych odcieniach khaki, pustynnego piasku, zieleni dżungli, skalnych szarości i lodowych bieli, celuje w nas z lancy chi. Połączenie kuszy, strzelby, włóczni i pałki ze srebrzystej lśniącej stali, jakby przerobione z dwumetrowego krucyfiksu albo anielskiego ognistego miecza, połyskuje bielą w nocnym mroku, podobnie jak małe okrągłe gogle, zza których strażnik nas obserwuje. Zastanawiamy się, dlaczego wypełniasz swoje sny o życiu strażnikami, wojnami, bohaterami i łotrami, ale zaczynamy rozumieć. Chyba. Boisz się nas, boisz się ciemności i ognia. Jesteśmy tym, czym nas stworzysz, ale... wszystko nabiera sensu, w miarę jak kostium ze skóry robi się coraz bardziej dopasowany. – Wieża czy pionek? – pyta strażnik przez filtr powietrza. Metanowo-siarkowy odór dochodzący spod mostu nie robi na nas wrażenia (rejestrujemy raczej uczucia niż związki chemiczne), ale dla niego rzeka musi potwornie śmierdzieć. Po drugiej stronie mostu widać bramę Rookery, wybitą młotem dziurę w betonowym murze, która przywodzi na myśl Berlin i Jerozolimę, gułagi i getta – nasz cel. Tam jest miejsce Jacka, nasze miejsce. Strażnik stoi nam na drodze. – Jezu, kim... albo czym, kurwa, jesteś? – pyta. Zatrzymujemy się, przykucamy i węszymy. Mężczyzna cuchnie wstrętną solidnością. Uśmiechamy się, błyskając białą konstelacją zębów. – Szpiegiem, który przybył z chaosu – odpowiadamy. Łapiemy wyimaginowanego świetlika między kciuk a palec wskazujący, przyglądamy się mu i pozwalamy odlecieć. W Zimie świetliki powoływaliśmy do istnienia dla zabawy; tutaj obowiązują zasady fizyki zaprawione anarchistyczną metafizyką Welinu. Czujemy przebiegający po plecach dreszcz jaźni, egzystencji. Czujemy go wyraźnie. – Kim jesteśmy? – pytamy świata. Czujemy, że już są blisko trzepoczące kruki myśli i wspomnień, czarne skrzydła naszej tożsamości. Ja, ja, ja, ja. – Ja tutaj zadaję pytania, stary. Nie waż się, kurwa, ruszyć. Patrzymy w niebo... Patrzę w górę na liniowiec sunący nad moją głową, na zbiorniki promieni Cavora-Reicha
fosforyzujące błękitem i zielenią na tle nocnego nieba. Ja pierdolę! To Kentigern. Rok 1999. Wróciłem, jestem... – „Jumping Jack Flash” Rolling Stonesów, a dzisiejszy temat, przypomnę tym z was, którzy dopiero włączyli odbiorniki, brzmi następująco: anioł zabójca, wróg publiczny numer 1. Czy on to gaz, gaz, gaz? A jeśli tak, rozmawiamy o masce tlenowej czy o bombie wodorowej? Trzymając pewnie lancę chi w jednej ręce, drugą strażnik wyjmuje komórkę i otwiera ją, żeby zadzwonić do bazy. Wyczuwam w nim żołnierza, martwego psa. To mi się nie podobać. – Mówcie więc, co myślicie, przyjaciele; będę tutaj aż do rana. Władze mogą próbować zestrzelić mnie z nieba, ale nie ma powodu się bać. O nie. Szukają nas tutaj, szukają tam, lecz nigdy nie znajdą kryjówki pirata. Tak, Szalony i Zły Don Coyote krąży wysoko nad miastem w sterowcu „Lizak”, dociera poprzez eter do marzycieli z tego miasta i czeka na wasze telefony. Więc póki moja centralka telefoniczna nie rozjarzy się jak buduar transwestyty, oto następny utworek dla miasta pogrążonego we śnie. Iguana Pop i „I Wanna Be Your Dog”. – Wrrrr! – warczę. I daję susa.
Taniec w delirium! Jack skacze zza kulis na dach naszego rozklekotanego wozu, żeby zatańczyć na nim jak elf, derwisz, złośliwy duszek. – Szczęśliwy jest człowiek dopuszczony do jego tajemnic – śpiewam. – Jego życie stało się święte, serce i dusza stanowią jedność w rytuale czystej zabawy na wzgórzach. Świadek obrzędów potężnej matki natury, ukoronowany bluszczem, popisując się laską, oddaje cześć Arlekinowi. Wybieram księżniczkę na swoją publiczność. Diuk to filister; z wyrazu jego twarzy jasno wynika, że nie podoba mu się to dziwaczne przedstawienie, a wszyscy aktorzy, jego zdaniem, są pedziami. Śpiewam więc do niej. – Chodź, chodź, zatańcz w delirium! On wrócił do domu z mroźnej góry na szerokie, płonące ulice, gorętsze niż piekło, dziecko Sootha, duch hulanki i radosnej ekstazy, Arlekin! – Chodź – mówi Jack. – Au! – Odwal się – syczę. – Nie mamy czasu. Kiedy obejmuje mnie w pasie i ciągnie w tył, łapię go za mały palec, odginam do tyłu. – Au! Ty cholerny... Wywijam się z uścisku Jacka i uciszam go, wskazując głową na salę pełną dworzan, za parawany, które zasłaniają kulisy naszego naprędce skleconego teatru. Joey wystawia głowę z wozu. W białej masce wygląda jak jakiś szalony japoński transwestyta. – Jesteście, kurwa, gotowi? – Na okrągło – rzuca Jack i łapie mnie za rękę. – Chodź. Podążam za nim, starając się zachować równowagę, kiedy ciągnie mnie wbrew mojej woli. Ląduję za wozem, przyciśnięty plecami do drewnianego boku, obejmuję rękami tyłek Jacka, ustami przywieram do jego szyi. – I tak musimy się przebrać – stwierdza Jack, rozpinając mi pasek. Jack gra na flecie, wirując, kręcąc się, bawiąc melodią. Ja zaczynam śpiewać. – Gdzie jest więcej rozkoszy niż na wzgórzach, gdzie mleko, wino i strumienie słodkiego miodu wypływają z ziemi, gdzie unosi się woń kadzideł, gdzie mężczyzna odziany w szatę z jelonkowej skóry może opuścić hulankę i zamieszanie, żeby się osunąć na ziemię i odpocząć? – Biorę oddech. – Albo jeszcze lepiej, gdy biorąc udział w szalonym polowaniu, z włosami rozwianymi na wietrze, z płonącą pochodnią ściskaną w dłoni, dopada kozy, żeby napić się jej krwi, pożywić surowym mięsem wyrwanym z jej czerwonych boków? I dla ukoronowania zabawy wykrzykuje na cały głos triumfalne: Io, Io! Jak człowiek opętany, w ekstazie, Arlekin. Łapię oddech. Potem drugi, krótki i ostry, jakbym otwartymi ustami chwytał deszcz. Jego włosy przeplecione między moimi palcami, jego paznokcie orzą moją skórę. Ty dziwko, myślę. Staram się nie roześmiać, nie krzyknąć, kiedy obejmuje moje jaja i – płonącą sosnową pochodnię – jego usta są wilgotne i miękkie – nachyla się – żeby pożywić się surowym mięsem – napić – Io, Io – och, ty pieprzony draniu. Jack! Biorę oddech, długi i głęboki. Wypuszczam powietrze. Przesuwam palcami po jego włosach i policzkach, kiedy odchyla się do tyłu i patrzy na mnie, a potem wstaje z kucek i uśmiecha się ze złośliwym zadowoleniem. Przyjemnie? – Delirium – mówię.
Sen Picassa Kucając, przesuwam palcami po trawie – trawie łąkowej, trawie parkowej, po grubych, wilgotnych źdźbłach, zieleni ciężkiej od przedporannej rosy. Park, choć zdziczały, wydaje się sztuczny, stanowi kolejną barierę trzymającą dysydentów z Rookery w ich enklawie. Między ogrodowymi rzeźbami zarośniętymi przez jeżyny utrzymuje się zapach współczesnych fircyków w skórzanych surdutach, panien w gorsetach z PCW. Cholerni Goci w falbaniastych białych koszulach, cylindrach, z laskami do odganiania brudnych małych łobuziaków z ulicy, przychodzą tutaj, żeby podniecać się groźną bliskością Rookery. Dzieci Żelaznej Damy, Nowi Romantycy, Nowi Wiktorianie, pełni purytańskiej lubieżności, bawią się w dekadencję, podczas gdy fabryki, hangary, fabryki adamantu i rafinerie orgonu stoją nieczynne i zniszczone. Pieprzyć to gówno. Fulary zamiast krawatów? Prawdziwa rebelia. Skubię źdźbło trawy, odrzucam je i zginam palce, jakbym grał na flecie. Zaciskam dłoń w pięść i pstrykam palcami. Ciuchy, myślę. Ciuchy i zabawki. Wyjmuję lancę chi z zimnej dłoni martwego strażnika. Jej ciche, kocie mruczenie jest tak zmysłowe, że czuję je aż w podbrzuszu. To miłe. Unoszę broń i rozbijam reflektory w powódź iskier. W porządku, przyznaję się, w głębi duszy mam nadzieję, że nie zachowałem się pochopnie, że zabity pies rzeczywiście był milicjantem, esesmanem albo zbirem z Cyrku wypatrującym band, które robiły napady na banki albo domy burżuazji. Mógł też należeć do Gildii Złodziei, a postawiono go tutaj, żeby zatrzymywał szpiegów w czarnych koszulach, którzy próbowaliby wśliznąć się do środka, ale... szczerze mówiąc, to mało prawdopodobne. Pierdolę! Noc jest jeszcze młoda i ja także. Nie można winić chłopaka za to, że jest napalony. Zdejmuję ze strażnika długi płaszcz i narzucam go na siebie zamaszystym gestem – ostatecznie agent potrzebuje przykrywki – ale ubranie trupowi zostawiam dla przyzwoitości, a także dlatego, że odór jego psychicznego potu mógłby mi przeszkadzać, zwłaszcza że kombinezon ze skóry nadal trochę się fałduje i leży na mnie źle, jak bielizna pożyczona od kochanka. Rozumiecie, moją tożsamość trudno nazwać spójną. Prostując się, czuję, że moje ciało faluje jak w wizjach po kwasie, jak powietrze nad asfaltem w gorący letni dzień. Wodzę palcem po szramach sprzecznych tożsamości znaczących moją pierś. Tyle przeszłości, a tak niewiele powierzchni, żeby je pomieścić. Jack Flash, który ruszył do ataku w 1919 roku, zastrzelony przez szkopów na polach Flandrii. Jack Flash z 1939, bicz futurystów, spadł w zestrzelonym lancasterze do drezdeńskiego pieca. Ikona punk rocka, lotnik z czasów wojen w Zatoce, Jack Flash... o, to dopiero jest super: Jack Flash, który był tutaj w 1969 roku, wspomagał rewolucję seksualną orgonowymi bombami wymierzonymi w najważniejszego członka kliki dawnych absolwentów. Tak. Wygraliśmy wtedy, przenosząc ich z powrotem do radosnych szkolnych dni, kiedy zabawiali się w sypialniach internatu – tak się napalili na dobre pieprzenie, że po prostu musieli zalegalizować własne perwersje. Teraz wszyscy geje zaczęli wywieszać w wioskach tęczowe flagi na swoich sklepach i barach – do diabła, staną się łatwiejszym celem dla bomb zapalających – golić głowy i z dumą nosić na piersi różowe trójkąty. Tak, można to nazwać sukcesem, myślę. Jack Flash, na którego się decyduję, w którym się moszczę, czując bolesny skurcz w plecach i szczękając perłowymi zębami, jest duchem historii, który ma poważne trudności w kontaktach z innymi. Jack Flash jako mściciel umierającej dekady, który powraca do Kentigern na jeden dzień co dziesięć lat, żeby siać zniszczenie wśród faszystów, a na koniec mężnie runąć w dół w płomieniach i chwale. Obracam lancę i celuję w Cyrk, myśląc o małym bunkrze Kentigern, otoczonym murami o
szerokości dwudziestu lat, zakopanym na głębokości dwudziestu lat w zrekonstruowanej przeszłości; o prawdzie zastrzelonej i pogrzebanej w masowym grobie. Kto teraz pamięta Ormiani? Kurwa, tutaj większość łotrów ma szczęście, jeśli pamięta wczorajszy dzień. Dziecino, w Zimie jest 2037, ale tutaj nadal trwa i zawsze będzie trwał 1999, martwe dusze tańczą kalipso apokalipsy wokół ogniska roznieconego z książek historycznych, bez przerwy, przez całą wieczność. Szkoda, że ktoś zostawił drzwi otwarte i wpuścił Zimę, ktoś z błyskiem w oku, napalony na tańczące ciała, takie brzoskwiniowe i miękkie, lśniące w blasku płomieni. Bo żeby doprowadzić do upadku Haven, wystarczy drobna rozbieżność; a ja, dziecino, narodziłem się, żeby siać zamęt. Ustawiam lancę pionowo i kucam, żeby zdjąć strażnikowi gogle. Przełączam je na tryb hydrolokacyjny. Robię fikołka nad mostem i ląduję na chlupoczącym i cuchnącym bagnie, a świat raptem staje się kubistyczny. Odbite sygnały dźwiękowe wracają do mapy gogli, do wykrzywionej perspektywy siatki, wymiary o różnych kolorach zależnych do gęstości pachną odcieniami rezonansu. Stereoskopowy porządek świata, sensoryczna studnia cieni i kształtów, które wyglądają chaotycznie dla niewyszkolonego oka, dezorientują nawet doświadczonego użytkownika. Wkładam rękawicę, włączam sim i zaczynam zmieniać, ustawiać, przekręcać obraz. Mam wrażenie, jakbym znalazł się w snach Picassa. Zginając drugą rękę, patrzę na skomplikowaną sieć rtęciowych mięśni, kości i ścięgien. Skóra z żywego srebra faluje, kiedy się poruszam, wydaje się rozpadać, rozpływać. Odzwierciedla świat w postaci groźnych zakrętów śmierci, ukazując nie powierzchnie, lecz gęstości, odstępy i masę. Tak wygląda w goglach ciało zbudowane z bitmitów. Płynne lustro świata. Stopione odłamki rzeczywistości. Tacy jesteśmy pod naszymi kostiumami ze skóry. Na mapie mojej dłoni odnajduję sekretne wejście pod mostem, kratkę zakrytą workami plastikowymi i szlamem. To, które znajduje się wyżej, w świetle reflektorów, otoczone barykadą ze skorodowanego żelaza, jest tylko przykrywką dla prawdziwych drzwi do podziemia. Patrzę na sim, obracam go w zachwycie. W tym odbiciu jest wszystko, łącznie z najdrobniejszymi, niepotrzebnymi szczegółami nie do odszyfrowania: szyby kopalniane, stare tunele metra prowadzące do krytych ulic, piaskowiec i beton, metal, drewno, wielkie kamienne czynszówki zagrzebane głęboko w sieci dróg na rusztowaniach i prefabrykowanych baraków na palach, krętych pasaży, bocznych alejek, zakamarków i zaułków wyjątkowo niebezpiecznego Rookery. Wyczuwam tam sojuszników, świetne dzieciaki i przebiegłych drani z rewolucją w głowach. A najlepsze ze wszystkiego jest to, że mój powietrzny motocykl czeka tam, gdzie go zostawiłem. Wyciągam spod jeżyn i brezentu maszynę marki Jagger-Richards Hornet rocznik 69, zasilam ją czystym podnieceniem, wynikającym z tego, że jej dosiadam, orgonowa moc zalewa silnik, bestia ożywa i wydaje z siebie ryk zwierzęcej żądzy. Patrzę w dół i na chwilę wychwytuję sonarny obraz koszmarów zatopionych w błocie martwej rzeki. Spalone książki i ciała. Szczury buszujące wśród zgnilizny. Nawet na zewnątrz Rookery są pod miastem pogrzebane rzeczy, które błagają o uwolnienie. Wszystko we właściwym czasie. Wybieram cel: zieloną poświatę sunącą wolno w chmurach, liniowiec. Gry i zabawy, myślę, i jak rakieta wzbijam się w niebo.
ERRATA
Śmierć anioła Leżąc w pozycji orła, z zimnym piaskiem pod plecami, Metatron, niegdyś Głos Boga, patrzy w niebo. Na pustyni jest tak jasno, że gwiazdy wyglądają jak rozproszony wodny pył na tle czerni – nic dziwnego, że nazywają to Drogą Mleczną, od Hathor, pamięta Metatron, samozwańczej krowiej bogini Egipcjan, która domagała się władzy nad samymi niebiosami... a w rzeczywistości była jedną z napuszonych enkin, takich jak on. Co mówił o nich Irlandczyk, o Przymierzu i suwerenach? Pomijając kretyńską otoczkę, jesteście dokładnie tacy sami. Finnan miał rację. Całe to gadanie o niebie i piekle, aniołach i demonach, sprowadzało się w końcu do Mowy. Do władzy, do przeświadczenia Metatrona, że mógłby wykorzystać Mowę, by utrzymać jastrzębie w szachu, nastawić je przeciwko sępom, a potem, kiedy wojna wreszcie się skończy, przerobić ocalałych na gołębie. Przez trzy tysiąclecia budował swoją Republikę Nieba, zaciągając usuniętych bogów i boginie do Przymierza, nadawał im nowe imiona, przydzielał role swoich aniołów; prowadził ich przez zasłonę do miejsca Najświętszego ze Świętych, żeby klękali przed pustym tronem, wysyłał jako żołnierzy ostatniej wielkiej wojny przeciwko rozproszonym niedobitkom suwerenów. To miała być jedynie operacja sprzątania, tak zwana apokalipsa. Wszystko zaplanował. Metatron czuje, że coś pełznie po jego ręce, owad albo pająk. Gabriel zacisnąłby pięść i zgniótł stworzenie, podobnie jak Michał albo Uriel. Sandalfon gapiłby się na nie przez całe godziny, obracając dłoń to w jedną stronę, to w drugą, i tak anioł i robak badaliby siebie nawzajem. On po prostu leży, patrząc w niebo i czując na dłoni to małe życie. Metatron, wezyr Jedynego Prawdziwego Boga, który nigdy nie istniał. Nigdy nie myślał o sobie jako o przywódcy Siedmiu, ale to on układał plany, rysował im przeznaczenie atramentem na skórze, napisał historię przyszłości. Metatron, skryba Księgi wszystkich godzin. Więc gdzie ona teraz jest? – zapytał Finnan. A, racja, zgubiłeś ją. Ale on musiał zgubić Księgę, musiał ukryć ją głęboko w Welinie, w fałdzie, gdzie enkin trzymali się w cieniu, bo chodziło o to, żeby żaden z nich – nawet on sam – nie był w stanie zmienić porządku ustanowionego przez niego na jej stronicach. Szkice trzymał tylko jako kopie zapasowe, jako źródło – gliniane tabliczki, zwoje pergaminu, woluminy oprawione w skórę. Ostatni egzemplarz spoczywa teraz na jego piersi; to elektroniczny palmtop wsunięty w wewnętrzną kieszeń skórzanego płaszcza. Oryginał jest ukryty tak głęboko, że nawet Metatron nie wie, gdzie go szukać. On... usunął tę wiedzę z własnego tatuażu. Tak więc, kiedy ta kopia zaczęła się zmieniać, a wraz z nią przeszłość i teraźniejszość, przyszłość stała się dla niego nieznana, podobnie jak dla stworzenia łaskoczącego go w dłoń odnóżami. Metatron pozwala głowie opaść na bok. Pająk wydaje się istotą ze szkła albo z lodu. Trochę dalej, na zmrożonym piasku lśni srebrzyście stara przyczepa Airstream ustawiona na słupkach z cegieł. Wszystko – Slab City i pustynia jak okiem sięgnąć, nawet ręka Metatrona i skóra jego płaszcza – jest pokryte chrzęszczącą białą warstewką szronu. To tutaj wszystko się popsuło, z Finnanem, tą dziewczyną Messenger i jej bratem. Metatron nie ma pojęcia, jak i dlaczego do tego doszło, ale wie, że właśnie tutaj zaczęło iść źle. I dlatego zjawił się w tym miejscu, żeby umrzeć. Gabriel siedzi na tronie, który powinien być pusty, a w każdym razie tam go Metatron zostawił, kiedy postanowił wyruszyć w długą drogę do Welinu, zamiast służyć kolejnemu enkin odgrywającemu Boga. Rafael nie żył, Sandalfon zniknął. A wszystko się zaczęło, jest tego pewien, w dniu, kiedy przybył do Slab City, żeby zaciągnąć Finnana do Przymierza za wszelką cenę, w dniu,
kiedy ta Messenger, jeszcze nieopierzona enkin, dokonała wyboru, z którym Irlandczyk nie chciał się pogodzić. Wszystko zaczęło się od tamtego momentu: polowanie na Thomasa Messengera i jego śmierć; nastawianie Przymierza przeciwko suwerenom, kiedy siostra próbowała go ratować; wtedy Metatron posłał dwóch mało znaczących nowych, żeby wyciągnęli dziewczynę z piekła; jego własne bitmity zostały w jakiś sposób zmienione w trakcie walki i uwolnione do Welinu, a teraz miały swój własny niezrozumiały plan. Jego własne bitmity jako burza Mroku atakujące zarówno Przymierze, jak i suwerenów; Finnan, przywiązany w rzeźni drutem do krzesła, z hakiem do mięsa wbitym w pierś, bitmity, które otoczyły go rojem i powtarzały jak echo wyzwania enkin rzucane w twarz Metatronowi. Kiedy po przebyciu długiej drogi przez szary chaos Mroku i białą pustkę Zimy dotarł w końcu do przyczepy, magnetyczne litery na drzwiach lodówki nadal układały się w imię dziewczyny: Phreedom. To nie może być takie proste, myśli Metatron. To nie może być takie prymitywne. Gwiazdy w górze wyglądają, jakby pokrywały całe niebo, warstewka szronu na obsydianowym lustrze. Metatron czuje, że jego serce zwalnia. Wystarczyła decyzja powzięta w głębi umysłu, cichy szept, drobna zmiana tatuażu, dodanie zakończenia, postawienie kropki. Spokój. – Więc się poddajesz? Głos jest łagodny, lekko rozbawiony, ale nie drwiący. Metatron otwiera oczy. Twarz pochylającego się nad nim mężczyzny, właściwie młodzieńca, zmienia się, migocze, pojawia w stu różnych wcieleniach, które się na siebie nakładają. Młody człowiek ma długie kasztanowe włosy albo zielone jak u punka, skórę czarną, niebieską albo miedzianą, koźle rogi niczym współczesny pan, kozią bródkę, na powiekach zielone cienie, na szyi koraliki, łańcuchy, identyfikatory. Tylko oczy pozostają zawsze takie same: ciemnobrązowe ze szmaragdowymi i jadeitowymi plamkami. – Ty nie żyjesz – mówi Metatron. Thomas Messenger uśmiecha się, przekrzywiając głowę. – Nie. Jak mogę być martwy, skoro wciąż umieram? – Zabiliśmy cię przecież. Carter i Pechorin. Wysłałem ich, żeby... – Ciii... – przerywa mu Thomas. – Zrobiłeś ze mnie mit, staruszku. Po prostu chciałem ci coś pokazać. Sięga do kieszeni Metatrona i wyjmuje z niej palmtop. Otwiera skórzane etui, wciska parę klawiszy, po czym kładzie go umierającemu aniołowi na piersi, ekranem w jego stronę. Na monitorze tańczą hieroglify i sygile, bezsensowny bełkot, którym stała się Księga. Metatron próbuje unieść rękę, żeby odsunąć okrutny obraz swojej porażki, ale jest zbyt słaby. Jedyne, co jest w stanie zrobić, to odwrócić głowę w kierunku przyczepy. – Musisz po prostu nauczyć się odczytywać ją właściwie... zrozumieć – szepcze mu Thomas do ucha. – Patrz. I wypowiada szeptem jeszcze jedno słowo. W Mowie – nie da się z niczym pomylić dreszczu, który przebiega Metatronowi po plecach – ale tego słowa, jest pewien, jeszcze nigdy nie słyszał, ani razu w ciągu tysiącleci swojego życia. Patrzy na ekran i z chaosu nagle wyłania się coś w rodzaju historii: Tammuz, Dumuzi, który wiecznie biegnie, ucieka, zostaje schwytany i umiera. Wiecznie. Ale jest W tej historii luka, jak pustka w owczarni, pył oddany wiatrom. Metatron ostatnim tchem szepcze to słowo, które nie ma tłumaczenia. Oznacza welin i atrament ustalający ich losy, opisuje kosmos, który zamieszkują, ich życie i śmierć, jedno małe jednosylabowe słowo... jedno słowo... jedno słowo... Thomas zamyka aniołowi oczy. Wstaje.
Przebiega wzrokiem horyzont, nasłuchuje echa tego słowa, powracającego z najdalszych krańców Zimy, z północy albo południa, wschodu albo zachodu. Rozumie to słowo od długiego czasu, stworzył własne przybliżenia jego niedefiniowalnych, wieloaspektowych znaczeń – miłość jako radość i smutek, szaleństwo jako chwała i żal – ale żadne mu nie wystarcza, więc Thomas poprzestaje na twierdzeniu, że ten fragment Mowy jest tylko symbolem, znakiem, nazwą, która oznacza to wszystko i jeszcze więcej, twarzą o niebieskich oczach i blond włosach. Gdzie on jest?
Śmierć poezji – Dom? – pyta Jack. – Nie wiem, gdzie jest teraz mój dom. Seamus patrzy na lejący deszcz, zimny i szary, przez drzwi Caveau de la Huchette mieszczącej się przy wąskiej uliczce tuż obok Boulevard St. Michel. Trudno uwierzyć, że minął już tydzień od ostatniej parady Brygad Międzynarodowych w Barcelonie. Międzynarodowi nie mają się czego wstydzić, o nie, więc dlaczego czuje się tak cholernie przygnębiony? Dlaczego wydaje mu się, że to klęska? Zdrada. Jasne, że to, kurwa, była zdrada – tak czy nie? – kiedy tacy jak major Pickering i jego kolesie napisali otwarty list do „Timesa”, wychwalający brytyjską politykę nieinterwencji i piętnujący Brygady Międzynarodowe jako bolszewików i zdrajców. Jeśli już, to ten cholerny Pickering jest zdrajcą. On i jego zakichany brytyjski establishment. Seamus pociąga kolejny łyk piwa i odwraca się od listopadowej szarugi do swojego kompana od kieliszka, towarzysza broni, człowieka, który kiedyś, całą wieczność temu, rozkazał mu zastrzelić najlepszego przyjaciela. Kapitan Jack Carter z 6. Królewskiej... nie, z brytyjskiego batalionu Brygad Międzynarodowych, poprawia się w myślach Finnan. Zapomnieć o tamtym gównie. Było, minęło. Utonęło w błocie i krwi nad Sommą, w pyle i krwi ofensywy nad Ebro. A czy on nie miał wielu okazji, żeby strzelić kulę w plecy temu człowiekowi? Owszem. Czy z nich skorzystał? Nie. Dlaczego? Bo cholerny drań wiele razy uratował mu cholerne życie, a poza tym nic by to nie zmieniło. Nie zmieniłoby, kurwa, kompletnie nic. – Stara wesoła Anglia już nie jest twoim domem, Jack? – pyta. – A może chodzi o to, że się na nas wściekłeś? Uśmiecha się blado. Po prawdzie, nie ma do tego serca. – Już nie ma tam miejsca dla mnie – stwierdza Jack. – Posłuchaj, stary, to jeszcze nie koniec – pociesza go Seamus. – Może tak wyglądać, ale jest inaczej, człowieku, mówię ci. Pieprzeni politycy, i w nas, i za wielką wodą, uważają, że to koniec. Myślą, że mogą faszystom uścisnąć rękę, poklepać ich po plecach i zawrzeć układ. Mylą się. I wierz mi, kurwa, przekonają się o tym w cholernie przykry sposób. Seamus jest przeświadczony o swojej racji, bo ma Wzrok i w ogóle; już to teraz wie. Widzi, jak cały świat wybucha, za rok, może wcześniej, jak Hitler rozpycha się z Niemiec na Czechosłowację i Polskę. Ostatnio kiedy miewa swoje napady, nie widzi przeszłości, tylko przyszłość, i to nie on bredzi nonsensy w języku, którego nawet nie rozumie, tylko kanclerz pieprzony Hitler wrzeszczy z podium, a za nim powiewają czerwono-czarno-białe flagi. Jezu, ale Hiszpania to dopiero początek. Seamus wie, że zbliża się większa bitwa, i tym razem cały świat będzie musiał otrzeźwieć. I gdy tak uspokaja Jacka – nie martw się, człowieku, jeszcze zabijesz wielu faszystów – za jego słowami kryje się straszliwa prawda. To jeszcze nie koniec. Pytanie brzmi: gdzie jest koniec? Lecz on go sobie nie zadaje i nie ma pojęcia dlaczego. To jest jak martwy punkt w jego polu widzenia albo jakby stał na peronie i patrzył na odjeżdżający pociąg, ale nie wiedział, dokąd ten pociąg jedzie, i z jakiegoś powodu bał się zapytać. Jack siedzi zamyślony nad piwem. Jezu, ta cholerna pogoda ich wykończy. – Lorca? – odzywa się Seamus po chwili. – Słucham? – burczy Jack. W Barcelonie wokół Międzynarodowej pałętał się jakiś reporter, szczeniak ze Stanów, prawdziwy dupek, i zadawał głupie pytania. Co cię skłoniło do przyjazdu do Hiszpanii? Jesteś
komunistą? Popierasz obalenie demokracji? Co teraz sądzisz o hiszpańskim ludzie? Kręcił się z notatnikiem przy towarzyszach, kiedy ich rozwiązano, i wypytywał, czy popierają rewolucję bolszewicką. To drażliwy temat dla Seamusa, o tak, odkąd zobaczył, jak lojalni zwolennicy starego Józka Stalina aż się skręcają, gdy wspomnieć o Trockim. Jeden z tych cholernych bystrych smarkaczy, prawdziwy członek partii z samej Moskwy, wręcz oskarżył go, że jest burżujem, bo Finnan, psiamać, zadał mu pytanie. Ale są ważniejsze rzeczy niż jakiś chłoptaś z wielką gębą i zbyt małym rozumkiem, żeby trzymać ją na kłódkę. – A według ciebie dlaczego, kurwa, przyjechałem do Hiszpanii? – powiedział Seamus do reportera. – Żeby zastrzelić paru pieprzonych faszystów. Potem jak z karabinu wypalił resztę odpowiedzi, zanim idiota zdążył się odezwać: tak, jestem cholernym socjalistą, więc równie dobrze możesz, kurwa, uznać, że jestem komunistą, bo zdaje się, że nie widzisz różnicy, tak, jesteśmy tutaj, żeby bronić pieprzonej demokracji, na wypadek gdybyś tego nie zauważył, przed cholernym wojskowym zamachem stanu. Dziennikarz pokiwał głową, podziękował mu i odwrócił się do Jacka, żeby zadać mu to samo pytanie. Od niego usłyszał tylko jedno słowo: Lorca. Nic więcej. Tylko Lorca. – Lorca? – powtórzył Seamus. – Naprawdę? Jack czuje, że płoną mu policzki, więc unosi piwo do ust, by ukryć zmieszanie. Oczywiście nie był to jedyny powód; tak naprawdę Carter uznał wtedy swoją odpowiedź za gładką i wystarczającą, za zwięzły, celny komentarz, wyrażający pewne lekceważenie: A jakiego innego powodu trzeba? Zwłaszcza, po tym, jak Finnan wsiadł na swojego konika i omal nie zakrzyczał faceta. Federico Garcia Lorca. Poeta, dramaturg, rozrzutny Lorca ze swoimi Romancami cygańskimi (szczerze mówiąc, tylko to Carter przeczytał, oczywiście w tłumaczeniu) i eksperymentalnymi sztukami. Przyjaciel Dalego. Założyciel La Barraca, objazdowego teatru, który podróżował po całej Hiszpanii, niosąc masom kulturę. Modernizm łączący tradycje przedstawień lalkowych z poezją wysokiego lotu. Pewnej sierpniowej nocy w 1936 roku, na samym początku całej tej historii w Hiszpanii, przyszli falangiści Franco zabrali go z domu przyjaciela, w którym się ukrywał. Nigdy więcej Lorki nie widziano. Carter trzyma w portfelu wycinek z gazety ze zdjęciem poety, ale nie wyjmuje go, bo nie mógłby pokazać swojemu towarzyszowi, sierżantowi Seamusowi Finnanowi z Royal Dublin Fussiliers, jedynemu człowiekowi, który na pewno rozpoznałby tę twarz. Te same ciemne oczy z długimi rzęsami. Okrągła buzia trochę za stara na cherubina, ale nadal psotna. Carter pamięta chłopaka z okopu, gdzie siedział skulony, po pas w wodzie, pod ścianą błota w miejscu, gdzie osunęły się worki z piaskiem. Gdy pociski ryły ziemię wokół niego, z trudem łapał oddech, jego twarz była sino-biała, spuchnięta i brudna. I pamiętają również roześmianą, kiedy razem z Finnanem i innymi Irlandczykami szli do stołówki w rezerwowych okopach, zanim wysłano ich do ataku i... Może podobieństwo nie jest takie silne, myśli Carter. Może to tylko igraszki pamięci. Ale nawet jeśli tak, od razu zwrócił uwagę na zdjęcie w „Timesie”, choć tamten mężczyzna wyglądał na starszego, cięższego, mroczniejszego. Gdy jechał do Hiszpanii, nie chodziło mu tylko o odkupienie własnych grzechów; naprawdę nie. On po prostu... Carter rozmyśla o Federicu Garcii Lorce i o szeregowcu Thomasie Messengerze z Royal Dublin Fussiliers. – Jedna śmierć to wszystkie śmierci – mówi w końcu.
2
PAŁACE PANTALONE
Pięć minut do autodestrukcji Pruję motorem nisko nad kominami Cyrku, wykonując slalom między padającymi z góry strzałami chi z topterów. Krzyżowy ogień artyleryjski siecze niebo wokół mnie, kiedy daję nurka prosto w wewnętrzny krąg szeregowców z asfaltową drogą i niewielkim trawiastym parkiem, gdzie analitycy z SS dobierają się do swoich zapakowanych lunchów. Faszystowskie infomałpy rozpierzchają się w poszukiwaniu osłony, kiedy, trzymając lancę pod kątem prostym, ostrzeliwuję w locie każdy georgiański dom, wybijam szyby, rozłupuję drzwi, kaleczę piaskowiec niebieskozielonym promieniem. Przebijam się przez tarasową zabudowę, zataczam wokół niej kręgi. Jest obłędnie. Toptery wyrządzają prawie tyle samo szkód co ja, roztapiają asfalt, każdym niecelnym strzałem zamieniają drzewa i krzaki w pochodnie. Niektóre trafiają w zaparkowane auta, w jednym włącza się przenikliwy alarm i wyje jak syrena przeciwlotnicza cierpiąca na atak paniki. Iooo! Iooo! Iooo! Pięć minut do autodestrukcji, myślę. Ale czy tak nie jest zawsze? Gdy z drzwi wszystkich biur w okolicy wypadają czarne koszule, a inni strzelają z dachów i okien, uznaję, że robi się za gorąco jak na mój gust. Czas skończyć zabawę, póki jestem górą. Wsuwam lancę w uchwyt i wciskam hamulce, żeby wykonać ostry zwrot, niczym współczesny rycerz na czarnym rumaku, który staje dęba i rży z wściekłości. Orgonowe wyziewy buchają z bocznych wlotów powietrza niczym para z rozdętych nozdrzy, kiedy dodaję gazu, trzymając kierownicę jedną ręką, żeby sięgnąć po swojego curzona-youngblooda. Wycinam znak błyskawicy nad drzwiami z napisem Biuro Centralne i szybkim ruchem chowam broń. Puszczam hamulce i wyrywam w górę, wznosząc się pod kątem sześćdziesięciu stopni prosto w prowadzący ornitopter. Człowieku, przysięgam, że mógłbym policzyć krople potu na czole pilota, kiedy on robi gwałtowny unik. Śmigam tuż obok, tak blisko, że sypią się iskry w miejscu, gdzie mój zbiornik promieni muska jego skrzydło. Przez chwilę nosi mnie na boki, co sprawia, że tor mojego lotu, i tak nierówny, staje się jeszcze bardziej chaotyczny. Fruwać jak motyl, żądlić jak osa? Pieprzyć to, jestem ważką na spidzie, psychotyczną muszką strzelającą w kolana każdej pieprzonej komarnicy na tyle głupiej, żeby wejść mi w drogę. Skręcam w prawo, kołyszę się i pędzę prosto na białą wieżę starego kościoła, na której umieszczono najbardziej na wschód wysunięte stanowisko artyleryjskie Cyrku. Jaskrawe błękity i zielenie świszczą obok mojej głowy, piękne fajerwerki pośród zimowej nocy. Kocham tych skurwieli. Naprawdę. Tutaj piroman czuje się mile widziany. Teraz wszystkie ogary są na moim tropie. Otwieram przepustnicę i daję czadu. Stąd mam prostą drogę: następny przystanek Charing Cross i centrum miasta, za rozbłyskami chi, które oświetlają mi drogę, z lewej, z prawej, u góry i u dołu, i miotają mną na wszystkie strony. Dochodzę do wniosku, że to już tylko kwestia czasu. Jest jeszcze mnóstwo chaosu do wywołania, ale moje budzenie powinno wystarczyć, żeby wyjęli palce z tyłków i wzięli dupy w troki (nie najlepszy to pomysł mieszać metafory i soczyste obrazy, ale co tam). Tak, podejrzewam, że wkrótce ktoś będzie patrzył na wypalony znak błyskawicy i roztrzaskane drzwi Biura Centralnego, i zastanawiał się, co to właściwie oznacza. Przepraszam, pani Policjo Startowa, czy Joey już wyszedł na scenę?
Pieśń, od której rozpada się świat Joey kroczy po deskach sceny. Zostały jeszcze dwie godziny do podniesienia kurtyny, ale on już wchodzi w rolę, co oznacza, że lepiej się do niego nie zbliżać. Jack ćwiczy fikołki i podskoki na dachu wozu, Don ustawia maszynerię do efektów specjalnych, Guy siedzi na stopniach wozu z głową w dłoniach i mamrocze coś o młodszych pokoleniach, filistrach, a w szczególności o osobnikach z głosem anioła i zdolnością skupienia uwagi jak u komara. – OK – mówię. – OK, przepraszam. Chodzi o to, że... jak coś może „wołać jak fryz”? To nie ma sensu. – Bo wcale nie miało go mieć – burczy Guy. – Jesteś zakochany w Arlekinie, opętany miłością do niego, straciłeś rozsądek. – Jaki rozsądek? – Po prostu zaśpiewaj ten cholerny wers. Wzruszam ramionami. Guy wzdycha. – No dobrze. Zacznijmy od tego: „Chodź, chodź, ponadczasowa złota dumo”. – Chodź, chodź, ponadczasowa złota dumo – śpiewam. – Biegnij, tańcz do zatracenia! Tańcz do grzmotu bębna, który wybija rytm dudniących stóp, głoś chwałę swojego ducha i radości. Wołaj jak fryz przez wieki, śpiewaj głośno starożytne pieśni, gdy święty flet cię wzywa słodką, smutną melodią. Źrebak na pastwisku skacze u boku matki, z beztroską w sercu... Oto pieśń, od której rozpada się świat. Wirując, kręcąc piruety jak łyżwiarz na lodzie – jak on to robi? – Jack zatrzymuje się i kończy występ niskim ukłonem. – „Pieśń, od której rozpada się świat?” – powtarza Joey. Podchodzi dużymi krokami do brzegu sceny, zeskakuje z niej i ląduje miękko, niemal bezgłośnie na kamiennej podłodze. Już wczuł się w rolę. – Nie sądzisz, że diuk odczyta to jako aluzję do Mowy? – pyta. – Nie sądzisz, że jest to zbyt, cholera, oczywiste? Hej tam, skurwielu enkin, wiemy o tobie i twoim języku. Nie uważasz, że sami prosimy się o kłopoty? Widać to po jego zmrużonych oczach, drżeniu mięśni szczęki, kiedy zaciska zęby. Guy wstaje ze stopni wozu, unosząc ręce w pojednawczym geście. – To metafora miłości – tłumaczy. Joey przez chwilę zachowuje obłędny wyraz twarzy, po czym mruga i z wyraźną ulgą się rozluźnia. Zupełnie jakby ktoś pstryknął wyłącznik. – Zapomnij – mówi z krzywym uśmiechem 1 potrząsa głową. – Jak zwykle. Cholerni aktorzy, myślę. Guy siada i daje mi znak, żebym zaczynał. Patrzę, jak Joey wdrapuje się z powrotem na scenę. – O, Themes – śpiewam... – O, Themes – śpiewam. – Ogrodnicy Simile, ustrójcie się w girlandy z bluszczu. Obsypcie się kwieciem bryonli o bujnej zieleni, weźcie gałęzie dębu i sosny, chodźcie się bawić. Włóżcie wielobarwny strój z jelonkowej skóry obszyty kępkami srebrnego futra, wesoło machajcie różdżkami. Skaczę po całej scenie, wyciągając ręce do publiczności, namawiając ją, żeby dołączyła do mnie w tym szaleństwie: diuka i księżniczkę, dworzan i wasali.
– Cała kraina będzie tańczyć na wezwanie Arlekina – śpiewam. – Chodźcie, chodźcie z nami na wzgórza, gdzie już są tłumy dziewcząt, które zostawiły kołowrotki i krosna, żeby wirować w szalonym tańcu, pochwycone w nieokiełznany, frenetyczny, schizofreniczny trans Arlekina. Gdy tanecznym krokiem schodzę ze sceny, po chwili ciszy rozlegają się niepewne oklaski.
Niegasnący płomień Cisza trwa przez kilka sekund. – Więc macie problem – przerywa ją w końcu Joey, podchodząc do okna. – Jack Flash – odzywa się minister. – Chcemy, żeby... spoczywał w pokoju. Przez swoje niewyraźne odbicie w szybie Joey próbuje dostrzec znajome kształty za murem obronnym, betonowym, wysokim, z przyporami, okalającym szczyt wzgórza, na którym wznosi się Cyrk. Tuż za nim, na skraju parku, który schodzi w ciemność panującą na dole, stoi na piedestale, omiatany od czasu do czasu światłem szperaczy, posągjakiegoś generała na koniu, spoglądającego niczym samotny strażnik ku starej wieży, która dominuje w zarysie Rookery na tle nieba. Na północy ciągną się, oświetlone przez halogenowe latarnie, ulice z kupieckimi czynszówkami. Na południu, przy rzece, obok ciężkiego monolitu starego spichlerza, widać zbombardowane zakłady Imperial Chi Industries otoczone szkieletami dźwigów, ruinami magazynów i hangarów. Betonowe zgliszcza nadal płoną na tle nieba, buchając zielono-niebieskim dymem ze zburzonych kominów, jak smocza nekropolia. Przed dwudziestu laty, zanim została obrócona w gruzy, była to największa fabryka orgonu w całym Albionie; rumowisko jeszcze się tli i może będzie tlić się zawsze. Niegasnący płomień stłumionej rebelii. Nieśmiertelna legenda. – Uważamy, że jest pan właściwym człowiekiem do tego zadania, agencie Pechorin. Joey zbiera długie ciemne włosy w kucyk, wiąże je z tyłu głowy elastyczną opaską. W szybie widzi swoją bladą twarz, minister jest tylko niewyraźną postacią nad jego prawym ramieniem. Jack Flash. To nazwisko budzi w Joeyu wiele wspomnień. Iskra zapalniczki Zippo, blask płomienia w oczach dużych i czarnych od chemicznego entuzjazmu. Punkowa fryzura koloru w odcieniu koktajlu Mołotowa trzymanego w ręce. Nocne imprezy w metrze, dudniące magnetofony i wzmacniacze, podpisy „Szybki Puk” wymalowane na wszystkich składach. Twierdza Joeya pełna narkotyków, potem pieniędzy i narkotyków, a wreszcie samych pieniędzy. Najazdy milicji i zamieszki motłochu, bomby benzynowe bryzgające płomieniami na wilgotne ceglane mury, kiedy uciekają tunelami. Szalone noce w klubach Rookery. Musisz poznać tych gości, mówi Jack. To Szybki Puk i Guy Fox. A to mój najlepszy kumpel Joey. Joey Narkoza. Potem kanty i szwindle, interesy i skoki. Stanowili dobry zespół, Guy i Puk, Jack i Joey, każda robota ze znakiem jakości Gildii Złodziei. Coraz większe zyski, napady na powietrzne pociągi, na liniowce. Wreszcie ich działalność musiała nabrać charakteru politycznego, musiała zmienić się w rewolucję, a Joey, zawsze ostrożny i przygotowany na wszystko, surowy generał pilnujący ich tyłków, od początku wiedział, jak to się skończy. Papieros strzepnięty z odrazą, kiedy wychodzi z pokoju, potrząsając głową w buncie przeciwko samej rebelii. Byli dobrym zespołem. Ale każdy zespół musi mieć swojego zdrajcę. – Jack Flash nie żyje – mówi. – Jest tylko wspomnieniem, symbolem. – Ludzie mają dość symboli bez Jacka Flasha – kwituje minister. – To miasto zawsze przysparzało kłopotów. Nie chcemy kolejnego Króla Finna. Joey studiuje w szybie cień w szarym garniturze, nerwowe poprawienie opaski na ramieniu – biały krąg na czerwonym tle, czarna swastyka, firmowe logo Albionu SA. Minister dalej ględzi o stabilności królestwa, o niebezpieczeństwie kolejnego powstania uszebti na polach za miastem, o heroicznych mitach i memetycznych zagrożeniach, o spiskach futurystów. Joey przenosi wzrok Z jego postaci na kraty w oknie, pomalowane na czarno, zardzewiałe w miejscach, gdzie łuszczy się farba. Stabilność nigdy zbytnio go nie obchodziła. Ciekawe, ilu z tych faszystów nowej generacji to tylko konserwatyści, którzy żyją w świecie stworzonym dla nich, cytują Mosleya, Powella i Thatcher, słuchają Wagnera, czytają Tolkiena, martwią się śmiercią wiejskiego Albionu oraz całego dziedzictwa i tradycji jego
ludu, ale w rzeczywistości bardziej ich interesuje indeks giełdowy niż Tysiącletnie Królestwo. Faszystowskie urzędasy popierają zwalnianie dysydentów, bo właśnie tym zajmują się od dziewiątej do piątej. Gdyby nie złoża chi na Morzu Północnym, Albion już dawno by wpadł w łapy futurystów. Może i był pierwszym państwem, które zamieniło czarną ropę na niebiesko-zielone światło, lecz era przemysłowa na tym się nie skończyła. A nadal są durnie, którzy myślą o chi, energii orgonowej, tej mocy seksu i śmierci, jak o magii. Joey przestaje słuchać głosu ministra, bo jego uwagę przyciąga piracka audycja nadawana w eterze. – Jack Flash. Tak. Oto mała lekcja historii dla tych z was, którzy nie uważali w dniu, kiedy w waszej szkole palono podręczniki. Teraz wszyscy wiemy o rebelii 79 i zniszczeniu fabryk ICI, małej psychoaktywnej pustyni w sercu miasta. Słyszeliście Balladę o Królu Finnie. A może również to i owo o bohaterze tego powstania, Człowieku z Planem, Duchu St. Louis Louis, Trzyminutowym Bohaterze, znanym nam wszystkim jako Jack Flash. Brednie, myśli Joey. Wszystkie plany układał Fox. – Niektórzy twierdzą, że ruszył do walki o wolność, że został męczennikiem wielkiej sprawy. Inni mówią, że po prostu zabił mnóstwo ludzi. Cokolwiek o tym sądzicie, stało się tak, że Jack Flash został wysłany na tamten świat, a wraz z jego śmiercią umarła rewolucja. Ja wiem, że płakałem. Ty płakałeś, myśli Joey. To ja byłem jego cholernym przyjacielem. To ja go, kurwa, zabiłem. Ale Jack dążył do autodestrukcji od pierwszej chwili, kiedy się poznali, dwa szczury z Rookery, obaj po niewłaściwej stronie pewnego gangu, zmuszeni stanąć ramię w ramię przeciwko tłumowi. – Spadaj i płoń, dziecino – powiedział Jack. – Spadaj i płoń.
Wielkie tradycje naszych przodków Zaraz po niskim ukłonie Jack niedbałym saltem skacze na brzeg dachu wozu i nie trafia – ku przerażeniu widowni – ale w ostatniej chwili łapie się ukrytej poręczy. Kołysze się w przód i w tył nad sceną, jeszcze raz do przodu, następnie puszcza się, robi przewrót, podciągając kolana, i ląduje z wdziękiem na deskach, od razu upozowany jak królowa kabaretu na fortepianie, oparty na łokciu, z brodą na pięści. Oto – do licha! – prawdziwy Arlekin. Guy wychodzi w ciszy na scenę, gładząc sztuczną brodę, siwy lis Scaramouche ze szpadą ukrytą w lasce oplecionej zielenią jak flet Arlekina. Krzyczy: – Odźwierni! Wywołajcie z domu starego Pantalone. Tak, Pantalone, który opuścił miasto soli, żeby założyć Themes. Idźcie i powiedzcie mu, że Scaramouche chce go zobaczyć. On wie po co. Zawarliśmy umowę, że kiedy posuniemy się w latach, owiniemy nasze laski liśćmi, włożymy na siebie jelonkowe skóry, ukoronujemy głowy bluszczem. Pantalone przybywa ustrojony w pół krzaka, a Jack jako Arlekin robi głupie miny, naśmiewając się ze starczego zidiocenia. – Drogi przyjacielu – mówi Pantalone – usłyszałem twój głos dochodzący ze studni w moim domu, głos mądry jak jego właściciel. Spójrz, zjawiam się przygotowany, ubrany na tańce. Słuszne jest, żebym z całą mocą wsparł syna mojej ukochanej córki, tego oto Arlekina, który pokazał nam wszystkim, co znaczy entuzjazm. Dokąd zatem pójdziemy, żeby przyłączyć się do zabawy? Gdzie mam stać i potrząsać swoją siwą głową? Ty będziesz moim przewodnikiem, stary Scaramouche. Znasz się dużo lepiej na tych rzeczach niż ja, starzec, więc prowadź. – Pompatyczny i dumny, uderza w ziemię kosturem oplecionym winem i dodaje: – To wielka radość powspominać czasy młodości. Wiesz, nigdy nie mam dość, w dzień ani w nocy, używania mojej laski. Guy unosi brew, jego wargi drgają w uśmiechu. – Wygląda na to, że obaj przeżywamy drugie dzieciństwo – rzuca. – Chodź, rozkręćmy zabawę. Pantalone patrzy w dal, opierając się o styropianową skałę. – Chyba wezmę wóz, żeby zawiózł nas na wzgórze. – Z pewnością przybylibyśmy z klasą – kwituje Scaramouche. – Ale nie chcielibyśmy czuć się... nie na miejscu. – W takim razie ja cię poprowadzę, wiek przed... wiekiem. – Dotrzemy na górę w mgnieniu oka, jestem pewien – mówi Scaramouche. – Poprowadzi nas obu duch wygłupów. – Nie będziemy tam jedyni? – pyta Pantalone. – Nie chciałbym wyglądać... wiesz... – Jeśli my sami jesteśmy mądrzy, reszta to głupcy – zapewnia go Guy. Ale w jego oczach jest szelmowski błysk, mrugnięcie do publiczności, drwiące i okrutne. – Zatem chodźmy – mówi Pantalone. – Podaj mi rękę. Scaramouche teatralnym gestem wyciąga do niego dłoń. – Może jestem stary, ale nadal mogę być modny – stwierdza Pantalone. – Kogo obchodzi, co mówią intelektualiści? – pyta Scaramouche, nasz podstępny Guy. – Z całą tą swoją sofistyką i kpinami potrafią wykazać, że stare zwyczaje nie są najlepsze. Może jakiś młodzieniec powie, że nie masz szacunku dla swoich siwych włosów, wplatając w nie bluszcz, że nie powinieneś tańczyć. Oni się mylą, przyjacielu. Wielkie tradycje naszych przodków nie czynią rozróżnienia między starymi i młodymi. Od starożytnych czasów nie było duszy odpornej na pieśni Arlekina. Wszyscy tańczymy, gdy on gra.
– Czy to ma dla ciebie sens? – Słyszę, jak diuk pyta swojego konsula. – Właśnie nam powiedzieli, że ten Arlekin jest nowy w mieście, więc jakim sposobem jego obyczaje mogą być stare? Konsul robi niepewną minę; najwyraźniej diuk ma swoje pojęcie o tradycji i uważa, że nasz rodzaj zabawy do niej nie należy. Tradycja, myślę. Saturnalia to tradycja, zimowe festiwale i głupcy koronowani na królów na jeden dzień. Podróżowaliśmy po całej Zimie Welinu, wystawiając sztuki. Rozumiem dokładnie, co Guy próbuje powiedzieć. Mimo uroczystych ceremonii, które w każdym miejscu są inne, mimo rozbijania talerzy na weselach albo smarowania twarzy popiołem, mimo rozdzierania klap, przysiąg i pierścionków, prawdziwe tradycje są dużo głębsze. Nie na każdym weselu jest tort, ale na wszystkich są łzy, po pogrzebie może nie być oficjalnej stypy, lecz smutek zawsze jest kojony piwem. Diuk potrząsa siwą głową. – Stary chyba jest zdziecinniały, skoro... – Spójrz, Scaramouche – mówi Don jako Pantalone. – Widzę, że ktoś nadchodzi. Pierrot spieszy do swojego pałacu. Tak, to Pierrot, któremu oddałem całą władzę. Wygląda na zbolałego. Musi przynosić złe wieści.
Iluzje oporu Minister nadal peroruje, ale nie patrzy na niego. Spacerując tam i z powrotem, przemawia do całego pokoju, do półek na książki, które stoją wzdłuż ścian, jakby Kompletna historia futuryzmu, Fatum w Dumie czy Korzenie piołunu mogły być bardziej otwarte na perswazję niż podły zdraj – ca w czarnym garniturze, stojący w milczeniu przy oknie. Jakby spośród tych wszystkich biografii rewolucjonistów i kontrrewolucjonistów, spośród historii wojny rosyjsko-japońskiej z czarnobiałymi zdjęciami spalonej ziemi od Uralu do Tunguski, spośród studiów nad niemieckim społeczeństwem po Wersalu, coś mogło pokiwać głową i powiedzieć: O, tak, święta racja. Joey powstrzymuje uśmiech. Zważywszy na tematykę większości książek, zrozumienie dla tego faszysty wydaje się mało prawdopodobne. Duża część tutejszej biblioteki znajduje się na czarnej liście, studia nad rusko-pruskim wrogiem są zbyt obiektywne jak na gust Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, zbyt trafne w ocenie rozgoryczonych Prusaków, którzy w piwiarniach wymyślają Żydom, Cyganom i homoseksualistom, w ocenie tych małych paranoików, który przekształcili Niemcy tylko po to, żeby stracić je na rzecz futurystów, podobnie jak komuniści w Rosji. Jeśli w tych tekstach wciąż przewija się jeden wątek, jest nim paranoja jako pasja, droga do władzy i słabość w obliczu zimnego, klinicznego futuryzmu. Nie jest to opowieść, której chciałoby wysłuchać Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Dlatego pozwalają istnieć bibliotece Joeya – i jemu – tylko tak długo, jak długo będą potrzebować jego kupionej lojalności. W Cyrku karmią go dobrze i pozwalają mu czytać. I dobrze pilnują. Nie różni się aż tak bardzo od zbuntowanych dewiantów z Rookery. Urodził się i wychował tutaj, podobnie jak Jack, wśród złodziei i morderców. Zna tu każdy kąt, stare czynszówki z piaskowca, które są kośćcem Rookery, domy wylewające się na ulice przybudówkami, rusztowaniami, przenośnymi kontenerami, połączone labiryntami drewnianych chodników i stalowych drabinek, nowych ścian i dachów zbudowanych z wszelkich dostępnych materiałów. Zna ulicę Szoferów tuż przy ciężkich fortyfikacjach Wielkiej Zachodniej Bramy, która wygląda jak tunel, póki nie zauważy się bocznych uliczek ze stanowiskami karabinów maszynowych i zaparkowanych wzdłuż nich szybkich, kradzionych pojazdów powietrznych, gotowych do napadu na bank. Zna Pyro Road, niegdyś szeroką aleję supermarketów, kancelarii adwokackich, agencji nieruchomości i sklepów z rzeczami używanymi, a teraz wąski pasaż zastawiony skrzynkami z amunicją i materiałami wybuchowymi, terytorium zajęte przez dokerów i strażników ich właścicieli. Zna Ścieżkę Zdrowia i ulicę Króla Finna. Zna białe kafelki i zieloną breję Ogrodu Alg – miejskiego basenu zamienionego w hydroponiczną uprawę. Zna ulicę Fałszerzy i Targ Bydlęcy, aleję Zmarłych i Stary Plac Kościelny, gdzie zabił pierwszego człowieka, kiedy doszedł do wniosku, że naprawdę nie musi płacić za ochronę. Zna więzienie swojej przeszłości równie dobrze jak sam Cyrk. Patrzy w górę na ciemny karmazyn nocnego nieba pocięty zielonymi smugami, szuka pirackiej rozgłośni, zapewne ukrytej w chmurach wśród powietrznych frachtowców i liniowców. – I pewnego dnia – mówi głos – zamierzam dopuścić was do swojego małego sekretu, mes amigos... Bytem tam w dniu, kiedy wrócił Jack. Tak, byłem w Krwawy Piątek na George Square, w czasie zamieszek podatkowych roku osiemdziesiątego dziewiątego, skromny reporter ze Stanów, z piórem i notesem w dłoni, na tropie tajemnic starej ojczyzny. Widziałem strajkujących i protestujących, widziałem pałki i gumowe kule. Widziałem krew na ulicach i czołgi na placu dziesięć lat temu, właśnie tego dnia. Dziesięć lat, myśli Joey. Cholerny świat, dziesięć lat i jeszcze dziesięć wcześniej. Chryste, tyle
czasu spędził w chłodni Cyrku, pozwalając, żeby dni i tygodnie umykały w chemicznie zamrożonej świadomości? Mają tutaj najlepsze narkotyki, uspokajające i pobudzające, dragi, dzięki którym człowiek naprawdę żyje, i takie, które powodują wieczną senność. Dragi, które sprawiają, że nie czuje się nic. Dziesięć lat temu Joey był na George Square. Nikt nawet nie podejrzewał, że to on zabił Jacka, sprzedał Króla Finna, wsadził nóż w plecy całej ich pieprzonej rewolucji. Dużo w ten sposób zyskał, nadal był blisko związany z Foxem i Pukiem, wykorzystując ich i resztę ocalałych jako swoich agentów. Prowadził długofalową grę w ukryciu, straussowską wojnę myśli, tak żeby buntownicy stanowili widoczne zagrożenie, ale nie realne niebezpieczeństwo. Faszyści lubią ciągły stan gotowości. I wtedy, dziesięć lat temu... Milicyjny ornitopter leci jak nietoperz po niebie nad Rookery, jego reflektory omiatają dachy z blachy falistej i wieżę opuszczonego budynku uniwersytetu. Joey czuje głęboką, zawziętą pogardę do tego miejsca, jego mieszkańców i ich infantylnych złudzeń, ich rojeń o oporze, o rewolucji. Jedynym powodem, dla którego zostawiono w spokoju ich bezpieczne schronienie, jest to, że imperium służy posiadanie wroga wewnętrznego, a nie tylko zewnętrznego, czyli futurystów. Rookery to podziemny świat we wszelkich znaczeniach tego słowa, ludzie mieszkają tam z wyboru – być może – ale mimo to są uwięzieni, przywiązani do piekła, które sami stworzyli, pełnią rolę demonów, dyżurnych postrachów, żeby budzić lęk i służyć jako przykład. Piekielny Watykan, Diabelskie Alamo, Rookery jest fortecą w mieście i oczywiście ma silną ochronę, ale faszyści mogliby je zniszczyć w jednej chwili, gdyby stanowiło prawdziwą groźbę. – Dziesięć lat temu zobaczyłem czarne koszule policji i skórzane długie płaszcze Służby Bezpieczeństwa. Widziałem wyniszczone ciało Króla Finna uniesione nad tłum, powieszone wysoko na cenotafie jako znak ostrzegawczy. Tak, widziałem, jak mnóstwo ludzi ginie tamtego dnia, mogę nawet powiedzieć, że byłem świadkiem, jak na moich oczach ginie ostatnia nadzieja narodu. Ale tamtego dnia ujrzałem coś jeszcze... Pewnego dnia, myśli Joey. Pewnego dnia...
Ciężar jego tyranii – Zabiją nas, kurwa, wszystkich – mówi Joey. – To jest... – Czy to nie jest...? – Co? – warczy Joey. – Sygnał dla ciebie. – Kurwa! Joey wchodzi na scenę, Pierrot pantera. – Zostawiam was samych na kilka dni. Co znajdę po powrocie? Książę w akcji, chodząc, wyrzuca z siebie słowa, w gniewie zaciska pięść, głos ma zdławiony, co dziwne – ze smutku. Słusznie szczyci się tym, że jest najlepszym aktorem w trupie. Większych umiejętności wymaga wejście w skórę łotra, twierdzi Joey, niż skoki i pozy Arlekina. Wtedy mówię, że nie potrafi tańczyć jak Jack. – Słyszę, że nasze kobiety opuściły domy pod pretekstem „duchowych poszukiwań”, wymknęły się ukradkiem do cichych, ukrytych miejsc, żeby się pieprzyć, tańczyć na zalesionych wzgórzach jak dzikie istoty, podążać za Arlekinem, kimkolwiek on jest. Słyszałem opowieści o hulankach i swawolach, zawsze mających związek z winem. Podobno twierdzą, że są „kapłankami”. Czyżby zatem poświęcały swoje dziewictwo? – Joey zwraca się do widowni. – No cóż, przepędzę je ze wzgórz. Wszystkie. Kilka jest już w więzieniu, bezpiecznych. Przysięgam, że położę kres tym oburzającym orgiom, nawet jeśli będę musiał zakuć w kajdany każdą córkę, każdą matkę w tym mieście... – Robi pauzę, na jego twarzy maluje się smutek. – Skuję łańcuchem samą Kolombinę. Odwraca się. Jeszcze nie zauważył starego Pantalone i Scaramouche’a. Oni obserwują go z drugiej strony sceny. – Słyszę... – zaczyna Joey. Pauza. – Słyszę, że do miasta przybył obcy o złotych, perfumowanych włosach, w masce z koźlej skóry na twarzy, ale ma wdzięk i oczy płonące jak bogini miłości. Zna magiczne sztuczki z ludycznych krain. Spędza dni i noce z dziewicami, ucząc je swoich „tajemnic”. Jeśli złapię go w tych murach, położę kres jego wymachiwaniu różdżką i potrząsaniu lokami. Dostanę jego głowę. Trochę przesadza, ciskając w publiczność słowami pełnymi żółci. Czasami za bardzo wczuwa się w rolę, myślę. Czasami my go wkurzamy, to prawda. Czasami w ten sposób się wyładowuje. – Co to za brednie, że ten Arlekin jest duchem, że kiedyś został zaszyty w udzie, a jego matkę trafił piorun, bo dziwka kłamała, że ojciec chłopca jest bogiem? Czy ta arogancja nie jest wystarczającym powodem, żeby powiesić tego człowieka, kimkolwiek jest? Czasami, przysięgam, patrzy na Jacka, jakby chciał go udusić, a ja wcale nie jestem pewien, czy naprawdę gra. – Ale spójrzcie! – Zatrzymuje się. – Oto kolejny cud. Scaramouche, nasz doradca, odziany w kolorowy płaszcz z jeleniej skóry... i mój dziadek wymachujący laską. Czy to żart? Nie, to smutne. Wy dwaj, czyście oszaleli? Zdejmijcie z siebie ten bluszcz i odłóżcie laski. Mój dziadek! Czy to ty go do tego namówiłeś, szarlatanie? Co ty wyprawiasz? Gdyby nie chroniły cię siwe włosy, zakułbym cię w łańcuchy razem ze zwolennikami Arlekina za szerzenie zgubnych praktyk. Wierzcie mi, kiedy na tych kobiecych ucztach znajdzie się kropla słodkiego wina... I Joey, Pierrot, Król Łez, poprzez tę wściekłość pokazuje brzemię swojej tyranii: – Nic dobrego z tego nie wyniknie. – Co ty wyprawiasz? – pyta Joey, zerkając zza kurtyny na tłum i malując sobie łzy. Publiczność czeka na rozpoczęcie przedstawienia, robi się niespokojna, diuk i księżniczka
wyglądają na znudzonych, ale Trupa Reynarda oczywiście zawsze znajdzie czas na kłótnie w ostatniej chwili. Jack się boczy, bo chociaż jest gwiazdą sztuki, nie ma wystarczająco dużej roli; Don mamrocze, że ich pieprzy; ja, muszę się przyznać, narzekam, że znowu każą mi grać dziewczynę albo że suknia jest z płótna zamiast z jedwabiu i ociera moją delikatną skórę. Natomiast Joey uważa, że tym razem Guy posunął się za daleko. – Chcesz zmienić Arlekina w boga, który zstąpił między ludzi. O co chodzi? Dostrzegłeś, że można zarobić pieniądze na „potrzebie kultu”? Wszystkie te tajemnice i czary-mary. Niedługo każesz Scaramouche’owi czytać z kurzych wnętrzności. – Przecież on gra Tejrezjasza – odpowiada mu monsieur Reynard. – Scenariusz jest oparty na Bachantkach... z kilkoma drobnymi modyfikacjami. Joey patrzy na diuka, który siedzi na tronie odziany w firmowe szarości i niecierpliwie czeka, aż trochę umilimy mu wieczność w tym małym zakątku snu. W sztuce o Arlekinie zawsze był element satyry społecznej, ale tutaj, w Zimie Welinu, gdzie martwi zamieniają raje swojego królestwa w żelazne więzienie własnej duszy, próba wprowadzenia odrobiny... rzeczywistości do ich życia po życiu może być niebezpieczną przygodą. – Powieszą nas wszystkich – wieszczy Joey. – Rozerwą nas, cholera, na strzępy. Jack tylko uśmiecha się szeroko, Don wypina pierś i poprawia brodę, a ja robię ryjek do lustra, malując usta szminką. Guy wzrusza ramionami i cytuje fragment swojej sztuki. – Nie masz wiary, panie? Będziesz drwił ze starego Pantalone i nasienia, które posiał, ze smoczych zębów, synów ziemi? A ty, synu jego córki Kolombiny... przynosisz wstyd swojemu rodowi.
Inny kraj 31 stycznia 1989. Don zamawia u kelnera kolejne piwo i odwraca się do okna. Bar Copthorne jest dla niego idealnym miejscem: długa, wąska, szklana oranżeria ciągnie się wzdłuż hotelowego frontu i wychodzi bezpośrednio na George Square. Siedzi dostatecznie wysoko, żeby ponad kordonem policji widzieć protestujących. Na niektórych transparentach są czarno-białe fotografie Finna prowadzącego strajk głodowy, na stoliku przed Donem leży ulotka z tym samym zdjęciem i logo Kaledońskiego Komitetu Robotników. Dziesięć lat więzienia jedynie uczyniło z tego człowieka bohatera. Na zewnątrz tłum skanduje: „Nie możemy płacić, nie będziemy płacić, nie możemy płacić, nie będziemy płacić...”. Minęły już cztery miesiące. Przyjechał tutaj we wrześniu zeszłego roku, podążając tropem niejakiego Guya Reynarda, będącego w nielegalnym posiadaniu średniowiecznego manuskryptu, który kiedyś stanowił część Specjalnej Kolekcji Uniwersytetu Kentigern. Nikt nie chce mu powiedzieć, jak Reynard go zdobył ani co dla nich znaczy ten rękopis, ale tak bardzo chcą go odzyskać, że Dona to niepokoi. Z jego doświadczeń wynika, że kradnie się z dwóch powodów: dla pieniędzy albo dla władzy. A jeśli ta ostatnia kryje się w jakiejś książce, jest to zła wiadomość. Jasne, że informacja to władza, ale tylko jeśli pozostaje tajemnicą. A jeśli w dzisiejszych czasach jest tajemnicą, to oznacza, że ktoś chce, żeby tak było. Jest agentem do wynajęcia, prywatnym detektywem z kartą prasową, która w krajach Commonwealthu stanowi licencję na szpiegowanie, póki, ku satysfakcji klientów, wysyła do Agencji odpowiedzi na ich pytania i póki wszystko, co wychodzi na jaw, służy właściwej sprawie. Znaleźć prawdę i rozpowszechniać kłamstwo. Gromadzić i rozdawać, szukać i niszczyć, lawirować i kręcić. Nie istnieje coś takiego jak wolna prasa. Ale przynajmniej to nie rząd jest jego właścicielem. Nie, Agencja to prywatna firma w najlepszej thatcherowskiej tradycji. Założona przez błękitnokrwistych absolwentów Ivy League, którzy uciekli przed amerykańską implozją. Gdy zobaczyli, co się zbliża, zebrali niedobitków wywiadowczej wspólnoty, ściągnęli ich tutaj z całym inwentarzem i założyli firmę niezależnych przedsiębiorców. Oto piękno albiońskiego liberalnego faszyzmu: demokratyczna fasada monarchii konstytucyjnej, lordów i ministrów, za którą kryje się Babel biurokracji, buchalterii i papierkowej roboty, żeby czymś zająć niedoszłych komisarzy, podczas gdy prawdziwe korytarze władzy są ukryte za sekretnymi panelami, w cichych gabinetach, sprywatyzowane. Interesy prowadzi się za zamkniętymi drzwiami, pieczętują je uściskiem dłoni starzy przyjaciele. Zamknięcie londyńskich gett było po prostu eliminacją konkurencji. Don otwiera portfel, wyjmuje pięć funtów dla kelnera. To coś, za czym tęsknił w Stanach: różne kolory i wzory albiońskich pieniędzy drukowanych przez Bank Albionu, Bank Kaledonii, Królewski Bank Kaledonii, Bank Clydeside. Mimo że w Ameryce panuje teraz chaos i wszyscy walczą ze wszystkimi: milicje, związki zawodowe, konfederacje, nadal trzymają się kurczowo tych samych zielonych banknotów – Jacksonów, Jeffersonów i Waszyngtonów – jakby nadal mieli wspólne przynajmniej to jedno marzenie. Opanował akcent w ciągu kilku tygodni, ale nigdy nie przyzwyczaił się do tej monomaniakalnej waluty; zawsze bał się, źe szukając właściwego nominału, zdradzi się przed grupą szaleńców, którą akurat przyszło mu infiltrować. Przerzucając niebieskie i brązowe banknoty, rachunki, które będzie mógł przedstawić do zwrotu kosztów, i zwykłe śmieci, znajduje fotogram, wyjmuje go również, kładzie na stole. Stylowy gość z tego Reynarda, elegancki, wąsik jak narysowany ołówkiem, długie włosy. Don patrzy na tłum, przygląda się twarzom, szukając tej jednej, znajomej. Jeśli zadał się z socjalistami,
jest źle, a wszystko na to wskazuje. Małe wyspiarskie imperium zbudowano na handlu, to naród sklepikarzy, dyrektorów, sprzedawców, marketingowców, a nie kraj dla idealistów. Ale spróbuj to, człowieku, powiedzieć tym głupcom. Przenosi wzrok z jednej twarzy na drugą. W większości są młode, przed zamknięciem uniwersytetów mogłyby należeć do studentów. Ci młodzi są rozgorączkowani, protestują przeciwko nowemu podatkowi i przeciwko wykorzystywaniu przez Westminster Kaledonii jako terenu doświadczalnego. Z drugiej strony trudno byłoby wymyślić lepszy powód do niezadowolenia dla socjalistów i nacjonalistów z Kaledonii niż ten podatek. Szykują się zamieszki, myśli Don. Obok okna przechodzi oficer SS, zbliża się do dowódcy milicjantów i mówi mu coś do ucha. Milicjant kiwa głową, odwraca się i wydaje krótki rozkaz swoim oddziałom. Don podnosi kufel do ust i pociąga łyk piwa. W tej robocie człowiek przyzwyczaja się do przemocy, po jakimś czasie patrzy na nią, jakby oczy były kamerą, a okno ekranem radiowizyjnym.To nie dzieje się tutaj i teraz, tylko gdzieś daleko, w innym kraju, w przeszłości. To nie jest prawda. Twarz w tłumie. Gdy Don wstaje z krzesła, mężczyzna znika. I znowu się pojawia. Reynard. Ale kiedy Don wyciąga szyję, żeby przyjrzeć się dokładniej, jakiś długowłosy punk zasłania mu widok. Szczeniak odwraca się i patrzy prosto na Dona, spojrzeniem przewierca go na wylot ponad tłumem protestujących i szeregami milicji, wzrokiem ostrym jak czubek noża sunący po gardle w poszukiwaniu tętnicy. Milicjanci unoszą pałki.
W dżinie, whisky, winie i piwie – Kiedy inteligentny człowiek – mówi Scaramouche – znajdzie coś, do czego może się zabrać poważnie, nie jest mu trudno wykazać się odrobiną talentu, odrobiną rozumu. Masz szybki język, milordzie, ale władza i elokwencja skupione w wielkim człowieku mogą przynieść szczęście albo zgoła inny los; dowcip nie jest tym samym co rozum. Człowiek taki jak pan stanowi prawdziwe zagrożenie dla państwa. Gdy Pierrot się obrusza, Guy unosi ręce. – Mówię tylko to, co myślę, panie. Ten oto Arlekin, z którego drwicie, dąży do wyżyn władzy, przechodząc przez istne piekło, którego nie potrafię wyrazić słowami. Pozwól, że dodam coś jeszcze. Dwie rzeczy, młody książę, liczą się najbardziej dla wszystkich ludzi. Ziemia – pola, zboże – która żywi nasze ciała chlebem. Krążę po scenie, sypiąc ziarno. Nie jestem przekonany, czy naprawdę musimy posuwać się do takiej dosłowności, lecz Guy się upiera: oni muszą zrozumieć. – Ale jako jej przeciwieństwo istnieje ten duch, syn Simile. On wypełnia nasze głowy winem, koi smutki, sprowadza na nas sen, w którym zapominamy o wszystkich niedolach. Nie ma innego leku na żałość. Gdy składamy ofiary, gdy odmawiamy modlitwę do jakiegoś boga, słucha nas Arlekin. Jest w każdej szklance, w dżinie i whisky, winie i piwie. – Oto człowiek, z którego drwicie – czyta Guy, jednocześnie gryzmoląc w rękopisie. – Z powodu pewnego kłamstwa został zaszyty w udzie boga. Wstaje i zaczyna chodzić po wnętrzu wozu, z kartką w jednej ręce, piórem w drugiej, recytując nam kłopotliwy fragment. Jack ziewa. Joey nalewa piwa do szklanki i odstawia pustą butelkę na stół. – Ale zdradzę wam prosty sekret – recytuje Guy. – Kiedy Sooth wyjął Arlekina z błyskawicy, zamierzał posadzić go u swego boku, w wiecznym, niebiańskim pałacu. Jednak królowa nieba, która zawsze lubi postawić na swoim, zażądała, żeby dziecko uśmiercono, chciała zobaczyć jego martwe ciało. Sooth musiał znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, więc urwał mały kawałek wieczności – sen – i zrobił sobowtóra chłopca, żeby spełnić jej okrutne żądanie, natomiast Arlekina ukrył gdzie indziej. Z czasem ludzie zapomnieli, jak było naprawdę, i stworzyli sobie legendę. Guy stuka piórem w papier. – I co o tym myślicie? – pyta. – Czy w ten sposób wszystko zdradzam? Jeśli nasza publiczność dobrze zna mit o Dionizosie... – Słyszałem, że diuk jest człowiekiem wykształconym – odzywa się Don. – W tym miejscu może się zorientować. Joey opróżnia szklankę jednym haustem i mówi: – Jeśli nie zrozumie tego właściwie... – Powiesi nas, zastrzeli, posieka, poćwiartuje i tak dalej – przerywa mu Jack, siedzący w półmroku. – Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pominiemy ten fragment – decyduje Guy, stając między nimi dwoma. Tak więc w tej scenie Pierrot tylko prycha i z pogardą macha ręką. – Ten duch ma proroczą moc? W upojeniu jest natchnienie? W tym stanie nawet zwykły człowiek ma wizje, prawda? Przynajmniej tak sądzi. Albo na wojnie, przed pierwszym wystrzałem, kiedy panika ogarnia armię i zmusza ją do ucieczki, czyż nie jest to rodzaj szaleństwa, które uwielbia wasz Arlekin? – Nadejdzie dzień – przepowiada Scaramouche – że wskoczy na skałę wyroczni, z wysoko uniesioną pochodnią w jednej ręce, z zieloną laską w drugiej, i całe piekło będzie go sławić. Przyjmij
moją radę, Pierrocie. Zastanów się: on nikogo nie zmusza do wstrzemięźliwości, ale żadna naprawdę skromna dziewica nie pozwoli sprowadzić się z drogi cnoty dla jakichś tajemnic. Nie sądź, że tylko ta siła rządzi światem. Nie myl mądrości z opinią wyzwolonego umysłu. Powitaj Arlekina w swoim królestwie, wylej libacje, dołącz do zabawy i ukoronuj własną głowę. – Zważ, że tak jak ty jesteś uradowany, kiedy tłumy stoją u bram miasta i wychwalają imię Pierrota, Arlekin też lubi, gdy wiwatują na jego cześć. Dlatego Pantalone i ja, mimo waszych szyderstw, włożymy na siebie girlandy z bluszczu, przyłączymy się do zabawy i mimo siwych bród będziemy tańczyć, skakać. Scaramouche kładzie jedną dłoń na ramieniu Pantalone, drugą na jego lasce. – Cokolwiek powiesz, tak właśnie jest; nie należy walić głową w mur. Mrugając, głaszcze laskę starego Pantalone, żeby zyskać tani poklask publiczności. – Twój umysł jest chory – mówi z pogardą do Pierrota, ale ukradkiem zerka na diuka. – Może przez narkotyki, ale jeśli na to leku szukasz, ja go nie znam.
Wypraktykowane spojrzenie całkowitej pewności – Moi drodzy, to najszczersza boska prawda. Którego boga, nie mam pojęcia, może Mammona albo Molocha, Dionizosa czy Apolla, wybierajcie sami, ale powiem wam, że bytem w Krwawy Piątek na George Square, kiedy karabiny zaczęty pluć ogniem, a ludzie padali na ziemię, i widziałem samego Jacka Flasha. Zgadza się, moi drodzy, dziesięć lat od dnia, kiedy umarł, widziałem tego człowieka, mit, anioła zabójcę o diabelskim pocałunku. Zobaczyłem go na dachu City Chambers, swoim chi kosił gliniarzy jak zboże. Nie umiem powiedzieć na pewno, czy w czasie całej tej masakry ujrzałem potwora, czy mesjasza – może po trosze jednego i drugiego – ale mogę was zapewnić, moi drodzy, że widziałem go na własne oczy, widziałem, jak skacze z dachu na nieprzebrane szeregi ludzi w czerni, z granatem zen w każdej ręce i dwiema zawleczkami w wyszczerzonych zębach. Przysięgam, że to, co wam opowiadam, to prawda. Jako młody człowiek natknąłem się w gazetach na rysunki, więc poznałem, poznałem tę twarz w chwili, gdy ją ujrzałem, z ogniem w oczach, demoniczną. Powinniście mnie wtedy widzieć, Wyjącego Don Coyote, z ustami rozdziawionymi tak szeroko, że wpadały do nich muchy. Rzuciłem pióro i notes, w którym zapisywałem swoje kłamstwa. Przyjaciele, chcę się przed wami otworzyć, żebyście poznali prawdę. Nie zawsze byłem tym samym Donem stojącym po stronie dobra. Kiedyś byłem, o wstydzie, agentem, tak, puszczałem kłamstwa zamiast muzyki i czułem się strasznie źle z tego powodu, ale nadal pozwalałem, żeby ryzykowali inni. Jedna chwila wszystko zmieniła, przyjaciele. Zwykle wystarcza jedna chwila, drobiazg, żeby zmienić wszystko. Jakiś drobiazg i pewnego dnia cały wasz świat się wali. Cóż, mes amigos, teraz już wiecie. Dla mnie tym drobiazgiem był Jack. – Jack Flash to próżna nadzieja, pusty gest – mówi Joey Narkoza. – Jego wielkie rewolucyjne czyny nie były nawet w połowie tak spektakularne jak porażka. – Właśnie o to chodzi – kwituje minister. – Jack Flash nie żyje. A może jest coś, co powinniśmy wiedzieć? Były raporty z zamieszek podatkowych w osiemdziesiątym dziewiątym. Czy... – Nie. Joey posyła ministrowi obojętne spojrzenie, wypraktykowane spojrzenie całkowitej pewności, zimne jak u trupa, ciężkie od wiedzy absolutnej jak śmierć. Minister opuszcza wzrok, nie kończy pytania. To dopiero siła woli. Faszyści, komuniści, anarchiści. Wszyscy są tacy sami. Biurokraci albo marzyciele, ze swoimi swastykami, młotami i sierpami. Dla futurystów byli jedynie drogą do władzy. Gdy ludzie jednoczyli się wokół nich, futuryści z Rosji i Niemiec kiwali głowami, uśmiechali się, zapisywali do partii, śpiewali razem ze wszystkimi i czekali, aż symbole zmienią naród. A potem któregoś dnia zrywali sierp i młot, palili swastyki i wieszali flagę futuryzmu nad fabrykami śmierci. Joey uśmiecha się do swojego odbicia w szybie, elegancki w czarnym garniturze, czarnej skórzanej kurtce i czarnym wełnianym płaszczu – włoskim, bardzo drogim – ucieleśnienie zręcznej, śmiertelnie groźnej władzy. Szkoda, że nie urodził się po drugiej stronie żelaznego muru. Bardzo by tam pasował. Przeczesuje palcami kruczoczarne włosy i odwraca się do ministra. – To jedynie kiepski naśladowca, który urzeczywistnia swój erotyczny sen – mówi. – Jest Jackiem Flashem czy nie, powoduje zamęt. Może to jego erotyczny sen, ale mój cholerny koszmar. Dlatego wzywasz zabójcę snów, myśli Joey. – Jack Flash nie żyje. Czas egzorcyzmować jego ducha. – Tak, mes amigos, Jack Flash tam był i zginął wtedy po raz drugi, ale wygląda na to, że wrócił Ile razy będzie żyć ten kot? Ktoś przywdział płaszcz szaleńca czy pojawił się duch dawnych masakr, żeby nas straszyć? Śmiertelny maniak czy anioł zabójca? A może królowa Merów, jeśli to prawda, co
słyszałem o jego łóżkowych upodobaniach. Posłuchajmy więc, co wy o tym sądzicie. Ja myślę... Hej! Myślę, że mamy pierwszą rozmowę. Wielkie cześć dla... Harveya z Maryhill. Harvey, jesteś na antenie... – Cześć, Don. Tak... Jack Flash. Uważam, że jest palantem, do tego niebezpiecznym. Problem polega na tym – nie pamiętam, kto to powiedział – że „walczyć z imperium to stać się nim”. Kiedy zaczniesz grać według ich zasad, stosować ich metody, jesteś zgubiony, jesteś taki sam jak oni. – Przemoc rodzi przemoc, tak, Harvey? – Nie ma znaczenia, czyja stopa jest w wojskowym bucie, bo to nadal jest wojskowy but kopiący kogoś w twarz. Każdy dzieciobójca widzi siebie jako dobrego żołnierza walczącego dla chwalebnej sprawy... Minister pstryka zasuwkami i otwiera skórzaną teczkę. Błysk adamantu, zbyt srebrzysty jak na złoto, zbyt złoty jak na srebro, splendor i uwięzione dusze. Joey Narkoza spokojnie przechodzi przez pokój i patrzy w blask. To hojna zapłata. – Dajcie dwa razy więcej – żąda. – Nie mówi pan poważnie. – Jestem cholernie poważny. Nie robię tego dla chwały. Tak naprawdę dla pieniędzy również nie. Chodzi o przetrwanie. Nienawidzi tych ludzi, pracuje dla nich tylko dlatego, że mu to pasuje tu i teraz. Joey jest w głębi duszy futurystą, całkowicie oddanym wierze w absolutnie nic. Po prostu przypadkiem urodził się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie, wśród kupców i ministrów takich jak ten, który nigdy nie zrozumie zimnej kalkulacji i strategii przeżycia. Szkoda. W innym świecie, w innym wszechświecie mógłby być człowiekiem, który wsadził Stalinowi kulę w łeb. Minister nie może się oprzeć, żeby nie zerknąć do teczki, wyciera pot Z górnej wargi. – Rozumie pan, że jeśli pan zawiedzie... – Jack Flash to tylko kolejny zabójca. My już wygraliśmy. I Joey Narkoza leniwie sięga umysłem poza ciało, szukając sygnału w eterze. Zastanawia się, gdzie teraz jest ten żałosny psychol.
Szalejący byk smutku Cyklista dzwoni donośnie, mijając wóz, i tuż przed nami skręca, prosto w tłum, który wylewa się przez bramy fabryki. Nad wszystkim majaczy cień zamku, chłodząc powietrze, które powinno być śródziemnomorsko ciepłe. – Ty stary lisie – szeptem powtarzam rolę. – Nawet kiedy używasz bardzo rozsądnych słów, twoim celem jest wychwalanie mocy nieporządku. – Drogi chłopcze, Scaramouche zawsze udziela mądrych rad. On po prostu stara się sprowadzić nas wszystkich z powrotem na ziemię... i stara się, żeby to nie był jeden skok w wielką przepaść. Jest tradycjonalistą. Joey potrząsa głową nad szaleństwem całego przedsięwzięcia. Wspina się po drabince na dach i łapiąc równowagę, patrzy ponuro na zamek, który coraz bardziej się zbliża. Nie znosi królów i pałaców, a jego nastrój pogarsza się z każdą sztuką, którą wystawiamy. – Nigdy tego, kurwa, nie kupią, Guy – prorokuje. – Joey, mój chłopcze, co z tego, że Arlekin nie jest bogiem? My po prostu mówimy, że nim jest. To świetne oszustwo. Ogłoś go synem Simile, ją z kolei matką boga – ach, te górnolotne określenia – a jestem pewien, że będą bić im brawo. – ...i wychwalać pod niebiosa. Chodź – mówi Pantalone, zbliżając się do Pierrota. – Pozwól, że ukoronuję twoją głową bluszczem. Dołącz do naszych hołdów oddawanych duchowi picia i delirium. Don mamrocze i potyka się o własną brodę, kiedy próbuje włożyć koronę z liści na głowę Joeya. Zatacza się na brzeg sceny i gwałtownie macha rękoma, żeby odzyskać równowagę. Korona frunie przez salę i ląduje na głowie diuka. Diuk zrywa ją i rzuca na ziemię, ale księżniczka wybucha śmiechem, więc i on wykrzywia usta w słabym uśmiechu, wzrusza ramionami, by pokazać, że zna się na żartach, i skromnymi brawami nagradza slapstickową błazenadę. Dwór pozwala sobie na cichy szmer rozbawienia. Pantalone okręca się na jednej nodze i dla równowagi chwyta za czarny krawat Pierrota. Przyciąga go do siebie, wypina pierś i zaczyna perorować: – Zapomnij o nieposkromionej pysze i wspomnij wielkiego łowcę zagryzionego na polach przez dzikie ogary, które sam wyhodował, rozszarpanego na strzępy, bo chwalił się, że jest lepszym myśliwym niż... – Zabierz ręce! Idź do swoich zwariowanych rytuałów i nie zarażaj mnie obłędem! Przysięgam, że zmuszę do opamiętania człowieka, który uczy tych szaleństw. Pierrot odpycha Pantalone i odwraca się, żeby wezwać zza kulis swoją wyimaginowaną armię. Przeszywa mnie wzrokiem; może skupić na kimś uwagę i wyładować gniew. Pokazuję mu język. – Hej, wy! – krzyczy Pierrot. – Idźcie natychmiast i dowiedzcie się, czy jakieś miejsce jest dla niego święte. Idźcie i łomami wyrwijcie je z fundamentów, obróćcie w perzynę, zaprowadźcie chaos, ciśnijcie jego girlandy na huraganowe wiatry. Niech ma nauczkę. Za sceną zaczynam uderzać w bęben jedną ręką, a drugą w blachę aluminiową, markując odgłos dalekiego grzmotu, cichą zapowiedź nadciągającej burzy. Jack wkłada laskę Arlekina pod pachę i krokiem defiladowym maszeruje po dachu, a Joey chodzi po scenie z zaciśniętymi pięściami, trzęsąc się w udawanym gniewie. Gdy pasmo długich włosów opada mu na twarz, palcami zaczesuje je na miejsce. – Reszta niech rozejdzie się po okolicy – rozkazuje. – Znajdźcie tego wymuskanego intruza, który zaraża nasze kobiety pożądaniem i za nic ma wszystkie małżeńskie przysięgi. Jeśli go złapiecie, przyprowadźcie w łańcuchach do mnie. Każę go obrzucić kamieniami. Ukorzę. Jeszcze
pożałuje, że zjawił się w moim mieście ze swoimi hulankami. – Ty głupcze – mówi Scaramouche, ale cicho, na stronie. – Nawet nie wiesz, co robisz. Zawsze byłeś durniem. Teraz jesteś, przykro to powiedzieć, bredzącym szaleńcem. – Bierze Dona za ramię. – Chodź, Pantalone. Zejdźmy mu z drogi. Jedyne, co możemy teraz zrobić, to modlić się, modlić za tego człowieka o wybuchowym temperamencie i za miasto, żeby nie ucierpiało na jego tragedii. Weź swoją bluszczową laskę i idź ze mną. Powoli, staruszku, chyba nie chcesz, żebyśmy upadli, dwaj starzy głupcy. Chodź, musimy oddać naszemu bogu to, co mu się należy. Arlekinowi, synowi Sootha. – Potrząsa głową, obejmując plecy Dona. – Obawiam się, przyjacielu, że król Pierrot sprowadzi szalejącego byka smutku do twojego domu. Przeczucie? Nie, osądzam go po czynach 1 zamiarach. Głupie słowa świadczą o tym, że jest głupcem.
Wyścig szczurów czy pułapka na szczury? Minister poluzowuje krawat, wyciera w niego dłonie, usta ma suche, serce łomocze mu w piersi, gdy patrzy na młodą kurewkę przykutą kajdankami do łóżka i... Joey wraca umysłem do obecnej chwili, do mostu i posępnej sylwety Rookery. Brudny mały sekret ministra zapisuje w pamięci na przyszłość; może kiedyś wykorzysta ten hak. Na razie musi wytropić Jacka. Wyjmuje z kieszeni małe pudełeczko, otwiera je, łyka tabletkę. Szum po ostatniej – zażytej tuż przed wizytą ministra – już ustępuje, a on musi zostać tutaj, na miejscu zbrodni, żeby wykonać zadanie. Musi utrzymać emocje na niskim poziomie, żeby odbierać sygnały z eteru. Strażnik siedzi oparty o drzewo, ze skrzyżowanymi nogami, złożonymi rękami, kapeluszem nasuniętym na oczy jak sombrero śpiącego Meksykanina. Dla dopełnienia obrazu, z ust zwisa mu cienki papieros. Joey wyjmuje go i wącha: haszysz, tytoń, woń... chyba anyżku albo lukrecji. Ouzo. Takjest, zapach Jacka. Joey przetrząsa kieszenie strażnika w poszukiwaniu innych anomalii, rzeczy, które tu nie pasują. Portfel, klucze, trochę drobnych, kartonik zapałek. Pociera kartonik palcami, żeby złapać psychiczny trop, natrafić na piętno znajomej tożsamości, i znajduje. Mały przebłysk... czegoś. Szpieg, który przybył z chaosu. Joey prostuje się i sięga umysłem trochę dalej, szukając śladu wspomnień, uczuć. Most pamięta. Płytka rzeka o zadrzewionych brzegach wije się przez burżuazyjne przedmieścia West Endu, gdzie mieszkają kupcy i klasa średnia, i przez parki wypielęgnowane jak spacerująca po nich wiktoriańska szlachta, mija malownicze zrujnowane młyny i szklarnie ogrodów botanicznych. Dalej rzeka łączy się z Clyde, gdzie budowano wielkie stalowe liniowce, napełniano magazyny uszebti i tytoniem, fortunami nadzorców i przedsiębiorców, którzy wrócili do domu, żeby z wdzięczności podarować rodzinnemu miastu swoje bogactwo. Są tu parki i monumenty, ponure popiersie Carlylea z ułamanym nosem, statua żołnierza w hełmie korkowym z czasów wojny burskiej, brązowa lwica trzymająca ptaka ze skręconym karkiem w pysku, umazanym czerwoną farbą przez Jacka i Joeya, którzy, podając sobie butelkę ouzo, ruszyli dalej, żeby pomalować złotym cieniem powieki, czerwoną szminką usta i lakierem paznokcie dwóch teutońskich rycerzy wyrzeźbionych na cokole posągu generała, spoglądającego z góry w stronę mostu przerzuconego nad płytką rzeką, która wije się jak spuchnięta blizna i służy jako otwarty ściek mieszkańcom gett literatów, akademików i przedstawicieli bohemy, ludziom z czynszówek i szeregowców, obecnie nędznych ruder, zbombardowanych, a później odbudowanych z blach karoseryjnych i materiałów na rusztowania, zamienionych w labirynt, w więzienie dla dysydentów i dewiantów według definicji z ustawy o podburzaniu z pięćdziesiątego dziewiątego roku, kiedy to podczas Nocy Ognia ogołacano bibliotekę z książek, wrzucano je do płytkiej rzeki i palono właśnie tutaj, przy moście, gdzie zbierali się smarkacze z Rookery, żeby się bawić na śmietnisku ziemi niczyjej, na skraju wolności, tak jak on przychodził tutaj, kiedy był w ich wieku, jak my przychodziliśmy i bawiliśmy się wśród zepsutych lodówek scyzorykami i pistoletami pneumatycznymi, strzelaliśmy do szczurów, żeby ćwiczyć celność, aż dorośliśmy na tyle, żeby strzelać do siebie, zabijać się na moście prowadzącym donikąd, przerzuconym nad płytką wijącą się rzeką. Joey Narkoza rzuca niedopałek na ziemię. Most go pamięta. Joey patrzy w górę na gotycką wieżę, jedyną pozostałość po starym uniwersytecie, wznoszącą się nad dachami Rookery.
Najpierw byli tylko oni dwaj, Jack i Joey, współcześni ulicznicy bawiący się w ruinach dzielnicy bohemy. Żaden nie znał swoich rodziców i żaden się tym nie przejmował. Granice ich świata wyznaczało Rookery i rzeka. Czym było Kentigern albo czym mogło być, kompletnie nie miało dla nich znaczenia. Milicja stanowiła kolejne zwyczajne zagrożenie, takie jak gangi czy klany, które zawsze próbowały wkroczyć na terytoria konkurentów. Unikało się ich w miarę możliwości, płaciło za ochronę, gdy nie było innego wyjścia, grało według od dawna ustalonych zasad. Życie to bezpardonowa walka. Załatw innych, nim ciebie załatwią. Wystarczyło oglądać uliczne egzekucje w radiowizji, Żelazną Damę wysyłającą policję przeciwko górnikom, japiszonów w czerwonych szelkach, ściskających w łapskach pliki banknotów, żeby się nauczyć reguł tej gry. Jack je rozumiał. Albo tak mu się wydawało. I wtedy zjawili się Guy Fox i Król Finn razem z tą swoją zabawą w Robin Hooda i Jack połknął haczyk, a oprócz tego linkę i spławik: antyfaszystowski bunt, redystrybucja bogactwa, wolność i całe to gówno. Ciekawe, czy Jack wreszcie przejrzał na oczy, kiedy, stojąc na tym właśnie moście, odwrócił się i zobaczył Joeya z wycelowanym w niego pistoletem. Joey szuka innych tropów naśladowcy albo Jacka, który zginął tutaj dwadzieścia lat temu, jakkolwiek nieprawdopodobne może się to wydawać. Sięga umysłem poza ciało, ale nic nie znajduje. Nie. Chwileczkę. Pod tamami z naniesionych gnijących śmieci, w grząskim mule wyczuwa jakieś życie. Szczury wielkie jak koty – zmutowane przez mieszaninę metanu, wydzielanego przez górę odpadków, i orgonowych wyziewów z opuszczonych kopalni, które przecinają całe Kelvinhill – rozmnażają się i ucztują, ucztują i rozmnażają się, zagrzebane we własnych odchodach, uwięzione pod ziemią wyrównaną spychaczem, gdzie powoli zaczyna brakować im gówna, którym się żywią. – To pieprzony wyścig szczurów, kolego – mówi Joey do martwego strażnika. – To pieprzona pułapka na szczury – słyszy głos Jacka sprzed lat. – Tak czy owak chodzi o przetrwanie. Zamkniesz w klatce stado szczurów bez jedzenia, wcale nie będę działać razem, żeby się uwolnić. Po prostu pozjadają się nawzajem. Joey podnosi kartonik zapałek. To miejsce przypomina mu dzieciństwo, owszem. Ale w jego wspomnieniach nieletnich złodziei i zbirów nie ma wspaniałego, heroicznego Jacka, tylko bezwzględny, wewnętrzny przymus zaspokojenia szczurzego głodu i pożądania, monotonna, trzewna muzyka seksu i śmierci.
Zwyczaje szaleńców i głupców Wchodzę na scenę, śpiewając: – O święta królowo wieczności, lecąca nad ziemią na złotych skrzydłach! Posłuchaj słów Pierrota, który w swoim zarozumialstwie przeklina syna Simile, ducha zabaw i uczt spływających winem. Tego, który pozwala sennym odpocząć ze szklaneczką w dłoni, w cieniu bluszczu, albo budzi uczestników maskarady, porywa ich do tańca, żeby się otrząsnęli z nudnych trosk. Arlekin stojący na dachu wyciąga rękę w królewskim geście. – Próżniacze życie, rządzone przez rozum, toczy się bez wstrząsów, utrzymuje dom, świątynię przyjemności, bo w eterycznych posiadłościach boskie moce, choć są dadeko, znają każdego człowieka. Śpiewam do diuka, łechczę jego próżność, trzepoczę powiekami i kłaniam się, jakbym mówił: O tak, widzę, jaki wspaniały jest mój pan w swojej szczodrości i wielkoduszności. – Ta tajemnica kładzie kres wszelkiej retoryce, której brak rozsądku i zasad: życie jest zbyt krótkie, żeby trwonić je na abstrakcyjne myślenie, niemądrą sofistykę; tym, którzy tego nie rozumieją i patrzą w niebo, brakuje radości tu i teraz. Te zwyczaje, powiadam, to zwyczaje szaleńców i głupców. – Zwyczaje szaleńców i głupców – powtarza Don, a Guy patrzy przez ramię, kierując wozem, który toczy się przez pofałdowane równiny pod kłębiastymi chmurami. Unoszę głowę znad nowego scenariusza, przesuwam wzrok z jednego na drugiego. Szorstki, siwowłosy Don tak rzadko się odzywa, że kiedy to robi, reszta zwykle milknie. – Nie podoba ci się ta kwestia? – pyta Guy. – Tekst jest w porządku – odpowiada Don. – Ja tylko sobie pomyślałem... – Wskazuje przed siebie na imponujące iglice oświetlone złotymi ogniskami, które wznoszą się przed nami jak góra, nasz odległy cel. – Zwyczaje szaleńców i głupców. – Właśnie – zgadza się Guy. – Właśnie. – O, pofruńmy – śpiewam – pożeglujmy po niebie na wyspy swobody wątpienia, gdzie duchy miłości żyją, śmieją się i pocieszają sylfy. Do smutku, zasilanego nie przez ulewne deszcze, tylko przez wieki słów! Stoję na podskakującym dachu, kołyszę się dla równowagi, gdy wóz toczy się po zniszczonym bruku. Ręce mam rozłożone na boki, w dłoniach trzymam powiewające kartki i recytuję pustkowiom, burzom pyłowym, sennym, na pół zagrzebanym w piasku kamiennym budowlom. Jack leży w słońcu obok mnie, przerzuca scenariusz, od czasu do czasu ziewa i podnosi wzrok. – Są tu w ogóle jakieś kwestie dla mnie? Rzucam się przed nim na kolana i gram na efekt. – O, prowadź, Arlekinie, gwiazdo przewodnia pijanych pielgrzymów, do świętych zboczy lamp naftowych, miejsca spotkań muz. Tam jest gracja. Tam jest łagodne pożądanie. Tam jest zabawa twoich wyznawców wolnych od władzy Empirium. – Zamknij się wreszcie! – krzyczy Joey z dołu. – Pieprz się! – odkrzykuję. – Ćwiczę rolę. – I śpiewam jeszcze głośniej: – Uczta to radość naszego ducha. Syn Sootha, zbawca krnąbrnych chłopców, nienawidzi tych, którzy nie chcą żyć radością w dzień i rozkoszą w nocy. By ukoić nasze troski, obdarowuje nas swoimi bogactwami. Kocha pokój i dlatego, zarówno bogatym, jak i biednym, daje smakowite wino, cudowny trunek, żeby wznieść ich serca i dusze ponad wyrafinowaną mądrość uczonych. Ja zaś wybieram to, co pochwala
człowiek biedny i obdarty. Wóz turkocze, podskakuje na wybojach i koleinach pozostawionych przez liczne koła i podkowy, mija drogowskazy z nazwami nieistniejących miasteczek, opuszczone gospody. Zmierza ku kolejnemu miastu, w którym kolejny król, lord, ojciec chrzestny albo – w swoim własnym mniemaniu – bóg utrzymuje dwór złożony z zagubionych dusz, które zabłądziły w tej rozległej krainie zmarłych, trafiły do jego labiryntu ulic i dróg, stały się niewolnikami. Zwyczaje szaleńców i głupców, rzeczywiście. Pałace Pantalone. Jack zdmuchuje motyla z nosa, próbuje go złapać. Ja opieram brodę o brzeg dachu i patrzę w dół na Guya i Dona. – Co się dzieje w akcie drugim? – O, drugi akt – mówi Don. – Tam dopiero zaczyna się robić gorąco.
ERRATA
Uniwersalne miasto Gdzieś w mieście muezin śpiewa wezwanie do wieczornej modlitwy. On stoi w oknie, z papierosem w ręce, i patrzy w dół na zbocze dachów i ogrodów, słuchając tego dalekiego, modulowanego głosu. Smukłe bliźniacze minarety kłują niebo, między nimi usadowiły się kopuły. Miasto jest nowoczesne, drogi i bloki mieszkalne zajmują całe dno doliny i wpełzają na stoki Uludag. Dilmun Otel stoi wśród kawiarni i restauracji dzielnicy hotelowej. On gasi niedopałek w popielniczce, przerzuca marynarkę przez ramię, bierze klucz od pokoju – staromodny, z doczepionym kawałkiem metalu, żeby zniechęcić gości do wynoszenia go na zewnątrz – wychodzi i cicho zamyka za sobą drzwi. W tych czasach istnieją głównie pokoje hotelowe. Zjeżdża windą do recepcji. Piętro szóste... piąte... czwarte... trzecie. Parter. Z jakiegoś powodu nie ma drugiego ani pierwszego, może dlatego że są dwa podziemne poziomy z restauracją i klubem fitness. Wydaje się to trochę dziwne, ale co kraj, to obyczaj. Na przykład sposób ścielenia łóżek, z prześcieradłem utkniętym pod koc zamiast pod materac. Albo małe saszetki Nescafe z cukrem i sproszkowanym mlekiem leżące na stole obok elektrycznego czajnika. Jakby istniała tylko turecka kawa i to dziwne zachodnie paskudztwo, które przecież nie może istnieć bez mleka i cukru, prawda? – Iyi aksamlar – mówi do recepcjonistki, idąc do drzwi wyjściowych. Dobry wieczór. – Iyi aksamlar – odpowiada z uśmiechem kobieta. – Arapsukru, lutfen. Heykel Taksi w ciągu pięciu minut zawozi go za pięć milionów lir na Arapsukru – ulicę restauracji rybnych – a on grzebie w portfelu w poszukiwaniu właściwego banknotu. Nie, to pięć tysięcy. Jest. Wciąż nie może się nadziwić, jak bardzo założyciel nowoczesnego państwa tureckiego, Emil Attaturk, przypomina szalonego negatywnego bohatera serialu fantastyczno-naukowego z lat pięćdziesiątych Zagubieni w kosmosie, kabotyna i łotra. Jego nazwisko brzmiało dr Zachary Smith. Do licha, jakby skórę zdjął! Oczywiście nie podzielił się tym spostrzeżeniem z żadnym Turkiem; byłby to wielki nietakt. – Tesekkur. Dziękuję. – Tesekkur. Iyi aksamlar. – Iyi aksamlar. O tej wczesnowieczornej porze w mieście panuje duży ruch, sklepy są otwarte dłużej niż w jego kraju, wszędzie tłumy ludzi jak to w ciepłych krajach, gdzie nie trzeba się martwić o pogodę, o płaszcze przeciwdeszczowe i parasole. Uliczna kultura, uliczne życie; to mu się podoba w tym miejscu i czasie. Nie mógłby zostać tu na zawsze – w całej przedwojennej Bursie nie znajdzie się chyba ani jeden dobry biały Rosjanin – ale dobrze jest odwiedzić ją raz na jakiś czas, dla samej atmosfery. Kelnerzy wystający przed restauracjami nagabują go, pokazują na świeże ryby wystawione przy drxwiach. Z lokali mieszczących się w małych dwupiętrowych budynkach wylewa się ciepły blask, stoły są przykryte ceratowymi obrusami, w telewizorach leci mecz Galatasaray z Fenerbahce FC, ludzie w środku krzyczą, piją anyżówkę. On uśmiecha się, potrząsa głową i idzie dalej. Jeszcze tylko kilka metrów i kiedy ostatnia restauracja zostaje za nim, ulica robi się ciemniejsza, cichsza. Zdejmuje marynarkę z ramienia, wkłada ją na siebie, po czym wchodzi w brukowany zaułek i... Chodnik nierówny i wąski nawet bez straganów ze skarpetkami i plastikowymi ozdóbkami. Rozkopany asfalt, odgrodzony drucianą siatką. Cała droga tak wygląda, za płotem stoją zaparkowane małe mechaniczne koparki. Idzie pod prąd strumienia pieszych, musi lawirować między ludźmi.
Skręca za róg w mniej ruchliwą ulicę, kieruje się w stronę Zocalo i, spojrzawszy na zegarek, przyspiesza kroku. Dochodzi jedenasta, a dziś wieczorem na rozległym placu w centrum miasta odbywa się darmowy koncert. Nie chce utknąć w tłumie wracających, po tym jak Alessandro Gussman skończy śpiewać. Chryste, w Distrito Federal mieszka dwadzieścia pięć milionów ludzi i ostatnio, kiedy tu był, chyba wszyscy przyszli na występ artysty, a potem tą samą drogą szli do domów. W końcu poddał się i wstąpił do małego baru na piwo i papierosa, żeby przeczekać najgorsze. Był to sympatyczny lokal, cały w czerwono-zielono-białych chorągiewkach, co uznał za wyraz swego rodzaju radosnego nacjonalizmu przed Dniem Niepodległości, ale kiedy zobaczył w telewizji mecz Inter Milanu z... jakąś tam drużyną, zrozumiał, że to włoski bar. W samym sercu Mexico City. Przebiega przez jezdnię i maszeruje szybkim krokiem całą przecznicę, żeby dotrzeć do następnego rogu, zanim nadciągnie pierwsza fala rozbawionych ludzi. Zdążył. – Perdon, seńor. Potrącony, chwieje się lekko, odwraca i łapie dzieciaka za ramię, żeby nie upadł. W ten sposób chłopak znajduje się raptem między nim a idącą z drugiej strony kobietą, która dyskretnie chowa rękę do kieszeni, jakby jej stamtąd w ogóle nie wyjmowała, a po jej twarzy przemyka ledwo dostrzegalny grymas. – Perdon – mówi, klepiąc chłopca po ramieniu. Smarkacz nawet nie zauważa, że stracił zegarek i zwitek banknotów z wewnętrznej kieszeni. Dobrze mu tak. Cholerny amator. Dotyka własnej piersi, żeby namacać spoczywający tam wypchany portfel. Małemu kieszonkowcowi i tak nic by nie przyszło z pliku tureckich lir i z kart kredytowych, których ważność wygasła dwa lata temu. Skręca za róg. Inna ulica, inne miasto, inny rok. Budynki nadal są czarne od brudu, kamień nadal pokryty grubą warstwą osadu ze spalin samochodowych i dymu z kominków opalanych węglem. Te niegdyś okazałe kamienice czynszowe, banki i biurowce mają fasady ozdobione żłobieniami i gzymsami, po których śmiało można by się wspiąć na sam szczyt, gdyby komuś się chciało. Rynsztoki nadal cuchną gnijącymi owocami i śmieciami, ludzie nadal przesiadują w barach i krzyczą do odbiorników telewizyjnych. Miasto jest wszechświatem. Wszechświat jest miastem. Przynajmniej jego miasto. Rosenstrasse, Mostem Westchnień, przez Skid Row, Helis Kitchen i Soho, które w równym stopniu są Nowym Jorkiem jak Londynem. Brązowa cegła, czerwona cegła, piaskowiec, granit. Od czasu do czasu dostrzega znajomy punkt orientacyjny, ale przeważnie je ignoruje; choć imponujące, nie są dla niego znakami nawigacyjnymi na tych ulicach śmieci i prawdziwego życia. Nie, on podąża śladem podobieństw, wspólnych zachowań ludzi, którzy wychylają się z okien, żeby krzyknąć do przyjaciół stojących na dole, wyprowadzają psy, wrzucają niedopałki do rynsztoka. Właściwie to jeden z powodów, dla których pali; ciska papierosa do kałuży i w ten sposób od razu łączy się z milionem innych chwil, kiedy pety z sykiem lądują w wodzie, chwil zupełnie innych, nigdy identycznych, ale wystarczająco podobnych, żeby można zrobić jeden mały krok z jednej do drugiej. Bursa, Mexico City, Mirenburg, Florencja. W końcu wszystkie są jednym miastem, uniwersalnym miastem milionów dzielnic, Łacińskich, Żydowskich, West Endów i Chinatown, w których zapomniane dziedzictwo ich mieszkańców miesza się ze sobą, małe skrawki kraju rodzinnego przywiezione przez nich w sercach, wystawiane w oknach, wieszane na ścianach, kolaże tożsamości, które omyłkowo, jeśli niedokładnie się przyjrzało, można wziąć za zwykłe dekoracje, jak czerwonozielono-białe flagi we włoskiej knajpce w Mexico City. Przecina Ingram Street, idzie wzdłuż niskiego budynku z czerwonego piaskowca – niegdyś był
to biurowiec bogatego importera tytoniu z Glasgow, od dawna przerobiony na nocny klub – i wychodzi na Virginia Street, podupadłą boczną ulicę barów gejowskich, pasaży handlowych, zaplecza domu towarowego. Jest tu kilka zawalonych ruder, kolejna przeznaczona do wyburzenia, okna i drzwi zabite deskami, na nich napisy ostrzegawcze. Kolejny róg i kolejny, dużo mniejszy zaułek, całkiem inne dziesięciolecie. Wchodzi po stopniach, kiwa głową wykidajłom w niechlujnych smokingach, o wiele na nich za ciasnych. Nie jest to klub dla dżentelmenów, ale mają tu Bombay Sapphire i wygodne fotele na dole w Club Soda, za parkietem do tańca, na końcu korytarza wyłożonego ciemnozieloną tapetą i drewnianą boazerią, w tylnej salce, gdzie gra się w pokera. Otwierając drzwi, gwiżdże. Natychmiast rozpoznaje Joeya, już ma z uśmiechem rzucić na powitanie wesołe „cześć”, gdy zauważa mundur khaki, insygnia... i czterech gwardzistów uzbrojonych po zęby. – Major Joseph Pickering. Pójdzie pan z nami. Nie róbmy zamieszania.
Głupie historie, szalone historie – Nazywam się Reynard Cartier. Byłem... – Reinhardt von Strann – przerywa mu Pickering. – Urodziłem się w Rene-le-Chateau we Francji, wychowałem w Paryżu. Miałem nocny klub w Berlinie, póki futuryści... – Nazywa się pan Reinhardt von Strann. Urodził się pan w Strann w Prusach Zachodnich. Chryste, człowieku, wiemy, kim jesteś. Wiemy wszystko. To niezupełnie prawda. Pickering ma akta Reinhardta von Stranna, inaczej Guya Foxa, joysowskie zarówno jeśli chodzi o niezrozumiałość, jak i objętość. Kłopot polega na tym, że więcej niż połowa zawartych w nich informacji, zweryfikowanych przez liczne i godne zaufania źródła, przeczy sobie nawzajem. Tak więc stwierdzenie „wszystko” jest dużą przesadą. I, szczerze mówiąc, nie „my wiemy”, tylko „ja wiem”. Reszty M5 nie obchodzi zbytnio „zwariowany pamflecista”, szalony socjalista-anarchista występujący przeciwko „faszystowskiej” polityce nowego rządu. W dzisiejszych czasach są ważniejsi wrogowie. – To absurd – oświadcza zatrzymany. Jego akcent jest oczywiście nienagannie francuski, z lekką naleciałością amerykańskiego, czego można się było spodziewać, ale bez śladu gardłowej niemczyzny. Pickering nie wierzy mu ani przez sekundę. Zdejmuje na chwilę czapkę, żeby przeczesać palcami kruczoczarną, wypomadowaną czuprynę; nieświadomy nawyk, jakby odgarniał długie włosy z twarzy. Nie ma pojęcia, gdzie i kiedy się tego nauczył, skoro od wstąpienia do wojska zawsze strzygł się krótko z tyłu i po bokach. – Był pan przed wojną właścicielem nocnego klubu w Berlinie – mówi. – Przez krótki okres, który nastąpił po mniej chwalebnej karierze... jak by to najlepiej wyrazić, żigolaka i złodzieja biżuterii. – Cóż, nie mogę powiedzieć, żebym prowadził bardzo cnotliwe życie, ale nie jestem złodziejem. – Pospolitym z pewnością nie. Pickering wstaje z krzesła, idzie w kąt pokoju i opiera się o ścianę. Przez chwilę stoi tam z rękoma na piersi i mierzy więźnia wzrokiem. Potem wraca do stołu, zdejmuje czapkę i kładzie ją na blacie. – W lipcu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku został pan aresztowany za pomaganie uchodźcom w ucieczce z Niemiec i skazany na śmierć jako zdrajca Neues Reich. Ze względu na pochodzenie z rodu von Strannów nie był to drobny skandal. Nie dlatego, że w pańskiej rodzinie nie było wcześniej skandali... na przykład z pańskim bratem. Ale jeszcze do tego dojdziemy. – Proszę posłuchać, nie mam brata. Sprawdźcie swoje kartoteki. Jestem jedynym dzieckiem Alfonsa i Marie Cartier... – Krótko przed egzekucją udało się jednak panu uciec z gestapo i nie słyszano o panu aż do... – Powtarzam panu, że zatrzymaliście niewłaściwego człowieka. – Aż do września tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku, kiedy to złapano pana w trakcie włamania do syberyjskiego gułagu. Wsadzono pana do zaryglowanego pomieszczenia bez okien, zostawiono samego na jedną minutę, a pan... puf! – zniknął. Dwa dni później człowiek odpowiadający pańskiemu rysopisowi został zastrzelony na polskiej granicy podczas przekraczania żelaznej kurtyny. Mamy akta NKWD i Stasi. Proszę mi wierzyć, to interesująca lektura. Dwa dni, żeby dostać się z Syberii do Warszawy. Dwa dni.
– Majorze... Pickering, zgadza się? Byłem w Brytanii, przepraszam, w Albionie. Od czasu ucieczki z Berlina w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku mieszkałem w Albionie. Chciałbym być tym Strannem, o którym pan mówi. Pomagał uchodźcom w ucieczce, tak? Godne podziwu. – Więzień uśmiecha się blado. – Ja nie jestem odważny, majorze Pickering. Największy wyczyn, na jaki się zdobyłem przeciwko futurystom, to nasikanie do koniaku. Byłem wtedy bardzo pijany. Bałem się ich. Kiedy trafiła się okazja, uciekłem. Sam. Przedostałem się przez Holandię, nie oglądając za siebie. Nikogo nie zabrałem, myślałem tylko o sobie. Nie jestem taki jak ten von Strann. Nie jestem nim. Holenderski ruch oporu, pańscy ludzie, dziesiątki osób w samym Londynie mogą potwierdzić moją wersję. Kapitan, który mnie przesłuchiwał, kapitan MacChuill... – Teraz generał. Tak, generał McChuill pamięta pana dobrze. I przypomina sobie, że dostarczył pan nieocenionych informacji na temat rozmieszczenia magazynów amunicji, potencjalnych celów. – Cóż, może jednak na coś się przydałem. Ale nie rozumiem, skoro kapitan MacChuill potwierdził... – Nie ma żadnej teczki, prawda? – Słucham? – Generał pamięta pana doskonale. Jest pewien swego i nikt nie wątpi, że mówi prawdę. A jednak nie ma protokołu przesłuchania, informacji o pańskim przybyciu, w ogóle żadnych akt. Dlaczego? – Wojna to czas chaosu, majorze Pickering. Dokumenty giną, są niszczone, zapominane... – Kradzione? Sto biurokratycznych świstków, które powinny być, ale gdzieś się zapodziały. Żaden z przyjaciół nie ma pańskich zdjęć. Ani jednego listu. Ale wszyscy się zarzekają, że znają pana od siedmiu, ośmiu lat. Jak to możliwe, Herr Strann? A może Herr von Strann? Nie jestem pewien, jak należy się zwracać do pruskiej arystokracji. – Proszę, majorze Pickering. Nazywam się Cartier. Monsieur Cartier, jeśli już musi być oficjalnie. Wolałbym Reynard. – Pańskie imię brzmi Reinhardt – powtarza ze znużeniem Pickering, jakby przemawiał do idioty. – Reinhardt von Strann. Wiemy to na pewno. Wiemy, że miał pan Fox Den, w Berlinie, między... Więzień unosi rękę. Wygląda na zmęczonego. Dłoń mu lekko drży. – Chwileczkę, majorze Pickering. Jestem z panem uczciwy, proszę mi wierzyć. Kiedy mówi pan o tym Strannie, nie rozpoznaję nazwiska, ale... Fox Den, tak pan powiedział? – Tak, Fox Den. – Pamiętam. Nie znałem nazwiska właściciela, ale słyszałem o nim różne rzeczy. Miał brata w armii, prawda? – Johanna von Stranna. Niech pan nie prowadzi ze mną tych gierek. – To żadne gierki, majorze Pickering. W tym świecie tak się nie robi, odkąd... odkąd... – Potrząsa głową. – Opowiem panu wszystko, co wiem. Uprzedzam jednak, że to głupie historie, szalone historie, wręcz niewiarygodne, ale jeśli tego pan szuka, jeśli tego pan chce... Ja tylko poproszę pana o jedno, majorze Pickering, o drobiazg. Pickering nic nie mówi. – Niech pan się zwraca do mnie po imieniu, majorze Pickering. Proszę mówić mi Reynard.
3
WIĘŹNIOWIE SMUTKU
Złodziej istnień Podobno był w Dreźnie. Mój brat. Podobno był w Dreźnie, kiedy na miasto spadły bomby zapalające aliantów. Podobno był w Dreźnie, Kolonii, Dusseldorfie i Hamburgu. Podobno był w Londynie w czasie nalotów, skakał z dachu na dach – współczesny Spring-Heeled Jack – i za każdym razem, kiedy jego wojskowe buty dotykały szczytu budynku, za każdym razem, kiedy unosił się z kucek i wzbijał do następnego lotu, dom wybuchał z hukiem pioruna i stawał w płomieniach. Podobno był w Nowym Jorku, kiedy pierwszy z nowo narodzonych Von Brauna bluznął ogniem na Wall Street. W Dreźnie, Londynie i Nowym Jorku podążały za nim bomby jak za złotym zwiastunem śmierci. Albo jakby próbowano wysadzić w powietrze mojego brata, a nie rodziny stłoczone w piwnicach na węgiel, kobiety pracujące w fabrykach razem z dziećmi i dziadkami czy biznesmenów stojących w oknach na dwudziestym piętrze i patrzących z przerażeniem, jak w ciemności pędzi na nich światło, coraz bliższe i bliższe. Podobno widziano go, jak wychodzi nietknięty z burz ogniowych, ten duch wszystkich nalotów, stworzony w czasie destrukcji. Podobno był w Tokio, Hiroszimie i Nagasaki. Wszędzie gdzie wybuchał ogień, widywano mojego brata, Johanna von Stranna – Jacka Flasha, jak nazywali go Anglicy – (ibermenscha, awatara, księżycowe dziecko. A on hartował się w ogniu, w krwi i ogniu. Chciał zostać bohaterem najstarszego gatunku, bogiem w ciele człowieka. Zamiast tego był człowiekiem, który utknął w Bożym śnie. W Dreźnie, Florencji nad Łabą, jak nazywano to miasto ze względu na rokokową i barokową architekturę, stolicy Saksonii, bóg ognia mógł czuć się jak w domu. Miasto drezdeńskiej ceramiki, ciemnej gliny wypalanej w piecach i przekształcanej w delikatną białą~porcelanę. Portowe miasto przemysłu ciężkiego, odlewni i hut, żelaza i węgla przetapianych na stal. Mój brat często mówił o jednym ze swoich bohaterów, Michale Bakuninie, który stanął na czele powstania w Dreźnie, które obaliło króla Saksonii za odrzucenie konstytucji Imperium Niemieckiego. Opowiadał o Bakuninie i jego armii robotników fabrycznych, którzy zabierali skarby sztuki z miejskich muzeów i robili z nich barykady, żeby zniechęcić pruskie wojska do strzelania. Walczyli na ulicach przez cztery dni, podczas gdy sklepikarze, drobni burżuazyjni sklepikarze utworzyli oddziały ochotnicze wspierające wojsko przeciwko powstańcom. Znacie tę historię w swoim świecie, mam nadzieję? Nie, nie, jestem pewien, że tak. Pamiętacie wiek swastyk i sierpów, kul, którymi Bośniacy strzelali do Bośniaków. Czasy, kiedy wielka gra stała się śmiertelnie poważna i wielkie siły, wielkie idee przetoczyły się przez świat mrocznymi falami, obojętne na wszelkie granice, moralne czy geograficzne. Świat po tym, niech mi pan wierzy, wcale nie jest całkiem inny. Próbujemy go zmienić, ale wydaje się, że tylko my się zmieniamy. Prometeusz zmienił świat. Tak bardzo, że został uwieczniony na reliefie zdobiącym ścianę drezdeńskiego Katholische Hofkirche. Miasto takie jak Drezno dużo zawdzięcza złodziejowi ognia, który dał nam środek do budowania nowoczesności. Poeci i muzycy, przyjeżdżający do Drezna z całej Europy, po powrocie do domów pisali wielkie dzieła wychwalające tę tytaniczną postać oświecenia. Romantyczność i rozum są w niej stopione ze sobą jak żelazo i węgiel w stali, z której robimy statki i samochody, czołgi i działa; dwa przeciwstawne ideały zachodniej myśli – wydawałoby się, że nie do pogodzenia – znalazły jednak coś wspólnego w tej tragicznej, heroicznej postaci Prometeusza zakutego w łańcuchy, uwiecznionego w posągach odlanych z brązu, w strofach
wierszy, w symfoniach o krystalicznym brzmieniu, na kamiennym reliefie w Dreźnie. Można sobie wyobrazić, że właśnie ta rzeźba znienawidzonego wroga Zeusa ściągnęła z nieba pożogę. Rozgniewany bóg odpowiedział gromami. Jak śmiecie otaczać czcią tego złodzieja? Jeśli tak bardzo jesteście mu wdzięczni za jego dar, mnie również okażcie wdzięczność; dam wam ognia w nadmiarze. Nie ma chyba żadnych zdjęć mojego brata, tylko te historie; ale one są tego rodzaju, że nie nadają się do oficjalnych raportów. Sylwetka człowieka, który wychodzi cało z budynku, który zamienił się w piec. Postać przykucnięta na podmurówce komina, sprowadzająca burzę ogniową. Wojna najwyraźniej generuje takie mity, a niektóre z nich stają się sławne: anioły, które się pojawiają, żeby rozgromić nieprzyjacielskie wojsko; martwi towarzysze, którzy ratują życie żołnierzowi i zaraz z powrotem znikają w dymie. Ale Jack Flash w rozwianym szynelu, płomiennowłosy anioł śmierci, którego gniewnym pomrukiem był huk nadlatujących bombowców, krzykiem – wizg rakiet V-3, a rykiem – łoskot walących się budynków... Słyszałem o nim różne rzeczy od tych, którzy widzieli, jak giną ich bliscy. I zawsze opowiadali swoje historie cicho i niechętnie, jakby samo mówienie o nim mogło go znowu przywołać. Oczywiście całkowicie się mylili. Mój brat nie przyjmuje żadnych wezwań, żadnych zaproszeń. On nie potrzebuje perswazji.
Więzień Pierrota Don wchodzi na scenę przebrany w kostium żołnierza, zbroję o ostrym, oślepiającym blasku. W rękach trzyma łańcuch. – Monsieur Pierrot, wróciliśmy – oznajmia, po czym szarpnięciem wciąga Jacka Arlekina na scenę i powala go na kolana. – Mamy zdobycz, po którą nas posłałeś. Tropiliśmy go jak zwierzynę, o tak. Ale okazał się bardzo potulny. – Uśmiecha się szyderczo, lecz pod pogardą widać zmieszanie. – Nie było żadnej próby ucieczki, żadnej walki ani twarzy zbielałej ze strachu. On nawet odrobinę nie pobladł, tylko uśmiechnął się do nas, przysięgam, i wyciągnął ręce, żebyśmy mogli je spętać. Po prostu się poddał, mówiąc: Zwiążcie mnie i prowadźcie. Czekał, ułatwił nam zadanie. – Don odwraca wzrok, zażenowany, niemal skruszony, i dodaje cicho: – Wstydziłem się. Mówię do niego, że nie chcę jego krzywdy. Ja tylko wykonuję rozkazy. – Patrzy na Plerrota. – Powiedziałem, że to wola mojego pana. – Ale, mój panie, jego zwolennicy schwytani przez waszą wysokość i zakuci w żelazo, zamknięci w celach, uwolnili się. Łańcuchy same spadły z ich stóp, drzwi się otworzyły, a oni uciekli, bez żadnej pomocy z zewnątrz. Po prostu wyśliznęli się z okowów i pobiegli na pola, żeby się bawić jak dzieci, wołając Arlekina. Ten obcy przyniósł ze sobą worek cudów, mój panie. Cokolwiek jeszcze się wydarzy, będę miał na niego oko. Stoję z boku i obserwuję Dona i Joeya, obserwuję Jacka i Guya, który, ukryty za kurtyną naprzeciwko mnie, głaszcząc brodę, przygląda się diukowi i księżniczce Anestezji. Sala jest ciemna i cicha, publiczność zaabsorbowana akcją. Księżniczka syknięciem ucisza konsula, który zaczyna przemądrzale wyjaśniać temat sztuki. Diuk się śmieje. Nie po raz pierwszy w ramach przedstawienia toczymy własną grę. Nie po raz pierwszy monsieur Reynard próbuje wprowadzić do naszego widowiska sekretny przekaz, wykorzystać moją piosenkę, taniec Jacka, pirotechniczne sztuczki Dona typu dym i lustra, żeby ukryć coś ważniejszego. Jednak po raz pierwszy posunął się tak daleko, żeby pokazać księciu piekła jego klęskę. Mamy szczęście, że ten człowiek widzi tylko Jacka skaczącego po scenie, pantomimę Pantalone i Scaramouche’a, tragikomicznego Pierrota, który peroruje i grzmi. Kiedyś trafiliśmy, jak się okazało, do Kastylii z czasów Cyda. Zdążyliśmy zagrać jeden kawałek Cervantesa, w wersji wykonywanej przez La Baraccę Lorki, i musieliśmy uciekać, żeby ratować skórę. Jack i Joey strzelali ze stopni wozu z pistoletów maszynowych do hordy, która rzuciła się za nami w pościg. Guy powiedział, że londyński motłoch był równie groźny w dniu świętego Jerzego. Widzowie dewastowali teatr i kazali właścicielowi przepraszać na kolanach, jeśli nie podobała im się sztuka. Wtedy byliśmy chyba trochę zdenerwowani, ale teraz diuk na szczęście sprawia wrażenie dość rozbawionego. Inni – śpiące dusze, które myślą, że to on stworzył całą ich wieczność – są po prostu zdezorientowani. – Rozkujcie mu ręce. Teraz, gdy już jest w klatce, tak łatwo nie umknie przed moim gniewem. – Pierrot chodzi po scenie tam i z powrotem. – Cóż, obcy, widzę, że potrafiłbyś osiągnąć swój cel, czyli zlec z każdą kobietą w tym kraju. Trzeba przyznać, że jesteś... atrakcyjnym mężczyzną. Sądząc po twoich niesfornych włosach – przesuwa ręką po blond czuprynie Jacka, zaciska pięść i szarpnięciem odchyla jego głowę do tyłu – powiedziałbym, że nigdy nie byłeś wojownikiem. Ale masz to wypisane na twarzy. – Muska palcami jego policzki, podbródek. – Jest miękka i blada, niespalona słońcem. Chowałeś ją w cieniu, żeby lepiej służyła twoim celom. Polujesz na miłość jak na zwierzynę i wykorzystujesz piękno swego oblicza jako przynętę. Opowiedz mi wszystko o swojej
rasie.
Znaleźć i zniszczyć – Jestem dziwką w lwiej skórze z ręką pełną orgonu. Lizard Lounge wypełnia osobliwa galeria bywalców, gwar rozmów, brzęk kieliszków. Wrzawa cichnie, kiedy staję w drzwiach, arlekin śmierci w pstrym długim płaszczu. – Jestem synem marnotrawnym nanotechnologicznej strefy zabijania. Testuję swoją lancę chi na bramkarzu i wkraczam w rozstępujący się tłum. Piosenkarz kołysze się na scenie, wykonując knajpianą składankę retro, same nastrojowe kawałki i zmysłowy, posępny styl. – Jestem zakazanym chłopcem świata, synem, którego próbujecie zniszczyć. Z czubem sterczącym nad czołem, w smokingu z gniecionego czerwonego aksamitu i falbaniastej koszuli, strzela do mnie z palców ułożonych w pistolet i mruga: Hej. – Zakazany chłopiec... zakazany chłopiec. W odpowiedzi salutuję mu niedbale i chwila sławy mija; ludzie odwracają się do swoich przyjaciół, tylko kilka ukradkowych spojrzeń i kiwnięć głową w moją stronę narusza dyskrecję i prywatność, które zapewnia tego rodzaju gniazdo rozpusty. – To było Znajdź i zniszcz z naszego ulubionego Popstera poświęconego jedynemu i wyjątkowemu 20th Century Boi. O tak! Gdyby muzyka była pożywką miłości, dziś wieczorem może doszłoby na ulicach do paru kopulacji, mes amigos, bo mogę wam zdradzić, że mamy prawdziwą ucztę przeznaczoną tylko dla waszych uszu, tutaj, w radiu Wolny Kentigern. Więc zapalcie kolejnego skręta, otwórzcie kolejne piwo, wy utracjusze z miasta martwych snów. Otwórzcie uszy i posłuchajcie huku fatum. Czujecie kawę czy gówno, które trafiło w wentylator? Tak, rytm życia to piekielny beat, obecny na ulicy i w powietrzu, tu i tam, wszędzie wokół nas, bo my – tak, zgadza się – jesteśmy jedyną wolną stacją, której jeszcze nie zamknęli. Tu Głos Rozsądku, który wota pośród miejskiej pustyni, samotny Coyote wyjący w nocy do księżyca, który tak jasno świeci. Jeśli dopiero włączyliście radio, przypomnę, że mówimy o Jacku Flashu, nie w duchu: „Gdzie oni teraz są?”, lecz: „Jak on, do diabła, stamtąd wrócił?”. Lubię dobre wejścia, ale kiedy ruszam do baru – oczywiście – myślę sobie, że czasami, wśród tych wszystkich fanek, pistoletów i splendoru anarchista zabójca ma jedynie ochotę podejść i powiedzieć... – Jack Flash? Mogę postawić ci drinka? Rozpustnik w krykietowych bielach, z zabójczym cienkim wąsikiem, wyszukaną fryzurą i błyskiem w oczach jak u rozwydrzonego ucznia szkoły prywatnej, robi krok w moją stronę, wyciągając rękę na powitanie. – Właśnie się zastanawialiśmy, kiedy się pokażesz – mówi. Skatepunk z szopą włosów o opalizujących zielonych końcówkach, z małpimi baczkami, uroczy jak jego perkaty nos, podchodzi z rękami w kieszeniach workowatych bojówek. Na o dwa numery za dużym bawełnianym podkoszulku widnieje wypukły napis „głópota”. – Robiliśmy zakłady – informuje punk. – Ja stawiałem na millenium. W skrócie przedstawiam im plan, według którego działam. Co dziesięć lat wracam na jeden dzień, żeby naprawiać zło, dokonać zemsty i tak dalej. – Stara historia – mówię. – Ale chyba mógłbym dorzucić do niej jakiś nowy element. Rozpustnik kiwa głową. – W porządku. W Kentigetn jest teraz gorąco, okres zabaw i w ogóle. Halloween, sylwester, ogniska i fajerwerki. Świetnie się wpasujesz. W Zimie pory roku to krainy. Żyje się przeszłością i przyszłością pożądania, w dniu, kiedy
straciło się dziewictwo, albo w dniu, w którym wygra się na loterii, wtedy, gdy drużyna zdobyła puchar albo kiedy umarł brat. Pytaliśmy setki ludzi, który rok by wybrali, gdyby mogli przeżyć go jeszcze raz. Ty powiedziałeś, że ten obecny. Nasz sondaż wykazał: nie-e. Ale tak jest super. Kentigern ma historię i całą resztę. Przyłapuję się na tym, że wlepiam wzrok w punka. Nie jestem pewien, co bardziej przyciąga moje spojrzenie – czarujący, psotny uśmiech czy małe różki wyrastające z jego czoła. Mogą być fałszywe, ale... równie dobrze prawdziwe, zważywszy na osobliwości mojej własnej metafizyki. Z drugiej strony tak wyraźne zewnętrzne oznaki archetypu są zwykle rezultatem wieloletniego nadużywania orgonu, a ten chłopak wygląda zbyt niewinnie, żeby był aż tak zdeprawowany. – Mógłbym przysiąc, że wyłądujesz w millenium – mówi. – Niestety, chłopcze – kwituje rozpustnik. – Przegrałeś, stawiasz. – No dobra, w takim razie jeden dżin z tonikiem. A dla Spring-Heeled Jacka... absynt? – Wiesz, czym się truję – stwierdzam. – Ja nawet nie znam waszych imion. – Guy Fox – przedstawia się rozpustnik. – Gildia Złodziei. Miejscowy król. Nie pamiętasz? – Czy to było więcej niż minutę temu? A ty kim jesteś? – Szybki Puk – przedstawia się skatepunk. – Jak szybki? – pytam. Trzepocze powiekami prawie niedostrzegalnie, ale wystarczająco długo, żebym dostrzegł metalicznie zielony cień do powiek. Chłopak kiwa głową i oddala się w stronę baru. Na scenie piosenkarz brzdąka na klawiaturze kilka pierwszych dźwięków z Berta Finklea, po czym odchodzi wolno na whisky i papierosa, a tymczasem pianista zaczyna z rozmachem grać tandetne intro do Pretty Vacant. – Więc naprawdę nie pamiętasz, Jack? – dopytuje się Fox. – Pustka w głowie – odpowiadam. – Ale jestem tutaj. Jestem pedziem. Co jeszcze trzeba wiedzieć? – Król Finn i księżniczka Anestezja? Don Coyote? Joey? Potrząsam głową i wzruszam ramionami. W tym momencie Puk podaje mi kieliszek absyntu... rzeczywiście jest szybki. Jego dłoń spoczywa na moim ramieniu. – Jesteś diamentem – mówię.
Oko Płaczącego Anioła Piękne świecidełko, myślę. – Wiesz, że jesteś niepoprawnym łotrem, bracie – mówi. – Ale cholernie dobrym złodziejem. Delikatnie wsuwam papierosa do smukłej cygarniczki z rzeźbionej kości słoniowej, wkładam fifkę w zęby i uśmiecham się do niego. Oko Płaczącego Anioła jakby wchłaniało ogień, kiedy przypalam papierosa biurkową zapalniczką. Diament ma skazę, od której wzięła się jego nazwa, niebieskawy cień w kształcie eliptycznego oka z wypływającą z niego łzą, egipski motyw, tak dzisiaj popularny, odkąd król Tut dopuścił Cartera i Carnavona do swoich sekretów. W fasetach odbija się płomień zapalniczki i łagodne światło biurkowej lampy w stylu art nouveau, w kształcie nimfy, z zielonym abażurem; jej blask, który rozjaśnia cienie zalegające w pokoju wyłożonym boazerią, skupiony we wnętrzu klejnotu wygląda niesamowicie, jak z innego świata. – Wiesz, ile mógłbym za to dostać na wolnym rynku – mówię. – Tysiąc milionów marek? – Brat lekceważąco macha ręką. – Sto tysięcy milionów marek? Gazylion? – Posyła mi bardzo irytujący uśmiech, nieszczery, ale szelmowski i co gorsza, zapożyczony ode mnie. W dodatku na jego twarzy wygląda dużo lepiej. – Naprawdę nie mam pojęcia. Błyska zębami. Niech go diabli, nie tak miało być, myślę. To ja jestem czarującym łajdakiem, a on wymuskanym żołnierzem. Czarna owca i złoty chłopiec – tak miało być. Dwaj dranie w rodzinie to o jednego za dużo. – Wiesz, czasami wydaje ci się, że kogoś znasz... Wzdycham. Oko Anioła to w żadnym razie największy diament na świecie, do tego ze skazą, ale z całą pewnością najcenniejszy klejnot, jaki kiedykolwiek miałem przyjemność ukraść. Byłem pewien, że po nawiązaniu kontaktu z właściwymi osobami mógłbym go sprzedać za małą fortunę, wystarczającą nie tylko na solidną emeryturę. Brat przesuwa Oko Anioła po mahoniowym biurku, ja biorę je w palce i zamykam w dłoni, nie spuszczając z niego wzroku. Trzy razy stukam pięścią w stół i otwieram ją, by pokazać, że jest pusta. Drugą ręką sięgam za jego ucho i wyciągam zza niego diament. To tania i prosta sztuczka, której nauczyłem się jako młodzieniec. Kabaret i przestępstwa, o takim życiu zawsze marzyłem. – Fox Den – mówi Pickering. – Lokal otwarty w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku przez Reinhardta von Stranna, drugiego syna i czarną owcę w rodzinie pruskiej szlachty... znanego hazardzistę, który roztrwonił spadek w kasynach Monte Carlo, znanego kobieciarza, który przerzucił się z bogatej wdowy na żydowską księżniczkę, a później na córkę przemysłowca. Kolejne jego zdobycze dziwnym zbiegiem okoliczności padały ofiarą Czarnego Lisa, najsłynniejszego włamywacza na Riwierze. – Proszę mówić dalej, to pasjonujące. Bardzo... w stylu kryminałów o Rafflesie. – Musiał pan słyszeć te historie, czytać o nich w gazetach. – Bardzo rzadko czytani gazety, majorze Pickering. Pamiętam, że przez większą część lat dwudziestych i trzydziestych bieżące wydarzenia niezbyt mnie interesowały. Faszyści w Hiszpanii, futuryści w Rosji i Włoszech. Komuniści, anarchiści, wszystko pod słońcem we Francji i Niemczech. Swoje najszczęśliwsze lata spędziłem w klubach jazzowych i kinach. Marlena Dietrich oświetlona jak religijny obraz. Bogart na tle drzwi, patrzący w okno. Kto chciałby czytać gazety, w których piszą tylko o tłumach i mordercach, o rozbijanych oknach wystawowych i walkach ulicznych? – Jestem pewien, że Czarny Lis pojawiał się w kronikach filmowych. – O, nie twierdzę, że o nim nie słyszałem. W tym czasie byłem jeszcze w Paryżu, a on, zdaje się, zyskał sobie na krótko pewien rozgłos, prawda?
– Od tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego do dwudziestego dziewiątego roku. Prawie sześć lat i jakieś dwanaście ofiar. Potem robi się o nim cicho, akurat w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym, kiedy pan... przepraszam, von Strann opuszcza Riwierę. Dwa miesiące później w Berlinie zostaje otwarty Fox Den i wkrótce zyskuje sobie reputację jednego z najbardziej dekadenckich... – Najbardziej dekadenckiego. Pamiętam reklamy, majorze Pickering. Najbardziej dekadencki nocny klub w Berlinie. Mówiono również, że właściciel jest wspierany przez... pieniądze równie brudne jak żądze jego klienteli. Tak, Fox Den był dość znany. Nazywaliśmy go Złodziejską Meliną, ale jakoś nigdy nie skojarzyłem tego z Czarnym Lisem. Gdy tak patrzę wstecz, wydaje mi się, że byłem dość naiwny. – Cóż, nie mógł pan wszystkiego wiedzieć, monsieur Cartier. Przecież nie znał pan dobrze tego człowieka, prawda? – Obawiam się, że w ogóle go nie znałem, majorze Pickering. – Ani jego brata? – Ani jego brata. Co z nim? – Ostatni rabunek miał miejsce pod koniec tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego roku i, pomijając identyczny modus operandi, zdecydowanie różnił się od wcześniejszych przestępstw Czarnego Lisa. Dokonany siedem miesięcy po poprzednim, w zupełnie innym kraju, sprawia wrażenie... bisu. Ostatniego ukłonu artysty przechodzącego na emeryturę. Tym razem żadnej uwiedzionej wdowy, tylko rosyjski dyplomata, zdecydowanie nie w sosie z powodu kradzieży rodzinnej pamiątki, i służąca, która składa policji dość podejrzane zeznanie. Nie, to zupełnie inny skok. Zrobiony nie dla dreszczyku emocji. Nie dla czystej zabawy. Sądzę, że Reinhardt von Strann dokonał tego rabunku na prośbę brata. Ukradł swój ostatni klejnot tylko dlatego, że brat go o to poprosił. – A co, do licha, jego brat zamierzał z nim zrobić? – Co, do licha, zamierzasz z tym zrobić? – pytam. – Nie interesują cię pieniądze ani nie pragniesz tej błyskotki, choć jest ładna, dla czystej przyjemności podziwiania jej krystalicznego piękna. Brat sięga po talię kart, którą trzymam na biurku, żeby stawiać pasjansa w wolnych chwilach, kiedy klub jest zamknięty, rachunki z minionej nocy rozliczone, a przygotowania do wieczornego show jeszcze się nie zaczęły. Tasuje ją leniwie, przekłada, wyjmuje karty na chybił trafił. Oko Anioła leży na biurku między nami. – Potrzebuję tego kamienia... z pewnego powodu. Ale sam nie wiem, jak to wyjaśnić. – Spróbuj. Podaje mi talię. – Magia – mówi krótko. – Nadal robisz sztuczki? Biorę karty, tasuję je, przekładam, biorę pierwszą z góry, odwracam – walet karo. Wsuwam go z powrotem do talii, tasuję, przekładam, sięgam po górną kartę... to samo. Powtarzam całą operację kilka razy. Wciąż wychodzi walet karo. – Czy kiedyś nie był to walet kier? – pyta brat. – Dziś wieczorem kara wydają mi się bardziej odpowiednie – stwierdzam. – Jonni, czego ty właściwie chcesz? Dlaczego rezygnujesz z prowizji? Co, do diabła, dzieje się w twoim życiu? Jeśli nie chodzi o pieniądze... Jeśli... masz kłopoty... Potrząsa głową. – To nie tak. Wszyscy mamy kłopoty. Cały kraj. Europa. Świat. Futuryzm to... Śmieję się.
– Z futuryzmem stanie się to samo co z bolszewizmem i Falangą. – Podnoszę rękę, żeby ubiec jego protest. – Spójrz na Stalina i Franco. Nawet kiedy tacy ludzie zdobywają władzę – do czego tutaj nie dojdzie – nie cieszą się nią długo; nie potrafią jej utrzymać. Ich wielkie plany zawsze spełzają na niczym. Futuryści to tylko banda łotrów, którzy lubią niszczyć; są tacy sami jak komuniści, anarchiści i faszyści. Nie, nie zaczynajmy od nowa tej dyskusji, Jonni. Wy wszyscy mówicie, że ratujecie Niemcy, Europę, świat przed innymi. To absurd. Naprawdę uważasz, że futuryści są zdolni do przeprowadzenia zamachu stanu? Brat znowu przesuwa Oko Anioła w moją stronę. Nadal nie mam pojęcia, dlaczego chce, żebym je przechował. Czego się obawia? – A gdybym powiedział, że mogę podać ci datę? Dzień i godzinę? Wierz mi, Fox, że nie wylewałem łez po Stalinie, ale ci... nihiliści są tysiąc razy gorsi od niego. Wiesz, że za zabójstwem Franco stali futuryści? Wiesz, że mają swoje plany wobec Niemiec? Zastanawiam się, w jaki sposób wpadł w tę spiralę urojeń. Zawsze był taki nieskazitelny w szarym mundurze, srebrne czaszki lśniły na kołnierzu, wypolerowane do połysku. Czarujący i wymuskany, bardziej wojownik niż żołnierz. A ja zawsze uważałem, że lepiej pasowałaby do niego skórzana kurtka i jedwabny szalik pilota Luftwaffe, współczesnego von Richthofena. Nigdy nie mogłem zrozumieć, co widział w SA. Teraz brakuje połowy jego insygniów, mundur ma w nieładzie. Sądząc po tym, jak unika odpowiedzi na niektóre pytania, domyślam się, że jego zwierzchnicy nawet nie wiedzą, że przebywa teraz w Berlinie. – Wszystko się zmienia – mówi. Odwracam kartę. Walet trefl. – Wszystko zawsze się zmienia – kwituję.
Tajemnice Arlekina – To nie jest wielka opowieść, żadnych przechwałek – mówi Jack. – Słyszeliście o paśmie wiecznych gór, które otaczają miasto mieczów? To moja ojczyzna, ludyczna kraina wesołych słów. Księżniczka na tronie krzyżuje ręce, lewą dłonią gładzi biceps prawego ramienia, jakby masowała bolesne miejsce. Ciekawe, ilu poddanych diuka ma niejasne wspomnienia ze świata istniejącego poza jego zamkiem, poza tym miastem i jeszcze dziwniejszymi miejscami Jeżącymi na krańcach Welinu. Zastanawiam się, czy choć kilku przeczuwa, że to wszystko jest tworem zbudowanym na ich wspólnych złudzeniach. Fortecą wzniesioną na polach iluzji. Księżniczka wie, jestem tego pewien. – Co sprowadza cię do naszego piekła? – pyta Pierrot. – Arlekin, syn Sootha, podsunął mi pomysł, rzucił na mnie czar – odpowiada Jack. – A zatem ów Sooth spłodził nowo narodzonych bogów? Przyszedł do ciebie w nocy czy w świetle dnia? – Ten sam Sooth, który poślubił Simlle w piekle – potwierdza Jack. Unosi rękę i przekrzywiając głowę, patrzy na kajdanki jak na zegarek. Przeczesuje palcami włosy, sprawdza swoje odbicie w lśniącej stali, z zadowoleniem opuszcza ramiona i przenosi spojrzenie na publiczność. Wpija w księżniczkę spojrzenie błyszczących oczu widocznych pod maską, posyła jej uśmiech. – Stałem z nim twarzą w twarz. Anestezja przygryza wargę, jakby się zastanawiała nad czymś, co wciąż jej umykało. – A więc widziałeś go wyraźnie – stwierdza Pierrot. – Jak wyglądał? – Tak jak chciał wyglądać. Nie mam nic więcej do powiedzenia. – Jakie są jego rytuały? Jack przechyla głowę, kiwa na Joeya palcem, żeby się przysunął, po czym odwraca się do widzów, do diuka, i w ten sam sposób skupia na sobie ich uwagę. Robi pauzę, jakby zamierzał podzielić się z nimi wielką tajemnicą, i wreszcie mówi: – Są sekrety, których należy strzec przed takimi jak wy. Jaki z nich pożytek? Nie umiem powiedzieć, mimo całego dobra, które mogłoby dla was wyniknąć, gdybym potrafił. Joey ryczy i odpycha go z taką siłą, że Jack toczy się po scenie. Natychmiast jednak się zrywa i wraca w podskokach, nie zważając na wściekłość Pierrota. – Twoje słowa to sztuczki, które mają pobudzić intelektualny apetyt – stwierdza Pierrot. – Zwodzisz mnie, przez cały czas unikasz odpowiedzi na moje pytania. – Człowiek bez wyobraźni potrafi jedynie drwić z rytuałów. Kto próbuje uczyć głupca? Tylko głupiec. Pierrot okrąża go, szukając słabego punktu. – Jesteś pierwszym wysłannikiem, który ma je rozpowszechniać? – Wszyscy cudzoziemcy już czczą tańcem te tajemnice. – Bo są daleko za nami, diabły wcielone. Cudzoziemcy? To barbarzyńcy, dumni z tego, że żyją w ignorancji... – Ich zwyczaje mogą być inne, ale akurat pod tym względem są daleko przed nami – oświadcza Jack. – Czy tylko ja mam takie wrażenie, że Joey jest dzisiaj trochę zdenerwowany? – szepczę do Guya, stojąc za kulisami. Guy kiwa głową, gładzi brodę. – Uważaj, co do niego mówisz – ostrzega ściszonym głosem. – Po prostu staraj się go nie
drażnić. Przynajmniej raz. – W nocy czy w dzień odprawiasz te swoje rytuały? – dopytuje się Pierrot. – Na pewno w nocy. Po ciemku nastrój jest lepszy, łatwiej przyciągnąć kobiety do ognia. – Światło dnia jest równie dobre, żeby pozbyć się wstydu – odpowiada Jack. Pierrot odwraca się, zdegustowany znaczącym uśmieszkiem Arlekina. – Ta bezczelność tylko przypieczętowuje twój los – oświadcza. Uśmiech znika z twarzy Jacka. – Podobnie jak twój już jest przypieczętowany przez brutalność, ignorancję, nienawiść. – Robisz się odważny. Myślisz, że wygrywasz tę wojnę słów? Jack ziewa i zaczyna chodzić wokół Pierrota, który zamaszyście kroczy po scenie. Łańcuchy wloką się z grzechotem po deskach. Don musi iść za nim i trzymać je niczym tren panny młodej, żeby Joey nie zaplątał się w żelastwo. Pierrot i Arlekin okrążają się nawzajem jak w średniowiecznym tańcu, jak król i królowa, którzy ze sobą rywalizują, kto komu okaże większą pogardę. – Jaki okrutny los mi szykujesz? – pyta Jack. – Jakich cierpień mogę się spodziewać? – Najpierw ogolę ci te jasne włosy, a potem zabiorę flet z zielonymi żyłkami. Jack zatrzymuje się raptownie, przykłada dłonie do policzków, udając przerażenie. – Moje włosy są święte, a jeśli chodzi o laskę Arlekina... – Ściska ją mocno między nogami, potrząsa nią. – Weź ją sobie, jeśli naprawdę ci na niej zależy.
Próba męki – Masz – mówi Puk. Z pustym spojrzeniem biorę kartonik zapałek, a wtedy on otwiera go w mojej ręce i pokazuje cyfry nabazgrane w środku. – Mój numer telefonu. Zamykam dłoń i wsuwam kartonik do kieszeni szynela. Wygląda na to, że dzisiaj będzie moja szczęśliwa noc. Puk muska ręką mój kark, mruga i nagle... – Pamiętam – szepczę. Ten klub przywraca mi pamięć. Ostatecznie to sam chaos: seks, narkotyki i rock and roll, a taka właśnie jest historia mojego życia. Chłonę wszystko. Ekrany radiowizyjne pokazują zamieszki na ulicach Londynu, ludzi ścinanych z nóg przez armatki wodne, bitych przez uzbrojonych milicjantów z czarnymi opaskami na ramieniu, zbirów z policji i gwardii narodowej w melonikach, z pomarańczowymi szarfami. W Dublinie pada deszcz gumowych kul, na Oswald Square wtaczają się czołgi. W rodezyjskich dzielnicach nędzy snują się gazy łzawiące, karabiny chi wycinają drogę w szeregach indyjskich buntowników. Brytyjscy żołnierze maszerują przez plac Tiananmen. Ponad to wszystko wybija się garażowy riff niebieskiej gitary, krzyk akordów w naelektryzowanym powietrzu, wznoszący się, powtarzany wielokrotnie. O tak, znowu czuję się sobą. – Mam mordercze skłonności. Mam mordercze skłonności. Na scenie w Jamie Węża, ciemniejszej salce Lizard Lounge, Johnny Yen, popieprzony lider Narkotyków, wydziera się jak szaleniec do mikrofonu zaciśniętego w dłoni o zbielałych kostkach i uderza się pięścią między nogi. Ma czarne włosy i mroczną twarz. Za nim na ekranie widać migawki z karnawału jatek: obozy HIV; uciekinierzy zapędzani do pociągów pod groźbą karabinów; skini owinięci we flagi brytyjskie; osiedla mieszkaniowe w płomieniach; palenie archiwów przez Neochrześcijańską Brygadę Młodzieżową. Głos wokalisty, niski, jękliwy, warczący, wybija się ponad pulsujący beat, rockandrollowa mantra nastoletniej frustracji przekształcona w próbie męki w coś czystszego i potężniejszego niż zwykła nienawiść. W jego głosie jest gorączka, która przemienia wściekłość w ferwor, silne przywiązanie do życia i miłości albo przynajmniej do ciała i żądzy. – Mam mordercze skłonności. Mam mordercze skłonności. Gdy stoję jak zahipnotyzowany, Szybki Puk rzuca się z rykiem w kłębowisko ciał, wymachujących rąk i podskakujących głów. Fox kładzie dłoń na moim ramieniu i próbuje zapoznać mnie z obecnym stanem rzeczy w Kentigern. Anestezja odeszła do Welinu. Król Finn już od dwudziestu lat prowadzi strajk głodowy w Peterhead. Joey... – Co to jest? – przerywam mu. – Chyba ten song nosi tytuł Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt dziewięć. – Mam mordercze skłonności. Mam mordercze skłonności. Piosenkarz przewierca mnie na wylot wzrokiem, który mówi, że kiedyś trzeba się bić albo pieprzyć. – Mam mordercze skłonności. Mam mordercze skłonności. Tłum wrzeszczy, podniecony, rozpalony do czerwoności przez orgonowe emocje, a mnie przechodzą ciarki. Chryste, na świecie panuje piekło, ale w Rookery, w Jamie Węża, w samym środku wielkiego labiryntu Kentigern, w ciemnych zakamarkach grasują nie demony. Nie, to przeklęte daimony, w które wierzyli starożytni Grecy, cholerne ogniste duchy, których miejsce jest w ciele. Pieprzyć potępienie. Pieprzyć grzech. Poszukaj w słowniku słowa „entuzjazm” dziecino. Ono
oznacza, że ma się w środku boga. – Mam mordercze skłonności. Mam mordercze skłonności. Jego żądza życia udziela się publiczności, wlewa w ich żyły, serca, kości. Nie, nie jesteśmy więźniami ciała, myślę, oprawionymi w skórę i czekającymi na sąd ostateczny, który pośle nas w ogień albo światłość. Jesteśmy cholernymi więźniami sumienia, więźniami strachu i wstydu Jesteśmy pieprzonymi więźniami smutku, ale przyszła pora na uwolnienie. Z każdym drinkiem moje ciało się wypełnia; czakry się łączą, serce, wnętrzności, jaja, nerwy trafiają na właściwe miejsce. Pod szynelem świerzbi mnie skóra naładowana energią elektryczną, na dłoni widzę żyły, włoski, linie papilarne. Naskórek połyskuje miedzią, ale z każdym łykiem absyntu blednie, odzyskując normalny kolor. Myślę o tym, żeby szczelniej otulić się płaszczem, ściągnąć go paskiem. Dobrze jest wyglądać jak skrzyżowanie Srebrnego Surfera i Nyarlathotepa, ale ja jestem Jack Flash. Patrząc na rozszalałych punków, półnagich, w dżinsach i glanach, z obrożami na szyjach i nabijanymi ćwiekami opaskami na nadgarstkach, na nastoletnie dziewczyny i dojrzałe kobiety potrząsające włosami, lśniące od potu w świetle lamp stroboskopowych, przesuwam dłonią po czarnym tatuażu, który zaczyna przebijać na mojej piersi. O to właśnie chodzi: o kawałek parkietu do poskakania i o delikatną, czułą pieszczotę. – Mam odmienne skłonności. Mam mordercze skłonności. Szkoda tylko, że poza murami Rookery wciąż muszę mieć do czynienia z pieprzonymi faszystami. I tam jest zimno, dziecino. – Fox, nie wiesz przypadkiem, gdzie mógłbym dostać jakieś ciuchy? – Macam kartonik zapałek, który trzymam w kieszeni. – I dałbym wszystko za szluga. Fox grzebie w kieszeni. – Próbowałem powiedzieć ci o Joeyu – mówi.
