Redakcja Anna Seweryn-Sakiewicz Projekt okładki Pracownia WV Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz Bociek Korekta Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2014
Wydawnictwa Videograf SA 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35 fax 32-348-31-25
[email protected] www.videograf.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. 01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21 tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
[email protected] www.dictum.pl tekst © Bogdan Lach, Przemysław Słowiński © Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2014 ISBN 978-83-7835-353-9
Dzieci są naszymi najcenniejszymi zasobami naturalnymi.
Herbert Clark Hoover
Wstęp Przestępstwo dzieciobójstwa należy do tzw. uprzywilejowanych typów zabójstwa1. Nazwa tego typu przestępstwa jest przez autorów niektórych publikacji krytykowana jako nietrafna z uwagi na fakt, że w przepisie prawnym odnosi się ona nie do każdego dziecka, a jedynie do noworodka. Tego typu czyn w społecznościach ludzkich był dokonywany od najdawniejszych czasów. Już we wspólnocie pierwotnej o życiu lub śmierci noworodka decydowali rodzice. Analiza przesłanek etnologicznych wskazuje, że zabicie dziecka przez któregokolwiek z rodziców – zwłaszcza gdy nowo narodzone dziecko było słabe lub wykazywało cechy niemieszczące się w ramach wyobrażeń rozwojowych – było dozwolone, a przynajmniej nie wiązało się z karą czy potępieniem ze strony członków plemienia. Szansę na przeżycie miały przede wszystkim noworodki mogące być w przyszłości pożyteczne dla grupy, o ile ich liczba nie była zbyt wielka. Zatem o życiu noworodka decydował aspekt społeczny, który przyczynił się do tego, że naganne było jedynie zabicie noworodka, który rokował na przyszłość normalny, zdrowy rozwój i tym samym mógł być pożyteczny dla wspólnoty. W jednym z pierwszych kodeksów (Kodeks Hammurabiego) przestępstwo dzieciobójstwa, choć niewyróżnione w nim specjalnie, podlegało surowej karze. W księgach Starego Testamentu życie noworodka nie wszędzie traktowano z jednakową troską i nie zawsze uznawano je za tak samo cenne, jak życie dorosłego człowieka, np. w II Księdze Królewskiej i w V Księdze Mojżeszowej istnieją opisy zjadania noworodków i dzieci w okresie wielkiego głodu. W starożytnym Babilonie dzieciobójstwo było karane odcięciem piersi matce, a w tym samym czasie w Egipcie matka, która dokonała takiego czynu, była karana przymusem trzymania zabitego dziecka przy piersi przez trzy dni i noce. W starożytnej Grecji o poglądach i praktykach dotyczących dzieciobójstwa można przeczytać w pismach filozofów. Platon dopuszczał możliwość zabijania dzieci ze względu na dobro państwa, choć musiały to być dzieci słabe i z wadami rozwojowymi. Natomiast Arystoteles twierdził, że dzieci z wadami zdrowotnymi nie należy wychowywać, a liczbę dzieci należy ograniczać stosownie do potrzeb państwa. W starożytnej Sparcie nadzór państwa nad wychowaniem dzieci, w szczególności chłopców, rozpoczynał się od chwili urodzenia. Każdy ojciec był zobowiązany do przedstawiania dziecka eforom (pięciu najwyższym urzędnikom spartańskiego polis), którzy po obejrzeniu go decydowali o jego dalszym losie. Jeśli dziecko było słabe lub posiadało wady rozwojowe, skazywano je na śmierć głodową w górach Tajgetu. Z tego miejsca mógł je jedynie zabrać litościwy helot (gr. jeniec) i wychować na niewolnika. W starożytnym Rzymie prawo decydowania o życiu lub śmierci noworodka mieli jedynie ojcowie, którzy nie byli karani za zabicie nowo narodzonego dziecka. Stan ten uległ zmianie w późniejszym okresie rozwoju państwa i dzieciobójstwo zaczęto karać śmiercią. Zgodnie z zapisami tzw. prawa dwunastu tablic dopuszczalne było jedynie zabicie dziecka do lat trzech, jeśli występowały u niego poważne wady rozwojowe. W takich przypadkach wymagane było
zaświadczenie obywateli, iż dziecko urodziło się i jest „potworkiem”. W średniowieczu pod wpływem chrześcijaństwa powszechnie przyjęta została zasada ochrony życia ludzkiego w każdej postaci. Kary stosowane wobec dzieciobójczyń były takie same jak te wymierzane zabójcom – zazwyczaj była to kara śmierci. Udział biegłego lekarza w procesie dochodzeniowym po raz pierwszy w historii znaleźć można w Konstytucji Kryminalnej Karolina, ogłoszonej w 1532 roku przez króla Francji, Karola V. Zapis ten dotyczył przypadków, gdy domniemana dzieciobójczyni twierdziła, że dziecko urodziło się martwe. W okresie tym chrześcijaństwo miało istotny wpływ na kształtowanie się przepisów prawa karnego. W Europie zaczęto rozróżniać dzieciobójstwa dokonane na dzieciach ślubnych i nieślubnych. W tym drugim przypadku kary były surowsze, ponieważ zbrodnia dzieciobójstwa dodatkowo łączyła się z grzechem współżycia seksualnego bez ślubu oraz pozbawiania dziecka chrztu, a tym samym uniemożliwiania zbawienia jego duszy. W kolejnym okresie kary za dzieciobójstwo stopniowo łagodzono, a przestępstwo to zostało wyodrębnione w kodeksach poszczególnych państw: Austrii w 1852 roku, Belgii w 1867 roku, Niemiec w 1871 roku, Meksyku w 1871 roku, Paragwaju w 1880 roku, Holandii w 1881 roku i Rosji w 1903 roku. W średniowiecznej Polsce, podobnie jak w innych państwach Europy, dzieciobójstwo karano śmiercią. Karę tę jednak różnicowano w zależności od przynależności matki do określonej klasy społecznej. Kobiety z niższych warstw karano zakopaniem żywcem lub wbiciem na pal, a niekiedy utopieniem. Dzieciobójczynie szlachetnie urodzone karano poprzez ścięcie mieczem. Kolejne wzmianki dotyczące kary za dzieciobójstwo w Polsce można odnaleźć w Kodeksie karzącym Królestwa Polskiego z 1818 roku. Wyróżniono w nim trzy stany faktyczne dzieciobójstwa: dzieciobójstwo dziecka ślubnego, nieślubnego oraz bierne dzieciobójstwo dziecka nieślubnego. Dwa ostatnie typy stały się przestępstwem o złagodzonym wymiarze kary. Za istotną przesłankę dokonania zabójstwa dziecka pochodzącego spoza związku małżeńskiego uznano lęk przed wstydem i hańbą ze strony otoczenia oraz związane z nią konsekwencje społeczno-religijne. W uregulowaniu tym nie było jeszcze mowy o porodzie i jego wpływie na rodzącą matkę jako czynniku decydującym o łagodniejszym potraktowaniu sprawczyni. W czasach rozbiorów na ziemiach polskich obowiązywało ustawodawstwo państw zaborczych. I tak, w zaborach rosyjskim i pruskim za dzieciobójstwo uprzywilejowane uznawano jedynie to dokonane na nieślubnym noworodku. W zaborze austriackim dzieciobójstwo traktowano w sposób uprzywilejowany niezależnie od rodzaju związku, z jakiego pochodziło dziecko. Od 1932 roku w II Rzeczypospolitej zaczął obowiązywać bardzo nowoczesny kodeks karny. Przestępstwo dzieciobójstwa zostało w nim uregulowane w art. 226, który otrzymał następujące brzmienie: „Matka, która zabija dziecko w okresie porodu, pod wpływem jego przebiegu, podlega karze do lat pięciu, natomiast matka zabijająca dziecko poza okresem porodu ponosi odpowiedzialność karną jak za zabójstwo”. Sformułowany artykuł nie zawierał dolnej granicy sankcji, umożliwiając sądowi dowolność w określaniu jej wymiaru. Aby zabójstwo to mogło być zakwalifikowane jako przestępstwo popełnione pod wpływem przebiegu porodu, musiało pozostawać w związku przyczynowym ze stanem psychicznym rodzącej. Uchwalony 19 kwietnia 1969 roku, a obowiązujący od 1 stycznia 1970 roku kodeks karny przyjął tę samą definicję prawną dzieciobójstwa, jaką zawierał kodeks z 1932 roku, umieszczając ją w art. 149. Jednocześnie wprowadził zaostrzenie
odpowiedzialności karnej, ustalając granice sankcji od 6 miesięcy do 5 lat. Obecnie w polskim prawie karnym (regulacja z 6 czerwca 1997 roku) dzieciobójstwo zostało spenalizowane2 w art. 149 kodeksu karnego. Ten typ zabójstwa jest zagrożony karą od 3 miesięcy do 5 lat pozbawienia wolności. Zarówno w doktrynie, jak i w orzecznictwie posiada powszechnie uznaną nazwę „dzieciobójstwo”. Odnosi się do zabójstwa dziecka przez matkę w okresie porodu, pod wpływem jego przebiegu. Typizacja tej formy zabójstwa bazuje na kilku dodatkowych przesłankach, które muszą być dodatkowo spełnione i występować łącznie. Przestępstwo to posiada indywidualny charakter, a jego sprawcą w każdym przypadku może być jedynie kobieta będąca matką konkretnego dziecka. Tutaj należy podkreślić, iż może się zdarzyć sytuacja, gdy kobieta zostanie skazana za dzieciobójstwo, którego ofiarą będzie dziecko innej kobiety. Sytuacja takowa miała miejsce w jednej z klinik położniczych, gdzie przebywało kilka matek wraz z noworodkami, a matka jednego z nich dokonała zabójstwa w warunkach błędu, tzn. pomyliła dzieci. Kolejną istotną przesłanką jest specyficzny stan psychiczny sprawczyni, określony w przepisie szczególną formułą zabijania – „pod wpływem przebiegu porodu”. Ustawodawca wskazał, że musi istnieć związek przyczynowy pomiędzy zabójstwem a wywołanym przez poród stanem psychicznym rodzącej. Ostatnią przesłanką, która musi zaistnieć w opisywanej kwalifikacji czynu, jest konkretny czas popełnienia przestępstwa, tj. w okresie porodu. Publikacje dotyczące „okresu porodu” wskazują, że okres ten w prawie nie jest utożsamiany ze znaczeniem medycznym3, lecz rozumiany jest szerzej – także jako okres następujący bezpośrednio po zakończeniu porodu, w którym mogą wystąpić istotne zakłócenia równowagi psychicznej matki, np. gdy wskutek wstrząsu wywołanego porodem stan psychiczny kobiety rodzącej w wysokim stopniu odbiega od jej uprzedniego funkcjonowania psychicznego. W publikacjach B. Michalskiego okres ten trwa maksymalnie trzy dni. Zdaniem A. Gubińskiego, który bazuje na orzecznictwie, czas ten obejmuje dwa dni, natomiast w publikacjach M. Cieślaka mówi się nawet o ośmiu dniach. Faktyczny okres utrzymania się wpływu porodu na procesy psychiczne matki zależy od indywidualnych predyspozycji kobiety, na których kształt wpływ mają okoliczności zewnętrzne: czas trwania porodu oraz jego przebieg. W psychiatrii przyjęto, że okres wpływu porodu na kobietę rodzącą trwa od kilku do kilkunastu godzin, ale w niektórych przypadkach może się wydłużyć nawet do kilku dni. Jak wskazują badania nad tym procesem, dzieciobójstwo dokonywane jest najczęściej w III okresie porodu w ujęciu medycznym, który rozpoczyna się w momencie urodzenia dziecka, lub we wczesnej fazie połogu, wkrótce po odejściu łożyska. Autorzy komentarzy do art. 149 k.k. wskazują, że bez znaczenia jest tutaj fakt, czy poród odbywa się siłami natury, czy za pomocą cesarskiego cięcia. Zatem z dzieciobójstwem mamy do czynienia, jeśli decyzja o pozbawieniu życia własnego dziecka jest nagła i zostaje podjęta pod wpływem przebiegu porodu i w okresie jego trwania. Inaczej przedstawia się sytuacja, w której ciężarna nie podejmuje działań zmierzających do właściwego przygotowania się do opieki nad noworodkiem: nie zgłasza się na wizyty lekarskie, mające na celu kontrolę stanu zdrowia poczętego dziecka, nie kupuje ubranek oraz akcesoriów koniecznych do pielęgnacji noworodka, ukrywa swój stan przed innymi osobami, podejmuje zachowania ryzykowne, niekorzystnie wpływające na poczęte dziecko. Tego typu
postępowanie wskazuje zazwyczaj na brak akceptacji ciąży, co w tym przypadku jest ściśle związane z powstaniem patologicznego stanu psychicznego matki, pod wpływem którego dokonuje ona dzieciobójstwa. Sytuację tę obrazuje poniższy przykład. Anna B. pochodzi z rodziny pełnej, prawidłowo funkcjonującej, bez wyraźnie istniejących dysfunkcji i patologii. W ostatnim okresie przed ujawnieniem zdarzenia w funkcjonowaniu rodziny wskazała na istnienie poważnych zmian, związanych z zajściem w ciążę. Na tym tle doszło w jej odczuciu do nieporozumień i konfliktów. Skutkowały one nagromadzeniem negatywnych emocji oraz reakcjami spustowymi4, objawiającymi się podjęciem zachowań autoagresywnych. Zamierzała ona popełnić samobójstwo poprzez podcięcie sobie żyletką naczyń krwionośnych kończyn górnych. Analizowane obrażenia z psychologicznego punktu widzenia miały charakter odreagowujący, spustowy. Dziewczyna zamieszkuje w środowisku o wysokiej jawności życia, w którym dość łatwo dochodzi do napiętnowania odbiegających od przyjętych norm zachowań. Podobnie na takowe zachowania reaguje środowisko szkolne, w którym funkcjonuje. Rodzinie bardzo zależy na pozytywnej opinii w środowisku lokalnym. Stanowi to swoisty wyznacznik w podejmowaniu decyzji oraz uruchamianiu działań. Anna jest najstarszym dzieckiem w rodzinie. Obecnie ma 17 lat. Posiada młodszego o rok brata. Jej dom rodzinny składa się z dwóch pokoi, kuchni oraz łazienki. W trakcie zdarzenia zamieszkiwała wspólnie z bratem w jednym z pokoi. Jej rodzice zajmują drugi pokój, znajdujący się za ścianą. Matka Anny aktualnie pracuje jako pracownik fizyczny, posiada wykształcenie zawodowe. W okresie dzieciństwa oraz w czasie dorastania Anna nie poszukiwała u niej wsparcia. Matkę określiła jako osobę religijną, mocno uzależnioną od opinii środowiska lokalnego, podatną na jego wpływy. W procesie wychowania matka względem jej osoby dość często przyjmowała postawę oceniającą, była tą osobą, która narzucała jej reguły funkcjonowania, wychodzenia z domu i powrotu do niego, akceptowała lub nie jej udział w imprezach w środowisku rówieśniczym. Postawa matki powodowała u Anny skrytość, zatajanie informacji, a w ostatnim czasie często uruchamiała tendencję do kłamstwa oraz zniekształcania faktów. W przekonaniu Anny kłamstwa te przynosiły zakładane efekty. W gronie osób znaczących poza chłopakiem, z którym stanowią parę, nie posiada ona osoby, z której wsparcia by korzystała. Zazwyczaj w sytuacjach trudnych zamyka się w sobie, kumuluje napięcia, tłumi przeżywane emocje. Ojciec Anny posiada wykształcenie zawodowe i aktualnie przebywa na rencie. W procesie wychowania pełnił rolę osoby egzekwującej postanowienia matki. Opisywana przez ostatni czas nie utrzymywała z nim zażyłych relacji. Ojciec ani raz nie zapytał o jej stan zdrowia związany z ciążą. Unikał rozmów na ten temat. W trakcie wywiadu psychologicznego Anna beznamiętnie, bez zabarwienia emocjonalnego wspominała atmosferę panującą w domu w okresie dzieciństwa oraz dorastania, gdzie jej podstawowe potrzeby bytowe były w pełni zaspokojone. Odcina się od teraźniejszych emocji wynikających z aktualnego położenia życiowego. W wypowiedziach wskazała jedynie, że poprzez swoje zachowanie ponownie zawiodła rodziców oraz że będzie ono miało wpływ na negatywne postrzeganie rodziny w lokalnym środowisku. Pierwsze kontakty Anny z alkoholem miały miejsce w okresie adolescencji5. W 15 roku życia doznała pierwszego upojenia atypowego6. W jej odczuciu wówczas
rodzice bardzo zawiedli się na niej, kiedy po spotkaniu z rówieśnikami wróciła do domu pijana. Był to jedyny w dotychczasowej linii życiowej epizod związany z nadużyciem alkoholu. W ostatnim okresie stroniła od alkoholu, nie pali papierosów. Nie miała też kontaktu z narkotykami. W domu rodzinnym rodzice prowadzili z nią rozmowy dotyczące ogólnych kwestii. Nie rozmawiano z nią o seksie. Ten temat stanowił swoiste tabu. Wiedzę na temat zachowań seksualnych czerpała z czasopism, Internetu, książek, programów telewizyjnych oraz rozmów z chłopakiem. W trakcie nauki w szkole, zarówno podstawowej, jak i gimnazjum, nie powtarzała klas. Systematycznie realizowała obowiązek szkolny. Poza jednym przypadkiem w gimnazjum, nie uczęszczała na wagary. O tej sytuacji nie powiedziała rodzicom, którzy dowiedzieli się o niej na wywiadówce. Otrzymała za to karę, którą pamięta do dnia dzisiejszego. Stwierdziła, że wówczas rodzice kolejny raz zawiedli się na niej. Ocenia, że w tym czasie, jak i we wstępnym okresie nauki w szkole średniej była bardzo dobrą uczennicą. Trudność sprawiała jej nauka matematyki. W czasie wakacji nawiązała bliskie kontakty ze swoim obecnym chłopakiem. Dobrze jej się z nim rozmawiało. Oboje mieli przekonanie, że takiego związku nie zaakceptują jej rodzice, więc zaczęli się spotykać w tajemnicy przed nimi. Wykorzystywali do tego celu m.in. mieszkanie Anny pod nieobecność rodziców. Zaczęli ze sobą współżyć płciowo. Używali zabezpieczenia w postaci prezerwatyw. Odczuwała przyjemność ze współżycia, choć nie stanowiło ono najważniejszego celu znajomości. Po około roku, w trakcie wakacji stwierdziła brak miesiączki, co na początku nie bardzo ją niepokoiło. Jednak już we wrześniu zaczęła coś podejrzewać i utwierdzać się w przekonaniu, że zaszła w ciążę. „Oczywiście rozmawiałam na ten temat z Piotrem, który również był tą sytuacją zaskoczony i wystraszony” – mówi. Po wykonaniu testu ciążowego podjęli wspólną decyzję ukrywania tego faktu przed innymi osobami. Prowadzili rozmowy dotyczące przyszłości oraz możliwych rozwiązań tej kwestii. Oboje uznali, że Anna donosi ciążę i wtedy odda dziecko do adopcji, że nie będzie przerywać nauki. Zamierzała urodzić dziecko, jednocześnie pragnąc, żeby nikt się o tym nie dowiedział. Miała zamiar rodzić w mieście oddalonym o 30 km od jej miejsca zamieszkania, nie zastanawiała się nad szczegółami tego porodu ani nad tym, co powie matce, gdy będzie musiała jechać do szpitala. Myślała, że gdy już rozpoczną się bóle porodowe, zadzwoni do Piotra, sama pojedzie albo busem, albo wezwie pogotowie ratunkowe, a chłopak zorganizuje jej pobyt w szpitalu. Przez cały okres ciąży starała się ukrywać ją przed innymi osobami, które jej zdaniem podejmowały próby skonfrontowania jej z zaistniałą sytuacją. Próby takowe podjęła matka, koleżanka z klasy oraz nauczyciel. Były one nieskuteczne z uwagi na całkowite wypieranie ciąży przez Annę. Aby zataić fakt bycia w ciąży przed innymi osobami, bandażowała swój brzuch. Należy w tym miejscu dodać, że Anna jest szczupłą osobą. Widocznym symptomom wskazującym na ciążę nadawała inne znaczenie. W okresie tym w jej funkcjonowaniu występowały symptomy takie jak: nudności, wymioty, powiększanie się brzucha, krwawienie poporodowe. Do czasu zatrzymania przez policję nie podała innym osobom personaliów chłopaka, z którym zaszła w ciążę, stwierdzając, że jest to jej tajemnica. Chłopak akceptował tę sytuację. Przesuwał w czasie podejmowanie decyzji odnośnie do przyjmowanego rozstrzygnięcia. W rozmowach z Anną wskazywał, że chciałby w tej sytuacji pozostać anonimowy. Nie angażował się emocjonalnie w sytuację i położenie Anny, każdorazowo w rozmowach stwierdzał: „Wszystko będzie dobrze”. W chwili
rozwiązania, pomimo kilkakrotnego nawiązania kontaktu z Anną, pozostawił ją samą w momencie porodu. Podkreślał swoje trudne położenie, zaplanowaną na drugi dzień rozmowę kwalifikacyjną. Anna w trakcie przesłuchania oraz prowadzonych badań psychologicznych mówiła, że sytuacja, w jakiej się znajdowała, wywoływała u niej obawy o przyszłość, komplikację jej planów życiowych, generowała przewidywanie odrzucenia jej przez rodzinę oraz nawarstwianie się w środowisku negatywnych opinii na jej temat. Jednocześnie w rozmowie wskazała na podobny przypadek w swoim środowisku lokalnym, który zakończył się pozytywnie. Inicjację seksualną podjęła w 15 roku życia. Jej jedyny partner seksualny jest w podobnym wieku. Do chwili obecnej intymne kontakty podejmowała jedynie z nim. Jej chłopak w tamtym czasie kończył szkołę zawodową. Intymne kontakty między nimi miały miejsce co jakiś czas w mieszkaniu Anny pod nieobecność innych członków rodziny. Ich znajomość, o której wiedziało niewiele osób przed zajściem w ciążę, trwała około roku. Anna do tej pory utrzymuje kontakty z tym chłopakiem. Nie planowała zajścia w ciążę. Był to epizod, którego nie brała pod uwagę w trakcie podejmowania intymnych relacji. Wskazała na prawdopodobne okoliczności zajścia w ciążę: „W sierpniu lub wrześniu odbyłam stosunek płciowy z Piotrem. Oboje tego chcieliśmy”. Partner Anny po jej zajściu w ciążę nie naciskał na jej usunięcie. Gdy go poinformowała o tym fakcie, odcinał się od tematu związanego z przyszłością, pozostawiając ją samą z dalszymi decyzjami. W listopadzie uczestniczył z nią w wizycie w gabinecie ginekologicznym, której celem było upewnienie się co do jej stanu. Miała ona charakter diagnostyczny po uprzednio wykonanym teście ciążowym. Od tego czasu Anna pojawiała się na wizytach lekarskich, obawiając się ujawnienia swojego stanu zdrowia przez lekarza lub przekazania tej informacji innym osobom. W trakcie pierwszej wizyty wykonano badanie USG. Po tej wizycie zażywała jedynie leki przeciwbólowe. W trakcie ciąży czuła się dobrze. W tym czasie jedynym wsparciem dla niej był chłopak. Obawiała się powiedzieć rodzicom o ciąży, przewidując reperkusje, wyrzucenie jej z domu, opinii środowiska lokalnego, odwrócenia się od jej osoby. Decyzję o podaniu informacji o ciąży ciągle odkładała w czasie. Ostatecznie nikogo z rodziny nie poinformowała o tym fakcie. Rodzice myśleli, że ma większy brzuch, bo przytyła, nie dociekali przyczyny tych zmian. Matka kilkakrotnie zadała jej pytanie dotyczące jej stanu. Anna podobnie reagowała na pytania związane z ciążą, zadawane jej przez koleżanki oraz nauczyciela. Nikt jednak nie próbował zgłębić tematu. Z tamtego czasu nie posiada żadnych zdjęć. Stwierdziła, że nie miała „typowego brzuszka”. Zakładała, że gdy nadejdzie pora, to urodzi dziecko i odda je do adopcji. Nie poczyniła jednak żadnych ustaleń w tej kwestii. Nie znała nawet adresu szpitala, w którym zamierzała urodzić dziecko. Adres ten miał znać jej chłopak. Systematycznie uczęszczała na zajęcia w szkole, do końca ciąży uczestniczyła nawet w lekcjach WF-u. W jej ocenie zmiany w wyglądzie były mało wyraźne. W tym czasie robiła również zakupy w sklepie w swojej miejscowości, uczęszczała do kościoła, sporadycznie spotykała się ze znajomymi oraz z rodziną. Na pytanie dotyczące wzrostu jej masy ciała udzielała wykrętnych odpowiedzi. Wskazywała w rozmowach, że ma problemy żołądkowe lub że choruje na zapalenie jajników. Przed porodem ostatni raz w szkole była w dniu poprzedzającym poród, a na zajęcia wróciła po jednym dniu przerwy. W trakcie ciąży nie przygotowywała się do porodu. Nie myślała o tym, kto ją
zawiezie do szpitala, komu o tym powie. Nie przygotowywała żadnych ubranek dla dziecka, miejsca, w którym będzie ono przebywać, łóżeczka, przedmiotów do pielęgnacji. Nie starała się otrzymać od lekarza informacji o płci dziecka. Nie czytała żadnych książek dotyczących tematyki porodu, pielęgnacji dziecka po porodzie. Nie wykonywała żadnych zdjęć w trakcie trwania ciąży. Termin porodu miała wyznaczony przez lekarza na koniec marca. Pamięta, że całe zdarzenie związane z porodem miało miejsce 19 marca. W mieszkaniu w trakcie akcji skurczowej byli rodzice oraz przebywający w tym samym pokoju brat. W nocy zaczęły się bóle porodowe. Trwały one około pięciu godzin. Na ich początku Anna kilkakrotnie podjęła kontakt telefoniczny ze swoim chłopakiem, ale nie udzielił jej żadnej pomocy. Pomimo posiadania telefonu komórkowego nie skontaktowała się z żadną instytucją typu pogotowie ratunkowe lub ze służbami medycznymi. Nie poinformowała o rozpoczęciu porodu rodziców przebywających w drugim pokoju. Wyszła nad ranem z mieszkania i w drodze do parku urodziła na śniegu córkę. Warunki pogodowe w tym czasie były bardzo niekorzystne, było mroźno. Miejsce, w którym rodziła, było oddalone od zabudowań. Po urodzeniu się dziecka oderwała pępowinę przy użyciu paznokci. Urodzone dziecko płakało jakieś 5 minut, po tym czasie jego płacz ucichł. Po odbytym porodzie ubrała się i zaniosła dziecko w stronę zarośli, w miejsce oddalone około 100 m od miejsca porodu. Pozostawiła nagie dziecko na śniegu, na łące obok zarośli. Wykonała telefon do swojego chłopaka, któremu opowiedziała, co się wydarzyło. Następnie samodzielnie wróciła do domu. Powiedziała matce, że zakrwawione spodnie, mokre ubranie oraz buty to efekt miesiączki, którą dostała w drodze do szkoły. W domu w tym czasie prócz matki, z którą rozmawiała, przebywał jej ojciec oraz młodszy brat. Matka nakazała jej zdjęcie całego ubrania. Obserwowała jej stan. Następnie opiniowana wykąpała się i położyła się spać. Matka oprócz pytań związanych z samopoczuciem nie zadawała pytań dodatkowych. Po rozmowie udała się do pracy na drugą zmianę. Pomimo posiadania informacji o odnalezieniu martwego dziecka oraz dotyczących tego faktu ogłoszeń w kościele Anna nie podjęła żadnych działań związanych z przekazaniem wiadomości na ten temat. Podobną postawę przyjął jej chłopak, który zdawał sobie sprawę z faktu, że urodziła dziecko. Lękała się reakcji środowiska, kary, napiętnowania w środowisku szkolnym, obawiała się o przyszłość (szkoła, praca). Zależało jej na pozytywnej opinii. Działania policji, a także wykonane badania doprowadziły do aresztowania Anny. Badania psychologiczne wykazały zaburzenia osobowości typu mieszanego: niedojrzałej, zdezintegrowanej, cechującej się egocentryzmem, infantylizmem, brakiem gotowości do samodzielnego funkcjonowania, z dominującą potrzebą uznania i akceptacji ze strony otoczenia. Anna wykazuje skłonność do tłumienia i nieokazywania na zewnątrz negatywnych emocji. Dzięki sprawnemu mechanizmowi świadomej kontroli intelektualnej jej zewnętrzne reakcje i zachowania są dostosowane do występujących sytuacji. Charakteryzuje ją niski próg empatii. W związku z faktem, że na matce dziecka ciąży szczególny prawny obowiązek pieczy nad urodzonym dzieckiem, przestępstwo dzieciobójstwa może też zostać popełnione przez zaniechanie. Z sytuacją taką mamy do czynienia w przypadkach, w których matka porzuca dziecko w skrajnie niekorzystnych warunkach, równoznacznych ze skazaniem go na śmierć, a również w takich formach zaniechania jak: brak zapewnienia dziecku należytego okrycia i spowodowanie jego śmierci przez wychłodzenie organizmu, zagłodzenie dziecka poprzez niedostarczanie mu pokarmu czy też nieodcięcie pępowiny skutkujące powstaniem zaburzenia krążenia.
Badania przeprowadzone za okres 1946–1973, obejmujące 343 przypadki dzieciobójstwa, wykazały, że aż w 141 przypadkach dzieciobójstwo zostało dokonane przez zaniechanie działania mającego na celu utrzymanie dziecka przy życiu. W ostatnim czasie najczęstszym sposobem podejmowanym przez sprawczynie tego typu przestępstwa jest uduszenie gwałtowne lub uraz mechaniczny. Badania wykonane pod kierownictwem prof. J.M. Stanika, obejmujące lata 1970–1997, wskazują, że prawie połowa sprawczyń dzieciobójstwa (43,6%) była w wieku 15– 20 lat i w przeważającej części (74,5%) były to bezdzietne panny. Prawie 3/4 z nich posiadało wykształcenie podstawowe i zawodowe, a połowa z nich to pracownice fizyczne lub kobiety będące na utrzymaniu konkubenta. W większości sprawczynie te pochodziły z miast i nie były uprzednio karane za inne przestępstwa. W przeciwieństwie do badań prowadzonych w wyżej wskazanym okresie w przeważającej ilości przypadków dzieciobójstwo było popełniane przez działanie (87,2%). Przestępstwo przez zaniechanie, do którego dochodziło w wyniku niewykonania podstawowych czynności pielęgnacyjnych (podwiązanie pępowiny, odśluzowanie, zabezpieczenie przed wychłodzeniem, karmienie itp.), wystąpiło w znacząco mniejszej liczbie przypadków (12,8%). Jako najczęstsze sposoby popełnienia dzieciobójstwa wskazywano kolejno: zaduszenie, zakneblowanie, wyrzucenie do śmietnika lub dołu kloacznego, utopienie, porzucenie, zadzierzgnięcie7, rany kłute lub urazy mechaniczne (np. rozbicie główki). Zwykle dochodziło do niego w takich miejscach jak: pokój we własnym mieszkaniu, ubikacja/łazienka, inne zabudowania przyległe do domu, las, łąka, pole. Powyższe rozważania wskazują, że jeśli wymienione przesłanki dla dzieciobójstwa nie są spełnione, mamy do czynienia z innym typem zbrodni, a mianowicie z zabójstwem dziecka. W prowadzonych sprawach dotyczących dzieciobójstwa nader istotną kwestią staje się ustalenie tych przesłanek, a więc ocena psychologicznego położenia życiowego matki. Jak wskazują statystyki badań nad przestępczością, w większości krajów kobiety popełniają zdecydowanie mniej przestępstw z użyciem przemocy niż mężczyźni. Kobiety są sprawcami około 10% zabójstw (ok. 2% z nich to dzieciobójstwa) i około 14% rozbojów. Kobiety popełniają najczęściej drobne przestępstwa, jak kradzieże, oszustwa finansowe itp. Badania psychologiczne nad agresją w trakcie dokonywania przestępstw wskazują, że już w najmłodszym wieku występują znaczące różnice w formie ujawnianej agresji wśród dziewcząt i chłopców. U dziewcząt częściej występują jej formy pośrednie, jak: złośliwe plotkowanie, izolowanie niektórych rówieśników i inne formy manipulacji społecznej, zaś chłopcy częściej stosują agresję fizyczną; nie stwierdzono natomiast różnic w poziomie agresji werbalnej. Z innych badań wynika, że w przypadkach, kiedy kobiety ujawniają agresję fizyczną wobec swoich heteroseksualnych partnerów, to jej formy różnią się od aktów agresji fizycznej występującej w analogicznej sytuacji u mężczyzn. Stwierdzono, że u kobiet częściej występuje popychanie, rzucanie przedmiotami, kopanie, uderzenia otwartą dłonią, dźgnięcie ostrym narzędziem; mężczyźni natomiast częściej stosują duszenie, dławienie, uderzenie pięścią. Kenney i Hide na podstawie analizy zabójstw seryjnych dokonanych w USA w latach 1972–1992 przez 14 kobiet doszli do wniosku, że również w tego typu zabójstwach występują znaczne różnice pomiędzy działaniem kobiet i mężczyzn. Kobiety z reguły nie śledziły wcześniej swoich ofiar, nie torturowały ich przed zabójstwem, a po jego dokonaniu nie znęcały się nad ciałem ofiar. Motywacja dokonywania przez kobiety zabójstw seryjnych nie była związana z ich fantazjami
seksualnymi, co, jak wiadomo, jest czynnikiem motywującym seryjnych zabójców. Wystąpiły też różnice w sposobie zadania śmierci: kobiety najczęściej stosowały metody, które nie wymagały bezpośredniego kontaktu z ciałem ofiary – przede wszystkim było to otrucie, następnie duszenie poprzez przykrycie ciała ofiary, np. poduszką, i jeszcze rzadziej użycie broni palnej. Mężczyźni jako sprawcy zabójstw seryjnych najczęściej dokonywali duszenia własnymi rękami, ponadto używali noża lub tępego narzędzia. Za mniejszym udziałem kobiet w przestępstwach z użyciem przemocy przemawiają wyniki badań prowadzonych w tym obszarze oraz teorie odwołujące się do biologicznych i społeczno-kulturowych uwarunkowań agresji. Przedstawiciele pierwszego z wymienionych podejść – Maccoby i Jacklin – na podstawie dokonanego w 1974 roku przeglądu badań na temat różnic płciowych utrzymują, że powiązane z płcią różnice w zachowaniach agresywnych mają w dużej mierze podłoże biologiczne. Ich zdaniem wskazują na to cztery fakty: Mężczyźni są bardziej agresywni od kobiet we wszystkich przebadanych przez naukowców społeczeństwach. Różnice pomiędzy płciami są widoczne już we wczesnym okresie życia dziecka, kiedy trudno jeszcze uznać, aby były one wynikiem działań wychowawczych. Podobne różnice płci stwierdzono również u człekokształtnych naczelnych. Poziom agresji wiąże się z poziomem hormonów, głównie testosteronu. Inni przedstawiciele nurtu biologicznego na podstawie badań prowadzonych w 1998 roku podkreślają, że różnice w ujawnianiu agresji pomiędzy kobietami i mężczyznami związane są także z różnicami w budowie ich mózgu, głównie układu limbicznego, oraz poziomem neuroprzekaźników – serotoniny i noradrenaliny. Zwolennicy poglądu społeczno-kulturowego wskazują na pewne niekonsekwencje w wynikach badań eksperymentalnych nad zwierzętami oraz w badaniach międzykulturowych i dowodzą, że czynniki takie jak społecznie uwarunkowane systemy nagród i kar, metody wychowawcze oraz kulturowe wierzenia i zwyczaje mogą uwypuklać lub eliminować różnice międzypłciowe w zachowaniu agresywnym. Ich zdaniem różnice w sposobie ujawniania agresji są związane przede wszystkim z tradycyjnym podziałem ról społecznych, w którym mężczyźnie przypisuje się rolę wojownika i obrońcy stada, zaś kobiecie rolę opiekunki dzieci oraz strażniczki ogniska domowego. Konsekwencją tego podziału jest niemal powszechna akceptacja agresji mężczyzn i dezaprobata dla ujawniania agresji przez kobiety. Różnice te są widoczne już od „czasu piaskownicy”. Jednocześnie dopuszcza się możliwość agresywnego zachowania kobiet w sytuacjach zagrożenia tych wartości. Jak wynika z badań Z. Majchrzyka, sytuacja rodzinna sprawczyń zabójstw miała istotny związek z motywacją ich działania. Inne badania, wykonane w 1977 roku przez A. Frodi, J. Macaulay i P. Thome, wskazują, że kobiety są równie skłonne jak mężczyźni do wyrażania agresji czy wrogości jako reakcji na sytuację prowokującą. Kobiety jednak częściej się powstrzymują, co spowodowane jest przeżywaniem poczucia winy i lęku, związanych z oczekiwaniem kary za zachowania agresywne. Według Wernera i Smitha tendencja do powstrzymywania się od agresji fizycznej u kobiet wzrasta wraz z wiekiem, co jest skutkiem zarówno oddziaływań procesu socjalizacji, jak i zmian fizjologicznych dokonujących się podczas rozwoju biologicznego. W latach 1996–2011 zbudowałem 168 profili psychologiczno-kryminalistycznych. Analiza danych formalnych dotyczących sprawczyń wykazała, że ich średni wiek wynosił 31,8 lat, a zatem były one nieco młodsze (średnio ok. 2 lata) od
sprawców mężczyzn (33,1 lat). Rozpiętość wiekowa sprawczyń zabójstw mieściła się w przedziale 16–63 lata. W chwili popełnienia czynu większość z nich (65%) pozostawała w związkach małżeńskich, w konkubinacie, tylko jedna nie miała stałego partnera. Poziom wykształcenia sprawczyń zabójstw był nieco niższy, miały one najczęściej wykształcenie zawodowe. Kobiety te wychowywały się w nieco gorszych warunkach materialnych niż mężczyźni, jednak atmosfera domu rodzinnego w ich dzieciństwie była znacznie lepsza niż w rodzinach sprawców. Bardziej pozytywny też był stosunek rodziców, zarówno matek, jak i ojców, do sprawczyń oraz sposób ich traktowania przez rodziców w dzieciństwie. Sprawczynie nie sprawiały w dzieciństwie poważniejszych trudności i problemów wychowawczych, co również różni tę grupę w sposób istotny, statystycznie, od grupy sprawców. Kobiety w analizowanej populacji w większości przypadków (ok. 70%) dokonały zabójstwa swoich stałych partnerów, mężów i konkubentów. W pozostałych przypadkach ofiarami sprawczyń były ich dzieci (14%) oraz osoby znajome (15%). Jak z tego wynika, ofiary sprawczyń nie tylko w większości były osobami bliskimi dla nich, ale również przebywały z nimi stale pod jednym dachem, zamieszkując wspólne gospodarstwo. Celem niniejszej publikacji jest przybliżenie problematyki pozbawiania życia dzieci przez kobiety, nie tylko poprzez przestępstwa zabójstwa w uprzywilejowanej jego formie dzieciobójstwa (art. 149 k.k.), ale również zabójstwa dziecka (art. 148 k.k.). Główna treść opracowania prezentuje wybrane przypadki z Polski i innych krajów, ilustrujące najbardziej charakterystyczne okoliczności zabójstw dzieci dokonanych przez kobiety. Zróżnicowanie opisanych przypadków wskazuje, że pomimo zarysowujących się pewnych ogólnych właściwości, sprawczynie zabójstw dzieci nie stanowią grupy całkowicie homogenicznej. Przedstawione w książce przykłady zaczerpnięte z historii zdają się wybitnie potwierdzać tę tezę. Bogdan Lach
I. Fabrykantki aniołków Wiktoria Szyfers, Marianna Szymczak, Marianna Skublińska i inne (koniec XIX wieku) Okna życia to specjalnie przygotowane miejsca, otwierane z zewnątrz i wentylowane, umożliwiające matkom bezpieczne i anonimowe pozostawienie tam noworodka, którym nie mogą bądź nie chcą się opiekować. Po otwarciu uruchamia się sygnalizacja dyskretnie alarmująca opiekunki, zazwyczaj siostry zakonne. Noworodek umieszczany jest w inkubatorze do czasu przyjazdu karetki, która zabiera go do szpitala. Stamtąd po przebadaniu dziecko kierowane jest do pogotowia opiekuńczego. Natychmiast rusza również procedura badań i nadania tożsamości, a następnie procedura adopcyjna, która w takim przypadku jest znacznie krótsza od tradycyjnej. Idea systemowej ochrony podrzutków znana jest już od czasów średniowiecza (najstarsze zachowane okno życia pochodzi z roku 1198 i znajduje się w Rzymie, przy powstałym z inicjatywy papieża Innocentego III szpitalu Ducha Świętego – Santo Spirito in Sassia). W dziewiętnastowiecznej Europie niechciane dzieci stały się przedmiotem zyskownego procederu, którym zajmowały się niejednokrotnie dobrze zorganizowane szajki.