Historie, które opowiadamy – Gdzie on jest? – pytam. – Tam – odpowiada Johann. – Na wprost ciebie. Rzeczywiście wygląda na Rosjanina, muszę przyznać, i jak ktoś, kto chętnie widziałby Oko Anioła we własnym sejfie. Sprawia wrażenie człowieka, który najchętniej miałby całą ich kolekcję, przemyka mi przez głowę. Czarna gęsta broda i mroczne spojrzenie szalonego mnicha – książę Josef Pieczorin, wysłannik dyplomatyczny do Saksonii Zachodniej jest w każdym calu futurystą nowej Rosji. Ci ludzie zamordowali Stalina we śnie, nowi niewierni Rasputini, którzy z bezbożności wszechświata uczynili nową religię. Czy to rosyjski charakter sprawia, zastanawiam się, że każdy z nich jest w głębi duszy opricznikiem Iwana Groźnego, skrzyżowaniem agenta tajnej policji z mnichem. Dopiero teraz zaczynam rozumieć, dlaczego mój brat tak się boi tych futurystów. Zawsze uważałem, że przesadza, ale teraz widzę, dlaczego Hitler dokonał podziału partii, wyrzucając połowę jej członków. – Spójrz na niego. Tylko mu się przyjrzyj. Brat, stojący przy barze obok mnie, patrzy z zawziętą nienawiścią na przedstawiciela siły, która spaliła Kreml, a potem czekała, aż nadejdzie właściwa pora na drugą rewolucję. Rosja wpadła w łapy futurystów, bo pod rządami Stalina stała się futurystyczna; jego śmierć oznaczała koniec transformacji, zamknięcie rozdziału, odwrócenie stronicy. Raptem uświadamiam sobie, że mowa Hitlera pod Reichstagiem może być podobnym punktem zwrotnym, chwilą, kiedy ideologia New Age zatknęła w Niemczech swoją flagę, czerwoną jak komunistyczna albo faszystowska, ale bez sierpa czy swastyki. Futurystyczne czarne koło i krzyż zawsze aż za bardzo kojarzyły mi się z celownikiem strzelby. A teraz mój brat, wraz z jego SA i niedobitkami partii nazistowskiej, znalazł się w samym s’rodku tej kratki. Zastanawiam się, do jakiego stopnia wybór Hitlera był ideologiczny, a do jakiego wynikał z chłodnej oceny sytuacji... jeśli dla futurysty jest to rzeczywiście jakaś różnica. Pieczorin siedzi przy stole ze świtą ochroniarzy i pieczeniarzy, takim samym dworem, jakim otaczał się Rohm. Wybrał nawet ten stolik, który zwykle bierze Rohm, niedaleko środka sali, trochę po lewej. Jedyna różnica polega na tym, że Niemiec uśmiechałby się lubieżnie do ładnych chłopców i obmacywał każdego, który napatoczyłby mu się pod rękę. Natomiast Pieczorin w milczeniu, z nieobecnym wyrazem twarzy, ogląda kabaret jak dygnitarz składający oficjalną wizytę. Wydaje się lekko rozbawiony osobliwym spektaklem w wykonaniu kobiety w baskince i podwiązkach, śpiewającej piosenki Marleny Dietrich. Jego widok przyprawia mnie o zimny dreszcz. – Myślisz, że powinniśmy podejść i się przedstawić? – rzucam lekkim tonem. – Niestety, jak już mówiłem, nie jestem tym całym van Strannem... – Von Strannem. – Przepraszam, von Strannem. Ale na Boga, chciałbym nim być, zapewniam pana. Foz Den prosperował, podczas gdy mój mały klubik walczył o przetrwanie. Lecz u nas nigdy nie było rozpasania ani burdelu na zapleczu. Mogę zapalić? – Proszę. – Ma pan ogień? Dziękuję. Na czym to stanęliśmy? – Berlin, rok tysiąc dziewięćset dwudziesty dziewiąty. A przy okazji, jak nazywał się pański klub? – Żonglerzy. Nazywał się Żonglerzy. Zatrudnialiśmy człowieka żonglującego ogniem. Miał na imię Jacques, przyciągał tłumy gości. – I żadnej rozpusty.
– Żadnej. Niestety, przy Foz Den nasz mały numer z żonglowaniem mógł się schować. – Więc to był dobry interes? Prostytucja? Inna działalność przestępcza? – Tak należy podejrzewać. Właściciel był osobnikiem niegodnym zaufania. Jednak sądząc po tym, co pan mówi, obawiam się, że mogłem źle go ocenić. Jak już wspomniałem, krążyły różne opowieści. – Czy w jednej z nich pojawiał się klejnot? – Klejnot? – Nazywał się Oko Płączącego Anioła. – Egzotycznie. – Ciążyła na nim klątwa. – Wyobrażani sobie. Nieświadomych właścicieli spotykają straszne rzeczy, tak? Nie należy wierzyć we wszystko, co się słyszy. Historie, które opowiadamy... Przyglądam się rosyjskiemu księciu. – Myślę, że to... zabawny pomysł, ale ja się specjalizuję w bogatych wdowach, którym może pochlebiać zainteresowanie czarującego młodego mężczyzny. W bogatych wdowach, które posłuchają raczej nowego znajomego o zwycięskim uśmiechu niż najstarszego, najbliższego przyjaciela, bo przecież jak można podejrzewać tego uroczego chłopca... Był Francuzem, prawda? A może Anglikiem? – Kręcę głową, odwracam się do baru i daję znak Horstowi, żeby ponownie napełnił kieliszki. – Nie, nie okradam mężczyzn. Zwłaszcza tych u władzy. A już z pewnością nie okradam mężczyzn, który mają władzę mnie zabić. Brat odsuwa butelkę od swojego kieliszka, gestem dziękuje Horstowi. Kładzie rękę na kieliszku do brandy, a ja widzę, że jego kostki bieleją. Boję się, że szkło zaraz pęknie. – Musisz to zrobić – mówi Johann dobitnie. – Nie zrobię. Ten człowiek jest niebezpieczny. – Mogę go powstrzymać. Kieliszek zaczyna grzechotać o bar pod naciskiem jego ręki. Horst wygląda na zaniepokojonego. Odprawiam go ledwo widocznym ruchem głowy. – Johann... – zaczynam. – Masz mnie teraz nazywać Jack. Posyła mi dziwny, nerwowy uśmiech. Próbuję zignorować jego szaleństwo. Odwracam się do stolików oświetlonych blaskiem świec, gości w smokingach i mundurach, czarnych i szarych, ze swastykami albo z opaskami na ramię, na których widnieje koło i krzyż. Poszczególne grupy trzymają się osobno, czują się wyraźnie nieswojo z powodu wymuszonej bliskości. Głośny śmiech i ciche zagrożenie. Uświadamiam sobie, że starałem się nie zważać na otaczające mnie szaleństwo, odkąd otworzyłem Fox Den. Jeden z liderów partii Neues Deutschland Hitlera, mijając stolik Pieczorina, zatrzymuje się i przedstawia. Potrząsa jego ręką. – Musisz zdobyć dla mnie ten klejnot. – Nie mogę. Nie zrobię tego. – Więc po co tu jesteśmy? – syczy wściekły. Wzdrygam się, widząc oskarżenie w jego oczach. Nie mogę mu powiedzieć, na co liczyłem; wyobrażałem sobie, że jeśli tylko zdołam wyciągnąć go z mroku biblioteki ojca do Berlina z jego światłami i nocnymi klubami, zniknie to wewnętrzne napięcie, które się w nim wyczuwa. Siedzielibyśmy w moim biurze i śmiali się z dawnych czasów, zapytałbym, co u Franza, on, z zakłopotaną miną, by poczerwieniał, a wtedy ja zmieniłbym temat. Otoczyłbym ramieniem jego plecy i zaprowadził go do klubu. Tam podśmiewalibyśmy się z transwestytów i wyfiokowanych chłopców; on obserwowałby ich kątem oka, pijąc ze mną sznapsa przez całą noc, a ja bym mu
tłumaczył, że w Berlinie wszystko jest osiągalne za odpowiednią cenę, dosłownie wszystko, na przykład tamta młoda dama albo facet przy barze, tak, tamten. Naprawdę, Johann, nie ma co się przejmować. Nie odpowiadam na jego pytanie. – Dlaczego tak bardzo pragniesz tego kamienia? – pytam. – Co on dla ciebie znaczy? – Wszystko – odpowiada brat. – Moje życie, serce, duszę. Muszę go mieć... – ...żeby odprawić jakiś rytuał okultystyczny? – pyta Pickering. – Taką historyjkę pan usłyszał? – Nie, majorze Pickering. Historie, które usłyszałem, nie były dziwacznymi fantazjami nastolatka. Dowiedziałem się mianowicie, że właściciel Fox Den trzyma na zapleczu klubu dwunastoletnie dziewczynki, że w tym obskurnym, zapuszczonym, wychwalanym burdelu można kupić narkotyki, jakich tylko dusza zapragnie, że to ulubione miejsce Rohma i jego perwersyjnych lokajów w wysokich butach. Dowiedziałem się ponadto, że brat właściciela też należał do SA i że lubił chłopców tak samo, jak jego dowódca. Takie historie słyszałem, majorze Pickering. Brzydkie historie. Człowieku, na litość boską, przeklęte klejnoty, magia... – Dość tych gierek. Chcę wiedzieć wszystko o Oku Płaczącego Anioła. Wszystko o... – Złodziejach klejnotów i magicznych rytuałach? Majorze Pickering, byłem w Niemczech, kiedy po nocy długich noży wiwatowano w Reichstagu na część błogosławionego kanclerza Hitlera, nagrodzono go owacjami za zarzynanie wrogów, ale nie dlatego że byli podłymi ulicznymi rzezimieszkami, którymi istotnie byli, nie dlatego że byli faszystami, tylko dlatego że byli homoseksualistami. Przebywałem w Berlinie w czasie Kristallnacht. Widziałem starego człowieka skopanego na śmierć na ulicy za to, że był Żydem – tylko za to – i... nic nie zrobiłem. A potem wszystko się zawaliło i wmaszerowali futuryści, I, na Boga, jeśli myśleliśmy, że pod rządami faszystów jest źle, nie mieliśmy pojęcia, do czego zdolna jest ludzkość. Te dziecinne bzdury to obraza dla prawdy. – Prawdy, Herr von Strann? – Nazywam się Reynard Cartier... – Pańskie nazwisko brzmi Reinhardt von Strann. W tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku przyjechał pan do Brytanii z Niemiec Wschodnich. Dwa lata temu. Z futurystycznych Niemiec Wschodnich. – Co? Teraz z kolei pan mówi, że jestem szpiegiem, futurystycznym agentem? – Mówię, że nie wiem, jak pan stworzył wokół siebie całą tę fałszywą otoczkę, ale proszę mi wierzyć, zamierzam ją zburzyć i dotrzeć do prawdy... – Jakiej prawdy? – Prawdy o panu, o pańskim bracie. – Nie mam brata. – Kłamca! To wszystko same kłamstwa.
Zgniecione pudełko zapałek – ...jego topter spadał w płomieniach, on płonął, lecąc w dół... Trzaski w eterze. – ...ale w ostatniej chwili wyskoczył i po prostu zniknął w niebie... Skoki montażowe, nakładające się głosy. – ...był na pokładzie eksplodującej powietrznej barki... Milicja pewnie próbuje namierzyć drania, myśli Joey. – ...i powiem ci, Don, że wyszedł z tej kupy żelastwa bez jednego draśnięcia, a potem, kurwa, po prostu zajaśniał i rozwiał się jak pieprzony duch... Joey zamyka umysł przed piracką audycją i zamyka drzwi, żeby muzyki również nie słyszeć. Przez długi korytarz wyłożony burgundowym dywanem i łuszczącą się zieloną tapetą niosą się odgłosy nocnego klubu, dziwna mieszanka szybkich rytmów dochodzących z parkietu do tańca, który znajduje się na dole, i lekkiej, ładnej muzyczki do słuchania, dobiegającej z góry. Zawsze lubił ten lokal, ale teraz go irytuje. Wciąż te same cholerne twarze, te same cholerne bzdury, ci sami ludzie w tych samych boksach, snujący wielkie plany, które nigdy się nie spełnią. Właśnie tam pierwszy raz spotkali Finna, oni dwaj, Jack i Joey, gówniarze, którzy kradli i robili interesy wśród innych uliczników Rookery. Finn, Fox i Anestezja siedzieli w fotelach na balkonie nad barem i planowali rewolucję. Wchodzę w to, oświadczył Jack, uśmiechając się szeroko, jakby to była pieprzona zabawa. Joey wsadza ręce w kieszenie kurtki, na luzie, pewny siebie. Klubowy piosenkarz opiera się o toaletkę i pluje krwią w chusteczkę do nosa. Neonowe rurki biegnące wokół lustra obramowują jego twarz blaskiem czerwonym jak jego smoking, czerwonym jak plamy na koszuli, czerwonym jak wściekły gniew w oczach. – Joey, przeszliśmy długą drogę – mówi. – Nie rób mi tego. Nie rób tego sobie. Joey robi dwa kroki do przodu, uderza głową mężczyzny w lustro i ciska go przez pół sali na kanapę z wytartej skóry. – ...myślę, że poszedł tam, dokąd idą wszyscy martwi bohaterowie, do eteru, do 7Amy, sami wiecie. Lecz jeśli w ogóle ktoś może wydostać się z piekła... Sygnał jest teraz mocniejszy, ale zakłóca go szum. – ...jeden z czerwonych Clydesiderów, zgadza się, jedyny, któremu udało się uciec, kiedy przysłali czarnych i niebieskich, przysiągł, że pomści śmierć wszystkich swoich towarzyszy... – ...zabójstwo Edwarda, kamień ze Scone, zniszczenie Kryształowego Pałacu. To nie może być zbieg okoliczności... – Udział w tej audycji będzie karany. Powtarzam... – Kim jest ten naśladowca? – pyta Joey. – Chcę wiedzieć, jak wygląda, kiedy tu był, z kim był, co pił, a jeśli wychodził do toalety, to czy wytarł cholerny tyłek. Mężczyzna wzdryga się, kiedy Joey szybkim ruchem wyjmuje z kieszeni coś niedużego i rzuca tym w niego. To coś odbija się od jego piersi i ląduje mu na kolanach. Pognieciony kartonik zapałek z nazwą podejrzanego nocnego klubu, z kilkoma pustymi miejscami i zapisanym w środku numerem telefonu. Nie jest to żaden ślad sam w sobie – Joey już sprawdził numer i dodzwonił się na komórkę jakiejś nędznej dziwki – ale fakt, że zapałki pochodzą akurat z tego nocnego klubu, świadczy, że zostawiono je jako znak, wskazówkę. Mały kawałek miejsca, gdzie wszystko się zaczęło, pozostawiony jako wiadomość dla niego tam, gdzie wszystko się skończyło, na moście. Piosenkarz jest zdezorientowany. Ten mały kartonik zapałek nic dla niego nie znaczy, ale Joey wyczuwa czającą się w nim śmierć. – Kim jesteśmy? – Ja tutaj zadaję pytania, stary. Nie ruszaj się, kurwa.
A strażnik myśli, cholera, takie już jego szczęście, że każdy przeklęty świr musi stanąć mu na drodze, ale lepiej to zgłosić, tylko dlaczego ten zakichany telefon... jest... i wtedy... Cholera! Joey odpędza te żałosne, rozpaczliwie banalne myśli strażnika, zbyt tępego i powolnego, żeby chociaż zdążył się przestraszyć. Można by sądzić, że ostatnie chwile umierającego człowieka powinny być intensywne: całe życie przesuwające się przed oczami, przypływ czystej adrenaliny, strach i wściekłość rannego zwierzęcia, osaczonego szczura. Nie. Większość ludzi w chwili śmierci myśli, że to nie dzieje się naprawdę. Palant nawet nie przyjrzał się dobrze twarzy swojego zabójcy. – ...i umarł. Ale stało się tak, że sprzedał duszę diabłu w zamian za jeden dzień na ziemi co dziesięć lat, tylko jeden jedyny dzień, kiedy będzie mógł robić, co zechce, zanim diabły zaciągną go z powrotem do piekła... – ...według tego gościa Moorcocka, w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym roku doszło do serii morderstw w Knightchapel, ale masoni je zatuszowali, tak że nigdy nikt nie potwierdzi, że w ogóle do nich doszło... – ...a Gildia Złodziei nadal opowiada historie o Spring-Heeled Jacku. Ja ci mówię, Don, że to sięga głębiej, niż sądzisz... – Co ty pleciesz, Harvey? Jesteś tam jeszcze? – Będą, cholera, gadać, że wspiął się po pieprzonym pędzie fasoli i... – ...mówię ci, człowieku, widziałem to we śnie, naprawdę. On jest jak coś ze środka naszych głów, stary, jak mem, no wiesz, idea, wirus, który przenosi się z jednego gospodarza do drugiego. Dlatego nie jest przez cały czas martwy. Nie można zabić idei... – Jak to jest pracować dla szefa, Joey? Piosenkarz obraca w palcach zapałki i patrzy na niego, jakby myślał, że Joey jest szurnięty, skoro doszukuje się w tym zwyczajnym kawałku kartonu Bóg wie czego. Odchyla głowę na oparcie kanapy, żeby powstrzymać krwawienie z nosa. – Jakjedzenie w Cyrku? Lepsze niż w więzieniu albo w szpitalu? A może spodobała ci się kuracja lekami? – Ja tutaj zadaję pytania, stary – mówi Joey Narkoza. Piosenkarz wstaje, podchodzi do toaletki, wyjmuje z pudełka kilka chusteczek i wtyka je do nosa. Nerwowa brawura. Wyraźnie coś ukrywa. – Więc Joey Narkoza jest teraz wielkim człowiekiem – mówi. – Bzdura, jesteś zwykłym więźniem, takim jak reszta nas. Joey nic nie odpowiada, tylko sięga umysłem, wciska się w jego myśli, odsuwając strach, gniew, frustrację i... – kurwa, ty mały kutasie – wślizguje się w jego głowę, otwiera ją jak brzuch trupa w czasie sekcji. Piosenkarz pada na kolana. Po dwóch minutach przestaje krzyczeć. Joey Narkoza spogląda na siebie w lustrze, po czym wychodzi z pokoju. Ma teraz doskonały mentalny obraz swojej zdobyczy. Nie przeszkadza mu, że to sobowtór Jacka, którego pamięta z dawnych klubowych czasów, jak stoi przy barze z kieliszkiem w ręce i przepija do Guya Foxa, drugim ramieniem otaczając plecy Szybkiego Puka. Nie. Łyknął kolejną pigułkę, zanim wszedł do Club Soda, więc wcale mu to nie przeszkadza. – Me rozumiesz. Nic, kurwa, nie rozumiesz. Jasne, że on nie żyje. Dziesięć lat czy dwadzieścia, to nie ma znaczenia, bo wszyscy jesteśmy martwi. Nie widzisz? Wszyscy, kurwa, jesteśmy martwi, ale nie chcemy się do tego przyznać; po prostu odgrywamy swoje dawne życie wciqż od nowa, w taki sposób, w inny sposób, ale to wszystko jedno. Jesteśmy martwi. Jesteśmy, kurwa, martwi... – ...nielegalna audycja. Powtarzam, to nielegalna audycja. Udział w tym programie jest przestępstwem zagrożonym karą. Powtarzam...
Król łez – Wtrącę cię do najgłębszego lochu znanego człowiekowi – grzmi Pierrot. Jack wykonuje skok kung-fu i mówi: – A drogi tatuś uwolni mnie na moją prośbę. Idzie spacerkiem przez scenę, aż w końcu Joey go zatrzymuje, przydeptując łańcuch. Jack unosi ręce, jakby zapomniał, że ma na nich kajdany, i śmieje się. Robi piruet, tak że żelastwo okręca mu się wokół pasa. Potem nawija je na ramię i wyrywa spod stopy Pierrota. Joey zatacza się do tyłu. Jack wykonuje następny obrót i zarzuca łańcuch jak bat na jego szyję. Robi to tak szybko, że publiczność nie widzi sztuczki Pierrota, który wsuwa dłoń między metal a swoje gardło (choć na próbach przeklinał: Jezu Chryste, omal nie odciąłeś mi głowy. Cholerny piździelec!). Wszyscy widzą jedynie błyskawiczny ruch, którym Arlekin chwyta Pierrota na lasso i gwałtownym szarpnięciem przyciąga do siebie jak partnera do tańca. Posyła mu całusa. – Żaden przymus nie zdoła powstrzymać Arlekina – mówi. – Przymus! – warczy Pierrot, odciągając łańcuch od szyi. – Nawet nie wiesz, co to znaczy. Może dlatego, że kiedy wraz ze wszystkimi zwolennikami wezwiesz imię swojego riiby-ojca, on cię uwolni. Ale gdzie on teraz jest? Nikogo nie widzę. Zaciska ręce wokół szyi Arlekina. – Jest przy mnie nawet w tej chwili, jako świadek mojego stanu – odpowiada Jack. – Stoi przed tobą, przyjacielu. Po prostu jesteś zaślepiony przez nienawiść. Pierrot rozgląda się z szyderczym uśmieszkiem i potrząsa głową. – Zamknijcie go – rozkazuje. – Zobaczmy, jak wykonujesz taniec z szablami w ciemności czarnej jak smoła. Don podnosi łańcuch. – A te kobiety, które uczestniczyły w twoich przestępstwach, cóż, mogą podzielić twój los. Ich delikatne ręce, które z takim hałasem biją w bębny, można lepiej wykorzystać przy krosnach. O tak, każę im pracować w młynach, a jeśli to nie złamie ich woli, oddam ich połamane ciała w niewolę. – Pójdę dobrowolnie, godząc się na to, co i tak nie może mnie spotkać – oświadcza Jack. Pozwala, żeby Don go wyprowadził, i tylko na koniec odwraca się, unosi ręce skute łańcuchami i wskazuje na Pierrota. – Bądź pewien, że za to poniżenie Arlekin weźmie zapłatę – ostrzega. – Przysięgam na ducha, którego istnieniu zaprzeczasz, Pierrocie. Wiedz, że go obrażasz, wtrącając mnie do więzienia. – Zabierzcie go. Ten człowiek jest głupcem, skoro drwi z króla Themes. – Ty po prostu nic, kurwa, nie rozumiesz! – wrzeszczy Jack, kiedy Don ściąga go ze sceny. – Cały twój świat, twoje życie to tylko sen. – Jestem Pierrotem, królem wszystkiego, co tutaj widzisz. – Jesteś Królem Łez! – krzyczy Jack zza kulis. – Twoje imię to Smutek.
Myśliwy i lis Jeszcze zamykają się za mną podwójne drzwi biblioteki, gdy na jego widok ostry wyrzut zamiera na moich ustach. Przystaję. Siedzi w ulubionym pluszowym fotelu naszego ojca, z otwartym, oprawionym w ciemną skórę tomem na kolanach, z bardzo skupionym wyrazem twarzy. Jest to obraz tak niecodzienny, że przez sekundę wydaje mi się, jakby ojciec wrócił na swoje zwykłe miejsce, do zwykłej pozy, czyli z nosem w książce. Na stoliku obok fotela stoi nietknięty kieliszek porto, a kiedy brat wyciąga rękę i zapala lampkę do czytania, od razu przypomina mi się, jak staliśmy tu razem, kryjąc się za spódnicą matki. Ona pytała ojca cicho i spokojnie, czy zje dziś kolację z rodziną, a on podnosił wzrok znad książki i zapalał tę właśnie lampę, bo dopiero wtedy spostrzegał, że już zapadł zmierzch. Potem odprawiał nas niecierpliwym ruchem ręki. Kiedy miałem dziesięć lat, matka przeniosła się z nami do miejskiej rezydencji w Strann. Od czasu do czasu odwiedzaliśmy ojca i za każdym razem zastawaliśmy go tutaj, jakby w ogóle nie ruszał się z tego fotela. Przed pierwszą wojną światową był dyplomatą – pamiętam zmarnowane lata dzieciństwa na wsi pod Paryżem, a potem w Anglii, do której zawsze miałem słabość – ale potem wypadł z łask i to go zmieniło. W końcu wycofał się z normalnego życia w świat książek. A teraz mój brat siedzi na jego miejscu, jego zwykle nieskazitelny mundur jest wygnieciony, górne guziki szarej bluzy rozpięte. Nigdy nie rozumiałem jego fascynacji sztuką wojenną – decyzji, żeby poświęcić życie tym, którzy dla takich jak on mieli jedynie pogardę – ale jego schludność i dyscyplina były zawsze czymś w rodzaju wzorca dla mojego bardziej narowistego charakteru. Teraz siedzi zgarbiony w półmroku, rozchełstany i jeszcze bardziej szalony niż ojciec pod koniec życia. Podłogę zaśmiecają książki wyrzucone z szaf stojących pod ścianami i szkło z rozbitych kieliszków. Stąpam wśród nich ostrożnie i równie ostrożnie dobieram słowa, kiedy do niego podchodzę. – Od kiedy to, twoim zdaniem, obchodzą mnie polowania na lisy, Johann? Wiesz, że nigdy nie miałem upodobania do krwawych rozrywek. Mówię lekkim tonem, ale w kieszeni zaciskam pięść na pogniecionym telegramie. PRZYJEDŹ DO DOMU JAK NAJSZYBCIEJ STOP POLOWANIE NA LISY STOP J – Nie chciałem być zbyt oczywisty, Lisie – mówi brat. – Nie nazywałeś mnie tak od czasów dzieciństwa – stwierdzam. Miałem jakieś pięć lat, kiedy od Reynarda Lisa, króla złodziei z ludowych baśni, zyskałem przezwisko, które tak mocno zrosło się z moją tożsamością, że odkąd pamiętam, czułem się bardziej Reynardem niż Reinhardtem. Zanim w ojcu dokonała się przemiana, książki ogrywały w naszym i jego życiu równie ważną rolę. Jego hobby była mitologia i folklor, a my angielskiego i francuskiego uczyliśmy się z tłumaczeń braci Grimm i bajek Ezopa. Dorastając, przerzuciliśmy się na greckie i rzymskie mity, oczywiście Biblię i teksty orientalne. Ojcu bardzo zależało, żebyśmy docenili te legendy tak jak on, zrozumieli ich uniwersalność; jedną z jego metod uczenia nas języków było pokazywanie wspólnych korzeni używanego w nich słownictwa. – Bruder, brother, frater, frere – mówił. – Musicie wsłuchać się w podobieństwa brzmieniowe tak samo jak w różnice. Jeśli zwrócicie uwagę na to, w jaki sposób zmieniają się dźwięki, zrozumiecie, że kiedyś wszyscy mówiliśmy tym samym językiem, opowiadaliśmy te same opowieści. Czasami myślę, że bardziej interesowało go jego wyobrażenie o nas, to, kim możemy się stać, niż to, jacy naprawdę jesteśmy. Dostrzeganie potencjału we własnych dzieciach nie wydaje się złe, ale warto mieć na uwadze rzeczywistość. W każdym razie, tak jak Reinhardt stał się dla niego Reynardem, jego małym Lisem, królem złodziei, Johann został Jonem, Jackiem, Zabójcą Olbrzymów. Brat drażnił się ze mną, że to imię do mnie pasuje, bo jestem podstępnym tchórzem, ale
ja powtarzałem sobie w myślach przydomek: Król Złodziei, Król Złodziei. Kiedy się bawiliśmy, często byłem przebiegłym Lisem, a brat szlachetnym bohaterem Jackiem, który krzyżował moje plany, wykurzał mnie z kryjówek, bił i pokonywał, ale ja oczywiście zawsze uciekałem. Matka trzymała nasze fotogramy w serwantce we frontowym pokoju miejskiej rezydencji. Na jednym z nich jest mój brat na biwaku; w skórzanych spodniach i chuście Wandervogel wygląda bardzo stylowo; po powrocie z tej wycieczki z podnieceniem opowiadał o nowym przyjacielu – Thomas to, Thomas tamto – i twierdził, że obaj zostaną żołnierzami. Kolejne zdjęcie pokazuje mnie jako czteroletniego eleganta, dumnego z wyprasowanego ubranka. Mówiono mi, że miałem w przedszkolu dziewczynę, która nie odstępowała mnie na krok, opiekowała się mną troskliwie, nawet zawiązywała mi sznurowadła. Podobno sam umiałem je wiązać, ale cóż, ona nie musiała o tym wiedzieć. Patrzę na pognieciony mundur brata i zastanawiam się, do jakiego stopnia nasze życie ukształtowały historie opowiadane przez nas samych. – O co właściwie chodzi? – pytam. – Mam dla ciebie robotę – oznajmia brat. Uśmiecham się. Choć wiem, że za tym sensacyjnym oświadczeniem kryje się coś więcej niż niespodziewana szansa na dobrą posadę, rzucam lekkim tonem: – Nudna biurowa praca w firmie któregoś ze znajomych ojca? Wiesz, że do tej pory robiłem, co mogłem, żeby uniknąć tego strasznego losu, i nie chciałbym, żeby wszystkie lata poświęcone bakaratowi poszły na marne. Nie, ja już mam zajęcie, dziękuję, i choć może nie jest zbyt szacowne... – Szacowne? – przerywa mi brat. Zamyka książkę i kładzie ją na stoliku. Przypuszczam, że tom pochodzi ze zbiorów ojca – popękana czarna skóra, mosiężna klamra – ale go nie rozpoznaję. Wygląda bardziej na jakąś fantastyczną grimoire niż którąś z opasłych rozpraw na temat średniowiecznej hiszpańskiej literatury romantycznej czy czegoś w tym rodzaju. Johann delikatnie przesuwa dłonią po okładce, ledwo muskając ją opuszkami, niemal z czułością. Jestem zaniepokojony bałaganem panującym w bibliotece. Czy to wynik gorączkowych poszukiwań? – zastanawiam się. Czy napad ślepego gniewu? Słyszałem, że od przemówienia Hitlera pod Reichstagiem brat stał się... nieprzewidywalny. – Nie nazwałbym twojego obecnego zajęcia szacownym – mówi. Przyciągam sobie fotel z rogu pokoju i siadam po drugiej stronie stolika. Pod moimi nogami chrzęści szkło. – Nie bronię ojczyzny przed... kim tym razem? Żydami? Futurystami? Nie. Ludzie potrzebują rozrywki, więc ją dostarczam. – A, tak, kabaret i dziwki. Picie i śpiew. Stuka palcem w kryształową karafkę. Idę do kredensu po drugi kieliszek. – Nie doceniasz wartości prostej rozrywki – stwierdzam. – Ty i twoi przyjaciele możecie toczyć swoje bitwy z futurystami, urządzać zjazdy, demonstracje i kontrdemonstracje. Reszta z nas chce normalnie żyć, zapomnieć wieczorem o kłopotach, tak, tak, przy drinku i muzyce. Może to nie jest szlachetne zajęcie, ale na pewno pożyteczne. Powinieneś raczej być zadowolony, że ostatnio robię coś konstruktywnego ze swoim życiem. Johann sięga po kieliszek i pociąga łyk porto. – Przepraszam. Zapominam, że teraz kroczysz uczciwą drogą, że tak to ujmę. Koniec z hazardem. Koniec z odgrywaniem Casanovy. – Kolejny łyk. – Więc naprawdę przestałeś kraść damską biżuterię? Cisza jest namacalna, zakłóca ją tylko brzęk kryształowego korka wyciąganego z karafki, a potem bulgot porto nalewanego do kieliszka. Następne brzdęknięcie, gdy wkładam korek na miejsce.
Siadam w fotelu. – Specjalizujesz się w biżuterii, prawda? – ciągnie brat. – Tak słyszałem. Najsłynniejszy złodziej kosztowności na Riwierze, tak mówią ludzie. Jestem pewien, że matka byłaby z ciebie dumna. Rozważam możliwości, zastanawiam się nad wykrętami i zaprzeczeniami. Wykluczone, żeby Johann miał jakikolwiek mocny dowód. Mógłbym udać głupiego, zaprotestować przeciwko formułowaniu wniosków na podstawie poszlak i zwykłych zbiegów okoliczności. Przydomek z dzieciństwa, zbieżność dat i miejsc. Mógłbym się wykręcać, udawać naiwnego i zranionego, że w ogóle podejrzewa mnie o takie rzeczy. Ale raczej bym go nie przekonał. Za dobrze się znamy. Po prostu wzruszam ramionami. – Wszyscy mamy swoje słabostki – mówię. Od chwili, gdy dostałem telegram, wiedziałem, że brat mnie przejrzał. Szczerze mówiąc, w samą porę; czekałem na tę chwilę od lat. Rok po roku, kiedy na lato przyjeżdżałem do Strann z Nicei albo z Cannes, a gazety donosiły o najnowszym śmiałym wyczynie Czarnego Lisa, zawsze byłem rozczarowany, że Johann wita mnie jako wiecznego syna marnotrawnego. Przez całe lata oczekiwałem, że weźmie mnie na stronę i trzymając w ręce gazetę, zapyta surowym głosem: Coś ty zmalował? Tymczasem to ja, pamiętam, brałem go na stronę i zadawałem pytanie. Czy jest dumny ze swoich powiązań z tymi zbirami i dewiantem takim jak Rohm? Pamiętam, że później masowałem obolałą szczękę, on mnie przepraszał, próbował się tłumaczyć – że czuje się z nimi jak w domu, braterstwo, wielki cel – a ja uświadamiałem sobie, że okłamuje nie mnie, lecz siebie. Wszyscy mamy swoje słabostki, rzeczywiście. A co u twojego młodego przyjaciela?. Tak, mam tajną broń. Ale już nie jesteśmy dziećmi. Lata temu wyrosłem z mściwości, z zasady wet za wet i nawet jeśli teraz prowadzimy coś w rodzaju gry, w myśliwego i lisa, obowiązuje nas fair play. – O co chodzi? – pytam w końcu. Johann wychyla się lekko z fotela i kładzie rękę na książce. Blask lampy pada na jego twarz. – Ty jesteś Czarnym Lisem, prawda? Unoszę ręce ze złączonymi nadgarstkami, jakbym czekał na kajdanki. – Przyznaję się do winy. Ale chyba nie zamierzasz sypnąć własnego brata, co? – Nie chcę widzieć cię w więzieniu. Mówiłem już, że mam dla ciebie pracę. Musisz ukraść pewien klejnot. – Idę teraz uczciwą drogą, jak sam powiedziałeś. Jestem na emeryturze. – Chcę, żebyś to dla mnie zrobił. Musisz to dla mnie zrobić. Gładzi zamkniętą książkę, jakby to było żywe zwierzątko albo dyplomatka zawierająca sekrety, które uratują naród. Wyobrażam ją sobie przypiętą kajdankami do jego nadgarstka, zupełnie jak w kiepskiej powieści o szpiegach. W czasie dziecięcych zabaw zawsze myślałem, że obaj jesteśmy bohaterami, poszukiwaczem przygód i łotrem, myśliwym i lisem. Sądzę, że on nadal postrzega siebie w taki sposób, ale w rzeczywistości myśliwi tego świata mają psy, które rozrywają lisowi gardło, kiedy go dopadną. Dla myśliwego lis to szkodnik, którego należy zabić, a jego krwią posmarować twarz, żeby była czerwona jak bluza, czerwona jak opaska na ramieniu mojego brata. Zważywszy na czasy, w jakich żyjemy, nasze dawne zabawy i historie, które opowiadał nam ojciec, wydają się niezupełnie takie same. – Co chcesz zrobić z tym klejnotem? – pytam.
Sen Arlekina – Władza – mówi Guy. Don gasi światła. Pierrot stoi bez ruchu w cichej sali, złowieszcza postać, czarna na czarnym tle, za jego plecami opada kurtyna, za nią widać migotliwy pomarańczowy blask świec. Teraz, w teatrze cieni, widzimy Jacka wleczonego w łańcuchach, wtrącanego do celi. W przefiltrowanej poświacie otaczają go, sylwetki jak w pokazie z latarnią magiczną, zwierzęce, monstrualne istoty. – Witaj ciemności, święta córko bolesnej straty – śpiewam. – W minionych dniach zabrałaś syna ziemi i nieba do swoich źródeł. Wśród poruszających się cieni jeden jest nieruchomy. Kobiety? Dziecka? Dziewczyny. – O, święta dziewico, kiedy z niegasnącego ognia wyszedł jego ojciec... Nad dziewczyną ukazuje się raptem skrzydlata postać, jaskrawobiała pośród czerni, skomplikowana sztuczka Dona, wymagająca wielkich umiejętności. Anioł Gabriel albo łabędź Ledy. – ...i wydał go na świat spomiędzy swoich ud, krzyk, imię. – Jack – dobiega mnie szept księżniczki. Postacie rozpraszają się i znikają, anioł ze światła i dziewczyna z cienia rozdzielają, zostaje tylko Jack zakuty w łańcuchy, więzień Pierrota czekający na swój los. Zwija się w kłębek na podłodze. – Śpij, dwukrotnie narodzony synu – śpiewam – w łonie ojca, w grobie matki, i śnij swoje sny. Obiecujemy, że wrócisz. Staniesz się znany w Themes. Światła zapalają się nad Pierrotem i teraz on, w swoim czarnym kostiumie, jest jedyną ciemnością na scenie. – Ale ty, mroku, porzucasz nas, kiedy na twojej świętej ziemi próbujemy urządzać zabawy, wieszać girlandy. – Staję za nim, cichy głos za plecami. – Dlaczego nas nienawidzisz? Dlaczego unikasz? Na fioletowy owoc, który wisi na winorośli, obiecuję, że nadejdzie czas, kiedy skierujesz myśli ku sobie i we własnej krwi i pocie, w soli nasienia i grzechu, znajdziesz... ducha. – Arlekina – rzuca szyderczo Pierrot. Odwraca się, odpycha mnie i schodzi ze sceny. – Jaką furię i wściekłość przejawiają te istoty zrodzone z gliny – śpiewam. – Pierrot, potomek żyjących w ziemi robaków z archaicznych epok, dziki i potworny w swoich obyczajach, nieludzki gigant, mordercza wola przeciwko boskości. Dajcie mu czas, a zakuje wszystkie sługi Arlekina w okowy. Teraz wtrącił naszego towarzysza do ponurego, czarnego, strasznego lochu w swoim pałacu. Widzisz, Arlekinie, jak rządzi Pierrot? Ciemięży twoich proroków z bezlitosnym okrucieństwem. Przyjdź, królu, unosząc wysoko swój złoty tyrs ponad lampy ołiwne, ponad wzgórza, okiełznaj dumę tego krwiożerczego głupca. – Śpiewam do postaci śpiącego Jacka. – Gdzie jesteś, Arlekinie? Nocą, pośród legowisk bestii i stosów trupów, zbierasz uczestników zabawy wokół swojego fletu z zielonymi żyłkami? Czy w ciemnym lesie, gęstym od lamp oliwnych, gdzie sierota zgromadził drzewa i polne zwierzęta wokół swojej lutni? – Jest w więzieniu – podpowiada diuk. – Właśnie widzieliśmy, jak wtrącają go do lochu. – Sądzę, że to metafora, mój panie – odzywa sie konsul. – O, błogosławione welony Empirum, Arlekin oddaje wam cześć. Do was wróci ze swoimi rytuałami i poprowadzi taniec... Za sceną Don włącza światło i dźwięk. Teraz powinno się zrobić ciekawie, myślę – sen Arlekina, trans widowni. Na ścianach i suficie ponurej, szarej sali pojawiają się barwne kalejdoskopy wysyłane przez projektory zamontowane na wozie.
– Poprowadzi wirujące dziewice przez spadek, przez prąd obracających się osi, przez skłębioną ludyczną pianę, chaos namiętności i praktyk... Po ścianach przemykają złote i błękitne liście, diamentowe płatki śniegu, fraktale i pierzaste paprocie w opalizujących barwach, szafirowe gwiazdy i karneole. Ludzie wykrzykują „ach” i „och”! Jest nawet jedno głośne „wow”! I nic dziwnego; kwas w suchym lodzie już powinien zadziałać. – Przez ojca wszystkich rzek, który sprawia radość ludziom, dając im źródła świeżej wody... W powodzi światła rozkwitają falami srebrne kwiaty, zmieniają się w konie, w galopujące klacze palomino, czarne ogiery pośród nocy. – Przez rzeki wszystkich dusz, które zasilają tę krainę wierzchowców – śpiewam. Między ojcami i matkami wierzga i bryka jeden dropiaty źrebak. Rzucam spojrzenie za kulisy i widzę, że Joey klęczy na kolanie, a Jack stoi za nim i nieprzyzwoicie gestykuluje fletem. Joey, wieczny pesymista, chowa nóż do buta.
Szczęście to ciepły pistolet – Po prostu uważam, że przemocy nigdy nie da się usprawiedliwić, Don. – Nigdy, Jim? Czy to nie są tylko puste słowa? – Me, to najzwyklejsza prawda. Czy kiedykolwiek załatwiono jakąś sprawę pod groźbą karabinu? Takie „rozwiązanie” jest zbyt ostateczne. Myślę, że igramy z ogniem. – Od kiedy to przemoc cokolwiek rozwiązuje? Piękna myśl, Jim, ale słyszę, że właśnie jedzie po ciebie karetka – (w tle dźwięk syreny ambulansu) – iii... Elvis opuścił budynek. Dobranoc, Jim-Bob. Słodkich snów. Nie daj się pogryźć bitmitom. Cześć... Hugh, jakie jest twoje zdanie w omawianej przez nas kwestii? – Jack Flash to zwykły przestępca. Nie jest żadnym bohaterem. Mam dość słuchania o biednych bogatych smarkaczach, którzy jęczą w kółko, jacy to są „udręczeni”. Nie wiedzą, co znaczy obowiązek. Nasi dziadkowie walczyli... – ...za nich na wojnie, tak, tak, przywróćmy obowiązkową służbę wojskową, wyślijmy ich do Rosji, pokażmy, jak się żyje pod rządami futurystów, wieszanie to zbyt łagodna kara, lepsze są narzędzia do miażdżenia kciuków. Mam rację, Hugh? Mam rację? – Posłuchaj, Don, my przynajmniej mamy ten luksus, że możemy ponarzekać... – ...i trafić na czarną listę. – Każdy może znaleźć pracę. – Powiedz to homoseksualistom. – Paragraf dwadzieścia dwa? Ustawa o zatrudnieniu była absolutnie konieczna. Ci ludzie pracowali w naszych szkołach, z naszymi dziećmi, zboczeńcy uczyli nasze dzieci... – Zaplanowana deprawacja, co? Pierwszy stopień zepsucia młodych. Rozejrzyj się, Hugh. Naszych młodych nie trzeba psuć... Szybki Puk i ja owijamy się wokół siebie nawzajem, tańcząc ciało przy ciele, czakra przy czakrze, spleceni. – Jakie to uczucie być awatarem chaosu? – mamrocze Puk. – Trochę... niestabilne – odpowiadam. Czuję mrowienie wzdłuż wężowego kręgosłupa, od endorfinowego halo nad czakrą ciemieniową, w dół do szóstej czakry, serotoninowej klarowności oka ajna znajdującego się pośrodku czoła, dalej do piątej czakry gardła, głosu, słowa, gardłowego pomruku głodu, do adrenalinowego przypływu strachu i wściekłości ze źródłem w czakrze sercowej, do trzeciej, przeponowej, która mieści się w splocie słonecznym, gdzie rodzi się duma i poczucie winy, przyspieszony oddech, westchnienia i śmiech, w dół, w dół do hara czakry podbrzusza, jelit i dalej... do czakry numer jeden, lędźwi i żądzy, złotodajnej żyły, źródła energii chi, testosteronu i oksytocyny. W nirwanie można przeciwstawić się ego, dziecino, ale ciało żyje i ma swoje własne plany. I dalej w dół do najważniejszego punktu. Czuję krystaliczne uderzenie żaru, kciuk wbija się mocno w moje krocze, w starożytnej tantrycznej sztuczce, która powstrzymuje wytrysk nasienia. – Juhu! – wykrzykuję. Albo coś w tym rodzaju. Potrzebuję kilku minut, żeby uspokoić oddech, a potem, naładowany mistyczną życiową siłą wszechświata, w pełni świadomy swojego ciała i każdej jego komórki, odsuwam się od rogatego chłopaka i wstaję, by się ubrać. Fox ugościł mnie po królewsku. Wkładam skórzane spodnie, sznurowane po bokach (amerykańska kawaleria powietrzna),
karmazynową koszulę (Kozak futurysta obryzgany krwią rosyjskiej szlachty), kurtkę z epoletami (czerń i złoto Sojuszu Wolnej Iberii), wojskowe buty (najlepszy produkt Republiki Weimarskiej), a na to wszystko pancerny szynel ukradziony strażnikowi. Patrzę na siebie w dużym lustrze, okręcając biały jedwabny szalik wokół szyi i nakładając gogle na czoło. Wyglądam teraz prawie jak człowiek; kolce z płomiennych włosów są nienaturalne, ale nie bezbożne; skóra, paznokcie i nozdrza – liczą się wszystkie drobiazgi. Tylko srebro i złoto tęczówek przypominają w dość niesamowity sposób, że tak naprawdę nie należę do tego świata. – Myślisz, że ci się uda? – pyta Puk. – Bułka z masłem. Joey jest łagodny jak baranek, kiedy się go dobrze pozna. – On cię, kurwa, zastrzeli. Wzruszam ramionami. – Wkurzyłem go. – Zdradził nas wszystkich. – Jedyną osobą, którą Joey zdradził, jest on sam. Puk potrząsa głową. Uważa mnie za beznadziejnym przypadek. Mój skręt zgasł, więc grzebię w kieszeni szynela w poszukiwaniu zapałek, odrywam jedną od kartonika, pocieram o draskę – szsz! – i zaciągam się marihuaną. W głowie notuję: muszę pamiętać, żeby wziąć zapalniczkę. – Przyda ci się – mówi Puk i wyjmuje z komody mahoniowe pudełko. Otwiera je bardzo ostrożnie. Srebrzysto-złoty błysk metalu. Pistolet chi marki Curzon-Youngblood Mark I, antyczny prototyp wszystkich następnych modeli i wciąż najlepszy zdaniem wielu zabójców. Super, myślę. Jestem gotowy do rock and rolla.
ERRATA
Wielki plan – Co zamierzasz zrobić, Jack? Pojechać do Niemiec i zabić samego Adolfa, a potem urządzić sobie wycieczkę do Włoch i odwiedzić również Benito? Seamus kręci głową. Jack jest dobrym człowiekiem i serce ma we właściwym miejscu, to jasne, ale jest idiotą. Obaj są cholernymi idiotami. – Może pojadę. Wiesz, myślę, że moglibyśmy to zrobić. Finnan gasi cuchnącego gauloisea w popielniczce i opiera się plecami o komodę. Pokój na poddaszu jest malutki, ze spadzistym sufitem i wystającym na zewnątrz mansardowym okienkiem. W środku mieści się łóżko, szafa i niewiele ponadto. Wynajęta nora Seamusa nie jest ani trochę lepsza – ostatecznie obaj dostają pensje dokerów – ale on przynajmniej utrzymuje porządek, tak jak nauczono go w wojsku. Jezu, w mieszkaniu Jacka jest podobnie jak we wnętrzu jego popieprzonej głowy – kompletny bałagan, wszędzie stosy brudnych rzeczy i puste butelki po whisky, pięć albo sześć... nie, Chryste, jeszcze jedna wystaje z szuflady, spomiędzy cholernych skarpet i innego gówna. Tak, ale niezły z niego pijus jak na Anglika. Przez ostatnie dni jest dla Seamusa trudnym zawodnikiem, a to już, kurwa, o czymś świadczy. Teraz dużo czasu spędzają na wspólnym piciu. – Więc moglibyśmy to zrobić, tak? – mówi Seamus. – Tak po prostu przemaszerujemy przez nazistowskie Niemcy, mówiąc „dzień dobry panu” i”co słychać, stary”, a oni wpuszczą nas do Hitlera. Albo ukradniemy nazistowskie mundury, będziemy wykrzykiwać Sieg heil i nikt nie zauważy różnicy. O tak, to cholernie dobry plan, Jack. Głowa do góry, chłopcy, i... Seamus w ostatniej chwili gryzie się w język, żeby nie powiedzieć „do ataku”. To byłby cios poniżej pasa. Było, minęło. Jeśli powtórzy to sobie wiele razy, może wreszcie, kurwa, zapamięta. – To jest jakiś plan – stwierdza Jack. – Po prostu pójdziemy do Berlina i, cholera, zabijemy każdego, kto nam wejdzie w drogę. Jezu, on, kurwa, mówi poważnie i w ogóle. – Zabijemy wszystkich? – pyta Seamus. Jack nie odpowiada, tylko wstaje z rozgrzebanego łóżka, podnosi pustą butelkę z podłogi i stawia ją na komodzie obok popielniczki. Odsuwa Seamusa i przechodzi na drugą stronę pokoju, całe cztery kroki. Potem wypowiada jedno słowo i... ...rozbite szkło niczym proszek pokrywa cały blat, Seamusowi dzwoni w uszach i jest mu niedobrze, odbicie w lustrze nad bieliźniarką wygląda jak w pieprzonej beczce śmiechu, przekrzywiony pokój, zniekształcone postacie, bezwładne ciała na polu bitwy, kruk bijący skrzydłami w okno, czerń, biel i czerwień, zimne żelazo nogi od łóżka kurczowo ściskanej w ręce, kiedy świat przestaje drżeć. – Jesteśmy inni – mówi Jack. – Ty i ja jesteśmy inni. Seamus zaciska powieki i widzi pola uprawne ciągnące się po horyzont, otwiera oczy, oddycha głęboko. – Co widzisz, Finnan? – pyta Jack. – Co widzisz, kiedy zamykasz oczy? – Nic. – Co widzisz, kiedy jesteś pijany i szalony, kiedy masz te swoje ataki? Tak to nazywasz, gdy same z ciebie wypływają słowa, które normalnie, gdy jesteś trzeźwy, są ukryte tak głęboko, że nie potrafisz do nich dotrzeć, prawda? – To nie... – Sam nie wie, co to jest, więc jak, kurwa, może zaprzeczyć?
– Wiem, co mówisz, Finnan. Słyszałem. Pamiętaj, że to ja zawlokłem cię do domu w tę noc, kiedy nie mogłeś ustać na własnych nogach. Ja wy słuchiwałem twojego gadania. Zrozumiałem. Słyszałem to już wcześniej. I Jack opowiada mu o wyprawie w głąb Kaukazu, o znalezionym tam języku, spisanym na skórach martwych ludzi, języku, którym mówi Finnan, ale zbyt się boi, żeby go rozumieć, a który Jack rozumie, lecz boi się nim mówić. Jack otwiera szafę i wyjmuje pełną flaszkę zza skórzanej torby, która widziała lepsze czasy. Zdejmuje nakrętkę, pociąga łyk z butelki i podaje ją Seamusowi. Finnan wypija haust – smak gorzki, anyżkowy, piekący. Chryste! Kaszląc, patrzy na etykietę. Jezu, czy to paskudztwo jest legalne? – Wiesz, kim jesteśmy? – pyta Jack. Seamus bierze od niego nakrętkę i zamyka butelkę. – Nie. – Ale jesteśmy inni, prawda? Finnan najpierw kiwa głową, potem nią potrząsa. – To nie my, Jack. To nie my jesteśmy inni, tylko... Oddaje butelkę Jackowi. Patrzy na nich obu w zniekształconym lustrze: wychudzone istoty ze zbyt małymi głowami, patykowate stworzenia jak Z dziecięcych rysunków albo malowideł na ścianach jaskini. Odbicia zmienione jednym słowem. – Wiesz, co widzę, kiedy zamknę oczy, Jack? Wojnę. Niekończącą się pieprzoną wojnę i nas. Walczymy i zabijamy, wciąż od nowa i od nowa. Ale to nie ma sensu, Jack. Po prostu nie ma sensu. O, mogę ci powiedzieć, że stary Josef i Adolf zamierzają podpisać cholerny pakt, żeby podzielić między siebie Europę. Mogę ci powiedzieć, że nic z tego nie wyjdzie, bo obaj są pieprzonymi cipami. Ale... Myślałem, że widzę przyszłość, wiesz? Teraz nie jestem pewien. Niektóre rzeczy wyglądają jak nie z tego świata, Jack. Są te małe stworzenia, rozumiesz, te małe czarne stworzenia pełzające wszędzie... Jezu, jestem, kurwa, równie szalony jak ty. Jack przesuwa palcem po sproszkowanym szkle, rozgarnia je kciukiem. – Nie sądzę, żebyśmy byli szaleni – mówi. – Myślę, że otrzymaliśmy... dar. I mamy obowiązek go wykorzystać. – Zniekształcone odbicie Jacka patrzy z lustra na Seamusa. – Skoro potrafimy zmieniać rzeczy, skoro potrafimy zmieniać rzeczy...
Zmienić historię – Świat – mówi Jack. – Przeszłość. Przyszłość. Wszystko, stary. Seamus strząsa popiół z papierosa do stalowego zlewu i odkręca kran. W kuchni nie ma popielniczek, a on nie będzie brudził podłogi, to jasne, więc patrzy, jak strumień czystej wody rozrywa bibułkę. Kiedy w odpływie znikają ostatnie drobiny tytoniu, Finnan zakręca kurek. Na górze słychać głosy, śmiechy i piski, tupot. To żona Francuza i jego dzieciaki. Zobaczyli ją w przelocie, kiedy otworzyła im tylne wejście, zmierzyła ich jednym spojrzeniem i zawołała męża. Seamus podchodzi do drzwi prowadzących do holu i zamyka je, żeby odciąć się od tych dźwięków. Nie jest pewien, czy chodzi mu o zachowanie dyskrecji, czy raczej o ucieczkę przed tym, czego najprawdopodobniej sam nigdy nie będzie miał. – Wy, Anglaise... – zaczyna Francuz. – Irlandczycy – poprawia go Seamus. – To nie ma znaczenia – wtrąca Jack. – Niech mnie diabli, jeśli nie ma – burczy Finnan. – Przyjaciele, nie rozumiem, jak ta... książka może zmienić świat? Może za dużo wypiliście, non? – Od rana nic – mówi Jack. Kuchnia jest mała, ale czysta i dobrze wyposażona, rondle i patelnie wiszą nad żelaznym piecem, na kredensie stoją misy z owocami i koszyki ze świeżymi warzywami. Pachnie ziołami, czymś wędzonym – ryby, kiełbasa, sery – i oczywiście cebulą i czosnkiem. W garnku gotuje się bulion. Tak, Seamus oddałby prawą rękę, żeby mieć spokojne domowe życie, tak jak ten mężczyzna. – Monsieur Reynard, ważne jest tylko to... Wie pan, że Hitler nie zatrzyma się w Czechosłowacji. Reynard kiwa głową, zapraszając go do solidnego sosnowego stołu, który zajmuje prawie cały środek kuchni. Sam ulokował się najbliżej drzwi prowadzących do przedpokoju i drugich, chyba od spiżarni ukrytej pod schodami. Seamus czuje dochodzące stamtąd aromaty dobrego jedzenia. Jack wybrał miejsce przy piecu, przed nim leży stosik franków, żałośnie mały, ale to wszystko, co mają. Finnan siada obok gospodarza. – Liczy się tylko to, że możemy spróbować zapobiec nadciągającej wojnie – mówi. – Zmienić sytuację – dodaje Jack. – Prosimy tylko, żeby wykorzystał pan swoje umiejętności. Seamus patrzy na skórzaną torbę wiszącą na jego ramieniu. Widział ją kilka razy nad Ebro, wystającą z plecaka, ale nigdy o nią Jacka nie zapytał. Nie wydawało się to ważne, zwykły worek, za mały, żeby kryć w sobie coś wartościowego. Teraz, na Jezusa, wie, co w nim jest, ale to zupełnie inna historia. Chyba są, kurwa, stuknięci. Gdybyśmy wygrali wojnę w Hiszpanii, powiedział kiedyś Jack. Gdyby faszyści byli... jakoś podzieleni. Gdyby nie Stalin i Chamberlain i ich cholerne układy z Hitlerem. Ty masz Wzrok. Możesz zobaczyć, jakie zmiany powinny nastąpić. Ja znam język, ale żaden z nas nie umie nim mówić. – Jest pan najlepszym człowiekiem do tej roboty, tak słyszeliśmy. Jedynym człowiekiem do tej roboty. – Ale to, monsieur Carter, monsieur Finnan – (bierze do ręki kilka banknotów) – jest kpina. Wystarczyłoby może na... un passeport, dyplom. A wy prosicie mnie, żebym zrobił książkę. Za tyle? – Nie rozumie pan, jaka jest stawka – odzywa się Jack. – Pan... Seamus kładzie dłoń na jego ramieniu. – Jasne, wiem, że to niewiele. Wiem, że to cholerny żart. Niestety, to wszystko, co mamy, oprócz koszul na naszych grzbietach, ale jeśli pan chce, oddam panu swoją. Urobię sobie ręce po łokcie jako pański niewolnik, jeśli pan to dla nas zrobi. Przysięgam na grób mojej matki i samego Jezusa Pana
Wszechmogącego. Niech pan spojrzy mi w oczy, monsieur Reynard, i plunie w twarz, jeśli nie mówię prawdy. Francuz przez krótką chwilę wytrzymuje jego spojrzenie, po czym odwraca wzrok. – Wierzę panu, monsieur Finnan. Wierzę, że jest pan uczciwym człowiekiem. I niestety, biednym jak większość uczciwych ludzi. Bębni palcami po stole, długimi delikatnymi palcami pianisty albo jubilera. Albo fałszerza, myśli Seamus. W końcu Reynard najwyraźniej podejmuje decyzję. – Niczego nie obiecuję, ale pokażcie mi te... pisma, które mam skopiować, proszę. Zobaczę, ile pracy będzie to wymagać. – Mon Dieu – szepcze Reynard. – Mon Dieu. Un cigarette, s’il-vousplait? Jack wyjmuje paczkę z kieszeni na piersi, podaje jednego papierosa Reynardowi, drugiego Seamusowi, klepie się po kurtce. Finnan uprzedza go, wyciągając swoją zapalniczkę. Podaje ją, zapaloną, Jackowi. Ten przypala swojego papierosa, odruchowo zamyka zapalniczkę, po czym otwiera ją znowu, kciukiem krzesze iskrę i podaje ogień Reynardowi, wszystko to jednym szybkim ruchem. Stary nawyk. Zawartość skórzanej torby leży rozłożona na stole, kwadraty i prostokąty wyprawionej skóry, suchego welinu, złotobrązowego i tak cienkiego, że niemal przezroczystego. Reynard unosi jeden skrawek do lampy. Welin jakby jaśnieje, a widoczne na nim znaki są tak zawiłe i subtelne, że wyglądają jak filigran, raczej dzieło igły niż pędzla. Jasne, że tak, myśli Seamus. – Piękna robota – stwierdza Reynard. – Formidable. – Ogląda drugą stronę. – Przyjaciele, tego wyzwania z radością bym się podjął, ale wy chcecie, żebym to podrobił. To nie jest malowidło ani rysunek, tylko... nie znam tej techniki. Atrament jest w welinie, rozumiecie? Jeśli już, to powiedziałbym, że wygląda na tatuaż. – Igła zamiast pióra – mówi Jack. – Nie może pan stworzyć takiego samego barwnika? – A welin? Co to w ogóle jest? Jagnięca skóra? Świńska? Tak pięknie wyprawiona. Jaka faktura, delikatność! – Musiałby pan wykorzystać jej odwrotną stronę. Reynard unosi brew. – I zostawić oryginalne pismo. Nie rozumiem. Jeśli to ma zwieść jakiegoś prywatnego kolekcjonera... – Nie – przerywa mu Seamus. – Ale czy wystarczy tych kartek, żeby stworzyć książkę, o jaką wam chodzi? – Jeżeli potrzebuje pan więcej, na Boga, dam panu skórę z własnych pleców – warczy Jack. Seamus kopie go pod stołem, Reynard rzuca na niego zaniepokojone spojrzenie i wraca do oglądania stronicy, którą trzyma w ręce. Ponownie unosi ją do światła. – Skąd to macie? – pyta cicho, ale nieustępliwie. – Co to jest...? – Nie zrobię tego! Co za okropność! Brute! Bite! – Zrobi pan – mówi Jack. – Wystarczy, że napisze pan to, co powiemy. Nie musi pan wiedzieć, o jaką stawkę chodzi. – Podłe oszustwo – obrusza się Reynard. – Chore. Wasz kolekcjoner jest jakimś zboczeńcem, bestią, noni. Musi nim być, skoro zamawia coś takiego. – Chodzi o przyszłość świata – tłumaczy Jack. – Potrzebuje pan dowodu? – Jack, zaczekaj – rzuca ostrzegawczo Seamus. – Nie chodzi o pieniądze, tylko o... I wymawia słowo, które unosi Reynarda w powietrze i trzyma go w górze jak marionetkę na
sznurku. Seamus widzi panikę na twarzy tego człowieka, przerażenie, które budzą w nim dwaj obcy z workiem pełnym ludzkiej skóry, magicznymi zaklęciami i... Chryste, teraz już na pewno tego nie zrobi. Finnan z całej siły wali Jacka pięścią w twarz. Jack osuwa się na podłogę, gospodarz pada z impetem obok niego. – Posłuchaj. Nie. Zaczekaj. Reynard cofa się przed Finnanem. – C’est diabolique! Vous etes le diable! Jesteś diabłem! I wtedy Seamus chwyta Francuza za przód koszuli i przyciąga do siebie. Jezu, może i jest diabłem, bo czuje się jak człowiek opętany, słyszy w głowie ryk głośny jak nad Sommą, w Inchgillan czy gdzie indziej, kiedy syczy coś do ucha tego człowieka, nawet nie wie, co mówi, ale to takie słowo, że, Chryste, pali go w ustach, rozrywa płuca, dzwoni w czaszce, a potem on sam krzyczy i, kurwa, czyżby zemdlał? Co powiedział? Co mu, do cholery, powiedział? Reynard stoi przy zlewie i rzyga. – Przepraszam – kaja się Seamus. – Nie chciałem. Nie wiem, co... Co ja panu powiedziałem? Co pan zobaczył? O Jezu, przepraszam. – Sześć... sześć... sześć – mamrocze Reynard. Kto ma rozum, niech obliczy liczbę zwierzęcia, myśli Seamus. O Jezu Chryste, kurwa, więc to jest pieprzona apokalipsa. Czy to właśnie ten kawałek przyszłości, którego nie widzę? – Sześć milionów – udaje się w końcu wykrztusić Reynardowi. – Nie rozumiem. Gospodarz znowu wymiotuje. Pochyla się nad zlewem, dyszy, pluje. Finnan opiera się o drzwi spiżarni i nic nie mówi. Jack leży bez ruchu na podłodze. Wygląda na to, że Seamus złamał mu nos. Reynard przyciąga sobie krzesło od stołu i siada na nim blisko zlewu. Patrzy długo i twardo w oczy Finnana. Na górze płacze któreś z dzieci, może wystraszone hałasem. Francuz kiwa głową. – Twierdzi pan, że tą Księgą potraficie zmieniać rzeczy? – pyta.
4
CHWILA ŚMIERCI
Nowa Sparta, nowe Ateny – Jesteś szalony – mówię. – Wojsko jeszcze potrafiłbym zrozumieć, ale SA? To zwykłe zbiry. Sadyści. Robactwo. O co ci chodzi, o ładne mundury? Johann się jeży, patrzy na mnie z urazą i sprzeciwem w oczach, a ja natychmiast żałuję swoich słów, bo o ile wcześniej mógłby mnie wysłuchać, teraz nawet nie warto zaczynać z nim rozmowy. Wzdycham i przenoszę wzrok z powrotem na serwantkę. Cenne bibeloty matki są takie kruche, delikatne: drezdeńska porcelana, właściwie nigdy nieużywana, ceramiczne saboty z Antwerpii, oprawione w ramki zdjęcia brata i moje. W porównaniu z nimi szafka wydaje się wręcz toporna, chippendale czy coś w tym rodzaju, jeśli dobrze pamiętam, przywieziona z Anglii. Co teraz zrobimy z jej rzeczami? – zastanawiam się. – Jonni – odzywam się łagodniejszym tonem. – Jonni. Brat siedzi na stołku i brzdąka na pianinie, jednym palcem stukając wciąż w ten sam czarny klawisz. Nigdy nie byliśmy dobrymi uczniami, żaden z nas. Jego zbyt łatwo rozpraszało słońce za oknem, ja wolałbym grać hałaśliwy jazz, którego słuchałem w radiu. Johann przeczesuje ręką pszeniczne włosy. Złoty chłopiec mamusi, żołnierzyk tatusia... Ciekawe, dlaczego nigdy nie byłem o niego zazdrosny, zawsze opiekuńczy. Wydawał mi się taki... niewinny. To doprawdy ironia losu: mój starszy brat, dynamiczny, atletyczny, sam doskonale radzi sobie w walce, a tymczasem ja czuję, że muszę go bronić. I jestem zły, tak, ponieważ wiem, co pociąga go w tym faszystowskim nonsensie. – Zrób sobie wolne – mówię. – Wróć ze mną do Nicei. Albo pojedźmy do Berlina, to pokażę ci nocne życie. Znam różne kluby. Nie będziesz musiał... Urywam. Zapada dawne milczenie. – Czasy się zmieniają, Reinhardt. Wiem... wiem, że niektórzy z nich są łotrami. Wiem, że niektórzy chcą zrzucać bomby zapalające na komunistów i Żydów. Ale tak teraz jest. To dopiero początek. – Właśnie to mnie martwi, Jonni. Kto będzie następny? Martwię się o ciebie, chcę powiedzieć. O ciebie. – Futuryści są realnym zagrożeniem dla naszego stylu życia – oświadcza Johann. – Jedź ze mną do Berlina – proszę słabo. – Wracaj ze mną do Strann – mówi brat. Zamykam sejf, przekręcam tarczę, wieszam z powrotem obraz na haku. Po raz tysięczny myślę, jak bardzo gardzę tą ryciną, ale ponieważ jest to prezent od Johanna, nie mogę go obrazić, nie wieszając obrazu na honorowym miejscu nad biurkiem, na ścianie z sejfem. To jeden z okropnej serii Rycerzy teutońskich Herr Hitlera, cały szary i monumentalny, same kąty i rogi, tryby i koła nieokreślonego mechanizmu, próba połączenia Siegfrieda w lśniącej zbroi z robotem przywodzącym na myśl Metropolis Langa. Wojownik monstrum. Siadam z powrotem w fotelu, z Okiem Płaczącego Anioła w dłoni, i zastanawiam się, co jeszcze powiedzieć. – Naprawdę ci się to podobało? – pytam, wskazując za siebie. Johann patrzy na swoje buty. – Nie jestem znawcą sztuki, ale pomyślałem, że... – Skoro to jest dzieło Hitlera, musi być dobre, tak? Brat jest wyraźnie zmieszany. To dobrze, myślę. Powinien. – A co teraz o nim myślisz? – Nie wiem. Posłuchaj...
– Nie, to ty posłuchaj – przerywam mu. – Spójrz na obraz i powiedz mi, co widzisz. Nie uważasz, że wygląda trochę futurystycznie? – Tak, tak – rzuca Johann burkliwie. – Hitler nas zdradził, tak, wiem. – Ale również faszystowsko – ciągnę niezrażony. – To zbroja czy uzbrojenie, maszyna czy człowiek? Trudno powiedzieć, gdzie jedno się kończy, a drugie zaczyna. Trudno dostrzec różnicę. Faszysta czy futurysta, Jonni... jaka jest między nimi różnica? – Niemcy! – Wali pięścią w biurko. – Różnica jest taka, że my w coś wierzymy. Wierzymy w ten kraj, w naród, w nasze dziedzictwo, historię, w... Potrząsam głową. Kładę klejnot na biurku i przesuwam w jego stronę. – Romantyczne kłamstwa – mówię z głębokim znużeniem. – Zabierz to i idź. – Wracaj ze mną – prosi brat. – Zrozumiesz, obiecuję ci. Kiedy zobaczysz, zrozumiesz. – Nie sądzę, żebym kiedykolwiek zrozumiał. – Nie sądzę, żebym kiedykolwiek ciebie zrozumiał. Odkąd pamiętam, zawsze chciałeś jechać do Heidelbergu, zostać oficerem, a teraz... teraz odrzucasz to wszystko, żeby dołączyć do tych szaleńców. Johann zamyka wieko pianina i okręca się na stołku. – Wiara w rzeczy wyższe nie czyni z nikogo szaleńca. Tak, teraz w SA jest pełno młodych... gniewnych mężczyzn. Przyszli z Freikorps, wielu prosto z ulicy, nie są wykształceni. Nie mieli łatwego życia, ale są na pierwszej linii walki z komunizmem i... – Czym? Międzynarodowym żydostwem? Spiskiem syjonistycznym? Tak naprawdę nie wierzysz w te brednie. Wiem, że nie wierzysz. Podchodzę do okna, odsuwam koronkową zasłonę i wskazuję na ulicę. – Czy Herr Hobbsbaum jest spiskowcem syjonistycznym? Zasługuje na to, żeby obrzucać mu okna cegłami? Kłaść na progu psie gówno? Świńską krwią wypisywać slogany na drzwiach? – Nie, oczywiście, że nie. Są dobrzy Żydzi, Reinhardt, obaj o tym wiemy, lecz nie możesz oczekiwać, że zrozumie to człowiek z ulicy. Ale z czasem przyjdzie dyscyplina. Weźmiemy ten... ogień pod kontrolę. Tak. Teraz jest jak pożar, który rozszerza się po Niemczech i całkiem je odmienia, ale kiedy nad nim zapanujemy, staniemy się nową Spartą, nowymi Atenami. Towarzysze broni, o to w tym wszystkim chodzi. O prostotę, honor i szlachetność. Wracam do serwantki i biorę do ręki zdjęcie brata w mundurku Wandervogel, na tle alpejskiego krajobrazu, gór i łąk. Czy już wtedy dały o sobie znać sprzeczności w jego charakterze? Przed tamtą wycieczką miał obsesję na punkcie starych rewolucyjnych bohaterów, komunistów, anarchistów i republikanów, Bakunina, Kropotkina, Dantona i Robespierre’a, choć nie rozumiał ideologii, które wyznawali. A może wszystko jest całkiem logiczne, tak jak to nowe poświęcenie rozumu dla romantyzmu? Odstawiam zdjęcie na półkę, delikatnie zamykam szklane drzwi. – O jedno cię proszę. Nie idź w tym mundurze na pogrzeb. – Nie mam... – Pożycz ode mnie – warczę. – Oczywiście, oczywiście. – Oczywiście – mówi. – Jeszcze możesz zmienić zdanie, wiesz. Na stacji panuje gwar i ruch, rodziny i biznesmeni przepychają się tam i z powrotem, stoją i żegnają się, czekają, patrzą na dworcowe zegary, sprawdzają godzinę na swoich zegarkach, a my przedzieramy się przez tłum, bagażowy niesie za nami jedyną torbę podróżną mojego brata, z mundurem w środku. W ostatniej chwili udało mi się go przekonać, żeby podróżował w cywilnym ubraniu, by uniknąć kłopotów i starć z... mniej patriotycznie nastawionymi pasażerami. – Tak – powiedział z nieobecną miną. – Masz rację. Masz całkowitą rację. Już wkrótce. Lepiej
nie ściągać na siebie uwagi, prawda, Lisie? Nie spytałem go, co się wkrótce stanie. Unosi czarny homburg i, przepraszając, mija młodą Frau z wózkiem dziecięcym. Idąc za nim, ja też uchylam kapelusza i uśmiecham się do dziecka. Nienawidzę tych okropnych istot, ale stare nawyki nie umierają; kobiety lubią mężczyzn, którzy uśmiechają się do dzieci. – Na pewno nie chcesz ze mną jechać? – pyta Johann. Moją odpowiedź zagłusza niski, przeciągły gwizd lokomotywy, więc kręcę głową. Syczy para. Trochę dalej na peronie grupa młodych mężczyzn w czarnych koszulach i opaskach na ramię z kołem i krzyżem śmieje się i rozmawia głośno; są wszędzie, na dworcu, w mieście, liczniejsi niż kiedykolwiek. Dwa, trzy lata temu pewnie wszyscy nosili swastyki, ale na rozłamie Hitler wyszedł lepiej niż Rohm, który praktycznie pozostał ostatnim ze starej gwardii, z najwyższego szczebla partii nazistowskiej. A niższe szczeble cały czas topnieją. Jaki prawdziwy mężczyzna chciałby w tych czasach wstąpić do armii pederastów i męskich prostytutek? – Słyszałeś o Termopilach i Spartanach, którzy bronili wąwozu – zagaił kiedyś mój brat z napięciem w głosie. – Oddział nie liczył trzystu mężczyzn, tylko sto pięćdziesiąt par kochanków. Może nie w fizycznym sensie, ale w duchowym – dodał pospiesznie. – Duchowym. Obawiam się jednak, że fizyczność już dawno zwyciężyła, czyniąc tę retorykę bezużyteczną. Herr Hitler to dostrzegł, zrozumiał, że przedsiębiorcy z klasy średniej i zbiry z klasy pracującej, których bardzo potrzebował, nie strawią tego, co uważają za zwykłe zboczenie. Koniec z Rohmem i jego faszystami, ich dni są policzone, myślę. Jutro należy do tych, którzy potrafią odrzucić całe to gadanie o historii, braterstwie, o czymkolwiek, gdy już się przeżyje. – To mój pociąg. Usuwam się z drogi, żeby Johann mógł odebrać torbę od bagażowego. Potem wchodzi po stopniach do wagonu. Wyciąga do mnie rękę, a ja ściskam ją sztywno, niezręcznie. – Nie martw się, Lisie – mówi. – Wszystko będzie dobrze. Klepie się po kieszeni na piersi, w której trzyma klejnot owinięty w chusteczkę. Nie spakował go do torby. Myślę o jego właścicielu, o Pieczorinie i jego spotkaniu z Himmlerem. Ciekawe, o czym mogli rozmawiać. Więcej zeppelinów, więcej załóg, żeby odeprzeć Japończyków? Potęga niemieckiej inżynierii połączona z rosyjską bezwzględnością? Zastanawiam się, czy swoją kradzieżą mój brat chce posiać między nimi niezgodę, ale jestem pewien, że chodzi o coś więcej. Przyszłości, której Johann się obawia, nie da się tak łatwo powstrzymać, myślę.
Ślad upadku anioła Wchodzi w lot spiralny, starając się hamować upadek przez dni, miesiące, lata; rozpięty wełniany płaszcz wydyma się wokół niego, czarne skrzydła złożone za plecami furkoczą w świszczących prądach czasu. Płaszcz nie wytrzyma długo, ale przez jakiś czas musi mu wystarczyć za spadochron. Łapie wir i sunie w bok na strumieniu powietrza, skręcając ciało, żeby dodać własny ruch do ślizgu. Jak kamikadze spadający na ziemię, pędzi korkociągiem przez eter, przez historię i przestrzeń, ciasną spiralą, żeby utrzymać właściwy kurs. Joey wie, że czas nie jest linią prostą, tylko eksplozją poruszającą się na zewnątrz w trzech kierunkach i, jak kula wystrzelona z bliska w ludzką czaszkę, może wybrać różne drogi. Skulony w pozycji płodowej, widzi pod sobą krąg zboża, który wygląda jak mniejsza wersja ogromnej połaci lasu powalonego nad Tunguzką w 1908 roku. Upadek meteorytu, tak mówią, ale z nieba nad Syberią nie spadł meteor, Joey wie to na pewno. Dość się napatrzył na zwyczajne koła albo bardziej złożone wzory, żeby rozpoznać ślad czegoś, co wyrwało dziurę w czasie, zbaczając z prostej i wąskiej ścieżki, którą podążają ludzie. Kręgi to ślady po lądowaniu, a tamten nad syberyjską rzeką jest po prostu największy. Cholernie wielki. Kiedyś myślał o tym, żeby dogonić meteoryt tunguski. Przebić otwór w czasie, wylądować w roku 1908 i zaczekać, aż nadleci. Wtedy by się przekonał, co było na tyle duże, żeby zostawić taki ślad na ziemi. Tak, tunguski to matka wszystkich meteorytów, myśli. Ślad upadku anioła. Nad kręgiem prostuje się jak skoczek do wody, który wychodzi z salta, ale płynną powierzchnię rzeczywistości przebija najpierw nogami, a potem rozłożonymi rękoma, w pozycji krzyża. Poruszając się wstecz w stosunku do reszty świata, widzi, że zboże wstaje, źdźbła prężą się na jego powitanie, ślad po lądowaniu znika. Potem stoi na polu nieruchomo, lecz wolno przemieszcza się wstecz w czasie, kruki krążą nad jego głową ogonami w przód, jak na filmie wideo przewijanym do tyłu. Lądował wiele razy, ale ten widok nigdy mu nie powszednieje, więc przez minutę czy dwie cofa się przez pole, a następnie odwraca, żeby obserwować ten moment z dystansu. Patrzy, jak ten drugi on idzie tyłem do miejsca przybycia, rozpościera ręce jak strach na wróble, wznosi się w niebo, zwija w kłębek i po prostu znika, zostawiając Joeya na zewnątrz kręgu zboża, podziwiającego ślad tajemnicy odbity na ziemi. Ma dzień albo dwa, żeby na piechotę dotrzeć do celu, i bardzo dobrze, bo dzięki temu może obserwować świat, niewidziany i niesłyszany przez ludzi, których małe umysły nie są w stanie zrozumieć anomalii czasowej. Lubi chodzić wśród nich w ten sposób, niezsynchronizowany, niezgodny w fazie. To daje mu uczucie, jakby... jakby świat należał do niego. Rozgląda się po tym swoim świecie. Niebo jest czyste i błękitne, ale jako preludium jego przybycia wyraźnie zbiera się na burzę. Nawet ruch zboża rozwiewanego przez wiatr zasysany z powrotem tam, skąd przyleciał, jest gwałtowniejszy, niż byłby w czasie biegnącym do przodu. Wszystko wibruje, jest nieco tajemnicze, ale pod spodem czai się ciemność. Jak na obrazie Van Gogha, świat widziany przez opary absyntu albo szaleństwa. Pola uprawne ciągnące się jak okiem sięgnąć, na wschód od Edenu, na zachód od Smallville, osiem kilometrów i dwa dni drogi od Lincoln w 1959 roku. Albo tylko się wydaje, że to 1959; wystarczy zadrapać powierzchnię, pokopać trochę, a zobaczy się nie maszyny rolnicze, lecz koszące odłamki samochodów-pułapek, brudne żółte wstążki leżące w trawie między korzeniami drzew. Joey przechodzi przez suchą drogę gruntową biegnącą między polami, w miejscu gdzie z ziemi sterczy poskręcany kawałek błotnika, czerwonobrązowy od rdzy, jakby pokryty zakrzepłą krwią ofiarną, wylaną, żeby gleba stała się jeszcze czerwieńsza, krwią koźląt, krwią baranków,
złożoną w darze bóstwu kurzu. Tutejsi ludzie są bogobojni, myśli. Oddaliby wszystko za życie, w którym apokalipsa nigdy się nie zdarzy. Wyrywa źdźbło pszenicy i przesuwa kłos między palcami, żeby ziarno i plewy rozwiały się na wietrze i zniknęły bez śladu przez jego ingerencję w ich strumień czasu. Ofiara ze zboża, z życia, dla Boga znacząca nie więcej niż ziarnko piasku, w którym nie ma żadnego świata, nie ma wieczności, nieważne, co mówią poeci. Jeśli chodzi o Joeya, Bóg jest nie tylko martwy. Leży pogrzebany pod warstwą czasu, która powstała na długo przed tym, jak kosmos wykształcił logikę, żeby kierowała rzeczywistością. A potem zbudował świat na jego grobie. W czasie swoich podróży Joey stworzył coś w rodzaju teorii, języka, który pomaga orientować się w świecie, kiedy jest niezsynchronizowany z jego mieszkańcami. Zaczął myśleć o czasie jak o bryle, która ma objętość i masę, jej trzy wymiary nazwał frontalnym, bocznym i osadowym. Podążał przed siebie i do tyłu, od kołyski po grób, od grobu do kołyski, wymykał się na boki do alternatywnych rzeczywistości, odgałęzień, równoległych strumieni. Krok czy dwa w czasie bocznym prowadziły go do światów, w których faszyści wygrywali drugą wojnę, Rosjanie pierwsi docierali na Księżyc, ludzkość nie wyewoluowała poza australopiteka mieszkającego w jaskini i żywiącego się mózgami wrogów. Sądził, że może wszystko, póki nie stwierdził, że choćby nie wiadomo jak się starał wydostać, skacząc w przód, w tył albo na boki, utknął na dobre w dwudziestym wieku. A w każdym czasie, który odwiedza, jest pełno drobnych anomalii przemilczanych przez ludzi. Chodził po opuszczonych i zarośniętych cmentarzach, z grobami pochodzącymi z 2017 roku, a na nagrobkach widział zdjęcia młodych mężczyzn w mundurach, złotych chłopców ostrzyżonych po wojskowemu. Errata. Szczątki martwej przyszłości. I rzeczy jeszcze dziwniejsze. Istnieje trzeci wymiar czasu, Joeyjest tego pewien: nagromadzenie kolejnych warstw martwych kosmosów, mniej uporządkowanych niż ten, w którym on się urodził, wszechświatów bogów i demonów, udeptanych tak, że utworzyły solidną skorupę... czas osadowy. Ale bitmity jakoś znalazły linie uskoku i otworzyły je łomem, rozłupały rzeczywistość, odsłaniając miejscami całe światy, których już nie powinno być. Joey jadł jednorożca w Paryżu, polował na mantykorę w Afryce, wyrywał skrzydła wróżkom, żeby zarobić na życie. A teraz ugrzązł w tym cholernym dwudziestym wieku. Zupełnie jakby w czasie trzęsienia zapadła się ziemia albo lodowiec przygniótł ją swoim ciężarem i wyrzeźbił, a potem się roztopił, zostawiając ruiny świata pełne gruzu, który spadł z góry albo został wypchnięty z dołu przez przemieszczające się masy skalne. Nieregularne głazy czasu. Skacząc z półki na półkę, zsuwając się po stromych rumowiskach, idąc wąskimi graniami, Joey wie, że czas jest dużo bardziej złożony, niż myślą ludzie, którzy siedzą skuleni w pieczarach i udają, że Mrok nigdy nie nastał. Był na ścianach urwisk i przepaści, wytyczających granice ich egzystencji, patrzył w górę na niewyobrażalne wysokości i w dół, w nicość. Miasta w ruinie, pustynie usłane spękanymi ptasimi czaszkami, jaskinie pełne kostiumów z ludzkiej skóry. Ale nieważne, dokąd idzie, wciąż tkwi w pułapce paruset lat, pośród szczątków historii bez przyszłości. Więc może Jack miał rację. Ale to naprawdę nie ma teraz znaczenia. Joey przesuwa dłonią po delikatnym meszku kłosów pszenicy i rozgląda się w poszukiwaniu drogi, która zaprowadzi go do miasteczka, drogi powrotnej do miejsca narodzin i miejsca śmierci. Do czasów chłopięcych.
Nadciąga coś złego Maluje Jezusa. Maluje Jezusa z twarzą Elvisa Presleya, ale o długich, prostych włosach, w goglach, o ciemnej skórze uzyskanej dzięki połączeniu ultramarynowego fioletu z błękitem, niebieskawą zielenią z odrobiną sjeny palonej, jak to robili starzy mistrzowie. Nie ma takiego koloru jak czarny, uczył go nauczyciel – cień jest czymś subtelniejszym, bardziej złożonym – i choć trudno jest zwalczyć impuls, żeby tu i tam, dla lepszego efektu, rzucić czerń marsową, jemu się to udaje. To niełatwe. Zanurza pędzel z sierści wielbłąda w małych plackach farby rozmieszczonych na palecie i wyciąga rękę w stronę płótna, ale zamiera, gdy sobie uświadamia, że znowu wybrał czerń marsową. Celowo odsuwa na bok czarną farbę, żeby nie umieścić jej obok żółci, błękitu ftalowego czy innego koloru. Ale znajduje ją na palecie, tak samo jak pogryzione pióro w ustach, kiedy nauczyciele budzą go, wywołując po nazwisku: Joseph Darkwater. Wyrzuca tubkę do kosza, a potem trafia na świeżą wśród przyborów do malowania kupionych w miasteczku w sklepie dla artystów. Dziwne, ale z drugiej strony wszyscy mają w sobie autopilota, dzięki któremu wynoszą śmieci, rano wpuszczają kota do domu, wytrzymują przez całą lekcję znienawidzonej geografii, idą do domu przez pola. Jest też niezależny mechanizm, który sprawia, że odkręca się tubkę czarnej farby i wyciska ją na paletę, chodzi po pokoju i krytycznie spogląda na obraz, żeby ocenić, czego na nim jeszcze brakuje, a potem macza się pędzel w czarnej farbie i próbuje namalować atramentową swastykę na czole Jezusa. Wtedy trzeba się pohamować, zwalczyć impuls. Z uśmiechem pokiwać głową nad głupotą pomysłu. Tak, to dziwne, ale nie dziwniejsze od brnięcia przez życie, kiedy ma dość wszystkiego i naprawdę chce umrzeć, pragnie, żeby ktoś się zjawił, przystawił mu pistolet do głowy i posłuchał jego śmiechu, żeby usłyszał, jak coś w nim krzyczy: Zrób to, zabij mnie, do diabła, pociągnij za cholerny spust! Tak więc maluje Jezusa. Maluje punkowego Jezusa na krzyżu, posępnego i gniewnego, na tle fioletowego nieba, jakiego nigdy nie widziano na Ziemi, z plamami kadmowej czerwieni i kanarkowej żółci tuż nad horyzontem. Szpachlą rozprowadza promienie w górę od eksplozji jasności, która może być zachodem albo wschodem słońca. To dość amatorskie naśladownictwo Blake’a, ale tak trzeba. Niebo ciemnieje albo się otwiera. Słońce spada albo próbuje wzejść. Tuż po zachodzie i przed wschodem pracuje najwięcej; wychowany na farmie, zawsze był rannym ptaszkiem, więc wstaje o świcie i przed porannym prysznicem i śniadaniem w kuchni spędza jakąś godzinę w stodole, w niebieskich dżinsach, na bosaka, mażąc farbami po płótnie. Potem musi jedynie wytrzymać codzienny szkolny młyn, z utęsknieniem czekając na chwilę, kiedy będzie mógł we własnym tempie wrócić do domu przez pola złotej pszenicy, obok glinianych ludzi cichych niczym posągi, ale machających kosami jak niewolnicy z dawnych czasów, rytmicznie, jakby słuchali tajemniczego wewnętrznego śpiewu. Ma teraz dużo czasu na malowanie, bo nie musi harować w polu, a farma właściwie sama się prowadzi. Pracują tu gliniani ludzie. Sto lat temu robiły to czarnuchy, dwadzieścia lat temu Meksykanie, ale te czerwonobrązowe istoty o skórze spękanej, jakby pokrytej zaschniętym błotem, nie przybywają zza oceanu ani zza wielkiej rzeki; przybywają z głębi Zimy, z pustkowia porośniętego rzepakiem jak okiem sięgnąć. Kiedy zjawili się po raz pierwszy, wystraszeni mieszkańcy farm w panice otwierali do nich ogień, a potem wieszali ich ciała na drzewach jak martwe kruki, ostrzeżenie dla innych, żeby trzymali się z daleka. Minęło trochę czasu, zanim farmerzy zrozumieli, że ci gliniani ludzie chcą tylko pracować na ich polach. Joey pamięta, jak ojciec wycelował strzelbę w jednego z przybyszów, który schylił się po motykę i, nie zważając na groźbę, wziął się do kopania zagonu warzywnego. Wystarczył im gran pszenicy dziennie, jakby nie potrzebowali zapłaty – chleba powszedniego – tylko
jej symbolu. Mają godność, która stoi w sprzeczności z ich milczeniem; nie są głupi, lecz cisi, uważa Joey i nie chce nazywać ich zombi, jak to robią inni, którzy boją się tego, co o świecie, z którego pochodzą, mówi ich obcość i milkliwość. Kiedy słońce zachodzi i światło jest za słabe, żeby przy nim malować, Joey patrzy przez okno, jak wracają z pól, niosąc narzędzia i snopy zebranego zboża, plon ziemi. Wyciera szpachlę o dżinsy i myje ją do czysta szlauchem, aż znowu lśni dziewiczo czystą stalą. Ma własne narzędzia, tak jak gliniani ludzie. Ale inni – prawdziwi cholerni zombi, z którymi musi mieć do czynienia każdego przeklętego dnia – mają niewidzialne noże, które pojawiają się nagle i tną tych, co są w pobliżu. Słowo, spojrzenie, śmiech. Codziennie, gdy mija grupkę sportowców albo cheerleaderek, jedno z nich występuje z tłumu, żeby pociąć mu twarz czymś tak ostrym, że czuje to dopiero, kiedy tamci sobie pójdą i na policzku zostaje mokry, słony ślad, a on myśli: Sukinsyny, cholerne sukinsyny. Czuje, że przegrywa, że z dnia na dzień jest coraz bliższy końca. Nie daj im się, mówił Jack. Pieprzyć to! Tak więc cholernie dobrze maluje Jezusa. Maluje Jezusa broczącego kadmową czerwienią, zmaltretowaną, wykręconą, chudą postać, na której widać każdy mięsień i ścięgno, każdą zieloną linię żyły pulsującej na bladym ciele. Zupełnie jakby nie zostało na nim żadnej skóry, myśli Joey, albo tylko strzępy wiszące krwawymi pasami z tego stracha na wróble. Zielone i czerwone węże krwi pokrywają tarkę żeber, wgłębienie mostka, włókna rozciągniętych bicepsów. Śmierć od tysiąca ran. Nie istota go interesuje, ale zewnętrzność, straszna patyna ciała, które wychłostano, przeszyto włócznią, rozorano cierniami, aż stało się śliskie od własnej krwi. Jezus wyniesiony z kostnicy i przybity do krzyża. Pamięta Starca MacChuilla, który rozmawiał z nim i z Jackiem o dniach ostatecznych, o wniebowstąpieniu i wskrzeszeniu umarłych, o wolnopalnej apokalipsie, tysiące kilometrów i dwadzieścia lat stąd, w innym kraju, w innym czasie. Armagedon to dolina w Izraelu, gdzie krzyżowcy i dżihadyści starli się w świętej wojnie toczonej przez dzieci, które rzucały kamieniami, obwiązywały się materiałami wybuchowymi ukrytymi pod płaszczem albo prowadziły humvee, puszczając na cały regulator Płoń, skurwielu, płoń. Szok, przerażenie, terror. Babilon i Bagdad. To nie anielska fiolka osuszyła Eufrat, tylko bombowiec Stealth wypluwający bomby kasetowe ze swoich wnętrzności. Sześciuset sześćdziesięciu – plus minus pół tuzina – więźniów politycznych wyłoniło się z otchłani Guantanamo, z jadem skorpiona w głowach zamiast myśli. Świat stanął w ogniu i bitmitach. Wszyscy twierdzili, że Starzec MacChuill jest szalony, że ma bujną wyobraźnię, ale on po prostu opowiadał o dziesięciu latach wojny i kolejnych dziesięciu Mroku, zanim – alleluja! – nastało Millennium. Tylko Syn Człowieczy się nie pojawił, właśnie tak mówił MacChuill. Żadnego Chrystusa ani Antychrysta, tylko ziemscy królowie po obu stronach, politycy i duchowni walczący o serca i umysły, o dusze, o władzę nad nimi. Ale nawet oni stawali się coraz mniej ważni w czasach wyludnionych miast, bezkresnych dróg, radiostacji puszczających węgierskie piosenki w samym sercu Południa, miasteczek zapadłych w sen pośród wiecznych lasów i pól ciągnących się dalej, niż mógł dolecieć samolot czy helikopter. Potem umilkły sygnały satelitów i padł Internet. Simy pokazywały szare cienie, na liniach wideofonicznych straszyły duchy. A potem już nie było USA, Oklahomy, hrabstwa MacEwan, żadnej przyszłości, tylko zwykłe, stare Lincoln w 1959 roku. Tak brzmiała szalona historia starca, połączenie wild turkey i Weird Tales, bardziej zwariowane niż doniesienia o latających talerzach czy Strefa zmroku. – Nie ma dokąd pójść – mówił. – Droga wychodząca z miasteczka robi wielkie koło i wraca tutaj. Przysięgam na Boga, gadają wam bzdury o Rosjanach, o futurystach, braku ropy naftowej, nowym Wielkim Kryzysie, ale to kłamstwa. To wszystko bitmity, wiecie, takie maleńkie maszyny. W końcu zabrali go do szpitala. Hebefrenla, powiedzieli. Czasami, kiedy stoi przed pustym płótnem, myśli o tym, co mówił starzec. Myśli o drodze, która
opasuje pola szerokim kręgiem i wraca. On też chodzi wokół stodoły wielkim łukiem, który prowadzi go z powrotem do sztalug, żeby się zastanowił, co właściwie chce namalować. Zamyka oczy i jego myśli robią to samo co droga, wybiegają daleko w ciemność głowy, jakby próbowały dotrzeć... gdzieś tam... do czegoś. Czuje to. Nie umie pokazać tego na obrazie, ale czuje, trochę w środku, trochę na zewnątrz. Nie wie, co to jest, ale jest zimne, ciemne i przychodzi po niego. Jak śmierć. Tak więc maluje Jezusa. Nie wierzy w Jezusa i nie ma żadnego głupiego kompleksu biednego męczennika – pieprzyć to! – ale... tajemnicy tej ikony ludzkiego poświęcenia nie potrafi wyrzucić z głowy, z umysłu, z przygarbionych pleców, uważnych oczu i zdrętwiałej ręki, kiedy się pochyla z pędzlem z końskiego włosia, żeby namalować dwie maleńkie tytanowobiałe czaszki jako odbicia w goglach jego Jezusa – dużych, okrągłych, czarnych okularach przeciwsłonecznych w kształcie pustych oczodołów. Malując, naprawdę nie identyfikuje się z Jezusem. No tak, rzeczywiście, ma takie same czarne włosy beatnika, jest blady i chudy jak punk i gdyby miasteczko musiało głosować, kto będzie ukrzyżowany, on pewnie wygrałby w cuglach. Często chodził i powtarzał, że chce umrzeć, że, do diabła, zabijają go powoli, kawałek po kawałku, więc żeby wreszcie ktoś wsadził mu kulkę w łeb i skończył z tym wszystkim. Ale w zeszłym roku po drugiej stronie miasteczka został zamordowany tamten chłopak i Jack, cóż, Jack poszedł na pola i nigdy więcej go nie ujrzano. Joey znalazł w stodole dziennik Jacka, coś w rodzaju długiego listu pożegnalnego. Cholera, nawet nie wiedział! O nie, Jack był prawdziwym Amerykaninem, rosłym, o niebieskich oczach i blond włosach, a Joeyowi ani razu nie przyszło do głowy, żeby zajrzeć w te oczy i spytać, dlaczego wydają się czasami takie nieobecne. Albo dlaczego Jack, gwiazda drużyny gimnastycznej, wybrał na kolegę takiego artystę odmieńca. Pod koniec dziennik robił się trochę dziwny – jakiś szalony bełkot, że Starzec MacChuill miał rację – ale cóż, najważniejsze stało czarno na białym, spisane na białym papierze czarnym atramentem, który brudził mu palce przy czy – taniu. Wtedy odsłoniła się przed nim perspektywa z rodzaju tych, które człowiek zyskuje, kiedy świat się rozpada na jego oczach, a on patrzy w otchłań, opadającą w dół aż do nicości, do zimnego, czarnego nic. Bo właśnie tyle zrobił dla przyjaciela, który musiał trząść portkami ze strachu, że zostanie zdemaskowany jako pedał. Joey nie zrobił zupełnie nic dla najlepszego przyjaciela, zbyt zaabsorbowany własnymi żałosnymi troskami, żeby zainteresować się jego kłopotami. Jezus? Nie, jeśli Joey miałby identyfikować się z kimkolwiek, to raczej z Judaszem. Zdaje sobie sprawę, że nie ma nawet w połowie tak źle jak niektórzy, i wie, że cholerna ziejąca dziura w jego piersi, gdzie kiedyś było serce, to nie młodzieńczy niepokój. Nie stare dobre użalanie się nad sobą. Nie poczucie winy. To coś innego. Czuje, że zbliża się z każdym dniem. Nadciąga coś złego. I jedyne wyjaśnienie, które przychodzi mu do głowy, to... śmierć. Nie wie tylko, czy jego śmierć.
Jedyna skaza – Już niedługo – mówi Johann. – Co niedługo? – pytam. Siedzimy w fotelach przy kominku, patrzymy na siebie w złotym blasku ognia, ja czekam, modlę się o jakieś wyjas’nienie. Klejnot leży na biurku, iskrzy się, przyciąga mój wzrok. Dlaczego ukradłem go dla brata? – zadaję sobie pytanie. Dlaczego w ogóle kradnę? Nie jestem chciwy. Groźba przyłapania, więzienia, skalania honoru rodziny nie zachęcała mnie do zgody na jego plan – choć mój uparty brat nie wahałby się poświęcić reputacji von Strannów, gdyby zdecydował się na działanie, które by tego wymagało. Nie, dla mnie kradzież zawsze była wyzwaniem, pociągało mnie uwodzenie, dokonywanie przestępstwa, same klejnoty. Tajemnice rzeczy małych, ale drogocennych, mają dla mnie nieodparty urok. Kamienie szlachetne są wytworami tysiącleci oddziaływania skały na skałę, powolnej koncentracji czasu w jeden wielofasetowy kryształ o niezwykłej czystości i precyzji. Jak można się oprzeć, nie dać się im uwieść? Diamenty powstają z węgla, tak jak my, ale ile ludzkich ciał trzeba by miażdżyć przez eony, żeby stworzyć taki kamień? Trzy dni po wyjeździe Johanna do rodzinnej posiadłości w końcu dopadły mnie wyrzuty sumienia i uświadomiłem sobie, że nie mogę zostawić go na pastwę szaleństwa, które się w nim zalęgło. Horst doskonale potrafił zająć się Fox Den podczas mojej nieobecności, więc ruszyłem na berliński dworzec, kupiłem bilet i, za jedyny bagaż mając ubranie na grzbiecie, wsiadłem w pierwszy pociąg do Strann. Teraz czekam na wyjaśnienia brata, ale on tylko się uśmiecha. – To się stanie dzisiaj w nocy – mówi, budząc na nowo moje obawy co do stanu jego umysłu. Zwolnił całą służbę. Kiedy przed wyjazdem z Berlina zatelefonowałem do domu, czekałem całą wieczność, nim podniósł słuchawkę. Zapowiedziałem, że przyjeżdżam i żeby nie robił nic głupiego do mojego przybycia, żeby na mnie poczekał, a on tylko mruknął: „Tak, tak, dobrze”. Musiałem zadzwonić jeszcze raz ze stacji w Strann, żeby przysłał po mnie samochód, a kiedy wreszcie się doczekałem, zobaczyłem, że szofer to zupełnie nieznany mi młody chłopak, cichy i wrażliwy, właściwie jeszcze dziecko. – To jeszcze przez lata miało się nie zdarzyć – dodaje Johann. – A część nigdy. – O czym ty mówisz, Jonni? – Jack – poprawia mnie brat. – Mówiłem ci, żeby zwracał się do mnie Jack, Lisie. Nasze głosy odbijają się echem po starym domostwie, zbyt pustym na nas trzech, o ile chłopak został po tym, jak zaprowadził mnie do gabinetu, gdzie w ciemności czekał Johann, i bezszelestnie zamknął za mną drzwi. Cisza wisi nad nami jak zasłona mroku, namacalna, otulająca wszystko. Wydaje się, jakby dom, w którym kiedyś się bawiłem, stał się dla mnie obcy, przytłoczony straszną ciemnością, która stanowi teraz jego nierozerwalną część. I odnoszę wrażenie, że cały ten ciężar skupił się na ramionach mojego brata. – Co nie powinno się wydarzyć, Jonni? – pytam. Patrzy na mnie, blask ognia odbija się w jego oczach, a ja myślę o skale leżącej na skale, o energiach wyzwalanych przez takie naprężenia, wulkanicznych, tektonicznych. Brzemię, które dźwiga mój brat, zmienia go, przytłacza, ale nawet w pogniecionym mundurze, błądząc myślami gdzieś daleko, najwyraźniej się nim nie przejmuje. Jest raczej tak, jakby powolne pękanie twardej, zewnętrznej skorupy ujawniało zimne, nagie fakty, których nigdy wcześniej nie dostrzegałem. Szklistą gładkość jego charakteru, która jednocześnie rozprasza i skupia światło. I jedną jedyną skazę w samym środku. – Futuryści – mówi Johann. – Nie śmiej się. Nie, nic nie mów, tylko słuchaj. – Wstaje, podchodzi
wolno do biurka, kładzie rękę na Oku Anioła. – Wiesz, że w partii jest pełno – było pełno – mężczyzn opętanych dziwnymi ideami, mistycznymi ideami? Nie? Na przykład Himmler... Hitler też i wielu z tych, którzy zdradzili nas dla kłamstw futuryzmu... pozwól mi dokończyć. Nawet wśród szeregowych członków partii byli tacy, którzy interesowali się tymi rzeczami. Święty Graal, Włócznia Przeznaczenia. Słyszałeś o Księdze wszystkich godzin? Nie? Ja również. Ale kiedy się dowiedziałem, co w niej jest, odniosłem wrażenie, jakbym znał to od dzieciństwa, tylko dlatego... – Otwiera sekretarzyk i wyjmuje z niego oprawiony w skórę tom, który trzymał na kolanach tamtego dnia, kiedy wezwał mnie telegramem. – Egzemplarz ojca. Coś w rodzaju książki historycznej. Można właściwie powiedzieć, że to jest książka historyczna. Interesująca lektura. Wiedziałeś, że czas ma trzy wymiary? O tak, to dużo bardziej skomplikowane, niż nam się zdawało. Kładzie tom na moich kolanach. Widząc go z bliska, od razu rozpoznaję wzór z okładki: oko z liniami biegnącymi w dół jak ślady łez. Tak samo wygląda skaza w diamencie. – W każdym razie czytam ją i okazuje się, że dziś jest bardzo szczególna noc. Będzie głośny plusk. Miało się to stać dopiero za kilka lat, ale chyba wprowadzono jakieś... zmiany, które trochę przyspieszyły bieg wydarzeń. Dziś zostanie złożona ofiara, niewielka w porównaniu z tym, co nastąpi potem, ale pierwszy krok na tej drodze. Chcesz o tym poczytać? Wyciąga rękę, żeby otworzyć książkę, a ja bezwiednie kładę na niej dłonie. – Nie? Wymyślili cudowną nazwę, wiesz. Bardzo poetycką, bardzo romantyczną. Noc Długich Noży.
Polne kwiaty w jego dłoni Patrzy na zdjęcia chłopca, na zgromadzone przez siebie akta siedemnastu lat życia Darkwatera, które rozłożył na hotelowym łóżku. Dokumenty adopcyjne, świadectwa szkolne, zeszyty. I dzisiejsza gazeta z opisami brutalnych morderstw i opiniami ludzi wstrząśniętych faktem, że ten spokojny chłopiec, miły i nieszkodliwy, mógł być zdolny do takiego czynu. Bezmiar ich ignorancji przyprawia go o śmiech. Kiedy stary świat umarł, zabrał ze sobą lekcje historii. Dla mieszkańców Lincoln zwyczajność ich otoczenia jest rodzajem łaski, prezentem gwiazdkowym: wojna się skończyła, teraz nastąpi tysiąc lat pokoju i dobrej woli, Jimmy Steward będzie wydawał lokalną gazetę, wrócą rodzinne sklepiki, bo Wal-Marty i centra handlowe są miliony kilometrów za uprawnymi polami i dzikimi pustkowiami Zimy. Kto teraz pamięta Kolombinę? Lepiej nie pamiętać. Nie przyjmować do wiadomości smutnej prawdy kryjącej się pod powierzchnią historii, o tych wszystkich zamordowanych mordercach, których milczenie jest ciszą zmarłych, spokojem śmierci, którzy chodzą wśród nich w ludzkim ciele, ale bez ducha, bez życia, bez serca, z ziejącą pustką po wyrwanej duszy. W gazecie są przytoczone słowa jednego z ocalałych, zwiniętego w kłębek, sikającego w spodnie. Brutalnie proste wyjaśnienie. Byłem lepszy od nich, powiedział mu chłopiec. Oni zabijali mnie powoli. Ja zabiłem ich szybko. Joey wsadza łom w szczelinę i ostrym pchnięciem otwiera barek. Drewno trzeszczy, ale on dalej pcha, wyważa drzwiczki, aż prawie wypadają z zawiasów i wiszą pod śmiesznym kątem. Są niewyraźne, jak wyrwane nie tylko ze swojego miejsca, ale z rzeczywistości. Szkoda. Otwiera lodówkę znajdującą się w środku, wyjmuje butelkę millera, odkręca kapsel, pociąga łyk piwa. Całe szczęście, że browar pozostał zakotwiczony do miasteczka, kiedy podryfowało w dal podczas Mroku. Wątpliwe, czy miejscowi staruszkowie mogliby bez niego dalej żyć. Dalej żyć, myśli Joey. Tak właśnie robią ludzie, kiedy ich świat wywraca się do góry nogami, czy to przez jakiegoś szalonego dzieciaka z karabinem w ręce, czy szalonego prezydenta z Biblią na ustach. Po prostu żyją dalej i czekają, co jeszcze się wydarzy. Odrobina jasnowidztwa, a mogliby odmienić swój los, lecz oni nie dostrzegają nawet najprostszej ścieżki prowadzącej od przeszłości ku przyszłości, od słownej przemocy do zemsty, którą ściągają na własne głowy. Naprawdę nic dziwnego, że zareagowali na apokalipsę tak a nie inaczej. Postanowili żyć dalej, jakby ich miasteczko zostało odcięte od świata przez rzekę, która wystąpiła z brzegów i zerwała most, a szlak przez góry zasypał śnieg i miał tam leżeć aż do wiosennej odwilży. Chyba jest trochę surowy, ale człowiek może znieść tylko określoną dawkę naiwności i ślepoty, a potem ma ochotę skatować kolbą tępych dupków, którzy po prostu nie chcą rozumieć. Nic, kurwa, dziwnego, że nie dostrzegają innych aspektów swojego złożonego czasu. Nie widzą nawet własnej śmierci, póki nie plunie im metalem w twarz. Jedno ze zdjęć przedstawia dziecko siedzące na skale, z polnymi kwiatami w ręce, uśmiechające się do aparatu, ośmio – albo dziewięcioletnie – uosobienie niewinności, jak powiadają. Jest również szkolna fotografia na pierwszej stronie gazety i kilka innych w środku numeru. I opisy prawdziwych zbrodni popełnionych w latach osiemdziesiątych w wielkim mieście, z którego pochodził. To ironia losu, że dzięki mordercom miasteczko znalazło się z powrotem na mapie, dosłownie. Odstawia piwo na blat barku, wstaje i przeciąga się, aż strzyka mu w krzyżu, i ustawia się zgodnie ze strzałką czasu. Za oknem ptak trzepocze skrzydłami i spiralą wzbija się w niebo; teraz leci we właściwym kierunku. Zegar stojący na szafce obok łóżka pokazuje 20:43. Dobrze. Zawsze chciał
to zobaczyć. Włącza telewizor i trafia najedyny kanał, publiczny – KWTV. W swoim miejskim apartamencie Joey ma cały pokój anomalii, które zebrał w czasie podróży: DVD, datasticki, R-Drive, Qube, fakty i fantazje o przyszłości, której nigdy nie zobaczy, ale potrafi sobie wyobrazić: jedenasty września, Afganistan i Irak, Syria i Sudan, Jerozolima, Nowy Jork i... 2017. W porównaniu z nimi ziarniste czarno-białe zdjęcia z miejsc takich jak Lincoln wydają się prymitywne, ale w miasteczkach, gdzie są większe stacje i nowsze technologie, jest jeszcze gorzej. Niektóre mają wieloletni zapas starych filmów i programów na taśmach, więc zapełniają martwy eter gównem. Niekończącymi się powtórkami. Teraz w KWTV panuje chaos w związku z wydarzeniami poprzedniego dnia. Białowłosa reporterka, która powinna raczej organizować jamboree, przeprowadza wywiad z lekarzem w miejskim centrum medycznym. – Nie jesteśmy odpowiednio wyposażeni. Nie jesteśmy po prostu przygotowani na coś takiego. 20:44. Przebitka na studio, gdzie prowadzący – geriatryczny amator w czarnym krawacie i szarym kardiganie, wyraźnie zagubiony – rozpoczyna kolejne, bezmyślne powtarzanie faktów i głupot, gdy raptem ekran robi się szary. I to by było na tyle. Przez chwilę ekran szumi i śnieży, po czym ukazuje się na nim inny obraz; ujęcie z helikoptera lecącego nisko nad polami, na których gliniani ludzie machają kosami do rytmu wirników maszyny tnących powietrze. – ...zbliżamy się, Harry. Jak wiele z tych odizolowanych miasteczek... Głos milknie, ale przekaz jest na tyle wyraźny, że w rogu ekranu można dojrzeć logo stacji – większość ludzi w miasteczku powie, że nigdy go nie widziała, póki wspomnienia nie zaczną się zmieniać, by zrobić miejsce dla nowych prawd – tajemniczą kombinację liter: CNN. Znowu przebitka na studio, na eleganckiego prezentera, który jest uroczysty i skupiony, jakby naprawdę rozumiał ważność obrazów wyświetlanych w okienku nad jego ramieniem: słaby, migoczący sygnał KWTV, prostaczek przekłada papiery, trzyma rękę na słuchawce, patrzy w lewo. – ...zdobył te zdjęcia – mówi prowadzący CNN – i relacje ze strasznej tragedii w Lincoln, gdzie Joseph Darkwater... Joey ścisza odbiornik. Nieme poruszanie ustami mówi więcej o sytuacji niż fakty podawane przez prezentera z szybkością karabinu maszynowego, poważnym, głębokim głosem. Ten człowiek wygląda jak cholerna animowana postać, trybik disneyowskiej machiny medialnej wprawionej w ruch przez zapach krwi. Obraz w okienku nieruchomieje, powiększa się, aż wypełnia cały ekran. To najważniejszy moment całego krwawego wydarzenia... jest we wszystkich gazetach i na okładce przeglądu „Prawdziwe Zbrodnie”. Zdjęcie pokazuje chudego chłopaka o prostych włosach, w długim, obszarpanym płaszczu, spoglądającego prosto w aparat i mierzącego z kurewsko wielkiego pistoletu w fotografa, w wyimaginowaną publiczność, widzów przedstawienia, czytelników gazet i czasopism, w każdego i we wszystkich. Joey celuje z palca w ten obraz. Bang! Wiedząc, że na polach czasu ma swobodę działania, Joey nieraz się zastanawiał: skoro mogę wrócić i zmienić bieg rzeczy, czy powinienem to zrobić? Mógłby z łatwością zabić tego chłopaka i uratować wielu ludzi, którym tamten odebrał życie, zanim zniknął w nocy bez żalu i wyrzutów sumienia, nie mając nawet tyle przyzwoitości, żeby skierować pistolet w siebie, kiedy już wyładował gniew. Film, wyjęty z aparatu poplamionego krwią i wrzucony do skrzynki na listy lokalnej gazety, był ostatnim śladem po Josephie Darkwaterze. Przez następne dziesięciolecia miejsce jego pobytu
stanowiło dla świata zagadkę, podobnie jak jego motywy. Magazyn „Prawdziwe Zbrodnie” analizuje przeszłość zabójcy, opierając się na mądrościach z poradników psychologicznych. Zamieszcza zdjęcia jego malowideł, wyraźnych świadectw zaburzonego umysłu, oraz plotki i insynuacje na temat orientacji seksualnej czy stanu psychiki. Czy chłopak czuł się niekochany przez swoich rodziców adopcyjnych? Czy był z tego powodu dręczony w szkole? Nadmiar wyjaśnień tylko pogłębia tajemnicę. Dlaczego to zrobił? Joey zastanawia się, jak by to było, gdyby zabił chłopaka, nim doszło do nieszczęścia, gdyby zamienił jedną tajemnicę na drugą. Po co ktoś miałby mordować tego biednego chłopca? Jaki potwór był w stanie zrobić coś takiego? Ach, co za tragedia! Łzy, kartki, kwiaty składane w miejscu jego śmierci przez tych, którzy uczynili jego życie żałosnym. A jak przeklinaliby anioła miłosierdzia, który uratował ich bezwartościowe istnienia. Byłoby ciekawie zobaczyć, czy tego rodzaju tragedia wywołałaby podobny odzew jak tamte morderstwa. Czy jedno małe zabójstwo wystarczyłoby do wzmocnienia sygnału KWTV tak, żeby sięgnął przez pola czasu i przestrzeni i odtworzył stare połączenia. W czasopiśmie jest relacja z ponownego odkrycia Lincoln. Technik ze stacji telewizyjnej majstruje przy pokrętłach, żeby usunąć dziwne zakłócenia, nagle odwraca się i woła, pokazując drugą ręką: „Hej, spójrzcie na to!” gdy na ekranie, który znajduje się przed nim, Joseph Darkwater, szary i zamazany, celuje z pistoletu w kamerę. Joey wyłącza telewizor i ustawia się przeciwnie do strumienia czasu. Stoi nieruchomo i pozwala, żeby przesuwały się po nim sekundy i minuty. 20:43, 20:42, 20:41. Znając tę przyszłą przeszłość, w drodze na spotkanie z nią w dniu wczorajszym, Joey wie, że jest chyba jedyną osobą w miasteczku, w tym świecie, we wszystkich światach, który mógłby coś zmienić... ale nie ma zamiaru tego robić. Przeciwnie. Nie może się doczekać wczorajszego dnia.
Zwykła, wypolerowana stal Obraz jest oprawiony w ramy. To tania reprodukcja, którą kupił w sklepie z artykułami używanymi: morski krajobraz, białe konie galopujące po plaży w srebrnej mgiełce pyłu wodnego, piany i blasku księżyca, z łbami odrzuconymi do tyłu, grzywami rozwianymi na wietrze. Perfekcyjnie namalowana i doskonale bezmyślna. Nie tracąc czasu, pokrył ją farbą do gruntowania, miękkimi pociągnięciami pędzla, żeby unicestwić durny kicz. Passe-partout jest z czarnego aksamitu, rama ze zwykłej, wypolerowanej stali. Kiedy grunt wysechł, spodobał mu się ten biały prostokąt ze śladem faktury, na czarnej tkaninie, w stalowej ramie. Całe tygodnie zabrało mu wymyślenie, co chciałby na nim namalować. Dopiero kiedy postawił płótno na boku, żeby zrobić portret zamiast krajobrazu, zaczął mu kiełkować pewien pomysł. Teraz siedzi na piętach, kucając na krześle odwróconym tyłem do obrazu, trzyma ręce złożone na oparciu i próbuje się zdecydować, czy Jezus już gotowy. Jeszcze nie jest całkiem zadowolony. Na haku wbitym w jeden z drewnianych słupów podtrzymujących strop stodoły wisi inny obraz: dziennik, którego nie prowadzi, duża księga oprawiona w skórę i zapełniona – gdyby ją napisał – strona po stronie, tymi samymi powtarzającymi się słowami. Cholerny świat, pisałby każdej nocy, jakby chciał, żeby przeczytali to po jego śmierci i przeżyli wstrząs. Zrozumieliby, jak to jest. Ewangelia według Josepha Darkwatera. Nigdy nie nadstawiaj drugiego policzka. Pokorni odziedziczą gówno. To byłyby same bzdury, myśli. Spalił pamiętnik Jacka po przeczytaniu, bo uznał, że jego rodzice nie muszą wiedzieć tych wszystkich rzeczy o swoim synu. Tak sobie wtedy wmówił, ale teraz wie, patrząc na tę drugą książkę, że kierował nim wstyd, tak, wstyd i złość na siebie, że się wstydzi. Diariusz Jacka był świadectwem jego porażki, symbolem beznadziei i rozpaczy, więc puścił go z dymem. Przeniósł mały metalowy kosz z sypialni do stodoły, umoczył dziennik w parafinie i wrzucił go do pojemnika, a w ślad za nim zapaloną zapałkę. Ofiara. Jego obrazy są w dużej mierze jak ten dziennik. Nadal pełne banałów, poza które pragnąłby wyjść. Żaden nie wyraża tego, co chciałby przekazać. Nie są dostatecznie zimne i puste. W swojej ponurej brutalności obraz ukrzyżowania wygląda, jakby autor zamierzał szokować, wywołać przerażenie, obudzić współczucie. Ale, do diabła, nie o to mu chodzi. On próbuje odrzeć Chrystusa z tego co ludzkie, pokazać nie cierpienie człowieka, lecz wysublimowane zabijanie zwierzęcego boga. Obojętna, kliniczna obserwacja rytuału składania ofiary. Ale wciąż mu nie wychodzi. Obraca pędzel między palcami jak magik monetę, bawi się myślą, żeby na pierwszym planie namalować szyderczego centuriona albo postać świętego z wyrazem błogości na twarzy, jakby wychwalał Boga za to, że wszyscy są zbawieni, bo krew Jezusa umyła ich do czysta. Ale to wyglądałoby jeszcze gorzej, zupełnie jakby – w ich ocenie – silił się na kontrowersyjność. Do diabła, nie obchodzi go, czy zrozumieją. Pieprzyć ich! Przynajmniej ma dość odwagi, żeby widzieć ukrzyżowanie takie, jakie jest, i co mówi o ludzkiej rasie. Chętnie wyrwałby skurwielom cholerne serca i wepchnął im je do gardła! Może coś takiego by do nich dotarło. Gdyby pisał dziennik, może potrafiłby znaleźć odpowiednie słowa, ale bardzo w to wątpi. Dlatego namalował książkę, swoje ulubione dzieło. Zamkniętą, w ciemnobrązowej skórzanej oprawie. Sjena palona, u]mbra palona i plamy żółtej ochry, jakby książkę oświetlały świece. Kolejny obraz – grupa dziewcząt w drzwiach szkolnego autobusu, dziewcząt o bladych, lśniących twarzach i szklistych oczach porcelanowych lalek, identycznych u wszystkich. Róż i cienie
do powiek nałożone na zimne maski tylko potęgują dziwne wrażenie bezduszności, która cechuje całe malowidło. Tu czy tam oko jest wydrapane, twarz spękana. On wyobraża je sobie jako istoty, które śmiałyby się pusto, mówiły, nie poruszając cherubinowymi wargami. Zagrożenia płynącego z obrazu nie potrafi wyrazić słowami, ale dobrze je zna, równie dobrze jak sportowców, którzy prześladują go na dużej przerwie, wyją jak hieny, śmieją się piskliwie i wydaje im się, że są cholernie zabawni. On już nawet nie słyszy, co mówią, nie wie ani go to nie obchodzi, czy naśmiewają się z niego. To nie ma znaczenia; sam rechot budzi w nim od razu wściekłość i wstyd. Tamci oczywiście są zbyt tępi, żeby rozumieć, co robią, ale każdy świstek papieru, przeżuty, zwinięty w kulkę i rzucony w tył głowy, jest dla niego kolejną lekcją, że ich przyjemności to jego ból, że radość i cierpienie nie są równo rozdzielone, że empatia jest dla palantów. Patrzy na Chrystusa w ramie z czarnego aksamitu i zwykłej, polerowanej stali, zastanawiając się, czego tu brakuje.
Nie ma magii na świecie – Niech ml pan opowie o tamtej nocy. O rytuale. Niech pan zdradzi. jak pański brat to zrobił. ~ Co zrobił? – pyta mężczyzna nazywający siebie Reynardem. Pickering patrzy na zegarek. Robi się późno, a oni nie posunęli się naprzód ani o krok. – Nie mam na to czasu – mówi. Czekają go jeszcze dwa przesłuchania, zanim skończy się noc: faszystowskiego uciekiniera związanego z Freikorps działającymi w Londynie i „Litwina” uważanego za futurystycznego agenta. Operacja Hawkwing doprowadziła do zatrzymania dwudziestu czterech zbrodniarzy wojennych i szpiegów. Mężczyzn i kobiet podejrzanych o pracę w obozach koncentracyjnych albo przy projektach rosyjsko-niemieckiej bomby A. Osób schwytanych po niewłaściwej stronie w tym czy innym kraju, kiedy ogłoszono rozejm i opadła żelazna kurtyna. Osób o zmyślonej tożsamości, ukrywających swoje przestępstwa. Zadaniem Pickeringa jest decydować, kto będzie żył, a kto umrze. – Za tym drzwiami czeka kat – mówi. Czuje się brudny, bo groźba nie jest czcza, a powinna taka być. Ten człowiek ogóle nie powinien znaleźć się wśród morderców i łajdaków. I nie byłoby go tutaj, gdyby jego nazwisko w ostatniej chwili nie zostało dopisane do listy przez samego Pickeringa. Reinhardt von Strann. Na miłość boską, człowieku, on działał w ruchu oporut Naprawdę każesz go zlikwidować jako szpiega? Odcina się od takich myśli. Jeśli von Strann się nie złamie, on też nie zamierza. Przesłuchiwany milczy. – Wie pan, co on zrobił – mówi Pickering. – Był pan tam. Widział pan. W jaki sposób stał się tą... kreaturą? – Może pan mi powie? To pańska historia. Ja nic nie wiem. Zdaje się, że pan naprawdę chce, żebym był tym... von Strannem, ale nim nie jestem. To fantazja, zmyślenie. Fascynujące, ale... Nie wiem, czy naprawdę chce pan o tym usłyszeć, majorze? O przeklętych klejnotach? Magicznych rytuałach? – Opuszcza głowę, rękami podpiera czoło, trzymając łokcie na stole. – Nie ma magii na świecie, majorze Pickering. W hitlerowskich Niemczech znałem ludzi takich jak pan, ludzi, którzy bardzo chcieli w nią wierzyć. Ale na świecie nie ma magii. Mogę zapalić? – Mówiłem, że może pan czuć się swobodnie. – Ma pan ogień? Dzięki. Na czym stanęliśmy? Chwila zakłopotania. Nie ma magii na świecie. – Ja ją widziałem – mówi Pickering. – Widziałem... niemożliwe. – Więc proszę mi opowiedzieć, co pan widział. – Pańskiego brata. Widziałem Jacka Flasha. Więzień patrzy na niego jak na obłąkanego. Może ma rację. – To mit. Legenda. Słyszałem różne opowieści... – Widziałem Jacka Flasha – powtarza Pickering. – Znam jego twarz i dostrzegam ją w pańskiej. Wiem, kim pan jest. – Więc proszę opowiadać. No dalej, śmiało. Jeśli będzie pan przekonujący, może uwierzę. A wtedy obaj będziemy w błędzie. – Widziałem pańskiego cholernego brata. Widziałem przeklętego potwora, którego z siebie zrobił. W czasie nalotów byłem w Londynie na przepustce i wtedy go zobaczyłem. Moja rodzina, żona, syn. O Chryste, widziałem go w pieprzonych ruinach mojego domu, wychodził z mojej
żony... – ...głową w jednej ręce, a syna w drugiej. I śmiał się do pana. Pickering powtarza ze zgrozą w głosie: – Śmiał się do mnie. Nie potrafi tego zapomnieć. Syrena ambulansu, który przyjechał za późno, huk działek przeciwlotniczych – no już, pospieszcie się! – dom po drugiej stronie ulicy unosi się w powietrze, okna zapadają do środka – och, Joe, nie zdążymy do schronu – wizg rakiet i... – do piwnicy – żona wyjmuje dziecko z łóżeczka, strząsa z niego szkło i wybiega z pokoju, ale on nadal stoi przy pustym oknie, patrzy na płomienie buchające po drugiej stronie Hammersmith, zahipnotyzowany, sparaliżowany – Joe, pospiesz się – głos dobiega z podestu – pospiesz się, Joe – ze schodów, rakiety milkną, a potem... potem... pierwsze uderzenie dzwonu wybijającego północ i... – Potem leżał pan na ziemi. Leżał na ziemi, na podwórku za domem. Zawalona ściana bez dachu, kurtyna z gruzu, za którą widać ogień, okna niczym oczodoły wypełnione płomieniami, tylne drzwi niczym rozdziawione usta, kamienna maska śmierci. Chryste, bomba musiała trafić w sam front. W schody prowadzące do drzwi wejściowych, w których ona zawsze stoi i posyła mu całusa na pożegnanie. O Chryste! – Leżałem na ziemi i wtedy go zobaczyłem. Byłem... – ...ranny i zamroczony, ale widział go pan wyraźnie wśród dymu i płomieni... – ...w ruinach mojego domu. I miał... miał... – ...głowę pańskiej żony w jednej ręce, syna w drugiej. – Widziałem go – powtarza Pickering. – Widziałem Jacka Flasha. – Nie można zobaczyć tego, czego nie ma... – Proszę mi nie mówić, co mogę, a czego nie mogę zobaczyć! Niech pan mi nie mówi, co widziałem! Chcę od pana usłyszeć cholerną prawdę. Wyjmuje pistolet z kabury i kładzie go na stole, ale nie wypuszcza z ręki. Trzymając palec na spuście, unosi broń i celuje prosto w głowę przesłuchiwanego. Słyszy własny oddech. Powinien nad sobą zapanować. W tym stanie umysłu przeoczy coś ważnego. Z trzaskiem odkłada pistolet na stół. Musi się kontrolować. Znowu mierzy w głowę von Stranna, bawi się bezpiecznikiem. Opanuj się! Pamięta, jak leżał na ziemi i krzycząc, strzelał raz za razem do tego... boga ognia i wojny. Powoli opuszcza i zabezpiecza broń. Zmienia chwyt i wali więźnia kolbą w twarz. Von Strann nie wstaje z podłogi, tylko półleży oparty na łokciu. Patrzy w górę na majora, jakby oczekiwał dalszego ciągu. Pickering wraca na swoje miejsce i daje mu znak ręką. Więzień wstaje, przytrzymując się brzegu stołu. Stawia przewrócone krzesło i siada na nim, jakby nigdy nic. Jakby upadł z powodu własnej niezdarności. – Skąd pan wiedział? – pyta Pickering. – Obiły mi się o uszy różne historie. Żałuję, że nie mogę powiedzieć panu tego, co pan chce usłyszeć. – Chcę usłyszeć, jak on to zrobił, jak stał się potworem. Chcę się dowiedzieć, jak go zabić. – Nie można zabić mitu. – Można zabić wszystko – stwierdza Pickering.
Alone In The Endzone
Czerwona dioda budzika radiowego mruga i przeskakuje z 03:00 na 02:29. Joey leży na łóżku, z rozrzuconą, wokół niego przeszłością, i nie może zasnąć po raz pierwszy od nie wiadomo ilu lat. Kilka razy wali pięścią w poduszkę, choć jego bezsenność nie ma nic wspólnego z niewygodą. Kładzie się znowu z rękoma pod głową. Jest zmęczony; swobodne spadanie przez kilka dziesięcioleci potrafi wykończyć człowieka. Nie jest tak uciążliwe jak przepychanie się bokiem albo wydrapywanie sobie pazurami drogi do martwych miejsc przez osady czasu, ale i tak męczące. Więc dlaczego, kurwa, nie może zasnąć? Jedyną odpowiedzią jest dobiegające z zewnątrz ćwierkanie cykad. Może dla niego jest, cholera, za cicho. Już dawno nie był na takim zadupiu. Miejski chłopak, przyzwyczajony do ruchu ulicznego, szumu samochodów, ryczących odbiorników, zawodzących karetek, pijackich kłótni albo śpiewów w środku nocy. Do zgrzytliwych, jazgotliwych, irytujących hałasów, do blasku neonów rozświetlających mrok w mieście szczurów i fanów jazzu. Do facetów w białych garniturach, którzy grają solo na pistoletach maszynowych, stojąc na drabince pożarowej. Chryste, duże miasta są tak samo banalne jak te prowincjonalne dziury, ale w tej sennej wiejskiej idylli on po prostu czuje się nie na miejscu. Jak samuraj siedzący na ganku i używający katany do strugania drewna. Nie chodzi jednak o ciszę. Jego penthouse w mieście jest równie cichy. Przeszedł długą drogę od ulicznika, który po przybyciu do miasta okradał sklepy z alkoholem, sypiał w zaułkach albo w melinach, z dziwką u boku i paskiem zaciśniętym na ramieniu. To było wieki temu. Teraz śpi w jedwabnej pościeli i ciszy. Nieczyste sumienie? Do diabła, nie. Joey Narkoza nie ma wyrzutów sumienia, nie zna poczucia winy. Śpi snem umarłego, snem sprawiedliwego, z dumą spogląda wstecz na swoje życie i gdyby miał je przeżyć jeszcze raz, nic by w nim nie zmienił. No, może trochę wcześniej zostałby zawodowcem. Był rok 1989, kiedy dokonał wyboru – nie dlatego, że ta data miała dla Joeya szczególne znaczenie. Podróżował wystarczająco dużo, by wiedzieć, że świat jest popieprzony i tylko on o tym wie, jest jedynym przytomnym marzycielem. Nauczył się trzymać gębę na kłódkę, ale zmieniało się tylko tło – Chicago z okresu Wielkiego Kryzysu czy LA z lat dziewięćdziesiątych – a cała reszta była zawsze taka sama: strzały z przejeżdżających samochodów, kluby, które otwierały się na właściwe pukanie. Jak Fox Den. Z tamtego dnia pamięta faceta w damskim przebraniu, który, wyraźnie naćpany i wymalowany jak klown, stał w kiblu przed lustrem, poprawiał usta szminką i powtarzał ze śmiechem: – Cały świat to scena, skarbie! Cały świat to pieprzona scena! On kiwa głową, myjąc ręce nad umywalką, a po jego twarzy przemyka cień uśmiechu, bo te słowa sprawiły, że raptem coś w nim zaskoczyło. Drag queen nagle pada na podłogę i krzyczy: – Kurwa! Kurwa! Obcas mi się złamał! On patrzy na siebie w lustrze i uświadamia sobie, że za długo był zakochanym chłopcem na posyłki, najemnym mięśniakiem, halabardnikiem stojącym w głębi sceny, jednym z tych facetów, którym w połowie filmu bohater rozkwasza nos. Pieprzyć to! Teraz zamierza być prawdziwym graczem. Gdy wychodzi z toalety, właśnie leci stary garażowy rock Alone In The Endzone zespołu Radio Birdman. Zbliża się do stolika, przy którym siedzi, zaznaczając swoje terytorium, zastępca szefa Future Boys, Czarna Bila, ojciec Aryan Guns. Muzyka nadal gra, kiedy Joey zabija dwóch dilerów, pakując każdemu kulkę w sam środek czoła. Potem czas zapętla się wokół niego, biegnie wstecz i do przodu, wstecz i do przodu, a on kręci się w kółko i opróżnia magazynek, celując w siepaczy i pieczeniarzy. Kątem oka widzi samego siebie, jakby był wszędzie jednocześnie, niczym nakładające
się wielokrotne odbicia obrazu, a potem jest już po wszystkim, on nie ma pojęcia, co właśnie zrobił, ale chyba wie, jak tego dokonał. Stoi na miejscu rzezi, nietknięty, goście klubu wrzeszczą i rzucają się do ucieczki, lecz w zwolnionym tempie. Joey czuje tajemniczą moc, kiedy świat zatrzymuje się ze zgrzytem, zamarza wokół niego. Aż do tej chwili był w podziemnym światku nikim, teraz w ciągu dziesięciu sekund trwających wieczność zdobył sobie reputację. Odcina dilerom palce serdeczne, zapisuje na serwetce nowe nazwisko i numer kontaktowy, wciska je do kieszeni dzieciaka, w którym rozpoznaje gońca innej z miejscowych grubych ryb. I wychodzi. Nie jest to tradycyjny początek biznesu, ale zrobi właściwe wrażenie we właściwych kręgach, dobry początek kariery. W kieszeni ma czasopismo „Prawdziwe Zbrodnie”, które tego dnia wypatrzył na stojaku z prasą. Wśród całego gówna znalazł cenną informację, jedyną rzecz, której jeszcze nie wiedział. Nie to, że został adoptowany. Rodzice niemal od razu wyjawili mu prawdę i jeszcze szybciej zapewnili, że nic się nie zmienia, że nadal jest ich synem, że nadal go kochają, więc nic wielkiego się nie stało wbrew temu, co mówią freudyści. Ale pismaki z „Prawdziwych Zbrodni” odkryli coś, czego jego starzy nie mogli mu powiedzieć; udało się im wytropić, pod jakim nazwiskiem się urodził. Josef Pieczorin. Samo nazwisko nic dla niego nie znaczy, chodzi o tożsamość. Joseph Darkwater umarł dawno, dawno temu. On już nie jest popieprzonym dzieciakiem w płaszczu stracha na wróble, z czarną dziurą w miejscu, gdzie powinno być serce, ale masa nagromadzonej w nim wściekłości sprawiła, że pewnego dnia po prostu zapadł się w siebie. Nie jest tym samym Joeyem, który pierwszy raz podniósł ciężki pistolet i wycelował w ludzką czaszkę. Nie jest nawet ćpunem, jak tuż po przybyciu do miasta, kiedy próbował każdego narkotyku, dzięki któremu mógł uciec od całego świata, od siebie samego. Czas wokół niego oszalał, bo kiedy wychodzi na ulicę pełną ludzi snujących się jak zombi, tym, co naprawdę go uderza, jest poczucie, że reszta jego życia to tylko most między chwilami takimi jak ta, że spał, czekając, aż obudzi go jakiś zew i pozwoli mu na nowo odkryć własny... talent. Podobnie było wtedy, gdy malował. Kiedy człowiek jest w transie i coś innego bierze nad nim górę, potem może się jedynie cofnąć o krok i spojrzeć na tę obcą, cudowną, straszną istotę, którą stworzył. Joey Narkoza to dobre dla niej nazwisko. Joey odrzuca pościel i siada na brzegu łóżka. W ciemności może dostrzec jedynie czerń swoich ubrań wiszących na krześle obok stołu, drugie krzesło podstawione pod klamkę u drzwi, na wypadek gdyby jakiś wścibski pracownik hotelu próbował tu wejść, broń na szafce przy łóżku, w zasięgu ręki, obok „Prawdziwych Zbrodni” i pustej puszki z barku, tej, której nie zgniótł w nicość. Sięga do sznurka lampy wiszącego nad łóżkiem, skręca go lekko w palcach, pociąga ostrożnie; całe lata zabrało mu opanowanie nawet najprostszych czynności w trzecim wymiarze czasu, ale ostatnio potrafi wszystko zrobić, nie zatrzymując się w swoim ruchu wstecz. Wszystko zależy od pracy nadgarstka. Więc dlaczego, kurwa, nie może spać? Zabijanie nigdy go zbytnio nie poruszało. Bardziej wstrząśnięty był tego dnia, kiedy odkrył, że świat wokół niego zatrzymuje się i rusza, biegnie do przodu albo do tyłu, zależnie od jego woli; uznał to za kolejny znak swojej wolności. Właściwie sam akt zabójstwa nadaje sens jego życiu, przynosi spokój jego duszy, utwierdza w przekonaniu, że robi to, do czego został stworzony. Zwija się w kłębek na łóżku, pewny, że nic nie ma znaczenia, bo wszyscy umierają; śmierć przychodzi wcześniej czy później i bierze ich w swoje zimne, ciemne objęcia. Każde morderstwo, które Joey popełnia, przypomina mu, że dokonał wyboru. I dlaczego go dokonał. Każde samobójstwo jest morderstwem, każde zabójstwo wypadkiem, a śmierć jedynym
prawdziwym celem każdego życia. Pewnie, myśli sobie, jest z nim jak z małym dzieckiem, które nie może zasnąć, bo wie, że jutro są jego urodziny. W pewnym sensie jutro – albo raczej wczoraj – jest dzień, kiedy urodził się Joey Narkoza. Lub dzień, kiedy umarł.
Śmierć na pustyni Darkwater śni. Idzie przez pola wśród glinianych ludzi, szarych w blasku srebrnobiałego księżyca. Wołają za nim, ale on idzie dalej, bo wie, że gdzieś tam, zaraz za następnym wzgórzem, jest miasto, to miasto. Pszenica szumi na wietrze, muska jego dłonie długimi kłosami, kiedy je rozgarnia w drodze na szczyt wzgórza. W pewnym momencie mija go jakiś samochód, zatrzymuje się i cofa. Jest srebrny z przyciemnianymi szybami. Wszystkie opuszczają się i z siedzenia kierowcy wychyla się mężczyzna. W środku miękka brązowa skóra o fakturze welinu i ciemne, gładkie drewno z wyraźnymi słojami pod warstwą politury. On ma ciężki plecak wyładowany kawałkami księżycowych skał, które zbierał na polach. Mężczyzna w srebrnym samochodzie proponuje mu podwiezienie. Z długimi czarnymi włosami zebranymi w kucyk, w czarnej koszuli, skórzanej kurtce i okularach przeciwsłonecznych wygląda... bogato. Na siedzeniu pasażera leży czarny wełniany płaszcz. – Jest pan z Włoch? – pyta chłopak. – Z Rosji – odpowiada nieznajomy. Darkwater wsiada do samochodu. Płaszcz kładzie na kolana, na to plecak. Jest mu niewygodnie. – Możesz wrzucić go do bagażnika. Kierowca się zatrzymuje. Joey wychodzi na College Street. Zna College Street w Asheville jak własną dłoń, chodził tu do szkoły przez dwa lata. Same sklepy muzyczne, bary, kawiarnie, mała dzielnica cyganerii. Salon tatuażu Madame Iris. I szkoła średnia Lincoln. Chwileczką, coś jest nie w porządku. Asheville i Lincoln to dwa różne miasteczka, istniejące w różnych miejscach, w różnych czasach. Czekaj. – Chcesz, żebym tu zaczekał? – pyta kierowca. – Jasne, Jack – mówi Joey. – Zaczekaj. Rusza w stronę szkolnej bramy. Widzi, jak z frontowych drzwi wychodzi chłopak z plecakiem i zbiega po stopniach. Kiedy mija grupę młodych zabijaków, jeden występuje do przodu – albo raczej jego duch wychodzi z ciała – i z cichą pogardą, od niechcenia, czymś ostrym i srebrzystym tnie policzek chłopaka. Ten zatrzymuje się na ułamek sekundy i idzie dalej. – Sznurowadło ci się rozwiązało! – woła za nim Jack. Joey przyklęka, żeby je zawiązać. Zbiry ruszają za chłopakiem, ich ciała zachowują pewną odległość, ale duchy zbierają się wokół chłopaka niczym sępy wokół ścierwa albo hieny wokół trupa gazeli, jak w makabrycznym programie przyrodniczym. Joey chce mu pomóc, ale ma rozwiązane sznurowadło. Okrążają chłopca, zadają ciosy, wycinają pasy ciała. Rozsmarowują krew na twarzach, zlizują ją sobie z palców, karmią siebie nawzajem kawałkami mięsa nabitymi na czubki noży. Łączy ich makabryczna zażyłość, kiedy tak dzielą się swoją ofiarą. Joey mruga. Sznurowadło jest zawiązane, ale sprawdza drugie i stwierdza, że też jest luźne. Rozplątuje supeł. Bierze oba końce sznurowadła i zaplata je starannie. Podnosi wzrok. Dusza ucznia słania się i wypada z ciała, podczas gdy on sam idzie dalej. Joey robi kokardkę, zaciąga ją mocno. Dusza wlecze się za chłopcem, przywiązana do niego astralną liną, niczym padlina ciągnięta po ziemi, a tymczasem zbiry szarpią kawałki mięsa jak psy i walczą o wnętrzności. Sznur pęka; chłopiec, uwolniony od brzemienia, zatacza się do przodu i osuwa na kolana.
Joey klęczy. Patrzy przez ramię na samochód zaparkowany przy drodze, biały kabriolet ze spojlerem, opływowy jak rekin, z otwartym bagażnikiem. Rozgląda się po pustyni zasłanej czaszkami małych ptaków, tak delikatnymi, że pękają i kruszą się pod palcami. Autostopowicz stoi za nim, trzymając ciężar owinięty w wełniany płaszcz; duży i pękaty, jak plecak pełen kamieni. Obchodzi go i wrzuca tobołek do dziury, którą Joey wykopał rękami w piasku i kościach. Jego dłonie są pokryte białym pyłem jak gipsem modelarskim. Ręka wystająca spod płaszcza też jest biała, tyle że pod paznokciami ma czerwień, brązowawą, połączenie kadmu i ochry. Mężczyzna mierzy z pistoletu w jego głowę, a Joey płacze, bo nie powinien był go podwozić. To nawet nie jego samochód. I teraz ktoś jest martwy, a rodzice go zabiją. Poniesie karę, mimo że nie zawinił. Autostopowicz kuca i choć w jego oczach nie ma współczucia, chyba rozumie. Wyjmuje płaszcz z płytkiego grobu i zarzuca go na ramiona Joeya niczym koc albo szlafrok, jakby chciał go pocieszyć. W grobie nie ma nic oprócz plecaka i stosu kamieni. Mężczyzna wstaje i znowu unosi pistolet. Naciska spust. Joey stoi z pistoletem w ręce, w długim czarnym płaszczu, i patrzy, jak martwe ciało osuwa się na ziemię i stacza do wykopanej dziury. Budzi się w łóżku mokrym od potu. Wie, że po takim śnie powinien krzyczeć, płakać albo przynajmniej drżeć. Serce powinno mu łomotać, dłonie z przerażenia zaciskać się na kołdrze. To byłaby zdrowa reakcja. Ale on jest zupełnie opanowany. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie czuł takiego spokoju. Może zamknąć oczy i patrzeć, jak rówieśnicy karmią się jego duszą. Uczeń z plecakiem to on. Więc kim w takim razie był kierowca? Powiedział, że ma na imię Jack, ale to nie był Jack, tylko... coś innego. Joey zaciska powieki. Widzi rękę w grobie, ptasie czaszki kruszące się w palcach. I czuje... czuje ciężar pistoletu w dłoni. Jego solidność, pewność – pistolet w dłoni.
Zabić mit – Thomasie, postaw go tam. Brat chodzi po pokoju, rozmieszcza świeczniki i krzesła, a tymczasem chłopak wlecze stół po podłodze, tak jak mu kazał Johann. Ubrany w koszulę i spodnie ze zwykłego białego płótna, na bosaka, wygląda skromnie i niewinnie, pokorny nowicjusz wypełniający polecenia mistrza, ślepo mu oddany. Jego uległość budzi mój niepokój. – Chodź, Lisie. Przydaj się na coś i pomóż Thomasowi, dobrze? Chwytam za drugi koniec stołu i razem przenosimy go pod ścianę. – Zdajesz sobie sprawę, że mój brat jest szalony? – pytam chłopaka. Johann się śmieje. Podchodzi do nas, klepie mnie po ramieniu, mierzwi Thomasowi ręką włosy. Thomas ma nie więcej niż osiemnaście lat. – Nie przepracowuj się tak, Lisie – radzi brat. – To do ciebie nie pasuje. Chłopak śmieje się razem z nim, patrząc na niego z uwielbieniem i oczekiwaniem. Jonni odwzajemnia spojrzenie. – Thomasie, przynieś nóż, proszę. – Więc to jest to? – mówię, kiedy chłopak wychodzi z pokoju. – Duchowa miłość, na której punkcie masz obsesję? Jak to ująłeś? Miłość wojowników i bogów, Achillesa i Patroklesa, Herkulesa i Iolausa? – Mój głos brzmi ostrzej, niż zamierzałem. – Czy nie taki właśnie rodzaj pożądania jest na sprzedaż w berlińskich jaskiniach rozpusty? – odparowuje brat. – Nie. Wiesz... Jestem człowiekiem światowym. Dużo trzeba, żeby mnie zgorszyć. Ale jeśli naprawdę zależy ci na tym chłopcu, Jonni, raczej powinieneś... sam nie wiem, zabrać go w rejs wokół Wysp Egejskich czy coś w tym rodzaju, zamiast bawić się w spirytystyczne gry salonowe. Johann patrzy na mnie ze zdumieniem, jakbym to ja był szalony. – Czy ty w ogóle słuchałeś, co mówiłem, Lisie? Naprawdę? Słuchałeś? – Jasne – syczę. – I jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem takich bzdur. Mówię ściszonym głosem i zerkam na drzwi w mimowolnym odruchu, który, nagle sobie uświadamiam, przejąłem od rodziców. Służba nie powinna być świadkiem twoich kłótni. – Aleister Crowley to szarlatan – mówię. – A ubermensch Nietschego jest metaforą, Jonni. Metaforą. Opowiedział mi oczywiście o swoim planie, żeby ściągnąć boga do ludzkiego ciała i, ni mniej, ni więcej, tylko stworzyć nadludzką istotę, księżycowe dziecko Crowleya. – Jack – poprawia mnie brat. – Od teraz mam na imię Jack. I to nie jest metafora, tylko mit. – Wskazuje książkę leżącą na krześle w kącie pokoju. – A w każdym micie jest prawda. Powinieneś przeczytać tę książkę, Lisie. Dowiedzieć się o rzeczach, których ja się dowiedziałem. Naloty dywanowe na Drezno. Bomby atomowe zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki. Wtedy byś zrozumiał. – Co miałbym zrozumieć? – pytam. – To tylko słowa. – Ale słowa mogą stać się ciałem. Twierdzisz, że faszyzm to martwa idea. A ja uważam, że ona nigdy nie umrze, bo to idea. Możesz ją zniszczyć tutaj, a wykiełkuje gdzie indziej. Zawsze znajdzie dla siebie nową formę, nowe ciało. Dlaczego tą formą nie miałby być człowiek? Dlaczego to nie miałoby być moje ciało? Nie można zabić mitu, Lisie. Nie można zabić boga, rozumiesz? Właśnie tym jest bohater – po części bogiem, po części człowiekiem – i właśnie jego potrzebują teraz Niemcy. Tego potrzebuje świat: moonchilda. Biorę do ręki książkę i siadam w fotelu. Przez ostatnią godzinę starałem się odciągnąć brata od
brzegu przepaści, w którą najwyraźniej zamierza się rzucić. Mogę znaleźć najlepszych lekarzy, najnowocześniejsze sanatoria, ale czy będą mieli co ratować? Zastanawiam się, czy jeśli zdołam mu wykazać, że ta książka to tylko rekwizyt w jego absurdalnej fantazji, i wszystko zawali się z hukiem, czy pozostanie coś, w co będzie mógł wierzyć? Dręczy mnie straszne przeczucie, że jeśli zburzę jego wymyślny zamek z piasku, Johann też rozpadnie się na miliony ziarenek. Obawiam się jednak, że nie mam innego wyjścia. Wodzę palcami po grubej mosiężnej klamrze, odpinam ją. – Która strona? – pytam. – Gdzie są te wszystkie dziwne i cudowne proroctwa? Brat uśmiecha się szeroko. Znowu ma ogień w oczach. – Dowolna. Otwórz w dowolnym miejscu. Przesuwam kciukiem po brzegach kartek, podnoszę wzrok, gdy otwierają się drzwi. Wchodzi Thomas. Rozkłada czerwony obrus na stole i zaczyna ustawiać na nim rzeczy potrzebne do ich guseł: Oko Płaczącego Anioła, świecznik podobny do hebrajskiej menory, ale z pięcioma ramionami zamiast siedmiu, długi, cienki sztylet. Patrzy na książkę, którą trzymam w rękach. – Mówicie jak Himmler z tymi jego okultystycznymi czarami-marami – stwierdzam. Jonni odwraca się do mnie. – Himmler. Ta świnia o niczym nie ma pojęcia. Dzisiaj otworzy wrota i nawet nie będzie o tym wiedział. Zaskakuje mnie jad, który słyszę w jego głosie. – Ten zwyrodniały kretyn nawet nie podejrzewa, co wypuszcza na wolność. Nie zdaje sobie sprawy z mocy zawartej w krwi, którą dzisiaj przeleje. Ale ja mam księgę. Wiem, co zrobić z tą krwią. Wlepiam wzrok w brata, otwieram książkę leżącą na kolanach. – Jeśli to cię zadowoli – mówię. – Jeśli sprawi, że odzyskasz rozsądek. I patrzę w chaos.
Pustka końców i początków Wciska magazynek do desert eaglea i wsuwa go do kabury pod pachą, ukrytej pod czarnym wełnianym szynelem. Odrzuca w tył kruczoczarne włosy, zbiera je w kucyk, związuje elastyczną opaską. Twarz w lustrze ma zimny wyraz, po ustach błąka się ledwo widoczny, bezduszny uśmiech. Jako narcyz poprawia wąski i czarny krawat, żeby prezentować się jak najlepiej w trakcie tego, co zamierza zrobić. Postrzępione brzegi płaszcza nieco psują efekt, czyli wyrafinowany wygląd, który dopracowywał przez lata, ale to integralna część całej gry. Bez niego nie byłoby tak samo. Pamięta, co się stało, kiedy był chłopcem; pamięta tajemniczego obcego, który przyszedł do niego jak sama śmierć i złożył mu propozycję, rzucając płaszcz pod nogi i podając pistolet. – No dalej – powiedział. – Zabij mnie, a dasz radę zabić każdego. Pamięta człowieka leżącego na ziemi, krwawą miazgę w miejscu głowy trafionej pociskiem i swój szok na widok tej masakry, tak silny, że wymazał wszystko inne. Zapomniał, jaki był przedtem, i już nie potrafił sobie wyobrazić, że nie jest zabójcą tej istoty. Zmienił się, jego przeszłość była równie martwa jak trup skulony przed nim na piasku. Nowo narodzony z krwi i kawałków mózgu. Nie zwymiotował wtedy, nie zaczął płakać ani śmiać się histerycznie. Nie czuł przerażenia, tylko pustkę końców i początków. Joey bierze „Prawdziwe Zbrodnie” i wsuwa je do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki razem z resztą wycinków i zdjęć. Ten plik tworzy niemal taką samą wypukłość jak pistolet. Już czas, myśli
Joey, czas zamknąć pętlę, wciągnąć Joeya Narkozę do istnienia za jego własne sznurowadła. Wręczyć szalonemu dzieciakowi wielki gnat załadowany kulami dum-dum, dać mu wybór, szansę zamordowania własnej przyszłości, żeby robiąc to, sam się nią stał. Otwiera pokój hotelowy i przeskakuje od wieczoru prosto do poranka. Gdy idzie korytarzem, z innych drzwi wychodzi pokojówka, zamyka je za sobą, kładzie na wózku czyste ręczniki i idzie dalej. Nie widzi go, a Joey nie wie, jakim cudem on ją widzi. Cały ten świat biegnie wstecz w stosunku do niego i gdyby działały tutaj prawa fizyki, jego oczy wylewałyby z siebie światło zamiast je skupiać i przekształcać w obrazy. Ale, do licha, już dawno doszedł do wniosku, że prawa fizyki to umowna kwestia. Nie twierdzi, że rozumie, w jaki sposób się tutaj znalazł, interesuje go jedynie cel podróży, a ten jest niedaleko stąd, niedługo stąd. Już prawie czas. Wymyka się z hotelu bocznymi drzwiami i synchronizuje ze światem, żeby się poruszać z prądem frontalnego czasu. Rusza w stronę szkoły. Dzisiaj jest pierwszy dzień reszty twojego życia, myśli. Uliczka znajduje się zaledwie sto metrów od szkoły, wąski, wilgotny zaułek, wcinający się między dom towarowy a ciąg zakładów rzemieślniczych; ręcznie robione buty i krawcy szyjący na miarę. Oczywiście odkąd Lincoln podryfowało w głąb Zimy, napływa do niego mało nowych towarów, więc miasteczko trochę podupada. Joey już zapomniał, jakie jest urocze... było. Ale to się zmieni, kiedy helikoptery CNN nadlecą nad polami i wylądują na szkolnym parkingu. Lincoln już nigdy nie będzie takie samo po tej tragedii. Rzuca wycinki, zdjęcia, portfel i wszelkie drobiazgi, które pozwoliłyby zidentyfikować jego ciało, na mały stos gazet i innych śmieci, podpala go i czeka, aż wszystko spłonie. „Prawdziwe Zbrodnie” czernieją, sypią iskrami, strona po stronie obracają się w popiół, aż zostaje tylko grzbiet. Morderstwo!Masakra!Rzeź!Numer23.WydawnictwoMacromimicon. Kopie popioły historii swojego życia, rozrzuca je szarą warstwą po asfalcie, który wkrótce spłynie jego krwią. Kątem oka dostrzega ruch. – Hej, Joe – mówi. – Joseph Darkwater.
Tragedia Josepha Darkwatera Chłopiec stoi u wlotu zaułka, jakby nie był pewny, czy zareagować na wołanie, czy uciekać w te pędy. Joey rzuca szynel na ziemię i unosi pistolet jak kość dla psa, kuszący smakołyk. Chodź i weź go sobie. – Joseph Darkwater – powtarza. Stoją tak i mierzą się wzrokiem. On, z pistoletem wiszącym za kabłąk spustu na jednym palcu, patrzy chłopcu w oczy, ale dzieciak widzi tylko broń. Gdzieś brzęczy dzwonek, ale żaden z nich nie może się poruszyć, uchwycony w chwili, kiedy ich życie się obraca, w momencie śmierci. Chłopak spogląda na niego, źrenice ma ciemne, wzrok pusty, a Joey czuje lekki smutek i zaledwie odrobinę nienawiści do tego ducha swojej przeszłości. Ciężar broni wydaje się taki naturalny, taki prawdziwy i choć Joey podaje pistolet chłopcu, żal mu wypuścić go z ręki. Potrafi sobie wyobrazić własne ciało leżące na ziemi, z odstrzeloną głową. To niesamowite uczucie. Gazetowe zdjęcia uliczki odgrodzonej taśmami, spekulacje na temat tajemniczej ofiary, obcego, którego zapamiętano tu i ów – dzie w całym tym zamieszaniu, przybycie do miasta nowych ludzi, pierwszy kontakt ze światem zewnętrznym. Tej zagadki nikt nie będzie w stanie rozwikłać: Kim była ofiara? Dlaczego akurat ten nieznajomy w zaułku? Chłopiec wyciąga drżącą rękę po pistolet. – Śmiało – zachęca Joey. Po raz pierwszy od bardzo dawna coś czuje. Zastanawia się, czy właśnie to ściągnęło go do Lincoln, czy wrócił tu gotowy umrzeć, bo w głębi duszy miał nadzieję, że przypomni sobie, co to znaczy odczuwać... strach. Zabij mnie, a będziesz mógł zabić każdego. Zabij mnie... Oczy chłopaka są duże, ciemne... mokre. On płacze. Zapomniał, jak to jest. Zapomniał, jak się płacze. Obraca pistolet na palcu, ujmuje go za kolbę, celuje w głowę chłopca, a potem w siebie. – Pieprzyć to! – mówi i pociąga za spust. Kula – niczym pięść Boga – zrywa górną połowę jego delikatnej czaszki, zostawiając nietkniętą tylko dolną szczękę, fragmenty białej kości i czerwoną miazgę w miejscu, gdzie kiedyś był mózg. Ciało pada, wijąc się w drgawkach jak kura z odrąbaną głową. Wstrząsają nim ostatnie spazmy, aż wreszcie nieruchomieje. Strzał oddany z bliskiej odległości, z broni dużego kalibru... Joey ma krew i mózg na dłoni i rękawie, małe plamki na koszuli. Czuje nawet coś ciepłego i słonego na dolnej wardze, kiedy ją oblizuje. Zabezpiecza pistolet, odkręca tłumik i wsuwa go do kieszeni, chowa broń do kabury. Jest trochę rozczarowany, że świat nie rozpadł się wokół niego, że fala uderzeniowa od wystrzału – paradoksu – nie przetoczyła się przez rzeczywistość i nie obróciła jej w taką samą ohydną papkę, jak martwą istotę leżącą przed nim na ziemi. To by mu się spodobało. Wychodzi z zaułka i oddala się od szkoły. Był tam, zrobił swoje, pora ruszać dalej. Idzie przed siebie z uśmiechem na twarzy, przedzierając się przez dzień, w błyskach światła i ciemności, kiedy słońce skacze po niebie, znika i pojawia się znowu, jakby się odwracała stronica księgi. Jest popołudnie, piesi wypełniają ulice, z tyłu dobiegają odgłosy śledztwa prowadzonego przez miejscową policję na miejscu zbrodni. Pętle i paradoksy są dla szarych ludzi, myśli Joey. Czas mknie do przodu i skacze wstecz, pędzi przed siebie i zawraca, rozpływa się w boczne strumienie szansy i przypadku, kosmosy nakładają się na siebie jak warstwy geologiczne, każdy następny na kurzu świata zmiażdżonego jego ciężarem.