Pierwsze okno życia po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku, otwarto dopiero 19 marca 2006 roku u sióstr nazaretanek w Krakowie, przy ulicy Przybyszewskiego 39. Oznaczono je herbem Jana Pawła II oraz logo organizacji Caritas. Do 31 lipca 2013 roku poprzez istniejące w naszym kraju 51 okien życia przyjęto i uratowano 64 noworodki. Jednak pod koniec XIX stulecia, w czasie, którego dotyczy poniższa opowieść, wszystko wyglądało zgoła inaczej… W Europie trwała jeszcze la belle époque, czas pomyślności, beztroski i optymizmu, przynajmniej dla tych, którzy w społecznej przestrzeni znaleźli dla siebie stosunkowo wygodne miejsce. Cały kontynent drzemał, grzejąc się w cieple trwałego – przynajmniej jego zdaniem – bezpieczeństwa, aliansów, zamożności i dobrobytu. We wszystkich dziedzinach dokonywał się postęp. Elektryczność rozpraszała mroki, samoloty i samochody fascynowały wyobraźnię ludzi. Stolice tętniły życiem. Pospiesznie budowano miejskie pałace o wysokich i obszernych bramach wjazdowych, luksusowe hotele, solidne banki i instytucje użyteczności publicznej. Wzmagał się ruch uliczny. Stare, wąskie, zbyt ciasne szlaki komunikacyjne przebudowywano na szerokie arterie dla licznych pojazdów konnych i coraz częstszych automobili, zastępujących stopniowo konne powozy, od których zresztą – na początku – zapożyczały kształty. Pruto dawne dzielnice Paryża, burzono niepotrzebne już wały obronne Wiednia. Wypiętrzał się elegancki Budapeszt. Wokół zabytkowego centrum czeskiej Pragi stawiano drogie hotele na wzór paryskich pałaców. W Warszawie powstawały wielkomiejskie Aleje Jerozolimskie. Gigantyczne kapelusze z pękami kwiatów romantycznie ocieniały delikatne, blade twarzyczki o naiwno-dziecięcych oczach. Czar kobiety, czar powozu, czar wiejskiej sielanki. Bajeczna, kolorowa i sielsko piękna la belle époque… Wiek XIX nazwano również erą pary i elektryczności. Jego początek to łuczywo i świece, dyliżanse i żaglowce, gołębie pocztowe i konni posłańcy. Kilkadziesiąt lat później ludzkość znała już żarówkę, linie kolejowe, parowce, profesjonalne elektrownie, silniki trójfazowe, fotografię, kino, telegraf i telefon. Znała i powszechnie stosowała. Maszyna parowa, urządzenia elektryczne i inne wynalazki odmieniły życie milionów ludzi na całym świecie. Wilhelm II Hohenzollern, ostatni niemiecki cesarz i król Prus, określił ten czas mianem wspaniałego. Niewątpliwie był to okres, w którym ludzki geniusz sięgnął szczytu. Był tak doskonały jak nigdy wcześniej. Był tak wszechstronny, iż objął wszystkie dziedziny życia. Był tak dociekliwy, że poszukiwał odpowiedzi na wszelkie zadawane pytania. Ten piękny obraz miał jednakże swoje drugie, całkiem odmienne oblicze… W XIX stuleciu rewolucja przemysłowa ogarnęła cały kontynent. Do obrastających fabrykami miast, jak ćmy do światła ściągali w poszukiwaniu bardziej dostatniego życia mieszkańcy wsi. Rozwarstwienie majątkowe osiągnęło rozmiary nigdy dotąd niespotykane. Wyrastające przemysłowe fortuny sąsiadowały z niewyobrażalną wprost biedą. Był to również czas szczególnej pruderii i surowości moralnej, kojarzonej do dziś z zasiadającą wówczas na brytyjskim tronie królową Wiktorią Hanowerską. Europa XIX wieku to świat, w którym dziecko tuż po urodzeniu oddawało się na wychowanie obcej kobiecie, zaś aborcję potępiało głośniej niż mord na narodzonym już niemowlaku. Ten uroczy dla jednych, a straszny dla innych klimat stworzył zbrodniarki, które usuwają
w cień wyczyny współczesnego im Kuby Rozpruwacza. *** Pod koniec 1899 roku warszawska policja zwróciła uwagę na pojawiające się w różnych punktach miasta trupy niemowląt. Pod płotem cmentarza Powązkowskiego znaleziono martwą dziewczynkę. Kilka dni później w kanale przy torach Kolei WarszawskoWiedeńskiej ujawniono zwłoki chłopczyka. Kolejnego martwego noworodka płci męskiej znalazł policjant patrolujący rejon w okolicach ulicy Wspólnej. Początkowo policja prowadziła w każdej z wymienionych spraw odrębne śledztwo, wkrótce jednak okazało się, że za wszystkim stoi jedna i ta sama osoba. Stało się tak dzięki donosowi, jaki pewnego mroźnego styczniowego dnia 1880 roku pojawił się wraz z codzienną pocztą na biurku komendanta. Anonimowa informacja dotyczyła zniknięcia ciała dziecka, które w podejrzanych okolicznościach zmarło u niejakiej Marianny Szymczakowej, zamieszkałej wraz ze swoim kochankiem, Andrzejem Stępniakiem, przy ulicy Grzybowskiej 66. Komendanta uderzył dziwny zbieg okoliczności, że chłopczyk Szymczakowej zniknął akurat w przeddzień znalezienia wspomnianych wyżej zwłok przy ulicy Wspólnej. Nie zastanawiając się wiele, wysłał na ulicę Grzybowską ekipę śledczą, którą obarczył zadaniem bliższego przyjrzenia się działalności owej Szymczakowej. W wyniku podjętych czynności ustalono, że pani Szymczakowa zarabia na życie jako mamka, biorąc od akuszerki Wiktorii Szyfers dzieci do wykarmienia. Po kilkanaście na raz. Ówczesne matki, szczególnie te z wyższych sfer, często nie utrzymywały bliskich emocjonalnych relacji ze swymi nowo narodzonymi dziećmi, rzadko też karmiły je piersią. Ponieważ w XIX stuleciu nie znano jeszcze tak rozpowszechnionych dziś pokarmów zastępczych, ktoś musiał podawać niemowlakom pierś. Zajmowały się tym właśnie mamki. Był na nie olbrzymi popyt, szczególnie wśród bogatych Żydówek, które prawie nigdy nie karmiły niemowląt same. Szukano mamek za pomocą ogłoszeń w prasie bądź też przez wyspecjalizowane kantory, które również ogłaszały się w gazetach. Pośredniczkami w tym biznesie były najczęściej akuszerki. Żeby mieć pokarm, trzeba jednak mieć również dziecko, takie już są nieubłagane prawa biologii. Wynagrodzenie za wychowanie dziecka nie było wprawdzie wysokie, lecz najczęściej karmicielki miały po kilkoro wychowanków. Ale pracodawcy stawiali zwykle jeden warunek: przyjmowana pod ich dach karmicielka nie mogła wprowadzić się tam z własnym dzieckiem. Tu z pomocą przychodziły akuszerki, właściwe organizatorki całego interesu. Własne dziecko stawało się dla mamki zbędnym balastem. Zostawało więc u akuszerek, te zaś oddawały je do sierocińców. Tymczasem gwałtowny przyrost porzucanych dzieci sprawił, że w przytułkach zaczęło dla nich brakować miejsc. W związku z powyższym akuszerki zmuszone były same zajmować się dziećmi bądź oddawać je „na wychowanie” kolejnym kobietom. W ten sposób zaczęły powstawać liczne „fermy dzieci” (ang. baby-farms). Niemowlaki były tam często głodzone, a pozbawione podstawowej opieki medycznej marły jak muchy. Znaczna część trafiających w takie miejsca podrzutków nie przeżywała okresu niemowlęctwa. Powszechnie postrzegano „fermy” jako grobowce. Koszty utrzymania dzieci akuszerki ściągały z nawiązką z położnic, którym również zależało, aby jak najszybciej przestać płacić. Oddając swoje potomstwo akuszerkom zaraz po urodzeniu, zwykle nie zdołały z nim nawiązać prawdziwie
matczynej więzi. Swoje uczucia przenosiły raczej na obce dzieci, którym teraz za pieniądze dawały ssać swoją pierś. Nic więc w tym dziwnego, że na ogół z radością przyjmowały wyjaśnienie, że niemowlę rozchorowało się i zmarło, nie próbując dociekać, dlaczego tak się stało. Jak łatwo policzyć, im mniej wydawało się na dzieci, tym więcej zostawało w kieszeni uczestników tego rodzaju procederu. Od początku XIX wieku liczba porzucanych dzieci rosła więc w zastraszającym tempie. W 1799 roku w krakowskim zakładzie opiekuńczym przebywało 529 niemowląt, dwa lata później już ponad tysiąc. Natomiast w samym tylko roku 1844 przyjęto tam 1666 noworodków. W 1846 roku w Warszawie znaleziono 1715 porzuconych niemowląt. Z identycznym problemem można się było spotkać we wszystkich większych miastach ówczesnej Europy, szczególnie we Francji i w Anglii, czyli w krajach, w których rewolucja przemysłowa osiągnęła najszybsze tempo wzrostu. Gwałtowny wzrost liczebności podrzutków spowodował wprowadzenie zarządzenia zabraniającego nadawania tym dzieciom nazwisk znanych i szanowanych rodzin. O personaliach decydował więc przypadek bądź fantazja zwierzchnika placówki, do której dziecko oddano. W latach dwudziestych XIX wieku przyjęto zasadę, że nazwiska będą wiązały się z miesiącem, w którym znaleziono dane dziecko. Imiona natomiast nadawano alfabetycznie. Przykładowo Anna Marzec była pierwszą dziewczynką znalezioną w marcu. W 1818 roku w Krakowie w szpitalu św. Łazarza, przy ulicy Kopernika (obecny Szpital Uniwersytecki), zainstalowano pierwsze okno życia, zwane wtedy kołowrotem. Działało w sposób niemal identyczny jak obecne. Niemowlaki wkładano do obrotowej kołyski, co powodowało automatyczne uruchomienie dzwonka. Czuwające przez całą dobę siostry zakonne odbierały dziecko, dokonując oficjalnego przyjęcia. Wszystko odbywało się prosto, szybko i bez pytań. Niestety, liczba istniejących „kołowrotów” stanowiła tylko kroplę w morzu potrzeb. O wiele prościej było dziecko zagłodzić lub po prostu zamordować i dalej pobierać za nie opłaty. Nie wiadomo, w jakich dokładnie okolicznościach powstał termin „fabrykantka aniołków”, którym z upodobaniem posługiwała się ówczesna prasa. Podobno jako pierwszy użył tej definicji „British Medical Journal” już w 1867 roku, chociaż wcześniej jeszcze znana była w Niemczech jako Engelmacherin. Tak czy inaczej, nazwa ta chyba najlepiej oddaje zarówno charakter, jak i przyczyny opisywanego straszliwego procederu. Jak ustalono w czasie śledztwa i późniejszego postępowania przed sądem, w latach 1871–1879 Wiktoria Szyfersowa oddała do Domu Podrzutków przy warszawskim szpitalu Dzieciątka Jezus8 1258 dzieci. Od 1 czerwca 1879 roku, w związku z zaostrzeniem kryteriów przyjmowania dzieci do tego rodzaju placówek, zaczęła korzystać z usług Marianny Szymczakowej, płacąc jej za ich utrzymanie 4 ruble miesięcznie. W ten sposób praktycznie skazywała dzieci na śmierć głodową… Niemowlęta posiadające metryki urodzenia grzebane były legalnie – resztę Szyfersowa polecała porzucać w różnych miejscach, zgodnie z wyznawaną przez siebie zasadą: „Rząd znajdzie, rząd pochowa”. Ile dzieci oddała, tego nie chciała powiedzieć. Po ujawnieniu procederu od Szymczakowej zabrano do szpitala czwórkę niemowląt. Z tego dwoje – dwie dziewczynki, półtorai dwumiesięczna – zmarły bardzo szybko z powodu wycieńczenia i niedożywienia. Były tak wyniszczone i wychudzone, że nawet nie ssały pokarmu.
Podczas rozprawy sądowej sąsiedzi Szymczakowej zeznali, że mieszkała ona przy ulicy Grzybowskiej, wraz z Andrzejem Stępniakiem, w prawie nieopalanej suterenie, w której było zimno do tego stopnia, że wisząca w kuchni bielizna tężała od mrozu. Natomiast składające się z dwóch pokoi mieszkanie Szyfersowej, w którym przebywały mamki, położnice i dzieci, było ciemne i brudne. Kontrola ksiąg, które miała obowiązek prowadzić, wykazała liczne braki i przekłamania. „Karygodna jest niedbałość policyjnego lekarza miejskiego, do którego obowiązków należała kontrola przebywających w mieszkaniu dzieci!” – grzmiał prokurator w mowie oskarżycielskiej. Proces Szymczakowej, Szyfersowej i Stępniaka toczył się przez trzy dni, w czerwcu 1880 roku, przed warszawskim Sądem Okręgowym, wywołując ogromne zainteresowanie prasy. Prokuratorem był Andrzej Markow, obrońcami oskarżonych: adwokaci Teodor Wedeman i Stanisław Szyfer. Obie strony wykorzystywały postępowanie do odsłonięcia mechanizmu i społecznych korzeni tego odrażającego procederu, chociaż każda robiła to nieco inaczej i w innym celu. Urzędowa liczba podobnych kantorów „stręczenia mamek” sięgała w Warszawie w opisywanym czasie około czterystu, nie licząc nielegalnych, usytuowanych w różnych ciemnych zaułkach miasta. Ile ich było, sam Bóg raczył wiedzieć. Prokurator Markow oceniał, że kilka tysięcy. Wniesiony przez prokuratora akt oskarżenia zarzucał podsądnym utopienie chłopczyka o nieustalonych personaliach, znalezionego za okopami przy nasypie kolejowym, oraz uduszenie chłopca znalezionego przy ulicy Wspólnej, którego nazwisko udało się podczas śledztwa ustalić. Powołani przez sąd biegli medycy widzieli jednak całą sprawę w odmienny sposób. „Nie da się ustalić przyczyny zgonu – oświadczyli zgodnie – ale z pewnością nie było nią utopienie”. Profesor Dymitr Kotielewski dowodził nawet przed sądem, że jedno z niemowląt zmarło na skutek kataru przewodu oddechowego, „który wywołał przekrwienie mózgu, a następnie asfiksję9”. Badając z kolei zwłoki chłopczyka ze Wspólnej, odkrył przy tej okazji oznaki hipotermii. „Śmierć z uduszenia i przekrwienia mózgu mogła nastąpić bez gwałtu mechanicznego, wskutek choroby” – napisał w swoim raporcie i to samo powtórzył potem przed sądem. Jeżeli chodzi o ustalanie przyczyn zgonu, dziewiętnastowieczna medycyna stąpała po bardzo śliskim gruncie. Z jednej strony z powodu braku odpowiedniej wiedzy, z drugiej – wskutek karygodnych zaniedbań. Istniał jeszcze dodatkowy powód, który mógł wpływać na zeznania biegłych. Toczący się proces był bardzo niewygodny dla Urzędu Lekarskiego, rodzący się skandal stawiał w nieciekawym świetle całą działalność tej „szacownej” instytucji… Nietrudno zgadnąć, iż takie postawienie sprawy umiejętnie wykorzystali obrońcy. W prawie karnym istnieje przecież zasada in dubio pro reo, nakazująca tłumaczyć wszelkie wątpliwości na korzyść oskarżonych. Prokurator Markow w trakcie trwania procesu został zmuszony do odstąpienia od oskarżania podsądnych o zabójstwo dwojga dzieci. W miejsce tego wniósł i podtrzymał tylko oskarżenie o pozostawienie dzieci w „położeniu narażającym ich życie na niebezpieczeństwo”. Do tego dodał jeszcze zarzut „pozostawienia bez opieki dwojga innych dzieci, wskutek czego nastąpiła ich późniejsza śmierć, już w szpitalu”. Nie da się ukryć, iż całe postępowanie przygotowawcze w sprawie zostało dokumentnie
sfuszerowane. Tego już nie da się wytłumaczyć ani brakami ówczesnej medycyny sądowej, ani niedoskonałością ówczesnych technik śledczych. Zabrakło po prostu zwykłej staranności w śledztwie spętanej biurokratyzmem policji, która dała prokuratorowi tak licho przygotowany materiał. Prokurator Markow oskarżał więc podczas procesu bardziej same mechanizmy zbrodni niż konkretne osoby i „ślizgał” się po faktach, bezskutecznie próbując ułożyć je w zwartą i spójną syntezę winy oskarżonych. Umożliwiło to mecenasowi Wedemanowi użycie na końcu jego mowy obrończej następującego stwierdzenia: „Wina oskarżonych jest żadna. Gdyby chciano należyty dać tytuł tej sprawie, to należałoby ją raczej nazwać walką o byt”. Swoje wystąpienie adwokat umiejętnie poparł skrzętnie gromadzonymi wcześniej danymi: W Szpitalu Dzieciątka Jezus w pewnych okresach jedna mamka miała do wykarmienia nie pięcioro, lecz ośmioro dzieci. Działalność placówki, w której szczytne idee założyciela stały się z czasem mitem, była rzeczywiście szokująca. W 1877 roku, jak donosiły „Kłosy”, w słynnym szpitalu umierało rocznie około dwóch tysięcy dzieci. Trzy lata później pisano już o trzech tysiącach… Wcześniej mecenas Wedeman przytoczył dane dotyczące śmiertelności niemowląt w zakładach dla podrzutków w Paryżu (80%) i Sankt Petersburgu (90%). „Mowa obrońcy na zebranej publiczności i na samych sędziach bardzo silne zrobiła wrażenie” – odnotował reporter „Gazety Sądowej Warszawskiej”. Teodor Wedeman powiedział również: „Przyjmujemy zazwyczaj mamkę za nędzne pieniądze, więzimy ją przy potomku naszym tak, że nigdzie jej wychodzić nie wolno, a gdy przyniosą chore jej dziecko, zamykamy przed nim drzwi. Nie, panie prokuratorze, nie moja klientka jest winna w tej sprawie, lecz winien jest pański zwykły klient, dumny i rzadko kiedy współczujący, winne jest społeczeństwo. Oczekuję, że po tej sprawie obudzą się z letargu obojętności siły woli, co nawoływać zacznie do pracy w tym względzie dla dobra ogółu. Stojąc na tym ostatnim punkcie, powiedzieć muszę to, co kiedyś przy innej powiedziano okoliczności: Gdyby nie było tej sprawy, należałoby ją stworzyć”. Zasądzone wyroki okazały się zdumiewająco łagodne: Wiktoria Szyfers skazana została na podstawie art. 1469 Kodeksu Kar Głównych i Poprawczych z 1847 roku na cztery miesiące zamknięcia w wieży oraz na pokutę kościelną, według uznania zwierzchności duchownej. Podstawą odpowiedzialności nie było zabójstwo, lecz „przestępcza nieostrożność”, polegająca na „oddaniu do wykarmienia jednej kobiecie takiej liczby dzieci, których nie mogła wykarmić, wskutek czego niektóre z nich zmarły”. Marianna Szymczak została potraktowana przez sąd dużo surowiej. Zastosowano wobec niej art. 1516 Kodeksu – „pozostawienie dzieci bez opieki, skutkiem czego nastąpiła ich śmierć”. Skazano ją na trzy lata zamknięcia w Domu Wyrobnym, a następnie oddanie na cztery kolejne lata pod dozór policji oraz pozbawienie wszystkich szczególnych praw i przywilejów. Andrzeja Stępniaka, za niezawiadomienie o przestępstwie, sąd skazał na zamknięcie w wieży przez okres trzech miesięcy. Od wyroku zaprotestował – jak to się wówczas mawiało – prokurator, żądając podwyższenia kary dla Szyfersowej. Apelację złożyli też obrońcy, wnosząc o uniewinnienie skazanych. Cztery miesiące później sprawa znalazła się na wokandzie II Departamentu Izby Sądowej, który oddalił wszystkie protesty, utrzymując w mocy zaskarżone wyroki. Wydawało się, że wszystko jest „pozamiatane”, ale nie był to jeszcze
koniec całej afery. Niewspółmierny do oczekiwań opinii publicznej, wyjątkowo łagodny wyrok w stosunku do Szyfersowej został uchylony na skutek zabiegów prokuratora. Sprawa ponownie trafiła do II Departamentu Izby Sądowej, który po dokładnej analizie postępowania przeprowadzonego w Sądzie Okręgowym uznał za właściwe zastosowanie wobec Szyfersowej również art. 1516, na mocy którego skazał ją na dwa i pół roku pobytu w Domu Wyrobnym. Najprawdopodobniej Wiktoria Szyfers nie trafiła jednak do więzienia, z całą zaś pewnością nie odbyła zasądzonej kary w całości. Złożywszy poręczenie w wysokości stu rubli, odpowiadała ona z tak zwanej wolnej stopy, a na odczytanie wyroku nie stawiła się, o czym jest w aktach sprawy stosowna adnotacja. Półtora roku później Maria Konopnicka, zbierając materiały do cyklu reportaży o kobiecym więzieniu na Pawiaku, zwanym popularnie „Serbia”, odnalazła tam jedynie Szymczakową. Wszystkie więźniarki pogardzały nią i trzymały się od niej z daleka. O Szyfersowej znana literatka napisała tylko, że „wcześniej jakoś umiała uwolnić się z więzienia”. Proces Szyfersowej i Szymczakowej ujawnił z całą wyrazistością nędzę kobiet: służących, robotnic, wiejskich dziewczyn. Pozbawione jakiegokolwiek wsparcia i opieki państwa, niepotrafiące finansowo udźwignąć wychowania nieślubnego dziecka, decydowały się na usługi „fabrykantek aniołków”. Liczby, którymi podczas posiedzeń sądu szafowano, pokazały ogrom zjawiska. Nadany procesowi rozgłos nie zapobiegł jednak popełnianiu w przyszłości podobnych zbrodni na bezbronnych dzieciach. Panowało powszechne zgorszenie tym tematem, ale wszystko szybko wróciło do normy, czyli porzucania niechcianych dzieci, których ówczesne panny rodziły mnóstwo. Niemowląt pozbywały się zresztą i mężatki, gdy głód zaglądał do domów, w których na ogół było już wiele gąb do wyżywienia. *** Pod koniec czerwca 1893 roku prasa doniosła o skazaniu przez Sąd Okręgowy w Warszawie, na dwa lata pobytu w Domu Wyrobnym za uprawianie podobnego procederu, akuszerki Wiktorii Wypaskiej, lat czterdzieści sześć. Jak odnotowano: „Faktorki stręczyły jej mamki, które ona oddawała do służby, a niemowlęta ich za opłatą brała do siebie, podejmując się powierzyć je kobietom trudniącym się mamkowaniem lub umieścić u Dzieciątka Jezus. Tymczasem pieniądze brane od mamek chowała do kieszeni, upijała się za nie, a biedne niemowlęta bez dozoru w jej mieszkaniu zjadane przez robactwo, trawione przez głód, marły jedno po drugim. Taki los spotkał dzieci kilkanaścioro”. *** W Krakowie pierwszy proces „fabrykantki aniołków” odbył się w lutym 1879 roku. Marianna i Karol Firlitowie, małżeństwo z Woli Zabierzowskiej, zostało oskarżone między innymi o dwa usiłowania skrytobójstwa, dwa morderstwa, jedno usiłowanie ciężkiego uszkodzenia ciała, jeden gwałt publiczny i występowanie przeciw bezpieczeństwu życia – łącznie o dopuszczenie się jedenastu przestępstw. Państwo Firlitowie mieli dziewięcioro własnych dzieci i w pewnym momencie w celach zarobkowych zaczęli przyjmować porzucone niemowlęta na wychowanie. Co ciekawe, Marianna sama była znajdą. Wychowali, a raczej próbowali wychować jedenaścioro podrzutków, bowiem aż
dziewięcioro z nich nie przeżyło wieku niemowlęcego. Jak wykazało prowadzone śledztwo, oddane pod opiekę Firlitów noworodki żyły od trzech dni do maksymalnie dwóch miesięcy. Nic w tym dziwnego, zważywszy, że nie dostawały niczego do jedzenia, z wyjątkiem wody, jeżeli tę w ogóle można uznać za pokarm. Najstarsi wychowankowie jedli to, co łaskawie podrzucili im sąsiedzi, lub po prostu kradli. Za to jednak obrywali od Karola Firlita po głowie. Ponieważ starsi chłopcy przeszkadzali mężowi, Marianna postanowiła ich otruć. Jakimś cudem jednak dzieci dowiedziały się o tym i dały nogę z domu, więc zamiar się nie powiódł. Cała Wola Zabierzowska huczała od plotek na ten temat, nikt jednak nie zainteresował się sprawą bliżej. Ciała zmarłych niemowląt Karol Firlit zakopywał w różnych miejscach w wiosce lub w pobliskim lesie. Potem wpadł na lepszy pomysł – zaczął używać ich do karmienia świń. W chwili aresztowania na terenie gospodarstwa małżeństwa Firlitów odkryto zwłoki czworga dzieci. Wysoki stopień zgnilizny uniemożliwił przeprowadzenie sekcji zwłok. Dokładnie nie wiadomo, ile niemowląt uśmiercili, a raczej uśmierciła Marianna. W wielu przypadkach śledztwo zostało umorzone, ponieważ nie udało się ustalić nie tylko imion i nazwisk ewentualnych ofiar, ale nawet ich płci. Krakowski Sąd Okręgowy wymierzył Mariannie Firlit karę szesnastu lat ciężkiego więzienia, zaś jej mężowi (za udzielanie pomocy) jedynie sześć miesięcy. W 1898 roku media zajęły się niejaką Karoliną Ostrouszko, z zawodu akuszerką, zamieszkałą we wsi Sielce w gminie Mikołów, która paliła dziecięce zwłoki w piecu. *** Największy rozgłos zyskała jednak sprawa innej „fabrykantki aniołków”, Marianny Skublińskiej, asystentki akuszerki, wyszukującej po wsiach i ubogich dzielnicach miast kobiety w błogosławionym, choć nieprawym stanie. Jej proceder wyszedł na jaw czystym przypadkiem, na skutek pewnego pożaru. Nocą z 17 na 18 lutego 1890 roku zapalił się drewniany budynek, wznoszący się pomiędzy ulicami Śliską a Sienną w Warszawie. Ogień szybko zajął cały dom. Zaskoczeni i przerażeni mieszkańcy ratowali się, wyskakując przez okna. Płomienie strzelały wysoko w górę, skrapiając dachy sąsiednich budynków rozgrzanymi do białości iskrami, grożąc rozprzestrzenieniem się pożaru na całą dzielnicę. Głośno pękały dachówki, krokwie trzeszczały pod wpływem gorąca trawiącego konstrukcję stropu. Pożar ugasiła dopiero przybyła na miejsce straż pożarna. W trakcie akcji do strażaków podbiegł jakiś mężczyzna, który przed chwilą opuścił płonące mieszkanie. Gryzący dym wyciskał mu z oczu łzy, rozmywając kontury świata. – Tam na poddaszu, u Skublińskiej, są małe dzieci! – zawołał. – Trzeba je ratować! Lamentująca w grupce stojących bezradnie kobiet Marianna Skublińska zdecydowanie temu zaprzeczyła. – U mnie żadnych dzieci nie ma – powiedziała stanowczo. Coś w jej głosie nie spodobało się strażakom, ale ratować nie było już kogo. Szalejący żywioł sprawiał, że cała okolica wyglądała jak przedsionek piekła. Charakterystyczny dla palącego się drewna dźwięk przypominał złowieszczy chichot.
Po ugaszeniu ognia, przetrząsając zgliszcza, strażacy natknęli się na szczątki aż szesnaściorga małych dzieci. Zjawisko „hodowli dzieci” i „fabrykantek aniołków” było wówczas już dość znane, i to w całej Europie, jednak nawet doświadczeni reporterzy kryminalni byli wstrząśnięci tym, co znaleziono na poddaszu przy Śliskiej. Tym bardziej że wstępne badania biegłych wykazały, iż część dzieci została pozbawiona życia na długo przed zaprószeniem ognia. Gazety poinformowały, że dzieci u Skublińskiej były morzone głodem i duszone, niektórym ponoć rozbito główki: „Skublińska uśmiercała dzieci albo dusząc je, albo uderzając główkami o szyber10 żelazny, albo wreszcie głodząc” – z przejęciem donosił swoim czytelnikom „Kurier Warszawski”. „Tygodnik Ilustrowany” napisał, że Skublińska przewyższa w swym okrucieństwie samego Kubę Rozpruwacza. Tym razem już nie tylko kuriery, ale i „poważne” tygodniki podawały fakty, o których potem, w toku procesu, było cicho. Skala zbrodni uczyniła poddasze Skublińskiej już nie manufakturą, ale prawdziwą fabryką zbrodni. Kobieta wraz z siostrą i trzema wspólniczkami przyjmowała na wychowanie niemowlęta od 3 do 11 miesiąca życia. Kiedy wyszło na jaw, że wszystkie dzieci znajdujące się pod jej opieką umierały, prasa zaczęła prowadzić śledztwo na własną rękę. Oficjalne śledztwo w sprawie toczyło się i toczyło, ślimacząc się w nieskończoność i dając dodatkowy powód do szerzenia się różnego rodzaju plotek. Nie zapobiegł temu nawet ogłoszony oficjalnie przez policję komunikat, że Skublińska nie zabijała dzieci, ale „tylko” stopniowo wycieńczała je i morzyła niedostatkiem pożywienia. Ostatecznie prokuratura zdecydowała się na postawienie jej zarzutu dokonania przestępstwa opisanego w art. 1516 Kodeksu Kar Głównych i Poprawczych, na podstawie którego skazano wcześniej Szyfersową. Razem z Marianną Skublińską zasiedli na ławie oskarżonych między innymi jej córka, siostra, zięć i siostrzeniec, którym zarzucono udzielanie pomocy w zbrodniczym procederze. „Sonda śledcza zapuszczona w tajemnicze mroki owego poddasza przy ulicy Śliskiej dobyła na wierzch więcej błota wielkomiejskiego niż krwi przelanej, więcej nędzy niż zbrodni – napisał na łamach «Tygodnika Ilustrowanego» Wiktor Gomulicki, poeta, powieściopisarz, eseista, badacz historii Warszawy, kolekcjoner; jeden z najważniejszych twórców polskiego pozytywizmu. – Ten, kto opisując proces Skublińskiej, posadził na ławie oskarżonych widmo, zwane społeczeństwem, był najbliższy prawdy”. Jeszcze bliższy prawdy był chyba Stanisław Markiewicz, znany lekarz i działacz społeczny, organizator pierwszych w Polsce kolonii letnich dla dzieci, wytykający zaniedbania policji, obojętność „warstwom ukształconym”, i wskazujący jednocześnie władzom miejskim konieczność wejścia w siedliska nędzy, na poddasza i do suteren. Sugerował, aby dać tym ludziom zasiłek, pościel, ubrania, pomoc medyczną i lekarstwa. I w tej sprawie, podobnie jak w sprawie Szyfersowej, zasądzony wyrok był śmiesznie (a właściwie rzecz ujmując – tragicznie) niski. Marianna Skublińska została skazana na trzy lata więzienia. Duży wpływ na jego wysokość (czy raczej niskość) miała zapewne obrona kobiety, wskazująca na tło społeczne wydarzeń przy Śliskiej – powszechną nędzę, problem nieślubnych dzieci (w Warszawie ich odsetek wynosił 19%!) i wysoką śmiertelność w oficjalnych przytułkach, która nie różniła się specjalnie od śmiertelności na poddaszu Skublińskiej.
Dodatkowo jeszcze w trakcie procesu wyszła na jaw kwestia wydawania przez urzędowych lekarzy (oczywiście za dodatkową opłatą) aktów zgonów dzieci, bez zadania sobie trudu oglądnięcia zwłok. Okazało się również, że niektóre pogrzeby odbywały się na podstawie fałszywych świadectw, legalizowanych później w cyrkule. Ostatecznie do odpowiedzialności pociągnięty został tylko jeden z urzędników policyjnych, skazany na półtora roku robót aresztanckich. Nie była to, niestety, ostatnia tego typu sprawa. Bardzo niewiele z nich znalazło jednak swój finał w sądzie. Na ziemiach polskich „fabrykację aniołków” uznano za przestępstwo dopiero po odzyskaniu niepodległości, w 1918 roku. Parcelę przy Śliskiej po pożarze wykupiła zaś pewna zamożna filantropka, która zapisała ją w testamencie na… szpitalik dla dzieci. *** Jak wspomniano, proceder „fabrykantek aniołków” był w dziewiętnastowiecznej Europie niemal na porządku dziennym. Podobne wiadomości dochodziły też z innych miast Królestwa Polskiego oraz pozostałych dwóch zaborów. Aferami baby-farms emocjonowała się również Anglia, przewodząca wówczas światu pod względem przemysłu, zasięgu handlu międzynarodowego, rozmiarów zamorskich inwestycji i terytoriów, którymi władała: od Kanady na północnym zachodzie po Australię na południowym wschodzie. Rabując i eksploatując zasoby znacznej części globu, stała się dużo potężniejsza od innych państw. Wielu polityków dowodziło, że przyszłe szczęście, dobrobyt i pokój świata są ściśle zależne od wielkości obszarów i liczby ludzi, nad którymi Anglia panuje. Prasa głosiła aroganckie hasło: „Jeden Anglik wart jest dwóch ludzi innej narodowości”. Silne prądy szowinistyczne przepływały przez wszystkie klasy społeczeństwa. Mężowie stanu i historycy udzielali co najmniej milczącej aprobaty poglądom głoszącym, jakoby to Anglicy właśnie, a nie Żydzi byli Narodem Wybranym. Problem niechcianych dzieci był jednak nad Tamizą tak samo nabrzmiały, jak nad Wisłą. Z Anglii właśnie pochodziła niechlubna „rekordzistka” w uprawianiu opisywanego procederu, Amelia Dyer. Ta działająca w zachodniej części kraju dostojna matrona nie zajmowała się – jak jej polskie odpowiedniczki – pośrednictwem w wyszukiwaniu mamek dla bogatych rodzin, lecz prowadziła coś na kształt prywatnego internatu, gdzie matki oddawały na wychowanie swoje dzieci. Była to praktyka powszechnie stosowana w wiktoriańskiej Anglii, zarówno w przypadku bękartów z nizin społecznych, jak i dzieci z zamożnych rodzin, w których po prostu nie zwykło się utrzymywać więzi z własnym dzieckiem w okresie niemowlęcym. Epokę zwaną wiktoriańską cechowały samozadowolenie warstw posiadających z powodu stabilizacji, postępu ekonomicznego i dynamicznego rozwoju przemysłu, który uczynił z Anglii „fabrykę świata”, oraz wzrost zamożności i dobrobytu, głównie warstw średnich i wyższych. Dla wielu jednak era wiktoriańska oznaczała również czas kulturalnej powierzchowności i pruderii. Czas obłudnego rygoryzmu obyczajowo-moralnego oraz tolerowania nędzy szerokich warstw ludności. Programy poprawy bytu najuboższych sprowadzały się jedynie do działalności charytatywnej. Pani Dyer nie chciało się męczyć z oddanymi pod jej opiekę maluchami. Brała od matek
jednorazową opłatę i szybko pozbywała się kłopotu. Prowadzący śledztwo szacowali, iż w ciągu dwudziestu lat uprawiania tego procederu pozbawiła życia nawet do czterystu dzieci. Ostatecznie udowodniono jej tylko jedno morderstwo, lecz i to wystarczyło do wymierzenia kary najsurowszej. Zawisła na szubienicy więzienia Newgate jesienią 1896 roku. Szesnaście lat wcześniej ówczesna prasa brytyjska zachłystywała się sprawą niejakiej Margaret Waters, oskarżonej o zamordowanie „znacznej liczby niemowląt”, umyślne zaniedbania, morzenie dzieci głodem, trucie ich oraz narkotyzowanie w celu uspokojenia. Co kryło się pod pojęciem „znaczna liczba” – tego nie udało się ustalić. Ciała zmarłych podopiecznych pani Waters porzucała bowiem na ulicach Londynu bądź wrzucała do Tamizy. W chwili aresztowania, w 1870 roku, znaleziono w jej domu dwanaście niemowląt, zaniedbanych i zagłodzonych do tego stopnia, że mimo natychmiastowego udzielenia pomocy wszystkie zmarły. W październiku 1870 roku sąd uznał kobietę winną i skazał na śmierć przez powieszenie.
Komentarz profilera Przestępstwo dzieciobójstwa nie należy, jak by się można spodziewać, do najłatwiejszych do wykrycia przez policję. Kryminalistyka nie rozwijała się tak dynamicznie, jak opisywane wcześniej nauki techniczne. W XIX wieku nieznane były śledczym techniki kryminalistyczne, np. genetyka sądowa. Stąd wykrycie tego typu przestępstw w znacznej mierze polegało na szczęśliwym zbiegu okoliczności. Wiodącym motywem, prowadzącym do uruchomienia tego procederu przez wskazywane sprawczynie był motyw ekonomiczny, natomiast uzupełniającymi – motywy emocjonalne. Dokonywanie tego typu przestępstw w większości przypadków wiązało się z chęcią zysku. W działalności tych kobiet zauważalna była zuchwałość w działaniach oraz narastający zanik empatii. W tamtym czasie niezwykłą trudność sprawiało śledczym ustalenie tożsamości zamordowanego noworodka oraz jego pochodzenia. Dzieci były przekazywane z rąk do rąk, po urodzeniu nie wszystkie były rejestrowane w tzw. cyrkule. Bardziej skrupulatną ewidencję prowadziły parafie, gdzie rejestrowano noworodki ochrzczone (co do tej pory nie uległo zmianie). Istniejący stan rzeczy sprzyjał działalności Marianny Szymczakowej, Marianny Skublińskiej, Wiktorii Szefers i innych. Ponadto należy podkreślić, iż w tamtym okresie „cena życia” noworodka lub małego dziecka była zdecydowanie niższa niż obecnie. Potwierdzają to między innymi wyroki sądowe: w przypadku Wiktorii Szefers cztery miesiące zamknięcia w wieży oraz pokuta kościelna, według uznania zwierzchności duchownej. Marianna Szymczak została ostatecznie skazana na dwa i pół roku pobytu w Domu Wyrobnym, Marianna Skublińska – na trzy lata więzienia, a w przypadku Margaret Waters orzeczono karę śmierci przez powieszenie. Współcześnie w tej kwestii nastąpiły zmiany przyjmujące postać zawierania bezprawnych kontraktów i sprzedawania nowo narodzonych dzieci małżeństwom niemogącym ich posiadać. Już w XIX wieku policja doceniała donosy o niejasnych okolicznościach zniknięcia dziecka i mimo upływu czasu takowe informacje nadal są najcenniejsze. Ich brak utrudnia wykrycie najbardziej sekretnych zbrodni, w szczególności tych dotyczących nowo narodzonych dzieci. Funkcjonujące wówczas tzw. kantory, zajmujące się poszukiwaniem mamek, nie prowadziły żadnej
ewidencji, poza zapiskami związanymi ze skojarzeniem mamki z osobą poszukującą tego typu usług. Łatwo więc było pozostawić noworodka w takim miejscu i pozostać anonimowym. Aż dziw bierze, że tak wiele niemowląt musiało zginąć do czasu ujawnienia procederu wskutek ujawnienia przedstawionych w niniejszym rozdziale seryjnych zabójstw dzieci. Wpływ na bezradność dawnych organów ścigania w takiego typu sprawach z pewnością miał obecny wówczas stan wiedzy kryminalistycznej, słabo rozwinięte techniki policyjne oraz nieadekwatny do potrzeb rozwój wiedzy z zakresu medycyny sądowej. Obecnie co jakiś czas media donoszą o nowych odkryciach zwłok noworodków – na śmietnikach, w parkach, w ściekowiskach lub innych ustronnych miejscach. W takich sytuacjach poza wykonywanymi badaniami kryminalistycznymi odnalezionego ciała noworodka prowadzi się wiele czynności operacyjnorozpoznawczych oraz procesowych. W szczególności konieczne jest tutaj przeprowadzenie licznych wywiadów i obserwacji, wytypowanie określonego środowiska, w którym będą podejmowane starania o uzyskanie informacji pozwalających na poznanie cech określonych osób. W praktyce śledczej wielu służb policyjnych na świecie rozpoznanie takie uzyskuje się, rozpoczynając od środowisk zamieszkałych najbliżej miejsca zdarzenia, a następnie poszerzając je w układzie dekoncentrycznym11 od tego miejsca.
II. Najsłynniejsza zbrodnia II Rzeczypospolitej Rita Gorgonowa (1931) 29 kwietnia 1933 roku sąd ogłosił ostateczny i prawomocny wyrok w najgłośniejszym procesie poszlakowym dwudziestolecia międzywojennego. Przez dwa poprzednie lata sprawa ta była sensacją medialną na skalę kraju. Cała Polska żyła sprawą Gorgonowej. Pomimo upływu ponad osiemdziesięciu lat ta makabryczna zbrodnia wciąż rozpala ludzkie umysły i ciągle stawia wiele znaków zapytania. Do dzisiaj wielu historyków i prawników jest przekonanych, że to nie Rita Gorgonowa zabiła. Pozostaje więc pytanie: Jeśli nie ona, to kto? Odpowiedź na nie znał jedynie pies…
Naprawdę nazywała się Emilia Margerita Ilić – stąd używane najczęściej zdrobnienie – Rita. Urodziła się 7 marca 1901 roku w Ociestowie, w Dalmacji, na terenie dzisiejszej Chorwacji. Miała trudne dzieciństwo – nigdy nie zaznała prawdziwej rodzicielskiej miłości. Być może właśnie dlatego poszukiwała jej później, już w dorosłym życiu, z tak ogromną determinacją. Ojciec Rity, Jan Ilić, lekarz okrętowy, zmarł w 1905 roku, kiedy dziewczynka miała zaledwie cztery lata. Matka, Joanna Ilić, powtórnie wyszła za mąż i urodziła kilkoro kolejnych dzieci. Wychowanie córki z pierwszego małżeństwa powierzyła dalszej rodzinie, ta zaś oddała ją do szkoły w Sarajewie, prowadzonej przez siostry zakonne. Po wybuchu I wojny światowej, w roku 1916, poznała porucznika armii austriackiej, Polaka, Erwina Gorgona. Wojny sprzyjają szybkiej miłości i szybkim małżeństwom. Tak było i tym razem. Niepospolitej urody piętnastoletnia Rita wyszła za mąż za przystojnego oficera, a dwa lata później pojawił się na świecie ich syn, Stanisław.
Po zakończeniu wojny zamieszkała wraz z mężem i dzieckiem u teściów, we Lwowie. Nie było jej łatwo zaaklimatyzować się w nowym miejscu, nie znała języka, nie miała tam rodziny ani przyjaciół. Zdana była tylko na łaskę męża, jego humory i jego pieniądze, a o te nie było łatwo. Zdemobilizowany porucznik armii c.k. podjął pracę w kamieniołomach, w Kamieńcu Podolskim, potem w tamtejszej cukrowni, hen pod polsko-rumuńską granicą. Zarabiał niewiele i rzadko starczało mu na podróże do oddalonego o trzysta kilometrów rodzinnego Lwowa. W związku z tym samotny Gorgon zaczął korzystać z usług pań – jak to się wówczas mawiało – lekkich obyczajów, z których jedna zaraziła go syfilisem. Podczas którejś z wizyt „sprzedał” tę paskudną chorobę żonie. W 1921 roku wyjechał do Ameryki. Jego żona, bez środków do życia, została pod opieką teściowej i braci męża. O kwitnącym za oceanem dobrobycie świadczyły przesyłane pieniądze i listy. Jak pisał Wincenty Witos: „Tam ci w Ameryce możesz brać gruntu, ile ci potrzeba. Robisz co chcesz, nikt cię nie pilnuje. Pszenica i inne zboże rodzi się dwa razy do roku. Roli nawozić ani uprawiać nie trzeba. Nawóz się pali, albo wyrzuca do wody. Złoto się tam kopie jak u nas kartofle. Zające są tam ogromne i człowieka się nie boją. Możesz mieć mięsa ile tylko zechcesz. Świnie, bydło i konie same się w lasach i na polu chowają. Trawy są dużo większe od człowieka. Żaby ci są tam takie, jak u nas krowy. Jak jest na drodze, to się musi ją objechać, żeby nie wywróciła wozu. Na wszystkich drzewach rosną owoce i każdy może rwać ile mu się podoba”12. Pełni nadziei ludzie pędzili więc do Ameryki jak ćmy do światła. Stawiali stopę na amerykańskim kontynencie, ale czekało ich wkrótce srogie rozczarowanie. Tu był kopniak, tam przekleństwo, nikt nie patyczkował się z biedakami. Nikt ich tutaj solą i chlebem nie witał. Jeszcze w chwili zejścia na ląd ożywiała ich naiwna wiara, że wstąpili na ziemię obiecaną, ale już kilka godzin później doznawali otrzeźwienia, ulokowani z trudem u krewnych, w pełnych brudu gettach dolnego Upper East Side’u. Tak było i w przypadku Erwina Gorgona. Po jakimś czasie jednak dzielny Polak stanął w końcu jakoś na nogi. W liście do żony napisał, że znalazł pracę i został wyleczony ze swej nieprzyjemnej choroby. Wysłał też Ricie kartę okrętową, żeby po otrzymaniu wizy dołączyła wraz z synem do niego. Z radością zaczęła szykować się do podróży. Tymczasem we Lwowie zaszły zdarzenia, które wywróciły życie Rity do góry nogami, niszcząc wszelkie nadzieje. Bracia Erwina zaczęli zalecać się do pięknej Rity. Kiedy odrzuciła ich awanse, dali jej do zrozumienia, że jest darmozjadem, który powinien sobie znaleźć pracę, a nie całymi dniami siedzieć bezczynnie w domu. Wysłali również za ocean anonimowy list do Erwina, z informacją, że żona przyprawia mu rogi. Małżonek uwierzył w te niemające żadnego potwierdzenia brednie i napisał list, który dotarł do Lwowa 3 listopada 1922 roku: „Dopiero teraz dowiedziałem się, jak należy Ciebie sądzić. Podczas gdy ja w pocie czoła budowałem przyszłość naszą, ty zdradzałaś mnie haniebnie. Przeklęta bądź za to, żeś zdruzgotała nasze szczęście. Jestem jak nieprzytomny. Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Ale myślę sobie, że gdybym teraz był z tobą, z pewnością już bym nie żył. Dostałem ten przeklęty list, który mi donosił o twoim prowadzeniu się. Jak mogłaś, Miko, jak mogłaś”. W tym liście zawiadamiał również żonę, że nie chce jej więcej widzieć i że kazał anulować wysłany kilka miesięcy wcześniej bilet na statek. Rita próbowała
tłumaczyć, że zarzuty są niesłuszne i że to on sam ma na sumieniu grzech niewierności, ale pan Gorgon pozostał nieugięty. Cóż było robić? Pod koniec 1922 roku Rita wyprowadziła się z domu teściów, zostawiając im syna. Początkowo pozostawała bez pracy, później ukończyła kurs pielęgniarski i zaczęła zarabiać jako opiekunka wielkopańskich dzieci. Było jej ciężko, ale nie musiała dalej znosić upokorzeń. Pewnego dnia jedna z pań z tak zwanego towarzystwa poleciła ją bogatemu człowiekowi, szukającemu guwernantki dla swoich dzieci. Był rok 1924, a mężczyzna nazywał się Henryk Zaremba… Znany i ceniony lwowski architekt, właściciel znakomicie prosperującej firmy budowlanej, liczył sobie w roku 1924 lat czterdzieści jeden, a dzieci posiadał dwójkę – dziesięcioletnią córkę, Elżbietę, zwaną Lusią, oraz siedmioletniego syna, Stasia. Zaprojektował wiele kamienic i obiektów użyteczności publicznej w mieście, w tym słynny Pałac Sportu. Rita zamieszkała w jego willi, w Łączkach koło Brzuchowic, letniskowej miejscowości położonej kilka kilometrów na północ od Lwowa. Prowadziła dom i opiekowała się dziećmi. Jak napisał Zaremba w swoich opublikowanych po tragedii wspomnieniach: „Już pierwszej niedzieli jej słodkim śmiechem napełnił się cały ogród”. Żona pracodawcy, Elżbieta, zdradzająca od pewnego czasu objawy choroby umysłowej, przebywała w zakładzie zamkniętym dla psychicznie i nerwowo chorych w Kulparkowie. Piękna guwernantka i samotny bogaty mężczyzna… Jak nietrudno odgadnąć, wkrótce wylądowali razem w łóżku. W 1928 roku Gorgonowa urodziła Zarembie córkę, której nadali imię Romana. Architekt przedstawiał wszędzie Ritę jako „swoją panią”, po pewnym czasie zresztą zaczęli ją tak tytułować wszyscy domownicy. Liczyła na małżeństwo z Zarembą, lecz na oficjalny związek ojca z opiekunką nie chciały się zgodzić jego dzieci, szczególnie dorastająca Lusia. Po przyjściu na świat Romany stosunki między kochankami psuły się coraz bardziej, Gorgonowa zaczęła podejrzewać Henryka o romans z sekretarką z jego biura. Zaczęło również dochodzić do coraz częstszych scysji między Gorgonową a Lusią. Zaremba spędzał cały tydzień w swoim lwowskim mieszkaniu, do Łączek przyjeżdżał tylko na soboty i niedziele. W tej sytuacji Rita spróbowała nawiązać kontakt z przebywającym za oceanem mężem: „Mój drogi Erwinie – pisała do niego w liście datowanym na 3 marca 1931 roku. – Z utęsknieniem czekam na Twój list. Jest mi źle, bardzo źle. Chciałabym zerwać z tym wszystkim i przyjechać do Ciebie. Czy przyjmiesz mnie z dzieckiem, które nie jest Twoje? Czy nigdy z tego powodu nie zrobisz mi zarzutu? Napisz, Erwinie. Twoja nieszczęśliwa Mika”. Niestety, nigdy nie otrzymała odpowiedzi. W jej sercu rodziły się coraz większe żal, ból i rozpacz. W Łączkach czuła się jak przysłowiowe piąte koło u wozu. Lusia, w tym czasie uczennica lwowskiego gimnazjum, coraz bardziej dawała jej odczuć, że to ona jest panią tego domu, to ona wydaje dyspozycje i rozkazy, Rita zaś jest jedynie zatrudnioną przez ojca guwernantką i… odrzuconą kochanką. Jak zeznawała później przed sądem Gorgonowa: „To Lusia wszystko psuła. Mówiła ojcu, że romansuję za jego plecami, że wychodzę z mężczyznami do kawiarni, do kina, że otrzymuję od nich listy”. Podobno Lusia przechwyciła również jakieś listy wysyłane do Gorgonowej przez cichych wielbicieli i próbowała ją nimi szantażować.
Do kulminacji napięcia w domu architekta doszło pod koniec 1931 roku. Zaremba postanowił ostatecznie zakończyć związek z Ritą i podjąć się opieki nad ich wspólną córką. Gorgonowa nie chciała oddać Romany i starała się uzyskać od architekta sumę dziesięciu tysięcy dolarów, aby w ten sposób zabezpieczyć byt nie tylko swój, ale również maleńkiej córeczki. Architekt odmówił. Pod wpływem Lusi postanowił wyprowadzić się wraz z nią i Stasiem do Lwowa, zaś Gorgonowa z Romusią miały tymczasowo zostać w Łączkach, do ostatecznego rozstrzygnięcia sporu. Przeprowadzka do nowego mieszkania została wyznaczona na pierwszy dzień stycznia 1932 roku. Nigdy do niej nie doszło… *** Wydawało się, że święta Bożego Narodzenia będą stanowiły przełom w związku Gorgonowej i Zaremby. Niespodziewanie dla wszystkich zwaśnieni kochankowie pogodzili się przy wigilijnym stole. Cały wieczór upłynął w ciepłym i serdecznym nastroju. A potem nastąpiła bardzo upojna noc. Jej efektem było dziecko, które Rita urodziła już za kratkami (Zaremba nigdy nie uznał go za swoje, chociaż fizyczne podobieństwo nie pozostawiało złudzeń co do tego, kto je począł). Zbliżał się sylwester i nowy rok, wraz z którym Zarembowie mieli przenieść się do Lwowa. Przygotowania do przeprowadzki szły pełną parą. Lusia Zarembianka codziennie jeździła do Lwowa, gdzie szykowała ich nowe mieszkanie. 30 grudnia 1931 roku padał gęsty śnieg, pokrywając okolicę białym puchem. Wszystkie fontanny zamarzły. Panował dotkliwy ziąb, słupek rtęci na termometrze wskazywał minus dwadzieścia stopni. Słońce przesłaniała mroźna mgiełka, śnieg w Łączkach lśnił niczym powleczony rtęcią… Tego dnia Henryk przez cały ranek bawił się z dziećmi na dworze. Woził na sankach Romusię, lepił ze Stasiem bałwana. Około godziny osiemnastej Staś Zaremba wyszedł na stację kolejową po wracającą ze Lwowa Lusię. Na kolację podano pierogi z mięsem. Jedli wszyscy, z wyjątkiem Rity. Gorgonowa była w bardzo złym humorze, nie pozwoliła Romusi spać z Lusią. Potem wszyscy rozeszli się do swoich pokoi. Wracając z sypialni ojca, Staś widział Gorgonową czytającą w łóżku, ubraną w seledynową koszulę nocną z koronką. Służąca Marcelina Tobiasz przyniosła Lusi wodę do pokoju. Staś ze słuchawkami na uszach słuchał radia, Henryk Zaremba przeglądał jakieś dokumenty. Wreszcie, pół godziny przed północą, wszystkie światła w domu pogasły… Świtało już, kiedy Stasia zbudził skowyt psa. Tknięty jakimś dziwnym przeczuciem, poszedł do pokoju Lusi. Po drodze, w salonie, między choinką a pianinem, zobaczył jakąś kobiecą postać ubraną w futro. Wziąwszy ją za siostrę, zawołał: „Lusiu!”. Wówczas postać przesunęła się bardzo cicho przez uchylone drzwi na werandę, skręciła na lewo i znikła. Staś uświadomił sobie, iż jest to Rita Gorgonowa. Zapukał do pokoju siostry – nikt nie odpowiadał. Zaczął łomotać pięściami w drzwi – bez rezultatu. W końcu zdecydował się wejść do środka. Lusia leżała na łóżku, głowę miała przykrytą poduszką. Ściągnął ją i zobaczył krew. Dużo krwi. Chwilę potem wszystkich mieszkańców domu w Łączkach obudził jego przeraźliwy krzyk: „Lusia zabita! Lusia zamordowana!”. Jako pierwszy przybiegł Henryk Zaremba, za nim w drzwiach stanęła Gorgonowa. Nie weszła do pokoju. Nikt nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Zaremba krzyczał, żeby
wezwać lekarza i policję. Staś próbował robić sztuczne oddychanie. Wszystko na próżno. Mieszkający po sąsiedzku lekarz, doktor Ludwik Csala, który – zawiadomiony przez służącego – pojawił się w willi kilkanaście minut później, stwierdził zgon. „Tu nie ma już kogo ratować” – stwierdził krótko. Pół godziny po doktorze Csali w willi Zarembów pojawił się miejscowy żandarm, wachmistrz Stanisław Trela. Wczesnym rankiem przyjechała ekipa dochodzeniowa ze Lwowa, reprezentowana między innymi przez prokuratora Krynickiego oraz sędziego śledczego Kulczyckiego. Wstępne oględziny pokoju denatki nie wykazały na podłodze żadnych śladów śniegu ani jego topnienia, które musiałby zostawić sprawca, jeśli byłby osobą z zewnątrz. Okno w pokoju było otwarte, ale szczelina była zbyt wąska, aby ktokolwiek mógł się przez nią przecisnąć do środka. Otwarta była również szafka na bieliznę, lecz niczego w niej nie brakowało. Nie stwierdzono też, aby ktoś próbował włamać się do domu. Rygle drzwi w holu zostały odsunięte od wewnątrz. W ogrodzie ujawniono częściowo przyprószone śniegiem ślady stóp obutych w pantofle. Biegły od frontowej werandy do małego tarasiku znajdującego się przy sypialni Gorgonowej. Następnie rozwidlały się w kierunku piwniczki i basenu, nie prowadziły jednak do żadnej z furtek. W szklanych drzwiach małej werandy szyba była wybita na wysokości klamki. Ujawniono również ślady krwi na pobliskim murze oraz na drzwiach prowadzących do małej piwniczki. W samej piwnicy znaleziono chusteczkę z kilkoma różowymi plamkami. W holu, tuż przy wejściu do pokoju zmarłej, odkryto ślady kału, niewiadomego pochodzenia, znajdujące się tuż przy listwie ściennej. W kominku, w pokoju Rity Gorgonowej, policja znalazła popiół. Po spuszczeniu wody z basenu znaleziono tam żelazny dżagan – rodzaj młota, którego ogrodnik Zarembów, Józef Kamiński, używał do rąbania lodu. Nie ujawniono na nim śladów krwi. Po zapoznaniu się z sytuacją funkcjonariusze stwierdzili – co zresztą niemalże od samego początku wydawało się oczywiste – że zabójstwa dopuścił się najprawdopodobniej ktoś z domowników. Obok wyżej wymienionych poszlak wskazywał na to również brak śladów na świeżym śniegu, które musiałby zostawić ktoś forsujący ogrodzenie. Pilnujący domu pies Lux – mieszaniec wilczura z dobermanem – nie szczekał, jedynie raz zaskowyczał, a na dodatek miał jeszcze ranę głowy, wskazującą na uderzenie tępym narzędziem. Wysnuto z tego wniosek, że zaatakował go jeden ze znanych mu domowników, ponieważ nikogo innego by do siebie nie dopuścił. Przybyli do domu Zarembów funkcjonariusze zastali Ritę Gorgonową ubraną w narzucone na białą koszulę nocną futro i domowe pantofle. Na tylnej podszewce futra znaleziono ślady kału. Pantofle były mokre, z dużymi rdzawymi plamami. Prawa ręka Gorgonowej była zraniona. Zapytana o przyczynę odparła, iż skaleczyła się szklanką, którą stłukł Zaremba, zerwawszy się z łóżka na krzyk Stasia. Później, dowiedziawszy się o znalezieniu wybitej szyby w drzwiach jej sypialni, wyjaśniła, iż zraniła się, wybiegając do basenu po wodę dla Lusi, kiedy przy otwieraniu drzwi wybiła szybę. Nie potrafiła jednak wytłumaczyć, dlaczego szła po wodę do basenu, mimo że dużo bliżej było do kuchni, a woda znajdowała się nawet w stojącej w pokoju Lusi miednicy. Zapytana o mokre pantofle wyjaśniła, że biegła w nich po śniegu właśnie po wodę, zaś plamy krwi
na nich mogą pochodzić od ryby, którą sprawiała na święta. Co do kału na podszewce futra wyjaśniła, że z powodu zepsutego klozetu załatwiała się na polu. Przyznała, że znaleziona w piwnicy chusteczka ze śladami krwi należy do niej, wyjaśniając, iż mogła jej wypaść kilka dni wcześniej, gdy będąc w okresie menstruacyjnym, sprzątała to pomieszczenie. W toku śledztwa ustalono, iż Gorgonowa widziana była tego dnia w seledynowej koszuli nocnej, a nie w białej, co potwierdził między innymi przechodzący wieczorem obok jej sypialni syn Zaremby. Co więcej, biała koszula, którą miała na sobie, sprawiała wrażenie, że w niej nie spała. Prowadzących śledztwo skłoniło to do wniosku, iż owa kolorowa koszula została spalona przez Gorgonową, gdyż mogły się na niej znajdować ślady krwi. Wniosek taki umacniał dodatkowo fakt znalezienia w kominku Rity popiołu niewiadomego pochodzenia oraz widoczne wokół pieca ślady nafty, której zapach wyczuwano także od Gorgonowej. Niestety, policja niespecjalnie przyłożyła się do zabezpieczania dowodów, co zaciążyło później na procesie. Nie zrobiła między innymi zdjęć śladów na śniegu wokół domu, nie zebrała też odcisków palców oraz próbek krwi. Nie przeszukano w ogóle domu ogrodnika, stojącego na posesji Zaremby. Do przeszukania doszło dopiero po tygodniu, ale wtedy nie znaleziono już tam niczego szczególnego. Na dodatek występujący później na rozprawie w charakterze świadka Józef Kamiński zemdlał po zadaniu mu pierwszego pytania i więcej nie wzywano go do sądu. W zaistniałych okolicznościach prokurator Krynicki podjął decyzję o tymczasowym aresztowaniu Rity Gorgonowej, jako podejrzanej o zabójstwo Elżbiety Zarembianki. Do aresztu trafił także Henryk Zaremba, posądzony o współudział w morderstwie poprzez zacieranie śladów zbrodni. Podobno już w areszcie śledczym, kiedy odprowadzano ją do celi dla kobiet, Rita miała krzyknąć do Zaremby: „Ratuj mnie!”. Na początku śledztwa w kręgu podejrzanych znalazł się również Staś Zaremba. Jako jedną z wersji przyjęto, że odziedziczywszy po matce chorobę psychiczną, zamordował siostrę w czasie ataku epileptycznego. Późniejsze badania psychiatryczne wykazały jednak absurdalność takiej tezy. Po pięciu tygodniach przebywania na państwowym wikcie Zaremba został zwolniony z lwowskich brygidek13. Zawieziono go na cmentarz Łyczakowski, gdzie po raz pierwszy mógł zobaczyć grób córki (wcześniej nie otrzymał pozwolenia na uczestnictwo w pogrzebie Lusi). Po zwolnieniu z więzienia zaczął otrzymywać listy z pogróżkami. Na ulicy rzucano w niego kamieniami. Znakomicie dotąd prosperujące przedsiębiorstwo budowlane „Henryk Zaremba i S-ka” zostało postawione w stan upadłości, a jego właściciel popadł w długi. Jednocześnie wiele kobiet oferowało mu pomoc w wychowaniu dzieci, pragnąc zająć miejsce Rity Gorgonowej. Jej proces rozpoczął się 25 kwietnia 1932 roku przed Sądem Okręgowym we Lwowie. Zarówno opinia publiczna, jak i wiele czasopism, przede wszystkim tych brukowych, wydało wyrok już wcześniej, nazywając oskarżoną morderczynią – jeśli nie wprost, to przynajmniej pośrednio. Niektóre komentarze przybierały ton wręcz histeryczny, mówiąc o niej jako o „uosobieniu zła” czy „siedlisku moralnej zgnilizny”. Ulica widziała morderczynię wyłącznie w Gorgonowej. Przed gmachem sądu każdego dnia gromadził się wrogo nastawiony tłum, złożony głównie z kobiet, żądających wymierzenia kary śmierci.