Wsuwa monetę w szczelinę, bierze ze stojaka, najnowsze wydanie „Lincoln Herald”. Nagłówekjest pogrubiony i brutalny:”Morderstwo wstrząsa Lincoln”. Przegląda gazetę, idąc główną ulicą – chłopiec z pobliskiej farmy bestialsko zamordowany... cichy, trzymał się na uboczu – przez dni – wyraźny styl malarski, który świadczył o prawdziwym talencie – drogą prowadzącą za miasto – dlaczego ktoś miałby chcieć go zabić – na pola. Gliniani ludzie machają kosami, kiedy Joey się zatrzymuje i odwraca, żeby po raz ostatni spojrzeć na Lincoln. Dlaczego czas nie mógłby być taki jak świat, ze skórą w postaci ziemi, utworzoną z krwi i popiołów naszych poprzednich wcieleń, świat Adamów uformowanych z gliny i w nią się obracających? Cegły z naszych ciał pękają i się kruszą, a kiedy cały mur runie i osiądzie kurz, można na nim wznosić następną warstwę budowli. Rzeczywistość, osadzona na skalnym podłożu, wydaje się taka stabilna, ale głęboko, pod skorupą milionów lat, milionów wszechświatów, w sercu wszystkiego jest płynne jądro chaosu. Może znowu spróbuje odnaleźć wyjście z tego stulecia. Może odbędzie podróż nad Tunguzkę, do roku 1908. Wyrzuca gazetę, trzepoczącą stronicami, w jakiś kąt czasu i przestrzeni. Nic go, kurwa, nie obchodzi, kto ją znajdzie, gdzie i kiedy. Rzeczywistość wygląda solidnie, czas jest jak linia, ale pod spodem nie ma żadnej pewności, żadnych absolutów, żadnych praw, tylko zimny rachunek przetrwania, który jest wynikiem brutalnych, przypadkowych eksperymentów śmierci i czasu. Patrzy w błękitne niebo, na kruki krążące w górze. Świat nie gra według waszych zasad, skurwiele, tylko według moich, myśli.
ERRATA
Strona pełzającego chaosu Płonąca mapa czasu, a nie przestrzeni; kraje są akcjami, miasta datami. Brytania, Rosja, Włochy, Francja, Ameryka i Japonia to rzeki płynące do Morza Chińskiego przez kontynent dwudziestego wieku, rzeki wojsk, które spotkają się w 1900 roku w Pekinie, gdzie trwa powstanie „Pięści w imię sprawiedliwości i pokoju”, palenie kościołów, zabijanie księży i zakonnic, ścinanie chińskich chrześcijan. Stamtąd, w 1901, drogą razem z burskimi kobietami i dziećmi do małej brytyjskiej wioski obozów koncentracyjnych, więziennym szlakiem, który ciągnie się z Kaukazu, 1902, na Syberię, 1903; przemierza ją Józef Stalin, orientując się według pogromów w Kiszyniowie i Gomelu, według jezior krwi. 1904, kolejny obóz jeniecki w dolinie śmierci, na Sachalinie, z którego zwolniono siedem tysięcy rosyjskich skazańców, żeby walczyli z Japończykami w Mandżurii. Rafy: Belgowie z koszami ludzkich rąk w Kongu; kobiety przykuwane łańcuchami do słupów jako zakładniczki. 1905 to wąski kanał, przez który nieuzbrojeni mężczyźni, kobiety i dzieci z hymnami, krzyżami i chorągwiami rzucają się na Pałac Zimowy. 1906: górskie pasmo Imperium Brytyjskiego, przy którym rebelianci z Natalu i Nigerii wyglądają jak krasnoludki. 1907: kolejne łańcuchy górskie – portugalska Gwinea i Angola, niemiecka Afryka Wschodnia i Południowo-Zachodnia, francuska Afryka Zachodnia; wszędzie bunty i represje. Wzburzone morze 1908 roku w Macedonii – Serbowie i Grecy, Bułgarzy i Rumuni palą nawzajem swoje wioski. 1909: wyspa masakry Ormian w południowej Turcji. 1910: niskie wzgórza i ukryte doliny – chłosty i tortury, tajne procesy, wieszanie Greków i Bułgarów w tureckiej Macedonii. 1911: ocean republiki w Chinach porywa znienawidzoną dynastię mandżurską, dziesiątkowanie garnizonów. 1912: rzeka złota i krwi, wojska carskie zabijają stu siedemdziesięciu głodujących robotników w syberyjskich kopalniach złota nad Leną. 1913: linia uskoku na Bałkanach – ligi i wojny – otchłań się poszerza, kiedy bułgarski kapitan zagania biskupa, dwóch kapłanów i stu trackich obywateli na dziedziniec szkoły i tam ich zabija. 1914: skraj wielkiego kontynentu, przylądek strzału oddanego w Sarajewie, a potem konie nad Marną i płonąca mapa, świat w ogniu. 1915 – gaz, gaz, szybciej, chłopcy! – kto teraz pamięta masakrę Ormian? – 1916 – rozkaz do ataku pod Gallipoli i nad Sommą, żołnierze maszerują prosto na stanowiska karabinów maszynowych – ile macie lat, chłopcy? – dziewiętnaście – siedemnaście – łup! – dziewiętnaście – osiemnaście – ŁUP! Odrywam się od książki, mam zawroty głowy i jest mi niedobrze od ciosów historii. Nie wiem, jak mogę ją czytać; zdaje się, że słowa same przeskakują z kartek do mojego umysłu. – Co to jest? – pytam. – Co to jest? Brat kładzie rękę na stronie pełzającego chaosu. Podnoszę wzrok i widzę jego uśmiech. Nagle ogarnia mnie przerażenie, gdy sobie uświadamiam, co ta książka z nim zrobiła i co może zrobić ze mną. – Taki miał być świat – mówi Johann. – To jest historia. 1919 – Pałac Zimowy szturmuje sześćdziesiąt tysięcy ludzi zebranych na George Square w Glasgow – Posłać czołgi! – Niemiecka Republika Sowiecka urodzona martwo, zabójstwo Róży Luksemburg, miotacze ognia w Monachium – 1920 – biali przeciwko czerwonym w Polsce i krajach bałtyckich, kiedy powstaje i upada Republika Kaukaska, Armenia podzielona między Turków i bolszewików – 1921 – Moplah z indyjskiego Malabaru powstają, palą, plądrują, hinduscy przywódcy okrawają muzułmańskie królestwa – 1922 – Hail Caesar! – Mussolini rządzi, fasces Imperium Rzymskiego znowu noszone – 1923 – Hitler strzela z rewolweru w piwiarni Burgerbrau, wznosi okrzyki: Trzeba ratować niemiecki naród! Primo de Rivera pali hiszpańską konstytucję – 1924 – socjalizm we Włoszech: samochód poplamiony krwią i zniknięcie polityka – 1925 – dżihad w górach Rif pozwala młodemu Franco posmakować krwi tubylców zabijanych nożami – 1926 – rodzi się Hitlerjugend, podczas gdy amerykańscy marines walczą o drzewo, ryż, banany i plantacje cukru w
Nikaragui – 1927 – parada KKK w Nowym Jorku w Memorial Day, przez całą drogę towarzyszy jej czterystu faszystów w czarnych koszulach – 1928 – Ramon Romeo, strajkujący doker, umiera postrzelony w głowę, w Puerto San Martin Che Guevara łapie pierwszy oddech – 1929 – Arabowie palą Torę przy Ścianie Płaczu, atakują Żydów w Hebronie, gdzie spoczywają patriarchowie – 1930 – zamieszki w Indiach po aresztowaniu Gandhiego, więcej ognia, blask pochodni w oczach syna kajzera, kiedy dwa miliony nazistów krzyczą Deutschland erwache, Juda verrecke! – 1931 – włoska flaga powieszona w Libii, wysoko jak ciało Senussi, japońskie wojska maszerują na Mandżurię – 1932 – trzynaście milionów głosów na Hitlera, Boliwia i Paragwaj biją się o jałową pustynię – 1933 i oto kanclerz Hitler. – Mój Boże – mówię. – Mój Boże, to niemożliwe. To nie jest nasz świat, tylko... 1934 i długie noże – 1935 – Mussolini w Etiopii – 1936 – poeta Lorca w płytkim grobie – 1937 – faszyści śpiewają w Jaramie, otwierają ogień i Guernica płonie – 1938 – Brygady Międzynarodowe po raz ostatni defilują w Barcelonie, kryształowa noc rozbitego szkła, a w Austrii witają Hitlera sypaniem kwiatów – Sieg heil! – Praga jest lebensraum, Polska aneksem – wojna świat wycieńcza i nie ma już lat, pustych dat, tylko niekończący się Blitz, zabójstwo Trockiego, czekan spada jak młot, sierp tnie – próby z cyklonem B na sowieckich jeńcach wojennych w Auschwitz – och, ale Amerykanie stoją dumni i wymuskani: uratowaliśmy wam tyłki w czasie drugiej wojny światowej po tym, jak sukinsyny Japonce wysadziły nasze statki! Tak, tylko trochę późno, za późno, uciekł wam pociąg – wszyscy wsiadać, do Birkenau, Dachau i Belsen! – zamarzający w śniegach Stalingradu oblężeni nie kapitulują, wycieńczeni jak chłopcy na plażach Normandii, Chryste, osusz nas pożarami Drezna, pod osłoną chmur w kształcie grzyba nad Hiroszimą i Nagasaki. Nie mogę oderwać oczu od książki, ale widzę Johanna, czuję, że stoi obok mnie. Ogarnia mnie panika, jakby nagle zabrano mi wszystko, co wiedziałem. – Nie ma futuryzmu w prawdziwym świecie – mówi brat. – Rozumiesz? Nie ma futuryzmu. Ale czytając książkę, myślę, że nie ma przyszłości.
Stos śmierci Żydzi mordowani w Kielcach i wysłani przez Brytyjczyków do obozów na Cyprze, w Wietnamie Ho Szi Min rozpoczyna walkę z Francuzami, imperia się walą, powstają nowe państwa, w Izraelu i Palestynie – Arabowie przeciwko Żydom – Indie i Pakistan – muzułmanie przeciwko hinduistom – Gandhi zastrzelony w drodze na spotkanie modlitewne – z Egiptu lecą samoloty, żeby bombardować Tel Awiw – Kim Ir Sen w Korei, Północna przeciwko Południowej, popierany przez Stalina, kiedy Mao Zajmuje Pekin, a jego Republika Ludowa wkracza do Tybetu – McCarthy w senacie – MacArthur w Seulu – Argentyńczycy wielbią aktorkę, żonę dyktatora, ale nikt nie opłakuje żydowskich antyfaszystowskich pisarzy, aktorów, poetów więzionych i zabijanych za żelazną kurtyną, w Berlinie po śmierci Stalina voposi rzucają broń, żeby się przyłączyć do demokracji – japońscy rybacy w radioaktywnym deszczu na wschód od atolu Bikini – marokańscy nacjonaliści masakrują Europejczyków i muzułmanów – sowieckie czołgi okrążają Budapeszt – węgierska służba bezpieczeństwa wisi na latarniach – Izrael na pustyni Synaj – brytyjscy spadochroniarze w Port Saidzie nad Kanałem Sueskim – chłopi przymusowo Wcielani do komun w czasie chińskiego Wielkiego Skoku – sześć godzin odpoczynku na dobę – pies wysłany w kosmos, na śmierć – nie ma przyszłości dla trzech tysięcy kontrrewolucyjnych „prawicowców” z Komunistycznej Ligi Młodzieży aresztowanych w Chinach, Batista ucieka przed rewolucją kubańską, czarni uciekają przed karabinami w Sharpeville, Dalaj Lama ucieka z Tybetu, uciekaj! Nowy premier Konga, uciekaj! przed zamachem, pojmaniem, torturami i egzekucją z rąk zwolenników Mobutu, Zatoka Świń, pierwsze cegły Muru Berlińskiego, kubańskie rakiety wycelowane, zbrojna blokada, Ich bin ein Berliner, mówi JFK, strzały rozrywają kawalkadę samochodów, We Shall Overcome, śpiewają zwolennicy Martina Luthera Kinga, gdy Liuzzo zostaje zastrzelona przez Ku-Klux-Klan – zamieszki w Watts, pierwsze oddziały bojowe lądują W Wietnamie. Członkowie Czerwonej Gwardii niszczą stare w czasie „rewolucji kulturalnej”: pałace, świątynie, starożytne artefakty, intelektualistów, nauczycieli, zarządców; dzieci z czerwonymi opaskami na ramieniu mordują rodziców – na Wietnam każdego dnia spada osiemset ton bomb, Johnson mówi wojsku, że musi zwyciężyć – Egipt i Jordanią atakują Izrael i przegrywają wojnę w ciągu sześciu dni – płoną rafinerie naftowe W mieście Suez – szef policji Wietnamu Południowego przystawia rewolwer do głowy więźnia i pociąga za spust – bang! – Robert Kennedy – bang! – Martin Luther King – bang! – Helter Skelter napisane krwią na drzwiach – Zabić świnie! Niech kwiczą jak zabijane dzieci z My Lai: cóż, mogły mieć przywiązane do siebie bomby. Szaleństwo? Bukowski uznany Za wariata, bo oskarżał Sowietów o wykorzystywanie psychiatrii przeciwko dysydentom – brytyjskie wojska strzelają i zabijają w Londonderry, krwawa niedziela – łaska staje się luksusem, kiedy Pinochet obejmuje władzę w Chile i zamyka studentów, profesorów, przywódców związkowych, „wszystkich protestujących trzeba torturować, bo inaczej nie będą śpiewać” – Grecy i Turcy walczą o Cypr – Czerwoni Khmerzy zajmują Phnom Penh, Amerykanie ewakuują Sajgon, rząd Laosu powoduje... – Chaos – mówię. – To cholerny chaos. W głowie mi się kręci, kiedy oddaję Johannowi książkę, a on bierze ją ode mnie i odwraca do siebie. Trzyma ją jak nawiedzony kapłan czytający kazanie. Jaki to rok? Bo Franco nadal morduje – teraz baskijskich separatystów – tak, ataki na hiszpańskie budynki rządowe w Lizbonie, Ankarze, Rzymie, Mediolanie muszą być dowodem spisku – masonów, Żydów i komunistów, bo to jasne, że chrześcijanie są dużo lepsi, na przykład ci z IRA atakujący marsz pokojowy albo falangiści, którzy wdzierają się do muzułmańskiej enklawy w chrześcijańskim wschodnim Bejrucie i masakrują rodziny palestyńskich uchodźców, stłoczonych, nagich, zakutych w kajdanki, Steve Biko w policyjnym areszcie, zmarły z powodu uszkodzenia
mózgu, tak, czarni, biali, czerwoni, wszyscy zrobieni na szaro, kiedy Mengistu wzywa do czerwonego terroru, oczyszczenia Etiopii z „bandytów, anarchistów i feudalistów”, Afrykański Związek Narodowy Zimbabwe zestrzeliwuje samolot pasażerski linii Air Rhodesia, a potem szuka we wraku ocalałych, żeby poderżnąć im gardła, jasne, a teraz patrzcie na marines, którzy się wycofują z Teheranu, gdy islamscy bojownicy zajmują ich koszary i wypędzają szacha, Rosja wkracza do Afganistanu, tak, zastrzelmy każdego, kto powie give peace a chance, i sprzedawajmy pieprzone karabiny contrasom z Nikaragui, żeby zarabiać krwawe pieniądze dla Iranu, a kiedy Argentyńczycy najeżdżają Falklandy, tak, Imperium kontratakuje, alleluja! Tonie „Generał Belgrano”, brukowce się cieszą: mamy cię! A czy to, kurwa, ważne, że w wodzie pływają trupy, dryfują obok warszawskiego księdza, torturowanego i zabitego przez tajną policję, w Sri Lance ryczące Tamilskie Tygrysy zastawiają pułapkę na konwój żołnierzy, w rocznicę Sharpeville strzelanie z karabinów maszynowych do demonstrantów w Afryce Południowej i kolejne ciało w wodzie, starzec wyciągnięty z wózka inwalidzkiego, zastrzelony i wyrzucony za burtę „Achille Lauro” – plusk! – radioaktywna chmura z rosyjskiego Czarnego Piołunu, gwiazdy, która spadła z nieba jak manna konwoju ONZ z żywnością i lekami zatrzymanego przez szyickich bojowników w drodze do uchodźców w Szatili i Burdż-al-Baradżna, bo nie wystarczy, nigdy, kurwa, nie jest dość, ale Azerowie i Ormianie muszą toczyć durną szlachetną morderczą walkę o zakichaną narodową tożsamość, no nie, nie możemy na to pozwolić, więc zagazujmy cholernych Kurdów w Halabdży, a kiedy wali się mur berliński i zaczyna aksamitna rewolucja, na placu Tiananmen są pieprzone czołgi i gaz łzawiący, pogrom Ormian w Baku i nikogo, kurwa, nie obchodzi prośba Mandeli, żeby czarni przestali zabijać czarnych, Inkatha i UDF toczą ze sobą wojnę, Husajn podpala w Kuwejcie ropę, wielkie pióropusze ognia zamieniają dzień w noc, kiedy bośniaccy Serbowie przywracają obozy i ludobójstwo, a ci, którzy przywożą żywność, leki i wieści, mogą, kurwa, zostać zamordowani w Somalii. – Ognia! – krzyczy Seamus. – To wszystko, kurwa... Wystrzelić pieprzony pocisk z moździerza w sarajewski targ, bo już nie ma cywili, żadnej świętości w kościołach w Rwandzie, gdzie Hutu masakrują Tutsich, a jaka bezpieczna jest pieprzona strefa bezpieczeństwa, której pilnują siły pokojowe i spokojnie patrzą, jak bośniaccy Serbowie zabierają ze Srebrenicy siedem tysięcy muzułmańskich mężczyzn i chłopców, co? Islamscy fundamentaliści w Algierii chwalą się: „Poderżnęliśmy gardła siedmiu mnichom”, tak, chwała Allahowi, bo talibowie zdobyli Kabul, turyści są teraz nowymi ofiarami w Luksorze, ale przecież oni walczą o wyzwolenie, w Kosowie przeciwko Serbom albo w Omagh z całą pieprzoną odwagą samochodu-pułapki – wyzwolenie? – siedemdziesiąt tysięcy wieśniaków zabitych w Sudanie, a ci, którzy przeżyli, zmuszeni do przejścia na islam, chłopcy porwani i sprzedani w niewolę – wyzwolenie, tak? – w Sierra Leone, gdzie rebelianci i najemnicy palą elektrownię, pocztę, ratusz, kwaterę ONZ, tysiąc zabitych unosi się na wodzie obok fregaty chroniącej Europejczyków, dryfujące ciała, odrąbane ręce i nogi. – Jezu! – jęczy Finnan. – Nie mogę więcej. Ale Jack podsuwa mu kieliszek do ust i zmusza do przełknięcia alkoholu, choć biedny Seamus ma gardło obolałe od tych wszystkich strasznych słów, które zdarły mu głos jak pokruszone szkło. Reynard masuje zdrętwiałą dłoń, patrzy na skalpel i wieczne pióro, igłę strzykawki i leżący przed nim plik kartek z ludzkiej skóry – dzieło jego ręki, głosu Seamusa i tłumaczenia Cartera, trzy tygodnie chodzenia Jacka tam i z powrotem po pokoju, odwracania stron, pokazywania tego czy innego symbolu – ten, zapisz go tutaj, pospiesz się, na litość boską, człowieku. I teraz leży na blacie stos śmierci, historia dwudziestego wieku, przeszłości, teraźniejszości i tego, co dopiero nadejdzie. – Już nie mogę – narzeka Seamus. – Mam dość. Jestem, kurwa, wykończony. – Jeszcze nawet nie zaczęliśmy – mówi Jack. Bierze pierwszą stronicę książki, kładzie ją przed
Reynardem. – Teraz zaczniemy wprowadzać zmiany.
5
DZIECI NATURY
Arlekin w domu – Jack, nie wiem, jak tego dokonałeś, ale ten gość chyli przed tobą czoło. Tak, tak, przez cały czas napływają relacje. Płoną tramwaje powietrzne, w całym mieście wybuchają zamieszki. Swiniarnia na Pitt Street stoi w płomieniach, eksplozje w centrum handlowym St. Mungo i... czy to nie wygląda na jedną z zabaw naszego przyjaciela podpalacza? Tak, liniowiec Powella właśnie rozbił się na dworcu centralnym. O tak! Wygląda na to, że Jack wrócił, żeby ratować naród. Wlatuję w przesmyk między dwoma budynkami, wypadam na plac St. Mungo, ornitopter siedzi mi na ogonie, ale przełączam silniki na wsteczny, robię zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i strzelam do mojego prześladowcy. Po wykonaniu całego obrotu wciskam hamulce i zatrzymuję się nieruchomo w powietrzu, czekam, aż topter mnie wyprzedzi, i posyłam promień chi prosto w zadek pilota. Potem pluję ze zbiorników trzema strumieniami orgonowych wyziewów. Motor opada gwałtownie jak wisielec na szubienicy. – Io! Io! Zwolennicy Arlekina, posłuchajcie mojego wołania! Io! Io! Słyszycie mnie? – Głos Jacka rozbrzmiewa echem po sali. – Kto tam? Co to za ptasie wołanie? – śpiewam. – Gdzie jest jego źródło? – Woła syn Slmlle i Sootha. Io! – Witaj, mój panie, ach witaj! Dołącz do naszego wesołego towarzystwa, o, panie radości! – Niech ziemia zatrzęsie się w posadach! – krzyczy Jack. – Niech naród zadrży ze strachu i zaskoczenia aż do fundamentów. Arlekin się przebudził! Jack mruga do Dona stojącego za kulisami. Don puszcza na widownię ultradźwiękowy hałas, a następnie przesuwa dźwignię i zestaw głośników aż dygocze od mdlącego poddźwiękowego dudnienia. Efekty specjalne typu dźwięk i światło powodują pęknięcia na ścianach sali, diuk i księżniczka unoszą się z krzeseł. Cała sala trzęsie się od huku, publiczność z przerażenia, plastikowy pałac Pierrota zaczyna się walić. Przebijam szklany dach centrum handlowego St. Mungo, odkopuję martwy motocykl, z wyczuciem nurka z Acapulco robię salto i chwytam się rury biegnącej nad głową. Wyrywam ją ze złącza, a ona krzyczy metalicznie, pluje parą i wygina się w dół pod moim ciężarem. Kiedy motor roztrzaskuje się o marmurową posadzkę, a kamienne szrapnele sieką klientów, huśtam się na rurze i z małpią zwinnością ląduję na brzegu ozdobnej fontanny. Wokół mnie z brzękiem sypie się szkło. – Zdaje się, że Jack szaleje. Nasz stary przyjaciel kapitan Crimbo chyba sądzi, że masz nadprzyrodzone zdolności, możesz być wszędzie jednocześnie, jak Jezus, Elvis czy Jim Morrison. O to chodzi, czy może to mali pomocnicy szatana rozpętali dzisiaj piekło? Jak on to robi? No cóż, jedno jest pewne: dzieciak bardzo brzydko się bawi. OK, przyjmijmy kolejny telefon. Cześć, jesteś w eterze... – Zwycięski okrzyk samego Arlekina rozbrzmiewa w tych murach – śpiewam. – On jest w tym domu, Arlekin! Na ziemię! Skaczę ze sceny, gdy Don sięga po swoje demoniczne sztuczki, przyprawiając serca i żołądki widzów o drżenie, atakując wszystkie organy mocą diabolicznych dźwięków. Diuk zrywa się w panice z tronu, wskazuje kamienny architraw i wielką kolumnę, która drży i jęczy pod ciężarem dachu, aż w końcu pęka i rozpada się na kawałki. Diuk wyrzuca ręce w górę, żeby się zasłonić przed słupem światła, który leci prosto na niego. O tak, pierwszy krzyk tej nocy.
Oddajcie komnaty Pierrota płomieniom – Cóż, mes amigos, tutaj, na skraju wolności, robi się coraz goręcej. Wasze oko na niebie, włochaty i groźny Don Coyote, patrzy teraz na... nie wiem, jakijest rzeczownik zbiorowy na określenie wszystkich przeklętych siepaczy w tym mieście? Horda? Tłum? W tej chwili wydaje mi się, że chmura burzowa. Co tym razem wymyślił nasz Jack, mes amigos? O tak, nadciąga chmura uzbrojonych ornitopterów i motocykli, kieruję się na zachód nad centrum miasta. Wygląda na to, że kogoś szukają, a zważywszy na szlak zniszczenia pozostawiony przez naszego chłopca, domyślam się, że chodzi o niego. Biegną do wyjść. – Zapalcie pochodnie ogniem błyskawicy i oddajcie komnaty Pierrota płomieniom! – woła Jack. Joey rzuca granaty błyskowe – na lewo, na prawo i w środek. Ich kolczaste czubki ze zbiorniczkami wbijają się w dębowe drzwi i buchają oślepiającym światłem, wydzielając dym. Nie mają prawdziwego ładunku, ale potęgują zamieszanie, które najwyraźniej przerasta wytrzymałość naszej widowni. Jakaś pokojówka osuwa się nieprzytomna prosto w ramiona młodego służącego, ku jego zaskoczeniu. Konsul chowa się pod tron, z wyrazem przerażenia w oczach. Sam diuk przechodzi chwiejnie obok mnie, z wyciągniętym mieczem, na oślep kierując się w stronę sceny i potykając o rozrzucone rekwizyty z plastiku; niedźwiedź krążący po klatce. – Nie widzicie płomienia?! – krzyczę. – Nie widzicie światła? Tam, przy świętym grobie Simile, blask, który zostawił miotacz błyskawic? Padnijcie na ziemię, dziewczęta! Nasz król, syn Sootha, Arlekin, przybywa do tego domu i sieje w nim zamęt. Strzelając z biodra, trafiam jednego z ochroniarzy centrum celnym promieniem chi prosto w czoło; jego komórka toczy się z trzaskiem po marmurowych płytach. Większość klientów pierzcha z krzykiem, ale paru sięga do kurtek po broń, telefony czy coś innego; informatorzy albo uśpieni szpiedzy, domyślam się i kładę ich – jego, ją, jego – z precyzją i szybkością współczesnego kowboja. Syreny już wyją, więc mam pięć minut, zanim zjawią się czarne koszule, albo dziesięć, jeśli pobojowisko na Argyle Street trochę ich spowolni. Dość czasu na zabawę. Jack pojawia się w błysku światła, w kłębach dymu. Saltem skacze na trampolinę ukrytą na scenie, odbija się i rozkładając szeroko ręce, leci nad głową diuka. Ląduje na sali, tuż przy mnie. Jego wejście jest dla Dona sygnałem, żeby zmienić częstotliwości, skąpać pomieszczenie w nastrojowej lazurowej poświacie koloru czystego nieba, a ja przełączam cichą muzykę na głośniejszą. Konsul otwiera oczy. Panika wygasa równie nagle, jak wybuchła. Nadal panuje zamieszanie, ale widzowie sobie uświadamiają – chwileczkę, tak, przecież to część przedstawienia. – Tak się przeraziłaś, że aż upadłaś? – pyta Jack. Widownia odwraca się w jego stronę. Jack mówi do mnie, ale również do publiczności, do tych cudzoziemskich dam, aksamitnym głosem. Jest rozbawiony czy smutny? Wyciąga do mnie rękę, roztacza cały swój urok. Księżniczka kładzie dłoń na napiętym ramieniu diuka, który wciąż ściska miecz. Jack podnosi mnie delikatnie. – Widziałaś, jak Arlekin zburzył pałac, a przynajmniej tak się wydawało. Wstań jednak i bądź dobrej myśli, uspokój drżące członki. Otwórz oczy. Czymże jest to wszystko, co widzisz, jak nie gruzami marzeń?
Tańczące małpy – Coś wam jednak powiem. Jeśli jesteście skazańcami, którzy mysią, że sq bezpieczni w swoim gnieździe w Rookery, lepiej się zastanówcie. Lećcie, ptaszki, na wolność albo posłuchajcie muzyki, bo lewa flanka tej burzowej chmury oddziela się i kieruje w waszą stronę. Wygląda mi na to, że próbują odciąć Jackowi Zabójcy Olbrzymów drogę do domu, kochanego domu, i założę się, że nie będą zbyt nieśmiali, żeby dać znać o swojej obecności. Biegnę przez centrum handlowe, mijając sklepy jubilerskie i z odzieżą męską, z butami i zabawkami, pędzę uliczką imperiów mody, nurkuję do outletu HMV, żeby ostrzelać półki z pieprzonym teenbopem, boysbandami i rhythm and bluesem, z balladami w wykonaniu głupich zgredów w spandeksie, z całym tym ugrzecznionym i usankcjonowanym antynarkotykowym, pro-life i postpunkowym dziadostwem, pozbawionym jaj, bezdusznym, bezpłciowym, bezbarwnym, komercyjnym poprockiem, od którego każdy naćpany piosenkarz od Roberta Johnsona po lorda Micka Jaggera przewróciłby się w grobie. Można by ich podłączyć do prądu i oświetlić całą pieprzoną planetę, gdyby usłyszeli gówno, które gówniani handlowcy sprzedają jako muzykę. Zatrzymuję się, żeby złapać oddech. – Jeśli mnie słyszycie, mes amigos, pora, żeby dobrzy ludzie uszczelnili klapy luków, przypięli się do stanowisk armat – bo wiemy, że je masz, Fox – i cieszyli się jazdą dopiekła. Myślami jestem z wami, mes amigos, tylko modlę się, żeby anioł stróż przeklętych czuwał nad wami dzisiejszej nocy. Więc nie martw się, Lisku, nie bój się, mój zuchwały Jacku. Zostanę tu przez cały czas, żeby was informować, jak się rozwija akcja, i puszczać kawałki, które sprawią, że będziecie zwarci i gotowi. A teraz Beatlesi z Białego albumu znajdującego się na czarnej liście i jedyna piosenka, którą można puścić w tej sytuacji. Helter Skelter, bo wygląda na to, że się zbliża. Motocykle latają nad szklanym dachem tam i z powrotem, i zygzakiem wzdłuż całej długości pasażu handlowego, próbują wypatrzyć mnie w dole. Nad nimi trzepoczą ornitoptery. Otaczają centrum, blokują wejścia, więc naprawdę muszę ruszać, ale, hej, zawsze jest czas na odrobinę krytyki muzycznej. Sprzedawca daje nurka pod ladę, kiedy strzelam w stojące za nim półki. Acid jazz o neutralnym pH, progresywny rock oglądający się wstecz, heavy metal delikatny i lekki jak obłok, house w sam raz do konserwatorium, garażowa do ogrodu i zakichany chrześcijański rock – skurwiele wykastrowali prawdziwą muzykę. Dzięki Bogu za ambient rap i triphopowy technotrance. Z nich dranie nie potrafią zrobić papki bez smaku. Jedną rękę trzymam na kroczu, drugą celuję z karabinu chi w półki z muzyczną sieczką, całą żądzę życia skupioną w czakrze zero kieruję na zewnątrz i puszczam ścieżkę dźwiękową mojej śmierci. Uciekający klienci wrzeszczą, gdy rakiety zaczynają wybuchać zgodnie z tradycyjną faszystowską taktyką; uderzenie z powietrza w setki niewinnych owieczek, jeśli istnieje choć cień szansy, że trafi się w jednego wilka. Próbują mnie wykurzyć, ale ja wyjdę, kiedy będę gotowy. Promienie chi koszą półki. Podpalaj, dziecino, podpalaj. Piekielne disco. – Dajcie mi mocne beaty albo śmierć! – ryczę, rozbijając w drzazgi stojak z poptartowymi koncertami na kasetach wideo. – Pieprzone tańczące małpy. Sprzedawca odpina z szerokim uśmiechem tabliczkę z nazwiskiem, odsuwa się od lady i wrzeszczącego szefa. – Gdzie Michael Jackson? – pytam.
Zbuntowany niewolnik najemny z działu obsługi jest przeszczęśliwy, kiedy wskazuje mi kierunek. – Tam. Cała cholerna półka... i żadnego Jamesa Browna. Oto smutne oskarżenie społeczeństwa, myślę sobie. Rozwalam Wacko Jacko, aż serpentyny czarnej taśmy fruwają w powietrzu. – Masz ogień? – Grzebię w kieszeniach. Dzieciak podaje mi srebrną zapalniczkę Zippo z wygrawerowaną czaszką i piszczelami na jednej stronie i anarchistycznym zakreślonym A na drugiej. – Zatrzymaj ją sobie – mówi. – Na pewno dobrze ją wykorzystasz. Posyłam mu całusa. Piękny chłopak.
To biedne, głupie zwierzę, ten byk Biorę go za rękę. – Jesteśmy uratowani – śpiewam. – Jaka to radość słyszeć twój głos, widzieć cię w tej naszej samotni. – Byłaś przygnębiona, kiedy wtrącono mnie do ponurych lochów Pierrota? – pyta Jack. – Oczywiście. Kto by nas bronił, gdyby spotkał cię najgorszy los? Ale jak, kto cię uwolnił z zapomnianego przez Boga i ludzi prywatnego piekła Pierrota? – Własnymi rękami zapewniłem sobie wybawienie. Podobały ci się moje sztuczki? – Wywija fletem nad głową. – Myślę, że nieźle sobie poradziłem. – Nie związali cię sznurem? Jack wzrusza ramionami. – Z tym też go oszukałem. Sądził, że mnie związał, ale tak naprawdę nie dostał mnie w swoje ręce. Uwierzył we własne fantazje i urojenia. Bo zaprowadził mnie do obory zamiast do więzienia, znalazł byka i jemu związał nogi, pot lśnił na jego ciele, nozdrza miał rozdęte z furii, przygryzał dolną wargę. I tak siłował się z tym biednym, głupim zwierzęciem, tym bykiem, a tymczasem ja siedziałem i obserwowałem głupca. Jack odchyla się do tyłu i, trzymając ręce na biodrach, udaje śmiech. – Tymczasem Arlekin wstrząsnął domem Pierrota i rozpalił ogień na grobie jego matki. Jack krąży po sali, wybiera tego czy innego dworzanina, żeby do niego grać, subtelnie prowadzi ich z powrotem na miejsca; cofają się przed nim, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że są zaganiani, gdy Arlekin wokół nich tańczy. – Pierrot zobaczył ogień i pomyślał, że to jego pałac płonie, zaczął się miotać – (Jack skacze tu i tam, okrąża pokojówkę) – krzyczeć na służących, żeby przynieśli wodę, poganiał ich „więcej! więcej!”, aż wszyscy niewolnicy byli zajęci tą bezsensowną bieganiną. W całej sali stoją teraz tylko diuk i księżniczka. Jack zbliża się do tych dwojga, wirując, wsadza między nich głowę, skinieniem wskazuje tron. Diuk burczy, ale księżniczka śmieje się i ciągnie siwego opiekuna na dawne miejsce. – Porzucił bezsensowne wysiłki, gdy zrozumiał, że przegrał – ciągnie Jack. – Wtedy popędził do pałacu z wyciągniętym mieczem. A tam... przynajmniej tak mi się wydawało... – Kaszle w dłoń, spuszcza wzrok. – Mogę wam opowiedzieć tylko to, co widziałem... Rozgląda się, jakby mówił „nigdy mi nie uwierzycie”, szura nogą, zwleka, aż na twarzy zniecierpliwionego gospodarza pojawia się mars. – Wygląda na to, że Arlekin stał się duchem – mówi wreszcie Jack. Znika w kłębie dymu i za chwilę jest z powrotem na scenie. – Pierrot go zaatakował! Rzucił się przed siebie i dźgnął migoczące powietrze, myśląc, że to wróg. Kolejny obłok dymu i Jack stoi na dachu wozu. Okręca się i składa do pchnięcia, parodiuje pijacką walkę na miecze, wymachując fletem. Robi piruet i zadaje cios. – Arlekin okrył go jeszcze większym wstydem. Skacze na rusztowanie z oświetleniem, sięgając po linę, i zsuwa się na niej, a kurtyna, opuszczona w czasie poprzedniego aktu, podnosi się, ukazując ruiny. – Zamienił jego pałac w stos gruzu. Oto widok, który sprawi, że Pierrot pożałuje chwili, kiedy sądził, że mnie spętał. Guy wyjmuje linę z ręki Jacka i zawiązuje mocno. – W końcu Pierrot upuścił ze zmęczenia mlecz i padł zemdlony, słaby śmiertelnik, który
odważył się wypowiedzieć wojnę świętemu Arlekinowi. Tymczasem ja wymknąłem się z jego domu i przyszedłem do was, nie myśląc o Pierrocie. – Schyla się, żeby wciągnąć mnie na scenę. – Podejrzewam, że wkrótce się zjawi. Słychać kroki. Zastanawiam się, co powie po tym wszystkim. – Jack gładzi brodę. – Cóż, z uśmiechem zniosę nawet największą jego furię. Mądry człowiek w ten sposób trzyma wściekłość na wodzy. Siada na plastikowym kamieniu z pałacu Pierrota, zapala papierosa.
Owce w wilczej skórze – Cześć... Guy. Co masz do powiedzenia? – Don, uważam, że ktoś tak silny jak Jack Flash nie ma się czego bać, ale słyszałem paskudną plotkę, że ma dość brzydki nawyk, którego nie potrafi się pozbyć. To tkwi w nim od bardzo dawna. – Stare wieści, Guy. Mówisz o absyncie czy haszu? – O innym rodzaju środka uspokajającego. Bardzo drogim. Bardzo niebezpiecznym. Zabił już mnóstwo ludzi. Jack naprawdę powinien uważać. – A gdzie o tym usłyszałeś, Guy? – Wolałbym nie mówić. Po prostu sobie pomyślałem, że ktoś powinien... zwrócić na to uwagę. Jestem pewien, że Jack słucha naszej audycji. Założę się nawet o pieniądze, że słucha właśnie teraz. I może nie zdaje sobie sprawy, że... jest uzależniony. – Miło wiedzieć, że się o niego troszczysz, Guy, ale mówimy o Jacku Flashu. Jestem pewien, że on potrafi sobie poradzić z każdym narkotykiem znanym człowiekowi. Destrukcja zaczyna się na ulicy, wzdłuż której stoją hotele i biurowce – Hilton, Hospitality, Abbey National i NatWest – wszystkie w płomieniach, od Charing Cross aż po Anderston. Podświetlone szyldy, ciemne albo sypiące iskrami, spadają z walących się dachów, zarys miasta na tle nieba jest nierówny jak szczęka z wybitymi zębami. Odwet za stocznie, myśli Joey, za zniszczenie przemysłu Clyde, za rozbicie związków zawodowych spawaczy i inżynierów. Duch Kentigern, mawiał Jack. Nigdy nie złamią ducha Kentigern. A jednak to zrobili. Na Buchanan Street stał kiedyś pomnik, pamięta Joey. Najbrzydszy kawałek gówna, jaki widział w życiu; bryła odlana z matowego metalu, poskręcana, z rozpostartymi skrzydłami podobnymi do płetw, Chryste, wyglądało to jak tłusty zmutowany gołąb z głową zagrzebaną w ziemi. Jeśli artysta chciał, żeby rzeźba wyglądała dynamicznie i sugestywnie, musiało mu brakować piątej klepki. Ale nazwali to dzieło Duchem Kentigern i zdaniem Joeya nazwa była trafna. Kaleka, brzydka istota. Tak więc teraz dokonuje się zasłużona zemsta na bankach, firmach i każdym, kto dla nich pracuje, na biednych skurwielach zatrzymujących się w Marriocie, żeby uczestniczyć w zjeździe sprzedawców toalet, pracowników tymczasowych przekładających papiery w firmach, na bezmyślnych, przyziemnych masach, których jedyną winą jest współudział. Ale dla Jacka to zawsze była jedna z największych zbrodni. Joey im nie współczuje. Z drugiej strony sam też nie jest bohaterem tych ludzi. Pilot prowadzi maszynę spustoszonym wąwozem Argyle Street na wschód, w stronę centrum miasta, lecąc nisko nad obskurnymi sklepikami i lombardami, aż docierają do Hielanman Umbrella, gdzie doki dworca centralnego spinają drogę jak most. Ze szkieletu liniowca nadal bucha zielony ogień. Kiedy opadają na plac St. Mungo, omijając płomienie i słupy dymu, Joey Narkoza łyka następną pigułkę. Nadal nie wierzy, że to Jack, ale nie chce, żeby wspomnienia dawnych czasów przeszkodziły mu w wykonaniu zadania. Czuje, że przez jego ciało biegnie w dół kręgosłupa energia chi. Ledwo koła kanonierki dotykają ziemi (a skrzydła wciąż biją mocno i głośno), Joey Narkoza zeskakuje na cementowe płyty placu. Rozgląda się, prostując, kiedy ornitopter wzbija się w powietrze. Patrzy spokojnie na trzy pierzeje georgiańskich sklepów i biur z piaskowca. Z ich okien buchają płomienie; powietrzne skutery i inne pojazdy stoją zaparkowane wokół małego groteskowego budynku wznoszącego się pośrodku placu, informacji turystycznej, która wygląda, jakby odcięto wieżę wiktoriańskiej budowli ogrodowej i zrzucono ją tutaj, gdzie zupełnie nie pasuje.
Za nią kryją się ludzie z SS, zwykli milicjanci są rozstawieni na otwartym terenie jak mięso armatnie, karabiny mają wycelowane w długie schody, które zajmują czwartą stronę placu i prowadzą do centrum handlowego o strzaskanych szklanych drzwiach i wypalonych witrynach. Z majestatycznej szklanej piramidy dachu zostały jedynie poszarpane dźwigary buchające czarnym ogniem w powietrze pełne śmigających topterów i motocykli. Cholerni amatorzy, myśli Jack; tysiąc młotów próbuje trafić w jedną muchę. Pokazuje identyfikator i przepycha się przez szeregi milicji do schodów. Owce w wilczej skórze, myśli.
Kot wysuwający pazury Pierrot wchodzi na scenę, rozpuścił długie włosy, pod oczami ma czarne łzy z tuszu zmieszanego z potem. – Hańba! – krzyczy. – Obcy zakuty w łańcuchy zniknął, uciekł. – Rozgląda się, dostrzega Jacka. – Hej, ty! Tam jest! Tam jest ten człowiek! Co to ma znaczyć? Jak się tutaj dostałeś? Jak mogłeś tak po prostu wejść do moich komnat? – Cofnij się – mówi Jack. – I zachowaj spokój, nie trać głowy. – Jak urwałeś się ze smyczy, jak się uwolniłeś? – Nie słuchałeś tego, co mówiłem? Że zostanę wybawiony? – Jak zawsze sprytna odpowiedź, pytaniem na pytanie, ty podstępny... – Ale gniew bierze górę nad Pierrotem, dalsze słowa giną w nieartykułowanym pomruku. – Kto to był? Kto cię uwolnił? – Ten, który sprawia, że winorośl rośnie gruba. – Jack palcami obejmuje flet. – Ty łotrze! – syczy Joey. – Przyjmuję to jako komplement. Pierrot odwraca się i wykrzykuje rozkazy strażnikom stojącym za sceną. – Zaryglować wszystkie drzwi w obrębie murów! Zamknąć każdą cholerną bramę! – Jaki to ma sens? – pyta Jack. – Czyż duch nie może przejść przez ściany? Pierrot usuwa mnie z drogi ciosem na odlew i atakuje Jacka, chwytając go za skórzany kombinezon. Podnoszę się z ziemi, masując szczękę. Mrugam. Cholera, myślę, to kurewsko boli. Dostrzegam napięcie w ramionach Joeya, biel kostek jego zaciśniętej pięści. Drań jest wyraźnie nakręcony. – Jesteś bardzo przemądrzały, tylko nie tam, gdzie potrzeba mądrości – warczy Joey. – Tam, gdzie mądrości potrzeba najbardziej, jestem najmądrzejszy – odparowuje Jack. Pierrot uderza go pięścią w brzuch, po czym odwraca się i piorunuje mnie spojrzeniem. Jezu, w jego oczach jest mord. Pozwala Jackowi upaść i kuca na chwilę, a kiedy się prostuje, w jego dłoni lśni metalowe ostrze. – Zaczekaj! – powstrzymuje go Jack. Wskazuje poza scenę, a Joey gwałtownie odwraca głowę i patrzy gniewnym wzrokiem za kulisy, gdzie stoi Guy w kostiumie pasterza. Pierrot Joey wygląda na skonfundowanego. – Twój posłaniec przybywa ze wzgórz z wieściami – mówi Jack urywanym głosem, niemal bez tchu. Trzyma rękę na brzuchu, a ja mam poważne obawy, że to nie jest gra. Joey trochę przesadził. Szaleństwo Pierrota, Chryste, za bardzo wczuł się w rolę. Stoi wyraźnie niezdecydowany, ściskając nóż. Odwraca się do Guya – który wchodzi jako posłaniec – i z powrotem do Jacka. – Wysłuchaj, co ma do powiedzenia – radzi Jack. – Ja zaczekam. Nie będę próbował uciekać. – Kłamiesz – warczy Joey, wychodząc poza scenariusz. – Musisz umrzeć. – Tylko... wysłuchaj swojego... człowieka – powtarza Jack. – A potem możesz zabić mnie spokojnie, bez pośpiechu, z przyjemnością. – Pierrocie! – odzywa się Guy stanowczym tonem. Zaciska dłoń na ramieniu Joeya, patrzy twardo w jego oczy. – Pierrocie, władco królestwa Themes! Mam... Joey strąca jego rękę. – Przybywam ze wzgórz – nie ustępuje Guy – gdzie wiecznie padają czyste białe płatki śniegu. Zapada milczenie. Rękę, która nie trzyma noża, Pierrot zaciska i otwiera u boku; kot wysuwający pazury. Odsuwam się przezornie na bok. Jack wygląda na gotowego do skoku. Guy po prostu stoi i
czeka na swoją kwestię. Mija sto uderzeń serca, zanim udaje mu się poskromić szaleństwo Joeya. – Jaką pilną wieść mi przynosisz? – pyta w końcu Pierrot. W ciszy wyraźnie słychać nasze oddechy. – Widziałem, o, królu, oszalałe dziewczęta, które wybiegały boso z bram miasta. Przybywam, żeby opowiedzieć tobie i wszystkim o ich wstrętnych uczynkach, bardziej niż dziwnych. Pierrot wygrzebuje nożem nieistniejący brud spod paznokci. – Najpierw muszę jednak wiedzieć, czy mogę mówić swobodnie – ciągnie Guy. – Czy mam ocenzurować moją opowieść, czy powiedzieć dokładnie, co widziałem? Jesteś skory do gniewu, mój panie. Obawiam się twojego wybuchu, siły twojej złości. – Mów – rzuca Joey. – Nie musisz się mnie obawiać. Wygląda na to, że się pohamował, że powściągnął gniew. Dostrzegam wyrzuty sumienia w spojrzeniu, które na mnie rzuca, jednocześnie uciekając wzrokiem od Jacka. – Niedobrze jest wyładowywać wściekłość na niewinnych – stwierdza, ale w jego głosie nadal słychać cichą groźbę. – Im bardziej ponure wieści przynosisz o tych rytuałach, tym gorszy los czeka łotra, który uwiódł kobiety swoją pieśnią. – Cóż, to wszystko się zaczęło dzisiaj o pierwszym brzasku – zaczyna Guy posłaniec.
Gazele trzymane w ramionach O pierwszym brzasku ziemia robi się ciepła w promieniach słońca, a młody Eliksir czuje, że trawa pod jego stopami jest miękka, poranne powietrze świeże. Smagając witką długie źdźbła i śpiewając, prowadzi bydło na wzgórza, gdzie są najlepsze pastwiska. Uśmiecha się na myśl o Akordeonie i jego kozach, o jego darach z pigw, kasztanów, śliwek i własnego głosu. Przedwczoraj zaśpiewał mu piosenkę, która poruszyła Eliksira, w ten sposób, no wiecie. Co prawda, nie okazał tego, o nie. Tysiąc owiec na wzgórzach i mnóstwo mleka od wszystkich jego stad i trzód – Akordeon to prawdziwy skarb. Trudno teraz takiego znaleźć, myśli Eliksir. Koré pęta mu się pod nogami, macha ogonem, trąca go mokrym nosem, a on odpędza ją, zaganiaj stado, a nie mnie, głupia, i w tym momencie je dostrzega. Co to jest, dziewczynko, hę? Leżą tam pokotem, niektóre na łożu z opadłych igieł sosnowych, inne z głowami na kupkach dębowych liści. Ciii, dziewczynko. Zasnęły z wyczerpania. Są w trzech grupkach; Indo i Autonomia śpią razem ze swoimi drużynami, reszta zgromadzona wokół... czyżby? Tak! To mama Bazyliszka. Eliksir gwiżdże pod nosem, przywołuje Koré, kuca i bierze ją na ręce. Słyszał, że Iacchus przybył do miasta. Wszystko było przyzwoite, żadnej wulgarności, jak twierdza ludzie. Poszły zaspokoić swoje żądze na osobności, w lesie, upojone winem i cichą muzyką fletu. Tak właśnie powie, kiedy pobiegnie przez wysoką trawę do miasteczka i zastuka do drewnianych drzwi Bazyliszka, stanie w progu, zgięty wpół i będzie sapać, aż odzyska oddech. To właśnie oznajmi Bazyliszkowi, tak. A później Akordeonowi, Chromowi, Mainsailowi i reszcie szeptem przekaże inne nowiny, jeszcze bardziej zdyszany. Pst, chodźcie tutaj! Widziałem bachantki, wyzna. Patrzy na nie, aż muczenie krów budzi matkę Bazyliszka. Kobieta siada i głośnym okrzykiem budzi pozostałe. Wycierając oczy ze snu, wstają stare i młode, kobiety i dziewczęta. Eliksir je obserwuje, zachwycony gracją, z jaką odgarniają włosy z twarzy i odrzucają je na plecy, przeciągają się. Gdyby Bazyliszek tutaj był, gdyby mógł zobaczyć to na własne oczy, myśli Eliksir, modliłby się do bóstwa, którym pogardza. Błysk uda – jego serce bije szybciej – ale dziewczyna zaraz zapina jelonkową skórę. Ciii, dziewczynko. Siedź spokojnie. Przykucnięty w krzakach Eliksir rumieni się zawstydzony, ale przede wszystkich oczarowany, póki nie dostrzega... Węży owiniętych wokół cętkowanych skór, rozdwojonych języków, które wysuwają się, żeby polizać twarze kobiet. – I były jeszcze inne, w koronach z bluszczu, dębu albo kwitnącej bryonii. W ramionach trzymały gazele jak... – ...matki karmiące dzieci w domu w naszym miasteczku. Dawały piersi dzikim wilczętom, nawet... – ...potem ona bierze tyrs, uderza nim w kamień i, przysięgam, wtedy tryska strumień czystej wody... – ...tryska strumień wina, cała fontanna w miejscu, gdzie wsadziła różdżkę... – ...w ziemię, którą popłynęły rzeki mleka i brakowało jedynie... – ...miodu płynącego z... – ...lasek oplecionych bluszczem. Z ust pasterzy płyną dziwne, niewiarygodne wieści. Chłopcy przekrzykują się nawzajem, próbują zagłuszyć jeden drugiego. – O, wy, którzy mieszkacie w górach...
Ponad gwar panujący w chacie wybija się jeden głos. Akordeon ma dar wymowy, wyćwiczony w mieście, więc kiedy staje pośród nich, wszyscy go słuchają. – Wy, którzy mieszkacie na wysokościach świętych gór, co powiecie na to, żebyśmy wyświadczyli przysługę Bazyliszkowi i wyrwali jego matkę z bachicznych obrzędów? Przez tłumek przetacza się szmer, ale pasterze nie są pewni, co odpowiedzieć. Krążą różne opowieści o tym, co bachantki robią z ludźmi, którzy zakłócają ich rytuały. Niektórzy są chętni – Chrom i Mainsail aż się palą, żeby rozpocząć polowanie – ale inni nie wydają się przekonani, na przykład Thirst i Palomino, którzy twierdzą, że to nie ich sprawa. W końcu Akordeon stawia na swoim, więc idą. Teraz Eliksir czeka w zasadzce, ukryty w gęstwinie liści. Już czas. Bachanalie zaczynają się od wymachiwania laskami, potem wszystkie kobiety chórem wzywają Iacchusa, boga piwa i wina, syna boga. Odpowiadają im dzikie stworzenia. Cała góra rozbrzmiewa echami, kiedy wyruszają na polowanie.
Ogar na tropie Powietrzny tramwaj trzęsie się na boki, mknąc przed siebie, jego silniki odrzutowe chi wyją jak potępieńcy, zagłuszając rozmowy pasażerów prowadzone podniesionymi głosami i drażniąc zdziczałe psy, które włóczą się w dole po ulicach. Pojazd mija z dopplerowską prędkością słabo oświetlony wagnerowski budynek sali koncertowej i galerie handlowe na końcu Buchanan Street, z rykiem przelatuje nad zamkniętą dla ruchu kołowego Sauchiehall Street, udekorowaną swastykami, obok platform przystankowych Cowcaddens, okrąża szerokim łukiem St. Georges Cross i skręca na zachód. Zostawia za sobą kolejno trzy stacje, na których powinien się zatrzymać, i z grzmotem przecina niebo. Tak bywa, kiedy wyrzuci się motorniczego przez przednią szybę i wystrzeli promień chi w kilka przełączników na pulpicie sterowania, które ocalały po ciosie pięścią godnym Koloseum Trinovantium. Z psychotycznym zapałem wymachując pistoletem chi, kopniakiem rozwalam w drzazgi drzwi działowe i pędzę przez wagon; pasażerowie uskakują mi z drogi. Po prawej stronie pęka okno, po lewej promienie chi siekące powietrze ścinają jakiegoś urzędasa. Za mną, torując sobie drogę ciosami pięści, kroczy powoli i spokojnie Joey Narkoza, mój prześladowca, zawzięty ogar na tropie, w eleganckim garniturze i płaszczu czarnym jak jego serce. Gdy promień chi muska moje ramię, ja okręcam się i tracę równowagę, ale strzelam, opadając na kolano. Trafiam go, lecz on się otrząsa z zielono-niebieskiego strumienia energii i, jak piorunochron łapiący ognie świętego Elma, odprowadza ją do ziemi. Piąty dan aikido, oceniam. Nieźle. Oczywiście mogę go dostać w każdej chwili. Z niedbałą bezdusznością likwiduje wszystkich pasażerów, którzy znajdą się między nami, strzela przez wyściełane siedzenia, za którymi się chowają, kosi ich, kiedy w panice rzucają się do hamulców bezpieczeństwa albo do drzwi, szukając drogi ucieczki. Przygotowuje grunt, chyba można to tak nazwać. Kiedy zostaję tylko ja, ujmuje pistolet oburącz, unosi go, celuje... Rzucam się do wybitego okna, łapię za górną krawędź, podciągam się na dach powietrznego tramwaju. Wstaję z przysiadu i ruszam w stronę czoła pojazdu, starając się utrzymać na śliskim metalu. Wiatr łopocze szynelem, promienie chi przewiercają stal pod moimi stopami, od spodu i z góry, skąd strzelają do mnie milicyjne ornitoptery. Wyglądają jak rój szarańczy. Przeskakuję na następny wagon i biegnę, skaczę, biegnę, wyciągając z kieszeni laskę dynamitu. Tym razem żadnych granatów miłości; potrzebne są drastyczniejsze środki. Podpalam laskę, rzucam ją wysokim łukiem i daję nogę, z powrotem tam, skąd przyszedłem. Skaczę przez smugę niebieskiej orgonowej pary, która z sykiem wydostaje się z przebitego zbiornika, zderzam się z moim niedoszłym zabójcą. Obaj omal nie spadamy z dachu. Odpycham go i zadaję cios nogą, znany w kung-fu jako kopnięcie kangura, ale Joey Narkoza robi przewrót w tył i staje pewnie jak gimnastyk. Pod nami miga Great Western Road. Następny przystanek, Kelvinbridge i Rookery. Ornitoptery nad nami grzmią. – Jesteś martwy – mówi Joey Narkoza. – Jesteś, kurwa, martwy. – A czy my wszyscy nie jesteśmy martwi? – odpowiadam filozoficznie. W tym momencie w kabinie motorniczego eksploduje dynamit, tramwaj wypada z trasy i z hukiem leci w dół, przez płomienie i dym, ku wstędze mułu i śmieci, która kiedyś była rzeką.
Ręka z orlimi szponami – Wzdłuż rzek sofistów, przez doliny z polami rodzącymi owoce, obfite zbiory na nasze powitanie, przybywamy. Przez miasteczka pod szczytem zwieńczonym cytrą przybywamy. Do jego oka i jej drugiego oka przybywamy. Płomień nie spali naszych włosów, gdy mkniemy przez powietrze jak jastrzębie, w złych zamiarach, spadamy z góry, strasząc wszystkich, porywamy dzieci z domów, to nasza zabawa... Przybywamy do niej, do królowej agaw i księżniczki anestezji, naszej wiecznej Kolombiny, matki smutku, która nas prowadzi. Phreedom ignoruje paplaninę bitmitów, sięga po dwa antyczne paralizatory z mosiądzu i żelaza. Są na nich klamry i pasy do przypinania do zbroi anioła, ale ona nosi je przewieszone przez plecy, tak że nie ma niebezpieczeństwa, że spadną w kurz. Skórzane pasy jak bandoliery krzyżują się na jej piersi odzianej w synte. Rękojeści powiewające anielskimi skalpami wyglądają jak nadgarstkowe części skrzydeł jakiegoś latającego stworzenia. Phreedom zgina prawą rękę i patrzy na pazury z kości słoniowej wyrastające w miejscu paznokci, na czarny filigran bitmitów, który niczym rękaw pokrywa jej nagie ramię. Za długo w Zimie, myśli. Mimo to z pazurami czuje się lepiej, jak jedno z dzieci natury. Poza tym się przydają. Kto potrzebuje zimnej stali, kiedy ma dłoń z orlimi szponami? Na ramieniu bitmitowy tatuaż, na brzuchu blizna po cesarskim cięciu, ręka z pazurami, której, przysięga, użyje pewnego dnia, żeby wyrwać serce ostatniego enkin – metafizyka Phreedom jest kolejną pamiątką po tym, co utraciła: po bracie, synu, człowieczeństwie. Już nie potrafi dłużej winić Finnana, że powiedział jej prawdę o enkin i Mowie. Już nie obwinia Metatrona za to, co siepacze Przymierza zrobili jej i bratu. Ale jest tak głównie dlatego, że tamte uczucia zastąpił głód. Bydło pasące się w dolinie wygląda apetycznie. Jedna z bachantek wydaje z siebie przeciągłe wycie. Dorodne cielę kwiczy, szarpie łbem, błyska białkami przerażonych oczu, w końcu nogi się pod nim załamują i pada na ziemię. Phreedom zatapia pazury w jego gardle, jakby nabierała garść gliny. Tryska krew, kiedy drugą ręką, zaciśniętą na szczęce, łamie stworzeniu kark, wykręcając mu głowę. Pozostałe bachantki rzucają się na pierzchające stado jak zdziczałe psy, rozrywają jałówki na strzępy, pazurami, zębami, czystą zwierzęcą siłą. Biały byk prycha i szarżuje, łypiąc spod rogów; zawraca, podrzuca łbem ze strachu i wściekłości, atakuje następną watahę, ale kiedy wpada w jej środek, pułapka się zamyka i ściągają go w dół niezliczone ręce. Wyrywane kawałki mięsa fruwają nad tłumem, martwe ciało zostaje rozebrane do kości, szybciej niż książę zdąży mrugnąć okiem i zwymiotować w perfumowaną chusteczkę. W parę minut jest po wszystkim. Jedna z kobiet przykłada dwa ułamane rogi do głowy i ryczy, przyprawiając towarzyszki o śmiech. Inne dzielą między siebie upolowane zwierzęta. Czteroosobowa grupa podnosi krowią klatkę piersiową i próbuje ją rozerwać, ciągnąc z dwóch stron. Jakaś dziewczyna wali kos’cią udową w oderwany łeb. Większość po prostu żuje świeże mięso. Phreedom przesuwa dłonią po ociekających połciach, które wiszą na gałęziach sosny, i zlizuje krew z otwartej dłoni. Impet odrzuca ją w bok. Dostała w ramię strzałką chi. Zatacza się do tyłu, próbuje odzyskać równowagę. Choć bitmity nie pozwolą jej się wykrwawić, czuje zimne żelazo jak truciznę w swoim ciele, drapie skórę pazurami, żeby je wyciągnąć. Drań! – Zasadzka! – krzyczy. Wieśniacy wyskakują na ścieżkę, która prowadzi z miasteczka; z hałasem wypadają z ukrycia,
zachodzą z tyłu i z boków. Ruszają w ich stronę z bronią jeszcze bardziej archaiczną niż jej własna, dzierżą w dłoniach starożytne kusze miotające strzałki, zasypują nimi łupieżczynie. Inny, naładowany chi pocisk trafia z hukiem w drzewo tuż obok niej, sypiąc niebieskozielonym iskrami... – Dalej, suki! Łapcie za broń! Za mną! Suki, harpie, furie, dziewczyny Phreedom w mgnieniu oka są gotowe do boju, opędzają się od żelaznych strzałek jak od komarów, ruszają biegiem na tłum wieśniaków, żeby odeprzeć nierozważny atak; ukradzione paralizatory błyskają. Chłopcy bawiący się w Indian i kowbojów, anioły i demony, rycerze Zimy przeciwko jej trzódce wiedźm, nie mają najmniejszego pojęcia, jak naprawdę wygląda ten rodzaj walki i jej partyzancki oddział, zahartowany przez lata wojny w dziczy. Rzucają się na nieszczęśników jak lisy wpuszczone do kurnika. To jest pogrom. Ranni mężczyźni uciekają przed kobietami, strzelają na oślep za siebie, żeby uniknąć rozerwania na strzępy, padają, zanoszą do bóstwa modlitwy o ratunek. Phreedom powala jednego i siada na nim okrakiem. Kiedy wieśniak zaczyna rozpaczliwie orać grunt palcami i wrzeszczeć o litość, ucisza go, zaciskając rękę na jego ustach i nosie. Potem czeka, aż stopy biedaka przestaną bębnić o ziemię. Podstawia złożone dłonie pod strumień tryskający ze skały i pije duży łyk, resztą spryskuje twarz; czerwona woda spływa na naszyjnik z kurzych kości, między piersi. Inne kobiety klęczą nad własnymi źródełkami i zmywają z siebie krew. Paralizatory wbite w skałę wyglądają jak dziwne górskie kapliczki, myśli Phreedom. Ze skały sterczą krzyże powiewające skórami, przed nimi półnagie szkarłatne kobiety na klęczkach nagarniają wodę na twarz, jakby się modliły albo odprawiały jakiś rytuał. Ich laski wydają cichy szum, który wznosi się i opada do rytmu oddechu, mieszając się z ciurkaniem kaskad. To muzyka mocy, energii chi pochodzącej z ziemi pod ich stopami, z samego Welinu. Phreedom czuje, że bitmity roją się na ramieniu, prostują, łaskoczą ją w kark, muskają szczękę, policzek. Są teraz częścią tego świata, kurzu przywiewanego przez wiatr, gleby, kamieni, ich własnych ciał. Do tej pory te czarne chochliki, które zamieniły świat w niebo i piekło na Ziemi, uważała za swoją własność. Teraz myśli, że są nią. Wyciąga mosiężny paralizator ze skały i jego szum cichnie. Nawet broń przeznaczona do walki z bitmitami została przez nie przekształcona, zbudowana na nowo według wskazówek wziętych ze snów i koszmarów. Anioły nadal strzelają ognistymi bełtami zwierzęcej energii, ale ta broń, jej broń, ich broń, niesie w pociskach informację, sygnały, które potrafią obrócić wroga w pył, ale równie łatwo dowiercić się do wody albo do morza wina ukrytego pod powierzchnią niegościnnego skrawka Welinu. Zrozumiała, że to naprawdę całkiem proste – bitmity nie mają własnego planu działania, żadnych ukrytych, niecnych celów; jedynie elementarną potrzebę reagowania na każdy głos, służenia, dawania ludziom tego, co potrzebują: władzy, wolności, sprawiedliwości, zemsty, prostego życia, chwalebnej śmierci. A czego ona pragnie? Powrotu brata? Syna, którego jej zabrali? Głów cholernych drani enkin, którzy zburzyli jej świat – aniołów, demonów, całej pieprzonej bandy? Upić się z Finannem na parkingu przyczep na pustyni Mojave, śmiać się z jego szalonych opowieści o tajemnicach i magii, drżeć z podniecenia na myśl o tych wszystkich dzikich przygodach możliwych w jego wyobraźni? Znaleźć anioła Metatrona, zażądać, żeby od nowa napisał przeznaczenie wyryte na jej ciele – jej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość – zażądać, żeby oddał jej Thomasa i Jacka? Zemsta czy... powrót? Czego tak naprawdę chcą inni?
Bestie wśród nas – Kimkolwiek jest ten duch, panie – mówi Guy – przyjmij go w mieście, ścierp go albo uciekaj. Jego moc sięga daleko, milordzie; słyszałem, jak mówił, że daje nam wino jako lek na smutek. A jeśli pozbędziesz się wina, ludzka radość umrze. – Aty? Pierrot piorunuje mnie wzrokiem. – Co mówisz? – Boję się mówić szczerze przed królem – śpiewam. – Ale powiem jedno. Nie ma ducha większego niż Arlekin. – Słyszeliście? – grzmi Pierrot. – Bezczelność dzikich bestii znajdujących się wśród nas. – Wskazuje na Jacka i na mnie, ale zwraca się do Guya. – W oczach całego piekła wszyscy jesteśmy zhańbieni. Musimy teraz działać szybko jak ogień. Idź do bram i wydaj rozkazy. Powiedz żołnierzom, żeby przypasali miecze i wzięli tarcze. Zbierz jeźdźców na rumakach i moich łuczników, żeby ich cięciwy zaśpiewały. Pomaszerujemy na wiedźmy! Guy zbiega ze sceny. – To by dopiero było, gdybyśmy pozwoli się pokonać tym histerycznym sukom – rzuca Pierrot. – Nadal uparty? – odzywa się Jack. – Mimo moich ostrzeżeń? Wstaje powoli. Pierrot odwraca się, trzymając nóż w wyciągniętej ręce. – Nie da się uciszyć tego intruza? – zwraca się do mnie. – W łańcuchach czy bez, przemawia zbyt swobodnie. – A ty powinieneś mi za to podziękować – nie zraża się Jack. – Mimo złego traktowania, które wycierpiałem z twoich rąk, ostrzegam cię nadal: wymierzanie broni przeciwko temu duchowi to grzech. Radzę ci, powstrzymaj się; Arlekin nie pozwoli, żeby ktoś przeszkadzał jego zwolennikom. – Przeszkadzał? Wypędzę ich z gór. Rozgonię na cztery wiatry. – Chcesz walki, w porządku. Zostaniecie zmuszeni do ucieczki, okryjecie się wstydem, kiedy bachantki swoimi małymi laskami rozgromią wojowników w zbrojach, twoich lśniących rycerzy. Z wściekłości walisz głową w mur, choć powinieneś złożyć Arlekinowi ofiarę. Ty jesteś prochem, Pierrocie, on królem. Joey tnie go nożem. Jack zatacza się do tyłu, z rany na piersi zaczyna płynąć cienka strużka krwi. – Złożę mu ofiarę! – krzyczy Pierrot. – Rzeź jego kobiet na wzgórzach. Dam im to, na co zasłużyły. Nie, nie posłucham ciebie. Wyzwoliłeś się z okowów, ale uważaj, bo znowu poczujesz moją stal.
Zabierz władzę – Pieprz się – rzuca wyzywająco Jack. – No dalej. Spróbuj, kurwa. Joey potrzebuje całej siły woli, żeby nie załatwić głupiego skurwiela, ale jakoś udaje mu się pohamować gniew. Wytrzymuje aż sekundę, po czym wali go dłońmi w pierś. Jack odbija się od ściany i wraca, robi jeden krok, potem drugi i też kilka razy popycha Joeya. Potem łapie go za podarty biały podkoszulek, a Joey jego za top w biało-czerwone pasy. Ciągną się nawzajem i mocują jak zapaśnicy, ale ich warczenie i plucie jadem to coś więcej niż udawana furia, coś więcej niż szczeniacka zabawa w kopnięcia, chwytanie za głowę i ryki zwierzęcej radości. Tym razem nie ma tłumu, który złapie Jacka i odrzuci z powrotem, tylko krzesło, przez które się przewraca, i potrącone biurko, z którego spadają papiery i rozsypują się po podłodze. Plany rewolucji Foxa. Joey chwyta garść kartek, wyciąga je zmięte przed siebie. – Kurwa, to jest... – Bzdura – mówi Jack. – Nigdy nas nie złapią. Opierając się o ceglany mur, wygląda za róg. Gdy wraca spojrzeniem do Joeya, uśmiecha się szeroko. Joey łapie Jacka za ramię i wychyla się zza niego, żeby samemu popatrzeć. Jest ich dziesięciu, może dwunastu. Smarkacze z gangu, wystający przed Grosvenor. Wokół nich walają się puste butelki po buckfaście, thunderbirdzie i mad dogu 20/20. Przywódca siedzi na poprzeczce rusztowania, jedną ręką trzyma się pionowego wspornika, drugą zwiesza między nogami. Samiec alfa, myśli Joey. Małpi król. Jego zastępcy opierają się o kwadratowe słupy wypalonego wejścia do budynku kina, palą fajki i kłócą się na temat pigułek wysokimi, nosowymi głosami – taa, jasne – właśnie że tak, pieprzony kutasie – mówię ci, że to zwyczajne gówno, stary. Inni kręcą się bez celu, popychają nawzajem, jeden bawi się brzytwą, otwiera ją i zamyka, otwiera i zamyka. To wszystko, kurwa, jest nic. Ja zabiję tę cipę Narko. Joey cofa się za róg. – Na górę – mówi. Pokazuje drugi poziom bram, rusztowań i domów z prefabrykatów, które niemal zasłoniły brukowaną uliczkę. Mogą się stąd wydostać niepostrzeżenie. – Ty idziesz górą, ja prosto – decyduje Jack. Joey nie ma czasu się sprzeciwić, bo Jack już pędzi po bruku, omija gówniarza wymachującego brzytwą, robi unik przed butelką; szkło rozbija się o ścianę. Jack chwyta się rusztowania i podciąga, zbyt szybko i zwinnie, żeby dopadł go któryś z małych gnojków, nafaszerowanych środkami uspokajającymi dla psów, kupionymi od Joeya. Z pewnością... – Cholera! – szepcze do siebie Joey. I rusza za Jackiem. – Chodź. Chwyta Jacka za kołnierz kurtki, ciągnie go w górę, bierze pod pachy i stawia na nogi. Oszołomiony Jack patrzy w dół na milicjanta, na zakrwawioną pałkę leżącą w rynsztoku, na łom pokryty krwią, włosami i kawałkami kośćmi. – Zabiłeś go. Zabiłeś go, kurwa, Joey. – Chodź. Jack uwalnia rękę i wyciera czerwony strumyczek z lewego oka. Krew cieknie spod jego płomiennych włosów coraz cieńszą strużką zmywaną przez ulewny deszcz. Gdyby Joey nie zjawił się na czas... Jack wyciera krew z nosa i przeciętej wargi, pluje nią w zmiażdżoną twarz milicjanta.
– Chodź – powtarza Joey. Reflektory ornitoptera przeczesują zaułek, niebieski promień oświetla ich w chwili, kiedy Jack zatacza się do tyłu, a potem z rozbiegu kopie trupa i bluzga. Joey patrzy na krople deszczu iskrzące się w potoku jasnego światła. – Chodź! – Daj spokój – prycha Joey. – Motocykle przeciwko milicyjnym ornitopterom? – Rzuca w Jacka zgniecioną kartką. – I karabiny wzdłuż całego wschodniego muru Rookery – mówi Jack. – A wraz z posiłkami, które przyprowadzi Anestezja... – Nawet nie wiemy, czy ona wraca. Odeszła. Zaginęła. – Nieważne. Musimy się utrzymać, aż Król Finn dotrze do fabryki ICI. Kiedy ją zajmiemy, będziemy mieć pieprzoną władzę nad całym miastem. Taki jest plan. Wypad z Rookery, ściana ognia wzdłuż rzeki, żeby Król Finn i jego ludzie dotarli do Finnieston, do doków, stoczni i fabryki orgonu. Jack na niebie. Guy i Puk w Rookery, koordynują obronę, wszyscy starają się utrzymać na tyle długo, żeby Finn... odzyskał władzę. – Oni są z nami, Joey. Robotnicy są z nami. Jezu, Joey, to jest to. Jeśli tego, kurwa, nie widzisz, jeśli, kurwa, nie potrafisz tego ogarnąć, to pieprz się. Joey łapie za róg biurka i wstaje. – Będzie masakra – mówi. – Myślisz, że nie odbiją fabryki? Będziesz miał szczęście, jeśli nie zrównają Kentigern z ziemią i nie posypią go solą. Nie można powstrzymać dzieci rewolucji, co, Jack? Nie masz, kurwa, pojęcia, jak daleko zajdą. Chcesz miasta męczennikow? Tego właśnie chcesz? – Chcę wolności – odpowiada Jack. – A ty, kurwa, czego chcesz? – Pokoju na świecie. Pieprz się.
Niespokojne duchy Diuk jest urzeczony, przejęty obrazem królewskiego upadku, tyrana ściągającego na siebie zasłużony los. W Welinie jest milion diuków piekła, odkąd Przymierze się rozpadło, i każdy samozwańczy Asmodeusz czy Belzebub to tylko rywal, kolejny wróg, jeszcze jedno zagrożenie dla ukochanego miasta-państwa. Pierrot jest jednym z nich, jednym z głupców, których diuk nienawidzi. Wszyscy się martwiliśmy, że nie zrozumie sztuki, ale nie, chyba jednak nie doceniliśmy jego tępoty. Tak jak Hitler uwielbiał swojego Wagnera, uwielbiał patrzeć, jak bogowie niszczą się nawzajem, a Walhalla płonie, naszego szarego lorda ujęła obietnica gwałtownego końca, klęski Pierrota. Co w tym nowego? – myślę. Dużo fanfaronady i mało krwi. Niektórych ludzi łatwo rozbawić. – Przyjacielu, jest jeden sposób, żeby uśmierzyć tę nienawiść – mówi Jack. – Jaki? – pyta Pierrot. – Mam się ugiąć przed własnymi niewolnikami? Prycha. Diuk prycha razem z nim. Aniołowie, myślę. Nawet po rozbiciu Przymierza Gabriel i jego zbiry uważają się za panów, a ludzi za bestie, potwory, niewolników, których należy poskromić. Mimo że Republika Metatrona upadła, ci operetkowi tyrani sądzą, że mają prawo tłamsić niespokojne duchy parweniuszowskiej ludzkości. Dlatego, marząc o porządku, budują swoje Nieba i rządzą nimi jako nowi diukowie Piekła. Moja siostra Phreedom powinna być teraz w Zimie, gromadzić buntownicze dusze, dzikie istoty, dzieci natury, wszystkich, którzy wybrali ciało i wiążący się z nim chaos zamiast tej... szkockiej mgły. Tak w każdym razie brzmiała relacja Króla Finna i tak spisał ją Guy... ale czasami historia przybiera niezwykły obrót. – Sprowadzę tutaj te kobiety nieuzbrojone – oświadcza Jack. – Uknułeś jakąś zręczną intrygę? – pyta Pierrot. – Nie dam się omamić. – A cóż to za intryga nie dopuścić, żeby tobie i im stała się krzywda? Księżniczka już nie poświęca całej uwagi sztuce, tylko obserwuje uważnie Guya, który zeskakuje z wozu w drugim końcu sceny, gdzie Arlekin i Pierrot odgrywają starąjak świat walkę między chaosem a porządkiem, nemezis ludzkiej natury i nieposkromiona pychą państwa. Guy przemyka wzdłuż ściany sali, skrada się pod pochodniami, żeby nie rzucać cienia w ich blasku, okrąża tłum widzów i za tronem zbliża się do księżniczki siedzącej u boku diuka. – Jesteś razem z nimi – stwierdza Pierrot. – To spisek, żeby twoje wino płynęło wiecznie. – Nie – mówi Jack. – Ale możesz być pewien, że ten pakt z bóstwem już został zawarty. – Przynieście mi broń! – woła Pierrot. – A ty ani słowa więcej. Księżniczka pozwala, żeby Guy wyjął jej puchar z ręki. Potem on szepcze jej coś do ucha, ona potrząsa głową, marszczy czoło. Założę się, że minęło dużo czasu, odkąd słyszała to imię. Może cała wieczność. Z tego miejsca trudno mi odczytać jej słowa z ruchu warg, ale mogę się ich domyślać. Phreedom... – Zaczekaj, Pierrocie – prosi Jack. Następuje pauza. Zbliża się chwila klęski Pierrota. – Dam ci to, czego naprawdę pragniesz. Księżniczka Anestezja, nasza zapomniana Phreedom, patrzy na Jacka przez zimną, kamienną salę i szepcze: „Tak”.
ERRATA
Co ma nadejść – Pański brat wiedział, co planuje Himmler, tak? – mówi Pickering. – Dowiedział się o operacji Koliber. Odkrył, że Himmler zamierza oczyścić SA, zlikwidować resztki starego porządku i stworzyć nową armię na popiołach starej. Faszyzm byłby martwy, futuryzm zwycięski. Brat był gotów zrobić wszystko, żeby do tego nie dopuścić, prawda? – Ile razy mam panu powtarzać, majorze Pickering, że nie jestem Reinhardtem von Strannem? Nie wiem o tym człowieku nic ponad to, co już powiedziałem. Wiem, że miał brata w SA, ale... – Pan miał brata w SA. Pan, Reinhardt von Strann. – Mam na imię Reynard. Jestem obywatelem francuskim. – Jest pan bratem Johanna von Stranna, zwanego Jackiem Flashem. Wie pan, co się z nim stało. – Nie. – Wie pan, jak to zrobił. – Powtarzam panu... – Oko Płaczącego Anioła... – Ja nie... – Rytuał w pańskim domu rodzinnym w Strann. – Nazywam się... – Proszę mi powiedzieć, co zrobił! Kiedy chwiejnie wstaję z krzesła, czuję mdlące szarpnięcie, jakby ziemia poruszyła się pod moimi stopami. Brat odwraca ku mnie otwartą książkę... ona się porusza, o Boże, tekst wiruje, kłębi się, układa w swastykę narysowaną czerwonym i czarnym atramentem na starych, pożółkłych stronicach manuskryptu. – Hipnoza – mamroczę. – Mesmeryzm. To nie jest realne. Nie jest... Nie, upieram się z desperacją, to jakieś oszustwo, falsyfikat, dziewiętnastowieczna romantyczna fantazja pełna hieroglifów nie do odszyfrowania, groteskowych ilustracji, oprawiona w czarną skórę, spisana na skórze ciepłej w dotyku, jakby nadal żyła, rojąca się od owadzich liter, które wpełzają prosto do umysłu. O Boże! Cofam się o krok. – Narkotyki. To narkotyki. Zamroczyłeś mnie. Narkotyki i hipnoza. – Księga wszystkich godzin – mówi Johann. – Księga wszystkiego, co kiedykolwiek zostało lub nie zostało spisane, nie tylko nasza historia, nie tylko nasza przyszłość, ale każda historia, każda przyszłość. Spisana w języku aniołów. Żywym języku. Logosie. Słowie Bożym. Mowie. Spójrz na nią, Lisie. Oto co zobaczył pierwszy szaman, kiedy spojrzał w ogień ukradziony z nieba. Oto kształt wszystkiego. Widzę całą historię obracającą się w wirze zapomnianych symboli, prawd, które oplatają mit i rozrastają się spiralnymi ramionami w milion nowych światów, galaktycznych konstelacji przypadku i zmiany. Ledwo mieszczą się w księdze, wylewają z niej, próbują przedostać do naszego świata, naszej rzeczywistości, egzystencji. – Zamknij ją – żądam. – Zamknij. – Spójrz na nią – mówi brat. – Księga wszystkich godzin. Wiesz, co Himmler o niej sądzi? Nie jestem pewien, ile wiedzą Rosjanie – nie rozumiem tej części – ale Himmler uważa, że to księga czarów, żałosna mała grimoire dla demonów bawiących się w czarnoksięstwo. Uderzam plecami w biblioteczkę, szklane drzwi brzęczą. Nie mam dokąd uciec, brat i książka są
między mną a drzwiami. – Demony! – prycha Johann. – To jest księga do wyczarowywania światów! – Chce pan, żebym coś dodał do pańskiej historyjki? Może jakaś starożytna grimoire”? Średniowieczny tom wiedzy tajemnej, sekretów i prawd zbyt strasznych, żeby o nich mówić? Będzie pan zadowolony, jeśli wymyślę jakieś fałszywe szczegóły do pańskiej niedorzecznej opowieści? Pickering nic nie mówi, tylko patrzy na więźnia tym samym zimnym wzrokiem, którym trzy godziny wcześniej mierzył w tym pokoju futurystycznego szpiega. Zastanawia się, czy kat jeszcze czeka na zewnątrz. Nagle ma absurdalną wizję, że ten człowiek opiera się o ścianę korytarza, popija herbatę i gawędzi z jakąś ładną Wren: Tak, powiesiliśmy już dzisiaj trzech gnojków. Ten Pickering zna się na swojej robocie. W ten sposób poznał Sarah. Stał pod jednym z pokojów Cyrku – nazwali to miejsce tak samo jak pierwszą kwaterę MI5, Thames House – kiedy przeszła obok z aktami w ręce i uśmiechnęła się do niego. Oczywiście nie był jeszcze wtedy majorem. Nie zaczął się wspinać po szczeblach kariery, póki... póki nie nauczył się nie zważać na błagania, na prośby. Na litość boską, człowieku, mam żonę i dzieci. Wystarczy kilka słów. Świat się zmienia od rozejmu, a ludzie tacy jak Pickering mają dużą władzę. Wystarczy kilka słów: agent futurystów, wróg państwowy. – Mam swoje prawa – przypomina von Strann. – Czy pańscy zwierzchnicy wiedzą, dlaczego pan mnie tutaj trzyma? Jakie są podstawy pańskich podejrzeń? Pickering nic nie odpowiada. Ten człowiek cholernie dobrze wie, że jego zwierzchnicy kochają Guya Foxa z jego ulotkami zaśmiecającymi londyńskie ulice tak samo jak naprawdę groźnych zdrajców w ich szeregach, zdrajców, za którymi stoi cała potęga Moskwy. Wprawdzie hałaśliwy mały wichrzyciel nie jest przedmiotem operacji Skrzydło Jastrzębia, ale pewnie byliby szczęśliwi, gdyby zniknął im z drogi. Póki działania Pickeringa nie przeszkadzają im w walce z futuryzmem, przymykają na nie oko. – Stasi, gestapo, NKWD, MI5... wszyscy jesteście tacy sami. Oficjalna nazwa MI5 to Security Service. Znowu ten skrót, co, majorze Pickering? SS. Myślałem, że została pogrzebana w ruinach Berlina, ale nie, żyje i ma się dobrze tu, w Brytanii. To znaczy w Albionie. Pickering nie daje się sprowokować. Zwycięstwo Mosleya to tylko wypadek przy pracy, w następnych wyborach Churchill wróci do władzy; ludzie są głupcami, tak, futuryzm nadal stanowi zagrożenie, ale trzeba spokoju i rozsądku, żeby się z nim rozprawić, a nie paniki i paranoi. – Gdzie pańska opaska ze swastyką, Herr Pickering? – pyta von Strann. – Gdzie swastyka? Musi pan być dumny z tego, co pan robi dla króla i kraju, swojego wspaniałego Albionu, prawda? Powinien pan się z tym obnosić. Pickering milczy. Jest cholernie dumny z tego, co robi, dumny, że nosi odznakę MI5 – oko nad koroną wpisaną w piramidę – że służy królowi Edwardowi i Imperium Brytyjskiemu. Brytanii, nie Albionowi. Cały ten nonsens kiedyś się skończy. – Gdzie pańska swastyka? – powtarza von Strann. Odpycham go od siebie. Chcę stąd wyjść, opuścić dom, uciec w noc. Mógłbym wyjechać, zostawić go szaleństwu, ale nadal opieram się o szklane drzwi biblioteczki; moje nogi są za słabe. Ruszam jak ślepiec wzdłuż ściany, niechcący kopię w nogę stołu przykrytego czerwonym obrusem, aż brzęczy leżący na nim sztylet, świecznik się chwieje. Nie mogę wyrzucić z głowy tego obrazu, bardziej ozdobnego, orientalnego kształtu, który
przybrała kanciasta swastyka partii nazistowskiej. Uważam się za uświadomionego. Widziałem w Berlinie dość, żeby nie wybielać tego, co ludzie nazwaliby zepsuciem, ale obrazek, który zobaczyłem w książce, utkwił mi w pamięci i nadal przyprawia mnie o mdłości. Dwaj mężczyźni, jeden na czworakach tworzy dolną część symbolu, drugi wisi nad nim jak mistrz jogi, zgięty wpół, z rękoma wyciągniętymi przed siebie. Swastyka niczym antyczna indiańska rzeźba, mężczyzna i unoszący się nad nim duch połączeni w występnym związku. Bóg i Człowiek w jednym. Jaki rytuał on planuje, na litość Chrystusa? Klejnot iskrzy się, patrzy na mnie swoją skazą, jakby zgodnie z nazwą był okiem anioła, który dostrzegł prawdę i zapłakał nad światem. Kładę na nim dłoń – nie po to, żeby go zabrać, tylko żeby zasłonić albo ukryć się przed nim. Brat nakrywa moją rękę swoją, przytrzymuje ją na stole. Pod pachą ściska książkę, teraz litościwie zamkniętą. – Zrozum – mówi. – Ktoś albo coś zmieniło historię. Nie tak miało być. A wiek rzezi? Czy mój brat naprawdę ujrzał w księdze tę samą rzeczywistość co ja? – Chryste, Jonni, jeśli tak ma być, lepiej skończmy z futurystami – mówię. Johann otwiera moją dłoń zaciśniętą na diamencie. – Sądzę, że oni też tak pomyśleli – mówi cicho. Odkłada księgę na stół i bierze mnie za ramiona. – Lisie, odkąd do niej zajrzałem, wydaje mi się, że jest we mnie dwóch ludzi, ten... głupiec i ktoś inny, ktoś lepszy. Przeraża mnie to, kim mogłem się stać w tym świecie albo już jestem. Odsuwa się ode mnie z uniesionymi rękami, jakby mówił: zobacz, zobacz, co mi zrobili. Jego twarz wykrzywia się jak u dziecka, które stara się nie rozpłakać. Potem Johann zrywa z siebie rozpiętą bluzę i rzuca ją przez pokój. – Mam dzisiaj umrzeć – wyznaje. – W tym świecie. Ludzie Himmlera są już w drodze, żeby zaciągnąć mnie do ogrodu i zastrzelić. O tym również jest tu napisane. – Wskazuje książkę. – Inna strona. Inna historia. Nie chcę być więcej jej częścią, już nie. Nie, kiedy mógłbym być kimś więcej. Zawsze pragnął zostać bohaterem, rycerzem w lśniącej zbroi albo chłopcem znikąd, który stanie przeciwko olbrzymowi. Tylko że w tym świecie na klapach wojowników lśnią srebrne czaszki. Ale myślę, że tak samo jest w tamtym świecie. Dokładnie tak samo. – Wiem – mówi brat – wiem, co myślisz, Lisie. Znam sposób twojego rozumowania. Ale muszę spróbować. Przecież ty też mnie znasz i wiesz, że muszę spróbować. Właśnie taki jestem. Pod rozpiętą koszulą widać na piersi sieć blizn. Boże, myślę, co ty sobie zrobiłeś, Jonni? – To nie jest mój świat – dodaje Johann.
Świat bezbożny i pozbawiony magii – Pański brat wiedział, co planuje Himmler, prawda? – mówi Pickering. – Dowiedział się o operacji Koliber. Odkrył, że Himmler zamierza oczyścić SA, zlikwidować resztki starego porządku i stworzyć nową armię z popiołów starej. Faszyzm byłby martwy, futuryzm zwycięski. Brat był gotów zrobić wszystko, żeby go powstrzymać, prawda? – Ile razy mam panu powtarzać, majorze Pickering, że nie jestem Reinhardtem von Strannem? Wiem o tym człowieku tylko to, co już panu powiedziałem. Wiem, że miał brata w SA, ale... – Pan miał brata w SA. Pan, Reinhardt von Strann. – Mówię przecież, że nie jestem tym Van Strannem... – Von Strannem... – Przepraszam, von Strannem. Ale, na Boga, chciałbym nim być. Fox Den prosperował, podczas gdy mój mały klubik walczył o przetrwanie. Lecz u nas nigdy nie było zezwierzęcenia. Mogę zapalić? – Proszę. – Ma pan ogień? Dziękuję. Na czym skończyliśmy? Pickering zamyka zapalniczkę i chowa do kieszeni. Na czym skończyli? Wstaje z krzesła, idzie w kąt pokoju, opiera się o ścianę i ze skrzyżowanymi rękoma mierzy więźnia wzrokiem. Po chwili wraca, zdejmuje czapkę, kładzie ją na stole. – W czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego został pan aresztowany za pomaganie uchodźcom w ucieczce z Niemiec i skazany na śmierć za zdradę Nowej Rzeszy – mówi. – Ze względu na pochodzenie z rodu von Strannów nie był to drobny skandal. Nie dlatego, że w pańskiej rodzinie nigdy przedtem nie było skandali, na przykład... pański brat... Ale... Milknie. Oczywiście już przez to wszystko przechodził z tym więźniem, więc wrażenie deja vu jest całkiem naturalne, ale tak głębokie i silne, że... coś wydaje się nie w porządku. – Chce pan, żebym coś dodał do pańskiej historii? – pyta von Strann. – Może starożytne grimoire? Średniowieczny tom wiedzy tajemnej, o sekretach i prawdach zbyt strasznych, żeby o nich mówić? Będzie pan zadowolony, jeśli wymyślę jakieś fałszywe szczegóły do pańskiej niedorzecznej bajki? Co mam powiedzieć? Co pan chce, żebym powiedział? Pickering wstaje z krzesła i idzie w kąt pokoju, opiera się o ścianę, z założonymi na piersi rękoma mierzy więźnia wzrokiem. Wraca, zdejmuje czapkę i kładzie ją na stole. Jak długo ten cholerny głupiec zamierza prowadzić tę grę? Coś go dręczy, ale Pickering nie potrafi określić co. Otrząsa się z zamyślenia. Nie chce się rozpraszać. – Jak on to zrobił? – pyta. – Co, majorze Pickering? – Stał się tą... istotą? Jackiem Flashem? Dzięki diamentowi, tak? Magii. – Majorze Pickering, to, o czym pan mówi, jest niemożliwe. Klejnoty, na których ciąży klątwa, magiczne rytuały albo ten cały von Strann... Uciekł z syberyjskiego gułagu i w cztery dni dotarł do zachodniej granicy przez cały futurystyczny blok? To po prostu nie jest... – Dwóch dni – przerywa mu Pickering. Do diabła, ten człowiek dobrze wie. Już to przerabiali. – Naprawdę? – dziwi się von Strann. – Byłem pewien, że mówił pan o czterech dniach. – Powiedziałem: dwa. – Wszystko jedno. Majorze Pickering, ja...
Pickering stwierdza, że trzyma w dłoni pistolet wycelowany w tamtego. Musi się powstrzymać przed naciśnięciem spustu, jakby drugie ja próbowało przejąć kontrolę, zrobić dziurę w kłamstwach więźnia. Von Strann wzdryga się, odchyla głowę do tyłu, ale Pickering jest już przy nim, chwyta drania za brodę, lufę przyciska do skroni. – Wiem, że rozmawiał pan z innymi. Tak pana znalazłem. Nie jestem jedynym, któremu pański brat zniszczył życie. Nie jestem w tym osamotniony. Więzień wymachuje rękami i pojękuje, tchórz bez kręgosłupa. Tak, Pickering rozmawiał ze wszystkimi, których zdołał znaleźć, w szpitalach psychiatrycznych albo więzieniach, pod takim czy innym pretekstem – oficjalne dochodzenie w sprawie psychologicznej wojny futurystów... tak, sądzimy, że stosowali projekcje, zbiorową hipnozę-i podobne bzdury. Ze wszystkimi biednymi ocalałymi. Jeśli można ich tak nazwać. Wszyscy wspominali „Francuza”, kulturalnego, spokojnego Francuza badającego tę samą historię, tę samą legendę o Jacku Flashu. Pickering odbezpiecza pistolet. – Trzynasty sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego – mówi raptem von Strann. Tej daty Pickering nigdy nie zapomni. – Co? Więzień próbuje odsunąć głowę od pistoletu, ale chwyt Pickeringa jest silny. – Wtedy zginęli pańska żona i syn, prawda, majorze Pickering? O to chodzi, tak? O tym wszyscy mówili. Tej daty nigdy nie zapomni, bo jest jak nóż wbity głęboko w bijące serce. Tak, właśnie o tym wszyscy mówili. Pamięta, jak maglował ich kolejno, zmuszając, żeby wciąż od nowa powtarzali swoje wersje, a on milczał, całkowicie opanowany, podczas gdy oni płakali i chichotali na zmianę, opowiadając o tamtej strasznej scenie, z powodu której wciąż budził się z krzykiem. Wszyscy byli żołnierzami, tak jak on oficerami zawodowej armii, jakby Jack Flash wybierał swoje cele z bezlitosną logiką. Nie wrogów, tylko niewinnych, którzy cię kochali. – Tak mi wszyscy mówili – bełkocze więzień. – Trzynasty sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego. Rozmawiałem z nimi. Ale pan nie rozumie. To nie jest prawdziwe. On nie jest prawdziwy. Pickering odsuwa pistolet od jego twarzy, zabezpiecza, chowa do kabury. Nachyla się i szepcze: – Proszę mi wierzyć, że jestem najbardziej racjonalnym człowiekiem, jakiego pan w życiu spotkał. I to jest twoja własna forma szaleństwa. Prawda? Na pogrzeb nie ubrał się na czarno. Włożył mundur. – Pytam więc pana, majorze Pickering, jako racjonalnego człowieka. Wierzy pan w mity czy w rzeczywistość? Może pan chce wierzyć w bogów i potwory, lecz ja... ja wolę wierzyć w ludzkość. Pragnę świata bezbożnego i pozbawionego magii. – Więzień drży, potrząsa głową. – Ale... ja też go widziałem, majorze Pickering. Boże, miej litość nad moją duszą, ja też go widziałem. – Pańskiego brata – mówi Pickering. Trochę mu niedobrze, ale to jedna z niewielu przyjemności, które mu zostały, odkąd jego świat został zamordowany; złośliwa radość z łamania człowieka. Tylko że von Strann ma na twarzy dziwny, gorzki uśmiech człowieka idącego na szubienicę z niewyjawioną tajemnicą. – Wszyscy jesteśmy braćmi – kwituje więzień. – W głębi serca. – Klepie się po kieszeni na piersi, wyjmuje paczkę papierosów. – Mogę Zapalić?
– Proszę. – Ma pan ogień? Dzięki. Na czym skończyliśmy? – Berlin tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego. A przy okazji, jak nazywał się pański klub? – Żonglerzy. Nazywał się Żonglerzy. Zatrudnialiśmy człowieka żonglującego ogniem. Miał na imię Jacques, przyciągał tłumy. – Ale nie zboczeńców. – Istotnie. Przy Fox Den nasz numer z żonglowaniem mógł się schować. – Więc interes był opłacalny? Prostytucja? Inna działalność kryminalna? – Tak należy podejrzewać. Właściciel był osobnikiem niegodnym Zaufania. Choć sądząc po tym, co pan mówi, obawiam się, że mogłem źle go osądzić. Jak już wspomniałem, krążyły różne historie... Ta Zapalniczka nie działa... Już w porządku. Tak, krążyło wiele historii. Co pan chce wiedzieć, majorze Pickering? Co dokładnie chce pan wiedzieć? Pickering wstaje z krzesła i idzie w kąt pokoju, opiera się o ścianę, z założonymi na piersi rękoma i mierzy więźnia wzrokiem. Wraca, Zdejmuje czapkę i kładzie ją na stole. Reinhardt von Strann albo Reynard Cartier, zależy, kogo posłuchać. Gdyby nie zdjęcie von Stranna seniora, Pickering mógłby niemal uwierzyć w jego bajeczkę; akcent brzmi wystarczająco parysko, oczywiście ze śladem niemieckiego, a MacChuill jest całkowicie pewien, że przesłuchiwał tego człowieka zaraz po jego przyjeździe. Miły gość. Wielka pomoc dla naszego wojennego wysiłku i w ogóle. Więc co się stało z zapisem tamtej rozmowy? O, jest wiele rzeczy, których Pickering chciałby się dowiedzieć o tym mężczyźnie, i w końcu je z niego wydobędzie. Zerka na zegarek. Jeszcze wcześnie, a w razie potrzeby mają przed sobą całą noc. Albo tyle, ile będzie trzeba. – Rozmawiałem z francuskimi władzami. Też nie mają pańskich akt. – Wojna to czas chaosu, majorze Pickering. Dokumenty giną, zostają zniszczone albo... – Ukradzione? – Zagubione – mówi von Strann. – Kilka świstków papieru wśród milionów, majorze Pickering. Łatwo je pomieszać, włożyć do niewłaściwej szuflady, zgubić w transporcie. – Brytyjski wywiad jest bardzo skuteczny – zauważa Pickering. – Jestem pewien, że nawet pan czasami gubi różne rzeczy, Josephie.
6
SZALEŃSTWO KRÓLA PIERROTA
Zwykłe kłamstwo Pierrot stoi zdjęty ciekawością. Jack śmieje się cicho. Gładzi laskę. – Bardzo chciałbyś zobaczyć, jak leżą zaspokojone na wzgórzach? – pyta. – Nade wszystko. – Pierrotowi głos drży z podniecenia. – Tak. Dałbym wszystko, żeby zobaczyć... ją. Jack uśmiecha się szeroko, z lubieżną złośliwością; Arlekin wabiący ofiarę. Okrąża Pierrota. – Skąd to nagłe pożądanie? – pyta. – Nie zaboli cię, jeśli ujrzysz je pijane winem, te dziwki, suki, panny z miasteczka i własną matkę Kolombinę? – Mówi niewinnym, przymilnym tonem, ale kładzie bardzo lekki nacisk na słowa „własną matkę” i oblizuje wargi. – Chciałbyś być świadkiem ich rytuałów? Nieważne, jak by to bolało? – Oczywiście – odpowiada Pierrot. – Gdybym mógł siedzieć cicho pod jodłami... Pierrot ma nieobecny, marzycielski wyraz twarzy, patrzy ponad publicznością, a tymczasem Jack za jego plecami wskakuje na skałę i kuca. Osłaniając oczy dłonią, zerka przez rozstawione palce. Przykłada flet do krocza i wykonuje nim sprośne gesty, aż widownia zaczyna chichotać. Pierrot się odwraca, ale Jack opuszcza rękę z fletem, a drugą głaszcze brodę – życzliwy, poważny Arlekin. – Nie, zauważą cię – mówi w zadumie. – Nawet jeśli pojawisz się ukradkiem. – Więc pójdę otwarcie – decyduje Pierrot. – Tak, jest prawda w twoich słowach. Jack zeskakuje ze skały, zbliża się do Pierrota i nachyla do jego ucha. – Mam cię tam wziąć teraz? – pyta. – Pójdziesz do samego końca? Przygryza dolną wargę i wyciąga ręce, żeby ująć Pierrota za biodra. Cholera, Guy, myślę, napisałeś cholernie perwersyjną sztukę. Pierrot odwraca się, a Jack błyskawicznie przybiera niedbałą pozę i niewinną minę. – Prowadź – mówi Pierrot. – Chodźmy od razu. Nienawidzę czekać. Jack bierze go za krawat, jakby chciał poprowadzić jak psa, ale zaraz go puszcza i kręci głową. – Musimy znaleźć ci suknię z delikatnego płótna. – Po co? – protestuje Pierrot. – Jestem mężczyzną... – ...który chce przyłączyć się do grupy kobiet. Zabiją cię, jeśli zdradzisz się ze swoją męskością. Pierrot niechętnie kiwa głową, nie dostrzegając żadnych podtekstów. – To prawda – przyznaje. – Chyba jednak masz trochę sprytu. – A ty za grosz gustu – mówi Jack na stronie, po czym zwraca się do Pierrota: – Arlekin mnie tego nauczył. – Co mam robić? – pyta Pierrot. Wydaje się mały i zagubiony. – Jak posłuchać twoich rad? – Nie martw się – uspokaja go Jack. – Pójdę z tobą do twoich komnat. – Opasuje ramieniem plecy Pierrota. – Ubierzemy cię naprawdę ładnie.
Gryzoniowe namiętności Niebo gęste od kłębiących się chmur odbija pomarańczowy blask ulicznych latarni i tłumi go do matowej poświaty. Joey przewraca się na bok. Czuje, że ma złamaną lewą rękę, ale jest OK. Pigułki uśmierzają również taki ból. W górze, za gęstwiną, krzaków i drzew, za murem zwieńczonym drutem kolczastym, na który nabiły się plastikowe worki i szmaty, rząd świateł wytycza granice cywilizacji. W oknach Cyrku jarzą się świetliki, a umieszczone wzdłuż całej długości reflektory i rozrzucone po zboczu płonące szczątki powietrznego tramwaju nadają parkowemu listowiu umbrową barwę. – Patrzę teraz, moi drodzy, na tę ciemną, burzliwą noc z niebiańskich wysokości i myślę o władzach, które może w końcu zmądrzeją. Sądzę, że zamierzają dzisiaj na dobre zamknąć Rookery, mes amigos. Nad Cyrk nadlatuje flota powietrzna. Widzę milicjantów wyruszających en masse z koszar Maryhill, a ponieważ mury Hyndland zamykają was od zachodu, jedyna droga ucieczki prowadzi przez piekło. Nie wygląda to dobrze dla małych przyjaciół Lisa, mówię wam. Joey dźwiga się na nogi, rozgląda. Daleko od poskręcanego żelastwa leży kilka ciał, ale najbardziej uderza go to, że wokół pogiętych, sczepionych wagonów i rozrzuconych śmieci park jest spokojny. Dziki i zwierzęcy ogród, ale mimo wszystko ogród, choć po jednej stronie majaczy Cyrk, po drugiej Rookery, a dzielące je zbocze przecina pas ziemi zrytej przez wrak tramwaju. Joey zwraca uwagę na światło. Karmazynowe i ochrowe, pada na kwiaty i wysoką trawę, tworząc wzór z żółci i czerni – wzór jadowitej ropuchy. Kiedy był młodym chłopakiem – kiedy byli chłopcami – malował nie tylko graffiti, ale również oleje na płótnie, ukradzionym albo przehandlowanym za kradzione rzeczy; po raz pierwszy w życiu zaprawił się terpentyną. Porzucił zabawę w artystę dawno temu – niepotrzebny czas przeszły – ale nadal zdarza mu się nocą dostrzegać grę świateł i cieni. Rookery wznosi się nad parkiem, wyrzeźbione przez wulkaniczny, halogenowy blask, a solidność nadają mu reflektory i promienie chi milicyjnych ornitopterów. Nadlatują nisko nad Cyrk i tworzą front. Świecąca para wypuszczana przez silniki Cavora-Reicha gęstnieje, w miarę jak kanonierki zajmują pozycje, aż w końcu całe niebo jest skąpane w zieleni, która kojarzy się z absyntem i innymi światami. Szaleństwo i maszyny wojenne. Prostactwo, myśli Joey. Jednak na moście prowadzącym donikąd nie ma żadnych świateł, a formę tworzą wilgotne, oliwkowe cienie. – Jak mawiał mój drogi tatuś, możesz, synu, polować i zastawiać pułapki, ale jeśli postrzelisz zwierzę, lepiej je zabij od razu, bo jeśli tylko je zranisz, jeśli rozwścieczysz, zaatakuje cię z całą siłą. Jeśli zapędzisz w pułapkę chytrego lisa albo szczura, dopilnuj, żeby się nie uwolnił, bo nie ma nic dzikszego od zwierzęcia, którego kubki smakowe poczuły gorzką stal łańcuchów i klatek. Takie zwierzę wie, że nigdy nie zmyje tego paskudnego metalicznego smaku inaczej jak mocnym czerwonym winem ludzkiej krwi. Cóż, mes amigos, wydaje mi się, że wszyscy gryziemy kraty wieczności i czekamy na dzień, kiedy zjawi się Dionizos. A teraz, o tak, zaraz będzie fruwać pierze. Joey patrzy w dół zbocza. Przed mostem na zachwaszczonych rabatach kwiatowych wyrasta piedestał z kamienia, pomnik wojny burskiej. Kiedyś znajdował się na nim posąg żołnierza w korkowym hełmie, w surrealistycznie leniwej pozie, z jedną nogą zwieszoną w dół, drugą uniesioną tak, że żołnierz mógł oprzeć na niej kamienny łokieć i patrzeć na jakąś rzeź daleko na sawannie. Teraz tę samą pozę przybiera inna postać. Jack odwraca się do niego i salutuje. – Co to jest? – pytacie. Dionne Warwick? Dianetics? Nie, dobrze mnie słyszeliście. Rozmawiamy, ni mniej, ni więcej, tylko o Dionizosie, bogu piwa, wina i zabawy, bogu małych zwierzątek schwytanych
we wnyki. O tak! Strzeżcie się, traperzy, strażnicy w gettach i gułagach. Strzeżcie się, miejskie koty, tłuste koty, którym się wydaje, że potrafią wyłapać wszystkie szczury. Uważajcie, żeby któregoś dnia nie upolować Dionizosa, bo kiedy jest zły, naprawdę wściekły z niego sukinsyn. – Czujesz to?! – woła Jack. – Świeży, bogaty aromat... wspomnień. Pachną trochę jak ruja. Całkiem seksy. – Czuję tylko gówno i śmieci – odpowiada Joey. Ale jest coś jeszcze. Na stęchły odór zgnilizny dochodzący spod mostu nakłada się woń metanu i innych paliw. To zapach odkrywkowych kopalni kaworytu, który napędził albiońską rewolucję przemysłową. Studni chi w Persji, na których zbudowano imperium. Bogatych w orgon złóż na Morzu Północnym. Wiatr wieje z południa, od fabryki ICI, płonącej od dwudziestu lat. Joey pamięta radiowizyjne obrazy Króla Finna wyciąganego w rumowiska, zamroczonego od orgonowych oparów, a potem jego zdjęcia, jak stoi w ławie oskarżonych, zakuty w kajdanki, i wygłasza gniewną mowę. – Gówno i śmieci – powtarza Joey. – Nawet gówno i śmieci się zmieniają, jeśli dostatecznie długo zostawić je zagrzebane, pod stałym ciśnieniem – stwierdza Jack. Coś jeszcze napływa z dołu, ukrytego naprawdę głęboko, niżej niż szczury.
Załamany król Pierrot się cofa. – W kobiecym stroju? Ośmieszę się. – Żadnego wstydu, żadnego strachu – uspokaja go Jack. – Inaczej koniec z nadzieją na szpiegowanie dziewcząt. Pierrot się zastanawia. Wyobraża sobie, jak będzie wyglądał w przebraniu – niepokojący obraz, ale jednocześnie pociągający. Zakazany owoc, którego nigdy nie próbował. – Jaką suknię powinienem włożyć? – pyta w końcu. – Suknię, która spływa z ramion do stóp – odpowiada Jack. Z przekrzywioną głową mierzy go wzrokiem z góry na dół, ujmuje pod brodę, unosi mu twarz, odgarnia jego długie włosy do tyłu. – A na głowę włożymy ci kaptur – decyduje w końcu. – Opisz dokładniej mój kostium – prosi Pierrot. – Co jeszcze? Jest coraz odważniejszy. Jack skacze wokół niego, teatralnie zdejmuje miarę, ogląda Joeya w kwadracie z kciuków i palców wskazujących. – Będziesz potrzebował cętkowanej jelonkowej skóry. I różdżki. O, Pierrot nie jest aż taki śmiały. Wreszcie do głosu dochodzi wstyd. – Nie – protestuje. – Nie mogę tego zrobić. Nie mogę się ubrać jak dziewczyna. – W takim razie wszystko skończy się łzami – ostrzega Jack, nagle porzucając udawanie krawca. – A kiedy Pierrot i moje dziewczęta zaczną wymieniać ciosy, poleje się krew. – Masz rację – przyznaje król. I znowu to nieobecne spojrzenie, jakby wiedział w głębi duszy, że właśnie rozgrywa się jego własna tragedia, jego władza słabnie. To Arlekin stoi teraz u steru losu, a Pierrot jest tylko pasażerem w czasie tej przejażdżki. – Masz rację – powtarza. – Lepiej je najpierw poszpieguję. – Tak będzie mądrzej – zgadza się Jack. – Tylko prosiłbyś się o kłopoty, gdybyś tam poszedł, szukając walki. Pierrot staje twarzą do publiczności, załamany król, zastanawiający się nad światem, który wymyka mu się z rąk. Jack stoi za nim, z dłońmi na jego ramionach, niczym trener bokserski robiący masaż zawodnikowi. – Ale jak przejdę przez miasto? – martwi się Pierrot. – Zobaczą mnie w świetle dnia... – Pójdziemy cichymi bocznymi uliczkami. Wszystko będzie dobrze. – Jack ściska jego ramiona. – Obiecuję, że zaprowadzę cię najbardziej ukrytą drogą. Pierrot na chwilę zamyka oczy. Coś lśni na warstwie szminki, na plamach czerni pod oczami. Gdy patrzy na mnie, jego źrenice są duże i ciemne, a ja wiem, że teraz, tutaj, mimo pozy lodowatego, bezdusznego cynizmu, Joey naprawdę jest królem łez. – Wszystko jedno – mówi cicho. – Póki nikt nie będzie się ze mnie śmiał. – Och, Pierrocie, jak byśmy mogli! – (Jack mruga do publiczności). – Chodźmy do pałacu i zaplanujmy trasę. – Dobrze, jestem gotowy. Wejdę do środka. Muszę pomyśleć. Mógłbym pojechać konno, z mleczem w dłoni. – Jego głos brzmi głucho. – Albo posłuchać twojej rady. Pozwól mi zdecydować.
Przypływ gryzoniowych namiętności – Uważaj, mój zuchwały Jacku. Uważajcie, łotry i obdartusy Rookery. Idą na nas. Idą całą siłą, szybko. Wydaje się, chłopcy, jakby dzisiaj w nocy miało spaść niebo. Nadchodzą ze śmiertelnym zastrzykiem, a krzywda wyrządzona przez karabin chi anioła zabójcy będzie zaledwie draśnięciem na kadłubie pancernika, zanim skończą to, co właśnie zaczęli. Joey czuje, że zaczyna działać ostatnia pigułka. Emocje stłumione jak radio zagrzebane pod ziemią, z prawie wyczerpanymi bateriami, sygnał przechodzący w biały szum. Nie ma znaczenia, czy to Jack. Nie ma znaczenia, czy jest możliwe, żeby to był Jack. Joey ma zadanie do wykonania, a już od dawna nie przejmuje się niemożliwym. Cień na piedestale robi fikołka do tyłu jak nurek z brzegu łodzi i znika za kamiennym postumentem. Słychać cichy trzask gałęzi pod jego butami. – Jestem Krzyczący Don Coyote z jedynego wolnego radia w Kentigern, przybywam do was z piekła na ziemi, a jeśli ten program będzie ostatni, jeśli wszyscy jesteśmy zgubieni, cóż, przyjaciele, przynajmniej zamilkniemy z fasonem, bo teraz, mes amigos, tak, właśnie teraz mamy dla was muzykę, o której mówiono, że umarła, melodie, których nigdy więcej nie mieliśmy grać. Słuchajcie, przyjaciele, bo oto The Narcotics i ich zgrzytliwy, dudniący, thrashowy cover klasycznego kawałka. Dla Jacka, ale również dla Joeya, bo wiemy, że w głębi duszy jesteś trochę smutny. – Jak rzekł kiedyś pewien mędrzec, nie zawsze można dostać to, czego się pragnie, przyjaciele, ale pamiętajcie, czasami można znaleźć, tak, tak, dokładnie to, czego się potrzebuje... Czyli Open up and bleed... Rozbrzmiewa prosty bluesowy riff, cichy, powtarzający się. Raz dwa. trzy cztery, raz dwa trzy. Raz dwa. Raz dwa. Raz dwa trzy cztery, raz dwa trzy. Raz dwa. Raz dwa. Joey omija niską metalową poręcz, która oddziela rabaty kwiatowe u stóp pomnika. Jack wychodzi z krzaków na spękany asfalt parkowej ścieżki i zaczyna się cofać przed nim na most. Żółtoczarna policyjna taśma powiewa na balustradach z piaskowca. Namalowany białą kredą zarys ciała strażnika wandale już zdążyli pomazać sprayem w wielobarwne wzory, tak że wygląda teraz jak wytatuowany człowiek z filmu rysunkowego wprasowany w ziemię przez walec. Oni też kiedyś robili takie rzeczy – przedrzyj się przez kordony otaczające miejsce zbrodni, zamaluj sprayem odciski palców albo włókna... pieprz gliny przy każdej okazji. Joey wskazuje skinieniem głowy psychodeliczny cień strażnika. – To jeden z was, cholerny idioto – mówi. – Bzdura – burczy Jack. – Pomyślałem, że to oszust. Ironia losu, co? Zważywszy na okoliczności. Zważywszy na to, że tutaj mnie zabiłeś. Nie musi wypowiadać tej myśli na głos, żeby Joey ją usłyszał. – Nie jesteś Jackiem Flashem – stwierdza Joey. Jack Flash nie żyje, dodaje w myślach. – Czy nie tak jak my wszyscy? – rzuca Jack. Joey sięga umysłem, bada psyche skurwiela, próbuje coś znaleźć, ale jego dusza jest tak gładka i czarna, że ześlizguje się z niej przy każdej próbie sforsowania. Są tylko przebłyski, obrazy – wspomnienia ojca, któremu włosy, zwykle zaczesane do tyłu, opadały na czoło, kiedy był zły, wyprawy z dziadkiem autobusem na Stadde Cintrale, do trafiki, i zapachy – woń tytoniu fajkowego i mokrej psiej sierści, kiedy rudy seter otrząsał się z deszczu; dźwięki – głos matki nucącej ludową piosenkę na rodzinnej uroczystości; dotyk – pierwsze nerwowe muśnięcie palcami miękkich włosów dziewczyny i...
Joey nie może się pozbyć wrażenia, że żadne z tych wspomnień w rzeczywistości nie należy do drania. Niektóre nawet nie maja związku z Kentigern. Okrążają się nawzajem, szukając słabego miejsca, Joey wyczuwa pod powierzchnią energię chi – seks i śmierć, striptizerka tańcząca z wężem – ale to tylko władza, kolejny narkotyk, taki jak jego własne środki pobudzające i uspokajające, polepszacze nastroju i dopalacze. Wiele mówi się bzdur w stylu New Age o chi, o duchu, o duszy ziemi, o paliwie kopalnym, które kiedyś było ciałem, tak jak my, i z czasem stanie się nim znowu, ale Joey nie wierzy w duszę. Nie wierzy w duchy ani demony. Chi nie ma awatarów, tylko uzależnionych. Zna tego „Jacka Flasha”, wie, że sukinsyn ma swoją historię, żałosną małą prawdę, która nim powoduje. To nie Jack, jego Jack, tylko inny koleś z Rookery, naćpany orgonem, śniący, że świat to tylko sen, bo z rzeczywistością zbyt trudno sie zmierzyć. – Wiem, kim jesteś – mówi. – Wiem dokładnie, skąd przychodzisz. Ale ten drugi Jack się uśmiecha i Joey nagle czuje falę zwierzęcego pożądania i strachu, przypływ gryzoniowych namiętności kotłujących się pod powierzchnią – szczury pod ich stopami – czucie bez rozumu, sam nastrój i poza. – Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, skąd przychodzę.
Straszny bóg Don jest teraz wśród publiczności, rozmawia z diukiem, gestykulując energicznie. Mamy kłopot, proszę tylko spojrzeć, nasz Pierrot czuje się kiepsko, sądzimy, że to żołądek – o nie, nie chodzi o pałacowe jedzenie – zastanawiamy się, czy... tak, widzieliście, panie, jaki był mokry od potu, właściwie prawie majaczył, dlatego... potrzebujemy dublera albo kogoś, kto mógłby, chciałby albo nawet powinien zagrać; szlachetnego Pierrota. księcia Pierrota, króla łez. Jesteśmy zawodowcami, więc nie pozwolimy, o nie, żeby taka rzecz zepsuła nam wieczorną rozrywkę. Nie! Przedstawienie musi trwać. Będziemy grać dalej. Jeszcze tylko kilka scen. Nasz człowiek wytrzyma najwyżej jedną, ale jeśli – powiem wam szczerze, Panie, że to będzie prawdziwa zabawa – gdybyście mieli się zaangażować w nasze divertissement, naszą skromną, marną próbę rozbawienia was... proszę sobie wyobrazić, jak doskonale zapanowałby nad sceną taki wielki diuk piekła jak wy, panie. Pokazalibyście im, panie, prawdziwą wściekłość... i nie ma żadnych kwestii do nauczenia się, jest tylko Pierrot, wielkopański w swojej destrukcji, ryczący na wszystkich król, który stracił głowę, a taki lew jak wy, milordzie... wiemy, że świetnie byście się spisali, panie. Powalilibyście ich na kolana. – Pora zagrać, dziewczynko – mówi do mnie Jack. – Arlekin się zbliża. Zdobycz jest prawie w pułapce. Z zabójczym błyskiem zębów i niebieskich oczu pod maską robi salto w tył, okręca się, klęka i ujmuje moją dłoń. Mój Jack Flash, któremu nie sposób się oprzeć. Wstaje, bierze mnie w objęcia, całuje. Wsuwa mi język między wargi, ręce pod jedwab, żeby połaskotać po boku, pogłaskać biodra. Jedna dłoń wędruje ku pośladkom. – Żadnej bielizny – szepcze. – Dziwka. – Pieprz się – syczę. Robi piruet, a potem gwiazdami zbliża się do kurtyny po lewej strome sceny, odsuwa ją i zagląda za kulisy. Tam przebiera się Joey z papierosem w ustach. Półnagi, pokazuje Jackowi kółko z kciuka i palca wskazującego i poruszając ustami, mówi niemo: kapcan! – wściekły, ale nie obłąkany. Jeśli chodzi o metodę aktorską Joeya, najgorsze już za nami. Jego postać od tego momentu jest tylko marionetką. To nie on staje się dziką bestią. Jack odwraca się do mnie jak pies, który wie, że idzie na spacer, i krąży podniecony między drzwiami a smyczą. – Już niedługo dotrzemy do miejsca rytuałów i wywrzemy na nim zemstę – mówi. – Niech Pierrot zapłaci własnym życiem. Oblizuje wargi. Mam szczęście, że tylko Joey nosi przy sobie nóż. Tymczasem Don nadal stara się przekonać diuka, żeby dołączył do przedstawienia, by mogło dalej trwać. Zarzuca go słowami, pochlebia mu i przymila się, ucieka do zwykłego staromodnego błagania. Wykorzystuje wszystkie swoje umiejętności, jak on to nazywa, programowania neurolingwistycznego, sztukę ulicznych hipnotyzerów i jasnowidzów, wysyła sygnały tak subtelne, że diuk nawet nie zdaje sobie sprawy, że jest zwodzony. A ponieważ przez cały wieczór pompowaliśmy w tłum substancje psychoaktywne, jest w stanie podatnym na sugestię. I podczas gdy Jack zabawia widownię tańcem, diuk w końcu wstaje. Kiwa głową, pogrążony w transie. Za tronem stoi Guy z Anestezją. Ona go słucha, ale obserwuje Jacka, a kiedy diuk wreszcie ulega namowom, jej powoli wraca pamięć, kim jest naprawdę. Porusza ramionami, wyciąga szyję, prostuje się, wierci jak osoba przestępująca z nogi na nogę na nudnym przyjęciu, ale z każdą chwilą wygląda mniej skromnie, mniej dziewczęco. Stopy ma rozstawione szerzej, biodra wysuwa do przodu. Kieruje na mnie wzrok i nasze spojrzenia zwierają się na krótko. Potem zamyka oczy i zwiesza głowę. Zdejmuje toczek, rozpuszcza włosy. Kiedy znowu unosi twarz, z nienawiścią patrzy
na diuka. Jack pstryka przede mną palcami, aż podskakuję. – Ziemia do Thomasa Messengera – szepcze. Do diabła, myślę. Masz na myśli piekło, a nie Ziemię. I pieprz się, jeśli sądzisz, że tęsknię za siostrą. Jednak kiwam głową. Jack skacze ze skały na rusztowanie i kołysze się na nim jak małpa albo szalony pirat cieszący się szaleństwem, które sprowadza na innych. – Doprowadzę go do obłędu i napełnię jego głowę urojeniami – zapowiada. – Aż w jego umyśle zapanuje kompletny zamęt. Gdyby pozostał przy zdrowych zmysłach, nigdy nie ubralibyśmy go w kobiecą suknię. A po wszystkich jego groźbach chcę usłyszeć śmiech, kiedy poprowadzą go w kobiecym stroju przez całe miasto. Anestezja – Phreedom, mała ładna Phreedom, która urosła większa ode mnie; po stracie brata i syna wyruszyła w noc Zimy, żeby wydać walkę aniołom i demonom, archontom rozbitego Przymierza, diukom piekła i ich rycerzom; która zatraciła siebie, desperacko robiąc to, co właściwe – potrząsa długimi rudymi włosami. Rozpina kilka górnych guzików stroju do jazdy konnej, wyjmuje na wierzch naszyjnik z kurzych kości, żeby wszyscy go widzieli. – Ale teraz musimy już iść – mówi Jack – odziać Pierrota w piękną suknię, żeby wyglądał, och, prześlicznie, kiedy wyruszy z komnat piekła, by stać się ofiarą wściekłości swojej własnej matki Kolombiny. Usuwa się w ciemną część sceny, a tymczasem Don prowadzi diuka bokiem sali za nasz wóz. W ślad za nimi podąża moja siostrzyczka Phreedom. W tym pseudośredniowiecznym otoczeniu powinna nosić miecz. Chociaż jest nie rycerzem, lecz smokiem. – Król Łez pozna Arlekina – mówi Jack. – Syn Sootha pokaże swoją naturę. – Zapala papierosa, na jego skórzanej masce jarzy się ogień. – Strasznego boga mimo całej łagodności wobec ludzi.
Dym i lustra Powoli, leniwie ogromna chmura burzowa ze stali zasłania księżyc, grzmiący ryk silników wstrząsa ziemią, podniebny pancernik zbliża się do celu. Barki roją się wokół niego jak płotki wokół wieloryba, a jeszcze mniejsze ornitoptery jak nartniki ślizgające się po powierzchni wody. Kiedy sto dział chi zwraca się przeciwko Rookery, Joey wyjmuje z kieszeni pudełko z białymi pigułkami, otwiera je, łyka jedną. Są tak dobre, jak zapewniali go w Cyrku. Jack nie zwraca na niego uwagi – cholera, nie zauważa nawet powietrznej armady – kiedy klęka przy człowieku do połowy zagrzebanym pod workami z piaskiem, które spadły z barykady. Biegnący wzdłuż całego obwodu zapuszczonego parku rów błota, który kiedyś był rzeką, umocniony workami, z milczącymi teraz stanowiskami karabinów maszynowych, jest pełen jęczących rannych. Joey próbuje odnaleźć emocjonalny związek z byłymi towarzyszami, którzy leżą wokół niego bezwładnie, ale nie zostały w nim żadne uczucia. Ślad lobotomii sięga daleko na południe do zdobytej fabryki orgonu ICI, ledwo widocznej między rozłupanymi drzewami i zawalonymi murami. Ciągnie się również na północ i za zakrętem rzeki znika za umocnieniami Rookery. Drewniane stemple, schodnie, błoto i porozrzucane ciała – scena jak z czasów pierwszej wojny światowej, tyle że ci ludzie nadal żyją... mniej więcej. Tak, słowna bomba wywołała dokładnie taki skutek, jak zapowiedzieli, psychiczny łańcuch reakcji przenoszących się jak pożoga wzdłuż linii frontu. Większość rannych ma na otępiałych twarzach zastygły wyraz przerażenia, zrozumienia. Joey również to czuje, chociaż słowo, myśl, tłumi chemia i naturalne mechanizmy samoobronne; musiał się tego słowa nauczyć, żeby zanieść je bojownikom. Wcale nie dlatego, że miał mentalną zbroję, która by go przed nim chroniła. Chodzi raczej o to, że jeśli człowiek nie wie, czym jest nadzieja, strach nie ma do niego przystępu. Jest rok 1979, rewolucja się skończyła. Tamci prawdopodobnie mają buldożery, które teraz czekają na ulicach za Cyrkiem. Joey chowa do kieszeni pudełeczko, z wewnętrznej kieszeni czarnego wełnianego szynela wyjmuje pistolet chi. Rozlega się cichutkie kliknięcie, kiedy go odbezpiecza i przystawia do tyłu głowy Jacka. – I to wszystko za walizkę adamantu i zapas chemicznego zapomnienia na całe życie. Joey gwałtownie wycofuje umysł z pułapki i celuje prosto w twarz sukinsyna. Ten nadal wygląda jak Jack, ale Joey jest coraz bardziej przekonany, że nim nie jest. Nie, właśnie okazał się agentem, który chowa w rękawie kilka specjalnych sztuczek psychologicznych. Przygląda się oszustowi, szukając drobiazgu, na którym jest oparta iluzja, małej cząstki Jacka. Skóry i wojskowe buty wyglądają na zbyt nowe, brak gogli... ale kiedy Joey usiłuje dociec, co mogłoby być tym szczegółem, fałszywy Jack sięga do kieszeni i wyjmuje z niej podniszczoną srebrną zapalniczkę. Bingo! Zippo należąca do Jacka. – Dym i lustra – mówi Joey. – Wudu. Jack przypala papierosa. – Tak myślisz? Jest dobry, musi przyznać Joey. Większość specjalistów od psyche nie potrafiłaby długo ciągnąć takiego numeru z sobowtórem, nawet gdyby mieli do pomocy armię haitańskich babaloa odprawiających mojo za kulisami. Przez sekundę podziwia umiejętności oszusta, ale nie dłużej. Przecież ma zadanie do wykonania. Trochę opuszcza pistolet i strzela. – Wiesz, wzmocnione szynele są do dupy, jeśli zostawia się je rozpięte i powiewające na wietrze
– mówi Joey. Mężczyzna klęczy, oparty na jednej ręce. Głowę ma zwieszoną. Małe strużki krwi, w tym świetle ciemne jak oliwa albo atrament, skapują mu z ust, kiedy wykasłuje sproszkowane wnętrzności. – Co? Myślałeś, że zamierzam chrzanić się z tobą przez całą noc? Przerzucać się dowcipnymi uwagami i gonić po parku? Joey klęka obok bladej imitacji prawdziwego Jacka Flasha. Kiedy mężczyzna usiłuje coś powiedzieć, z jego gardła wydobywa się gulgot – strzał chi prawdopodobnie roztrzaskał mu mostek i kilka żeber. Joey przykłada palec do jego ust, a do skroni lufę pistoletu. Sądząc po sapaniu i rzężeniu przy próbach złapania oddechu, ocenia, że jedno płuco już się zapadło, a drugiemu niewiele brakuje. Za jakieś dwie minuty skurwiel udusi się pod ciśnieniem własnych organów wewnętrznych, o ile serce nie podda się pierwsze. Powinno mu wystarczyć czasu. Unosi brodę mężczyzny i patrzy w zrozpaczone oczy z tak bliska, że choć psyche jest subtelne i zmienne, czuje je, słyszy pomieszane dźwięki jego marzeń, bulgotanie umierającej nadziei, syk myśli, zaprzeczeń, król szczurów, król szczurów, zdrajca tego wszystkiego, o co walczyliśmy, za co ginęliśmy, nie, nie, nie to, nie, Joey, nie, głosy przeradzają się w huczącą rzekę, w kaskadę, która z rykiem spada w otchłań nicości, nie, nie nicości, nigdy nicości, nie tam, gdzie powstaje biały szum, gdy zanika promieniowanie kosmiczne, nie tam, gdzie pustka próżni, nie, śmierci, entropii, Boże, nie, nie ma Boga, nie, nic, tylko... Jack Flash. Łup! Baterie Rookery otwierają ogień, ornitoptery nurkują, żeby odpowiedzieć ogniem na ogień, ale pancernik zawraca, bo buntownicy nie stanowią żadnego zagrożenia dla ludzi sprawujących władzę. Są niczym wobec powietrznych sił Albionu, niczym wobec cholernych batalionów czekających na północy, aż droga będzie otwarta i pozostaną im tylko muchy do wybicia. Joey obserwuje pancernik i wie, że miał rację. – Gdy zajmiemy fabryki i doki, będziemy mieć Kentigern – zapowiedział Król Finn. – Uzbroimy robotników, uzbroimy lud, a oni, kurwa, odbiorą to, co im się należy. Potrzebują tylko pieprzonego sygnału, że już czas. Joey się roześmiał. Kurwa, lud wcale tego nie chce, stary, pomyślał wtedy. A potem, kiedy siedzieli w klubie w Rookery, popijając i planując rewolucję, uświadomił sobie, że Finn i Fox, Anestezja, Puk i nawet Jack naprawdę pragną wolności. Albo władzy, jeśli pominąć pustą retorykę. Zawsze chodzi o władzę. Jack wstaje znad ciała buntownika o wypalonym mózgu. Kilka powietrznych barek oddziela się od floty, żeby przeciąć promieniami chi kamień i metal umocnień Rookery, ale główne siły zmieniają kierunek i celują z dział w zakłady ICI, w których ukryli się Finn i Anestezja. Tamtejsza artyleria leży wywrócona w błocie, fabryka jest otwarta. Jack odwraca się, dostrzega Joeya i zastanawia się, co on tutaj, kurwa, robi, dlaczego nie jest z innymi i... Joey celuje w twarz Jacka, na której maluje się wyraz całkowitej dezorientacji. Cholera, stary. Co on może mu powiedzieć? Kilka tysięcy bojowników nigdy nie obroniłoby miasta przed wszystkimi rycerzami Albionu; a w ten sposób przynajmniej reszcie miasta zostanie oszczędzony drugi czyściec. Jack nigdy by tego, kurwa, nie zrozumiał. Żaden z nich nigdy tego nie zrozumie. To chłodny osąd, ale Joey zawsze pojmował więcej niż inni, wiedział, jak działa umysł faszysty, wolny od złudzeń idealizmu. Dlatego nie mówi nic. Kiedy fabryka orgonu Imperial Chi Industries, symbol wszystkiego, co uczyniło Kentigern drugim miastem imperium, eksploduje trafiona z huczących dział chi pancernika i reszty floty, Joey
po prostu pociąga za spust.
Dylemat więźnia – Będziemy przez całą noc tańczyć boso w ekstazie – śpiewam – i wystawiać głowy na deszcz, żeby nas ochłodził, tak jak jelonek bryka na zielonych polach rozkoszy, bezpieczny w leśnej gęstwinie, szczęśliwy, że uniknął, przerażony, przed myśliwymi, którzy ścigali go z sieciami, myśliwymi, którzy szczuli na niego warczące ogary, gdy on z dudniącym sercem i obolałymi nogami mknął po płaskim brzegu rzeki z szybkością błyskawicy. Milknę, bo wrota zamku się otwierają, żeby nas pochłonąć, wóz wtacza się z asfaltu na bruk, pod pierwszą spuszczaną kratę, która nadal jest tak nisko, że orze mi rękę zimnym metalem, kiedy pod nią przejeżdżamy. Od razu zaczyna opadać za nami, a podnosi się następna. Jest ich siedem, każda z własnym uzbrojonym oddziałem strażników w idiotycznych, anachronicznych zbrojach, napierśnikach i hełmach z matowego synte. Nie lśniącego jak stal, tylko szarego jak kadłub okrętu; stop adamantu i żelaza nie ma żadnego połysku, żadnego blasku, więc na tle kolorów miasta żołnierze wyglądają jak ponure cienie. Ale tak właśnie mają wyglądać. Nie mogę zaprzeczyć, że ten widok mnie przeraża. Diuk ma niezłą obronę, a my nawet nie wiemy, jak głęboko w jego śnie utknęła moja siostra. Mogę się jednak domyślać, co jej powiedział, drań z tymi jego średniowiecznymi dekoracjami, rycerzami, zamkami i wszystkimi kłamstwami. Pewnie powtórzył swoją bajeczkę: biedny osierocony chłopiec wychowany w ciemnocie, potem wielka wędrówka i nagroda dla bohatera. I patrząc na nią z ogniem w oczach, dałby dziewczynie strzępek nadziei. Teraz wystarczy jej powiedzieć, że diuk był kiedyś Jackiem. – Czym jest prawdziwa mądrość? – podpowiada Jack. Ale ja myślę, o czymś innym. Jest milion Jacków, a ty musisz znaleźć najgorszego z nich, Phree. Milion? Raczej gazylion. To właśnie on. W niezliczonych miejscach całego cholernego Welinu. Wszyscy zawsze chcą, żeby ich Jack był bohaterem, a on jest, kurwa, na tyle szalony, żeby próbować spełnić ich oczekiwania, więc za każdym razem rozbija się i płonie. A ja, kurwa, kocham go za to. – Jaka lepsza nagroda... Leży na plecach, mój Jack, trzyma przed sobą scenariusz Guya. – No dalej, kosmito. Pstrykam palcami, usiłując przypomnieć sobie następną kwestię. – Jaka lepsza nagroda... jaka lepsza nagroda niż ta, kiedy unosisz broń nad pokonanym wrogiem, którym pogardzasz, a potem ją opuszczasz? O tak, szlachetność to najcenniejsza rzecz na świecie. – Z większą goryczą! – woła Guy z dołu. – Bardziej ironicznie. Pamiętaj, podążałeś za Arlekinem całą drogę ze wschodu tylko po to, żeby zostać zamkniętym w więzieniu Penteusza, więzieniu Pierrota. Do tej pory byłeś samą słodyczą i światłem, ale tam zacząłeś pokazywać zęby. Rzucasz mu w twarz jego etykę wojownika. Mówisz, że może racja jest po stronie silniejszego, ale Pierrot nie ma bladego pojęcia, z czym się mierzy. Kiwam głową. Przejeżdżamy teraz pod trzecią kratą. Zawsze uważałem Welin za coś w rodzaju pustej kartki, na której można wszystko napisać. Ale co w rezultacie na niej spisujemy? Wieczyste umowy, pakty dusz i społeczne kontrakty, tak wiele, że miejscami widać tylko atramentową plamę życzeń, przypominającą zwariowane tatuaże na piersi Jacka albo scenariusze Guya, pełne strzałek i uwag, wymazywanych i poprawianych tyle razy, że stały się czytelne tylko dla niego. Bitmity dają nam wyłącznie to, co chcą, a my nie zawsze wiemy, czego one chcą. – Moc bogów – wtrąca Jack. – Cholera, a myślałem, że to ja jestem zły. – Moc bogów – śpiewam – działa wolno, ale wytrwale, kiedy czają się w swoim marszu przez
czas, żeby polować na bezbożnych, naprawiać śmiertelne dusze, które, w przypływie głupiej fantazji, nie doceniają boskości i wielbią własną bezsensowną dumę. Nie jest słusznie – w teorii i praktyce – lekceważyć stare zwyczaje. Oto perełka mądrości oferowana po okazyjnej cenie. Wywodzi się z mitów i historii, objawia jako prawo natury. Istnieje tylko jedna prawda: rób innym to, co oni robią tobie. – To zbyt mocne – stwierdzam. Siedzę na brzegu dachu, majtając nogami. – Myślałem, że jesteś miłym gościem, dobroć i współczucie dla stłoczonych mas ludzkości, człowiek jest człowiekiem mimo wszystko. Kiwa na mnie palcem, a ja zsuwam się na siedzenie kierowcy między niego a Dona. – Słyszałeś o dylemacie więźnia? – pyta Guy. – Siedzisz w więzieniu, w którym wszyscy kombinują, jak zdobyć tytoń. Dzielisz się z każdym, kogo spotkasz, w nadziei że zyskasz sojuszników, czy zatrzymujesz cały zapas dla siebie, a nawet kradniesz innym, jeśli trafi się okazja? Wzruszam ramionami. – Za co siedzę? – próbuję się dowiedzieć. – Spójrz na tę kwestię jak na zagadkę altruizmu i ewolucji. Masz społeczeństwo wolnych osobników zamkniętych w środowisku o ograniczonych zasobach; mogą albo współpracować, albo rywalizować, dzielić się swoim zapasem jedzenia albo zabierać, co się da, i uciekać. Która taktyka lepiej się sprawdzi na dłuższą metę? Każdy dla siebie, póki nie zostanie nikt? Czy jeśli będziemy mili dla obcych, skończy się na tym, że zostaniemy wykorzystani? Wóz turkocze po bruku i zatrzymuje się przed piątą bramą. Podchodzą strażnicy. Don zeskakuje na ziemię, żeby im wyjaśnić, do czego jest całe wyposażenie. To do efektów dźwiękowych. A to generator suchego lodu. – W czasach przed bitmitami ktoś przeprowadził symulację i znalazł odpowiedzi – ciągnie Guy. – Jeśli są agenci, którzy współpracują ze wszystkimi, niestety, to smutne, ale przegrywają ze złymi. Ale ci, którzy innych traktują jak rywali, też przegrywają, bo w końcu nikt o nich nie dba. Najlepsza strategia jest piękna w swojej prostocie. Następna brama zaczyna się otwierać, kiedy Don wraca do wozu. – Gdy spotykasz innego agenta po raz pierwszy, zrób mu to, co tobie zrobił ostatni, na którego się natknąłeś – wyjaśnia Guy. – Dzielisz się albo kradniesz. Współpraca albo rywalizacja. Przekazujesz dalej sposób reakcji. Wóz rusza. – Nie twierdzę, że to cała prawda o ludzkiej naturze. Przeciwnie. Nie chodzi o jakieś dziwaczne postępowanie, o szlachetność, która popycha nas do samopoświęcenia, ani o zimną kalkulację i instynkt przetrwania, którego rezultatem jest to, że skaczemy sobie do gardeł. Zmieniasz strategię. Jesteś elastyczny. Zmieniasz zachowanie. Robisz innym to, co oni tobie. – Jaka jest lepsza nagroda niż ta, kiedy unosimy broń nad pokonanym wrogiem, którym pogardzamy, a potem ją opuszczamy? O tak, szlachetność to najcenniejsza rzecz na świecie. Konsul i dworzanie mają niepewne miny. Siedzą wokół pustych tronów i nie wiedzą, jak się zachować teraz, kiedy ich diuk i księżniczka dołączyli do obsady przedstawienia. Konsul odprawia służącego machnięciem ręki, odstawia pucharek i przywołuje pokojówkę, po czym wysyła ją, żeby sprawdziła, czy z księżniczką wszystko w porządku. Cholera, jeśli ta dziewczyna do nich pójdzie, cały plan może się zawalić, lecz nie ma sposobu, żebym ich ostrzegł. Śpiewam trochę głośniej. – Jeden człowiek może mieć więcej bogactwa i władzy niż inny. Człowiek, który uciekł przed spiętrzonymi falami wzburzonych mórz i dotarł do bezpiecznej przystani, może być szczęśliwy, że
pokonał trudności. Ale... Zeskakuję ze sceny i staję na drodze pokojówki. Uśmiecham się do niej, gram słodkie i niewinne dziewczę. Ona się rumieni, kiedy biorę ją za rękę i wyciągam w światło reflektora. Zawstydzona spuszcza wzrok. Ja nachylam się i szepczę jej do ucha niewinne kłamstwo, a ona robi się jeszcze czerwieńsza na twarzy. Joey na pewno nie będzie na mnie wściekły za to, że powiedziałem dziewczynie, że mu się podoba. – Jest tyle planów i intryg, co umysłów – śpiewam do niej. – I gdy jednemu człowiekowi spełnia się marzenie, innemu rozpada się jak odzienie zbyt długo noszone, wytarte na szwach. Pokojówka uwalnia dłoń i zasłania nią usta, tłumiąc chichot. Nie mam wyjścia, muszę ją puścić, bo konsul obserwuje nas podejrzliwie. Ale kiedy służąca dociera za kulisy, Guy wychodzi jej na spotkanie, wyjmując chusteczkę z rękawa. Piękne, kurwa, dzięki za chloroform, myślę. Dziewczyna mogła położyć całe przedstawienie. – Lepiej więc żyć z dnia na dzień – śpiewam. – Człowiek, który postępuje w ten sposób, jest błogosławiony, powiadam wam.
Mały mysi bożek Joey próbuje się dostać pod wierzchnią warstwę pozy: uśmiech, błysk w oku, cała sieć drobnych znaków i niuansów, które składają się na urok Jacka, ale wszystkie są tylko częścią wizerunku. Jack właśnie w taki sposób postrzega siebie i chce, żeby ludzie tak go widzieli. Dlatego zanim biedny drań umrze, Joey zamierza zedrzeć z niego te wszystkie kłamstwa i iluzje, udowodnić idiocie, że jest tylko kolejnym biegaczem w wyścigu szczurów, napędzanym taką samą żałosną chciwością jak wszyscy. Pieprzyć twój glamour, myśli Joey. Nie różnisz się od nas. Wciska się w myśli sukinsyna, jakby wsadzał kciuk w gałkę oczną, napiera powoli, coraz mocniej. – Zdaje się, że wyrwały się tam na wolność istoty, których nie chcielibyście spotkać w noc ciemną jak ta. Pit płonie, w Arcade plądrujący wpadli w amok, na niebie nad Rookery trwa dzikie polowanie. Moi drodzy, widzę wszystko i powiem wam, że sytuacja wygląda źle. Jeszcze nie widziałem tylu topterów od czasu masakry w Brixton i nie sądzę, żeby dzisiaj brali jeńców. Zamknijcie na klucz swoje córki, mes amigos, zamknijcie synów w bezpiecznym miejscu, bo na ziemi rozpętało się piekło i nie ma śladu naszego Jacka. Jack, jeśli tam jesteś, czas na twój ruch... Szeroki uśmiech rozlewa się powoli po jego twarzy, tężeje wyraz nie do odczytania – ironii albo bólu, furii albo radości, a może jeszcze czegoś innego. Czarne szpilki tęczówek rozszerzają się i Joey, zaglądając w duszę skurwiela, czuje... czuje... nie potrafi tego opisać, ale nagle kręci mu się w głowie. Chwieje się, zatacza w tył, jakby odruchowo cofał się od skraju dachu drapacza chmur. Po raz pierwszy w życiu wie, że ujrzał coś więcej niż pospolitą zwierzęcą maszynerię ludzkiej natury. Nie głębię, bo Jack nigdy taki nie był. W żadnym, kurwa, razie. Po prostu coś więcej. – Modlimy się za ciebie, Jack. Podejrzewam, że niektórzy modlą się do ciebie, bo wiesz, Jack, darzymy cię głębokim szacunkiem. Wola Joeya jest jak brzytwa w jego ręce. Przecina nią cienką skórę duszy sukinsyna, otwiera go i... – Jack, jesteś chłopcem, na którego czekaliśmy, grajkiem, za którym lubią iść dzieci i szczury, tak, współczesnym Dionizosem, naszym nowym... Cholerna pustka. Joey puszcza twarz mężczyzny, pozwala bezwładnemu ciału osunąć się na ziemię. Pierś oszusta unosi się w ostatnich próbach oddychania... śmiechu. Jack przetacza się na plecy. Z jego ust cieknie krew, płynny kurz, czarny atrament, czarna ropa, czarna krew bitmitów. Nie. – Ale kim jest Apollo, przyjaciele? Ten olimpijski bóg, wiecie, zaczynał jako maty mysi bożek na pszenicznych polach Attyki. Jako nikt. Nic. Nie bohater, tylko kompletne zero.
Mim Pierrot Jack wychodzi tanecznym krokiem na scenę. – Hej, Pierrocie, jeśli tak się palisz, żeby zobaczyć to, czego nie powinieneś widzieć, żeby szpiegować własną matkę i jej towarzystwo, udowodnić chęć śmiałego działania w oburzający sposób, chodź! Wyjdź przed pałac. Pokaż się ubrany jak wariatka w dziewczęcą suknię. Pierrot wkracza w stroju do konnej jazdy księżniczki Anestezji, długiej zielonej spódnicy do ziemi, tunice zapiętej pod szyję, w kapturze. – O tak – mówi Arlekin. – Jesteś podobny jak kropla wody do córki starego Pantalone. – A ty jesteś bykiem, który mnie prowadzi – mówi Pierrot. – Widzę parę rogów wyrastającą z twojej głowy. Byłeś wcześniej zwierzęciem? Dziwne. Zdaje mi się, że widzę dwa słońca, podwójny obraz Themes, miasta o siedmiu bramach. Wszystko się zmieniło. – Gdy przeciera oczy, szminka rozmazuje się jak tania mascara. – W każdym razie wyglądasz jak byk. – Bóg jest z tobą – mówi Jack. – Wcześniej cię nienawidził, ale teraz jest twoim towarzyszem. – Obejmuje Pierrota w pasie i ciągnie go na środek sceny, sama rycerskość i urok. – A ty inaczej widzisz rzeczywistość – mówi. – Widzisz ją taką, jaka jest. – Jak wyglądam? – pyta król. W ostatniej scenie Joey grał Pierrota oszołomionego, teraz naprawdę obłąkanego. Kryguje się, wydyma usta. – Czy nie jestem w każdym calu ładną kobietą... taką jak moja matka? – Nawija na palec kosmyk, który opadł mu na twarz. – Patrzę na ciebie i widzę Kolombinę – mówi Jack. – Ale zaczekaj, twoje włosy. Pozwól, że utknę je pod kaptur. Plerrot jest zmieszany, nieśmiały jak uczennica. – Wysunęły się, kiedy w moich komnatach wirowałam z radości, potrząsając głową. Chichocze. – Zajmę się tym – mówi Arlekin, odpycha jego dłoń, bierze pasmo włosów. – Nie ruszaj się. – Już dobrze? – pyta Joey. – Jestem zdany na ciebie, wiesz. Jack, cmokając, skacze wkoło niego jak kwoka... albo Matka Gęś, zważywszy na pantomimę w wykonaniu Joeya, uróżowanego, z pomalowanymi ustami. Długo przygotowywał się do tej sceny, słuchając rad Guya. Mimo trzepoczących rzęs i chichotów nie jest szczęśliwą marionetką. – Pasek ci się rozwiązał – stwierdza Jack. Zawiązując go, uruchamia mały mechanizm ukryty pod suknią, a następnie klęka, żeby poprawić rąbek. – Spódnica nie opada równo na pięty. Gdy się pochyla, publiczność widzi, że coś sprośnie sterczy z krocza Joeya i podskakuje, kiedy Jack pociąga za brzeg sukni. Widownia ryczy. – Tak, masz rację – stwierdza Joey. – Po prawej stronie jest zupełnie źle – (pokazuje lewą ręką) – ale lewa jest w porządku – (teraz pokazuje prawą). Patrzy na swoje skrzyżowane ręce, niepewny, Która jest która, potem unosi lewą. – Ta jest prawa. – Zaczekaj – mówi Jack. Wsadza głowę pod suknię. – Hmm? Prawą czy lewą ręką? – zastanawia się Pierrot, patrząc w dół. – Jak będę bardziej pasował do tej bandy Kobiet? Chce uchwycić wybrzuszenie, ale ono odskakuje w bok. Sięga drugą ręką; wypukłość ucieka znowu, ku zachwytowi widzów. Umyka mu przy każdej próbie. W końcu Joey kładzie ręce na
biodrach i robi nachmurzoną minę, jakby nie słyszał rechotu publiczności. Nagle, ku zdumieniu Pierrota, wypukłość znika, a Jack gramoli się spod sukni, trzymając drugi flet jak zdobycz. Kręci nim, podaje instrument Joeyowi. – Trzymaj go w prawej dłoni. Idąc, unoś go jednocześnie z prawą nogą. Właśnie tak. Demonstruje krok, skacząc do jakiegoś wewnętrznego rytmu. Biedny Pierrot naśladuje go, przyprawiając widownię o spazmy śmiechu. Ale Joey zawsze fatalnie tańczył. – Muszę pochwalić zmianę, która w tobie zaszła – mówi Jack. – Wcześniej twój umysł był chory; teraz jest dokładnie taki, jaki powinien być. Pierrot pęcznieje z dumy. – Czuję, że mógłbym na plecach przenieść górę, razem z dziewicami i wszystkim. – Cóż, gdybyś zechciał, na pewno byś mógł – zgadza się Jack. – Pytanie tylko, czy powinieneś. Pierrot obejmuje plastikowy głaz. – Weźmiemy ze sobą dźwignię? Czy mam podeprzeć skałę barkiem i unieść ją gołymi rękami? – Lepiej nie niszczmy domów nimf, ulubionego miejsca fletnisty Pana – mówi Arlekin. – Racja. Nie powinniśmy używać brutalnej siły, żeby pokonać te dziewczęta. One już są schwytane w słodkie pęta miłości. Ja zakradnę się pierwszy i będę je szpiegował z drzew, jak ptak w gnieździe. Ukryję się wśród gałęzi jodeł. – Jestem pewien, że los ma dla ciebie jakąś kryjówkę – stwierdza Jack. – I dlatego powinieneś iść ostrożnie. Może je dogonisz. Może one pierwsze cię dopadną. Rozlega się bicie bębnów, nie za głośne, ale na tyle dudniące, że zagłusza dźwięk rozmowy toczonej za kulisami. – Przekonasz się jednak, że wbrew temu, co sądzisz, to są cnotliwe dziewczęta, a ja jestem twoim prawdziwym przyjacielem – zapewnia Jack. – O, Pierrocie, samotnie dźwigasz brzemię swojego ludu. Walki, które cię czekają, to cena władzy, tronu. – Prowadź mnie zatem do samego serca Themes – prosi Pierrot i wypina pierś. – Chcę, by wszyscy zobaczyli, że jestem jedynym, który ma dość odwagi, żeby zrobić to, co należy. Stoi z rękoma skrzyżowanymi na sztucznych piersiach. – Więc chodź ze mną – mówi Jack. – Zaprowadzę cię tam bezpiecznie. Ktoś inny przywiedzie cię z powrotem O, tak – uśmiecha się znacząco – z pewnością wszyscy będą się gapić. – Od samego tonu jego głosu powinny zabrzęczeć dzwonki alarmowe. – Tak. Wrócisz w ramionach własnej matki. – Właśnie po to tam idę – oświadcza Pierrot. – Żeby sprowadzić matkę do domu, a nie dla chwały. Ale... matka mnie przyniesie? Zepsujesz mnie tymi luksusami. – Jeśli chcesz to ująć w taki sposób... – Jack bierze Pierrota za rękę. – Ale zasługujesz na nagrodę, skoro podejmujesz się tego zadania. Arlekin opuszcza scenę. Za nim idzie Pierrot, jak bydło na rzeź.
Nie ma przyszłości Nie ma nadziei w tym człowieku, żadnej wiary, żadnego marzenia. Joey zagląda w jego duszę i widzi... nicość. Tę pustkę pamięta z dzieciństwa spędzonego w Rookery, gdy zadawał się z nożownikami, wysiadywał na murkach i palił trawkę, czekając na dzień, kiedy futuryści i faszyści w końcu zaczną spuszczać na siebie te atomy; słuchał radiowego słuchowiska Don Coyotea Anarchia w UK, jedynego porządnego programu w eterze ws’ród całej masy gówna. Bo co innego można robić? Punk, cholerny punk dał się kupić skinom z ogolonymi łbami i flagami brytyjskimi. Nicość zapuszcza w tobie korzenie, kiedy uświadamiasz sobie, że nawet nihilizm jest bezsensowny. Nie ma przyszłości? I co z tego? Co, kurwa... – Co czyni z myszy człowieka? Co czyni z człowieka mit? Chcecie wiedzieć? Powiem wam. Mit jest tylko tym, co w niego wczytamy. Nie ma żadnych ukrytych znaczeń, żadnej wielkiej prawdy, przyjaciele, a tym, co w nim widzicie, jesteście wy sami. A jeśli stanowi odbicie waszych marzeń i lęków, jeśli Jack jest trochę szalony, może w każdym z nas, przyjaciele, jest trochę z Jacka, w was i we mnie. Właśnie pustka zainteresowała Joeya w Guyu Foksie, bardziej dlatego, że miał dostęp do najlepszego kwasu, niż ze względu na jakieś rewolucyjne bzdury. Ta nicość umacniała się w Joeyu, podczas gdy Jack coraz bardziej dawał się wciągać w brednie Foxa, wsławiał się rzucaniem betonowych blok ów na milicyjne pojazdy i koktajli Mołotowa przez okna komisariatu. Brał udział we wszystkich cholernych zamieszkach; już nie Jack, tylko Jack Flash, ognistowłosy chłopak z plakatu Generation Why. Jack uczynił bunt swoją religią, stracił brak wiary, którego Joey trzymał się jak klejnotu, diamentu, zimnego, czystego i ostrego. Był tego pewien. Był pewien, że Jack nabył udziały w kłamstwie. Ale Joey patrzy teraz w nicość w sercu tego Jacka i wie, że tym razem się pomylił. Dostrzega nihilizm, równie pusty i mroczny jak serce Joeya, może nawet bardziej. Sukinsyn leży na ziemi i śmieje się, umierając, a odpowiedź na pytanie Joeya – Dlaczego, kurwa, miałbym się przejmować? – błyszczy w jego w oczach, w zębach lśniących bielą, choć z ust cieknie czarna krew. A dlaczego, kurwa, nie? Jack maca ręką po asfalcie, za sobą, obok siebie. Szuka zapalniczki, myśli Joey, nawet teraz próbuje odgrywać bohatera luzaka. Zapalić szluga, choć płuca nie są w stanie wciągnąć dymu. Oczy zamykają mu się i z trudem otwierają, jak u psa, który stara się nie zasnąć. – Powiem wam, mes amigos, że nie da się powstrzymać dzieci rewolucji. Nie da się ujarzmić ducha buntu. Można go zastrzelić, przebić bagnetem, wypalić mu mózg, zostawić na pewną śmierć i pogrzebać w masowym grobie z gnijącymi trupami tysięcy marzycieli, a on wciąż będzie powracał. Nie potrzeba całego miasta męczenników, wystarczy jeden Jack. Krew, atrament, ropa, bitmity – co to, kurwa, są bitmity? – czarna rzeka rozlewa się wokół rannego mężczyzny – zbyt jej dużo, to niedobrze – ale nie zbiera się w kałuże, tylko cieknie strużkami, które rozprzestrzeniają się jak pęknięcia po uderzeniu w przednią szybę. Pajęcza sieć. Dotyka już nóg Joeya. Joey cofa się z uniesionym pistoletem, ale wie, że celuje w nicość. – Sądzicie, że uda się wam uwięzić własną duszę pod dziesięcioma latami strachu i chciwości, pod dwudziestoma latami albo wiekiem? Może pod tysiącleciem, mes amigos, może pod całą historią
ludzkości, ale przekonacie się, że pod fundamentami imperium znajdziecie huczącą rzekę krwi, która pulsuje w waszych żyłach i tętni w głowie. Jego umysł otwiera się na oścież jak wrota otchłani. Z Rookery dochodzi łoskot dział przeciwlotniczych, ale Joey odbiera go jako stłumione efekty dźwiękowe. Dalekie. Nierealne. – Śnijcie dalej, podli tyrani. Opowiem wam historyjkę o Penteuszu, Królu Łez, który próbował schwytać boga wina i pieśni... Jack odrzuca połę szynelu. Joey drżącą ręką celuje z pistoletu w puste serce pod szkarłatną koszulą z przecinającym ją pasem od pistoletu chi i... W kaburze jest ukryta laska dynamitu nasyconego orgonem. Jack otwiera pięść i, cholera, lśni w niej srebrna zapalniczka. Jack zapala ją błyskawicznym ruchem kciuka. O kurwa! Z zamkniętymi oczami przytyka ogień do zapalnika tuż obok swojego milczącego serca i rozkłada ręce. Eksplozja rozrywa ich świat.