Odnosiło się wrażenie, że w szczególny sposób nienawidzą oskarżonej. Może za urodę? Oficjalnie zarzucały „przybłędzie” wejście pod dach starszego pana i to, że została jego kochanką oraz utrzymanką (podobne sytuacje nie należały zresztą we Lwowie do rzadkości). Z pogardą mówiły o niej: „Ta, która chciała zostać panią!”. Podczas wizji lokalnej w Łączkach policja z najwyższym trudem uratowała Gorgonową przed ukamienowaniem. Wiele emocji rodziła też postawa Rity podczas procesu. Zachowywała się „dumnie” i stawała przed obliczem sprawiedliwości odziana w drogie futro, podarowane jej przez Zarembę, w którym rzekomo zabiła Lusię. Lusia była natomiast delikatna, niewinna, mądra, zaradna i skonfliktowana z zaborczą macochą. W obronie Gorgonowej stanęły tylko nieliczne wówczas feministki, które widziały w niej ofiarę świata mężczyzn. Jako bezpośrednią przyczynę śmierci biegli wskazali „rozległe pęknięcia sklepienia czaszki, w wyniku ciosów zadanych najprawdopodobniej znalezionym w basenie dżaganem”. Przeprowadzona 2 stycznia 1932 roku w Zakładzie Medycyny Sądowej we Lwowie sekcja zwłok wykazała ponadto obrażenia narządów płciowych spowodowane wciśnięciem z dużą siłą do pochwy jakiegoś tępego przedmiotu, noszące charakter próby dokonania defloracji14 dziewczyny. Kształt i charakter obrażeń sugerował wciśnięcie do dróg rodnych denatki palca, w momencie kiedy już nie żyła bądź też znajdowała się w stanie agonalnym. Być może zabójca chciał w ten sposób upokorzyć ofiarę, a być może skierować śledztwo na błędne tory, pozorując seksualny motyw czynu. Wielkie poruszenie na sali wywołały zeznania patologa, który przeprowadził sekcję zwłok Elżbiety Zarembianki. „Cała twarz denatki, uszy i włosy, kark i całe plecy krwią zaschłą zalane. Na ciele stwierdzono następujące ślady obrażeń: Na czole po stronie lewej, trzy rany drążące do kości, która jest odsłonięta. Rany te biegną poprzecznie na długość 3– 4 cm. Po tej samej stronie czoła, tuż nad zewnętrznym odcinkiem łuku brwiowego, znajduje się ranka szczelinowata długości 13 mm, dość powierzchowna, drążąca tylko przez skórę”. W toku śledztwa nie udało się zebrać jednoznacznych dowodów winy. Akt oskarżenia oparty był na poszlakach. Według prokuratora Alfreda Łaniewskiego Gorgonowa w środku nocy przeszła ze swojego pokoju do sypialni Lusi i zadała jej z całej siły kilka uderzeń dżaganem w głowę (prezes sądu lwowskiego wskutek kilku drastycznych wypowiedzi prokuratora Krynickiego odsunął go od prowadzenia tej sprawy, zarzucając mu stronniczość i ksenofobię). Aby odsunąć od siebie podejrzenia, miała upozorować wtargnięcie zabójcy przez okno w pokoju denatki oraz rzekomy gwałt. Chciała również zainscenizować ucieczkę sprawcy przez werandę, ale tam natknęła się na psa, którego uderzyła w głowę. Skowyt zwierzęcia obudził śpiącego w jadalni Stasia Zarembę. Chłopiec zobaczył jakąś kobiecą sylwetkę za choinką. Myśląc, że to siostra, krzyknął do niej po imieniu, ale „zjawa” uciekła z pomieszczenia. Rozpoznał w niej Ritę Gorgonową. Przestraszony poszedł do sypialni Lusi i tam znalazł jej ciało. Nie mogąc przez jadalnię dostać się z powrotem do swojej sypialni, Gorgonowa uciekła przez frontowe drzwi. Aby dostać się do sypialni, stłukła szybę z werandy w celu otwarcia drzwi od środka i przy tym skaleczyła się w rękę. Kiedy Staś podniósł alarm, wyszła z sypialni, dołączając do pozostałych domowników. Ponieważ po zabójstwie ze zdenerwowania oddała kał, stojąc w holu przy
ścianie, brudząc przy okazji koszulę nocną, zmieniła ją na świeżą, białą, a poprzednią spaliła w kominku. Wychodząc kilka razy z domu: po wodę, do domu ogrodnika Kamińskiego i po lekarza, miała możliwość wyrzucenia dżagana do basenu. Motywem zabójstwa miała być chęć usunięcia córki Zaremby, która według Gorgonowej stała na drodze do stałego związku z jej ojcem i przejęła kontrolę nad domowymi finansami. Podczas śledztwa sama przyznała zresztą, że to ją „załamało”. Taki właśnie scenariusz dramatu zaprezentował oskarżyciel publiczny. Zarówno w czasie śledztwa, jak i w sądzie oskarżona nie przyznała się do dokonania zabójstwa. Z niezachwianą pewnością i konsekwentnie przekonywała o swej niewinności. Na każde pytanie znajdowała błyskawiczną odpowiedź, argumentowała, broniła się zaciekle. Koronnym świadkiem oskarżenia był Staś Zaremba – „dziwny chłopiec, zarówno co do zewnętrznego wyglądu, jak również co do zachowania – jak opisał go sprawozdawca sądowy łódzkiego dziennika «Republika». – Płowy blondyn, typ wybitnie słowiański, wyraz twarzy trochę zamazany, cera blada. […] Najdziwniejszy w zachowaniu jest jego uśmiech, a raczej pewien grymas, błąkający się po jego twarzy. Mówi mało i cicho. Stanowczo nie można zarzucić mu gadulstwa”. Młody Zaremba opowiadał o różnych szczegółach, które stawiały Gorgonową w niezbyt korzystnym świetle. Zupełnie nie przejmował się przy tym jej obecnością, nie mówił o niej „pani Gorgonowa”, ale „oskarżona”. Rita natomiast w trakcie składania przez niego zeznań uśmiechała się do niego z lekką goryczą, jakby pragnąc w ten sposób zdezawuować to wszystko, co zeznawał jej wychowanek. Adwokaci Gorgonowej wskazywali na wiele niekonsekwencji w tych zeznaniach. Staś znakomicie pamiętał banalne zdarzenia z przeszłości, natomiast pytany o istotne szczegóły z ostatnich miesięcy często zasłaniał się niepamięcią. „Jeśli świadek wiedział tamtej tragicznej nocy, że zabójcą Lusi jest Gorgonowa, to dlaczego świadek nie krzyczał do niej: «nie lataj, nie ratuj, tyś ją przecież zamordowała?»” – zapytał go mecenas Woźniakowski. Nie wiedząc chyba, co odpowiedzieć, Staś wybuchnął spazmatycznym płaczem. Dalsze jego przesłuchanie stało się możliwe dopiero następnego dnia. Wtedy już rzeczowo i spokojnie odpowiadał na wszystkie zadawane mu pytania, potwierdzając złożone w śledztwie zeznania, że tamtej tragicznej nocy w chowającej się za choinką kobiecie rozpoznał Ritę Gorgonową. Obrona skutecznie podważyła zeznania młodego Zaremby oraz innych świadków dotyczące tego, że domniemana sprawczyni w noc zabójstwa początkowo ubrana była w kolorową koszulę nocną. Udowodniła mianowicie, że tej nocy doszło do awarii prądu i w domu paliły się tylko świece i lampy naftowe, co w praktyce uniemożliwiło identyfikację kolorów, zwłaszcza tak subtelnych. Istotnym dowodem miał być znaleziony w kominku Gorgonowej popiół. Zdaniem prokuratora świadczył o tym, iż podczas dokonania zbrodni morderczyni pobrudziła koszulę nocną krwią, w związku z czym spaliła ją i włożyła inną. Mecenas Axer przypomniał mu jednak delikatnie o tym, że popiół ów nie został zabezpieczony, więc nie wiadomo, co i kiedy zostało tam spalone. W trakcie procesu obrona stosowała sprawdzoną w salach sądowych całego świata metodę, ujawniając jak najwięcej niepewnych i ciemnych stron świadków (wtedy postać oskarżonej nabiera dużo jaśniejszych barw), mnożąc wątpliwości, wytykając błędy
w śledztwie, wadliwe ekspertyzy, nieudolność przedstawicieli organów ścigania – wszystko, co tylko mogło oddalić od oskarżonej widmo szubienicy. Jedną z linii obrony było również kwestionowanie roli, jaką odegrał w całej sprawie Ludwik Csala. Doktor jako pierwszy rzucił podejrzenia na Gorgonową, a swoimi spostrzeżeniami podzielił się z przybyłymi funkcjonariuszami. Zdaniem obrony wpłynęło to na niewłaściwą i stronniczą pracę policjantów, którzy ograniczyli się jedynie do szukania dowodów świadczących przeciwko Gorgonowej. „Sąsiadowi zamordowano córkę – bronił się lekarz. – Miałem być obojętny wobec jego nieszczęścia? Miałem nie myśleć o bezpieczeństwie, o zagrożeniu?”. Wezwani na rozprawę biegli podali, iż krew Gorgonowej należała do grupy 0, natomiast krew denatki do grupy A. Taką właśnie grupę zidentyfikowali zarówno na znalezionej w piwnicy chusteczce, jak i na futrze Rity. Ich ustalenia w tej kwestii, jako nierzetelne, podważał sam profesor Ludwik Hirszfeld, twórca współczesnego systemu grup krwi, światowy autorytet w tej dziedzinie. Ważnym dowodem w sprawie miały być też odkryte na śniegu ślady stóp, prowadzące wprost do pokoju Gorgonowej. Jak już jednak wcześniej wspomniano, policja nie zadała sobie trudu ich zabezpieczenia, w związku z czym nie dało się ustalić, do kogo należały. Wiadomo tylko, że były małe, czyli tyle, co nic. W noc zabójstwa w willi Zarembów przebywały oprócz Gorgonowej jeszcze dwie inne kobiety: służąca Marcelina Tobiasz oraz żona ogrodnika, Rozalia Kamińska. Poza tym Staś Zaremba nosił również niewielki rozmiar obuwia. Słabym świadkiem oskarżenia okazał się również Henryk Zaremba. W składanych zeznaniach wielokrotnie odwoływał się do opinii i relacji innych osób. Gorgonowa często zaprzeczała temu, co mówił, zwracając się do niego per ty, zasypując czasami architekta stekiem niewybrednych inwektyw. „Jest to złamany, zniszczony mężczyzna, o grubych rysach twarzy, ubrany więcej niż skromnie – napisał sprawozdawca łódzkiej «Republiki». – Nie wiemy, czy stary Zaremba jest tak zniszczony od dnia 31 grudnia 1931 roku, czy też tak wyglądał jeszcze przed tym dramatem. […] Żal jest tego mężczyzny, gdy zeznaje. Zapytywany jest o najdrastyczniejsze intymności. Na wszystko musi odpowiadać. Co prawda szczegóły bezpośrednio tyczące się morderstwa nie obciążają go w jakimkolwiek stopniu, ale za to musi on opowiadać ściśle prywatne szczegóły ze swojego życia z Gorgonową i innymi kobietami; te szczegóły przedstawiają go w nie najprzyjemniejszym świetle”. Wygłaszając końcowe przemówienie, prokurator Łaniewski powiedział między innymi: „Przyjmijcie, Panowie, że oskarżona jest winna, albo przyjmijcie, że jest niewinna, ale na dwie rzeczy zgodzić musicie się bezwzględnie. Po pierwsze, nikt obcy nie wtargnął do willi. Morderstwa dokonał ktoś z domowników. Po drugie, intencję zabicia miała tylko oskarżona. Krzyczę do Was: to ona zabiła! Wszystko wokół mnie, drzewa brzuchowickich lasów, cegły tej nieszczęsnej willi, ściany sali sądowej, bruki uliczne, wszystko krzyczy: to ona zabiła! Kiedy pójdziecie, Panowie, do sali narad, nie będę mógł oprzeć się strasznej wizji – poczołga się za wami duch niewinnej, zamordowanej dziewczynki. Nie odwracajcie od niej głowy. Patrzcie na nią. Podniesie ku wam szkielet swojej ręki i kością swego palca wskaże tu – na ławę: To ona zabiła!”. Całkowicie odmiennego zdania był obrońca Gorgonowej, mecenas Maurycy Axer: „Stoi
przede mną przeciwnik stokroć ode mnie mocniejszy, któremu nie jestem w stanie podołać: ślepa na światło prawdy, głucha na krzyk duszy ludzkiej, nieprzystępna dla rzeczowych argumentów, zła, zimna opinia publiczna. Ulica wydała już wyrok na Ritę Gorgonową, ale głos ulicy nie był głosem Boga. Głos ulicy był zawsze dziełem ludzi, mających w ręku instrumenty służące do grania na namiętnościach. Do wpływania na tłum. Do podburzania i podjudzania. Co sprawiło, że w sprawie Rity Gorgonowej rozszalały się namiętności ludzkie? Rozszalała się ślepa żądza zemsty? Co sprawiło, że krzyk ulicy zagłuszył głos sumienia i obalił zasady logicznego myślenia – zastanówcie się nad tym, Panowie Sędziowie. […] Wysoki Sądzie, wnoszę o uniewinnienie oskarżonej!”. „Lusi nie kochałam, ale ją lubiłam – powiedziała w swym ostatnim słowie oskarżona. – Cóż mi Lusia winna? To jego prędzej bym zabiła. – Wskazała na Henryka Zarembę. – Jestem niewinna!”. Wyrok w tej bulwersującej sprawie zapadł 14 maja 1932 roku. Był zgodny z oczekiwaniami ulicy. Sąd Okręgowy we Lwowie na podstawie ustawy austriackiej z 1852 roku skazał Emilię Margeritę Gorgonową na karę śmierci przez powieszenie. Pomimo wielu wątpliwości, braku jednoznacznych dowodów winy, podważenia poszlak przez obronę, sprzecznych oraz czasem niejasnych zeznań świadków oskarżenia oraz faktu, że w chwili orzekania Rita była w ciąży, dziewięciu sędziów przysięgłych opowiedziało się za winą oskarżonej, trzech było za uniewinnieniem. Od wykonania wyroku uratowało ją dziecko urodzone za kratami 20 września 1932 roku. Ewa – imię, które nadała dziewczynce matka – było hołdem złożonym broniącym ją w procesie trzem adwokatom: Mieczysławowi Ettingerowi z Warszawy, Józefowi Woźniakowskiemu z Krakowa i Maurycymu Axerowi ze Lwowa. Mała Ewa trafiła do sierocińca. Mecenas Axer wielokrotnie walczył w sądzie, aby uzyskać alimenty dla dziecka urodzonego w więzieniu, lecz jego wysiłki okazały się daremne. Na łamach prasy snuto najróżniejsze, czasami wręcz fantastyczne spekulacje na jej temat. Starano się przekonać opinię publiczną, że oskarżona celowo zaszła w ciążę, aby uniknąć kary śmierci. O ojcostwo podejrzewano strażników więziennych, a nawet mecenasa Axera, który jako jedyny przebywał z Gorgonową sam na sam. Nastroje podgrzał Henryk Zaremba, który w 1933 roku ogłosił drukiem swoje pamiętniki. „Pewnej nocy, tuż niemal na dni parę przed ową fatalną nocą, która zgasiła żywot Lusi jak świecę, budzą się… – napisał architekt. – Trzydziestoletnia, ponętna Gorgonowa przyszła do sypialni 48-letniego Zaremby. Doszło między nimi do zbliżenia. […]. Ale to jest dziecko, nie wiem z kim. I wiedzieć nie chcę”. Obrońcy Gorgonowej natychmiast złożyli skargę kasacyjną do Sądu Najwyższego – od wyroku sądu przysięgłych w okresie międzywojennym nie przysługiwała apelacja do sądu wyższej instancji. Biorąc pod uwagę „roznamiętnienie” Lwowa oraz atmosferę, w jakiej toczył się proces, Sąd Najwyższy zdecydował o przekazaniu sprawy do ponownego rozpatrzenia, tym razem przed sądem przysięgłych w Krakowie. Uznał też, że w trakcie lwowskiego postępowania naruszono przepisy przez odrzucenie wniosków dowodowych obrony i zbyt ogólnikowe określenie czynu przypisanego oskarżonej. Kolejne dni procesu elektryzowały miasto. Do obozu wypowiadającego się za uniewinnieniem Gorgonowej z braku dostatecznych dowodów winy przeszły
w międzyczasie tak znane postaci polskiego życia kulturalnego, jak: Irena Krzywicka15, Stanisława Przybyszewska16, Kazimierz Wierzyński17, Witold Zechenter18 i Tadeusz Boy-Żeleński19. „Na miejscu oskarżonych wolałbym złożyć swoje losy w ręce wykształconych i inteligentnych zawodowych sędziów niż w ręce dwunastu ćwoków” – napisał ten ostatni w „Wiadomościach Literackich” (Nekrolog dla sądów przysięgłych). Podobnie jak we Lwowie, przed gmachem Sądu Okręgowego w Krakowie zbierały się od wczesnego ranka tłumy, jakich dawno pod Wawelem nie widziano. Niejednokrotnie dla uspokojenia emocji trzeba było wzywać policję. Podobnie również jak we Lwowie, tak i w Krakowie olbrzymią wagę przywiązywano do zeznań głównego świadka oskarżenia, Stasia Zaremby. Po długim przesłuchaniu przyszła wreszcie kolej na zadanie najważniejszego pytania: – Reasumując to wszystko, gdy się pan zbudził, ujrzał pan jak jakaś postać przeszła przez pokój, skręciła na lewo do pokoju siostry i pan poznał, że jest to Gorgonowa? – zapytał sędzia przewodniczący. – Czy pan obstaje przy tym pod przysięgą? Wszyscy obecni na sali wstrzymali dech. Wokół zaległa głucha cisza, zupełnie jak na cmentarzu albo… w sądzie. – Tak, obstaję przy tym – odpowiedział po chwili namysłu, z przekonaniem i pewnością w głosie młody Zaremba. – Lusia żaliła się – zeznawał dalej Staś – że nie ma płaszcza i pończoch. Bała się „pani”. Służącej kazała sprawdzać, czy zupa nie jest zatruta, barykadowała drzwi pokoju. Czasami prosiła mnie, żebym spał w jej sypialni. Nakłaniała ojca do zerwania z Gorgonową. Oskarżona zachowywała się spokojnie, jak gdyby chciała w ten sposób udowodnić i przekonać wszystkich, że stała się ofiarą szalonej pomyłki i fatalnego zbiegu okoliczności. W jej obronie wystąpił niespodziewanie przebywający wciąż za oceanem mąż. Erwin Gorgon przysłał list, który odczytano publicznie podczas rozprawy: „Poznałem piętnastoletnią dziewczynę moralnie i ostro wychowaną w domu swojej matki i ojczyma. Kochałem ją bardzo, bo była dobra, pracowita i ładna […]. Rita kochała mnie szalenie, gdyby była mogła, byłaby nieba dla mnie przychyliła… Po skończeniu wojny austriackiej wróciłem do Lwowa. Rita była tak samo dobra i kochająca jak przedtem. Wszystko, co dziennikarze o tym piszą, jest oszczerstwem. […] Po zwolnieniu ze służby wojskowej wyjechałem do Ameryki. Rita bardzo płakała… Wysłałem kartę okrętową, lecz Rita nie zaraz wyjechała, musiała na wizę amerykańską zaczekać. Dostałem list anonimowy o prowadzeniu się żony. Byłem jak piorunem rażony. […] Napisałem jej list z wyzwiskami. […] Dzisiaj jestem stary i samotny, zdaję sobie sprawę, jaką straszną krzywdę wyrządziłem tej kobiecie, zmarnowałem jej życie i moje. Gdy byłem młodszym, byłem prędkim i gwałtownym. Rita woskiem w ręku moim była. Mogłem jej charakter ukształcić, jak chciałem, bo mnie kochała. […] Wyrzuty sumienia, które mnie dziś gnębią, są zasłużoną karą dla mnie. […] Nie mogę uwierzyć, aby Rita tę zbrodnię popełniła, ma południową krew, dlatego czasami wybuchała, lecz miała dużo szlachetnych stron. Panie Sędzio, bądź pan sprawiedliwy, ta kobieta jest bardzo nieszczęśliwa. […]”. Obrona, w tym samym składzie jak we Lwowie, konsekwentnie wykazywała niedostatki śledztwa: nie sfotografowano śladów małych stóp prowadzących z dużej do małej werandy
willi Henryka Zaremby; nie zabezpieczono śladów; materiał dowodowy powierzono do zbadania miernym fachowcom, niezwiązanym z zakładem medycyny sądowej; pobrano go w niedostatecznej ilości i przechowywano w nieodpowiednich pomieszczeniach; analizy naukowe nie wykazały śladów krwi na dżaganie, rzekomym przedmiocie mordu… Oskarżoną przebadali biegli psychiatrzy. „Rita Gorgonowa jest osobą o inteligencji stosunkowo wysokiej, umyśle bystrym, krytycznym, spostrzegawczym – napisali w swej opinii. – Obdarzoną sprawnością psychiczną i orientacją niezwykłą, pozwalającą jej nawet w najtrudniejszych sytuacjach na logiczne i pewne uchwycenie myśli. Uderzająca jest siła i odporność psychiczna, z jaką wytrzymuje napór ciężkiego oskarżenia, nie załamując się ani na chwilę i to po 15 miesiącach więzienia śledczego”. 29 kwietnia 1933 roku „dwunastu gniewnych ludzi” dwanaście razy powiedziało: „Winna!”. Tym razem jednak Gorgonowa ocaliła życie. Na mocy artykułu 225 § 2 kodeksu karnego Sąd Okręgowy w Krakowie skazał ją za zabójstwo w afekcie na 8 lat pozbawienia wolności. Sędziowie uznali, że do zabójstwa doszło pod wpływem silnego wzburzenia usprawiedliwionego okolicznościami. Emancypantki i feministki potraktowały wyrok skazujący jako „zmowę mężczyzn przeciwko kobiecie”. Rozpisywały się szeroko o „sadyzmie mężczyzn” w stosunku do pięknej kobiety. Zapewniały, że „kobiety nie popełniają dzieciobójstwa” i nie symulują „pewnych zbrodni” – w tym ostatnim sformułowaniu odnosząc się do dokonanej po zabójstwie defloracji. Wyrok został utrzymany w mocy przez Sąd Najwyższy, który 23 września 1933 roku oddalił wniesioną kasację. Gorgonowa wylądowała w więzieniu kobiecym w Fordonie pod Bydgoszczą. Skazujący wyrok zakończył marzenia pięknej Rity o podpisaniu z amerykańskimi producentami umowy dotyczącej sfilmowania jej biografii. Amerykanów interesowało tylko uniewinnienie, więc zerwali kontakt z więźniarką. Wyrabiając maty i kilimy, czekała z utęsknieniem na dzień 24 maja 1940 roku, który miał być ostatnim dniem odbywania zasądzonej kary… *** 1 września 1939 roku w sprawę Gorgonowej wmieszał się pewien człowiek o twarzy starszego kelnera. Nazywał się Adolf Hitler. Na mocy wydanej z powodu niemieckiej napaści na Polskę amnestii Ricie darowano jedną trzecią orzeczonej kary. 3 września wyszła na wolność. Okupację spędziła w Warszawie. Utrzymywała się z doraźnego handlu pod Halą Mirowską. Mieszkała w schronisku dla uchodźców Rady Głównej Opiekuńczej, w klasztorze sióstr Nazaretanek przy ulicy Czerniakowskiej. Rozpoznano ją tam natychmiast, zaczepiano i atakowano. „Jestem niewinna, a jeśli nawet byłabym, to już za to odcierpiałam” – odpowiadała. Któregoś dnia zawitała na Żoliborz, gdzie mieszkał wówczas Henryk Zaremba. Architekta nie było akurat w domu. Jego nowa żona potraktowała ją bardzo opryskliwie, zaś jedenastoletnia w tym czasie Romusia zaczęła na widok Gorgonowej krzyczeć rozpaczliwie: „Ja nie mam matki! Proszę stąd odejść!”. Rita uklękła przed nią i zapewniała o swojej niewinności. Przysięgała, że nie ma nic wspólnego ze zbrodnią z 1931 roku. Wszystko na próżno, córka nie chciała jej znać. Pojechała do Lwowa odszukać Ewunię, ale tam niczego nie osiągnęła. Powiedziano jej,
że dzieci z sierocińca zostały wywiezione, nie wiadomo gdzie. Wiele z nich zginęło. Po powrocie do Warszawy próbowała skończyć z dojmującą samotnością, zażywając dawkę kolosalnego spokoju w postaci kilku opakowań proszków nasennych. Nie czuła strachu, nie czuła niczego. Wiedziała tylko jedno: nigdy więcej samotności; nigdy więcej wszechogarniającego pragnienia miłości, niemającego najmniejszych szans na realizację; nigdy więcej tego strasznego uczucia obcości, bycia poza; nigdy więcej wątpliwości. Żadnego bólu i sennych koszmarów… Odratowano ją, ale nawet nie podziękowała lekarzowi. Nie chciała żyć. Nie chciała cierpieć. Chciała po prostu rozpłynąć się w powietrzu. Dość miała bezsennych nocy, pełnych niesamowitych wizji i majaków. Ale żyła. Czas pełzał i twardniał z zimna i nudy. Dni kapały jak krople wody do zlewu. Wlokły się donikąd, zamierając każdorazowo wraz z nadejściem nocy… W 1977 roku na ekranach polskich kin pojawił się film fabularny Sprawa Gorgonowej, wyreżyserowany przez Janusza Majewskiego. Tytułową bohaterkę zagrała Ewa Dałkowska. Dalsze losy pięknej Rity nie są znane. Podobno przeżyła wojnę i powstanie. Podobno prowadziła po wojnie kiosk Ruchu w centrum Opola. Podobno wyjechała potem do Ameryki Południowej… Nie wiadomo, gdzie i kiedy zmarła, nie wiadomo, gdzie znajduje się jej grób… Henryk Zaremba ożenił się po raz drugi i przeniósł w 1935 roku wraz z Romusią i Stasiem do Warszawy. Zamieszkali w willi na Żoliborzu, tej samej, w której odwiedziła ich później Gorgonowa. Nigdy nie zdołał już odbudować pozycji zawodowej, jaką posiadał we Lwowie. 5 stycznia 1939 roku spotkało go kolejne nieszczęście: 21-letni Staś, a właściwie już Stanisław Zaremba, student politechniki, zginął pod lawiną śnieżną w Tatrach. Henryk zmarł w 1954 roku. Na początku 2014 roku spadkobierczynie Rity Gorgonowej, córka Ewa i wnuczka Margarita Ilić-Lisowska, zapowiedziały próbę wznowienia procesu ich matki i babci. „Mamy nadzieję, że postęp, jaki dokonał się w sądowej medycynie, przyczyni się do wyjaśnienia tej sprawy – wyznała dziennikarzom pani Ilić-Lisowska. – Babcia nigdy nie przyznała się do winy. Nie było naocznego świadka morderstwa. Główny świadek oskarżenia, Staś, widział zabójcę przez szklane drzwi. Do tego plątał się w zeznaniach. Następną niejasnością są ślady krwi znalezione na futrze babci. Nikt nie wziął pod uwagę opinii niezależnych ekspertów, światowej sławy naukowców, na przykład profesora Ludwika Hirszfelda, którzy uważali, że krew na ubraniu oskarżonej nie musiała należeć do zamordowanej. Zlekceważono także zabójstwo innej dziewczyny. Zamordowano ją w taki sam sposób, w tej samej miejscowości, kilka ulic dalej. Nie wzięto tego pod uwagę dlatego, że po prostu wyrok wydała ulica. Skazać za wszelką cenę, nie patrząc na dowody – taki był cel”. Czy jednak faktycznie dojdzie do wznowienia procesu – bardzo wątpliwe. Przepisy procedury karnej zawierają zamknięty katalog podstaw wznowienia postępowania karnego zakończonego prawomocnym wyrokiem. Reguluje to szczegółowo artykuł 540 kpk, stanowiąc w § 1: „Postępowanie sądowe zakończone prawomocnym orzeczeniem wznawia się, jeżeli: 1) w związku z postępowaniem dopuszczono się przestępstwa, a istnieje uzasadniona
podstawa do przyjęcia, że mogło to mieć wpływ na treść orzeczenia, 2) po wydaniu orzeczenia ujawnią się nowe fakty lub dowody nieznane przedtem sądowi, wskazujące na to, że: a) skazany nie popełnił czynu albo czyn jego nie stanowił przestępstwa lub nie podlegał karze, b) skazano go za przestępstwo zagrożone karą surowszą albo nie uwzględniono okoliczności zobowiązujących do nadzwyczajnego złagodzenia kary, albo też błędnie przyjęto okoliczności wpływające na nadzwyczajne obostrzenie kary, c) sąd umorzył lub warunkowo umorzył postępowanie karne błędnie przyjmując popełnienie przez oskarżonego zarzucanego mu czynu”. Istotny jest w tym wypadku punkt 2, mówiący o nowych faktach lub dowodach nieznanych przedtem sądowi, a takowych, na razie, nie widać. Pod ocenę sądu mogłyby zostać poddane dowody już istniejące. Sąd więc może wznowić postępowanie w sprawie pięknej Rity, ale nie musi.
Komentarz profilera Z
punktu
widzenia profilowania kryminalistycznego motywem wiodącym inkryminowanego20 zdarzenia były czynniki emocjonalne (zemsta), zaś motywami uzupełniającymi były zazdrość oraz motywy emocjonalno-afektywne. Istotną rolę w jego przebiegu miały czynniki sytuacyjne poprzedzające zaistnienie zabójstwa, obecnie spenalizowanego w art. 148 § 1 k.k. Ofiarą w przedmiotowym zdarzeniu była Elżbieta (Lusia) Zaremba – siedemnastoletnia dziewczyna, córka konkubenta Rity Gordonowej. Inkryminowane zdarzenie miało miejsce w godzinach porannych (choć biegły patomorfolog nie określił czasu zgonu ofiary) 31 grudnia 1931 roku. Henryk Zaremba od dłuższego czasu zamierzał rozstać się z Ritą Gorgonową, zamierzając wyprowadzić się wraz z córką i synem do Lwowa, zaś Gorgonowa z Romaną (córką ze związku z Henrykiem Zarembą) miały tymczasowo zostać w Łączkach, do ostatecznego rozstrzygnięcia sporu. Dodatkowo konkubent Rity Gorgonowej nie zamierzał jej wypłacić żądanej kwoty 10 000 dolarów, jako zadośćuczynienie i zabezpieczenie dalszego ich losu. Przenosiny do nowego mieszkania zostały wyznaczone na pierwszy dzień stycznia 1932 roku, więc codziennie widoczne były przygotowania do przeprowadzki. Ofiara zabójstwa każdego dnia jeździła do Lwowa, gdzie szykowała nowe mieszkanie dla siebie, brata i ojca. W okresie tym Gorgonowa w stosunku do Lusi Zaremby żywiła negatywne emocje o charakterze urazy, wynikające – jak przyznawała w trakcie składania wyjaśnień – z pomówień jej osoby oraz przedstawiania jej w niekorzystnym świetle. Zebrane w toku prowadzonego śledztwa informacje wskazywały, że Lusia szantażowała Ritę, twierdząc, że posiada jakieś listy wysyłane do Gorgonowej przez rzekomych kochanków. Opisane fakty z pewnością wpływały na funkcjonowanie psychiczne Rity Gorgonowej, generując u niej wystąpienie silnych emocji. Jak wskazują prowadzone badania w obszarze profilowania, ofiary zabójstw na tle emocjonalnym pozostają ze sprawcami w bliskiej relacji, są w większości członkami ich rodzin lub partnerami życiowymi. Interakcja pomiędzy sprawcami i ofiarami w czasie zajścia ma charakter dynamiczny, sprawcy zabójstw o tym motywie wiodącym nie stosują dodatkowych elementów znęcania się nad ofiarami, w trakcie zajścia nie korzystają ze środków pozwalających panować nad ofiarą.
W grupie zabójstw wynikających z uczucia zemsty najważniejszym czynnikiem sytuacyjnym dla sprawców okazuje się przeżywanie bólu fizycznego lub moralnego (jak obelgi, wstyd, poniżenie, groźby dotyczące zmiany położenia życiowego itp.), zadawanego przez ofiarę. Dodatkowo zachowanie ofiary jest dla sprawcy zaskakujące, stawia go w sytuacji, w której zawodzą dotychczasowe sposoby radzenia sobie z nią. Zabójstwa z motywów emocjonalnych wykazują największe podobieństwa w sposobie działania sprawców. Różna jest natomiast rola ofiary w kształtowaniu sytuacji doprowadzającej do zabójstwa. Zarówno w grupie zabójstw z zemsty, jak i tych dokonanych z poczucia krzywdy ofiara przyczynia się swoim zachowaniem do zaostrzenia konfliktu i wyzwolenia agresji sprawcy. Jednak grupy te różnią się ze względu na celowość działania. Sprawcy działający z zemsty w większym stopniu są nastawieni na zadanie śmierci. Analiza zachowania sprawcy zabójstwa Lusi Zarembianki wykazała: brak śladów śniegu lub jego topnienia, które musiałby zostawić sprawca niezwiązany z ofiarą, pochodzący spoza jej kręgu. Na miejscu zdarzenia nie ujawniono też śladów wskazujących na działania ekonomiczne sprawcy, gdyż nie zginął żaden przedmiot. Nie ujawniono również śladów włamania. Sprawca dobrze znał zwyczaje i rytuały rodziny. Posiadał wiedzę na temat topografii terenu oraz miejsca zamieszkania. Sprawcy zabójstw o wiodącym motywie działania z poczucia zemsty do pozbawienia życia ofiary zwykle wykorzystują przedmioty znajdujące się na miejscu zdarzenia. Tak było i w tym przypadku – sprawca wykorzystał do tego celu dżagan, który znaleziono później na dnie przydomowego basenu. Pilnujący domu pies na obecność obcych osób reagował szczekaniem, w tym czasie jednak milczał, jedynie raz zaskowyczał, a na dodatek doznał obrażeń głowy. Badania w obszarze lokalizacji oraz ilości obrażeń wskazują, że są one mniej rozległe i jest ich mniej, gdy sprawcami są kobiety, w stosunku do urazów zadanych przez sprawców mężczyzn. Ofiary zabójczyń mają też mniej obrażeń obronnych, mogących wskazywać na walkę z napastnikiem. Bezpośrednią przyczyną śmierci Lusi Zaremby były rozległe pęknięcia sklepienia czaszki, w wyniku ciosów zadanych tępym narzędziem ostrokrawędzistym. Przeprowadzona sekcja zwłok wykazała ponadto obrażenia narządów płciowych (pochwy), zadanych z dużą siłą przy pomocy tępego przedmiotu i uznanych za próbę dokonania defloracji dziewczyny. Miały one pośmiertny charakter. Tego typu działania mają na celu upokorzenie ofiary, odebranie jej dobrego imienia i wiążą się z występowaniem silnych emocji. Bardzo rzadko zdarza się, że sprawcy o wiodącym motywie poczucia zemsty dokonują tzw. inscenizacji, pozorując inny motyw działania, w tym motyw seksualny. Sprawcy działający z poczucia zemsty mają zwykle małe doświadczenie w tzw. zabijaniu, a znaczącą rolę w ich działaniu odgrywają czynniki sytuacyjne, których nie są w stanie przewidzieć. Towarzyszące im emocje oraz podejmowane przez ofiary działania obronne częstokroć prowadzą do odniesienia przez nich obrażeń w wyniku rozwijającej się interakcji. W analizowanym przypadku przybyli na miejsce zdarzenia funkcjonariusze zastali Ritę Gorgonową ubraną w narzucone na białą koszulę nocną futro (ze śladami kału na podszewce) i domowe pantofle (mokre, z plamami krwi). Prawa ręka Gorgonowej była zraniona. Zapytana o przyczynę odparła, iż skaleczyła się szklanką, rozbitą po wszczęciu alarmu przez Stasia Zarembę. Następnie zmieniła wyjaśnienia, wskazując, że skaleczyła się wybitą szybą w drzwiach jej sypialni, kiedy
wybiegała do basenu po wodę dla Lusi. Materiały śledztwa wskazywały, że woda znajdowała się w czasie interakcji w stojącej miednicy w pokoju ofiary. Elementy te przemawiają za uznaniem zemsty za wiodący motyw działania sprawcy.
III. Bakterie Jeannie Donald (1934) Sceną, na której rozpoczął się ten ponury dramat, była trzypiętrowa kamienica czynszowa, położona przy Urquhart Road 61 w szkockim mieście Aberdeen, na północ od rzeki Dee. Dom był bardzo stary. Na górę wchodziło się po krętych i ciemnych schodach, ozdobionych chwiejącą się żelazną poręczą, powyginaną w secesyjne wzory. Nie dawało to poczucia równowagi, do tego mroczna czeluść po drugiej stronie dziwnie ciągnęła ku sobie… Z tych brudnych i skrzypiących, drewnianych schodów wchodziło się przez wiecznie otwarte drzwi do ciemnego korytarza. Tynk odchodził ze ścian całymi płatami, odsłaniając wyszczerbione czerwone cegły. W nocy nie widać tu było niczego, prócz prostokątów źle oświetlonych okien w górze i pustej czerni ulicznych wąwozów.