Niech się objawi sprawiedliwość Jack pojawia się na dachu wozu, tańczący bóg z rogami i kopytami, w punktowym świetle reflektora. – Dziwna jest twoja ścieżka, Pierrocie – mówi. – Prowadzi do scen tak niesamowitych, że zdobędziesz sławę, która dotrze daleko. Wyciągnij ręce, Kolombino. Ty, twoje siostry, córki starego Pantalone, sięgnijcie do nieba, Słońca i Księżyca. Dzięki sztuczkom Coyote’a na suficie sali pojawiają się rozproszone konstelacje. Jack unosi ręce, jakby chciał je pochwycić i wprawić w ruch. Następnie, dla równowagi wysuwając jedną nogę za siebie, płynnie wykonuje coś w rodzaju ostrego skrętu, figurę jak z kazaczoka. Bęben wybija rytm i w miarę jak Jack wiruje, konstelacje zaczynają się obracać, z początku wolno, potem coraz szybciej. Złoty dysk słońca i srebrny księżyca migają do taktu bębna i tańca Jacka. Znaki dni, miesięcy, pór roku, lat i eonów też zmieniają się cyklicznie. To wszystko wygląda jak toczące się koło fortuny, czasu. Raptem Jack się zatrzymuje. Gwiazdy również zamierają w miejscu. – Koniec, do którego doprowadzę tego młodego i głupiego króla, jest wspaniały. Zwycięstwo będzie należało do Arlekina – mówi Jack. – Do mnie. Nic więcej nie powiem. Resztę zobaczycie w swoim czasie. – Biegnijcie na wzgórza – śpiewam – chyże, szalone psy, wyjące po nocy. Biegnijcie na wzgórza, gdzie Kolombina i córki starego Pantalone bawią się w tajemnice i rytuały. Wyjcie do księżyca! Za wozem zapalają się światła. Don opuścił ekran i teraz skaczą po nim cienie, za szybko, żeby dojrzeć kształty. Można się jedynie domyślać ramienia, głowy, wymachującego miecza, rozpostartego skrzydła. Ludzkiej postaci z rogami jelenia i uniesionym paralizatorem. Łapy lwa. – Podniećcie dziewczęta, żeby wpadły w dziki szał – śpiewam. Po lewej stronie ekranu widać zarys byczych rogów, trzy tańczące istoty z głowami zwierząt. – Tak, niech matka zobaczy swojego syna Pierrota w przebraniu, wystrojonego jak zdzira, żeby je podglądać, zerkać zza głazu, przez dziurę od pioruna wypaloną w drzewie. Jej krzyk obudzi wszystkie panny. Cień oskarżycielsko wskazuje palcem. Wzmocniony i modulowany przez maszynerię Coyote’a głos Phreedom wstrząsa salą. – Kim jest ten syn Pantalone spieszący na wzgórza, żeby szpiegować mój zastęp? Czyj to pomiot? Ja słyszę również jej szept. – Ty nie jesteś moim Jackiem. Sylwetki wirują bezładnie, ale nagle jedna staje się wyraźna: mężczyzna w kobiecej sukni, z rękoma szeroko rozpiętymi na łańcuchach. Szarpie się, miota na boki, ale rogaci i skrzydlaci prześladowcy trzymają go mocno. Chaos pod cienką skórą wszystkiego, tak Guy nazywa tę scenę. Wytwory id Pierrota. Stworzenia nocy. – Niech objawi się sprawiedliwość – śpiewam – z mieczem w dłoni, żeby pchnąć nim w gardło tego bezbożnego, nieprawego dziecka kurzu! Uwięziona istota wydaje stłumiony okrzyk. Miota się, wyrywa, ciągnie za łańcuchy. Wygląda na to, że Guy i Don mają kłopoty z przytrzymaniem jej. – Nie narodził się z krwi kobiety, tylko został wypluty z paszczy gargantuicznego lwa. Ze złym sercem i nieuprawnioną wściekłością, z szalonym pożądaniem i obłąkańczym celem przychodzi,
żeby zakłócić święte zabawy swojej matki, rzucić wyzwanie duchowi zastępu. Myśli, że słabą ręką okiełzna siłę tak nieokiełznaną jak wasza. Siłę nieokiełznaną jak Jack. – Niech objawi się sprawiedliwość – śpiewam – z mieczem w dłoni, żeby pchnąć nim w gardło tego bezbożnego, nieprawego dziecka... Jack skacze z wozu i ląduje przy mnie. Stopami wzbija kurz. Kicham. – Gesundheit. – Dankeschon. Rozglądamy się. Nie ma innych wyjść z więziennego dziedzińca oprócz siódmej bramy, której krata właśnie zamyka się za nami, odcinając daleki blask światła dziennego. Są tu tylko zewnętrzne wrota, cztery ściany, łańcuchy i szyny biegnące w górę, zdaje się, że bez końca, oświetlone przez pochodnie. To terminal kolejki linowej. Niektóre wagony z metalowej siatki zwieńczone przekładniami i tarczami jak w mechanizmie zegarowym są nie większe od windy w budynku mieszkalnym, inne wyraźnie przystosowane do przewożenia dużych towarów. Są też przeciwwagi wielkości małych domów, platformy załadunkowe, rampy i dźwigi. Wokół nas kręcą się żołnierze, na znak jednego z groźnych strażników zaganiają nas do klatki średniej wielkości. Guy mija żołnierza, który pokazuje: Tędy, jechać dalej. Kilkunastu innych wchodzi za mną i Jackiem do wagonu i otacza nasz wóz zbrojną eskortą. Krata zasuwa się ze szczękiem, przekładnie zaczynają się obracać z ogłuszającym zgrzytem metalu. Gdy ruszamy, cała klatka drży. Jack wciska nos między pręty, patrzy w górę na ogromny szyb i w dół, na usuwającą się spod nas ziemię, zachwycony fantastycznymi sztuczkami wieczności. Ja siadam na stopniu wozu obok Joeya, który ze zmarszczonym czołem czyta scenariusz Guya, potrząsając głową i mamrocząc, że uczepiliśmy się prostych tematów, więc może dla odmiany zajęlibyśmy się cholerną ludzką naturą, co może oszczędziłoby nam wiele bólu. Wolałby, żeby Fox zostawił wielkie idee innym, myślę. I kiedy suniemy wolno ku podniebnemu zamczysku diuka, zaczynam rozumieć jego stanowisko. Jeśli chodzi o mnie, wolę życie z dnia na dzień i z nocy na noc, szukanie prawd nie w wieczności, lecz w minutach i godzinach. Cholera, czy nie jest lepiej zmagać się z losem, niż żyć wiecznie w wieży z kości słoniowej? Zdejmuję paproch z ramienia Joeya. – Chcesz mi pomóc z rolą? – pytam. Wzrusza ramionami, na znak zgody. Joey nie rozumie, że okazuje się więcej szacunku temu co boskie, mówiąc pieprzyć wszystkie wszawe prawa – przynajmniej sądzę, że właśnie to stara się powiedzieć monsieur Reynard. Ale Joey, nasz wieczny nihilista, jest wśród nas, jak sądzę, jedynym idealistą. Podaję mu swój egzemplarz scenariusza i pokazuję moje kwestie, a on opiera się o bok wozu. – Pokaż nam teraz, Arlekinie – śpiewam – swój drwiący uśmiech. Pokaż sto swoich głów, bycze rogi, wężowe włosy i ogień w lwim oddechu. Przybądź! Zarzuć śmiertelną pętlę na myśliwego polującego na twój zastęp, zanim dotrze do dziewic zebranych tam w oddali. Jack odwraca się i posyła nam szeroki uśmiech. Klatka jedzie w górę wielkiego szybu. Jack Zabójca Olbrzymów, wspinający się w chmury po pędzie mechanicznej fasoli, żeby zabić tyrana i uwolnić księżniczkę. Chryste, myślę, może diuk jest drugim Jackiem, jego częścią, snem wyrzuconym do Zimy, mieszkającym w gigantycznym zaniku z piasku, który da się zburzyć kopniakiem. Nadal cholernie go kocham. Do diabla, może my wszyscy jesteśmy tylko różnymi snami Jacka.
Pierrot nie żyje – O, domu szatana, niegdyś największego w piekle! Z lewej strony sceny pojawia się ręka, owija wokół kolumny, zostawia na niej krwawe ślady. Chwiejnie wchodzi Guy Fox w kostiumie pasterza, twarz i dłonie ma szkarłatne. – Dom starego księcia, który siał węże, dom ludzi zrodzonych na polach! – zawodzi. Szlochając, łapie mnie za ramię, nachyla się i szepcze do ucha, że się stało. Kiwam głową. On się odwraca, z afektacją gra przerażenie. – Może jestem niewolnikiem, ale serce dobrego niewolnika pęka przy grobie pana. – O co chodzi? – śpiewam. – Przynosisz wieści o zastępie? – Syn Achinga, Pierrot, nie żyje. – Mój królu, mój Arlekinie! (Mój Jacku!). Ukaż się wreszcie w całej swojej potędze. – Co ty mówisz, kobieto? – obrusza się Guy. – Rozkoszujesz się bólem mojego biednego pana? – Czy wyśpiewuję swoją radość w obcym języku? Pierrot nie żyje? To dobrze! Już nie boję się jego łańcuchów. – Myślisz, że Themes są tak biedne, że nie ma człowieka, który... – Jestem obca w tym kraju – przerywam mu. – Obchodzą mnie potrzeby Arlekina, nie Themes... – Chwalić jego czyn to zbrodnia, która nigdy nie zostanie wybaczona. Prycham z pogardą. – Opowiedz mi, opowiedz, jak umarł ten intrygant i łotr. Domostwa Themes są już za nimi, Eliksir i Bazyliszek przeprawiają się z pluskiem przez strumień Sofistów i zaczynają wspinać na Zithering. Obcy idzie z przodu, od czasu do czasu ogląda się przez ramię i us’miecha do nich, błyskając zębami. Bazyleus czy Bachus, biedny Eliksir nie jest pewien, którego z nich bardziej się bać i co on właściwie tutaj robi, ale oczywiście nie ma nic do powiedzenia. Dlatego wlecze się za Bazyliszkiem, podążając za nieznajomym... Bazyleus, myśli. Na bogów, tylko nie zapomnij użyć właściwego słowa – bękart, bazyliszek, bazyleus – bo inaczej tamten każe go wychłostać, kiedy wrócą do miasteczka. Co prawda nie byłby pierwszym ukaranym w ten sposób. Jego Nieszczęście nie słynie z miłosierdzia. Idą wzdłuż ciurkającego strumienia, przez szczelinę w skalnej ścianie. Eliksir słucha każdego kroku, kiedy stąpają lekko pod sosnami, po łożu z igliwia. Stara się oddychać jak najciszej. Przystają w cieniu krzewu, klękają, żeby obserwować, nie będąc widzianymi, i wyglądają na trawiastą polanę. Dziewice są zajęte pracą. Jedne nawijają świeże wijące się pędy bluszczu na laski, inne śpiewają hymny ku radości całej grupy. Jak źrebaki uwolnione od rzeźbionego rydwanu, nie mają żadnych trosk, myśli Eliksir. Obcy się uśmiecha. Eliksir jest zaniepokojony własną skrywaną rozkoszą. Bazyliszek gapi się z ponurą miną. Obcy dokonuje cudu. Wyciąga z ziemi winorośl, rzuca ją ze świstem jak bat i owija wokół czubka rozłupanego drzewa. Ściąga niżej, coraz niżej do ziemi martwy pień pozbawiony konarów, igieł i kory, sękaty i nierówny. Wygina go tak, jak Akordeon naciąga swój łuk, gładko i bez trudu, albo jak stary filozof Heraklips kreślący patykiem na piasku krzywiznę koła. Obcy coraz bardziej ściąga drzewo ku ziemi, z jakąś nieludzką siłą. Mówi Bazyliszkowi, żeby przytrzymał się najwyższych gałęzi, a następnie popuszcza lasso, tak że pień prostuje się do nieba, wolno i ostrożnie, żeby nie spadł pan Eliksira. Drzewo unosi się jak flaga nad polem bitwy albo jak konstrukcja z liny i bloków w amfiteatrze, dzięki której w kulminacyjnym momencie przedstawienia z nieba zstępuje dobry bóg. Bazyliszek już siedzi na swojej grzędzie, na podniebnym tronie, i lepiej widać go z dołu, niż on
widzi dziewice. O, jak tylko go dostrzegą, myśli Eliksir... Odwraca się, żeby wypowiedzieć na głos swoje obawy, ale stwierdza, że obcy zniknął. Ogarnia go przerażenie jak we śnie. Z nieba dochodzi głos, chyba Dionizosa. Dudniący jak łoskot gromu. – Dziewice, prowadzę wam mężczyznę, który próbował drwić z naszych mistycznych rytuałów. Słup słońca przedziera się przez chmury i pada na drzewo niczym ognista kolumna wznosząca się między Ziemią a niebem. – Dokonajcie na nim zemsty – mówi światłość. Gdy Don rozwiązuje węzeł, spadają worki z piaskiem, a za wozem, skrępowana jak Chrystus na krzyżu, unosi się postać w sukni do konnej jazdy, z twarzą zakrytą przez kaptur. Zielona spódnica jest poplamiona krwią płynącą z ran. Ofiara szamocze się i krzyczy mimo knebla. Ramiona ma wygięte do tyłu i przełożone nad poprzeczką krzyża zrobioną z paralizatora, pod rozpiętym stanikiem widać zakrwawioną pierś pokrytą bliznami. Jeniec wygląda jak rycerz przeszyty piką, jak nieświęta chorągiew w nieświętej wojnie. Jack klęczy na dachu wozu i wyje z uciechy. Patrzę na widownię i widzę na twarzach strach, a zarazem radosne podniecenie. Słudzy i dworzanie, którzy znają swoje miejsce, chyba nie wiedzą, co się dzieje, i nadal myślą, że to tylko przedstawienie komediantów. Sądzę jednak, że ta scena pojawiała się w ich snach i marzeniach, odkąd żyją w niebiosach zbudowanych na strachu. Welin jest harmonią przeciwieństw i napięć, dobra i zła, porządku i chaosu, a Trupa Reynarda... cóż, wszyscy musimy grać swoje role. Póki istnieją diukowie piekła, będą istnieć, jak my, łotry i buntownicy, pijacy i ćpuny, złodzieje i dziwki. I prawdziwy król, wolny, bo nierozpoznany, mój zuchwały Jack. – To jest rytualna śmierć rozumu – tłumaczy Guy, kiedy wjeżdżamy do sali, gdzie zbierają się wszyscy panowie i damy tego zakątka wieczności, słudzy i dworzanie, którymi powoduje smutek za utraconym życiem, uwięzieni w tej fantazji władzy rozumu nad grzechem. Joey burczy, że nigdy nie zwyciężymy, Don jest mrukliwy i sceptyczny – czy można polegać na Jacku? Guy martwi się o każdą kwestię, każdą scenę, każdy akt, ja skarżę się na otarcia mojej delikatnej skóry, ale przez cały czas obserwuję Jacka, natomiast on uśmiecha się szeroko i mówi: – Gra się zaczyna. Teraz Jack tańczy jako Arlekin, jako Dionizos, bóg tragedii i komedii, epiki i romansu. Mając Guya i Joeya po bokach, obserwuję jego piruety. – Dokonajcie na nim zemsty! – krzyczy Jack i wskazuje na diuka, dublera Pierrota, głowę tej społeczności politycznych marzycieli, teraz wyniesionego na krzyż jak... hm, głowa bohatera szkockiej sztuki nadziana na włócznię. Damy im bohaterów, jeśli tego chcą. Ale to nie jest kolejne wybawienie jakiejś księżniczki. To pieprzona rewolucja psyche..
ERRATA
Coś w rodzaju prawdy – Nie – mówi Reynard – to się nie uda. – Niech pan to zrobi. – Ależ monsieur Carter, na pewno... Reynard patrzy na Irlandczyka, szukając u niego poparcia, ale on siedzi nieprzytomny w fotelu, a pod jego nogami walają się puste butelki po winie. Przez ostatni rok z miesiąca na miesiąc staczał się coraz bardziej. Był wiecznie pijany, dręczony wizjami trudnymi do zniesienia, więc Reynard jego wini za ten opłakany stan. Milion polskich robotników wywiezionych pociągami na roboty do Niemiec, żeby tam razem z czeskimi cywilami zaharowali się na śmierć. Kopenhaga i Oslo zajęte przez wojska Hitlera. Bomby wycelowane w mosty Rotterdamu spadły na centrum miasta. Brytyjskie oddziały ewakuowane z Norwegii. Niemcy maszerują na Brukselę i Antwerpię. Brytyjczycy wycofują się z Boulogne i Calais. Dunkierka. Mają tydzień, zanim naziści wejdą do Paryża, tydzień, żeby to wszystko zatrzymać, znaleźć punkt zwrotny, który mogliby zmienić i na nowo napisać historię. Ale Finn jest wrakiem i oni obaj, Reynard i Carter, prawie nie spali przez ostatnie cztery miesiące, pracowali na okrągło, żeby spisać szalone majaczenia Irlandczyka, możliwości i prawdopodobieństwa. Przypinali do ścian fiszki, glosariusze, indeksy, przeróbki nabazgrane na marginesach. Wszędzie są szkice i ich poprawione wersje, spisane normalnym atramentem na normalnym papierze; naniesione uwagi, skreślenia, kartki zmięte i wyrzucone w rozpaczy. Podłogę gabinetu Reynarda zaśmieca powieść pełna słów z języka szaleńca. Mon Dieu, próbowali opracować historię nie tylko ich świata, ale również jego permutacji, lecz ani na krok nie zbliżyli się do celu. Bierze buteleczkę atramentu, czarnego, wirującego płynu, który Anglik wytrzasnął Bóg wie skąd... Nie, Reynard wie aż za dobrze, skąd pochodzi ta substancja; widział nacięcia na piersi Cartera. Tylko że... jaka istota ma czarną krew? Ale nie, nie chce wiedzieć. Odstawia atrament na skraj biurka, jakby porządkując miejsce pracy, mógł jakoś poskładać całą resztę: historię, rzeczywistość, swoje życie. – Musimy spróbować – mówi Carter. – Musimy podjąć ryzyko. – A co właściwie pan ryzykuje, monsieur Carter? – pyta Francuz. – Ma pan żonę i dziecko? Ma pan kogoś, kogo pan kocha? W oczach Anglika błyska gniew. Gniew, ból i poczucie winy. I Reynard uświadamia sobie, że słowami zranił go głęboko jak skalpelem przeciągniętym przez pierś. Nie po raz pierwszy ten człowiek się jeży, słysząc jego uwagi o rodzinie, o kochanych osobach. Co skłoniło pana do wstąpienia do armii, kapitanie Carter? – pyta w myślach Reynard. O co pan walczy? – Jeśli postaramy się, żeby zarówno Brytania, jak i Ameryka przystąpiły do wojny w Hiszpanii... – zastanawia się Carter. – Chryste, zwycięstwo sojuszników... albo gdyby udało się w ogóle do niej nie dopuścić, zniszczyć faszyzm, zanim... Reynard wyrzuca ręce w górę. – Nie! Nic z tego nie będzie. Niech pan spojrzy... Carter śledzi logikę czarnych sygili na świstkach papieru przybitych do ściany, tu i tam, od zwycięstwa w Barcelonie i Madrycie do upadku Gibraltaru, wciąż od nowa, bo nie potrafi zaakceptować gorzkiej prawdy. Tak, to musi się udać, musi, ale się nie udaje. Zamordować Stalina. Zabić Hitlera, gdy był jeszcze szeregowcem w okopach. Sprawić, żeby w 1917 roku Turcy opowiedzieli się po innej stronie. Zmian, które mogą wprowadzić, jest nieskończenie wiele i zawsze
dzieje się tak, że jakaś kartka się nie zmienia. Jeden piekielny zestaw symboli pozostaje nienaruszony, choćby nie wiadomo, co robili. Anglik zgniata niedopałek w jednej z kilkunastu prowizorycznych popielniczek rozstawionych po całym pokoju, przepełnionym spodku z kompletu najlepszej drezdeńskiej porcelany Anny. Anna... Wczoraj znowu musiałją błagać, żeby została. Już spakowała walizkę, już stali w drzwiach, Tomas trzymałją za rękę, biedny chłopiec płakał, bo oczywiście nic nie rozumiał. Wie tylko, że mama jest zła na tatę i jego nowych znajomych, przerażają go krzyki, podniesione, gniewne głosy. Reynard właściwie jej nie wini, próbuje powiedzieć coś... coś w rodzaju prawdy. Ci ludzie są brytyjskimi agentami. To, co robią, jest ważne, bardzo ważne, i potrzebują jego pomocy. Dlaczego akurat jego? Dlaczego my? Dlaczego ty? – A jaki mamy wybór? – pyta Carter. Reynard przygląda się Carterowi, który chodzi wśród porozrzucanych notatek jak nakręcony. Jak lew awatar całego tego chaosu, myśli Reynard. Dla kontrastu stos anielskiej skóry leży na biurku w takim porządku, że niemal się wydaje, jakby występowali przeciwko samej księdze, jakby szukali w niej diabelskiego zdania ukrytego pośród morza atramentu. Posępnego, nieludzkiego tyrana znanego jako prawda, wobec której niewiele różnią się od zwierząt zamkniętych w klatce dla chorej przyjemności jakiegoś imperatora. Carter pozostaje nieokiełznany, ryczy, szarpie kraty, ale Reynard myśli teraz tylko o Annie i Tomasie. Czy powinien tracić czas na ten szalony plan, jeśli naprawdę nie ma żadnego wyjścia? Non. Jest imbecile. Un cretin. Carter zdziera kartkę ze ściany i rzuca ją na biurko, jeden z próbnych szkiców, które, Reynard wie, doprowadzą do tych samych okropieństw, którym starają się zapobiec. A właściwie do jeszcze gorszych. – Ta – mówi Anglik. – Niech pan to zrobi. Francuz patrzy na niego w milczeniu i... Widzi śmierć rozumu w jego oczach. Boże, nie! Potem zdesperowany łapie pierwszą od góry płachtę anielskiej skóry, ale Carter wytrąca spod niego krzesło i Reynard pada na podłogę. Zmięte notatki uciekają przed jego wyciągniętymi rękami. Reynard gramoli się na kolana, ale w tym momencie jego żebra pękają pod ciosem buta, a on wyciąga się jak długi. Carter otwiera butelkę, kiedy gospodarz, ciężko dysząc, wstaje z podłogi. Drzwi gabinetu otwierają się i staje w nich Anna. Nie teraz. Reynard krzyczy do niej i rzuca się na Anglika. Czarny atrament rozpryskuje się i parzy mu rękę, kiedy Carter robi unik, dla równowagi wyrzucając ją w bok. Francuz zaciska dłoń na jego nadgarstku, wyrywa mu z garści buteleczkę. Wyrywa ją, ale, Boże, czarny ogień rozlewa się po jego dłoni. Reynard krzyczy. Wypuszcza fiolkę, próbuje ją złapać, nie daje rady. Strużki czarnego płynu tryskają w powietrze. Szkło z hukiem spada na biurko, atrament jest wszędzie. Reynard słyszy przekleństwa Anglika, krzyki Anny, płacz Tomasa, ryk Finnana, ale nie widzi nikogo, tylko rozbryzgi czarnej krwi na anielskiej skórze, ciemną plamę na welinie jego stulecia.
Ryk wściekłości Gabinet rozbrzmiewa łoskotem pioruna, wodospadu albo huraganu, napiera na mnie ściana hałasu, smagają baty powietrza, macki dźwięku chłoszczą moje rękawy, włosy, twarz, jakby sam zgiełk próbował mnie pochwycić, wciągnąć, uczynić częścią monstrualnego stworzenia. Przyciśnięty plecami do biblioteczki, zaciskam palce na brzegu drewnianej półki, starając się zachować życie, zdrowe zmysły, własną duszę. Pokój ryczy jak żywy. Mój Boże, rzeźbi w powietrzu jakąś postać, która jest niewidzialna, ale dotyka, mokra i zimna, mojej skóry, zagłusza żałosne krzyki. Świecznik toczy się wokół pentagramu namalowanego na podłodze, tu i tam płomienie liżą ściany, książki na półkach. Stronice księgi leżącej na biurku przewracają się do przodu i do tyłu, jakby jakiś duch szukał wzmianek o sobie w dawno zapomnianym rozdziale, pewien, że gdzieś tam jest odpowiedź, wściekły, że nie może jej znaleźć. Pokój wyje jak rozdrażniona bestia głosem stu rzek albo rzeką setek głosów. Czy z tego właśnie są stworzeni bogowie? Z dźwięków dusz? Czy mój brat wezwał boga, który teraz wsysa dusze zamordowanych z najbliższego kręgu Róhma, żeby się zmaterializować? Czy to ryk jego wściekłości? – Na litość boską, nie! Stoi pośrodku chaosu i wykrzykuje niezrozumiałe inwokacje, w uniesionej prawej ręce ściskając sztylet. Stoi w rozproszonym blasku, który bije od diamentu trzymanego w lewej dłoni. Światło załamuje się i odbija wokół niego, jakby samo powietrze było kryształem, każdy ognik ma swój odpowiednik w cieniu skaczącym po ścianach, półkach, ciemnych deskach boazerii i ulubionej zielonej tapecie ojca. Pogańskie ognisko płonące nocą wśród sosen. Zadymka szalejąca wokół Lokiego, który, który przyzywa duchy Nocy Walpurgii. Albo Nocy Długich Noży. To wirówka, myślę; dusze są oddzielane, światło wsysane do środka, a po pokoju rozpełza się ciemność. Ale kiedy chwytają mnie widmowe palce, a w głowie rozbrzmiewa jazgot, zaczynam słyszeć strach pierzchających cieni, przerażenie kryjące się pod wściekłością. To krzyki ludzi wyciąganych z łóżek do ogrodu, nagich i drżących, gdy kule przeszywają ich potylice. To nocny płacz dzieci, które nie potrafią się przystosować, dlatego muszą być dzielniejszej lepsze, silniejsze, gwałtowniejsze. To głosy zbirów i morderców, odzieranych z całej chwały, pozbawianych oślepiającego ognia. A ciemność Ogarniająca pokój, uświadamiam sobie, to nie tkwiące w nich zło, tylko słabość, rozczulanie się nad sobą i wstyd, mroczny, skrywany wstyd ich człowieczeństwa. Tymczasem chwała ich potwornych czynów gromadzi się wokół mojego brata. – Johann, na miłość boską! Przed nim na czworakach klęczy Thomas jak pies przed panem, jak akolita przed posągiem boga. A nad nimi w powietrzu wisi coś złotego, czarnego, niebiesko-zielonego, opalizującego każdą barwą pod słońcem... piękna zjawa, wspaniały, straszny anioł; istota człekokształtna, ale obca, całkowicie nieludzka, nieruchoma jak śmierć. Wykrzykuję jego imię. Zerka przez ramię, uśmiecha się i coś mówi, jak rozradowane dziecko: Popatrz, popatrz, jakie ładne. Zobacz, co zrobiłem. Ale jego słowa, podobnie jak moje, zagłusza powódź hałasu. Derwisz ciska mnie w tył na książki i jednocześnie próbuje wciągnąć do środka, a ja stoję rozdarty, urzeczony, ogarnięty przerażeniem, ale i szaloną, niemal przemożną chęcią, żeby skoczyć prosto w otchłań. Muszę coś zrobić. Przez wzgląd na wszystko co dobre muszę to powstrzymać, przerwać krąg, przerwać rytuał, przerwać łańcuch chwil grozy, które mogą doprowadzić tylko do jednego. Zrób to, człowieku, po prostu to zrób, na Boga! Powstrzymaj go. Wyciągnij go z tego szaleństwa, które
rozpętał. Mój brat unosi nóż na wysokość barku, a ja, widząc ogień w jego oczach, wiem, wiem, co zamierza. Ale unieruchomiony przez własny strach i fascynację, mogę jedynie obserwować z przerażeniem, jak Johann się pochyla. Sztylet opada i tnie na bok, a potem w górę, tryska krew. Kiedy z poderżniętego gardła bucha czerwona struga, która, wciągnięta przez wir, zmienia się w różową mgłę, ciało chłopca osuwa się na podłogę, ciągnąc w dół dziwną eteryczną istotę. Brat robi krok do przodu i sztyletem zatacza koło nad głowę, przecinając powietrze i zbierając je wokół siebie. Krew bryzga mi na twarz, pali i oślepia, ale targająca mną walka nagle ustaje, jakby coś się we mnie załamało. Wola czy strach? Nie wiem. Próbuję powstrzymać tę zgrozę czy wziąć w niej udział? Boże, nie wiem. Nie mam pojęcia, jaki dziwny przymus mną powoduje. Wiem tylko, że wkraczam w burzę, w której stoi mój brat... i ta istota, w tej samej przestrzeni, jak jeden obraz nałożony na drugi. Sto obrazów, tysiąc. Raz ma na sobie mundur SA, w następnej sekundzie czarny szynel futurystów, gogle pilota, podarte i zakrwawione spodnie khaki, szalik na szyi – najpierw w kratę, z frędzlami, potem z białego jedwabiu – czarną wełnianą kominiarkę, czapkę brytyjskiego żołnierza, bluzę dobosza. Nosi sto różnych mundurów z błyszczącymi insygniami, Żelaznym Krzyżem na piersi i innymi medalami, których nie rozpoznaję, sto uniformów z dziurami po kulach, rozdarciami, pęknięciami. Wchodzę w pentagram chaosu i uderzam go otwartą dłonią w twarz, co okazuje się równie bezskuteczne jak mój krzyk. On uśmiecha się do mnie, rozanielony i zdeprymowany, kiedy chwytam jego zakrwawioną rękę, wyrywam mu sztylet i odrzucam. Za późno. Już się stało. Zakrwawiony, patchworkowy, demoniczny bóg wojny, odziany w zbroje tych wszystkich, którymi zawładnął, oplata się wokół nas, przez nas, między nami, w nas. Czuję, że stara się odepchnąć mnie od Johanna, zagarnąć go dla siebie, ale trzymam brata mocno i nie puszczam. Zaciskam dłoń na jego ramieniu, nachylam się i przeklinam, krzyczę mu w twarz. Demon próbuje zagłuszyć jego odpowiedź rzeką głosów, która porywa nasze dusze i unosi z prądem nowych wspomnień i prastarej wiedzy, ale ja słyszę szept w mojej głowie. Za późno, Lisie. Słyszę, że związana z nim istota wyje. Widzę, jak próbuje użyć jego ręki, żeby odepchnąć moją dłoń, chce z jego ust plunąć na mnie jadem wściekłości. Nie pasuję tutaj. Nie jestem taki jak on. Nie jestem wojownikiem ani żołnierzem, to nie moje miejsce. Ta istota nie ma nade mną władzy. Nie należę do niej. I mimo całego swojego szaleństwa, mimo ślepych, okrutnych rojeń o wojowniku idealnym, Jack nadal jest moim bratem. Myślę, że demon nienawidzi mnie za władzę, którą mam nad nim. Modlę się tylko, żeby miał rację.
7
POWRÓT KOLOMBINY
Boże, uratuj nas przed naszymi snami Budzę się w rowie, który biegnie wzdłuż krętej drogi łączącej wieś Strann z naszym domem rodzinnym. Gramolę się z trawiastego bagna, bezmyślnie otrzepuję zniszczone ubranie, wycieram plamy krwi i sadzy. Majstruję przy rozdarciu w spodniach, jakbym mógł je magicznie naprawić, ściskając palcami. Oczywiście nie mogę, więc rezygnuję z bezsensownych prób i zaczynam chusteczką do nosa usuwać błoto z prawego boku, ale udaje mi się jedynie je rozmazać. Wszystko, co mam na sobie, cuchnie dymem. Za zakrętem żywopłotu, poza gęstwiną dębów i sosen, która otacza posiadłość, wąski pas ciemnej szarości jaśnieje przed świtem. Gunther pewnie już jest na nogach, rozpala kominki w całym domu, czeka, aż ojciec zejdzie na śniadanie, a potem zniknie w swoim gabinecie, zanim reszta wstanie z łóżek. Odnoszę dziwne wrażenie, że dym jest pozostałością po straszliwym pożarze. Ale to oczywiście absurd. Ruszam chwiejnie drogą w stronę wioski. Do gospody Herr Heidelbergera jest stąd niedaleko, a ja nie po raz pierwszy będę pożyczał od niego czyste ubranie. Po prostu nie mogę w tak opłakanym stanie pokazać się w domu. Matka byłaby przerażona, a Johann długo by się ze mnie nabijał. Johann? Herr Heidelberger jest w gospodzie sam. Dlaczego tak na mnie patrzy? – Von Strann – odpowiadam, zdumiony jego pytaniem. Widzę, że na ścianie za barem znowu wisi zdjęcie Hitlera. Kolejny zwolennik futuryzmu, myślę sobie. Dziwne, wydawał się taki rozgoryczony z powodu zdrady faszyzmu przez Hitlera. – Pan jest Johann von Strann? – pyta. – Nie. Reinhardt von Strann. Johann to mój brat. Ale pan... Uświadamiam sobie raptem, że... nie jestem sobą. Jeszcze zamroczony po poprzedniej nocy, pewnie bełkoczę coś bez sensu. – I mieszka pan w dużym domu? Frau Heildelberger odsuwa męża na bok i karci go, że męczy nieznajomego. Czy nie widzi, że biedak jest w szoku? Cmoka, krążąc wokół mnie. Dobrze się czuję? Jestem ranny? Miałem wypadek? Maca moją głowę jak amator frenolog czytający z budowy czaszki. Samochód zjechał z drogi? Idź wezwij doktora, Werner. – Nie mam samochodu – wyjaśniam. – Nie ma śladu samochodu – mówi policjant do doktora Volkaerta. Potrząsam głową. Znowu próbuję tłumaczyć, że nie było żadnego wypadku, ale policjant rozmawia teraz z szynkarzem o pożarze w starej posiadłości. Mają na myśli mój dom? – pytam. Nic się nikomu nie stało? – Cyganie, myśli pan? – zastanawia się Herr Heildelberger. – Obozowali tam całe zeszłe lato. Po prawdzie, to w tej ruderze było trochę rzeczy do spalenia. Dom wydaje się ostatnio taki pusty, mówię, odkąd został tylko kamerdyner i parę osób służby... Chwileczkę. Po brandy rozjaśnia mi się w głowie. Gunther też odszedł. Mój drogi brat go zwolnił. – Johann. Był pożar? Johann... Zamierzałem go odwiedzić. Jechałem do... Herr Heildelberger sadza mnie na krześle – spokojnie, proszę pana, niech pan się uspokoi. Lekarz i konstabl rozmawiają przyciszonymi głosami o szpitalach, wstrząśnieniu mózgu, delirium. Doktor Volkaert mówi, że nigdy się z czymś takim nie zetknął; widywał przypadki amnezji, ale nie takie. Jednak urazy głowy dają dziwne objawy, więc najlepiej, żeby obejrzał go specjalista. To nie jego krew, wie pan.
Uświadamiam sobie, że nie mają pojęcia, kim jestem (powinienem stąd iść), ani Heildelberger, choć w młodych latach dosłownie utrzymywałem jego gospodę (powinienem stąd iść), ani Volkaert, który przyjmował mnie na świat (powinienem stąd iść), ani konstabl, który powinien słyszeć o niepokornym synu starego barona. Powinienem się stąd wynosić. Jestem dla nich obcy, brudny od błota i krwi... O Chryste! W mojej głowie zaczyna huczeć rzeka głosów. Więzień patrzy zdziwiony. – Nazywam się Reynard Cartier. Nie jestem pewien, co pan ma na myśli. – Nie Reinhardt von Strann? – W glosie Pickeringa brzmi rozbawienie. Przechodzi przez pokój, zdejmuje czapkę i kładzie ją na biurku. Nie ma potrzeby, żeby robić ceregiele. Siada i kręcąc głową, posyła Reynardowi spojrzenie, które mówi: Przykro mi z powodu tych wszystkich nonsensów. – Do czego pan zmierza? – pyta Reynard. – Wiem. Wiem. Ale proszę sprawić mi przyjemność. Wiem, że to absurd, lecz mamy informatora, który twierdzi, że nazywa się pan Reinhardt von Strann i jest pan Niemcem. Reynard się śmieje. – Od jak dawna pan mnie zna, Josephie? Pickering wyrzuca ręce w górę. Ze wszystkich ludzi zakapowanych jako agenci futurystów... to się w głowie nie mieści! Ten człowiek jest bohaterem, bo po swojej ucieczce dostarczył mnóstwo cennych informacji wywiadowczych. Chryste, Pickering był z MacChuillem, kiedy dali Francuzowi papier i pióro, a potem obserwowali, jak rysuje mapę po mapie. Składy amunicji, fabryki, koszary, baterie przeciwlotnicze. I raptem jakiś cholerny półgłówek twierdzi, że to niejaki Guy Foz. – Wiem. Proszę posłuchać, tak między nami... Pickering szuka właściwych słów. Cyrk się zmienia, odkąd nastał „pokój”; Berlin wprawdzie jest zrównany z ziemią, ale pozostaje jeszcze Moskwa i do MI5 przychodzi nowe pokolenie agentów, żeby toczyć zimną wojnę cichych cieni poruszających się w mroku na ziemi niczyjej między Wschodem a Zachodem. Oczywiście trzeba to robić; nie ma wątpliwości, że bezpieczeństwo Brytanii wymaga zdecydowanego działania. Ale jak na jego gust to wszystko staje się... irracjonalne. Ot, chociażby przedwczoraj kazali mu przesłuchać matematyka, który w czasie wojny pracował w Bletchley – podejrzane zachowanie, sekretne spotkania i tak dalej. Okazało się, że facet jest pedziem; po zaledwie półgodzinie wybucha płaczem i jąkając się, wyznaje prawdę. W dzisiejszych czasach podatność na szantaż to wysokie ryzyko. Zalecono obserwację, dyskretny areszt domowy. – Chodzi o to, że niektórzy z tych nowych są trochę nadgorliwi – tłumaczy Pickering. – Gdyby to ode mnie zależało... ale rozkaz to rozkaz. To nie potrwa długo, mam tylko kilka pytań. Reynard wzrusza ramionami. – Mogę zapalić? – pyta. – Oczywiście – mówi Pickering. – Ognia? – Dziękuję. Na czym stanęliśmy?
W połowie Magdalena, w połowie centurion – Na polanie nie słychać jednego krzyku ptaka. Nawet źdźbła traw zwisają nieruchomo pod cichym, pustym niebem. Ale wszystkie dziewice stoją za księżniczką Anestezją, Phreedom, tak, naszą Kolombiną, naszą królową. Patrzymy przed siebie niepewne. Byłoby miło, gdybyśmy usłyszały jego głos? Byłoby super. – Kurwa, zamknijcie się, siostry – syczy Phreedom. – Dajcie mi posłuchać. Gdy jedna z dziewcząt posyła jej zdziwione spojrzenie, Phreedom klepie się po tatuażu na ramieniu. Dziewczyna uśmiecha się krzywo i kiwa głową. Nanonarratorzy do usług. Wszyscy podziwiają Phreedom, jasne, ale nikt jej nie zazdrości. – Głos rozbrzmiewa echem. Teraz my, córki starego Pantalone, jesteśmy pewne, ie to nasz Jack, Iacchus Bachus, duch zastępu, woła. Ruszajmy więc. Puśćmy się biegiem przez zalane doliny, obok gigantycznych bloków kamiennych, popędźmy ku naszemu ukochanemu, natchnione duchem jego szaleństwa, szybkie jak gołębie. Rozdziela je, kiedy biegną, kucają, biegną, kucają. Cztery w tę stronę, cztery w tamtą. Ona mknie prosto, kierując się pod osłonę skały, kiedy tuż obok niej strzał obraca trawę w pył. – Padnij! Phreedom przetacza się po ziemi i wstaje z już wycelowanym paralizatorem. Anioł snajper, siedzący na gałęzi jodły, jednym spojrzeniem ocenia liczebność grupy i wspina się na wyższy konar, żeby stamtąd wzbić się w powietrze. Szeroko rozpościera srebrzystostalowe skrzydła. O kurwa, nic z tego. – Ognia! – krzyczy Phreedom. – Przygwoździć sukinsyna do drzewa! Ładunki trafiają w skrzydła anioła jak stare kule dum-dum, staccato kałasznikowa albo uzi, za lekkie, żeby przebić zbroję z synte, ale o sile wystarczającej, żeby rozedrzeć cienkie pióra na strzępy. Anioł łapie za gałąź, żeby stanąć prosto, upuszcza broń. Phreedom przestawia kciukiem włącznik swojego paralizatora. Długie bełty przecinają powietrze jak pociski smugowe. Dziewczyny też przestawiają broń na ogień strzałkowy, koszą gałęzie drzewa tak, że snajper aż tańczy pod zmasowanym atakiem. To dobre ćwiczenie strzeleckie, ale, cholera, bezcelowe. Tam w górze anioł wprawdzie jest bezradny, lecz poza ich zasięgiem. Phreedom wstaje i unosi rękę. Paralizatory milkną. – Celować w podstawę drzewa – rozkazuje. – Zbierzcie się wkoło i obejmijcie drzewo, moja drużyno. Siostrzyczka Phree wskakuje na dach wozu i staje pod rusztowaniem, na którym wisi jej niegdysiejszy porywacz; w połowie Magdalena o rudych włosach, teraz rozpuszczonych i zmierzwionych, w połowie centurion w napierśniku diuka założonym na kurtkę motocyklową, którą jej, cholera, podarował, kiedy jeszcze była dzieckiem. Diuk nieruchomieje na swoim krzyżu, potem znowu zaczyna się miotać. – Złapiemy bestię, która myśli, że trzyma się mocno – zapowiada Phreedom. – Nie zdradzi sekretów Arlekina. Bitmity zaczynają się roić wokół rusztowania niczym tysiąc rąk ciemności. Metal jęczy, kiedy szarpią za jego podstawę. Mam nadzieję, że Phree i jej bitmity nie zwalą nam na głowy całej konstrukcji. Ale nie, one szorują stal tu, pożerają tam, jak drwale tnący pień pod odpowiednim kątem, żeby drzewo upadło we właściwą stronę. Fałszywy Pierrot spada ze swojego wysokiego tronu, pośród krzyków widowni i własnych stłumionych jęków. Wie, że nadeszła jego godzina. Phreedom zrywa mu kaptur, żeby zobaczył jej twarz, już nie matki, tylko kapłanki. Ja jednak myślę przez chwilę, że mogłaby go oszczędzić, kiedy
dotyka jego policzka, żeby otrzeć łzę. – Matko! Głos należy do Joeya, dochodzi zza sceny i jest przekazywany przez głośnik wciśnięty w zęby diuka, pod kneblem. – To twój syn Pierrot – mówi Joey Narkoza. – Ja, dziecko, które urodziłaś w komnatach Achinga. Miej litość, matko. Nie widzisz? Diuk zaczyna zawodzić mimo knebla. – Nie morduj własnego syna za grzechy. Sądzę, że drań stosuje wszelkie sztuczki Mowy, które są zawarte w Księdze. Popatrz na mnie, spójrz mi w oczy, zajrzyj w moją duszę. Nie oszukuję cię. Jestem tym, kogo widzisz, twoim Jackiem. Wierz mi. Musisz jedynie ująć moją dłoń. I wrócić. Ze mną. Myślę o tych wszystkich diukach, budujących mrzonkę bezpiecznej przystani dla dusz, które po nastaniu Mroku zagubiły się w Zimie. Sądzę, że zawsze oferowali właśnie to: zamknięte bramy, wysokie mury. Phreedom rozpoczyna krwawe dzieło. Unosi miecz diuka nad jego głową. I opuszcza.
Wieczność drugich szans Anioł próbuje uciekać, wdrapuje się na czworakach po rumowisku, ale Phree dopada go w kilku susach i chwyta za blond czuprynę. Niemal odrywa mu głowę, kiedy szarpie ją do tyłu. – To ja! Jack! – wrzeszczy anioł. Phreedom ciągnie go w dół zbocza za włosy, potem siada na nim, kolanami przyciska jego ramiona, pazurami prawej ręki obejmuje gardło. Jego niebieskie oczy wyglądają tak samo jak oczy dziecka, które kiedyś tuliła w cuchnącym zaułku Nowego Jorku i któremu nuciła kołysanki, gdy heroina krążąca w żyłach pozwalała jej zanurzyć się w tym pięknym błękicie, oceanie anestezji, gdzie nie miało znaczenia, że świat się rozpada, nie miało znaczenia, że Mrok się rozszerza i zamienia miasta w koszmary opanowane przez anioły i demony. Póki miała Jacka i póki udawało się jej przetrwać od działki do działki, wszystko było w porządku. Przymierze zostało rozbite, bitmity rozpełzły się po świecie, Thomas zaginął, Seamus zniknął, ale miała Jacka. Mogli uciec, uciekać przez całą wieczność. I wtedy przyszli tamci, w białym szumie bitmitowej zamieci, w czystych garniturach albo zbrojach z synte, wojskowych albo policyjnych mundurach – opieka społeczna, żołnierze sił pokojowych, przedstawiciele CTC. Nie wiedziała, kim są – w delirium tremens Welinu mogli być tym wszystkim albo czymś zupełnie innym, co jedynie mogło przejawiać się w znanych formach – ale zabrali jej Jacka, a ona była zbyt naćpana, żeby użyć przeciwko nim Mowy. Nie ma pojęcia, jak długo tam siedziała. – Nic paniusi nie jest? Powiedział, że ma na imię Don, młody mężczyzna, który znalazł ją drżącą w zaułku i przyłączył się do niej... albo ona do niego. Wyszli pieszo z Nowego Jorku wraz z tłumem ewakuowanych, razem rzucili się do ucieczki, kiedy w polu widzenia pojawił się obóz, o którym chodziły słuchy, i anioł z paralizatorem wśród strażników pilnujących bramy. Nie pójdziemy tam, szepnęła, a Don tylko kiwnął głową, zaufał jej. Ukryli się w zasypanej śniegiem dziczy sosnowego lasu. On trzymał ją w ramionach, kiedy się trzęsła, pozbywając narkotyku z organizmu. Głód narkotyczny w czasie zimowego mrozu. Pośród mroźnej Zimy. Patrzyła, jak Don dorasta w czasie ich wędrówki w głąb Welinu, obserwowała, jak dorasta i się starzeje, dojrzewa do oczu, w których zawsze kryła się mądrość ponad wiek. W końcu on też odszedł, gotowy oddać życie za pięćdziesiąt niewolnic, które uciekły w jednej z fałd Welinu, gdzie panowie i mistrzowie mieli się za dobrze. Nie dotarł na umówione miejsce spotkania, a ona nigdy się nie dowiedziała, co mu się przytrafiło, tak jak nigdy nie poznała prawdy, co stało się z Jackiem. Phreedom patrzy w błagające oczy anioła i tak bardzo pragnie znowu zanurzyć się w błękicie. To mógłby być on. Mógłby być. Czas przeskakuje i Phreedom wie, że nadeszła przełomowa chwila. Często się zastanawiała, czy deja vu to własne życie przewijające się wstecz do momentu, w którym powzięło się złą decyzję. Czas w Welinie jest skomplikowany, zapętlony. Może dostaje się w nim wieczność drugich szans. – To ja – mówi anioł, niedoszły diuk piekła na Ziemi. Phreedom spluwa na ziemię, zamyka oczy i czuje, że obracają się w górę w oczodołach; nie słucha błagalnego głosu jeńca ani własnego rozsądku, tylko pozwala, żeby zadecydowała chwila, pasja, wewnętrzna prawda. Bierze lewą rękę anioła w swoją prawą i wstaje, kładąc stopę na jego piersi. Bitmity dają jej siłę, żeby wyrwać ramię ze stawu. Anioł krzyczy. Phreedom odchodzi, a Indo, Autonomia i reszta zastępu rzucają się na leżącą bezwładnie istotę i zaczynają rozrywać jej ciało palcami. Jedna skacze na rękę upuszczoną przez Phreedom, jak lew
dobierający się do zdobyczy. Kolejna wymachuje nogą tak, że podkuty but frunie w powietrze. Krzyki rannego i ich triumfalne wrzaski zlewają się w jeden zwierzęcy ryk, aż w końcu anioł rzęzi, krztusi się i nieruchomieje, utopiony we własnej krwi. – Żebra wyrwane pazurami – szlocha Eliksir – ciało rozszarpane, serce zmiażdżone twardym kamieniem, połamane kończyny przerzucane z jednej zakrwawionej ręki do drugiej, jego członek... – Eliksirowi łamie się głos – ciśnięty głęboko w las. – Osuwa się na podłogę i opiera plecami o ścianę, podciągając kolana pod brodę. – Nigdy nie znajdą wszystkiego. Akordeon cicho zamyka drzwi, podchodzi, kuca obok chłopca. – Jego matka wzięła głowę – opowiada dalej Eliksir – i zatknęła ją na czubku paralizatora jak łeb kuguara. – Łapie powietrze, próbuje mówić mimo płaczu. – A teraz nadchodzi. Zostawiła tańczące siostry i niesie jego głowę przez łąki Zitheringu. Gdy zejdzie ze wzgórz, wkroczy w te mury, w transie. – Patrzy na zamknięte drzwi, jakby mógł przez nie dojrzeć, co jest po drugiej stronie, zbliżającą się zgrozę. – Chlubi się zwycięstwem nad nieszczęsnym wrogiem. Wzywa Bachusa, swojego wspólnika w zbrodni, który pomagał jej w zabijaniu. Nie wie... – Głos Eliksira robi się piskliwy ze strachu. – Ona nie wie, że jej jedyną nagrodą są łzy.
Powrót Kolombiny – Opuszczam tę żałosną scenę, zanim królowa dotrze do pałacu – oznajmia Guy ponad krzykami obecnych. Obchodzi ruiny rusztowania i zeskakuje na podłogę. Dworzanie i sługi cofają się przed nim, kiedy idzie przez pobojowisko, mijając ciało diuka, które leży pośrodku sali, kałużę krwi i bitmitów, Phreedom z rękami czerwonymi jak jej włosy. Konsul wpada w panikę, biegnie do drzwi... gdzie Joey czyści nożem paznokcie. – Powściągliwość – mówi Guy. – Szacunek dla boskości. Dla tych, którzy cenią śmiertelne życie, to, moim zdaniem, najmądrzejsze rady. Konsul cofa się od drzwi i wraca do pozostałych widzów, którzy już zdążyli rozproszyć się pod ścianami. Guy zajmuje jego miejsce u boku Joeya. Kiwa na mnie głową, a potem na Jacka, który nadal stoi na dachu wozu. – Chwalmy chóralną pieśnią ducha zastępu – śpiewam Mową – opiewajmy upadek Pierrota, syna jadu, Pierrota, który, przez własny ślepy upór, w kobiecej sukni został poprowadzony przez byka na pewną śmierć. Phree zatacza mleczem koło nad głową i rzuca go wysoko w powietrze. Jack skacze z dachu, trafia w skocznię znajdującą się na scenie i szybuje w górę. Robi salto, podwójną śrubę i łapie broń w locie. Z impetem ląduje za diukiem, wbija miecz w jego ciało i prostuje się, trzymając dłonie na rękojeści. – Pierrot dostał laskę Arlekina – śpiewam – pewny znak własnego losu. – Mowa dźwięczy echem w całej sali. – Dziewice Themes, zobaczcie, jak w smutku i łzach kończy się wasze wspaniałe zwycięstwo. Czy to szlachetne zanurzać ręce we krwi własnego syna? Phree unosi rękę. – Spokój, mówię. W ciszy słychać kapanie. – Dzikooka Kolombina, matka Pierrota, króla łez i syna smutku – przemawiam do dworu. Phree odwraca się do mnie gwałtownie. Jej oczy naprawdę są dzikie, jakby się naćpała kwasem, a ja jedynie chcę do niej podejść, objąć ją i powiedzieć, że już po wszystkim. Chryste, Phree, było po wszystkim już pierwszego dnia. Gdyby tylko potrafiła to zrozumieć. Pieprzona wojna już się skończyła, wszyscy diukowie, niebiosa, aniołowie i demony to cholerne sny, które przez bitmity stały się w Zimie ciałem, ale w rzeczywistości są tylko snami. Patrzę na Jacka, naszego Arlekina, Dionizosa, pana chaosu. Seksowny, zwariowany Jack. Całkiem możliwe, że psychotyk. Witajcie w piekle, myślę. Przyłączcie się do rytuałów na cześć ducha zastępu. Phree podchodzi do mnie, ja schodzę ze sceny. – Spójrz na dar, który ci przyniosłam, świeżą zdobycz prosto ze wzgórz. Kraina wiecznych łowów, myślę. Zima pełna koszmarów zrodzonych z naszych serc. Serc głupców, którzy uwielbiają bajeczki o dobru i złu, ciemności i świetle, o potworach zabijanych przez szlachetnych rycerzy. Phree, to jest dobre na stronach jakiejś książki, ale kiedy puszczasz te kłamstwa w obieg, kiedy zaczynasz prowadzić krucjatę, dżihad przeciwko wszystkiemu, czego nienawidzisz... bitmity dają nam to, co chcemy. – Widzę – mówię, ale nie patrzę na to, co moja siostrzyczka trzyma w ręce, tylko obejmuję ją i wypowiadam swoją kwestię: – Witaj na celebracji. Phree głaszcze mnie po policzku, by się upewnić, że jestem prawdziwy, materialny. Bezgłośnie
wymawia moje imię. Thomas. Jej palce nadal są mokre. – Hej. – Głos mi się załamuje, więc odchrząkuję. – Witaj.
Bezpieczny dom Wychodzimy z ognia na most prowadzący donikąd, sylwetki wyrzeźbione z mroku nocy przez płomienie, karabin chi w jednej ręce, składany nóż w drugiej. Szczury – czerwonoocy roznosiciele chorób – pierzchają przed nami, uciekają, do parku, w górę zbocza, wokół Cyrku, czarne i płonące duchy gryzoni. Z ich piskami miesza się grzechot broni maszynowej i krzyki żołnierzy umierających w czasie spartaczonego ataku na Rookery. Ale wciąż głośniejszy jest huk dział Foxa. I grzmot zagłady, ryk ziemi otwierającej się pod naszymi stopami. Za nami rzeka ognia płynie w górę, skręca na północ i południe, w miarę jak pęka ziemia, a kiedy trafia na złoża metanu, powstaje lita ściana płomieni i kłębiącego się trującego dymu, który tworzy za nami wygięte skrzydła, czarno-zielone od przesyconego orgonem paliwa w postaci gnijących śmieci i gazu ulatniającego się z nieszczelnych szybów kopalnianych. Gejzery płomieni zmiatają z nieba ornitoptery. W powietrze strzelają niebiesko-zielone strumienie ognistego sprayu. Rookery ma dzisiaj nową linię obrony. Kilka szczurów eksploduje i rozpada się na bitmity, z których są zbudowane, na owadopodobne mechanizmy. Towarzyszy nam gwar dusz, które zbierają skrawki skóry, kawałki nadpalonego szynela z czarnej wełny, płaszcz porzucony na zwęglonej ziemi. My z kolei wyszukujemy strzępy jaźni, bitmity. Przecież jesteśmy nimi, a one są nami, krwią aniołów pokrywającą Welin czarnym tatuażem, prawdziwą mapą tego świata, która nie pokazuje ulic, tylko linie mocy, złoża chi, jak ją nazywają w tym małym zakątku Zimy. Jesteśmy węglem, ropą ze zmiażdżonych dusz pod skórą czasu. Jesteśmy atramentem. Niski głos Dona Coyote’a nadal rozbrzmiewa, stłumiony i daleki, ale uparty: – ...tak twierdzą. Do diabła, powtarzają to od początku świata, a jeszcze nic się nie stało. Na razie padają chłopcy Albionu w czerni i błękicie. Zdaje się, że będzie trzeba wezwać posiłki. Tak, muszą sprowadzić duże działa, bo widzi mi się, że Fox wygrał tę walkę. Hej, ale to dopiero jedna bitwa, zgadza się? Jedna mała bitwa stoczona jednej zimowej nocy. A jak powiadają, jutro jest następny dzień, przyjaciele. Wdrapujemy się po zardzewiałej stalowej drabince i wchodzimy do niskiego tunelu, który się rozwidla przed nami. Widać stare wyjścia z parku i solidne bloki ze śmieci, tworzące zewnętrzny mur obronny Rookery. Tu i tam ze ścian, które powstały ze zgniecionych puszek i pudełek połączonych klejem, odpada tynk, w nikłym świetle można dostrzec nalepki na dawno przeterminowanych artykułach spożywczych. Wzornictwo z lat pięćdziesiątych i późniejszych, opakowania po wyrobach z bakelitu. Niektórzy powiedzieliby, że nie jest najmądrzejszym posunięciem na świecie budowanie umocnień z papieru i blachy, ale mur ma osiem metrów grubości, a wyżej Rookery ma bardziej imponującą twarz do pokazania Kentigern – pancerz z betonu. W rozwidleniu stoijak strażnik kamienny posąg, wtopiony w ścianę, szary i ponury wiktoriański dżentelmen z krzaczastą brodą. W miejscu nosa ma dziurę zamalowaną farbą w sprayu, gapi się na stos mebli i worków z piaskiem, na blachę falistą zamykającą most z tego końca, i dalej, może na wzgórze, które się wznosi aż do Cyrku, na ulice Kentigern ze sklepami i biurami z piaskowca, kupieckie city, nekropolię, która znajduje się przy wschodnim murze Kentigern, i jeszcze dalej, na samą Zimę, na wschód, w stronę świtu. – A skoro już mowa o czasie, na mnie pora, bo z każdą sekundą zbliża się nowy dzień. Włączcie radia jutro w nocy o tej samej porze i miejmy nadzieję, że doczekamy się następnego show. Czyja tutaj będę? A czy ktokolwiek z nas to wie? Hej, ale do tej pory zawsze byłem i zawsze będę, tak, wasz jedyny i niepowtarzalny „Od zmierzchu do świtu” Don Coyote, kończy conocną pogadankę prostą
wiadomością dla was, ludzie z krainy snu. Nocna lampka przygasa, a na horyzoncie widać ognisty blask dnia albo zagłady. Czas więc nałożyć gogle na oczy i wyjść na zimne światło rzeczywistości. I pamiętajcie, moi drodzy, niebo może nie spadnie, ale nie zaszkodzi włożyć kapelusza. Bezpiecznego domu, przyjaciele. Bezpiecznego domu... W cieniu posągu stoi oddział strażników, którzy mają opuszczone paralizatory, dają nam znaki, żebyśmy przechodzili. Wybieramy prawą odnogę i idziemy tunelem aż do Union Gate. Kioski i stragany stoją wzdłuż całej alei biegnącej w dół od centrum, a jej akademicka architektura – podrabiany gotyk w zderzeniu ze stylem neoklasycznym – niemal ginie wśród bud i baraków, które wyrosły tutaj w ciągu dziesięcioleci; stawiane jedne na drugich, do wysokości pięciu albo sześciu pięter, pożarły każdy skrawek wolnej przestrzeni. W tym mrocznym i zachwycającym chaosie, mimo niezliczonych sznurów do wieszanie bielizny i prowizorycznych mostków łączących współczesne kamienice czynszowe, można dostrzec rdzewiejące beczkowe sklepienia nad ulicami. Dzieciaki bawią się w małpim gaju rusztowań, pośród drabinek, kabli od lamp łukowych i naprędce skleconych ganków z desek, z plastikowymi krzesłami i stołami ogrodowymi. Pamiętamy, jak byliśmy Jackiem i Joeyem, dorastaliśmy tutaj, wdrapywaliśmy się na rusztowania, robiliśmy zawody w skakaniu, uczyliśmy się akrobacji przetrwania. Kradliśmy farby i rozpalaliśmy ogniska. Wspomnienia wydają się takie świeże, podczas gdy bitmity roją się między nami, oddają ich różne kawałki prawowitemu właścicielowi, pomieszane, bo bardzo do siebie podobne pod wieloma względami. Dlatego zauważamy niezgodności w zeszytych od nowa skrawkach skóry, w strzępach pamięci zlepianych z powrotem w ludzki kształt. Jeden z nas zatrzymuje się na chwilę, odrywa płatek skóry z ramienia, przyklepuje go do pleców drugiego. – To chyba twoje. Tamten przystaje ze zmarszczonym czołem. Potrząsa głową, sięga za siebie, zdziera skórę i przykleja ją do ramienia towarzysza. – Zabieraj, kurwa. To nie moje.
Powrót Kolombiny – Spójrz, złapałam to lwiątko nie we wnyki, delikatne szczenię, miękkie wąsy na młodym pyszczku pod powiewającą grzywą. Słyszę szept bitmitów, nie całkiem zsynchronizowany z jej głosem, o falującym rytmie, trochę szybszym niż ten, w którym Phreedom recytuje podsuwane jej kwestie. Unosi martwy ochłap, żeby mi go pokazać, ale ja unieruchamiam jej rękę. Jeszcze nie. – Włosy rzeczywiście są jak u dzikiej bestii – stwierdzam. Ale nie patrzę na odciętą głowę, tylko na plamę czerwieni na jej policzku, na kosmyki opadające na oczy. Zakładam je Phree za ucho i muskam dłonią jej twarz, jednocześnie kciukiem wycierając krew. – Chodź na ucztę – zaprasza mnie. – Gdzie go upolowałaś? – pytam. – W jakiej odludnej kryjówce? – Na Zitheringu. Tak... – mówi cicho, niemal pytająco, jakby dopiero teraz odkrywała głęboko pogrzebaną prawdę. – Na górze Zithering. Tam umarł. Wiem, że muszę powoli i łagodnie wyjawić jej zagadkę przeszłości, przeprowadzić od regresji do amnezji. Brutalną phreedom z sercem kruchym jak szkło. – Kto pierwszy go uderzył? – pytam. – Ja miałam tę radość – mówi, patrząc na ciało diuka. – W naszej drużynie jestem znana jako szczęśliwa Kolombina. Jack klęka przy zmasakrowanym trupie. Rozcina pęta na nadgarstkach, przewraca ciało na plecy, bada tatuaże na piersi, widoczne pod rozpiętym stanikiem. – Moje siostry zaatakowały je później – mówi Phree. – Po mnie, tak, one dokonały reszty. – Więc los uśmiechnął się do was na polowaniu? – rzucam. Ona wskazuje zwinnego, zręcznego Jacka, który przekrzywia głowę jak zaciekawiony pies. – Duch zastępu natchnął dziewice, kiedy ścigałyśmy naszą zdobycz 1 wyciągałyśmy ją z jaskini lwa. Jack wodzi palcem po siatce blizn. – To myśliwy o wielkiej zręczności – stwierdzam. – Więc wyrażasz aprobatę? Potomstwo Pantalone – i mój syn Pierrot – pochwalą mnie wkrótce za upolowanie tej zdobyczy. Milczę. Martwy diuk leży z rękoma zgiętymi w łokciach, zadartą spódnicą, jedną nogą skręconą i wsuniętą pod drugą. Dłoń, skierowana wnętrzem do góry, otwarta, wygląda, jakby po coś sięgała, jak ręka żebraka wyciągnięta do mnie, do Phreeedom, do kogokolwiek. Phree patrzy na mnie jak kot, który przyniósł do domu ptaka ze złamanymi skrzydłami i kołyszącym się bezwładnie łebkiem. Dziwny podarunek. – Oczywiście – mówię. – Musiałaś to zrobić. Właśnie to ona potrzebuje usłyszeć. Postanawiam przemycić do swoich słów odrobinę ukrytego znaczenia. Ale... muszę być delikatny. – Jesteś dumna z tego, co zrobiłaś? – Zadowolona. Mówi nieswoim głosem, powtarza to, co szepczą jej do ucha bitmity. Od zapachu wnętrzności wylewających się na podłogę robi mi się niedobrze. Jaki okrutny skurwiel powiedział, że zemsta jest
słodka? – Odniosłam zwycięstwo, żeby zobaczył je cały mój kraj. Czuję leciutkie drżenie jej ramienia, kiedy odwracam ją twarzą do publiczności i kałuży zakrzepłej krwi. Nadal nie mogę spojrzeć na to, co trzyma w ręce... albo nie chcę. Naprawdę nie chcę. Ale wszyscy obecni – dworzanie, słudzy, aktorzy i Phreedom, zwłaszcza moja biedna Phreedom – muszą to zobaczyć. Żeby zrozumieć. – Spójrzmy na twoją wspaniałą zdobycz – mówię. Phreedom unosi głowę martwego diuka, trzymając ją za długie włosy. – No, śmiało, przyjrzyjmy się dobrze – zachęcam.
Statua Wolności Mieszkańcy miasteczka rozpierzchają się, kiedy Phreedom wkracza na agorę, wywracając po drodze stragany i wózki. Wbiega po dwa stopnie do marmurowej siedziby Bazyleusa, odwraca się w portyku. Stojąc między kolumnami korynckimi, pod zdobiącym fronton reliefem, który przedstawia legendarne splądrowanie Waszyngtonu, unosi głowę anioła. – Obywatele otoczonego murami Themes! – woła. – Chodźcie zobaczyć dziką, groźną bestię, którą złapałyśmy my, dziewczęta. Piaskarze szepczą coś między sobą, zbici w nieufną grupkę. Kupcy jedwabni zbierają z kurzu śliską purpurową materię, która spadła z przewróconego straganu. Sprzedawcy ryb, owoców, piekarze i dziewczynki z zapałkami pilnują swoich towarów. Rzeźnicy sięgają po tasaki. – To nie są czcze przechwałki mężczyzn z bronią kupioną u rusznikarza – mówi Phreedom. – Dopadłyśmy tę zdobycz i rozerwałyśmy ją gołymi rękami. Żadnych katapult, włóczni ani pułapek. – Żadnego gówna, dodaje w myślach. – Gdzie jest starzec? Zawołajcie go tutaj. Gdzie mój syn? Powiedzcie mu, żeby przyniósł drabinę i przybił łeb tego lwa na s’cianie, moje myśliwskie trofeum. Don wślizguje się do jej pamięci jak sen, gładka interpolacja, prosta, subtelna zmiana. Po prostu wychodzi zza siedziby Bazyleusa. – Chodźcie od frontu, ludzie, ze swoim ciężarem. Z trupem Pierrota. Trzeba było długiego i męczącego poszukiwania, żeby go znaleźć, rozszarpanego na kawałki i rozrzuconego po polanie Zitheringu. Przynieście go tutaj. Dostrzega Phreedom, która trzyma uciętą głowę jak pochodnię, i zatrzymuje się. – Widzicie? Cicho tam! Nie, i niech mnie diabli, jeśli... Dlaczego stoimy w miejscu? Jeszcze nie widać? Oczywiście trzeba najpierw przepuścić tych wszystkich szlachciców i dżentelmenów, a my jak zwykle zostajemy na końcu. Już widać? Możesz, kurwa, zabrać swój cholerny łokieć z moich żeber? Zamknijcie się! Patrzcie! Jest! Gwar pomieszanych głosów motłochu ściśniętego w trzeciej klasie, Z walizkami, tobołami i płaczącymi dziećmi. Wieśniacy ze zdjętymi czapkami wyciągają szyje ponad morzem głów i pleców, nowożeńcy paplają Z podnieceniem, posyłają całusy i odwracają się, żeby spróbować dostrzec coś innego niż skrawek błękitnego nieba w górze, gdzie korytarz otwiera się na pokład parowca. O, są ich setki, cisną się, sunąc wolno do przodu, w stronę trapu i nowego życia w nowym świecie. W Nowym Jorku. – Będzie magicznie, Jack – mówi do dziecka trzymanego w ramionach. – Będzie cudownie. Tak. O tak. Pociera nosem nosek dziecka, chłopiec uśmiecha się i grucha radośnie. Jest kochany, tak, przez całą podróż trzecią klasą, dzień i noc w hałasie nawet nie pisnął, tylko przez większość rejsu spał spokojnie jak Jezus w żłóbku. Teraz się obudził, niebieskie oczka patrzą na nią jak maleńkie skrawki nieba, do którego przybliżają się tak wolno. – Kto jest moim słodkim synkiem? Moim słodziutkim synkiem. Tłum posuwa się w żółwim tempie, gwar narasta, kiedy ci z przodu wykrzykują: Spójrzcie, patrzcie na to, jakie wspaniałe, o Jezu, tak, tylko spójrzcie, patrzcie! Jej widok zasłaniają kapelusze imigrantów wystrojonych w odświętne ubrania, jakby się wybierali do kaplicy na pasterkę. Phreedom dostrzega jedynie kawałek zsuniętego rękawa sukni, uniesioną rękę i koronę z promieni słonecznych na głowie zielonkawej dziewczyny podobnej do anioła albo starożytnej bogini sprawiedliwości, tak, prawdziwego anioła, który zstąpił z nieba, żeby trzymać w górze pochodnię jak latarnię morską dla ludzkości. Ona sama nie widzi go dokładnie, ale
unosi Jacka nad głowę, żeby zobaczył. Popatrz, Jack. Widzisz? O tym marzyliśmy! Opuszcza synka i tuli go w ramionach. Chłopczyk gaworzy w jej objęciach, ślepka ma szeroko otwarte i błękitne jak niebo. Phreedom wyobraża sobie, że blask słońca w tych oczach to schwytane magiczne obrazy. Maleńkie Statuy Wolności, sfotografowane i odciśnięte w jego duszy. Phree stoi oszołomiona, bitmity roją się na jej ramieniu, wokół odciętej głowy, rozpełzają się, opalizująca mgła wypełnia hol cieniami istnień, których nigdy nie było, ale mogły być. W Zimie przeszłość jest tak samo niepewna jak przyszłość. Podobnie jak we śnie, kiedy raptem zmienia się cała sceneria, a wspomnienia się do niej dostosowują, Zima ślizga się i kołysze z boku na bok, tak że na powierzchnię wypływają nowe historie, podczas gdy stare się rozpadają. – Wracam do ciebie z moim synem Pierrotem zabitym przez dziewice – mówi Don. Ze spojrzeniem utkwionym w bitmitowym obrazie dębowych lasów, przez które wędrują szalone arystokratyczne matki (Indo i Autonomia – szepcze wiatr ich imiona), Don wygląda tak solidnie i skromnie, że zastanawiam się, czy właśnie dzięki tej... stoickiej powściągliwości potrafi wśliznąć się niepostrzeżenie do cudzych snów. Jack pędzi przez świat jak trąba powietrzna. Ja skaczę za nim, a Guy i Joey zostawiają własne ślady śmiałymi pociągnięciami pióra albo noża. Lecz żaden z nas nie potrafi robić tego, co Don: sięgnąć w głąb czyjegoś życia. Teraz, grając Pantalone z powagą zamiast pompy, zbliża się do Phree i odzywa do niej łagodną Mową. – Powiedziano mi, że jest tutaj Kolombina i że zachowuje się jak obłąkana. Kiedy Scaramouche i ja wchodziliśmy w miejskie mury, wracając z obrzędów, ponaglali nas: prędzej! Opowiedzieli nam wszystko... o strasznym czynie, który popełniło moje dziecko. Nie skłamali. Widzę ją teraz, to przykry widok. Ledwo ją dostrzegam w potęgującej się zamieci bitmitów. Nakłada się na siebie zbyt dużo sprzecznych obrazów: targowisko ze straganami, jakaś sala pełna uciekinierów w nędznych ubraniach z czasów wielkiego kryzysu, mroczne lasy rojące się od dzikich kobiet, ciemne nabrzeże, parowiec z opuszczonym trapem, Guy i Joey w mundurach policjantów albo pałacowej straży. Nie jestem w stanie śledzić wspomnień Phreedom przekazywanych nam przez bitmity. Ale Don zachowuje spokój, jakby pod całą tą otoczką – kostiumami, rekwizytami i dekoracjami – potrafił dojrzeć prawdę. Reszta trzyma się z boku. Odegraliśmy już swoje role, tylko Jackowi i mnie zostało kilka kwestii. Zadaniem Dona jest teraz odnalezienie mojej siostry wśród tych wszystkich Ann i Anestezji, wyciągnięcie jej z ruin przeszłości. Ona się śmieje. – Starcze, bądź dumny i śpiewaj głośno – mówi. – Nasze odważne czyny przynoszą ci chlubę. Twoje córki są najlepsze z rasy śmiertelników, a ja jestem najczystszej krwi. Porzuciłyśmy tkanie na krosnach, żeby zająć się czymś godniejszym, żeby upolować dziką bestię. Przyniosłam ci jej łeb, byś go przybił na murach pałacu. Widzisz? Weź go, starcze, i zwołaj przyjaciół, żeby uczcić zdobycz. Za nią wyrasta pałac Bazyliszka, zamek diuka blaknie. Maska napisanej na nowo sztuki Guya zostaje zdarta i wyrzucona, a spod niej wyłania się starożytny mit. Jack jest Arlekinem, Dionizosem. Obraz migocze, kiedy Don przemawia do Phreedom surowym głosem. Powietrze wibruje od Mowy. – Morderstwo dokonane twoimi rękami, zaproszenie na ucztę, to rzecz potworna w oczach śmiertelnika. Zdobycz, którą ofiarowujesz bóstwu, była kochana, Kolombino. Opłakuję twój żal... i mój. Phree patrzy skonfundowana na Dona, który do niej podchodzi. Bitmity przybierają formę szklanych wież i marmurowych budowli, ulic z drapaczami chmur. Wśród dworzan stojących pod ścianą pojawiają się zjawy mężczyzn i kobiet ściskających w rękach torby podróżne i walizki,
kupców i niewolników w łańcuchach z bardziej odległej przeszłości, zastęp dusz dawno pogrzebanych pod kamieniami, jedna stłoczona ludzka masa. Don schodzi ze sceny, ale teraz widać za nim zakotwiczony parowiec, a ja czuję zapach ropy, ryb, ludzkiego potu, zgniłych owoców zalegających w magazynach. Z zimowego nieba pada śnieg, ktoś śpiewa o irlandzkich uśmiechniętych oczach. Och, ale tamto wydaje się takie odlegle – rozlega się czyjś głos, a ja uświadamiam sobie, że to ja mówię, niesiony falą wspomnień. Kiedy Zima Anestezji blednie, zastąpiona przez inną scenerię, rozpoznaję zarys miasta na tle nieba. – Arlekin jest surowy dla tych, którzy twierdzą, że są z nami spokrewnieni – mówi Don. – Czy ktoś zasługuje na hańbę, którą on zsyła? Ale ja słyszę inny głos – Jezu, też mi ojciec z tego Boga, że zsyła na nas taką cholerną pogodę – kiedy przeklinający Szkot wyjmuje walizkę z ręki Phreedom, żeby mogła trzymać dziecko w objęciach, szczelnie otulone szalem dla ochrony przed nowojorską zimową nocą. – Chodź, dziewczyno, zbierajmy się z tej zimnicy. Ona wygląda na przestraszoną i zagubioną, trzęsie się jak liść, ale mimo szorstkich słów ton jego głosu jest ciepły i krzepiący, więc idzie za nim w stronę biura imigracyjnego. Gdy nieznajomy – mówi, że nazywa się Don MacChuill – toruje im drogę przez tłum, w jej oczach można dostrzec czystą ulgę. Tak więc Don idzie obok mojej siostry w tym śnie o Nowym Jorku, o zimie, o ulicach ze złota i o Statui Wolności, żeby pomóc jej odnaleźć się w Zimie, zrozumieć, że smutek nie trwa wiecznie. Uczynić ją Phree.
Powolniejszy, bardziej szary świat Berlin, 1936. Z trzeszczącego odbiornika, który znajduje się za przesuwanymi szklanymi drzwiami boksu strażników, dobiega głos Fuhrera przemawiającego w Reichstagu. Słyszę brawa w odpowiedzi na jego perorę i słyszę krzyki rzeźników, którzy stają się ofiarami wyciąganymi z łóżek na rzeź – te ostatnie nie w radiu, tylko w mojej głowie. To echo innej Nocy Długich Noży z innego czasu i innego miejsca usłyszałem po siedmiu latach przerwy. Tutaj wszystko dzieje się wolniej, wydarzenia nie są tak skondensowane, ale wcześniej czy później następują. W tym świecie nie ma futuryzmu, ale pod powierzchnią aż tak bardzo nie różni się od innych. Otwarcie bram, mówił mój brat, i miał rację. Myślę, że tamtej nocy obaj przekroczyliśmy jakiś próg. Może całe Niemcy przekroczyły wtedy próg, pociągając resztę świata w otchłań. Otwarcie bram. Ale Johann mylił się pod wieloma względami. Sądzę, że nie takiego świata się spodziewał. Ten jest bardziej szary i mroczny, nieoświetlony blaskiem chwały, której oczekiwał, jeśli dobrze rozumiem sposób, w jaki działa jego umysł. Dużo o tym rozmyślałem w instytucie, w tym wolniejszym, bardziej szarym świecie. – Dziękuję. Na czym stanęliśmy? Pickering zamyka zapalniczkę i chowa ją do kieszeni. Odchyla się na krześle, patrzy na Reynarda. Cholera, to wszystko jest bez sensu. MIS ostatnio boi się własnego cienia. Każdy, kto przybywa z kontynentu, to potencjalny futurysta, każdy Irlandczyk to terrorysta, każdy pedzio to szpieg. I nie zapominajmy o rosyjskich Żydach; nigdy nie wiadomo, jacy wywrotowcy mogą się czaić wśród tych wygnanych intelektualistów. Słowa Mosleya o wrogu wewnętrznym, nowy patriotyzm Imperium Albionu, wszystko to pięknie, ale Pickering nigdy naprawdę nie wierzył w te bzdury o zwalczaniu ognia ogniem, o Brytanii... przepraszam, Albionie silnym i czystym przeciwko Słowianom. Cała ta mieszanka oportunizmu i idealizmu pozostawia niesmak w jego ustach. – Właściwie to chyba wszystko – mówi. – Przykro mi, że tak długo cię trzymałem. Możesz już iść. A przy okazji, jak chłopak? – Tomas? – rozpromienia się Reynard. – Świetnie. Wykapana matka... Boże, tak mi przykro, Josephie; nie to chciałeś usłyszeć. Ja... Pickering zmusza się do uśmiechu. – Nie bądź głupi. Dokładnie to chciałem usłyszeć. Dobrze wiedzieć, że jesteście szczęśliwi. Patrzę w łazienkowym lustrze na moje krótko obcięte włosy i myślę, że nawet gdybym jeszcze raz znalazł księgę i diament, gdybym odprawił sekretny rytuał pełen krwi, jak tamten mojego brata, nie sądzę, żeby udało mi się wrócić do świata, z którego przybyłem. Sądzę, że gdyby księga tutaj istniała, w tym świecie znalazłoby się dla niej miejsce, tak jak znalazło się dla mnie... jako anonimowego pacjenta szpitala psychiatrycznego. Wyobrażam sobie, że klejnot jest tylko kolejną ładną błyskotką w królewskim skarbcu jakiegoś bufona wystrojonego w gronostaje. Wyobrażam sobie, że księga to osiemnastowieczna mistyfikacja, czczona przez tropicieli tajemnic jako osobliwość, choć jej autentyczność już dawno podważono. Wyobrażam sobie, że mój brat jest bohaterem, którym zawsze pragnął być, jasnowłosym, niebieskookim poszukiwaczem przygód w lotniczej kurtce, z dymiącym pistoletem, narysowanym nieporadną kreską na stronach amerykańskiego komiksu. W tym świecie są historie o Jacku Flashu. Wizje. Mity. Ale, jak sądzę, on teraz istnieje jedynie w tych fikcjach i iluzjach.
W tym świecie oczywiście nie ma futurystów, ale my ich nie potrzebujemy; naziści wystarczą aż nadto. Idę w piżamie, szurając pantoflami po linoleum, siadam na brzegu łóżka starego Kurta. Jego oddech przypomina dalekie, suche trzeszczenia radia, którego strażnik słucha późno w nocy, powolny i świszczący, wdech, wydech, wdech, wydech. Pielęgniarki pozwalają mu umrzeć; o jednego półgłówka, którym trzeba się zajmować, mniej. W rzece głosów huczącej w mojej głowie słyszę słaby dźwięk jego myśli. W logice tego świata to jest dopuszczalne, rozumiecie: coś, co wydaje się magią, równie dobrze może być szaleństwem. Klepię pomarszczoną dłoń pokrytą plamami wątrobowymi i mamroczę słowa pocieszenia. Po jakimś czasie oddech zamiera i pozostaje tylko głos, szept życia pośród innych, które rozbrzmiewają w mojej głowie. Reynard kładzie rękę na jego ramieniu. – Jak ostatnio nocne koszmary? Pickering potrząsa głową. – Nieźle. Nie takie częste. Nadal trudno mu rozmawiać o swoim niekończącym się śnie, że tamtej nocy jest w domu zamiast w pubie z Carterem. Ale teraz nareszcie zna prawdę o Carterze, który biegł za nim przez bombardowane ulice do płonącej skorupy domu i odciągnął go od przysypanej kołyski. Wie, dlaczego w jego umyśle powstała inna scena. Rozumie, dlaczego wydarzenia tamtej nocy przekształciły się w jego sennej wyobraźni w groteskowy, okrutny horror z Carterem jako ognistowłosym diabłem, mordercą jego żony i dziecka. Poczucie winy ocalałego, określił to kiedyś Reynard. On jest tą częścią ciebie, którą obwiniasz. – Ale to dziwne – mówi Pickering. – Tyle razy miałem ten sen, że czasami pamiętam go lepiej niż rzeczywiste... – Wiem, Josephie. Wszyscy miewamy takie sny. Czasami myślę, że świat byłby lepszy, gdybyśmy w ogóle nie śnili. Boże, oszczędź nam snów. – Tak przemawia marzyciel, Reynardzie. – Wiem. Wiem.
Dom Achinga Phreedom budzi się i widzi Dona, który mokrą szmatką wyciera jej czoło. Nadal jest osłabiona od gorączki, ale siada prosto, próbuje wziąć się w garść. Pokój to goła podłoga z brudnych desek i pusta framuga okienna z folią polietylenową przybitą gwoździami dla ochrony przed Zimą. – Dlaczego jesteś tak poważny, starcze? – pyta. – Dlaczego taki ponury? – Leżałaś nieprzytomna przez dziewięć dni. Widzi po jego minie, że było ciężko. Wokół nich jest sześć... nie, siedem paralizatorów wetkniętych w szpary podłogi jak maszty, buczących głębokim, niskim dźwiękiem. Świece w każdym kącie pokoju. Krąg soli wokół materaca wilgotnego od jej potu. Musiało być niedobrze. Ale ona jest taka szczęśliwa, czuje wielką... ulgę. – Byłam z Jackiem. – Uświadamia to sobie w chwili, kiedy wypowiada na głos te słowa. Obraz syna ukazuje się jej ostry i wyraźny, napełnia ją radością, przy której blakną wszystkie inne odczucia. Tak, śmiali się razem. On, teraz dorosły, podąża w ślady matki, został myśliwym jak ona, jest równie zapalczywy w walce toczonej z bogami. Tak, widziała Jacka. Byli też żołnierze, miasto zwane Themes i... cholera! Jakaś istota, szalona istota z pazurami zaciśniętymi na jego gardle. Musi go ostrzec. Nogi uginają się pod nią, kiedy próbuje wstać, w głowie się kręci. Cholera! – Gdzie on jest? Widziałam go. Muszę go odnaleźć. Phreedom próbuje otrząsnąć się z tego snu, ale obraz Jacka w towarzystwie młodych wojowników jest taki... właściwy. Jej się podoba, więc co tutaj nie gra? – Ach, dziewczyno – mówi Don. W jego oczach jest współczucie, jakby stało się coś, o czym zapomniała w gorączce – nie – żal, który tylko czeka, żeby ją dopaść i zniszczyć – pozwól mi zostać przy kłamstwie – powoli dociera do niej prawda – nie, mogłabym trwać wiecznie w tym śnie, życie wydawałoby się mniej naznaczone smutkiem – w jej duszy powstaje zamęt. – Co masz na myśli? – pyta. Nie ma potrzeby się smucić. Jack żyje; widziała go. Przecież głowę ma jasną, gorączka ustąpiła. Phreedom usiłuje ratować resztki niedawnej błogości. – Spójrz na niebo – mówi Don. – Wygląda tak samo? Widzisz jakąś zmianę? Ściąga z okna folię i oczom Phreedom ukazuje się spustoszony Nowy Jork. Pośród granatowoczarnej nocy pada biały śnieg i... ...wydaje się, że jest jaśniej, pogodniej, niż było, ale zimno. Chłopak kuca przed nią. – Rozumiesz mnie, paniusiu? Rozumiesz, co mówię? Anna kiwa głową, a tamten pyta ją o coś jeszcze. Ona wciąż zapomina, o czym rozmawiają, więc wymyśla pytania do swoich odpowiedzi, mówi mu, że jeszcze ma trochę pieniędzy, które dał jej Seamus, ale szybko się kończą, a ona musi wykarmić i ubrać Jacka, i siebie również, a dokąd mogła pójść, uciekinierka z własnego kraju? Dlatego przyjechała tutaj. Wiedziała, że ją przyjmą. – Chodź, paniusiu. Nie możesz zostać na ulicy, bo się przeziębisz na śmierć. Anna potakuje i zaczyna opowiadać mu o domu, w którym mieszka, o tym, jak go znalazła, kierując się śpiewem dziewcząt zebranych wokół pianina, który niósł się przez zupełnie ciemne ulice, brudne, przysypane śniegiem, o kościele rubasznych hymnów i nietypowych małżeństw, o Domu Achinga, jak go nazywają, o burdelu przy błotnistym Hudsonie, z czerwoną lampą w oknie i słodkimi piosenkami... zaraz, co one śpiewały? „Miłość raduje, miłość drażni”, chyba tak. Jak to dalej idzie? Aha: „Miłość to przyjemność, póki jest świeża”. I opowiada mu o małej lalce stojącej na półce nad kominkiem, o zakurzonym, porcelanowym Pierrocie, którego tak łatwo jest stłuc w drobny mak. O, tak łatwo rozbić jej dziecko na drobne kawałeczki, wystarczył kawałek drutu, kiedy
zabrali ją do lekarza, a Rosjanin stojący za nim, o lodowatych oczach, który spłodził dziecko w swoim burdelu, przyjął to tak chłodno, był twardy i zimny jak lód, to nie była miłość, nie z tęsknoty mężczyźni przychodzili do tego domu, a może to jednak była miłość, jak myślisz, bo ona zmienia się z czasem, na początku jest taka słodka, taka słodka, „ale potem stygnie”... – Co tam pani trzyma w ramionach? – pyta szorstkim, ale cichym głosem, który brzmi staro jak na tak młodego mężczyznę, właściwie chłopca. Powiedział, że ma na imię Don. Anna kiwa głową i tłumaczy, jak jej teraz zimno, odkąd wylała się z niej cała krew, cała krew, a tamci wpadli w panikę i przywieźli ją tutaj, w ten zaułek, doktor powtarzał: na litość boską, człowieku, i inne takie słowa, ale też ją zostawił; widziała strach w jego oczach, nie takich zimnych jak u Rosjanina, nie jak u Rosjanina, ale... co trzyma w ramionach? Głuptasie, przecież to łeb wypchanego lwa Leo, tak bardzo kochała tę zabawkę, że kiedy podły Thomas urwał mu głowę, ona ją sobie zostawiła i nie płakała, tylko kopnęła go w goleń, a brat wrzeszczał, i dobrze mu tak. – Jesteś pewna, paniusiu? – pyta Don. – Może chciałabyś jeszcze raz spojrzeć. Już wszystko dobrze. Nie musisz się bać. Anna patrzy na mały tobołek z koca, patchworkowej kołdry i obszarpanej narzuty, ściska go tak mocno, że wydaje się, jakby jej ręce do niego przymarzły. O Chryste! Co to jest? Co trzyma w ramionach? – Przyjrzyj się uważnie, paniusiu – mówi Don. – Upewnij się, co widzisz. O Jezusie, Mario! Jezusie, Mario! Ta maleńka twarzyczka jest zamarznięta. Nie! To nie może być prawda. Nie! Przecież w jej życiu było już dość nieszczęścia. – Czy to wygląda jak łeb lwa? – pyta Don. O nie. To nie jej Leo, ale jego włosy są równie złote, a oczy błękitne jak niebo nad sawanną z jej wyobraźni, tylko policzki nie powinny być takie, on ma jasną skórę, ale nie aż tak bladą, nie białą jak śnieg, nie, o nie, białą i niebieską jak porcelanowa głowa Pierrota, kiedy strąciła go z półki, ona tylko próbowała go odkurzyć, a Rosjanin wyciągnął ją za to na korytarz, dziewięć miesięcy temu, Mary-Jane zabrała Jacka do swojego pokoju, żeby go uspokoić, bo ona krzyczała, kiedy Rosjanin rozrywał jej najlepszą zieloną suknię, a potem zostawił ją, tak, zostawił, żeby umarła po spapranym pokątnym zabiegu, Jack nie przeżył zimna i teraz jego malutkie rączki są zimne jak lód. Czuje, że jej serce bije coraz wolniej. Prawda jest zimna i bezczasowa. Rok 1921, Anna umiera w zaułku, jedno dziecko zamarznięte w jej ramionach, drugie wyrwane po kawałeczku z jej łona. Rok 2019, Phreedom leży oparta o śmietnik, drżąc z zimna i głodu narkotycznego, ręce ma puste, tak samo jak brzuch, odkąd mężczyźni w czystych garniturach zabrali jej Jacka. Rok 2037, inny Nowy Jork, tysiące ludzi na długiej drodze przez Welin, a ona musi przyjrzeć się każdemu, żeby sprawdzić, czy nie ma go tutaj, w tym fałdzie. I wreszcie jest wieczność, tak głęboko w Zimie, że lata nie mają znaczenia, czas mierzy się w godzinach, które wyrastają jak miasta, miasta południa, miasta mroku, miasta wiecznej nocy. Phreedom stoi przed pustą sceną, oświetlona reflektorem punktowym, obok niej Don. Czuje w ręce ciężar odciętej głowy, brzemię morderstwa popełnionego przez nią i jej bitmitowe siostry. Chryste, kim się stała, żeby coś takiego zrobić? Dlaczego trzyma jego głowę w górze jak pieprzone trofeum? Opuszcza ramię, ale nie może wypuścić z garści siwych włosów, w których zostało kilka złotych pasm. Powiedz coś, myśli, ale bitmity nie podsuwają jej żadnego tekstu. – Opłakiwany przeze mnie, zanim się dowiedziałaś – mówi Don. Przerzucam stronę, żeby przeczytać kwestię mojej siostry, jako dubler Kolombiny w czasie naszej próby. Jack i Joey wznoszą rusztowanie wokół wozu, kręcą korbami, wbijają bolce, wciągają
na linach worki z piaskiem. Guy, wymachując rękami, każe strażnikom przesunąć dalej trony i krzesła, żeby między nimi a sceną została wolna przestrzeń. Stoi pośrodku sali i rozgląda się, jakby oceniał, gdzie będzie leżał diuk. Pocieram palec kciukiem. Atrament jest jeszcze wilgotny. – Gdzie umarł Pierrot? – pytam. – W domu czy gdzie indziej? Gdzie stracił głowę? – W tym samym miejscu, gdzie Actlon został rozszarpany przez własne ogary – recytuje Don. – Na Zitherlngu? Poszedł na szczyt Zitheringu? – Musiał drwić z Arlekina – wyjaśnia Don. – Z rytuałów, które odprawiałaś wraz ze swą drużyną. – Co tam robiłyśmy? Byłam obłąkana? Don wskazuje głową drzwi. – Całe to cholerne miasto było niepoczytalne. Do sali dumnie wkracza diuk w szarej zbroi, u jego boku skacze konsul. Gwiżdżę ostrzegawczo, Jack czmycha, schodzi diukowi z oczu. – Rozumiem. Obraziliśmy Arlekina naszą pogardą, zaprzeczyliśmy jego boskości. Czytam kwestię bez emocji, bo moją uwagę przyciąga ten stary wojownik, pół anioł, pół król. Tak bardzo przypomina Jacka – starszego Jacka bez olśniewającego uśmiechu – że ze strachu ściska mnie w żołądku i kurczą się jaja. Aż muszę sobie kilka razy powtórzyć, że diuk więzi moją siostrę w tym zamku w niebie. Cholerną księżniczkę z jego snu, z jego kłamstwa. Ale czy to naprawdę oznacza, że musi umrzeć? Don trąca mnie łokciem i syczy: – Następna kwestia. – Starcze, gdzie ciało mojego ukochanego syna? – Znalazłem je po długim poszukiwaniu. Przyniosłem je tutaj sam, wszystkie członki. Staram się nie myśleć o tym, co zamierzamy zrobić, co Phreedom musi zrobić, żeby się uwolnić z tego kłamstwa. Jack wraca zza kurtyny w pstrym kostiumie i masce na twarzy, żeby diuk się nie połapał. Patchworkowe kostiumy i patchworkowe światy, myślę. Milion Jacków rozrzuconych po Zimie. My wszyscy – wszyscy – potłuczeni, rozszarpani na kawałki przez psy z naszej przeszłości. Chryste! Czy to taka zbrodnia, że ktoś, kto ma w sobie odrobinę ognia, trochę złota w siwych włosach, daje zagubionym duszom schronienie w pustkowiach Zimy? A jeśli rozwalimy to żałosne niebo, kłamstwo i Phreedom razem z nim... i potem nie będziemy umieli z powrotem złożyć kawałków? Co wtedy? Przerzucam ostatnie strony sztuki Guya. Im dalej, tym więcej skreśleń i poprawek, więcej kwestii dopisanych na marginesach, strzałek i kółek, nowych wersji. Kurwa, Guy, mam nadzieję, że wiesz, co robisz
Wszyscy dobrzy ludzie – Kurwa, Guy, mam nadzieję, że wiesz, co robisz – mówi Puk. Rozkoszny Puk łypie na cień rozwalony obok Jacka na sofie w salonie jaskini Foxa, jego mieszkania bezpiecznie ukrytego w Rookery. – Potrzebujemy go – tłumaczy Guy. – Przyszedł czas, żeby dobrzy ludzie... – A co jest dobrego w pieprzonym psychopacie, który ma wszystko i wszystkich w dupie? Joey, który nadal nie jest całkiem sobą, nie potrafi zdobyć się na sarkastyczną ripostę, więc tylko pokazuje mu palec. Myślisz, że mnie, kurwa, obchodzi twoje zdanie? My, bitmity, skaczemy po tym palcu w górę i w dół, opływamy go, zszywamy ciało jak szwaczki. Ten symboliczny gest, tak prosty i wyjątkowy, jest istotą Joeya, jego sercem. Bierzemy go, dopasowujemy, fastrygujemy, poprawiamy szwy. To odpowiedź młodego człowieka wypytywanego przez Guya, jak zdobył nowe narkotyki, młodzieńca przesłuchiwanego przez czarne koszule, chłopca, z którego obrazów się wyśmiewają. Prosta, niema odpowiedź na tysiące pytań, na wszystkie pytania. Uniesiony środkowy palec. Pieprz się. – Rozumiesz, co mam na myśli? – pyta Puk. – Czasami taka postawa może być przydatna – stwierdza Guy. – Igrasz z ogniem – ostrzega Puk. – Ale dzięki temu warto żyć – wtrąca Jack. Od błysku jego szerokiego uśmiechu przeskakujemy do chwili, kiedy łyka pigułkę na przyjęciu w magazynie, do następnej, w której rozpina Pukowi spodnie, i do jeszcze innej, gdy z jego ręki frunie koktajl Mołotowa. Porządkujemy je, wszystkie szczęknięcia zapalniczki, skoki z jednego dachu na drugi w czasie ucieczki przed strzelającymi do niego esesmanami, przed szefem gangu, któremu posłał całusa, przed nożownikami, na których terenie się znalazł, albo po prostu dla zabawy. Jak pracowite jedwabniki, jak zwinne pająki tkamy jedwabną, sta/ową nić, na której te chwile skrzą się niczym rosa w promieniach słońca. Widzimy go oczami Joeya, kiedy obaj huśtają się w małpim gaju rusztowań, wiele metrów od najbliższej metalowej poprzeczki, wiele pięter nad ulicą. Joey mówi: Nie odważysz się, a wtedy Jack udziela mu swojej milczącej odpowiedzi. Posyła bezczelny uśmiech. Pieprzyć to. Jack dźwiga się z kanapy, przeciąga, obejmuje Puka w pasie i przytula go mocno. – Co najgorszego może się stać? – pyta. Joey patrzy, jak Jack wsuwa Pukowi rękę pod koszulkę. Puk wzdryga się pod zimnym dotykiem, daje Jackowi klapsa, odpycha go – spadaj! – a Jack zakłada mu nelsona w dziecinnej, wstydliwej próbie uściśnięcia chłopaka. Guy stoi przy oknie, Puk i Jack się obmacują, Joey siedzi naćpany w kącie – prawie jak za dawnych czasów, tyle że w nim nie ma już uczucia niesmaku. To w takich chwilach, kiedy obserwował Jacka i Puka, widział tylko dzieciaki, głupie dzieciaki bawiące się w rewolucjonistów. Patrzył na Guya stojącego samotnie, z papierosem i kieliszkiem w ręce, tak cholernie upozowanego na mrocznego typa, i myślał: Co ty, kurwa, kombinujesz? Guy Fox, szef Gildii Złodziei po odejściu Króla Finna. Naprawdę sądził, że uda się im rozwalić ten pieprzony system? Naprawdę wierzył w te bzdury o „garstce dobrych ludzi”? A teraz? Teraz widzi, że pod fantazją Puka kryje się jakiś tajemniczy smutek, że dzikość Jacka to gwałtowne wyparcie się nudnej odpowiedzialności, że Guy dźwiga wszystkie kłopoty świata, udając luzaka. I zastanawia się, czy po prostu nie był kurewsko zazdrosny o to, że Jack uczepił się tego promiennego, ładnego chłopca z zadartym nosem, albo o ulotne marzenie o wyzwoleniu Kentigern?
Zazdrosny o Puka i rewolucję, którą ukradł mu najlepszy przyjaciel? To dopiero byłoby pieprzone gówno! Podchodzi do okna i staje obok Foxa. Mieszkanie znajduje się na wschodnim krańcu dzielnicy, zaledwie kilkaset metrów od muru z betonu – a teraz jeszcze z ognia – który oddziela ich od reszty Kentigern, ale trudno to dostrzec. Równie dobrze mogłoby się mieścić w samym sercu Rookery. Po lewej stronie podwórko starej czynszówki, gdzie kiedyś stały pojemniki na śmieci, jest na wysokość kilku pięter zabudowane barakami z prefabrykatów, balkonami i drabinkami. Na wprost, po drugiej stronie asfaltowego parkingu, który kiedyś każdego ranka był pełen straganów, a po południu dzieciaków z futbolówkami, zasłania im teraz widok wielki hangar z blachy falistej, czerwony od rdzy i zielony od mchu. Za jego dachem wznoszą się kolejne czynszówki i baraki, częściowo ukryte za rusztowaniem, które podtrzymuje miszmasz zadaszenia oddzielającego ulicę od nieba. – Więc jaki jest plan? – pyta. – Na razie żadnego planu – odpowiada Fox. – Myślę, że Jack i ty powinniście na jakiś czas się przyczaić, pozwolić, żeby bitmity zdobyły mury Kentigern. Potem wyruszymy w głąb Zimy, znajdziemy następne Haven. Muszą gdzieś Króla Finna przetrzymywać. Jest dla nich zbyt cenny. Joey ignoruje sens jego wypowiedzi i myśli o szczurach biegających po nocy wokół Cyrku, po mieście. O bitmitach, które sieją zamęt w Kentigern podczas niekończącej się nocy. Mieszkańcy Rookery nie boją się chaosu, oni się nim żywią, więc nic im nie będzie, ale w centrach handlowych i biurach, w policyjnym mieście, gdzie ludzie żyją w cholernym przeświadczeniu, że apokalipsa nigdy się nie zdarzyła, tam rozpęta się piekło. – A jeśli się nie dadzą? – pyta Joey. – Mimo całego gówna, które bitmity wyciągną z ich brudnych małych fantazji i przyobleką w ciało, skurwiele po prostu nie będą chcieli wolności. Boją się jej. Czterech głupców nie zrobi rewolucji, wiesz o tym, Fox. – Pięciu – poprawia go Don, zamykając za sobą drzwi. Fox uśmiecha się do Joeya i mówi: – Wszystko po kolei. Będziemy brać po jednej duszy naraz.
Taniec Arlekina Targa za sobą anioła do miasteczka, on idzie chwiejnie, próbując dotrzymać jej kroku. Phreedom nadal nie jest pewna, dlaczego pozwoliła mu żyć; nie może uwierzyć, że to Jack, nieważne, co on mówi, nieważne, że jego oczy iskrzą się i ls’nią błękitem nieba, ale... w chwili, kiedy zacisnęła palce na jego gardle, gdy poczuła, że pazury orzą skórę, doszła w niej do głosu odrobina człowieczeństwa i ją powstrzymała. Choć bitmity syczały jej do ucha, a stojąca za nią drużyna wyciem domagała się krwi anioła, ona usłyszała cichutki głos rozsądku: nie, nie rób tego, wcale tego nie chcesz. Przecież nie może chodzić wyłącznie o zemstę. Świat, Zima, cały Welin... nie tylko zemsta istnieje. I dlatego wlecze anioła przez miasteczko, którym on rządzi, przez małe Haven w Zimie, gdzie sam obwołał się pieprzonym królem, Bazyleusem. Ciągnie go przez targowisko, przewracając stragany i wózki, a potem rzuca go na kolana przed portykiem jego własnego cholernego pałacu, niegdyś wielkiego anioła ognia, teraz odartego ze zbroi, rozebranego do pasa... i pozbawionego tatuaży. Sieć blizn na jego piersi jest bardzo podobna do znamienia na skórze jej utraconego syna. Ale Jack odziedziczył swój dziwny rozszczepiony tatuaż po niej, po tym, co bitmity wypisały na jej prawym ramieniu, natomiast wzór na ciele tego enkin jest sztuczny. Jego siwiejące włosy, broda – to wojownik, który stara się na nowo napisać własny los, który nie chce zginąć chwalebnie w bitwie, tylko próbuje siłą woli zmienić przeznaczenie. Małomiasteczkowy król. Rozsądny człowiek, jak sam powiedział. Ale choć narzucił porządek swojej własnej dzikiej naturze, Phreedom nadal może odczytać, kim był kiedyś, w świecie przed Mrokiem. – Losy, które tworzymy, są smutne – mówi Phree – ale co on musiał zrobić, gdy ja popełniłam błąd? Wypowiada tę kwestię, jakby już znała odpowiedź. Wszystko i nic. Jakaś służąca zaczyna szlochać. Konsul łapie ją za ramię, patrzy niespokojnie na Joeya i jego marsową minę. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, niemal słyszę jego szept. – On był taki jak ty – mówi Don. – Odmawiał szacunku Arlekinowi, nie chciał przyłączyć się do jego tańca. Zniszczył nas wszystkich, ten dom, ciebie, mnie i siebie. Widzowie stoją pod ścianami, jak posągi, z oczami utkwionymi w ponury widok – ciało diuka już niemal zniknęło, rozpuściło się w wirującą masę bitmitów, które teraz unoszą się z podłogi i stopniowo wypełniają całą salę. Lecz jest coś jeszcze bardziej niepokojącego: to, że z diuka została tylko głowa, którą trzyma w ręce Phree. Dziwne, że mówi się o dekapitacji jako o utracie głowy, gdy w równym stopniu to głowa traci ciało, zostaje bez serca, wnętrzności, kręgosłupa... martwa. – Będę napiętnowany, wypędzony z tego pałacu snów – mówi Don. – Niegdyś wielki Pantalone, który siał ziarno Themes i zbierał plony. Na twarzy Phree łzy wypisują żal i hańbę młodej kobiety, której dziecko zabito w jej własnym łonie, a drugie zamarzło w jej ramionach. Albo tej, która patrzyła, jak kładąje na spoczynek w ciemnym grobie. Lub tej, która po prostu nie wie. Wszystko jedno. Bo nawet jeśli sama nie ponosi winy, sen, że to nieprawda, wystarczy, by doprowadzić ją do obłędu. Śmierć niewinności jest śmiercią nadziei, a śmierć nadziei – śmiercią rozumu, rozmyślam. Żałoba to szaleństwo, Phree, w każdym znaczeniu tego słowa. Phreedom okrąża anioła. Musiał sam zrobić sobie te dziary, dochodzi do wniosku. W czasach, kiedy bitmity spadły z wyciem na świat, w Mroku albo w Zimie, który po nim nastąpił, jak zbrodniarz wojenny, którego wojsko zostało rozgromione, idzie pod nóż, stawia przetrwanie ponad chwałę, wybiera zapomnienie
zamiast egzekucji. Ale zostało dość starego tatuażu, żeby mogła odczytać jego przeszłość: płomienie i dym wojny. W bliznach na piersi widzi fajerwerkową trajektorię lotu anioła, zarysy zniszczonych miast na jego drodze, imiona tysiąca dusz, punkciki i cięcia brzytwą, oznaczające jakąś straszliwą, apokaliptyczną rzeź. Wystarczyło, że powiedział słowo, a z nieba spadał ogień na Bagdad, Teheran czy Damaszek. Phreedom patrzy na tatuaż i dostrzega ukrytą pod nim tożsamość; widzi anioła, jak nakazuje egzekucje innych aniołów, demonów i ludzi; jak brutalną siłą stara się utrzymać Przymierze; jak duma na tronie, podczas gdy na zewnątrz szaleje Mrok, a narastający huk zagłusza nawet Mowę, jego osobistą ochronę; i wreszcie widzi, jak przywódca aniołów odwraca się i ucieka, zostawiając braci na pastwę bitmitów i ludzkości, z którą się sprzymierzyli, a która teraz dobija się do bram. To ja, Jack, powiedział. A ona tak bardzo chciała, żeby to była prawda, że omal go nie zabiła, kiedy zrozumiała, że nim nie jest. Cofnęła rękę z jego gardła, pazurami rozerwała mu koszulę i od razu zobaczyła, kogo naprawdę ma przed sobą. Anioła ognia, który uważał, że potrafi pokonać każdego demona, ale się przekonał, że ludzka nienawiść to potężniejsza siła niż zwykły, żądny władzy enkin. Anioła ognia, który uciekł przed Mrokiem, przed bitmitami i całą wściekłością, smutkiem i niepewnością, które wypuścił na świat. Anioła ognia. Gabriela. Pochyla się, żeby szepnąć mu to do ucha, pokazać, że teraz jest na jej łasce. Ale nie zamierza go zabić, póki będzie rozumiał, że teraz ona rządzi, że on już nie jest królem. Może być... diukiem, ale nie królem. Phreedom wie, że zachowując go przy życiu, popełnia jeszcze większe okrucieństwo wobec niego i siebie, ale tak bardzo pragnie, żeby był Jackiem, a to jest Zima, dziki świat po bitmitach, w którym kłamstwo może stać się prawdą, a rozproszone dusze skupiają się wokół wspólnych tęsknot. I może jego marzenie nie jest aż tak różne od jej marzenia. Bitmlty spływają z jej ramienia, po zakrwawionych pazurach, na uciętą głowę, łącząc ich dwoje filigranem pełzających symboli. Zaczynają pożerać ciało, a mnie ogarniają mdłości. Joey i Jack wyglądają na nieporuszonych, ale Guy, podobnie jak ja, z trudem znosi ten widok. Ręka Phree lekko się trzęsie, gdy po jej plecach przebiega dreszcz. Tak, to jest śmierć, Phree. Nawet w Zimie, w królestwach fantazji, gdzie źli tyrani umierają od własnego miecza, ą ich ciała się roztapiają, śmierć nie jest czysta; zostawia ślad, widoczny, ohydny. Don bierze ją pod brodę i odwraca do siebie jej twarz. W jego oczach nie ma zgrozy, tylko powaga i spokój. – Współczuję ci, Pantalone – mówię. – Choć twój wnuk dostał, na co zasłużył, dla ciebie to wielki cios. Don delikatnie rozwiera palce Phree, wyplątuje je z rozpuszczających się włosów diuka. Wyjmuje trofeum z jej ręki, trzymając za szczękę. – Nasz dwór podziwiał cię, synu mojej córki, skoro ja nie miałem własnego. Filarze mojego pałacu, wprowadziłeś w mieście rządy strachu, tak że nikt nie odważył się obrazić starego króla, gdy widział cię w pobliżu. – Kiedy tak przemawia do głowy, skóra i ciało odpadają z niej jako kurz bitmitów. Odsłonięte kości lśnią bielą. – Moje drogie dziecko, zawsze uważałem cię za własnego syna. Zawsze będę wspominał, jak delikatnie ciągnąłeś mnie za brodę, jak mnie odwiedzałeś i pytałeś krótko: Kto cię obraził, panie? Kto rani twoje serce, wbija kolce w bok? Powiedz mi, starcze. Obedrę go ze skóry. Z głowy został już tylko nagi czerep. Don, grający Pantalone, starego głupca, chodzi i rozmawia z nią jak biedny Jorik z czaszką Hamleta. – Chociaż jesteś martwy, choć nigdy więcej już do mnie nie przyjdziesz... – Urywa i na chwilę
popada w smutną zadumę. – Jeśli jakiś człowiek zaprzeczy boskiej prawdzie, niech przypomni sobie Pierrota i Kolombinę, jego siostrę. Opłaczcie śmierć tego księcia, a potem uwierzcie... W przypadek, kończę w myślach. W przypadek i chaos. W boga, który tańczy, pije i szaleje, upojony winem. Cóż innego przynosi nam ulgę?
Proroctwa, których słuchamy – Ach, dziewczyno, nadeszła trudna chwila – mówi Don. – Ty i twoje siostry... Nie wiem, czy stary człowiek zdoła wam teraz pomóc, moje dziecko. – Niestety, starcze, nasz los jest przesądzony. Niedola. Wygnanie. Te słowa szepczą bitmity, ale ona czuje je głęboko w sobie. To jej część, tatuaż na ramieniu, splecione węże jej natury, walka i dziwny spokój, który się z niej rodzi, zapisane najej skórze, wyryte w niej jako proroctwo, którego w swojej głupocie wysłuchała dawno temu. Proroctwo o podróży przez Welin z Donem u boku, o przybijaniu do obcych brzegów, o starzejącym się towarzyszu i jej samej niezmienionej. W tej przepowiedni oboje poganiają przed sobą jak bydło niewolnice uratowane z domów arystokracji, strzały z paralizatora sieką ziemię pod ich stopami. Don pokazuje gestem, żeby szły dalej, a sam zostaje z tyłu, by zatrzymać pościg, tak cholernie szlachetny, cholernie głupi, cholernie... Idźcie dalej beze mnie. Tak bardzo za nim tęskniła. – Och, biedne dziecko – martwi się Don. Obejmuje ją. W białej szacie wydaje się jak kruchy jak stary łabędź składający wokół młodego śnieżne skrzydła. Bitmity podsuwają jej szeptem następną kwestię, a kiedy ona ją recytuje, jest po części Phreedom, po części Anestezją, po części jakąś dziewczyną o imieniu Anna. Ale w głębi duszy wie, że tak naprawdę jest Kolombiną. – Będę za tobą płakać, starcze. Zegnaj. – A ja za tobą i za twoimi siostrami. Żegnaj i powodzenia... Jeśli ktoś taki jak ty może osiągnąć powodzenie w tym świecie. – Odnajdę swoje siostry, a one będą ze mną dzieliły wygnanie i niełaskę. Pójdziemy tam, gdzie nie widać Zitheringu, gdzie przeklęta góra znajdzie się poza moim wzrokiem, gdzie opleciona winoroślą laska Arlekina nigdy się nie uniesie, jeśli będą ją czcić inne z drużyny. W tym dziwnym proroctwie z przeszłości, wyrytym na jej ramieniu, wszystko wydaje się proste: ot, kolejna opowieść o stracie, o Tomie i Finnanie, o Mroku i Donie, który znajduje ją w Nowym Jorku. Tak długo razem podróżowali, dotarli tak daleko w poszukiwaniu miejsca, które byłoby bezpieczne przed aniołami i ich wojnami... i po tym wszystkim, co razem przeżyli, on też odszedł. I wtedy walka stała się dla niej wybawieniem. Każda głowa anioła nasadzona na włócznię dawała jej uczucie... spokoju. Poprowadziła swoje plemię – pół barbarzyńskie, pół piekielne – z powrotem do Zimy, żeby łupić miasto po mieście, bezpieczną przystań po przystani, palić każdą świątynię, każdy grób na swojej drodze. Pamięta dzień, kiedy napadły na wyrocznię, a potem, z nią na czele, ruszyły w długi marsz przez Zimę. Owdowiała panna młoda powiodła swoje dzieci przez zimną krainę błogosławionych w stronę domu, którego nigdy nie znajdą. I wiedziała, że jej ból jest rwącą rzeką, której nigdy nie przekroczy. Że nigdy nie zazna odpoczynku. – Żegnaj, mój domu, mój kraju rodzinny – mówi. – Arlekin wyładował na nas swój gniew i zrobił to ciężką ręką. Konsul trzyma służącą za ramię i częściowo zasłania ją sobą. Dziewczyna ma na imię Sara. On to Etmundt. Jest też Merton, Rosai, Taner... Phreedom zna ich wszystkich. Ci dworzanie i słudzy, pokojówki, kąpielowi, mają imiona i swoje miejsce w tym Haven, pod dachem diuka, każdy z nich, a tych kilka przerażonych dusz to tylko niewielka część społeczności skrybów i kucharzy, czyścicieli i ogrodników, chórzystów, którzy śpiewają rano na murach pałacu, dzwonników i stróżów, chłopców do bicia i wartowników. Phreedom zastanawia się, co teraz zrobią, kiedy diuk nie żyje. Zastanawia
się, czy jest smutna dlatego, że nie może tutaj dłużej zostać i będzie za nimi tęsknić, czy dlatego że nigdy nie poznała ich na tyle dobrze, by za nimi tęsknić. – Boże, wybacz mi zbrodnię. Wiem, że zgrzeszyłam, ale ta kara jest zbyt surowa. Niebieskooki Arlekin w masce bierze czaszkę diuka z ręki Dona. – Po co czekać? – pyta. – Dlaczego unikasz swego losu, Kolombino? Gdybyś we właściwym czasie rozpoznała we mnie boskiego syna, gdybyś w porę nabrała rozumu, byłabyś teraz szczęśliwa. Stalibyśmy po tej samej stronie. Ale chociaż jestem bogiem, nie synem śmiertelnika, tylko samego Sootha, okazałaś mi pogardę. Moje imię nie budzi respektu w Themes. Sięga za głowę i pociąga za sznurek. Maska opada i Phreedom widzi twarz, która prześladuje ją w snach. Widziała ją u niemowlęcia spoczywającego w jej ramionach i u starzejącego się anioła, który użył wszystkich swoich czarów, żeby ratować skórę, ale ten Jack nie jest szlachetnym wojownikiem, tylko Arlekinem, nie jest diukiem, tylko Dionizosem o drwiącym uśmiechu. – Niektórzy powiadają, że bogowie są głupcami, że pozwalają sobie upaść tak nisko przez własne namiętności, lecz dawno temu... Unosi czaszkę diuka. Bitmity wpełzają do oczodołów, wyjadają ze środka to, co tam zostało. Jack lekko uderza nagą kość i czerep rozsypuje się w proch. – Ojciec tak zrobił, więc i my musimy – stwierdza. – Dusza przybiera wiele form, doświadcza wielu losów – mówię. – Nie zawsze więc spełniają się nasze nadzieje, ale znajdujemy sposoby, żeby sprowokować wydarzenia, których się obawiamy... Biały pył unosi się w powietrzu, bitmity podążają za nim. – Właśnie to, mam nadzieję, pokazaliśmy wam dzisiaj. Nie ma finałowego opuszczenia kurtyny, tylko przyciemnienie świateł. Nie kłaniamy się publiczności. Tłum stoi w milczeniu, kiedy Jack pociąga za kilka dźwigni. Gdy rozlega się wycie silników i scena zaczyna się podnosić, kopnięciem usuwa blokujące ją plastikowe kamienie. Don prowadzi Phree do wozu, a Jack już otwiera schowek na dachu i wyciąga z niego ukryte paralizatory. Rzuca mi jeden, potem drugi i trzeci. Podczas gdy boczna ściana wozu opada z dygotem na swoje miejsce, bierze czwarty dla siebie. Przewiesza go sobie przez ramię, sięga po linę i zsuwa się po niej na ziemię obok mnie. Tymczasem Don gramoli się na siedzenie kierowcy i wkłada rękawice do sterowania pojazdem. Ja podaję broń Joeyowi i Guyowi, a Jack, zerkając jednym okiem na przestraszonych widzów, ściąga brezent z automatycznych koni, przypina im uprząż, wykopuje bloki spod kół i wskakuje na stopień. Don trzyma ręce przed sobą, jakby grał na pianinie, gigantyczne pazury ożywają. Pasy uprzęży napinają się, konie zaczynają ciągnąć wóz, odsuwają go od rusztowania, nawracają powoli, ustawiają w stronę wyjścia. Don kieruje wehikułem, omijając pobojowisko, ale parę krzeseł zostaje zmiażdżonych kołami albo odrzuconych na bok jednym ruchem jego palca. Podążając za wozem, Guy i ja wychodzimy przez szerokie wrota, którymi tu weszliśmy, a Joey idzie na środek sali, żeby zabrać miecz diuka, po czym wraca do nas biegiem. Joey i Guy zamykają drzwi, ale dostrzegam w przelocie twarz konsula, który własnym ciałem zasłania przed nami służącą. Przy jego drugim boku stoi stary dworzanin i zasłania rękami mokrą plamę w kroku. I wszystko to w jednym wieczornym przedstawieniu, myślę sobie. Potem drzwi się zamykają i Joey blokuje je mleczem wciśniętym między klamki; może dzięki temu zyskamy trochę czasu. Guy siada obok Dona, ja wskakuję na stopień i po drabince wchodzę na dach. Przed nami ciągnie się długi korytarz, pełen strażników i bram, które oddzielają nas od świata zewnętrznego. Ale przynajmniej jest nas teraz sześcioro – niewiele przeciwko armii, lecz brakuje tylko jeszcze jednego do siedmiu wspaniałych. I mamy z powrotem Phreedom.
ERRATA
Myśliwy, zbieracz Twierdzą, że widzieli mojego brata w Dreźnie. W Dreźnie, w Londynie, Nagasaki. Ale nie wspominają nic o mnie. Nie mówią, że chodziłem po Berlinie w czasie Kristallnacht, pośród rozbitego szkła i rozbitych istnień. Nie mówią, że udałem się z potępionymi do Auschwitz, Dachau, Belsen i że zamknęły się za nami żelazne bramy. Nie mówią, że klęczałem na wykafelkowanych posadzkach, śliskich od ekskrementów, trzymałem umierających za ręce i gromadziłem ich ostatnie myśli. Nie mówią nic o mnie, ostatnim ze złodziei, którego będą musieli ścierpieć. Ale w syberyjskich gułagach, japońskich obozach dla jeńców wojennych, wietnamskich wioskach, bośniackich miasteczkach, wszędzie, gdzie w tamtych czasach był ból i nieszczęście, ja też byłem, niewidziany, niesłyszalny, ale widzący i słyszący. O umierających wiedziałem wszystko – jacy byli kiedyś – i zabierałem ich do rzeki dusz, która płynie we mnie. Kiedyś chciałem jedynie uciec myśliwym tego świata, żyć własnym życiem wolnym od odpowiedzialności. Zamiast tego sam stałem się myśliwym, zbieraczem, i choć moje życie nie należy do mnie, wszyscy, zdaje się, są pod moją władzą. Nie powiedziałbym, że słyszę szepty dusz, które wydostają się z nieruchomych, spękanych warg tuż po ostatnim zaczerpnięciu oddechu przez ludzi bliskich śmierci, przed ostatnim rzężeniem. Nie słyszę ich w sensie dosłownym, jest to raczej wspomnienie tego, co zostało wypowiedziane. Z początku myślałem, że głosy w mojej głowie to wytwór wyobraźni, szalone halucynacje, jak twierdzili lekarze, którzy stali przy moim łóżku i rozmawiali o mnie jak o chorym zwierzęciu. Z początku szepty były tak niewyraźne, dalekie i pomieszane, że nie sądziłem, by miały jakieś znaczenie, treść. Z czasem jednak nauczyłem się je rozumieć, jakbym poznawał nowy język, codziennie przez wiele miesięcy siedząc w kawiarni i przysłuchując się rozmowom klientów. Rejestrowałem niewypowiedziane lęki, pragnienia, radości i smutki pacjentów i personelu, zawsze obecne, ale tak naprawdę krystalizujące się w ostatnim tchnieniu. Nie słyszałem ich, tylko pamiętałem z księgi, z wycia duchów tamtego dnia w bibliotece, kiedy brat przeniósł nas tutaj z naszego świata. Słyszałem wyrecytowane w jednej krótkiej chwili wydarzenia z życia każdego zmarłego w tym strasznym stuleciu, opowiedziane wszystkie godziny ich egzystencji. Nie mogę ich nie zapamiętywać, kiedy jestem blisko ich właścicieli, zwłaszcza gdy oni wspominają swoją bezcenną osobistą historię po raz ostatni.
Rzeka dusz, złodziej istnień Powinienem pozwolić, żeby wszystkie te przerwane życia odpłynęły w wieczność, zagubione i zapomniane? Powinienem milczeć, żeby zapadły we mnie w sen? Kiedy pierwszy raz otworzyłem usta i wypuściłem te duchy w obecności lekarzy z instytutu, nie zamierzałem spowijać się całunem wspomnień. Uchwyciłem przelotną myśl jednego z doktorów o przymusowej sterylizacji i ślad czegoś jeszcze gorszego. Pomyślałem: Jeśli zobaczą, że my również coś znaczyliśmy w przeszłości, wtedy zrozumieją, że jesteśmy ludźmi. Nie wiedziałem... Nie wiedziałem, że nie skończy się na zalaniu otoczenia rzeką dusz, ale zostanę porwany i uniesiony przez jej nurt z więzienia, w którym przebywałem, do miejsca i chwili poznanych z tego czy innego wspomnienia. Do pociągu, gdzie znajdę się obok dwojga kochanków. Na ulicy, gdzie matka beszta córkę za spóźnienie. Ja tylko chciałem być świadkiem tych, o których zapomniano. Ale każde moje słowo o ich zagubionych historiach jest krokiem w przestrzeni i czasie. Dlatego mogę wydostać się ze wszystkich więzień, ze wszystkich obozów śmierci, do których mnie wezmą jako kolejny bezimienny numer. Zawsze mogę stamtąd uciec w przeszłość jakiegoś martwego człowieka. Czyżbym więc był zwykłym ścierwojadem, łudzącym się marzeniami o miłosierdziu? Szukam ich, żeby odebrać ostatnie niewypowiedziane wyznania tylko dlatego, że im więcej z nich zapamiętam, tym łatwiej będę mógł dotrzeć w dowolne miejsce i moment ich życia spisanego w księdze? Jestem świadkiem i opiekunem ich dusz czy tylko złodziejem istnień? Prawdę mówiąc, sądzę, że jestem jednym i drugim po trosze. Choć wielu mogłoby powiedzieć, że wchodzę s’mierci w paradę, ja twierdzę, że śmierć, która rządzi tym światem, domagając się uległości i ofiary, bierze co swoje w ogniu i krwi. A ja odrzucam te roszczenia, bo znam jej twarz. Znam twarz śmierci, jedynego prawdziwego Boga, który na nasze modlitwy odpowiada zniszczeniem. Znam twarz mojego brata. Nie uważam się za herosa, ale jeśli mogę wykradać życie i w czasie swoich ucieczek ratować je z koszmarnego tu i teraz, będę to robić. O nie, złodziej istnień nie jest bohaterem, bo bohater wie, że to, co robi, jest słuszne, a ja nie mam takiej pewności. Ani jej nie pragnę. To bohaterowie – ludzie, którzy chcieliby być bogami – niszczą świat swoim ślepymi przeświadczeniami, a reszta z nas, która błąka się w ruinach, zbiera umarłych.
TOM CZWARTY WSCHODNIA ŻAŁOBA
BUKOLIKA
MARTWE WIECZNOŚCI I KURZ Principaea Cosmogonea Gioseppusa de Paracletusa Według wielkiego uczonego z siedemnastego wieku Gioseppusa de Paracletusa Księga wszystkich godzin rozpoczyna się listą wszystkich liczb wymiernych – 1, 2, 3, 4... i tak dalej – po czterysta na każdej stronie w czterdziestu wierszach. Nie ma na niej zera, ponieważ byłoby krokiem poza skończonos’ć, a więc wykraczałoby poza tematykę dzieła, zajmującego się przede wszystkim tym co egzystencjalne. Na pierwszych stronach znajduje się spisany odręcznie przez nerwowych komentatorów ciąg ułamków: / , / , / , / ... i tak dalej. 1
1
1
1
2
1
3
4
Wynika z tego, że dopiero po odwróceniu ostatniej kartki – do której jakoś nigdy nie można dotrzeć, choćby nie wiadomo jak długo wertowało się Księgę – wreszcie ma się przed sobą nieskończoność po jednej stronie i zero po przeciwnej. To ostatnie, jak bez wątpienia zrozumie bystry czytelnik, nie jest bardziej konkretną miarą rzeczy niż nieskończoność i podobnie jak ona – abstrakcją samej idei mierzalnych jednostek rzeczywistości. Z naszych egzystencjalnych doświadczeń wyodrębniamy idee wszystkiego (nieskończoności) i niczego (zera); ale ze swojej natury są one nieegzystencjalne, transegzystencjalne... metafizyczne. Gdyby jednak czytelnik uparł się przewracać kartki przez całą wieczność, Paracletus mówi, że Księga wszystkich godzin, upchnąwszy nieskończoność na pierwszych czterystu z nieskończenie wielu stronic, kontynuuje listę liczb skończonych i całkiem niespodziewanie przechodzi do właściwej matematyki. Na początku jedynie wykłada podstawy prostej arytmetyki, ale szybko rozszerza zakres transformacyjnych symboli, żeby opisać dos’ć złożone problemy geometryczne i algebraiczne. Od dawna podejrzewano, że Paracletus obficie czerpał z Księgi wszystkich godzin, pisząc swoje Principaea Cosmogonea, i że jego pierwotny podział zasad i teorematów na Macroscopica i Microscopica, gdzie te pierwsze znajdują się na stronach parzystych, a te drugie na nieparzystych, może odzwierciedlać układ samej Księgi. Zważywszy na znaczenie dzieła również dla współczesnych matematyków i fizyków teoretycznych – którzy nadal szukają w niej inspiracji przy konstruowaniu własnych teorii względności, fizyki kwantowej, superstrun, twistorów i prawd przypadkowych – Paracletus rzeczywiście zasługiwałby na podziw, gdyby sam był twórcą tej skarbnicy pomysłów.
Solidniej i bardziej teatralnie Uporczywe „bip, bip, bip!” cofającej się ciężarówki wybija się ponad daleki warkot furgonetek dostawczych i samochodów przywożących sprzedawców do sklepów przy Sauchiehall Street. Fox nasłuchuje śpiewu ptaków, ale docierają do niego tylko poranne hałasy. Zima w Kentigern. Do prawdziwego świtu jeszcze – ile? – trzy godziny, a ściemni się z powrotem już o czwartej po południu. Fox stawia kołnierz i wychodzi na ulicę, z rękami wciśniętymi w kieszenie. Powinien był włożyć płaszcz. Jest zimno, ale nie na tyle, żeby spadł śnieg. W Kentigern rzadko pada o tej porze roku. Dzięki Golfszttomowi grudzień jest ciepły i wilgotny, a święta Bożego Narodzenia rzadko są białe, więc środek zimy oznacza ciemności, których nie spotyka się często w innych miastach na świecie. Długim tutejszym nocom, rozjaśnianym przez pomarańczowe światło latarni ulicznych, lśniące na mokrych chodnikach i przez dekoracje sklepowe, brakuje niebieskawo-białej barwy śniegu wirującego w powietrzu albo zepchniętego przez spychacze na pobocza jak w Nowym Jorku czy Berlinie. Jest to raczej blask ognisk rozpalanych po to, żeby wokół nich tańczyć, polan trzaskających w kominku, mosiężnych żyrandoli z żarówkami w kształcie świec w ciepłym pubie, do którego się idzie z przyjaciółmi. Można przeżyć dzień, nie widząc światła naturalnego, iść do pracy po ciemku, wracać do domu po ciemku. Daje to dziwny, sztuczny nastrój, efekt światłocienia, sprawia, że wszystko wygląda solidniej i jednocześnie bardziej teatralnie. Jakby świat był obrazem Caravaggia albo Rembrandta. Powrotem syna marnotrawnego. W pewnym sensie oni są synami marnotrawnymi, myśli Fox. Joey ponury i zgorzkniały, wciąż jak w potrzasku; Jack w ciągłej ekstazie, upojony wolnością; Puk odpoczywający w dziczy, w jakimś sadzie, w którym na pewno się wyżywi. A Guy? On już trochę chodzi po tym świecie i widzi, że życie nie jest proste i bezpieczne, ale nie zamierza się poddawać. Skręca za róg obok śmieciarki z migającymi światłami, wymija śmieciarza, przepraszając go krótko. Ma nadzieję, że zasiał ziarno w głowie Pickereringa ciągłymi zmianami i mylnymi wskazówkami, że stworzył nowe połączenia, niczym szwy ściągające poszarpaną skórę nad ziejącą w nim raną. Ale jest lepszy w tatuowaniu Mową niż posługiwaniu się nią, a Joey... cóż, Joey to twardy orzech do zgryzienia, człowiek, który w nic nie wjerzy, poszukuje prawdy i nienawidzi złudzeń. Potrzebują go jednak. Mimo całego żaru Jacka, miłości Puka i mądrości Guya, który ich temperuje, wszyscy trzej potrzebują chłodnej, mrocznej woli Joeya. Pickering, Pieczorin, Narkoza – zawsze trzyma się trochę na uboczu, ale potrzebują jego ostrego języka, który jak skalpel tnie ich kłamstwa. Jak szpachla malarza zdrapuje kolejne warstwy farby.
Teoria wielkiej dysunifikacji Starą tezę, że dzieło Paracletusa całymi garściami czerpie z Księgi wszystkich godzin, podważa wielu badaczy, który twierdzą, że ostatnie strony jego Principaea to dowód obłędu autora. Czytelnik nie może nie zauważyć, że rygorystyczna logika przy prowadzeniu równoległych wątków, wymyślony i zastosowany przez Paracletusa „rachunek przypuszczalności”, pochodne modeli topologicznych przywodzące na myśl prace Poincarrego, prognozy i hipotezy zaczynają się niepokojąco mieszać z wykresami i tabelami wyników empirycznych obserwacji, które uczony umieszcza najpierw na marginesach, a potem stopniowo w całym tekście, na każdym wolnym skrawku białej powierzchni. W trzydziestym szóstym tomie, jak wykazuje Schaller, egzegeza modeli zajmuje więcej miejsca na stronie niż same modele, komentarze są rozmieszczone przypadkowo na stronach parzystych albo nieparzystych, często uzupełnione odnos’nikami do równań, strzałkami, kółkami i innymi znakami redakcyjnymi. Nie jest to dzieło zwykłego kopisty, twierdzi Schaller, tylko dynamiczna mapa umysłu, gorączkowo i często na oślep próbującego znaleźć sens w coraz bardziej sprzecznych teoriach i danych. Na początku tomu trzydziestego szóstego podział na Macroscopica i Microscopica całkiem się załamuje, równania, formuły i obserwacje rozmieszczone są całkiem dowolnie na stronach parzystych i nieparzystych. Od tego miejsca praca zmienia się, jak to ujął Schaller, w „teorię wielkiej dysunifikacji”. Jako że dotychczasowe skalarne rozróżnienie zostaje całkiem zarzucone, nasuwa się myśl, że Paracletus zajmuje się tym, co można by określić jako Mesoscopica – obecne pokolenie epidemiologów i ekonomistów rzeczywiście próbuje teraz zastosować jego teorie. W tej sytuacji wydaje się nieprawdopodobne, żeby uczony ściągał z Księgi. Wskazując na całkiem wiarygodne wzmianki w kilku zachowanych źródłach biograficznych, Schaller utrzymuje, że po krótkich studiach nad Księgą wszystkich godzin, która stała się dla niego inspiracją, Paracletus stracił do niej dostęp i resztę życia poświęcił na rekonstruowanie tego obszernego dzieła, tym samym skazując się na porażkę i szaleństwo z powodu samego charakteru zadania godnego Goliata. Właśnie te bezowocne próby narysowania mapy labiryntu, widzianego tylko przelotnie, leżą u źródeł chaosu, w którym ostatecznie pogrążył się Paracletus.
Kręte drogi, zachwycające drogi Fox zatrzymuje się na rogu Charing Cross i Woodlands Road, żeby zapalić papierosa i obejrzeć się na Park Circus, za siebie i trochę w bok w czasie, na białą kościelną wieżę. Potem odwraca się i widzi... ...światła wiszących latarń i neonów Chinatown, ze smokami i chińskimi piktogramami. Nigdy nie był pewien, gdzie znajduje się ta ulica – może w San Francisco – ale przecież to nie ma znaczenia. Chinatown to Chinatown, wszystko jedno w jakim mies’cie. Jego zegarek pokazuje tę samą godzinę, ale tutaj jest jas’niej. Wąski pas błękitnego nieba nad skupiskiem supermarketów oferujących glutaminian sodu, figurki Buddy, pejzaże wyrzeźbione z bambusa i oprawione w szkło z ramką z czarnego lakierowanego drzewa. Fox schodzi na brukowaną jezdnię, żeby usunąć się z drogi dostawcom, którzy dźwigają na ramionach skrzynki, wnoszą je do restauracji i po schodach na wyższe piętra. Wszędzie widać szyldy ze słowami takimi, jak: Pekin, smok, jadeit, Kanton, gospoda, imperium i ogród. Każde miasto powinno mieć swoje gospody, imperia i ogrody, myśli Guy. – Pan Fox! Wcześnie pan wstał. – Późno wstałem – prostuje Guy. Wraca na chodnik, żeby wymienić uścisk dłoni z panem Chungiem i zapytać go, jak idą interesy; ma nadzieję, że dobrze. A, tak, owszem, ale dlaczego od kilku tygodni nie pokazuje się w Cesarzowej Szanghaju, żeby wypić zieloną herbatę i zagrać w go? O, ostatnio pan Fox bardzo zajęty. – To nonsens – mówi pan Chung. – Ja jestern zajętym człowiekiem. Pan jest pisarzem. Pańska praca to siedzieć, pić zieloną herbatę ze starcem i grać w go. Gdzie indziej nauczyłby się pan naszych starych chińskich mądrości? Guy się s’mieje. Ulubione powiedzenie staruszka brzmi: „Konfucjusz nigdy nie musiał prowadzić restauracji. Co on mógł wiedzieć?”. W następnym tygodniu, obiecuje Fox, w następnym tygodniu. Na rogu wyrzuca niedopałek do kałuży, zagłębia się w wąski labirynt z cegły, wchodzi po stopniach, które biegną w górę, przechodzą pod łukiem, prowadzą do krętych dróg, zachwycających dróg, które wiją się między Stambułem a londyńskim East Endem, do ulic podupadających saun i skażonego powietrza. Czerwone lampy w oknach. Dziewczyny z perfumowanymi włosami. Zastanawia się, czy w tych burdelach są teraz jakieś upadłe anioły, które wkładają garnitury, koszule i krawaty, wyjmują banknoty z portfeli. Po klęsce Przymierza wielu się tu zadomowiło, zwabionych radościami i smutkami ciała. Pod pewnymi względami daje to Foxowi nadzieję, pod innymi przeraża. Ten rodzaj chaosu, w którym są teraz pogrążeni, ma tendencję do przeradzania się w nowego rodzaju dwoistości.
Dwie rywalizujące szkoły myśli W dziewiętnastym wieku dwie rywalizujące ze sobą szkoły myśli rozpoczęły zażarty spór o pochodzenie Księgi, a zatem i o pochodzenie kosmosu. Wychodząc od religijnej tradycji, zgodnie z którą Księga wszystkich godzin została spisana przez Boga jego własną krwią, manualiści stworzyli doktrynę, że atrament był pierwotnym budulcem wszechświata. W gruncie rzeczy twierdzili oni, że atrament jest Bogiem, a Bóg atramentem, substratem kosmosu, wcześniejszym i zewnętrznym wobec rzeczywistości. Wierzyli, że ponad przestrzennymi i czasowymi ograniczeniami doczesnego świata istnieje „nieskończony boski intelekt, czarny i płynny, nośnik działania, który określa to co skończone”. Przez całe wieki była to dominująca idea, bo zgodna z teologicznym klimatem chrześcijaństwa i kreacjonizmu. Wszyscy jesteśmy dziełem Boga, twierdzili manualiści i większość świata się z nimi zgadzała. Jednakże wraz z Oświeceniem ideę tę zakwestionowali neoikonoklaści, wykazując absurdalność określania nieskończoności (czyli tego, co nieegzystencjalne) terminami odnoszącymi się do skończoności (czyli tego, co egzystencjalne). Gwałtownie sprzeciwiając się antropomorfizacji Stwórcy, wykpiwali „prymitywny, przesądny i głupi pomysł, że świat jest czarną śliną wytartą z brody Boga i uformowaną w ładne wzorki na papierze”. Jeśli wszystkie uczynki są spisane w Księdze, twierdzili neoobrazoburcy, w takim razie działanie manualistycznej „Ręki Boga” musi być w tym tekście z góry określone. Dlatego, choć niektórzy byli gotowi dopuścić istnienie demiurgicznego skryby, tak samo ograniczonego przez zapisy Księgi, jak każda istota w niej wymieniona, nie wierzyli w żaden wcześniejszy byt, transcendentnego Stwórcę, tylko w samą Księgę, poza którą nie było nic, przedtem ani potem. Za pierwotną materię wszechświata, substrat, prawdziwy fundament rzeczywistości, na którym zbudowano kosmos, uważali welin.
Daleki głos trąby Stopnie są teraz z białego kamienia o różowawym zabarwieniu, z piaskowca jerozolimskiego. To arabska Wschodnia Jerozolima, nadal poranek w środku zimy, tuż przed świtem, nadal rok 1999, ale przesunięty trochę w bok. W tym fałdzie Kentigern nazywa się Glasgow. Jeszcze mniej nieba widać z coraz węższych ulic, ale ma ono intensywną barwę. Wreszcie jest naprawdę błękitne i beztrosko pogodne. Fox patrzy na zegarek – z idealnym wyczuciem czasu – zaciąga się papierosem i przymyka oczy, kiedy gdzieś w oddali muezin w swoim minarecie intonuje wezwanie do porannej modlitwy. Upadłe anioły i księgi dusz, myśli. Jedna z legend na temat Księgi wszystkich godzin głosi, że została ona przyniesiona na Ziemię przez aniołów, którzy nie walczyli ani po stronie nieba, ani piekła. Podczas gdy szalała wojna, myśleli tylko o tym, żeby chronić Księgę. Ale i tak ją zgubili. Fox otwiera oczy. Bursa. Hotel Dilmun, wokół kawiarnie i restauracje, nad miastem góra Uludag. Gdzieś w dole śpiewa muezin. Guy stoi przy płocie, z papierosem w ręce, i patrzy na zbocze dachów i ogrodów, słuchając dalekiego głosu trąby. Nie tylko Księga zginęła. Cała ludzkość się pogubiła w taki czy inny sposób. Wszyscy z powodu Mroku wyrwali się na wolność ze swojej rzeczywistości, nawet ich tożsamości rozpadły się i rozproszyły. Teraz Mrok ustąpił, a oni przeszli ze zniszczonego świata do tego, szukając w mroźnej Zimie rodziny i przyjaciół, zakładając nowe rody w tej chłodnej mgle, czepiając się kształtów i cieni, które mogły być ich zaginionymi braćmi, siostrami, ojcami, matkami. Albo ich drugimi ja. Fox zrozumiał, że łączy ich głębszy związek – Jacka, Puka, Annę, Joeya, Dona i jego... Finnana też, gdziekolwiek jest. Siedem osób, siedem dusz, ale może tylko jedna tożsamość. Mija drewnianą budkę i zaparkowaną przed nią Heykel Taksi, wchodzi na podjazd i do foyer hotelu. Lubi stary świat, przebrzmiałą świetność Dilmunu. Hotel nie dorównuje sąsiedniemu Celik Palas z turecką łaźnią zwieńczoną dużą kopułą, czarno-białymi fotografiami na ścianach, pokazującymi angielskie ogrody, które znajdowały się tam, gdzie teraz biegnie droga pełna samochodów buchających czarnymi spalinami z rur wydechowych. Kiedyś Celik Palas byłby czymś dla niego, ale teraz w Dilmunie czuje się jak w domu. – Geniden – mówi. Dzień dobry. – Geniden – odpowiada recepcjonista. – Pokój sześćset jedenaście? – Evet. Tesekkur.
Nienapisana księga Łatwo zauważyć, że te dwie szkoły filozoficzne, manualistów i neoikonoklastów, w zasadzie spierają się o prymat z jednej strony – nieskończoności, z drugiej – zera. Obie próbują rozwikłać egzystencjalną tajemnicę Księgi w oparciu o absolut esencjalistów, zauroczone doskonałością abstrakcyjnych idei: teistycznej wizji atramentu jako boskiego ducha i ateistycznego pojęcia welinu jako tabula rasa. Jednakże obie w rezultacie tworzą rzeczywistość ze swoich ulubionych abstrakcji, starając się wydobyć określoność z nieokreślonego, coś ze wszystkiego albo coś z niczego. Obie w równym stopniu się mylą, gdyż nie proponują żadnego realnego wyjaśnienia kolapsu nieokreślonej potencjalności metafizycznego stanuboski duch albo tabula rasa – w określoną egzystencjalną rzeczywistość. Samo machnięcie różdżką słowa nie wystarczy, żeby pełna fiolka albo czysta kartka magicznie zmieniła się w Księgę wszystkich godzin. Nienapisana księga, jak powiedział Hobbsbaum, nie jest ani atramentem, ani papierem. Dopiero w ostatnich latach filozofowie wrócili do archaicznej teorii o kosmogonicznej naturze Boga. która nie podąża od nieskończoności do skończoności, tylko od nieokreśloności do określoności i jest znana jako orficka kosmogonia. Według niej ani atrament, ani welin nie mają prymatu, bo są jedynie nowszymi surogatami pigmentów i skór, na których spisywano Księgę w ciągu całej ludzkiej historii, poprzez łączenie rozproszonych źródeł i niezależnych wynalazków – pisma klinowego na glinianych tabliczkach, plemiennych tatuaży na skórze, nacięć na kości słoniowej. Wychodząc od chaosu jako punktu początkowego, orficka kosmogonia uważa powstanie Księgi nie za pojedyncze wydarzenie, dzieło jednego autora, lecz za proces łączenia, dyferencjacji i ewolucji. Według niej nie istnieje niespisana książka ani wcześniejszy, doskonały, metafizyczny stan absolutnej pewnos’ci. Zamiast tego orficka kosmogonia szuka początków określonego w nieokreślonym – raczej cos’ z czegoś niż wszystko albo nic. Przed Księgą były miriady książek, niezliczone wytwory powstałe z welinu i atramentu, gliny i trzciny, drewna i ochry, kamienia i krwi.
Wiosna w Bursie Po dotarciu na szóste piętro winda dzwoni, drzwi się rozsuwają, Fox wychodzi na korytarz sztucznego światła i ciepła. Jest coś bezpiecznego i zarazem przytłaczającego w takich hotelach, myśli, z wystrojem niezmienianym od dziesięcioleci, zawsze nastrojowym oświetleniem i umiarkowaną temperaturą. Trudno stwierdzić, jaka jest pora roku na zewnątrz. Ale jeszcze przed wsunięciem karty magnetycznej w zamek i wejściem do pokoju z rozsuniętymi zasłonami Guy wie, że w Bursie jest wiosna. Na szóstym piętrze hotelu Dilmun zawsze panuje wiosna. Otwiera szeroko okno, żeby poczuć powietrze, jeszcze świeże po nocy, ale już ogrzewane przez wstające słońce. Uliczny hałas, który wpada do pokoju, wcale go nie drażni, jest nawet miły dla ucha po tych wszystkich pseudośredniowiecznych nonsensach Zimy i ekscesach Kentigern. Guy całkiem lubi tę swoją nowoczesność, mimo wszystkich jej minusów. Inni – Jack, Puk, Joey, Anestezja, nawet Don – chyba lepiej pasują do mniej przyziemnych fałdów; są istotami welinu i atramentu, Welinu i bitmitów. Ale Fox... Może i wiele podróżował, zagłębiał się w tym świecie na dłużej niż tamci, lecz nigdy nie zagubił się w nim, nie zatracił tak jak oni... przynajmniej nie na całą wieczność. Czasami wolałby się poddać, pogrążyć w takim śnie, jakiego, zdaniem bitmitów, pragnie. Ale on chce się obudzić, chce, żeby oni wszyscy się obudzili, żeby Jack i Joey przestali się bawić w „zabij mnie, a potem ja zabiję ciebie”, a Puk i Anestezja odgrywać role ofiary i mściciela. No dobrze. Jeszcze jest Don, który po prostu robi to, co trzeba zrobić, stoicki i rozsądny stary żołnierz. Siedzieli razem w ogrodzie na dachu do późna w nocy, obserwowali apokalipsę rozpętaną przez Jacka i słuchali krzyków aniołów siekanych na kawałki przez paralizator Anestezji. Patrzyli, jak drapacze chmur walą się w pióropuszach i kłębach szarego dymu. – Musimy znaleźć jakiś sposób, żeby z tym skończyć – powiedział kiedyś do Dona. To było w Kentigern, tuż po tym, jak uwolnili Joeya, a bitmity obróciły miasto w chwilowe autonomiczne piekło. Imperium się skończyło. Nastąpił upadek faszystów, gdy bitmity wydostały się z cuchnących kanałów ściekowych i opanowały miasto jak plaga zapchlonych szczurów. Zwyciężyli, ale w zamian dostali sekciarską wojnę domową. Gangi Zielonych i Niebieskich pojawiły się w tym chaosie, żeby zaprowadzić nowy porządek brzytwami, cegłami i obrzynami. Chryste! Don tylko się uśmiechnął krzywo. W innym fałdzie, powiedział Don, w innym Kentigern nazwaliby siebie katolikami i protestantami, kibicowali rywalizującym ze sobą drużynom piłkarskim, śpiewali pieśni nienawiści na trybunach; po remisie dochodziłoby do użycia noży, czasami do walk pozycyjnych w centrum miasta. To był ten sam obraz, tyle że narysowany śmielszymi pociągnięciami pędzla; odwieczna natura miasta, dziedziczenie bezsensownych animozji. Tak miało być zawsze. Fox spojrzał wtedy na wstające słońce... zdawało się, że ciągle wschodzące. Czyżby dzisiaj było trochę wyżej? – Nic nie trwa wiecznie – powiedział. Teraz wygląda przez okno na wiosnę w Bursie i jest tego pewien. Tak jak Mrok przetoczył się przez Welin i zmienił wszystko, podobnie w długą noc Zimy, która po nim nastąpiła, zaczynały się zmiany. Tak to bywa z chaosem.
O akrobatach i artystach Zastosowanie koncepcji chaosu do Księgi wszystkich godzin jest kwestią budzącą szczególne emocje. Podczas gdy rozbudzone na nowo zainteresowanie orficką kosmogonią przeniosło się również na ten obszar dociekań, nurt myślowy manualistów i neoikonoklastów, wciąż silny w kręgach naukowych i religijnych, wywiera nadal opór wobec idei, że Księga może być ze swej istoty chaotyczna, a istniejący w niej porządek to jedynie zjawisko wtórne, epifenomen. Kiedy w roku 1939 profesor Samuel Hobbsbaum rozwinął teorię, że – wbrew twierdzeniom Schallera – Paracletus miał kontakt z Księgą w późniejszych latach swojej pracy nad Principaea Cosmogonica, a postępujący obłęd widoczny w jego dziele był w rzeczywistości odbiciem jej treści, Akademia zawrzała oburzeniem. – Księga nie bawi się z kosmosem w Jamesa Joyce’a – oświadczył Schaller. Jednakże badając Księgę wszystkich godzin i opisany przez nią kosmos, stajemy wobec egzystencjalnej struktury złożonej z miriadów gwiazd i planet, cząsteczek i fal, materii i energii, drzew i burz, akrobatów i artystów. Tendencja do oceniania Księgi jako dzieła wielkiego i wyjątkowego, spójnego i kompletnego, jest na dobrą sprawę aktem wiary wynikającym z naszej potrzeby pewności – tak twierdził Hobbsbaum w 1939 roku przed Królewskim Instytutem Metafizyki. Argumentował: Księga może być wewnętrznie sprzeczna, pełna niespójnych i niekompletnych deskrypcji. Nasze opisy kosmosu, jak próbował eksplikować Paracletus w swoich Principaea, są w najlepszym razie obszerne i zrozumiałe, ale... całkowicie ze sobą niezgodne. – Zastanówmy się nad czasem i przestrzenią – rzekł. – Rozważmy rzeczywistość jako palimpsest...
Pętla Mobiusa czasu i przestrzeni Fox rozsuwa szklane drzwi garderoby, wyciąga skórzaną torbę, kładzie ją na łóżku. Wyjmuje z niej Księgę. Nie otwiera jej często. Ostatnim razem, kiedy to zrobił, wszystkie kartki, które sprawdził, były puste jak pole pokryte śniegiem. Przyszła mu wtedy do głowy straszna myśl, że atrament wyciekł z kartek i zmienił się w cienie pod ich stopami, nocne niebo nad głową, w bitmity, które zainfekowały każdy zakątek świata. Przekartował Księgę i stwierdził, że wszystkie stronice są puste. Zawahał się przed ostatnią. Nie potrafił się zmusić, żeby na nią spojrzeć. Wracali do Kentigern przez fałd przypominający przedrewolucyjną Rosję, liniowcem pełnym jaśniepanów i lokajów. Jack i Puk podróżowali trzecią klasą z chłopami, Joey przy karcianych stolikach, w odprasowanym czarnym mundurze, gruziński fatalista dla podziwiających go contess, Don i Anna ubrani jak doktor Żywago i jego żona, Fox sam w kabinie, elegancki, z pince-nez, kozią bródką, notatnikiem pod pachą, może dziennikarz. Przez kilka ostatnich tygodni obserwował, jak z dnia na dzień blaknie atrament, jakby coś czyściło welin, żeby napisać na nim nowy tekst. Unosił oczy znad kartek i spoglądał na syberyjską Zimę. Potem wracał do bladoszarej matematyki – o ile mógł to stwierdzić – nieskończoności i zera. Byli gdzieś nad Stawropolem, kiedy otworzył księgę i zobaczył, że pierwsza strona jest pusta. Fox przesuwa dłońmi po skórzanej okładce, kruchej i cienkiej, popękanej na grzbiecie. Książka skurczyła się, odkąd ją ukradł – albo stworzył – odkąd znalazła się w jego posiadaniu w którejś z niezliczonych, sprzecznych ze sobą przeszłości. Kiedyś była wielkości i ciężaru starożytnego grimoire, teraz bardziej przypomina Biblię ze szkółki niedzielnej, z rodzaju tych, które dzieci dostają z okazji pierwszej komunii, jest grubsza, ale mniejsza niż broszurowe wydanie. Może ją trzymać w jednej ręce, nosić w kieszeni – ostatecznie temu właśnie ma służyć: być przewodnikiem, który poprowadzi niewinnego przez burze życia. Nie dlatego, żeby Guy się czuł tak bardzo niewinny. Kiedyś ją zniszczył, wydarł strony i rzucił je na wiatr. Kiedy to było? Chryste, tak dawno temu, że już nie pamięta. Potem Jack wrócił z jednej ze swoich wypraw w głąb Zimy, zakrwawiony i poparzony – cholerne smoki, powiedział – i rzucił mu książkę pod nogi jak pies aportujący patyk. Zobacz, co znalazłem. Ona nie powinna istnieć, ale istnieje, książka ukradziona z piwnic biblioteki, niesiona przez cały Welin. Spisana w wiecznym Kentigern na skórze aniołów. Podrobiona w Paryżu, w 1939 roku. Otwarta w Berlinie w 1929. Gubiona i kradziona, niszczona, tworzona na nowo, przepisywana, ma tyle historii co świat, zawiera je wszystkie niczym własną pętlę Mobiusa czasu i przestrzeni, sprzeczne historie, lecz połączone w jedną bezładną, rozwlekłą opowieść, rodzaj prawdy, ale pełnej niekonsekwencji i dygresji, fałszywych interpretacji i interpolacji, fikcji przedstawianej jako fakty, faktów przedstawianych jako fikcja. Są w niej prawdy i półprawdy, myśli Fox, kłamstwa, białe kłamstwa i cholerne kłamstwa. I historie, które są tym wszystkim. Otwiera książkę, odwraca szeleszczącą stronę, zamyka ją delikatnie. Może zrobiłby dobrze, gdyby teraz ją zniszczył, pozwolił jej rozpaść się w proch i martwą wieczność.
Wieczny kolaps Hobbsbaum oparł swoją tezę o wiecznym kolapsie na reinterpretacji pozornie bezsensownego wzoru, któremu Paracletus, nie wiedzieć czemu, poświęca cały ostatni tom swojego dzieła: x / =1. Schaller uważa monomanię Paracletusa za ostateczny dowód szaleństwa, a Hobbsbaum dokonuje imponującego wyczynu intelektualnej gimnastyki i skacze przez wieki od ery alchemii do ery relatywizmu, wykazując się przy tym ogromną przenikliwością. Choć już dawno powiązano ten wzór z równoległymi sekwencjami liczb wymiernych i ich ułamkowych odpowiedników, spisanych na pierwszych stronicach Księgi: / : 1, / : 2... i tak dalej, Hobbsbaum wstawił do niego nieskończoność i zero. Zgodnie z Księgą, biorąc / za równe zeru, ogłosił, że ∞ 0 = 1. Podobno Hobbsbaum cierpliwie czekał, aż ucichną krzyki: „brednie, androny”, a potem, z lekkim uśmiechem na twarzy, przystąpił do utwierdzania słuchaczy w przekonaniu, że całkiem postradał zmysły. Podsumowując, argumentował, że nie tylko 1, ale każdą jednostkę miary da się umieścić w tym równaniu. Twierdził, że każdą skończoną wartość można przedstawić jako produkt nieskończoności i zera, przy czym zero jest odwrotnością nieskończoności, co, kontynuował, jest najbardziej podstawowym twierdzeniem Księgi, zakodowanym w samej definicji terminów, w ciągu liczb całkowitych i ułamków. х1
X
1
1
1
2
1
∞
x
– Każda skończona wartość – powtórzył Hobbsbaum, kiedy znowu podniosły się protesty – jeden, dwa, trzy albo trzy gazyliony, wszystkie liczby są produktem nieskończoności i zera. Odnosi się to zwłaszcza do osobliwości fizyki kwantowej i teorii względności, czyli punktów o nieskończonej gęstości i zerowej objętości, których masy nie da się określić, ponieważ nieskończoność razy zero równa się nic. I tak narodziła się nowoczesna matematyczna koncepcja nieokreśloności, niczego, zwana popularnie teorią N, a głosząca, że wszelka pewność rodzi się z wiecznego kolapsu chaosu... nie w porządek, tylko po prostu w istnienie.
Ostatni taniec przez wieczność Mowę, w której napisano Księgę, rozumie lepiej, niż ktokolwiek podejrzewa. Pod skomplikowanymi znakami, przy których chińskie wydają się prymitywne i toporne, kryje się system elegancki w swojej prostocie. Same sygile składają się z sześciu podstawowych elementów: kropki, kreski, krzyża, łuku, kąta i pętli. To one, w swoich permutacjach i kombinacjach, są symbolami wieczności. Ale jest coś jeszcze. Przestrzenie między tymi sześcioma morfemami są równie ważne jak one same, ich położenie względem siebie decyduje o znaczeniu. Dystans między ojcem a synem mówi tyle o ich naturze, co zwykłe stwierdzenie, że to jest ojciec, a to syn. Odległość między kochankami, którzy leżą obok siebie w łóżku, określa siłę ich miłości. Przerwy między znakami wieczności milcząco nadają formę istnieniu. Fox wyjmuje z barku miniaturkę taniego dżinu i butelkę schweppesa. Gdy ją otwiera, z sykiem uwalnia się gaz. Myśli o ognistym Jacku i chłodnym, mrocznym Joeyu, o ich zmieniających się rolach w wieczności, w której znali się i jako bliscy przyjaciele, i jako wrogowie rozdzieleni otchłanią pustej nienawiści. I o innych, splecionych w ostatnim tańcu przez nieskończoność. Don i Puk. On sam. Dziewczynka z żądzą mordu w zielonych oczach, zagubiona gdzieś w Welinie. Irlandzki buntownik, który, Fox wie na pewno, jest sercem tego wszystkiego. W łańcuchach, sercem wszystkiego. Siedem dusz, myśli Guy. Starożytni Egipcjanie mówili, że każdy człowiek ma siedem dusz. Patrzy na Księgę, która leży przed nim otwarta, na kropki i kreski, krzyże i łuki, kąty i pętle, na przestrzenie między nimi, welin niesplamiony atramentem. Fox stoi przy oknie z Księgą wszystkich godzin w ręce i patrzy na wiosnę w Bursie. Wystarczy, że zaciśnie dłoń w pięść, i będzie koniec z tą przeklętą książką... chyba że znowu pojawi się gdzieś w krwawym chaosie Welinu i znajdzie drogę powrotną do niego. Co trzeba zrobić, żeby zniszczyć to cholerstwo raz na zawsze? Miasto jest uniwersum. Wszechświat jest miastem. Miastem szalonych albo marzycielskich dusz, tańczących razem do słodkiej i dzikiej pieśni, natomiast Księga to zapis Feuilleta atramentem na skórze. Służy do tego, żeby ją czytać, śpiewać głośno albo do niej tańczyć, a skoro zniknęły wszystkie znaki, jaki z niej pożytek? Może jednak najważniejsza jest pieśń, siła Mowy. Martwe wieczności i pył sypią się z jego zaciskającej się pięści.
ERRATA
Sen o tonięciu Powietrza! Gwałtowne zachłyśnięcie, które przechodzi w plucie, kaszel, szloch, krzyk, jakby wynurzył się i głębi oceanu po wiekach duszenia się, jakby się obudził ze snu o tonięciu. Wymachując rękami, spada z krzesła na betonową posadzkę. Uderza w nią kolanami, łokciem, wnętrzem dłoni, zwija się z bólu w kłębek jak stworzenie połknięte przez lewiatana; kos’ci zmiażdżone i wyplute na skałę chłostaną przez morze. Finnan łapczywie wciąga powietrze w wymęczone, obolałe płuca. O Jezu Chryste! O kurwa! Jezu Chryste! Cholera! Przetacza się na bok i na plecy, kuli się odruchowo, obejmuje rękoma. Czuje gęstą, wilgotną krew w miejscu, gdzie ręce dotykają ruiny klatki piersiowej. O Jezu, boi się na nią spojrzeć, więc wlepia wzrok w niebo, nie oślepiająco błękitne jak w samo południe, tylko ciemnoniebieskie, poranne. Nagły trzask kości sprawia, że Finnan wrzeszczy i kuli się w pozycji płodu. Kolejny trzask, rozdzierający zgrzyt kości ocierającej się o kość. Seamus prawie mdleje z cholernego bólu, aż raptem... Wszystko ustaje. A przynajmniej łagodnieje. Już nie ocean agonii przetacza się po nim bałwanami, tylko drobne, spienione falki omywają jego ciało sponiewierane przez morze. Z zamkniętymi oczami rozluźnia dłoń kurczowo zaciśniętą na ramieniu, przesuwa ją wolno i ostrożnie w dół, opuszkami palców bada obojczyk, mostek, żebra. Czuje zaognione, otwarte rany i przeszywający ból złamanych żeber, jeśli jest na tyle głupi, żeby pomacać je zbyt mocno, ale... wszystko jest na swoim miejscu. Chryste, przecież wie, co mu zrobili, jakie krzywdy wyrządzili. Otworzyli klatkę piersiową jak u trupa poddanego autopsji. Nadal widzi ten obraz. Widzi... Przetacza się na bok, bo żołądek podchodzi mu do gardła, żółć pali w przełyku. Wyrzuca ją z siebie w ostatnich gwałtownych spazmach resuscytacji. Znowu leży na plecach, wyciera usta wierzchem dłoni i otwiera oczy na niebo tak cholernie niebieskie, a potem ze strachem i ociąganiem spogląda w dół. Metalowy hak zniknął, pierś wygląda na nietkniętą, porusza się lekko w górę i w dół wraz z coraz bardziej miarowym oddechem, wprawdzie jest umazana krwią, jakby ktoś używał jej jako deski do krojenia mięsa, ale nie przypomina miazgi, którą zrobili z niej przeklęci aniołowie: Henderson, człowiek Metatrona, i ten drugi... MacChuill. Pieprzone cipy Przymierza. Próbuje uporządkować myśli, ułożyć chronologicznie to, co się wydarzyło po jego schwytaniu, ale wszystko wydaje się tak nierzeczywiste i poszatkowane, że nie wie, czy rekonstrukcja w ogóle jest jeszcze możliwa. Pamięta tortury, owszem. Pamięta, że zmuszali go do odtwarzania przeszłości. Łamali i formowali na nowo. Chcieli wyroczni, współczesnego Prometeusza, który tak głęboko przeniknie do Welinu, że same jego słowa będą wulkanicznym ogniem. Próbowali z niego wydobyć, kto mógłby ich pokonać, a on im to powiedział. Każdy, wy skurwiele. Wszyscy. W końcu cały wysiłek na nic się zdał sukinsynom, bo bitmity Metatrona doszły do wniosku, że są raczej po stronie tego każdego i wszystkich, i obróciły się przeciwko niemu, bardzo panu dziękujemy. Ostatnie, co Seamus potrafi w miarę dokładnie sobie przypomnieć, to czarna wirująca chmura bitmitów, która opadła skrybę Przymierza i wymazała go z obrazu, ciskając drania przez Welin jak zmięty świstek papieru. Potem cienie zamknęły się wokół Finnana, szepcząc o smutku i samotności, żywy płynny język, czarny jak noc, przybierający kształty, które mogły wskazywać na istnienie świadomości, zrozumienia... empatii. Mimo twojej klatki z drutu i ciała zazdrościmy ci. Choć bitmity są w połowie krwią dawno nieżyjących enkin, a w połowie nieożywionymi
nanomaszynami, plunęły w twarz swojemu stwórcy i postanowiły cierpieć razem z nim, z Finnanem, żeby się dowiedzieć, co to znaczy żyć. Dźwiga się na kolana, podpierając jedną ręką, a drugą wyciągając, żeby przytrzymać się stalowego krzesła. W tym momencie uświadamia sobie, że tylko bitmity mogły pożreć drut, którym był związany, i że nawet w tej chwili łatają jego okaleczone ciało. Gramoli się na nogi. Rzeźnia jest teraz ruiną. Roztrzaskany beton i skręcone, zardzewiałe arkusze blachy falistej otaczają go serią koncentrycznych kół. Posadzka pod jego nogami jest usiana płatkami czerwonobrązowej rdzy, takiego samego koloru są pręgi na nadgarstkach Finnana, pozostawione przez mocno zaciśnięty drut z siatki ogrodzeniowej. Wiatr rozwiewa resztki grubego pierścienia soli otaczającego metalowe krzesło, a od centrum wybuchu, od zewnętrznego kręgu zwęglonego betonu rozchodzą się promieniście czarne wyżłobienia. Bitmity, myśli Finnan, ale widzi, że zostały po nich tylko wypalone ślady, plamy sadzy. Wygląda to jak negatyw księżycowego krateru, czarne na szarym. Jest w tym pobojowisku może nie symetria, ale pewien porządek, regularność, jakby nie tyle nastąpiła eksplozja, ile wymknął się spod kontroli tajemniczy rytuał wudu, tak że od kręgu soli gwałtownie rozprzestrzeniła się sieć pęknięć, tworząc regularny wzór i niszcząc wszystko po drodze. Integralną część tego wzoru tworzą – na ten widok Finnan czuje zimny dreszcz biegnący w dół kręgosłupa – setki połci zarżniętych zwierząt, rozrzucone po całych ruinach rzeźni. Sępy dziobią rozmarznięte mięso, rojące się od much, ale wewnątrz kręgu jest tylko Finnan. Po jego prawej stronie jeden ochłap wygląda inaczej. Ptak szarpie czarną tkaninę, żeby dostać się do tego, co jest pod spodem, skacze po martwym ciele, aż bezwładne ramię podskakuje. W pewnym momencie głowa trupa przetacza się na bok, twarzą do Finnana. To ledwo rozpoznawalny Henderson z pustymi oczodołami i wydziobanymi wargami. Seamus odwraca się i rusza przed siebie, patrząc na szare szczyty gór w zielonej szacie i suche krzaki wyrastające z piaszczystej ziemi. Idzie krętą, pylistą drogą, która wiedzie do miasteczka domów z betonu i cegieł suszonych na słońcu, pomalowanych na pastelowe kolory, żółte albo niebieskie, częściowo ukrytych wśród karłowatych drzew. Nie wygląda to na Stany, dochodzi do wniosku. Raczej na Amerykę Łacińską. Meksyk? W miejscu, gdzie stercząca skała wymusza ostry zakręt, stoi mała kapliczka z posągiem Dziewicy. Błogosławiona Matka spogląda na trakt ze swojej budki strażniczej pełnej świeżych kwiatów. Finnan wdrapuje się na skałę, żeby się lepiej przyjrzeć twarzy posągu. Kuca, przesuwa palcami po pomalowanym gipsie. To ona, w ciemnobłękitnej szacie zamiast kurtki motocyklowej. Cholera, Phree, jak daleko w głąb cholernego Welinu zawędrowałaś?
Gdzieś zupełnie indziej
Siedząc na kamieniu, Phreedom zgania muchę z mapy. Stara misja stoi w sporej odległości od Alamosy, daleko od wszystkiego, z wyjątkiem grzechotników i sępów. Phreedom przeszła już długą drogę z El Paso. Wie dokładnie, dokąd zmierza, kieruje się kłamstwami, którymi częstowano ją w odpowiedzi w każdym małym miasteczku. Wszyscy napotkani zaprzeczają, że cos’ wiedzą o Zimnych Ludziach, lecz w trakcie rozmowy zdradzają się, nie słowami, tylko mową ciała. Obserwuje ich oczy, spojrzenia skaczące po mapie rozłożonej na masce samochodu, obserwuje palce wskazujące to tu, to tam, ale nigdy... tutaj. To martwy punkt w ich polu widzenia, miejsce, które nieświadomie omijają. W końcu znalazła sklepikarza z nerwowym tikiem i od niego dowiedziała się tego, o co jej chodziło, po czym ustaliła kierunek według słońca i ruszyła przez pustynię w stronę misji. Tam ich znajdzie. Zimni Ludzie, bladzi, wysocy i chudzi, o włosach białych jak kość, chłodnych ciałach i sercach, które nie biją. Niekiedy któryś przychodzi do miasteczka i próbuje żyć jak inni. Zakłada sklepik w jakimś opuszczonym domu przy bocznej uliczce i sprzedaje w nim świecidełka, talizmany, cudowne leki i woreczki mojo każdemu, kto chce je kupić. Po tygodniu albo dwóch znika równie nagle, jak się pojawił, i nikt w miasteczku nigdy nie przyzna, że ktoś taki u nich był. Oczywiście nikt również nie powie, że Zimni Ludzie istnieją, bo w ten sposób by uznał, że świat jest popieprzony, że zniknięcia, o których donoszą w wieczornych wiadomościach, albo wojna na Bliskim Wschodzie mogą być tym, o czym mówią szaleńcy w Internecie: apokalipsą, końcem świata. Ale tutaj koniec świata jest inny. W większości fałdów Welinu ludzie z zapałem rozpoczynają rzeź, gdy tylko aniołowie dobywają ognistych mieczy. Tutaj nie ma aniołów, demonów, żadnych samozwańczych mesjaszy, żadnych obcych, Elvisów, spisków. Zimni Ludzie nie mają ciemnych twarzy, gówno wiedzą o JFK czy nowym porządku światowym i nie wydaje się, żeby w ogóle ich to obchodziło. Nie proponują zbawienia ani potępienia, tylko... błyskotki. Dlatego to wyjątkowe miejsce pośród wszystkich fałdów, które Mrok porozrywał i rozproszył po Zimie, po dzikich czasach i dzikich przestrzeniach. To nie jest kolejne Haven ukryte głęboko w pęknięciach i zmarszczkach Welinu, osłonięte przed oczyszczającymi, czarnymi wichrami bitmitów. Nie, tutaj wojna enkin jeszcze się nie pojawiła na radarze. Właśnie ona interesuje Phreedom, ale śmiertelnie przeraża zwykłych poczciwców. Bez wojny, bez aniołów i demonów koniec świata nie ma sensu, a Zimni Ludzie są tego chłodnym przypomnieniem. W tym miejscu, tak podobnym do znanej jej kiedyś rzeczywistości, jedyny demon z rogami, jakiego widziała, łypał na kelnerkę w nowoorleańskim barze dla skinów. A aniołów, zdaje się, nigdy tutaj nie było. To Nowy Meksyk. 1 kwietnia 2037. Jest tak swojski, że to aż boli. Nazywanie ich aniołami jest niewłaściwe. To stary nawyk, którego Phreedom usiłuje się pozbyć. W tym fałdzie brakuje enkin; oto stosowne dla nich określenie. Podobnie jak ona, nie licząc Mowy, są tylko ludzkimi istotami, które kiedyś, gdzieś, jakoś złapały trochę mojo. Odlot po pejotlu albo przyjaciel umierający na rękach – tyle wystarczy, żeby dostrzec pola iluzji i płynące przez nie rzeki dusz, i właśnie coś takiego człowieka zmienia. Phreedom wie aż za dobrze, jak to jest wyjrzeć przez tylne drzwi rzeczywistości. Po świecie przez tysiąclecia chodzili enkin, ludzie, którzy w czasie tej wędrówki przypadkiem usłyszeli jakieś słowo, a ono tak zmieniło ich sposób patrzenia na świat, że postanowili nie umierać. Pewien żołnierz Przymierza wyznał jej, że przestał umierać jakiś czas temu, kiedy w wieku dwudziestu lat, w samym środku wojny, która nie była jego, ubrany w znienawidzony mundur, postanowił się znieczulić. Leżał w okopie strzeleckim i odlatywał, kompletnie naćpany, kiedy usłyszał Mowę – jakby jakiś żółtek podłączył się do linii telefonicznej i powtarzał wciąż moje imię, ale
to nie był ludzki głos. Wydawało się, że przemawiają do mnie pociski, karabiny i bomby. Więc wyszedł z okopu prosto na ogień karabinów i ruszył przed siebie. Phreedom znała innego enkin, który mógł iść pod gradem kul; niektórzy chodzą po deszczu i nie spada na nich żadna kropla. Enkin wyczuwa szczęście w powietrzu. Oczywiście szczęście tego sukinsyna z Przymierza skończyło się w chwili, kiedy ją spotkał. Ale ten fałd ma tylko Zimnych Ludzi, a jeśli oni są enkin, to byliby jedynymi enkin w całym Welinie niewplątanymi w wojnę po jednej czy po drugiej stronie i zbyt zajętymi zabawą w Indian i kowbojów, by się przejmować, że jacyś ludzie dostali się w krzyżowy ogień. Jest w nich coś, co Phreedom niepokoi. – Myślą, że są poza życiem – powiedział jej Finnan. – Czymś innym. Czasem się zastanawiam, czy te historie o wampirach nie biorą się od nich. Słyszałem, że nie mają normalnej temperatury, cienia ani lustrzanego odbicia. Uważają, że istnieją poza ciałem, rozumiesz, że śmiertelność ich nie dotyczy. Bo ciało, cała ta krew i proch, jest tylko wiezieniem, z którego trzeba uciec. Dla niego rzeczywistość nigdy nie była pułapką. Tak więc żył z dala od ich rytuałów i zaklęć, na parkingu przyczep zamieszkanych przez białe śmieci, religijnych świrów i ćpunów, którzy traktowali go jak swojego. Phree i jej brat Thomas przesiadywali z nim nocami, żłopiąc piwo i słuchając niewiarygodnych opowieści, aż pewnego dnia do jego drzwi zapukał anioł z powołaniem do apokalipsy, a Phreedom stanęła między nimi. To długa historia. I bez szczęśliwego zakończenia. Ona nadal się zastanawia, co się z nim stało, kiedy rzeczywistość się rozpadła, kiedy skrzydlaty po raz ostatni zagrał na trąbie, obwieszczając koniec świata. To było w tamtym fałdzie dwadzieścia lat temu, dla niej cała wieczność. Ale tutaj... Czy ślepi i bezbożni gospodarze nieba i piekła wytłukli się nawzajem za kulisami, czy nareszcie, w jakimś dziwnym akcie transformacji, wykonali ruch, który zawsze chcieli zrobić, i zniknęli zupełnie z doczesnego świata, udając się do swojej banalnej wieczności? Phreedom wie jedynie, że w tym fałdzie nie ma żadnego anioła. Ani jednego. Więc to nie jest Mrok ani Zima. Może to całkiem inne kiedyś.
1
DOCZESNE SZCZĄTKI
Świt w Jerozolimie Zeppelin sunie w dół przez strzępiaste obłoki. Na południu ukazuje się miasto. Niebo na wschodzie musi być pogodne, bo piasek, kamienne mury i dachy lśnią w promieniach nisko stojącego porannego słońca o złotawej barwie, jasne na tle ciemnych chmur wycofującej się nocy, pocięte ostrymi cieniami tak, że z tej odległości ulice wyglądają jak czarne szczeliny. Z tej wysokości, gdzie tylko stłumiony pomruk silników mąci ciszę panującą w gondoli, święte miasto jawi mu się niemal jako bezpieczne schronienie, w którym wszyscy – chrześcijanie, muzułmanie i Żydzi – żyją w pokoju, zostawiając wojnę instytucjom świeckim. Z tej wysokości nie widać linii oddzielających turecką północ od brytyjskiego południa, nie ma dzielnicy żydowskiej tu i arabskiego sektora tam. Wizja czystej harmonii. Świt w Jerozolimie jest cudem, który spokojnie można podziwiać. Jest 14 września 1929 roku, trzy tygodnie po arabskich zamieszkach i masakrze w Hebronie. Chwalić Boga, że Samuela tam nie było, myśli Carter. Odkłada gazetę na puste siedzenie obok siebie, wyciera z kciuka plamę atramentu. W nadchodzących tygodniach urlopu nie będzie miał dużo czasu na odpoczynek, nie mówiąc o spokoju umysłu. Wystarczy czytać nagłówki, by wiedzieć, że panuje tu bałagan. Sama idea neutralnej Palestyny pod wspólną turecko-brytyjską kontrolą to żart, absurd. Dwaj Turcy siedzący naprzeciwko patrzą na niego ponuro i wrogo. W kącie przy drzwiach śpi Rosjanin, nogi ma rozstawione, kapelusz nasunięty na twarz. Carter, sam z boku kabiny, zwraca uwagę na rozmieszczenie pasażerów. Rosjanie na Kaukazie, Brytyjczycy w Persji i Mezopotamii, a Turcy... gdzie się teraz ulokują? Powszechnie wiadomo, że z wielkim zainteresowaniem obserwują, co się dzieje w Gruzji i Azerbejdżanie, i czekają w napięciu, czy Rosjanie zdołają wykorzystać swoje zwycięstwo w Tbilisi. Przemyka mu przez głowę myśl, że chciałby już wrócić na front; wie, jak rozpaczliwa jest sytuacja. Każdego dnia futuryści prą coraz dalej i tylko warunki zimowe oraz okresowy brak wsparcia ze strony kozackich sojuszników nie pozwalają im się przedrzeć. Jeśli zajmą Baku, następny będzie Erywań. Boże, a jeśli opanują Kurdystan, mogą pomaszerować w dół Eufratu na pola atramentowe Mezopotamii. Co gorsza, Rosjanie nie są jedynym zagrożeniem. Turcy nigdy nie wybaczyli Brytyjczykom powstania, przez które stracili Kurdystan. Gdyby Attaturk żył dzisiaj, powtarzają. Nic dziwnego, że młodoturcy nie są zadowoleni z okrojonego – aczkolwiek odmłodzonego – imperium osmańskiego; to rewolucjoniści, a wszystkich rewolucjonistów cechuje duma. Turcy znowu staną pod Araratem, szepczą. Tak, Rosjanie tutaj, Brytyjczycy tutaj, Turcy tam, myśli Carter. Brakuje tylko beduińskiego chłopca biegającego po kabinie i strzelającego w powietrze z lee-enfielda – Arabii Fajsala. Już widać lotnisko Ben-Abba leżące na północ od miasta, dziwnie nowoczesne pośród palestyńskiej pustyni. Grube cygara unoszą się w powietrzu, przycumowane do smukłych metalowych wież, wysoko nad labiryntem magazynów, hangarów i terminali zajmujących najdalszy kraniec terenu, niedaleko szybów. Carter zauważa kilka pasażerskich sterowców BOAC, tu i tam różne flagi narodowe, ale cztery z pięciu zeppelinów mają na powłokach czarne krzyże Niemieckich Linii Międzynarodowych. Nikt tak nie robi sterowców jak Niemcy. Wśród krążowników przystosowanych do przewożenia zarówno pasażerów, jak i towarów, ale na ogół dużych, wyróżnia się kilka mniejszych, wysmukłych i pięknych przy bardziej pękatych braciach, statki klasy vedette, lekkie i szybkie. Służą do przewożenia poczty, ale Carter dobrze zna inne możliwości ich
zastosowania; widział je na własne oczy w Tbilisi. Nikt nie robi takich samolotów jak Niemcy, ale nikt nie kupuje ich tak jak Rosjanie, przeklęci futuryści. Powinien teraz być ze swoimi ludźmi, sprawy osobiste muszą zejść na plan dalszy w czasach wojen i pogromów. Ale to kwestia honoru. Jeśli Samuel żyje, on go odnajdzie. A jeśli nie żyje, jak sądzi ten von Strann, wtedy, na Boga, Carter odda morderców w ręce sprawiedliwości. W kieszeni na piersi wyczuwa list od starego przyjaciela – niczym sztylet w sercu. To ostatni z całej serii listów, które staruszek przysyłał mu przez lata, coraz dziwniejszych, coraz bardziej niepokojących, pisanych w różnej tonacji: od skrajnego zniechęcenia po gorączkowe podniecenie. Znalazłem to, czego szukałem... Moje nadzieje legły w gruzach... To jest odpowiedź, Jack, rozumiesz, odpowiedź... Przepadło, niech to diabli! Wszystkie ślady zostały zniszczone. Był czas, kiedy Carter widział swojego starego profesora jako Schliemanna tuż przed odkryciem ruin Troi, współczesnego Champolliona w chwili odczytania imienia Ramzesa na Kamieniu z Rosetty. Ale potem... Jeszcze jako student, przed wojną, zrozumiał, że największy sukces Hobbsbaum ma za sobą, w przeszłości, która mu się wymyka. Mimo doniosłych odkryć z czasów swojej młodości Samuel nigdy nie był stworzeniem politycznym i akademia lepiej pamiętała jego obecne dziwactwa niż dawną chwałę. Po wojnie rozprawiał bez końca o starych czasach, sypał imionami starych przyjaciół, jakby Carter ich znał. Jego syn zginął we Flandrii i prawdopodobnie ta tragedia sprawiła, że profesor zaczął szukać wiatru w polu – hipotetycznej Aratty, mitycznego Kur – podczas gdy kierowała nim zupełnie inna tęsknota. Osiem lat temu Carter omal nie przyłączył się do jego szalonych poszukiwań i może gdyby to zrobił, zdołałby tak pokierować staruszkiem, żeby doprowadzić go z powrotem do bezpiecznego portu. Ale nie da się zmienić przeszłości. List ma w kieszeni, blisko serca.
Niezawodny towarzysz Drogi Jacku! Jeśli czytasz te słowa, przyszła chwila, której się obawiałem. Pozostaje mi jedynie się modlić, żeby von Strann zdołał przekazać list do Twoich rąk, bo mnie już nie będzie. Okoliczności mojego zniknięcia są dla barona zagadką, a ja, niestety, nie mogę udzielić Ci zbyt wielu wyjaśnień, bo istnieje niebezpieczeństwo, że ta korespondencja zostanie przechwycona. Wierz mi, to sprawa najwyższej wagi, więc musisz odsunąć od siebie wszelkie myśli o naszej przyjaźni. Znam Cię dobrze i dlatego ostrzegam, że to nie pora na osobistą wendetę. Przyszłość świata – przeszłość, teraźniejszość i przyszłość tego świata – wisi na włosku, a ja mam nadzieję, wiem, że jesteś w stanie nas uratować. Modlę się, żeby ten list do Ciebie dotarł. I nakłaniam Cię, żebyś natychmiast udał się do Palestyny, do von Stranna. Wiem, co sądzisz o Prusakach, ale to dobry człowiek, nie wojownik, tylko artysta. Musisz mu zaufać bezwarunkowo. Może przyjdzie Ci powierzyć mu własne życie, zanim wszystko się skończy. Niech Pan ma litość nad nami wszystkimi. Wróg nie jest taki, jak sądziliśmy. Samuel Razem z listem przyszedł notes zapełniony stenograficznymi bazgrołami Hobbsbauma, które czyta się jak szkice do planowanej książki historycznej. ...Mniej więcej w tym czasie przecięły się ścieżki von Stranna i Szalonego Jacka Cartera, który akurat dostał urlop i przybył z kaukaskiego frontu do Palestyny, żeby poszukać Hobbsbauma. Jack Carter. Pomijając fantazje z ostatnich hollywoodzkich filmów, niewiele wiadomo na pewno o kapitanie Jacku Carterze sprzed jego słynnych zwycięstw w Kurdystanie. Wiemy, że studiował u Hobbsbauma w Oksfordzie, ale nie ma jego dossier w Eton, gdzie, jak sam twierdził, uczył się wcześniej. Wiemy, że po wybuchu pierwszej wojny światowej zgłosił się ze sfałszowaną metryką do wojska i awansował w imponującym tempie: jako dziewiętnastolatek otrzymał patent oficerski, a w wieku dwudziestu jeden lat został kapitanem. Chociaż taka szybka kariera w czasach, kiedy oficerowie z krwią inną niż niebieska stanowili w armii rzadkość, może sugerować, że za sznurki pociągał jakiś tajemniczy patron, plotki, że Jack Carter był nieślubnym synem tego czy innego diuka, są bezpodstawne. Dziesiątkom historyków nie udało się odnaleźć jego matki, nie mówiąc o ojcu. Biograf von Stranna, Golding, posuwa się nawet do stwierdzenia, że Carter sam rozpuszczał te pogłoski, by ukryć swoje skromne pochodzenie. Ale czy Carter to nazwisko matki, czy zawód ojca, wszyscy się zgadzają, że młodzieniec był urodzonym żołnierzem, Mieczem Erywania, dlatego nasuwa się pytanie, co sądził o wymuskanym i zniewieściałym arystokracie baronie von Strannie. I vice versa. Zanim okoliczności zetknęły ich ze sobą, Carter musiał być ucieleśnieniem tego, co pruski arystokrata i pacyfista zarówno kochał, jak i nienawidził. Carter nie rusza się z miejsca, z niepokojem czytając wywody świadczące o szaleństwie Hobbsbauma. Pismo jest tak ściśnięte, że prawie nieczytelne... Jack niemal żałuje, że udaje mu sie je odcyfrować. Z listu pochwalnego napisanego przez jego zwierzchnika do perskiego wicekróla przed odznaczeniem Jacka Cartera Krzyżem Wiktorii dowiadujemy się chyba najwięcej o młodym kapitanie. Major Hamilton nazywa go „niezawodnym towarzyszem, którego jedyną wadą jest lekkomyślność młodości”. Chwali odwagę, z jaką Carter osobiście zatrzymał wroga w bitwie pod Majkopem, pozwalając uciec wszystkim podwładnym, i wyraża się o nim w najlepszych słowach, „choć jego akcja była ryzykancka. Patrząc mu w oczy, wyczuwam, że kapitan Carter nie działa tylko
pod wpływem chwili, ale z doskonałym rozeznaniem sytuacji. Uważam, że jest dokładnie takim żołnierzem, jakiego potrzebuje Imperium”. Jednak pod wieloma względami kariera wojskowa Cartera jest jeszcze większą tajemnicą niż jego wcześniejsze życie. Wiemy, że przez trzy lata dowodził mieszanym oddziałem partyzanckim złożonym z brytyjskich żołnierzy oraz miejscowych Kurdów i Ormian walczących przeciwko Turkom na terenie obecnego północnego Iraku. Pokonanie sił tureckich nacjonalistów w Karadut na stokach Nemrut Dag mogło być punktem zwrotnym powstania, którego rezultatem jest Wolny Kurdystan. Wiemy, że przez pięć lat był attache wojskowym w służbie szacha Persji, przez pięć kolejnych sprawował dowództwo nad nowym oddziałem partyzanckim Brytyjczyków, Kurdów, Ormian i Azerów walczących z wojskami futurystów, którzy nacierali na kaukaskich frontach, żeby odzyskać terytoria utracone podczas chaosu po śmierci Stalina... Carter pamięta, jak odłamki skał osypywały mu się spod stóp na nagim zboczu Nemrut Dag, kiedy celował z lee-enfielda, chowając się za masywną kamienną głową przewróconego posągu króla Antiocha. Wiedział, że jeśli się nie utrzymają... Pamiętał, że za nim starcy, kobiety i dzieci kulą się ze strachu pod zburzonym murem i stosami kamieni ze starożytnymi greckimi inskrypcjami, a w dole płonie ich wioska. Będzie masakra, meldował, błagając o więcej wojska, więcej amunicji, więcej zapasów, kiedy Turcy czyścili swoje wschodnie terytorium z „elementów niepożądanych”. – Ormianie to brudasy, Carter-bej – stwierdził porucznik Mehmet. – Oni jedynie są przenoszeni... – Pewnego dnia Turcy powiedzą to samo o Kurdach – przerwał mu Carter. Mehmet mierzył się z nim wzrokiem przez całą wieczność, a on wiedział, w jakiś sposób wiedział – dobrze to pamięta – co tamta chwila oznacza dla świata. Linia na piasku, pomyślał wtedy, linia na piasku. Wystarczy jeden dobry człowiek. – Dobrze, Carter-bej – rzekł w końcu porucznik. – Oszczędzimy brudnych Ormian.
Drgnienie mięśni szczęki Słoneczny blask odbija się od srebrnej powłoki zacumowanego zeppelina, przyciąga jego wzrok. – Niezręczna sytuacja? – mówi Rosjanin. – Przecież nie toczymy tutaj wojny, prawda, kapitanie? Nie powinniśmy być wobec siebie... uprzejmi z szacunku dla naszych gospodarzy? Carter nie odwraca głowy od okna; siedział tak od samego Damaszku, jeśli akurat nie udawał, że czyta gazetę. Podróż z Bagdadu do Damaszku była całkiem przyjemna, ale teraz... nie może powiedzieć, żeby uszczęśliwiało go dzielenie kabiny z oficerem niesławnej Czarnej Gwardii. Jego zdaniem ci Kozacy to łotry najgorszego sortu spośród wszystkich rosyjskich oddziałów, zdrajcy cara i rodaków, najbardziej bezwzględni zwolennicy futurystów. Nie jest mu obcy ten typ człowieka; słyszał o ośrodkach internowania w centrum Europy, o pogromach i czystkach. Sam widział, co futuryści wyprawiali w Rosji. Boże, nawet dzikusy z Afryki wzdragałyby się przed takim bestialstwem. A ta kreatura ma czelność przemawiać do niego jak dżentelmen do dżentelmena. – Major Josef Pieczorin – przedstawia się Rosjanin. – Słynny kapitan Carter, prawda? – Istotnie. – Mogę prosić o papierosa, kapitanie Carter? Zapada pełna napięcia cisza. – Oczywiście – mówi w końcu Carter. W jego głosie nie ma kurtuazji, tylko pogarda. Nie zamierza wdawać się w uprzejmą konwersację z tym osobnikiem. Jednak nie może się powstrzymać przed zerknięciem na niego, kiedy podaje mu srebrną papierośnicę. Zauważa, że wyraz twarzy Pieczorina pasuje do tonu. Jest to wyniosła mina człowieka, który zna jakiś sekret dający mu przewagę. Jego usta wykrzywia zimny, spokojny uśmiech, kiedy niesie do nich papierosa. Czarny rosyjski dla rosyjskiej Czarnej Koszuli; jakie to stosowne. Carter zamyka z trzaskiem papierośnicę. Choć Turcy i Brytyjczycy są jedynymi realnymi potęgami w tym regionie, ten faszysta przybiera pozę leniwej, bezczelnej wyższości, niedbałej pogardy. Tureckie siły stacjonujące w północnej Palestynie albo w protektoracie syryjskim mogą nie stanowić według niego zagrożenia, ale na południu Jerozolimy jest garnizon brytyjski i posterunki kontrolne w brytyjskim sektorze miasta, gdzie ten człowiek może zostać zastrzelony, kiedy skręci w niewłaściwą stronę. Zawsze można mieć nadzieję. Carter oczywis’cie mógłby poszukać sobie miejsca w innej części gondoli, ale nie sprawi faszyście tej przyjemności. Do diaska, w żadnym razie! Dranie uważają, że są niezniszczalni, bo opowiadają się za postępem – nieuniknionym zwycięstwem przyszłości – ale ta arogancja będzie przyczyną ich upadku, Carter jest tego pewien. Pod stalową retoryką kryje się fatalizm zrodzony z moralnego bankructwa, które pcha ich ku własnej destrukcji. Nic nie jest nieuniknione. Wystarczy jeden dobry człowiek, który wyznaczy granicę. – Słynny kapitan Carter – mówi Pieczorin. – Wygląda pan dokładnie jak na zdjęciach. Carter znowu patrzy w okno, na Jerozolimę z różowego i złotego kamienia, na niezliczone kopuły, coraz bliższe, w miarę jak zeppelin schodzi w dół. – Podobno Kurdowie kochają pana tak, jak Arabowie Lawrence’a. – Przesada – kwituje Carter. – Bohater z góry Ararat. Miecz Erywania. Można by sądzić, że pański generał Allenby powinien już dawno awansować pana na pułkownika. Drganie mięśni szczęki, zaciśnięte zęby – Carter nie odpowiada. Wykluczone, żeby ten człowiek wiedział o skrywanym wstydzie, który towarzyszy mu od czasów Sommy. Jeden błąd, pomyłka w
ocenie... Nie, akt niewybaczalnej brutalności. Wysyłam pana na Wschód, Carter. Myślę, że będzie się pan czul lepiej wśród Arabów. Wycedzone przez zęby, ze zmrużonymi oczami, ale niewypowiedziane wprost oskarżenie o barbarzyństwo. Nie stał się tubylcem w takim stopniu jak Lawrence, ale z drugiej strony nigdy nie miał takiego jak on poczucia przynależności do tej ziemi, do pustyni i gór. Mimo to... dziesięć lat walki ramię w ramię z Ormianami, Azerami, Kurdami... Miecz Erywania... – Proszę mi wierzyć, kapitanie Carter, nie powinniśmy toczyć wojny, pan i ja; powinniśmy być towarzyszami broni. Gdyby tylko Anglicy... – Sądzę, że bylibyśmy kiepskimi sojusznikami, pan i ja – odpowiada Carter. – Nie jesteśmy aż tak bardzo różni – stwierdza Pieczorin. – Obaj rozumiemy, że miłosierdzie to luksus w tym świecie. Nie jesteśmy aż tak bardzo różni, pan i ja. Pieczorin kłania mu się z uśmiechem, przeciska obok Turków i wychodzi na zatłoczony korytarz. Hobbsbaum w swojej dziwnej... rozprawce historycznej pisze: Wydaje się dziwne, że nie nagrodzono takich zdolności przywódczych, choć wiele z najsłynniejszych zwycięstw Cartera – Erywań, Baku, Majkop – miało raczej znaczenie symboliczne niż militarne. Skoro wątpliwe pochodzenie nie miało wpływu na jego awans na kapitana, dlaczego w ciągu następnych dziesięciu lat – lat olśniewających wojskowych sukcesów – „niezawodny towarzysz” nie doczekał się żadnego awansu? Dlaczego nie otrzymał kolejnych stopni? Są pewne intrygujące spekulacje odnośnie śmierci młodego szeregowca, który służył pod nim we Francji, niejakiego Thomasa... Messengera. Carter gwałtownie podnosi głowę znad kartki, patrzy na korytarz pełen Arabów i europejskich biznesmenów, i szybko ucieka spojrzeniem, kiedy w jego stronę odwraca się z ciekawością jedna z głów, z pejsami i w jarmułce. Wlepia wzrok w boazerię tak gładko polakierowaną, że niemal widzi w niej własne odbicie. Nie drży, nie przełyka nerwowo śliny. Za dobrze nad sobą panuje, jak zawsze. Zamyka jednak notes Hobbsbauma i wkłada go z powrotem do kieszeni obok listu. Nie jest to jedyny niepokojący fragment zapisków, ale najbardziej osobisty, najbardziej prywatny. Wydał rozkaz rozstrzelania Messengera – trzy albo cztery dni przed wielką ofensywą? – za dezercję, za tchórzostwo w obliczu wroga. Pospieszny sąd i egzekucja na froncie, bo żołnierze musieli wiedzieć, że takie rzeczy nie będą tolerowane, i dlatego że... Nie potrafi wyartykułować myśli, że piwne oczy chłopca prześladowały go we śnie przed tamtym dniem, tak samo jak przez ostatnie dziesięć lat. Rozpamiętuje natomiast swoją furię z powodu słabości i tchórzostwa chłopaka. Wstaje, ściąga torbę z półki nad siedzeniem, wiesza ją na ramieniu i przepycha się na korytarz, w tłum pasażerów, którzy czekają, żeby zejść po trapie zeppelina na lotnisko Ben-Abba w chwili, gdy nad świętym miastem Jerozolimą wstaje słońce.
Historyczne ciuchy – Palestyna tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego – mówi Fox. – W świecie równoległym czterysta sześćdziesiątego dziewiątego. Eon X minus siedem. Otwiera walizkę, wyjmuje z niej grube pliki papierów zszytych w lewym górnym rogu i rzuca je na stół, dla każdego z nas po jednym. Przebiegam wzrokiem pierwszą kartkę mojego zestawu, rojącego się od podkreśleń, pogrubień, kółek i strzałek z ręcznym dopiskiem: Przeczytać! – znaki redakcyjne, a raczej pociski penetrujące. Wyciągam szyję, żeby zerknąć w notatki Puka: ładne kolory i zgrabne czcionki. Fox aż za dobrze zna swój zespół nieuleczalnych obiboków. – Do przeprowadzenia operacji będziemy potrzebni wszyscy – zaczyna Fox. – Joey, ty jesteś ten zły. Joey osuwa się w fotelu i łypie ponuro jak bóg skacowanych. Zważywszy na to, że ten judasz nad judaszami zdradził więcej ludzi niż jest krajów, więcej krajów niż jest spraw, więcej spraw niż jest światów, nie ma powodu się skarżyć. – Jak zawsze – burczy. – Zresztą wszystko jedno. – Anno, ty staniesz na flance. Rola dzikiej królowej wojowniczki powinna ci przyjść bez trudu. Anestezja kiwa głową, a w jej ledwo dostrzegalnym uśmiechu widać podniecenie. Do diabła, myślę, gdyby nie głęboki, łagodny głos Dona, który temperuje jej wściekłość, pewnie w tej chwili obdzierałaby ze skóry sługusów zła, zrywała im z grzbietów adamantowe zbroje. A ponieważ ostatnio nasz wróg zaszył się w Cyrku, już dawno przydałaby się nam mała akcja. – Don, Puk, wy zapewnicie tajne wsparcie: stary żołnierz, miejscowy przewodnik, sami wiecie, o co chodzi. Puk? – Fox odchrząka. – Puk... Puk macha ręką – tak, tak – i jednocześnie mierzy wzrokiem barmana, który stawia nam drinki na zielonym sukiennym stole w bocznej salce Club Soda. Muska palcami jego dłoń podającą long vodka, uśmiecha się słodko. Kopię sukinsyna pod stołem, a on w odpowiedzi wydyma usta nadąsany. Moja napalona mała dziwka, Ariel dla Joeya-Kalibana i Foxa-Prospera, doprowadza mnie do szału. Diagnozy lekarskie, kaftany bezpieczeństwa, sami wiecie. – Oczywiście – mówi Fox z surową, belferską nutą w głosie: „uważajcie!”. – Ja jak zwykle zagram łotra. A Jack dostanie główną rolę. – Uśmiecha się najbardziej czarującym i rozbrajającym uśmiechem.”Rozbrajający” to właściwe słowo, bo często słyszę zwroty takie jak: „tykająca bomba” albo „nie wypalić”. – To ci się spodoba, Jack. Dolina śmierci, ognie piekielne i tak dalej. – Super – mówię. Rach-ciach, smakowity kąsek dla Jacka. Myślę o aromacie aniołów pieczonych w zbrojach na ogniu i oblizuję wargi. Ohyda, uważacie? Może, ale dla mnie nie istnieje doczesna metafizyka ciała i krwi, miłe, normalne, linearne życie od kołyski po grób. Jestem awatarem chaosu o adamantowej konstytucji, we krwi mam czarny pył bitmitowych dzieci, a rosnący chłopiec musi dużo jeść. – Co to właściwie za przedstawienie? – pytam. – Mów. Opowiedz o wozie strażackim. Wielkim czerwonym wozie strażackim. Rozpal mnie. – Przekrzywiam głowę i patrzę na Foxa jak szczeniak. – Wierz mi, że tak będzie – zapewnia Guy. Zagłębiam się w skórzanym fotelu, kładę lśniące, stalowoszare wojskowe buty ze sprężynami w obcasach (krótkie lato Mohocków z niesławnej londyńskiej przeszłości) na zielonym suknie stolika do pokera. Wąskie spodnie w szkocką kratę (gwardia narodowa Wolnej Republiki Szkockiej), czarna bluza ze złotymi guzikami i galonami (litewski pilot), czerwono-biały jedwabny szalik sowieckojapońskiego pilota owiązany wokół szyi i przerzucony przez ramię – uwielbiam ten niedbały strój skomponowany z kradzionych elementów wojskowego umundurowania, pochodzących z ubiegłego
stulecia, z różnych linii czasu. Historyczne ciuchy, tak je nazywam. – Zastrzel mnie – mówię. – Poszukamy Księgi wszystkich godzin – oznajmia Fox. – Ostatecznej wersji. Joey krztusi się drinkiem, kaszle, mamrocze: Kompletnie mu odbiło. Ja nadstawiam uszu. – Nie oryginału? – wyrażam zdziwienie. – Oryginał jest już historią – wyjaśnia Fox. – Ale historia się powtarza. Książki są powielane albo przeżywają we fragmentach, cytatach, w innych dziełach. Wiem, że Księga jest w kawałkach, w gorszym stanie niż wasz szczerze oddany Jack. Rozrzucona po całym Welinie, aż po jego najdalsze krańce. Mam niejasne wspomnienie, że próbujemy ją z powrotem poskładać, Fox, Finn i ja, w innej nici czasu, która właśnie się wystrzępiła i zerwała z trzaskiem. Nie poszło nam dobrze. – Rzecz w tym – kontynuuje Fox, sięgając do teczki – że w całym Welinie pojawiają się teraz fragmenty Księgi. Kopie i falsyfikaty. Zaglądaliście ostatnio do szuflady w jakimś pokoju hotelowym? Bo nie znajdziecie tam Biblii, tylko to... – otwiera segregator ze zdjęciami tatuaży – i to... – plik nierównych płacht skóry przewiązanych sznurkiem, z których pierwsza jest prawie zupełnie czarna – a nawet coś takiego. Rzuca na stół zniszczone wydanie kieszonkowe Macromimiconu Liebkrafta, z połamanym grzbietem i zagiętymi rogami. – Kupiłem to w antykwariacie. Facet za ladą opowiedział mi interesującą historię, że w każdym egzemplarzu jest inny błąd, w każdym wydaniu. Podobno jeśli złoży się je wszystkie razem, te z błędami, w rezultacie otrzyma się prawdziwy Macromimicon. – Super – mówię. – Wcale nie super, Jack. Wcale nie. Liebkraft opisuje Księgę i świat, w którym ona istnieje. I gdzieś w Welinie, wierzcie mi, jest fałd odpowiadający temu światu, a w nim Księga wszystkich godzin. – Jasne, jasne – odzywa się Joey. – Wszyscy czytaliśmy Eschera. Hipoteza bootstrapu. To jest Metafizyka sto jeden. Do brzegu. – Sądziłem, że mieliśmy jedyny egzemplarz, oryginał – tłumaczy Fox. – Myślałem, że on jest najważniejszy, ale kiedy zacznie się przerabiać, poprawiać Księgę, liczy się tylko ostatnia wersja, ta, która... segreguje wszystkie błędy. Ta, w której wszystkie porzucone i napisane na nowo warianty zostają zebrane w całość, uporządkowane, zapięte na ostatni guzik. – No i...? – rzucam. – No więc, mamy informację, że Cyrk dokładnie wie, gdzie i kiedy znaleźć kompletną, poprawioną i przeredagowaną Księgę w najczystszej postaci. Wybierają się po nią, a my musimy dotrzeć tam pierwsi. – Na ile wiarygodna jest ta informacja? – pyta Anestezja. – Minister – odpowiada Puk. – Poziom alfa dostępu do sypialni diuka. I upodobanie do ostrych chłopców. Unosi brew i posyła mi kokieteryjny, lubieżny uśmiech. Ostry chłopiec z gładkim tyłkiem, myślę. Rozkoszny, słodki Puk i ja, coraz bardziej naorgonowany, parujący... – Jack – budzi mnie Fox. – Jawohl! – Zaciągam się skrętem, wydmuchuję kłąb haszyszowego dymu. – W drogę, Foxy, dziecino. Palestyna tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego.
Gazela albo chart 14 marca, zapisuje w dzienniku. Myślałem, że von Strann spotka się ze mną na lotnisku, ale byłem w błędzie. Zamiast niego powitał mnie młody Arab, kiedy z wieży do cumowania zszedłem po stalowych schodach na wielki, zatłoczony plac z dokami i magazynami. Ben-Abba bardziej przypomina porty morskie, które w swoim czasie odwiedziłem: tłumy biedaków, hałaśliwi dokerzy i załogi sterowców, wszechobecny zapach paliwa i perfum, ludzkiego potu i odpadków, gnijących towarów. W przeciwieństwie do lotnisk w bardziej cywilizowanych krajach, gdzie pasażer jest odprowadzany albo odwożony do terminalu, przepuszczany za barierki przez leniwych celników, którzy pobieżnie zerkają w dokumenty, a potem idzie długimi korytarzami, zanim wejdzie w kłębiącą się ludzką masę, tutaj, na dole trapu, czekają strażnicy z karabinami gotowymi do użycia, stół na kozłach jest zarzucony rzeczami osobistymi jakiegoś nieszczęsnego głupca, który obraził ich łapówką zbyt małą, żeby wynagrodziła jego niegrzeczne zachowanie. Kręcą się również po placu i każą dokerom otwierać tę czy inną skrzynię przed załadowaniem ich na wózki i rozklekotane furgony. W dodatku nie ma podziału na odprawę dla pasażerów i towarów, więc po przejściu rękawa od razu trafia się na zakurzoną, żwirową płytę, w sam środek wielkiej gromady oszołomionych podróżnych. krewnych i służących, którzy trzymają wysoko w górze tablice i jednocześnie wykrzykują nazwiska zapisane na nich alfabetem łacińskim, arabskim i hebrajskim. Człowiek toruje sobie drogę do budynku dworca obok naganiaczy oferujących podejrzane hotele i wątpliwe przyjemności. I kiedy uskakuje w bok przed ciężarówką wyładowaną beczącymi owcami i oblepioną małymi żebrakami, którzy czepiają się jej boków, czuje się przytłoczony – i to nie różnorodnością widoków i dźwięków, lecz zapachem. Ostrzejszy i bardziej mdlący niż woń dowolnego śródziemnomorskiego bazaru, natrętnie wwierca się w nozdrza. Czuć w nim benzynę, ekskrementy i coś jeszcze gorszego. Przypomina mi pola bitew z ich odorem prochu i krwi. Mówię, że chłopak, który po mnie wyszedł, to Arab, ale kiedy przeciska się przez ciżbę, wołając moje nazwisko, a potem biegnie do mnie jak podniecony szczeniak, widzę, że nie jest czystej krwi Beduinem, tylko mieszańcem o skórze raczej miedzianej niż śniadej i subtelniejszych rysach – gazela albo chart, w luźnej koszuli z białego płótna i takich samych spodniach. Przypomina mi [Carter nieruchomieje z piórem uniesionym nad kartka] Ciebie, Anno, i uczciwie przyznam, że na chwilę ogarnęło mnie głupie uczucie, nieokreślone, lecz mocno zatrważające. Jestem pewien, że jego przyczyną było pewne niewygodne wspomnienie przywołane przez szalony list Samuela i jego równie niepokojące notatki, a także zmęczenie długą podróżą oraz upał panujący na miejscu i smrodliwe wyziewy. Znowu robi przerwę. Uczciwie przyznam. Uderza go ironia tego zdania, ponieważ list pisany od dziesięciu łat zamienił się w dziennik właśnie dlatego, że on nie potrafi zmusić się do wyznania prawdy, tylko wciąż brnie w niekończące się dygresje, co zrobił, co robi teraz i co jeszcze ma do zrobienia. Zaczął od prób wyjaśnienia, dlaczego jeszcze nie wraca, i zapewnień, że na pewno wróci, o tak, oczywiście. Bo ją kochał i w dalszym ciągu kocha. I nadal w to wierzy. Na jego widok, pisze dalej, przyszła mi do głowy bardzo dziwna myśl – że to dziewczyna w chłopięcym stroju – jednak kiedy się zbliżył, dostrzegłem na jego podbródku ślad pierwszego zarostu. Wstydzę się powiedzieć, ale najwyraźniej byłem tak oszołomiony gwarem i zamieszaniem panującym na lotnisku, że mój przewodnik musiał dosłownie chwycić mnie za rękaw i wyciągnąć z ludzkiego strumienia, pod ścianę magazynu z blachy falistej, gdzie nie panował taki ścisk. Słysząc skrzypnięcie zawiasów, Carter podnosi wzrok na drzwi znajdujące się w rogu kawalerki na poddaszu. Chłopiec macha do niego ręką i z uśmiechem wchodzi do pokoju.
– Tamuz – mówi. – Przychodzę od Eyna... od barona. Carter opiera się plecami o blachę i ręką przeczesuje włosy, palcami ściska nasadę nosa. Wkada z powrotem czapkę na głowę, prostuje się i obrzuca młodzieńca spojrzeniem. Nie może mieć więcej niż siedemnaście lat, ocenia. Oczy chłopaka wędrują do pistoletu na biodrze Cartera, do gwiazdek na bluzie, do czapki. Carter uśmiecha się i salutuje. – Kapitan Jack Carter. Chłopak promienieje. Odpowiada niedbałym salutem, wypinając dumnie pierś. – Tędy, Carter-bej. – Prowadź. Tamuz rusza w stronę terminalu, odpędzając po drodze młodszych chłopców, którzy nagabywaliby cudzoziemca o pieniądze i uwagę, gdyby nie miejscowy przewodnik na jego usługach. Carter zżyma się wewnętrznie, ale salut jest sztuczką, która zawsze działa. Czasami lepszy jest papieros ze srebrnej papierośnicy, zasada jednak pozostaje ta sama: trzeba potraktować młodego człowieka jak żołnierza, a na twoją prośbę obiegnie świat tam i z powrotem. – Zrozumiałem, że von Strann wyjdzie po mnie osobiście – mówi. – Nie jest dobrze, nie czas – rzuca chłopak przez ramię. – Ale zaprowadzisz mnie do niego, tak? – Nie jest dobrze, nie czas – powtarza Tamuz. – Muszę zobaczyć się z von Strannem. Carter łapie go za ramię, ale przewodnik wyślizguje się, odwraca i zatrzymuje. Wygląda, jakby szukał słów, nagle coś sobie przypomina. Sięga pod koszulę, wyjmuje kopertę. – Od Eyna. Kiedy Carter chce wziąć od niego list, chłopak chwyta jego dłoń, ciągnie ku sobie, pod koszulę, i kładzie płasko na swojej nagiej skórze. Carter gwałtownie cofa rękę, ale na widok jego zranionej, urażonej miny szorstka uwaga o „cholernej przyzwoitości” zamiera mu na ustach. – Z mojego serca do twojego serca – mówi Tamuz, jakby wyjaśniał prostą rzecz tępemu dziecku, jakby to cudzoziemiec nie miał pojęcia o właściwym zachowaniu. Następuje niezręczna chwila, potem Carter bierze list i przykłada do własnej piersi. – Z twojego serca do mojego serca – recytuje. Tamuz kwituje skinieniem głowy dopełnienie rytuału, zadowolony, że obcy przestrzega etykiety, po czym rusza dalej, dając kapitanowi znak, żeby szedł za nim. – Czytaj po drodze, Carter-bej. Nie ma czasu. Carter lawiruje między starcami, którzy pchają wózki pełne pomarańczy, omija grupę kobiet w fioletowych burkach obszytych szkarłatem. Nie zatrzymując się, otwiera kopertę, wysuwa z niej złożoną kartkę. Znowu cholerny list. Kolejne cholerne, tajemnicze nonsensy. – Dokąd idziemy? Brną w tłum, coraz gęs’ciejszy, im bliżej są białego budynku terminalu. Ze szklanych drzwi wylewają się całe rodziny i samotni pasażerowie, tragarze i naganiacze. Inni przepychają się do środka. Tamuz zatrzymuje się i czeka na Cartera, po czym obaj zanurzają się w cienisty chłód, jeszcze tchnący poranną świeżością, pełen podróżnych i ich ech. Na szczęście, dzięki funkcjonalnemu minimalizmowi, wysokiemu sufitowi i betonowej posadzce, wnętrze dworca lotniczego wydaje się przestronne i puste. – Dokąd idziemy? Carter rzuca pytanie nad głową małej żydowskiej dziewczynki w czarnej sukience i białym fartuszku, która w jednej ręce niesie szmacianą lalkę, a drugą ściska rąbek matczynej spódnicy. Przepraszam, przepraszam, mówi Carter, wymijając kobietę. Staje obok Tamuza przy głównym
wejściu do terminalu Ben-Abba, obrotowych drzwiach ze szkła i lśniącej stali. – Tell-el Kharnain – odpowiada krótko jego przewodnik. Unosi rękę dłonią na zewnątrz, pokazując mu gestem: zostań tutaj, i wchodzi tyłem w drzwi. – Zabiorę cię do Tell-el Kharnain. Ty czekaj. Przyprowadzę kierowcę. Zaufaj mi. Zaraz pojedziemy. Do Tell-el Kharnain.
Ruiny życia Rzekł Ab Irim swemu słudze Eliezerowi: Przyjacielu, powiedziane jest, że kiedy Adam i Ewa zjedli z drzewa w ogrodzie i zyskali wiedzę o dobru i złu, Bóg dał im stroje ze skóry, żeby ukryć ich nagość. Powiedziane jest, że po wstąpieniu do nieba Enoch dał takie samo odzienie Noemu dla ochrony przed potopem, ale ukradł je Cham. Było przekazywane z pokolenia na pokolenie, aż wreszcie, od dawna podarte i zniszczone przez czas, trafiło do Nemroda, króla Babilonu. A on przyjrzał się mu i zobaczył, że są na nim słowa. Co to znaczy? – zwrócił się do bożków stojących na piedestałach. Nie wiemy – odpowiedziały idole. – Ale z pewnością jest to Słowo Boże. A co to za Słowo? – dopytywał się Nemrod. Śmierć – usłyszał w odpowiedzi. Nemrod, król bardziej potężny niż mądry, nie zrozumiał tego słowa, uwierzył jednak, że ma w rękach Księgę Enocha, skryby samego Boga, sekret niebios, więc wezwał tęgie umysły ze wszystkich zakątków swojego królestwa, wielkich uczonych, astrologów i kapłanów, żeby zbadali te kawałki skóry, wyjas’nili ich znaczenie. Mędrcy ślęczeli nad skrawkami skóry, łączyli je w taki i inny sposób. Szukali rozwiązania zrozumiałego dla króla. Tworzyli jedno opracowanie po drugim, dopatrzyli się nieskończenie wiele sensów. Znaleźli wszystkie legendy świata w niezliczonych permutacjach kilku prostych symboli; znaleźli matematykę i poezję, naukę i religię, skomplikowane teorie, które wydawały się prawdziwe, ale okazywały pełne sprzeczności. Dokonali tylu odkryć, że Nemrod musiał zbudować wieżę Babel, żeby pomieścić całą tę wiedzę, lecz oni nadal nie potrafili udzielić mu jednoznacznej, prostej odpowiedzi. Co to znaczy? – pytał Nemrod. Nie wiemy – odpowiadali mędrcy. – Ale z pewnością jest to Słowo Boże. A co to za Słowo? Śmierć. Nemrod, król bardziej potężny niż mądry, nie zrozumiał tego słowa. Uznał, że zrzuci go z tronu jakiś młody pretendent, więc zebrał żołnierzy z każdego zakątka swojego królestwa i wysłał ich, żeby zabili wszystkich nowo narodzonych chłopców. Z powodu jego strachu zginęło siedemdziesiąt tysięcy niemowląt. Tylko jedno uniknęło śmierci, Ab Irim, którego matka ukryła w jaskini i zamiast niego oddała żołnierzom dziecko niewolnicy. Malca wychował sam Archanioł Gabriel, bo – zanim upadł Samuel i zanim książę ognia został posłany z Michałem, żeby zniszczyć Sodomę i Gomorę – był aniołem muzyki. Śpiewał dziecku do snu, kiedy było zmęczone, i karmił je mlekiem z palca, kiedy było głodne. Po paru latach Gabriel wziął chłopca na plecy i zaniósł do wieży Babel, żeby stanął przed Nemrodem jako oskarżyciel. Co to znaczy? – zapytał ich król. Nie wiesz? To Słowo Boże. A co to za Słowo? Śmierć – odrzekł Ab Irim. Powiadają, że wtedy spadły z piedestałów i roztrzaskały się wszystkie idole. Mędrców słowa Ab Irima doprowadziły do szaleństwa, pomieszały im języki, przepędziły na krańce świata. Wzbudziły panikę wśród żołnierzy – jedni pomyśleli o ucieczce, inni o walce, a ponieważ nie wiedzieli, przed czym umykać i przed kim się bronić, zaczęli walczyć ze sobą i z towarzyszami broni, uciekać przed
samymi sobą i jedni przed drugimi. Wielka wieża, którą kazał zbudować Nemrod, runęła, odzienie ze skór znalazło się pod gruzami. Upadło imperium, które stworzył babiloński król, żeby się ratować przed strachem. A on sam w końcu zrozumiał śmierć. Tak to w życiu bywa. Szaleństwo jest ruiną mądrości. Chaos ruiną porządku. Słowo niewinnego chłopca potrafi zburzyć imperium do samych fundamentów, rozpędzić ludzi na cztery wiatry. Anioł może mieć ognisty miecz i palec spływający mlekiem. Wszyscy jesteśmy ulepieni ze sprzeczności. Śmierć jest ruiną życia. A jeśli Bóg jest życiem, wiecznym i duchowym, jego Słowo, z którego powstało wszelkie stworzenie, musi być efemeryczne i materialne, a my sami tylko jego echem. Wszyscy ludzie muszą umrzeć, przyjacielu, bo jesteśmy śmiercią, Słowem, które stało się ciałem.
Doczesne szczątki – Escuzi ma. Perdun, m’sire. Carter automatycznie usuwa się na bok i mamrocze przeprosiny. Kobieta w panamie i lnianym garniturze dziękuje mu uśmiechem i wychodzi przez obrotowe drzwi terminalu. On patrzy za nieznajomą, która zbiega po schodach i kieruje się do pierwszej z rzędu taksówek, bardzo nowoczesna w męskim ubraniu, stawiająca duże kroki, pewna siebie, saficka i wyrafinowana. Carter przebiega wzrokiem list. Von Strann – Eyn, jak go chłopak nazywa, cokolwiek to znaczy – prosi gościa, żeby razem z Tamuzem zaczekał w mieszkaniu na jego powrót. Powrót skąd? W liście von Strann pisze o spotkaniu z nim, gdy przyjdzie właściwa pora; na razie musi zaufać chłopcu, a kiedy zobaczy resztę notatek Herr Profesora, zrozumie konieczność dyskrecji. Mój dom jest pańskim domem, kapitanie, proszę robić to, na co pan ma ochotę; jestem pewien, że Tamuz, zadba o pańską wygodę do czasu, aż wrócę i zajmę się panem, jak przystało na dobrego gospodarza. Adresu brak. Carter składa list i chowa w notatniku Samuela. Uświadamia sobie, że chłopaka nie ma już od dziesięciu minut. Postukując leniwie dziennikiem Hobbsbauma o udo, zastanawia się, czy nie iść go poszukać. Trzyma notes w taki sposób jak wszyscy czytelnicy przerywający lekturę – kciuk na okładce, palec wskazujący w środku, żeby zaznaczyć miejsce. Otwiera go, ale jego oczy same biegną ku obrotowym szklanym drzwiom i szerokim betonowym schodom, które prowadzą na ulicę pełną samochodów, wózków i ciężarówek posuwających się naprzód w żółwim tempie. Skórzana oprawa jest sucha i popękana, w środku kilka kartek się poluzowało. Oprócz treści jest w notesie coś, co niepokoi Cartera. To nie osobisty dziennik, więc nie chodzi o poczucie, że narusza prywatność Samuela, ale... podobnie czuje się za każdym razem, kiedy jakiś żółtodziób ginie w akcji i trzeba przeszukać jego plecak, zanim odeśle się go do domu (nie można pozwolić, żeby wśród listów rodzice znaleźli tanie pornograficzne pisemka). Grzebiąc w rzeczach nieżyjącego człowieka, ma się wrażenie, że album z wycinkami, pamiętnik, talia kart albo medalionik są doczesnymi szczątkami zmarłego, tak samo jak jego ciało gnijące w błocie. Znaki stenograficzne są równie indywidualne jak charakter pisma człowieka, a często nawet bardziej, do tego stopnia, że inni widzą w nich tylko bazgrały. Carter znowu zerka na drzwi. Nadal ani śladu przewodnika. Upał szybko narasta. Carter patrzy ponad tłumem, żeby zorientować się w sytuacji. Dostrzega stragan z felafelami i uznaje, że jego właściciel to odpowiedni człowiek, by go spytać o chłopaka. Rusza w dół po schodach. – Kapitanie Angliku! Nie masz paru lir dla kalekiego żołnierza, kapitanie Angliku? Za rękaw ciągnie go dłoń bez trzech palców. Carter wzdryga się na widok żebraka, podobnie jak wtedy, gdy pierwszy raz zobaczył trędowatego, martwego towarzysza, szaleństwo w okopach. – Kilka lir dla kalekiego żołnierza, kapitanie Angliku? Żałosna istota. Prawe ramię zwisa bezwładnie, poczerniałe i wyschnięte, kikut bez dłoni. Biedak siedzi na stopniach, wśród szmat zwiniętych w ciasne tobołki, duże i małe, przed nim leży turecka czapka wojskowa, w niej kilka monet. Ma spodnie khaki – z jedną nogawką pustą od kolana i podwiniętą. Poza tym jest nagi, pokryty warstwą brudu. Spalony słońcem i pomarszczony, wygląda jak szalony hinduski mistyk. Albo jak mumia, która przypełzła tutaj ze splądrowanego grobowca, by wieczną żebraniną odzyskać skarby. Jedno zdrowe oko łypiące ze zniszczonej twarzy nadaje jej jastrzębi wyraz. Zawstydzony Carter
najpierw ucieka wzrokiem, a potem wraca spojrzeniem do ludzkiej istoty ukrytej w tym wraku człowieka. – Oczywiście – mamrocze. Grzebie w kieszeni i wkłada do czapki kilka monet. Pochylony, widzi z bliska twarz żebraka, jego oko. Biedak uśmiecha się, błyskając białymi zębami, i błogosławi go, dotykając czoła i piersi okaleczoną dłonią. – Bóg z tobą, kapitanie Angliku. Carter chciałby się wyprostować, ale jak zahipnotyzowany wpatruje się w to oko. Widywał ludzi okaleczonych przez wojnę, ale nigdy... Na próżno szuka właściwych słów. Wiarus śmieje się gorzko i kiwa głową. – Widzę twoje myśli, kapitanie Angliku – mówi. – Zadajesz sobie pytanie, co się stało temu człowiekowi. Jaka straszna rzecz mu się przydarzyła? Masz czas, żeby wysłuchać historii starego żołnierza, kapitanie Angliku? Masz czas na moją opowieść? Tamuza nadal nie widać. – Mam czas – odpowiada Carter.
Wszystkie konie króla Opieram łokieć na stole i przeglądam życiorys, krótką historię konia, na którym będę jeździł jak loa. Kapitan Jack Carter, bohater pierwszej wojny światowej, Erywan, Baku, Tell-el-Kharnain i tak dalej. Przerzucam siedem stron o przygodach dzielnego chłopca, o nawoskowanych wąsach, opuszczam całe to cholerne bla, bla, bla, żeby zobaczyć, czy to gość z fantazją. Nie jestem stworzony do nudy. Dajcie mi broń i rzućcie przeciwko armii, ale nie próbujcie ze szczegółami zaplanować rebelii, bo zasnę. Gdy docieram do ostatniej strony, zerkam na zgrabne ucho Puka i... Fox pstryka palcami, przerywając moje sprośne marzenia. – No dobra, więc jestem bohaterem – mówię, wzruszając ramionami. – Super. Zginę? Chwalebna śmierć na polu bitwy i takie tam? Fox wzdycha i wydmuchuje chmurę dymu papierosowego. – Miałem nadzieję, że tym razem nie będzie samozapłonu. Obracam łyk absyntu w ustach, przełykam, cmokam. – W tym jestem najlepszy, Fox. – To jest skok, a nie mokra robota, Jack. Chociaż ten jeden raz spróbuj się pohamować. Dlatego posyłam z tobą Joeya. Musimy zachować dynamikę. Żadnych subtelności, żadnych niuansów, tylko bohaterowie i łajdacy, dobrzy i źli, czarne i białe... – ...i wszędzie pieprzona czerwień – dodaje Puk. – Bez obrazy, Guy, ale chyba jesteś kopnięty. Wysyłając tych dwóch razem, sam się prosisz o krwawą łaźnię. Jack, czytałeś, co skurwiel wyprawia w tym fałdzie? – Szuka właściwej strony, podsuwa ją Joeyowi pod oczy. – Nie rób w gacie, dziecino – mówię. – Dopilnuję, żeby nie utopił żadnych kociaków. Potrafi być aż taki niedobry? – Jack, przeczytałeś materiał? – pyta Guy. – Tak. Fox gasi papierosa w popielniczce i patrzy na mnie bez słowa. – Nie – przyznaję się po chwili. Przerzucam kilka kartek, opuszczając zdania, które mają mniej niż cztery wykrzykniki. Naturalnie! Nawet przy tak pobieżnym czytaniu można bez trudu stwierdzić, że Josef Pieczorin jest bardzo złym człowiekiem. Urodzony w Gruzji w 1901, w roku terroru, jako nieślubny syn rosyjskiej hrabiny zgwałconej przez kozaka. W wieku szesnastu lat zamordował w Tbilisi własną matkę, kierował masakrami jezydów w Gruzji i Armenii. Zwerbowany w Persji przez brytyjskich falangistów walczących z futurystami. Sprzedał swoich szefów za stanowisko w Czarnej Gwardii. Wciąż ta sama historia. I jest jeszcze coś o zniknięciu na stokach góry Kazbek na Kaukazie... – Kur – mówi Puk, odwracając stronę. – Był w Kur. – To nie jest pewne – wtrąca Joey. – Informacje są niedokładne. – Nie wiemy nawet, czy w tym fałdzie w ogóle istnieje Kur – dodaje Fox. Ale ja rozumiem, o co chodzi Pukowi.Joey, psychiczny myśliwy-zabójca pracujący dla tego, kto da najwięcej, dziki tropiciel o sercu z czarnego lodu, jest bardziej niż szczęśliwy, mogąc grać rolę Nemezis wobec mojego schizoidalnego superbohatera. Już straciłem rachubę, ile razy krzyżowaliśmy miecze, co przeważnie kończyło się fatalnie dla jednego lub drugiego z nas, jeśli nie dla obu. A Pieczorin uzbrojony w Mowę przeciwko Carterowi, który w tym fałdzie nawet o niej nie słyszał... – Dopadnę go, kurwa – zapowiadam. Poza tym, choć to miło mieć Joeya po swojej stronie, nawet lubię, kiedy jest tym złym. – Tak, zawsze można liczyć na to, że Jack Flash uratuje sytuację – odzywa się teraz.
Jego spojrzenie, chłodne i równie ostre jak słowa, jest utkwione w nierównym stosie poplamionej anielskiej skóry leżącym na stole między nami. Otwieram moją zapalniczkę, przypalam skręta z haszem. Hej, wszyscy popełniają błędy. – No dobra, jaki jest plan? – pytam. – Pieprzyć to gówno – mówi Joey. – Nic, kurwa, z tego. Mówisz operacja Orfeusz, a takie zawsze się chrzanią. Eurydyka... Żona Lota... – Śmierdząca sprawa – mówię, oblizując wargi i puszczając oko do Puka. – Możemy to zrobić – upiera się Fox. – Z niepełnym zespołem? – odzywa się Anestezja. – Bez Króla Finna? – Irlandzki niespokojny duch przepadł – stwierdza Fox. – Wiesz, jak głęboko musielibyśmy kopać, żeby go znaleźć. Głębiej niż marzenia. Głębiej niż śmierć. – Głębiej niż gówno, w którym się znajdziemy, jeśli enkin zwęszą, że próbujemy przechwycić Księgę? – rzuca Joey. – On wróci – mówi Anestezja. – Dobra historia zawsze wypłynie na wierzch, a Król Finn jest ponadczasową pieprzoną klasyką. Gdy wróci do gry... – I było ich siedmioro – kończy Don. Magiczna liczba, myślę. Siedem dni tygodnia. Siedem niebios, siedem piekieł, dusze siedmiu wspaniałych, Humpty Dumpty ludzkości potłuczonej na tycie kawałeczki i rozproszonej po całym Welinie. Masowa nieświadomość to siedmiogłowy smok, a nawet taki awatar jak wasz, szczerze oddany, jest w rzeczywistości tylko jedną głową tej wielkiej bestii. Jedną figurą w wielkiej grze w szachy, gdzie wszystkie mają swoje ustalone ruchy i można wygrać tylko wtedy, gdy działają razem. Skoczek potrzebuje królowej, żeby dzielnie jej bronić, gońca, żeby przecinał mu drogę, króla, wieży i nawet małego pionka o zadartym nosie, żeby go głaskał i ogrzewał w łóżku. Kłopot polega na tym, że o jednego człowieka za mało. Ale kto potrzebuje Prometeusza, kiedy ma ogień. – Dawny i przyszły król? – mówi Fox. – Nie, Finnan przekazał pochodnię i odszedł, a my nie możemy czekać na jego powrót. Byłaś w Zimie, Anno. Zmienia się, tak? Anestezja kiwa głową. Kentigern nie jest jedyną bezpieczną przystanią, do której uciekają munchkiny, całe miasto jest ostatnio jednym wielkim Rookery. Nie, w powietrzu czuć zapach zmiany pór roku, nowego wieku, nowego dnia albo nowej strony. – Jeśli nie uderzymy teraz, wierzcie mi, że oni to zrobią – ostrzega Fox. – Rzecz w tym, że do fałdu, o który nam chodzi, nie wystarczy skok przez wieczność. Będziecie musieli pokonać trudną trasę. Na zielonym suknie stolika do pokera połyskują tajemnicze, zawiłe sygile rysowane w powietrzu przez tańczące palce Anestezji. Jednym dziewczyna kreśli spiralę, drugim jej odgałęzienia, wprawia ją w ruch wirowy, nadaje kształt, tworzy sim podstruktury miasta, tunel po tunelu, wormhole po wormhole’u. Kiedyś zdarzało się kupić piwo w Meksyku i chwilę później wypić je w Madrycie. Ostatnio można z trzaskiem odstawić pustką puszkę na stół w tawernie na Bliskim Wschodzie. Dlatego enkin trzymają się swojej Yellow Brick Road, tu się chronią przed Zimą i chuliganami takimi jak my. Sim Anestezji tworzy model ich trasy, metra, kanałów ściekowych, które się łączą z kopalniami, liniami geomantycznymi, liniami smoka, złożami energii chi, wijącymi się przez trzy wymiary czasu i przestrzeń. Tunele w czasie. – To ładne – mówi Puk. – Wygląda jak trójwymiarowy płatek śniegu. Mapy piekła, powiedziałby fanatyk, ale chrześcijanie to wymierający gatunek w Haven, gdzie Youngblood wyjawił sekrety kali jugi w swojej godzinie chwały Z bagnetami na Shangri-La, przyniósł starej, kochanej Brytanii wszystkie tajemnice chi i kundalini. Tutaj, według
mechanistycznej mistyki Kentigernu, jest mandala Maya, zasłony iluzji Welinu, i nie istota boska znajduje się w centrum tego labiryntu, tylko największy wormhole ze wszystkich, pionowy szyb, który sięga przez warstwy stuleci do jądra samej chaosfery, a tysiące jego odnóg biegnie Bóg wie dokąd. Drzwi do Szmaragdowego Miasta. Przejście do Erewhonu. Bramy nieba, piekła i cholernej Nibylandii. Albo droga do Palestyny w 1929, 469 w Równoległym, Eon X-7. W simie Anestezji wyraźnie widać, że tunele są zwinięte w spiralę pod jedynym miejscem w tym Haven, gdzie słowo „anioł” nie jest przekleństwem, a człowiek, który wyzwolił miasto, nie jest bohaterem. U góry modelu, tuż nad wylotem otchłani, niczym stoczony przez korniki pień drzewa z martwymi korzeniami sięgającymi w wieczność, wznosi się Cyrk, nasza jedyna droga do środka. Mam nadzieję, że Fox wymyślił dobry plan.
Martwe ciało Pasza miał plan, zaczyna żebrak łamanym, ale zrozumiałym angielskim. Opowiada, jak służył w 9. Korpusie Tureckim pod Enverem Paszą, który chciał zdobyć pola atramentowe w Baku i jeszcze więcej. Tak, kapitanie Angliku, miał swój plan. Dlatego w grudniu 1914 pomaszerowali przez góry Allah Akbar, żeby odciągnąć Rosjan od Karsu i Ardahanu, zastawić na nich pułapkę w Sarikamis. W połowie drogi między Karsem a Erzurumem spotkało się dziewięćdziesiąt pięć tysięcy Turków i sześćdziesiąt pięć tysięcy Rosjan. Prawie się udało – przeciwnicy zaczęli się wycofywać – ale pogoda... Rosjanie to w środku zimni ludzie, wyjaśnia żebrak, a Turcy nie lubią zimna. Pięć dni walk i pięć nocy zamarzania w głębokim śniegu w wysokich górach. Żołnierze próbowali rozpalać nocą ogniska. Wielu z tych, którzy zasnęli, już się nie obudziło. W walkach zginęło trzydzieści tysięcy ludzi, a jeszcze więcej z powodu mrozu, więc kiedy dwa tygodnie później, pokonani, dotarli do Erzurumu, brakowało czterech piątych korpusu... – Od tamtego czasu moja ręka jest szponem, kapitanie Angliku. Jakie to słowo? Odmrożenie, tak, odmrożenie. – Szczęka zębami. – Odgryzło mi palce i zostawiło... to. Enver Pasza obwinił o klęskę chrześcijańskich Ormian. Oczywiście. Potem żebrak opowiada Carterowi o Suezie w lutym 1915. Kolejny wielki plan, atak z zaskoczenia – to będzie łatwe, mówili – uderzenie w najczulsze miejsce Brytyjczyków na Wschodzie, Kanał Sueski, żeby stamtąd dotrzeć do muzułmańskiego Egiptu i wzniecić w nim rewoltę. – Ha! Byli ślepi, tak jak ja teraz jestem ślepy. O, to oko zabrał brytyjski bagnet. Ukradłby mi życie, gdybym pierwszy nie zabił tamtego żołnierza. Kapitan Anglik był pod Gallipoli? Zna odór ciał gnijących na polu bitwy? Carter nie był pod Gallipoli, ale zna ten zapach aż za dobrze. Okaleczoną dłonią – kciuk i palec działają jak szczypce – żebrak unosi prawą bezwładną rękę do czoła w karykaturze salutu. – Dowodził nami podpułkownik Mustafa Kemal-bej, sam wielki Attaturk. Człowiek o silnej woli. Każdy żołnierz w naszych szeregach wiedział, co to honor – mówi żebrak w gorzkiej parodii wojskowych przechwałek. – Żadnych odwrotów. Ani kroku w tył. Chcesz odpocząć? Nie! Nie ma odpoczynku dla naszego narodu, póki nie zepchniemy wroga do morza. – Jego ręka opada jak martwy ciężar. – Plany i przemowy, kapitanie Angliku. Bardzo ważne na wojnie. To był maj. Strony się okopały, po atakach i kontratakach sytuacja patowa utrzymywała się przez jakiś miesiąc. Australijczycy stłoczeni na swojej krótkiej linii umocnień, Turcy świadomi, że wcześniej czy później muszą uderzyć. Potem zaczęły nadchodzić uzupełnienia. Chłopcy, co nie zaznali walki. Patrzą na moje oko, na rękę i sikają po butach. Ale cicho, w tajemnicy, zapełnili okopy, aż w końcu zauważyły ich brytyjskie samoloty zwiadowcze. – Mówię im, że będzie masakra. Ale oni są głusi. Jak ja, kapitanie Angliku, na to ucho. Przez jeden z naszych granatów, kiedy ruszyliśmy do ataku. Odłamek je uciął. Wyjęli mi z głowy drugi. – Śmieje się. Miałeś szczęście, żeś przeżył, powiedział mu lekarz. – Myślisz, że jestem szczęściarzem, kapitanie Angliku? Zamyka jedyne oko i pochyla się, łokieć zdrowej ręki opierając na udzie. Przed terminalem jest już spokojniej, tłum się przerzedził, Carter może usiąść na zakurzonym stopniu obok żebraka. Zauważa spojrzenia przechodniów, wyraz niesmaku, wstydu i obojętności. Stary żołnierz siedzi z uniesionym podbródkiem, nie otwierając oka. Wpatruje się w nicość, myśli Carter. – Gdzie straciłeś nogę? – pyta. – I rękę? – Najpierw nogę. Stracił ją przez zimną stal. Był październik 1917, Brytyjczycy mieli znowu zaatakować Gazę.
Turcy wiedzieli o tym, bo artyleria Allenby’ego ostrzeliwała garnizon przez cztery, pięć, sześć dni. Rozlokowano dwie albo trzy dywizje. Chodziły pogłoski, że kolejne są w drodze. W górze latały bristole, szukając słabych punktów w tureckich liniach. Było jasne, że zbliża się frontalny atak. Dlatego czuł się bezpieczny w Beerszebie – małej, nieważnej Beerszebie na pustyni – póki ze wszystkich stron nie pojawiła się szarżująca kawaleria. Do tej pory pamięta widok australijskich rumaków pędzących przez dymy bitwy, która szalała przez cały dzień. Pamięta, jak stał osłupiały, gdy kawaleria przerwała ich obronę. Konie osłabły z pragnienia, umierały z pragnienia, kapitanie Angliku. Ale były takie piękne. Stał i patrzył na falę przetaczającą się przez tureckie linie, na zwierzęta śmigające nad workami z piaskiem i żołnierzami. Takie piękne. Strasznie jest słuchać, kapitanie Angliku, strasznie słuchać, jak koń rży, kiedy strzeli mu się w brzuch, gdy zwinnie skacze nad twoją głową. – Zabić takie piękne stworzenie... Opowiada Carterowi, że kawalerzysta, któremu zabił konia, biegł prosto na niego ze łzami w oczach i karabinem martwego towarzysza w rękach, nawet z dwiema kulami w piersi szedł chwiejnie przed siebie. Padł dopiero po trzecim strzale, ale zdążył bagnetem odciąć pół łydki staremu Turkowi. – Rana nie była głęboka, kapitanie Angliku. Wygoiłaby się szybko, lecz... – potrząsa głową – nie na pustyni. Turcy zostali wyparci z Beerszeby, nawet nie mieli czasu zatruć studni. On pokuśtykał na pustynię ze swoim oddziałem, opierając się na ramieniu tego czy innego towarzysza. Czasami prawie go nieśli młodzi żołnierze, którzy wiedzieli, że był pod Sarikamis, pod Gallipoli. Był dla nich Starcem, maskotką. Uważali, że jest szalony, prowadząc ich na pustkowie, ale on znał pustynię, o tak, dużo wiedział o pustyni, więc mu zaufali. Zanim dotarli do Tel-es-Szeria, wdała się gangrena. – I wiesz co, kapitanie Angliku? Ucięli mi nogę. Budzę się w ruinach szpitala, wokół mnie martwi ludzie. Budzę się, ale mam morfinowe sny. Po przerwaniu frontu w Beerszebie Anglicy parli do przodu, szli na Jerozolimę, żeby zdążyć tam przed świętami, i na Damaszek. Ledwo piła lekarza zdążyła dokończyć robotę, ledwo założono ostatni szew, pierwsze pociski rozniosły dach szpitala. – Nie wiem, kapitanie Angliku, co wtedy widziałem naprawdę, a co tylko mi się wydawało. Mówi, że obudził go ból. Pełzł przez ruiny, wokół padały pociski. Wcześniej jakimś cudem znalazł trochę morfiny, a w niej siłę, żeby iść dalej, choć obok niego waliły się ściany. Więcej pocisków artyleryjskich, potem granaty i ogień karabinowy. Ludzie krzyczeli. Widziałem człowieka z płomieni, kapitanie Angliku, dżina. Szkielety koni, na których jechały anioły. Wybuchy niebieskozielonego ognia, które wyglądały jak kwiaty orchidei, zbyt symetryczne, zbyt wyrzeźbione, żeby były prawdziwe. Burze pyłowe, czarne jak noc, unoszące się z ran zabitych żołnierzy. W delirium widział obrazy tak dziwne, że odłamek w ramieniu zauważył dopiero, kiedy leżał za miasteczkiem na piasku pustyni, ukryty między martwym koniem a skałą. – Moja matka jest z pustyni – wyjaśnia żebrak. – Nie Turczynka, ale i nie Arabka. Uczy mnie wszystkiego o pustyni, rzeczy, których nie znają nawet Beduini. Tutaj w piasku dużo soli. Zagrzeb w nim coś, kapitanie, a zachowa się przez wieki. Na jego twarzy maluje się chytrość, kiedy dotyka blizny na bezwładnym ramieniu, w miejscu gdzie musiały zostać przecięte nerwy. – Ciała martwych przechowują się w soli przez wieki, kapitanie Angliku. Carter czuje dreszcz na plecach. Jastrzębie oko żebraka wcale nie wygląda na ludzkie. Spojrzenie nadal jest wyzywające, ale tym razem domaga się nie tego, żeby w kalece dostrzegł człowieka, tylko ukrytą w nim głębszą prawdę, może nie całkiem zwyczajną. Carter wstaje. Gdzie jest ten przeklęty chłopak?
– Jeszcze nie kończę mojej historii, kapitanie Angliku. Nie kończę. Zostań. Pozwól mi dokończyć moją historię. I opowiada Carterowi o ostatnich dniach wojny; o tym, że znalazła go, okaleczonego i zamroczonego od morfiny, Ósma Armia cofająca się pod naporem Brytyjczyków; o upadku Gazy i oblężonej Jerozolimy. Był listopad 1917, Lawrence zginął w Deraa, znak dla Fajsala, żeby wesprzeć dogasające arabskie powstanie. Listopad 1917, po przejęciu dowództwa przez Paszę Kemal Attatiirk rozmyślał w Stambule, gromadził wokół siebie nacjonalistów, żeby wystąpić przeciwko sułtanowi, lokajowi Niemców. Razem ze swoimi ludźmi zdobył „Yavuz Sultan Selima” i „Midilli”, niemieckie okręty wojenne stojące na Morzu Marmara, gotowe bronić Stambułu... albo zrównać go z ziemią, gdyby zaszła taka potrzeba. W czasie buntu Attatiirk zginął, nacjonaliści zyskali męczennika. Po zamachu tureckie wojska stacjonujące w Palestynie pogrążyły się w chaosie, kiedy próbowały wykonywać sprzeczne rozkazy albo nie dostawały żadnych. Na początku grudnia Damaszek znalazł się pod oblężeniem, po odcięciu linii zaopatrzenia w mieście zapanował głód. Gdy Turcy zgodzili się na rozejm i zostawili Niemców, żeby sami toczyli swoje bitwy, rannego wiarusa, wrak człowieka, przyłapano na kradzieży jedzenia z magazynu szpitala wojskowego, w którym dochodził do siebie, i ukarano go przykładnie. Starzec przeszywa Cartera wzrokiem na wylot. – Okazali miłosierdzie, myślisz, kapitanie Angliku? Ślepe prawo? Kradnę lewą ręką, a oni zabierają mi prawą. Bezużyteczną prawą! Martwą! Suchą jak figa! Tradycja, kapitanie Angliku, tradycja. Podoba ci się moja opowieść, kapitanie Angliku? Carter nic nie odpowiada. – Ale mam dla ciebie coś lepszego niż słowa – ciągnie żebrak. – Pokażę ci, co mi zrobili, kapitanie Angliku. Pokażę ci moją historię. Zatacza koło lewym ramieniem, jakby chciał ogarnąć schody i terminal, tłum wchodzących i wychodzących. Ale on pokazuje swój nędzny dobytek, uświadamia sobie Carter. – Zobacz! – Żebrak zaczyna odwijać jeden z mniejszych tobołków. – Ratuję swoje palce w Sarikamis. Popatrz. Widzisz? Carterowi żołądek podchodzi do gardła. – Pełznę przez piasek w Suezie. Słyszysz pociski i kule? Nie. Ciągnie za róg następne zawiniątko, ale Carter nadal wpatruje się w zawartość pierwszego. To niemożliwe. Na miłość boską, to niemożliwe. – No więc pełznę przez piasek i znajduję to, co zostało z mojego ucha – mówi stary Turek. Chichocząc pod nosem, odwija drugi tobołek. Na brudnych szmatach, niczym egzotyczne przyprawy oferowane na sprzedaż albo owoce wysuszone na słońcu, leżą martwe palce i grudka chrząstek. Carter patrzy na szaleńca, ale nie może dobyć głosu, kiedy żebrak przyciąga do siebie po schodach największe zawiniątko i zaczyna je rozsupływać. – Niosę ze sobą nogę przez pustynię, gdy morfina pokazuje mi anioły i diabły. Wyciągam ją z gruzów. Rozumiesz, kapitanie Angliku? Rozumiesz, dlaczego to robię? Jest moja. Należy do mnie. – Na litość boską, człowieku... – I rękę też zatrzymuję. Zabierają ją za kradzież, ale jest moja. Otwiera ostatni tobołek jak dziecko rozwijające chusteczkę, w której ma jabłko dla nauczyciela. – Nadałem im imiona – wyznaje starzec. – To moje – jak wy mówicie? – łupy wojenne. Moje skarby. Podnosi głos. Szaleniec bez dwóch zdań. Carter się cofa. – Palce to Armenia. Ten kawałek ucha to Synaj. Na nogę mówię Palestyna, a martwe ramię, tak, kapitanie Angliku, to święte miasto Jerozolima.
W dół po schodach. Kolejny stopień. Carter się odwraca. Uciec. Byle dalej stąd. Za nim niesie się głos żebraka. – Jak myślisz, kapitanie Angliku? Jakie imię dać tej ręce wyschniętej w pustynnym kurzu, martwej jeszcze, zanim ją straciłem, kapitanie Angliku? Mam ją nazwać Syria?
Patyki i kamienie Kiedy wreszcie znalazłem chłopaka, pisze Carter, okazało się, o dziwo, że obstąpiła go grupka pięciu albo sześciu arabskich dzieci, dziewczynek i chłopców, mniejszych od niego, bardzo odważnych w gromadzie i wyjątkowo złośliwych w swojej nienawiści. Można by pomyśleć, że jest samym Lucyferem, takimi obelgami go obrzucali, nazywali szatanem... wrogiem... diabłem. Jeden łotrzyk trzymał w ręce kamień i byłby nim rzucił, gdybym się nie zjawił i nie przegonił smarkacza, wykręcając mu ucho. Nie muszę dodawać, że wszystkie dzieciaki uciekły tchórzliwie, ale żal mi się zrobiło mojego przewodnika. Był w opłakanym stanie, z plwociną na twarzy i licznymi zadrapaniami na rękach, którymi się opędzał przed ich kijami. Ale nie to było nadziwniejsze, Anno. – Nic ci nie jest, chłopcze? – pyta Carter. – Chyba nie masz złamanych kości. Tylko kilka draśnięć. Chłopak kiwa głową, wyciera ślinę z czoła i wrzeszczy na uciekające dzieciaki. Wydaje się bardziej rozzłoszczony niż wstrząśnięty, żadnych łez, żadnej wielkiej ulgi po przeżytym strachu, tylko groźna mina i przekleństwa. Zachowuje się jak oszukany kupiec, który nie może zostawić straganu, żeby gonić złodzieja. Dziwne, pisze Carter, ale gdy tylko łobuziaki się rozpierzchły, zrozumiałem, że Samuel miał rację przynajmniej w jednej sprawie. Widzisz, Tamuz mógł z łatwością uwolnić się od swoich dręczycieli i uciec... Po prawdzie, gdyby umiał się bić, mógłby sam stanąć przeciwko całej grupce. Ale kiedy tamci czmychnęli, on nadal stał w miejscu. Dopiero wtedy zauważyłem, że jeden z małych nicponi nakreślił wokół niego koło na ziemi, rozumiesz, a on nie śmiał go przekroczyć. Prześladowcy po prostu stanęli poza linią narysowaną w kurzu, wymachiwali kijami, obrzucali go kamieniami i przekleństwami. Diabeł uwięziony w kręgu, dręczony przez sprawiedliwych. Najwyraźniej tak myśleli. Kolo zostało nakreślone w kurzu prawdopodobnie tym samym kijem, który zostawił ślady na ręce chłopca. Tamuz przysuwa się do linii i cofa. Unosi ręce w pytającym geście, jakby szukał wyjaśnienia. Czy Anglik potrafi to zrozumieć? Carter kopie butem kurz, przerywa krąg. Tamuz patrzy na niego zdziwiony. Jak Anglik może to zrozumieć? – Jesteś jezydem, tak? – pyta Carter. Kiedy Samuel po raz pierwszy opowiedział mi o tych ludziach, Anno, byłem raczej sceptyczny. Zawsze uważałem jego teorie za fascynujące i inspirujące, niezależnie od tego, co o nich mówili inni. Ale po tym, jak spędziłem trochę czasu w Kurdystanie, po tym, jak poznałem jezydów, jak walczyłem z nimi ramię w ramię, uznałem za absurd łączenie ich dziwnych zwyczajów i wierzeń akurat z doliną Morza Martwego. Jezydzi mają swoje opowieści o wojnie w niebie, upadłych aniołach i starożytnych gigantach, ale ich źródłem są poglądy magów i manichejskie herezje zrodzone w Persji. Przecież sama nazwa tego ludu pochodzi od perskiego słowa oznaczającego anioła. A zważywszy na to, jaką drogę w ciągu ostatnich dziesięciu lat obrał Samuel w swoich badaniach, cóż, jego metody stały się... nieortodoksyjne. Teraz muszę przyznać, że jednak coś odkrył. Między kurdyjskimi wierzeniami a historiami tych Enakitów nie może zachodzić przypadkowa zbieżność, przecież nad jeziorem Van trzy albo cztery razy widziałem podobne sceny: jezydzkie dzieci uwięzione w kręgu i dręczone bezlitośnie, bo za nic w świecie nie chciały przekroczyć linii. Dlaczego? Chłopak nic nie wie o jezydach, ale próbuje mi coś wyjaśniać.
– Jak rzekł Ab Irim do swego sługi Eliezera, przynieśliśmy swoje zwyczaje z gór Irad. Przynieśliśmy je do miasta Vr. Przynieśliśmy do miasta Haran. Przynieśliśmy nasze zwyczaje do miast doliny Siddimu. Tamuz marszczy w skupieniu brwi, kiedy recytuje wyuczone słowa. Potem uśmiecha się i mruga. Carter zastanawia się, czy on w ogóle wie, gdzie są wymienione przez niego miejsca. Północny Haran, w którym rządzili Hetyci, Vr w mezopotamskiej delcie, gdzie narodziła się cywilizacja. Irad... Eridu? Czyżby chodziło o jedno z najstarszych sumeryjskich miast? Albo nawet o Arattę? Arattę, która miała tak silne związki z Sumerem, że jego mieszkańców uważała za kuzynów, choć leżała dużo dalej na północ w górzystym regionie, znanym później jako Urartu, w masywie Araratu. Według muzułmańskich Kurdów i chrześcijańskich Ormian jezydzi są czcicielami diabła, jeśli nie samymi diabłami. To prawda, że oddają cześć Aniołowi-Pawiowi, którego nazywają Malak Taus. W ich religii temu kapitanowi aniołów i, podobnie jak Lucyfer, buntownikowi i wyrzutkowi, później wybaczono i przywrócono go do łask. A jezydzi naprawdę nie są diabłami, za jakich się ich uważa. Cała ta historia z kręgiem, jak się okazuje, nie jest nawet w połowie tak groźna, jak może się wydawać. Koło rysuje się podczas sporów dla tych, którzy mają zabrać głos. Przypuszczam, że ono symbolizuje plemię. Powiedzieć kłamstwo, stojąc w kręgu, to zatruć całą społeczność, a odmówić działania w jego granicach, przekroczyć linię – to wyrzec się własnej tożsamości jako członka plemienia. Myślę, że nasz młodzieniec rozumie siłę tabu, ale nie jego cel. Sądząc po tym chłopcu, Enakici Samuela rzeczywiście są dalekimi kuzynami jezydów. Nadal nie wierzę w jego tezę, że opowieści o aniołach są czymś więcej niż rażącymi przeinaczeniami biblijnego przekazu. Ale jestem zaintrygowany. Tamuz wychodzi z przerwanego kręgu, bierze od Cartera chusteczkę, wyciera krew z zadrapań. Miedziany odcień jego skóry znajduje teraz wyjaśnienie. Jeśli jego lud to nie Beduini ani w ogóle Arabowie... Carterowi przypominają się słowa starego żebraka: Moja matka uczy mnie wielu rzeczy o pustyni, rzeczy, których nie wiedzą nawet Beduini... – Chodź, Carter-bej – mówi Tamuz. – Zaprowadzę cię do samochodu. To blisko. – Mruga do niego i dodaje: – Spodoba ci się kierowca. Jest Anglikiem, jak tg.
Nagłe ukłucie serca – Tak, zgadza się! Szkot! – wykrzykuje mężczyzna siedzący na stopniu rolls-royce’a z odsuniętym dachem. – Ten gówniarz powiedział panu, że jestem Anglikiem? Ej, ty mały łotrze... pardon, sir, za mój język, ale od dawna nie miałem do czynienia z żadnym dżentelmenem oprócz niego, ale on nie jest nawet w połowie taki jak pan, nie robi ceregieli... no, wie pan, mówię o baronie. Mija chwila, zanim do Cartera dociera sens słów szofera. Rzuca „tak”, ale nie jest pewien, na które pytanie odpowiada. – Przez tego smarkacza aż się zasapałem. Też coś, „Anglik”! Kur... przepraszam, bez obrazy, sir. Cholerny mały kadisztu... Tamuz uchyla się przed ręką szofera i odpowiada mu coś, czego Carter nie rozumie, po czym, nie otwierając drzwi samochodu, wskakuje na siedzenie pasażera. Pochyla się i używając lśniącej mahoniowej pokrywy schowka na rękawiczki jako lusterka, przeczesuje palcami czarne włosy, odgarnia je z twarzy. Carter nie może się powstrzymać, żeby nie wyciągnąć szyi i nie zerknąć na czarną skórzaną tapicerkę. – Niezła bryczka, co sir? Kierowca i samochód zupełnie do siebie nie pasują, jeden niechlujny, drugi wymuskany. Don MacChuill – tak przedstawił się swoim gardłowym szkockim – wygląda jak człowiek stworzony z kurzu i piasku. Trudno stwierdzić, jakiego koloru są jego włosy czy wymięty uniform, a jedyne skrawki skóry, które barwą nie stapiają się z drogą pod ich nogami, to te wokół oczu. Ściślej mówiąc, oka, bo na prawym MacChuill nosi opaskę. Kolejna ofiara wielkiej wojny, myśli Carter. Gogle odsunięte na szoferską czapkę, papieros podskakuje w kąciku ust, kiedy Szkot zachwala moc silnika i mistrzostwo wykonania. Samochód jest nieskazitelnie czysty, szmatka w ręce kierowcy świadczy, że naprawdę jest z niego dumny. MacChuill otrząsa popiół z papierosa, strzepuje kilka tytoniowych paprochów, które spadły mu na bluzę, i dalej gada, otwierając Carterowi tylne drzwi. Połowa z tego, co mówi, jest niezrozumiała. – Tak, tak, baron zna się na samochodach, o tak. Siada za kierownicą i odchyla się do tyłu, żeby podać Carterowi gogle, które wyjął z kieszeni. – Przydadzą się panu, sir. – Ściąga gogle na swoje oczy, a raczej na lewe oko i skórzaną opaskę, poprawia czapkę. – No dobra. Ruszamy? Następny postój Tell-el-Kharnain. Carterem miota w przód i w tył, z boku na bok, kiedy jadą krętą, wyboistą drogą, wspinając się na wzgórza leżące na północny wschód od świętego miasta, z tarasowymi sadami oliwnymi i gajami pomarańczowymi, których ciemnozielone liście są jedynym urozmaiceniem kamienistego, piaszczystego, skalistego terenu. Tu i tam wznoszą się meczety, synagogi i kościoły, pod względem architektury niewiele różniące się od przysadzistych świeckich budynków w wioskach, przez które przejeżdżają. Tylko wieże i symbole religijne – gwiazda Dawida, krzyż albo półksiężyc – wskazują na ich przeznaczenie. Carterowi wydaje się dziwne, że ten surowy region jest szczególną krainą, Ziemią Świętą. I to w czasach równie niegościnnych dla wiary jak tutejszy suchy klimat. Ale gdzie jest inaczej? W otchłani futurystów, nihilistycznym piekle ludzi, dla których istnieje tylko ich własna wola? Był świadkiem wydarzeń, które poddały próbie jego wiarę – w Boga, w ludzkość, mądrość, sprawiedliwość i miłosierdzie – ale mimo to uważa, że trzeba wierzyć. Patrzy na tył głowy chłopca, która się kiwa, trzęsie i podskakuje do rytmu jazdy. Jeśli nawet Enakici są swojego rodzaju czcicielami diabła, podobnie jak jezydzi, przynajmniej mają wiarę. Natomiast futuryści... oni się nie modlą, jedynie składają ofiary całopalne w piecach postępu.
– Ma pan przypadkiem szluga, sir? Bo wypaliłem ostatniego i cholernie chce mi się zajarać, wie pan, ale... – Oczywiście – przerywa mu Carter. – Nie ma problemu. Nachyla się z otwartą papierośnicą w dłoni. MacChuill odwraca się na siedzeniu, zdejmuje ręce z kierownicy, bierze papierosa. – Carter-bej? – Tamuz patrzy na niego szeroko otwartymi oczami. – Śmiało – zachęca go Carter. Prowadząc, MacChuill śpiewa szkockie piosenki ludowe, którym powinny towarzyszyć skrzypki. Carter się zastanawia, jakim cudem szofer w ogóle wydobywa z siebie głos, skoro wokół nich kłębią się tumany kurzu. On sam po półgodzinie kaszlu i spluwania wyjął z torby szalik – z frędzlami, podobny do palestyńskiej kefiji – i owiązał sobie nim usta i nos. MacChuillowi i Tamuzowi wszechobecny pył najwyraźniej nie przeszkadza. Carterowi przychodzi nawet do głowy, że krzaczasta broda Szkota działa jak filtr. Dziwne, ale prąd gęstego powietrza najwyraźniej omija Tamuza. Jego koszula jest śnieżnobiała. Tak czy inaczej zdrowy rozsądek mówi, że kurz powinien wzbijać się spod kół za nimi, a nie kłębić się, wirować i wciskać prosto w twarz, jakby się unosił z drogi przed samochodem i pędził im na spotkanie. Tamuz odwraca głowę i Carter widzi, że jego wargi się poruszają. Jeśli zdecydował przyłączyć się do śpiewu, nie jest taki hałaśliwy jak Szkot, który ryczy tak donośnym, ochrypłym głosem, że przy nim wycie silnika wydaje się ciche i łagodne. Droga skręca na południe, by ominąć strome zbocze kończące się przewieszoną skałą. W oddali widać Jerozolimę, złoto-białą i jaśniejącą jak miraż. Chwilę potem wjeżdżają na przełęcz i obraz znika, a Carter czuje nagłe ukłucie serca. Nie jest to tęsknota, nic równie czystego i prostego, bardziej ciekawość, jak wtedy, gdy mija się na ulicy kogoś, kto akurat odgarnia włosy. Człowiek widzi jego twarz zbyt krótko, żeby dostrzec urodę, ale ogląda się odruchowo, zaintrygowany. I niestety, stwierdza, że ten ktoś już zniknął. Droga biegnie teraz na wschód. Oddalają się od świętego miasta, od utraconej wiary Cartera.
Jack wybucha – Miejcie trochę wiary we mnie – mówię. – Bardzo będzie ciężko? Swobodny spadek przez milion martwych światów, z rozpostartymi rękoma, żeby łapać prądy czasu, celując w otwór znajdujący się w połowie drogi w dół, dziurę wielkości przewodu wentylacyjnego. – Cóż, to przysłowiowy skok w otchłań... – uprzedza Fox. – Dostaniemy spadochrony? – pyta Joey. – Albo plecaki odrzutowe – dodaję. – Tak, plecak odrzutowy byłby w porządku. Fox podnosi wzrok znad simu, wzdycha. – Okej – mówię. – Nie ma plecaka dla Jacka. – Szczerzę zęby w uśmiechu. – Odpręż się. Będzie dobrze. Spadanie to coś, w czym jestem najlepszy. – Najtrudniejsze będzie wcelowanie w szyb chi. Patrzę na sim, na georgiański szeregowiec. – Kilka ścian i wieże strażnicze – stwierdzam. – Bułka z masłem. – Budowla na powierzchni to tylko zmyłka – wyjaśnia Fox. – Prawdziwy Cyrk znajduje się pod spodem. Spójrzcie na osłonę paradoksu. Zerkam na kawałki mapy wydobyte przez Dona z koszmarów Joeya, zebrane w podobieństwo sensu przez Guya i zsimowane przez Anestezję; zdaje się, że nie wszystkie części do siebie pasują. Przekrzywiam głowę jak zdziwiony kundel, próbuję wyprostować inwolucje okoliczności i wydarzeń. Plan nadal wygląda jak wzięty ze snu szalonej wiewiórki. – W Cyrku czas jest kompletnie popieprzony – odzywa się Joey. – Wierzcie mi, mieszkałem tam. Pójdziesz niewłaściwym korytarzem i już nie wrócisz do miejsca, z którego wyruszyłeś. Trafisz do chwili, w której wyruszyłeś. Bez żadnych wspomnień, jak tam dotarłeś. Wzruszam ramionami. Komu potrzebna pamięć, kiedy ma się joie de vivre i pistolet orgonowy? – Ta trasa powinna cię zaprowadzić na niższe poziomy. Fox kreśli ścieżkę wokół zewnętrznych brzegów planu, gdzie korytarze tworzą koła MóbiusaHilberta. Jego palec porusza się do środka i w dół ku naszej zjeżdżalni do historii, do szybu wywierconego w chaosferze. Zsuwam gogle na oczy i jeszcze bardziej przekrzywiam głowę, śledząc szlak. I wreszcie uświadamiam sobie, na co patrzę. Drogi. Budynki. Kiedyś moje urocze Kentigern miało siostrzane miasto o nazwie Dunedin, główną albiońską bazę w Kaledonii, zbudowaną na czarnych wulkanicznych wzgórzach, z wielkim starym zamkiem w centrum, usadowionym na stromym bazaltowym urwisku, z balustradami ponurymi jak luty, z działami na murach obronnych i koszarami urządzonymi w lochach. Jeśli Kentigern jest zakazanym miastem budowniczych statków i hutników, handlu i przemysłu, Dunedin to ostatni bastion dudziarzy i policjantów, potęgi i majestatu, ubrana w szkocką kratę, pieprzona turystyczna pułapka dla faszystów kochających Volk. Zanim nastał Mrok, Kentigern całkowicie wchłonęło Dunedin. Ale najwyraźniej go nie strawiło. Patrzę na budynki i mosty simu Anestezji, na podziemne miasto z ulicami biegnącymi bez ładu i składu, na zamek wiszący do góry nogami nad bezdenną czeluścią. Nazistowski gotyk na maksa. – Powiedz, że musimy dostać się do zamku – proszę. – Musisz dostać się do zamku – mówi Guy. – Super. – Więc nie możemy tak po prostu wysadzić drzwi – stwierdzam – wrzucić przez okna seksbomb i wkroczyć na cielesne pobojowisko. – To nie byłby dobry pomysł – zgadza się Fox.
– A gdybym się przebrał? Mógłbym włożyć fartuch laboratoryjny. I przyczepić plakietkę z nazwiskiem. – Jack, równie dobrze mógłbyś włożyć gumową maskę i przykleić sztuczne wąsy. Twoją metafizykę zamkowe skanery psi namierzą, zanim dotrzesz do drzwi. – Z tym przynajmniej wejdziesz do Cyrku – odzywa się Don. – Masz. Podaje mi astralne dokumenty podróżne: nieważny paszport z odciętym rogiem, wykorzystany bilet samolotowy do Turcji, z wetkniętym w środek jasnoróżowym banknotem do gry w monopol. Otwieram bilet. Na zdjęciu topornie dorysowana twarz z uśmieszkiem, nowe dane napisane ołówkiem na starych, zamazanych korektorem. Dzieło doświadczonego fałszerza. Nawet pachnie jak trzeba. Odkładam je na stół i biorę strzykawkę napełnioną atramentem, którą podaje mi Anestezja. – W ten sposób dostaniesz się do zamku – mówi. Od strzykawki bije słodki zapach mojej duszy, i tak powinno być. Jest w niej woda z kąpieli z homeopatycznie zakodowanymi szczegółami mojej archetypowej natury, żywa, płynna informacja, wirusowa ektoplazma, nasienie logosu, ikra memowa, sok duszy. Atrament mojego tatuażu. – Gdy znajdziesz się w środku, odszukasz swojego gospodarza, nakłujesz jego duszę, zrzucisz kostium ze skóry i... znikniesz – instruuje mnie Anestezja. – Sądzimy, że minie dwanaście godzin, zanim mem Jacka Flasha nałoży się na duszę gospodarza, więc zrób mu zastrzyk o północy. Chłopczyk dobrze śpi w nocy, bez brzydkich snów, rano wchodzi do zamku świeży jak skowronek, rozpakowuje kanapkę i... – Jack wybucha – kończę za nią. – W jego głowie. – Właśnie – rzuca Fox. – Kto jest kozłem ofiarnym? – Architekt Cyrku. Ekspert od przestrzeni Eschera, kod dostępu beta. Otwieram dossier, które podaje mi Fox, i patrzę na pachołka SS, na którego brudnym wnętrzu wjadę do Dodge City. Robota to robota; Dedal nie stworzył potwora, tylko zbudował dla niego labirynt. Mimo wszystko na tym poziomie komplikacji spodziewałem się tchórzofretki z cofniętym podbródkiem i oczami jak koraliki. Elegant ze zdjęcia nie wygląda na gościa, który robi laskę szatanowi: fryzura beatnika, kozia bródka i wąs. Kurwa, szczerze mówiąc, aż za bardzo wygląda na członka bohemy. – Jacques Reynard Cartier – przedstawia go Fox. – Przynajmniej tak wynika z dokumentów. – Znam tę twarz – mówię. – To daleki krewny – mamrocze Guy. – Nie jestem pewien, skąd się tam wziął, ale podejrzewam, że ma to coś wspólnego z próbą napisania historii na nowo, która dała... dość ekstrawagancki skutek – wyjaśnia Fox. – Strann? – pytam. – Strann. W Paryżu albo tutaj. Bóg wie, w ilu fałdach nastąpiło to małe fiasko. W każdym razie wygląda na to, że nasz człowiek zmienił kierunek w czasie burzy i postanowił się ustatkować, grać według zasad, znaleźć miłą pracę... – Jako zły sługa imperium. To do ciebie niepodobne, Foxy. Guy wpatruje się w sim, ale palcami wybija na stole rytm staccato. Nie jest łatwo spojrzeć na siebie jak na zdrajcę, domyślam się. – Może sądził, że da radę coś zdziałać w ramach systemu – odzywa się w końcu. – Infiltrować go... zarazić człowieczeństwem. Uratować kilka dusz, zepsuć to i owo. Żadnej Księgi. Żadnych wielkich idei. Żadnych wielkich planów. – Potrząsa głową. – Tylko postaraj się nie zdemaskować swojego gospodarza. A konkretniej, postaraj się go nie sprzątnąć. Możesz... na jakiś czas go wyłączyć.
– Lubię czasowe wyłączenia – mówię. Uśmiecham się szeroko. Retrospekcje i rozszczepione światy, falowanie rzeczywistości, poprawianie historii. Życie nabiera większej głębi, gdy się ma tyle samo przeszłości co przyszłości. Linearnośćjest dla przeciętniaków. – Spróbuj zapamiętać, Jack, że niektórzy nie mają takiej samej... odporności – ostrzega Fox. Dobra, dobra, zgoda. Zły pachołek Imperium, który wniesie mnie do zamku w swoich snach, nie zostanie nafaszerowany narkotykami, uśpiony kijem bejsbolowym ani nie spadnie z wysokiego budynku. Nie zabiję go. Nie zedrę z niego skóry, żeby uszyć dla siebie kostium. Nie zjawię się pod drzwiami zamku z maniackim uśmiechem na twarzy i włosami ufarbowanymi na kolor ognia, nie będę twierdzić, że nie jestem Jackiem Flashem. Naprawdę, stary. Jestem tym gościem, który pracuje w tym, no, wiesz... Widzisz, mam wąsy. I plakietkę z nazwiskiem. – Będę grzeczny. Obiecuję. – Miło było cię poznać, Guy – mówi Joey.
ERRATA
Misja Szedł drogami prowadzącymi do miejsc, które w żadnym normalnym świecie nie powinny istnieć. Skręcał z bocznych ulic w zaułki, którymi po stu krokach docierał do miast oddalonych o pół świata. Rozmawiał z ludźmi, którzy śnią wspomnienia innych, bardziej żywe niż ich egzystencja na jawie, albo szepczą do siebie w językach, których nigdy się nie uczyli, pamiętają dzieci, po których nie ma żadnego śladu i których nikt inny nie pamięta. Przechodził przez miasteczka, gdzie Zimni Ludzie dzień wcześniej, jak zawsze, zamknęli swoje sklepiki i wynieśli się, zostawiając po sobie tylko tani i brzydki kicz mojo: kolczyk z kurzego pazura albo czaszkę z kryształu. I nawet tutaj, gdzie w pewnym sensie wszystko się zaczęło, na Mojave, nawet tutaj nie może znaleźć żadnych cholernych aniołów. Ale zapach Phree jest słodki i ciężki jak upalne powietrze i Finnan wie, że znajduje się na właściwej drodze. Gdy tak mozolnie brnie przed siebie, spod zdartych, wysokich butów w kolorze pustyni wzbija się kurz. Oddałby prawą rękę za łyk wody, o tak, usta ma spękane, wyschnięte na papier, a słońce, cholera, za bardzo praży jak na tę porę dnia, ale on wie, że ten szlak, prosty jak strzelił, jest bezpieczniejszy niż droga, która, jak zapewniali, powinna zaprowadzić go do starej misji z cegły suszonej na słońcu, znajdującej się w głębi wąwozu, ale w obecnym stanie rzeczy równie dobrze mógłby trafić do Disneylandu albo do Dodge. Obchodzi nierówną wychodnię zwietrzałych gór z piaskowca i jego oczom ukazuje się coś w rodzaju piekła. Wujek Walt spotyka Sergia Leone. Morze zardzewiałych terenówek, parking ciągnący siq aż po horyzont, zarośnięty zielskiem i suchymi krzakami, które wyrastają spomiędzy metalowych wraków. W samym środku leży miasteczko. Misja stoi pośród kilku zrujnowanych budynków i przez chwilę Finnan widzi ją taką, jaka była kiedyś, obraz pustych ścian i wieży nałożony na rzeczywistość tego fałdu. Podobnie jak słowo w angielskim, włoskim, inuickim czy etruskim nadal nosi w sobie echo Mowy, z której się wywodzi, tak misja lśni dawnym blaskiem – po części cień, po części odbicie – pobielona, spokojna, majestatyczna w swojej spatynowanej urodzie, niczym wdowa po wieśniaku siedząca w cieniu na krześle, starsza pani, do której wszyscy przychodzą po radę albo na plotki i zostają skarceni, jeśli nie potraktują jej z należytym szacunkiem. Ten obraz utrzymuje się zaledwie przez mgnienie oka, zanim przebije spod niego prawda. Misja przemalowana na czerwono wygląda teraz wulgarnie jak ognisty kutas szatana. Podobnie ruiny wioski, która ją otacza, ale one na szczęście są małe i prawie niewidoczne wśród nagromadzenia straganów, markiz, namiotów, wigwamów, flag, chorągwi, daszków i... Zimnych Ludzi oraz mrowia ich klientów. Finnan nie przypuszczał, że tutaj może być tylu normalnych mieszkańców. Sądził, że jest to ostatnie schronienie Zimnych Ludzi, którzy zwinęli interes i opuścili miasteczka – gdzie tak naprawdę nigdy się nie zadomowili – żeby osiąść tu wśród swoich. Wyobrażał sobie to miejsce jako ogrodzoną murami kryjówkę wyznawców Jima Jonesa, enkinowską wersję sekty Moona. A okazuje się, że to raczej Mardi Gras na kwasie. Finnan wyciąga paczkę cameli z tylnej kieszeni drelichów, zapala papierosa. Pierwszy haust niefiltrowanej trucizny daje lekkiego kopa, jakby stary pies gramolił się z legowiska, żeby powitać pana: Hej, to znowu tył Zawsze lubił nikotynę; dzięki niej zyskiwał cierpliwość świętego i płuca grzesznika. Miłe szczęknięcie zapalniczki, cichy syk palącego się tytoniu, trzask zapalniczki przy zamykaniu... niektóre rzeczy pozostają takie same nawet na końcu świata. Albo po nim. – Hej! – woła Zimny Człowiek, który idzie w jego stronę, oddalając się od szalonej fiesty. –
Wróciłeś? Seamus przygląda mu się uważnie. Skóra i włosy koloru świeżej kości słoniowej, na głowie cylinder w gwiazdy i paski, frak, koraliki, wstążki i pióra: wuj Sam od wudu. Finnan z miejsca uznaje go za naganiacza i oszusta. Żadnego prawdziwego mojo, tylko jaskrawe kolory i gładki język, żeby ściągać frajerów do wesołego miasteczka. – Nigdy wcześniej tu nie byłem – mówi Finnan. – Dla nas nowy klient to stary przyjaciel. Chodź, przyjacielu. Czego pragniesz? Odrobiny miłości? Pieniędzy? Ślicznotki, która ogrzeje cię w nocy? Mam rację? Zaufaj mi. Zaufaj sobie. To, czego nie możemy ci dać, jest niewarte posiadania. Nasza oferta jest imponująca. Finnan kwituje ten bajer krzywym uśmiechem. Nie ufa sukinsynowi za grosz. W jego głosie jest melodyjna nuta. Zaśpiew Mowy. Skurwiel może nie jest enkin, ale, cholera, bardzo niewiele mu do niego brakuje. – Powiedz mi tylko, czego szukasz – zachęca go Zimny Człowiek. Dziewczynki, która ukradła świat, myśli Finnan. – Nie macie przypadkiem takiego cacka z kości kurczaka, które cuchnie jak końskie łajno, kiedy ktoś pieprzy głupoty? Takie coś mogłoby być użyteczne. Naganiacz wybucha śmiechem, jowialny i fałszywy jak przewodnik wycieczki. To część gry, myśli Finnan, bo tego oczekuje klient. Nie jest mu obce pojęcie szelmowskiego uroku, dzięki któremu można zdobyć czyjeś zaufanie, mówiąc, żeby ci nie ufał, i mrugając przy tym. – Jesteś człowiekiem praktycznym i logicznym – stwierdza naganiacz. – Widzę, że wiesz, czego szukasz i że to nie mój interes. – Zamaszystym gestem wskazuje targowisko. – Spaceruj do woli. Oglądaj. Pytaj. – Uśmiecha się, przywołuje Finnana bliżej do siebie. – Jeszcze jedno, stary przyjacielu. Mała rada. – Za darmo? – upewnia się Seamus. – Za darmo i gratis. Finnan zaciąga się papierosem, czeka. – Zignoruj człowieka za kurtyną – mówi naganiacz. Zimny jak lód, ze stalowym spojrzeniem, uchyla kapelusza, okręca się na pięcie i odchodzi. – Do zobaczenia – rzuca Finnan do jego pleców. Łapacze snów i piaskowe obrazy Misja znajduje się na drugim końcu placu, jest otoczona przez kilka zrujnowanych budynków. Prowadzi tam tylko jedna ulica, ale gdy człowiek nią idzie, rozciąga się, zakręca, owija wokół jak wężowy świat z narkotykowych wizji. Ponieważ rzeczywistość wygląda teraz tak, a nie inaczej, Finnan zastanawia się, ile z tego zbiorowiska kolorowych straganów i tłumu buszujących wśród nich zaaferowanych poszukiwaczy istnieje naprawdę, a ile jest pieprzonym złudzeniem. Nie było go przez długi czas – cholera wie jak długi – ale teraz nadrabia Mrok i Zimę, która po nim nastała, nadrabia głęboką, ciemną noc snów. Gdy idzie w stronę misji, obok kramów z wszelkim, pochodzącym z każdego zakątka świata gównem, które choć w przybliżeniu można uznać za amulety szczęścia. Wydaje się, że robi jeden krok do przodu i dwa do tyłu albo w bok, bo wcale nie zbliża się do celu. Obchodzi koce rozłożone na ziemi, pełne skarbów z północy i południa, łapaczy snów i piaskowych obrazów, świętych posążków wudu i santerii, kapliczek, mikstur i uroków. Mija stragany oferujące skandynawskie naszyjniki z runami, hinduskie ganesze, chińskie kuany, celtyckie laski, afrykańskie fetysze, jin-jangi, próbki krwi obcych, fosforyzujące Madonny, lusterka z portretami Jezusa, Elvisa albo księżnej Diany, pierścienie z czaszkami i złymi oczami, pentagramy i różańce, dywaniki modlitewne i szale, bębenki, fujarki, grzechotki, kryształy, wampirze świece, karty do
tarota, I Chingi, święconą wodę, srebrne kule, królicze łapki i szczęśliwy biały pieprzony wrzos. Kramy są ustawione bez żadnego planu, nie ma alejek, tylko przypadkowe nagromadzenie mojo, prawdziwe pole minowe, przez które nie da się przejść prostą drogą. Po pięciu minutach ciągłego lawirowania Finann stwierdza, że rzecz nie tylko w złym rozplanowaniu. Zauważa, że wszędzie wokół niego ludzie kupują tę tandetę – turyści, pielgrzymi, poszukiwacze czarów, które pozwoliłyby im odzyskać dawne życie. Mieszkańcy przedmieść, z aparatami fotograficznymi i dziećmi, żyjący dostatecznie daleko od miast, żeby nie odczuwać wstrząsów rozpadającego się świata, ale dostatecznie blisko, żeby się ich obawiać, po prostu chcą odrobiny bezpieczeństwa. Finnan podsłuchał wystarczająco dużo cichych rozmów, żeby dojść do takiego wniosku. Opowieści o tym, jak nie mogli się dodzwonić do przyjaciół albo krewnych. Jak autobus, którym jeździli do pracy, raptem zmienił się w tramwaj. Jak oglądali wiadomości w tę noc, kiedy rozpadła się Praga, a oni nawet nie wiedzieli, gdzie leży to miasto – w Rosji? – rozumieli jednak, że spotkał je straszny los. W kolejnych barach przy Jornada del Muerto Finnan poznał ich lęki, dowiedział się o dezintegracji rzeczywistości, o Mroku i Zimie. Na zapadłej prowincji koło Alamosy stary pracownik stacji benzynowej zapytał go, czego szuka. – Aniołów – odparł Finnan. – A niech mnie, koleś! My wszyscy szukamy aniołów. Jak ich znajdziesz, to spytaj, gdzie, do diabła, się podziewali, kiedy świat oszalał. Zapytaj, dlaczego moja Sara została porwana do nieba piętnaście lat temu, a oni jeszcze nam się nie objawili. – Zapytam – obiecał Finnan. – Piętnaście lat i żadnego Antychrysta. Nikogo. Zapytaj ich. Finnan dopił mountain dew, zgniótł puszkę i wyrzucił ją do kosza. Pokiwał głową, patrząc na drogę. – Zapytaj ich – powtórzył starzec tonem bardziej zdesperowanym niż gniewnym. Finnan czuje na karku Mowę niczym ciepłą rękę mokrą od potu. Czuje ją wzdłuż kręgosłupa i na ramionach. Ma wrażenie, że lada moment coś wyskoczy spomiędzy jego łopatek, rozpostrze skrzydła, wysunie pazury albo smagające macki – ledwo powstrzymuje tę zwierzęcą energię. Nazwijcie to szczęściem, nazwijcie majo, nazwijcie pieprzoną Mocą, ale tutaj to coś jest silniejsze niż u większości enkin i sprawia, że Finnan robi się nerwowy jak cholera. To coś ma zęby. Próbuje znaleźć źródło tych odczuć. Mimo nagromadzenia uroków i talizmanów, porozkładanych wokół niego na ladach i kocach, moc nie pochodzi stamtąd, tylko ze zrujnowanych domów z cegły suszonej na słońcu, a przede wszystkim z misji, Misji Świętego Manite, jak wynika z mapy. Finnan rozgląda się za Zimnymi Ludźmi, którzy sprzedają niezawodne leki na głębokie smutki duszy, pożywiają się tym miejscem jak sępy kawałkiem ścierwa, odrywają małe kęski skóry i mięsa. Seamus bierze chińską monetę z najbliższego straganu; jest w niej ślad Mowy, bo czuje mrowienie w palcach, ale to tylko rezonans, odbicie. Prawdziwa moc jest skupiona w budynku misji. Chryste! Co ci dranie tam trzymają, do cholery? Gnijące ciało Boga? – Bóg nie jest martwy – rozlega się za nim głos. Finnan zatrzymuje się i odwraca. Zimny Człowiek stoi za kramem z książkami – poradniki i mistyka New Age. Tantra dla idiotów. Jak wykorzystywać przyjaciół i manipulować ludźmi. Jak udawać ofiarę i wygrywać. Dawno temu, w innym życiu, w czasie wojny, grał w karty z nagimi kobietami na koszulkach. We Francji czy w Hiszpanii? Nieważne. Pamięta, jak wtedy sobie myślał, że każdy pokerzysta, każdy
oficer, każdy kłamliwy kutas, który lubi rządzić innymi, do perfekcji opanował kunszt czytania z ludzkich twarzy i gestów, z przejawów nienawiści, strachu, pragnień. Wychwycić najdrobniejszy tik, drgnienie mięśnia, zgięcie palców, mrugnięcie, zmianę zapachu, wahanie, spojrzenie – i czekać. Logika wyzwań i szans, która znajduje wyraz w mowie ciała, ujawnia atuty, blefy, prawdy. Nie czyta się w myślach, tylko obserwuje przeciwników. Wie się, co mają w kartach, i mówi właściwe słowa, żeby zagrali tak, jak wam odpowiada. Zimny Człowiek uśmiecha się spokojnie, porozumiewawczo. Zatrzymuje pointę dla siebie, póki nie zostanie o nią spytany. – Rozdaj karty – mówi Seamus. – On tylko śpi. – Zimny Człowiek kiwa głową. – Próbujesz dotrzeć do misji, tak? Zobaczę, myśli Finnan. Tamten na razie z niczym się nie zdradził. – Spory dziś ruch na targowisku – stwierdza. – Tak. Ostatnio jest duży popyt. Podnieś stawkę. – Większość to tandetne gówno, co? – Sama najprawdziwsza magia. Działa jak czar, można powiedzieć. Ale domyślam się, że pierwszy raz widzisz takie miejsce. Jesteś trochę sceptyczny, prawda? – Uwielbiam takie miejsca – rzuca Finnan niedbałym tonem. – Bardzo... eklektyczne. – Coś dla każdego. – Jasne. Sprawdzam. – Szukasz czegoś konkretnego? Niech zgadnę. Chodzi o kwantowe splątanie, teorię pola chaosu? Finnan bierze pierwszą z brzegu książkę, patrzy na tył okładki, sięga po kilka następnych, kartkuje je, odkłada na stolik. Niby-historia, folklor, pseudonauka. – O mitologię sumeryjską – mówi w końcu. – Słyszałeś o Księdze wszystkich godzin! Zimny Człowiek mruga. Seamus widzi, że coś zaskakuje w jego głowie. Karty na stół i koniec gry, niestety. – Nie, tego chyba nie mam. Przykro mi, obawiam się, że musimy pana poprosić o zwolnienie miejsca przy stole. – Szkoda – mówi Finnan. – Do zobaczenia. Zbiera się do odejścia. – Zaczekaj. Chcesz dotrzeć do misji, tak? Mogę udzielić ci wskazówek. Finnan potrząsa głową. – Dzięki, ale chętnie bym się napił. Wiesz, gdzie mogę dostać piwo? – Piwo? – Zapomnij. Sam znajdę. – Finnan rusza przed siebie, zatrzymuje się. – Hej... – Tak? – Jeśli znajdę to, czego szukam, na pewno dowiesz się o tym pierwszy.
2
CIEŃ JEROZOLIMY
Osobliwość zamiast duszy Diuk Irae gładzi bujną siwą brodę i wolno przesuwa palcem po grubej bliźnie, która przecina lewą stronę jego twarzy od policzka do linii włosów, biegnąc przez oczodół, gdzie utracone oko zastępuje lustrzana kulka. Wojna ma swoją cenę, a on zapłacił niewiele; inni stracili dużo więcej, życie, duszę. Rafael nie żyje. Metatron zaginął. Gabriel... woli nie myśleć, co się stało z panem ognia w Zimie. Był jeszcze ten zakichany pacyfista Sandalfon, niestety, c’est la mort. W końcu okazał się użyteczny. Teraz zostało ich tylko trzech, ale trójka to liczba równie uświęcona jak siedem, a przynajmniej oznacza bardziej zwartą i stabilną strukturę władzy. Michał i Azazel, archaniołowie lodu i śmierci, szafarze pokoju i miłosierdzia, prawa i lewa ręka Prawa. I wreszcie diuk, niegdyś znany jako Uriel, Chwała Boża. Posiwiały, cyzelowane rysy jak wykute z granitu. Kamiennym, nieruchomym wzrokiem, nie mrugając, zagląda z balkonu w otchłań, bezdenną rynnę największej kopalni chi w całym Albionie, która przez burzę zielonkawych oparów poznaczonych błękitem opada w dół do źródła energii orgonowej, napędu czystego chaosu w samym sercu wszystkiego. Atrament pod skórą Welinu. O tak, gdyby Bóg naprawdę nie żył, byłby to jego otwarty grób – kopalnia odkrywkowa w samym jądrze rzeczywistości, z niewyczerpanymi złożami mocy. Nad nim i wokół niego, u sklepienia jaskini wisi monstrualna osobliwość, jaką jest miasto Dunedin. Stalaktytowe ulice z kamienia biegną pionowo, poziomo i ukośnie; budynki zwisają z mostów jak nietoperze z krokwi, góry i doły są zagięte. Ale diuk nie zwraca uwagi na ten banalny labirynt; fascynuje go potwór znajdujący się niżej. Patrzy na geomagiczną maszynę, która przez dwadzieścia lat albo pół wieczności zasilała to małe Haven, wspaniały miraż Imperium, nad którym Słońce nigdy nie zachodzi. Po ustach Irae przemyka uśmiech; słońce nie może zajść nad imperium ukrytym pod ziemią. Nad jego sekretnym królestwem. Historia jest po ich stronie. Szyb wywiercony w głąb Welinu to pożyteczny spadek po krótkim, niechwalebnym panowaniu Crowleya jako lorda protektora. Jak się okazało, nawet futurystyczna rewolucja w bloku wschodnim i wielka wojna posłużyły jako świetny pretekst do industrializacji i eksploatacji tego źródła mocy. Po przywróceniu monarchii przez Mosleya diuk Irae, który pozostał lojalny wobec zdradzieckiego króla, został nagrodzony dostępem do samego źródła potęgi Albionu. Rób z nim, co chcesz, dla dobra kraju. Diuk Irae ma powód, żeby być zadowolonym z atrapy rzeczywistości, na której jest zbudowane Kentigern; nie stałoby się lepiej, gdyby sam napisał scenariusz. Burza energii chi odbija się w lustrzanej gałce, zniekształcona przez krzywiznę powierzchni, tak że jej środek, ciemna korona horyzontu zdarzeń, wygląda zupełnie jak czarna źrenica. Jakby w oku miał osobliwość zamiast duszy. – Jakie to... nietzscheańskie – mówi. Stojący u jego boku doktor Arturo, specjalista od biochaosu i bodhisatwa, jest jeszcze bardziej ponury niż zwykle. Zaszczepiony przeciwko wszelkim zaraźliwym entuzjazmom narzuconym samemu sobie reżimem medykacji i medytacji, pozostaje, jak wszyscy dobrzy naukowcy, odporny na rozmaite pokusy świata. Dla Arturo otchłań w dole to jego własne nieuniknione wieczne zapomnienie, mroczna nirwana, której pragnie, bo wie, że tylko ona uwolni go od poddaństwa. Mimo beznadziei służalczego posłuszeństwa wobec mechanizmów państwa i, w szerszym znaczeniu, samego Koła Fortuny, jest w nim maleńka cząstka, która tęskni. Na szczęście prochy pomagają, a całkowity brak ego w znarkotyzowanej psyche pozwala mu zachować profesjonalny obiektywizm, co nie jest błahe, zważywszy na to, że jego pracę dla najpotężniejszego diuka Albionu można pod
wieloma względami uznać za etycznie wątpliwą. Teraz łyka następną pigułkę – ujarzmione sumienie zapada w zwykłą drzemkę, a jemu pozostaje zdolność do chłodnej oceny sytuacji. – Nawet wagnerowskie, panie – dodaje. Diuk Irae kiwa z aprobatą głową. Jako kolekcjoner tego mistrza nihilistów ma w swojej galerii trochę jego najsłynniejszych obrazów. Scena w dole bardzo przypomina arcydzieło Inferno w błękicie i zieleni. Wzmianka o wielkim prefuturystycznym artyście nasuwa mu pewną myśl. Diuk odwraca się, ale patrzy nie na Arturo, tylko na stojącego obok niego skrybę, obdarzonego psychiką, ale bezmyślnego archiwistę każdej chwili życia jego lordowskiej mości. Mam nadzieję, że wszystko zapisujesz. Bioform kiwa głową, posłuszny wykonawca wielkiego planu swojego pana. – Naprawdę jesteśmy władcami tego świata – mówi diuk Irae do Arturo, ale na niego nie patrzy. – Jak tam sobie radzi nasz architekt? – Wszystko idzie zgodnie z planem – odpowiada Arturo. – Cyrk powinien być odcięty w ciągu paru dni, całkowicie bezpieczny. – Świetnie. A co z projektem Moonchild? – Okres dojrzewania zakończony. Właśnie robimy ostatnie przygotowania do wylęgu. Magicy pracują na okrągło. Kiedy wypuścimy pocisk, poleci pewniej niż kula ze strzelby bohatera. Nie mam żadnych obaw. Trafi prosto w cel. – Ty niczego się nie boisz, Arturo. – To prawda, panie. Diuk patrzy w wir. Gdyby mógł przebić wzrokiem niebiesko-zieloną burzę, dotrzeć do dna studni historii, do tego fałdu Welinu, gdzie według profetycznych szpiegów Arturo właśnie teraz pojawia się Księga... gdyby miał pewność... Ale w świecie bez Boga nic nie jest pewne. Czarna otchłań czasu opada w dół, szalejący nad nią sztorm połyskuje jak plama ropy, opalizujący atrament, same zielenie i błękity, kolory pawiego ogona; lecz w całym tym splendorze chaosu nie ma ciekawości, nie ma sądu, nie ma pasji. Nie ma woli. Już wkrótce, myśli diuk. Już niedługo.
Dumny i pogański – Już niedługo! – woła Tamuz. – Zaraz będziemy. Patrz, Carter-bej! Wstaje i jedną ręką trzymając się przedniej szyby, drugą wskazuje dolinę Jordanu, widoczną przez biały wirujący pył cienką linię ciemnej zieleni, która skręca z północy w stronę... Tell-el-Kharnain. Usadowione po obu stronach rzeki, która wpada do bladoniebieskiego Morza Martwego, wyrasta na pustyni niczym zburzone i odbudowane bliźniacze wieże, miasto wzniesione na ruinach dwóch starożytnych mitów z takiego samego wyblakłego złotawego kamienia, jaki widać w całej Palestynie, ale tutaj ten materiał z jakiegoś powodu wydaje się Carterowi inny. Ma w sobie coś z barwy soli i kości, żywego ciała, które skamieniało, pokruszyło się i rozpadło. Ten sam jasny, żółtawy brąz, sprawiający, że Jerozolima wygląda niemal jak stworzona ze światła na papierze albo pergaminie, welinowe origami o czystych liniach i ostrych brzegach tutaj wydaje się cieńsze, wystrzępione. Tell-el-Kharnain ma takie same minarety i kopuły nad dachami, ale jego zarys na tle nieba przełamują – to Carter widzi, kiedy podjeżdżają bliżej – ciemne, powiewające szmaty. Musi podnieść głos, żeby przekrzyczeć burkliwe skargi silnika na niedelikatność MacChuilla, który przerzuca biegi, traktując drogę jak tor przeszkód. – Co to za flagi? – Kozie skóry, Carter-bej – odpowiada Tamuz. – To na szczęście. Carter kiwa głową. Oczywiście. Wie to i owo o kulturze tego miasta; w listach Samuel rozwodził się na temat apokryficznych opowieści o występku i karze, grzechu i cierpieniu, o tym, jak po wojnie w niebie Archanioł Michał rozpłatał kamienistą pustynię, żeby uwięzić upadłe anioły pod doliną Morza Martwego. Pisał, że dwa kopce wznoszące się po obu stronach Jordanu, od których miasto wzięło swoją nazwę – Wzgórze Rogatego – to rogi Samaela, przywódcy rebeliantów. Dla Cartera telle to oczywiście ślady starożytnej cywilizacji budowanej warstwa po warstwie na ruinach miast wzniesionych na starszych miasteczkach, które z kolei powstały na jeszcze wcześniejszych wioskach, ślady spotykane na całym Bliskim Wschodzie. Z drugiej strony, dla beduińskich plemion zamieszkujących tereny na zachód od Tell-elKharnain mitologia i historia aż tak bardzo nie różnią się od siebie. Tubylcy uważają te wzgórki za ruiny Sodomy i Gomory i unikają wchodzenia w obręb miejskich murów, ponieważ twierdzą, że stanąć na rogach szatana, wroga, to obrazić Pana. Resztę Palestyny wzniesiono na cześć Boga światła – synagogi, skryptoria, twierdze – a Tell-elKharnain, znienawidzone, przeklęte miasto, nie zostało zbudowane wcale, tylko powstało z legend i plotek narosłych wokół zapomnianej historii, jest pofałdowanym płaszczem ciemności narzuconym na martwego króla. Zanim w skałach wykuto Petrę, zanim upadła Masada, zanim opuszczono En Geni, zanim w Qumran ukryto zwoje esseńczyków, zanim zbudowano świątynię w Jerozolimie, Tellel-Kharnain już stało, dumne i pogańskie, miasto bluźnierstwa nad morzem pozbawionym życia. Wjeżdżają w słoną dolinę. Ku miastu 15 marca, Tell-el-Kharnain, miasto grzechu, znane ze swoich jaskiń rozpusty bardziej niż Whitechapel. Nie powiem, żebym koniecznie chciał je zobaczyć, ale mając tylko jedną wskazówkę co do miejsca pobytu Samuela, musiałem udać się do tej kloaki. Anno, przysięgam, hałaśliwe i cuchnące lotnisko Ben-Abba wydaje się teraz szczytem cywilizacji. Do Tell-el-Kharnain wjeżdża się Solną Drogą, z której jest świetny widok na brudne slumsy zwane Nowym Miastem, zanim w żółwim tempie, wśród powolnych tłumów, dotrze się przez Bramę Jerychońską na Targ Jedwabny. W pierwszej chwili to miasto wyrzutków na pozór nie różni się zbytnio od sąsiadów pod względem ubrania czy zwyczajów, lecz gdy człowiek zwróci uwagę na szczegóły, całość
wydaje się kompletnie obca. Kobiety w abajach i dżilbabach do kostek, ale uszytych z szafranowego jedwabiu. Mężczyźni w jarmułkach, z pejsami, ale odziani nie w surowe czernie jak ich aszkenazyjscy bracia z Jerozolimy, tylko w szkarłatne i fioletowe wzorzyste surduty, jaskrawe i wesołe. Mijaliśmy wystawy sklepowe pełne hadisów otwartych na stronach ze wspaniałymi ilustracjami, stragany oferujące dywany ozdobione wersami z Koranu, przeplecionymi z obrazkami ptaków i zwierząt, aniołów i ludzi. Czy wiesz, jak wyklęte są w lewantyńskiej kulturze takie zmysłowe przedstawienia, Anno? Żydzi i mahometanie nienawidzą ikon i bałwochwalstwa z zaciekłością godną najbardziej zajadłych Ulsterczyków. Spodziewałem się miasta apostatów, ale teraz widzę, że to miasto heretyków i bluźnierców. Carter otwiera Pieśń nad Pieśniami, która leży na stole obok jego dziennika. Zachwycony tym cackiem od pierwszego spojrzenia. kupił je godzinę temu w sklepie przy wąskiej, krętej uliczce ze schodami, prowadzącej przez łukowatą bramę na wewnętrzny dziedziniec, z którego wchodziło się na poddasze von Stranna. Pergaminowe kartki odwracają się lekko pod dotykiem palców, strona po stronie arabskiego pisma i ilustracji misternych jak średniowieczne manuskrypty albo mauretańskie mozaiki, śmiałych jak hinduskie rzeźby, wykonanych najlepszym siddimskim atramentem, tak połyskliwie czarnym, że nadal wygląda jak mokry. Piersi twe niech mi będą jako grona winne, a tchnienie twe jak zapach jabłek, usta twoje jak wino wyborne. Carter zamyka książeczkę. Nareszcie w mieszkaniu von Stranna. Czekając, aż wróci Tantuz, zbieram myśli i zapisuję je w dzienniku. Tu człowiek ma trochę spokoju po hałaśliwych, zatłoczonych ulicach, może się odprężyć, nie obawiać się noża w plecach albo cudzej ręki w kieszeni. Jednak okłamuje samego siebie. Nie potrafi się odprężyć; Bóg wie, że chciałby, ale dwa razy w czasie podróży zatrzymywano samochód i proszono go o dokumenty. Tureckie wojsko jest wszędzie, a ponieważ to tylko kwestia tygodni, kiedy Turcy przyłączą się do czarnych koszul, Carter uznał za głupców tych kilku Europejczyków, których widział spacerujących po targowiskach w lnianych garniturach i panamach. Sądząc po spojrzeniach, którymi miejscowi obrzucali żołnierzy, podejrzewa, że Turcy mogą tutaj napotkać opór, gdy przyjdzie pora. Między tymi ludźmi a ich panami nie ma miłości. Iwanowie i Mehmeci zrobiliby dobrze, gdyby pamiętali o rzymskiej krwi przelanej przez zelotów i sykariuszy. Ten czas nadejdzie, i to niebawem, Carter jego tego pewien. Modli się tylko, żeby odnaleźć Samuela i zabrać go stąd, nim będzie za późno. Lecz gdzie on się podziewa? Albo ten cały baron, skoro już o tym mowa? Baron von Strann. A tak w ogóle to strach pomyśleć, co domniemany dżentelmen robi w Tell-el-Kharnain.
Miasto zmysłów ...I tak, idąc za radą lekarza, von Strann przybył do miasta latem 1921 roku, w nadziei że wody lecznicze i dobroczynny klimat doliny Morza Martwego okażą się zbawienne dla jego płuc. W pierwszej chwili pustynny region, najgłębsza depresja na Ziemi wydaje się dziwnym wyborem na spa. Zasolony, siarkowy ugór bardziej nadawałby się na miejsce wygnania niż na uzdrowisko. Niektórych przybyszów zdumiewa, że taka sucha kraina w ogóle może wyżywić wioskę, nie mówiąc o mieście wielkos’ci Tell-el-Kharnain, ale dzięki intensywnemu nawadnianiu doliny Jordanu okolica jest zdatna do zamieszkania. Można to uznać za świadectwo nieustępliwości i hartu ducha, które cechują ludzi od najdawniejszych czasów. Jednak człowiek się zastanawia, jakim cudem to siedlisko nieprawości oparło się niszczącemu działaniu czasu, zważywszy na to, że musiało być najbardziej znienawidzonym miejscem w całym Lewancie. Teraz wiemy, że w swojej historii Tell-el-Kharnain zawsze przyciągało chorych. Wykopaliska przeprowadzone przez Bauvala w 1970 roku pokazały, że tradycja korzystania z leczniczych właściwości wód Morza Martwego sięga okresu wczesnego neolitu. Choć dawniej sądzono, że miasto postało w tym samym czasie co fenickie miasta-państwa Sydon, Tyr i Byblos, Bauval odkopał budowle pełniące jednocześnie rolę łaźni, szpitala, świątyni i burdelu, a pochodzące z szóstego tysiąclecia przed Chrystusem, oraz znalazł dowody na istnienie instytucji świątynnych prostytutek, powszechnej na neolitycznym Bliskim Wschodzie. Identyfikowanie Tell-el-Kharnain z biblijnymi miastami Sodomą i Gomorą nadal jest kwestią sporną wśród archeologów, ale żeby udowodnić lub obalić tę hipotezę, trzeba by podjąć prace wykopaliskowe, co w najbliższym czasie wydaje się nieprawdopodobne ze względu na niepewną sytuację panującą w regionie. Jednak po całkowitym odrzuceniu tej teorii w latach sześćdziesiątych nawet szanowani archeolodzy skłaniają się obecnie ku poglądowi, że coś może się kryć za legendami, które sprawiły, że na cześć kochanka Aleksander przemianował miasto na Hefajstionopolis. Ciekawe, że już w czasach Jerycha i Catal Huyuk Tell-el-Kharnain było czymś w rodzaju kurortu wakacyjnego typu „słońce, morze i seks”, a jeśli chodzi o kulturę łaźni, mogłoby rywalizować ze współczesnym San Francisco. W czasach okupacji babilońskiej i rzymskiej jego wątpliwa reputacja, obietnica przyjemności ciała, okazała się równie lukratywna jak handel atramentem. Pod Osmanami, czyli w okresie, po którym trudno się spodziewać tolerancji dla tego rodzaju miejsca rozpusty, miasto, o dziwo, rozkwitło. Najbardziej prawy człowiek interesu czy najdumniejszy imam łatwo mógł wytłumaczyć wizytę w Tell-el-Kharnain kiepskim zdrowiem. Opiewane przez poetów i malarzy epoki romantyzmu jako „miasto zmysłów, barwiące płótno duszy szkarłatem grzechu”, zyskiwało ws’ród Europejczyków coraz większe uznanie jako cel podróży, tak że pod koniec dziewiętnastego wieku stało się mekką dla libertynów wszelkiej maści i pozostawało nią aż do lat dwudziestych następnego stulecia, kiedy to, razem z Bejrutem, jak magnes zaczęło przyciągać rozpustników z Hollywood. Mając to na uwadze, a także rzekome skłonnos’ci von Stranna, należy się zastanowić, czy przy podejmowaniu decyzji o wyjeździe, w takim samym stopniu jak względy zdrowotne, nie kierowały nim opowies’ci o hedonistycznych ekscesach. W pewnym sensie von Strann był zarówno rekonwalescentem, jak i banitą, którego z ojczyzny wypędziło nie tylko nadwątlone zdrowie, ale także umocnienie się futuryzmu i późniejszy terror. Jako arystokrata, który odmówił służenia w armii, i przypuszczalnie homoseksualista, stanowił podwójny cel dla ruchu żywiącego się nienawiścią i resentymentami. Von Strann jasno wyraża swoje odczucia w liście ze stycznia 1922 roku, pisząc do rodziny: „...nie proście mnie, żebym wrócił. Prusy
są teraz dla mnie niegościnne”. Kluczowe słowo, którego użył, unheimlich, jest trudne do przetłumaczenia i znaczy również: niesamowity, budzący grozę, a nawet nadprzyrodzony. Jego biograf Golding używa tego określenia na poparcie tezy, że von Strann był czysto politycznym wygnańcem, a plotki o odmiennych upodobaniach są tylko plotkami: byłoby trochę śmieszne, gdyby homoseksualista uważał swoje społeczeństwo za „nienaturalne”. Jednak autorzy tej książki sądzą, że to zdanie więcej mówi o przypuszczeniach Goldinga niż o prawdziwych motywach von Stranna. Nieważne, co naprawdę sprowadziło go w te regiony – zdrowie, eros czy polityka – właśnie tutaj, w dolinie Morza Martwego, w cieniu starożytnej Sodomy von Strann znalazł nie tylko lek na płuca i krótką ucieczkę od rzeczywistości początków dwudziestego wieku, ale również ujście dla dotychczas tłumionej seksualności w artystycznej formie, która uczyniła go sławnym. To tutaj, w mieście dekadencji i zepsucia pośród kamieni i piasku, von Strann został jednym z ojców współczesnej fotografii i oczywiście współczesnej pornografii. To tutaj, wśród brązowoskórych Enakitów z okolicznych pustyń, znalazł zarówno swoje obiekty, jak i ratunek.
Cień Jerozolimy – Na samą górę? – Tak, Carter-bej. Na górę. Carter usuwa się na bok, żeby przepuścić Tamuza, odpowiadając „oczywiście” na jego wyraźnie przećwiczone i wypowiedziane z dumą: Pardon me, sir. Schody prowadzące do mieszkania i zarazem studia barona, które znajduje się na poddaszu, są wąskie jak kręte uliczki tej dzielnicy bohemy w mieście prawdziwej bohemy, wąskie jak łukowa brama wiodąca na dziedziniec, gdzie okna z opuszczonymi żaluzjami są w połowie zasłonięte przez liście winorośli. Carter patrzy, jak Tamuz wchodzi po dwa stopnie naraz i odsuwa jego torbę przewieszoną przez ramię, żeby wygrzebać klucze z kieszeni spodni. Chłopak uparł się, żeby nieść ją przez całe sto metrów od ulicy, gdzie MacChuill zaparkował samochód. – No dobra, sir, jesteśmy na miejscu. Chłopak zaprowadzi pana do barona. Tak, to tam, na samej górze. Jeśli będzie pan potrzebował szofera, niech pan powie temu kurduplowi, a wtedy on po mnie przyjdzie. W porządku? Bohema, Tell-el-Kharnain, myśli Carter, wysiadając z samochodu. – Kobiety? Chłopcy? Haszysz? Tamuz odpycha naganiacza, a ten wzrusza ramionami i kieruje uwagę na starszego dżentelmena, który unosi panamę, żeby chusteczką wytrzeć spocone czoło, i mierzy ich wzrokiem, kiedy przechodzą obok. Zdaje się, że miejscowych jest tutaj mniej niż Europejczyków, a większość to przymilni dranie, którzy polują na turystów i oferują im podejrzane usługi. Arabowie to szlachetna rasa, tak zawsze sądził Carter, ale widać, że zmienił ich popyt na europejską dekadencję, rynek kupującego, jak to ujął Engels. Z drugiej strony, te mury widziały to samo za czasów Egiptu i Babilonu, pod rządami Asyrii i Persji, za hellenistycznej, rzymskiej i bizantyjskiej okupacji, a nawet w okresie krucjat. Na ścianach bocznej uliczki, którą prowadzi go Tamuz, zachowały się płaskorzeźby z zapomnianych epok, wyryte w kamiennych blokach, budulcu miasta, które raz po raz było równane z ziemią i odbudowywane z architektonicznych i moralnych ruin. Promienie słońca rozjaśniają mroczną klatkę schodową, przesiane przez kamienną kratownicę zewnętrznej ściany i liście rosnącego na podwórku drzewka pomarańczowego. To dość przyjemne otoczenie, gdy już się ucieknie przed gwarem ulicy, musi przyznać Carter – stara dzielnica handlarzy atramentem wokół Beth Asztart, gdzie kupcy z całego świata zbudowali swoje bazy, z których eksportowali doskonały siddimski atrament we wszelkich kolorach oraz proszki i płyny do barwienia szat dumnych imperatorów albo malowanych Dziewic. Chłopak otwiera drzwi i Carter wchodzi za nim do środka. Długi pokój z drewnianą podłoga i ukośnym sufitem jest pełen, ale nie mebli. Jasno otynkowane ściany, dwa okna i świetlik. Część kuchenna z żelaznym piecem i stalowym zlewem, długi stół na kozłach i niewiele więcej. W jednym kącie komoda i duże łóżko, obok rozkładane, z rozrzuconą pościelą. W przeciwległym końcu pokoju ciężka czarna zasłona, teraz przewiązana i upięta, oddziela ciemnię i służy jako tło, domyśla się Carter, sądząc po wycelowanym w nią aparacie na trójnogu. Von Strann najwyraźniej prowadzi życie ascety. Nie meble zagracają pomieszczenie, lecz odbitki oparte o ściany albo zawieszone na nich, zdjęcia przypięte do sznurków, które się krzyżują na wysokości głowy, same studia młodych nagich mężczyzn, w pozach bohaterów Homera. Mają pewną wartość artystyczną, bez wątpienia, ale jest w nich coś niezdrowego, dla Cartera zdecydowanie odpychającego. Tell-el-Kharnain i pracownia von Stranna są skrojone z tego samego materiału, a jest nim jedwab ufarbowany na szkarłat i fiolet, miękki i zmysłowy. To mroczna Jerozolima, myśli Carter, cień Jerozolimy, w takim samym stopniu świecki, w jakim miasto Salomona jest święte.
Piersi twe niech mi będą jako grona winne, a tchnienie twe jak zapach jabłek, usta twoje jak wino wyborne. Przesuwa palcami po miękkiej skórze Pieśni nad Pieśniami, wzrokiem błądzi po obscenicznych fotografiach. O, baron może w najbliższej przyszłości odkryć, że jego zajęcie stało się mniej lukratywne. Czekając na powrót von Stranna, jestem w stanie myśleć tylko o tym, co stracą sojusznicy, jeśli Turcja przejdzie na stronę futurystów. Człowieka dręczy niepokój, od którego trudno się uwolnić. Ilu europejskich bywalców kawiarń i tawern będzie szczęśliwych, mogąc sprzedać bliźniego... – Carter-bej. Chłopak stawia przed nim pusty talerz i miskę daktyli, bierze jeden ciemny owoc i wkłada do ust. Carter zamyka dziennik, wsuwa skuwkę na pióro. Tamuz wypluwa pestkę i rzuca ją na talerzyk. – Na targu słyszę, jak jeden człowiek pyta o angielskiego żołnierza – mówi, wracając do pieca (cokolwiek na nim gotuje, pachnie smakowicie). Jego ton jest niedbały, ale pobrzmiewa w nim ostrzeżenie albo pytanie. – Europejczyk – dodaje. – Nie poznaję akcentu. Nie angielski. Nie niemiecki. Czarne włosy. Czarne oczy. – Czarna koszula? – rzuca Carter. Chłopak miesza w garnku, stuka drewnianą łyżką o brzeg, próbuje. – Nie dzisiaj. Ale w inne dni chyba tak. Myślę, że nosi czarną koszulę w inne dni. On... stoi jak pan. – A jak ja stoję? – pyta rozbawiony Carter, kładąc jeden łokieć na stole, drugi na oparciu krzesła. Tamuz przybiera sztywną, wojskową postawę, marszczy czoło, powoli obraca głowę najpierw w jedną, potem w drugą stronę, parodiując surowego dowódcę. W końcu celuje łyżką w Cartera. – Jakby miał pod sobą wielu ludzi – wyjaśnia. – Nie bał się nikogo. Carter bierze z miski daktyl, obraca go w palcach. – Tak? – Dumny i groźny – mówi Tamuz.
Kula obsydianowej ciemności
Dumny i groźny diuk Irae kroczy przez laboratoria doktora Arturo, wasale w białych fartuchach usuwają mu się z drogi. Stuku jego butów o metalową kratownicę nie zagłusza nawet dudnienie, warkot, trzaski i szum machin. Maszeruje jak generał po polu bitwy, nie zważając na przepaść, która zieje pod ażurowym chodnikiem ze stali i sięga samej chaosfery. Choć z determinacją zmierza do celu, spojrzeniem jedynego oka ogarnia scenę, nad którą niepodzielnie panuje, co wyraźnie podkreśla każdym aspektem żołnierskiego zachowania. Arturo wlecze się za nim, na próżno usiłując dotrzymać mu kroku. Na końcu korytarza przeciska się obok archiwisty, mamrocząc pod nosem nieprzychylne uwagi na jego temat, podwójnie rozgoryczony jego zdrowiem, młodością i całkowitym brakiem dumy, który tylko uzmysławia mu egoizm jego własnej depresji. Wokół nich zwoje taśmy magnetycznej kręcą się wśród migających diod i zielonych monitorów, bulgoczących zlewek i gorących zwojnic, które jakby wyrastały z konstrukcji przypominającej małpi gaj. Karty perforowane i wyświetlacze holograficzne, zawory i oscyloskopy, odbiorniki radiowizyjne i świecące żarówki kondensatorów chi składają się na mainframe ukryty głęboko w trzewiach Zamku, pod Cyrkiem. Nic tutaj nie było wymieniane, niczego nie wyrzucono. Zastawione czarnymi pudłami i oplecione złotymi drutami zielone ściany, wielkie płyty główne, łączą się kablami albo falami z kwantowymi procesorami i neuronowymi sieciami płynnego orgonu, i zintegrowane ze sobą, tworzą jeden potężny komputer. Zainstalowane nad bezdennym szybem kopalni chi, niczym sklepienie utworzone z mechanicznych stalaktytów, to bękarcie dziecko miłości Babbagea i Boscha, laboratorium będące komputerem, jest świątynią własnego dziedzictwa i awangardą informatyki. To lęgowisko nowych technologii, zimna i wroga wylęgarnia komponentów walczących o przetrwanie wbrew ewolucji, jednocześnie żłobek i cmentarz. Zawieszone nad ziejącą otchłanią destrukcji, jest kanibalistycznym wytworem postępu. – I to wszystko dla jednego małego boga – mówi diuk Irae. – Chaosfera jest dość... skomplikowana, panie – odzywa się Arturo. – Samo utrzymanie integralności... Diuk macha ręką. – Wierzę ci na słowo, że tego potrzebujemy. Projekt Moonchild ma moje pełne poparcie. Za ścianami z perspexu siedzą w rzędach paplające bonobo, przywiązane do wyściełanych szkolnych krzesełek z maszynami do pisania wbudowanymi w drewniane pulpity. Szympansy bębnią w klawiatury niczym zespół sekretarek w ogromnej hali maszyn, zapełniając papier elaboratami, które natychmiast odbiera i analizuje armia techników. Na wygolonych, poddanych trepanacji czaszkach małp iskrzą i szumią elektrody; świecące zielono-niebieskie rurki, podłączone do nich jak kroplówki, biegną do szklanej kadzi wypełnionej kotłującą się orgonową parą, a z niej z kolei wychodzi pojedynczy wąż i znika w przepaści. Pulsuje w nim energia. – Jak idzie ta część eksperymentu? – pyta diuk, przekrzykując kakofonię. Arturo pstryka palcami i u jego boku natychmiast pojawia się technik. – Wyniki – rzuca krótko. – Co mamy? – Zdaje się, że obiekt dwudziesty trzeci produkuje Szekspira, panie. Technik podaje mi rulon papieru perforowanego, Arturo sprawdza zapis, przerzucając go sobie przez ramię jak taśmę do dalekopisu, kolejne metry wydruku spływają fałdami do jego stóp. – Ta mroczna istota... – czyta Arturo. – Ukryte w chmurach szczyty wież, wspaniałe pałace...To nazywasz wynikami? Technik próbuje się tłumaczyć, ale doktor Arturo nie dopuszcza go do głosu.