Po obu stronach ciągnęły się ciemne korytarze, na których migotały wieczorami ogniki zapałek i ogarki świec. Labirynty rozbrzmiewały nieustannym śpiewem, toastami, czasem złorzeczeniami i jękiem krwawych rozpraw, czasem zaś zdyszanym szeptem szybkiej miłości. Czarne sylwetki przyciskały dziewczęta w zaułkach, piły tanie wino, siedząc na potrzaskanych przepierzeniach z desek, i wyrzucały przez okna na ulicę puste butelki. Toalety znajdowały się na korytarzu, w podwórzu w jednym szeregu sterczały pralnia i szopy na węgiel dla każdego z lokatorów. W takich kamienicach mieszkały zwykle „tanie” kobiety, upadli mężczyźni, alkoholicy i tym podobne szemrane typy, gotowe w każdej chwili wbić ci nóż w bebechy, zanim zdążysz powiedzieć guid eenin, co po szkocku znaczy „dobry wieczór”. Sznurki przecinały podwórko wzdłuż i wszerz, a susząca się na nich bielizna łopotała nad głową przechodzących, niczym postrzępione chorągiewki. Gromady szczurów grzebały w odpadkach porozrzucanych wokół kontenerów na śmieci, łapczywie pożerając liche resztki żywności, a wokół rozchodził się taki zapach, jakby lokatorzy codziennie, od lat, do każdego posiłku jedli gotowanego dorsza. Agnes i John Priestly zamieszkiwali na trzecim piętrze tego odrażającego gmaszyska. John pracował jako lakiernik, Agnes zajmowała się domem i wychowaniem ich jedynego dziecka, córki Helen, która uczęszczała do pobliskiej szkoły podstawowej. Był piękny dzień, sobota 20 kwietnia 1934 roku. W ciepłych promieniach słońca Aberdeen wyglądało wręcz oślepiająco. Zdawało się, że słońce pragnie wynagrodzić niespotykanie srogą zimę. Mieszkańcy tłumnie wylegli na ulice, ciesząc się prawdziwie wiosenną pogodą, usilnie pragnąc zapomnieć o deszczowych i posępnych dniach. Tego dnia ośmioletnia Helen wróciła ze szkoły do domu około południa. Następne lekcje zaczynały się dopiero o godzinie czternastej, w związku z czym po wspólnym zjedzeniu obiadu matka wysłała Helen po chleb do piekarni na rogu Urquhart Road i Hunter Place, oddalonej od domu o kilka minut drogi. Dziecko wyszło o wpół do drugiej. Kiedy minęła godzina trzynasta pięćdziesiąt, a Helen wciąż nie wracała, Agnes zaczęła
się niepokoić, że córka nie zdąży do szkoły. Pobiegła więc za nią do piekarni, ale małej już tam nie było. Dowiedziała się tylko, że Helen kupiła bochenek chleba, wzięła kwit kasowy i udała się w drogę powrotną. Gdzie? Pewnie do domu… A może od razu na lekcje? Coraz bardziej zdenerwowana pani Priestly poszła sprawdzić do szkoły, mieszczącej się przy King Street, lecz córki tam też nie było. Kiedy Helen nie wróciła do godziny siedemnastej, zdesperowana matka zdecydowała się zawiadomić policję. Sprawą zajął się inspektor zwiadowca John Taylor. Przede wszystkim zapytał matkę, w co dziewczynka była ubrana. Miała na sobie granatową spódniczkę, dżersejowy pulower tego samego koloru, niebieską czapeczkę i czarne pończochy. Policja zaczęła przeszukiwać okolicę. Zaraz na początku inspektor natknął się na szkolnego kolegę Helen, Richarda Suttona. Chłopak powiedział, że widział w południe Helen w towarzystwie jakiegoś obcego, bardzo zaniedbanego mężczyzny. Później przyznał, że wymyślił sobie całą tę historię, ale śledztwo zdążyło tymczasem pójść w całkowicie fałszywym kierunku. Funkcjonariusze przeszukali pralnię i szopy na węgiel. John i Agnes na zmianę kilkakrotnie objeżdżali policyjnym samochodem okolicę, ale małej nigdzie nie było widać. W poszukiwania włączyli się również sąsiedzi. Od czasu do czasu któryś z nich zaglądał do mieszkania państwa Priestly, by ogrzać się trochę i wypić łyk gorącej herbaty – noc z 20 na 21 kwietnia zrobiła się wyjątkowo deszczowa. Niektórzy z sąsiadów odwiedzali przy okazji toaletę na parterze, mieszczącą się w wykuszu pod dolnym podestem schodów, tuż przy drzwiach prowadzących na podwórze. Jeszcze o godzinie czwartej trzydzieści, kiedy już świtało, mieszkający właśnie na parterze William Topp zastał wykusz pusty. Pół godziny później powrócił z nocnej zmiany inny sąsiad, nazwiskiem Alex Porter (niektóre źródła podają Alexander Parker). Mijając wykusz, pan Porter (czy też Parker) zauważył wystający spod schodów worek. Minutę potem cały dom został zaalarmowany jego krzykiem. W worku leżało ciało martwej Helen. Po kwadransie na miejscu zbrodni pojawił się inspektor Taylor, w towarzystwie nadinspektora Gordona, kilku konstabli oraz policyjnego lekarza, Roberta Richardsa, wykładowcy medycyny sądowej na uniwersytecie w Aberdeen. Wąska klatka schodowa była pełna ludzi, do tego stopnia, że konstable musieli utorować sobie drogę. Pierwsze, co rzuciło się lekarzowi w oczy, to fakt, że worek był suchy. Ze względu na burzową pogodę wydawało się więc mało prawdopodobne, żeby przyniesiono go z zewnątrz. Po zrobieniu zdjęć przez policyjnego fotografa doktor Richards przystąpił do oględzin zwłok. Plamy pośmiertne znajdowały się na zewnętrznej stronie lewego i wewnętrznej prawego uda, Helen musiała więc najpierw leżeć na lewym boku i dopiero potem została przeniesiona do wykusza. W prawej ręce ściskała kawałek bonu kasowego z piekarni. We włosach i między zębami dziecka znajdowały się kawałki żużlu, zaś usta oblepione były popiołem i miałem węglowym. Helen była całkowicie ubrana, zaś jej sukienkę i majteczki pokrywały plamy krwi oraz żółte plamy, których pochodzenia nie udało się początkowo wyjaśnić. Nasuwał się oczywisty wniosek – dziewczynka została zgwałcona, a więc sprawcą musiał być mężczyzna. I to mężczyzna mieszkający w tym domu. Tuż po szóstej rano ciało ofiary przewieziono do miejskiej kostnicy. Policjanci natomiast zajęli się wyjaśnianiem kwestii, w jaki sposób worek ze zwłokami dziecka między godziną czwartą a piątą mógł dostać się pod podest schodów. Nikt w całym budynku nie słyszał
charakterystycznego skrzypienia, jakie wywoływało każde otwarcie drzwi na podwórze. Taylor i Gordon przesłuchiwali lokatorów domu przy Urquhart Road, głównie mężczyzn. Prócz Johna Priestly zamieszkiwało ich tam pięciu: wspomniany już William Topp i Alexander Donald, zajmujący wraz z żonami parter, oraz Mitchell, Coull i Hunt na wyższych kondygnacjach. Uwagę policjantów zwróciła jedna z rodzin – Donaldowie. Alexander Donald był fryzjerem, mieszkał ze swoją żoną, trzydziestoośmioletnią Jeannie, z zawodu kucharką, oraz dziesięcioletnią córką Jeannie, Reid. Powszechnie uchodzili za osoby małomówne i gburowate. Pani Donald, która pracowała w jednym z hoteli w Banchor, znana była z niekontrolowanych wybuchów gniewu. Opowiadano, że pewnego razu ukręciła łby wszystkim hotelowym kurom tylko dlatego, że szef miał do niej jakieś pretensje. W nocy, pomiędzy czwartą a piątą, a więc w czasie, kiedy ktoś podrzucił na klatkę schodową worek ze zwłokami Helen Priestly, sąsiedzi widzieli palące się w oknach kuchni Donaldów światło. Pomimo zamieszania w kamienicy Alexander Donald wyszedł ze swego mieszkania dopiero o wpół do siódmej. Inspektor Taylor przesłuchał go w czasie nieobecności żony. Przede wszystkim chciał wiedzieć, czy Donaldowie nie słyszeli wielkiej wrzawy na klatce schodowej. – No pewnie, że słyszeliśmy – odburknął Donald. – Żona zawołała wtedy: „Słyszysz, to pani Priestly. Krzyczy, że mała została zgwałcona”. – I co? – dociekał inspektor. – I nic. – Nie wyszedł pan nawet z łóżka? – A po co? Jaki cel miałoby wychodzenie do tych podnieconych ludzi? Słowa wypowiedziane przez żonę Donalda, nie dawały inspektorowi spokoju. Był przecież wtedy na miejscu i mógł przysiąc, że nikt nie wołał głośno, że mała została zgwałcona. Skąd więc pani Donald o tym wiedziała? Tymczasem w kostnicy przeprowadzono sekcję zwłok zamordowanej dziewczynki. Zajął się tym profesor patologii na uniwersytecie w Aberdeen, Theodore Shennan, przy udziale asystującego mu doktora Roberta Richardsa. Na podstawie wykonanej autopsji wyciągnęli następujące wnioski: po pierwsze, ponieważ żołądek dziewczynki pełen był niestrawionego pokarmu (mięsa i ziemniaków) i tylko niewielka ilość przeszła do dwunastnicy, znaczyło to, że Helen zmarła około godziny po posiłku, czyli około czternastej; po drugie, płuca i ślady na skórze szyi wskazywały na duszenie rękoma. W tchawicy znajdowała się treść żołądka, także mogąca wywołać uduszenie. Tak czy inaczej, do śmierci doprowadził brak tlenu. Patolodzy dokonali jeszcze innego odkrycia. Grasica Helen była bardzo powiększona, co wskazywało na mniejszą odporność na infekcje i dużą skłonność do omdleń. Już nieznaczny wstrząs mógł doprowadzić do utraty przytomności, podobnej do śmierci. Kiedy obaj doktorzy badali podbrzusze dziecka, żeby wyciągnąć dodatkowe wnioski dotyczące domniemanego gwałtu, odkryli rzecz zaskakującą. W ścianie pochwy przebity był otwór do jelita, zaś tylna ściana jelita była zraniona ostrym przedmiotem – uszkodzenia raczej niemożliwe do spowodowania przez męski członek. Shennan i Richards doszli więc do wniosku, iż w ciało dziecka wepchnięto raczej jakiś duży ostry przedmiot w celu
upozorowania zgwałcenia. Na dodatek przy pomocy lampy kwarcowej i mikroskopu nie udało się wykryć najmniejszych nawet śladów spermy. Doktor Shennan przypomniał sobie przy tym pewien wypadek sprzed kilku lat: kobieta po popełnionym na dziewczynie morderstwie usiłowała upozorować męskiego sprawcę, powodując ciężkie uszkodzenia podbrzusza, jakie występują przy zgwałceniach. Sprawa zaczynała w tym świetle wyglądać nieco inaczej, chociaż tok myślenia zakłócał lekarzowi pewien „drobny” fakt. Urazy na podbrzuszu Helen zostały zadane dziecku jeszcze za życia, krótko przed śmiercią. Przypuszczenie, że morderstwo miało być zakamuflowane sfingowanym zgwałceniem, traciły przez to prawdopodobieństwo. Kiedy 24 kwietnia inspektor Taylor dowiedział się, że sprawcą mogła być także kobieta, jego domysły w stosunku do Jeannie Donald zmieniły się w uporczywe podejrzenie. Następnego dnia, punktualnie o godzinie jedenastej, wraz z inspektorem Gordonem i konstablem Westlandem zapukali ponownie do mieszkania państwa Donaldów. W krzyżowym ogniu pytań Jeannie stwierdziła, iż w czasie, gdy popełniano morderstwo, była na targu, jak co tydzień. Nie potrafiła jednak podać prawidłowych cen produktów tam sprzedawanych. Ceny pomarańczy i jaj były 20 kwietnia inne, zaś sklep tekstylny Raggy’ego Morrisona, dokąd udała się podobno prosto z targu, był tego dnia zamknięty. W tym czasie jej mąż był w pracy, dziecko zaś w szkole. Zgadzało się, że pani Priestly płakała, stojąc na rogu z kilkoma kobietami, lecz ani ona, ani te kobiety nie przypominały sobie, żeby widziały panią Donald. Spojrzenie przez frontowe okno mieszkania Donaldów wyjaśniło Gordonowi, że widoczny był stamtąd róg ulicy – Jeannie Donald mogła zatem obserwować kobiety, nie opuszczając mieszkania. Inspektor Taylor poprosił o możliwość przeszukania mieszkania Donaldów. Jeannie, pytana o skrzynię na popiół, oświadczyła, że nie ma takowej. Jednak córka wygadała się, iż zawsze stała ona w kuchni. Pod szafką kuchenną znaleziono ślady krwi. Przesłuchanie trwało aż trzynaście godzin. Przez cały czas Jeannie Donald była chłodna i niewzruszona, odpowiadała bez wahania. Policjanci zdecydowali jednak o zatrzymaniu jej w areszcie. Jej męża zwolniono, ponieważ udało się ustalić bezspornie, iż przez cały dzień 20 kwietnia nie opuszczał pracy. 30 kwietnia odbył się pogrzeb małej Helen. Urządzono go w wielkiej tajemnicy, w obecności tylko najbliższych przyjaciół i członków rodziny. Społeczeństwo miasta Aberdeen było wzburzone zbrodnią do tego stopnia, że policja obawiała się zamieszek. Tego samego dnia prokurator zwrócił się o pomoc w wyjaśnieniu sprawy do profesora medycyny sądowej z Edynburga, Sydneya Smitha, który niezwłocznie przybył do Aberdeen. W ciągu sześciu lat, jakie upłynęły od chwili, gdy Smith objął w Edynburgu katedrę medycyny sądowej, zdążył zdobyć sławę sięgającą daleko poza granice Szkocji. Po długiej dyskusji z Gordonem, Taylorem, Richardsem i Shennanem zgodził się z opinią tego ostatniego, że nie ma tutaj mowy o gwałcie. Drobna z pozoru wiadomość, uzyskana w trakcie przeprowadzanych wciąż czynności śledczych, skłoniła inspektora Gordona do wysnucia teorii o przebiegu zbrodni. Dowiedział się on mianowicie, że z powodu jej charakterystycznego uczesania mała Helen przezywała panią Donald „orzech kokosowy”. Często stawała przed jej drzwiami, wołając: „Kokos, kokos!”. Rodzice nie zwracali uwagi na niegrzeczne zachowanie córki.
Feralnego dnia również przezywała panią Donald. Ta otworzyła gwałtownie drzwi i chwyciła dziecko, potrząsając nim gniewnie. To wystarczyło, żeby Helen, która miała problemy z grasicą, popadła w głębokie omdlenie. Jeannie wystraszyła się, że zabiła małą. Wciągnęła ją do mieszkania i zaczęła myśleć, co zrobić, żeby uniknąć odpowiedzialności. Wtedy wpadła na pomysł, aby upozorować zgwałcenie. Podniosła sukienkę dziecka, rozdarła majteczki i wetknęła dziewczynce w ciało jakieś haczykowate narzędzie, których pełno w kuchni. Ból wyrwał jednak Helen z omdlenia. Zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Teraz dopiero Jeannie Donald ogarnęła prawdziwa panika. Nie pozostało jej nic innego, niż udusić dziecko, choć możliwe, że wcześniej mała dostała torsji i zakrztusiła się wymiocinami. Jeannie schowała zwłoki do skrzyni, gdzie ubrudziły się popiołem i żużlem. W nocy, gdy mąż i córka spali, wsadziła ciało do worka i w sprzyjającej chwili wyniosła je na klatkę schodową. Teoria była dobra, spójna i logiczna, pokrywała się ze wszystkimi dotychczasowymi wynikami badań i przypuszczeniami śledczych, ale trzeba było jeszcze ją udowodnić. Konieczne stało się znalezienie dowodu na to, że Helen Priestly była 20 kwietnia w mieszkaniu Donaldów. Należało szukać przedmiotów, jakie miała na sobie lub przy sobie i które po jej śmierci zniknęły: czapeczka, chleb z piekarni, oderwana część bonu kasowego, który ściskała w rączce… Tyle że Jeannie Donald miała przez kilka ostatnich dni dość czasu, by swoje mieszkanie dokładnie wyczyścić. Niczego nie znaleziono. W tej sytuacji policja skupiła się na poszukiwaniu mikrośladów, które pani Donald mogła przeoczyć: krew dziecka, zwymiotowana treść żołądka, włosy itp. Największą nadzieję pokładano jednak w okoliczności, która nikomu wtedy jeszcze w Aberdeen – z wyjątkiem doktora Smitha – nie przyszła na myśl. Zranienia na podbrzuszu Helen, wskutek których nastąpiło połączenie między jelitem a pochwą, musiały spowodować zakażenie krwi z tych ran bakteriami z jelita. Istniało bardzo wiele rodzajów bakterii jelitowych, czasami znajdował się wśród nich bardzo rzadki gatunek. Może więc… Smith podejrzewał, że krew z ran zamordowanej dziewczynki mogła dostać się na podłogę mieszkania i że Jeannie Donald ją wytarła. Istniała więc możliwość, że jakaś ścierka będzie zabrudzona bakteriami jelitowymi… W odpadach w piecu znaleziono strzępek papieru, który w swej strukturze zgadzał się z bonem kasowym, który dziecko miało w ręce. Zielona kreska na jednej stronie pokrywała się z zieloną linią na bonie. We wnętrzu worka znaleziono trochę wypłukanego żużlu. Żużel z worka porównano pod mikroskopem z próbkami żużlu z różnych mieszkań w domu, gdzie popełniono morderstwo. Wykonano badania rentgenologiczne i za pomocą analizy spektralnej i mikroskopowej zbadano skład chemiczny zabezpieczonych dowodów oraz próbek z mieszkania Donaldów. Na próżno. Porównano również wszystkie ślady, w tym włosy i włókna znalezione w mieszkaniu. Przebadano około dwustu próbek włókien, znajdując podobieństwo w 25 przypadkach. Włosy znalezione w worku były identyczne z włosami Jeannie Donald. Na ścierkach, szczotce do szorowania i linoleum znaleziono ślady krwi grupy 0. Taką właśnie grupę miała ofiara zbrodni. Pani Donald nie chciała się zgodzić na pobranie krwi do badań, ale Smith przechytrzył ją, zdobywając krew z podpaski, której używała. Analiza ujawniła zupełnie inną grupę krwi. Wszystko to razem budziło poważne podejrzenia co do roli, jaką
Jeannie Donald odegrała w dokonanym morderstwie, nie wystarczyło jednak, aby postawić ją przed sądem. Można było spróbować, lecz istniała obawa, że dobry adwokat może doprowadzić do uniewinnienia. Wciąż potrzebny był jakiś dowód, który bez najmniejszych wątpliwości wskazywałby na kucharkę z Aberdeen, jako tę osobę, która zabiła małą Helen. W końcu znaleziono taki dowód, prawdziwy dowód koronny. Okazała się nim… ścierka do podłogi. Podczas przeprowadzanych badań profesor Sydney Smith odkrył w jelitach dziecka niezmiernie rzadko występujący szczep bakterii. Podczas zranienia bakterie te mogły dostać się do krwi. Jeśli udałoby się wyhodować identyczny szczep na próbce z mieszkania Donaldów, byłby to dowód, iż Helen tam była. Ponieważ Smith nie miał dostatecznych wiadomości bakteriologicznych, wysłał bieliznę Helen i wszystkie ślady krwi, jakie znaleziono na jej ciele, do Edynburga, do Thomasa Jonesa Mackiego, profesora biologii na tamtejszym uniwersytecie. Ten przeniósł próbki przysłanego materiału na pożywki, tworząc tam charakterystyczne kultury. Okazało się, że Smith się nie mylił. Krew Helen Priestly była zakażona bakteriami z wnętrzności. Ostateczne rozstrzygnięcie zapadło wówczas, gdy Smith wysłał do Edynburga wszelkie szmaty do mycia i czyszczenia z mieszkania Donaldów. Mackie ponownie założył kulturę bakterii. Początkowo na osobistych przedmiotach Jeannie Donald odkrył jedynie zwyczajną florę bakteryjną, ale potem rozwinął się nagle niezwykły szczep bakterii. Pochodził właśnie ze wspomnianej ścierki i dokładnie odpowiadał szczepowi z jelit i krwi Helen. *** Proces Jeannie Donald rozpoczął się w poniedziałek 16 lipca 1934 roku. Nie w Aberdeen, lecz w Edynburgu. W jej rodzinnym mieście wzburzenie społeczeństwa było tak wielkie, że zachodziła obawa wywarcia wpływu na werdykt ławy przysięgłych. Sydney Smith przedstawił aż dwieście pięćdziesiąt trzy najrozmaitsze dowody oskarżenia. W trakcie całego postępowania oskarżona siedziała z kamienną twarzą, wydawała się zupełnie nieporuszona tym, co się wokół niej dzieje. Tylko dwukrotnie można było zauważyć jej wzburzenie. Po raz pierwszy, gdy zeznania w charakterze świadka składała jej córka, Jeannie Reid Donald. Po raz drugi, gdy sąd, któremu przewodniczył lord Craigie Mason Aitchison, uznał ją za winną dokonania morderstwa Helen Priestly. W całej sprawie zbiegło się zbyt wiele argumentów kryminalistycznych i naukowych, by można było jeszcze żywić wątpliwości. Ława przysięgłych naradzała się zaledwie dwadzieścia minut. 3 sierpnia Jeannie Donald została skazana na karę śmierci przez powieszenie. W wyniku apelacji obrońców wyrok zamieniono następnie na dożywotnie ciężkie więzienie w Craiginches Prison. Później przeniesiono ją do kobiecego więzienia przy Duke Street, w Glasgow. Na wolność wyszła po dziesięciu latach, dokładnie 10 czerwca 1944 roku, jak napisano w decyzji o zwolnieniu, „aby opiekować się swoim umierającym mężem”. Zmarła w 1976 roku, dożywając 81 lat. Do końca życia nie przyznała się do zamordowania Helen Priestly.
Komentarz profilera Analizując różnice związane z popełnianiem zabójstw przez kobiety i mężczyzn, trzeba powiedzieć, że sprawczynie najczęściej dokonują tej zbrodni pod wpływem przeżywanych emocji (zwykle zemsty), a także działając z pobudek
ekonomicznych. Obrażenia zadawane ofiarom przez kobiety zazwyczaj są nieplanowane i towarzyszą im silne przeżycia. Jako narzędzia zbrodni wykorzystują najczęściej przedmioty znajdujące się na miejscu zdarzenia lub w pobliżu ofiary. Kolejną cechą charakterystyczną dla sprawczyń zabójstw są silne tendencje do ukrywania przestępstw, wynikające z wewnętrznych potrzeb, zwłaszcza tych związanych z uniknięciem odpowiedzialności karnej. W sporej liczbie przypadków przemieszczają ciało ofiary lub przykrywają je. W sytuacji, kiedy emocje towarzyszące czynowi opadają, podejmują chłodną kalkulację oraz działania zmierzające do zniekształcenia obrazu zabójstwa, np. poprzez stwarzanie inscenizacji charakterystycznej dla innego motywu działania. Analiza przypadków zabójstw dokonanych przez kobiety, w tym analiza dzieciobójstwa, wskazuje na bardzo częste zacieranie śladów oraz usuwanie dowodów zbrodni (68%). W związku z przeżywanymi obawami związanymi z odkryciem dokonanego przestępstwa oraz niską siłą fizyczną (nie posiadają wyobraźni, jak bezwładne ciało ofiary, występujące stężenie pośmiertne, utrudnia lub wręcz uniemożliwia przeniesienie zwłok w pojedynkę) przemieszczają ciało ofiary w pobliżu miejsca dokonania zabójstwa. Sprawczynie zabójstw bardzo rzadko atakują osoby im zupełnie obce. Po dokonaniu zabójstwa bardzo często podejmują działania o tzw. charakterze zadośćuczynienia ofierze, polegającego na przykryciu jej zwłok, zakryciu ich elementów (najczęściej twarzy), po to, by nie patrzeć na ofiarę oraz na swoje „dzieło”. Sprawczynie zabójstw najczęściej odczuwają poczucie winy, które starają się kamuflować i nie okazywać na zewnątrz przeżywanych emocji. Zdarza się, że po zabiciu dziecka na skutek silnie przeżywanych emocji podejmują tzw. zabójstwo rozszerzone, polegające na popełnieniu samobójstwa. Zabójstwa dokonywane przez kobiety rzadko są planowane, jeśli ma to miejsce, to zwykle związane jest z zaburzeniami osobowości sprawczyni. Reasumując, zabójstwa dokonywane przez kobiety najczęściej wynikają z przeżywanych silnych emocji, którym towarzyszą niekorzystne czynniki sytuacyjne. W analizowanym przypadku Jeannie Donald należy domniemywać, iż gdyby feralnego dnia w mieszkaniu prócz niej przebywałyby inne osoby, z pewnością nie doszłoby do popełnienia zabójstwa małoletniej Helen Priestly, która została przez nią zamordowana w dniu 20 kwietnia 1934 roku, pomiędzy godziną trzynastą a czternastą. Na tak dokładne określenie czasu zabójstwa złożyły się wyniki analizy medycznej oraz psychologicznej, co w dużej mierze przyczyniło się do zawężenia kręgu osób będących przedmiotem zainteresowania organów ścigania. Jak wykazała przeprowadzona sekcja zwłok dziewczynki, jej żołądek był pełen niestrawionego pokarmu, a małoletnia zjadła obiad w domu około godziny trzynastej. Przyczyną śmierci dziecka było uduszenie, charakterystyczne dla sprawców dokonujących zabójstw z motywów seksualnych. Dlatego śledztwo u jego początków zboczyło na niewłaściwe tory. Odkrycie i weryfikacja motywu wiodącego stały się możliwe po badaniach patologicznych, które wskazały na bardzo powiększoną grasicę dziewczynki. Informacja ta pozwoliła na określenie zmniejszonej odporności dziecka na infekcje oraz jego dużej skłonności do omdleń. Już nieznaczny wstrząs mógł doprowadzić do omdlenia podobnego do śmierci. Pozwoliło to przyjąć hipotezę, że atak na dziecko nastąpił znienacka. Tego typu ataki są najbardziej charakterystyczne dla sprawczyń zabójstw. Dalsza wiedza płynąca z sekcji zwłok ujawniła, iż w ścianie pochwy przebity był otwór
do jelita, zaś tylna ściana jelita była zraniona ostrym przedmiotem, a nie męskim członkiem. W profilowaniu kryminalistycznym nieznanych sprawców zabójstw gromadzone dane dotyczące przyczyn śmierci posiadają nieocenioną wartość. Połączenie ich ze zdobytą podczas wywiadów wiktymologicznych wiedzą, dotyczącą zwyczajów i stałych rytuałów ofiary, przynosi efekty w obszarze typowania. Jako wieloletni praktyk zwykle powtarzam: „Ciało ofiary jest książką, którą należy dokładnie czytać”. Motywem wiodącym w przedstawionym przypadku była zemsta wynikająca z niskiej odporności sprawczyni na krytykę oraz posiadane przez nią skłonności do kumulowania napięć i nagłego, dynamicznego uruchamiania agresji. Śmierć dziecka w tym przypadku nastąpiła w sposób gwałtowny.
IV. Dla mnie nie ma innego wyjścia... Magda Goebbels (1945) Późnym wieczorem, 1 maja 1945 roku weszła do pomieszczenia w berlińskim bunkrze Hitlera, zastawionego metalowymi łóżkami, w których właśnie zasypiało jej sześcioro dzieci. Najmłodsze miało pięć lat, a najstarsze dwanaście. Pięć dziewczynek i jeden chłopiec. Najpierw podała im rozpuszczoną w soku pomarańczowym morfinę, a gdy otumanione zasnęły, rozgniotła w ich ustach kapsułki z cyjankiem potasu. Przypuszczalnie pięcioro zmarło w trakcie snu, jednak najstarsza, dwunastoletnia Helga w ostatniej chwili zaczęła się bronić. Gdy następnego dnia do bunkra weszli radzieccy żołnierze, ułożenie ciała wskazywało, że dziewczynką wstrząsały liczne drgawki – dowód na to, że matka siłą wlała jej do ust kwas pruski. Telefonista Führera, Rochus Misch, opowiadał później: „Po około godzinie pani Goebbels samotnie wróciła z dziecięcego pomieszczenia. Rzucała się w oczy bladość jej twarzy, a wokół oczu widać było czerwone obwódki. Widziałem, jak płacząc… stawiała pasjansa”.
Johanna Maria Magdalena Behrend urodziła się 11 listopada 1901 roku w berlińskiej dzielnicy Kreuzberg. Była nieślubnym dzieckiem przedsiębiorcy budowlanego Oskara Rietschela i jego służącej, Auguste Behrend. Wprawdzie pan inżynier poślubił później Auguste, jednak dziecka nie uznał za swoje. Małżeństwo rozpadło się po trzech latach pożycia, a w 1906 roku Auguste wyszła ponownie za mąż, za żydowskiego kupca Richarda Friedländera. Ojczym adoptował córkę swej żony i dał jej swoje nazwisko. Niedługo potem cała rodzina przeniosła się do Brukseli. Nie znalazłszy zbyt wiele czasu na opiekę nad dzieckiem, matka Magdy oddała ją do klasztoru Urszulanek w Vilvoorde, gdzie przebywała od piątego do czternastego roku życia. „Osiem lat spędziła w ostrym klasztornym świecie – napisała historyk Anna Maria Sigmund. – Jedynie z przerwami na ferie. W tym czasie obaj ojcowie prześcigali się w staraniach o dziewczynkę. Podróżowali z Magdą, spełniali każde jej życzenie i rozpieszczali ją”. Wojna, która rozgorzała latem 1914 roku, nie przypominała żadnej z poprzednich. W okopach tkwiły wielomilionowe armie, a na ich potrzeby pracowały wszystkie fabryki i sztaby uczonych. Na frontach wojowały już nie tylko państwa i narody, ale także – a może nawet przede wszystkim – nowoczesne przemysły i coraz doskonalsze techniki zabijania. Państwo Friedländer uznali, że w tej sytuacji bezpieczniej będzie w Niemczech i przenieśli się do Berlina. Magda rozpoczęła naukę w Kollmorgen Lycée. Zanim jednak rok 1914
dobiegł końca, Auguste rozwiodła się po raz drugi, a Magda wylądowała w pensjonacie dla dziewcząt w Goslar. Jej niewątpliwa uroda oraz tupet, jaki demonstrowała na zewnątrz, wzbudzały podziw innych dziewcząt. Jak się wkrótce okazało, nie tylko dziewcząt… Nadeszło upalne lato 1918 roku. Pewnego dnia, podczas powrotnej podróży do szkoły, Magda poznała w pociągu bogatego przemysłowca branży tekstylnej, posiadającego również udziały w takich przedsiębiorstwach jak BMW i Daimler-Benz. Nazywał się Günther Quandt. Dwa razy starszy od dziewczyny biznesmen zaczął zabiegać o jej względy. Zabiegał na tyle skutecznie, że 4 stycznia 1921 roku pojął ją za żonę w Bad Godesberg. Panna młoda miała lat dziewiętnaście, narzeczony – czterdzieści. Kilka miesięcy wcześniej, za namową Quandta, inżynier Oskar Rietschel podpisał dokument, w którym po osiemnastu latach uznał Magdę za swoją ukochaną córeczkę. 1 listopada 1921 roku państwu Quandtom urodził się syn, Harald. Jednakże życie u boku milionera nie okazało się tak wspaniałe i podniecające, jak to sobie Magda wyobrażała w swoich marzeniach młodej dziewczyny. Pełne blasku przyjęcia zdarzały się raczej sporadycznie, małżonek bywał w domu rzadkim gościem, bardziej niż młodą żoną zainteresowany swoimi interesami, ona zaś musiała opiekować się nie tylko własnym potomstwem, ale również synami Günthera z pierwszego małżeństwa, do czego doszło jeszcze troje dzieci zaprzyjaźnionego z Quandtem kupca, który zginął w wypadku. Jednocześnie Günther kontrolował ściśle jej wydatki, robiąc karczemne awantury o każdą markę. Stary skąpiec zmusił ją do prowadzenia domowej księgi gospodarczej, w której musiała zapisywać dokładnie, ile pieniędzy i na co wydała. Młoda kobieta nawiązała romans z niejakim Chaimem Arlosoroffem, którego poznała przed laty na studenckim balu. Starszy od niej tylko o trzy lata kochanek – jak łatwo wywnioskować z imienia – przedstawiciel Narodu Wybranego, opowiadał się za niezależnym państwem żydowskim w Palestynie i był wielkim zwolennikiem nauk Theodora Herzla, założyciela politycznego syjonizmu. Spotykali się potajemnie w tym samym hotelu w Bad Godesberg, w którym Magda świętowała swoje wesele z Quandtem. Cała historia wyszła z czasem na jaw, a Quandt wyrzucił wiarołomną żonę z domu, zakazując jej jednocześnie widywania się z synem. I tak Magda z kilkoma walizkami wróciła do matki. Nie zamierzała jednak tak łatwo zrezygnować z przysługujących jej praw. Jakiś czas wcześniej w domu Quandtów w Babelsbergu znalazła kompromitujące listy miłosne, które Günther otrzymał jeszcze jako młody człowiek. Posługując się nimi – w porozumieniu ze swoim adwokatem – wymusiła na mężu odpowiednie warunki rozwodu. Drżący przed skandalem Quandt zgodził się spełnić jej wszystkie żądania: 50 000 marek jednorazowego odszkodowania oraz co miesiąc 4000 alimentów na utrzymanie Magdy i Haralda, który jednocześnie miał pozostać pod opieką matki. Dodajmy w tym miejscu, iż 4000 marek stanowiło wówczas sumę czterokrotnie wyższą od zarobków urzędującego gauleitera Berlina, Josepha Goebbelsa. Latem 1929 roku małżeństwo Günthera i Magdy zostało ostatecznie rozwiązane za porozumieniem stron. Była pani Quandt została sama. Ale sama nie znaczy wcale samotna. Wieści o jej rozwodzie dotarły szybko za ocean, gdzie usłyszał je bratanek amerykańskiego prezydenta,
multimilioner Herbert Hoover. Magda poznała go przed dwoma laty, w czasie podróży do Stanów Zjednoczonych. Mister Hoover wsiadł na najbliższy statek płynący na Stary Kontynent i jesienią pojawił się w Berlinie, aby złożyć Magdzie propozycję małżeństwa. Po pewnych wahaniach Magda zdecydowała się jednak odrzucić jego zaloty, co bynajmniej nie wyszło jej na zdrowie. Po decydującej rozmowie na tarasie klubu golfowego w Wannsee razem wracali samochodem do Berlina. Przed zjazdem na AVUS pędzące z zawrotną szybkością stu kilometrów na godzinę auto wpadło w poślizg i wywróciło się do rowu. Hoover wyszedł z wypadku bez szwanku, jego niedoszła żona natomiast doznała dwukrotnego pęknięcia czaszki. Najbliższe tygodnie spędziła w szpitalu w Westend, gdzie prawie codziennie odwiedzał ją Chaim Arlosoroff. Wykurowawszy się, zaczęła towarzyszyć mu w jego podróżach. Kilka lat później żydowska reporterka Bella Fromm napisała o Magdzie w sposób następujący: „Gdyby nie pojawił się bogacz Günther Quandt, kto wie, gdzie ona by teraz była. Być może stałaby przed jednym z kibuców w Palestynie z karabinem na ramieniu i z fragmentami Starego Testamentu na ustach”. Tymczasem życie bohaterki tej opowieści potoczyło się w sposób zgoła odmienny. Latem 1930 roku wzięła udział w imprezie zorganizowanej w berlińskim Pałacu Sportu przez… narodowych socjalistów, w czasie której poznała doktora Josepha Goebbelsa. Następnego dnia wstąpiła do NSDAP, gdzie otrzymała legitymację z numerem 297 442 i gdzie wkrótce awansowała na stanowisko kierowniczki grupy kobiecej. Zatrudniwszy się w sekretariacie zastępcy gauleitera, spotykała Josepha niemalże każdego dnia. Ponieważ Magda biegle znała angielski i francuski, pomagała mu tłumaczyć i archiwizować zagraniczne meldunki. W lutym 1931 roku zawiązał się między nimi gorący romans. Nikczemna postura nowego kochanka stała wprawdzie w jaskrawej sprzeczności z ideałem wysokich germańskich blondynów, ale – jak widać – mało atrakcyjny z pozoru doktor germanistyki miał to coś, co przyciągało piękne kobiety. W każdym razie ta urodziwa niewiasta, dopiero co zachwycająca się ideałami syjonisty, nagle zaczęła wyznawać ponurą i brutalną ideologię narodowych socjalistów. „Magda była rozpalona – napisała później Auguste Behrend. – Czuła się przez tego człowieka potraktowana jak kobieta, a nie tylko zwolenniczka partii, której prawie w ogóle nie znała. Musiała poznać tego mężczyznę, który był w stanie spowodować, że człowiek z sekundy na sekundę mógł poczuć zimno lub gorąco”. „Myślałam, że spłonę pod jego przenikliwym i wręcz pożerającym spojrzeniem” – miała ponoć powiedzieć matce Magda. Początkowo jednak wcale nie zamierzała zrywać swojej znajomości z Arlosoroffem. Nie ukrywając istnienia jednego kochanka przed drugim, w każdym z nich wzbudzała coraz większą zazdrość. Żaden tylko nie wiedział, kim jest ten drugi. „A potem zostałem sam z moją męką – zanotował w dzienniku Joseph Goebbels. – Magda nie dzwoni. Ja dzwonię do niej trzydzieści razy, zawsze bez odpowiedzi. Szaleję, rozpaczam. Budzą się we mnie najdziksze upiory… Dlaczego nie daje żadnego znaku? Ta niepewność jest zabójcza. Muszę z nią porozmawiać, będzie, co ma być. Wymuszę to dziś na niej wszelkimi dostępnymi środkami. Przez całą noc jeden wielki krzyczący ból. Chce mi się wyć. Serce w piersi chce pęknąć”. 12 kwietnia sytuacja stała się krytyczna. Tego dnia Magdę odwiedził Chaim Arlosoroff.