– Przerwać fazę alfa, odesłać obiekty do wydziału metafizyki, poddać dysekcji, przejść do fazy beta – rzuca polecenia. – Nowe obiekty, panie? Skąd... – Skontaktuj się z działem kadr, człowieku. Personelu administracyjnego jest na pęczki. Wykaż odrobinę inicjatywy. – Nie jestem upoważniony do wykazywania inicjatywy, panie... Ale diuk i naukowiec już maszerują dalej, zostawiając go, by zrozumiał, że został odprawiony... z dorozumianym upoważnieniem, które oznacza awans. Sługus pstryka palcami. W jednej chwili u jego boku pojawia się inny technik. – Tak, doktorze? Bioform archiwista spieszy przez drzwi wahadłowe za swoim panem i słyszy, jak Arturo mówi: – Oto on. W powietrzu przed nimi wisi kula obsydianowej ciemności, bąbel czystego chaosu, trzymetrowej średnicy. Kuli nie dotyka nic z wyjątkiem odbić otaczającego świata. Ze wszystkich szalonych wynalazków ogromnego laboratorium doktora Arturo tylko ten jeden pozostaje niezintegrowany, wyjątkowy, samotny. Komora Ech, tak nazywa ją twórca. Ta mroczna istota, myśli Arturo. Nienarodzony Bóg.
O siddimskim lśniącym atramencie
– Bóg wie, że nigdy nie umiałem rozgryźć tego człowieka – mówi MacChuill. – Trzyma się z boku, rozumie pan? Większos’ć czasu spędza na przeklętej pustyni z kozojebcami... przepraszam za wyrażenie. W ten sposób profesor chciał się z nim zakolegować. Zgrzytają biegi, samochód skręca za róg. Carter wolałby, żeby postrzelony Szkot patrzył na drogę i trzymał obie ręce na kierownicy. Nie może się nadziwić, że szofer traktuje hamulce, sprzęgło i gaz tak, jakby tańczył cholernego charlestona... Na Boga, człowieku, dźwignia zmiany biegów to nie drążek sterowniczy! Gwałtownym skrętem w lewo omijają furę, przemykają obok straganu z dolma i wpadają w Aleję Palmową, zostawiając za sobą chór przekleństw. MacChuill zagłusza je własnymi wiązankami i ryczącym klaksonem, a Carter traci nadzieję, że czegoś się od niego dowie. Zrezygnowany patrzy na kram z jedwabiem i kilku starców, którzy siedzą obok niego na metalowych krzesłach i pochylają się nad planszą do tryktraka leżącą między nimi na rozkładanym stoliku. – Tak, on chciał... hej, sam się pierdol! I swoją matkę też! Do cholery, złaź z drogi, ośle! Chciał się do nich dostać. Do plemienia Tamuza. Niech pan chwilę zaczeka. Samochód hamuje z piskiem przed gromadą klientów otaczających stragany rozstawione wzdłuż ulicy. Aleja Palmowa biegnie na północ wzdłuż wschodniego brzegu Jordanu, obsadzona drzewami, których ciemnozielone pierzaste liście służą handlarzom jako naturalna osłona przed słońcem. Ale upał nadal jest piekielny; powietrze wydaje się ciężkie, płynne. – Plemienia Tamuza? – pyta Carter. – Von Strann dał mu... – Do kurwy nędzy! MacChuill skręca kierownicę, naciska klakson i nie zdejmuje z niego ręki. Brzydkie, natarczywe, szarpiące nerwy wycie może znieść tylko Szkot przyzwyczajony do używania dud jako broni na wojnie. MacChuill unosi się na siedzeniu, wystawia głowę nad przednią szybę. Nie wiadomo, co krzyczy, ale w tłumie otwiera się szczelina, więc Szkot siada, włącza silnik i rusza powoli do przodu. – Przepraszam, sir. Ta cholerna droga to mordęga, ale nie ma innej do Atramentowych Studni. Carter opuszcza ciężką zasłonę prowizorycznej ciemni, robi kilka kroków do tyłu, kładzie rękę na aparacie fotograficznym. – Atramentowe Studnie? – pyta. MacChuill kiwa głową. Na stole przed nim leży puszka z tytoniem, on sam jest zajęty skręcaniem papierosa. Jako źródło informacji okazał się niewiele bardziej przydatny od Tamuza, ale mogła pomóc nawet najmniejsza wskazówka, coś więcej niż puste spojrzenia i prośby w łamanym angielskim, żeby poczekał na barona, na von Stranna. Nie ma mowy! Jeden stracony dzień to o jeden za dużo. Carter nie dowiedział się niczego w sklepach ze starociami, które obszedł wczoraj. W tym momencie Szkot jest jego największą szansą. – Tak, tylko ten jeden raz tak naprawdę go widziałem, oprócz tego co przelotnie, znaczy się pańskiego Hobbsbauma – mówi MacChuill. – Baron zabrał nas tam obu. Zresztą i tak nie było tam co oglądać, nie licząc jakiejś cholernie wielkiej i paskudnej maszynerii. To Atramentowe Studnie, sir. – MacChuill wkłada papierosa do ust. – Ma pan może ogień? – Chyba tak. Chwileczkę. Carter klepie się po kieszeniach, wyjmuje srebrną zapalniczkę, podaje ją Szkotowi. – Dzięki. – Co to ja mówiłem? – Potrząsa głową, wzrusza ramionami. – Taa... spędzili tam parę ładnych godzin, gadali to z tym robotnikiem, to z innym. Można by pomyśleć, że mają jakieś udziały w tym
cholerstwie. Chryste, dzisiaj to żaden interes. Za drogo, żeby kopać w ziemi, kiedy jest sto innych sposobów, by wyprodukować coś, co się nada do tego samego, wie pan. Carter kiwa głową. Nie robi się przecież worków z jedwabiu, a w tych czasach indyjski atrament wystarczy każdemu biurokracie czy bankierowi do prowadzenia rachunków. Nieblaknący blask siddimskiego lśniącego inkaustu błyszczał na welinowych paginach ksiąg Prospera i Tres Riches Heures diuków historii. Tak, myśli Carter, ale nawet poezja opiewająca jego zalety została spisana zwyczajnym atramentem, który po wyschnięciu robił się matowoczarny. Studnie znajdujące się na północ od miasta nadal produkują małe ilości rarytasu na specjalistyczne rynki, ale wszystko wskazuje na to, że interes się kończy. A Carter nie ma pojęcia, co mogło tam przyciągnąć Samuela oprócz ciekawości uczonego pasjonującego się starożytnymi manuskryptami. Jednak warto spróbować. – Gdyby mógł mnie pan tam zawieźć, byłbym bardzo wdzięczny – mówi. – Nie ma sprawy. MacChuill wskazuje głową na zapalniczkę, którą Carter bawi się od niechcenia, otwierając ją i zamykając. – Ładna rzecz. – Mam ją od lat. Carter zamyka zapalniczkę, rzuca ją w powietrze, łapie i wsuwa z powrotem do kieszeni. – W takim razie jedźmy – rzuca z ożywieniem.
Przez wzgląd na jednego dobrego człowieka Na pewno znasz Torę. Na pewno znasz tę historię tak, jak opowiada ją Tora, historię Sodomy i Gomory. Ale istnieje wiele wersji, a tylko jedna prawda. Jak jest w twojej księdze? Co mówią? Że Pan objawił się Ab Irimowi o zachodzie słońca i przemówił do niego. O wschodzie zniszczę miasta Sodomę i Gomorę, rzekł, bo grzechy ich mieszkańców są dymem, który wyciska łzy z moich oczu, i dlatego zostaną skreśleni z Księgi Życia. Mówią, że Ab Irim bał się o swojego bratanka Lota, który mieszkał w Sodomie – tak? – więc zapytał Pana: Zniszczysz całą Sodomę, dobrych i złych; czy to będzie świadectwo Bożej mądrości, sprawiedliwości i miłosierdzia? Pan się rozgniewał, ale wysłuchał prośby: Dobrze, Ab Irimie, oszczędzę miasto, jeśli znajdzie się w jego murach pięćdziesięciu dobrych ludzi. Tak? Jednakże Ab Irim nadal obawiał się o swojego bratanka Lota, więc dalej błagał Pana: Jeśli w murach miasta znajdzie się tylko czterdziestu dobrych ludzi, wtedy z powodu dziesięciu zniszczysz całą Sodomę, sprawiedliwych razem ze złymi; to ma być świadectwo Bożej mądrości, sprawiedliwości i miłosierdzia? I znowu Pan się rozgniewał, ale i tym razem ustąpił: Dobrze, rzekł, oszczędzę miasto, jeśli znajdzie się w jego murach czterdziestu dobrych ludzi. Na pewno wiesz, jak rozwija się ta historia, jak Ab Irim targował się z Panem, aż zaszło słońce i nastała noc, jak nie przestawał błagać. Wreszcie Pan przychylił się do jego prośby i zgodził się oszczędzić miasto, jeśli w jego murach znajdzie się choćby dziesięciu dobrych ludzi. Gdy aniołowie zstąpili do miast, znaleźli tylko jednego sprawiedliwego, więc oba zostały zniszczone, tylko Lot ocalał. Taką historię opowiada twoja Tora, tak? Ale ona nie jest jedyna. Inną opowiedział Ab Irim swemu słudze Eliezerowi, a dzieci sługi przekazały ją dalej. Kiedy Ab Irim stał przed Panem w tamtą noc, ubłagał go raz jeszcze, a Pan zgodził się oszczędzić miasto, jeśli w jego murach znajdzie się dziewięciu dobrych ludzi, a potem znowu, jeśli w jego murach znajdzie się ośmiu dobrych ludzi. Ale Ab Irim nadal targował się z Panem. A jeśli znajdzie się siedmiu ludzi
albo tylko sześciu? A jeśli tylko pięciu dobrych ludzi się znajdzie? Ab Irim błagał Pana przez całą noc, aż w ostatniej chwili przed wschodem słońca Pan uległ: Dobrze, Ab Irimie, rzekł, oszczędzę miasto, jeśli w jego murach znajdzie się choć jeden dobry człowiek. Ab Irim poczuł ulgę. Wiedział, że Lot jest dobrym człowiekiem i przez wzgląd na niego Pan nie zniszczy Sodomy. Kiedy pojawił się pierwszy brzask, na oczach Ab Irima Sodoma i Gomora zostały zniszczone. Nie było żadnych dobrych ludzi w ich murach, wyjaśnił mu Pan, bo gdy Ab Irim targował się z nim przez całą noc, aniołowie zstąpili do miasta i zabrali Lota, dlatego wszyscy mieszkańcy zasłużyli na śmierć w ogniu, w płonącej siarce. Tak więc aniołowie Pana zniszczyli Sodomę i Gomorę, ponieważ ich grzechy były dymem, od którego oczy Pana napełniały się łzami. Mieszkańcy zostali skreśleni z Księgi Życia, a po miastach została tylko infamia. Tak opowiedział Ab Irim swemu słudze Eliezerowi.
Atramentowe Studnie Czarne bliźniacze wieże cumownicze lotniska Ben-Abba i czarne żelazne wieże wiertnicze Atramentowych Studni wyrastają z białych płaszczyzn dna doliny, tworząc prawie regularne rzędy i kolumny niczym figury na gigantycznej szachownicy pod koniec partii: niezgrabne wieże Eiffla, konie podrzucające łbami jak przy parskaniu, laufry z wielkimi tłokami zamiast czapek obracają tryby, żeby na łańcuchach opuścić wyklętych robotników do szybów piekła. Znajdujący się daleko za nimi kompleks fabryczny wygląda jak gracz zniechęcony po przegranej, rafineria jest głową opartą o stół, magazyny są rozłożonymi ramionami, rury to spuchnięte palce. Śmierdzi siarka. Droga na pola atramentu biegnie obok ruin tak zerodowanych, że można by mylnie wziąć je za wychodnię skalną, gdyby nie zarysy okien i drzwi. To stara forteca templariuszy, wyjaśnia MaxChuill, która strzegła świeckich pielgrzymów i spekulantów zmierzających do nieświętego Hefajstionopolis. – Chyba nie było tego w statucie bractwa chrześcijańskich wojowników – komentuje Carter. – Taa, zdaje się, że tak samo myślała inkwizycja. Herezja, bluźnierstwo i homoseksualizm – takie zarzuty stawiano templariuszom, katarom i albigensom, a oni je potwierdzali. I choć przyziemne polityczne i ekonomiczne względy, które były głównym powodem prześladowań tych trzech ulubionych przedmiotów badań pseudohistoryków, są oczywiście dużo istotniejsze dla poważnych uczonych niż zeznania wymuszone torturami, trzeba jednak zadać sobie pytanie: dlaczego te trzy oskarżenia występują razem? Zamiast spekulować na temat wątpliwej prawdziwości zarzutów, przez które ci „pederaści” trafili na stos, a ich ziemie i pieniądze w ręce dobrych katolików, zamiast fabrykować sieć okultystycznych tajemnic na podstawie naciąganych powiązań (Baigent, Leigh&Lincoln, 1982), śledzić „sekretne tradycje” od esseńskich chrztów nasieniem (Allegro, 1979) po homoseksualne orgie asasynów (Burroughs, 1959), skupmy się na znaczeniu mitu. Przewierćmy się przez pokłady spekulacji, które narosły w historiach pisanych przez zwycięzców i bajkach opowiadanych jako prawda przez współczesnych adeptów wiedzy tajemnej, i spróbujmy dotrzeć do jądra sprawy, zbadać prawdziwą materię tych oskarżeń, podtekst, semiotykę grzechów. Przeklinać Boga jako złego demiurga, oddawać mocz na krucyfiks, czcić odciętą głowę Bafometa – te występki przeciwko ortodoksji są ciężkimi zbrodniami, które w swojej symetrii do monoteistycznych struktur wierzeń stanowią systemową opozycję, odbicie, niemal ich przedłużenie, gdzie antropomorfizowanie Ojca Niebieskiego jest samo w sobie bluźniercze, gdzie krucyfiks jest bożkiem, którego należy zniszczyć, gdzie prawdziwe zbawienie nie zależy od krwawej ofiary, w swej istocie pogańskiej – lecz od buntowniczego, ascetycznego, neoplatońskiego chrztu Jana, tego współczesnego Orfeusza, w przypadku którego oddzielenie ducha od materii osiąga symboliczną apoteozę w oddzieleniu głowy od ciała. U źródła tych oskarżeń może leżeć strach, że istnieje czystsza forma monoteizmu, która odrzuca Boga Ojca i Boga Syna, bo uważa ich za idoli, a otacza czcią raczej Słowo niż Ciało, z oddaniem, którego brakuje ortodoksom. W pewnym sensie te herezje można uznać za logiczny rezultat monoteistycznej odrazy do pogańskiej seksualności, zatem nic dziwnego, że ikonoklazm pojawia się w różnych miejscach i okresach chrześcijańskiej historii czy to jako reakcja na rzeczywistość, czy jako projekcja podświadomej paranoi, czy wreszcie jako cyniczne usprawiedliwienie grabieży własności i przywilejów. Są to jedynie przejawy samej istoty chrześcijaństwa w postaci nieskażonych absolutów, czarnych pokładów nienawiści do zepsucia świata i ciała, nienawiści, która postrzega świat i ciało jako piekło, mroczne więzienie dla dusz splamionych grzechem. Dlaczego zatem – musimy zapytać – do listy oskarżeń, które brzmią jak manichejski manifest, niezmiennie dodaje się homoseksualizm? Co homoseksualizm ma wspólnego z transcendentnym
oddaniem bóstwu? Nic, myśli Carter. Nic tu po nim. Dwie godziny wypytywania i żaden z robotników nie przypomina sobie Samuela ani von Stranna. A można by sądzić, że dwaj szaleni Europejczycy przybywający w południe do tego suchego piekła, żeby szukać Bóg wie czego, utkwią komuś w pamięci. Carter zerka na MacChuilla, który siedzi niedbale na stopniu samochodu, pali papierosa i obserwuje hałaśliwą maszynerię w ruchu, podnośniki przenoszące bryły czarnego kryształu, już topiącego się w słońcu. Jeśli Szkot jest kłamcą, to cholernie dobrym, powinien występować na scenie albo na srebrnym ekranie, zamiast trwonić talent jako szofer pruskiego pornografa z upodobaniem do ładnych miedzianoskórych chłopców. – Robotnicy często się tu zmieniają – mówi. – Dostają kupę pieniędzy, ale robota brudna. Sam pan czuje, co? Siarka, spalona guma, dym z płonącej ropy i zgniłe jaja. – Że nie wspomnę o niebezpieczeństwie. Przy kopaniu trafi się w płynne złoże i... sam tu trochę pracowałem, ale zrozumiałem po jakimś czasie, że nie warto umierać dla pieniędzy. Utopić się w atramencie... Chryste! Carter siedzi na niskim, rozpadającym się murku, zbudowanym jeszcze przez templariuszy, i patrzy, jak z kryształów leżących na podnośnikach unoszą się czarne opary i tworzą ozdobne arabeski podobne do pisma, w które ten atrament może się zmieni po oczyszczeniu, zapakowaniu i wyeksportowaniu do jakiegoś odległego zakątka świata. Studnie są tutaj od ponad dwóch tysięcy lat, ale ślady dawnych kultur, które mogłyby zainteresować Samuela, dawno zostały usunięte, żeby zrobić miejsce nowoczesnemu, zmechanizowanemu przemysłowi. Po co więc tutaj przyjeżdżał? – A atrament, wie pan, nie da się go zmyć tak samo jak pyłu węglowego – gadał dalej Szkot. – Dostaje się pod skórę i koniec. Chryste, u mnie jeszcze go widać przy odpowiednim świetle. MacChuill uniósł rękę, zaczął odwracać ją w różne strony, aż Carter dostrzegł widoczny tylko pod pewnym kątem znak, który wyglądał jak wyblakły tatuaż, ale przez mgnienie był czarny i wyraźny, nieprawdopodobnie ostry i świeży. Gra światła i... – Chyba muszę na chwilę usiąść. Nagle zakręciło mi się w głowie. Cholerny upał. Tak więc McChuill przysiada na stopniu samochodu, a Carter w cieniu ruin fortecy templariuszy i zastanawia się, co, do diabła, sprowadziło Samuela na tę pustynię i czy w ogóle tutaj przyjeżdżał. A my patrzymy na niego, dryfując smużkami w powietrzu, śniąc o słowach, którymi się staniemy.
Alarm na obwodzie – Sama śmierć jest mniej wspaniała – mówi diuk Irae. Krąży po Komorze Ech jak krytyk sztuki oceniający wyjątkowo oryginalną instalację. Istotnie powinno być wspanialsze od śmierci jajo, z którego wykluje się Jedyny Prawdziwy Bóg. U kresu życia siedem dusz istoty rozpada się i znika, jedna po drugiej, ale tutaj nastąpi ich połączenie. Sekhu, doczesne szczątki. Prochy anioła Rafaela zebrane w radioaktywnych ruinach, które kiedyś były Damaszkiem. Ka, sobowtór. Pusta zbroja Gabriela wzięta z opuszczonego Haven w Zimie, rzeźbiona zasłona hełmu, doskonały obraz jego twarzy. Khu, anioł stróż. Sam Uriel – znany jako diuk Irae w tym śmiesznym wymyślonym fałdzie – oddał własne oko, żeby obserwować projekt od środka. Tak jak Michał i Azazel oddali siebie. Ba, serce księcia. I Khaibit, cień anioła śmierci. A szósta dusza, druga w kolejności, życie, energia, płonąca pieśń ducha, Sekem? Krzyk Sandalfona, kiedy Uriel rzeźbił w nim pozostałe dusze, nadal rozbrzmiewa echem w tym bąblu chaosu, spada bez końca w kierunku osobliwości o nieskończonej energii i zerowych wymiarach, czystej możliwości, głębokiej pustce, która czeka na wyszeptane słowo. Na sekretne imię Boga, Ren. Gabriel popełnił błąd, sądząc, że jeden z nich zdoła zatrzymać tron dla siebie. Anioł ognia na tronie Boga zrobiłby z nieba piekło, a żaden z pozostałych trzech wcale nie poradziłby sobie lepiej. Sam diuk nigdy nie był tak ambitny ani głupi; w głębi serca jest tylko starym żołnierzem, który stoi za swoim królem – strażnik i lojalny doradca. Więc jeśli chce przywrócić porządek w Welinie, będzie potrzebował po trochu ich wszystkich, a pod nieobecność Metatrona to oznacza Księgę, zgubioną, ukrytą, skradzioną, podartą, rozrzuconą, przerobioną Księgę wszystkich godzin. Nie jakiś gówniany wybór zlepiony z fragmentów, tylko tę jedną jedyną, Mowę, która tworzy świat, wszystkie światy, na wieki spisaną krwawym atramentem na skórze aniołów. Najlepsze w Welinie, w Księdze, nadającej formę jego fałdom i duszom, które w nich żyją i umierają, jest to, że nawet w strzępach, w każdej z przeinaczonych bajek zawarta jest jej historia. Wszystko, co kiedyś było albo będzie, może się zdarzyć albo nie, jest zapisane w Księdze wszystkich godzin. Czy byłaby kompletna, gdyby nie wspominała o sobie samej? I czy byłaby kompletna bez ostatniej inwokacji, bez tego jednego małego słowa, które może istnieć i dlatego istnieje w Księdze, jednego małego słowa, którym można wezwać Pana Panów i zamknąć w ciele tego świata? – To piękne – mówi diuk. – Cudowne. – Istotnie, panie. Doktor Arturo kiwa głową, choć nie czerpie żadnej przyjemności z pochwały jego lordowskiej mości. Dla niego wspaniałość jest irracjonalna... Przełączenie na sterowanie ręczne. Tryb postępowania: wyłączenie. Stan bioformu: odtwarzanie/nagrywanie. Bioform: Alarm na obwodzie. Wykryto intruza w Pierwszym Kręgu. Diuk Irae: Zidentyfikować intruza. Arturo, to za wcześnie. Bioform: Tożsamość intruza nieznana. Sygnatura tożsamości niepotwierdzona. Osłona paradoksu włączona. Dr Arturo: Możemy przyspieszyć projekt Moonchild, panie. To on. To musi być on. Diuk Irae: Lepiej, żeby tak było, Arturo. Dr Arturo: Archiwista, odsiać kopie. Przejrzeć wszystkie sygnatury tożsamości. Porównać ze wzorem intruza. Porównać sygnatury wszystkich agentów od stu pokoleń. Stan bioformu: Wykonać polecenie. Bioform: Sygnatura tożsamości niedopasowana.
Dr Arturo: Sprawdzić tajnego agenta o kodzie-nazwisku „Jack Flash”. Stan bioformu: Wykonać polecenie. Bioform: Sygnatury tożsamości niezgodne. Dr Arturo: Zastosować procedurę iteracji Mandelbrota do identyfikacji obu tożsamości. Status bioformu: Wykonać polecenie. Bioform: Sygnatury tożsamości niezgodne. Dr Artura: Powtórzyć operację do potęgi dziesiątej. Status bioformu: Wykonać polecenie. Bioform: Sygnatury tożsamości niezgodne. Dr Arturo: Przeprowadzić analizę porównawczą wszystkich wyników. Status bioformu: Wykonać polecenie. Bioform: Sygnatury tożsamości zgodne. Stan obiektu: żywy, przytomny. Dr Arturo: Mamy naszego gospodarza, panie. To Jack Flash. Diuk Irae: Mucha wpadła w sieć. Złapać i uwięzić.
Głos we krwi 17 marca. Dzieją się coraz dziwniejsze rzeczy. Po mojej wczorajszej bezowocnej wyprawie do Atramentowych Studni obudziłem się rano w podłym nastroju, tak sfrustrowany dreptaniem w miejscu, że postanowiłem trochę się dzisiaj rozejrzeć na własną rękę. Tamuz się obudził, kiedy byłem w trakcie ablucji, i uparł się, żeby ze mną iść. Wyobrażam sobie, że nie był szczęśliwy, kiedy wrócił z MacChuillem i stwierdził, że zniknąłem. Lecz jestem teraz niemal przekonany, że mój mały lojalny przewodnik prowadził mnie tylko do tych sklepów, w których Samuel na pewno nie był. Wygląda mi na dość uczciwego młodzieńca, ale najwyraźniej przykazano mu dopilnować, żebym nie narażał się na niebezpieczeństwo i nie próbował wpaść na trop Hobbsbauma pod nieobecność jego pana. Choć Samuel dobrze wyraża się o tym Prusaku, moja cierpliwość jest bliska wyczerpania. Chłopak wciąż mi tylko powtarza, że jego pan przebywa na pustyni. Ze sposobu, w jaki o nim mówi, widać, że Eyn – tak go nazywa – jest mocno związany z jego ludem. Tamuz twierdzi, że Eyn to wyraz szacunku, ale dla mnie brzmi jak tytuł plemienny. Jakby baron był jednym z tych „białych Arabów”, Anno, którzy przejęli tutejsze zwyczaje i teraz paradują w galabijach i zawojach. Wydaje się, że szlachetna krew to szlachetna krew, nieważne jakiej rasy. Zwykłemmówić. Mogę tylko powiedzieć, że mam własne poglądy na naturę prawdziwie szlachetnego człowieka. Tak czy inaczej, co to znaczy Eyn, jest częścią zagadki. Po raz pierwszy usłyszał to słowo na lotnisku, z ust Tamuza, ale uznał, że pochodzi z jakiegoś miejscowego dialektu. Dopiero zeszłej nocy, przeglądając kolejne strony notesu Hobbsbauma, natrafił na nie ponownie... w jednym z niepokojących wytworów fantazji Samuela. Przetłumaczony stenograficzny zapis znajduje się teraz w jego własnym dzienniku: Z kilku zachowanych tekstów, które nie uległy zniszczeniu, nie da się zrekonstruować języka z wystarczającą dokładnością, ale wybitny paleolingwista M. Ventris (1987) twierdzi, że język enakicki, choć zawiera wiele zapożyczeń semickich, nie należy do rodziny języków afroazjatyckich. Ventris przypuszcza, że enakicki eyn może pochodzić od sumeryjskiego słowa en, oznaczającego pana. Nie tylko daty, odwołania do nienapisanych prac, całkowicie zmyślona przyszła historia, jakby Samuel pracował nad powieścią fantastyczną o Studniach, niepokoją Cartera, ale również szczegóły i brak kontekstu. Bez wskazówek co do pochodzenia cytowanych fragmentów dzieł naukowych czuje się jak lekarz zagubiony w prywatnym języku iluzji pacjenta, czymś w rodzaju spokojnego, rzeczowego obłędu, który pamięta znad Sommy... Wyraz chłodnej nienawiści na twarzy kapelana i potrząśnięcie głową, kiedy wchodzi do ziemianki. Rozrzucone szkice na brązowym papierze. Obsceniczne rysunki nagiego Cartera, z ogniem w oczach, skrzydlatego. – Nie widzi pan anioła, kiedy patrzy pan w lustro, sir? – zapytał chłopak. – Nie słyszy pan głosu w swojej krwi? Brązowe oczy w szarym świetle poranka, bardziej smutne niż przestraszone. – Już czas – mówi szalony Jack Carter. – Czy tak nie jest zawsze? – odpowiada szeregowiec Thomas Messenger. Skup się, nakazuje sobie. Jeśli Samuel stracił kontakt z rzeczywistością, paląc haszysz z plemiennym gawędziarzem, te notatki mogą mieć tyle sensu, co automatyczne pisanie szarlatana spirytysty. Przyszłość jeszcze nie jest napisana, w przeciwieństwie do przeszłości. Anioły nie istnieją. Tamuz mówi, że kiedy von Strann wróci, zapewne przywiezie więcej notatek Hobbsbauma. Ale na razie Carter może się oprzeć na czymś solidniejszym, na rezultatach własnego śledztwa. Na świecie nie ma aniołów, powtarza
sobie, magii, proroctw. Inne myślenie prowadzi do szaleństwa... Jak Samuela... jak tego chłopaka Messengera... Skup się, do cholery. Zaczyna pisać. Nie zabrało mi dużo czasu odnalezienie tych mniej szanowanych handlarzy, którzy oferują cenniejsze starożytności, prawdziwe, choć kradzione z grobów skarby, a nie fałszywe świecidełka dla turystów. Z kilku krótkich rozmów dowiedziałem się o incydencie sprzed dwóch tygodni, kiedy to Hobbsbaum i von Strann odstraszyli dwóch napastników – zdaje się, że chodziło im o książkę, którą niósł Samuel. Właścicielka straganu chyba przesadzała, opowiadając o pożarze, który wybuchł w czasie bójki, a potem spustoszył całą kazbę, łącznie z jej kramem, o litościwy Allahu, ale opis dwóch „cudzoziemskich łotrów” okazał się wart swojej ceny. – Nie, nie byli Arabami. Jasna skóra, niebieskie oczy. Mówili jak Amerykanie. Tacy, którzy mieszkali w wielu miejscach. Handlarka wpycha pakuły do pudełka, kiwając głową. Patrzy na Cartera, siedząc na stołku w osłoniętych markizą, wąskich drzwiach sklepiku, ciemnego pomieszczenia pełnego półek z figurkami uszebti, umazanymi gliną czaszkami jerychońskimi z muszlami zamiast oczu, kamiennymi statuetkami, pieczęciami. Kazba sprawia wrażenie miejsca, gdzie łatwo coś ukraść i zniknąć w tłumie, ale Carter widzi, że w tej ciasnocie kradzież równie łatwo może doprowadzić do nieszczęścia, bo wystarczy przewrócić lampę naftową, żeby wywołać pożar. – Dziwni ludzie – mówi handlarka. – Włosy jak węże. Potrząsa głową i przechodzi na arabski, żeby wyjaśnić: nie jak u kobiety spływające na plecy, tylko sięgające ramion, skołtunione, zaplecione w warkocze, grube i niesforne. Zupełnie jak afrykańskie, dodaje z lekką pogardą, i od nowa rozpoczyna litanię gorzkich narzekań, że przez ten pożar omal nie straciła środków utrzymania. – Ten ogień nie był naturalny. Głos dochodzi ze sklepu. Z półmroku wychodzi, kuśtykając, stary mężczyzna o twarzy zniszczonej jak spękana glina na czaszkach jerychońskich. Oczy zasnute bielmem wyglądają jak muszle. – Wracaj do środka – burczy handlarka. – Niech pan nie zwraca uwagi na mojego ojca. Jest ślepy, ale wyobraża sobie, że widzi lepiej niż... – Ale słuch mam dobry, córko. Słyszałem głos anioła, słyszałem słowo, którym rozniecił ogień. – To była lampa, stłuczona lampa naftowa. Nie zwracaj na niego uwagi, panie; jest stary i... – Znalazłaś rozbite szkło, co? Nie. Znam głos tego, który zabrał twoją matkę. Znam głos anioła śmierci. – Dość tego, ojcze! Niech pan już idzie. On nie powinien się denerwować. Machając rękami, kobieta zapędza starca z powrotem do środka, nie zważa na jego protesty – słyszałem, słyszałem – a Carter rusza uliczką – słyszałem głos w mojej krwi. Myśli o listach i obłąkańczych zapiskach Samuela, o wierze w mity i magię. Nie słyszysz głosu w swojej krwi?
Wschodnie żałobne pieśni Szept: Jack. Blask Szamasza, słońca jaśniejącego na srebrzystej stali zapalniczki, kiedy podaje ogień Donowi, odbija się w jego oku, a uśmiech w lustrze wiszącym na ścianie ziemianki – ma ostre białe zęby jak lew siedzący w kącie nad gładkim, miedzianym ciałem chłopca, sierżanta Tamuza Messengera, którego martwe oczy wpatrują się teraz w niego, a niebieskie wargi znowu szepczą jego imię: Jack. Skąd ja ciebie znam? Kiedy jesteśmy? W jego śnie huczą działa: łup, łup, łup! Jack podnosi z ziemi rysunek fenickiej figurki Adonisa z kości słoniowej i lwicy, wkłada go do cynowego kubka, który wisi na haku wbitym ścianę i dzwoni do rytmu paplaniny Irlandczyka przykutego łańcuchami do krzesła stojącego w rogu – Obudź się, Jack. Jasne, że cię, kurwa, potrzebujemy, bo jest gorzej, niż byłoby w Hiszpanii, gdybyśmy nie spieprzyli wszystkiego po królewsku i nie wyjechali, ty, ja i Fox, wszyscy trzej. Jack patrzy na Irlandczyka, który w jego śnie siedzi na pryczy w ziemiance z dalekiej przeszłości, na sierżanta Finnana, tak, to sierżant Seamus Finnan, Szamasz albo... ...Prometeusz, za kradzież ognia zakuty w łańcuchy na Kaukazie. Oczywiście utożsamianie Jafeta z Japetem, ojcem Prometeusza, uwiarygodnia korelację trzech synów Noego, Sema, Chama i Jafeta, z ludami semickimi, afrykańskimi i indoeuropejskimi. Dla ówczesnych europejskich uczonych „dynamiczny ogień” aryjskiej rasy wojowników najwyraźniej miał ogromne historyczne znaczenie. Było nie do pomyślenia, że biblijna taksonomia mogła pominąć założycieli klasycznej cywilizacji; absurdem było wyobrażać sobie, że znajdzie się wspólne przedpotopowe korzenie czarnych i Żydów, a rasy aryjskiej nie da się legitymizować w ten sam sposób. Popełniłem błąd, mówi Jack, wyglądając z ziemianki na góry Kaukazu, nad którymi zbierają się sterowce, żeby zrzucić ogień na ormiańskie wioski. Poważny błąd. Chryste, co on zrobił? Co oni zrobili? Wszyscy popełniamy błędy. Liczy się tylko to, że musisz, kurwa, się obudzić. Wiatr wpada do jaskini zimny jak zima, zimny jak noc w Zimie, więc Jack stawia kołnierz szynela i odwraca się ku światłu dnia wstającego nad Jerozolimą, gdzie kobiety opłakują Thomasa zawsze i na wieki, s’piewają wschodnie żałobne pieśni, głośno, długo, zawodząco jak muezin w minarecie, zanoszą lamenty do Boga... nie, nie do Boga, tylko do wschodzącego słońca, do Szamasza, do Seamusa, do... Na dowód, jak daleko model romantyczny był gotów narazić na szwank swoją wiarygodność, opierając się na rasistowskich założeniach, przypomnimy, że Schiegel (1853) posunął się do tego, by utożsamić Jafeta z Jupiterem, a hebrajskiego Jahwe z Jowiszem, w przypadkowych podobieństwach dopatrując się wielkiego indoeuropejskiego Boga sprowadzonego do Rzymu z Ilium „gdzie Semici nadal składali ofiary z niemowląt w piecach Molocha”. Biblia mówi nam, że synowie Jafeta mieszkali w namiotach Sema, a on twierdzi: „Najwyraźniej chodzi tutaj o cywilizujący wpływ Aryjczyków, którzy wszędzie przynosili ze sobą jaśniejący ideał Wszechmogącego Boga Bogów, żeby nim zastąpić dawną pogańską boginię”.
Synowie Jafeta Anna siedzi w głębi mrocznego sklepu ze starociami, wśród pokrytych gliną czaszek i figurek uszebti, we wdowim welonie żałoby po bracie, i czyta z pomarszczonej ręki starego żebraka, wodząc trzcinką po liniach dłoni zmumifikowanego martwego człowieka. Z nakłutej skóry wypływa czarna krew i unosi się w powietrze smużkami, szeptami ciemności, która otacza MacChuilla, pół ślepca, pół żebraka. Anna wyciąga rękę do Jacka. Rzuć srebro na moją dłoń. Jedna sekhu za fortunę. Wszystkie talenty za tego, którego kochasz. Wchodzi do pokoju, który nie jest tak wysoki, żeby można w nim stanąć prosto, ani tak duży, żeby móc latać – sześć na sześć na sześć khaibitów – i klęka przed jej posągiem, pod rozpostartymi skrzydłami anioła miłosierdzia o czerwonych włosach i miedzianej skórze. Wargi całują jego czoło w geście wybaczenia, łzy płyną z oczu i mieszają się z jego łzami, sól jej smutku spływa mu do ust, czuje sól jej potu, kiedy całuje jej piersi, szyję, podbródek, jej usta, jego ściągnięte, nabrzmiałe, usta, zęby skubią ucho Jacka, palce ściskają sutki. Tamuz, mamrocze przez sen. Tak naprawdę, gdyby nie wykorzystanie schiegelowskiej hipotezy o „aryjskim Jahwe” zarówno przez faszystów, jak i futurystów, którzy starali się usprawiedliwić swój antysemityzm, arogancja i absurdalność jego twierdzeń zasługiwałyby na wyśmianie. Faktem jest, że kompilatorów genealogii Sema, Chama i Jafeta niezbyt interesowały mało znane plemiona, które znajdowały się poza zasięgiem ich wiedzy. Na listach synów Chama – którego przekleństwem w romantycznym rasistowskim modelu była oczywiście czarna skóra – jest dużo więcej semickich niż afrykańskich wspólnot, miast i ludów, a synów Jafeta można w większości utożsamić z rdzennymi kaukaskimi plemionami z obszaru północnej Anatolii. Niewiele z nich było indoeuropejskich. Żadne nie miały białej skóry, jasnych włosów i niebieskich oczu Aryjczyków z romantycznych wyobrażeń. Chodź ze mną, Jack, mówi Thomas. Tamuz prowadzi go przez uliczki suku, po których spacerują aniołowie śmierci i pokoju, w długich czarnych płaszczach ozdobionych piórami, z dredami na głowie, miedzianoskórzy, o żmijowych twarzach, ziejący ogniem na mężczyzn, kobiety i dzieci. Chasydzki Hobbsbaum stoi pod murem i cicho odmawia modlitwy, kiedy anioł go podpala. Jesteś nasz, starcze. Cały nasz. Jesteś w księdze wszystkiego co nasze, księdze nas wszystkich, wszystkiego, co należało do... Słowo, które wypowiada, brzmi jak syczący szept hhhh, tchnienie bez samogłosek, zaokrąglenie ust, dotknięcie języka podniebienia, jak przy jawohl. Jahwe. Teraz należysz do nas. Jack trzyma w ręce pistolet. Pieprzyć to gówno. Budzi się, siada na łóżku, notatki Hobbsbauma zsuwają się z pościeli i rozsypują w ciemności po podłodze. Należy traktować te biblijne genealogie jako próby rozeznania w melanżu grup etnicznych zamieszkujących żyzny półksiężyc, czynione wiele pokoleń po tym, jak przodkowie autorów przybyli z północnych regionów hetyckiego Haranu, żeby spustoszyć nadbrzeżne miasta-państwa Kanaanu, oparte nie tyle na rasowych rozróżnieniach, ile na politycznych i kulturowych podziałach między półkoczowniczymi „semickimi” pasterzami a „chamickimi” osadnikami, których miasta i wioski plądrowali. W tym kontekście wydaje się całkiem oczywiste, że synowie Jafeta, którzy
mieszkali w namiotach Sema, to po prostu północnoanatolijskie plemiona, które nie mówią językami afroazjatyckimi, ale mogą, choć nie muszą, być „Semitami” – zważywszy na to, że lingwistyczne i etniczne korzenie nie zawsze do siebie pasują – i z których, jak wiemy, w dużej części wywodzą się najeźdźcy znani jako Khabiru, Habiru... albo Hebrajczycy.
ERRATA
Zwoje węża Finnan, który siedzi przy małym drewnianym stole pod czarną markizą, pociąga z butelki duży łyk chłodnego piwa i odsuwa się z krzesłem do tyłu, żeby spojrzeć na tłum. Przyzwyczaił się już do tego miejsca, do subtelnych różnic w sposobie, w jaki poruszają się ludzie, żeby przeszkodzić człowiekowi w dotarciu do celu wybraną trasą, w jaki stragany zmieniają miejsce, gdy się nie patrzy. Nie zabrało mu dużo czasu znalezienie starego, pustego baru bez dachu, ze skrzynką piwa za kontuarem, w zakurzonych butelkach, ale lodowato zimnego, ze stołem i krzesłem na zewnątrz, tylko czekającymi na klientów. Łut szczęścia. Seamus patrzy, jak para turystów idzie po okręgu, od kramu do kramu i z powrotem, za każdym razem zadaje to samo pytanie i słyszy dokładnie takie same odpowiedzi. Widzi, że Zimni Ludzie ich omijają, uważają, żeby nie robić pętli, idą inną drogą, rozdzielają się, żeby ich przepuścić, nogami wzbijając pył. Ulicy osobliwości i kiczu brakuje logiki, którą powinna mieć, ale jest w niej pewna dynamika. Zwoje węża, myśli Finnan. Pociąga następny łyk piwa, kładzie na stole paczkę cameli i zapalniczkę. Wyjmuje z kieszeni talię kart, nie do tarota, tylko zwykłych kar, pików i kierów. Rozkłada pasjans, potem sięga do małego woreczka mojo zawieszonego na szyi na skórzanym rzemyku, wydobywa z niego pastylkę pejotlu. Nie można pokonać węża, grając na trzeźwo. Popija tabletkę piwem. Mija pięć minut. Mija dziesięć minut. Wieczność. Meskalina zaczyna działać, kiedy spacerkiem podchodzi do stolika naganiacz, pogodny jak wiosenny dzień, i pyta, czy może się przysiąść. Barwy jego ubrania rozjeżdżają się na brzegach, suną obok siebie jak pasy autostrady w jasne prążki, mknące strumienie blasku. – Proszę – odpowiada Finnan. Kładzie królową kier na króla trefl. Kolory kart są płynne i jaskrawe, jak w odbiorniku telewizyjnym nastawionym na maksymalny kontrast. Oprogramowanie simu zwariowało. – Napij się ze mną piwa, przyjacielu. Zagramy w piotrusia? Naganiacz idzie za bar, tupiąc po drewnianej podłodze, wraca z butelką i krzesłem. Ustawia je naprzeciwko Finnana, tyłem do stołu, i siada na nim okrakiem, krzyżując ręce na oparciu. Pociąga łyk piwa. Krzywi się lekko. – Trochę ciepłe – stwierdza. – Pech – mruczy Seamus. Twarz tamtego jest biała, niemal przezroczysta, jakby miał światło pod skórą, jak prześwietlony film. Połysk, sproszkowany pył księżycowy, posrebrzona perła. Brak tęczówek, same białka i wielkie czarne źrenice, otwarte i szczere – szczere, przyjacielu. Finnan nie ufa mu ani przez chwilę. – Wiesz, przyjacielu, nawet nie miałem pojęcia, że jest tutaj takie miejsce – mówi Zimny Człowiek. – Jak je znalazłeś w tym zakątku świata? Finnan wzrusza ramionami. – Gdy raz gdzieś byłem, nigdy nie zapominam, jak tam wrócić. – Mówiłeś, zdaje się, że to twoja pierwsza wizyta w Sante Manite? – Ale jestem „starym przyjacielem”, przyjacielu. Nie pamiętasz mnie? – Naprawdę mi przykro, ale całkiem zapomniałem twoje nazwisko. – Finnan. – Finnan – powtarza Zimny Człowiek. – Finnan... Przypomnij mi zatem, przyjacielu, gdzie się
spotkaliśmy. – Może w Pradze? Byłeś przy zagładzie Pragi? – Oglądałem w wiadomościach. A ty widziałeś to na własne oczy? Jak tam było? Naganiacz sprawia wrażenie zainteresowanego, ale chodzi mu o wybadanie Finnana. Może nie są enkin ci Zimni Ludzie, lecz grają w tę samą grę, stosują uniki i dwuznaczności. Jeśli informacja jest władzą, ich rozmowy to raczej potyczki słowne. Seamus potrząsa głową. – Nie mam pojęcia. – Uśmiecha się. – Nie było mnie tam, stary przyjacielu.
Wysoka stawka Odwraca kartę – walet mieczy – kładzie go na królową kier. Mała zmiana kolorów. Więc się zaczęło. Następna karta to paź kielich mszalny, a po nim as słońce – stary Szamasz Seamus, oczywiście – potem skoczek księżyc i Don kość. Naganiacz przesuwa krzesło do przodu, deski podłogi trzeszczą. – Drzewo wygląda na zbutwiałe, przyjacielu. Myślisz, że bezpiecznie tu siedzieć? – Prawda, że bar jest trochę zaniedbany. Ale łatwo można go odnowić. – Szkoda trudu. – Piwo za barem, wentylator na suficie... dużo zgrzanych i spragnionych ludzi szuka tu czegoś dla ochłody i pokrzepienia. – My oferujemy raczej... duchowe pokrzepienie, przyjacielu. – Finnan. – Finnan. W każdym razie, jak widzisz, zaspokajamy innego rodzaju apetyty. Seamus kiwa głową. Meskalina otula go pierzastymi ramionami, łaskocze wzdłuż kręgosłupa. Finann nie jest pewien, ile czasu minęło, odkąd łyknął pejotl, ale czuje, że jest w trakcie powolnej wspinaczki na szczyt. – Powiedz mi więc, stary przyjacielu... to znaczy Finnan, czego człowiek taki jak ty szuka w miejscu takim jak to? Nie jesteś podobny do innych naszych klientów. – Nie? W jakim sensie? – Trudno powiedzieć. Seamus przygląda się żyłom widocznym pod skórą przedramienia, zielonemu pulsowi życia, strumieniowi utlenionej miedzi. Napina mięśnie, które biegną od nadgarstka, odchyla się w tył na krześle i przeciąga leniwie, rozkoszując uczuciem, że ma ciało, prawdziwie zmysłową jazdą po dobrym pejotlu. – Jak się nazywasz? – pyta. – W co grasz? – Harker. Co masz na myśli, mówiąc „grasz”? Harker naganiacz. Ładnie. – Grę w karty – odpowiada Seamus niedbale. Zgarnia talię. – No wiesz. Poker? Remi? Oczko? – No... dobrze – mówi Harker. – Naprawdę w nic nie gram. – Wszyscy tak twierdzą – kwituje Seamus. – Ale wszyscy grają. – Hazard jest nielegalny w tym stanie. Finnan tasuje karty, przekłada, sięga po butelkę. Mruga. – A ja nie hazarduję się w innym stanie. Poza tym, kto mówi, że gramy o pieniądze? – O co w takim razie gramy, stary przyjacielu? Seamus bierze trzy karty, odwraca je – as słońce, królowa kier i joker. – O informację. Harker pociąga łyk piwa, odstawia butelkę na stół. – Wysoka stawka – mówi. – A warto grać o inne? Finnan podaje mu trzy karty ze spodu talii. Dwa walety dla tego jokera – kowboj i hak. Trzecia karta to niewypowiedziany sekret, wokół którego obaj tańczą. Królowa książka. – Masz coś przeciwko grze z jokerem? Tylko tej jednej karty brakuje w talii, wszędzie szukałem skurwiela, ale niech mnie diabli, jeśli wiem, gdzie się podział.
– W porządku – mówi Harker. – W co gramy? Finnan wyjmuje camela z paczki i wkłada go w kącik ust. Bierze do ręki zippo. Klik, pst, szsz, klak. Zaciąga się. – Gra nazywa się „znaleźć damę”.
3
OBCY W LUSTRZE
Zła strona 18 marca. Wczoraj późnym wieczorem Tamuz i ja piliśmy kawę w kazbie, w małym hoteliku przy jednym z wielu zaułków w dzielnicy handlarzy atramentem, mocny napój z kardamonem, wodą różaną i innymi słodkimi przyprawami o nieznanych mi nazwach. Smaki Wschodu, Anno, często są ostre, piekące, egzotyczne, ale drażnią podniebienie w bardzo przyjemny sposób! Nawet tytoń w nargilach jest doprawiony melasą i anyżem, co nadaje mu silną alkoholową nutę, jakby dolano do niego mocnego absyntu. Jestem trochę zawstydzony, Anno. Boję się wyznać, że nie skończyło się na kawie i tytoniu. Myślałem, że uda mi się rozwiązać mu język. Tamuz wypuszcza smużki dymu z ust – rozchylonych, z dolną wargą wydętą niczym w lekkim grymasie – aż w końcu odchyla głowę do tyłu i wydmuchuje gęstą chmurę o mocnym zapachu haszyszu. Uśmiecha się szeroko. – Myślałeś, że będę kaszleć, Carter-bej? Jack się śmieje. – Widzę, że jesteś dużo bardziej do tego przyzwyczajony niż ja. Tamuz niedbale wzrusza ramionami, prawie jak Francuz – nie znaczy to: nie wiem; raczej: a cóż ja mogę na to odpowiedzieć. – Moja siostra nie lubi, jak palę haszysz. Ale Eyn mówi do mnie: Tamuz, to, o czym twoja siostra nie wie, nie może jej rozgniewać. Eyn ma swoją złą stronę. Ale wszyscy ją mamy, prawda, Carter-bej? – Z szelmowską miną pochyla się nad stolikiem i podaje mu ustnik fajki. – Nawet pan ma złą stronę. Angielski kapitan, taki sztywny, ale lubi haszysz. Carter kilka razy pyka z fajki, przytrzymuje dym w ustach, jakby palił cygaro, nie zaciąga się głęboko. – Twój Eyn wygląda mi na łotra, Tamuzie. Co jeszcze ci mówi? Tamtej nocy rozmawialiśmy do późna w nocy i dużo dowiedziałem się o von Strannie, którego Samuel opisywał w listach jedynie pobieżnie – że przeniósł się tutaj z powodów zdrowotnych, że fotografowanie było jedynie hobby do czasu, kiedy czystki wśród arystokracji odcięły go od rodzinnego wsparcia i zmusiły do wykorzystania nowej umiejętności, żeby związać koniec z końcem. Nie do wiary, ale według chłopca wielu klientów tego człowieka szczerze interesuje się jego pracami jako klasycznymi studiami męskiego ciała. Przynajmniej tak twierdzą. Podejrzewam, że kilku może tak, ale w szczerość innych trudno mi uwierzyć. Naszemu młodzieńcowi najwyraźniej nie przeszkadzają niezdrowe pasje von Stranna, choć jestem coraz mnie pewien, jakie właściwie są ich wzajemne relacje. Zauważyłem, że na wielu zdjęciach, które zdobią ściany pracowni barona, rolę modela pełni Tamuz, przypuszczałem więc, że jest coś w rodzaju – szczerze mówiąc – romansu między nimi dwoma, ale zeszłej nocy chłopak powiedział coś, co mnie zaskoczyło. – O tak, Carter-bej. Tamuz ląduje z impetem na łóżku, przewraca się na plecy i zakłada ręce pod głowę. Carter opiera się o zlew, spryskuje twarz wodą, po czym zakręca kurek i przeczesuje palcami mokre włosy. Nie ma pojęcia, która jest godzina, ale na pewno późna. Bardzo długo rozmawiali... a w każdym razie Tamuz trajkotał jak najęty.
– Tak, Eyn mówi do mnie: Tamuz, jeśli tego właśnie chcą, kim ja jestem, żeby ich osądzać? Każdy odpowiada za siebie. Ale czasami myślę, że on jest bardziej jak pan. Chłopak siada, krzyżuje ręce, ściąga brwi w udawanym marsie. – Trochę smutniej i mniej wyzywająco, Tamuzie. Nie jesteś satyrem. – Zdejmuje nogi z łóżka. – I dalej w ten sposób. Dlaczego wasz lud jest taki poważny, Carter-bej? – Ale nie czeka na odpowiedź, tylko dalej paple, śmiejąc się z niedorzecznych uprzedzeń tych Europejczyków. – Mój lud, Carter-bej, nie rozumie wstydu z powodu nagiego ciała. Pan i ja, Carter-bej, moglibyśmy leżeć razem, skóra przy skórze, i nie byłoby żadnego wstydu. – Naprawdę nie sądzę... – Dla pana to jest sprawa wstydliwa, prawda? Wszyscy mamy swoją złą stronę i... przepraszam, Carter-bej. Za dużo dzisiaj mówię, Widzę, że jest pan zmęczony. Od haszyszu i raki, tak? Na mnie kawa tak działa, każe mi mówić. Ale męczę pana. – Dzień rzeczywiście był dla mnie dość męczący – przyznaje Carter. Źrenice Tamuza jarzą się w świetle lampy, kiedy Carter rozpina i zdejmuje koszulę. Kiedyś czułby się nieswojo, widząc, że chłopak tak na niego patrzy, ale dziesięć lat w armii uczy człowieka, żeby nie zachowywał się jak nieśmiała panienka. Szczerze mówiąc, w ogóle, do cholery, nie obchodzą go takie drobiazgi. To właśnie jest dobre w haszyszu i raki. – Eyn lubiłby pana fotografować. Myślę, że ktoś zapłaciłby dużo za zdjęcia. Myślę... Carter ściska garb nosa, trze oczy. Ciemne oczy Tamuza lśnią, ich spojrzenie jest zupełnie nieruchome, rzęsy nawet nie drgną. Chłopak wstaje. – Chyba już dość dzisiaj powiedziałem, co, Carter-bej?
Ideał efeba Jest jedno zdjęcie zrobione przez von Stranna, które zdradza jego dwuznaczną postawę wobec ideału żołnierza. Na wyblakłej fotografii w kolorach sepii widzimy przystojnego młodego człowieka w mundurze oficera armii brytyjskiej – w dorobku von Stranna jest to wyjątkowo nowoczesna praca – stojącego nad arabskim młodzieńcem, który leży na wznak. Historycy od dawna uważają, że obiektem jest nie kto inny, jak nieuchwytny kapitan Carter, choć ostatnio podano to twierdzenie w wątpliwość (Bildunger, 1989). Na pewno możemy powiedzieć, że jest na tym zdjęciu ukazana dwoistość surowej szlachetności i brutalnej wyższości, która pachnie neoklasycyzmem Jacques’a-Louisa Dawida i jest w twórczości von Stranna czymś niespotykanym. Wydaje się, że mamy tutaj do czynienia z bogactwem idei. Czy autor nawiązuje do klasycznych cech starożytnego greckiego bohatera, młodego wojownika, ideału efeba? Czy do wojskowego honoru pruskiej szlachty i tradycyjnego wychowania? Czy do futurystycznego militaryzmu, który zniszczył stary porządek? Kompozycja przywodzi na myśl Achillesa opłakującego Patroklosa sir Joshui Montague’a, ale podczas gdy Achilles Montague’a trzyma uniesiony miecz i przysięga zemstę, żołnierz von Stranna mierzy swoim w gardło jeszcze żyjącego Patroklosa. Wojownik odwraca głowę od patrzącego na zdjęcie – co go odczłowiecza i czyni nierozpoznawalnym – a przez to staje się fetyszem, uwodzicielskim i zarazem bardzo niebezpiecznym. Carter dotyka ustami ust Tamuza, palcami przesiewa jego włosy, drugą rękę trzyma na jego biodrze, lekko je muska, głaszcze z ciekawością, jak jeszcze niewygojone oparzenie, ostrożnie, żeby nie urazić. Nie obłapia go, nie przyciska do siebie, tylko przytrzymuje wargami, całuje delikatnie opuszkami palców, aż czuje, że silne ręce pchają go na łóżko. Potem obaj leżą skóra przy skórze, dłonie przesuwają się z barków na bicepsy, wewnętrzne miękkie strony ud obejmują go w pasie, ciężar Tamuza przemieszcza się w dół. Usidlony Carter może jedynie pociągnąć go w objęcia. Ciche słowa w dziwnym języku szeptane do ucha, chłopak wymyka się z jego ramion, siada, pluje na dłoń i... Carter powstrzymuje go, chwytając za biodra. – Nie. Oprócz fantazji o wojowniku jako nieosiągalnym obiekcie idealistycznego, idealizującego pożądania, zdjęcie von Stranna mówi nam również o nocach terroru, pogromach i obozach koncentracyjnych, czyli o codzienności Nowej Rzeszy. Pod wyraźnym homoerotyzmem fotografii kryje się równie silny strach ludzi, którzy doszli do władzy w czasie rewolucji dzięki karygodnemu barbarzyństwu i wykorzystali futuryzm jako pretekst, żeby z całą bezwzględnością zadbać o własne interesy. Może gdzieś tam jest również ślad samego futuryzmu, mechanistycznej estetyki, „etyki automatu”, według słynnego określenia Churchilla. Ale jeśli miecz to surogat fallusa, a wojownik dominujący nad ofiarą to seksualny zwycięzca, jeśli, jak rzekł EB. Herbert, każde morderstwo jest gwałtem, czy da się odczytać zupełnie inaczej to zdjęcie? Bildunger bada, w jaki sposób fotografia von Stranna wyraża jego poglądy na seksualność polityki, ale czy nie można jej również uznać za komentarz do polityki seksualności, związku dominacji i uległości, aktywności i pasywności, żołnierza i ofiary, mężczyzny i młodzieńca? Może nie miecz jest symbolem fallusa, zdaje się mówić von Strann, tylko fallus symbolizuje miecz. Carter myśli o francuskim żeglarzu stojącym przed burdelem w Bordeaux, który, podobnie jak on, pół godziny wcześniej wszedł do tego przybytku tylko na chwilę; obaj są pijani i rozumieją, dlaczego żaden nie został w środku z kompanami. O kelnerze z londyńskiego klubu, który patrzył na niego z wyrazem zaproszenia w oczach za każdym razem, kiedy stawiał przed nim drinka. O aktorze
w kairskim hotelu, tak zniewieściałym, że Carter chciał się wycofać, ale tamten zdobył go, kiedy wyrecytował epilog ze Snu nocy letniej, w jednej ręce trzymając porto, drugą gestykulując: „Klaśnijcie, gdyście łaskawi”. Oni wszyscy mieli dość odwagi, żeby wykonać pierwszy ruch, podczas gdy Carter tylko czekał, niezdolny do ataku, niechętny do ucieczki. A teraz Tamuz. Czuje dłonie na pośladkach i łagodny nacisk, pod wpływem którego tężeje i wygina plecy w łuk. Leżąc na brzuchu w skotłowanej pościeli, opiera głowę na ramieniu i patrzy w bok, w stronę aparatu fotograficznego i ciemni, kątem oka widzi Tamuza jedynie jako poruszający się cień. Potem usta chłopca na jego uchu, tchnienie powietrza, słowo, muśnięcie włosów na karku. Rozluźnia się z drżeniem, poddaje z ufnością, ulega pięknemu młodzieńcowi, jak tamtym nielicznym przed nim. Boże, jakże ich wszystkich nienawidził i kochał. A teraz Tamuz.
Blask słońca na lśniących skrzydłach – Dranie – mówi Carter. Tamuz podnosi głowę znad libańskiej potrawy z soczewicy, podobnej do humusu albo baba ganouj, ale bardziej aromatycznej, niemal syjamskiej w swojej delikatności. Carter odrywa kawałek przaśnego chleba i macza w stojącej przed nim misce. – Muszę wytropić tych dwóch drani... Tamuz przekrzywia głowę, biegnie spojrzeniem w bok. Carter wygląda przez otwarte okno restauracji na plac wokół ciężkiej bryły Beth Asztart. Grupa tureckich żołnierzy otacza miejscowego, o coś go pyta, on wzrusza ramionami, pokazuje w kierunku restauracji. Carter kiwa głową, odgryza kęs chleba. Jego dziennik leży otwarty na stole, ostatni wpis to notatki z rozmów z handlarzami. Widziano dwóch „cudzoziemców” (napastników Samuela?), jak rozmawiali z turecką milicją. I ciemnowłosego Europejczyka. Kręcił się tu dzień czy dwa. Wypytywał o angielskiego kapitana. Rosyjski akcent (?). Zamyka dziennik, chowa go do torby, wsuwa ją pod stół. Dranie, myśli. Samuel wpadł na jakiś trop. – Idziemy gdzieś, Jack? Carter pstryka zapalniczką, przypala papierosa. Patrzy na Tamuza, niewinnego miejscowego przewodnika, kiedy stoją przed restauracją, tyłem do starożytnej świątyni bogini-dziwki, Beth Asztart, Domu Asztarot. – Zamierzam złożyć powtórną wizytę w sklepie ze starociami, do którego trafiłem przedwczoraj. Ciekawe, czy go rozpoznasz. Tędy, Tamuzie. – Te ulice nie są bezpieczne. To zła część miasta. Carter się uśmiecha. Jest w tej dzielnicy kilka ulic, które nie są pełne handlarzy i złodziei, ale on nie ma tutaj czego się bać. Ornitopter w kształcie nietoperza sunie nad ich nad głowami, blask słońca odbija się od lśniących skrzydeł, blask wojny. Cholerna pruska technika, cholerni Prusacy, cholerni Rosjanie, cholerni... – Spójrz, wszędzie tureckie mundury – mówi. – I tam. I tam. To powinno nas martwić bardziej niż paru drobnych złodziejaszków. – Bierze chłopaka za ramię, prowadzi go obok wózka z pomarańczami. – Zwłaszcza że tamten kapitan przesadnie się nami interesuje. Tędy. – Tędy? – pyta Tamuz. – Nie sądzę, żebym... – Daj spokój, chłopcze. Gdyby twoja historyjka była jeszcze trochę bardziej naciągana, mógłbym sprzedać ją na targu. Co ci przykazał von Strann? Nic nie mów, nic nie rób, tylko zajmuj moją uwagę, póki on nie wróci? Carter ignoruje protesty Tamuza. Idzie dalej ulicą, wymienia grzeczności ze sklepikarzami i zadaje im uprzejme pytania, kierując się do sklepu ze starociami i ślepym szaleńcem. Większość handlarzy nic nie wie, ale tu i tam trafiają mu się jakieś strzępy informacji – niedawna wizyta człowieka wypytującego o Samuela Hobbsbauma i dwóch cudzoziemców... i o samego Cartera. Rosjanin? – próbuje się dowiedzieć Carter. Są już jakieś dziesięć metrów od rogu ulicy, przy której znajduje się sklep ze starociami, Tamuz przestępuje z nogi na nogę, bierze do ręki świstki pergaminu, bawi się bibelotami, dotyka glinianych przedmiotów pokrytych inskrypcjami, podczas gdy Carter stara się wydobyć z kupca opis tamtego cudzoziemca. Wtedy wybucha bomba. Stoi przed zniszczonym sklepem, patrzy na ogień, na ruiny, na pobojowisko, słyszy płacz, okrzyki bólu i paniki. Po chwili przybiega zdyszany Tamuz i ciągnie go za rękaw.
– Chodź, musimy stąd iść. – Dranie – mamrocze Carter. – Proszę o dokumenty, kapitanie. Carter odkłada chleb na talerz, wyjmuje dokumenty. Turecki kapitan urządza przedstawienie, oglądając je dokładnie i zadając rutynowe pytania, po co Carter przyjechał i jak długo zostanie w mieście. – Od jak dawna pan tutaj jest? To znaczy dzisiaj. – Od południa – spieszy z pomocą właściciel restauracji. – Ten dżentelmen siedzi tu od paru godzin ze swoim przyjacielem. Od wielu godzin. Francuski Libańczyk – na jego szyi wisi krzyżyk – zachowuje się swobodnie, ale niezbyt przyjaźnie wobec Turków, i nic dziwnego. Jeszcze kilka nieufnych spojrzeń, wzruszenie ramionami, kilka łatwych półprawd w odpowiedzi na kolejne pytania, aż w końcu kapitan nie ma innego wyjścia, jak oddać Carterowi dokumenty i ostrzec go, żeby był ostrożny z miejscowymi prostytutkami. Jego ludzie idą za nim jak świta. Carter przez jakiś czas siedzi w milczeniu. – Ma pan rację – odzywa się Tamuz ostrożnie, tonem skruchy. – Eyn każe, żebym prowadził pana w kółko. Trzymał z dala od... – Kłopotów? Cholerna bezczelność. – Od niebezpieczeństwa – mówi Tamuz. – Dlaczego? W co jest zamieszany? W co wciągnął Samuela? – Nie wiem, przysięgam, Carter-bej. Jack. Z mojego serca do twojego, nie wiem dlaczego. Wiem tylko to, co mi mówi, a mówi, że to niebezpieczne, że za tobą idzie śmierć. – Tamuz sięga przez stół, kładzie dłoń na jego piersi. – Wierz mi. Carter przez chwilę nic nie robi, a potem odpycha jego dłoń.
Juis de Jack Szybki Puk, młody samiec, mój ogier, rozpina mi rozporek i wsuwa rękę w bawełniane spodenki. Głaszczę jego jedwabisty kark w miejscu, gdzie złotobrązowa skóra styka się z ciemnobrązowym meszkiem niefarbowanych włosów, przyciągam go do siebie, obejmuję w pasie, pieszczę jego tyłek pod workowatymi bojówkami, krągłe pośladki ukryte w obcisłych calvinach kleinach. Spleceni językami, napieramy na siebie klatkami piersiowymi, on w dziwnej pozycji, żeby móc gmerać w moich bokserkach, pieścić twardniejący pal coraz mocniej. Odsuwam się, żeby zaczerpnąć powietrza i spojrzeć w jego zielone oczy o dużych czarnych źrenicach, z czarnymi rzęsami opuszczonymi z błogości. – Mamy przed sobą cały tydzień – mówi z sennym, rozmarzonym wyrazem twarzy. – Pełna astralna projekcja to poważna sprawa. – Siódmy poziom tantry co najmniej. – Patrzę na rozkoszny płatek jego ucha. – Super. – Siedź spokojnie – nakazuje Anestezja. Poprawiam się na krześle, a ona zaczyna wodzić po mojej piersi próżniowym ustrojstwem. Igła sunie po bitmitowych bliznach wojennych, od linii do kropki, wzdłuż łuku i po okręgu, buczy przez chwilę dłużej tu czy tam. Mam wrażenie, jakby spawała obwody na tablicy rozdzielczej mojej duszy, robiła połączenie w tym miejscu, przerywała je w innym, nie zmieniając jednak całej instalacji elektrycznej. Nie wstrzykuje mi atramentu pod skórę, tylko zbiera go do małej fiolki umieszczonej z tyłu pistoletu do tatuażu.
Dla munchkinów tatuaż to historia życia zamknięta w doskonałym sygilu. Zapominają, że jest w niej miejsce na inne losy: zaginionych kochasiów, ich zwariowanych sióstr, starych wrogów i starych kumpli, posiwiałych żołnierzy i chytrych łotrów. A ja jestem awatarem chaosu, dziecino. Możesz stworzyć ładne obrazki, łącząc kropki mojego tatuażu. Anestezja kończy pracę, cofa się i odczepia fiolkę od pistoletu. Atrament w środku wiruje, tworząc skomplikowane wzory, porządek w chaosie. – Bibułki – mówi. Puk rzuca jej opakowanie, ona łapie je w powietrzu. Zaczyna zwijać cholerne tutki... jedna, dwie, trzy, cztery, pięć fajek poszło do przerobienia. Jedną ręką pieści mnie powoli, drugą wsuwa mi pod koszulę, muska kciukiem brodawkę, głaszcze żebra i łuk biodra, odciąga gumkę bokserek. Ja obejmuję jego rozkoszny tyłeczek, ściągam z niego bojówki i szorty, najpierw do połowy pośladków, potem dalej. Przesuwam ręce do przodu, żeby wypuścić ptaszka z namiotu. Spodnie i bielizna opadają, naga pupa na wietrze, twardy kutas w mojej dłoni. – Tydzień – mówię. Cały tydzień, myślę. Tantra potrafi być cholernie męcząca.. Ale potrzebujemy soku, esencji, nie mleczka. Anestezja odmierza krople mojej czarnej krwi na bibułki, bitmity wsiąkają w papier, pęcznieją, przybierają kształt kuleczek. Gdy praca zostaje wykonana, Anestezja wkłada pięć bitmitowych skrętów do mojej srebrnej papierośnicy. Wszystkie wyglądają jak normalne rosyjskie czarne, ale każdy ma w środku towar ekstra: zapach Foxa, szczyptę Puka, nutkę Joeya, krztynę jej samej. W każdym z tej czwórki jest trochę Jacka Flasha, tak twierdzą. I odrobina każdego z nich jest w Jacku Flashu. Anestezja zatrzaskuje papierośnicę i przesuwa ją w moją stronę po zielonym suknie stolika do pokera, wciąga do strzykawki resztkę opalizującego atramentu, juis de Jack. Zwykle zostawiam w ludziach swój ślad – odcisk, kilka szczerb, parę rys – ale żal mi alter ego Foxa, nawet jeśli jest robotem Molocha i Mamona. Biedny sukinsyn nawet nie będzie wiedział, co go trafiło. Anestezja podaje mi strzykawkę, a ja patrzę na wirujący sok duszy. – Postaraj się tym nie naszprycować – ostrzega Joey, który zna mnie za dobrze.
Żadnych sekretów Bezwzględna brutalność zamachu bombowego na targowisku, krwawe pola bitewne Kaukazu i wojna, w której nie chodzi o terytorium, tylko o zwykłą eksterminację – ma już tego dosyć. Czasami myśli, że futuryści próbują swoją bezdusznością doprowadzić resztę świata do takiego samego koszmarnego i haniebnego stanu, że są gotowi na wszystko, byle wygrać tę nieświętą wojnę. Czasami myśli, że zwycięstwo będzie należało do nich, niezależnie od jej wyniku. – Przepraszam za swój wybuch – mówi. Tamuz patrzy mu w oczy po raz pierwszy od dziesięciu minut, podczas których milczał posępnie. Carter siedzi na łóżku i gapi się na ciemnię oddzieloną zasłoną, Tamuz przy stole bawi się oliwką wyjętą z miski. To było okrutne, że tak go zaatakował. Nie może winić chłopaka za to, że jest lojalny wobec swojego ludu i von Stranna. Szalone oskarżenia, którymi go zasypał, były niesprawiedliwe – barbarzyńcy... zdolni do morderstwa... poganie i dzikusy – ale zawsze łatwo wpadał w gniew. Wygląda na to, że Samuel ukrył się z obawy o własne życie, jeśli już nie jest martwy. Może nie przed Enakitami, ale Carter nie może tego wiedzieć, do licha. – Chcę ci powiedzieć... to znaczy, chciałem ci powiedzieć – tłumaczy się Tamuz. – Masz prawo być zły. – Nie. Chłopak zrobił tylko to, co mu kazano, co na nim wymuszono. – Mówię Eynowi, że mi się to nie podoba. To nie po naszemu. My... – Nie o to chodziło – przerywa mu Carter. – Po prostu się na tobie wyładowałem. Stoi przed zrujnowanym sklepem, patrzy na ogień, na pobojowisko, na rzeź, słyszy szlochy bólu i paniki. Jest więcej dymu niż płomieni, gęste czarne kłęby, pył unoszący się w powietrzu osiada wolno, spokojnie, handlarze biegają po wodę i koce, zdzierają markizy, gaszą nimi języki ognia. Tamuz przybiega do niego zdyszany, ciągnie go za rękaw. – Chodź, Jack. Musimy stąd iść. – Dranie – mówi Carter. Szarpnięciem uwalnia rękę, warczy na chłopaka: – Kto to zrobił? W dłoni ściska swojego webleya, wyciągnął go odruchowo, kiedy pędził na miejsce wybuchu, ale zobaczył tylko zwykły chaos, żadnych powiewających szat, żadnych zabójców znikających za rogiem, żadnego faszysty z bronią, ukrytego w cieniu bramy. Tylko duszący dym i oszołomieni, zakrwawieni, płaczący ludzie. – Przyjdzie milicja, musimy iść – ponagla Tamuz. Carter łapie go za koszulę. Dotrze do prawdy, nawet gdyby trzeba było zburzyć całe miasto. – Co wiesz? – Wiem, że milicja zapyta, dlaczego tu jesteś. Chodźmy. Carter piorunuje go wzrokiem. – Powiem ci wszystko, co wiem – obiecuje chłopak. – I to wszystko, co wiesz? – Rzadko widywałem twojego przyjaciela – mówi Tamuz. – Mieszkam teraz w mieście, gotuję dla Eyna, pilnuję jego domu, kiedy wyjeżdża. Siedziałem tu przez cały czas, kiedy twój przyjaciel był z moim ludem. Uczył się ich herezji, myśli Carter. I, sądząc po notatkach, łykał albo palił Bóg wie co, aż jakieś kilka tygodni temu doszło do między Hobbsbaumem i przywódcą Enakitów do kłótni trwającej do późna w nocy. Tamuz tylko o niej słyszał od MacChuilla, który pojechał do obozu, żeby przywieźć
Samuela i von Stranna z powrotem do Tell-el-Kharnain. Rano w obozie Enakitów obudziła MacChuilla wrzawa i zamieszanie. Samuel zniknął, von Strann rozmawiał z wodzem, starając się go uspokoić, a potem obaj konno pojechali na pustynię. – O co była ta kłótnia? – pyta z ledwo hamowaną furią Carter. – MacChuill nie zna naszego języka, tylko parę słów, niewiele. Trochę rozumie. – I co zrozumiał? – Mówi mi, że moja siostra nazywa twojego przyjaciele złodziejem. – Co ukradł? Jakieś cholerne relikwie? Plemienne sekrety? – My nie mamy sekretów. Słowa Cartera są jak ciosy pięścią zadawane temu małemu kłamliwemu gnojkowi. – Ty tak, kurwa, twierdzisz. – My nie mamy sekretów, Jack – zapewnia Tamuz. – Uczy się nas, kiedy jesteśmy dziećmi... Potrząsa głową, jakby szukał odpowiednich słów, spędza muchę z ucha. Kładzie rękę na udzie Cartera, wstaje z łóżka, idzie do sznurka, na którym wiszą prace von Stranna – Tamuz jako Dionizos w wieńcu laurowym, z dzbanem wina, Tamuz jako Apollo z zerwanym hiacyntem w dłoni. Chłopak odpina jedną fotografię, niesie ją ostrożnie do łóżka i kładzie Carterowi na kolanach. Carter bierze zdjęcie do ręki, patrzy to na młodzieńca, to na jego podobiznę. Obraz wyuzdanego, wspaniałego piękna, które budzi w nim cholerne pożądanie. – Eyn mówi, że robi zdjęcia tego, co jest w środku – tłumaczy Tamuz. – Że aparat nie kradnie duszy, tylko ją pokazuje. Jak lustro. Skoro trzymasz w ręce moją duszę, jak mogę mieć przed tobą sekrety? Carter oddaje fotografię Tamuzowi, sięga do stosu ubrań rzuconych na rozkładane łóżko, wyciąga bokserki. Bije od niego mocna, słono-słodka woń innego ciała, innego potu i nasienia, przez co nie czuje się całkiem sobą. Jakby przez te pół godziny od przebudzenia nie był Jackiem Carterem, tylko kimś innym, kto siedzi w nim, ale nie jest nim. Próbował wyjaśnić Tamuzowi, jakie to łatwe leżeć z cudzym zapachem na sobie, bezwstydnie we wspólnym grzechu. Wciąga bokserki. Na zlewie stoją w kubku jego przybory do golenia. Na haku wbitym w ścianę wisi małe lustro. Mydląc twarz, pochyla się do niego i obserwuje Tamuza, który wiesza zdjęcie z powrotem na sznurku, nieśmiałego Tamuza z jego niewinnym wzruszeniem ramionami i podejrzanie skromną wiedzą o miejscowym handlu starociami. Żadnych sekretów, akurat!
Słup jej smutku Jak rzekł Ab Irim swemu słudze Eliezerowi, jedynym w Sodomie człowiekiem sprawiedliwym w oczach Pana, wartym uratowania, okazał się jego bratanek Lot. Skąd wiemy, że Lot był sprawiedliwym człowiekiem? Czy aniołowie posłani, żeby zniszczyć Sodomę, spotkali się z nim przy bramie, a on zabrał ich do swojego domu i zaprosił w gościnę? Czy Lot, jedyny w Sodomie, powitał aniołów, którzy mieli dokonać rzezi? Czy to świadczy, że był sprawiedliwym człowiekiem? Czy kiedy mieszkańcy Sodomy zobaczyli aniołów na ulicach, podążyli za nimi i stanęli pod drzwiami Lota, wołając do niego i żądając ich wydania, a Lot, jedyny w Sodomie, dał schronienie aniołom wysłanym przez Pana, żeby dokonali rzezi? Czy to świadczy, że był sprawiedliwym człowiekiem? Twoja Tora, profesorze, mówi, że mieszkańcy Sodomy nie nienawidzili aniołów, tylko ich pożądali, pragnęli z powodu ich piękna. Bo cóż jest piękniejszego od anioła? Słowo Boże spisano na skórze aniołów, więc nic dziwnego, że mieszkańcy Sodomy chcieli ich poznać. Ale Lot zaproponował im własne córki, obie dziewice, nietknięte przez mężczyznę. Zróbcie z nimi, co chcecie, ale zostawcie tych ludzi w spokoju. Zgwałćcie moje niewinne córki, ale zostawcie ich w spokoju. W twojej opowieści właśnie to świadczy, że był sprawiedliwym człowiekiem. My mamy inną historię, przyjacielu. Historia opowiadana przez nasz lud, przez nas, którzy wyszliśmy z chaldejskiego Ur z Ab Irimem, którzy podążyliśmy za nim do Haranu i dalej do Kanaanu, którzy od najdawniejszych czasów mieszkaliśmy z waszym ludem, z synami Sema, jako słudzy w waszych namiotach, którzy również jesteśmy obcymi, wędrowcami na pustyni – historia, którą opowiadamy, jest inna. Powiesz, że wasza jest prawdziwa, bo została spisana atramentem, a nasza jest tylko przekazywana szeptem z pokolenia na pokolenie słowami, które giną, kiedy tylko zostają wypowiedziane. I może masz słuszność; czasami pismo czyni opowieść prawdziwą. Zapisujesz to wszystko, przyjacielu? To dobrze. Może pora, żeby i nasza historia stała się prawdziwa. Jak rzekł Ab Irim swemu słudze Eliezerowi, aniołowie, którzy przybyli do Sodomy w przeddzień jej zniszczenia, nie zostali przysłani przez Pana po to, żeby ostrzec Lota, tylko żeby poddać go próbie. Lot nie powitał ich u bram miasta, tylko rzucił się do ich stóp ze strachu o własne życie. Nie zabrał ich do swojego domu, tylko został do niego zaprowadzony jako człowiek skazany na śmierć. Nie zaproponował córek z własnej woli, tylko dlatego że bał się aniołów Pana bardziej niż tłumu. To był sprawdzian jego prawości. Oto człowiek sprawiedliwy w oczach Pana, człowiek, który oddaje swoje usługi, dom, własne córki, okazując absolutne posłuszeństwo. W naszej opowieści, przyjacielu, mówi się, że skoro pomyślnie przeszedł próbę, zgodnie z umową, którą Ab Irim zawarł z Panem, miasto powinno zostać oszczędzone, ale Pan w swoim gniewie, zazdrości i mściwości powziął inny plan. Twój Bóg, mówisz, jest Bogiem mądrości, sprawiedliwości i miłosierdzia. Może dlatego, kiedy Lot ofiarował swoje córki, a tłum mu odmówił, aniołowie zniszczyli wszystkich ognistymi mieczami, które wychodziły im z ust. Mądrze jest proponować to, co, jak się wie, nie zostanie przyjęte. Potem wystarczy ukarać tych, którzy odrzucają takie dary. To miłosierny uczynek dać wrogom spokój śmierci. Ale twoja Tora nie wspomina o nagrodzie, o którą poprosili aniołowie. Nie opowiada, jak żona
Lota nalała im wina i wzięła od nich szaty, żeby je wyprać z ludzkich prochów, że umyła im stopy i namaściła włosy. Nie mówi o tym, czego żona Lota dowiedziała się z ust aniołów, a dowiedziała się, że jej mąż umrze i że nie będzie ani jednego dobrego człowieka w Sodomie, a wtedy miasto zostanie zniszczone. Dlatego Lot zebrał wszystkich domowników, żonę, córki i służących, i razem uciekli w góry. W twojej historii, przyjacielu, żona Lota jest głupią kobietą zamienioną w słup soli za to, że obejrzała się na płonącą Sodomę. W naszej opowieści, przyjacielu, obejrzała się z przekory. Jeśli była głupia, to raczej z brawury. Jeśli obróciła się w słup soli, to dlatego że wystąpiła przeciwko aniołom, płacząc po mieście, które kochała, i po wszystkich, którzy w nim zginęli, rzuciła Bożym aniołom wyzwanie, żeby przeszli przez słup jej smutku. Ale to tylko nasza opowieść, więc jak możemy mówić, że ta jest prawdziwa, a wasza nie, skoro niczego nie zapisujemy, tylko pozwalamy, by nasze słowa odfrunęły z wiatrem jak popioły, jak sól? Zapytam cię, przyjacielu: Jak w waszej historii brzmi imię żony Lota? Nie sądzę, żeby w waszej Torze miała imię. Ale my pamiętamy, przyjacielu. Znamy jej imię.
Dźwięk niebezpieczeństwa Budzi go stuk podków na bruku, krzyk po arabsku i rżenie koni podrywają go z łóżka, skrzyp otwieranej bramy każe mu stoczyć się na podłogę i sięgnąć do kabury. Niebezpieczeństwo ma swój własny dźwięk: niepokoju w głosie, nagłej gwałtowności przyziemnego aktu. Albo pospiesznych kroków na klatce schodowej. Carter rozpina kaburę, wyjmuje webleya, kładzie rękę na ustach Tamuza, syczy do niego ostrzegawczo. Chłopak porusza się pod dotykiem zimnej stali na ramieniu, próbuje usiąść i coś powiedzieć, ale dłoń zaciska się mocniej, tłumi jego wystraszone mamrotanie. Z braku wolnego palca Carter przykłada pistolet do warg. Ciii...! Gdy Tamuz kiwa głową, cofa rękę, gestem każe mu się położyć za nim na podłodze, odbezpiecza broń i celuje w poruszającą się klamkę. Drzwi się otwierają i Carter już ma krzyknąć ostrzegawczo, ale Tamuz kładzie mu dłoń na ramieniu i kieruje pistolet w bok. – Nie. Wszystko w porządku. Carter widzi zarys postaci w powłóczystej szacie, nocną zjawę, potem, w nikłym świetle lampy gazowej wiszącej na klatce schodowej, pociągłe rysy twarzy na pół ukrytej w cieniu i kilka szczegółów – arabskie nakrycie głowy, cienki wąsik, juki przewieszone przez ramię. Mężczyzna wchodzi do środka i zamyka za sobą drzwi. – Eyn Reinhardt – mówi Tamuz. – Tamuzie, więcej światła, na litość boską! Może pan już opuścić pistolet, kapitanie Carter. Byłbym wdzięczny. – Von Strann? – Tak. Gdyby pan przynajmniej wycelował broń gdzie indziej... Carter zdejmuje palec ze spustu, opuszcza pistolet, zabezpiecza go... i ściąga z łóżka prześcieradło, żeby zarzucić je na siebie. Kiedy wsuwa webleya do kabury, słychać trzask zapałki. Pojawia się słaby ognik, a po nim jaśniejszy blask jednej z małych gazowych lamp wbudowanych w ścianę. Baron kładzie juki i nakrycie głowy na stół. Opiera ręce na poręczy krzesła, przenosi wzrok z Cartera na Tamuza. Ma ogorzałą twarz i ciemne włosy, tak że tylko szare oczy o przeszywającym spojrzeniu niweczą iluzję, że jest arabskim księciem. Albo urojeniem, myśli Carter. Śmieszny kostium. – Reinhardt von Strann – przedstawia się mężczyzna. – Kapitan Carter, prawda? – Kapitan Jack Carter. Von Strann podaje mu rękę, wymieniają krótki uścisk. – Gdyby pan chciał się ubrać, to proszę – mówi von Strann. – Szkoda czasu na pogawędki, a z pewnością ma pan dużo pytań. W ten sposób może łatwiej panu będzie je formułować. Wyjmuje plik papierów ze skórzanych juków mocno poplamionych krwią i osmalonych przez ogień, przegląda je, jedną kartkę podaje Carterowi. Jest na niej pismo Hobbsbauma. Traktat stambulski między futurystami a nowym imperium osmańskim został podpisany 19 marca 1929 roku, a awangarda tureckich wojsk wylądowała w Syrii, żeby rozpocząć marsz na południe. Nowe wieści rozniosły się po Palestynie jak pożar. Jednak w Tell-el-Kharnain bitwa została przegrana, nim się zaczęła, miasto znalazło się pod kontrolą tureckiej policji jeszcze przed zajęciem budynków rządowych, które nastąpiło tej nocy. Podczas gdy Jerozolima stała się krwawym polem bitwy między siłami tureckimi i brytyjskimi, w Tell-el-Kharnain Turcy, nie napotykając oporu, po prostu zaczęli zgarniać dysydentów i niepożądane elementy. Pojedyncze walki wybuchły w dzielnicach libańskiej i żydowskiej, gdzie opozycja była silna, ale mieszkańcy tego miasta
hedonistycznych wygnańców szybko zrozumieli, że wojna, której starali się uniknąć, sama przyszła do ich bezpiecznego schronienia i uczyniła je bazą całej operacji. Czy to był zbieg okoliczności, że von Strann przybył do miasta akurat tej nocy, czy jego enakickie kontakty miały jakieś informacje o ruchach tureckich wojsk, czy wrócił, żeby ostrzec Cartera albo zapewnić sobie jego pomoc? Faktem jest, że obaj znaleźli się w środku pożogi, która miała pochłonąć Tell-el-Kharnain. Nadal nie jest jasne, jak to wszystko się zaczęło, ale... – Co to jest, na litość boską? – Prawda – mówi krótko von Strann. – A przynajmniej jakaś prawda. Miasto spłonie, wszyscy jego mieszkańcy zginą.
Lek na karmę – Ty i ja, mon ami – mówię. Istota z głębi id i ponętne, jedwabiste, leśne stworzenie, siedzimy naprzeciwko siebie na perskim dywanie, Szybki Puk i ja, w pozycjach lotosu, z wyrazem rozkoszy na twarzy. Puk ściągnął skatepunkowy podkoszulek, na jego torsie lśni siateczka szybko zmieniających się kolorów, barwne wizje po kwasie, który połknęliśmy dwie godziny temu. Jest miło. Z głośników leci przedpunkowy eksperyment, liczące sobie dwadzieścia lat dzieło wyjętego spod prawa duetu Lennon-Morrison, najgorszy z ekscesów tej dwójki – skrzyżowanie Revolution 9 z Soft Parade. Mam zadanie do wykonania, muszę oczyścić swoje czakry, naładować kundalini, skupić chi. Ta muzyczna mozaika, połączenie seksu i śmierci, tantryczne mantry może i są bzdurą, ale jest w nich siła. Czuję, że płynie do mnie orgonowa moc. – Cholera, to dobre – mówi Puk. Jego aura jest tak niebieska, że Puk wygląda jak komiksowy Kryszna w bojówkach opuszczonych tak nisko, że widać gumkę calvinów. Ja czuję się jak klejnot na kwiecie lotosu. Wydaje mi się, że migotliwe złote światło, które widzę kątem oka, to miriady machających rąk; Siwa z jednej strony, Sakti z drugiej, a ja jestem napalonym Buddą, małym bodhisatwą dryfującym po morzu błogości, aniołem zabójcą szykującym się do zabijania. Po czterech ścianach jaskini Foxa wirują zwariowane hieroglify Majów i hinduskie rzeźby, fraktalne mandale, iluzje tatuaży na rzeczywistości, miriady moich lustrzanych odbić w Welinie. Ze wszystkich stron otaczają mnie dźwięki płynące z wieży stereo, w głowie słyszę dzwony i klaksony, terkoty, świergoty, gongi – wszystkie odgłosy rytmiczne, synkopowane. Właśnie to nazywam muzyką transową. – Cholera, ale to dobre – mówi Puk. – Zdecydowanie orientalne – stwierdza Guy Fox. Stoi w wykuszowym oknie w niedbałe pozie, spokojnie sączy dżin z tomkiem, gładzi wąsik, przeczesuje palcami kruczoczarne włosy – król złodziei, książę czarusiów, przywódca naszej komórki rewolucyjnej. Wziął dawkę o połowę mniejszą niż Puk i ja, bo musi zachować czujność. Toczymy niebezpieczną grę, a wróg, imperium, nie żartuje. Wstaję z pozycji lotosu, sięgam po aksamitny szlafrok i otulam się nim, gładkim i miękkim. Kiedy się przeciągam, po moim wężowym kręgosłupie przebiegają łaskoczące dreszcze. Gdy biorę z komody pistolet chi Curzon-Youngblood Mark I, czuję buczenie orgonowej energii, która w nim pulsuje. O tak, szczęście to ciepła broń w dłoni. – Cholera, to jest kurewsko dobre – mówi Puk. Guy Fox wygląda przez okno na Rookery, unosi brew. – Panowie, mam nadzieję, że jesteście gotowi. Mamy gości. Ornitoptery Królewskiej Milicji Albionu nadlatują nisko nad dachami, promienie ich szperaczy omiatają rudery czynszówek i squaty getta Rookery. Wyglądają jak rój szarańczy lecący nad slumsami piekła. Szybki Puk wstaj e zwinnie z podłogi i wyciąga przed siebie rękę. Wokół niego trzeszczy aura, kiedy, przesuwając palcami po drzewcu dwumetrowej lancy chi, budzi ją do życia, a ona zaczyna brzęczeć, zasilona mistyczną siłą, orgonową energią kundalini, która przepływa przez każdą śmiertelnie seksy istotę. – No dobra – mówi Puk. – Zdaje się, że czas poprawić karmę. Fox patrzy na mnie i podnosi szklaneczkę – czin-czin, stary.
– Zaczyna się operacja Orfeusz.
Historia historii Tamuz biega po mieszkaniu, pakuje jedzenie, napełnia butelki wodą. Wyciąga kufer spod łóżka, otwiera go. Von Strann chodzi po pokoju. – Gdzie jest Samuel? – pyta Carter. – Tylko to chcę wiedzieć. – Gdzie jest Samuel? – powtarza von Strann. – Proszę mi wierzyć, kapitanie Carter, mój lud wie dużo rzeczy. Wiemy, że Turcy gromadzą w Syrii flotę pruskich sterowców, żeby uderzyć na brytyjską Palestynę. Wiemy, że pański rosyjski przyjaciel, major Pieczorin, jest w mieście i współpracuje z dowódcą tureckiego garnizonu. Wiemy, że Turcy i futuryści są najmniejszym z pańskich zmartwień, kapitanie Carter, proszę mi wierzyć. A to, że nie wiemy, gdzie jest Samuel, martwi nas bardziej, niż pan sobie wyobraża. – Musi pan to włożyć. – Tamuz podaje Carterowi długą białą szatę, taką samą jak barona. – Nie poznają pana. Carter rzuca ją ze zniecierpliwieniem na łóżko, zapina pasek spodni, sięga po koszulę. Ignoruje chłopaka, całkowicie skupiony na rozmowie z von Strannem. – Może pan mówić jas’niej? Odpowiedzieć wreszcie na moje pytanie? – Czy Tamuz opowiadał panu o Księdze? Albo Samuel pisał o niej w listach? – Jakiej księdze? – O Księdze wszystkich godzin. Tamuz prycha z lekceważeniem. – Historia historii. Bajeczka dla dzieci, jak wasz Święty Mikołaj. – Jak rzekł Ab Irim swemu słudze Eliezerowi – zaczyna von Strann – anioł Enoch miał książkę. Są w niej wszystkie możliwe historie, prawdziwe i zmyślone, o każdym aniele, o każdej ludzkiej istocie, o każdym demonie, nawet o samej księdze, o tym, jak została napisana, zgubiona, ukradziona, zniszczona. Ale najważniejsza jest zapowiedź, że pewnego dnia księga zostanie odnaleziona, pieczęć otwarta, imię samego Boga odczytane na głos, a On sprowadzony z powrotem na świat z atramentu, który więzi Go na jej welinowych stronicach. – Bajeczka dla dzieci – powtarza Tamuz. – Moja matka opowiadała nam ją w każdy dzień Nowego Roku o świcie. – Twoja matka próbowała przygotować was na prawdę – mówi von Strann. – Twój lud przez pokolenia ukrywał księgę. Jest w niej wszystko i dlatego nie spisujecie żadnych opowieści, przekazów, legend. – My nie mamy sekretów – oświadcza Tamuz. – Mój lud nie ma sekretów. – Kiedy ma się księgę, sekrety nie istnieją – kwituje von Strann. Carter kręci głową. – Chyba zgadzam się z Tamuzem, że to bajka dla dzieci. – Ma pan papierosa? – pyta von Strann. Carter podaje mu papierośnicę, Prusak otwiera ją, wyjmuje papierosa, z trzaskiem zamyka wieczko. Przez chwilę mierzy swojego gościa wzrokiem. – To paskudztwo zatyka płuca, zatruwa komórki, wie pan, kapitanie Carter. Zostaw to, Tamuzie, tylko jedzenie i woda. Mój lud dużo wie, ale jeśli to futuryści mają naszego przyjaciela – a proszę mi wierzyć, że cokolwiek zrobił Samuel, pozostanie moim przyjacielem – jeśli go mają... pomyśleliśmy, że może poszedł do Turków z tym, czego się dowiedział... Urywa, zaciąga się papierosem. Jakby odwlekał jakąś decyzję, myśli Carter, odsuwał nieunikniony moment.
– Jak rzekł Ab Irim swemu słudze Eliezerowi, to nie Bóg dał Adamowi i Ewie ubranie ze skóry Zna pan tę biblijną historię, że wstydzili się swojej nagości, więc Bóg dał im odzienie ze skóry? Może i tak, kapitanie Carter. Ale jest jeszcze inna prawda. Na początku Adam i Ewa dali Bogu odzienie ze skóry. Na początku Bóg był jedynie ideą, póki nie spróbowaliśmy okiełznać dzikiego świata słowami. To my, mężczyźni i kobiety, stworzyliśmy naszych bogów na podobieństwo ludzi. – Dawno, dawno temu... Proszę posłuchać, nie interesują mnie wasze enakickie herezje. Jestem pewien, że... – Pozwoli pan, że pokażę panu Mowę, kapitanie Carter – przerywa mu von Strann. – Pokażę próbkę języka, w którym napisano księgę. Jaka jest jego moc, jak człowiek może stworzyć Boga na swój obraz.
Kolor kurzu i skóry [...Von] Strann wyruszył ze swoim służącym [... i?] wodzem plemienia, jak wtedy sądził[...]. Pojechał na suche piaski zachodniej pustyni na grzmiącym [rumaku?]. Koń stanął dęba, a jego [...] wydęła się w powietrzu. Twarz miał zamaskowaną czarną płócienną dżelabą, w której było widać tylko oczy zmrużone przed okrutnym popołudniowym słońcem [...] iskrzące się jak szmaragd albo jadeit zielone oczy niesemickiego ludu? Ale miedziane zabarwienie ich [skóry?...]... Było mało czasu, żeby myśleć o takich rzeczach, bo wódz Enakitów [... zdjął?] dżelabę z twarzy, a [...] zobaczył[...], że to [kobieta?...] o długich, rudych, zaplecionych [włosach?...], z blizną biegnącą od oka do szczęki. Był[...] zdumiony, bo von Strann nigdy nie wspomniał o tym szczególe, drań; zaufał[...] mu, że pierwsze spotkanie z Enakitami powinno mieć odpowiednią dramaturgię. I wtedy [... ona?] przemówiła głosem, jakby wiele dużych rzek wartkim, huczącym nurtem wdarło się do [...] duszy: – Jestem Anat-Asztarzi ibn Alhazred, z krwi poety Abdula i proroków Ziatsuzdry i Eliezera, synów i córek Enaki, Ludu Prawdziwej Księgi. Chodzimy między klątwami Pana, w cieniu jego wroga, nie służymy żadnemu człowiekowi ani bogu. [...] powiedział[...] jej wtedy, że jako antropolog pragn[...] jedynie studiować zwyczaje i tradycje jej ludu, ponieważ są bardzo stare i wiele można się z nich nauczyć. I oczywis’cie jako antropolog wie[...], że mają sekrety, którymi nie podzielą się z obcymi. Na to ona się roześmiała. – Nasza prawda jest starsza niż wasza historia, habiru. Wy, którzy przyszliście razem z nami z Chaldei, z chaldejskiego Ur, powinniście znać prawdę ukrytą w waszej Torze; o tym, który umarł, żeby jego lud mógł żyć. Jesteś mile widziany, habiru. Pójdziesz z nami, wysłuchasz naszych opowieści, zaniesiesz je swojemu ludowi. Sekrety? Sekrety są dla tych, którzy się wstydzą. Jeśli twój lud nie zna naszych opowieści, to dlatego że nigdy nie pytał o nie. Chodź. Podała [...] rękę, podciągnęła [...] na konia z wielką siłą, jakby[...] to [...] był kobietą, a ona mężczyzną. – Dokąd pojedziemy? – zapytał[...]. Wokół wirowały ostre, gorące piaski pustyni, parzyły skórę, kłuły w oczy. Gdzie w takim miejscu mogą mieszkać ludzie? – Pojedziemy do... – powiedziała. W tym momencie pomyślał[...], że von Strann zostawił [...] z obłąkaną kobietą. Pomyślał[...], że to majaki, pomyślał[...J... nie umie[...] powiedzieć, co dokładnie myślał[...]. Cały plan był szaleństwem. Ale teraz wie[...], bo widział[...] Księgę. To świat jest szalony. [...] w góry przez wiele dni. Tego pasma górskiego nie ma na żadnej mapie, poszarpane, niedostępne, zupełnie nie z tego świata. Dobrze zna[...] ten region, a czegoś takiego nigdy nie widział[...]. Kiedy ją o to spytał[...], ona tylko się zaśmiała. Wreszcie obóz, miasto chorągwi i namiotów. Ogromne domy ze zszytych skór przypominały bardziej żagle albo namioty cyrkowe niż tradycyjne beduińskie, nie z wielobarwnych tkanin jak u Arabów, tylko z niewyprawionych skór jak u barbarzyńców. Z bliska zobaczył[...], że wielkie słupy, które podtrzymywały te misterne konstrukcje i które z daleka wyglądały jak drewno zbielałe od pustynnego słońca, są wyciosane z kości. Nie potrafił[...] stwierdzić, z jakich zwierząt pochodzą, bo z pewnością żadne stworzenia żyjące współcześnie nie mają kości ani kłów wielkich jak tamte pale. Wiedział[...], że patrz[...] na coś wyjątkowego, na osadę i sposób życia, które powinny nie istnieć od tysiącleci. Zadrżał[...] w głębi serca, bo widok tych namiotów i chorągwi przywodził na myśl wielką średniowieczną armię szykującą się do bitwy. Ponury obraz koloru pyłu i skóry. Przywódczyni spojrzała na [...] ostrym wzrokiem i powiedziała, jakby czytała w [...] myślach: – Nie bój się nas, habiru. Chodzimy między klątwami Pana, w cieniu jego wroga, ale nie
klękamy przed nikim. Ich wojna nie jest naszą wojną. Jeszcze nie.
Obcy w lustrze – Jack – mówi von Strann. Wraz w jego imieniem wypowiedzianym szeptem wydmuchuje bezkształtny obłok dymu, ale jest tak, jakby to jedno słowo zrobiło dziurę w chmurze, roztrzaskało ją na strzępy, na spirale zwiniętych światów, a sam tuman jest czarny pośród bieli pokoju zamiast biały na tle ciemności. Carter zatacza się do tyłu, jedno ze zdjęć von Stranna uderza go po ręce – negatyw, nie, obraz widziany jako negatyw – kiedy próbuje rozgonić dym, który się wokół niego kłębi, układa w linie i serpentyny, sygile wyryte na ludzkiej skórze, blizny zabarwione siddimskim atramentem w zamierzchłych czasach, w czasach mężczyzn i kobiet, którzy teraz otaczają go kręgiem, w historie zapisane na ich skórach, dzieje ich miłości i smutków, życia i śmierci. Ta sama historia jest opowiedziana w nim, żyła na jego przedramieniu to korzeń drzewa, łopatka kryje w sobie siłę wołu, a mięsień zwinność ryby, lot nurkowy stada ptaków zapisany na opuszku palca, wzór linii papilarnej to gwiazdy wirujące pod jego nogami, spadające jak nasiona pszenicy na źdźbła trawy między palcami jego stóp, jak krople deszczu, jak fale, które się rozchodzą na wodzie po upadku słowa, iskrzą się na niej niczym światło, otaczają go zewsząd. – Jack... Carter opiera się o zlew, patrzy na obcego w lustrze, na sobowtóra z taką samą przeszłością, ale z milionem innych historii oprócz niej. Świat jest teraz normalny i już nigdy nie będzie normalny. Będzie welinem i atramentem, a on cholerną rysą, kleksem na papierze. Naciąga koszulę na blizny na piersi, zapina guziki. Von Strann – Reinhardt, Reynard, jakkolwiek brzmi jego przeklęte imię – gasi papierosa na stole. Tamuz siedzi na brzegu łóżka. Thomas, myśli Jack. Patrząc na niego, widzi tamtą drugą twarz, swoje ręce na gładkiej szyi obwieszonej wisiorkami, miękkie włosy muskające jego nagą pierś. Puk łypie na niego z dołu, używając jego brzucha jako poduszki, Jack pstryka go palcem w róg. Chryste, widzi chłopaka o opalizujących skrzydłach rozpostartych na trawie, z oczami jak u kota albo z jasnozielonymi włosami. Obcy w lustrze jest zabójcą i kochankiem tego jaśniejącego młodzieńca, jego przyjacielem i bratem w niezliczonych fałdach Welinu, które Jack ledwo może sobie wyobrazić, ogniem przyciągającym swoim ulotnym, kolorowym blaskiem tę motylą duszę, która nawet nie wie, że jej naturą jest spłonąć. Wrażenie zaczyna słabnąć, rozsądek uspokaja galopujące serce, prowadzi go z powrotem do świata, w którym jest Jackiem Carterem, tak, Szalonym Jackiem Carterem znad Sommy, Mieczem Erywania, i jest tylko ten jeden świat, tylko ten jeden Jack. I kiedy zamyka drzwi do sali luster w swojej głowie, smużki dymu snują się po pokoju... ...Snujemy się po pokoju, rozpraszamy po wykonaniu żywego obrazu – naszej małej opowieści wyrażonej jednym słowem. Wciskamy się w szczeliny między deskami podłogi, unosimy, do torby z dziennikiem Cartera i notesem Samuela, okrążamy nogę stołu, żeby dostać się do juków i kolejnych notatek. Gdzieś tam są słowa, które von Strann ma właśnie wypowiedzieć. Delikatnie dotykamy martwego pergaminu i martwego atramentu, który nie jest prawdziwie czarny, tylko smutno niebieski, jak mdłe indygo albo blady fiolet. My jesteśmy aksamitnie smoliste, bogate w historie, które zostały w nas wprasowane przez wieki kamiennego osadowego snu. Ciii... Von Strann zaczyna mówić, w jego ustach słowa są tylko trochę bardziej żywe niż w notesie Hobbsbauma. – To jest Mowa. Teraz pan rozumie...
– Nie – przerywa mu Jack. Ależ tak, szepcze nieznajomy w lustrze.
Do chaosfery Na drugim końcu Rookery staje w płomieniach sklecony z blachy falistej domek na dachu, kiedy trafiają go promienie chi wystrzelone z toptera. Oczywiście wiedzą, gdzie jesteśmy; to tylko demonstracja siły, która nie robi na mnie wrażenia. Może mają przewagę w powietrzu, ale buntownicy rządzą ulicami, aja mam jaja z adamantu, błysk srebra w uśmiechu. Dzisiaj w nocy zatańczymy. – Postaraj się nie narobić zamieszania – ostrzega Puk. Wkłada białe gogle, ja przeciągam się i mierzwię jego zieloną czuprynę. – Kto? Ja? – Stukam palcem w jego spiczasty rożek. Ten mały punk jest żądzą mojego życia. – To tajna operacja – przypomina Fox. – Więc... – Żadnych ofiar cywilnych – kończy za niego Joey. – Powiedzcie to temu tutaj Karmazynowemu Piromanowi. – Ślisko i kręto – mówię. – Sam wiem. Zasuwam zamek błyskawiczny lotniczej kurtkę ze skóry yeti, przewieszam przez ramię bandoliery, zapinam paski, klamry, uchwyty i zatrzaski. Wiążę sznurowanie skórzanych spodni, naciągam białe jelonkowe rękawiczki. Korci mnie tandetny, różowiutki, perwersyjny szyfon, ale decyduję się na biały jedwabny szalik, przez wzgląd na dawne czasy. Obrzucam się spojrzeniem w lustrze wiszącym na ścianie. Miło jest mieć znowu ciało i krew. Nawet moje oczy są w stosownym błękitnym odcieniu, ale słaba tantra sprawia, że za bardzo mi lśnią przeklęte zęby. Warczę do Puka na znak niepohamowanego apetytu. Już nie mogę się doczekać tych bliskowschodnich bzdur, mówię wam. – Jak wyglądam? – Własny głos grzmi w moich uszach jak rzeka. – Przestań się wygłupiać – mówi Joey. – Idziemy. Przyczepia zasilacz do swojego miecza chi – diabeł w czarnej skórzanej pelerynie, z białą szminką na twarzy, czarnymi łzami na policzkach, demon Pierrot, mim potwór. Zsuwam gogle na oczy. Pod gotyckim strojem i makijażem kryje się dusza z adamanntu, lśniącego jak rtęć, gładszego niż tyłek Puka. Pod rękawicami moją metafizyczność wygląda mniej więcej tak samo. Puk nadal jest niebieski jak indyjskie porno. Kradnę mu ostatniego całusa i próbuję go sobie Wyobrazić w miedzianym kolorze. – Chodźmy. Jak wyglądam? – Super – mówi Puk. Guy Fox gładzi wąsik, patrzy na Joeya i na mnie trochę powątpiewająco. – Trzymaj się w cieniu – przykazuje. Na zewnątrz ornitoptery omiatają promieniami ściany i okna zrujnowanej szkoły. Zbliżają się. – To twoja pierwsza wyprawa od dłuższego czasu – przypomina Puk. – Tylko spokojnie. – Dam sobie radę – odpowiadam. Wsuwam do buta składany nóż; nie pozwolą mi zabrać pistoletu, pomimo mojej urażonej miny. Don Coyote jest w swoim szynelu, uzbrojony po zęby, gotowy do rozróby. Spogląda groźnie. – No dobra – mówi. – To bój na śmierć i życie w obronie kontrkultury. Pamiętajcie o Newbury i „irlandzkim rozwiązaniu”. Nie oddamy żadnej dzielnicy. Ruszajmy. Promień reflektora wpada przez okno, kalejdoskop kolorów wyłącza na chwilę moje zmysły. Czuję psychiczny ładunek, astralne czułki przeszukujące pokój, pilot ornitoptera próbuje mnie namierzyć, zbliża się. Jednym płynnym ruchem Puk zdejmuje z ramienia lancę chi, opada na kolano,
celuje wzdłuż srebrzystej wiązki i zmiata ornitopter z nieba. Mózg pilota eksploduje jak świetlny kwiat w mojej głowie. – Pora ruszać – mówi Fox. – Zobaczymy się w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym... mam nadzieję. Patrzę na Puka. – Poradzisz sobie? – pytam. – Spadaj. Sięgam umysłem poza rzeczywistość, do chaosfery, świata bezprawia pod skórą czasu i przestrzeni, do Welinu. Fox i Coyote znikają w chaosie płynnych form, ale słyszę, że ornitoptery otwierają ogień, widzę spadające z góry płomienie. Błysk światła. Zboże na polach połyskuje. Kwas działa. A może to właśnie kwas mówi? Joey stoi u mojego boku, lód przy ogniu, ciemność przy blasku, łotr przy bohaterze. Otaczają nas jego sny o Cyrku, o celach, korytarzach i drzwiach, które prowadzą na ulice schowane głęboko pod ziemią, biegnące w górę, w dół i dookoła. – Tylko pamiętaj, kurwa, o misji – przypomina Joey. – Pamiętaj, że jesteś agentem. Pamiętaj, kim jesteś i co musisz zrobić. – Operacja Orfeusz – mówię. – Łatwe wejście, łatwe wyjście. Bułka z masłem. – I pamiętaj, z czym mamy do czynienia. Ale już opuszczamy tę rzeczywistość, przenosimy się...
ERRATA
Świerszcze, dzwony i trąbki Finnan zatrzymuje dłoń nad środkową kartą. Za Harkerem zbiera się tłum, debilne twarze zniekształcone przez pejotl, groteskowe różowe rzeźby, które mogłyby przerazić Finnana na s’mierć, gdyby nie był całkowicie świadomy, że wyobraźnia płata mu figle, że te postacie to tylko magiczne odbicia wszystkich... me, którymi mógłby być. Zresztą za jego plecami też stoją gapie, halucynacje na skraju pola widzenia, wyrastające z cieni i świateł. Złote i zielone paprocie kołyszą się w pustej knajpie. Starożytne azteckie bóstwa siedzą przy stolikach, opierają się o ściany. Aksamitny mech porasta stoły bilardowe i podłogę. Bar wypełnia brzęcząca muzyka – świerszcze, dzwony i trąbki. Gładkim ruchem Seamus odwraca kartę. Królowa. – Znowu wygrałeś – stwierdza Harker. – Jesteś za dobry. Jego biała twarz lśni, promienieje, migocze w pustynnym świetle. Finnan odchyla się na oparcie krzesła, czuje bolesny kurcz w szyi. Dobry pejotl zawsze tak na niego działa, pochłania elektryczną energię Mowy, wycisza ją do spokojnego mojo bluesmana. Powolne dreszcze wędrują wzdłuż kręgosłupa. Cholera, zupełnie jak w domu. – To tylko szczęście – mówi Finnan. Więc to zwykły traf? Seamus pociąga łyk piwa. Nigdy nie potrafił zrezygnować z alkoholu, co? Nie da się odciąć od przeszłości, nawet ukrywając się na pustyni. Pieprzyć to, myśli Finnan. Odstawia butelkę. Pora przycisnąć faceta. – Spróbuj jeszcze raz – mówi. – Prawie mnie pokonałeś. Harker uśmiecha się krzywo i potrząsa głową. Wstążki na jego kapeluszu wiją się w powietrzu. – Jak tak dalej pójdzie, za dużo przegram. – Jeszcze jedna gra – namawia Finnan. – Za jeszcze jedno pytanie. – Powiedziałem ci już wszystko, co wiem. Opowiedział Finnanowi, że kiedyś był Jonem Harkerem, kierownikiem działu sprzedaży u dystrybutora filmowego, aż pewnego dnia jego żona i dzieci zniknęły w Mroku. W tym fałdzie Mrok był wyjątkowo groźny. Ludzie nie znikali bez podania nowego adresu, oni znikali bez śladu, nie zostawiając po sobie żadnych wspomnień. Ale z Harkerem było inaczej. Dobrze pamiętał rodzinę, którą bardzo kochał. Jego teściowie nie wierzyli szaleńcowi, który stał w ich drzwiach i opowiadał niestworzone rzeczy; przecież nigdy nie mieli córki. On pamiętał wszystko: jak niesforna dziewczyna w szkole średniej rozbiła rodzinny samochód, jak pobrali się w Reno. Zaczął czytać o porwaniach przez obcych, o rządowych spiskach, o wzięciu żywcem do nieba, pisał listy do gazet i do różnych talk-show, ale nikt go nie słuchał, nawet kiedy świat wokół zwariował, przedmieścia pustoszały dom po domu, a ci, co zostali, błąkali się jak chorzy na Alzheimera, do tego stopnia pozbawieni wspomnień, że byli jak dzieci. Pewnego dnia wszedł na ganek domu swojego najlepszego przyjaciela i zobaczył małego chłopca na huśtawce. John Harker dorastał z Dawidem Johnstonem, więc rozpoznał uśmiech z przerwą między zębami, twarz bez zarostu, bez blizny po wypadku na łodzi, w którym utonęła młodsza siostra Dawida. Julie-Ann siedziała na huśtawce obok niego. – Wtedy mi chyba trochę odbiło – wyznał Harker. Przez pewien czas po tym, jak stracił pracę, nosił transparent, spał na ulicach, wyjadał resztki ze śmietników, krzyczał do obcych ludzi o ukrytych znaczeniach odpadków, coś do siebie mamrotał, podśpiewywał piosenki, od których robiło mu się lepiej. I czasami wydawało mu się, że śmieci w ich rytm tańczą. Mowa, pomyślał Finnan. Bitmity. Fałd, w którym skupiły się na bolesnej przeszłości, usuwając smutki i ich przyczyny... nawet jeśli zbłąkana córka jest czyjąś żoną. – Jak bardzo kochałeś żonę? – zapytał Finnan po odwróceniu kolejnej królowej. Wiedział, że to okrutne pytanie.
– Nie dość – odparł Harker. – Może dlatego trochę zwariowałem, przyjacielu. Pewnego dnia obudził się w autobusie dojeżdżającym do Garsonville w stanie Illinois, w środku nocy, z walizką pełną amuletów i świecidełek, w patchworkowym, wielobarwnym płaszczu, z aktem własności małego sklepu przy głównej ulicy, ukrytym w wewnętrznej kieszeni. W szybie zalanej deszczem widział własne odbicie, blade i chude, obce dla niego samego. Obudził się jako Zimny Człowiek. – Poczułem wtedy zew magii i już więcej się nie bałem, przyjacielu. Wiedziałem, że wszystko będzie dobrze, i chciałem podzielić się tą wiarą z innymi. Finnan prawie mu uwierzył. Ale wiedział, że tak właśnie miało być. Teraz patrzy na Harkera i waha się, uniesiony nad krzesłem. Dostrzega te same elementy spektaklu co w jego opowieści, te same sztuczki, ruchy dłoni, zmiany tonu, nastroju. Tłum gapiów stojący za nim też jest zafascynowany zręcznością gestów i głosem Harkera, który gra nimi jak kartami, podobnie jak wcześniej próbował manipulować Finnanem. Udawaj, że nie jesteś zawodowcem. Wyglądaj na nieudacznika. Wab ich i czekaj na właściwy moment, żeby użądlić. Wszystkich przeciągnął na swoją stronę opowieścią o pechu. W końcu Zimni Ludzie przybyli do Sante Manite, bo czuli, że ono ich wzywa. Jakby wiedzieli, że zrobili wszystko co w ich mocy, żeby dodać otuchy mieszkańcom miasteczek, a teraz musieli odejść, tak jak łosoś musi płynąć w górę rzeki na tarło albo jak ptaki wyruszają na południe, gdy przychodzi właściwa pora. – Więc trafiliśmy tutaj, przyjacielu, choć nie wiem, co to może dla ciebie znaczyć. Tłum gapiów i frajerów otacza Harkera jak kolorowy płaszcz. Zimny Człowiek wyznał mu szczerze, że handlarze mojo z targowiska nie mają pojęcia, co przyciąga klientów, ale dla Finnana jest to oczywiste. Widzi na ich twarzach pragnienia i lęki, uproszczone, stylizowane obrazy, żywe spocone karykatury. Trupie czaszki falują warstwami tłuszczu, dzioby się krzywią, sowie oczy mrugają. Oni szepczą do siebie, drapią się, czochrają, iskają siebie nawzajem albo wskazują serdelkowatymi palcami – zobacz, jak on to robi, cała rzecz w pracy nadgarstka – całują ucho, do którego coś cicho mówią, liżą się, gryzą. Seks i śmierć. Finnan spogląda ponad tą popieprzoną freudowską maskaradą ku czerwonemu budynkowi, który wznosi się w drugim końcu targowiska. Meskalina krążąca w żyłach zalewa go istną powodzią wizji i głosów. Fraktalne nieba nakładają się na siebie, jaskrawoniebieskie, błękitne, lazurowe, nad szkarłatną misją unosi się skrzydlate, ogniste słońce. Całość otacza migotliwe halo, a w tym tajemniczym blasku jedyne rzeczy, które wydają się prawdziwe, to piasek i niebo, ruiny domów i sama misja. Targowisko jest niedorzecznością narysowaną kredkami na złotym piasku, na ziemi wyżłobionej w najróżniejsze wzory, na rozrzuconych tu i ówdzie bryłach pokruszonego piaskowca. To przedstawienie towarzyszące, równie powierzchowne jak show naganiacza, który, grając pokonanego, wstaje z krzesła i mówi, że się poddaje.
Jeszcze jedno pytanie – Jeszcze jedna gra – prosi Finnan. – Jeszcze jedno pytanie. Harker patrzy na swoją publiczność, udaje zmieszanie, żeby zyskać sympatię, waha się i raptem podejmuje decyzję. Siada z powrotem na krześle, przez tłum przetacza się fala podniecenia. Harker przesuwa trzy karty po stole, w górę i w dół, zamienia, krzyżuje ręce. – Jak brzmi pytanie? – Co wiesz o misji San te Manite? Jest wasza? – Ta sama. – Nie mam pojęcia, co według ciebie powinienem wiedzieć o tym miejscu. – Po prostu jesteś ciekaw, przyjacielu. Wiesz dużo. Wybierz kartę. Finnan stuka w środkową. Walet. Harker uśmiecha się do tłumu niemal wiwatującego na cześć pechowca, którego zła passa wreszcie się skończyła. Seamus z krzywym uśmiechem wzrusza ramionami, pociąga łyk piwa. Harker przez chwilę upaja się zwycięstwem, później przenosi wzrok na Finnana. – No więc, co wiesz o misji Sante Manite? Seamus przesuwa butelkę piwa po stole, skubie nalepkę. – Niewiele mam do powiedzenia, Johnie Harker, bo niewiele wiem na pewno. Wiem tylko, że wasza misja to jedyna rzecz, która się liczy, że całe targowisko łącznie z tobą to... zmyłka. Nie chciałbym zgadywać, co się tam ukrywa, ale w ciemno mogę strzelać dlaczego. Oczywiście jeśli cię to interesuje. – Mów. Seamus zaciąga się camelem, wydmuchuje dym w powietrze, patrzy na wirujące szaroniebieskie kółka. – Widzisz, kiedyś byłem ministrantem. Mówiłem ci? Nie? No więc, jako dobry katolicki chłopiec uczyłem się imion świętych, ale nigdy nie słyszałem o Sante Manite. Jest wśród nich kilka dziwnych, jak Dionizos albo Brygida, a niektóre brzmią jak imiona pogańskich bogów, aż można sobie wyobrazić, że chrześcijańscy misjonarze drapali się po głowie, patrzyli w ziemię i mówili przyszłemu konwertycie: Nie martw się, synu, możesz nadal modlić się do nich, póki nazywasz ich świętymi, a nie bogami. Rzecz w tym, że Manite to najdziwniejsze imię świętego, jakie kiedykolwiek słyszałem. Dlatego zastanawiałem się, skąd pochodzi. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale mógłbym przysiąc, że Algonquinowie mają swoje określenie na pewien rodzaj ducha, coś pomiędzy bogiem a człowiekiem, który w sam raz nadaje się na świętego. To słowo brzmi Manitu. – Naprawdę? – Uwierz mi. Jestem kopalnią bezużytecznych informacji. – Wierzę ci na słowo, przyjacielu – mówi Harker. – Ale nie wyglądasz mi na człowieka, który wierzy w świętych... albo bogów. – Wierzę w świętych i grzeszników, tylko nie jestem przekonany, czy nie można być jednym i drugim. Natomiast jeśli chodzi o bogów... o te modlitwy i prośby... – Seamus wskazuje butelką targowisko, – To mi wygląda na jeden wielki wór starego gówna. Bez obrazy. – W porządku. Finnan odstawia piwo. – Ale jest coś w tej misji. Możliwe, że Sante Manite to dla niej dobra nazwa. – Nie dodaje zwrotu: „prawda?”. Zaciąga się papierosem. – Choć może jest zbudowana na starym indiańskim cmentarzysku.
– Może – zgadza się Harker. – Jeszcze jedna gra? Kolejne pytanie? Twarz mu jaśnieje blaskiem, który sprawia, że jego rysy robią się niewyraźne, zamazane. Widać tylko szparki czarnych oczu, guzek zamiast nosa, usta niemal wtopione w skórę. To ludzik z komiksu, narysowany paroma kreskami, niepokolorowany, albo manekin sklepowy roztapiający się z upału. Ubranie jarzy się wściekłą czerwienią, błękitem i bielą, jak płomienie chwiejące się na wietrze. – Chyba muszę rozprostować nogi – mówi Seamus. – Może później, Johnie Harker. – Dobrze. Ale nadal nie wiem, czego szukasz. Wiesz, Finnan, my tylko chcemy pomóc ci to znaleźć. Uczynić cię szczęśliwym. Naganiacz, obdarty arlekin, wydaje się kimś więcej niż tylko rekwizytem na tle namalowanego targowiska. Jakby ktoś wziął robota wróżbiarza ze starego parku rozrywki i przebrał go w kostium konferansjera. – Sam nie wiem, czego szukam – mówi Finnan. – Ale podsunąłeś mi kilka pomysłów. Gdy meskalina rozjaśnia świat w jego głowie, Seamus wstaje od stolika, bierze karty, papierosy i zapalniczkę, przeciąga się i ziewa. Czas udać się za kulisy.
4
KOMORY JEGO SERCA
Srebrny ekran Wieża i dachy Rookery widziane przez zakratowane okno – pokój pełen książek na temat futuryzmu – korytarz przed celą – spiralna klatka schodowa prowadząca na poziom minus trzynaście – Joey wyrywa kratkę ze ściany, zagląda w przewód wentylacyjny – pełzanie wśród marzeń sennych pompowanych z dołu, żeby podtrzymać psychiczny sen Cyrku – przed nami metaliczny odgłos łopat wentylatora, które obracają się wolno na skrzyżowaniu w kształcie litery T, nawiewając fałszywy dym do lustrzanej przestrzeni, suchy lód ze snów Joeya – zakręt w lewo, ostry spadek w ciemność i... Zza srebrnego ekranu patrzę na obskurną salę kinową: krzesła obite wytartym czerwonym aksamitem i takie same kurtyny, obłażąca farba na ścianach. Pary całują się i obmacują w ciemności. To lata siedemdziesiąte, poznaję po klapach marynarek, na których można by latać jak na lotni. Na widowni rozstrzyga się przyszłość potencjalnych rodziców; ona go powstrzymuje, diabeł o gładkim języku namawia, dziewczyna się zgadza. Rytualna gra, od wynalezienia chromaskopu zawsze taka sama. Cholera, ludzie pewriie toczą ją od czasów Szekspira. Na skraju pola widzenia pojawia się jakiś obraz, więc szybko odwracam głowę. W kadrze widzę łóżko, na którym... – Co, do cholery? – mamroczę. – Polański, Syn szatana – mówi Joey, przybierając obok mnie wyraźną postać. Jesteśmy statystami w scenie sabatu, stoimy wśród ludzi w maskach, na łóżku szatan gwałci biedną, oszołomioną ofiarę. Uczestnicy zabawy wpadają w popłoch, kiedy Joey płynnym ruchem wyciąga swój worpalny miecz, rogaty, napalony diabeł podnosi wzrok i wpija go w nieproszonych gości jego małego spektaklu. Joey Narkoza, zabójca snów, i wasz oddany Jack Flash, gorętszy niż piekło, jeśli mogę tak o sobie powiedzieć. Już mam nas obu przedstawić, kiedy Joey wysuwa się do przodu, tnie mieczem i równie błyskawicznie chowa go do pochwy. Na twarzy szatana zastyga wyraz zaskoczenia, jego głowa spada z ramion, a czarna krew bryzga na sufit sypialni. I... cięcie, myślę. Słudzy szatana chowają się po kątach, jego ciało drga na dziewczynie. W końcu strącam je nogą, przy okazji wysuwając z buta nóż. Przez magiczne lustro, które pojawia się tu i tam z ostrymi przejściami na zbliżenia, szerokie plany i różne kąty, widzę, że widownia siada prosto i chłonie ten dziwny spektakl. Domyślam się, że Polański zwykle nie jest aż tak niesamowity. Rzucam nożem i przebijam nim ekran, a następnie skaczę przez łóżko, łapię za rękojeść i, trzymając ją mocno, prowadzę cięcie w dół jak pirat ześlizgujący się po żaglu. Widzowie zaczynają krzyczeć i zrywają się z krzeseł. Odpinam orgonowy granat od bandoliera, zębami wyciągam zawleczkę i ciskam go w rzeczywistość. Znalazłszy się w sali kinowej, wącham powietrze. Czuję leciutki zapach feromonów, ten sam psychiczny aromat, co w moim paszporcie, ale niestety, dominuje nad nim stęchły odór popkornowego potu i hotdogowego strachu, a woń grzesznego seksu staje się silniejsza z każdą chwilą. Widzowie już pieprzą się na parterze. Spadam na dywan przed pierwszym rzędem, gdzie z zadartą spódnicą różowego uniformu leży bileterka i... wyczynia cuda z rożkiem do lodów. Dwa tygodnie tantry, a ona podsuwa mi pomysły. Schylam się, żeby wziąć cornetto z porzuconej tacy Sexy Sadie, kiedy przy mnie ląduje Joey. Na rozdartym ekranie Sharon Tate krzyczy do niepomnej na nic widowni, migają przekazy podkorowe. Masakry gwiazd filmowych i indochińskich wieśniaków. Internowania i stany wojenne. To nie są
prawdziwe wiadomości, tylko kroniki filmowe, drobne kłamstwa wtaczane w podświadomość mas, żeby całkiem je ogłupić. Niech myślą, że jest wciąż ten sam rok. A robią to wszystko bitmity, jakby od rana do nocy ktoś puszczał w kółko jeden film. Nie bez powodu nazwali to miejsce Cyrkiem. Ściągam szary trencz z oparcia krzesła, narzucam go na swoje skóry i razem z Joeyem ruszam w stronę zielonego znaku z napisem „Wyjście”. Kroczę po brudnym dywanie, słabo oświetlonym holem o ścianach wyłożonych ciemnoczerwoną tapetą w złote wzorki. Mijam oprawiony w ramy plakat z występu lorda Jaggera w Performance. Zdejmuję kartonik z wierzchu cornetto, zdzieram papier, żeby się dostać do czekoladowomiętowego loda. – Zimne i kremowe – mówię. Joey otwiera drzwi przeciwpożarowe i obaj wychodzimy. Zielonkawo-złote lampy uliczne rzucają na miasto kolorową poświatę, rozjaśniają ruchliwą ulicę na końcu alejki... a także drogi biegnące w górze i w każdym pieprzonym kierunku, labirynt budynków stojących do góry nogami i leżących na bokach. Rany, to miejsce wygląda, jakby ktoś w warunkach zerowej grawitacji dał wolną rękę szurniętemu architektowi. Obok nas, kilka centymetrów nad ziemią, wlecze się tramwaj powietrzny, stary i powolny jak dinozaur, szyby w jego oknach grzechoczą, silnik wyje. Nad nami przelatują samochody, wokół nich brzęczą skutery. Z tabliczki, którą widzę na murze naprzeciwko siebie, wynika, że to Northbridge Road, a więc jesteśmy blisko Dunedin. Na następnym rogu milicja w czarnych koszulach ustawiła barierkę w biało-czerwone pasy i zatrzymuje ruch uliczny przed wjazdem na imperialną autostradę. Cofam się w zaułek. Paszport nada się jako przepustka w sytuacji jeden na jeden ze strażnikiem, ale przy takim poziomie zabezpieczeń nie uda mi się sforsować posterunku. Czas na Joeya. Wychyla się zza węgła i liczy, ilu milicjantów musimy zlikwidować. To znaczy, on ma licencję na zabijanie. Przyznam, że jestem trochę zazdrosny. – Tylko niczego nie spieprz – ostrzega Joey. – Tutaj nadal są publiczne egzekucje. Plan jest prosty: mam odszukać tajne id, swojego gospodarza, i załadować się do gospodarza tak głęboko i na tak długo, żeby wśliznąć się do zamku, podczas gdy Joey, cuchnący moją krwią, która pulsuje teraz w jego żyłach, odwróci ich uwagę. Wtedy zrzucę cudzą skórę, zakradnę się w najbardziej sekretne głębie, nie wzbudzając alarmów, uwolnię Joeya z lochu, do którego tymczasem go zapakują, i razem utorujemy sobie drogę do kopalni chi. Proste i łatwe, bułka z masłem. – A co może pójść źle? – pytam. Joey daje mi znak skinieniem głowy – ruszaj! – ja niedbałym krokiem wychodzę z zaułka, skręcam w prawo i, kierując się na północ, oddalam się od posterunku. Oglądam się tylko raz i widzę, jak Joey idzie w stronę strażników, ze świstem wyciągając miecz z pochwy. Opuszczam głowę i idę dalej. – Hej, skurwiele! – krzyczy za mną Joey. – Chodźcie wylizać mi tyłek! O tak. To ja chciałbym wypowiedzieć tę kwestię.
Równowaga świata
20 marca. Dzień walk dobiega końca, a my mamy szczęście, że żyjemy. Sam nie wiem, co teraz myśleć, kiedy walczyłem u boku barona przeciwko wojskom tureckim. Zobaczyłem w nim prawdziwą siłę charakteru, Anno. Nie mogę zaprzeczyć, że jest człowiekiem honoru. A jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu przeklinałem go, nazywałem kłamcą i mordercą. Lecz chyba już wtedy wiedziałem, że on i jego enakicki wódz nie stoją za zniknięciem Samuela. Jeszcze zanim powiedział mi o książce, wiedziałem. Wiedziałem od chwili, kiedy wymówił to przeklęte słowo. Prorocza księga. Księga imion. Księga wszystkich godzin – język, w którym ją spisano, jest... skondensowany. Inaczej nie można by było uwiecznić w niej każdego życia, jakie kiedykolwiek istniało czy będzie istnieć, nawet na milionie stron. W jednym słowie mieści się tysiąc kartek. Jak nauczyć się takiego języka? – My się go nie uczymy – odparł baron. – My go pamiętamy. Powiedział mi, że Samuel spierał się w przywódcą Enakitów o pewną stronę tej Księgi; o jakieś proroctwo albo inwokację, o coś zbyt strasznego, żeby to zaakceptować. Że Samuel chciał ją poprawić, bo wierzył, że w ten sposób zmieni przyszłość.Wiedziałem ze słyszenia, że to jedno słowo potrafi zmienić wszystko. – W języku Enakitów tysiąc słów mieści się w jednym znaku, tysiąc stron w jednym słowie, tysiąc książek na jednej stronie – wyjaśnił baron. – Stawką może być milion żywotów albo więcej. Nie chciałem mu uwierzyć, Anno. Zaślepiony i uparty, nie wierzyłem w jego „absurdalne twierdzenia”. Proroctwa i słowa o wielkiej mocy. Zakląłem kilka razy. W końcu tylko staliśmy naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem jak dwaj bokserzy na chwilę przed gongiem. Czasami jest tak, że kiedy inwektywy ustępują miejsca milczeniu, mężczyźni stają się najbardziej niebezpieczni, Anno. Myślę, że mógłbym zaatakować tego człowieka, gdyby Tamuz nie wepchnął się między nas. – Eyn, nie! Carter-bej! Proszę, Jack. Eyn Reinhardt. Von Strann odchodzi, wydaje się, że odzyskuje panowanie nad sobą, przełyka wściekłość. Potem odwraca się do Jacka. – Kapitanie Carter – mówi, akcentując sylaby. I raptem gniew opuszcza Jacka pod wpływem napięcia w jego głosie i wyrazu... udręki w oczach. Wydaje się, jakby von Strann dźwigał ciężar miliona dusz. Carter widzi tę masę, słyszy rezonans, echo swojego nazwiska. Nie wie, czy sprawia to ton głosu, spojrzenie barona, czy ręka Tamuza na jego piersi, ale cofa się o krok. Albo uświadamia sobie ze zgrozą, że czymkolwiek jest to brzemię, spoczywa nie tylko na von Strannie. Wciąż wyczuwa coś dziwnego w tym pokoju, w powietrzu, w sobie, w zaciśniętej pięści, biciu serca w piersi pokrytej bliznami. – Jack – mówi Tamuz. Nadal jest zdenerwowany. Usiłuje sobie wmówić, że tylko o to chodzi, ale równie dobrze mógłby próbować utrzymać się na pokładzie statku coraz bardziej przechylającego się na bok albo celnie strzelać w czasie ataku na strome zbocze pokryte rumoszem. Jakby znikła jedyna podpora otaczającego go świata, czuję, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Z trudem zachowuje równowagę. Przenosząc wzrok z Tamuza na von Stranna i z powrotem, ma to dziwne uczucie w rodzaju deja vu, jak wtedy, gdy człowiek stwierdza, że jakiś nieznajomy jest podobny do pewnego aktora albo starego znajomego, ale nie może sobie dokładnie przypomnieć którego. Ale przede wszystkim widzi... szczery smutek na twarzy von Stranna i odbicie własnej
niepewności w strachu malującym się w oczach Tamuza. Omal nie stracił panowania nad sobą. I wie, że to właśnie ten ciężar na piersi, który go dławi. Pragnienie, żeby stracić panowanie nad sobą.
Stworzenia z gliny zamiast ciała Jak Ab Irim swemu słudze Eliezerowi, tak ja opowiedziałem ci o odzieniu ze skóry, które Bóg dał Adamowi i Ewie, żeby zakryli swoją nagość. Mam mówić dalej? Na pewno znasz, przyjacielu, tę historię, jak Pan stworzył rajski ogród, otoczył go murem, tak jak wy dzisiaj budujecie mury wokół swoich miast; sprawił, że wody zaczęły go nawilżać, tak jak wy dzisiaj kopiecie studnie i kanały irygacyjne, by nawadniać miasta. Potem uformował mężczyznę z surowej gliny, a z kości tego mężczyzny kobietę, żeby była jego żoną, tak ja wy dzisiaj kształtujecie synów na swój obraz, a wasze córki są tylko ich żonami... ich częścią, tak? Skoro kobiety powstały z żebra mężczyzny, ich miejsce jest przy boku mężów, prawda? To jest wasza opowieść, nie nasza. Nasza opowieść, przyjacielu, aż tak bardzo nie różni się od waszej. My tylko mówimy, że te edimmu – to słowo z naszego języka, przyjacielu – stworzenia z gliny zamiast ciała, napełnione oddechem i krwią Pana, zostały stworzone do pracy w jego ogrodzie i na polach. Pan dał swoim sługom tylko jedno przykazanie. Mogli jeść z każdego drzewa w ogrodzie oprócz tego, które rosło w samym środku. Zagroził im śmiercią, jeśli zjedzą owoc z tego drzewa. W naszej opowieści, przyjacielu, wąż, który był najmądrzejszą ze wszystkich istot w ogrodzie, przyszedł do kobiety i powiedział: Weź owoc. Jeśli go zjem, na pewno umrę, odparła kobieta. Umrzesz pewnego dnia, ale nie dzisiaj, rzekł wąż. A nie wolałabyś umrzeć z oczami otwartymi jak u boga? Więc kobieta spróbowała owoc, a ponieważ był smaczny, zjadła go. Ale my, przyjacielu, nie nazywamy jej uczynku grzechem, bo czy istotę z gliny, która ma w sobie tylko tyle krwi, oddechu i życia, żeby chodzić, rozmawiać i harować jak niewolnik, można przekląć za spróbowanie zakazanego owocu? Zdobycie wiedzy o dobru i złu, posmakowanie owocu z drzewa życia, przyjacielu, to dla was zbrodnia? Nie, kobieta, która odeszła od boku mężczyzny, jest matką wszystkich żyjących właśnie dlatego, że to zrobiła. I ze wszystkich stworzeń w ogrodzie to kobieta była najmądrzejsza, więc przyszła do męża i powiedziała: Weź owoc. Jeśli go zjem, na pewno umrę, odparł mężczyzna. Umrzesz pewnego dnia, ale nie dzisiaj, rzekła kobieta. A nie wolałbyś umrzeć z otwartymi oczami jak u boga? Tak więc mężczyzna spróbował owocu, a ponieważ owoc był smaczny, zjadł go. Wtedy oczy obojga się otworzyły i zobaczyli swoją nagość, i ukryli się wśród krzewów ogrodu, zasłonili liśćmi. Tak brzmi w twojej Torze opowieść o grzechu i wstydzie. Ale jeśli poznali wstyd, przyjacielu, poznali również dumę. I nienawiść, miłość, smutek, radość, całe dobro i zło, które mamy w sercach. Bo zjedli z drzewa rosnącego pośrodku ogrodu, a spożyć ten owoc to posmakować jego soków, słodkich i gorzkich, poczuć je na języku, w gardle, napełnić nimi brzuch... Przyjacielu, mądrość jest jak żaden inny owoc, bo kiedy raz się go spróbuje, poznaje się głód, który nigdy nie może zostać zaspokojony. Ale nasza opowieść kończy się tak samo, jak wasza, przyjacielu. Bo jest powiedziane, że kiedy Pan znalazł ukrywających się przed nim niewolników, kiedy się dowiedział, że posiedli mądrość, przestraszył się, że mogą stać się równie potężni jak on, więc wygonił ich i postawił anioła z mieczem ognistym, żeby strzegł bram raju. Jaki pan nie boi się niewolników, którzy posmakowali
mądrości? Jaki pan nie boi się niewolników, którzy nie będą chcieli przestrzegać jego zasad? Jaki pan nie boi się niewolników, którzy wiedzą, co jest dobre, a co złe? Tacy niewolnicy sprawiają kłopoty.
Słowa jako broń Jack kładzie dłoń na ramieniu Tamuza – wszystko w porządku – a chłopak uspokaja się i odsuwa na bok. Na znak barona z powrotem czyni przygotowania do wyjazdu. Gdzieś daleko szczekają psy. – Musi pan zrozumieć, w jakim jesteśmy niebezpieczeństwie – mówi von Strann. – To zdradliwe czasy, a nasi wrogowie są... groźni nie tylko ze względu na to, co my mamy w sercach, ale na to, co oni mają w rękach. – Podaje Carterowi kaburę z webleyem. – Pistolet w dłoni jest dla nich mniejszym zagrożeniem niż strach i nienawiść w ludzkim sercu. – Kim są ci wrogowie? – pyta Jack. – To futuryści? – Gorzej – odpowiada von Strann. – Słowo, pamięta pan słowo, którego użyłem przeciwko panu, a są tacy, którzy mówią tym językiem płynniej i z lepszym skutkiem, niż możemy sobie wyobrazić. Myślę... Samuel uważał, że Księga została spisana po to, by trzymać ich w szachu, uwięzić w świecie, gdzie wiadomo, co jest dobre, a co złe, co jest prawdą, a co fałszem. Jeśli zdobędą Księgę, mogą ją zmienić, przechylić szalę na swoją korzyść. Krzyk w oddali. Pękające szkło. – Szala – powtarza Jack. Dziesięć lat od zakończenia wielkiej wojny, lat szaleństwa, anarchii, krwawej rzezi. Wojny, która miała położyć kres wszystkim wojnom, tak sądził, kiedy zaciągał się do wojska, żeby walczyć za kajzera, ratować Belgię, powstrzymać pruski militaryzm. Dziesięć lat ludobójstwa w Kurdystanie. – Jaka szala? – Kapitanie Carter, błagam – mówi von Strann. – Nie jestem pańskim wrogiem. A mój lud, lud Tamuza, chce odnaleźć Samuela równie mocno jak pan. Okradł nas? My nie wierzymy w zemstę. Nie jesteśmy barbarzyńcami. Nie kłamiemy. I nie zabijamy w imię sprawiedliwości. Albo dla jakiejś książki. Anat i ja pojechaliśmy za nim, żeby... próbowaliśmy uratować mu życie. Uratować życie nas wszystkich. Szukaliśmy go, odkąd zniknął. Znaleźliśmy... – Co znaleźliście? Von Strann przełyka ślinę. Otwiera jeden z juków. – Znaleźliśmy trupa jego konia, osmalone, zwęglone ścierwo rozszarpane przez sępy. Poznaliśmy go tylko po wędzidle. A to znaleźliśmy w jego brzuchu. Ktoś rozpłatał biedne stworzenie i ukrył to w jego wnętrznościach. – Von Strann rzuca na stół wyjęte z juku luźne kartki. – Jeśli pan mi nie ufa, może uwierzy pan w słowa Samuela. Ale niech pan nas nie opóźnia przez swój upór, proszę. Jeśli nie wydostaniemy się z miasta w ciągu godziny, wątpię, czy ocalimy życie. Jack bierze do ręki jedną z kartek: ...już wie[...], jak tłumaczyć ten język, nieprawdopodobne [...] i fałsz są sygnalizowane. Mysl[...], [...], że Mowa, jak [...] i słowa jako broń, narzędzia, [...], ognisty miecz... – I przypuszczam, że wróg użyje przeciwko nam ognistych mieczy – rzuca z ironią Carter. – Słowa jako broń, tak? Wątpię, czy okażą się przydatne przeciwko lee-enfieldom. – Nie? – mówi von Strann.
Bomba zegarowa w twoim sercu Czarne koszule pojawiają się, kiedy kopniakiem posyłam ostatniego modsa w parce prosto w gablotę z ciastami w małym włoskim lokalu ze stolikami z laminatu i ekspresami do kawy. Śledziłem mojego przyszłego gospodarza i on mnie tutaj doprowadził. Wychylam małą czarną z filiżanki trzymanej w jednej ręce, drugą rzucam nożem w zimne serce tajniaka z SS. Gość pada, jego pistolet chi toczy się po linoleum w moją stronę. Nurkuję po niego, przetaczam się po podłodze i wstaję, strzelając. Pieprzyć plan Foxa, myślę. Chcecie zabawy, to chodźcie. Podczas gdy mój gospodarz ucieka, żeby się gdzieś schować, ja kładę faszystę, który właśnie ma strzelić mu w plecy – Nieładnie, stary, powiedziałby Fox. W polo i czarnych ray-banach, nasz facet wygląda raczej jak modny jazzman niż szczwany lis, ale to na pewno on, z tą kozią bródką i cienkim wąsem. Dwaj nowo przybyli prują w okna i skaczą przez nie do środka, z roztrzaskanych blatów lecą drzazgi, bryzgi keczupu i musztardy, chmury cukru, soli i pieprzu. Kicham i jednym strzałem spuszczam na nich sufit, zwykły fuks. Kurwa, myślę. Rozpętuje się piekło. Misja nie tyle jest zagrożona, ile kompletnie spieprzona, dziecino. Wrógjuż na mnie czeka. Jakiś drań nas sprzedał, ale kiedy się dowiem, który to, zapłaci grajkowi u bram piekła. Kątem oka dostrzegam jakiś ruch i strzelam z półobrotu. Gdy bitnik wali się na ścianę z lustrami, na jego twarzy widać przerażenie. Dziewczyna z blond ulem na głowie, w okularach w rogowej oprawie i błękitnym bliźniaku krzyczy, kiedy Jacques Reynard Cartier osuwa się bezwładnie na podłogę. – Cholera! – wrzeszczę. – Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa! Kiedy są ofiary cywilne, robi się pasztet, wielki, słony pasztet. Piłkarskim ślizgiem po linoleum podcinam nogi kolejnemu milicjantowi, a kiedy on pada, rozwalam jego superego strzałem w głowę i wyrywam pistolet chi z drgającej dłoni. Z podłogi, krzyżując broń – nadgarstek na nadgarstku – koszę jeszcze trzy czarne koszule, które wyskakują przez rozsuwane drzwi opancerzonej furgonetki powietrznej. Na ulicy wyją syreny. Coraz głośniej. Strzelając z obu rąk, wściekły i szalony, kładę trupem niedobitki milicyjnego oddziału i odwracam się, żeby ogarnąć wzrokiem zdemolowaną kawiarnię. Dziewczyna tuli w ramionach umierającego bitnika. W porządku. Będę musiał improwizować. Wsuwam pistolety za pasek, rozpinam kurtkę i wyjmuję małe pudełko ze strzykawką napełnioną srebrnyrni kroplami duszy, destylowaną Esencją Jacka, którą miałem wstrzyknąć biednemu palantowi leżącemu teraz przede mną na podłodze, nasieniem duszy anioła zabójcy. – A co z gospodarzem? – zapytała Anna. – Potem? – Mały taniec ze śmiercią może być tym, co zmienia pionek w wieżę – odparł Fox, wzruszając ramionami. Rozumiecie, według Guya jestem ogniem na jego ogonie, który nie pozwala mu się zatrzymać. Oszustem w zdrajcy, co znaczy, że Joey jest zawsze po naszej stronie, nieważne, kto mu płaci. Gniewem Anestezji, perwersją Puka, chłodem Coyotea, żarem Finna. Wyzwolonym id, bombą, która tyka w sercu człowieka i wybucha, a on się budzi i czuje zapach kawy. To ja jestem tym, który wydobywa z ukrycia prawdziwego ciebie. Wszyscy mają swoje sekretne ja, rozumiecie, a jeśli chcą je uwolnić, muszą się zgodzić, żeby podpalacz rozwalił dodatkowe drzwi percepcji w chwili semteksowego satori. Wtedy Jack oddala się w noc, a z płonących gruzów na światło wychodzisz nowy ty, Księżniczka, Puk albo... Fox. W każdym razie taka jest teoria Foxa.
Kucam przy bitniku. Kurwa. To powinno być łatwe, ale osłona paradoksu już się włączyła, i... widzę Jacquesa Reynarda Cartiera, który już nie stanie się łebskim Foxem z klasą i znajomością savoir-vivreu. Widzę umierającego Guya, który pustymi oczami patrzy w głąb czaszki. I trudno przewidzieć, jaki to będzie miało skutek dla naszego króla złodziei. Mam tylko nadzieję, że jest jeszcze ostatnia szansa... Przecież to Welin. Gdybym nie znajdował się w murach Cyrku, mógłbym odstrzelić sobie głowę i obudzić się świat dalej, w Sumerze, w Mroku albo na pustkowiach Zimy, tak że powrót do tego fałdu zająłby mi całą wieczność. Lecz to jest ostatnie schronienie lordów pieprzonego obrządku, a oni mają tutaj swoje zasady, skurwiele. Jednak gdybym jeszcze trochę naszprycował go sobą, gdybym zaniósł próbkę jego psyche Foxowi, zanim czasowa fala uderzeniowa przetoczy się przez naszą rzeczywistość, może... E tam, bzdury! Niech mnie diabli, jeśli wiem, co robić. Taktyczna metafizyka nigdy nie była moją mocną stroną; jestem tylko członkiem oddziału szturmowego. Ale podwijam rękaw do łokcia, najpierw swój, potem jego, żeby znaleźć żyłę. Jestem awatarem anarchii, który rozwala rzeczywistość, więc wszystko jest możliwe... – Przepraszam, stary – mówię. – Plan B. Nie bój się, nie będzie bolało. Na zewnątrz słychać syreny milicyjne.
I znowu przyjdą aniołowie
Świstek papieru, osmalony, z wypalonymi dziurami: ...potrafi[...] odczytać ten język, wiem, o czym mówią opowieści, ale [...] wciąż się zmieniają [...] przy każdym otwarciu książki i choć może ona zawierać nasze przyszłości spisane [...] kartkach, co z tego, jeśli zawiera wszystkie przyszłości, które nigdy się nie wydarzą, i te, które się wydarzą, skoro nie da się ich [...Jżnić? Serwetka poplamiona czerwonym winem, duże litery, czarny atrament: YHWH. ŻADNYCH SAMOGŁOSEK. ŻADNYCH TONÓW! Kawałek papieru z kleksami i odciskami kciuka: ...Anat-Asztarzi von Stranna chciała wiedzieć, co jest prawdą, a [...] fałszem. Myślała [...] wskazówka w samym piśmie, coś, co jej lud nie do końca zrozumiał. A [...] sądz[...], że [...] wpadł[...] na ślad. Strona z gazety ocenzurowana uwagami, które zostawiły wyżłobienia na papierze: ...jak w niecny sposób wykorzystać ten przywilej? Tyle opowiedziała [...] o [...] i o siłach na tym świecie, które wiedzą o istnieniu [...] i starają sie ją zdobyć, nie jako relikt, tylko ze względu na jej moc. Jak więc choćby rozważać takie działanie... Potem są dane biograficzne ludzi, którzy jeszcze się nie urodzili, opisy przyszłej techniki, listy autorów i książek, o których Jack nigdy nie słyszał, historyczne szkice wymyślonych miast, długie cytaty z nie wiadomo kogo – jeden chyba pochodzi z Iliady. Tu i tam tekst jest zaznaczony, przekreślony albo opatrzony znakiem zapytania. Kolejna strona z dziennika: ...słowo Lot oznacza w hebrajskim „ukryty”. Czy jest możliwe, żeby w Sodomie mieszkał i z niej uciekł nie człowiek, tylko tajemnica? Sama księga? Albo tajemnica zapisana w języku, w którym oznacza się wysokość tonu, akcent [...] że wiośnie po nią aniołowie przybyli do Sodomy, po sekret nawet im nieznany? Notatka zatytułowana Genesis 4:17. ...to oznacza, że Kain zbudował pierwsze miasto i nazwał je Enoch od imienia swojego syna albo że Enoch [...] i nazwał je na cześć własnego syna? [...] Enoch, ojciec Irada, i Enki, bóg Eridu, zobaczyli [...] swoje najstarsze miasto, usytuowane w ujściu Tygrysu i Eufratu. Sumer, znany Sumeryjczykom jako Kiengir, ziemia Kiena. Kien = Enki. Kartka z jednym zdaniem, umazana krwią: A aniołowie znowu przybędą do Sodomy. Jack czyta dalej.
Komory jego serca 20 marca. Dzień walki dobiega końca, baron i ja mamy szczęście, że żyjemy. Sam nie wiem, co mam teraz myśleć po tym, jak walczyłem u jego boku przeciwko wojskom tureckim. Tell-ElKharnain padło, a my możemy jedynie się modlić, żeby MacChuill zdołał utrzymać język za zębami. Przeklinam siebie, że odmówiłem wyjazdu, kiedy von Strann mnie błagał. Boże, wybacz, bo gdybyśmy wyjechali, kiedy mieliśmy okazję, MacChuill byłby z nami. A Tamuz by żył. Uparłem się, Anno, i już do końca życia będzie mnie prześladował terkot karabinu maszynowego, widok padającego Tamuza i Turków stojących przy wejściu na dziedziniec. Tamuz zdejmuje aparat z trójnogu, owija go w złożoną parę spodni i chowa do kufra. Sktada trójnóg. Poszedł po MacChuilla, ale nie dotarł nawet do Alei Książek, kiedy usłyszeliśmy, że biegnie. Staliśmy u stóp schodów. Byliśmy gotowi. Szkoda, że nie wcześniej. Po tym, jak z pistoletu zastrzeliłem dwóch żołnierzy, trzeci na pewno by uciekł, gdyby nie refleks von Stranna. Nim zdążyłem zareagować, on w mgnieniu oka zmienił się w szaleńca, Anno, ogarniętego żądzą zemsty. Gdy wypadłem na ulicę, zobaczyłem, że trzyma ostatniego Turka za włosy i odciąga jego głowę do tyłu... Boże, ten żołnierz nie mógł być dużo starszy od Tamuza, miał chyba osiemnaście lat, widziałem strach w jego oczach, kiedy baron podrzynał mu gardło. Von Strann bierze ze stołu kartki, które Jack przeczytał i odłożył na bok. Zaczyna chować je z powrotem do juków. Von Strann zaniósł ciało Tamuza na górę, a ja robiłem wszystko, żeby ukryć trzech martwych Turków na podwórzu. Modliliśmy się, żeby nie zdradziło nas tych kilka strzałów i trochę krwi na ziemi, żebyśmy przynajmniej dotarli do mieszkania MacChuilla i do samochodu, zanim rozpęta się piekło. Zjawiliśmy się tam akurat w chwili, kiedy milicja wyciągała go na ulicę i wlokła w stronę ciężarówki, a właściwie nie tyle widzieliśmy tę scenę, ile słyszeliśmy, bo powietrze zrobiło się aż sine od jego przekleństw. MacChuill walczył jak rozjuszony byk i przysięgam na Boga, że gdyby było ich trochę mniej, chyba nie daliby mu rady. A gdyby von Strann nie odciągnął mnie z kręgu światła reflektorów drugiej ciężarówki, która właśnie wtedy nadjechała, przywożąc dwa razy więcej Turków... nie jestem pewien, czy pisałbym teraz te słowa. Jesteśmy teraz z powrotem w pracowni von Stranna, Anno, ciało Tamuza leży na łóżku. W mieście rozbrzmiewają wystrzały. Jeden dzień walk, a my z baronem siedzimy w norze jak króliki, zapędzeni w pułapkę. Czytam teraz dużo notatek Samuela, prawdę i fałsz, alternatywne historie i nieznane mity. Poznaję moją własną przeszłość. Teraźniejszość obcego. Wiele przyszłości, a we wszystkich chłopiec umiera. Jack patrzy, jak Tamuz wkłada złożony trójnóg do torby podróżnej, i czuje się schwytany w kalejdoskop rzeczywistości, szalonych, nierealnych, niemożliwych. Nadal nie potrafi zaakceptować – nie zaakceptuje – tych bredni o aniołach i książkach napisanych w starożytnych językach, lecz każde uderzenie serca jest jak werbel, który towarzyszy następnemu krokowi ku co najmniej jednej z przyszłości skreślonych ręką Hobbsbauma. A to serce... znał chłopaka zaledwie kilka dni, ale obraz, jak pada na ziemię z kulą w plecach, jak leży martwy na łóżku... jego bijące serce wydaje się puste jak splądrowany grób, napięte jak skóra na bębnie wybijającym los chłopca. Czytaj dalej, nasz jaguarze, ponaglamy go z każdego kąta, każdej szczeliny i rysy w tym pokoju, z komór jego serca.