Doszło do sprzeczki, w wyniku której zazdrosny kochanek usiłował ją zastrzelić. Pocisk utkwił we framudze drzwi, nikomu nic się nie stało, ale to zdarzenie przyśpieszyło rozstanie. Ostatecznie Arlosoroff wyjechał do Palestyny, gdzie w lipcu 1933 roku został zamordowany, w Tel Awiwie, w zamachu zorganizowanym przez prawicowych syjonistów. Joseph Goebbels pozostał sam na placu boju i 19 grudnia w majątku Quandtów w Severin poślubił wreszcie swą piękną kochankę. Świadkiem ceremonii był sam Adolf Hitler. Wychodząc za mąż, Magda utraciła prawo do alimentów, jednak Führer okazał się wspaniałomyślny, podnosząc Goebbelsowi pensję do dwóch tysięcy marek miesięcznie. Istnieje kilka różnych teorii na temat powodów, dla których Magda zdecydowała się wyjść za Josepha Goebbelsa. Według jednej z nich celem małżeństwa była chęć zbliżenia się do Adolfa Hitlera, którym była zauroczona. Poznała go jesienią 1931 roku na tradycyjnej angielskiej herbatce w berlińskim Hotelu Kaiserhof. Goebbels przedstawił ją swojemu wodzowi, nie zdradzając jednak, że jest jego kochanką. Ponieważ Führer zamierzał pozostać kawalerem, sugerowano, że jako żona jednego z czołowych dygnitarzy Magda mogła zostać „pierwszą damą Trzeciej Rzeszy”. Tę kalkulację zdradziła zresztą sama w rozmowie z matką: „Gdyby ruch Hitlera doszedł do władzy, to będę jedną z pierwszych kobiet Niemiec”. W innych teoriach sugeruje się, że choć Hitler niewątpliwie był pod wrażeniem jasnowłosej i niebieskookiej Magdy, pasującej do propagowanego przez nazistów ideału germańskiej kobiety, to jednak z wcześniej wymienionego powodu sam nie był nią zainteresowany, lecz rozkazał ją poślubić swojemu podwładnemu. W rozmowie ze swym adiutantem miał podobno stwierdzić: „Ta kobieta mogłaby odgrywać w moim życiu wielką rolę, nawet nie będąc moją żoną. Mogłaby w mojej pracy stanowić żeński, przeciwległy biegun wobec moich wyraźnie męskich instynktów […]. Szkoda, że nie jest mężatką”. Wypowiedź ta świadczyłaby, że Hitler być może od razu zorientował się, że Magda będzie bardzo przydatna dla partii i chciał ją zręcznie wykorzystać do celów politycznych. Od pierwszego dnia małżeństwa zaczęła wypełniać rolę żony państwowego dygnitarza. W pięknym domu Goebbelsów w berlińskiej dzielnicy Westend organizowała huczne przyjęcia dla nazistowskich przywódców, wygłaszała płomienne przemówienia, jako „niemiecka matka”, podejmowała żony zagranicznych głów państw odwiedzających Niemcy, wspierała żołnierzy i pocieszała wojenne wdowy. Brała udział w szkoleniach pielęgniarek, pracowała w firmie Telefunken, starając się żyć zgodnie z propagandowym obrazem patriotycznej matki, Niemki i zwolenniczki polityki Adolfa Hitlera. W wolnych chwilach rywalizowała z Emmą Göring o miano „first lady” Trzeciej Rzeszy. Zdaniem narodowych socjalistów rola kobiety polegała jednak przede wszystkim na tym, by podarować Führerowi jak najwięcej dzieci. Magda postarała się, by i tutaj w stu procentach odpowiadać temu ideałowi, rodząc Josephowi szóstkę potomków: Helgę, Hildegardę, Helmuta, Hedwigę, Holdine i Heidrun. Poza tym przeżyła kilka poronień. Pod koniec 1932 roku zachorowała na posocznicę, czyli zatrucie krwi, w następstwie czego o mało nie umarła. Parę tygodni leżała w szpitalu, od 23 grudnia do 1 lutego 1933 roku. Hitler odwiedził ją i uznał, że jej stan jest beznadziejny. Jednak Magda była twarda. Stopniowo dochodziła do zdrowia i wkrótce znów była gotowa oddać się swemu najważniejszemu zadaniu.
Myliłby się jednak każdy, kto uznałby jej małżeństwo za szczęśliwe. Joseph Goebbels nie był wzorem mężowskich cnót i nie stronił od towarzystwa innych kobiet. Najgłośniejszym echem odbił się jego trwający przeszło rok romans z czeską aktorką Lídą Baarovą, dla której zamierzał nawet rozwieść się z Magdą. Sprawa dotarła do Hitlera, który kategorycznie nakazał Josephowi zerwanie z aktorką. Sama Magda też nie pozostała mu dłużna, nawiązując romans z osobistym sekretarzem swojego męża, Karlem Hanke. I w tym wypadku interwencja Führera zakończyła związek. Powodów do scen i kłótni wciąż nie brakowało, małżeństwo przeżywało prawdziwą huśtawkę nastrojów. Jego cudowny, idylliczny świat egzystował jedynie w propagandzie narodowych socjalistów, kiedy w kronikach filmowych pokazywano w nieskończoność uśmiechniętych państwa Goebbelsów, otoczonych liczną gromadką dzieci, jako kwintesencję narodowosocjalistycznej rodzinnej sielanki. Publicznie Magda i Joseph nadal grali rolę prawdziwie niemieckiej szczęśliwej pary. Co jednak Magda naprawdę myślała o swoim mężu, to opowiedziała Eleonorze Quandt, swojej najlepszej przyjaciółce i byłej szwagierce: „On jest diabłem. On, którego uważałam za mojego Boga”. Na problemy reagowała depresją i chorobami. Pod koniec wojny zaczęła cierpieć na neuralgię trójdzielną, z powodu silnego bólu twarzy często była przykuta do łóżka, a w sierpniu 1944 roku hospitalizowana. We wrześniu 1944 roku pojechała do Wrocławia, by tam poddać się operacji prawej strony twarzy. Przy całym oziębieniu stosunków między małżonkami było jednak coś, co łączyło ich niewidzialnym węzłem: fanatyczne wprost, płomienne i bezgraniczne uwielbienie dla Adolfa Hitlera. Oboje uznawali go za uzdrowiciela ich związku, człowieka, dla którego gotowi byli umrzeć. Tymczasem pod koniec kwietnia 1945 roku Armia Czerwona wkroczyła do Berlina. Rodzina Goebbelsów przeniosła się wraz z dziećmi do bunkra Hitlera, pod zbombardowaną Kancelarią Rzeszy. Już wtedy Magda zapowiedziała swoje samobójstwo w rozmowie z Eleonorą Quandt: – Dla mnie nie ma innego wyjścia – stwierdziła. – W końcu przecież brałam we wszystkim udział, wierzyłam w Hitlera i Goebbelsa. – Ależ ty nie możesz i nie musisz umierać dla tego człowieka, który cię tak niezmiernie rozczarował i którego diabelską istotę nareszcie poznałaś – usiłowała ją przekonać przyjaciółka. – To życie, które wy wszyscy będziecie wiedli po klęsce, nie będzie wiele warte, prędzej czy później cała Europa będzie opanowana przez komunizm – odpowiedziała Magda. – Załóżmy, że pozostanę przy życiu, zostanę wówczas aresztowana i przesłuchana na temat Josepha. Jeśli powiem prawdę, wyjawię, jakim człowiekiem był naprawdę, przedstawię, co się rzeczywiście działo za kulisami, wtedy każdy przyzwoity człowiek odwróci się ode mnie z odrazą. Każdy pomyśli, że teraz, kiedy mój mąż nie żyje lub jest w niewoli, ja go oczerniam w najgorszy sposób, jego, ojca moich sześciorga dzieci. Świat uzna, że żyłam u jego boku w blasku i luksusie i rozkoszowałam się jego władzą. Jako jego żona pozostanę z nim do końca. Nikt mi nie uwierzy, że rzeczywiście przestałam go kochać, a może ja go wciąż jeszcze kocham… – A dzieci…? Co będzie z dziećmi?
– Zabierzemy je ze sobą, gdyż są one zbyt dobre dla tego świata, który przyjdzie. Ten świat uzna Josepha za jednego z największych przestępców, jakich wydały Niemcy. Jego dzieci będą męczone, pogardzane lub poniżane. Będą musiały zapłacić za to, co on zrobił. Będą się na nich mścili… – Przecież nie możesz zamordować swoich własnych dzieci! – zawołała z przerażeniem Eleonora. – Mylisz się, mogę – odparła zimno Magda Goebbels. – Wszystko jest już przygotowane… 28 kwietnia napisała ostatni list do swojego najstarszego syna, Haralda, który jako pilot Luftwaffe służył na froncie wschodnim: „[…] Musisz wiedzieć, że wbrew woli taty pozostałam z nim, że jeszcze w zeszłą niedzielę Führer chciał mi pomóc wydostać się stąd. Ty znasz swoją matkę – my mamy tę samą krew, nie mam się nad czym zastanawiać. Nasza wspaniała idea upada – z nią wszystko, co piękne, cudowne, szlachetne i dobre poznałam w życiu. Świat, który przyjdzie po Führerze i narodowym socjalizmie, nie jest tego wart, aby dla niego żyć i dlatego zabrałam tutaj również dzieci. Szkoda ich dla tego życia, które po nas przyjdzie, a łaskawy Bóg mnie zrozumie, jeśli sama podam im rozwiązanie […]. Wczoraj wieczorem Führer zdjął swoją złotą odznakę partyjną i przypiął mi ją do ubrania. Jestem dumna i szczęśliwa. Daj Boże, aby mi starczyło siły do zrobienia tego ostatecznego i najtrudniejszego. Mamy tylko jeden cel: wierność Führerowi aż do śmierci i abyśmy razem z nim mogli zakończyć życie, to łaska losu, na którą nigdy nie śmieliśmy liczyć…”. Gdy doniesienia o grabieżach i gwałtach radzieckich żołnierzy zaczęły krążyć po Berlinie, Hitler i jego żona Ewa Braun zdecydowali się popełnić samobójstwo. Wtedy właśnie, 30 kwietnia, tylko raz w tych tragicznych dniach pani Goebbels okazała jakieś poruszenie. Kiedy Adolf i Ewa zamknęli się w pokoju, aby umrzeć, Magda daremnie próbowała ominąć adiutanta z pistoletem maszynowym pilnującego gabinetu wodza. „Mein Führer, proszę nas nie opuszczać! – krzyknęła zza pleców żołnierza. – My wszyscy zginiemy nędznie bez pana!”. Dzień później zabiła swoje dzieci, dokładnie tak, jak to sobie zaplanowała. Potem odbyła krótką rozmowę z Martinem Bormannem i pożegnała się z wszystkimi najbliższymi współpracownikami. Po raz ostatni weszła do sypialni i spojrzała na zwłoki dzieci… Minęła godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści, kiedy wraz z małżonkiem weszła po schodach do ogrodu Kancelarii Rzeszy. Według jednej z relacji to właśnie tam Goebbels zastrzelił najpierw swoją żonę, a potem siebie, według innej zaś – obydwoje zażyli truciznę. Ciała oblano benzyną i podpalono. 2 maja 1945 roku zwęglone szczątki odnaleźli radzieccy żołnierze.
Komentarz profilera Z pewnością Magda Goebbels nie należała do grona troskliwych, opiekuńczych i kochających swoje dzieci matek. Jej życie od młodości przepełnione było marzeniami o posiadaniu kontroli, władzy, dominacji. Stanowiły one naczelną wartość generującą jej dążenia, przyjmowane postawy oraz przeżywane uczucia. Posiadała wysokie umiejętności manipulowania innymi ludźmi, które ułatwiały jej przechodzenie bez szwanku przez kolejne etapy życia. Doskonaliła je poprzez nawiązywanie nowych znajomości, romansów, podejmowanie zdrad
małżeńskich. Częste zmiany partnerów wprowadzały konieczność manipulowania informacjami oraz wzbudzały w niej skrajne emocje typu „dziś go kocham, a jutro będę go nienawidzić” (huśtawka emocjonalna). Dzieci stanowiły jedynie dodatek, który w ocenie Magdy miał jej przynosić podziw, uznanie oraz akceptację społeczną. Z pewnością pani Goebbels posiadała zaburzenia osobowości o dyssocjalnym charakterze. Jak wskazuje historia jej życia, w trakcie wypadku samochodowego doznała podwójnego pęknięcia czaszki. Badania psychologiczne prowadzone nad zabójczyniami dzieci, które później popełniają samobójstwa, wskazują, że większość sprawczyń wykazywała zaburzenia osobowości oraz posiadała uszkodzenia w zakresie funkcjonowania ośrodkowego układu nerwowego (OUN). Dokonując tzw. rozszerzonych samobójstw, najczęściej stosowały one podstęp, unikając bezpośredniej konfrontacji z dziećmi – przyszłymi ofiarami. Zazwyczaj starały się o to, aby po dokonaniu zbrodni ciała zostały znalezione przez innych w jednym pomieszczeniu. W tym celu wykorzystywały gaz, podawały leki w śmiertelnych dawkach, uruchamiały działania pozbawiające przyszłe ofiary tlenu (uduszenie, utopienie) lub wykorzystywały do tego celu substancje trujące (trucizny), a następnie podejmowały działania zmierzające do unicestwienia siebie poprzez zażycie nadmiernej ilości leków, powieszenie lub skok z wysokości. Wydaje się, że w podstępne działanie przyszłych dzieciobójczyń (zabójczyń dzieci) wpisane jest wykorzystanie zaufania, jakim darzą je dzieci. W ten sposób Magda Goebbels uśmierciła sześcioro swoich dzieci. Przed popełnieniem zbrodni zazwyczaj pozostawiają list czy nagranie wideo lub dzielą się z osobami zaufanymi informacjami dotyczącymi zamiaru popełnienia takiego przestępstwa. Sygnały te są zwykle bagatelizowane przez rozmówców i nie uruchamiają działań profilaktycznych. Liczne studia przypadków wskazują, że przed dokonaniem przestępstwa u sprawczyń widoczne jest tzw. myślenie kanałow21 oraz brak perspektyw i pomysłów na dalsze funkcjonowanie. W opisywanym przypadku naczelnym motywem dokonania „samobójstwa rozszerzonego” były obawy o dalszą przyszłość oraz etykietyzację społeczną (naznaczenie, stygmatyzację), której Magda Goebbels za wszelką cenę chciała uniknąć. Przed dokonaniem zabójstwa dzieci powiedziała swojej znajomej: „Zabierzemy je ze sobą, gdyż są one zbyt dobre dla tego świata, który przyjdzie. Ten świat uzna Josepha za jednego z największych przestępców, jakich wydały Niemcy. Jego dzieci będą męczone, pogardzane lub poniżane. Będą musiały zapłacić za to, co on zrobił. Będą się na nich mścili…”. Motywem uzupełniającym i towarzyszącym dokonaniu zbrodni było uprzednie doświadczenie związane ze śmiercią samobójczą Ewy Braun oraz Hitlera, którego opisywana uważała za autorytet w swoim życiu. Tego typu przykłady powodują zazwyczaj usprawiedliwienie dla osób mających tendencje samobójcze i wzmacniają u nich przekonanie, że posiadane zamysły są jak najbardziej słuszne i akceptowalne.
V. Sąsiedzi Teresa Widera (1959) Siedząca na ławie oskarżonych Sądu Wojewódzkiego w Katowicach kobieta miała na głowie czarną chustkę. Pucołowata blondynka o pełnym biuście, nieco zbyt
obfitym jak na osobę mierzącą zaledwie sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Jej szeroka twarz i mocne ciało przywodziły na myśl przesiąkniętą sterydami radziecką gwiazdę bieżni. – Proszę o łagodną karę – powiedziała, podnosząc się ze swego miejsca. – Proszę o najłagodniejszą karę – „przebił” ją stojący obok mężczyzna. Na dany przez sędziego znak usiedli z powrotem. Mężczyzna robił wrażenie zgnębionego, kobieta schyliła nisko głowę, kryjąc twarz przed pełnymi nienawiści oczami publiczności.
Ten listopadowy dzień był w Rybniku wyjątkowo chłodny i wietrzny. Ciężkie, ołowiane chmury wisiały nisko, przepuszczając na ziemię tylko niewielką ilość światła. Ulice miasta sprawiały wrażenie dojmującego smutku i opuszczenia. Ogołocone z liści krzewy chwiały się żałośnie, miotane podmuchami ostrego wiatru. Przechodnie podnosili kołnierze i przyspieszali kroku, broniąc się przed przenikliwym zimnem i wilgocią. Około godziny osiemnastej w mieszkaniu rybnickiego lekarza rozległ się dźwięk telefonicznego dzwonka. Mężczyzna, który podniósł słuchawkę, ubrany był w srebrnoszary tweedowy garnitur, doskonale harmonizujący z jego przyprószonymi siwizną włosami, i niebieski krawat, dobrany pod kolor oczu. – Doktor Łazowski, słucham. – Panie doktorze, niech pan natychmiast przyjedzie. – Usłyszał łamiący się ze zdenerwowania głos kobiety. – Ale kto mówi? Co się stało i gdzie mam przyjechać? – Lekarz zachował stoicki spokój. Z urywanych zdań, które kobieta rzucała do słuchawki, zorientował się, że nagle zachorowały jakieś dzieci. Nie bez trudu z potoku wyrzucanych słów zdołał wyłowić adres: ulica Wolna 47a, parter. Ponieważ było to miejsce znacznie oddalone od centrum miasta, dotarcie tam zabrało doktorowi Łazowskiemu prawie pół godziny. Po przybyciu pod wskazany adres, który okazał się mieszkaniem państwa Sobików, rzeczywiście zastał tragiczną sytuację. Na jednym z łóżek leżał nieruchomo jasnowłosy chłopczyk. Na drugim wiła się z bólu niewiele starsza dziewczynka. Chłopczyk nie dawał już żadnych oznak życia. Natychmiast wykonany przez lekarza zastrzyk z adrenaliny prosto w serce nie odniósł najmniejszego skutku. Dziecko było martwe. Doktor Łazowski przystąpił więc do ratowania dziewczynki. Po wstępnym badaniu zdecydował się zabrać ją do szpitala. Nie czekając na wezwanie karetki, wsadził dziecko do swojego samochodu i zawiózł na miejsce. Nadzieja na utrzymanie chorej przy życiu była nikła. Jadąc, zastanawiał się nad zagadkowym zachowaniem ojca dzieci, który przez cały czas ich ratowania był niezwykle opanowany, a nawet się uśmiechał. Nie wykonał najmniejszego ruchu, żeby pomóc lekarzowi, z wyraźnie uradowaną miną przyglądał się tylko swoim dzieciom, jednemu już martwemu, drugiemu walczącemu ze śmiercią. „Jak to dobrze, że mnie nie było w domu, bo wszystko byłoby na mnie” – twierdził. Po namyśle doktor Łazowski postanowił zawiadomić o niezwykłym wypadku i zachowaniu ojca organy ścigania. Prokurator wraz z milicją pojawił się w mieszkaniu Sobików po upływie godziny. Matka siedziała przy zwłokach syna, rozpaczliwie szlochając, ojciec nadal wykazywał niczym niezmąconą pogodę ducha. Podobnie jak lekarz, także i prokurator niewiele zdołał się dowiedzieć od domowników. Ojciec powtarzał wciąż, że dobrze, iż go nie było w domu, bo wszystko zwaliliby na niego,
łkająca matka powtarzała tylko, że nic nie wie. Przeprowadzający czynności na miejscu zdarzenia prokurator był do tego stopnia oburzony zachowaniem pana Sobika, że polecił milicyjnemu fotografowi wykonać zdjęcie jego zadowolonej twarzy. Kiedy zabierano go do komendy na przesłuchanie, Stanisław Sobik rzucił wesoło do towarzyszących mu milicjantów: „Jedziemy limuzyną na wesele?”. Nie otrzymał odpowiedzi. W trakcie przesłuchań świadków wyłonił się następujący obraz zdarzeń owego feralnego dnia: rano, przed godziną szóstą Hildegarda Sobik jak zwykle odprowadziła swoje dzieci: trzyletniego Stasia do żłobka przy hucie Silesia, w której pracowała, pięcioletnią Irenkę do przedszkola. Jej mąż wybrał się w tym czasie na rozmowę w sprawie pracy do kopalni Jankowice. Pani Hildegarda skończyła pracę o godzinie czternastej. Odebrała dzieci i wróciła z nimi do domu. Dochodziła wtedy godzina piętnasta. Synek i córeczka byli zdrowi, w znakomitych humorach, i nic nie wskazywało na to, żeby cokolwiek im dolegało. Po drodze kupiła im po jabłku i paczce cukierków, o które dzieci się dopominały. Mieszkanie zastała jednak zamknięte. Zapukała więc do sąsiadki, Teresy Widerowej, u której mąż zostawiał czasem klucze. Spędzał zresztą u niej sporo czasu, ku wielkiemu niezadowoleniu pani Hildegardy. Sobikowa zastała ją leżącą w łóżku ze zbolałą twarzą. – Strasznie źle się czuję – wyznała sąsiadce. – Niech pani sprowadzi lekarza i moją pasierbicę. – A gdzie Stanik? – zapytała pani Hildegarda, mając na myśli męża. – Nie mam pojęcia – usłyszała w odpowiedzi. – Niech pani zostawi u mnie dzieci i szybko sprowadzi pomoc. Hildegarda Sobik zrobiła to, o co ją proszono. Kiedy po niecałej godzinie wróciła do sąsiadki, zastała tam już pasierbicę pani Teresy. Mały Staś płakał i wymiotował. Nie przejęła się tym zbytnio, sądząc, że pewnie zjadł coś nieświeżego w żłobku. Żeby nie przeszkadzać w badaniu, wyszła z dziećmi na podwórze. Wizyta lekarza u „Widerki” – jak nazywano w okolicy panią Teresę – nie trwała długo. Doktor nie stwierdził niczego groźnego, jedynie lekki rozstrój nerwowy, którego przyczynę wiązał z niedawną śmiercią jej męża. Kiedy lekarz odjechał, mały Staś Sobik poczuł się gorzej, dostał gwałtownych torsji, zaczął tracić przytomność. Matka zajęła się chorym chłopcem, ale wtedy również Irenka zaczęła wymiotować i skarżyć się na bóle brzucha. Stan dzieci pogarszał się z minuty na minutę. O godzinie siedemnastej wrócił Stanisław Sobik. Wszedł do mieszkania Widerowej, radośnie pogwizdując. Nie wydawał się przejęty sytuacją, którą tam zastał. Obojętnie patrzył na wijącego się z bólu synka. „Jak go chwycę za uszy i rąbnę nim o ziemię, to mu się poprawi” – powiedział. Za namową pasierbicy swej sąsiadki Sobikowa zadzwoniła do doktora Łazowskiego. Co było dalej, już wiemy. – Przypuszczam, że dzieci zostały celowo otrute przez któreś z rodziców – oświadczyła przesłuchującym ją funkcjonariuszom Teresa Widera. – Dlaczego pani tak sądzi? – Często słyszałam, jak Sobikowa mówiła, że gdyby udało jej się pozbyć dzieci, to mogłaby rzucić męża i wrócić do swoich rodziców – wyjaśniła sąsiadka. Cała sprawa wyglądała bardzo podejrzanie. Stanisław Sobik został zatrzymany w areszcie, czym wydawał się specjalnie nie przejmować. Być może trzydziestodwuletni
wówczas syn nałogowego alkoholika i wariatki, która zakończyła życie w szpitalu dla psychicznie chorych w Rybniku, był po prostu zahartowany rozmaitymi przeciwnościami losu. A może… Opinie, jakie zebrali o nim milicjanci, nie stawiały go w korzystnym świetle: chuligan i pijak, czterokrotnie skazany przez kolegium karno-administracyjne na karę grzywny za wywoływanie publicznych awantur. Jego głównymi zainteresowaniami były wódka i kochanka, którą okazała się Teresa Widerowa. W związku z powyższymi ustaleniami milicja wzięła też „pod lupę” sąsiadkę Sobików. Pięćdziesięcioletnia Teresa Widera była postawną blondynką, nieco „przy kości” – jak mawiano na Śląsku. Kilkanaście dni wcześniej została wdową, kiedy niespodziewanie zmarł dużo starszy od niej małżonek. Córka górnika i sprzątaczki, urodziła się i wychowała w Chwałowicach, wraz z dwanaściorgiem rodzeństwa. W domu panowała nędza, a dzieci marły jak muchy, wieku dorosłego dożyła tylko Teresa i jeden z jej braci. Do szkoły chodziła rzadko i niechętnie, nie nauczyła się nawet czytać i pisać. Zarabiała na życie, pasąc krowy jednego z miejscowych gospodarzy. W wieku lat siedemnastu podjęła pracę w hucie Silesia, opuszczając przy okazji dom rodzinny. Potem była służącą u właścicielki restauracji w Rybniku. Wyrzucona na zbity łeb za lekceważenie swych obowiązków i kradzieże, wróciła do huty. Już jako nastolatka wiodła bujne życie erotyczne, obracając się głównie wśród rozmaitych mętów i kryminalistów. W wieku lat dwudziestu wyszła za mąż, za starszego od niej o dwadzieścia pięć lat hutnika, Edwarda Widerę, obejmując opiekę nad najmłodszymi z jego dwanaściorga dzieci z poprzednich trzech małżeństw. Opieka ta polegała na wysługiwaniu się dziećmi we wszelkiego rodzaju pracach, głodzeniu ich i zabieraniu im pieniędzy, kiedy podrosły trochę i zaczęły pracować. O męża nie dbała w ogóle, zajmując się odpłatnym świadczeniem usług seksualnych, czyli prostytucją bądź też – jak nazywał to małżonek – kurestwem. Już w pierwszym roku małżeństwa trafiła na dziewięć miesięcy za kratki, za okradzenie klienta z zegarka i pieniędzy. Ludzie przebąkiwali o tym, że była członkinią głośnej przed laty na Śląsku bandy Siwców, dokonującej napadów z bronią w ręku. Dzieci Widery dorastały i kolejno opuszczały dom, ku wielkiemu zadowoleniu macochy. Teresa podjęła pracę łaziennej w Rybnickiej Fabryce Maszyn Górniczych. W ciągu dziesięciu lat zatrudnienia na tym stanowisku pozostawiła po sobie jak najgorsze wspomnienia. Często przychodziła do pracy pijana, dorabiała sobie też, handlując wódką. Kiedy przestała pracować, zajęła się domem. Podczas nieobecności męża często zapraszała do siebie młodych mężczyzn. Edward Widera tymczasem przeszedł na emeryturę i zaczął pracować jako dozorca na fermie drobiu. Wolne chwile spędzał na łowieniu ryb. Nowe hobby małżonka bardzo odpowiadało Teresie, ponieważ miała wtedy dom tylko dla siebie i mogła tam zapraszać kogo chciała. *** Mimo podeszłego wieku pan Widera trzymał się krzepko i nikt nie dałby mu siedemdziesięciu pięciu lat, które niedługo miał ukończyć. 10 listopada 1959 roku, kilka dni po hucznie obchodzonych urodzinach, poczuł się nagle bardzo źle. Stanisław Sobik,
który zajrzał do Widerów po pracy, znalazł go leżącego w łóżku i wymiotującego dalej niż widzi. Obok torsji wystąpiła gwałtowna biegunka. Brzuch miał twardy jak kamień, wzdęty i nikomu nie pozwalał go nawet dotknąć. Wieczorem Teresa poprosiła Sobikową, by ta wezwała księdza. – Może raczej najpierw lekarza – zasugerowała sąsiadka. – Nie potrzeba – mruknęła tylko Widerowa. Ksiądz pojawił się bardzo szybko. Edward Widera był już tak osłabiony, że nie mógł nawet powtórzyć za nim słów modlitwy. Odmówili ją za niego wszyscy obecni w pokoju. – Czy dać choremu ostatnie namaszczenie? – cicho zapytał duchowny. – No pewnie – odpowiedziała z przekonaniem Teresa Widera. – To się nie straci. Przybyły na miejsce syn pana Edwarda, Alojzy Widera, zdecydował się wezwać lekarza. – Co też mogło zaszkodzić choremu? – zapytał doktor jego żonę, ponieważ Edward nie był już w stanie odpowiadać. – Pewnie wino – zasugerowała Teresa. – Wypił dziś z kolegą parę szklanek. Chory milcząco skinął tylko głową na potwierdzenie tej diagnozy. Wino zawsze mu szkodziło. Lekarz zrobił mu zastrzyk, pytając przy tym żartobliwie, czy zamierza dalej pić. Zaniepokoił się jednak słabnącym tętnem chorego i niską temperaturą jego ciała. – Czy mogłaby pani zagotować trochę gorącej wody do termoforu – poprosił Widerową. – Trzeba trochę rozgrzać chorego. – Nie mam termoforu – odburknęła Teresa. – To do butelki. Tę chyba uda się pani znaleźć… – Nie mam ani kawałka węgla, żeby rozpalić w piecu – odrzekła. Lekarz zaczął rozcierać spirytusem nogi chorego, ale nie następowała poprawa. Zrobił więc jeszcze jeden zastrzyk i zostawił Widerę pod opieką rodziny. Pół godziny później pan Edward już nie żył. Na pogrzebie Teresa wręcz szalała z rozpaczy, próbowała nawet wskoczyć do rozkopanej mogiły. Dzieci Widery były wzruszone. Nie spodziewały się, że Teresa aż tak bardzo kochała ich ojca… *** Tymczasem Stanisław Sobik po spędzeniu czterdziestu ośmiu godzin w zimnej celi skruszał nieco. Już się nie uśmiechał i nie żartował. Przesłuchującemu go prokuratorowi zaserwował opowieść tak ponurą, że aż trudno było w nią uwierzyć. – Jakiś czas temu Teresa zwierzyła mi się, że obmierzło jej życie ze starym chłopem i że ja bardzo się jej podobam – powiedział. – No i zaczęliśmy się pier… to znaczy – doszło między nami do zbliżenia. Od tej pory gościłem u niej często. Piliśmy wódkę i… no… tego… – To znaczy, co robiliście? – dociekał prokurator. – No… zbliżaliśmy się. – Ma pan na myśli, że odbywaliście stosunki płciowe? – No… Jeśli pan to tak nazywa… Z dalszej opowieści Sobika wynikało, że starzejącą się kobietę namiętność opanowała do tego stopnia, że zapragnęła się z nim związać na stałe. Na przeszkodzie stał jednak jej
małżonek, no i żona oraz dzieci Sobika. Postanowiła więc wszystkich otruć. To znaczy męża i dzieci. Sobikowej postanowiła darować życie, ponieważ ta powiedziała kiedyś, że gdyby nie dzieci, to odeszłaby od męża. Widerowa wierzyła więc, że jeśli znikną dzieci, to Sobikowa sama odejdzie. Stanisław Sobik znał jej plany, lecz nie reagował. Był przekonany, że to tylko „takie tam głupie babskie gadanie”. Dopiero gdy umarł Widera, zrozumiał, że Teresa wcale nie żartuje. – Tydzień po śmierci Edka Teresa zrobiła wielkie pranie – mówił Stanisław Widera. – Prosiła, żebym jej pomógł. Nosiłem wodę i rozpalałem ogień w piecu, a ona tłumaczyła mi, że powinienem rozejść się z żoną. Wtedy moglibyśmy być na zawsze razem. „A dzieci?” – zapytałem. Wtedy Teresa powiedziała, że je też otruje. „Nie powinno ci na nich zależeć – tłumaczyła. – Przecież nie są twoje”. – To nie pańskie dzieci? – zdziwił się prokurator. – No… nie wiem – zawahał się Sobik. – Tak przynajmniej twierdziła Teresa. Opowiadała mi, że Hilda, to znaczy moja żona, miała romans z jednym z pielęgniarzy z Rybnika i że to jego dzieci. Z dalszej opowieści Sobika wynikało, że słowa sąsiadki trafiły na podatny grunt. Coraz mniej lubił Hildegardę, coraz bardziej niechętnym wzrokiem spoglądał na Stasia i Irenkę. Temat otrucia nie wracał już więcej w ich rozmowach. Często odwiedzał Widerową i razem pili. A jak wypił, to wracał do domu i na wszelki wypadek spuszczał manto żonie i dzieciom. 26 listopada wstał wcześnie, bo miał iść do kopalni Jankowice, w sprawie pracy. Nic nie załatwiwszy, kupił butelkę wódki i poszedł z nią do brata, Alojzego. Brat postawił drugą flaszkę. Było już ciemno, kiedy zdecydował się na powrót do domu. Kiedy się tam pojawił i zobaczył chore dzieci, zrozumiał wszystko. Nie rozpaczał, bo właściwie był przygotowany na ich śmierć. Zdążył już oswoić się z myślą, że Widerowa je otruje. Wyjaśnienia Sobika skierowały śledztwo na zupełnie inne tory. Teresa Widera została aresztowana, a w jej mieszkaniu przeprowadzono szczegółowe przeszukanie, żadnej trucizny jednak tam nie znaleziono. Sekcja zwłok małego Stasia Sobika wykazała, że chłopczyk bez wątpienia został otruty. Irenkę z największym trudem lekarze zdołali odratować. Przeprowadzono również ekshumację i sekcję zwłok Edwarda Widery. Okazało się, że Sobik nie zmyślił sobie całej historii. Mąż Teresy został otruty tym samym nieznanym środkiem chemicznym, co dzieci Sobików. Eksperci gubili się w domysłach, lecz w żaden sposób nie potrafili rozpoznać trucizny, nie była to bowiem żadna z typowych toksyn, wywołujących znane reakcje. Przesłuchana w charakterze podejrzanej Teresa Widera wyparła się wszystkiego. Nikogo nie otruła, z Sobikiem nic jej nie łączyło. Był tylko sąsiadem i znajomym jej świętej pamięci męża. Jeżeli ktoś w ogóle truł, to z pewnością sami Sobikowie, którzy teraz usiłują zwalić na nią winę. Sobik, owszem, zalecał się do niej, ale ona była wierna swojemu ślubnemu. Po jego śmierci wykrzykiwał nawet, że potruje wszystkich, swoją żonę i dzieci. Nie brała tego poważnie, chociaż wcześniej wytruł już jej koty. – Przypominam sobie – oświadczyła – że w dniu śmierci męża Sobik przyniósł do Edwarda jeden kieliszek wódki. Mąż wypił i potem poczuł się źle. Tylko Sobik mógł to zrobić, otruć go. Wieczorem, już po śmierci Stasia, Sobikowa przyznała mi się nawet, że
otruła dzieci. Mówiła, że rano dała im chleb posypany trucizną, a potem cukierki namaczane w jakimś białym proszku. – Dlaczego nie powiedziała pani o tym wcześniej? – pytał prokurator. – Po prostu zapomniałam – wyjaśniła podejrzana. Wzmianka Widerowej na temat białego proszku skierowała ekspertów na właściwy trop w poszukiwaniu trucizny, którą podano staremu Widerze i dzieciom. Okazało się, iż wszystkim podano sól sodową, czyli fluorokrzemian sodu, nazywany na Śląsku „florianką”, używany w przemyśle do fluorowania wody, jako topnik do otrzymywania nieprzezroczystego szkła, a także jako środek owadobójczy. Roztwór wodny tej trucizny pozbawiony jest zapachu, przez co trudno wykrywalny po dodaniu do żywności. Smak ma cierpki i kwaśny zarazem. Śmiertelna dawka waha się w granicach od pięciu do dziesięciu gramów, a śmierć następuje w ciągu kilku godzin po zażyciu. Pracujący w hucie Edward Widera, podobnie jak i inni robotnicy, przynosił sól sodową do domu, używając jej do tępienia robactwa. Prokurator zdecydował się wnieść akt oskarżenia zarówno przeciwko Teresie Widerowej, jak i Stanisławowi Sobikowi, któremu zarzucił udzielanie czynnej pomocy w zbrodniczych poczynaniach. Ich proces odbył się przed Sądem Wojewódzkim w Katowicach w czerwcu 1960 roku. Ci mieszkańcy Rybnika, którym udało się dostać do środka, wypełnili szczelnie salę nr 304. Przed gmachem sądu przy ulicy Andrzeja 16–18 co rano gromadził się gniewny tłum, rzucający ordynarne wyzwiska pod adresem oskarżonych. Atmosfera nienawiści towarzyszyła im od pierwszego do ostatniego dnia rozprawy. Teresa Widera podczas całego procesu konsekwentnie utrzymywała, że nie jest niczemu winna. Stanisław Sobik twierdził, że nie pragnął niczyjej śmierci i w niczym nie pomagał. Był tylko zobojętniały na wszystko, ponieważ w taki stan wprawiła go wódka. W charakterze świadka sąd przesłuchał między innymi Irenę Sobik, która dopiero niedawno opuściła szpital. Dziewczynka bez trudu rozpoznała oskarżoną. – To starka – powiedziała, wskazując palcem na Widerową. Tego gwarowego określenia używała w stosunku do obojga Widerów, traktując ich niemal jak członków rodziny. Starka i starzyk, czyli babcia i dziadek. – Lubisz ją? – dopytywał się sędzia przewodniczący. – Starki nie lubię – nadąsała się Irenka. – Nie lubię jej, bo otruła mnie i Stasia. Stasio był moim braciszkiem, a teraz go już nie mam. Jest w dziurze. Następnie dziewczynka opisała wydarzenia mające miejsce krytycznego dnia, 26 listopada ubiegłego roku. Kiedy matka zostawiła ją i brata w mieszkaniu „chorej” Widerki, aby sprowadzić lekarza, starka poczuła się od razu dużo lepiej. Wstała i przygotowała dla nich poczęstunek. Złożyło się nań „rozpyrlane” jajko i herbata. Dzieci zjadły jajko, ale herbaty nie dopiły, bowiem według Irenki była „szpetna”. – To znaczy? – dociekał sąd. – Miała gorzki i cierpki smak – wyjaśniła dziewczynka. – Ale starka stanowczo nalegała, żebyśmy wypili. Postraszyła nas nawet Świętym Mikołajem. Miał przyjść i zabrać mnie i Stasia. Dzieci nadal nie chciały wypić do końca „szpetnej” herbaty, ale kiedy Widerowa wyszła z kuchni, zapowiadając, że idzie po Świętego, przerażone wypiły. Staś wszystko, bo
bardziej się bał, Irenka trochę zostawiła. – Potem bardzo bolał mnie brzuch i wymiotowałam – powiedziała. – Co było dalej, nie pamiętam, bo zasnęłam. Zajmując miejsce za barierą dla świadków, Hildegarda Sobik wyraźnie unikała spoglądania w kierunku ławy oskarżonych. Opowiedziała o tym, jak sąsiadka mieszała się do ich małżeństwa, jak oczerniała ją i szkalowała przed mężem. Opowiedziała o wódce, która zmieniła dobrego i spokojnego niegdyś człowieka w krwiożercze zwierzę. O tym, jak Stanisław wracał pijany i jak uciekała wtedy z dziećmi z domu. Nawet w zimie błąkała się z nimi po zaśnieżonych ulicach, aby tylko uniknąć awantury, wyzwisk i bicia. Obecni na sali patrzyli na nią z sympatią i współczuciem. Była przecież matką, której zamordowano jedno dziecko i usiłowano pozbawić życia drugie. Żoną, która była zdradzana i oszukiwana. Ofiarą ataków okrutnego pijaka. Pani Sobik powiedziała również, że kiedy dowiedziała się, że Irenka przeżyje, koniecznie chciała podzielić się z kimś swoją radością. Poszła więc do Widerowej. Dlaczego akurat do niej? Bo do kogo miała pójść? Teresa mieszkała przecież najbliżej i chociażby tylko z tej racji dzieliła po części ich życie. Niespodziewanie jednak sąsiadka nie okazała entuzjazmu. Zbladła gwałtownie i zaczęła dygotać. „Jezus Maria, ona wszystko powie!” – wymknęło jej się z ust. „Co powie?” – Pani Hildegarda nie mogła jeszcze wtedy zrozumieć jej słów. „Nic, nic” – zbagatelizowała jej pytanie Widerowa. W tym momencie Teresa Widera zasygnalizowała, że chce złożyć oświadczenie. – Nie mam z tą zbrodnią nic wspólnego – powiedziała twardo, wstając ze swego miejsca. – To Sobikowa sama otruła swoje dzieci. Próbowała jeszcze powiedzieć coś o białym proszku, którym według niej matka posypała przeznaczony dla dzieci chleb, ale przerwał jej spazmatyczny krzyk Sobikowej: – Ty wywłoko! – wrzeszczała Hildegarda, zupełnie już nad sobą nie panując. – Dajcie mi ją na pięć minut! Na jedyne pięć minut! Rozerwę ją własnymi rękami! Przewodniczący wezwał do zachowania spokoju. Sobikowa z płaczem opuściła salę rozpraw. *** Zgodnie z obowiązującą procedurą, oskarżonych poddano obserwacji psychiatrycznej. „Wprawdzie długotrwałe pijaństwo wpłynęło na stępienie jego uczuciowości, co mogło nie być bez znaczenia w czasie popełniania przez niego przestępstw, trudno tu jednak mówić o takim ograniczeniu zdolności kierowania swoim postępowaniem, które by w myśl przepisów kodeksu karnego mogło wpłynąć na zmniejszenie odpowiedzialności karnej” – stwierdził w stosunku do Stanisława Sobika biegły psychiatra, doktor Kazimierz Golonka. Na temat Teresy Widerowej wydał podobną opinię: „Nie stwierdzono objawów choroby psychicznej. Nie można wprawdzie wykluczyć pewnego niedorozwoju umysłowego, stwierdzono natomiast niewątpliwie nieudolną symulację zaburzeń psychicznych”. Ratując własną skórę, oskarżona rzeczywiście próbowała udawać wariatkę. Utrzymywała, iż Boże Narodzenie jest w październiku, twierdziła, że ma dwanaście palców u ręki i że po poniedziałku następuje środa. „To Sobikowie zabili – powtarzała uparcie. – Ja jestem niewinna”.