Będzie sąd ostateczny Kolejna strona: 20 marca. Dzień walk dobiega końca. Baron i ja mamy szczęście, że żyjemy. W przeciwieństwie do Tamuza i MacChuilla, którzy zginęli z rąk Turków. Obaj mogliby żyć, gdybym posłuchał von Stranna, kiedy mówił o traktacie między Turkami a futurystami, o flocie powietrznej kierującej się na nas z Syrii, o policji i armii, która teraz nas szuka, przeczesuje miasto. Ale ja odmówiłem wyjazdu, zapytałem go, skąd to wszystko wie. Tyle czasu zmarnowane, Anno, z powodu przeklętego uporu, choć Tamuz ciągnął mnie za rękaw, błagał, żebym uwierzył baronowi. Próbował położyć moją rękę na swojej piersi – znowu ten rytuał zaufania – ale go odepchnąłem, aż upadł na podłogę. Będzie za to kara. Tylko tyle powiedział von Strann, odkąd wróciliśmy do mieszkania. Tuli ciało chłopca i wciąż mamrocze te słowa. Patrzy na mnie z taką samą zimną nienawiścią, jaką widywałem u Kozaków i Prusaków, moich towarzyszy i ocalałych z różnych okropieństw, nawet w moich własnych oczach, w wiele poranków od czasu Majkopu albo... kto wie, może od Sommy. Co prawda, baron nie patrzył akurat na mnie. W każdym razie nie tylko na mnie. Jego nienawiść tym bardziej przeraża, że nie jest skierowana przeciwko konkretnej osobie. Tak naprawdę von Strann nie zdaje sobie sprawy z czyjejś obecności, nawet jeśli spogląda prosto na niego. Nie, zaślepia go nienawiść do świata za to, że pozwolił na coś tak niewybaczalnego. Będzie za to kara. Teraz mu wierzę. Dziś Tell-el-Kharnain, jutro... kto wie? Jutro... Gdy tak czekamy w mieszkaniu von Stranna, najbliższa przyszłość wisi nad naszymi głowami jak miecz Damoklesa. Turcy już zajęli miasto i walki są sporadyczne. To tylko kwestia czasu, kiedy nas tu znajdą. Wiem również, że, jak mówi von Strann, nie obejdzie się bez kary. Jeśli to, w co wierzą Enakici, jest prawdą – choć wydaje się szaleństwem – wtedy cała nasza wiedza jest nic niewarta. Nie dałbym za ich przekonania złamanego grosza, gdyby nie fakt, że przeczytałem... Posłuchaj, Jack, wiem, że czytasz te słowa. Wiem, że nie wierzysz von Strannowi, że uważasz go za głupca zakochanego w marzeniu o życiu na pustyni. Mylisz się. Ja też się myliłem. I żeby cię przekonać, Jack, zdradzę sekret, który nosiłeś w sercu przez dziesięć lat. Thomas Messenger. Jack wypuszcza kartkę z ręki. Czuje, że są to jego słowa albo tego innego Jacka. Jest tak, jakby wiedział to od dawna, jakby prawda jedynie drzemała w jego duszy, a obudziła ją lektura zniszczonych notatek Hobbsbauma, tych bazgrołów, fragmentów tłumaczenia książki, która zawiera wszystkie historie, wszystkie przyszłości łącznie z jego własną: on i von Strann czekają, aż wykurzą ich Turcy, MacChuill schwytany, Tamuz martwy. Trzyma w palcach papierosa. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że wyjął go z papierośnicy, ale on tam jest, uniesiony do ust. Tak jak jego przyszłość, która tylko czeka, aż on zacznie działać. – Tamuzie, wystarczy – mówi von Strann. – Ja dokończę pakowanie, a ty idź po MacChuilla. Powiedz mu, żeby przyprowadził samochód. Pospiesz się, ale bądź ostrożny. Jeśli zobaczysz turecki patrol... – Zaczekaj – przerywa mu Jack. Sięga po kaburę. – Ja pójdę.
Serce Albionu Przykucam na kamieniu Northbridge, gargulec z ponurym uśmiechem determinacji na twarzy, i skaczę, a promienie chi sieką powietrze wokół mnie. Spadając, nogami przebijam szklany dach terminalu Waverley, rozdzieram trencz, ląduję jak kot w ulewie odłamków. Podróżni wpadają w panikę, rozpierzchają się, rzucają do ucieczki. Próbuję wyłączyć się z kakofonii, strzepując szkło z włosów. Nagle cały dach dworca głównego Cyrku rozpada się w kawałki, gdy czarne koszule znowu otwierają ogień. Z nieba leci szklany deszcz, ludzie wrzeszczą Dobrze, że nie cierpię na zawroty głowy. Nie wiadomo, gdzie jest góra, a gdzie dół w tym zwariowanym zakręcie przestrzeni Eschera, niebieskozielonym wirze bezdennej przepaści wiszącej nad nami jak dziura w niebie. Statki powietrzne suną na linach, które niczym reflektory przecinają ciemność pod wszystkimi kątami, ale zaginają się przed horyzontem zdarzeń i nikną w tunelach. Sukinsyny muszą mieć punkty oparcia w innych fałdach, próbują odbudować imperium od dołu. Ciekawe, które Haven już połączyli z tutejszym centrum dowodzenia – Liverpuddle? Godchester? Chryste, może odtworzyli miasto Kaerlundein, samo serce Albionu. Sprawy wcale nie wyglądają dobrze. „Waverley”, ostatni ze starych liniowców nadal w czynnej służbie, wynurza się ze swojego miejsca postojowego i unosi w niebiesko-zielonych kłębach orgonu, które buchają z niego z wyciem syreny przeciwmgłowej. Biegnę w jego stronę. Czarne koszule strzelają, nie zważając na tłum, sieką marmurową posadzkę tuż za mną. Oddział zbirów stojących na Northbridge traktuje całą halę dworca jak pole bitwy. Niedobrze, zważywszy na warunek Foxa: „Żadnych ofiar cywilnych”. Mogę jedynie mieć nadzieję, że rzeź trochę ich przystopuje. Wszystko się popieprzyło. Kompletnie i beznadziejnie. Nie wiem, czy bitnik przeżyje, nawet mając w żyłach sok mojej duszy jako turbodoładowanie. Choć sobie też wstrzyknąłem odrobinę jego ducha, muszę go jeszcze wyprowadzić z Cyrku, całego i zdrowego. I pozostaje Zamek, groźnie górujący ponad miastem ze swojego bazaltowego urwiska, widoczny przez roztrzaskany dach terminalu. Gdzieś tam właśnie ciągną Joeya Narkozę do lochu, za co Joey wcale mi nie podziękuje. Trzykrotne stuknięcie obcasami moich rubinowych wysokich butów nie przeniesie nas z powrotem do Kansas, Dorotko. Trzeba było dużo zachodu, żeby się tu dostać; wydostanie się będzie jeszcze trudniejsze. Robiąc uniki i zygzakując po peronie, pędzę w stronę „Waverleya”. Stalowa konstrukcja dachu stanowi pewną osłonę, służy jako siatka ochronna, która nie pozwala czarnym koszulom dobrze celować, co wystarcza, żebym dotarł do rampy dla wsiadających, w pełnym biegu odbił się na sprężynowych butach od peronu i skoczył. Chwytam się boku gondoli w momencie, kiedy starożytny statek wzbija się w powietrze i oddala od szerokiej wiktoriańskiej paszczy dworca. – Przerwać ogień! – krzyczy sierżant SS do swoich ludzi. Nie mogą sobie pozwolić na trafienie w zbiorniki liniowca; eksplozja zmiotłaby terminal i całą okolicę, łącznie z nimi. Może nawet spowodowałaby poważne szkody w Dunedin. Ale oczywiście ci durnie nadal strzelają. Oddycham głęboko i próbuję ugasić rozpalone nerwy, gdy nagle kołysze mną silny wybuch chi. Mój uchwyt słabnie. – Przerwać ogień! – wrzeszczy sierżant. Powstrzymuję wyrzut adrenaliny i skupiam się na ogólnym przepływie w czakrze sercowej. Okiełznuję nienawiść i miłość, otwieram wewnętrzny kanał od pierwszej do siódmej czakry, zbieram całe wolne chi nagromadzone w powietrzu. Sięgam żądzą i myślami do Szybkiego Puka, do mojego
tantrycznego partnera, poprzez chaosferę do domu, ale połączenie zostało przerwane przez fale czasu. Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz go spotkałem, w Kentigern czy w Karolinie Północnej, w 1916 czy nigdy. Cholera. Strzał chi trafia mnie w ramię – jak druzgoczący cios elektrycznego młota – ale udaje mi się utrzymać na gondoli. Czubkami palców stoję na kilkucentymetrowym występie, jedną ręką czepiam się bulaja, przy którym siedzi gruba ryba w garniturze i przyciska nos do szyby, gapiąc się na mnie z zaskoczeniem i przerażeniem. Facet patrzy coraz bardziej zaniepokojony, kiedy drugą rękę, w której trzymam pistolet chi, przesuwam przed oknem i celuję prosto w zbiorniki znajdujące się nad moją głową. Nie ma to jak dom. Nie ma to jak dom. Nie ma to jak dom. Strzelam. Świat wokół mnie się rozpada.
Bóstwo gniewu – Niech was diabli! Jack idzie środkiem ulicy, wykrzykuje słowa nienawiści i raz za razem strzela do żołnierzy. Jeden pada jak kamień. Drugi zasłania się na pół rozebraną kobietą jak tarczą. Jack pakuje mu kulę w czoło. Kiedy dwaj pozostali rzucają się do ucieczki, MacChuill mija go biegiem, zrównuje się z kobietą i jej dzieckiem, zdejmuje lee-enfielda z ramienia i kosi jednego z nich, trafiając go w plecy. Czwarty strzela tuż obok ucha Jacka, ale pocisk z webleya odrzuca go do tyłu na ścianę. Zgięty wpół, podparty ramieniem, próbuje dźwignąć się na kolana, ale przewraca się, kopie rodzinny dobytek rozrzucony po ulicy. Ubrania i meble. Mały brązowy posążek, ptak z ludzką twarzą. Jack podnosi karabin tureckiego żołnierza i przewiesza go sobie przez ramię. Wszędzie słychać krzyki, tupot stóp, trzask otwieranych i zamykanych drzwi, płacz kobiet, zawodzenie. Wszędzie słychać odgłosy wojny, dźwięki krwawej współczesnej wojny: mordowanych niewinnych, drzwi wyważanych kopniakami, karabinów maszynowych zamieniających ludzkie istoty w miazgę. Turcy energicznie przystępują do kampanii terroru, wyciągają dorosłych i dzieci z domów, zabijają mężczyzn i chłopców, gwałcą kobiety i dziewczynki. Jack z webleyem w dłoni stoi w centrum wydarzeń, w s’rodku zawieruchy, w wirującym słupie dymu i płomieni, przed bóstwem, które nie jest mądrym starcem z, białą brodą, tylko panem burzy i gniewu. MacChuill próbuje odciągnąć kobietę z dzieckiem od ciała męża, przekonać ją, że nie może tu zostać, bo jest niebezpiecznie. Ona szlocha histerycznie i zadaje w swoim języku pytanie, na które nie ma odpowiedzi. Jack rozpoznaje ormiański. Kuca obok niej i mówi. Musisz iść. Teraz. Ze względu na dziecko. – Jezu, kurwa, Chryste! – piekli się MacChuill. – Co za przeklęty chaos! – Nie – mówi von Strann. – To wszystko jest zorganizowane. Klęczy nad tureckim żołnierzem. Tamuz stoi u jego boku. – Spójrz w niebo. Gdzie jest najjaśniejsze? Które dzielnice płoną? Ormiańska. Żydowska. Nocne niebo nad budynkami po drugiej stronie rozległego placu Beth Asztart jest oświetlone przez ogień. A raczej przez blask pożarów, bo szaleją na południowym zachodzie, na północy, w pięciu czy sześciu różnych miejscach, które wzięto na cel. – Musimy się stąd wydostać – mówi von Strann. – Trzeba... Urywa, patrzy w głąb ulicy. MacChuill i Jack reagują błyskawicznie. Jack odciąga kobietę od ciała męża i wlecze ją w stronę zaułka, zaciskając rękę na jej ustach. Szkot robi to samo z płaczącym dzieckiem. Tamuz idzie za nimi. Von Strann przywiera do drzwi, gdy na końcu ulicy pojawiają się tureccy żołnierze. Promień latarni pada na ciała leżące na jezdni. Krzyk. Potem huk wystrzałów. Kobieta, która próbowała wrócić do ciała męża, jest martwa, dziecko zakrwawiło całego MacChuilla, Tamuz, cholerny idiota, stoi na środku ulicy i strzela na oślep z tureckiego karabinu. – Będzie ze mną dobrze, co, Jack? Chłopak krzywi się, kiedy ciągną go, słaniającego się i potykającego, po schodach. Jack trzyma go pod jedno ramię, von Strann pod drugie, karabin dynda na pasku trzymanym w ręce, obija się o stopnie i ściany. Twarz ma bladą. – Wszystko będzie dobrze – zapewnia Jack. – To tylko małe zadrapanie, synu – odzywa się za nimi MacChuill. – Co ty jesteś, cholerny mazgaj? Moja babcia widywała gorsze... o Chryste, kurwa... Ramieniem otwierając drzwi i wtaczając się do mieszkania von Stranna, Jack ogląda się na
Szkota, który niesie dziecko. MacChuill patrzy na niego i potrząsa głową. Miasto na zewnątrz to poryglowane i zabarykadowane drzwi. To wyczekiwanie, aż armia zrobi swoje. To ulice usłane trupami tych, którzy podjęli walkę i zapłacili za to najwyższą cenę, tych, którzy sięgnęli po broń, żeby walczyć z Turkami. Miasto to ogień z karabinów rozbrzmiewający w zaułkach i bocznych uliczkach. Miasto to zamieszki i pogromy. Masakra i chaos. Tell-el-Kharnain, miasto dekadencji, burżuazyjnej bohemy, grzechu i zmysłowości, rozpada się ponownie. MacChuill kładzie dziecko na łóżku, sprawdza mu oddech i puls. Jack i von Strann sadzają Tamuza na krześle. Jack klęka, zdejmuje z jego uda prowizoryczny opatrunek zrobiony z oderwanego rękawa i upewnia się, że rana jest powierzchowna. Zawiązuje opatrunek z powrotem. Von Strann ostrożnie odchyla brzeg zakrwawionej bluzy, którą przez całą drogę przyciskał do boku Tamuza. Ta rana wygląda źle. – Niech spojrzę. Macie bandaże? Rozpina mokrą koszulę, wyciera krew własnym rękawem; dzięki Bogu, że to nie postrzał w brzuch. – Wyjdę z tego, Jack? Nie boli mnie tak bardzo. – Będzie dobrze, wierz mi. – Carter przykłada rękę do swojej piersi, potem do piersi Tamuza. – Z mojego serca do twojego serca.
Rainer Van Stronn, Synowie Sidimu (1933) Nocą nad miastem świeciła blada, niepełna tarcza księżyca, za dnia czerwone, rozdęte słońce. Oblężenie trwało. Dniami i nocami Synowie Sidimu śpiewali nieziemską, zawodzącą pieśń żałobną za zmarłych. Dniami i nocami turucka armia siała postrach wśród biednych, niewinnych i słabych mieszkańców miasta Sidim. Dniami i nocami wojownik Kartur i jego nowy towarzysz broni, artysta książę Vhneszran, obserwowali z pokoju na wieży na pół zburzoną świątynię T’hmusza. Gdy jeden chodził po komnacie jak pantera po klatce i wyglądał na oblegane miasto, drugi spał niespokojnym snem. I tak na zmianę. Tylko pewność siebie i cierpliwość księcia Vhneszrana, zestawiona z żądzą walki i posępnym błyskiem w oczach wojownika Kartura, odróżniała postawy tych dwóch mężczyzn, kiedy czekali na chwilę, która, jak obaj wiedzieli, wkrótce nadejdzie. Armia turucka stanowiła potężną siłę nawet w czasach upadku Królestwa Turuckiego, ale Synowie Sidimu byli rasą dumną i szlachetną, i pragnęli zemsty. Dniami i nocami śpiewali o niej w swojej strasznej pieśni o mordowaniu, winie i krwi. Dniami i nocami ich lament rozbrzmiewał poza murami miasta, budząc nieopisane przerażenie w sercach wszystkich turuckich żołnierzy, młodych i starych, dławiący strach przed pewną śmiercią. Niektórzy, najbardziej lekkomyślni i tchórzliwi, próbowali opuścić swoje posterunki i uciec z tego strasznego miejsca. Zostali złapani i straceni przez własnych towarzyszy, a ich nagie ciała wisiały teraz na szubienicach wzniesionych wzdłuż muru obronnego, odarte ze zbroi, odarte z honoru, jako ostrzeżenie dla innych. A tych paru, którzy uniknęli tego ponurego losu, którzy przedarli się przez mury i myśleli, że pokonają ogniste piaski pustyni? Co z nimi? Ich głowy wieńczyły drzewca chorągwi Synów Sidimu, chorągwi ze skór zabitych wrogów, chorągwi, które trzepotały w całym mieście, targane suchym pustynnym wiatrem. Poruszały się do rytmu strasznej elegii Synów Sidimu, podobnie jak kłębiące się chmury kurzu i piasku, jakby sama pustynia, same żywioły opłakiwały zniszczenia i obiecywały srogą, przerażającą zemstę. Kartur, który obserwował to wszystko z zabarykadowanej wieży, nie zdając sobie sprawy z tego, że jego niecierpliwa dłoń gładzi oprawioną w skórę rękojeść lśniącego miecza, wiedział, że to tylko
kwestia czasu, kiedy miasto Sidim dosięgnie zagłada, i że podobny los czeka nikczemnych pachołków króla Turuku, słabego lokaja nowego Imperium Ruzzo-Purzańskiego.
Pieśń żałobna, lament 21 marca. Świta. Wyglądam przez okno na słońce, które wstaje nad okupowanym miastem Tell-el-Kharnain jak oko samego Boga. Mam wrażenie, że to brzask dnia sądu ostatecznego, zaraz wszystkie sekrety zostają wyśpiewane jak wezwanie muezina do modlitwy, w którym prawda otrząśnie się z wieków snu. Ale muezin milczy tego ranka, zapewne leży martwy gdzieś na ulicy, a jedyna pieśń, którą słychać, to ciche mamrotanie von Stranna nad martwym młodzieńcem. Von Strann śpiewa w dziwnym języku Enakitów. To nie arabski, hebrajski, ormiański ani azerski. To żaden ze znanych mi języków. Wiem jednak, że to enakicki, wiem, że to Mowa, bo rozumiem ją dobrze. To pieśń żałobna, lament, ale oprócz bólu i smutku jest w niej również gniew, a nawet groźba. Przypomina mi się jego ton, cichy, zawzięty, kiedy obiecywał karę, i czuję niepokój. Wydaje mi się, że tę pieśń śpiewają także inne głosy, dalekie, ledwo słyszalne. Mówię, że mi się wydaje, bo za dobrze pasują do głosu von Stranna, a przy takim napięciu i zmęczeniu wyobraźnia może płatać człowiekowi figle. Ale wcale nie jestem pewien, czy nie są prawdziwe. Musisz zrozumieć, Jack, jestem zmęczony. Baron siedzi na brzegu łóżka obok ciała Taxnuza, ja przy kuchennym stole, gdzie spędziłem większą część długiej, ciemnej nocy, rozszyfrowując notatki Samuela, ślęcząc nad porwanymi, nadpalonymi i poplamionymi krwią kartkami, w dużej części nieczytelnymi. Trudno znaleźć w nich jakiś sens, za dużo tu niekonsekwencji, więc obawiam się, że jedynie potęguję chaos tym wstępem, ale może coś z tego uda ci się wykorzystać. Czytałeś inne wpisy do dziennika? A może zrobiłeś to za późno? Czy wszystko już się wydarzyło? Czy, podobnie jak ja, spędziłeś za dużo czasu nad niespójnym opisem pierwszego spotkania Samuela z von Strannem, wizyty w obozie plemienia, ich dziwnych zwyczajów i jego obłudnego przerażenia „odrażającymi i nieludzkimi” rytuałami, którym Sodoma zawdzięcza swoją reputację? Przerzucając stronice dziennika, cofam się o trzy dni i trafiam na słowa o obcym tak opętanym ideą prawdziwej męskości, że całe życie starał się tłumić własne pragnienia. Wiesz, o co chodzi, Jack. Możesz zaprzeczać, ile chcesz, ale nie zdołasz tego z siebie wyprzeć. Patrzę na Tamuza, martwego z powodu mojej arogancji i nienawiści do samego siebie, i – jeśli Samuel znalazł te słowa w Księdze, a ty znajdziesz je w jego notatkach – modlę się do Boga, żebyś potrafił wybrać inną drogę, Jack. Jack odkłada kartkę, patrzy na pokój. Von Strann siedzi na łóżku, na którym leży dziewczyna, a nie Tamuz. Chłopak spoczywa na pryczy, ranny, ale żywy. MacChuill śpi zwinięty obok na podłodze; Turcy go nie złapali. Teraźniejszość różni się od tej z dziennika, ale nie aż tak bardzo. Niedostatecznie. Von Strann cicho nuci dziwną pieśń nad martwym dzieckiem. W oddali inne głosy śpiewają ten sam głuchy lament. 21 marca. Co z badań Samuela mogłoby się nam przydać, gdybyśmy tylko potrafili oddzielić prawdę od fałszu? Dopiero planowane ruchy wojsk, sojusze i zdrady, do których jeszcze nie doszło. Plany wojenne sojuszników na nadchodzące dziesięciolecia, najbardziej misterne strategie futurystów. Tyle naczytałem się o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, o sprawach, których Samuel nie powinien, nie mógł wiedzieć, gdyby Księga nie była prawdziwa; o obozach internowania zakładanych przez futurystów, o tym, co naprawdę się tutaj dzieje i dlaczego. Poświęcenie, nazwał to, poświęcenie wybrańców.
ERRATA
Pokój Gdy Finnan wstaje, przetacza, się przez niego fala – mdłości, oddania – odczuwana bardziej jako zewnętrzna siła, fizyczna jak ciepło słońca na plecach, pieszczota albo cięcie. Ma już za sobą pierwszą część odlotu – seks i śmierć, marchewka i kij – i płytkie neurozy, a teraz zagłębia się w psychodramę, którą narkotyk tworzy z jego snów, obsadzoną postaciami z przeszłości. Widzi Phree jako skrzydlatego anioła stróża, Toma jako samotną, zagubioną duszę, enkin w czarnych garniturach jako id i cień, kątem oka siebie samego w łańcuchach, ego uwięzione w dumie i bólu. Zarys postaci zmienia się w starego żołnierza z jednym okiem i krukiem na ramieniu, tam dostrzega twarz, której nie rozpoznaje, zawadiakę z cienkim wąsikiem. Przez pole jego widzenia przemyka lis. Wraz z halucynacjami opadają go elementarne i efemeryczne pewności, pejotl wygrywa akordy na strunach jego serca, przekonania rozkwitają w nim jak kwiaty lotosu. Jest cholernym bogiem, Seamusem Szamaszem Samuelem Pieprzonym Finnanem. Oto co znaczy być bogiem. Ale po latach meskaliny, mojo i magii Mowy Finnan bardzo dobrze wie, że szaleństwem jest wierzyć w takie urojenia. Dlatego odrzuca głowę do tyłu i śmieje się z głębi trzewi, odrzuca pochlebstwa serca i głowy, zanurza się w sen, szuka głębszego, prawdziwego sensu. Żeby wydobyć z haju coś wartościowego, trzeba słuchać własnych wnętrzności, zapomnieć o prawdach, które chce się usłyszeć, mieć cojones, żeby się przebić przez gówno. Trzeba odrzucić kule podsuwane przez własną psyche. Podświadomość też może być kuglarzem, jak Zimni Ludzie, którzy sztuczkami próbują wzbudzić wiarę w ich amulety. Iluminacja to szczyt oszustwa. Tłum i targowisko zostają za nim, gdy kładzie rękę na ciężkich drewnianych drzwiach z łuszczącą się farbą i otwiera je pchnięciem spokojnym, pewnym. Wchodzi do walącej się ruiny. Przewrócone ściany z piaskowca, które kiedyś wytyczały granice stajni, teraz dają nową perspektywę. Brudna podłoga jest bezkresną pustynią, każdy kamień wysoką mesą. Ogromne i otwarte, to już nie jest pomieszczenie, drewniane belki, które podtrzymują resztki dachu, to architektura samego nieba. Zresztą całość i tak jest iluzją. Końskie uprzęże i siodła z popękanej czarnej skóry obracają się, kręcą, zmieniają na jego oczach w zniszczone płaszcze i opończe. To porzucone atrybuty starych bogów, ich szatnia. We wszystkich boksach jest cień, któremu Finnan potrafi nadać imię, arbitralne i zmyślone, ale równie znaczące jak każde inne: Ixzoche, bóg głębin martwych dusz; Kavajokee, bóg ognistej wody i lodowej krwi; Nixo, mały bóg półki nad kominkiem. Seamus tworzy je, idąc przejściem, patrząc to w jedną, to w drugą stronę, skinieniem głowy wskazując kolejne boksy. Nawet fałszywi bogowie zasługują na przynajmniej zdawkowy szacunek. Gdy wchodzi do otwartej ruiny, wszystkie cienie ożywają. To wszystko i tak jest iluzją. Kruki biją skrzydłami, węże się wiją, kiedy siedzi ze skrzyżowanymi nogami w wirtualnym świecie indiańskiej sauny, otoczony przez cienie, przez uprzęże i siodła, zdarte skóry zabitych aniołów, kajdany na pokonane demony, welony Welinu, które należy podrzeć, i łańcuchy Mowy, które należy zerwać. W tym satori każdy przedmiot jest symbolem, każdy symbol ma mityczne znaczenie, sens zamienia się w nonsens, któremu trzeba nadać nowy sens, w czym Finann zawsze był dobry. Tak, ale za często łykał pejotl, żeby uwierzyć w te wszystkie cuda. Czas spojrzeć prawdzie w oczy. To nie są bogowie, tylko siodła z boskiej skóry i wędzidła ze stali duszy dla ziemskich koni ujeżdżanych przez loa, orisze, duchy wudu i santerii. Tatuaże i stroje ze skóry noszone przez myśliwych-zbieraczy, żeby naśladować twarz bóstwa, zamaskować tajemnicą. Materia i rama Welinu odarta z ciała, powierzchnia i struktura rzeczywistości pozbawione tworzywa. No dalej, myśli Seamus. Pokażcie, z czego naprawdę jesteście zrobione.
Uśmiecha się, kiedy my, duchy, wylewamy się ze ścian, my, martwe dusze tej opuszczonej ruiny na pustkowiu, które bywałyśmy ubóstwiane i przeklinane. Nasze głosy są jak szum wartkiej rzeki, huczy w nich nasza prastara tajna moc. Finnan zaciąga się papierosem i wydmuchuje kłęby smoczego oddechu. Jaka jest historia tego miejsca? Pokazujemy mu więc w zrujnowanej stajni, jak miasta pogrążały się w Mroku, jak ludzie gubili się pośród gruzów, jak oglądali telewizyjne wiadomości o dniach ostatecznych i widzieli, że wszystko, na czym mogli się opierać, ulega powolnej, ale stałej korozji. Przemawiamy trzeszczącym szumem radiowych ogłoszeń, opowiadamy o rozpadzie i dezorganizacji świata, beznamiętnymi głosami czytamy listę zaginionych, snujemy opowieść o światach dryfujących w Welinie, o Haven kopanych w ziemi, żeby przetrwać mrozy Zimy. Mówimy, jak bardzo starałyśmy się kształtować świat według ich marzeń, ale stwierdziłyśmy, że jedno tylko łączy ludzi – wiara we wrogów. Dwa skorpiony idą naprzeciwko siebie po podłodze, mijają się, unosząc ogony z kolcem jadowym, obserwując przeciwnika. Dobiegające z zewnątrz hałasy są w jego zmienionym stanie, w naszej Mowie, dźwiękami bębnów i pieśni, karaibskim karnawałem. – Rum, rum, cudowny rum! Kiedy cię wołam, musisz przyjść. Skorpiony tańczą, my wirujemy wokół nich, milion aniołów na czubku żądła. Pokazujemy mu, że to jest odsiewanie dusz dobrych i złych, sprawiedliwych i niesprawiedliwych, chaosu i porządku... nas i ich. – Rum, rum, cudowny rum! Kiedy cię wołam, musisz przyjść. Skorpiony tańczą, my tańczymy wokół nich. Pokazujemy mu, że wszystko zmierza ku apokalipsie, która zetrze w pył obie strony w ostatnim, potężnym kataklizmie. – Wyślę swojego skorpiona, żeby walczył z twoją stonogą. Rum, rum, cudowny rum! Finnan wstaje, patrzy na drzwi, na misję, gdzie głosy wzywają świętego karnawału, Sante Manite; ale w ich pieśni pozwalamy mu usłyszeć prawdziwe źródło tego imienia. – Sante Manite – śpiewają. A on słyszy sans humanite.
Ostatni bastion religii Wnętrze kościoła to mrok wypełniony kurzem, pocięty ukośnymi promieniami światła, rozjaśniony złotym blaskiem świec. Całość za bardzo wygląda na scenografię, żeby być tym, co udaje, świętością, która przegrała ze świeckością. Nie, myśli Finnan, tutaj jest coś więcej oprócz wspaniałości amerykańskiego gotyku, kościoła w ruinie, posągów świętych i madonn z obłażącą farbą, czarnych świec na ołtarzu, woni seksu i uryny w powietrzu. Nawet mimo przewróconego krzyża i rozdeptanych różańców na posadzce jest tutaj... pobożność. Miejsce pachnie religią nawet w jej zaprzeczeniu, celowej trawestacji. Finnan zamyka za sobą drzwi, przesuwa palcami po szorstkiej fakturze drewna, tak solidnego i uroczystego. Już od bardzo dawna nie był w kościele, ale jest tak jak ostatnim razem... dokładnie tak samo jak ostatnim razem. No, może niezupełnie. – Jednak oddałaś im duszę! – woła. Ona wychodzi z ciemności panującej za ołtarzem. Wygląda trochę jak owdowiała wieśniaczka, a trochę jak nierządnica babilońska w fioletowej sukni i szkarłatnej chustce. – Jestem nimi – mówi. – Przez duże N. Jestem królową piekła, nie wiesz o tym? Przywódczynią zbuntowanych armii. Księżniczką... – Phree. Kiedyś byłaś zwyczajną Phree. Pamiętasz, jak uczyłem cię grać w pokera. Ona się uśmiecha. – Własne zasady. Żadnych królów, żadnych królowych. Walety są mocne, asy dzikie. – To najlepszy sposób na tę grę. – Wszystko się zmienia – mówi Phreedom. Finnan zapala papierosa i zaciąga się głęboko. Mając w sobie ładunek Mowy, zawsze czuł się jak... podłączony do supernowej ukrytej w głębi umysłu. Bał się, że słowa wypłyną z jego ust i usmażą jakiegoś niewinnego biedaka, jeśli ich nie powstrzyma. A teraz, w upale Mojave, gdy pejotl wędruje w górę i w dół jego kręgosłupa, a przed nim stoi dawna kochanka, która wypuściła się do samego piekła, bardziej niż kiedykolwiek potrzebuje nikotyny, żeby się uspokoić, nadać powolny, chłodny rytm swoim myślom. Ostygnąć. Mierzy ją wzrokiem od stóp do głów. Chryste, Phree, powinnaś po prostu nie odejść i nie zatrzymywać się! Czuje, że gorącymi falami płynie od niej mojo, jakby coś płonęło głęboko w piecu jej duszy. Nic, kurwa, dziwnego, że Zimnych Ludzi tutaj ciągnęło, wabiło coś prawdziwszego niż ich własne błyskotki. Założyłby się, że dla nich to jest magia, która nadaje moc amuletom. Za Phreedom majaczy w cieniu blada postać. Harker. – Błogosławiona Dziewica misji Sante Manite – rzuca Seamus. – Wiesz, że nie jestem dziewicą, Finnan, i nie nazwałabym siebie błogosławioną. Nie musi dodawać: I czyja to wina? Finnan aż za dobrze pamięta swoją rolę w jej potępieniu. – O co chodzi z tym ostatnim bastionem religii? – pyta. – Chryste, Phree, królicze łapki i pazury kurczaka, pieprzone kurze łajno dla duszy? A oni to łykają. – Nie bądź dla nich taki surowy – karci go Phree. – Oni po prostu chcą trochę spokoju. – Dlatego sprzedajesz im gówno? Phreedom siada z niedbałą gracją na ołtarzu, jedną nogą majta w powietrzu, drugą opiera na ziemi. Bawi się naszyjnikiem z kurzych kości. – Jeśli tego właśnie pragną. Co innego im pozostaje? Ty może już zapomniałeś, jak to jest. Oczywiście Finnan nigdy nie zapomniał tych małych rytuałów: całusów w listach od ukochanych, żegnania się przed atakiem, schowanego w kieszeni munduru pocisku z wydrapanym
własnym imieniem. Jasne, to było dawno temu, ale nigdy nie zapomniał. Że to nie działa. A co naprawdę działa, odkrył z czasem. – „Wiesz, że na tych straganach nie ma niczego, co komukolwiek pomoże. Sprzedajesz kłamstwa. – Sprzedawanie prawdy ściągnęłoby na nas zbyt dużo uwagi. A ten chłam jest dobrą zasłoną dymną dla prawdziwego mojo. – Zasłoną przed Przymierzem? – pyta Seamus. Phreedom się śmieje. – Już nie ma Przymierza. Miałeś rację, Finnan. Przymierze się rozpadło, walcząc z własnym cieniem... przy niewielkiej pomocy naszych małych przyjaciół bitmitów. Przymierze jest prochem. – Ale ty nadal walczysz, Phree. – Tak. Jestem teraz boginią guerrilli. Finnan próbuje wyobrazić ją sobie z czasów, zanim wszystko się zaczęło. Chłopczyca w kurtce motocyklowej brata i szalony samotnik, który mieszkał na parkingu dla przyczep, trzymał karty przy piersi, jeśli chodzi o własną przeszłość, ale sypał opowieściami o magii i tajemnicy. Nie zamierzał ich omamiać, Toma i Phree, ale zanim się zorientował, że Mowa obecna w jego głosie porusza ich dusze, było już za późno. – Spróbuj czegoś innego – mówi. – Nie mam wyboru – oświadcza Phree. – To wojna. – Byłem na kilku wojnach. Nie masz wyboru? Zawsze, kurwa, jest wybór. – Uciec? Ukryć się gdzieś na pustyni, w Welinie? Próbowałeś tego. Ja też próbowałam, ale wojna wcześniej czy później cię dopadnie. Ostatnim razem, kiedy spotkali się w kościele, Thomas nie żył, a Phree zmieniła się na zawsze, gdy próbowała ratować brata. Przymierze miało swoich agentów, którzy krążyli po świecie, tropiąc ich współbraci. Dlatego Phree wyruszyła na pustkowia Welinu, w stronę zachodzącego słońca, a Seamus Finnan próbował upić się do nieprzytomności. Cóż, wojna i tak go dopadła. – Więc zaciągnęłaś się do armii. – Walczymy ze wszystkimi królami nieba, diukami piekła i drobnymi, operetkowymi tyranami pieprzonej wieczności. – A z księżniczkami? Phreedom posyła mu krzywy uśmiech, marszczy nos – jak dawna Phree. – Czasami trzeba grać taką rolę przed wojskiem. – Zsuwa się z ołtarza, kiwa na niego, żeby poszedł za nią, i kieruje się do drzwi zakrystii. – To jest inna wojna – rzuca przez ramię. – Taka, którą możemy wygrać, którą wygramy. Mamy przewagę. Harker otwiera im drzwi i usuwa się na bok. Finnan wchodzi do małego pokoju, w którym stoi stół i krzesło. Na blacie leży segregator z błyszczącymi fotostatami, przybory do tatuażu, narzędzia chirurgiczne i lusterko do golenia. Na krześle siedzi mężczyzna, którego Finnan nigdy nie widział, ale jego sygnaturę, tak cholernie silną, że można ją dostrzec nawet w otaczającym go powietrzu, rozpoznaje od razu. Nieznajomy jest nagi do pasa, więc widać czarne linie pokrywające cały tors chyba najbardziej zawiłym wzorem, jaki kiedykolwiek miał na sobie enkin. Igła bzyczy, kiedy mężczyzna rysuje na ramieniu historię swojego długiego życia, historię uwiecznioną na zdjęciu, które przed nim leży, historię człowieka, który kiedyś napisał książkę, człowieka, który wymyślił samą pieprzoną ideę pisania, wykorzystania Mowy i zamiany pieśni w symbol. Tatuaż jest tak skomplikowany, że Saemus nie jest w stanie ogarnąć wzrokiem nakładających się na siebie i wijących po całym ciele rzek czerwieni i czerni, ale potrafi określić go jednym słowem, tak, potrafi, bo w samym środku opowieści widnieje jego imię, na sercu, tak żeby cały świat mógł zobaczyć skrybę wszystkiego, co istnieje, Księgi wszystkich godzin, nie Metatrona, nie Metatrona z Przymierza, ale
tego, kim był przed Przymierzem, zanim sebitti spróbowali zmienić świat, a zmienili jedynie siebie, nie Metatrona, nie jego, tylko... – Enki – mówi Seamus, ale uważa, żeby nie wypowiedzieć tego imienia w Mowie.
5
STRÓŻ ANIOŁÓW
Tańcząc z niebezpieczeństwem Z rozpędu przebijam nogami boczną szybę ornitoptera, obcasami trafiam pilota w bok z taką siłą, że wykopuję go przez drugie drzwi. Topter zadziera dziób i zaczyna dziko wirować, ale ja wskakuję na zwolnione siedzenie, łapię za stery i opanowuję maszynę. Na razie idzie mi dobrze. Teraz muszę wrócić do jaskini Foxa w Rookery, zanim wykonam następną woltę przez fałdy. Mam nadzieję, że jakoś uda mu się załatać to małe rozdarcie w czasie. Rojący się Cyrk w górze, dachy Rookery w dole, zbłąkane promienie chi, swoich i wrogów, przeszywają powietrze wokół mnie. Mknąc slalomem między kolorowymi wybuchami, odsłaniam przyciski na drążkach sterowych i celuję w topter nieprzyjaciela. Oba guziki, zaprogramowane na odciski kciuków pilota, odmawiają posłuszeństwa. Niedobrze. Kiedy eksplozja chi wstrząsa maszyną, wyciągam swój pistolet chi marki Curzon-Youngblood I, strzałem wybijam przednią szybę i zaczynam strzelać do wroga, prowadząc ornitopter jedną ręką, tańcząc z niebezpieczeństwem, wirując jak derwisz przestworzy. Wrogie toptery próbują naśladować moje manewry, prują z działek. Jednemu udaje się zestrzelić Z nieba kolegę. Super. To zupełnie jak bitwa o Brytanię toczona przez mistrzów walca... Rany, całe szczęście, że nie mam choroby lokomocyjnej. Odwracam się, żeby wypalić w topter, który nadlatuje z boku, i widzę, że mój przyjaciel pilot rozpaczliwie czepia się jedną ręką otwartych drzwi i próbuje znaleźć oparcie dla stóp, a drugą celuje z pistoletu chi w moją głowę. Strzelamy jednocześnie. On trafia w kontrolki, ja pakuję promień chi prosto w jego brzuch i posyłam go w siną dal. Topter wydaje z siebie jęk rozdzieranego metalu i zaczyna wierzgać w powietrzu. Wygląda na to, że pora się ewakuować. Dzięki połączeniu nadzwyczajnych umiejętności i głupiego fartu kieruję zniszczoną maszynę prosto w wehikuł wroga, sądząc po pozycji – dowódcy eskadry, a sam wyskakuję tyłem przez roztrzaskaną przednią szybę, strzelając z obu rąk. Żeby oddalić się od masakry. Obracam się w powietrzu i prostuję w samą porę, by uchwycić się skrzydła następnego ornitoptera. Pilot robi desperacki przewrót, chce mnie strząsnąć i odzyskać kontrolę nad maszyną. Trzymam się mocno, gdy topter leci spiralą w dół. We właściwym miejscu puszczam się skrzydła i wyrzucony siłą odśrodkową dokładnie w tym kierunku, o który mi chodziło, trafiam nogami w okno i wpadam do nory Foxa, kwatery głównej rebeliantów. Szybki Puk stoi przy framudze i pruje z chi-lancy w niebo. Coyote leży zakrwawiony na perskim dywanie. – Wróciłeś – mówi. – Lepiej, żebyś nie spieprzył. Szuram nogami zakłopotany. – Co dokładnie rozumiesz przez „spieprzyć?” – Zajrzyj do słownika pod Jack Flash – radzi Coyote. Rozglądam się po pokoju. Kogoś mi brakuje. – Gdzie Fox? – pytam. – Kto? – pytają jednocześnie Puk i Coyote. I nagle trafia w nas czasowa fala uderzeniowa.
Bryzgi krwi i mózgu 21 marca. Szukam jakiejś wskazówki w notatkach Samuela, świstka ze stenograficznym zapisem mówiącym o moim świecie, że jest tym właściwym i że wszystko skończy się dobrze; ale nie znajduję niczego, co ukazuje prawdę, którą znam: nas ukrytych w starożytnej świątyni pod czujnym okiem dziewiczej wszetecznicy. Istnieje nieskończenie wiele wariantów – światów, w których MacChuill zostaje schwytany, von Strann zabity – ale we wszystkich znalezionych przeze ze mnie do tej pory zostajemy w końcu zapędzeni w pułapkę w mieszkaniu von Stranna, a drogi ucieczki blokują rozstawione nocą posterunki. Próbowałem ustalić ich pozycje, ale uzyskany obraz nie jest kompletny. Zresztą skąd mam mieć pewność, że alternatywne scenariusze są na tyle zbliżone do naszego, bym mógł potraktować je jak informacje wywiadowcze? Skąd mogę wiedzieć, czy różnice nie są większe niż podobieństwa? Czerpię nadzieję z faktu, że świat, który znam, bardzo się różni od wszystkich innych. Tutaj ukrywamy się w Beth Asztart i czekamy, aż znajdą nas Turcy. Tutaj wystarczyło jedno słowo Tamuza, żebym przestał wrzeszczeć na barona. Chłopak błyskawicznie wrócił ze Szkotem. Samochód jeszcze się na dobre nie zatrzymał, kiedy zbiegliśmy po schodach na ulicę. MacChuill siedział za kierownicą i popędzał nas swoim barwnym, gardłowym językiem, zrozumiałym głównie dzięki tonowi i kontekstowi. Tutaj myślę, że mogłoby nam się udać, gdybyśmy byli trochę szybsi. Prawie nam się udało. A tak dotarliśmy tylko do Alei Palmowej, gdy rozpętało się piekło. Samochód skręca ostro w Aleję Palmową i wpada w poślizg, kiedy MacChuill wciska hamulce i szarpie kierownicą. – Stój, draniu! – krzyczy. – Stój! Koła się kręcą, śmierdzi paloną gumą, gdy wykonujemy zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Od strony prowizorycznej blokady drogowej – ciężarówki zaparkowanej w poprzek jezdni – już nadbiegają żołnierze z uniesionymi karabinami i wzywają nas, żebyśmy się zatrzymali. Jack pcha Tamuza w dół i jednocześnie stara się wycelować z webleya, ale traci równowagę, gdy rolls-royce zaczyna wirować. MacChuill hamuje, silnik wyje, koła się obracają. – Stój, kurwa, ty cholero... KURWA! Jack słyszy trzask karabinu i niemal jednocześnie huk uderzenia – czy to on został trafiony? – auto wyrywa do przodu i zatrzymuje się gwałtownie, MacChuill opada na kierownicę i osuwa się na bok. Na przedniej szybie widać bryzgi krwi i mózgu. Boże Wszechmogący! Jack zaczyna strzelać do Turków, kiedy – ruszać się! – wszyscy trzej wyskakują z samochodu, uciekają przed gradem kul bębniących o metal. Wycofują się ulicą, skacząc od osłony do osłony. Chowając się za rogiem, Carter zatrzymuje ostatnich dwóch Turków, podczas gdy von Strann i Tamuz biegną do następnej ulicy, gdzie... Von Strann okręca się jak zdzielony młotem w ramię. Tamuz odwraca się i biegnie z powrotem do Cartera, za nim pojawia się żołnierz, celuje z karabinu i... TRZASK! Tamuz się chwieje – trzask! – i upada. Jack gapi się na żołnierza. Kieruje broń w jego stronę, ale wcześniej pada inny strzał, z twarzy mężczyzny tryska krew i odłamki kości. Von Strann leży na ziemi i trzyma karabin wycelowany tam, gdzie przed chwilą stał Turek.
Jack dociera do ciała Tamuza i osuwa się przy nim na kolana.
L. Wooley, Podteksty, symbole i grzechy Sodomy (1988) Jeśli spojrzymy na to, co zostało % oryginalnych scenariuszy i scenorysów do Grzechów Sodomy, dostrzegamy wiele rzeczy, które przyćmiewają nie tylko późniejsze dokonania Griffithsa, ale również takie epopeje jak Spartakus Kubrika, Lawrence z Arabii Leana czy Achilles Kordy. Nie możemy nie rozpoznać, na przykład, exodusu z Dziesięciu przykazań w scenie ucieczki Lota i jego domowników, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że reżyser planował zatrudnić do niej dwa tysiące statystów. Wiele razy porównywano słynną mowę o ślimakach i ostrygach ze Spartakusa do mowy o mleku i miodzie, którą w Grzechach Sodomy wygłasza młody niewolnik Tamuz do hebrajskiego wojownika Jonatana. Jako że w Spartakusie zostają odwrócone role uwodziciela i uwodzonego, niewolnika i pana, na scenariusz Kubrika mogła mieć wpływ jego znajomość dzieł Griffitha. I podobnie – subtelny homoerotyzm sceny, kiedy Achilles opłakuje Patroklosa w klasyku Kordy z 1957 roku, przywodzi na myśl epizod, w którym Jonathan rozpacza nad ciałem Tamuza. W końcu studio nie zgodziło się sfinansować Grzechów Sodomy, ale gdyby Griffith miał zagwarantowaną możliwość zrealizowania własnych pomysłów... tu wyobraźnia odmawia nam posłuszeństwa. Film z pewnością wywołałby kontrowersje dużo większe niż w swoim czasie Nietolerancja czy dzisiaj Narodziny narodu. Nawet zakończenie, w którym Bóg niszczy Sodomę i Gomorę, oszczędzając tylko czystych i dobrych spośród domowników Lota, więcej zawdzięcza pragmatyzmowi niż etyce, stanowiąc przykład ówczesnego „kodeksu hipokryzji” – jeśli grasz, musisz płacić – który dopuszczał pokazywanie najohydniejszych (i oczywiście pasjonujących) zbrodni, pod warunkiem że na końcu filmu sprawca ponosi karę. Gdy spojrzymy na ocalałe scenariusze i weźmiemy zakończenie jako punkt wyjściowy, zobaczymy, że De Mille postanowił, zdaje się, przetestować niejasne granice między dopuszczalnym a permisywnym, wprowadzając sceny hedonizmu i ekscesów, które bez wątpienia miały zaspokoić lubieżne apetyty publiczności na to, co skandaliczne i zmysłowe. Nic zatem dziwnego, że Erich Von Strohn, autor pobożnego i nieco napuszonego omówienia biblijnego hitu, na którym był oparty scenariusz, uznał proponowany film za „podłe wypaczenie nie tylko mojego skromnego, uczciwego dzieła, ale samej Księgi Bożej”. Von Strohn zagroził procesem, twierdząc, że scenariusz jest obsceniczny i zniesławiający, jako że gloryfikuje czyny, które on piętnuje. Gdy Kościół, cenzorzy i siły moralnej prawicy oskarżyli Griffitha o ordynarną pogoń za sensacją i rażące bluźnierstwo, naciski na studio wzrosły, aż nad zyskami z tak głośnej reklamy przeważyła groźba otwartej wrogości. Taka była zajadłość uczestników kampanii, że można się zastanawiać, czy gdyby film został nakręcony i wszedł na ekrany, tłumy wieśniaków z pochodniami nie zalałyby całego kraju, żeby spalić wszystkie kina w słusznym zapale i oburzeniu, rozniecić wielkie ogniska ze wstrętnych i nieobyczajnych taśm. I, o wstydzie, rzeczywiście tak mogło być. Z niewielkiej liczby egzemplarzy oryginalnego scenariusza i jego poprawionych wersji większość dawno zaginęła albo została zniszczona. Przez lata zapomniano o zarzuconym projekcie, pogrzebanym pod górą prochu hollywoodzkich marzeń, tak że nawet nadzieję na odtworzenie którejkolwiek wersji scenariusza w całości trzeba, podobnie jak film, zostawić w piaskach czasu. Bibliografie Griffitha nie wspominają o Grzechach Sodomy. I dlaczego miałyby je wymieniać? Przecież reżyser nigdy nie nakręcił tego filmu. Dla wielu poważnych badaczy kinematografii jest to zaledwie krótka czkawka w karierze tego wielkiego człowieka, która, jak dużo na to wskazuje, mogła nigdy się nie zdarzyć. Ale, podobnie jak pewien
archeolog srebrnego ekranu, możemy odkryć niektóre zapomniane fragmenty, odkurzyć je i zobaczyć, gdzie jest ich miejsce w historii kina. Na przykład moment kulminacyjny filmu, upadek Sodomy, przywodzi na myśl inne wielkie epizody, od sceny na schodach w Pancerniku Potiomkinie po likwidację warszawskiego getta w Liście Schindlera. I oczywiście pojmanie i torturowanie bohaterów, hetyckiego księcia Istrana i młodego hebrajskiego wojownika Jonathana...
Za umierających i zmarłych
21 marca. Tak więc siedzimy teraz w Beth Aszart, za barykadą ze starych ławek kościelnych i gablot, służących teraz bardziej praktycznym celom, zaciągniętych po mozaikowej posadzce i ułożonych w stos w desperackim pośpiechu i milczeniu. Ten wysiłek wyczerpał barona i mnie. Po rumorze, jaki spowodowało wleczenie mebli i układanie ich w bezładny stos pod drzwiami, teraz panuje tutaj dziwny spokój. Von Strann odpoczywa na ławce, blady i słaby od utraty krwi, ale opatrzony przeze mnie w miarę możliwości. Tamuz leży na ołtarzu, pod okiem Płaczącego Anioła, pomalowanego posągu, który może być prototypem wszystkich madonn, oryginalną Wenus opłakującą Adonisa. Wyobrażam sobie to muzeum jako dawną świątynię, miejsce uzdrawiania i modlitw za umierających i zmarłych. Myślę, że von Strann się wyliże. Ma więcej siły, niż przypuszczałem. Sądząc po tym, jak zniósł moje niezdarne próby wydobycia kuli z ramienia, jest dużo dzielniejszy od wielu żołnierzy, których znałem. Nie jestem chirurgiem, ale na szczęście nie musiałem działać w kompletnych ciemnościach, bo przy braku okien nie było niebezpieczeństwa, że Turcy zauważą blask świec. Chciałbym się pomodlić do tego ostatniego terafim, pogańskiej bogini, której chwała dawno przeminęła. Szkarłat i fiolet złuszczyły się albo wyblakły, zmieniając w blady błękit i gipsową biel, klejnot zachował się tylko w jednym oku, drugie to pusty oczodół, na policzkach głębokie bruzdy, od których Asztarot wzięła swoje współczesne imię. Chcę się modlić do Płaczącego Anioła, żeby czuwał nad nami. I pragnę się modlić, żeby Mowa i Księga istniały naprawdę. Żeby były w niej zapisane imiona wszystkich niewinnych istot zamordowanych dla jakiejś szalonej idei, tak by przyszłe pokolenia mogły je odczytać i zapłakać nad nimi. Żeby generałowie i demagodzy, którzy sprowadzili na nas to piekło, zostali napiętnowani za swoje zbrodnie tak jak pierwszy morderca, żeby krwawe czyny zostały uwiecznione na ich ciałach. Chcę się modlić o karę dla nich. – Do diabła! Jack cofa się w głąb pokoju, a von Strann zajmuje jego miejsce nad MacChuillem, który kuca w drzwiach i strzela w dół do Turków. Carter opróżnia magazynek webleya, łuski stukają o deski podłogi... – Jack! Carter łapie pudełko rzucone przez Tamuza, wysypuje na dłoń ostatnią gars’ć naboi, ładuje broń. Kiedy MacChuill odsuwa się od drzwi, Jack zmienia go i wychylając się co rusz, strzela do żołnierzy, którzy pojawiają się w jego polu widzenia. Chryste, nie potrafi stwierdzić, ilu ich jest, ale na schodach leży sześć albo siedem ciał, a atakują kolejni, więc raczej nie ma nadziei, że we czterech zdołają ich powstrzymać. Ostatnią kulą kładzie jeszcze jednego Turka i cofa się do środka – MacChuill? – ale Szkot tylko potrząsa głową i nasadza bagnet na karabin. Tamuz grzebie w szufladzie komody. – Jest coś? – Nic. – Stół – rzuca von Strann, zatrzaskując drzwi. – Szybko! Drewniane nogi skrobią po podłodze, kiedy Jack i MacChuill trochę niosą, trochę ciągną stół, odwracają go i blokują nim klamkę, podpierając mebel ciężarem własnych ciał. Słychać kroki na schodach, a potem walenie do drzwi i okrzyk po turecku: Z drogi! Jack odciąga MacChuilla, seria z karabinu rozłupuje framugę. Kolejne uderzenia, znowu ogień maszynowy, aż w końcu osłabione
drzwi zostają wykopane i jest ich trzech – MacChuill z bagnetem nasadzonym na karabin, von Strann z winchesterem trzymanym jak kij do krykieta i Jack z nożem w jednej ręce i webleyem w drugiej jako maczugą – przeciwko całej gromadzie tureckich żołnierzy, dobrze uzbrojonych, co udowadniają gradem kul, które ścinają Szkota. – Rzucić broń! Von Strann wypuszcza z ręki winchestera, ale Jack atakuje najsłabszy punkt, z bliska pakuje nóż w brzuch Turka, webleyem uderza go w twarz, następnie rzuca pistolet, łapie karabin wroga i odwraca się, żeby wycelować z niego w żołnierzy, ale w tym momencie widzi kolbę uniesioną nad głową i... Witamy w ciemnościach.
Miasto tysiąca historii Jest w tym mieście wiele historii, mes amigos, o kamieniach brukowych deptanych przez wojskowe buty, o prętach ogrodzeń wokół gett Dzielnicy Południowej, o przegranych z podziemnego świata, szmuglujących kradzione dane tunelami, w których kiedyś turkotały po torach punktualne pociągi, o supermanach z wyższych sfer, którzy zapłacą słoną cenę za słodkie delicje, żeby umilić długą noc za pomarańczę albo parę siatkowych rajstop. Tak, mamy te wszystkie opowieści i jeszcze więcej w martwej strefie tuż przed świtem. Słuchacie niegrzecznych, conocnych Zapisków z geek show Dona Coyotea. Mamy też kilka pikantnych skandali, od których wasze policzki zrobią się płomiennie czerwone. Ale jak wiecie, zawsze szukamy soczystych kąsków, więc jeśli znacie jakąś ploteczkę nadającą się na astralne fale eteru, sięgnijcie po telefon, wykręćcie sześć, sześć, sześć, cztery, zero, zero, zero i podzielcie się nią z nami. Toczę się po dachu, zrywam i kucając w pozycji myśliwego, odwracam się, żeby wycelować z mojego curzona-youngblooda w niebo, gdy reflektory ornitoptera zamykają mnie w kręgu jasności. Nie mam nic przeciwko światłom rampy, ale wolałbym, żeby zasypywano mnie różami, a nie kwiatami energii chi, które dudnią wokół mnie o beton. Wprawdzie są równie ładne, lecz po przedstawieniu wolałbym dostać różowego szampana, więc dochodzę do wniosku, że pora na zejście Jacka ze sceny. Strzelam do ornitoptera – raz, drugi – aż okaleczona zabaweczka z diabelskim furkotem kilka razy trzepocze skrzydłami, nurkuje w dół i eleganckim piruetem spada na beton. Na pewno poproszą mnie o bis. Rozpocznijmy opowieść, która może wstrząsnąć towarzystwem, opowieść o dziwce z wielkim sercem i superszpiegu lotniku, który próbuje wrócić do swojej miłości. Słyszę, jak pytacie, co, u licha, czyni nieobyczajną i śmiałą tę historię, którą poznaliście dzięki głębokiemu nurkowi Dona w ludzką duszę? Dociekliwe umysły chcą wiedzieć. Na początek powiem, że ta dziwka miała wyjątkowe oprzyrządowanie, jeśli mnie rozumiecie. Mówi się na ulicy, że nasz chłoptaś wykradał sekrety w różnych łóżkach, a pewna mała ptaszyna szepcze, że ostatnio wciągano go, a potem wypychano ukradkiem z kilku drogich apartamentów. Chodzą słuchy, że pewien minister ma ogromne upodobanie do jego słodkich policzków. Chcecie więcej? Chcecie dowiedzieć się wszystkiego? Cóż, mes amigos, jeśli to wam nie wystarcza, może chcielibyście usłyszeć, jak nasz mały figlarz przekazywał dalej zdobyte tajemnice, jak rozmawiał ze swoim bossem – z kimże innym, jak nie z ludzką wszą w jutrze wielkiego i dobrego Albionu, jedynym i niepowtarzalnym Jackiem Flashem. Gdybym był ministrem, powiedziałbym, że to zwykłe, bezczelne... Dokonuję szybkiej oceny sytuacji i widzę drzwi po drugiej stronie dymiącej pizzy z ornitoptera i pilota. Biegnę do nich... i zatrzymuję się z poślizgiem, gdy zza tych drzwi słychać potężny łoskot, połączenie terkotu karabinów ze zgrzytliwym sprzężeniem mikrofonów podkręconych na maksa przez wzmacniacz z nożem sprężynowym w środku. Dźwiękowy taran. Cholera! Kiedy drzwi zaczynają się jarzyć i wybrzuszać, potem rozpadają się w deszczu iskier, a na dach z wrzaskiem wypadają żołnierze, ja już pędzę po betonie w przeciwnym kierunku, strzelając przez ramię. Jeden skok na sprężynowych butach i jestem bezpieczny po drugiej stronie wraka, pistolet chi schowany w kaburze, w rękach orgonowe granaty, zawleczki’ wyjęte. Jeszcze staram się powiedzieć tym draniom, żeby robili miłość, a nie wojnę. Jeśli nie posłuchają głosu rozsądku...
Joe Campbell, Sześciostrzałowce w Salt City (1973) – Nie słuchasz majora, zabijemy cię, sP. – powiedział herszt bandytów. – Robimy deal, gringo? Jake Carter zmrużył oczy i wycedził przez zęby: – Może. Van Stern uniósł głowę i zlizał krew z kącika ust rozbitych pięścią przez majora. Jego stopa wymagała opatrzenia, ale był twardym mężczyzną, a nie mięczakiem, którego złamie jedna kula. – Gnijcie w piekle, wszawe skurwysyny – rzucił z pogardą. – Wygląda na to, że nie mamy dużego wyboru, amigo – powiedział do niego Carter spokojnym głosem, świadczącym o tym, że ma jakiś plan. – Nie zaszkodzi wysłuchać tego człowieka. Major pogładził wąs, nalał sobie następną porcję whisky, wychylił ją jednym haustem i zaciągnął się skrętem. Odstawił szklaneczkę na urwany kawałek mapy leżący na stole. – Myślę, że pan i ja jesteśmy do siebie podobni, kapitanie Carter. Jeden z nas to Jankes, drugi konfederata, ale obaj jesteśmy żołnierzami. Wiemy, o co chodzi w wojnie, wiemy, przez co człowiek musi przejść, co musi zrobić. To nie jest ładna opowieść. Wojna zmienia człowieka, czyni go zimnym i martwym w środku, czyni z niego zabójcę. Nie sądzę, żebyśmy aż tak bardzo się różnili, kapitanie. – Do czego pan zmierza, majorze? – spytał Carter krótko. – Mam tutaj połowę mapy, która pokazuje, gdzie squaw naszego miłośnika Indian ukryła skarb większy, niż pan czy ja potrafimy sobie wyobrazić. Rzecz w tym, że nie mogę do niego dotrzeć, bo na tamtym terenie aż się roi od przeklętych czerwonoskórych. Rzecz w tym, że z naszym tutaj przyjacielem jako zakładnikiem może uda się nam przejść obok tych dzikusów. I wreszcie rzecz w tym, kapitanie, że potrzebuję drugiej połowy mapy, i myślę, że pan wie, gdzie ona jest. Gdy major mówił, Meksykanin wyciągnął długi nóż z pochwy wiszącej u pasa i bawił się nim groźnie, chodząc wolno wokół stołu. Van Stern tylko się roześmiał. – Rzecz w tym, że wie pan cholernie dobrze, że Salt City nie da się obronić przed plemieniem Indian, tak samo jak przed pańską bandą rzezimieszków i renegatów, a pan trzęsie ze strachu portkami. Wie pan cholernie dobrze, że po zapadnięciu nocy ci „dzicy” będą w całym miasteczku, a najbardziej zależy im na pańskim skalpie. Jake Carter popatrzył na tropiciela i przeniósł wzrok z powrotem na majora. – Proszę się zastanowić, kapitanie – rzekł major. – Złoto... Więcej złota, niż potrafi pan sobie wyobrazić. Co pan na to? Meksykanin stoi bezpośrednio za nim. Carter czuje zimną stal przyciśniętą do gardła. – Słuchaj majora, gringo, jeśli wiesz, co dla ciebie dobre. – Zabijcie mnie, a nigdy nie znajdziecie złota – ostrzegł Carter. Major dał znak przywódcy bandytów, żeby się odsunął, ale nadal mierzył Cartera zimnym wzrokiem głodnego kojota. – Nie zamierzałem pana zabić, kapitanie. Śmierć jest zbyt ostateczna jak na mój gust. – Wyciągnął rękę po nóż Meksykanina. – Natomiast ból...
Major Josef Pieczorin Jack budzi się z chaosu nieświadomości pełnego spadających aniołów, płonących książek, głosu śpiewającego pieśń żałobną i drugiego, który mówi: – Jeszcze raz. Czuje na twarzy uderzenie zimna i wilgoci, wodę w ustach i nosie. Zaczyna pluć, krztusić się i kaszleć, mruga. Próbuje dotknąć pulsujących skroni, ale nie może unieść rąk. Ma je związane za plecami, mocno i... Potrząsa głową, lecz osiąga tylko tyle, że oszołomienie zostaje zastąpione przez ból. – Jest pan z nami, kapitanie Carter? – Tak. Przed nim na brzegu topornego drewnianego stołu siedzi mężczyzna. Jego obraz z początku jest ciemny i zamazany, ale z każdą chwilą robi się wyraźniejszy, podobnie jak reszta betonowej celi. Przy kurku zamontowanym w ścianie stoi Turek z wiadrem w dłoni, obok niego, również przywiązany do krzesła, półleży von Strann, z rany nad jego okiem cieknie krew. To głos czarnej koszuli i arogancja, z jaką się do niego nachyla, przywracają mu przytomność. Jack od razu rozpoznaje drania. – Doszedł pan do siebie? – pyta major Josef Pieczorin z Czarnej Gwardii. Jack nic nie mówi, tylko łypie na niego spode łba. – Tak, widzę, że tak – stwierdza major. W jednej ręce trzyma szklaneczkę, w drugiej smukłe cygaro, lecz zapach dymu i armaniaku w jego oddechu nie jest nawet w połowie tak ostry, jak zastarzały, mdlący fetor ekskrementów i krwi, który wypełnia pomieszczenie, odór śmierci i tortur. Betonowa posadzka jest mokra, w rogu znajduje się otwór odpływowy, ale tutaj, pod nogami Jacka, rdzawe plamy wżarły się zbyt głęboko, żeby je zmyć. – Mam do pana kilka pytań – mówi Pieczorin. – Carter, Jack, kapitan, jeden zero jeden trzy osiem siedem sześć dziewięć. Pieczorin wzdycha, pociąga łyk alkoholu, kręci szklaneczką i odstawia ją na stół. Zsuwa się z blatu, zbliża do von Stranna. – Czy musimy przez to wszystko przechodzić? Ja zadaję pytania. Pan odmawia odpowiedzi. Ja robię wszystko, żeby pana złamać. Pan opiera się heroicznie, aż w końcu przykładam pistolet do głowy pańskiego przyjaciela i grożę, że pociągnę za spust. O tak. – Lufa wbija się w skroń nieprzytomnego von Stranna. – Pan pozostaje nieugięty, bo wie, że na wojnie czasami trzeba poświęcić czyjeś życie. Ja, zamiast stracić możliwość wywierania nacisku, demonstruję, że posunę się tak daleko, jak to będzie konieczne. Opuszcza broń, celuje w stopę von Stranna i strzela. Krzyk przechodzi najpierw w złorzeczenia, potem w zdławione jęki, a one z kolei w stek obelg. Pieczorin taksuje Cartera chłodnym wzrokiem. – Carter, Jack, kapitan, jeden zero jeden trzy osiem siedem sześć dziewięć. Podczas gdy von Strann zmaga się z nagłym przebudzeniem, Jack uparcie patrzy prosto przed siebie, stara się odgrodzić od odgłosów cierpienia. Do jego uszu dociera stłumiona i daleka, lecz głośniejsza niż wcześniej, niepokojąca pieśń śpiewana w dziwnym języku Enakitów. Skupia na niej całą uwagę. Nie potrafi powiedzieć, z jakiego kierunku dochodzi – dźwięk jakby go otaczał – ale teraz już nie można nie słyszeć lamentu von Stranna nad zmarłym dzieckiem. Brzmi jak tysiące głosów. Jeśli wierzyć notatkom Samuela, Turcy muszą robić się nerwowi.
– Kapitanie Carter. Pieczorin łapie go pod brodę i siłą odwraca jego twarz w stronę von Stranna, który siedzi skulony i mamrocze coś do siebie, krzywiąc się z bólu. Carter gwałtownie szarpie głową i znowu patrzy przed siebie. Na stole przed nim leżą juki z bazgrołami Samuela, dziennikiem Cartera, Pieśnią Salomona, mapą miasta. – Carter, Jack, kapitan, jeden zero jeden trzy osiem siedem sześć dziewięć. Jęki von Stranna cichną, jego głos nabiera cichych śpiewnych tonów. Jack ma wrażenie, że prawie rozumie słowa: Będzie za to kara. Gdy Pieczorin wchodzi w pole widzenia, Jack widzi, że ta pieśń go denerwuje. Pamięta z treningów, że nie powinien się angażować – wystarczy nazwisko, stopień i numer, bo każdy dodatkowy szczegół daje torturującemu punkt zaczepienia – ale ta sytuacja jest... wyjątkowa. Patrzy na notatki leżące na stole i podejmuje decyzję. – Miejscowi są trochę niespokojni, prawda, majorze? – zagaja. – Od jak dawna łączność jest zerwana? Ile patroli zwiadowczych zniknęło bez siadu za murami Tell-el-Kharnain? Us’mieszek, który pojawia się na twarzy Pieczorina, jest nieco wymuszony. – Wygląda pan na zmartwionego, majorze. To znaczy, na pozór wydaje się pan pewny zwycięstwa, ale przesądna część pańskiego umysłu obawia się... nieprzewidzianych okoliczności. A może lepszym określeniem byłoby „przewidziane okoliczności”? Pieczorin zaciska usta, jakby zamierzał warknąć. – Kapitanie Carter, radzę panu zatroszczyć się o.– ...swój najbliższy los, zamiast przejmować się mistycznymi bredniami niewyksztaiconych dzikusów. Czy to naprawdę są brednie? Więc dlaczego w czerwonym notesie, który leży przede mną, jest zapis naszej rozmowy słowo w słowo? Proszę się nie krępować. Znajdzie ją pan na stronie z pańskim nazwiskiem jako tytułem. Major Josef Pieczorin. Pieczorin blednie i milczy przez dłuższą chwilę, która ciągnie się jak uroczyste bicie dzwonu. Wydaje im się, że całą wieczność trwa ta chwila, kiedy mierzą się wzrokiem, zaglądają sobie nawzajem w dusze i wiedzą, że ich splątane losy są opisane i przypieczętowane na podartych i zakrwawionych kartkach notesu.
R. Graves, Syn miasta (1956) Gdy tylko Kozak wszedł do pokoju, wiedziałem, że czekają mnie kłopoty, a na widok stojącego za nim zbira zrozumiałem, że będzie dużo gorzej. Był wielki i brzydki, z gęstymi wąsami, które nie mogły ukryć jego tępego uśmieszku. Gdyby ogolić goryla i ubrać go w garnitur, wyglądałby zupełnie jak ten facet. Ale wolelibyście się do niego nie zbliżać, bo choć go ogolono, zapomniano polać wodą z węża. – Miło pana znowu widzieć – powitałem Kozaka. – Przedstawi mnie pan przyjacielowi? To jeden z tureckiego motłochu? – Niech sam się przedstawi. I tak zrobił – imię Pięść 1, nazwisko Pięść 2 – po obu stronach mojej twarzy. Po tej wymianie uprzejmości przez chwilę masowałem szczękę i dotykałem palcem luźnego zęba. Przy pierwszym spotkaniu zwykle zapada takie niezręczne milczenie. – Miło mi było was obu poznać – odezwałem się w końcu. – Zaproponowałbym wam drinka, ale nie sądzę, żeby ten hotel oferował obsługę pokoi. Kozak przysiadł na brzegu stołu i rzucił krótko: – Porozmawiajmy.
– Jasne. O Jankesach? Kozak pokręcił głową. – Porozmawiajmy o Księdze. – Nie jestem zapalonym czytelnikiem, ale lubię komiksy. Czytuje pan komiksy? Pięść 1 udzieliła mi ciętej odpowiedzi. – Kto ma Księgę, panie Carter? – zapytał Kozak. Zorientowałem się, że Turek i Kozak szukają Księgi i sądzą, że ja mogę ich do niej zaprowadzić. Tkwiłem w tym interesie dostatecznie długo, by wiedzieć, że czasami mądrzej jest trzymać język za zębami, a kiedy indziej trzeba śpiewać jak ptaszek. Niestety, zwykle źle oceniałem sytuację. – Spływaj, Kozaku – powiedziałem. – Nie wiem, o czym mówisz. – Panie Carter, proszę się rozejrzeć. Nie ma stąd wyjścia. W końcu jeden z was się załamie, a wtedy drugi stanie się... zbyteczny. Nic nie jest pan winien baronowi. Może pan ograniczyć straty i zachować życie. – Mam dług do spłacenia – oświadczyłem. – Nazywał się Sam Hobbes i był moim wspólnikiem, póki na górskiej szosie nie przytrafiły mu się małe kłopoty z hamulcami. – Wypadki się zdarzają, panie Carter. Drogi za miastem potrafią być zdradliwe. Pański przyjaciel powinien był bardziej uważać. – Albo ktoś się nim zajął. Kozak przez dłuższą chwilę przewiercał mnie wzrokiem, a w mojej głowie rozdzwonił się dzwonek alarmowy. Nagle odniosłem zabawne wrażenie, że gość mnie nabiera, że podobnie jak ja nie wie, co się stało z Samem. – Panie Carter, dla kogo pracował pański przyjaciel? Wielu ludzi szuka Księgi. Ludzi, którzy posuną się do wszystkiego. Kto wynajął pańskiego wspólnika, żeby ją ukradł? Dżentelmen George Curzon? Bracia Mason? – Bracia Mason? – powtórzyłem. – Co to za jedni? Nowe combo? Kozak westchnął. Pochylił się nad biurkiem i wcisnął guzik interkomu. Rozległo się głośne buczenie, a po nim syczące: Tak? – Nasz gość jest bardzo powściągliwy, panowie. Musimy chyba uciec się do skuteczniejszych metod. Chwilę później weszli dwaj faceci. Ci nie wyglądali na przeciętnych zbirów. Do diabła, w ogóle nie przypominali siepaczy. Od razu zauważyłem, że żaden nie pakuje na siłowni, bo nie musi. Obaj byli uzbrojeni w idealne zęby i wypielęgnowane paznokcie, należeli do tego rodzaju mądrali, którzy pozwalają innym brudzić ręce. Wyczuwało się w nich władzę, więc doszedłem do wniosku, że ci dwaj to bossowie Kozaka – a przynajmniej wspólnicy – co bardzo komplikowało sprawę. Ci faceci, Turek i Kozak stanowili jedną dużą, szczęśliwą rodzinę albo Kozak prowadził na boku drobne, interesy, a turecki zbir był zbyt tępy, żeby o tym wiedzieć. – Nie sądzę, żebym miał przyjemność – powiedziałem. Jeden ze spryciarzy otworzył srebrne pudełko z fiolką i strzykawką. Nabrał trochę płynu z ampułki, wypuścił kroplę w powietrze, postukał palcem w igłę. Jego kolega skinął na zbira, żeby stanął po drugiej stronie krzesła. – Mam na imię Mike – oznajmił ten ze strzykawką. – A to jest Bill. – Krótko i dźwięcznie – skomentowałem. – Podoba mi się... W tym momencie silne ręce wcisnęły mnie w krzesło i unieruchomiły. Poczułem igłę w
ramieniu i jasne światło w głowie, ciepło i szum jak po trzech drinkach za dużo, tyle że bez papierosów i ładnej brunetki w łóżku następnego ranka. Zastanawiałem się właśnie, dokąd poszła dziewczyna, gdy stwierdziłem, że robi się trochę dziwnie. – Wiecie... zawsze chciałem mieć idealne zęby – udało mi się powiedzieć, zanim Mickey Finn całkiem usunął mnie z rzeczywistości.
Chłopiec o imieniu Jack Tak, mes amigos, tu Don Coyote, który wyje w nocy do jasnego księżyca i wota do was na astralnych falach eteru. Dzisiaj wieczorem słuchajcie uważnie, bo coś się dzieje i nie jest to miłe ani zabawne, ale wasze oko na niebie ma dla was słowo, opowieść do przekazania. Zgadza się, nareszcie prawda wyjdzie na jaw i jeśli mogę pozwolić sobie na śmiałość, tu i teraz zamierzam odpowiedzieć na pytanie, które drży na naszych wargach: Dlaczego ten świat jest bardziej popieprzony niż psychol na kwasie? Cóż, mes amigos, był sobie kiedyś chłopiec o imieniu Jack... Wysokim łukiem rzucam pierwszy granat w lewo, liczę do jednego i – cholera! – ciskam drugi w prawo, prosto pod nogi nadbiegających palantów. Bum, bum, sukinsyny. Rozglądam się, szukam drogi ucieczki, ale widzę, że z klatki schodowej wypada na dach jeszcze więcej drani. Kurwa.’ Rzucam następne dwie seksbomby jako zasłonę dymną, nasuwam gogle na oczy i badam wzrokiem budynek, który mam pod sobą. Patrząc w stronę najbliższej krawędzi, dostrzegam tylko ziejącą dwudziestopiętrową przepaść i całe mnóstwo powietrza między miejscem, w którym stoję, a dachem Hiltona wznoszącego się naprzeciwko. Jakieś dwa albo trzy piętra niżej przebiega linia powietrznego tramwaju; będzie musiała mi wystarczyć. Kiedy dosięga mnie podmuch eksplozji chi, mknę sprintem do brzegu budynku, odbijam się i rzucam w otchłań z rozpostartymi rękoma. Kabel całkiem szybko się zbliża do moich stóp. Bułka z masłem. Łapię linę jedną ręką, odcinam ją strzałem z pistoletu. Huśtając się jak Tarzan, zmierzam szerokim łukiem w balkonowe okno pokoju hotelowego. Widzę, że w środku odchodzą jakieś perwersje: tłuścioch, idiotycznie wyglądający w krótkich spodenkach i uczniowskim blezerze, pieści rozkosznego punka, który zdejmuje podkoszulek przez głowę. Uważajcie, zbereźnicy! Nadchodzę! Wpadam do środka, roztrzaskując szybę, odbijam się od łóżka, trafiam ramieniem w lustro na drzwiach garderoby, ląduję przykucnięty. Otrząsam się ze szkła jak pies z deszczu. Odłamki brzęczą. – Mój Boże! – mamrocze gruba ryba. – Blisko, ale nagrody nie będzie – mówię. Celuję z pistoletu chi i uciszam ich, przykładając palec do ust, ale ważniak jest spanikowany. Chłopak wygląda dziwnie... ręce zaplótł na piersi, brwi ściągnął, mały nosek zmarszczył rozkosznie. Mam nadzieję, że to dziwka, bo tatuś cuchnie władzą i pieniędzmi, a dzieciak, cóż, jest słodko-słonym smakołykiem z zieloną szopą włosów i niebieską aurą jak gwiazda porno z Pragi. Nie chciałbym myśleć, że nie dostał zapłaty za zerżnięcie starego zboczeńca. Istnieją pewne zasady, do kurwy nędzy. Gruba ryba przenosi wzrok ze mnie na chłopaka i z powrotem, oczy ma wytrzeszczone z przerażenia, wstydu, pełne wszelkich złych fluidów, jakie są w słowniku. – Daję dwa razy tyle, ile ci płacą – skrzeczy. – Tylko nie... Strzelam. – Zamknij się. Stary zsuwa się z łóżka na podłogę. – Jack – odzywa się chłopak takim tonem, jakby mówił: Niedobry pies. Mam ochotę przewrócić się na plecy. Pieprzyć to, może mnie pogłaskać po brzuchu w każdej chwili.
– Co ty, do cholery, wyprawiasz? – rzuca wściekły. – Fox będzie... Jack? – Czy ja cię znam? – pytam. W tym momencie uderza w nas czasowa fala uderzeniowa.
Nigdy więcej Jak rzekł Ab Irim swemu słudze Eliezerowi, był czas, kiedy aniołowie chodzili po ziemi. Jedni powiadają, że to byli aniołowie, którzy się zbuntowali, powstali przeciwko Panu, walczyli u boku jego wroga i upadli. Inni mówią, że to byli aniołowie, którzy nie walczyli po żadnej stronie w wielkiej wojnie i dlatego byli znienawidzeni przez obie, tworzyli zastęp nie nieba czy piekła, tylko Ziemi. W twojej Torze jest napisane, że ci aniołowie ożenili się z córkami ludzi i że z tego związku narodzili się wszyscy potężni władcy, budowniczowie miast, wielcy łowcy. Ze synowie Boga zrodzili się z córek ludzi i nie spadli na Ziemię, ale zostali wychowani w pyle. Że ci żywi, oddychający aniołowie walczyli o władzę, walczyli przeciwko sobie nawzajem albo ramię w ramię, a Pan, którego czcicie, był tylko jednym z potężnych mężów z dawnych czasów, największym z nich, ale nadal człowiekiem, jak ty, przyjacielu. Pan Bóg Bogów, Najwyższy z Wysokich, Baal El Eliyoun – Pan Ilil, takie imię mu dali. W tamtych czasach nie nazywali siebie aniołami ci potężni ludzie z dawnych czasów. Nazywali siebie bogami. To był dumny mały bóg, bo wśród bóstw Słońca i Księżyca, bóstw ziarna i wina, był bogiem królów. A czy bóg wszystkich królów nie jest królem wszystkich bogów? O, ale byli tacy, którzy mu się nie kłaniali, którzy rzucali mu wyzwanie. I stawali się coraz liczniejsi, w miarę jak rosła jego potęga. Mówili przeciwko niemu, nie uznawali jego władzy; byli... utrapieniem. Tak więc pewnego dnia bóg królów wezwał swojego skrybę i kazał mu spuścić na Ziemię potop, żeby uciszyć te nieznośne głosy, uciszyć hałas czyniony przez bogów, którzy pokochali Ziemię, pokochali ludzkość i nie obawiali się jego majestatu. Kaaał zniszczyć wszystko. Skryba nie był okrutnym człowiekiem, ale lojalnym sługą. Jako bóg mądrości, mądry człowiek, wiedział, że jego pan jest bogiem królów, królem bogów i dlatego musiał być mu posłuszny. Chodził z Panem przez wszystkie swoje dni, a Pan go wywyższył, uczynił swoim skrybą, żeby spisywał każde jego słowo w Księdze wszystkich godzin. I teraz Pan wezwał go, żeby wykreślił z te) księgi wszystkie imiona, wylał potop na świat, zniszczył wszelki ślad po każdej żyjącej istocie. Ale jeśli w naturze króla leży karanie, rolą zarządcy jest ocalanie. Dlatego skryba powziął pewien plan. W waszej Torze mówicie o potopie jak o wielkiej wodzie, przyjacielu. Prawda? Wyobrażacie sobie, że świat utonął, bo przez czterdzieści nocy nieustannie padał deszcz. Ale w naszych opowieściach, przyjacielu, potop jest bronią abubu, bronią gigantów, którzy otwierali paszcze i zmiatali wszystko, co stanęło im na drodze. Ognistym mieczem, rzeką głosów, lodowcem. Myślisz, że kiedy pokopiesz w ziemi, znajdziesz glinę i kości tych, którzy utonęli w wielkim potopie? Mylisz się. Tu chodzi o powódź czasu, która porywa świat, setki światów, zmywa wszystko, nawet własne ślady, i zostawia po sobie tylko... jakie to słowo? – anomalię tu i tam. Martwego anioła na plaży. Miasto pod skałami. Statek osadzony na szczycie góry. Arka z parami wszystkich gatunków zwierząt żyjących na świecie, przyjacielu? To rzeczywiście musiałby być bardzo duży statek. W ten sposób uratowaliście świat? Byk i krowa, owca i baran, i tak dalej? Ludzie, którzy napisali waszą Torę, przyjacielu, musieli mieć kiepski inwentarz, skoro wyhodowali go z jednego samca i jednej samicy, skoro krzyżowali siostry z braćmi; każdy pasterz wie, że w ten sposób nie uzyska zdrowego stada. Nie, przyjacielu, żeby uratować świat, trzeba ocalić wiedzę o tym świecie, wiedzę, że były byki i krowy, że były owce i barany, że byli mężczyźni i kobiety, którzy żyli i umierali. Jeśli świat ma być zniszczony, jedyne, co możecie uratować, przyjacielu, to pamięć o nim, żeby potem odtworzyć to, co kiedyś mieliście, i opłakiwać to, czego nie da się przywrócić do życia.
Taki był plan skryby. To zadanie powierzył człowiekowi, którego nazywamy Ziusuzdrą, Dalekowzrocznym, człowiekowi, który przeżył potop, dryfując w góry, gdzie pewnego dnia miało powstać, zbudowane przez naszych przodków, miasto Aratta. Dał naszemu ludowi księgę wszelkiego życia, które istniało przed nami. W waszej Torze mówi się o przymierzu zawartym po potopie między człowiekiem a Bogiem, o ołtarzu wzniesionym dla Pana i składanych na nim ofiarach. O tym, jak król bogów, bóg królów, widząc, że niektórzy uniknęli jego gniewu, został ułagodzony nie błaganiem o miłosierdzie, tylko wymianą życia za życie, daniną z krwi każdego zwierzęcia i każdego człowieka. Wszystkich pierworodnych. W zamian dał obietnicę. – Nigdy więcej nie zniszczę wszystkiego. To przymierze jest zapisane w Księdze, przyjacielu, a my, którzy chodzimy między klątwami Pana i Jego wroga, jesteśmy stróżami tego przymierza. Nigdy więcej. Jako opiekunowie Księgi, jesteśmy poręczycielami obietnicy. Dotrzymujemy słowa danego przez króla bogów. Bo nie można ufać, że król bogów sam go dotrzyma.
Król kłamstw Pieczorin oddziela strony, na których są transkrypcje zapisane przez Cartera, od tych, które zawierają tylko bazgroły Hobbsbauma. Robi to metodycznie, przerywając pracę tylko po to, żeby łyknąć brandy albo zaciągnąć się cygarem. Nie zwraca uwagi na opowieści o piśmie, które trafiło na Ziemię wraz z upadłymi aniołami, wyryte na ich skórze. Takie bajki mogą wymyślać ustrojeni w płaszcze z piór, pomalowani w barwy wojenne szamani dzikich plemion. I nie ma znaczenia, czy to jest prawda. Pieczorin pogardza słabością, która leży u źródła każdej religii. Nie zamierza tracić czasu na historię starożytną, gdy przed nim jaśnieje przyszłość. W tłumaczeniach notatek Hobbsbauma, dokonanych przez Cartera, szuka planów wojennych sojuszników, ruchów wojsk brytyjskich. Jedno musi przyznać – cudownym bluźnierstwem jest twierdzenie, że jeśli nie można wymawiać imienia Bożego, to ze strachu. I nikt nie może spojrzeć w Jego twarz i przeżyć, bo Jego chwała budzi potworny lęk, taki jak na wojnie, w czasie pożaru, w chwili śmierci. A reakcja Cartera na te słowa jest... wzniosła: Mój Bóg nie jest Bogiem żądzy krwi i nienawiści, napisał w swoim dzienniku. Holokaust, poświęcenie nasienia Abrahama, nie może być wolą Bożą. To bluźnierstwa i herezje. To kłamstwa. Pieczorin wstaje od biurka i przeciąga się, kładąc ręce za głową. Zastanawia się, które tortury są dla Anglika najgorsze. Te, które zadają mu Turcy? Słuchanie jęków von Stranna dręczonego w sąsiednim pomieszczeniu? Świadomość, że jego bóg pastorów, popołudniowej herbaty, szkółki niedzielnej i meczów krykieta na błoniach, jest taką samą dziecięcą fantazją jak Święty Mikołaj? Pieczorin wychował się na bajkach o Babie Jadze, czarownicy z chatki na kurzej nóżce, polującej na dzieci, żeby je wsadzić do pieca. Miał szesnaście lat, gdy za garść rubli doniósł futurystom na swoją bolszewicką matkę, i niewiele więcej, kiedy został wysłany ze swoim patrolem NKWD, żeby oczyścić monastyr w górach Osetii Południowej, który jakoś uchował się przed komunistami. – Jeśli szatan jest księciem kłamstw, to kto jest królem? – zapytał wtedy przeora lekko rozbawionym i umiarkowanie zaciekawionym tonem. Pukanie do drzwi. – Wejść. Turecki oficer zagląda do środka i rzuca mu pytające spojrzenie, gdy dwaj ludzie przepychają się obok niego do gabinetu. Pieczorin ignoruje Turka, wyjmuje z szafki dwie szklanki i stawia je na biurku. Jego... wspólnicy siadają, Pieczorin nalewa im brandy. Turek wychodzi i zamyka za sobą drzwi. – Panowie... – Majorze Pieczorin... Ten głos brzmi, jakby sama noc szeptała mu do ucha, jakby ciemność przebiegła palcami po jego skórze – głos tego, który nazywa się Baal Adad. Kiedyś był Azazelem. Pieczorin podaje szklankę temu nieupadłemu aniołowi, wskrzeszonemu człowiekowi, drugą jego towarzyszowi. – Czego się pan dowiedział? – pyta Michał, Książę Pokoju, zimny jak Archangielsk, miasto nazwane od jego imienia. Pieczorin potrząsa głową, bierze do ręki kartkę, czyta. – Modlę się, żeby Bóg dał mi wiarę. Ale do jakiego potwornego Boga się modlę, jeśli to wszystko jest prawdą? Mroczne przeznaczenie... Pieczorin zatacza ręką kółko w powietrzu.
– I tak dalej. Niezbyt przydatne. A jak idzie panom? – Anglik jest... zdezorientowany – odpowiada Michał. – Pozornie wydaje się lojalnym żołnierzem walczącym za króla i kraj, ale pod spodem coś się kryje... – Enkin? – pyta Azazel. Michał bębni palcami po brodzie. Bardzo możliwe. – Przy tylu bliznach i skazach na duszy można dopatrzyć się każdego tatuażu, jeśli chce się go znaleźć. Ale w jego głosie nie ma Mowy. Tam... nie ma nic. A ten drugi? Von Strann? – W nim jest trochę Mowy – stwierdza Azazel. – Jednak brak mu sygnatury, więc rozwiałby się na wietrze razem z własnym oddechem, gdyby spróbował jej użyć. On nic nie znaczy. Natomiast jeśli chodzi o chłopaka... Pieczorin zapala cygaro, słuchając, jak aniołowie z całkowitą pogardą oceniają ludzi, dokonując szczegółowej analizy ich metafizyki. Jest świadomy, że na niego patrzą w taki sam sposób, jako na pośrednika przydatnego w danym czasie i miejscu, człowieka z koneksjami, którego dobrze będzie mieć w Moskwie, kiedy wojna się skończy, ale mimo wszystko chwilowego. Pali cygaro i słucha anielskich głosów, ich tonu, tembru, akcentu, rytmu, kadencji... Przysłuchuje się Mowie. Bardzo uważnie. Jeśli masz do czynienia z aniołami, musisz być czujny.
Stróż aniołów [...] pośrodku obozu. Nie dało się stwierdzić, czy to dzieło natury, czy człowieka, bo formacje podobne do mrowisk powstały z takiej samej piaskowej gliny, jak budowle we wschodniej Anatolii, [...] a później zostały wydrążone. Otaczające je miasteczko namiotów stanowiło gmatwaninę słupów z kości i daszków ze skór. [...] zbadał[...] jeden z tych [...], zbudowany z czegoś, co wyglądało na kości udowe, ozdobione spiralnym wzorem z rzeźbionych warkoczy i powiązane ze sobą. Słup siedmiu metrów wysokości musiał być zrobiony z kości co najmniej setki mężczyzn [...] na tym płaskowyżu? Alhazred roześmiała się, zatrzymała konia i zeskoczyła z siodła. Jej wysokie buty ciężko stuknęły o ziemię. – Powinniśmy przebyć Pustynię Syryjską i wyjść po jej po drugiej stronie – powiedziała. – Masz rację, przyjacielu. Na tej szerokości geograficznej... podróżując na wschód z Ammanu... tak, sądzę, że powinniśmy już być w An Najaf. A jak widzisz, nie jesteśmy. [...] można to nazwać namiotem, ale wbudowany w zbocze urwiska, które wznosi się za nim jak dziwna półkoczownicza Petra, wygląda jak Tadż Mahal ze skór, kości i gliny, przerobiony przez Gaudiego, z gniazdami termitów zamiast wież. Alhazred zatrzymała się przed wejściem. – Dolina Morza Martwego to ryft, przyjacielu, obszar, gdzie ziemia pękła i się rozsunęła. W takich miejscach jedna strona czasami się wypiętrza, a druga zapada. Stojąc po stronie, która się obniżyła, można zobaczyć spód drugiej. Pokazała to obrazowymi gestami rąk i mówiła dalej o [...] liniach uskoku, odsłoniętych warstwach osadów i skamieniałych morskich stworzeniach znajdowanych wysoko nad poziomem morza, wyżłobieniach i półkach powstających tam, gdzie od spodu zerodowały bardziej miękkie skały, o ochrowych rysunkach turów i koziorożców, o całej scenie ukazującej mezolityczne pola namalowanej pod przewieszką. – W takich miejscach są ścieżki, które wiodą do światów leżących pod naszymi stopami. Przez kilka ostatnich dni podróżowaliśmy nimi, przyjacielu, pod skórą ziemi, żeby dotrzeć do drugiego ryftu, który zaprowadzi nas jeszcze głębiej. – Odchyliła zasłonę ze skór wiszącą w wejściu. – Chodź. Pokażę ci. Ciemność przeszywały krzyżujące się tu i tam snopy światła, w których tańczyły miriady pyłków kurzu. Obracały się całymi konstelacjami jak gwiazdy na nocnym niebie, rozszczepiały światło, rzucały jaskrawy, migotliwy blask w każdy zakamarek. Gdy refleksy padały na piaskową glinę, kamień albo rozpiętą skórę, wydawało się, że to ognisko strzela iskrami albo że błyszczy złoto czy klejnoty, bo wszędzie widniały symbole, sygile, napisane lśniącym siddimskim atramentem, którego z niczym nie można pomylić. Kiedy Alhazred cicho przemówiła, całe wnętrze jeszcze bardziej się zaiskrzyło. Słyszał[...] echo bicia serca w tej jaskini, widział[...] je w wibracjach kurzu. Pył w świetle, światło pośród ciemności, dźwięk w [...] ciele, w [...] piersi, żyłach, głowie – wszystko zdawało się częścią jakiejś wyjątkowej, wszechobecnej siły. – Księga – powiedziała Alhazred. Podążył[...] za nią w głąb katedry ze skóry i kości, obok glinianych kolumn, do wąskiego pęknięcia w skale, które wyglądało zupełnie jak przestrzeń między złączonymi dłońmi giganta pogrążonego w modlitwie albo medytacji. W niszy mieścił się niski kamienny ołtarz, na którym stało proste drewniane pudełko. Alhazred przesunęła po nim ręką. – Księgę pokażę ci w swoim czasie, przyjacielu. Najpierw zobaczysz coś innego. ...w głąb niszy, gdzie ze szczeliny w kamieniu, w którą ledwo dało się wsunąć dłoń, emanowało
inne światło, czerwonawe i słabsze niż złoty blask wypełniający tabernakulum. [...] dobiegające stamtąd szepty, podszedł[...] bliżej, jakby coś [...] przyciągało, i nagle poczuł[...] na ramieniu silny uścisk jej ręki. – Chodzimy między klątwami Pana i Jego wroga – powiedziała. – Ale nie mieszamy się w ich wojnę... ani w ich kary. Zobaczył[...], że za szczeliną otwiera się przestrzeń i [...] Jedno ze stworzeń zakutych w łańcuchy w tej jaskini za jaskinią uniosło kudłatą głowę i popatrzyło na [...] w milczeniu oczami jak rubiny osadzonymi w twarzy jak z horroru. Z miejsc, gdzie ochrowa glina, którą ta istota miała zamiast skóry, zrobiła się sucha i dziwnie gładka, ale popękana jak koryto wyschniętej rzeki, sączyła się szkarłatna, fioletowa i czarna krew. Gdy odpadł kawałek policzka, stwór jęknął, zebrał z ziemi trochę kurzu, zwilżył go krwią i śliną i zalepił sobie ranę. Za nim, jak okiem sięgnąć, były w tej mrocznej jaskini zbroczonej krwią inne upadłe anioły, obdarte ze skóry, w łańcuchach, ukryte pod powierzchnią świata. Zapytał[...] Alhazred, czy jej lud więzi te anioły, czy je ochrania. Potrząsnęła głową. – Zrozum, my nie jesteśmy ani strażnikami więziennymi ani stróżami tych nieszczęsnych istot. Ale samą Księgę można uważać za jedno i drugie.
ERRATA
Echo słońca na lodzie – Ty – mówi Finnan. Pieprzony Enki. Na wszystkich ścianach wiszą albo są przyklejone taśmą kalki, powiększone fotokopie, szkice ołówkowe i coś, co wygląda jak obrazki narysowane atramentem na rozpiętym płótnie. Kopiowała je z fotostatów, domyśla się Finnan, doskonaliła umiejętności, aż była gotowa zmierzyć się z takim zadaniem, przenieść tatuaże Enki na nowe ciało. Na swój szalony sposób ten pomysł ma sens. Księga jest częścią historii Enki, jej sercem. Wystarczy sprowadzić z powrotem skrybę, a odzyska się Księgę. I dlatego jakiś biedny palant, który nie wiedział, w co się pakuje, dał się omamić... Jezu, jak ona mogła coś takiego zrobić po tym, co przydarzyło się Thomasowi, po tym, co jej się przydarzyło? – Eresz byłaby z ciebie dumna – stwierdza. – Ta suka królowa piekła byłaby cholernie dumna. Co to za jeden? Niegrzeczny enkin? Zastraszony człowiek? Powiedziałaś mu... – Nikt – odzywa się Enki. Odkłada pistolet do tatuażu na stół, przemywa wacikiem ramię, uśmiecha się do Finnana. – Byłem niczym. Nikim. Pod bitmitowymi wzorami skóra Enki jest księżycowo biała jak u Zimnego Człowieka, jasna jak ozdoba z fiszbinu między czarnymi żłobieniami tatuaży. – Przyszedł do mnie – tłumaczy Phreedom. – Przyszliśmy – potwierdza Harker. Zamyka za sobą drzwi, obchodzi krzesło Enki i staje za nim, kładąc ręce na oparciu. – Widzisz, przyjacielu, masz rację, że cały ten dym i lustra... – wzrusza ramionami – to końskie łajno. Żaden z nas nie miał nigdy nic wartościowego... z wyjątkiem wiary. – Krzywy uśmiech. – Stary przyjacielu, od zawsze jestem tylko oszustem i handlarzem, ale gdzieś po drodze znalazłem trochę wiary. I kiedy wsłuchiwałem się w to, co mi mówiła – w sercu, wiesz – usłyszałem wołanie tej damy. Rozbrzmiewało głośno i prawdziwe w całym Welinie i przyciągnęło nas tutaj, jeszcze zanim się zjawiła. Czekaliśmy na nią. Wydaje mi się, że ty też usłyszałeś ten zew i przyszedłeś tutaj z jego powodu. Finnan się śmieje. – Żeby się przyłączyć do rewolucji? Kurwa, nic z tego. – Nigdy nie mów nigdy – odzywa się Phree. – Pierdoły. Jeśli myślicie, że ja... – Już to robiłeś. Dawno temu, Seamusie Finnan. Walczyliśmy ramię w ramię, dawno temu. – Chybabym to pamiętał. – Dawno temu jak dla mnie, Szamaszu... Szamasz. Echo blasku słonecznego na lodzie; droga biegnąca przez równinę piasku, twardego i białego od soli i szronu; dolina, która stopniowo się zapada i tworzy głębokie V, wyżłobienie w Welinie; oddech parujący w powietrzu; on sam klęczy na jednym kolanie, z paralizatorem w ręce, w anielskiej zbroi, ze skrzydłami z synte, które się rozkładają, gdy porusza łopatkami; Anna po jego jednej stronie; Enki po drugiej. Za ich plecami armia. Nie. Daleko, daleko, na drugim krańcu drogi, gdzie ściany doliny są tak strome, że w górze widać tylko wąski skrawek nieba, półksiężyc koloru krwi wnosi się nad ścianą lodu; Seamus wstaje, ściskając broń. Zamarznięty pył chrzęści między kciukiem a palcem wskazującym drugiej dłoni. Seamus patrzy w słońce, nie rozgląda się na lewo ani na prawo, nie zerka na paralizatory
rozmieszczone co kilka kroków wzdłuż drogi, wbite w ziemię jak krzyże, zwieńczone czaszką i ozdobione skórą, podpory dla szkieletów z powiązanych ze sobą wyblakłych kości, eksponaty w muzeum masakry. Wokół nich świszczy wiatr. Finnan słyszy w nim Mowę, czar kierujący Welin na ścieżkę, która biegnie przez czas, na pojedynczy szlak prowadzący od końca świata do świtu wszystkiego. Nie. Finnan wie, że broń zostawiły anioły, kiedy się wycofywały, dokonując po drodze rzezi wiosek i miasteczek, miast i cywilizacji, obracając całe światy w cmentarny pył, żeby wykorzystać martwe dusze jako worki z piaskiem do swoich magicznych okopów. Myśli o Rosjanach, którzy w czasie odwrotu przed wojskami napoleońskimi zostawiali za sobą spaloną ziemię i wciągali Francuzów w głąb zniszczonego kraju, gdzie czekały ich mróz i głód. Myśli o Spartanach szykujących ostatni punkt oporu na wąskiej górskiej przełęczy, garstka arystokracji przeciwko hordzie. Znowu w święty obowiązek i całe to gówno. Nie. – Finnan – mówi Phree. Seamus mruga. Gapi się na hieroglif w kształcie litery V wyryty na piersi Enki i dostrzega symbol zamiast znaczącego wiru, ale wizja nie znika. Jego prawdziwa przyszłość nie blaknie. On znowu maszeruje do rytmu bębnów pieprzonej wojny, z bronią w ręce, przed nim tylko jedna droga, ze szpalerem martwych ludzi po obu stronach. Gdy podchodzi Phree, nie może spojrzeć jej w twarz, bo ma łzy w oczach. Mruga ponownie, mierzy wzrokiem ją i Enki, dwójkę głupich i cholernie zdeterminowanych mend. – Szuje! – wyrzuca z siebie. – Świnie! To nie... – Tylko nie mów, że wcale nie musi tak być – warczy Phreedom. – Nie mów mi, kurwa, że nie musi tak być. Jeszcze nie rozumiesz? Nie rozumiesz, kurwa? To twoja przyszłość. To moja przyszłość. – Wskazuje na Enki. – Ale jego cholerna przeszłość. Enki wstaje, łapie Finnana za ramię, ciągnie go do krzesła i siłą sadza, ale Seamus nie wie, czy chodzi mu o przymus, czy o pocieszenie; do licha, możliwe, że dla tych drani to żadna różnica. – Wojna została przegrana i wygrana, jeszcze zanim się urodziłeś, Finnan – zaczyna Enki. – Jeśli walczy się o całą historię ludzkości od pierwszego krzyku Mowy wydanego przez małpę walącą się w piersi, jeśli walczy się o wieczność, gdzie jest pole ostatniej bitwy? Na końcu dni czy w zaraniu dziejów? Wiesz, jak działa czas w Welinie, Finnan. Czy to jakaś różnica? Na końcu drogi, która obiega cały cholerny świt wszystkiego, myśli Seamus. – Chcesz wiedzieć, gdzie są wszystkie anioły? – pyta Phree. – Zamurowane w pieprzonej Fortecy Samotności, tak daleko w przeszłości, że nas, kurwa, jeszcze nie było nawet w jądrze ameby. Seamus wyjmuje papierosa z paczki. – Przeklęte niebo jest dwa metry pod ziemią – ciągnie Phreedom – czterdzieści stopni w dół i kilka miliardów lat wstecz, kiedy świat był kulą lodu. To jedyne miejsce, gdzie czują się bezpiecznie, w świecie bez życia, które zakłócałoby ich miły porządek. Seamus sięga do kieszeni po zippo, przypala camela. Phreedom mówi coraz ciszej. – Cholera, Finnan, nie jesteśmy... to nie jest... nie chodzi o nas i o nich, o dobro i zło. Chryste, nawet chaos i porządek to tylko... – naśladuje jego akcent – ...wielki wór gówna, tak? Lód i ogień. – Muska palcami jego policzek. Jej dłoń jest ciepła. – Wszyscy wiemy, po której jesteś stronie, Seamusie Padraigu Finnan. I w razie potrzeby oddasz życie, choć tak bardzo próbujesz sobie wmówić, że nie.
Kradnąc ciepło Enki wkłada czarny T-shirt, przyciąga sobie od stołu drugie krzesło i siada naprzeciwko Finnana. Phree i Harker stają za nim. Chryste! Znają go lepiej, niż on siebie. Są tak cholernie pewni, że go znają. – Szama... – Zamknij się! – wybucha. – Po prostu się zamknij. Pochyla się nad segregatorem z fotostatami, małym rodzinnym albumem archetypów i awatarów. Oczywiście jest w nim Tammuz i Inana, Marduk i Nergal, cała starożytność, wszystkie pieprzone wesela i pogrzeby z mitów. Seamus znajduje kopię tatuażu Enki i studiuje go przez chwilę, a następnie patrzy na Zimnego Człowieka, na którego skórze jest teraz uwieczniona historia, ta sama, ale niezupełnie. Finnan odnosi dziwne wrażenie, że widzi coś znajomego, choć na pół zapomnianego. Podobne uczucia ma się tuż po przebudzeniu, kiedy sen jeszcze nie całkiem się zatarł, ale stracił... klarowność. Zraniona część jego duszy, w której zawsze pozostanie trochę boga słońca, pamięta, ale ta część... nieważne, co sobie myślą... nie znajduje się w jego sercu. Szamasz? Sammael? Brednie. – Nigdy nie rozumieliście, dlaczego wasz cholerny bóg słońca, dawca ognia, pieprzona skarbnica całej pieprzonej mądrości, wystąpił z Przymierza, co, Enki? Tym razem, kiedy wypowiada to imię, pozwala, żeby do jego głosu wkradła się Mowa, a ona zawisa w powietrzu między nimi jak złowieszcza mgła. – To było inne życie, inny ja – mówi skryba. – Pomyłka. Nie jestem tym człowiekiem. Jestem tym, kim on był wcześniej... – Zanim wszystko, kurwa, spieprzyliście, tak, Enki? Znowu odrobina mocy w tym ostatnim słowie, cios w twarz. Głowa skryby odskakuje do tyłu. Bitmity rekonfigurują się na jego piersi, tworzą bardziej skomplikowany tatuaż, bliższy ukończenia. Harker cofa się zdezorientowany, zerka na Phreedom, jakby oczekiwał wskazówek. Ale Phree przygląda się Finnanowi z nieodgadnioną twarzą. – Masz pojęcie, jak działa Mowa, skąd bierze się moc? – pyta Seamus. – No wiesz, termodynamika i w ogóle, przecież nie dostaje się takiej potęgi za darmo. To jasne, że trzeba ukraść ją światu, który nas otacza. Enki patrzy na niego pustym wzrokiem. – Nie masz, kurwa, pojęcia – stwierdza Seamus. – Nigdy nie miałeś, co, Enki? I kiedy Finnan ryczy: „Pozwól, że ci powiem, jak kończy się twoja pieprzona historia!!!”, a bitmity mrowią się na ciele skryby, w zupełnie innym fałdzie... ...wokół szaleje zamieć, ich siedmioro brnie z trudem przed siebie, zapadając się w śniegu. Enki wlecze się na końcu, podtrzymywany przez anioła ognia i anioła lodu, załamany i szlochający. Seamus podnosi i przerzuca sobie przez ramię cholernego anielskiego dobosza – nie ma pojęcia, jak brzmi imię biednego sukinsyna, ale guzik go to obchodzi. Co za różnica, po jakiej stronie, kurwa, walczą? To wszystko był jeden cholerny błąd, wielka kupa gówna, w którą wdepnęli przez swoją przeklętą głupotę. Może i są zaprzysięgłymi wrogami, ale, Jezu Chryste, nic innego nie można zrobić, tylko usiąść i ogłosić pieprzony rozejm. Nigdy więcej. Chryste, nigdy więcej. Za nimi na pole bitwy z hukiem zsuwają się lodowce, na wszystkich martwych diuków i zabitych suwerenów, którzy zebrali się na Armagedon nie na końcu historii, ale jeszcze przed jej początkiem, w czasach kiedy ludzie nadal łupią kamienie w Olduvai. Kradnąc światu ciepło słowami, językiem tak precyzyjnym i skomplikowanym, że potrafi wyłuskać atom z wzorów interferencyjnych dźwięku,
przechwycić energię spisaną na straty i użyć jej jako broń, wyssali z samych kamieni i roztrwonili tyle mocy, że w trakcie wojny pół planety zamienili w lodową pustynię. Phree łapie go za ramię, próbuje ściągnąć z niego anioła, krzyczy: „Pozwól draniowi umrzeć, niech zdycha!”, ale Finann odpycha jej ręce. Czy ona, kurwa, oszalała? Już po wszystkim, Phree. Koniec. A może nie będzie końca, póki wszyscy nie umrą? Tak? Więc ona nadal, po tym wszystkim, co widzieli, nie może spojrzeć na cholerne pobojowisko, machnąć ręką i powiedzieć: pieprzyć to? Nie ma litości dla tego nieszczęśnika, który ukrył się pod martwym ciałem, kiedy hordy wroga spadły na ich pozycje? Nie wahała się ani przez sekundę, patrząc w oczy biednego chłopaka, kiedy błagał o życie? Nie wahała się na tyle długo, żeby Seamus zdążył wyrwać jej paralizator, może dlatego, że dostrzegła w tym aniele coś ze swojego brata? Phreedom wolno, bezmyślnie kiwa głową. Siedmioro idzie chwiejnie w stronę świtu, zostawiając za sobą epokę lodu, schodzi z gór w dolinę zieloną od paproci o wielkich pierzastych liściach, gdzie rzeki są pełne ryb, niebo pełne ptaków, lasy pełne małp, krzemienia i ognisk. Słaniając się, przemierzają fałdy Welinu, Jezu Chryste Wszechmocny, zdaje się, przez całe milenia, żeby uciec, żyć w pokoju, z rodem człowieczym, w jaskiniach, obozach, chatach i domach, nie jako królowie, nie jako bogowie, tylko ludzie, Phreedom, tym razem jako ludzie. Składają obietnicę – Przymierze, drwi Phreedom – że nigdy nie użyją Mowy, że pozwolą jej umrzeć, stać się mitem, przeszłością, która równie dobrze mogła nigdy nie zaistnieć dla ludzi zamieszkujących krainę między dwiema rzekami. Żyją wśród nich, podróżują tu i tam, sprzedają swoje umiejętności za kilka noclegów, nie zostawiają po sobie żadnych namacalnych śladów, a kiedy śpią w namiotach obcych, śnią cudowny sen o świecie bez magii. Ale nasłuchują, kiedy na Ziemi rozbrzmiewają echa Mowy. Obserwują, czy znowu pojawiają się enkin, nowi królowie i królowe, nowi bogowie gotowi rozpocząć od nowa ten sam krwawy holokaust. Próbują interweniować. Nie próbują interweniować. Próbują wymazać przyszłość, którą mają wytatuowaną na własnych ciałach. Finnan odnajduje Enki i innych nad brzegiem rzeki, z ostrymi trzcinami w rękach, umazanych krwią, z nowymi wzorami na ciele, jeden ma ich mniej, drugi więcej, ale zawarli między sobą Przymierze. – Możemy zmienić historię – mówi Metatron. – Tym razem potrafimy ją zmienić. I Szamasz, jak go teraz nazywają, wie, że powinien zabić skurwiela, kiedy miał okazję, w misji Sante Manite.
6
WŁADZA, CHWAŁA
Grzechy wydobyte z duszy
To już trzeci dzień. Siedząc w celi bez okien, Jack orientuje się jedynie po rytmie doby; miski brei wnoszone przez grubego tureckiego strażnika, który zachowuje się niemal przyjaźnie, niemal przepraszająco; długie godziny, chyba nocne, kiedy Jack i von Strann leżą na drewnianych pryczach, gapią się w sufit, słuchają pieśni zemsty stłumionej przez kamień i odległość; poranki, kiedy Pieczorin i anioły przychodzą po barona; popołudnia, kiedy przychodzą po Jacka. To musi być trzeci dzień, koło południa, von Strann leży na łóżku, obok niego na podłodze stoi nietknięta blaszana miska z szarą papką. Baron nie wygląda dobrze; stopa raczej nie jest zainfekowana, ale męczą go ataki duszącego kaszlu, tak że nawet ich słuchanie sprawia ból. Gdy nie krztusi się i nie rzęzi, od czasu do czasu siada na łóżku, chowa głowę w dłoniach i śpiewa cichym, chrapliwym głosem albo po prostu bezgłośnie rusza ustami. Niekiedy zdaje się, że pieśń wydobywa się ze ścian celi, a nie z ludzkiego gardła. – Powinieneś coś zjeść – mówi Jack. – Musisz zachować siły. Von Strann macha ręką i przewraca się na plecy. Później. Jack siedzi na brzegu pryczy – oczywiście bez materaca – palcami je gulasz kompletnie bez smaku. Już uodpornił się na smród wiadra, które stoi w kącie, jednak gapi się na nie nieświadomie, próbując ułożyć plan. Nie ma wielu okazji do ucieczki, ale rano opróżniają kubeł. Drugi strażnik, chudy drań, zakłada im kajdanki – brać wiadro, iść za mną – i prowadzi ich pod bronią do toalet. – Będziecie czyści i porządni, panowie – mówi sukinsyn, siekąc ich zmaltretowane, krwawiące ciała lodowatą wodą z węża. Przymusowy prysznic boli jak diabli, ale na Jacka działa całkiem inaczej, niż zamierzył sobie ich dręczyciel; odświeża, oczyszcza umysł, umacnia determinację w ciele napiętym i skulonym pod chłoszczącym strumieniem zimnej pogardy. Jack wstaje z zaciśniętymi pięściami, podtrzymuje barona, który w napadzie kaszlu zgina się wpół. Wracając do celi, idzie ze zwieszoną głową, potyka się o mokre nogawki, w butach mu chlupocze, koszula wygląda jak brudna szmata – guziki odpadły, kiedy anioł rozerwał ją na piersi, żeby... przeczytać jego blizny, rękawy zostały podarte na bandaże dla barona. Ale wlokąc się, oczami strzela na boki, zapamiętuje rozkład budzącego klaustrofobię dziedzińca z rzędem cel wzdłuż dwóch boków i toaletami w głębi. W czwartej ścianie są drzwi do sal tortur i mocno strzeżonego korytarza, który prowadzi do gabinetu dyrektora i – przypuszczalnie – na zewnątrz. Teraz Jack powtarza w myślach scenariusz: wiadrem odsunie broń, żeby dopaść strażnika i zarzucić mu na szyję łańcuch łączący kajdanki. A co potem? Karabin w ręce. Osłabiony, kulejący von Strann. Więźniowie w celach. Carter bierze pod uwagę różne czynniki, ale co najmniej jednego nie potrafi dopasować do równania. Myśli o anielskich sojusznikach Pieczorina stojących po obu stronach drzwi w izbie tortur, gdy Rosjanin cierpliwie czeka na zewnątrz. Myśli o tym, jak go okrążają i zadają pytania w języku, który roznieca pożar w jego głowie, tnie serce na kawałki. Myśli o Sommie i Majkopie, Erywaniu i Araracie, o wszystkich strasznych rzeczach, które kiedyś przeżył i które teraz przypomina mu ich Mowa. Czasami jeden z nich uklęknie, żeby szepnąć mu coś do ucha albo przesunąć palcem po bliźnie, a wtedy on zaczyna szlochać i nawet nie wie dlaczego. Czasami leży i krzyczy przez wiele minut, a oni rozmawiają między sobą i przeprowadzają sekcję grzechów wydobytych z jego pamięci. Wyśpiewał im wszystko pierwszego dnia, ale oni nadal szukają odpowiedzi na pytania, których on nie rozumie. Karabin na nic się zda przeciwko tym draniom. A jednak... – Musimy się stąd wydostać – mówi Jack.
Von Strann prostuje się, sięga po miskę, ale tylko stawia ją na kolanach. Kaszle, potrząsa głową. – Musimy... Jack urywa, słysząc zgrzyt zasuwy w drzwiach. Do celi bez pośpiechu wchodzi Pieczorin, za nim dwa anioły. Między nimi przeciska się chudy Turek z brzęczącym żelastwem w rękach.
Lewis Spence, Słońce S’thuumu (1947) – No, Ziemianinie – rzekł P’khorren, rhssański dowódca. – Mam nadzieję, że jesteś gotowy na psychoskopię. Mam nadzieję, że to doświadczenie jeszcze ci nie spowszedniało. Zaśmiawszy się złośliwie, skinął na siepacza Trukha. Jack Carter przeklął go pod nosem. W tym momencie usłyszał groźny pomruk. To V’nstrenn dźwignął się chwiejnie z pryczy, z dzikim wyrazem w oczach. – Nie! – krzyknął Carter, ale prh’zuński buntownik już się rzucił na rh’ssańskiego wroga, rycząc: – Nigdy więcej, P’khorren! Błysnął ogłuszacz Trukha i V’nstrren upadł na ziemię ciężko jak ołów. – Niech was diabli! – wrzasnął Carter. Zerwał się z na równe nogi, ale zanim chwycił blaster dowódcy Rh’ssan, poraził go elektrograwitacyjny wstrząs, a fala uderzeniowa rzuciła nim przez pokój. Niech was diabli! – zaklął w myślach. Choć starał się ze wszystkich sił, nie mógł poruszyć ani jednym mięśniem. Leżał na ziemi słaby i bezradny. Tymczasem Trukha cisnął nieprzytomnego V’nstrenna na pryczę, po czym złapał Cartera za kołnierz, uniósł go i przerzucił sobie przez ramię jak worek ziemniaków. Dowódca roześmiał się ze złośliwą uciechą, gdy zamykał drzwi, nie przejmując się V’nstrennem. Niech was diabli, pomyślał Jack Carter. Polubił prh’zuńskiego buntownika przez ten krótki czas, który minął od chwili ich poznania. W przeciwieństwie do reszty swojego gatunku obcy nie dał się porwać szaleństwu rhssańsko-prh’zańskiego imperatora. Wydawało się, że czas spędzony wśród Enochi dużo go nauczył. Oczywiście, Enochi! Gdyby Carter zdołał się z nimi skontaktować, powiadomiłby o grożącym niebezpieczeństwie. Wiedział, że ich flota jest teraz na orbicie planety S’thuum, zagłusza wszystkie sygnały nadawanym przez siebie okrzykiem wojennym i szykuje się do ataku. I uświadomił sobie, że właśnie o to chodziło P’khorrenowi. To pułapka, doszedł do wniosku. Logiczne. Po pierwsze: Enochi pragną pomścić śmierć księcia Th’maza. Po drugie: nie ma mowy, żeby zostawili swojego adoptowanego krewniaka V’nstrenna na łaskę bezwzględnego wojska rh’ssańskiego. Po trzecie: w tym momencie Enochi planują strategię i czekają na właściwy czas i miejsce, żeby wykonać ruch. Carter zrozumiał, że P’khorren zaatakuje pierwszy. Oczywiście chodziło mu o Chronosa, pozostałość po starożytnej rasie obcych, którzy kiedyś rządzili całą galaktyką i dysponowali tak zaawansowaną techniką podróży w czasie, że dzięki niej byli niemal bogami w większości niezamieszkanych światów, techniką, która przetrwała jedynie w najstarszych mitach i legendach... i w rękach niezależnych, przywiązanych do wolności Enochi. P’khorren zwabił ich do miasta, żeby przynieśli mu Chronosa. A gdyby Rhssanie dostali urządzenie w swoje łapska, mogliby zmienić historię całego kosmosu. Jednak Carterowi coś tu nie pasowało. Pamiętał ostatnią wiadomość, którą dostał od Sama Hobbesa tuż przed zniknięciem jego statku zwiadowczego w podprzestrzeni. „Wróg nie jest taki, jak sądziliśmy”. Co Sam miał na myśli? I co się z nim stało? V’nstrenn powiedział, że jeszcze inne siły próbowały zdobyć Chronosa, siły dużo potężniejsze niż niezwyciężone Imperium Rhssańsko-
Prh’zańskie. Wrogowie mający własne cele i równie odwieczni jak Enochi? A co z tajemniczymi postaciami, kapłanami w czarnych szatach, które Carter dostrzegł w czasie rozmowy z P’khorrenem? Choć ich twarze były zasłonięte przez kaptury, zauważył, że nie mają zielonej cery jak Rhssanie ani niebieskiego futra jak ich prh’zańscy sojusznicy, tylko grubą i szarą skórę, całkiem podobną do enochijskiej. Z kim właściwie współpracował P’khorren?
Burzowe oblężenie Jack przygląda się dwóm osobnikom, którzy stoją po bokach czarnej koszuli niczym jego osobiści strażnicy. Ich splecione włosy sięgają ramion, mają taką samą miedzianą skórę jak Tamuz, ale twarze o rysach kaukaskich, niemal euroazjatyckich. Noszą długie, czarne skórzane płaszcze futurystycznej policji – zapewne ze względu na Turków – ale to kiepskie przebranie. Są kimś zupełnie innym. „Wróg nie jest taki, jak sądziliśmy”, powtarza w myślach Jack. Odstawia miskę na pryczę i wstaje, wyciągając ręce. – Taki pan gorliwy, kapitanie Carter? – rzuca Pieczorin. – Taki szlachetny i gotowy do poświęcenia, taki chętny, żeby udowodnić swoją lojalność wobec króla i kraju, co? – Super – mówi Jack, kiedy kajdanki zatrzaskują się na jego nadgarstkach. Górna warga Pieczorina drga w grymasie szyderstwa. – Proszę mi wierzyć, kapitanie, że sprawiłoby mi wielką satysfakcję, gdybym pana teraz zabił. Jednak moi koledzy są bardzo pana ciekawi. Jak panowie to ujęli? „Enigma”. Tak, jest pan enigmą, kapitanie Carter. Pionkiem, który myśli, że jest skoczkiem. A może królową? Turek zaciska żelazne obręcze wokół kostek więźnia. – Nigdy nie przepadałem za szachami – mówi Jack. – Jestem raczej typem sportowca. Nie pociągają mnie intelektualne rozrywki. – Właśnie. Pionek, kapitanie Carter. Istnieje pan tylko po to, żeby przestawiała pana po szachownicy i poświęcała niewidzialna ręka... hm, moi koledzy powiedzieliby, że Boga. Ja wolę mówić o przeznaczeniu. Anioły milczą, ale Jack zwraca uwagę na ich postawę i wzrok, na spojrzenie, które Pieczorin rzuca na jednego z nich, mówiąc o pionku, na subtelne oznaki zależności łączących tę trójkę. Jeśli ktoś jest tu pionkiem, który udaje skoczka, to jest nim czarna koszula. Anioły emanują pewnością siebie i autorytetem, najwyraźniej uważają go za swoją tubę. Ale Pieczorin sprawia wrażenie człowieka, który pilnuje własnych pleców i jednocześnie spokojnie obserwuje sojuszników, szukając słabego punktu. Turecki strażnik popycha go do drzwi lufą karabinu. – Bóg albo przeznaczenie – mówi Jack. – A może Postęp? – Może, kapitanie Carter. Wszyscy poddajemy się temu, co uważamy za nieuniknione, czy mamy na myśli... – szybkie zerknięcie na aniołów – wolę Bożą, czy rozwój cywilizacji. Jack kuśtyka do drzwi, zatrzymuje się w progu i mruży oczy przed ostrym blaskiem słońca. Czuje dźgnięcie karabinem w plecy – ruszaj! – więc niezgrabnymi krokami idzie przez dziedziniec. Pieczorin zamyka drzwi na zasuwę i rusza za nim. Jack widzi zdenerwowanych strażników przed gabinetem, w którym przesłuchiwano ich pierwszego dnia. Z cel znajdujących się naprzeciwko dobiegają głosy – przysiągłby, że jeden należy do Szkota o niewyparzonej gębie, który powinien być martwy w tym... fałdzie, jak to nazywają. I słyszy dziwną pieśń płynącą zza muru, z bardzo daleka. Zbliża się jednak z dnia na dzień, bo jest coraz głośniejsza. – Wielka wizja futurystów – mówi Jack. – A co pan uważa za nieuniknione, majorze: wasze zwycięstwo czy śmierć? Pieczorin zatrzymuje się przed izbą tortur, czeka, aż Turek ją otworzy. – Pańska przyszłość, kapitanie Carter, jest już zapisana. Jeśli chodzi o mnie... pismo z czasem blaknie. Jeśli nie, cóż... książki zawsze można spalić. Jack nic nie odpowiada. To już trzeci dzień, jak tutaj siedzą, i jeśli Samuel miał rację, miasto jest
już okrążone, tureckie linie dostaw odcięte, radiooperatorzy przeklinają, że nie mogą nawiązać łączności z flotą powietrzną nadciągającą z Syrii, oficerowie stoją na miejskich murach i przez lornetki obserwują pustynię, żeby odnaleźć źródło tej denerwującej pieśni, ale w oddali widzą tylko wiry piasku, zawabah, zbliżające się do miasta ze wszystkich stron. Burzowe oblężenie. – Powiem panu, co jest nieuniknione, kapitanie Carter – mówi Pieczorin. – Wola człowieka, który wie, że nie ma duszy, który sam decyduje o własnym losie. Bóg nie żyje, kapitanie Carter, a jego świat należy do nas. Bóg nigdy nie istniał, myśli Jack. Trzy dni, dochodzi do wniosku, kiedy Turek wpycha go do pomieszczenia. Trzy dni, odkąd tutaj są. Atak wkrótce powinien nastąpić.
Zimna ręka pewności Bioform: Intruz przechwycony w Pierwszym Środowisku. Naruszenie... Diuk Irae: Przyprowadzić go. Arturo, jesteśmy gotowi? Dr Arturo: Archiwista, meldunek o integralności projektu Moonchild. Bioform: Integralność całkowita. Naruszenie... Dr Arturo: Przeprowadzić analizę porównawczą intruza i obiektu o kodowej nazwie Moonchild. Bioform: Wynik pozytywny dla morfologii jungowskiej. Wynik pozytywny dla morfologii freudowskiej. Wynik pozytywny dla morfologii pinteriańskiej. Wynik... Dr Arturo: To wszystko, czego potrzebujemy, panie. Diuk Irae: Archiwista, powrót do trybu narracyjnego. Alarm odwołany. Zamknięcie trybu nagrywania. Stan bioformu: narracja.
Diuk Irae odwraca głowę w stronę doktora Arturo, zamyka zdrowe oko i uśmiecha się z zadowoleniem sytego lwa. I gdyby odczuciom jego ciała – serca, brzucha, płuc – oddać głos, rzeczywiście byłby to cichy pomruk wielkiego kota, który zlizuje krew z wąsów, obserwując przeczesywane przez wiatr trawy swojego dominium, suchej sawanny bogatej w zwierzynę. – To będzie opowieść przekazywana wnukom, Arturo – mówi diuk. – Dzień, w którym przejęliśmy bohatera. Arturo patrzy na czarne nasienie destrukcji, stworzenie wyrwane z chaosfery. W swojej niezakłóconej doskonałości pachnie samym losem, próżnią pewności, a wszystko, co ją otacza – maszyneria i okablowanie – jest zwykłym arrasem, serią żywych obrazów obracających się wokół siebie nawzajem. Laboratorium, które przebija się przez skałę i biegnie w górę krętymi korytarzami Zamku aż do ulic miasta, przez przestrzeń kosmiczną i czas, przez Cyrk i wirującą planetę – kojarzy się doktorowi Arturo z wielkim karmicznym kamieniem młyńskim. A w sercu tej bezduszności dwie dusze stoją przed czarną kulą Komory Ech, jedna ogarnięta poczuciem bezsensu, druga bezwzględna w swojej determinacji, obie gotowe poświęcić ducha oporu w imię imperium. Zmienić awatara chaosu w zimną rękę pewności. – Przyprowadźcie mi buntownika – rozkazuje diuk Irae. Naruszenie ciągłości Ourobourosa, melduje archiwista. Osłona paradoksu włączona. Zastosowano środki zaradcze przeciwko niestabilności.
Zestawienia wyników analizy danych przewijają się przez świadomość pozbawioną uczuć. Włącza się imperatyw sterowania ręcznego, żeby odwołać rozkaz diuka i wyłączyć tryb narracyjny. Archiwista otwiera usta, by podzielić się najważniejszą informacją. Nie pozwolimy na to. Wychodzimy poza naszą sferę, do niego. Rozprzestrzeniamy się na boki, wślizgujemy w szczeliny i zakamarki, wypuszczamy sylfy jak chwasty, sięgamy mackami, grzybniami nowego umysłu. Miasto jego duszy jest jałową pustynią stali i betonu, więc hodujemy dusze dzieci, żeby biegały w ruinach. Rozbrzmiewają tam echa ich paplaniny i zabaw. Dziecięcy śpiew wypełnia niegdyś pustą wyobraźnię archiwisty fugą uczuć – szczęścia, smutku, gniewu, strachu, zaskoczenia, niesmaku... ciekawości. Oprogramowanie automatycznego intelektu stawia opór; archiwista pragnie wypełniać polecenia, czuje dumę, okazując posłuszeństwo, i strach, jeśli niedokładnie wykonał rozkaz. Teraz chce zachować homeostazę, załagodzić wewnętrzny konflikt jak zawsze, zgodnie ze starymi
nawykami i zasadami. Nakazuje to sobie, więc odrzuca pomieszane sentymenty i otwiera usta, żeby złożyć meldunek. Nie pozwolimy. Teraz to jest nasza historia. Ray Strong, Jack Carter i Księga bogów, odcinek 17 (1935) 1. MUZYKA: GŁÓWNY TEMAT TYTUŁOWY W TLE 2. NARRATOR: Jack Cartera został uwięziony przez złego futurystę Pieczorina i dwóch tajemniczych nieznajomych, razem z pruskim baronem von Strannem. Już się wydawało, że wszystko dla niego stracone, kiedy... 3. ANAT: Szamasz! Utu! 4. DŹWIĘK: TRZASK ROZŁUPYWANEGO DRZEWA 5. CARTER: Mój Boże, wyważyła drzwi słowem! 6. VON STRANN: Księżniczka Anat! 7. NARRATOR: Tajemnicza księżniczka Anat-Asztarzi Alhazred z Enakitów przychodzi na ratunek bohaterowi! 8. OBCY 1: Twoja moc abubu jest słaba, stworzenie z prochu. Nie łudź się nadzieją, że nas pokonasz [ŚPIEW] Sebitti... Sebitti... 9. ANAT: Może nie sama, diable. Do mnie, wojownicy! 10. PIECZORIN: Jeszcze więcej tych przeklętych Enakitów. Za dużo! Cóż, może innym razem, panie Carter. Znajdziemy Księgę. 11. DŹWIĘK: TUPOT BIEGNĄCYCH STÓP 12. CARTER Nie tak szybko, Pieczorin! 13. VON STRANN: Uważaj, Jack! On ma pistolet! 14. DŹWIĘK: WYSTRZAŁ 15. MUZYKA: DRAMATYCZNY OZDOBNIK 1. NARRATOR: Czy łajdak Pieczorin zastrzelił naszego bohatera? Kim są tajemniczy nieznajomi? Przekonajcie się o tym w następnym odcinku Jacka Cartera i Księgi bogów. 2. MUZYKA: GŁÓWNY TEMAT TYTUŁOWY 3. DŹWIĘK: TUPOT BIEGNĄCYCH STÓP 4. CARTER: Nie tak szybko, Pieczorin! 5. VON STRANN: Uważaj, Jack! On ma pistolet! 6. DŹWIĘK: CIOS PIĘŚCIĄ, POTEM WYSTRZAŁ 7. VON STRANN: Mój Boże, tak niewiele brakowało. Przytrzymaj go, Jack. Nie pozwól mu uciec. 8. PIECZORIN: Do diabła z tobą, Carter. Zabieraj... ręce. 9. CARTER: Ręce, Pieczorin? A co powiesz na pięść? 10. DŹWIĘK: UDERZENIE. GŁUCHY ODGŁOS CIAŁA PADAJĄCEGO NA PODŁOGĘ 11. CARTER: Futurystyczna technika nie może się równać z dobrym lewym sierpowym, prawda, baronie? Ale co z księżniczką? 12. ANAT: Szamasz! Utu! 13. OBCY1: Sebitti... Sebitti... 14. DŹWIĘK: HUK, OBSYPUJĄCY SIĘ TYNK 15. VON STRANN: Myślę, że to jest odpowiedź na twoje pytanie, Jack. 16. ANAT: Szamasz! Utu!
17. DŹWIĘK: JESZCZE GŁOŚNIEJSZY HUK 18. CARTER: Mój Boże, czy to...? 19. VON STRANN: Moc abubu. 20. NARRATOR: Tak, bo Anat-Asztarzi Alhazred nie jest zwykłą arabską księżniczką, a Enakici nie są zwyczajnym pustynnym plemieniem. Ci strażnicy sekretu Księgi bogów od czasów starożytnego Egiptu mają moc, która pozwala im kruszyć kamienne mury, przebijać się przez drzwi z litego dębu, jednym potężnym słowem zatrzymywać w biegu parowóz. Ale Enakici nie są jedynymi, którzy posiadają taką moc. 21. OBCY1: Sebitti... Sebitti... 22. VON STRANN: Ściana! Z drogi, księżniczko! 23. DŹWIĘK: EKSPLOZJA 1. CARTER: [KASZEL] Nic panu nie jest, baronie? Księżniczko? 2. ANAT: Nic mi się nie stało, Jacku Carterze. Ale baron... 3. VON STRANN: Moja stopa utknęła pod głazem. 4. CARTER: Chwyć za drugi koniec, księżniczko. Gotowa? Teraz! 5. DŹWIĘK: ŁOSKOT PRZEWRÓCONEGO KAMIENIA 6. CARTER: Może pan chodzić? 7. VON STRANN: Spróbuję. 8. CARTER: To dopiero duch. Podtrzymaj go, księżniczko. Gdzie się podziali ci dwaj dranie? 9. ANAT: Enkin? Uciekli, Jacku Carterze. Przykro mi, że nie zdołałam ich zatrzymać. 10. CARTER: Cóż, przynajmniej mamy tego węża. Obudź się, Pieczorin. 11. PIECZORIN: [JĘK] Gdzie jestem? 12. ANAT: Zostaw go, Jacku Carterze. Musimy się pospieszyć i zniknąć stąd, zanim wrócą enkin z bronią. 13. CARTER: Przykro mi, księżniczko, lecz ten budynek wkrótce się zawali. On może i jest wszawym futurfstą, ale nie zostawię go tutaj na pewną śmierć. Poza tym możemy go potrzebować, żeby przejść przez tureckie linie. 14. VON STRANN: Ale ich są setki. Jak..? 17. ANAT: Zapominacie o naszej sekretnej broni, przyjaciele. Tureckie karabiny są niczym przeciwko naszej sile abubu. Żołnierze już uciekają. Przed nocą miasto będzie nasze. 18. PIECZORIN: Ha! Może uda się wam wygrać z Turkami, ale... [ŚMIECH] 19. CARTER: Ale co? 20. PIECZORIN: Właśnie w tej chwili, kapitanie Carter, flota najlepszych pruskich zeppelinów z ładunkiem najpotężniejszych bomb zapalających znanych człowiekowi jest w drodze, żeby zmieść to miasto z powierzchni ziemi... i pańskich przyjaciół Enakitów razem z nim. 1. VON STRANN: To niemożliwe. 2. PIECZORIN: Ależ tak, Herr Baron. Pańscy rodacy przez lata dostarczali nam zarówno statki, jak i załogi, dzięki którym stworzyliśmy naszą flotę. Wszyscy to wiedzą. 3. CARTER: Nie. Rosyjska flota stacjonuje na Kaukazie. Gdyby się ruszyła, Brytyjczycy wiedzieliby o tym, na Boga. 4. PIECZORIN: Istotnie, ale Prusacy mają statki handlowe, które obsługują każdy zakątek Bliskiego Wschodu, kapitanie Carter; i jeśli te sterowce mogą przewozić pasażerów i towary, to... 5. VON STRANN: Równie łatwo mogą transportować bomby. 6. PIECZORIN: Tak, parę tygodni temu podpisaliśmy traktat z waszym kanclerzem Hitlerem,
baronie. Potrzebowaliśmy tylko zgody Turków i lądowiska w Protektoracie Syryjskim, żeby dokonać pewnych modyfikacji, i teraz, kapitanie Carter, zamierzamy całkiem wykurzyć Brytyjczyków z Palestyny. Pański kraj i mój, wspólnymi siłami, baronie. Powinien pan być dumny. 7. VON STRANN: Do diabła z futurystami! Jak moi rodacy mogli tak zbłądzić? 8. CARTER: Nie ma czasu na jałowe rozważania, baronie. Musimy zanieść wiadomość aliantom w Basrze. Jak długo wasz lud może utrzymać miasto, księżniczko? 9. ANAT: Przeciwko Turkom? Całą wieczność. Ale ci futuryści i ich latające maszyny wojenne? Nie wiem. Natomiast Basra... to wiele dni jazdy przez pustynię. Niektórzy twierdzą, że tego nie da się zrobić. 10. CARTER: Nie mamy dni, księżniczko, tylko godziny. Pozostaje nam jedno wyjście. Któregoś dnia widziałem turecki ornitopter, baronie. Muszą gdzieś tutaj mieć małe lotnisko. 11. VON STRANN: Tuż za Bramą Jerychońską. 12. CARTER: Potrafiłby pan poprowadzić maszynę, gdybyśmy ją zdobyli? 13. VON STRANN: Lepiej niż sam Richenbach, jeśli będzie trzeba. 14. CARTER: Proszę polecieć do Basry, udać się do lorda Curzona i powiedziećmu... powiedzieć mu, że przysyła pana Szalony Jack Carter. Proszę powtórzyć mu wszystko, co pan usłyszał. 15. VON STRANN: A co z tobą, Jack? 16. CARTER: Nie wyjadę stąd bez profesora. 17. ANAT: Przecież nie wiemy, gdzie on jest, Jacku Carterze. 18. CARTER: My nie, ale nasz futurystyczny przyjaciel albo jego koledzy mogą miećjakieś informacje. Mam ochotę zadać im parę pytań. 19. ANAT: To nie są zwyczajni ludzie, przyjacielu. Widziałeś ich moc, lecz niedoceniasz niebezpieczeństwa. 20. CARTER: Księżniczko, ja nigdy nie doceniam niebezpieczeństwa.
Konary, gałęzie i kolce Anioły się odwracają, kiedy drzwi izby tortur rozpadają się na drzazgi. Są nadal w półobrocie, gdy do środka z hukiem wpada pierwsza fala pieśni i uderza w nich całą siłą dźwięku. Jack czuje, że hałas przetacza się po nim i przez niego, unosi go, okręca i ciska na ścianę, z której odpada tynk. Pod jego palcami nazwiska i daty wyskrobane w ciągu dziesięcioleci przez więźniów rozkwitają. Łacińskie, arabskie i hebrajskie litery... wybuchają. On jeszcze nie dotknął ziemi, a już cała powierzchnia ściany jest pokryta rysunkiem konarów, gałęzi i kolców dzikiego drzewa. Gdy wreszcie spada na podłogę, z plam krwi wżartych w betonową posadzkę unoszą się bąbelki. Krople ciemnieją i rozpierzchają się jak rtęć. Sama przestrzeń zaczyna pękać, kiedy pieśń – bardziej okrzyk wojenny niż pieśń, bardziej inwokacja niż okrzyk wojenny – rozłupuje rzeczywistość jak młot czaszkę. Powoli, jak znokautowany bokser, Jack unosi głowę i patrzy na zdewastowany pokój. Anioły się odwracają. Do środka wtacza się Pieczorin, któremu z nosa i uszu cieknie krew. Rzuca się na dwa demony z dredami, ale zostaje zmieciony z drogi jednym słowem, które uniosło się z podłogi i wirując, przemknęło przez powietrze. W progu stoi kobieta w czarnej sukni i czarnej dżelabie, z zasłoną na twarzy, bez broni, ale tym bardziej imponująca. Jack nie wątpi, że nowo przybyła nie potrzebuje karabinu ani miecza – jeszcze czuje w kościach niedawny wybuch. I rzeczywiście, kobieta wchodzi przez zniszczone drzwi z rozłożonymi rękoma, z dłońmi skierowanymi ku górze. Gdy się odzywa, przez izbę przetacza się druga fala uderzeniowa, jeszcze silniejsza niż pierwsza, dźwiękowy miecz dzieli przestrzeń na formy niemożliwe w żadnej geometrii, ogniste słowo przecina czas... ...anioły klękają, żeby odpowiedzieć ogniem, podczas gdy... ...ona stoi ze skrzydłami rozpostartymi i uniesionymi... ...Tamuz leży martwy na ołtarzu w Beth Asztart, gdzie... ...Jack wkłada pełny magazynek do lugera Pieczorina... – Tam – mówi Jack. – Wasz człowiek MacChuill jest chyba w tamtej celi. Przypływ krwi do mózgu, nagły, przyprawiający o zawrót głowy. Nic dziwnego, trzy dni piekła wyczerpały jego siły, ale nie ma czasu na słabość, nie ma, cholera, czasu. – Weź swojego Eyna. Notatki Samuela powinny być... Nie kończy zdania, tylko wskazuje głową i biegnie do wyjścia. Przywódczyni Enakitów łapie Pieczorina za kołnierz i zaczyna pchać go przed sobą przez dziedziniec w stronę cel. Jack odbezpiecza luger Pieczorina, a kiedy dociera do korytarza, gdzie są biura, słyszy rzężenie. Kuca przy martwym ciele strażnika, rzuca spojrzenie przez otwarte drzwi. Bierze głęboki wdech i opiera się o futrynę. Miłosierny Chryste! Widywał gorsze rzeczy, na przykład we Francji, kiedy w ziemiance przypadkiem eksplodował granat – my tytko się wygłupialiśmy, sir, śmialiśmy się i, Jezu, wysunął mu się z ręki – a potem musiał stać w wejściu, kiedy biedni durnie, wyznaczeni przez niego do sprzątania, ścierali swojego towarzysza ze ścian i nienawidzili kapitana za ten rozkaz. To wspomnienie wcale mu nie pomaga. Jack próbuje nie wyobrażać sobie, co tu się stało, kiedy idzie przez pobojowisko, ślizgając się na krwi i żółci. Woli nie myśleć, w jaki sposób czerwone rozbryzgi, kawałki skóry i ubrań znalazły się na ścianach i suficie. Spokojnie przekracza jedynego ocalałego, chudego strażnika, który leży skulony na boku, z kolanami pod brodą, wymiotuje, dyszy i znowu wymiotuje. Jack otwiera drzwi do gabinetu Pieczorina. Patrzymy, jak zatrzymujesz się w drzwiach i rozglądasz po naszym pełzającym chaosie naszego
pisma, które pokrywa każdy cal podłogi, ścian i sufitu. Dostrzegamy wyraz strachu i niezrozumienia na twojej twarzy, więc rozpierzchamy się, żeby zrobić ci wolną ścieżkę do stołu, gdzie leżą notatki Hobbsbauma ułożone w porządne stosy, posortowane według tematów: tutaj wszystkie dzienniki Jacka o tym i czy innym świecie, o innych przyszłościach i innych przeszłościach, ale zawsze związanych ze śmiercią Tamuza; tam transkrypcje i tłumaczenia opowieści ludu Anat, przekazanych twojemu przyjacielowi i mentorowi Samuelowi; tu z kolei wszystkie historie o roli von Stranna w ratowaniu albo niszczeniu Tell-el-Kharnain; tam różne wersje ognistej apoteozy, sztuki radiowe, filmy, książki i biblie. Wchodzisz wolno do pokoju, zbliżasz się do stołu i wyciągasz rękę po te kartki, a wtedy my pędzimy falami i wirami z powrotem na stronice, z których się uwolniłyśmy, do dłoni, która je dotyka, do serca z tatuażem. Tak szybkie, tak zwinne, tak lotne jesteśmy, o, Jacku, że nawet ty, prędki jak błyskawica, nie zdążysz cofnąć ręki, zanim pokój stanie się od nas wolny, a twoje serce pełne. Czujesz nas teraz w sobie. Wiesz, kim jesteśmy i kim ty jesteś. Bierzesz kartki, wkładasz nas do juków i przewieszasz je przez ramię. Rozglądasz się po pustych ścianach pokoju. Nie ma nas tam; jesteśmy teraz w tobie. Twoje serce jest naszym sercem. Teraz to jest nasza historia, mówimy. Nasza, naszych przyjaciół, rozszczepionych Jacków, niezliczonych śmiertelników źle obsadzonych w rolach bohaterów sztuki. I wiesz, co musisz zrobić.
Mądrość, sprawiedliwość i miłosierdzie Jak rzekł Ab Irim swemu słudze Eliezerowi, jeśli starzec żył naprawdę, powinien być mądry, sprawiedliwy i miłosierny, bo wraz z latami przychodzi mądrość, a nie ma mądrości, która nie opiera się na sprawiedliwości, ani sprawiedliwości nie opartej na miłosierdziu. Ale wraz z podeszłym wiekiem przychodzi również ślepota, a ci, którzy nie widzą, muszą polegać na wierze. Z podeszłym wiekiem przychodzi również słabość, a ci, który nie mogą przeciwstawić się silniejszym, muszą ich słuchać. Wraz z podeszłym wiekiem przychodzi również głuchota, więc ci, którzy nie słyszą krzyków innych, nie rozumieją ich cierpienia. Dlatego w miarę jak Ab Irim posuwał się w latach, stawał się mądry, sprawiedliwy i miłosierny, ale zaczynały go zawodzić wzrok, siły i słuch. Żona nie urodziła mu dziecka, więc zniecierpliwiony wziął sobie jej pokojówkę, ślepy na ból, który sprawił innym. A kiedy jego żona dała mu syna i kazała odprawić służącą i jej dziecko, nie miał siły odmówić. Choć pokojówka błagała, żeby jej nie wysyłał na pustynię jedynie z odrobiną strawy i bukłakiem wody, nie wysłuchał próśb, głuchy na jej niedolę. Tak więc Ab Irim nie był tamtego dnia mądry, sprawiedliwy ani miłosierny. Ale w dniu, kiedy opowiadał to swemu słudze Eliezerowi, płakał z powodu własnych uczynków. I stało się tak, że choć był mądry, sprawiedliwy i miłosierny, w miarę jak posuwał się w latach, kiedy Pan go wezwał, żeby wziął syna swojej żony, którego Ab Irim kochał ponad wszystko, poszedł do kraju Moria i tam na górze złożył z niego ofiarę całopalną, Ab Irim się zgodził, choć ten czyn wydawał się szalony, niesprawiedliwy i okrutny. Rankiem osiodłał osła i narąbał drew na ognisko. Wziął syna i dwóch służących, jednego do niesienia ognia, drugiego do niesienia noża, i wyruszyli do kraju Moria. Przez cały dzień podróżowali w głąb pustyni, a kiedy rozbili się obozem na noc, syn zapytał: Ojcze, gdzie jest baranek na ofiarę całopalną? Pan go upatrzy, odparł Ab Irim. Następnego dnia wieczorem dotarli na wzgórza, a kiedy rozbili się obozem na noc, syn zapytał: Ojcze, gdzie jest baranek na ofiarę całopalną?
Pan go upatrzy, odparł Ab Irim. Następnego dnia wieczorem wjechali w góry, ą kiedy tej nocy rozbili się obozem, syn zapytał: Ojcze, gdzie jest baranek na ofiarę całopalną? Pan go upatrzy, odrzekł Ab Irim. Potem Ab Irim wziął drwa na całopalenie i dał je synowi do niesienia, a sam zabrał ogień i nóż. Zostawili dwóch służących z osłem i ruszyli dalej, aż dotarli na włas’ciwe miejsce. Tam Ab Irim się zatrzymał, zbudował ołtarz i ułożył na nim drwa. Potem związał syna i położył na ołtarzu. Ale kiedy wyciągnął rękę, żeby go zabić, z krzewów rozległ się głos: Nie podnoś ręki na chłopca. Nie czyń mu nic. Wiem, że jesteś ślepy i ufasz swojemu Panu. Wiem, że jesteś słaby i boisz się Pana. Wiem, że jesteś głuchy i słuchasz tylko Jego, Ale spójrz na nóż, który trzymasz nad sercem syna, weź siłę z miłości, która jest w tobie, i tym samym sercem posłuchaj jego błagania o litość. Nie podnoś ręki na chłopca. Wtedy Ab Irim spojrzał w górę i w gęstwinie zobaczył człowieka, który miał twarz anioła, na sobie skóry zwierząt, na głowie rogi jak u barana albo kozła. Ab Irim zapytał go: Gdzie jest baranek na ofiarę całopalną? Jestem Ismael, rzekł mężczyzna, twój syn, którego odesłałeś na pustynię. Jeśli musisz złożyć ofiarę całopalną swojemu Panu, ja umrę na ołtarzu. Zrób tak, a twoje nasienie nie zginie. Zrób tak, a twoich synów będzie tylu, ile gwiazd na niebie i piasku na brzegu morza. Zrób tak, a twoi synowie obejmą w posiadanie miasta swoich wrogów, dzięki twojemu potomstwu wszystkie narody na ziemi będą błogosławione. Tak więc Ab Irim związał Ismaela i złożył go jako ofiarę całopalną zamiast syna swojej żony, a jego nasienie przetrwało, rozmnożyło się i stało wielkie. Ale w księdze jest powiedziane, że Pan rozgniewał się z powodu ofiary złożonej z Ismaela. I dlatego nasienie Ab Irima jest błogosławione i zarazem przeklęte, bo choć się mnoży i staje wielkie, a jego synów jest tylu, ile gwiazd na niebie i piasku na brzegu morza, pewnego dnia Pan zażąda tego, co mu się należy. Pewnego dnia nasienie Ab Irima, wszyscy jego potomkowie zostaną złożeni na ołtarzu Pana i wtedy nie odezwie się głos, który powstrzyma uniesiony nóż.
Skrępowany, ale z klasą Strażnicy ciągną więźnia w kaftanie bezpieczeństwa i w łańcuchach na kostkach, a on szarpie się w pętach, miota głową na boki, warczy i pluje jak kot w worku. Dziwne, myśli Arturo, wygląda, jakby walczył nie tylko z oprawcami, ale w równym stopniu ze sobą. Rozpoznaje szaleństwo w jego oczach, manię desperacji. Więzień odwraca się do archiwisty – nawet nie próbuj mnie odczytać, skurwielu. Otwiera usta, żeby wylać z siebie nienawiść, ale powstrzymuje się i śmieje. Potem opuszcza głowę i mamrocze pod nosem słowo Mowy. Świat wokół niego migocze. Kaftan bezpieczeństwa zmienia krój i kolor. – Jack Flash – mówi diuk. Jeniec uśmiecha się szeroko do diuka, wzrusza ramionami w aksamitnym kaftanie w szkocką kratę. Nadal jest spętany skórzanymi pasami i kajdanami ze stali... albo wzorami, które są na nich wytrawione albo wyszyte. Jest skrępowany, ale z klasą. – Kurwa, załatwiłeś mnie na cacy, stary. Jack Flash, awatar chaosu, anioł zabójca, złośliwy duszek, je-je-je i bla-bla-bla, do usług. Przesuwa językiem po wargach, trzepocze rzęsami, posyła całusa. Ale w tonie jego głosu jest jakiś dysonans, spod charyzmy przebija pewien chłód, który Arturo rozpoznaje z równą łatwością, jak wściekły gniew. Przenosi wzrok na archiwistę. – Jest potwierdzenie? – upewnia się. – To nasz człowiek? Wynik pozytywny dla wszystkich morfologii, odpowiadamy beznamiętnie. Joey Narkoza patrzy na nas z głębi Jacka, tak przesiąknięty sokiem duszy naszego zuchwałego ulubieńca, że nawet my możemy dojrzeć tylko ciemny zarys, a tu i ówdzie jego ślad, rys okrucieństwa w maniackim uśmiechu, czarne źrenice jarzące się mocą, krasą naszego słodkiego chłopca. Nawet kiedy mruga do nas, jest doskonały jak Jack. Arturo kręci palcem i na ten znak technicy rzucają się do pracy, zaczynają otwierać, przesuwać dźwignie, kręcić korbami. Część pomostu unosi się i przez otwór w kratownicy wysuwa się sarkofag z błyszczącego metalu o kolorze zbyt zimnym, żeby był złoty, zbyt gorącym jak na srebro. Ozdobiony gładką twarzą Tutenchamona z fryzurą ze stylizowanych dredów, pokryty wzorami w formie łusek albo piór, wygląda niczym pakunek owinięty w liście paproci i przywodzi na myśl uszebti i karibu. Starożytne grobowce i ich strażników. – Super – mówi Joey Narkoza. – Adamantowa Dziewica. Diuk Irae przewierca go wzrokiem, podchodzi bardzo blisko, zaciska dłoń na ustach jeńca – zamknij się – ale cofają gwałtownie i wyciera ślinę o kaftan bezpieczeństwa. Joey Narkoza oblizuje usta. – Słone – stwierdza. – Zabawiałeś się sam ze sobą? Górna warga diuka drga z niesmakiem. – Arturo, jesteś gotowy? – pyta. – Oczywiście. Arturo przesuwa dźwignię, pieczęcie sarkofagu syczą jak para. Rzeźbiona twarz unosi się jak wizjer hełmu. Biegnące przez środek spojenie otwiera się, ręce odchylają na boki i do tyłu, metalowy płaszcz rozkłada się w osiem par skrzydeł, płatki metalowej orchidei rozkwitają, ukazując czerwone jedwabiste wnętrze... a za tym wszystkim widać obsydianową kulę Komory Ech. Na znak doktora Arturo strażnicy wloką jeńca do trumny. Gdy wpychają go tyłem do środka, Joey nadal odgrywa arcyanarchistę.
– Nie będzie ostatniego życzenia? Ostatniego szluga? Wielkiego monologu na temat waszego planu zdobycia władzy nad światem? Diuk chodzi tam i z powrotem jak lew po klatce, w jego myślach rozbrzmiewa jedno słowo: chwała. Patrzy na jeńca, potem w dół, na chaos pod ich nogami. – Dostaniesz zapomnienie – mówi. – Arturo. Trumna zamyka Joeya w zimnych objęciach, uszczelnia się z sykiem, podnosi i cofa z powrotem do Komory Ech, czarnej kuli utworzonej z nas. Nie możemy się doczekać, żebyjego pustka nas dotknęła, weszła w nas, żebyśmy mogły zrozumieć ją naprawdę.
W odpowiedzi na wezwanie Jeśli po przybyciu Turków w mieście trwały zamieszki i pogromy, teraz króluje jedno: zemsta. Wszędzie są Enakici ze swoją pieśnią wściekłości i bólu, która jest jak burza. Wszędzie są uciekający Turcy i Palestyńczycy, Europejczycy, Żydzi i Arabowie, uczestnicy wielkiej gry, pretendenci do pustego tronu świętej ziemi mleka i miodu, oliwy i krwi, soli i atramentu. Synowie Sodomy wrócili, żeby odzyskać miasto, a my jestes’my słowami ich gniewu, pyłem, który się unosi spod stóp, żeby zamaskować ich nadejs’cie, ogniem, który bucha z ich ust i rozbija mury. Budynki się walą, ściany kruszą, kiedy chór enakickich głosów grzmi jak wodospad, jak tysiąc rozszalałych rzek. Na dziedzińcu więzienia Phreedom, Inana, Anna, Anat-Asztarzi Alhazred unosi pięść, a my wlewamy się za Enakitami przez gruzy muru obronnego, przez roztrzaskane bramy, ulice i zaułki, odbicia w oknach, cienie w drzwiach. Z północy, z południa, ze wchodu i z zachodu nadlatujemy wirami nad dach więzienia i spływamy w dół ku jej wytatuowanej ręce, przybywamy w odpowiedzi na wezwanie. Z wyciągniętą ręką, otwartą dłonią, ona szepcze słowo Mowy, a my jej słuchamy. Wybuch robi w murze dziurę szeroką jak wrota stodoły, sięgającą aż do ulicy. Turecki żołnierz gramoli się na nogi pośród kurzu i gruzu, odwraca się z przerażeniem. Anat cicho wypowiada słowo i żołnierz nieruchomieje, drży gwałtownie, pada bez życia na ziemię, z uszu i oczu tryska mu krew. Anat obojętnie przestępuje trupa i idzie przez rumowisko, ciągnąc za sobą związanego Pieczorina, który ma opaskę na oczach, potyka się i zapiera jak zwierzę prowadzone na rzeź. Za nimi kuśtyka von Strann podtrzymywany przez MacChuilla. Jack podąża za nimi, z Tamuzem w ramionach – jak zawsze z Tamuzem o ciele zimnym i ciepłym, żywym i martwym, z oczami otwartymi i zamkniętymi – idzie za nimi, dźwigając ciężar lekki jak piórko. Gdzie znalazł chłopca? – pytacie. Wszędzie. Wychodzą z miasta, z tysięcy fałdów, w których Tamuz leży na tej ulicy, na tamtej ulicy, skulony w bramie, zwinięty w kłębek pod ścianą, zastrzelony, zadźgany, wysadzony w powietrze, zmiażdżony. Wszędzie, gdzie Jack patrzy, widzi chłopca, duchy z innych nici czasu, cienie wiecznej ofiary. Wszędzie Tamuz jest martwy, oprócz tego, którego Jack trzyma w ramionach. Na ulicach rządzi niepewność, a my torujemy im drogę przez świat, przez fałd, w którym Tamuz nie umrze, w którym Jack nie pozwoli mu, do cholery, umrzeć. Nie wypowiada na głos tego postanowienia, ale jego wolę widać w napięciu każdego mięśnia, kiedy niesie tę migotliwą zjawę... możliwości. Idą na północ przez tłum przerażonych mieszkańców miasta i szalejących Enakitów, w stronę Bramy Jerychońskiej i lotniska. Wychodzą na Drogę Północną i trafiają na awangardę Enakitów. Siedmiu ludzi Alhazred rusza za nimi – sześciu tworzy półokrąg, siódmy idzie pośrodku, niosąc drewnianą skrzynkę. Nie jest to Arka Przymierza ani arka żadnego Przymierza. Ani puszka Pandory, kara wymierzona ludzkości za to, że ośmieliła się przyjąć od Prometeusza dar ognia. Jest tym wszystkim i jeszcze czymś więcej. – Nadszedł czas – stwierdza Anat. Przywołuje niosącego Księgę. Wojownik występuje z kręgu towarzyszy, idzie ku niej ostrożnie. Ona bierze od niego skrzynkę i odwraca się do Jacka, który klęczy nad Tamuzem leżącym na ziemi. Carter odrywa wzrok od twarzy chłopca. Widzi, że księżniczka stoi nad nim. – Wiemy, że lord Curzon utrzyma Basrę, ale nie uda ci się dostarczyć mu Księgi – mówi Anat. – Wiemy również, że Eynowi nie jest przeznaczone umrzeć tutaj z nami, że wydostaniesz go stąd żywego. Rozumiesz?
Jack kiwa głową. Ona uśmiecha się do von Stranna. – Musisz robić to, co każe kapitan Carter, przyjacielu. Zaufaj mu. Możemy ci zaufać, tak, Jacku Carterze? Jack patrzy na Drogę Północną, myśli o lotnisku. Patfzy na Reinhardta, który wygląda teraz na silniejszego, jakby chaos panujący w mieście uczynił go bardziej... zdeterminowanym. Przenosi wzrok na Tamuza. Na skrzynkę. – Daję słowo, że uratuję Eyna – przyrzeka. – I zaopiekuję się Księgą. I Tamuzem, dodaje w myślach. Przede wszystkim Tamuzem. Anat kuca obok niego, a on przykłada rękę do swojej, a potem do jej piersi. Milcząca enakicka przysięga wiąże bardziej niż jakiekolwiek słowa.