Wysoki Sąd nie przyjął do wiadomości tych zapewnień. 28 czerwca 1960 roku Teresa Widera i Stanisław Sobik zostali skazani na karę śmierci, co odzwierciedlało w pełni żądania prokuratora. Sąd Najwyższy utrzymał w mocy zaskarżony przez obrońców wyrok. Rada Państwa nie skorzystała z przysługującego jej prawa łaski. Wyrok wykonano.
Komentarz profilera Sprawczyni zabójstwa chłopca i usiłowania zabójstwa dziewczynki, będących dziećmi sąsiadów, przez dłuższy czas przygotowywała się do dokonania tych czynów. Analiza zdarzenia wskazuje, że przed nim podjęła skuteczną próbę wykorzystania do tego celu trucizny, którą podała wcześniej swojemu mężowi. Partner życiowy Teresy Widery stanowił pierwotną przeszkodę w osiągnięciu zamierzonego celu, którym był nowy związek z żonatym sąsiadem. Sprawczyni do przyszłych ofiar miała dość łatwy dostęp. W sposób naturalny, niebudzący podejrzeń, zbliżyła się do dzieci, wykorzystując oraz budując ich zaufanie do jej osoby. Następnie użyła jednej z technik manipulacyjnych, skłaniając je do wypicia herbaty zawierającej truciznę. Podejmowanym działaniom towarzyszyły posiadane przez sprawczynię antysocjalne zaburzenia osobowości i brak empatii, mający swoją etiologię w jej rozwoju, oraz brak poczucia winy. Podstawową cechą jej osobowości antysocjalnej był stały wzorzec lekceważenia i pogwałcania praw innych ludzi. Miał on swój początek we wczesnym okresie dorastania i utrzymywał się aż do wieku dojrzałego. W przeszłości tego typu zaburzenia w literaturze psychologicznej były określane jako „psychopatia”, „socjopatia” lub „dyssocjalne zaburzenia osobowości”. Z uwagi na fakt, że określenia te nabrały pejoratywnego znaczenia, zostały wycofane z terminologii klinicznej. Podobna sytuacja miała miejsce, jeśli chodzi o określanie deficytów intelektualnych u pacjentów. W przeszłości na określenie zaburzeń intelektualnych używano terminów „debil” – obecnie upośledzenie umysłowe w stopniu lekkim, „idiota” – obecnie upośledzenie w stopniu umiarkowanym czy „imbecyl” – obecnie upośledzenie w stopniu znacznym. Powtarzający się u Teresy Widery trwały wzorzec zachowań zaburzonych przejawiał się w łamaniu podstawowych praw innych i w niestosowaniu się do obowiązujących ją norm i zasad postępowania. Sprawczyni ta zachowywała się nieodpowiedzialnie i nastawiona była na wykorzystywanie innych, w swej historii życia posiadała wielu partnerów seksualnych. Charakteryzowała ją impulsywność i nieumiejętność planowania swoich dłuższych działań, skłonność do irytacji i agresywność, lekceważenie bezpieczeństwa własnego i cudzego. Ponadto były u niej widoczne: ciągły brak odpowiedzialności (przejawiający się m.in. w nieumiejętności utrzymywania stałej pracy) oraz brak wyrzutów sumienia (obojętność lub usprawiedliwianie czynów raniących innych). Działaniom sprawczyni zabójstwa Stasia oraz silnego zatrucia Irenki towarzyszyła misternie i konsekwentnie budowana intryga, zmierzająca do rozpadu związku małżeńskiego Stanisława Sobika. Podejmowanym przez sprawczynię działaniom towarzyszyły fantazje, w których widziała już siebie jako partnerkę sąsiada. Należy jednak pamiętać, że fantazje sprawców rzadko przekładają się na rzeczywistość. Czynnikiem, który powoduje taki stan, są nieprzewidywalne sytuacje. W analizowanym przypadku było to uratowanie małoletniej Irenki przez pracowników służby zdrowia. Zabójstwa przy pomocy trucizny w kryminalistyce posiadają długą historię, sięgającą do czasów starożytnych, i – co istotne – narzędzie to było
najczęściej wykorzystywane przez kobiety. W trakcie analizy stylu funkcjonowania Teresy Widery na początku rzuca się w oczy brak zdolności do empatii, czyli umiejętności wczucia się w emocje i sytuacje innych. Ponadto silne skupienie na własnej osobie oraz przeliczanie wszelkich działań na zakładaną korzyść materialną lub emocjonalną. Ta sprytna manipulantka do osiągania swoich celów używała zwykle metod pośrednich, które w jej odczuciu pozwalały na ograniczenie ryzyka ujawnienia. Wyczekiwała na odpowiedni moment do działania, który nastąpił w sytuacji powierzenia jej przez sąsiadkę opieki nad dziećmi. Wiedziała, że dzieci stanowią tzw. ogniwo scalające będącego w coraz gorszej kondycji małżeństwa Sobików.
VI. W piekle Myra Hindley (1963-1965) Moors Murders (Morderstwa na wrzosowiskach) – tak w Wielkiej Brytanii nazwano serię okrutnych zabójstw dzieci, których dopuściła się para zwyrodnialców z piekła rodem, Ian Brady i Myra Hindley. Doszło do nich pomiędzy lipcem 1963 roku a październikiem roku 1965 w regionie North West England, na terenie dzisiejszego hrabstwa Greater Manchester. Ofiarą padło pięcioro dzieci, w wieku od 10 do 17 lat. Ciała dwojga z nich odnaleziono zakopane w prowizorycznych mogiłach na wrzosowisku Saddleworth. Trzeci grób odkryto na tym samym terenie w 1987 roku, ponad dwadzieścia lat po osądzeniu i skazaniu morderców. Istnieją uzasadnione podejrzenia, że spoczywa tam także czwarta ofiara, lecz zwłok nie odnaleziono do dzisiaj. Mimo iż od opisanych wydarzeń minęło już prawie pół wieku, sprawa „morderców z wrzosowisk” ciągle wywołuje w brytyjskim społeczeństwie wielkie emocje.
Myra urodziła się 23 lipca 1942 roku, jako pierwsze dziecko Nellie i Roberta Hindleyów. Przyszła na świat w Crumpsall, cieszącej się nie najlepszą sławą północnej dzielnicy Manchesteru, odległej o około trzy mile od centrum metropolii. W czasie, kiedy urodziła się Myra, Robert służył w Afryce Północnej, w brytyjskiej Drugiej Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej. Wrócił do domu dopiero w 1945 roku. W tej sytuacji w wychowaniu dziewczynki pomagała Nellie jej matka. Wojna (a może Afryka?) chyba nie najlepiej wpłynęła na pana Hindleya, bo po powrocie zaczął coraz częściej zaglądać do kieliszka, co kończyło się zwykle domowymi awanturami oraz laniem, które spuszczał żonie i córce. Tak więc Myra oswoiła się z brutalnością już od najmłodszych lat swojego życia. W 1946 roku pojawiła się na świecie Maureen, młodsza siostra Myry, której wychowaniem zajęła się wtedy babcia. Ojciec wyuczył Myrę szeregu różnych chwytów i ciosów, w związku z czym znakomicie potrafiła sobie radzić na ulicy, bijąc nawet starszych chłopców. Któregoś dnia skutecznie stanęła w obronie jednej z koleżanek siostry, Pauline Reade. Ponurym zrządzeniem losu, kilka lat później ta sama Pauline stała się pierwszą ofiarą „morderców z wrzosowisk”… Myra nie miała głowy do nauki, nauczyciele w szkole byli bardzo niezadowoleni z jej postępów. Lubiła grać w piłkę i uwielbiała czytać, szczególnie książki Beatrix Potte22 i Enid Blyto23, przenosząc się dzięki nim z szarych realiów robotniczego przedmieścia w świat kolorowych przygód. Wzbijała się z radością do góry na skrzydłach cudzych uniesień i pogrążała w otchłani rozpaczy, gdy bohaterowie, z którymi się utożsamiała,
cierpieli lub ponosili klęskę. Poza tym była spokojną, kochającą dzieci i zwierzęta dziewczyną, niewyróżniającą się niczym szczególnym spośród rówieśników. Kiedy trochę podrosła, pracowała często w charakterze babysitter, czyli opiekunki do dziecka. Lubili ją zarówno mali podopieczni, jak i ich rodzice. Koleżanki zauważyły jednak, że jest jakaś inna: „Dla nikogo nie miała empatii – mówiła po latach Susan Carter, szkolna koleżanka Myry. – Jeśli ktoś się skaleczył, nie robiło to na niej żadnego wrażenia”. Jak każda dorastająca nastolatka w tamtych czasach marzyła o księciu z bajki i stałych orgazmach; podkochiwała się w Elvisie Presleyu. Obyczajowa rewolucja lat sześćdziesiątych, która właśnie zaczynała się przetaczać przez świat, nauczyła większość młodych ludzi, że życie jest seksualną olimpiadą, rodzajem ambicjonalnego sportu. Z osiągnięciem tych orgazmów był chyba jednak pewien kłopot, ponieważ chłopcy jej na ogół unikali, najprawdopodobniej z powodu wyuczonych przez ojca umiejętności komandosa. Tak czy inaczej, uchodziła za mało atrakcyjną, zyskała sobie nawet przezwisko Square Ass (Kwadratowa Dupa). Planowała pójść w ślady ojca i zaciągnąć się do armii, lecz jej nie przyjęto. Przez jakiś czas pracowała jako opiekunka do dzieci w Londynie, marząc o ucieczce do Ameryki. Niektórym ludziom ciągle jeszcze się wydawało, że Ameryka jest krajem Pana Boga, a Nowy Jork jest miastem cudów. Że wszyscy Amerykanie są zdrowi, Amerykanki najpiękniejsze, że sport jest ważny, czas drogocenny, bieda jest występkiem, bogactwo zasługą, cnota połową powodzenia, a wiara w siebie całkowitym powodzeniem. W 1959 roku siedemnastoletnia Myra poznała Michaela Higginsa. Latem chodzili razem kąpać się nad rzekę Irwell, na granicy Manchesteru i Salford. Któregoś dnia pokłócili się, Michael poszedł sam i utopił się. Przed pogrzebem ciało nieszczęśnika wystawiono w otwartej trumnie. Myra była załamana śmiercią ukochanego, ale widok jego zwłok wyraźnie ją zafascynował. Kiedy tak stała, długo wpatrując się w leżące w drewnianej skrzynce ciało, matka Michaela, mylnie widać interpretując zachowanie dziewczyny, podarowała jej wyjęty z rąk martwego syna różaniec. Jak wspominali potem jej znajomi, Myrę w obsesyjny sposób fascynowało to, co w innych budziło lęk i przerażenie: leżący przy torach pies, któremu pociąg uciął głowę, rozszarpany przez psy kot, przygnieciony przez ciężarówkę chłopiec… Tymczasem Roberta Hindleya dopadł wylew krwi do mózgu, w wyniku którego doznał częściowego paraliżu. Stał się przez to jeszcze bardziej zgorzkniały i jeszcze gorzej traktował Nellie i dzieci. Tyle że teraz ledwie się ruszał, a kiedy spróbował znów podnieść rękę na Myrę, ta spuściła mu niezłe manto. Od tego czasu regularnie biła i poniżała swojego niepełnosprawnego tatusia, odpłacając mu za wcześniejszą przemoc i znęcanie się nad rodziną. W styczniu 1961 roku Myra Hindley zaczęła pracę sekretarki w małej firmie chemicznej Millwards Merchandising w Manchesterze. Tam poznała młodego magazyniera, Iana Brady’ego. Inni ludzie widzieli w nim mało sympatycznego odludka, Myra zaś – romantycznego intelektualistę. „Był jedynym znanym mi mężczyzną, który miał czyste paznokcie” – wyznała później. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Bez wahania porzuciła aktualnego narzeczonego, Ronniego Sinclaira, i związała się Ianem.
*** Ian Brady urodził się 2 stycznia 1938 roku w slumsach Glasgow, jako Ian Duncan Stewart. Był nieślubnym synem kelnerki Maggie Stewart, swojego biologicznego ojca nie poznał nigdy. Maggie twierdziła później, że był nim dziennikarz jednej z miejscowych gazet, który zmarł trzy miesiące przed urodzeniem się Iana. Niedługo po przyjściu na świat został adoptowany przez rodzinę zastępczą, Mary i Johna Sloanów. Przed podjęciem brzemiennej w skutki decyzji o adopcji państwo Sloan powinni się bardziej zastanowić, ale czy można przewidzieć, co wyrośnie z kilkumiesięcznego brzdąca? Od najmłodszych lat Ian zdradzał klasyczne objawy psychopatii, miał poważne trudności z przestrzeganiem powszechnie przyjętych norm społecznych. Skryty, zamknięty w sobie, stronił od ludzi. Często zdarzały mu się napady złości, podczas których bił z całej siły głową o podłogę. Uchodził za bystrego chłopaka, ale z nauką nie dawał sobie rady, na zajęciach z wychowania fizycznego uchodził za ofermę, z zadowoleniem natomiast torturował zwierzęta: kamienował psy, odcinał głowy królikom, palił żywcem i zrzucał z wieżowców koty. Po ukończeniu szkoły podstawowej zaczął się uczyć w Shawlands Academy, szkole usytuowanej w South Side w Glasgow. Dwukrotnie stawał przed obliczem sądu dla nieletnich z powodu dokonywanych włamań do okolicznych domów. Nieustanne konflikty z prawem stały się przyczyną wydalenia Iana ze szkoły w 1953 roku. Miał wtedy piętnaście lat. Zaczął pracować, początkowo w firmie Harland and Wolff, jako tzw. teaboy, czyli chłopak zajmujący się parzeniem herbaty dla pracowników, potem jako posłaniec u rzeźnika. Miał dziewczynę, Evelyn Grant, która porzuciła go, gdy w szale zazdrości zaczął jej grozić nożem za zatańczenie z innym chłopakiem. Zanim osiągnął pełnoletność, w roku 1955 ponownie stanął przed sądem. Zarzucono mu dokonanie dziewięciu różnych przestępstw. Otrzymał wyrok w zawieszeniu. Spełniając jeden z postawionych przez sąd warunków tego zawieszenia, zamieszkał z matką, która wcześniej przeprowadziła się do Manchesteru i wyszła za mąż za Patricka Brady’ego, irlandzkiego kupca z branży owocowej. W ten sposób Ian Stewart, późniejszy Ian Sloan, stał się na koniec Ianem Bradym i zamieszkał w Manchesterze. Ojczym załatwił mu stanowisko tragarza skrzynek z owocami na Smithfield Market, ale ciężka praca nie za bardzo odpowiadała Ianowi. Wkrótce znów naruszył prawo. Złapano go z workiem kradzionych pieczątek, które usiłował sprzedać. Tym razem został skazany na trzy miesiące pobytu w więzieniu Strangeways. Pobyt za kratkami zdeprawował go do reszty i przepełnił nienawiścią do społeczeństwa, rozwijając przy okazji zainteresowanie przestępstwami i zbrodniami. Po wyjściu na wolność, 14 listopada 1957 roku, stał się jeszcze większym samotnikiem. Utrzymywał się z różnych dorywczych prac fizycznych. Uczył się niemieckiego, by móc przeczytać w oryginale Mein Kampf Adolfa Hitlera, „biblię” partii nazistowskiej, książkę, w której przyszły Führer przedstawił program niemieckiej hegemonii w Europie. Już jako nastolatek fascynował się dziełami Fryderyka Wilhelma Nietzschego, niemieckiego filozofa, którego koncepcje wykorzystali częściowo naziści, oczywiście pojmując ją odpowiednio do swoich celów, nie zawsze zgodnie z pierwotną myślą. Doprowadziło to do stworzenia terminów „czystość rasowa” i „podczłowiek”, których sam filozof nigdy nie
użył, choć w okresie hitlerowskim uznane były one za naturalną konsekwencję nietzscheańskich tez. Nadludźmi wedle tego systemu mieli być Aryjczycy, którzy swoje „dobre” geny przekazywali przyszłym pokoleniom, tworząc nową, lepszą rasę – zjawiskiem towarzyszącym była wówczas eugenika i zamiar eksterminowania ze społeczeństwa jednostek słabszych. Pod wpływem tych lektur w Ianie Bradym zaczynało się powoli kształtować poczucie wyższości i przeświadczenie, że inni ludzie są wobec niego zaledwie „robakami”. „Fascynacja Brady’ego nazizmem realizuje się na kilku różnych poziomach – pisał już w trakcie procesu profesor David Wilson, brytyjski kryminolog. – Przede wszystkim widzi w Hitlerze kogoś w rodzaju ojca dla mas, Brady zaś nie ma ojca. Trzeba też pamiętać, że Brady zawsze lubił szokować. Obnoszenie się z sympatią do nazizmu musi budzić szok w społeczeństwie, które […] przeżyło wojnę. […] Przyznawać się do popierania tych, z którymi dopiero co się walczyło, jest czymś niebywałym”. Ian kupił sobie sprzęt do nagrywania i kopiował na płyty winylowe przemówienia Führera, zaczytywał się też w książkach markiza de Sade, francuskiego pisarza, od którego nazwiska wywodzi się pojęcie „sadyzm”. Pod ich wpływem nabrał przekonania, że „morderstwo to konieczność, nigdy zbrodnia”. W 1959 roku Brady otrzymał posadę magazyniera w Millwards Merchandising. W styczniu 1961 roku zaczęła tam pracować również nowa sekretarka, Myra Hindley… *** Początkowo Ian zdawał się w ogóle nie zauważać wdzięczącej się do niego Myry, która by mu się spodobać, utleniła nawet włosy. Okazja do bliższego poznania nadarzyła się podczas zorganizowanej przez firmę imprezy bożonarodzeniowej. Tańczyli tam ze sobą, a na koniec Ian odprowadził Myrę do domu. Wtedy też po raz pierwszy ją pocałował, kalecząc przy okazji jej wargi zębami. Kilka dni później zaprosił ją do kina. Przebojem sal kinowych w roku 1962 był pierwszy z cyklu filmów o Jamesie Bondzie, Doktor No, w reżyserii Terence’a Younga, nakręcony na podstawie powieści Iana Fleminga, z Seanem Connerym w roli głównej, Josephem Wisemanem w tytułowej i piękną Ursulą Andress jako partnerką bohaterskiego agenta Jej Królewskiej Mości. Ale Ian zabrał Myrę na Proces norymberski, film dokumentalny, przedstawiający między innymi widok nagich trupów spychanych przez buldożery do masowego grobu. Po projekcji zachęcił ją do przeczytania dzieła Hitlera i książek markiza de Sade. Myra zrozumiała, że przy Ianie nigdy nie będzie się nudzić, i bez wątpienia miała rację. Tego wieczoru zostali kochankami. Czuła się szczęśliwa i spełniona. Od dawna czekała na coś innego, bardziej ekscytującego niż szara codzienna rzeczywistość. Teraz wreszcie znalazła to w swoim kochanku. Od tej pory skwapliwie czytała podsuwane jej przez Iana lektury. Katoliczka, dotąd bardzo religijna, pochłaniała z zapałem dzieła Nietzschego, filozofa, który odrzucał chrześcijaństwo jako religię tłamszącą potencjał człowieka poprzez narzucanie mu wiary w dobro i zło. Kiedy Brady powiedział jej, że Boga nie ma, przestała chodzić do kościoła. W tym samym czasie młodsza siostra Myry, Maureen, też znalazła sobie chłopaka. Nazywał się David Smith. Był to kawał łobuza i nicponia, ale to on właśnie miał się
okazać osobą, dzięki której sprawa „morderców z wrzosowisk” wyszła na jaw. Gdyby nie Smith, zabójstwa dokonywane przez sadystyczną parę trwałyby zapewne jeszcze wiele lat. Podczas jednego ze spotkań Ian czytał Myrze na głos The Carpetbaggers Harolda Robbins24, a opisane tam z odrażającymi szczegółami gwałt na piętnastolatce, kazirodztwo i pedofilię określił jako „przygody”. Potem podarował jej książkę pt. Compulsion (Przymus) Meyera Levina – powstałą na faktach historię dwóch przystojnych i zamożnych młodych mężczyzn, Richarda Loeba i Nathana Leopolda, studentów University of Chicago, skazanych na dożywotnie pozbawienie wolności za porwanie i zamordowanie w 1924 roku czternastoletniego Bobby’ego Franksa. Jako motyw zabójstwa podali chęć popełnienia przestępstwa doskonałego. Książka, napisana jako argument przeciwko karze śmierci, Ianowi posłużyła za instruktaż, czego nie robić, by nie dać się złapać. Któregoś dnia Brady uśpił Myrę tabletkami nasennymi swojej babci, a potem zgwałcił, dokumentując wszystko za pomocą fotografii. „Jest okrutny i samolubny, ale ja go kocham […] – zapisała w swoim pamiętniku. – Mam nadzieję, że kiedyś się ze mną ożeni”. Bez wahania pozowała mu potem do pornograficznych zdjęć, a jej bezwarunkowa akceptacja zachęciła Brady’ego do jeszcze bardziej ekstremalnych zachowań. Rodzina i znajomi Myry z przerażeniem patrzyli, jak zmienia się pod wpływem Iana, ubiera się wyzywająco, maluje usta krwistoczerwoną szminką, staje się arogancka i jeszcze bardziej skryta. Brady całkowicie zaraził ją swoimi nazistowskimi obsesjami. Pokazywał jej świat, w którym liczą się tylko ustanowione przez nich samych zasady. Gotowa była spełnić każdą jego fantazję. „Mógłby mi powiedzieć, że Ziemia jest płaska, że księżyc jest zrobiony z zielonego sera, a słońce wschodzi na zachodzie, i tak bym mu uwierzyła, tak wielka była jego siła perswazji” – napisała w swoim pamiętniku. Gotowa spełnić każde życzenie swojego psychopatycznego chłopaka, do tego wyprana z uczuć i emocji, była dokładnie taką osobą, jakiej potrzebował Brady. „Myra […] była w stanie zagłębić się w ten świat częściowo z powodu swego dzieciństwa, ponieważ widziała w Bradym lustrzany obraz swego ojca – napisał z kolei Duncan Staff, dziennikarz, który odziedziczył wszystkie jej zapiski. – Ojciec bił ją od najmłodszych lat, a Ian podczas seksu. W pewnym sensie to dzieciństwo przygotowało ją do wejścia w ten świat”. Kiedy Brady zaproponował jej wspólny napad na bank, zgodziła się bez wahania. Na czarnym rynku nabyła dwa pistolety, zdała też egzamin na prawo jazdy, aby móc pełnić rolę kierowcy. Ale Ian nie zamierzał wcale napadać na bank. Ta propozycja miała jedynie na celu sprawdzenie, jak daleko sięga oddanie Myry. Planował coś dużo, dużo gorszego. Zbrodnię doskonałą… – Powinniśmy doświadczyć najwyższej rozkoszy – zwierzył się pewnego dnia swojej dziewczynie. – To znaczy? – zaciekawiła się Myra. – Odebrać życie innemu człowiekowi. – To… mogłoby być rzeczywiście fascynujące. Ian Brady odnalazł w Myrze Hindley bratnią duszę. ***
Plan zakładał porwanie dziecka, które wywiozą następnie na wrzosowiska, tam zgwałcą, zamordują i pochowają. Myra stanowiła przy tym dla Iana rodzaj kamuflażu, potrzebnego mu do zwabiania ofiar w pułapkę. Dzieci i nastolatki instynktownie ufają kobiecie. Bez niej Brady być może nie zdołałby popełnić tych wszystkich gwałtów i morderstw. Przygotowania zaczęli od zakupu furgonetki, bagażnik samochodu wyłożyli folią, żeby nie zostawić w środku żadnych śladów. Spakowali też łopatę, ząbkowany nóż i sznur. Swój okrutny proceder rozpoczęli 12 lipca 1963 roku, a jego ofiarą padła szesnastoletnia Pauline Reade. Rodzice kupili jej na potańcówkę nowe białe szpilki. Nigdy jednak nie dane jej było w nich zatańczyć, na swej drodze spotkała bowiem Myrę Hindley i Iana Brady’ego. Kiedy po latach odnaleziono zwłoki zamordowanej Pauline, wciąż miała na nogach te buciki. Wewnątrz zachowało się nawet złote logo producenta. Tego dnia para zaczaiła się na dziewczynę, idącą właśnie w stronę dyskoteki. Mary poprosiła ją o pomoc w znalezieniu kosztownej rękawiczki, którą rzekomo zgubiła na wrzosowisku. „To prezent od Iana – wyjaśniła. – Wpadłby w gniew, gdyby dowiedział się, że ją zgubiłam”. W zamian zaoferowała Please Please Me – debiutancki album zespołu The Beatles. Pauline zgodziła się bez wahania. Zapewne zgodziłaby się i bez tej nagrody, Myra była przecież starszą siostrą jej dobrej koleżanki, Maureen Hindley… Pojechały więc na miejsce i zaczęły „szukać” zguby. Po chwili dołączył do nich Ian Brady, który cały czas podążał za samochodem na motocyklu. Myra została w samochodzie, zaś Ian z Pauline oddalili się – tak przynajmniej opisywała to później w sądzie Myra. Kwadrans później Ian zawołał ją do siebie. Podeszła i zobaczyła dziewczynę z poderżniętym gardłem. Wokół leżały podarte części jej garderoby, wskazujące na wcześniejsze dokonanie gwałtu. Na prośbę Iana Myra pomogła mu zakopać ciało. Zorganizowano wielkie poszukiwania zaginionej, ale nikt nie trafił na najmniejszy nawet ślad. W gronie podejrzanych znalazł się wówczas chłopak Maureen, David Smith, który wcześniej chodził z Pauline, ale miał żelazne alibi. To morderstwo i związane z nim ryzyko bardzo zbliżyły do siebie Brady’ego i Hindley. Oboje nie odczuwali najmniejszych wyrzutów sumienia, jedynie dreszcz emocji i podniecenia z powodu wspólnej makabrycznej tajemnicy. Zrobili przecież razem coś, za co groził najwyższy wymiar kary – szubienica. Brady wręcz uznał się za „Boga”, decydującego o życiu bądź śmierci innych ludzi. Zachęceni powodzeniem, wkrótce zaczęli planować kolejne zabójstwa. 23 listopada 1963 roku jechali samochodem do pobliskiego miasteczka Ashton-underLyne. Traf chciał, że tą samą drogą szedł wówczas do domu dwunastoletni John Kilbride. Zaproponowali, że go podwiozą. Chłopiec chętnie skorzystał z okazji. Wywieźli go na wrzosowiska, gdzie Brady seksualnie wykorzystał Johna, a następnie udusił go sznurówką. Podobnie jak w przypadku pierwszej zbrodni, Myra czekała w samochodzie, potem pomogła Ianowi zakopać ciało. Na miejscu morderstwa Brady zrobił Myrze serię fotek, które potem, w postępowaniu sądowym, stanowiły jeden z dowodów rzeczowych przeciwko parze zwyrodnialców. Ta potrzeba ponownego przeżywania morderstw za pomocą zdjęć i przedmiotów zabranych ofiarom ostatecznie doprowadziła Iana do zguby. Ten sam schemat – propozycję podwiezienia – wykorzystali 16 czerwca 1964 roku. Ich ofiarą padł Keith Bennett, który cztery dni wcześniej obchodził swoje dwunaste urodziny.