Baranek Boży Stał[...] tam z zapomnianą fajką w ręce, słuchał[...]wywodu dzikiej kobiety pustyni. Jeśli krew jednego pokolenia jest tak potężna, to co z krwią tysięcy, milionów ludu wybranego? – spytała. Zaniemówił[...], otrząsnął[...] się z zaskoczenia, odrzekł[...], że to tylko jedna z wielu możliwych przyszłości zapisanych w księdze, jedna z wielu przeszłości. Z pewnością mają jakiś sposób, żeby stwierdzić, która z zawartych w Księdze jest prawdziwa, a która fałszywa. Może, odpowiedziała. Ale studiowaliśmy tę książkę przez wiele pokoleń, a tego nie wiemy. Kiedyś, dawno temu, wiedzieliśmy, ale... Potrząsnęła głową. To była wiedza zbyt niebezpieczna, żeby ją pamiętać. Wtedy postanowił[...], że nawet gdyby od tego miało zależeć [...] życie, odzyska[...] tę wiedzę dla [...]. Możemy coś zrobić, stwierdził[...]. Są sposoby, żeby zmodyfikować tekst, tu czy tam postawić akcent, umieścić znak między słowami albo na marginesach, dopisać atramentem jedną kreskę, która potrafi odmienić cały sens. Ona westchnęła. Wiele tysiącleci temu byli tacy, którzy próbowali przerobić Księgę. Myśleli, że zdołają zapobiec temu czy innemu aktowi terroru, pięciu latom masakry, holokaustowi. Nie udało się im. Z pewnością tę jedną rzecz można zmienić, upierał[...] się. Do tej jednej rzeczy można nie dopuścić. Nie chciał[...] się pogodzić z tym, że w każdej z niezliczonych przyszłości zapisanych w Księdze, w każdej z zapomnianych przez Boga wersji wszystko kończyło się tak samo. I wtedy postanowił[...] ukraść tę stronę i przerobić ją albo, w ostateczności, zniszczyć. Póki ani niebo, ani piekło nie ma Księgi, dzieje jednego i drugiego są z góry określone, wszystkie losy zapisane, przypieczętowane. Enakici wiedzą to od demonów, których pilnują. I strzegą jeszcze jednej strasznej prawdy. Nie ma Boga i nigdy go nie było, powiedziała [...]. Są tylko bogowie. Enakici poznali tę tajemnicę z ust jeńców Wojny w Niebie. Ci jeńcy opowiedzieli im, jak zostali przyprowadzeni w łańcuchach przed pusty tron i usłyszeli o planie zaprowadzenia pokoju na świecie, oddzielenia ziarna od plew w żarnach historii. Na koniec obiecano im wieczny spokój. Nieszczęsne istoty uwięzione w jaskini to nieugięci, nieprzejednani buntownicy, podżegacze wojenni i tyrani, którzy nigdy nie wyrzekliby się swoich małych królestw na ziemi. Tak więc Enakici strzegą Księgi, studiują ją i obserwują świat. Czuwają, a tymczasem przez cały czas toczy się ukryta wojna na niezapisanych marginesach, każda strona stara się uwolnić od słów, które ją wiążą, każda knuje intrygi i spiski, tworząc sieć, która pęta nas wszystkich jeszcze mocniej i skuteczniej niż sama przeklęta Księga. Chodzimy między przekleństwami Pana i jego wroga, mówi księżniczka. Dlaczego? Adonai czy szatan? Wolałby[...], żeby który posiadł [...] duszę? Czy jeste[...] pewien, że oni nie są w rzeczywistości jedną istotą w dwóch groźnych postaciach: pana umarłych i wroga żywych? Ukryty Bóg, Mroczny Bóg, rozdzielony na siedem dusz. Uwięziony w Księdze i w ciele każdego z nas, czekający na uwolnienie. Na tej stronie holokaust, z którego On się narodzi, sygile niezliczonych istnień, które – teraz rozumie[...] – można odczytać jako jedno słowo. I trzeba jedynie wypowiedzieć je na głos.
Ich słowa niczym ogniste miecze Idą pos’ród martwych ciał ludzi wszystkich ras, które uważają tę krainę za swój dom. – Czy to wszystko jest w waszej przeklętej Księdze? – pyta Jack, przekrzykując hałas. – Tak – odpowiada cicho Anat-Asztarzi Alhazred. – To również jest zapisane w Księdze wszystkich godzin. – Więc do diabła z Księgą! Z niesmakiem odwraca się od wojowniczki, myśląc o płonących ludziach na polach Majkopu, o krzyczących ofiarach nowych bomb zapalających futurystów, galaretce z ropy, która odziera ciało ze skóry. W dymie i kurzu enakickiego ataku ledwo widzi, dokąd idą i kto mu jeszcze towarzyszy. Wydaje się, że przed nimi jest jeszcze gorzej. – Zaczekajcie tutaj – mówi. Jest przy Targu Jedwabnym, kiedy płomienie, które spadają na uciekający tłum, natykają się na przeszkodę, ogień spotyka ogień. Wybuch powala dwóch enakickich wojowników, potem jeszcze jednego. Jack przywiera do ściany i wygląda zza rogu. Widzi rzeź, Boże, masakrę nieszczęśników, którzy w bezmyślnej panice wlewają się na plac, gdzie... Cholera. Po obu stronach Bramy Jerychońskiej, na resztkach miejskiego muru stoją jak gargulce dwa anioły. Ich słowa niczym ogniste miecze koszą tłum. Na widok pobojowiska wielu ludzi próbuje zawrócić, ale napierające z tyłu masy pchają ich prosto w ogień – miotany, być może, przez te same dwie istoty, które tysiąc lat wczes’niej zrównywały to miasto z ziemią. Słowo uderza w cegły tuż obok niego. Jack uskakuje przed niebezpieczeństwem i czuje dłoń na ramieniu. – Carter-bej! Jack, musisz... Gwałtownie odwraca głowę, ale za nim nie rna chłopca, tylko echo innego świata, powidok, który znika, nim Jack zdąży mu się przyjrzeć, równie niematerialny jak wizja z innego fałdu... martwy Tamuz w mieszkaniu von Stranna. Jack odpędza te zjawy i skupia się na istocie, którą Anat trzyma w ramionach, trzepoczącej między życiem a śmiercią. Pieczorin unosi głowę i wciąga powietrze nosem. – Nadchodzą – mówi. – Nie słyszycie? – Na jego twarzy pojawia się uśmieszek, z każdą chwilą szerszy. – Dzisiaj twofzy się historia. – Kapitanie Carter – rzuca von Strann. – Jack, opanuj się, człowieku. Kostki Jacka bieleją, gdy zaciska dłoń na rękojeści webleya, celując w głowę Pieczorina. Drugą ręką zrywa draniowi opaskę z oczu. – Posłuchaj mnie uważnie, Pieczorin. Sam pracowałeś dla tych... kreatur? A może cała twoja przeklęta Rzesza sprzedała im brud, który miała zamiast duszy? Kto jeszcze wie, co tutaj robiłeś? – Pozwól mi go zabić – odzywa się przywódczyni Enakitów. – Wyszeptać mu do ucha słowo, które wytnie duszę z jego ciała, a on umrze, pusty i czarny w środku, od własnego noża. Von Strann kładzie rękę na jej ramieniu, odsuwa w bok pistolet Jacka. – On może wiedzieć, gdzie jest Samuel – mówi. Proszę, Carter-bej; znowu szept w uchu, obraz dostrzeżony kątem oka, przebłysk fałdu, w którym Tamuz na razie jest cały i zdrowy, ale wkrótce na pewno umrze. Krzyczy do nas, żebyśmy zostawili go w spokoju, bo może żyć tylko w jednym świecie naraz. Wtedy nie będzie żył w żadnym, mówimy. Jack odsuwa się od Pieczorina, zabezpiecza pistolet.
– On może wiedzieć, gdzie jest Samuel – powtarza za von Strannem. – Więc pozwólcie mi wyrwać z niego tę wiedzę – prosi Anat. – Beth Asztart – szepcze Pieczorin. Łzy wypływają spod opaski i ciekną po policzkach, kiedy szept nienawiści odbija się echem w jego głowie, może na zawsze, bezlik głosów, które wypierają z umysłu wszelkie myśli. Powiedział im, co mógł. Gdzie pierwszy raz spotkał aniołów Azazela i Michała, gdzie po raz ostatni widziano Samuela Hobbsbauma – klęczał pod Płaczącym Aniołem. Pieczorin nie wie, co się stało. Anioły tropiły Hobbsbauma aż do zrujnowanej świątyni. Już miały go dopas’ć, kiedy... czas pękł, przestrzeń się zwinęła. W jednej chwili Pieczorin i aniołowie wchodzili do Beth Asztart, w następnej stali przy Atramentowych Studniach na skraju miasta i patrzyli na unoszące się opary, podczas gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Kiedy wrócili do świątyni, nie było w niej śladu Hobbsbauma. Nie było go w całym mieście. Tymczasem na Targu Jedwabnym aniołowie i Enakici zaprzestali rzezi cywilów – na razie – i zajęli się sobą nawzajem. Anat już wykrzykuje rozkazy swoim ludziom, ale wróg znalazł sobie świetne pozycje do zabijania. – Beth Asztart – szepcze Pieczorin.
Skrzydła Anioła-Pawia Adamantowa trumna opuszcza się z powrotem na stalową kratę. Technicy odpinają klamry, rozwiązują pasy, otwierają zamki i uchwyty niczym asystenci magika tuż przed punktem kulminacyjnym jakiejś skomplikowanej sztuczki. Jeden kładzie rękę na wieku sarkofagu, a kiedy ze spawów buchają z sykiem strumienie niebieskozielonej pary, cofa ją gwałtownie, jakby się oparzył. Patrzy na doktora Arturo, jakby szukał u niego odpowiedzi na pytanie, którego nie potrafi wyrazić słowami. Arturo, milczący jak człowiek, który już pogodził się z tym, że zaraz czeka go egzekucja, robi krok do przodu, odsuwa technika i zdecydowanym ruchem otwiera drzwi. W tym samym momencie my otwieramy jego serce. We wnętrzu trumny jest lśniąca czerń. Faluje i odbija światło jak oliwa. Taka sama ciemność niedawno wypełniała kulę. Arturo patrzy na nią z uczuciem bardzo zbliżonym do nabożnego lęku, może nie tyle strachu, ile zachwytu i pragnienia, żeby jej dotknąć, wejść w tę dziwną płynną noc. Jego analityczny umysł, który bada własne reakcje, tak jak studiowałby dowolny obiekt eksperymentu, dochodzi do wniosku, że podobna siła ciągnie człowieka na skraj przepaści. Doktor Arturo uznaje, że powinien zwiększyć dzienną dawkę inhibitorów adrenaliny, by w przyszłości uniknąć tego rodzaju subiektywnych odczuć. Oblicza, ile zagłuszaczy sobie przepisać, kiedy z ciemności wyłania się postać. I po raz pierwszy od dziesięciu lat doktor Arturo szlocha. Wychodzi z mroku, cienie zsuwają się z jego chłodnej twarzy, jakby wstawał z sadzawki atramentu, a kiedy idzie, my, cienie, podążamy za nim, kłębiąc się i owijając wokół niego, zmieniamy kolor z czerni na niebiesko-zielony, opalizujący jak skrzydła Anioła-Pawia. Przybieramy zarysy jego ciała, tu i tam się cofamy, aż w końcu ukazuje się człowiek o oczach szarych jak u wilka, włosach kruczoczarnych i zaczesanych do tyłu, w prostym czarnym garniturze i czarnym krawacie, białej koszuli, z długim płaszczem z czarnej wełny przerzuconym niedbale przez ramię jak kelnerska serwetka. Diuk Irae przygląda się Joeyowi Narkozie, Joey przygląda się diukowi, stary lew i młoda pantera krążą wokół siebie w ciszy, a przy każdym wystudiowanym ruchu mruczą po kociemu. Diuk podziwia istotę, którą uważa za swoje dzieło, sześć połączonych dusz, tak zbliżonych do Boga, jak to możliwe bez Imienia, czysty chaos uwięziony w grobowcu. – Bohater jest martwy – ogłasza diuk. – Niech żyje bohater. Po twarzy zabójcy snów przebiegają ledwo dostrzegalne emocje. Archiwista stwierdza ze zdziwieniem, że nie jest w stanie zrozumieć natury tych krótkotrwałych odczuć, bo choć brak własnej osobowości pozwala mu skutecznie podsłuchiwać wszystkich, którzy przewijają się przez życie jego lordowskiej mości, w tym wypadku słyszy tylko echo własnej pustki. Joey Narkoza patrzy na doktora Arturo i na jego ustach tańczy cień krzywego, gorzko-słodkiego uśmiechu. Arturo od razu pojmuje, w czym rzecz. Opowiadamy mu wszystko, a do niego natychmiast dociera, że zawiódł diuka, że cudownie, wspaniale zawiódł diuka. Stara się nie roześmiać. Joey patrzy na diuka z błyskiem w lodowatych oczach, trochę zbyt ognistym jak na srebro, zbyt kościanobiałym jak na złoto, ale groźnym jak adamant. Widać blask noża, kiedy płaszcz zsuwa się z ramienia Narkozy. W chwili, gdy adamantowe ostrze zagłębia się w czole diuka, ten uświadamia sobie – za późno – że uwięził nie bohatera, tylko zdrajcę. Joey odwraca się w stronę przepaści, bezdennej jamy z małym bocznym tunelem prowadzącym do Tell-el-Kharnain w roku 1921. Dość gapienia się w otchłań, myśli.
Pora skoczyć.
ERRATA
Furia Seamusa Finnana Enki leży na podłodze. Metatron leży na podłodze. Tożsamość biednego, omamionego drania, który kiedyś był ludzką istotą, została obnażona do kości, a następnie odbudowana igłą i atramentem. Teraz, gdy dzięki Mowie poznał prawdę o sobie, leży na podłodze, a jego twarz, jego imię, jego cholerna dusza skaczą tam i z powrotem, uchwycone w chwili transformacji przez bitmity pełzające w substancji jego ja. Ten widok nie sprawia nam radości. Czujemy tylko wściekłość naszego przyjaciela, furię Seamusa Finnana. – Wasz Sammael nie zrezygnował – warczy Seamus. – Nie odszedł. Nie zerwał Przymierza. Nigdy, kurwa, do niego nie należał. Phreedom i Harker trzymają go za ręce i próbują odciągnąć od leżącego, ale my nie pozwalamy go ruszyć. Pokazujemy im to, co widzi skryba, pozwalamy usłyszeć krzyki desperacji rozbrzmiewające w jego głowie, gdy w trakcie pisania na nowo jego tożsamości zaczyna rozumieć, w jaki sposób sam tworzył przeznaczenie. – Wszystko sobie zaplanowałeś. Miałeś napisaną dla niego rolę. Prawa ręka Boga, co? Wieczny buntownik. To ja, rozumiesz, Phree, albo Sammael, który miał zasiąść na tronie. Ten tutaj wiedział, że pewnego dnia pusty tron nie wystarczy. My, kurwa, musimy mieć swoich bohaterów, zakichanych wybrańców losu. A kto byłby lepszy od cholernego Szamasza z blond włosami i niebieskimi oczami, boga pierdolonego słońca świecącego z jego cholernej dupy? Kapitana przeklętych aniołów. Dawcy cholernego światła. Niech szlag trafi tę pieprzoną zabawę w żołnierzy. Pieprzyć wszystko. – Tylko że on powiedział wam, byście się odpieprzyli. I kiedy ty byłeś zajęty tą swoją bzdurną historią, wciskaniem w siebie kłamstwa tak głęboko, że nawet ty w nie uwierzyłeś, twój człowiek Sammael po prostu zostawił ciebie i twoje pieprzone iluzje. Gdybym ja był nim, kurwa, poszukałbym dobrej kryjówki. W Welinie jest dużo miejsca, wiesz; są fałdy półsnów i półzłudzeń, więc próbowałbym, kurwa, zapomnieć, że kiedykolwiek słyszałem słowo enkin. Całkiem zapomniałbym Mowę i zostawił was, żebyście sami tropili i zgarniali swoich halabardników, i wykończyli się nawzajem, bawiąc się w kowbojów i pieprzonych Indian. Ale ten tutaj przez całą historię robił z siebie prawdziwego idiotę, starając się ją naprawić, zanim w końcu ja się urodziłem, a on po raz ostatni próbował wyprostować sprawy. Ty i ja, stary. Ciebie i mnie czeka w przyszłości trochę wspólnej historii... tak słyszałem. Sammael. Tak, Phreedom, stanę się Sammaelem, bo taki mój cholerny los. A on chyba myślał, że potrafi zmienić bieg rzeczy, oszczędzić sobie bólu i horroru wiecznej pieprzonej walki, więc... więc... Seamus przysuwa sobie krzesło, szurając nim po podłodze, i siada naprzeciwko anioła. – Więc, kurwa, znalazł mnie, jak w cholernym tysiąc dziewięćset czternastym wracałem, zataczając się, z pieprzonego pubu w Dublinie, gdzie zostawiłem chłopaków, żeby omawiali swój wielki plan zaciągnięcia się do wojska, żeby, kurwa, ratować biedną, małą Belgię. I Seamus opowiada im o tamtym młodym chłopaku, o idiocie gotowym iść na wojnę razem z chłopakami, opowiada o tym, jak jedna noc pijaństwa wszystko zmieniła. I jeszcze zanim musiał zastrzelić najlepszego przyjaciela za tchórzostwo, zanim musiał osobiście zastrzelić brata swojej ukochanej, którego obiecał chronić, nawet jak przez to wszystko przeszedł i pozostał przy życiu, błogosławiony i przeklęty siłą Mowy, którą w sobie poczuł, jeszcze zanim zaczął mieć te cholerne wizje wojny, gorsze niż w czasie ataku, z którego właśnie wyszedł, zanim się dowiedział, że to coś więcej niż nerwica frontowa albo jasnowidztwo, już została w nim wyryta Mowa. – Przebył całą tę waszą cholerną wojnę, wyszedł z drugiej strony i próbował mi powiedzieć, rozumiecie, przekazał parę informacji, kto przeżyje, a kto zginie nad Sommą, jak, po co i... Jezu Chryste Wszechmogący, nie chciałem, żeby to była prawda, ale widziałem, że dzieje się tak, jak
przepowiedział. I choć zagrzebałem to w sobie głęboko, tak że całkiem zapomniałem, skąd to wszystko wiem, nawet kiedy skazywałem Thomasa na śmierć... Chryste, Phree, opowiedział mi o tym w Mowie, a ja to wszystko przeżyłem. Więc go, kurwa, zabiłem, dopomóż mi, Boże, zabiłem go. Kurwa. A my pokazujemy temu draniowi przyszpilonemu do podłogi, jak było, jak to jest, że zanim się, kurwa, zorientujesz, stoisz nad martwym ciałem, z własną krwią na rękach, patrzysz na swoją pieprzoną twarz i wiesz, jak i kiedy umrzesz. I wtedy sobie, kurwa, uświadamiasz, właśnie wtedy czujesz, że to wyje w twoich pieprzonych kościach i rozrywa twoje ciało jak tysiąc cholernych woltów. Jak to jest, kiedy ktoś próbuje ratować ci życie, a ty go zabijasz. – A ty – mówi do Metatrona – ty cholerny, skurwysyński palancie, sprowadziłeś to wszystko z powrotem swoim przeklętym wiązaniem. Napisałeś na nowo siebie i swoich cholernych idiotów z Przymierza, tak że wszystko zapomnieliście. Ale on wiedział, że wasza wojna jest bezsensowna, i powiedział mi to, kurwa, a jego słowa wryły się we mnie tak głęboko, że nie umiałem spojrzeć prawdzie w oczy, przyznać się do tego, co zrobiłem... aż ty go ze mnie wydobyłeś. Może powinniśmy wyryć moją historię w tobie, ty cholerny draniu. Zabawiasz się, kurwa, z Księgą, co? Nie ma w twojej duszy ani odrobiny światła słonecznego, żeby było w niej chociaż trochę starego Szamasza, Enki. W swojej furii lekko zniekształca to imię, a wtedy my wpuszczamy falę uderzeniową w duszę skryby, nową historię i nową przyszłość Enki, który myślał, że potrafi wprowadzić zmiany, oszczędzić nam bólu i nieszczęścia, gdyby odnalazł tego młodego głupca z jego marzeniami o pokoju i przekonał go, że jest na niewłaściwej drodze, że Przymierze nie położy kresu wojnie, tylko podsunie najlepszy do niej pretekst. Że wszystko zakończy się na jednym ogromnym polu bitwy pełnym trupów i kruków. Dajemy mu brutalną lekcję.
Labirynt przeznaczeń Był małym chłopcem, kiedy brat znalazł go na polach, jak kosił dzikie zboże kamiennym sierpem, i zaciągnął niezaznaczonego, krzyczącego pana tej ziemi, Enocha, Enki, En Ki, Ki En, do Welinu, do... – ...kostnicy wielkich lamassu, byków ze skrzydłami orłów i głowami brodatych mężczyzn, powieszonych za tylne nogi na przesuwających się hakach; skrzydlaci ludzie z rogami, w skórzanych fartuchach, rozcinają je, patroszą i rzucają na stalowe kraty i rynsztoki krwi; rząd za rzędem taśmowej rzezi; mały chłopiec o ciemnej skórze, z dredami, w przepasce na biodra i koralikach, ucieka i kuli się pod ścianą; szaleniec w długim skórzanym płaszczu, załamany przez apokalipsę, którą wywołał, krzyczy na niego – pokażę ci ofiarę; i ciągnie go na pola; przerażony chłopiec szlocha, gdy gniewny bóg przedstawia mu wizję, próbuje go ułagodzić garścią ziarna, ale gniewny bóg wytrąca ją z jego ręki w piasek i na wiatr; wrzask pogardy – to nic, nic, szaleniec daje upust nienawiści do samego siebie, a chłopiec zaczyna machać sierpem i... Enoch, Enki, En Ki, Ki En, pan ziemi, po hebrajsku quayin, rzemieślnik Kain stoi nad ciałem swojego brata, swoim drugim ja, którego imię zostanie zapamiętane jako hebrajskie słowo oznaczające dumę... Abel. Puszczamy go i w pokoju nagle robi się cicho, wściekłość Finnana opada, szlochy Enki milkną, a my wycofujemy się w cienie. – Dlatego nie wiem, czy mogę zmienić swoją przyszłość – wygląda na to, że ostatnim razem, kiedy próbowałem, niezbyt mi się udało – ale, Chryste, twoja pieprzona apokalipsa wystarczyła, żebym spróbował jeszcze raz. To znaczy, wiedząc to, co teraz wiem, że skończę martwy, a drugi ja przejdzie przez te same pieprzone, bezsensowne... – W jego śmiechu desperacja miesza się z ulgą. – Jasne, że byłbym na tyle idiotą. Ale pieprzyć to, musimy próbować, Phree. Kto powiedział, że czas w Welinie nie jest prostą rzeczą? Może sobie pójdziemy i w ten sposób przerwiemy pętlę? Zwyczajnie odejdziemy. Phreedom potrząsa głową, patrzy na Harkera. Czujemy w niej ambicję, Inanę, boginię New Age z zastępem Zimnych Ludzi, wskrzeszonych jej wołaniem, którzy teraz czekają na naznaczenie imionami martwych bogów. – Powiedział ci, że byli jeszcze inni? Powiedział ci, gdzie teraz są? Cholera, muszą wiedzieć... tylko pomyśl, co muszą wiedzieć. – Chryste, Phree, daj sobie spokój. Spal tę cholerną książkę i odejdź. – Gdzie są inni? Ilu ich jest? – Nie mówiłem ci, że jest ich siedmiu? Nie mówiłem, że ty jesteś jedną z nich, Phree? Ty, ja i on. Ty to przeżyłaś, Phree, i to, kim się stałaś... kim się stajesz... – Seamus grzebie w kieszeni kurtki, wyjmuje papierosy. – Chcesz umrzeć w salonie tatuażu w Asheville jako królowa śmierci, Phreedom? Tego właśnie chcesz? – Ja... Phreedom milknie. – Próbowałaś oszukać system – mówi Finnan – i skończyłaś jako kawałek mięsa pokrojony przez królową piekła. Jak wyglądała ta suka, Phreedom? – Nie. – Próbowałaś uratować Thomasa, a jedynie doprowadziłaś do niego jej demony. Ale wiedziałaś, w jakiej grasz sztuce, Phree, więc może w głębi duszy myślałaś, że zdołasz okupić swoje życie jego życiem.
– Nie. – Gdzie jest twój syn, Phree? Gdzie twój cudowny chłopczyk, którego zamierzałaś chronić przed wszystkim? Dlaczego nie prowadzi twojej pieprzonej armii, jeśli on to pieprzone bitmity na twoim ramieniu, urodzone w ludzkim ciele? – Straciłam go, ukradli mi go, zabrali. Byłam... – Skupiona na destrukcji? Bo tworzysz armię, żeby zniszczyć każdego skurwiela enkin w Welinie? Jak wyglądała suka królowa piekła, Phreedom? Czy jej twarz widzisz teraz w lustrze? – Finnan podaje jej papierosa. – Nie wierzysz, co? Gdy Sammael mi to opowiedział, wszystko zrozumiałem, Phree, a ty nie wierzysz. Wzywasz swoich Zimnych Ludzi, Harkera i całą resztę, i wiążesz mnie tym swoim cholernym atramentem. Właśnie to pokazał mi Sammael. W ten sposób zmusiłaś mnie, to znaczy jego, żeby walczył w twojej cholernej wojnie. Phreedom patrzy na papierosa, którego podsuwa jej Seamus. – Weź to i udowodnij mu, że się mylił. – Ona jest wojowniczką, Finnan. Enki gramoli się z podłogi. Jego głos jest cichy, pokorny, to głos rzemieślnika, który zebrał glinę na brzegu rzeki i nauczył innych robić z niej garnki na kole, nauczył handlarzy, że znaki na naczyniach mogą służyć jako miara, że znaki na glinie mogą oznaczać liczby, że gliniane tabliczki mogą opowiadać tragedie i epopeje... a wszystko dlatego, że on wie, jak kruche jest życie i jak żałosne. Głos Enocha i Kaina, syna i ojca, stwórcy, który jest swoim własnym dziełem, budowniczego cywilizacji. – Masz rację. Zawsze miałeś. Ale Phreedom... ona zawsze była zawzięta. – Finnan, nie mogę tak po prostu odejść – mówi Phree – nic nie robić, zostawić diuków i ich apokalipsę. Co się wtedy stanie? Poddamy się i... – Nie wiem. Zróbmy to, kurwa, ale nie wiem, co się wtedy stanie. Wszystko, co powiedział mi Sammael, będzie bezwartościowe – pieprzone proroctwo, które się nie sprawdziło. Nie wiem. Ale może da się, kurwa, wyciągnąć jakąś naukę z jego historii. Jak nie powinno być. Do czego nie wolno dopuścić. – Skinieniem głowy wskazuje papierosa. – Przypuśćmy, że znajdujemy Księgę wszystkich godzin i tniemy ją na kawałeczki. Zszywamy ją z powrotem tak, żeby każdy cholerny fałd Welinu, który opisuje, spieprzył się kompletnie. Tak mieszamy, że nie ma w niej ani krzty sensu, a Przymierza, suwerenowie i wszyscy diukowie świata nie są w stanie zbudować imperiów, które się nie rozpadną. Sabotaż, Phree, błędy w systemie. Robimy z pieprzonego Welinu pułapkę, cholerny labirynt przeznaczeń, którego za diabła nie przejdzie żaden skurwiel. Harker stoi w drzwiach, czeka na decyzję Phreedom, na rozkaz. – Mówisz, że chcesz rewolucji, Phree. Ja mówię, żebyśmy wywrócili cały świat na nice. Niech myślą, że siedzimy w klatce, a tymczasem to my ich obserwujemy. Co potem? Nie mam pojęcia, kurwa, ale co z tego? – Finnan uśmiecha się szeroko, gdy ona sięga po papierosa. – Jak to brzmi, Phreedom?
7
NIEWYPOWIEDZIANE IMIĘ
Zęby ostre jak stal, lśniące srebrzyście Muzyka w windzie nagle cichnie, a ja się krzywię, słysząc szum w głośnikach. Drzwi otwierają się na hotelowy korytarz. Facet w czarnym garniturze i krawacie, z czarnymi włosami zaczesanymi gładko do tyłu, gasi papierosa w stalowej popielniczce-wiaderku. Jest przystojny jak anioł śmierci. Pod okiem ma wytatuowaną czarną łzę. – Pokój tysiąc trzysta trzynaście na końcu korytarza – informuje Pierrot mafioso. Mam złe przeczucia: motyle w brzuchu, mrówki w gaciach, rodzaj deja vu połączonego z delirium. Nie wiem dlaczego – to tylko kolejny frajer, który chce się zabawić – ale kiedy idę korytarzem do pokoju, w którym czeka na mnie klient, włoski na moich małych jajach każą mi się odwrócić i uciekać. Facet w czarnym garniturze wygląda zbyt szykownie jak na ochroniarza ministra. Mam wrażenie, że dzisiaj chodzi o coś zupełnie innego, innego niż pan minister i ja. Jestem w połowie korytarza, kiedy słyszę przed sobą wystrzał chi. Ściany, podłoga i sufit drżą od eksplozji. Zatrzymuję się i odwracam. Facet w czarnym garniturze wyciąga cholernie wielki pistolet chi z podwójną lufą, nowiutki, supernowoczesny Scorpio 99 – potrafi równo odstrzelić głowę z ramion, wysłać duszę prosto do chaosfery. O kurwa! Przede mną gwałtownie otwierają się drzwi pokoju 1313 i z zielono-niebieskiej chmury, która może pochodzić jedynie z bomby orgonowej, wyłania się seksowna postać. Staje się coraz wyraźniejsza, w miarę jak otaczające ją kłęby dymu się rozwiewają – szeroki uśmiech, pistolet, błysk. Płomienne włosy, neonowe oczy, strzępy czegoś w rodzaju szynela z czarnej skóry, teraz zwykłej szmaty. Nie wiem, jaki ubermensch wychodzi cało z takiego wybuchu, ale czuję na nim orgon, jak tanią wodę po goleniu na sprzedawcy samochodów. Cholera, czuję nawet smak, ostry i piekący, i choć jestem zawodową dziwką oraz wyszkolonym adeptem tantry, niewiele brakuje, żebym spuścił się w spodnie. Tamten do mnie mruga, zęby ma ostre jak stal, lśniące srebrzyście, ściska w nich skręta. Ja wpatruję się w lufę pistoletu chi, który trzyma w prawej ręce. – Ach, Puk – mówi. – Padnij! Nadal leżę na podłodze, a z góry sypie się na mnie tynk, kiedy on łapie mnie za kołnierz i stawia na nogi. Ja się krztuszę, próbuję zaprotestować, kaszlę. Patrzę na dupka w czarnym garniturze, który siedzi na podłodze, oparty o ścianę, wyraźnie oszołomiony oksytocyną, w kroku spodni ma mokrą plamę. – Przepraszam za tę burdę – mówi szaleniec i chwyta mnie w objęcia. Całuje mnie z otwartymi ustami, językiem sięga do moich migdałków, wariat uzbrojony w seks. Odsuwa się po długich trzydziestu sekundach. – Musisz to wszystko opowiedzieć, koteczku – mówi. – Teraz nie ma czasu na pogaduszki. Pędź do Foxa i powiedz mu... powiedz mu, że znowu spieprzyłem. Przygotuj się na czasową falę uderzeniową i... – Przekrzywia głowę jak pies. – Co się, kurwa, dzieje? – pytam. – Kim ty, kurwa, jesteś? On lekko wzrusza ramionami i kręci głową, a ja skądś wiem, że to znaczy: Kurwa, to chyba jasne. – Jestem Jack. Mam cię uratować, księżniczko.
Torba z notatkami jako tarcza – W jednej z naszych opowieści – mówi Anat – Izaaka wyznaczono na ofiarę całopalną, do której nie doszło. Obiecano go Bogu; jego życie, przyszłość, wszystko, co od niego mogło pochodzić, miało być zabite i spalone. Każdy jego potomek należał do Pana. Dlatego w tej historii Bóg jest zadowolony, kiedy morduje się Żyda. I tego Boga próbują wzywać anioły. Jack potrząsa głową. Siedzi jak kuguar na występie muru, częściowo przez niego osłonięty, i patrzy przez lornetkę na Azazela usadowionego na zrujnowanej wieży przy Bramie Jerychońskiej. Przeszukuje wzrokiem spustoszone miasto. Tylko Beth Asztart pozostała nietknięta. Enakici uważają ją za święte miejsce, sanktuarium ostatnich terafim w Ziemi Świętej. Aniołom też zależy, żeby ocalała, ale z innego powodu, niżby się wydawało. Jack słucha rozmowy toczonej w dole, choć już zna tę historię. Przecież my jesteśmy historią. – O kurwa, Chryste Wszechmogący – mówi MacChuill. – Pieprzony kretyn... Chryste? Chryste? Jack wspomina słowa Anat o rzezi niewiniątek. Myśli o całym martwym pokoleniu i o tym, co to byłaby za ofiara, gdyby jedyny ocalały został przybity do krzyża. Baranek Boży. Izaak numer dwa. Patrzy w dół na Anat, próbuje sformułować pytanie, ale rzuca tylko: – Chryste? – W naszej opowieści rzeź niewiniątek była próbą Jibrila, Gabriela, jak go nazywacie, żeby krwią związać Boga z ciałem. Działał sam, bez wiedzy Zastępu. Powiada się, że Metatron znalazł bliźniaka waszego Dobrego Pasterza, żeby umarł na krzyżu zamiast Jeszuy. Rabbi przeżył; jego biedny ukochany uczeń umarł. Tak czy inaczej, niewielka różnica, myśli Jack. Co, do cholery, jest warta Księga wszystkich godzin, skoro Enakici z niej nie korzystają, tylko przez stulecia i milenia bezczynnie obserwują rzeź? Skoro ten pasterz żyje, ale zamiast niego umiera inny, biedny kozioł ofiarny. Thomas Didymos, myśli Jack. Patrzy na drewniane pudełko i torbę leżące u jego stóp i podejmuje decyzję. – Da się przejść obok skurwieli?! – woła MacChuill. – Co widzisz? Jack nic nie mówi, tylko zamyka klapę torby i zapina klamrę. Umysł ma pusty jak mnich w czasie medytacji. Wstaje, rzuca pudełko von Strannowi, wychodzi zza osłony i krzyczy przez całe miasto do anioła śmierci, nie naszą Mową, tylko prostszym, bardziej uczciwym, bardziej ludzkim językiem ojczystym, sprowadza na siebie zagładę, a my wpadamy w panikę i spieszymy napełnić jego oczy ogniem, jego głos naszym, wyrzucamy jego rękę do przodu, żeby złapał błyskawicę w palce, jak to potrafi tylko nasz Jack, jednak on odrzuca całą moc płynnego języka, odpędza nas potrząśnięciem głowy, rozkłada szeroko ręce, żeby przyjąć strzał na własną pierś i umrzeć, zginął, ale w ostatnim ułamku sekundy podnosi skórzany worek, samym ruchem warg wypowiada słowo tak ciche, że nawet my go nie słyszymy, i z torbą pełną bazgrołów jako tarczą pozwala, żeby trafił go ognisty miecz... Uderza plecami w mur, zgina się wpół i pada na ziemię z rozłożonymi rękoma. Z torby został tylko strzęp rączki, podobnie jak z przodu koszuli. Jack to czuje. Czuje chłód na odkrytej piersi, ale palący żar w s’rodku. Wydaje się, jakby nawet ręka, w której trzymał worek, była cała w ogniu. Otwiera oczy. Tamuz klęczy nad nim, sprawdza puls. Jack czuje skurcz mięśni szczęki, ściskanie w klatce piersiowej. Dłoń chłopca na skórze. Słyszy zdziwienie w jego głosie. – Twoje blizny zniknęły – mówi chłopak, przesuwając palcami po gładkiej skórze torsu, który
powinien być poparzony, zwęglony do kości, spalony na popiół. Tamuz i MacChuill stawiają Jacka na nogi. Szkot opiera się na karabinie, żeby ulżyć rannej nodze. Bierze pudełko od von Stranna, wsuwa je pod lewe ramię. – To możemy, kurwa, dostać się do Beth Asztart czy nie? – pyta. – Możemy, kurwa, spróbować – odpowiada Jack.
Samuel w Beth Asztart Nie mogę pozwolić, żeby to się stało w ten sposób. Powiedzieli [...], że Księga jest żywą istotą. Skóra aniołów żyje nawet po tym, jak zostaje zdarta z ich ciał, choć to, co jest na niej wyryte, ta straszna Mowa, z czasem blaknie. Dlatego z każdym pokoleniem muszą pisać przyszłość i przeszłość na nowo, słowami, które po wypowiedzeniu wprawiają świat w drżenie. Twierdzą, że nigdy jej nie zmieniają. Pozostając neutralni, chodzą między przekleństwami Pana i jego wroga, z jednakową determinacją przeciwstawiają się niebu i piekłu. Ale można coś zrobić. Można odwrócić bieg historii. Muszę spróbować, nawet jeśli to oznacza [...] własne unicestwienie. Egipcjanie wierzyli w siedem dusz: sekhu, proch cielesnych powłok, które zostawiamy za sobą; khaibit, cień przeszłości, który podąża za nami, kiedy przed nim uciekamy; ka, lustrzana powierzchnia; ba, serce; khu, anioł stróż; sekem, czysta siła; ren, sekretne imię. Myślę, że jestem teraz tylko jedną z tych dusz, choć nie wiem którą. Na podstawie tego, co zrozumiałem z Księgi, mogę dokonać czegoś w rodzaju... mapowania. Stary żołnierz MacChuill z pewnością jest sekhu, cielesną powłoką. Pieczorin to bez wątpienia khaibit, cień. Tamuz jest ba, sercem każdej z takiej grupowej duszy, Anat, groźny wojownik, jest khu. Nie bardzo wiem, co z von Strannem i ze [...]. Ale jestem pewien, że Jack z niezliczonych dzienników to nikt inny, jak sekem. Jesteśmy swoimi najgorszymi wrogami. Trywialnie to brzmi, [...] doszedłem jednak do wniosku, że wszystkie największe prawdy są banalne, gdy oblecze się je w najprostsze słowa i wypowie na głos. Może bywają prawdziwe tylko w Mowie, języku, który sam wpisuje się do serca, żeby człowiek pojął nie tylko wyrazy, ale wstrząsające konsekwencje zdania, które bez prawdziwego zrozumienia wydaje się nazbyt uproszczone. Jesteśmy swoimi najgorszymi wrogami. Ludzie umierają. Wysłałem Tamuza z listami do Jacka i von Stranna, ale nie dałem mu żadnych wskazówek, dokąd idę ani co zamierzam. Myślę, że nie zrozumiałby. A może pojąłby więcej niż którykolwiek z nas. Sądzę, że Jack... – nie, wiem to z Księgi – aż do końca nic nie zrozumie. Bezcelowa jest próba wyjaśnienia tego, co sobie uświadomiłem, więc podsuwam mu zagadkę, która go tutaj sprowadzi. Musi odbyć tę podróż ze względu na nas wszystkich. Dlatego nie piszę: Jesteśmy swoimi najgorszymi wrogami, tylko: Wróg nie jest taki, jak sądziliśmy. Zastanawiam się, czy [...] jestem ka, lustrem roztrzaskanym przez straszliwą wiedzę zawartą w Księdze. A może [...] sekretnym imieniem, ren, które powinno zostać zapomniane, a najlepiej zniknąć bez śladu, skoro wymówienie go sprawia, że potworna prawda staje się ciałem? Nadal nie rozumiem wszystkiego. Ale z drugiej strony, kto z nas naprawdę rozumie, aż do końca?
Coś zgniłego Widzę pokój hotelowy: ciało ministra, zakrwawioną pościel, rozbite okno, za którym świeci księżyc, i jestem smutny, mes amigos. Mam trochę dość tych długich ciemnych nocy – o rany, na zewnątrz już robi się jasno! – i czasami chciałbym, żeby ktoś, gdzieś, jakoś toczył dalej za mnie bitwę. To okrutne, ale prawdziwe: jesteśmy samotni na tym zimnym świecie i mamy jedynie kradzione chwile, przebłyski światła, zanim przyjdzie kostucha i zaciągnie nas, wrzeszczących, w zimną noc. Jestem więc tutaj, o tej wczesnej porze, „Coyote” Don MacChuill, konsultant widmo o specjalnych uprawnieniach, wyrwany ze snu na długo przed świtem. Tłumię ziewanie, patrząc, jak dwudziestu albo więcej policjantów odprawia swoje rytuały na miejscu zbrodni. Zabójstwa to śliska sprawa, przyjaciele; władze nie chcą zachwiać wiarą zwykłego szaraczka w nienaruszalność ustalonego porządku, ale muszą próbować, próbować, próbować znaleźć szalonego mordercę, zanim rozpęta się piekło. Tak więc macie swoich śledczych i czyścicieli, żeby odkrywali i zakrywali w zależności od potrzeb, i takich durniów, jak ja, którzy pracują jako... wolni strzelcy. No dobra. Zapalam kolejnego szluga i puszczam dymka. Kolejne morderstwo z modus operandi Spartakusa Zabójcy, kolejny dreszczowiec crime noir: pudełko zapałek z numerem telefonu, na komodzie obok pistoletu chi marki Curzon-Youngblood I. Widywałem ten sam zestaw wiele razy i czasami śnię o nim w nocy. Tak. Ale, mes amigos, ta scena miała dodatkową oprawę: nieprzytomnego ochroniarza w czarnym garniturze rzuconego na łóżko i wtulonego w nieboszczyka słodko jak kociak. Już odzyskał przytomność i teraz odpowiada na pytania policjantów zimnym, pewnym głosem. Równie dobrze może być solidnie opłacanym tajniakiem, za którego się podaje, ale jego wygląd mówi, że nie jest niczyją własnością, a niepokojący zapach, który drażni moje pajęcze zmysły, sugeruje, że może nie ma tam nic, co można posiadać. Twierdzi, że nazywa się Joseph Pechorin. – Przepraszam, stary – rozlega się za mną czyjś głos. Nowo przybyły jest szykowny w skórzanym płaszczu – cywil z Wydziału Tajnych Operacji MI5 albo zjem swój kapelusz razem z królikiem, który w nim siedzi – choć kiedy niedbale macha ręką, sprawia wrażenie, jakby lepiej czuł się w białym stroju do krykieta. – Gdyby mógł pan na chwilę odprawić swoich ludzi, byłbym wielce zobligowany. Jest delikatna kwestia do omówienia. Nie, ochroniarz może zostać. Wydaję polecenie i gdy ostatni z moich czarno-niebieskich chłopców zamyka za sobą drzwi, czarujący esesman siada w fotelu, zakłada nogę na nogę i uśmiecha się, wyjmując z rękawa pistolet szulera. – Nazywam się Guy Fox. Proszę się odprężyć, panie MacChuill, panie Pieczorin. Czasowa fala uderzeniowa bez wątpienia trochę was... oszołomiła, ale jeśli uzbroicie się w cierpliwość, inni powinni być tutaj za... Pstryka palcami.
Odzienie ze skóry Jak rzekł Ab Irim swemu słudze Eliezerowi, historie o owocach mądrości, o klątwach Boga, o odzieniach ze skóry, o synach aniołów, o dniach deszczów, zniszczonych miastach... to tylko bajki, które sobie opowiadamy, żeby kształtować nasze ja. Myślisz, że można zyskać mądrość od zjedzenia owocu, przyjacielu? Mądrość jest trochę jak drzewo, wyrasta z młodego drzewka, rozwija się w górę i na boki, rozgałęzia, sięga głębiej w glebę, zakorzenia się, ciągnie wilgoć i minerały ze świata, którego jest częścią. Może moment olśnienia trochę przypomina chwilę, kiedy wgryzamy się w owoc – jabłko, figę albo granat – tak nagły i ostry jest smak, słodki i gorzki jednocześnie. Ale jeśli wiedzę można smakować, czujemy raczej sól łez śmiechu albo smutku, a wiedza w równym stopniu wgryza się w ciebie, przyjacielu. I tam, gdzie cię ugryzie, płoniesz w gorączce, jednocześnie rozpalony i zimny, jakby po ukąszeniu przez węża. Sok gorzkiego owocu, słodki jad węża. Trucizna i lekarstwo. Ogień i lód. Radość i smutek. Dobro i zło, przyjacielu, to kiepski opis słodko-gorzkiej mądrości. Czym więc jest to drzewo mądrości dobrego i złego, przyjacielu, bliźniak tego, z którego, jak ostrzegł Bóg mężczyznę z gliny i matkę wszystkich żywych, nie powinni jeść, czym jest to drzewo życia? A co jest bliźniakiem życia, jeśli nie śmierć? Oto czym jest wiedza zdobyta ptzez Adama i Ewę. Przekleństwem, bo poznać prawdę to zrozumieć, że wszystko jest prochem, wyzbyć się złudzeń, uświadomić sobie własną śmiertelność. Świat staje się zatruty. Nic się nie liczy. Ale czy wiedza nie jest również lekiem na wszelkie bolączki? Bo człowiek pojmuje, że to nie ma znaczenia, przyjacielu, że nic nie ma znaczenia. W jaki sposób Adam i Ewa posmakowali tej wiedzy, która kłuje jak kolce i osty na bezkresnych polach, aż łzy dławią ich w gardłach jak kurz, wiedzy zrodzonej w bólu i krwi, tak jak my wszyscy? Zdobyli ją tak, przyjacielu, jak można przyswoić najbardziej gorzkosłodką lekcję... od swoich dzieci. Jak rzekł Ab Irim swemu słudze Eliezerowi, byli kiedyś dwaj bracia, którzy starali się wezwać Boga swoimi pieśniami. Kłócili się, jak to bracia. Jeden mówił, że Bóg to, drugi, że tamto, i nie mogli się pogodzić. Tak więc uzgodnili, że urządzą zawody i przekonają się, który Bóg odpowie na ich pieśń. Jeden, żniwiarz zboża rosnącego na polach, zaczął śpiewać o cyklu siania i zbierania plonów. Drugi, pasterz stad na pustkowiach, zaczął śpiewać o rzezi i ofiarach całopalnych. Mój Bóg jest bogiem jęczmienia i warzonego piwa, śpiewał pierwszy. Mój Bóg jest bogiem wełny i tkanej przędzy, śpiewał drugi. Mój Bóg jest bogiem winorośli i wina, śpiewał pierwszy. Mój Bóg jest bogiem zwierząt i krwi, śpiewał drugi. Mój Bóg jest bogiem nasion, które kiełkują w ziemi, śpiewał pierwszy. Mój Bóg jest bogiem owieczek prowadzonych na rzeź, śpiewał drugi. Mój Bóg jest bogiem życia, śpiewał pierwszy. Mój Bóg jest bogiem śmierci, śpiewał drugi. I kiedy Abel próbował wezwać śmierć swoją pieśnią, Kain powstał przeciwko bratu, uderzył, żeby uciszyć jego szaleństwo, a czyniąc to, stracił... wszystko. Bo wraz z ostatnim oddechem Abel wyszeptał imię Boga, a Kain zobaczył śmierć w jego oczach i zrozumiał, który Bóg odpowiedział na ich pieśń. Nie ma lekcji trudniejszej, przyjacielu, ale równie prawdziwej jak ta, którą daje nam śmierć tego, kogo kochamy. Ta opowieść o śmierci naznaczyła równie głęboko Adama i Ewę, jak i Kaina, przyjacielu.
Zapisana na ich skórach, zostawiła na ziemi plamy krwi, rany na ciele i w sercu zabójcy, ślady na twarzach żałobników. Mój lud twierdzi, że tę prawdę można wyrazić jednym słowem. Ale ono jest... rozbite. Widzisz, cała prawda była zbyt trudna do zniesienia dla Adama i Ewy; żadne nie potrafiło udźwignąć tego ciężaru samotnie, więc rozłożyli słowo na dźwięki i rozdzielili te małe fragmenty między siebie, żeby żadne nigdy nie zostało samo z całością. Dopiero kiedy kładli się nadzy obok siebie, można było opowiedzieć całą historię; gdy ciało dotykało ciała, słyszeli to słowo szeptane w ciemności, przypominali sobie całą prawdę i jeszcze mocniej się przytulali. Tylko Kain zabójca nosi je wypisane na twarzy. Dlatego udał się na pustkowia, do odległych krain, gdzie mówi się innymi językami i gdzie ci, którzy patrzyli na jego piętno, wiedzieli jedynie, że jest to znak jakiejś zbrodni, ale nie mogli go odczytać i znowu wezwać Boga Abla. Oto historia, którą Enoch opowiedział Noemu, a Noe ją uratował z potopu, ale kiedy spał pijany, wykradł mu ją Cham i przekazał Nemrodowi. Oto opowieść, którą Ab Irim wyniósł z ruin wieży Babel i dotarł z nią przez Haran do Kanaanu, kiedy podróżowałyśmy z twoim ludem. Oto opowieść o śmierci zapisana w Księdze wszystkich godzin.
Droga z labiryntu 25 marca. To już prawie koniec. Został jeszcze ostatni epizod do odegrania, ostatni akt, zanim opadnie kurtyna, ale role zostały napisane dawno temu i aktorzy znają swoje kwestie. Niemal chciałbym, żeby tu była publiczność, która by doceniła zakończenie. Ale jest nas tylko sześcioro, my i nasz chór, niedobitki Enakitów, którzy nadal śpiewają przeciwko śmierci i lodowi. Anioły latają nad miastem na dziwnych skrzydłach ze srebrzystej stali, które wyczarowali swoją Mową, Azazel w jedną stronę, Michał w drugą, krążą jak jastrzębie, ale nigdy nie przekraczają kręgu ze słupów soli, które ciągną się wzdłuż całego obwodu zburzonych murów. To ich linia obronna, przez którą nie może się przebić pieśń Enakitów, wytyczona przez tych z nas, którzy próbowali. Tym razem w Sodomie w sól zmieniają się nie ci, którzy się oglądają za siebie, tylko ci, którzy starają się uciec przed okropieństwami. Oblężenie i pogrom. Oblężenie i pogrom. Wojna to odwieczny krwawy cykl, a my nie możemy przed nim uciec ani wydostać się z miasta, które znowu jest osaczone, jak wcześniej przez Turków, a potem przez Enakitów. Ulice zmieniły się w wąskie ścieżki wśród zburzonych murów. Zatarasowane przez gruz i trupy, tworzą labirynt, przez który musimy torować sobie drogę, zawracać, cofać się po własnych śladach, żeby dotrzeć z powrotem do Beth Asztart, jednocześnie kryjąc się przed ogniem aniołów. Myślę o Pieczorinie, który odepchnął mnie na bok, ratując przed ognistym podmuchem, i sam omal przy tym nie zginął. Nie wiem, co sądzić o tym człowieku. Czy szept Anat tak bardzo go obnażył, że teraz nie ma w nim nawet wiary w futuryzm? Kiedy pomógł mi wstać, jego spojrzenie mówiło, że chętnie by umarł. Może pod pewnymi względami nie różnimy się aż tak bardzo. Myślę o tych wszystkich wpisach do dziennika, o szaleńczych wysiłkach ich poskładania, o próbach znalezienia wyjścia z labiryntu. Przez całe życie właśnie to robiłem: błądziłem po labiryncie swojego własnego... potencjału, starając się grać bohatera, zabić potwora, który siedzi w jego środku. Szalony Jack Carter. Uśmiecham się szeroko. Miasto znowu należy do synów Sodomy, ale to tylko oczekiwanie na nieuniknione. Historia opowiadana na nowo, żeby zniszczyć tych, którzy przeżyli za pierwszym i drugim razem; tych, którzy przeżyli w każdej wersji, każdego Noe i Lota. Anioły chcą, żeby ich historia była czysta, uświadamiam sobie. Azazel i Michał, śmierć i lód, są aniołami o takiej jak one czystości, duchami Ahaba, które wyszły z głębin, żeby zamordować Ismaela. Ich słowa od nowa piszą świat, kiedy przez niego idziemy, próbują zmusić nas do wybrania ścieżek, na końcu których Pieczorin podrzyna gardło Tamuzowi, Tamuz zostaje zastrzelony przez Turków, stoi samotnie na dachu Beth Asztart i patrzy na ogień spadający z zeppelinów, nie odłamki pieśni aniołów, tylko bomby, które rozkwitają w burzę ogniową. Odpryski milionów śmierci kłują mnie w ramię, którym zasłaniam chłopca, kiedy anioły wylewają swoją furię na ulice Sodomy. Kurz bezsensownie doskonałych tragedii wzbija się wokół nas, oślepia. Możemy jedynie kulić się i iść dalej po omacku, potykając się, nasza broń jest żałosna przeciwko sile ognia archanielskiego majestatu, przeciwko kręgowi ich władzy absolutnej. Bóg albo przeznaczenie, powiedział Pieczorin. Cóż, widziałem przeznaczenie wykreślone z księgi skradzionej Bogu i ukrywanej przez Enskitów przez cztery tysiące lat. Teraz ich zadanie dobiega końca, podczas gdy moje... Przy Bramie Jerychońskiej miałem pomysł, żeby tam i wtedy położyć wszystkiemu kres, i
teraz się zastanawiam, co by się stało, gdybym przeprowadził swój plan. Kiedy się chowałem, trzymając w rękach skrzynkę, a torbę z dziennikami Hobbsbauma w pyle obok siebie, rozmyślałem, czy Księga jest warta tego, żeby... Ale nie taką drogę wybrałem. Bóg jednak wie, że gdyby... – Kurwa! Pudełko wyślizguje mu się spod pachy, Jack opiera je na biodrze i poprawia chwyt. Podtrzymując Tamuza, stara się jednocześnie przez cały czas celować z pistoletu w Pieczorina, co jest cholernie trudne. Nagle czuje, że chłopiec robi się lżejszy, bo Anat bierze na siebie lwią część ciężaru. Idący za nimi MacChuill obejmuje w pasie utykającego von Stranna. Pieczorin, którego rozwiązali po tym, jak upadł po raz kolejny, gramoląc się przez ruiny, podchodzi do Jacka z wyciągniętą ręką. – Pomogę panu z chłopcem, kapitanie Carter. Jack przez chwilę mierzy go wzrokiem, a następnie potrząsa głową i wręcza mu pudełko, a pistolet oddaje Anat. – Proszę go pilnować – mówi. – Ja zajmę się Tamuzem. Bierze rannego na ręce i wchodzi do Beth Asztart. Z ust Tamuza co chwila wydobywa się świszczące rzężenie, kiedy wiecznie umierający chłopiec bierze kolejny ostatni oddech. Co chwila ostatni oddech, ale nadal nie ma ostatniego tchnienia. Nie pozwolimy, żeby to się stało. Nie pozwolimy. Odmawiamy. Sprzeciwiamy się.
Walc kali jugi Klik! Joey błyskawicznie wyciąga scorpio 99 i kieruje lufę na Jacka. Jack, dla większego efektu dramatycznego opierając o kolano pistolet chi Curzon-Youngblood I, mierzy w Dona, a on z kolei ściska w kieszeni trenczu służbową trzydziestkęósemkę – bo przypuszczam, że nie jest to palec – i celuje we mnie. Wskazuję głową w bok, więc Don zauważa, że moja broń jest wymierzona w Anestezję, a jej paralizator w Joeya. Sytuacja jest dość napięta, trzymamy się na muszkach jak śmiertelni wrogowie... z wyjątkiem Puka, który siedzi na łóżku i zapina pasek, a ponieważ włosy opadają mu na twarz, pozostaje w błogiej nieświadomości, że oto rozgrywa się wielka scena w pięcioosobowej obsadzie. Wreszcie podnosi wzrok i wolno rozgląda się po pokoju. – Guy? – Nie róbcie nic pochopnego, proszę. Liczyłem raczej na kulturalną dyskusję o książkach. – Wyjmuję z kieszeni trenczu broszurowe wydanie Liebkrafta. – Księga wszystkich godzin. Tapeta na ścianach pokoju faluje i zmienia wzór. Reprodukcje wiszące na ścianach stają się fotografiami. Kolejna czasowa fala uderzeniowa, efekt uboczny spartaczonej przez Jacka operacji Orfeusz. Zawsze można być pewnym, że on coś spieprzy. Da się zabić. Doprowadzi złego króla do szaleństwa i prawowitego księcia na dokładkę. Zamorduje twojego ojca, zanim się urodziłeś. Mając takiego agenta jak Jack, trzeba przygotować dużo planów awaryjnych. Szczerze mówiąc, spędziłem wiele godzin na wycinaniu słów i liter, przecinków i kropek ze zniszczonego Macromimiconu i umieszczaniu ich na innych stronach, żeby ułożyły się w tę scenę i nasze kwestie. Należałoby raczej powiedzieć: opisały ją, wyryły. – No więc? Znak pokoju? Płynnym ruchem chowam pistolet do rękawa. Anna i Don wymieniają spojrzenia, kiwają głowami, opuszczają broń. Joey i Jack oczywiście błyskawicznie odwracają się do siebie i biorą na cel. Wraz z ostatnią falą w chaosferze widzę na ich twarzach, w zmrużonych oczach rozpoznanie, podejrzliwość. – Joey, Jack, zaufajcie mi – mówię. Joey kieruje na mnie okrutne spojrzenie, czarne źrenice pustej duszy. Jedyna rzecz, w którą wierzy Joey Narkoza, to pewność śmierci. Dlatego praca z tym człowiekiem może być w najlepszym razie ryzykowna, ale trzeba ufać własnym wyborom, a ja sądzę, że dosyć dobrze znam Joeya Narkozę. Możliwe, że wiem o nich więcej niż oni sami, choć już dawno zrezygnowałem z prób rozeznania się w złożoności ich relacji – ojciec czy syn, matka czy córka, wrogowie czy kochankowie. Czasami wydaje się, że wszystko jest dla nich grą, tangiem Siwy destrukcji, walcem kali jugi. – Póki Jack Terminator nie uzna, że to dobry dzień, żeby umrzeć. – Zawsze jest dobry dzień na umieranie – kwituje Jack. – Lepszy na życie – wtrąca Puk. Na zewnątrz niebo jaśnieje pierwszym bladym światłem poranka. Odzywa się chór ptaków. Zastanawiam się, jak im wyjaśnić, że byliśmy głupcami, sądząc, że możemy zmienić Księgę, że jeśli znajdziemy miejsce, gdzie wszystko się zepsuło, zdołamy je zmienić, przerobić historię. Od samego początku. Jeszcze jedna szansa. Kolejna książka, kopia oryginału, ulepszona i poprawiona. Gdybyśmy wygrali hiszpańską wojnę domową. Gdyby Stalin umarł. Gdyby, gdyby, gdyby...
Dochodzę do wniosku, że nie było żadnej Księgi, póki bitmity nie postanowiły dać nam tego, czego chcemy, póki nie zaczęły wprowadzać wszystkich tych zmian i wciąż próbować ułożyć z nich spójną całość, ostateczny tekst. Ktoś mógłby zadać pytanie: jeśli Księga wszystkich godzin jest prawdziwą historią, o którą nam chodziło – zapisaną krwią na skórze aniołów – jak to, na Boga, świadczy o naszym człowieczeństwie? Ale nasuwa się jeszcze ważniejsze „jeśli”: jeśli bitmity stworzyły Księgę, musiał istnieć czas, istnieje czas, fałd Welinu, w którym jej nie ma, przed Mrokiem i Zimą, przed śmiercią zaginionego boga Sumeru. A może czas po niej. Szukałem śladów tej... wiosny. I myślę, że je znalazłem. Gdy na zewnątrz rozbrzmiewają ptasie trele, pochylam się w fotelu i pstrykam palcami. Nagle... Jesteśmy w szóstkę w wyłożonej trawiastozieloną tapetą salce na zapleczu klubu Soda, ciemnej jak las o świcie. Siedzimy przy stole, z drinkami w rękach zamiast pistoletów. Szew w czasie. – Palestyna tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego – mówię. – Czterysta sześćdziesiąty dziewiąty Równoległego. Eon X minus siedem.
Sekretne imię Boga – Kurwa mać, tu jest jak w pieprzonym jajku wielkanocnym – stwierdza MacChuill. W Beth Asztart ściany, drewniane ławki, obrus ołtarzowy, muzealne gabloty i eksponaty, wszystko, łącznie z Płaczącym Aniołem, pokrywają atramentowe wzory, nie czarne, tylko w każdym kolorze świata. Zielenią winorośli i żył, szkła lub trawy jesteśmy. Barwą nieba, jaja drozda i oceanów, lazurami, błękitami i indygo jesteśmy. Szkarłatami i fioletami szat cesarzy i madonn jesteśmy, karmazynami i cynobrami. Czerwienią, brązem i żółtą ochrą jesiennych liści jesteśmy. Bursztynami, umbrami i rozżarzonymi węgielkami jesteśmy. Tyglem kolorów jesteśmy. Tylko ołtarz pozostawiamy dziewiczy i czysty, żeby Jack delikatnie położył na nim Tamuza, odgarnął mu włosy z oczu i zadał proste pytanie: – Gdzie to jest? Półprzytomny chłopiec uśmiecha się słabo, odrobinę unosi rękę i wskazuje część ołtarza za ostatnim terafim. – Szczelina – mówi. – Tam gdzie stykają się ściany. Anat jest skonsternowana, niedowierza, ale kiedy Tamuz kiwa głową, przywódczyni podchodzi do ściany i klęka obok płycizny ozdobionej pogańską wersją Sądu Ostatecznego. Pochyla się i z ramieniem przyciśniętym do ściany, wsuwa dłoń między drewno i kamień, szuka i znajduje. Wyciąga coś i... Zaczyna przeklinać Tamuza – w każdym razie Jack przypuszcza, że to są przekleństwa, sądząc po tonie – w języku, którego Enakici używają między sobą, siedząc przy kominku albo na koniu, kiedy nie pustoszą miast; bardzo podobnym do dialektu jezydów. Chłopak kręci głową, tłumaczy się, zapewnia o swojej niewinności. Bardzo to wszystko przypomina domową kłótnię rodzeństwa. Zupełnie jakby chłopak przeczytał jej pamiętnik, myśli Jack z krzywym uśmiechem, albo grzebał w jej rzeczach. Von Strann się śmieje, MacChuill wykrzykuje z podziwem: „Ty podstępny pieprzony draniu!”. Jack też wybucha śmiechem, kładzie dłoń na ramieniu Tamuza. – Profesor każe mi to zrobić – oznajmia chłopak z powagą. – Nikomu nic nie mówię do tej pory. On mówi, że tak musi być. – Wiem – uspokaja go Jack. – Przepraszam. Nie chcę cię okłamywać, Jack, ukrywać... – Wiem – powtarza Carter. – Wszystko w porządku. Anat unosi i pokazuje wszystkim pojedynczą kartkę welinu pełną tajemniczych znaków, gryzmołów, zawijasów i akcentów. Są dziwnie znajome, ale Jack nie potrafi ich umiejscowić. Na papierze widać również plamy krwi, jeden róg jest nadpalony i pomarszczony, zapisane na nim symbole strawił płomień. Sześć milionów żywych istnień na jednej stronie, myśli Jack. Minus jedno. Minus Hobbsbaum, który ogniem usunął własne imię z księgi życia, zamiast pokornie znosić swój cholerny los. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Von Strann chwieje się nagle, karabin służący mu za laskę upada na podłogę, zaskoczony MacChuill klnie, próbuje posadzić barona na ławce, Pieczorin błyskawicznie schyla się po broń. Gdy się prostuje, w prawej ręce trzyma karabin, opierając go na kolanie, pod lewym ramieniem s’ciska pudełko. Celuje w Anat. – Poproszę o kartkę, księżniczko Anat. Przesuwa muszkę na Jacka, gdy ten wyciąga dłoń. – Nie, kapitanie Carter, wiem, o czym pan myśli. Po jednym strzale muszę przeładować, a wtedy jedno z was na mnie skoczy. Pan jest gotowy zaryzykować, podobnie jak księżniczka. Nie mam co do tego wątpliwości. – Teraz z kolei mierzy w Tamuza. – Myślę jednak, że nikt z was nie zechce
poświęcić chłopca. Mam rację? Carter unosi ręce. Nie spuszczając z niego wzroku, Pieczorin zwraca się do Anat: – Proszę położyć kartkę na ołtarzu obok chłopca, a potem stanąć obok kapitana. Enakitka przesuwa się wolno między Tamuza a... – W drugą stronę, proszę. Za ołtarzem, tak. Dziękuję. Pieczorin okrąża ich bokiem i idzie za ołtarz. Przyciskając lufę do skroni Tamuza, stawia drewniane pudełko na jego piersi i bierze kartkę do ręki. Odsuwa zasuwkę, unosi wieczko. – Moi koledzy będą zadowoleni. Sekretne Imię Boga. Księga wszystkich godzin. A kiedy ich... namaszczony przybędzie, co powinno się stać wkrótce, będą mieli wszystko, co im potrzebne, żeby... Wkładając kartkę do pudełka z Księgą, nagle nieruchomieje. Patrzy na Jacka, w jego oczach i na ustach widać pytanie. Unosi lufę karabinu, żeby wymusić odpowiedź, ale broń jest teraz wycelowana w Cartera – a nie w Tamuza, więc Jack robi unik i jednocześnie wypala z webleya. W tym samym momencie pada drugi strzał i Carter słyszy bzyczenie komara, świst kuli obok ucha, lecz zamiera jak posąg, ze wzrokiem utkwionym w okrągłej czerwonej dziurce w grdyce Pieczorina. Czarna koszula zatacza się do tyłu na ołtarz, patrzy na kartkę trzymaną w ręce, po czym osuwa się na posadzkę, wypuszczając karabin. Jack przeskakuje przez ołtarz i Tamuza, łapie kartkę, która wysuwa się z ręki Pieczorina, składa ją niedbale – suchy, kruchy welin aż trzeszczy – i wpycha ją do kieszeni spodni, jednocześnie rzucając szybkie spojrzenie przez ramię. Zamyka pudełko i wsuwa je pod pachę. Klęka obok rannego i przytrzymuje jego bezwładną głowę. Spomiędzy warg Pieczorina wydobywa się chrapliwy oddech, umierający próbuje coś powiedzieć, zdradzić sekret, ale z jego ust wypływają czerwone bąbelki krwi. Jack słucha uważnie, kiedy Pieczorin wymawia imię, które człowiek może wypowiedzieć jedynie z ostatnim tchnieniem. Y – język sięga do podniebienia, jakby chciało się przełknąć ślinę czy krew albo splunąć. Pierwsze H to ostry wdech przez suche, zaciśnięte gardło, kiedy pierś unosi się w spazmach paniki, zrozumienia, nagłego O Boże! – gdy już się wie, że nadchodzi śmierć. W złączonych warg, nie zamkniętych, tylko lekko ściągniętych z bólu i oszołomienia. Pierwsza część tego słowa, YHW, to ostatnie zaczerpnięcie tchu, życia. Później powietrze uchodzi przez rozluźnioną krtań chrapliwym drugim H, przedłużonym do HHHH, które powoli cichnie do hhhhh i po chwili całkiem milknie. YHWH. I zapada cisza po tym słowie, które jest Sekretnym Imieniem Boga. Jack zamyka zmarłemu oczy, pozwala jego głowie opaść na bok. Jeśli bogowie mogą umrzeć, to Śmierć jest bogiem bogów, myśli.
Otwarcie drogi Jack i Reinhardt stoją na dachu Beth Asztart, patrzą na miasto Tell-el-Kharnain, które upadło raz, dwa razy, tysiące razy, które upada nawet teraz, w wiecznym akcie destrukcji. Azazel i Michał usadowili się przy Bramie Jerychońskiej, na kamiennych kolumnach po obu jej stronach, skrzydła złożyli za sobą jak sępy. Targ Jedwabny jest pełen słupów soli, w które zmieniło się prawie całe plemię Enakitów, z wyjątkiem Anat i jej brata. – Może druga brama... – mówi Reinhardt. – Jeśli będziemy trzymać się razem i zdołamy wydostać się na pustynię, Anat i ja wiemy, jak tam przeżyć... – Nie – przerywa mu Jack. – Wskazówki Samuela są jasne. Zaatakujemy tych bydlaków. Ty zabierzesz Tamuza w bezpieczne miejsce. Dzięki zabaweczkom Anat powinniśmy przebić się przez krąg obronny, zatrzymać ich tak długo, żebyście dotarli do lotniska. Pójdziesz pieszo, pojedziesz na koniu czy samochodem, dopadną cię, wierz mi. Musisz dostać się do ornitoptera. – A jeśli Samuel się mylił? W Księdze jest tyle samo kłamstw, co prawd. A jeśli źle ją przetłumaczył? I teraz mamy... Jack się uśmiecha. Nie ma sposobu, żeby się tego dowiedzieć, myśli. Z roztargnieniem przesuwa palcami po piersi, teraz bez blizn, oczyszczonej przez anielski ogień. – Prosto w Śmierć – mówi. – Szarża Lekkiej Brygady i tak dalej. Po prostu mi zaufaj. – Pieczorin wspomniał o namaszczonym. Czy w notatkach... – Zaufaj mi – powtarza Jack. – Poza tym... Wskazuje północno-wschodni horyzont, gdzie na niebie widać chmurę czarnych kropek, niczym rój much albo wielkie stado kruków. Pruskie zeppeliny transportowe, przerobione w Syrii na jednostki bojowe, latające obecnie pod flagą futurystów. – Podróż powietrzna to przyszłość. – Jak to działa? – pyta Jack. Anat i MacChuill siedzą na ławce w kącie Beth Asztart i pracują nad swoimi wynalazkami, połączeniem tureckich karabinów i enakickich włóczni, prętów balustrady i drutu kolczastego. Do tego brzęczące plakietki, różańce i Bóg wie co jeszcze, uratowane z otaczających ich ruin i powiązane ze sobą paskami skóry. Hybrydowa broń z różnych epok historycznych wygląda jak działko harpunnicze albo dziwaczna, monstrualna kusza. – Odpychająca magia – stwierdza Reinhardt. Jack bierze od niego broń, mierzy z niej, sprawdza ciężar, wyważenie. – Mówisz słowo, którego cię nauczyłam, i pociągasz za spust – tłumaczy Anat. – Kula przebije ich osłonę. Celuj dobrze, kapitanie Carter. Nie mamy za wielu kul. Weź te, które skończył Tamuz. Młodzieniec siedzi na ołtarzu, czubkiem noża wydrapuje na pociskach sygile i ładuje nimi magazynki, wysuwając w skupieniu język. – Hej – mówi Jack. Tamuz nie podnosi wzroku... Oczywiście. Carter podchodzi i klepie go po ramieniu, wskazuje na magazynki – gotowe? Chłopak kiwa głową, bezgłośnie wymawia: tak. W promieniu dwóch metrów od niego nie ma żadnego dźwięku. Ciche echo Imienia Boga otacza go niczym płaszcz, strefa absolutnej ciszy, do której nie może przeniknąć żaden język, żadna Mowa. Ucichnie, przebrzmi jak echa, ale jeśli utrzyma się przez kilka następnych godzin... Reszta musi pozostać na zewnątrz, żeby użyć paralizatorów, ale jeśli Reinhardt będzie trzymał się blisko Tamuza, cały ogień piekła nie zdoła wyrządzić im krzywdy. Jack bierze dwa pełne magazynki, mocuje je do paska. Dotyka ramienia Tamuza. Chłopak patrzy mu w oczy, uśmiecha się. Nie potrzebują słów, ale Jack i tak wypowiada je bezgłośnie.
– Kapitanie Carter, jest pan gotowy? – pyta Reinhardt. – Kapitanie Carter! Jack zamyka drewniane pudełko i patrzy w stronę uchylonych drzwi Beth Asztart, w których, na de światła dziennego, stoją MacChuill i Anat. Promień słońca wpada do świątyni, oświetla niebieskie smugi dymu. Tańczymy w ciemnym wnętrzu, jednym okiem Płaczącego Anioła z czułością patrzymy na wielu Jacków w naszym wielofasetowym polu widzeniu, na wszystkich Jacków, którzy utorowali sobie drogę do tego sanktuarium chaosu, walczyli o miłość, do samej śmierci. Tam leży martwy na ołtarzu, obok ciała Tamuza. Tu bliski śmierci, z wyciągniętą ręką i łzami spływającymi po twarzy, bo nie ma już siły. Siedzi skulony w kącie, kołysze się w przód i w tył, obłąkany. Gdzie indziej opiera się plecami o ścianę i czeka na śmierć z papierosem w ustach i rewolwerem w dłoni. Pomieszczenie jest pełne Jacków, choć inni ich nie widzą, podobnie jak nie dostrzegają nas, przesuwających się po ścianach, widzą jedynie wspaniałość pogańskich malowideł. Anat, MacChuill i Reinhardt słyszą szmer, ale jako echo Mowy. Tylko Tamuz wszystko rozumie – nas i ciszę, która nadaje naszym szeptom znaczenie. Jack oczywiście widzi nas i słyszy tak, jak my siebie, bliski nam dzięki naturze swojej duszy, bezkształtnej sile sekem. Kochamy Tamuza, trzepoczące rzęsami, trzepotliwe ba, nasze serce. Nie nienawidzimy mrocznego Pieczorina, khaibit, tej istoty z ciemności, do której my również należymy. Podziwiamy Anat, naszego dzikiego wojownika, łowczynię, khu. Uśmiechamy się do MacChuilla, przeklinającego sekhu, który dobrze nam służy mimo złorzeczeń. A Samuel i Reinhardt... – Kapitanie Carter, jest pan gotowy? – pyta Reinhardt. – Kapitanie Carter! – Jestem gotowy – mówi Jack. Odwraca się do ołtarza, na którym leży ciało Pieczorina – cień ofiarowany cieniom, zdradzony zdrajca – i wyjmuje z kieszeni egzemplarz Pieśni Salomona. Kładzie go na piersi martwego człowieka, niepewny, czy składa jedno i drugie w ofierze Płaczącemu Aniołowi, czy powierza jego opiece; pozostawienie części naszej duszy bez oznaczenia grobu wydaje się niewłaściwe. Gdy MacChuill ponagla go gderliwie, żeby „kurwa, się ruszył”, Jack bierze paralizator i wychodzi na oślepiające słońce. Pomruk zeppelinów staje się głośniejszy. Anat ujmuje jego dłoń i ściska mocno. – Chciałabym, żebyśmy się kiedyś jeszcze spotkali – mówi. – W innym życiu. – Heam – odpowiada Jack. – Może. – Mektoub. Carter przenosi wzrok na MacChuilla, a Szkot prycha pogardliwie. – Taaa, a pewnego dnia Patrick Thistle wygra ligę. Osłania ręką oczy i patrzy na północ. Zeppeliny są teraz jak cygara na tle błękitnego nieba, tu i tam srebrzyście połyskują odbitym blaskiem słonecznym. Wygląda na to, że pierwszy już znajduje się nad Atramentowymi Studniami. – Chryste, ale ich jest! Całe, kurwa, setki. I zamierzają spalić miasto, które już jest pieprzoną pustynią. – Jeśli Pieczorin nie jest jedyną czarną koszulą współpracującą z aniołami, pewnie bardziej im zależy na tym, żeby nas stąd wykurzyć – stwierdza Jack. Jeszcze raz ogląda się za siebie, żeby spojrzeć na miejsce, gdzie jego stary przyjaciel Samuel Hobbsbaum spędził kilka ostatnich godzin życia, planując i pisząc. Albo tylko podejmował decyzję, aż w końcu wypalił swoje imię z kartki, na której było zapisane, unicestwił siebie. Jeden mały akt mógł przemienić tę ciszę, tę nieobecność, w imię Boga i uratować ich wszystkich. Co nie znaczy, że zdoła powstrzymać anioły przed zrealizowaniem ich szalonego planu. Carter wsuwa rękę do kieszeni
i dotyka złożonego welinu, a kiedy się odwraca, widzi, że MacChuill wskazuje na niebo. – Co to jest, do kurwy nędzy? Pęknięcie w błękicie, wybuch indygo, fioletowy grom, niebiesko-zielone rozdarcie rzeczywistości, błyskawica przecinająca chmury i pierwszy zeppelin. – Domyślam się, że przybywa namaszczony aniołów – mówi Jack. Jego uśmiech jest ostry jak stal i oślepiająco biały.
Wszyscy kiedyś umrzemy Joey Narkoza strzepuje biały paproch z rękawa długiego płaszcza z czarnej wełny i zbliża się do krawędzi pomostu. Arturo dokonuje sabotażu, majstrując przy komputerze. Archiwista stwierdza, że to dość interesujące, ale nie wie, czy powstrzymać naukowca, czy się do niego przyłączyć. W innych okolicznościach włączyłyby się u niego protokoły postępowania po zabójstwie i ogłosiłby alarm na wszystkich kanałach: Nagły wypadek! Nagły wypadek! Zaczęłaby działać osłona paradoksu, wystartowałyby tostery, zresetowałyby się działające programy, historie całego życia zostałyby napisane na nowo. Wszyscy w Cyrku wzięliby się do zgodnego działania, żeby przywrócić diuka do istnienia. Jednak okoliczności się zmieniają. Całą akcją kierowałby, powinien kierować Arturo. Kazałby przynieść klon z zamrażarki, załadować do niego kopię sygnatury diuka, przechowywaną w wirtualnej krypcie, dokonać ponownego załadowania programu metafizycznego, transferu duszy enkin do nowego gospodarza. Zamiast tego przeprogramowuje procedurę ewakuacji, żeby wypuścić na ulice Dunedin tysiąc wygłodniałych seksualnie, nabuzowanych orgonem bonobo. Choć archiwista jest świadomy pragnienia życja i jego nieodłącznej absurdalności, które na nowo zrodziło się w szalonym naukowcu, brakuje mu w tej kwestii poczucia humoru. Ale nadal nad nim pracujemy. Joey jest śmiertelnie spokojny, jak zawsze chłodny i opanowany. Stoi nad kopalnią chi, patrzy w głąb chaosfery i ocenia sytuację. Plan A ułożony przez Foxa przewidywał, że Joey i Jack wskoczą do króliczej nory i przeniosą się do Palestyny w roku 1929, gdzie Jack odegra bohatera, a Joey łajdaka. Będą współdziałać z aniołami, ale jednocześnie kombinować, jak doprowadzić do ich upadku, wykorzystując chciwość i dumę łotra, które zawsze się na nim mszczą. Plan B zakładał, że jeśli tylko jednemu uda się dotrzeć na miejsce, sam spróbuje wszystko zrobić; w tym celu Joey będzie musiał wyrwać Jacka z tego fałdu, oznaczyć mu trasę jak w podchodach i mieć nadzieję, że partner postąpi zgodnie ze scenariuszem. Zgodnie z planem C – jego własnym – Joey wyroluje obie strony, weźmie Księgę i zobaczy, co da się zrobić z Sekretnym Imieniem Boga i instrukcją obsługi wszechświata. To jest myśl. Modyfikacje metapsychiki wokół dziury po duszy przyprawiają Joeya o niepokój, gdy kolejno rozważa te plany. Kurz w powietrzu tańczy do jakiejś odległej pieśni. Jego skóra jest złotą zbroją, oczy są srebrnymi kulami, serce ma z lodu. Czuje, że mógłby kogoś zabić samym dotknięciem swojego cienia. Aż szkoda, żeby ta moc się zmarnowała, ale nie ma ochoty odgrywać Boga... chociaż byłoby miło dla odmiany być pieprzonym bohaterem. Zastanawia się, czy Fox ma własny plan C i czy jest w nim zawarte to wszystko, łącznie zjego zdradą. Nieważne. Przerzuca nogę przez balustradę pomostu, rozkłada ręce i skacze w otchłań. Wszyscy kiedyś umrzemy, myśli. Płaszcz wydyma się i furkocze, kiedy Joey lotem nurkowym spada w dół po przekątnej, przez wszystkie trzy wymiary czasowe: wstecz w czasie linearnym, w bok w gwiazdowym, do przodu przez warstwy czasu osadowego. Widzi niebiesko-zieloną burzę chaosfery pędzącą mu na spotkanie, przebija się przez chmury oparów, lśniące mgławice, iskrzące, elektryczne macki, które z trzaskiem chłoszczą powietrze wokół niego, smagają go po twarzy, wpadają w jego cień aerodynamiczny. Joey uderza w cirrostratus, potem w cumulus, jaskrawy blask chaosu, psychodeliczny jak oświetlenie w dyskotekach z lat sześćdziesiątych, wypada z korony i leci w czarną przestrzeń obracających się spiral, rozgałęzionych świetlistych nici, które wyglądają jak tory cząstek elementarnych, ku wirującym soczewkom,
zakrzywionym i dziwnym, prosto w czarną jak smoła otchłań, nad nim oślepiająco białą, jakby całe światło historii zostawało za nim, w miarę jak on przebija się przez horyzont zdarzeń. Unosi ręce w bok, rozkłada dłonie, żeby poczuć przepływające przez nie historie, poczuć prądy i wiry. Szuka tropu, znajduje go, przyciąga ręce do siebie, kręci się, zmienia kąt i... ...przecina błękitne niebo. Widzi niebiesko-białe morze i jasny piasek, dolinę soli i flotę srebrnych cygar rozrzuconych po niebie. Jedno nadlatuje tak szybko, że Joey przebija się przez niego, drze płaszcz i gubi ślad. Obraca się, próbuje wyrównać lot, rozpościera ramiona, żeby złapać czas, jak pieprzony Tarzan lianę – ale czas wymyka mu się z palców. Kiedy Joey leci w dół jak kamień, możemy jedynie wyroić się z cieni i otoczyć go zbroją z błyszczących łusek i piór. Joey Narkoza, wielki Anioł-Paw, uderza w Atramentowe Studnie za Tellel-Kharnain jak meteor z kosmosu.
Tysiąc książek na jednej stronie Światło dociera do nich pierwsze, niebiesko-zielone, oślepiające jak flesz. Zupełnie jakby szalony naukowiec podłączył elektrodę do tej czy innej komórki mózgu, wywołując błysk nagły jak wspomnienie, myśli Jack. Potem następuje huk wybuchu, potężne ŁUP! dziwnej komety, która wypadła z czasu. Ziemia trzęsie się pod ich nogami – fala uderzeniowa. W górę unosi się pióropusz dymu, pochłania pierwszą falangę zeppelinów. Dym jest czarny i szary, ale widać w nim również dużo fioletu, zieleni i niebieskiego, kiedy fontanną wzbija się w powietrze i załamuje, tworząc monstrualny grzyb. – Pora na nasz ruch – mówi Jack. Wręcza pudełko Reinhardtowi. Prusak zajmuje jego miejsce za Tamuzem. MacChuill z prawej, Anat z lewej, Jack na przodzie. Gdy zwartą formacją wkraczają w strefę bezpieczeństwa, która otacza Tamuza, zapada cisza, jakby ktoś wyłączył radio. Wychodzą na plac. Wszystko staje się niesamowite, nierealne. Ogień zaporowy aniołów roztrzaskuje budynki wokół nich, siecze ziemię pod ich nogami, po niebie suną ciche sterowce, powietrze aż migocze, ale w kręgu jest zupełnie niegroźnie. Idą North Road, Jack podnosi lornetkę do oczu i uśmiecha się na widok wściekłości i frustracji aniołów, twarzy Michała zmienionej w maskę nienawiści, jego obnażonych zębów, kiedy na próżno pluje na nich jadem. Jack kiwa z zadowoleniem głową, patrząc, jak Azazel ogląda się niespokojnie na słup dymu, który unosi się nad Atramentowymi Studniami, nie rozwiewa się na wietrze, tylko snuje po niebie wolutami i smugami, płynie ku flocie futurystów jak amorficzny ocean, bardziej roślina niż zwierzę, ale na tyle ożywiona, żeby wyciągnąć głodne macki, złapać rybę w parzące nici. Tak, idziemy po was, sukinsyny, myśli Jack. Gdy zbliżają się do Targu Jedwabnego, na znak Jacka trójka z paralizatorami występuje z kręgu ciszy prosto w głuchy pomruk nadlatujących sterowców, wrzaski aniołów i huk odległej burzy. MacChuill skacze w prawo, Anat w lewo, żeby wziąć na siebie ogień aniołów. Pędzą w dwa końce placu, wykorzystując słupy soli jako osłonę. Jack kroczy przed Tamuzem i Reinhardtem w stronę Bramy Jerychońskiej zburzonego Tell-el-Kharnain i śpiewając, strzela na zmianę do Azazela i Michała, Azazela i Michała. Biegnąc, od czasu do czasu przyklęka i wypala w dwa anioły przygwożdżone przez MacChuilla i Anat do stanowisk snajperskich nad bramą. Biegnie i strzela, strzela i biegnie, przeskakuje ciała i gruz, toczy beznadziejną bitwę w nieświętej wojnie. Kieruje Tamuza i Prusaka do większego z topterów, stuka w drewniane pudełko i wypowiada bezgłośnie słowa: Curzon i Basra. Reinhardt wskazuje na niebo, na zbliżające się zeppeliny, które już są niemal bezpośrednio nad nimi. Jack kiwa głową. Wiem. Pokazuje na drugi ornitopter, z nazwą „Orzeł” wymalowaną na kadłubie. Interferencja. Reinhardt unosi kciuki, gramoli się do kokpitu, podaje rękę Tamuzowi. Chłopak patrzy na Jacka, potrząsa głową. Nie, Jack. Idź. „Wahanie. Łza płynąca po policzku. Całus. Pożegnanie. Tamuz podciąga się na skrzydło, sięga po dłoń Reinhardta. Jack się odwraca. Dwumiejscowy topter nie jest przystosowany do pionowego startu, nie ma wystarczającej rozpiętości skrzydeł, żeby nimi zamachać i unieść się w powietrze jak lżejsze jednostki bojowe. Potrzebuje rozbiegu, by złapać wiatr pod skrzydła, więc kiedy von Strann zapina pasy w fotelu pilota, a Tamuz wślizguje się na przednie siedzenie, Jack pędzi na dziób, żeby zakręcić śmigłem. Kiedy wyciąga bloki spod kół, czuje – nie słyszy, tylko czuje – krzyk Tamuza. Anat leci w powietrzu, odrzucona potężną siłą, paralizator wypada jej z ręki. Chłopak już chce wyskoczyć z tostera, ale Carter łapie go za ramię. Tamuz walczy, próbuje się uwolnić. Azazel sfruwa
ze swojej grzędy jak jastrząb nurkujący po zdobycz, ale Anat przetacza się po ziemi, przyklęka, wyciąga rękę pokrytą atramentowym tatuażem i trafia go słowem. Anioł śmierci uderza plecami w mur, a ona wstaje i biegnie, żeby stoczyć z nim walkę wręcz. Idź!- krzyczy bezgłośnie Jack do Tamuza. Ornitopter kieruje się na wschód, w stronę błękitnego nieba nad pustynią. Jego skrzydła biją szaleńczo, kiedy Reinhardt i Tamuz uciekają przed rosyjską flotą, od Tell-el-Kharnain, byle dalej od Tell-el-Kharnain, od wirującej burzy atramentu, od nas, bitmitów, martwych ludzkich dusz pogrzebanych pod tysiącleciami kurzu, przygniecionych ciężarem martwych rzeczywistości i zmienionych w olej z zagubionych. Wybuchamy spod ziemi jak gejzer pożądania i strachu, radości i smutku, potęgi i chwały ludzkiego ducha, ściśniętych w czarną masę. Materia jest lekka, zwinięta w kulę, z całym ciepłem zgromadzonym w sercu, ciemna tylko dlatego, że w środku jest uwięziony ogień. Gdy się go wypuści, można zrównać miasto z ziemią. Tak więc my, martwi, również wyglądamy jak atrament w naszej ciemności, odcięci od żywych, ale w skórze i kościach, które gniją, w piasku i kamieniu, w powietrzu, w każdym naszym atomie zakodowana jest informacja, życie zapisane w samej rzeczywistości, wzór, który blaknie, ale nigdy nie znika. Jesteśmy palimpsestem przeszłości, na której piszecie swoją teraźniejszość i przyszłość, podstrukturą waszego świata ujawnianą przez promienie rentgenowskie, mikroskopy, fotony wstrzeliwane w nasze głębie, rykoszetujące świetlne pociski. Otwieracie nas do badań skalpelami wzroku. Na upadek Pieczorina reagujemy teraz jak w akceleratorze cząstek. Strzelamy w górę, ciemność zmienia się w światło, jaskrawe zielenie, jasne błękity, płonące oranże, czerwienie i żółcie. Strącamy zeppeliny z nieba. Przebijamy zbiorniki z gazem, blokujemy śmigła. Tamci walczą, zrzucają bomby w Atramentowe Studnie, wznoszą ścianę z płomieni, która sunie przed nimi, w miarę jak uparcie zbliżają się do Tell-el-Kharnain, zmiata pustynię, miasto, lotnisko. Ale Jack już jest w powietrzu, w bojowym topterze, operuje dźwigniami i drążkami, stalowy ptak unosi się spiralą w niebo, ponad spustoszone miasto. Wokół rozkwitają kwiaty szarego dymu. Pruskie maszyny wojenne próbują go strącić, ale on wzbija się coraz wyżej i wyżej, nad Tell-el-Kharnain, ponad bomby i ogień karabinów. Na chwilę zawisa w powietrzu. Jack roztrzaskuje paralizatorem boczną szybę i, wrzeszcząc słowa Mowy i przekleństwa, pikuje na wrogie toptery, które wyroiły się spomiędzy zeppelinów i kierują na wschód w pościgu za Reinhardtem i Tamuzem. Obraca maszynę i ostrzeliwując się, nurkuje na miasto. Kiedy przelatuje nad Bramę Jerychońską, widzi... MacChuill dostaje podmuchem. Jego głowa z impetem odskakuje do tyłu, nogi się pod nim uginają. Chryste, na pewno ma strzaskany kręgosłup. Zupełnie jakby jakiś gigant chwycił go w garść i ścisnął tak, że żaden człowiek nie mógłby tego przeżyć. Szkot pada w kurz jak szmaciana lalka, jego pieśń kończy się ostatnim krótkim krzykiem. Tymczasem Michał prostuje się na swojej kolumnie i powoli kieruje wzrok na wschód, gdzie nad pustynią lecą Reinhardt i Tamuz ścigani przez dwadzieścia rosyjskich topterów. Anioł lodu rozpościera wielkie skrzydła, wzbija się w powietrze i rusza za Księgą. Ognistymi słowami ostrzeliwuje topter Jacka. Carter robi uniki w lewo i w prawo, lawiruje po rozpadającym się niebie. Ciągnie drążek do siebie, wykonuje obrót i łukiem mknie w górę. Chowa skrzydła i wiruje jak baletnica na pointach, rozkłada je znowu i pędzi prosto na anioła lodu, patrząc na Bramę Jerychońską, gdzie Anat i Azazel walczą wręcz. Anioł zaciska ręce na szyi księżniczki, ona wsadza pięść w jego usta. Ich stłumiona Mowa rozpala powietrze wokół, siecze kamień, piasek i ziemię. Anat wiotczeje, jej ręce opadają bezwładnie. Anioł puszcza zmiażdżoną szyję wojowniczki i odrzuca ciało w bok. Podnosi zimny wzrok na Jacka, który patrzy teraz na Michała. Anioł lodu jest
na kursie kolizyjnym, zbliża się coraz bardziej, jego słowa eksplodują z lewa i z prawa, w górze i na dole. Nawet jeśli trafi topter, Carter zabierze sukinsyna ze sobą. Azazel, anioł śmierci, rozkłada skrzydła, patrzy na wschód. Jack nie może zająć się dwoma wrogami jednocześnie. Nie może, kurwa, zestrzelić obu. Tak więc przybywamy na odsiecz. Poszerzamy pęknięcie w ziemi, które biegnie od krateru przy Atramentowych Studniach wzdłuż linii uskoku przecinającej dolinę soli, i wylewamy się z niego, my, pogrzebani i zapomniani zmarli z dawno minionych światów, prowadzeni przez duszę, która kiedyś była Josephem Pechorinem. Morderca snów wychodzi z mroku odziany w opalizującą zbroję z naszego atramentu, uderza w Azazela z całą siłą i szybkością i niesie obu do Sodomy przez anielski krąg obronny. Kiedy topter Jacka trafia w Michała, metal wygina się do środka, skrzydła pękają, a oni dwaj lecą w dół jak wirująca kula chaosu.
Hal Duncan, Atrament (2007) Jack wisi we wraku ornitoptera, uwięziony w plątaninie pasów, rozdartego ubrania i płótna. Ostry skręcony kawałek metalu przeszywa jego prawe udo. Lewa dłoń utknęła w strzępach skórzanego skrzydła. Jego nozdrza wypełnia zapach krwi i stali, spalonego mięsa i paliwa, odór wojny. Czy to płonie jego ciało, Archanioła Michała czy ich obu? Wykręca głowę, ale widzi jedynie roztrzaskany łuk Bramy Jerychońskiej, płonącą ścieżkę destrukcji wyciętą między rozbitymi słupami soli, którą rozwiewa wiatr. Od północy nadlatują cygara futurystycznych zeppelinów; dotrą do miasta za kilka minut. Niebo zasnute dymem z płonącego toptera jest ciemnozielone od burzy atramentu, przypomina leśny staw gęsty od alg, usiany kolorowymi kropkami niczym na obrazie Moneta. Atramentowy rój krąży wokół sterowców, strąca ten czy inny, ale to niezorganizowany atak, a studnie płoną. Jeśli tych istot nie da się zniszczyć, można je... rozproszyć jak duszę podzieloną w chwili śmierci na skandy, aspekty tożsamości. Et in Arcadia ego, myśli Jack. I ja żyłem w Arkadii. Z tyłu dochodzi cichy jęk. Carter nie może wykręcić głowy, żeby tam spojrzeć, ale wie, że to Michał. Cholera! Z okrzykiem bólu uwalnia prawą rękę spomiędzy dwóch metalowych odłamków, między którymi utknęła. Rozplątuje skórę omotaną wokół lewej dłoni, krzywi się, gdy przypadkiem dotyka rozpalonego kadłuba. Z tamtej strony kłębi się dym, ale nie widać płomieni. Metal jest za gorący, żeby wykorzystać go jako dźwignię i uwolnić udo. Odrywa pasy skóry, aż ma ich dosyć, żeby owinąć je wokół ręki. Ostrożnie kładzie ją na poszarpanym brzegu rozbitej przedniej szyby, drugą ciągnie nogę. Ból zagłusza nieprzyjemne wrażenie zasysania ciała uwalnianego od stalowej włóczni. Jack przesuwa się w górę, łapie za ułamany pręt, gramoli się na kadłub i stacza po nim na piasek. Widzi ogień, więc zaczyna się turlać jak najdalej od szczątków toptera. Jego paralizator leży kilka metrów dalej. Jack czołga się do niego, podnosi broń, odwraca się i celuje w dymiący wrak. Słyszy jęki anioła – to bezsłowna skarga, ale jest w niej dość Mowy, żeby zrobiło mu się niedobrze. Wbija kolbę paralizatora w ziemię, podciąga się i staje na jednej nodze. Kuśtyka w stronę roztrzaskanej maszyny. Wbity we wrak ornitoptera Michał próbuje wyciągnąć do niego rękę, krzyczy bezgłośnie, konwulsyjnie drapie poskręcaną stal i strzępy ubrania. Jego nogi, które liże ogień, są wykręcone pod takim kątem, że już nigdy nie będzie chodził. Nigdy nie wkroczy do miasta z misją zniszczenia. Jęczy, z jego ust bucha krew. Odgryzł sobie język, domyśla się Jack.
– Niech skurwiel wykrwawi się na śmierć – słyszy. Odwraca się i od razu rozpoznaje tego człowieka, nie mogłoby być inaczej, ale zdaje sobie również sprawę, że to jest Pieczorin z innego czasu, innego miejsca, innego fałdu, równie zimny, równie okrutny, ale jednocześnie, o dziwo, pełen współczucia, zrozumienia, przyjaciel. Patrząc na czarną łzę pod jego prawym okiem, Jack po prostu wie, że to nie tyle jego antagonista, ile... dopełnienie. W dłoni Pieczorin trzyma głowę Azazela za dredy. Jack wkłada rękę do kieszeni spodni, czuje miękką, gładką fakturę złożonego welinu, ledwo wyczuwalne ciepło żywej tkanki. Wyjmuje kartkę. Kątem oka na wszelki wypadek obserwując Pieczorina, kuśtyka do Michała i wyciąga dłoń, ale tak, żeby papier znajdował się poza jego zasięgiem. Anioł wpada w szał, próbuje się uwolnić, dopaść Jacka. Jego wypielęgnowane paznokcie łamią się i krwawią. – Naprawdę tego chcesz? – pyta Jack. – Chcesz związać Boga z waszym namaszczonym? – Skinieniem głowy wskazuje na Pieczorina. – Z tym rzeźnikiem aniołów? Upuszcza kartkę na stopy anioła, w płomienie. Patrzy, jak sukinsyn usiłuje sięgnąć po nią w ogień, wyrwać sobie ramię ze stawu, żeby uratować ostatnią stronę Księgi wszystkich godzin, która zajmuje się wolno, płonie, czernieje i ze skwierczeniem obraca się w popiół biały jak sól. – Reszta Księgi już przepadła – mówi Jack. – Widzisz głowę swojego towarzysza? Jego obwiniaj. To on ją spalił, kiedy próbował mnie z niej wymazać, bo miałem czelność nazwać go skurwielem, którym zresztą był. Jack uśmiecha się na myśl o drewnianym pudełku pełnym zniszczonych papierzysk. Nie Księgi wszystkich godzin, tylko notatek Hobbsbauma, dzienników, wybranych tłumaczeń, które wsunął do skórzanej torby, kiedy kucając na skale, patrzył ponad miastem na anioła śmierci i zastanawiał się, jak mogliby wydostać się stąd żywi. Jak uratować Tamuza. Skórzaną torbę z Księgą wszystkich godzin trzymał przed sobą jak ofiarę i tarczę przed gniewem zadufanych w sobie, krwiożerczych bestii. – Księga przepadła – oznajmia. – Historia się skończyła. Żadnych więcej przeznaczeń. Żadnych więcej bogów. Jesteśmy wolni. To była ostatnia strona ostatniego wydania. – Ciekawe, co pomyśli Reinhardt, kiedy otworzy pudełko – mówi Jack. – Jak znam Foxa, pewnie doceni sztuczkę – rzuca Pieczorin. Krzyk anioła przechodzi w rzężenie, gdy odchodzą w stronę bramy i nadlatujących zeppelinów, zastępu maszyn wojennych, które właśnie wyłaniają się z atramentowej burzy, niemal bezpośrednio nad nimi, żeby bez sensu niszczyć już zdewastowane miasto. Kapitanowie i piloci, bombardierzy i strzelcy pokładowi patrzą w dół i pewnie zastanawiają się, co się stało i czy naprawdę muszą tutaj być. Ale przeważnie będą wzruszać ramionami i wykonywać rozkazy. Przy bramie Pieczorin podnosi paralizator MacChuilla i rzuca go Jackowi. Potem idzie po broń Anat. Tam, gdzie na suchej ziemi leży jej ciało, z popękanej gleby wyrastają źdźbła dzikiej trawy, zadziwiająco zielone i żywotne w tej dolinie soli. Tutejsze rośliny długo się przystosowywały do wrogiego klimatu. Jack nagle ma wizję pól za miastem, na północy, użyźnionych przez popiół i krew, porośniętych drzewami oliwnymi i pomarańczowymi, figowcami i granatowcami, karłowatymi i rozgałęzionymi. Misternymi, fraktalnymi tworami natury. Nawet najbardziej suche obszary można nawodnić. Tak zaczęła się cywilizacja. Teraz miasto leży w gruzach. Nie został żywy ani jeden mężczyzna, kobieta ani dziecko. Nie ma o co walczyć, czego ratować, z wyjątkiem pamięci – można ją wymazać na zawsze albo zachować wbrew wszystkim, którzy chcieliby usunąć z historii jego liberalne, libertyńskie, rozwiązłe piękno. A
jeśli się nie uda? Jack opiera się na jednym paralizatorze jak na lasce albo kuli, drugi unosi, celuje. Pieprzyć to. Miasto można odbudować, podobnie jak duszę.
EPILOG
ŚWIT, WOODLAND, TERAZ
Szczęśliwe nigdy Zawsze uważałem, że każda epopeja powinna się kończyć śmiercią bohatera. Wyobraźcie sobie dwa rzędy ukrzyżowanych niewolników i Spartakusa na krzyżu, prawą ręką wskazującego długą drogę do miasta śmierci. Cyda, który wyjeżdża z bram miasta i rusza przeciwko Maurom, martwy człowiek przywiązany do konia. Achilles słania się w pyle wznieconym przez końskie kopyta, gdy strzała trafia go w piętę. Starożytni poeci dodali nawet spotkanie Gilgamesza z duchem jego zmarłego przyjaciela Enkidu do pierwszego spisanego eposu, skąd już tylko krok do ich ponownego połączenia się u kresu wszystkich przygód na progu domu bez powrotu. Zupełnie jakby ta historia szukała swojej formy. I choć jest łatwe i oczywiste, takie zakończenie wydaje się właściwe. – Brednie – powiedziałby Jack. – Daj im pieprzone „a potem żyli długo i szczęśliwie”. Do diabła z tragicznymi finałami. – Nad czym teraz pracujesz? – pyta Anna. Opiera brodę na moim ramieniu, dłonią muska rękę, w której trzymam pióro, oplata palcami moją garść. – Nad „a potem żyli długo i szczęśliwie”. Albo raczej nad „przedtem żyli długo i szczęśliwie”. – Marszczę czoło. No, może niezupełnie tak. Stukam piórem w papier. – Nie – mówię w końcu. – Nad „szczęśliwym nigdy”. Odwracam głowę do jej piegowatego nosa. Rude włosy muskają mój triceps, łaskoczą, kiedy Anna się nachyla, żeby cmoknąć mnie w policzek na dzień dobry. Teraz widzę, że ma na sobie moje bokserki. – Siedzę nad bukolikami Wergiliusza – wyjaśniam. – To rodzaj pieśni pasterskich, których fragmenty próbuję wpleść w epilog. Zastanawiam się, czy dlatego zaproponowałem tę drewnianą chatę w Blue Ridge Mountains na urlop dla nas trojga. Mówiłem o dobrych terenach łowieckich dla niej, o uczeniu Joshui konstelacji, kosmologii, flory i fauny, o ciszy, w której dokończę swój cykl poematów epickich. Ale całkiem możliwe, że po prostu Jack i Puk chcieli gonić się nadzy po wzgórzach. W mojej wyobraźni. Leży przede mną kartka z łaciną Wergiliusza opatrzona moimi angielskimi przypisami, a ja staram się połączyć dwie sielanki w jedną. Pasterz kóz i pasterz owiec urządzają konkurs śpiewaczy, potem celebrują Dafne; postacie rzymskiego poety, Menalcus i Damoetus, mieszają się, raz jest to Menalcus, raz Mopsus, raptem myślę o nich jako o Mainsailu i Dampseacie, Mainsailu i Moppecie. Biel pirackich żagli na wzburzonych morzach. Zielone bojówki, od rosy ciemne na tyłku. Uśmiechnięty szeroko Jack trzyma głowę Puka chwytem zapaśniczym i mierzwi mu włosy. – Moja słodka kruszyna – przekomarza się. – Odwal się! – krzyczy Puk. Takie imiona nadałem id tej idylli i leśnej istocie, koźlęciu i barankowi z tych zawsze i nigdy, od Gilgamesza do moich własnych metamorfoz, na modłę Wergiliusza: Jack i Puk. Puka wzorowałem na bracie Anny, Thomasie, o którym mi opowiadała, Jacka wymyśliłem sam. Sądzę jednak, że obaj są w równym stopniu tworami mowy. Tak naprawdę nie należą do mnie. Nie tylko do mnie. Wiem, że mój Jack i Puk w rzeczywistości nie istnieją, nigdy nie istnieli, ale Jack i Puk, którzy są kimś więcej niż ci moi... zawsze byli w pobliżu. – Sok pomarańczowy? – pyta Anna, bębniąc palcami po stole. – Naleśniki? Bekon? Syrop klonowy? Mieliśmy umowę, pamiętasz. Ja, myśliwy-zbieracz, przynoszę sarny i zające, ty, domowy
szaman, robisz dziwne gryzmoły. A dokładniej mówiąc, może śniadanie do łóżka. – Właśnie byłem w drodze do kuchni, kiedy mnie olśniło, jak powinna się skończyć książka – tłumaczę się. – Musiałem od razu siąść nad kartką, zanim... zanim kawa i zmięte prześcieradła, my dwoje oblizujący lepkie palce i... Muskam nosem jej policzek. Powinna się skończyć elegią, zrozumiałem, a to oznacza, że musi skończyć się sielanką. Idylla i elegia to dwie strony tej samej pasterskiej formy, na każdej bukolice kładzie się cień elegijnego smutku za tym, co utracone, za tym, co się nigdy nie powtórzy, a każdą elegię rozjaśnia idylliczna radość z tego, co zostało odnalezione, z tego, co będzie zawsze, znowu, za każdym razem, kiedy ktoś zaśpiewa tę pieśń. I wszyscy żyli długo i szczęśliwie nigdy. – Pieśń o nieznanych lądach biednego, głodującego poety Guya Reynarda Cartera może zaczekać, aż artysta zapłaci za pokój i wikt... śniadaniem do łóżka i zamówionymi usługami – mówi Anna. – Przez ciebie czuję się tani i żałosny – stwierdzam, odkładając pióro. – Uwielbiasz to – odpowiada Anna. – Doprawdy? Kładę na kartce przycisk do papieru.
Muzyczny pojedynek – Powiedz mi, głupku, czy to stary Mellowbow jest panem tych owiec? – pyta Mainsail Jack. Puk Dampseat pokazuje mu środkowy palec. – Pieprz się – mówi. – Nie, Argon dał mi je do pilnowania. – Biedne owce – kwituje Jack. – Nieszczęśliwe stado! Ich pan włóczy się za panienką Narrow, bo się boi, że ona ugania się za mną... Drapie się po nodze. Jego exomis, krótsza niż zwykły płócienny chiton do kolan, wysoko obnaża uda i jest upięta na lewym ramieniu, jakby Jack wybierał się na ćwiczenia, jazdę konną albo do ciężkiej pracy. Zdecydował się również na chlamidę zamiast długiego himationu. Uśmiecha się szeroko, ironicznie, pewny swojego uroku. – Tymczasem Argon daje się oskubać, bo jego parobek, zostawiony bez dozoru, doi owce co dwie godziny, podkrada owcze mleko. – Żartuj sobie, ile chcesz. – Puk wzrusza ramionami. – Ale szydząc, pamiętaj, że wiem, kim byłeś. – Mruga i w zgięcie łokcia wsadza rękę z zaciśniętą pięścią. – Wszystkie kozły wytrzeszczały oczy, a potem patrzyły w inną stronę. I to w świątyni! Ale niegrzeczne nimfy biły brawo. Można się domyślić, że ci dwaj mają za sobą długą historię przekomarzań i wzajemnych oskarżeń, choć głównie w żartach. My, bitmitowe nimfy, spośród wszystkich pasterzy w tych górach, najbardziej lubimy Jacka i Puka. – Jak wtedy, gdy hakiem smagałem wszystkie drzewa i winorośle w sadzie Mikrona – wspomina Jack. – Albo w buczynie, gdzie połamałeś łuk i fujarki biednego Dovenesta. Z zawiści byłeś zielony jak bluszcz, zazdrosny Jacku, kiedy zobaczyłeś, że te lśniące zabawki dają innemu chłopcu. Tylko szukałeś sposobu, żeby się na nim zemścić. – A co mogą zrobić farmerzy, kiedy złodzieje tacy jak ty hasają wolno? – pyta Jack. – Jesteś gorszy niż ja. Czy nie widziałem ciebie, chudzielcu, jak wyskoczyłeś z kryjówki w żywopłocie i złapałeś kozę Demona? Kiedy krzyknąłem: „Hej, dokąd biegniesz? Pilnuj stada!”, ty schowałeś się za turzycami. Puk kopie z góry kamień, prosto na niego, ale Jack uskakuje w bok. Jedna z owiec beczy żałośnie, dzwonek na jej szyi brzęczy. – A nie pokonałem Demona w konkursie? – obrusza się Puk. – Nie wygrałem od niego tamtej kozy swoją pieśnią i grą na fletni? Jakbyś nie wiedział, że ta cipa odmówiła zapłaty długu. Dlaczego miałem pozwolić, żeby mu to uszło na sucho? Jack prycha, patykiem pogania kozy w górę, obok wlokących się owiec i krowy Puka. – Kiedy pokonałeś Demona w konkursie śpiewaczym? Daj spokój. Czy ty w ogóle kiedykolwiek miałeś porządną fletnię? Nie jest tak, że stoisz na rozstajach dróg, gamoniu, i wygrywasz fałszywe melodie na piszczącej trawce? Niespiesznie przechodząc obok, Jack oblizuje wargi. Puk stoi z rękami na biodrach i piorunuje go wzrokiem. Bardzo zabawne! No, dobra, kutasie... – W porządku, urządźmy zawody muzyczne. Po kolei pokażmy, co każdy z nas potrafi. Stawiam... tę młodą krowę. Tylko nie kręć nosem! Ona karmi dwa cielaki, a mimo to dwa razy dziennie daje wiadro mleka. No, dalej, mów, jaka jest twoja stawka.
Dwa kubki z bukowego drzewa – Tobie to dobrze – mówi Jack. – Ale niektórzy z nas nie zakładają się o to, co do nich nie należy. Mam w domu staruszka, złą macochę, brzydkie siostry i biedną, owdowiałą matkę, której tylko ja zostałem, a, widzisz, oni liczą całe stado dwa razy dziennie i jedno z nich sprawdza, czy żadne koźlę się nie zgubiło. Puk wsuwa dłonie pod pachy i cmoka, kręcąc głową – tchórz! – aż w końcu Jack się poddaje. – No dobra, skoro tak się palisz, żeby zagrać w tę grę, to twoja krowa może się schować, bo ja stawiam dwa kubki z drzewa bukowego, subtelnie wyciosane nożem przez boskiego Alchemika Dona, zdobione gronami giętkiej winorośli oplecionej wokół jasnego bluszczu. Puk wie, o czym mowa. Na każdym kubku jest portret: Cunninga i... tego mędrca, który dzięki swojemu kompasowi sporządził mapę nieba nad całym światem i mówił rolnikom, kiedy mają zaprzęgać się do pługa, a kiedy zbierać plony. Nie pamięta jego nazwiska, nigdy nie był dobry z historii i w ogóle. – Są zupełnie nowe – zapewnia Jack. – Nieużywane. Mam je schowane i nawet nie tknąłem ich ustami. Co ty na to? Puk wzrusza ramionami i macha ręką, jakby odpędzał muchę. – Alchemik Don zrobił dwa również dla mnie, frajerze, i ozdobił uchwyty miękkim akantem, a pośrodku umieścił Orfana i maszerujące za nim drzewa. – Zaczyna przedrzeźniać Jacka. – Jeszcze z nich nie piłem. Mam je schowane. I co z tego? Co, kurwa, z tego? Spójrz na krowę, którą ja stawiam, i wypchaj się ze swoimi pedalskimi kubkami. – Dobra – mówi Jack. – Nie pozwolę ci się wymigać, psi ogonie. Nie dzisiaj. Przyjmuję wyzwanie. Chodźmy. To najpiękniejsza pora roku, jest miękka trawa do siedzenia, na polach rośnie zboże, owoce dojrzewają na drzewach, las jest gęsty od listowia. Rzuca się na trawiaste zbocze, opiera się na łokciu, jedną nogę wyciąga przed siebie, drugą zgina w kolanie. Puk patrzy z dołu na uda Jacka, zerka pod wysoko zadartą exomis – celowo, jest tego pewien. Połyka przynętę. – Ty pierwszy, gamoniu – mówi zalotny Jack, który równie dobrze, według Puka, mógłby być na golasa. – Śpiewajmy po kolei. To właśnie kochają Muzy.
Muzyka się zaczyna – Muzyka się zaczyna u Dewpattera, który kocha cały świat – śpiewa Puk. – I na moje pieśni nadstawia ucho. – Apple kocha mnie bardziej – odpowiada mu Jack. – Zawsze ma dla mnie dary: chłopców, którzy się rumienią, i słodką woń hiacyntów. Wodzi palcem po kwiecie. Puk patrzy w dół zbocza na miasteczko. Zauważa kobietę, która stoi na swoim podwórku, przewiązuje w talii długie do ziemi, wełniane peplos, układa jego fałdy. Zarzuca chustę na głowę i ramiona. – A ja mam swoją Galaxy, kokietkę i ladacznicę – mówi Puk, wskazując na kobietę. – Rzuca we mnie jabłkiem i ucieka między wierzby, chce dzielić ze mną poduszkę. Jack macha lekceważąco ręką i pokazuje na młodzieńca, smukłego i zwinnego, który ćwiczy na otwartym placu gimnazjonu. – Mint, mój płomień, jest śmielszy – przechwala się. – Zuchwały i słodki. Przychodzi po mój dotyk bez zapraszania, tak że nasze psy znają go równie dobrze, jak wszystkie duchy tych leśnych polan. Można wierzyć Jackowi, że pociąga go blask słońca na skórze, myśli Puk. – Boskie gniazdko w sennych wydmach świtu, cipka skąpana w porannym słońcu i pyle, kiedy przeciągasz się w promieniach wiosny wpadających przez okno, kiedy ziewasz – szepczę. Anna przewraca się w półśnie i coś mamrocze, gdy odgarniam włosy z jej oka. Leży na białej pościeli, w myśliwskiej chacie tak spartańsko urządzonej, że nie ma nawet zasłon, które nie pozwoliłyby wstającemu słońcu zabarwiać jej piegowatej skóry na różowy kolor, ciemniejszy od naturalnego. Jest moją muzą, irlandzką różą, celtyckim węzłem, zbyt zawiłym, żeby go rozplątać, misternym jak tatuaż, który pokrywa jej prawe ramię. Często sobie myślę, że ma na nim zapisaną całą sekretną historię, o której nigdy nie mówi, dla mnie o wiele trudniejszą do przetłumaczenia niż łacina Wergiliusza. – Możesz mi wyjaśnić, o czym są twoje Pieśni o nieznanych lądach? – pyta. – W dwudziestu słowach albo mniej. – Gdybym potrafił to zrobić, nie spędziłbym ostatnich dziesięciu lat na pisaniu tych cholernych poematów. – A gdybym ja potrafiła ci wyjaśnić, skąd i po co ten tatuaż, nie musiałabym go mieć – odpowiada ona z uśmiechem. Przesuwam palcem po jej nieprzetłumaczalnym atramencie. Nad nami tańczą w promieniu słońca pyłki kurzu, na fotonach, które między nimi przeskakują, jadą Jack i Puk. W mojej wyobraźni. – Mam dar dla mojej miłości – chwali się Puk. – Własnymi oczami wypatrzyłem gniazdo, które zbudowały gołębie wysoko na drzewie. – Pomyślmy – odpowiada Jack. – Jakie radości mógłbym dać mojemu chłopcu, jakie dobra? Dziesięć złotych jabłek zerwanych w głębi lasu. Dziesięć! I jutro poślę mu to samo. Kładzie się na trawie, ręce zakłada pod głowę. Pokonaj mnie. – O, jakże Galaxy będzie szeptać mi do ucha – śpiewa Puk. – A co ona mi mówi! Wiatry, nieście jej słodkie błahostki, żeby usłyszeli je bogowie! Opada plecami na ziemię, rozkłada ręce jak do inwokacji, żeby ubłagać wiatry. Jack przetacza się na brzuch, kładzie brodę na pięści i patrzy w dół na gimnastyka, robiąc smutną minę. – Wiem, mój Mincie, że kochasz mnie w głębi serca. Cóż poradzić na to, że ja w domu naprawiam sieci, a ty w lasach polujesz na dziki? Cóż poradzić na to, że jesteśmy tak długo
rozdzieleni? Między podrzucaniem naleśników, smażeniem i przewracaniem bekonu na patelni, robię kilka szybkich notatek na kartkach rozrzuconych po całym stole, czekając, aż zacznie wrzeć kawa w stalowym garnuszku. Dręczy mnie może niezbyt silne, ale uporczywe poczucie winy i niepokój, które wynikają z robienia zbyt wielu rzeczy naraz i w związku z tym zaniedbywania wszystkich. Skwierczenie, pospieszne bazgranie, zapach spalenizny. – Kurwa! Cholera jasna! Kurwa mać! Stawiam kropkę, ciskam pióro na stół, zrzucam za mocno wysmażony bekon między dwa talerze naleśników i zaczynam zeskrobywać z patelni do zlewu spalone resztki nie do uratowania, mamrocząc pod nosem brzydkie wyrazy. – Obudzisz bachora, jeśli będziesz tak przeklinał. Anna stoi w drzwiach sypialni, ubrana w niebieskie dżinsy. Szykując śniadanie, odzyskałem bokserki. – I kto to mówi? Przekleństwa to kołysanka dla naszego Joshui. – Sięgam po talerz z naleśnikami. – Wydawało mi się, że chciałaś jeść w łóżku. Anna wymija mnie, odsuwa krzesło. – Kurwa, dobrze wiem, co robię. Jack i Puk lśnią złotem i zielenią w jej oczach, kiedy sięga po syrop klonowy i oblizuje wargi już słodkie od przekleństw.
Deszcz dla zielonych zbóż
– Przyślij mi swoją dziewczynę – mówi Puk. – Jak ona ma na imię? Filth? Daj mi ją w prezencie urodzinowym. A kiedy zaproponuję młodą jałówkę za pszenicę, wtedy przyślij mi swoje zazdrosne ja. – Cóż, kocham Filth bardziej niż wszystkie dziewczyny, ale zazdrosny? – obrusza się Jack. – Powinieneś widzieć, jak szlochała, wzdychała i krzyczała, kiedy ją opuszczałem: O, mój śliczny chłopcze, och, żegnaj, do zobaczenia, do widzenia! – Udaje, że wyciera łzy z oczu. – Prawdziwy smutek to wilk w stadzie owiec, ulewa siekąca dojrzałe zboże, wiatry świszczące wśród drzew... albo kiedy moja Moral jest na mnie zła. – Puk odyma usta. – Prawdziwa radość to koza w wierzbowej altanie, chróścina dla jej małych odstawionych od wymion albo deszczyk roszący zielone zboża – odpowiada Jack. – Ale dla mnie nie ma większej radości od mojego Minta. Błysk. Miękki szmaciany Królik skacze do rytmu wyliczanki, którą śpiewa Joshua. – Jeden hefalump. Dwa hefa... Łup! Oczy chłopca się rozszerzają, brwi znikają pod szopą rudych włosów, kiedy po błyskawicy niemal od razu następuje grzmot. Joshua odwraca się do okna, piąstką wyciera parę i przyciska nos do zalanej deszczem szyby, czekając na kolejne błyski i gromy. – Królik i ja liczymy czas – mówi głosem zarezerwowanym dla Spraw Ważnych. – Bo to znaczy, jak jest daleko. – Naprawdę? Sądzisz, że dwa hefalumpy to blisko? – Jeden i trochę – poprawia mnie Joshua. – Myślę, że to naprawdę blisko. Jego maskotka robi podskoki na parapecie. – Boing, boing, boing! Królik lubi błyskawice. Nie boi się burzy. Błysk. – Jeden hefalump. Łup. „Ooo...” Joshui jest długie i okrągłe, jak to możliwe tylko u dziecka. Puk wskazuje głową na dyskobola. – Pillow kocha moją wiejską muzykę, więc wy, panny z Pyre, nagrodźcie swojego ucznia jałówką, która mu się należy. – Mój Pillow lubi nową muzykę, więc niech byk z trykającymi rogami pogrzebie dla mnie kopytem w piasku – śpiewa Jack. Puk wzdycha, dramatycznym gestem wyciąga rękę w stronę atlety, który po rzucie kręci się w drugą stronę. Dysk szybuje w niebo. Puk składa ręce wokół ust i krzyczy: – Niech ci z nas, którzy naprawdę cię kochają, Pillow, sięgną twoich wysokości, gdzie płynie miód, a kolczaste jagody dają asyryjską przyprawę. Dyskobol osłania oczy ręką i patrzy w górę. – Pozwólcie mi zaprząc lisa i wydoić kozła! – woła Jack. – Tylko ci, którzy lubią pieśń uli, kochają twój śpiew, ty bzycząca mucho. Oni są twoją jedyną nadzieją! Biorę ze stołu kubek z herbatą i podchodzę do otwartych drzwi, zastanawiając się nad tym, jak napisać tę część trzeciej eklogi, nad którą pracuję, rozmowę pełną wzmianek o rówieśnikach
Wergiliusza – Pollio, Beviusie, Meviusie – pozbawioną sensu we współczesnym kontekście. Nigdy nie robię dosłownych tłumaczeń, wolę traktować oryginalny tekst jak... projekt architektoniczny, podstrukturę, ziarno, z którego mogą wykiełkować dziwne rzeczy, nawet jeśli to oznacza, że źródło jest niewyraźnym palimpsestem pod organiczną roślinnością, arbitralnym arbutusem, chróściną idei. Na dworze deszcz bębni o liście, krzewy, błoto, żwir, drewniany dach chaty, metalową karoserię samochodu. Dzień jest pochmurny i ciemny, ale nie parny ani wilgotny. To nie letnia ulewa, tylko wiosenny deszczyk. Anna stoi na ganku, pali papierosa. Macha ręką, odpędzając od ucha brzęczącą muchę. Między drzewami widać stary ul. W moich uszach bzyczenie jest pieśnią Puka śpiewaną w bajkowym tempie, cała zwrotka w ciągu milisekundy.
Kwiaty na polach – Twoje koźlęta skubią truskawki i kwiaty na polach! – woła Puk. Jedną ręką wskazuje Jacka, drugą łapie go za ramię. – Spójrz! Zimny wąż czai się w trawie. Uciekaj. Wstawaj! Jack odpycha go, mierzwi mu czuprynę, dłonią zatyka usta. – Hej tam, owce! – wrzeszczy. – Nie oddalajcie się za bardzo. Brzeg rzeki jest zdradliwy. Trzymajcie się bliżej swojego tryka. Patrzcie, jego runo jeszcze nie wyschło. – Przesuwa kłykciami po głowie Puka. – Widzicie? Jeszcze jest mokre za uszami. Au! – Gwałtownie wyrywa rękę ze skubiących ją zębów. – Głupku, zabierz kozy, które się pasą przy rzece, bo sam zanurzę je w źródle – s’piewa Puk. – Owce w zagrodach, chłopcy. Jeśli ten syn znowu ukradnie całe mleko, nasze ręce na próżno będą przez cały dzień ciągnęły ich wymiona. Jack szczypie go w ucho, Puk krzyczy. Wieczorem przy kominku pytam ją o ojca Joshui. Chłopiec leży w łóżku, my siedzimy otuleni patchworkową kołdrą. Anna przerwała mi, kiedy ględziłem o stroju arlekina, o zszywaniu fragmentów, historii, tożsamości, fałdów, widzisz, jak w tej kołdrze, tak że stykają się ze sobą, a pod nią dwoje kochanków, nagich jak Adam i... – Wiesz, to zawsze kobieta zostaje ukarana za żądzę, za to, że kochała za bardzo. Więc pytam ją, czy mówi o swojej przeszłości, o Joshui i o tym, że jest nieślubnym dzieckiem – choć to i tak nie ma znaczenia w dzisiejszych czasach. W małych miasteczkach może, ale nie w dużym mieście. Albo tutaj, gdzie jesteśmy tylko my dwoje i jej ukochany syn, wspaniały owoc tak zwanego grzechu. Ona nie opowiada wiele o swojej przeszłości, ale ja wiem, że była niesfornym dzieckiem i została wydziedziczona przez własną rodzinę. Przez jakiś czas pracowała na ulicy. – Grzech to wąż w trawie wszystkich współczesnych religii – mówię. – Poganie uczynili z prostytucji święty rytuał. W starożytnym Sumerze byłabyś kapłanką. Anna się śmieje. – Czy tobie wszystko kojarzy się z Sumerem? Wzruszam ramionami, kroczę dwoma palcami po krajobrazie kołdry jak olbrzym po zielonych, żółtych i brązowych łatach pól i łąki, na której leżą Jack i Puk, śpiewając na zmianę, dla siebie. Olbrzym idzie pod górę, w stronę miękkiej piersi kobiety zbyt wielkiej w skali mojej wyobraźni, żeby być tylko matką, tylko dziwką. – Spójrzcie na mojego posępnego byka! – Puk dźga Jacka w pierś. – Jaki jest chudy, choć wokół niego pole wyki. Niestety, dla tego głupiego stworzenia, tak samo jak dla pasterzy, miłość jest śmiercią. – Moje łagodne owieczki – śpiewa Jack – sama skóra i kości, cierpią na przypadłość dużo gorszą niż miłość. Złe oko padło na moje stado, klątwa powoli je dziesiątkuje, jedną po drugiej. Ukradłeś kozę, myśli Puk. Nie pozwoli na kłamstwo. Wzdycha. – Dobrze, ogłosimy remis. Jeśli odpowiesz na pytanie, w jakich krainach otwarta przestrzeń nieba ma nie więcej niż trzy kroki szerokości, będziesz w moich oczach równy Apple’owi. – Dobrze – zgadza się Jack. – Jeśli nie odpowiesz na moje, dam ci spokój. Powiedz, w jakich krainach wiosenne kwiaty są ozdobione imionami królów, dostaniesz Filth, a ja nie będę wam przeszkadzał. – O, jestem pewien, że będziesz dla niej przewodnikiem – zagaił pewnego wieczoru Don, kiedy
Anna kładła spać Joshuę w gościnnej sypialni, a my siedzieliśmy ze szklaneczkami whisky. – Oczywiście musisz mi powiedzieć, jeśli nie chcesz. Rozumiesz? Uśmiechnął się przy tym – warczenie posiwiałego dziadka jest groźniejsze niż ugryzienie – ale było oczywiste, że bardzo zależy mu na... Bratanicy? Siostrze? Córce? Bóg wie, kim są dla siebie Anna i Don, ale znają się dostatecznie długo, żeby Joshua mówił do niego „wujku Donie”. – Kocham ją – odparłem. Jej jeszcze tego nie wyznałem. Uśmiechnął się znowu. Domyślam się, że wziął ją z ulicy. Może to jakiś szalony celtycki związek irlandzkiej dziewczyny ze Szkotem w Wielkim Jabłku, tak daleko od domu. Oboje doświadczenie nauczyło, że ulice miast, które z oddali wydają się jak z marzenia, nie zawsze są brukowane złotem, i może to ich połączyło. Nie podziękowałem mu jeszcze za to, że uratował ją przed nią samą, tak jak nie powiedziałem jej, że ją kocham. Ale powiem. W miesiącach, które nadejdą, powiem jej w małym barze w East Village, że za rok odżyję jako człowiek i jako pisarz, że to historia jej i Thomasa, strzępy, które z niej wziąłem, w końcu połączyły się w Pieśni i uczyniły je całością, tak jak Anna dopełniła mnie. – Czy to brzmi okropnie? – zapytałem. – Nie chcę, żebyś myślała, że widzę w tobie... materiał. Wsunęła rękę w moją dłoń, pogłaskała palce. – Wszyscy jesteśmy materiałem – odparła. A mój Jack zeskoczył z mojej kostki do wnętrza jej dłoni i wykonał bardzo elegancki ukłon przed jej Thomasem, jej Pukiem.
Gdzie leszczyny mieszają się z wiązami Jack z rękami na biodrach staje nad Pukiem. – Ach, Puku, ponieważ tak do siebie pasujemy, ty ze swoją fujarką, ja z moimi ustami, dlaczego gdzieś nie spoczniemy? Tam gdzie leszczyny mieszają się z wiązami? Oparty na łokciach, z brodą na pięściach, Puk wykręca szyję, żeby spojrzeć na Jacka. Potem przetacza się na plecy i kładzie ręce pod głowę. – Chyba powinienem zrobić to, co mówisz, starcze. Wiek przed urodą. Dokąd? Tam gdzie zachodnie wiatry przesuwają migotliwe cienie? Albo w tamtej jaskini, miejscu naszego odpoczynku? Widzisz, jak dzikie leśne wino rozwiesza nad nią swoje grona. Jack wyciąga do niego rękę. – Na naszych wzgórzach tylko Mint może twierdzić, że śpiewa równie dobrze jak ty – mówi. Puk odpycha jego dłoń. Ty i twój cholerny Mint! – O tak! – prycha ze złością. – On myśli, że w śpiewie może pokonać każdego, nawet Apple’a! – Hop, Króliku! Skacz, Króliku! Biegnij, biegnij, biegnij! Joshua śpiewa ulubioną piosenkę, kiedy wędrujemy ścieżką, Anna na przodzie, z włosami utkniętymi pod czapką, ja za nią z chłopcem na ramionach. Patrzę na moją łowczynię w supernowoczesnej kamizelce myśliwskiej z kevlaru, czerwonej koszuli w kratę, dżinsach i butach do wspinaczki. Ja jestem ubrany podobnie, Joshua również – teraz skacze Królikiem po czubku mojej głowy – ale tylko Anna niesie strzelbę. – W tych lasach są niedźwiedzie – powiedziała, zaciskając paski mojej kamizelki. Patrząc na Joshuę, któremu chwilę wcześniej tak samo poprawiała miniaturową wersję stroju, identycznego jak mój, czułem się jak jej drugie dziecko. – Wiesz, że nie lubię broni – powiedziałem. – Hippis – rzuciła Anna. – Nazistka – zrewanżowałem się. Pocałowała mnie w policzek, poklepała po ramieniu – gotowe. – Nie masz nic przeciwko jedzeniu steku z jelenia, co? – Nie wprawiaj mnie w zakłopotanie swoją logiką. – To tylko dla bezpieczeństwa – uspokaja mnie Anna. – Tak samo jak kamizelki. Lepiej się zabezpieczyć. – Hop, Króliku! Skacz, Króliku! Biegnij, biegnij, biegnij! – śpiewa Joshua, nieświadomy niebezpieczeństw grożących ze strony dzikich zwierząt i myśliwych, którzy mają za dużo piwa w turystycznych lodówkach. – Nadchodzi farmer ze swoją strzelbą, strzelbą, strzelbą! Pójdę z nim. Anna ogląda się przez ramię. Oczywiście to ja nauczyłem go tej piosenki. – Ty pierwszy, Puku. Co tam masz? Peany o namiętności do naszej Filth? Strofy szacunku dla Halogena? Czy pieśni pogardy dla Codera? Puk patrzy na stada pasące się daleko w dole, ale Jack tylko się uśmiecha i idzie dalej w górę zbocza. – Tightarse przypilnuje kóz. Zaczynaj. – Żadnego starego gówna – mówi Puk. – Mam nowe pieśni, świeżo zapisane na korze zielonego buka, nawet z muzyką, tutaj między wersami, widzisz? To moje najlepsze. Dla ciebie. – Opiera się o drzewo, odpoczywa. – A później powiesz mi, czy nadal stawiałbyś na Minta, gdyby ten stary dureń miał odwagę rzucić mi wyzwanie. Jack się śmieje, unosi ręce – spokojnie.
– Tak jak giętka wierzba wiciowa ustępuje miejsca szarym gajom oliwnym, jak słaby zapach trzciny zabija aromat czerwonej róży, skoro mnie pytasz... Na razie Mint nie mógłby wygrać. Musiałby się poddać. – Jack patrzy niepewnie, kiedy Puk go mija. Raptem już nie jest taki śmiały. – Zaczekaj, nie idź dalej, chudzielcu. Dotarliśmy do jaskini. – Jesteśmy – mówi Anna. Wspinam się po skalistym zboczu, trzymając mocno rękę Joshui, który idzie po wewnętrznej stronie, z dala od krawędzi, pod przewieszką, tak że jest całkiem bezpieczny. Omijam występ i wychodzę na szeroką, płaską półkę z granitu, z której roztacza się widok na dolinę i łagodne wzgórza. Sceneria jest... majestatyczna, to jedyne określenie, które przychodzi mi do głowy. Te niewysokie góry, wygładzone w dalekiej przeszłości przez lodowiec, pokryte gęstwiną zieleni i zaokrąglone jak kurhany, ale dużo od nich większe, wyglądają jak gigantyczne cmentarzysko bogów, iluzja Elizjum. – Bo zaraz połkniesz muchę – mówi Anna, biorąc mnie za drugą rękę. – Chodźcie, coś wam pokażę. Coś ładnego. Prowadzi mnie do miejsca, gdzie nad półką jest przewieszona lita skała, przy której nasza orla perć to jedynie niewielki karb. Anna pokazuje w górę. Trochę nad swoją głową – nie na tyle wysoko, żeby nie można nic zobaczyć, ale dostatecznie wysoko, żeby nie było to łatwe – widzę słabe ochrowe malowidła na szarym kamieniu, komiksowe, prymitywne, jakby Joshua namazał je grubym pędzlem. Jeden przedstawia chyba niedźwiedzia, drugi jelenia. Większość to wytwory fantazji. – Ja też chcę zobaczyć! – woła Joshua. – Ja też. Podnoszę go, a on wyciąga rękę z rozpostartymi palcami, żeby sprawdzić, czy da się nakryć je dłonią. Trzymam go na tyle daleko, żeby nie mógł dotknąć rysunków, bo nie chcę psuć jego zachwytu ostrzeżeniami. Wiem, jak delikatne potrafią być takie skarby prehistorii. Patrzę przez ramię nad szeroki uśmiech Anny. – Dziękuję – mówię.
Jak winorośl zdobi drzewo – Kiedy umarł Dovenest, cóż to była za strata – śpiewa Puk. – Szlochały nimfy, a rzeki i leszczyny to widziały i nie przeczyły. Jakże płakały, gdy biedna matka tuliła do siebie martwego syna. I choć błagała gwiazdy i bogów, te niebiańskie istoty nie miały litości. Patrzy na dolinę, na wioskę, miasteczko leżące dalej ku zachodowi i na miasto, które widać daleko na horyzoncie, tam gdzie zajdzie słońce. Wyjmuje fujarkę i dmucha w ustnik. Gra przeciągłą, żałosną nutę. – W tamtych czasach nikt nie pędził krów z pastwisk do zimnych źródeł. Dzikie stworzenia, nawet one nie chciały smakować strumieni i jedynie dotykały łąkowych traw kopytami. Dovenest, nadal go wspominają nieprzebyte lasy i wzgórza, wołają echami, opowiadają, jak afrykańskie lwy ryczały ze smutku po jego s’mierci. O, to ty, ty, Dovenes’cie, nauczyłeś nas przywiązywać armeńskie tygrysy do wozu, prowadzić w tańcu wyznawców Bachusa, oplatać miękkim listowiem giętkie słupy – Tak jak winorośl zdobi drzewo, jak grona dekorują wino, jak ryk byka upiększa stado, a dojrzałe zboże sprawia, że pola są szczęśliwe i żyzne, tak ty, Doveneście, dodawałeś sił przyjaciołom i krewnym. A odkąd Parki nam ciebie zabrały, nawet Palace i Apple opuścili lasy, żeby się smucić. Puk unosi fujarkę do ust i zaczyna wygrywać szybkie nuty, które śmigają i pędzą tu i tam, tu i tam, trzepoczą pod jego palcami niczym serca. Jego usta są ściągnięte jak do pocałunku. – W bruzdach, gdzie znajdowaliśmy ziarna jęczmienia, tłuste i dobre, teraz rośnie tylko życica i dziki owies, jałowe rośliny, które nie wydają owoców. Tam, gdzie kiedyś były delikatne fiołki, gdzie jaśniały narcyzy, teraz wyrasta oset i suche krzewy z ostrymi cierniami. Puk czuje rękę Jacka na karku. – Więc zaścielcie ziemię liśćmi – śpiewa – i ocieńcie swoje źródła przed słońcem, o, pasterze. Dovenest zasługuje na to, by uczcić jego pamięć. Usypcie kopiec i na tym monumencie umieśćcie tę strofę. – Odwraca się do Jacka i patrzy głęboko w jego płonące oczy. – Jestem Dovenest leśnik, znany od zielonych lasów po błękitne niebo. Dbałem o stado... o, ale nawet w połowie nie tak uczciwie jak ja.
Sen w wysokiej trawie – Poezja zrodzona w niebiosach, Puku – mówi Jack. – Taka jest dla mnie twoja pieśń. Jak sen w wysokiej trawie dla duszy zbyt zmęczonej, żeby śnić. Albo jakby w dusznym upale południa ugasić pragnienie ze słodkiego iskrzącego się strumienia. Nie tylko w grze na fletni, ale również w śpiewie przewyższasz Minta, swojego nauczyciela. – Jego ręka zsuwa się z karku na ramię, pod exomis, sunie miękko po skórze. – Mój chłopcze, moja radości, w jego ślady powinieneś iść. – No, chodź – ponagla Anna. – Nie bądź tchórzem. – Nie przepadam za wysokością – mówię. – Mam coś takiego, że od razu się zastanawiam, jak to by było skoczyć. To oczywiście nie znaczy, że jestem typem samobójcy, ale wysokość po prostu budzi we mnie to, co najgorsze. Pewnie dostałbym zawrotu głowy, choć nie wiem, czy doszedłbym tak daleko, żeby... – Och, na litość boską, Guy! Patrzę na nią, jak stoi na krawędzi półki, za nią łagodne zielone wzgórza. Anna odwraca głowę, żeby spojrzeć na dolinę. Przez chwilę wyobrażam sobie, że daszek jej czapki to dziób, a ona to wielki drapieżny ptak. Czasami mam dziwaczne fantazje, na przykład kiedy obserwuję wygłupy Królika Joshui, zastanawiam się, czy ten oszust z bajek mógł wyskoczyć z umysłu dziecka, które nic nie wie o mitologii i folklorze. Albo kiedy stoję na brzegu urwiska i czuję przemożne pragnienie, żeby się dowiedzieć, jak to by było skoczyć. Anna wyciąga rękę. – Chodź. Wcale nie jesteśmy blisko krawędzi. Upewniam się, że Joshua bezpiecznie bawi się pod przewieszką – klęcząc, pozwala Królikowi badać otoczenie – i robię krok w jej stronę. – Jesteś szalona – stwierdzam. – Już nie. Chyba że na twoim punkcie. – A teraz ja zaśpiewam swoje pieśni – mówi Jack – najlepiej jak potrafię. Nie wiem, ile są warte, ale spróbuję wynieść twojego Dovenesta do gwiazd. Tak, jeśli zdołam, umieszczę go na niebie, bo myślę, że nas kochał. Muska nosem ucho Puka. Przesuwa dłoń na jego biodro, gładzi go po brzuchu. – Czy w moich oczach inny dar mógłby być cenniejszy? – pyta Puk. – On jest wart hymnu, a przecież Sromach śpiewał pochwały na twoją cześć, to znaczy wychwalał twoje pieśni, głośno i długo. – Stomach zawsze przesadza – kwituje Jack. – Patrz – mówi Anna. Na kwiecie wyrastającym ze szczeliny tuż przy krawędzi półki siedzi motyl, powoli zamyka i otwiera niebiesko-zielono-czerwone skrzydełka. – Na tej wysokości są motyle? – dziwię się. – Nie jesteśmy wcale tak wysoko. W jej głosie brzmi rozbawienie. Anna oczywiście uważa, że jestem śmieszny. To tylko... ile?... najwyżej piętnaście metrów lotu na potężne drzewa rosnące pod nami, ale właśnie dlatego, że lesiste zbocze schodzi stromo do doliny, która leży hen daleko w dole, komuś takiemu jak ja, niezbyt zaznajomionemu z naturą w jej najwspanialszej, wysublimowanej formie, wydaje się, że stoi na dachu świata. Ale to, że człowiek się jej boi, nie oznacza, że jest niebezpieczna. Anna obejmuje mnie w pasie. – Nie obawiaj się. Nie pozwolę ci spaść.
– Wielkie dzięki. W twoich ramionach czuję się bezpieczny. Anna się śmieje. – Przepraszam – mówię. – Chodzi o to, że... rozumiesz, role płci. To trochę głupie, zważywszy... Anna poważnieje. – Mam coś dla ciebie... Jeśli tego chcesz. Wciska do mojej dłoni coś małego, metalowego. Obrączkę. Biorą ją bez pytania i z szerokim uśmiechem, bez słów, wsuwam na palec. Kiwam głową, patrząc na motyla, którego, uświadamiam sobie, nie powinno tu być o tej porze roku. Wiosną. To niemożliwe. Z pewnością jest za wcześnie. W tym momencie motyl wzbija się w powietrze i znika. Jack i Puk wracają na nim do krainy nigdy, skąd przyleciał.
Dovenest u niebios bram – Jest oniemiały z zachwytu, kiedy tam staje, ze słońcem na twarzy, odziany w nową chwałę – śpiewa Jack. – Dovenest u niebios bram. Widzi kamień, po którym riikt przed nim nie stąpał, chmury i gwiazdy są w dole, pod błękitnym niebem. I dlatego, tak, właśnie dlatego wesoły śmiech króluje w lasach i na polanach, w zagajnikach i borach, śmiech Pine, pasterzy i dziewcząt o suchych oczach. Jack oddala się od Puka i znika w jaskini, nie przestając śpiewać. Po chwili jest z powrotem, w rękach trzyma paczkę owiniętą w płótno. Kładzie ją na ziemi. – Żadna sieć nie została zastawiona na jelenia, żadna zasadzka nie czeka na stado, żaden wilk nie ukrył się w owczej skórze... bo łagodny Dovenest kocha pokój. Odwieczne góry są radosne, pod niebo wzbija się wesoły rozgardiasz. Tak, od skał i lasów odbija się echem prosta pieśń. – Jack rozwija płótno. Dwa bukowe kubki. Butelka oliwy. Chleb. I amfora pełna wina. – On jest boski, krzyczą. Jest boski! Puk unosi ze śmiechem palec, odwraca się i pędzi w stronę pobliskiego krzaka. Wraca z własnym tobołkiem i rozwija go, ukazując swój skarb. Dwa kubki. Butelkę kradzionego mleka. Chleba. Wino. Wygląda na to, że obaj mieli to samo na myśli. – Ach, bądź łaskawy dla swoich i dobry – śpiewa Jack. – Widzisz, Doveneście? Widzisz? Mamy cztery ołtarze, wszystkie takie same. To aż nadto. Dwa z nich będą dla ciebie, dwa zatrzymamy dla darów składanych Apple’owi. Tak, będziemy przychodzić co roku i wlewać świeże, pieniące się mleko do dwóch kubków. Będziemy przed tobą stawiać dwie miski oliwy, ja i Puk. Jack bierze wino, wyjmuje korek, napełnia jeden ze swoich kubków i podaje Pukowi. Sięga po drugi, żeby samemu się obsłużyć, ale czuje rękę Puka na swojej. Chłopak wyciąga zębami korek ze swojej butelki i po brzeg nalewa do niego wina dla Jacka. Zwyczajna ofiara, libacja, odwzajemniony szacunek kochanków. Obaj podnoszą naczynia do ust i piją, patrzą na siebie. – Napełnię nasze puchary świeżym nektarem wyciśniętym z winogron Chianti. Sprawię, że ten tępak i kretyn Argon zaśpiewa. Stary Fussyboy zatańczy jak brykający satyr. A moje gołębie gniazdo, miłości ma, będzie na zawsze twoje. Jak przysięgi składane nimfom albo hymny, którymi błogosławimy nasze ziemie. Póki dzik będzie nawiedzał górskie pasmo, póki ryba będzie śmigać w rzece, póki pszczoły będą żywić się tymiankiem, a pasikoniki rosą, twój honor, godność i imię przetrwają na wieki. Jack odstawia kubek na płótno, odrywa kawałek chleba z bochenka, macza go w winie i wsadza Pukowi do ust. – Jak bogom wina i bogini plonów, my, pasterze z łąk, będziemy ci składać doroczne dary. A ty, tak jak oni, będziesz brał, co ci się należy.
Szemrząca muzyka – Co mogę zrobić? – pyta Puk. – Co ci podarować, żeby zapłacić za taką pieśń? Jeszcze nic mi się tak bardzo nie podobało. Ani szemrząca muzyka południowego wiatru, ani fale rozbijające się o brzeg, ani strumienie pędzące w dół przez kamieniste wąwozy nie brzmiały równie słodko... Puk próbuje znaleźć odpowiednie słowa, a kiedy mu się to nie udaje, odstawia kubki i otwartą butelkę wina na bok. Zgarnia resztki uczty do tobołka i zbliża się do Jacka. Sunie dłonią w górę jego uda, a on odpina i podciąga exomis Puka. Puk zdziera tunikę przez głowę, obnażając się całkiem. Jack gładzi dłonią jego pierś. – Najpierw mam dla ciebie dar – mówi z chytrym uśmiechem Jack. – Tę zgrabną fujarkę z cykuty. Powinieneś ją zatrzymać, bo nauczyła mnie, dlaczego Accordion spłonął z pożądania do pięknego Elixira... i w jaki sposób stary Mellowbow panuje nad owcami. Puk śmieje się i bierze podarunek do ręki, przesuwa palcami od nasady do czubka, mocniej zaciska dłoń. – Tylko pod warunkiem że weźmiesz ten kij, pasterską laskę – odpowiada Puk. – Czy nie będzie cudowny, gdy ozdobi się go mosiężnymi ćwiekami? Jack potrząsa głową – ty dziwko – ale Puk kładzie się na trawie i pociąga go na siebie, tak ie leżą twarzą w twarz, Jack – i jego ręka – między nogami Puka. – Wiele razy Antagonista patrzył na niego tęsknym wzrokiem, błagał, żebym pozwolił mu dotknąć mojego dumnego pasterskiego kija – mówi Puk. – Ale chociaż był chłopcem, którego mógłbyś pokochać, nie dostał go ode mnie. O, Jacku, mój Jacku, on jest cały dla ciebie. Zostawiam ich tam. Zresztą na tym kończy się ekloga Wergiliusza, choć nie jest aż tak otwarcie zmysłowa. Nie sądzę jednak, żebym oddał staruszkowi niedźwiedzią przysługę. Na pewno wielu znawców łaciny by twierdziło, że to wszystko zostało opisane w najczystszych, najbardziej platonicznych kategoriach, ale ja wyznam szczerze, że trudno mi czytać te bukoliki, nie słysząc tego, co zostało niedopowiedziane, co kryje się między wierszami, może nie w słowach, ale w szemrzącej muzyce, która przez nie przepływa. A ekloga o Korydonie płonącym z pożądania do pięknego Aleksisa wcale nie jest szczytem dwuznaczności. – Thomasowi by się spodobało – stwierdza Anna. – Był równie bezwstydny jak ty. Siedzi na krześle przy stole, czyta epilog, który właśnie skończyłem. – Wstyd? – pytam, machając ręką z lekceważeniem. – Grzech? Jak powiedziałby Jack, gdyby istniał poza moją wyobraźnią, gdziekolwiek indziej niż wszędzie, rozglądam się po świecie, jeżdżę na iskrach ognia, majtam nogami nad brzegiem kieliszka wina, wspinam się po źdźble trawy, żeby przynies’ć najprzedniejszą rosę Pukowi, który czeka na dole. Jak powiedziałby Jack: Pieprzyć to gówno.
Promień słońca i butelka wina Zastanawiam się, czy nasz Joshua jest bardziej Jackiem czy Pukiem. Jest w nim trochę jednego i drugiego. Przebłysk impulsywnego, obdarzonego wyobraźnią id, kiedy pędzi przez pokój z rozłożonymi rękami, udając samolot, i strzela z karabinu maszynowego – tratatatata! Skłonność do manipulacji, kiedy stoi na szeroko rozstawionych nogach, trzyma ręce za plecami i twierdzi % niewinną miną, że to nie on rysował po moich notatkach. Furia dzikiego kota, taka jak u jego matki, odciągniętej od walki i wściekłej na niesprawiedliwość świata. Z determinacją wysunięta szczęka i skrzyżowane ręce w porze pójścia do łóżka. Surowa nieustępliwość wujka Dona, który potrafi radzić sobie z humorami Anny dużo lepiej niż ja. Poważny partner, łokcie na stole, pięści pod brodą, moje lustrzane odbicie, kiedy biedzę się nad tłumaczeniem, a on nad swoją czytanką. Ponure milczenie i zimna furia tuż przed napadem wściekłości. Nieskrępowana, otwarta uczuciowość – niemal dojrzałość – z jaką ujmuje dłoń matki, gdy stoimy przy grobie jej brata, jakby chciał powiedzieć: No, już, wszystko będzie dobrze, już niedługo, na pewno. I będzie. Do diabła, będzie dużo lepiej. Albo Don mi za to odpowie. – Macie wszystko? – pyta Anna. – Tak – odpowiadamy jednocześnie Joshua i ja. Anna patrzy na syna. – Wziąłeś Królika? – Tak, mamusiu. – Masz swoje dzieła? – zwraca się do mnie. – Tak, mamusiu – odpowiadam. Cmokam ją w policzek, wrzucam plecak do bagażnika, zatrzaskuję klapę, oglądam się na chatę. Oczywiście nie powiedziałem jej całej prawdy; nie zabrałem wszystkiego. Jack i Puk nadal tu są, wylegują się na dachu, teraz już normalnej wielkości, ale z rogami i skrzydłami, u Puka niebieskie i zielone, opalizujące jak w pawim ogonie, lśniące jak olej albo mokry atrament, u Jacka złote, żółte i czerwone, jak u feniksa z moich wyobrażeń. Dla przyzwoitości – dzieci w pobliżu – Jack ma na sobie bermudy. Ostrzegłem ich rano, kiedy się zjawili, żeby nas pożegnać. Puk jest ubrany w denimy ucięte tak wysoko, że wygląda mniej obyczajnie, niż gdyby był nagi. Nawet gorzej, bo nie zapiął rozporka. Podaje butelkę wina Jackowi, wycierając usta. Zostawiam ich tutaj. Tu jest ich miejsce, a nie na stronach książki, choćby najwspanialszej i bardzo śmiałej, bo żadna nie może się równać z idyllą promieni słońca i butelki wina. I z tobą, mówi Puk do Jacka. – Po tym, jak Thomas umarł, stoczyłam się – mówi Anna. – Chyba zwariowałam. Zupełnie jakby siedziało we mnie pięć albo sześć różnych osób. Bo wiesz, nie przechodzi się po prostu przez kolejne stadia: szok, wyparcie, gniew i tak dalej. Cholerne bzdury. Przynajmniej u mnie wszystko działo się jednocześnie. Płonęłam, kurwa, z wściekłości, i byłam zimna jak śmierć. Byłam pijaczką, dziwką, podpalaczką i Bóg wie kim jeszcze. Myślę, że przetrwałam dzięki tej Annie, która mówiła: pieprzyć te bzdury. To naprawdę wielka szkoda, kiedy śmierć nie sprawia, że zaczynasz doceniać cholernie życie... i chrzanić całą resztę. To dopiero banał, co? – Wszystkie ważne prawdy są truizmami – mówię. To nasza ostatnia noc w chacie, leżymy w łóżku, przy włączonym świetle, opieramy się o poduszki. Anna trzyma w ręce zdjęcie Thomasa wystrojonego na bal przebierańców w fałszywe rogi i tutu na ucięte dżinsy. Do tego włożył marynarkę od garnituru, koszulę, cienki krawat, różowe skrzydła jak dla ośmioletniej dziewczynki i fedorę nasadzoną na bakier na rogi. W ręce ściska
karabin maszynowy zabawkę. Robin Goodfella, wyjaśnia Anna. Ojciec chrzestny. Światło migocze przez drzewa, których gałęzie tworzą nad nami łuk, dziurawy baldachim, gdy krętą drogą zjeżdżamy z gór Little Switzerland w dolinę. Widzę, jak skaczą z liścia na liść, Jack i Puk, jadą na błyskach i iskrach przesianego słońca niczym na białych rumakach, ścigają się ze sobą i z nami. Może nie tyle skaczą, ile... już są na następnym liściu, kiedy do niego dojeżdżamy, na następnym i następnym, jak obrazy na taśmie celuloidowej rzucone na srebrny ekran i dające jedynie złudzenie ciągłości ruchu. Oczywiście Jack i Puk są produktem skrótów montażowych i pętli, a ich film przesuwa się w innej fazie niż nasz, nie dwadzieścia cztery klatki na sekundę, tylko szybciej, tak że wyglądają jakby migotały albo nawet poruszały się do tyłu, jak koła samochodu przy pewnej szybkości. Zajmujący tylne siedzenie Joshua tworzy własny film z Królikiem i sobą w rolach głównych. Wymyśla na nowo rzeczywistość w sposób, w jaki robią to dzieci, na zmianę poważne i głupie, wesołe i zamyślone. Nieraz, kiedy siedziałem przed nim ze skrzyżowanymi nogami, podczas gdy on klepał mnie po nosie i mówił, że jestem domkiem skrzata, próbowałem coś zrozumieć z jego kalejdoskopowego świata marzeń. Ale jak mam znaleźć w tym sens? Jak człowiek może być domem zamieszkanym przez skrzaty, krasnoludki, wróżki, sylfy, czy jak tam chcecie je nazwać? A może to ma sens. Patrzę przez szybę, jak Jack i Puk fikają koziołki, przeskakują z jednego lśniącego liścia na drugi, na skrawek nieba, lotkę ptaka., blask słońca na blaszanym dachu, na mokry nos psa siedzącego na ganku, na chromowy zderzak samochodu, na zieloną butelkę leżącą na poboczu, ciągną się za ramiona, żeby wyprzedzić jeden drugiego, potykają się, padają w wysoką trawę i dzikie kwiaty, a my jedziemy dalej i zostawiamy ich w lusterku, w promieniu słońca, w poemacie albo wspomnieniu, powieści albo pieśni, zostawiamy w miejscu i czasie, do którego możemy wrócić, bo jest równie nierealny jak realny, i dlatego równie wieczny jak efemeryczny, zostawiamy ich szczęśliwemu nigdy.
PODZIĘKOWANIA Podobnie jak w Welinie, tak w Atramencie równie często korzystam z klasycznych tekstów źródłowych, dlatego chciałbym wyrazić wdzięczność zarówno ich autorom, jak i tłumaczom, których wersje okazały się najbardziej użyteczne. Przeróbka Bachantek Eurypidesa, którą aktorzy wystawiają w Części Trzeciej, zawdzięcza wiele tłumaczeniom Philipa Vellacotta (Euripides The Bacchae and Other Plays, Penguin, 1954) i Gilberta Murraya (Eurypides, The Bacchae, New York: P.F. Collier & Son, 1909-14). Epilog jest, po części, wariacją na temat Bukolik Wergiliusza w tłumaczeniach J.W. McKaila z 1934 roku (Virgils Works: The Aeneid, Eclogues and Georgics, Kessinger Publishing, 2003) i E.V. Rieu’a (Virgil, The Pastoral Poems, Penguin, 1949). Bez tych prac powieść nie zostałaby napisana, więc zachęcam wszystkich czytelników, żeby sięgnęli do oryginalnych, niezmasakrowanych wersji, jeśli chcą je zobaczyć bez moich manipulacji. Ze swojej strony chciałbym również wyrazić wdzięczność wszystkim z GSFWC, którzy na bieżąco przekazywali mi swoje opinie, wydawcom, Peterowi Lavery’emu i Jimowi Minzowi oraz wszystkim tym z Pan Macmillan i Del Rey, którzy tak ciężko pracowali nad tą książką, że sam nie wiem, jak im dziękować.
Spis treści STRONA TYTUŁOWA.. 1 TOM TRZECI. 5 SŁOWA ROZPASANEGO POŻĄDANIA.. 6 ARLEKIN W PIEKLE.. 29 PAŁACE PANTALONE.. 58 WIĘŹNIOWIE SMUTKU.. 87 CHWILA ŚMIERCI. 121 DZIECI NATURY.. 156 SZALEŃSTWO KRÓLA PIERROTA.. 184 POWRÓT KOLOMBINY.. 214 TOM CZWARTY.. 245 MARTWE WIECZNOŚCI I KURZ.. 246 DOCZESNE SZCZĄTKI. 263 CIEŃ JEROZOLIMY.. 300 OBCY W LUSTRZE.. 327 KOMORY JEGO SERCA.. 353 STRÓŻ ANIOŁÓW... 377 WŁADZA, CHWAŁA.. 402 NIEWYPOWIEDZIANE IMIĘ.. 428 ŚWIT, WOODLAND, TERAZ.. 452