Szczupły okularnik o wiecznie uśmiechniętej twarzy pracował czasami na targowisku w Ashton-under-Lyne, zarabiając w ten sposób na kieszonkowe. Myra kupowała tam nylonowe pończochy. Hindley zwabiła Keitha do samochodu prośbą o pomoc w załadowaniu kilku pudeł. Chłopiec został brutalnie zgwałcony, a następnie uduszony i zakopany na wrzosowiskach. Jego ciała nie odnaleziono do dzisiaj, pomimo rozpaczliwych apeli rodziny. Matka Keitha, Winnie Johnson, zmarła w 2012 roku. Do końca życia łudziła się, że Brady, wówczas już jedyny żyjący z pary morderców, wyjawi miejsce ukrycia ciała jej synka. Na próżno. Narcystyczny potwór wciąż bawił się bólem innych, nawet za kratkami. Wciąż zachwycony był własnymi zbrodniami, które przyniosły mu tak wielką popularność. Wcześniej pani Johnson korespondowała z Myrą, lecz i ta nie wyjawiła kobiecie prawdy. „Dlaczego wciąż mówicie o Kubie Rozpruwaczu25 – zapytał Ian przeprowadzającego z nim wywiad dziennikarza. – To kwestia całej fascynującej otoczki – ta mgła, peleryny i brukowane uliczki. Wrzosowiska są dokładnie tym samym. Jak w Wichrowych Wzgórzac26 i Psie Baskerville’ó27”. Kolejnej zbrodni Brady i Hindley dokonali 26 grudnia 1964 roku. Tego dnia Myra zwabiła do samochodu dziesięcioletnią Lesley Ann Downey, wracającą z wesołego miasteczka w Manchesterze. Na starych fotografiach widać uśmiechniętą dziewczynkę z bujną grzywą ciemnych włosów, spiętych z tyłu modną wówczas opaską… Hindley zawiozła ją do domu swojej babci przy Wardle Brook Avenue 16, w którym mieszkała z Ianem. To, co działo się dalej, uwiecznione zostało na włączonym przez Brady’ego dyktafonie oraz na wykonanych przez niego fotografiach. Widać na nich rozebraną Lesley, którą zmusili do przyjmowania różnych wyuzdanych pozycji seksualnych. Kiedy odmawiała, była torturowana. Na taśmie słychać, jak Myra zimnym głosem rozkazuje dziewczynce włożyć głębiej knebel do ust, który również widać na zdjęciach. Słychać, jak dziecko krzyczy i błaga o wypuszczenie do domu. Jeśli przyjąć za prawdziwe złożone przez Hindley wyjaśnienia, w pewnym momencie Brady kazał jej iść do łazienki i wziąć kąpiel. Kiedy wróciła do pokoju, Lesley leżała zakrwawiona na podłodze, uduszona przez Brady’ego. Po latach on sam napisał jednak z więzienia w jednym ze swych licznych listów do prasy, że Myra brała aktywny udział w morderstwie: „Nalegała, że chce zabić Lesley Ann Downey własnymi rękoma, używając jedwabnego paska o długości dwóch stóp, którym później bawiła się publicznie, ukrywając wiedzę o celu, do jakiego został użyty”. Po kilku udanych zabójstwach Brady postanowił wciągnąć w nie jeszcze jedną osobę. Świeżo poślubiony mąż Maureen Hindley, David Smith, wydawał się wręcz wymarzonym kompanem do tego rodzaju „zabaw”. Jako jedenastolatek znalazł się w poprawczaku za dźgnięcie innego dzieciaka nożem podczas bójki. Wsławił się też uderzeniem w twarz dyrektora szkoły, do której chodził. Na początek Ian zaproponował Davidowi wspólne dokonanie rabunku. Członek ulicznego gangu zgodził się chętnie. Pragnąc jednak wcześniej zapewnić sobie stuprocentową lojalność młodego przestępcy, postanowił wplątać go w kolejne zabójstwo… ***
Nastał wieczór 6 października 1964 roku. Padający gęsto deszcz ze śniegiem od rana spowijał miasto ponurym półmrokiem. Nad wrzosowiskami zawisło coś ciemnego, tchnącego upiorną grozą. Myra poprosiła Davida, aby odprowadził ją do domu. Powiedziała, że sama boi się wracać po nocy. Na miejscu zaprosiła go do środka, obiecując, że podaruje mu miniaturowe butelki wina. Kiedy Smith wszedł, szwagierka nagle gdzieś zniknęła. Po chwili usłyszał jej głos: „Pomóż mu, Dave!”. Skierował się więc w stronę pokoju, skąd dobiegał głos, i ujrzał tam następującą scenę: na podłodze leżał jakiś zakrwawiony chłopak, nad nim pochylał się uzbrojony w siekierę Brady, zadając mu kolejne ciosy w głowę. Ofiara żyła jeszcze, głośno wzywając pomocy. „Ty pieprzony, brudny draniu! – krzyczał Ian. – Zdechnij wreszcie!”. Przerażony Smith nie zareagował. Brady tymczasem uklęknął przy ofierze, przycisnął do twarzy ofiary poduszkę, a potem zawiązał mu na szyi kabel. Dzieciak przestał się ruszać. Oprawca wstał i podał Smithowi siekierę, mówiąc: „Poczuj ten słodki ciężar”. Sparaliżowany wręcz David bezwiednie ujął narzędzie mordu, tym samym pozostawiając na nim odciski swoich palców. Do domu wrócił nad ranem. Pierwsze, co zrobił, to opowiedział żonie o wszystkim, czego był niedawno świadkiem. Przyznał, że ze strachu pomógł Ianowi i Myrze w usuwaniu z mieszkania śladów dokonanej zbrodni. Szybko okazało się, że w tym związku to raczej Maureen powinna nosić spodnie. „Idziemy na policję” – oświadczyła zdecydowanym tonem. Funkcjonariusze z nakazem przeszukania zjawili się w domu Iana Brady’ego i Myry Hindley wczesnym rankiem 7 października. Po otwarciu drzwi do pokoju znaleźli tam owinięte w plastykową folię zwłoki siedemnastoletniego Edwarda Evansa. Para zbrodniarzy wytłumaczyła im, że wczorajszej nocy doszło w ich domu do awantury pomiędzy goszczącymi tam Davidem Smithem i Evansem, w wyniku której Smith zatłukł kolegę siekierą. „Nic nie mogliśmy zrobić – tłumaczył policjantom Brady, pokazując jako dowód siekierę. – Muszą być na niej odciski palców mordercy”. Aresztowany również David Smith już na pierwszym przesłuchaniu zaczął sypać faktami, mającymi dowieść jego niewinności. – Dwa tygodnie temu, kiedy byłem u Myry i Iana, ten zapytał mnie, czy kiedyś kogoś zamordowałem – opowiadał. – Zdziwiony odparłem, że nie. „A ja tak – powiedział Ian. – I to nawet czworo. Ich ciała zakopałem potem na wrzosowisku”. – Dlaczego nie zawiadomił pan policji? – pytali śledczy. – Wtedy jeszcze nie traktowałem jego słów poważnie – wyjaśnił Smith. Wspomniał również o dwóch walizkach, które Brady ukrył w przechowalni bagażu na stacji kolejowej w Manchesterze. Młody mężczyzna nie miał pojęcia, co w nich jest, ale wydawały mu się podejrzane. I słusznie. Ta informacja ukierunkowała całe śledztwo, bowiem policjanci bez większego trudu odnaleźli wspomniane walizki. Ich zawartość stanowiła literatura pornograficzna i notatki Brady’ego na temat rabowania banków. Były tam także zdjęcia zaginionej Lesley Ann Downey, której poszukiwano bezskutecznie od grudnia 1963 roku, a – co ważniejsze – taśma z nagranym głosem dziewczynki, błagającej o darowanie jej życia. W tle rozpoznano głosy Myry Hindley i Iana Brady’ego. Część znalezionych w walizkach zdjęć wykonano na wrzosowisku. Idąc po nitce do kłębka, policja postanowiła przeczesać uwidoczniony na fotografiach teren. Po krótkich
poszukiwaniach odnalazła ciała zaginionych Lesley Ann Downey i Johna Kilbride’a. Zeznania Davida Smitha, którym początkowo nie dawano wiary, uważając je za próbę wykpienia się od dokonanego zabójstwa, okazały się nie tylko prawdziwe, ale przede wszystkim niezwykle pomocne w ujęciu jednej z najokrutniejszych par morderców w Europie. *** Proces Myry Hindley i Iana Brady’ego rozpoczął się 27 kwietnia 1966 roku. Poza zabójstwem Edwarda Evansa zarzuty obejmowały również uśmiercenie Lesley Ann Downey i Johna Kilbride’a. Prowadzący śledztwo byli pewni, że wymieniona para odpowiedzialna jest również za zamordowanie pozostałej dwójki dzieci – Keitha Bennetta i Pauline Read28, ale ponieważ nie udało się odnaleźć ich ciał, prokurator zdecydował się nie wnosić w tym zakresie aktu oskarżenia, tym bardziej że zarówno Ian, jak i Myra konsekwentnie zaprzeczali, że w ogóle mają coś wspólnego z jakimikolwiek morderstwami, obciążając odpowiedzialnością Davida Smitha. Wyrok został ogłoszony 6 maja 1966 roku. Iana Brady’ego uznano winnym dokonania trzech zabójstw ze szczególnym okrucieństwem i skazano na karę dożywotniego pozbawienia wolności. Myra Hindley otrzymała taką samą karę, za udział w zamordowaniu Lesley Ann Downey i Edwarda Evansa. Sędzia uznał oboje za „sadystycznych morderców o najwyższym stopniu zdeprawowania”. Dopiero niemal dwadzieścia lat później Brady zdecydował się przyznać do wszystkich pięciu morderstw. Zrobił to podczas rozmów z dziennikarzem „The People”, Fredem Harrisonem, autorem książki Brady and Hindley: Genesis of the Moors Murders. Opowiadał wtedy, że nie będzie się ubiegał o warunkowe zwolnienie i że żałuje swoich czynów. Podobno wkrótce po tej rozmowie jego kondycja psychiczna bardzo się pogorszyła. Podano do publicznej wiadomości, że cierpi na omamy słuchowe i wzrokowe oraz popada w demencję. Kilkakrotnie podjął próby samobójcze. Został przeniesiony do Ashworth – pilnie strzeżonego szpitala psychiatrycznego dla szczególnie groźnych pacjentów w Merseyside. Przebywa tam do dziś. W 2012 roku złożył wniosek o przeniesienie go z powrotem do więzienia, skarżąc się na przymusowe karmienie w szpitalu (od kilkunastu lat regularnie żywiony jest przez dziurkę w nosie). Podczas postępowania przed brytyjskim Trybunałem Zdrowia Psychicznego jeden z sędziów zapytał mordercę: „Dlaczego odmawia pan przyjmowania posiłków, czy planuje pan zagłodzić się na śmierć?”. „Nie można niczego planować, kiedy nie ma się swobody kontroli, poruszania czy czegokolwiek – odpowiedział. – I wcale nie cierpię na żadną schizofrenię paranoidalną. Może tylko na drobne zaburzenia osobowości… Objawy schizofrenii imitowałem, wykorzystując znaną metodę aktorską Konstantego Stanisławskieg29”. Jedna z opiekujących się nim pielęgniarek ujawniła, że Brady tak naprawdę wcale nie głodował, odżywiając się w ukryciu tostami i zupkami z puszki. Ostatecznie szacowny trybunał odrzucił więc wniosek Brady’ego, uznając, że przestępca cierpi na zaburzenia psychiczne wymagające stałego specjalistycznego leczenia. Myra Hindley, którą prasa nazwała „najbardziej złą kobietą Wielkiej Brytanii”, wielokrotnie składała wnioski o warunkowe przedterminowe zwolnienie, argumentując, że
nie brała czynnego udziału w zabójstwach. Twierdziła w nich również, że pomyślnie przeszła proces resocjalizacji, wobec czego nie stanowi już zagrożenia dla społeczeństwa i jak najbardziej może wyjść na wolność. Wszystkie zostały odrzucone. W więzieniu napisała swoją autobiografię, ale próby jej opublikowania zostały storpedowane przez władze. 15 listopada 2002 roku zmarła na atak serca. Jedna z brytyjskich gazet doniosła swym czytelnikom o tym fakcie na pierwszej stronie, zaznaczając: „Nareszcie Myra jest tam, gdzie jej miejsce – w piekle”.
Komentarz profilera Jeśli ktoś uważa, że zło nie istnieje, musi przeczytać tę historię, w której zło przyjęło podstępny sposób działania, prowadzący do serii zabójstw niewinnych istot, nie za pieniądze, lecz w imię chorej ideologii. Myra Hindley należy do grupy sprawczyń zabójstw działających zespołowo. Są to zwykle kobiety młodsze, agresywne, brutalne i zazwyczaj niezdolne do samodzielnego opracowania przemyślanego planu zabójstwa. Swoje ofiary atakują w różnych miejscach, używając do zabójstwa przedmiotów służących krępowaniu ofiary lub noża. Dość często stosują też tortury. Zabójstwa zespołowe z udziałem kobiety przejawiają się w trzech formach: zespoły męsko-żeńskie, zespoły żeńskie, zespoły rodzinne. Przeprowadzone przez A. Karmen30 badania wskazują, że najczęstszymi zespołami są zespoły męsko-żeńskie. Zbrodnie przez nie dokonywane mają często motywację seksualną. Kobieta wchodząca w skład zespołu posiada około 20 lat, a jej zbrodnicza działalność trwa zazwyczaj 1–2 lat. Tak też było w przypadku Myry Hindley. Żeńskie zespoły działają 2–4 lata, a jej członkinie są zazwyczaj nieco starsze, w wieku około 25 lat. Zespoły rodzinne charakteryzuje krótkotrwała działalność mieszcząca się w granicach do roku. Wszystkie wymienione i odnotowane w historii kryminalistyki zespoły powodowały śmierć od 5 do 15 ofiar. Przyjęte przez nie metody dokonywania zabójstwa były zróżnicowane. Myra należy do grupy zabójców sadystycznych, najbardziej przerażających opinię publiczną seryjnych zabójców. Termin „sadystyczny31 może oznaczać szerokie spektrum zachowań przestępczych. Najczęściej używany jest do opisania jakiegokolwiek okrucieństwa bez żadnego konkretnego motywu albo kontekstu. Sprawczyni wychowywała się w niekorzystnych warunkach, które z pewnością wywarły wpływ na jej osobę. Zabójczynię w obsesyjny sposób fascynowało to, co w innych budziło lęk i przerażenie. Pierwotnie odrzucana przez innych mężczyzn, uznała, że swoją wartość odnajdzie w poznanym w pracy Ianie. Ciąg zdarzeń spowodował, że znalazła się pod jego silnym wpływem, bezkrytycznie przyjmując narzuconą jej rolę. Bez wahania podejmowała działania zmierzające do neutralizowania okrutnych zamiarów wobec swoich małoletnich ofiar, które przed podejmowanymi atakami, kierując się zaufaniem do jej osoby, bezwiednie wchodziły w proponowane im interakcje. Myra pełniła w nich funkcję sprawcy wprowadzającego ofiarę w psychologiczny rewir działania poprzez zamglenie kontekstu spotkania (zgubiona rękawiczka, prośba o pomoc w załadunku towaru) z jednoczesnym zaoferowaniem ofierze gratyfikacji (płyta grupy The Beatles, podwiezienie). Jej partner, Ian Brady, od czasu dzieciństwa przejawiał skłonności agresywne znamienne dla seryjnych zabójców, m.in. z zadowoleniem torturował. Przedstawiony przypadek znakomicie obrazuje dokonywanie przestępstw w grupie,
gdzie oboje sprawcy, owładnięci szatańskimi fantazjami, krok po kroku wielokrotnie dokonywali zabójstw dzieci, z czasem podejmując próbę powiększenia zespołu o kolejnego członka rodziny, szwagra Davida Smitha. Zamysł ten – jak się okazało – stał się główną przyczyną odkrycia procederu przestępczego podejmowanego przez Iana i Myrę. Dokonywanym zabójstwom sprzyjało rozproszenie odpowiedzialności, które generuje brak odczuwania jakichkolwiek wyrzutów sumienia przez każdego z osobna, przenoszenie odpowiedzialności – wzajemne obwinianie i minimalizowanie skutków swojego działania, wywołujące usprawiedliwianie swoich czynów. Dokonując kolejnych morderstw, stanowili coraz mocniejszy monolit, który z psychologicznego punktu widzenia zapewniał każdemu z nich pozostanie anonimowym oraz dawał tzw. gwarancję bezkarności. Co jest znamienne dla zabójstw seryjnych, interwał czasowy pomiędzy nimi (czas wygaszania) stawał się coraz krótszy. Na swoje ofiary wybierali dzieci, które w ich fantazjach nie były w stanie podjąć skutecznej obrony, nawet w przypadku pojawiających się myśli o ewentualnej ucieczce. W swoje działania wkalkulowali ryzyko, co odzwierciedla proces przygotowania do dokonywania zabójstw: kupili furgonetkę, wyłożyli bagażnik folią, żeby nie zostawić w środku żadnych śladów kryminalistycznych. Spakowali do niego łopatę, ząbkowany nóż i sznur. Zuchwałość w ich poczynaniach stopniowo wzrastała, o czym świadczy zmiana pory dokonywania ataków na ofiary (pierwotnie pod osłoną nocy, później w ciągu dnia), wykonywanie fotografii na miejscu zbrodni, rejestrowanie interakcji z ofiarami przy pomocy dyktafonu, zabieranie pamiątek z miejsc zdarzeń (przedmiotów należących do ofiar) po to tylko, by na nowo przeżywać zaistniałe sytuacje. Tego typu zachowania w przypadku seryjnych zabójców stanowią inspiracje do dokonywania kolejnych zbrodni oraz doskonalenia sposobu działania.
VII. Bez litości Gertrude Baniszewski (1965) Trudno w to uwierzyć, ale opisana na następnych stronach historia, rodem z najkrwawszego filmowego horroru, wydarzyła się naprawdę. 26 października 1965 roku policja w Indianapolis dokonała odkrycia, które opisano później jako „najohydniejszą zbrodnię, jaką kiedykolwiek popełniono w stanie Indiana”. W piwnicy domu trzydziestosześcioletniej Gertrude Baniszewski znaleziono zmaltretowane ciało szesnastoletniej dziewczyny, Sylvii Likens. Przeprowadzone śledztwo wykazało, że tego niebywale brutalnego morderstwa dziecka, dokonały również dzieci. Przez kilka miesięcy w tym z pozoru przeciętnym, spokojnym amerykańskim domu na przedmieściach, za niemym przyzwoleniem sąsiadów, rozgrywało się prawdziwe piekło. Przypalanie papierosami, zrzucanie ze schodów, zmuszanie do zjadania odchodów, gwałty butelką…
Posterunek policji w Indianapolis mieścił się w szarym odrapanym budynku, na samym końcu North Porto Alegre Street, tuż przy Białej Rzece (White River). 26 października 1965 roku dyżur pełnił tam posterunkowy Robert McGee, szczupły facet z mocno przerzedzonymi ciemnymi włosami. Nadciągnęła jesień, dmąca zimnymi wiatrami, zwiększającymi jeszcze wieczne przeciągi w tunelach metra, rosząca miasto deszczami, nieraz po kilka razy dziennie, czego nie podawano nigdy i nigdzie w żadnych spotach reklamowych zachęcających do odwiedzenia stolicy stanu Indiana.
Dla Roberta McGee miał to być kolejny zwyczajny dzień pracy. Tak mu się przynajmniej wydawało, kiedy obejmował służbę. Zerknął na pozostawiony przez zmiennika raport z ubiegłej nocy. Kilka awantur rodzinnych, napad z bronią w ręku na sklep przy Paddock Road, bójka pijaków przed Lorenzo’s Ristorante… Nic szczególnego jak na prawie milionową metropolię. Dwie pierwsze godziny jego dyżuru też upłynęły spokojnie, nie licząc wezwania do wypadku drogowego przy Kentucky Avenue i zgłoszonej kradzieży kilku butelek wina w delikatesach w Perry Township. Tak było do godziny trzynastej, kiedy stojący na biurku policjanta telefon odezwał się po raz kolejny. – Przyjedźcie natychmiast na trzydzieści osiem pięćdziesiąt East New York Street – usłyszał posterunkowy McGee. Łamiący się ze zdenerwowania głos należał chyba do jakiegoś chłopca. – Czemu mamy tam przyjechać? – spokojnie zapytał funkcjonariusz. – Sylvia… – Co Sylvia? – Ona… umarła. – Jak się nazywasz? – wypytywał dalej Robert McGee. – Richard Hobbs. – Ile masz lat? – Czternaście. – Skąd dzwonisz? – Z budki telefonicznej na stacji Shella. Po zadaniu jeszcze kilku rutynowych pytań dyżurny wysłał we wskazane przez chłopaka miejsce radiowóz. W tym momencie nic jeszcze nie wskazywało, że ma do czynienia z czymś, co już niebawem większość gazet określiła „najohydniejszą zbrodnią w historii stanu Indiana”. Pod podanym adresem wznosił się obskurny, zaniedbany dom. Poobtłukiwane schodki, połamane poręcze, kilka okien zasłoniętych płytami wypaczonej i pokrytej zaciekami pilśni. W sąsiedztwie stało kilka podobnych zabudowań, robiących równie ohydne wrażenie. Zabite deskami bądź zamurowane domowym sposobem wyrwy w murach, przybudówki, wietrząca się w oknach pościel i trzepaki na brudnych podwórkach… Zwykły człowieczy trud i znój, krzątanie się wokół lepszego bytu, goniące się dzieci i małe interesy drobnych kombinatorów, gorączkowe i śmieszne. Dwaj funkcjonariusze zapukali do drzwi i weszli do środka. Na progu powitała ich właścicielka mieszkania, która przedstawiła się jako Gertrude Baniszewski. Ze znajdującej się na prawo od drzwi wejściowych kuchni policjantom przyglądała się z zaciekawieniem gromadka umorusanych dzieci i nastolatków. Z głębi mieszkania wyczuwalna była mdła woń brudu i kurzu. Pomieszczenia były zaniedbane, ściany wyglądały tak, jakby ostatni raz pomalowano je jeszcze przed Wielkim Kryzysem, który rozpoczął się w 1929 roku. Zanim policjanci zdążyli dokładnie wyjaśnić cel wizyty, kobieta wręczyła im list, w którym ktoś nierównymi literami opisywał dokonany wcześniej napad i gwałt, wskazując jednocześnie sprawców. Kiedy zaczęli go czytać, nagle podbiegła do nich wystraszona dziewczynka, szepcząc błagalnym tonem: „Zabierzcie mnie stąd, to wszystko wam opowiem”. Zdezorientowani funkcjonariusze nie mieli pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Zapytali o zmarłą dziewczynę, o której mówił przez telefon chłopak. Kobieta bez
słowa wskazała im ręką wejście do jednego z pokojów. Na łóżku leżały wychudzone zwłoki dziecka płci żeńskiej. Pani Baniszewski poinformowała ich, że dziewczynka nazywa się, a raczej nazywała, Sylvia Likens. Wstępne oględziny wskazywały na to, że prawdopodobnie rozstała się z tym światem w sposób gwałtowny. Jej ciało pokryte było ogromną ilością siniaków. Jedne z całą pewnością pochodziły z dawniejszych czasów, inne wydawały się całkiem świeże. Najbardziej zastanawiające jednak były ujawnione na ciele dziecka drobne ranki. W sumie naliczono ich ponad setkę. Później zidentyfikowano je jako ślady po przypalaniu papierosem. Wśród licznych ran funkcjonariusze zauważyli też kilka miejsc całkowicie pozbawionych skóry. Na piersi Sylvii widniała wypalona czymś duża cyfra 3. „To był najokropniejszy widok w moim życiu” – wspominał później jeden z policjantów. Wezwano ekipę z wydziału zabójstw. Ona odkryła rzecz najbardziej wstrząsającą. Na brzuchu zmarłej ktoś wypalił drukowanymi literami napis: „JESTEM PROSTYTUTKĄ I JESTEM Z TEGO DUMNA!”. Wkrótce okazało się, że dziewczynka była torturowana przez wiele miesięcy, zanim zmarła w wyniku wylewu krwi do mózgu i wycieńczenia. Prawda, która powoli zaczęła wychodzić na jaw, z każdym ujawnianym stopniowo opinii publicznej faktem stawała się coraz bardziej przerażająca. *** Na starych fotografiach Sylvia wygląda jak przeciętna amerykańska dziewczynka. Bo też taką właśnie była: niewyróżniającą się niczym specjalnym, ładną nastolatką. Miała ciemne, lekko falujące długie włosy. Na usianej piegami buzi widniał blady uśmiech. Uwielbiała taniec i jazdę na rolkach. I jeszcze Beatlesów. W szkole osiągała raczej średnie wyniki. Chodziła do kościoła i była bardzo pogodnym dzieckiem, zawsze chętnym do pomocy innym, choć nieco nieśmiałym. Lubiła się uśmiechać, chociaż nigdy nie pokazywała przy tym zębów. Wstydziła się trochę, że brakuje jej jednego, z samego przodu. Była to swoista pamiątka po zabawach ze starszym bratem. Kiedy trochę podrosła, bardzo chciała samodzielnie zarabiać. Czasem opiekowała się dziećmi, czasem prasowała ubrania. Sylvia była trzecim z kolei dzieckiem Elizabeth Frances Matheson i Lestera Likensa. Urodziła się 3 stycznia 1949 roku w niewielkim amerykańskim miasteczku Lebanon, w stanie Indiana, pomiędzy dwiema parami bliźniąt. Danny i Diana byli od niej 2 lata starsi, a Jenny i Benny rok młodsi. Jenny chorowała na polio, była lekko sparaliżowana i nosiła na nodze wspomagającą klamrę, ale to właśnie z nią Sylvia była najbliżej związana. Kiedy razem wybierały się pojeździć na rolkach, zakładała Jenny rolkę na zdrową nogę i pomagała się poruszać. Bardzo chciała, aby siostra również poznała uroki tego sportu. Państwo Likens zarabiali na życie, pracując z grupą cyrkowców w wesołych miasteczkach na terenie całego kraju. W związku z powyższym cała rodzina nieustannie przeprowadzała się z jednego miejsca na drugie. Zanim Sylvia zdążyła skończyć szesnaście lat, zmienili miejsce zamieszkania co najmniej czternaście razy. Kiedy rodzice podróżowali wraz z parkami rozrywki, dzieci najczęściej pozostawały pod opieką babci, czasami także innych krewnych. Nigdy nie powodziło im się za dobrze, rzec można nawet, że z trudem wiązali koniec
z końcem. Może właśnie dlatego związek Betty i Lestera przypominał karuzelę. Wielokrotnie się rozstawali, ale zawsze potem jakoś się na nowo schodzili. Takie zawirowania z pewnością nie wpływały dobrze na dzieci. W dodatku Sylvia czuła się zaniedbywana przez rodziców, którzy jej zdaniem więcej uwagi poświęcali dwojgu młodszych bliźniąt, w tym szczególnie niepełnosprawnej Jenny. W 1965 roku Sylvia i jej rodzeństwo zamieszkiwali wraz z matką w Indianapolis. Państwo Likens przeżywali właśnie jeden z licznych w ich burzliwym małżeństwie momentów rozstania. Latem tego roku Betty Likens została niespodziewanie złapana na kradzieży w sklepie. Skazano ją i osadzono na kilka tygodni za kratkami. Osamotnione dzieci błąkały się całymi dniami po ulicach. Pewnego dnia Sylvia i Jenny spotkały siedemnastoletnią Paulę Baniszewski. Kiedy dziewczyna przyprowadziła do swojego zaniedbanego domu dwie nowo poznane koleżanki, obie jeszcze nie zdawały sobie sprawy z tego, jak bardzo ta wizyta odmieni ich życie… Na razie jednak czas mijał im przyjemnie, na żartach i piciu pomarańczowego soku. Wieczorem matka Pauli, Gertrude, zaproponowała im nocleg. Sylvia i Jenny nie musiały nikogo pytać o pozwolenie. Tata gdzieś daleko szukał pracy, mama siedziała w więzieniu. Zostały. Następnego ranka odnalazł je tam pan Likens, który cały poprzedni dzień spędził na poszukiwaniu córek. Między nim a panią Baniszewski odbyła się brzemienna w skutki rozmowa. Oboje oszukiwali się i przeinaczali fakty ze swojego życia, starając się przedstawić w jak najlepszym świetle. Nawiązała się drobna nić porozumienia. Nie wiedząc, co począć z dziewczynkami, zasugerowany kręcącą się po domu pani Baniszewski gromadką dzieci, Lester Likens zaproponował jej opiekę nad córkami, oferując za ich wyżywienie i dach nad głową opłatę w wysokości dwudziestu dolarów tygodniowo. Gertrude ochoczo przyjęła propozycję, przyrzekając sprawować tę opiekę w sposób należyty. Tym sposobem targ został dobity. Na odchodnym Lester Likens pouczył świeżo pozyskaną opiekunkę, że dziewczynki należy trzymać krótko. „Matka niesamowicie je rozpuściła – rzucił. – Pozwalała im na wszystko”. Pani Gertrude gorliwie zapewniła go, że tak właśnie będzie… Gdyby zdawał sobie wtedy sprawę ze znaczenia wypowiedzianych słów, zapewne wcześniej odgryzłby sobie język. Ponad rok później, już w trakcie odbywającego się procesu, prokurator zapytał go, czy jako ojciec sprawdził warunki, w jakich zostawia córki. – Nie – mruknął pod nosem pan Likens. – Nie dosłyszałem – natarł na niego prokurator. – Proszę powtórzyć głośniej. – Nie, nie sprawdziłem tego. Gdyby to zrobił, z pewnością zauważyłby, że dom nie spełnia podstawowych warunków sanitarnych, że przypomina bardziej pijacką melinę niż miejsce zamieszkania porządnej kobiety i troskliwej matki. W mieszkaniu Gertrude nie było ani pieca, ani nawet kuchenki mikrofalowej. Łóżek wystarczało zaledwie dla połowy mieszkańców, a zawartość spiżarni ograniczała się do bochenka chleba i paczki krakersów. Tymczasem Lester z lekkim sercem oddał swoje dzieci pod opiekę kobiety, o której nie wiedział nic. Za kilka dolarów zapewnił sobie miły odpoczynek od rodzicielskich obowiązków. – Lokum pani Baniszewski nie było może podręcznikowym przykładem spełnienia
„amerykańskiego snu”, ale jego właścicielka cieszyła się szacunkiem sąsiadów i wydawała się skromną i uczciwą matką – usprawiedliwiał się. Sylvia i Jenny zamieszkały u Gertrude Baniszewski na początku sierpnia 1965 roku. Koszmar właśnie się zaczął. *** Gertrude Baniszewski, opisana w roku 1965 przez „The Indianapolis Star” jako „zmizerniała, wychudła i astmatyczna, cierpiąca z powodu depresji oraz stresu po kilku nieudanych małżeństwach”, urodziła się w Indianapolis jako Gertrude Nadine van Fossan 19 września 1929 roku. Jej rodzice, Mollie Myrtle i Hugh Marcus van Fossan, pochodzili z Illinois. Gertrude była trzecim z kolei spośród sześciorga dzieci tej pary. Nie było jej pisane szczęśliwe i dostatnie życie. Z matką nigdy nie miała dobrych relacji. Po śmierci ojca, który zmarł 5 października 1939 roku na atak serca, stosunki te uległy dalszemu pogorszeniu, w domu wybuchały regularne kłótnie. Sześć lat później porzuciła szkołę, by wyjść za mąż za trzy lata starszego od niej Johna Baniszewskiego rodem z Youngsville w Pensylwanii, funkcjonariusza policji z Indianapolis. Z tego małżeństwa urodziła się czwórka dzieci: Paula, Stephanie, John junior i Marie. John trzymał dom twardą ręką i często podnosił ją na żonę, przy czym zwykle dzierżył w niej w tym momencie skórzany pas. Nie stronił też od alkoholu. W 1955 roku Gertrude rozwiodła się z domowym tyranem, poślubiając niejakiego Edwarda Guthrie, który okazał się niewiele lepszy, a nawet dużo gorszy, skoro po trzech miesiącach Gertrude porzuciła go, wracając do pierwszego męża. Urodziło im się jeszcze kolejnych dwoje dzieci: Shirley i James. Wszystko wróciło do normy, to znaczy w domu na co dzień znów zagościła przemoc i alkohol. W roku 1966 37-letnia już wówczas Gertrude ponownie odeszła od męża i związała się z 23-letnim Dennisem Lee Wrightem. Kiedy na świecie pojawił się ich syn, Dennis jr, kochanek opuścił Gertrude, uciekając z jakąś młodą kelnerką do Nebraski. Nim kobieta skończyła czterdzieści lat, była w sumie trzynaście razy w ciąży. Urodziła siedmioro dzieci, sześć razy poroniła. Nieudany związek z Wrightem ostatecznie zakończył kontakty Gertrude z mężczyznami. Nie chcąc, by ludzie dowiedzieli się, że jej najmłodsze dziecko pochodzi z nieformalnego związku, co w latach sześćdziesiątych XX wieku nie było w purytańskiej Ameryce zbyt mile widziane, przedstawiała się jako pani Wright. Ciężko doświadczona przez los kobieta sama wychowywała siedmioro dzieci. Nie mając stałego źródła utrzymania, podejmowała się różnych dorywczych prac, najczęściej w charakterze prasowaczki, czasami najmowała się jako opiekunka do dzieci. Alimenty od Johna i Dennisa przychodziły bardzo nieregularnie, więc w domu panowała bieda, której nie były w stanie zmienić przychodzące z opieki społecznej czeki na niewielkie sumy. Potomstwo spędzało większość czasu na ulicy, dorabiając zbieraniem puszek i butelek. Na domiar złego Gertrude Baniszewski cierpiała na przewlekłą zapalną chorobę dróg oddechowych, objawiającą się uporczywymi napadami duszności i kaszlu, zwaną po łacinie asthma bronchiale, czyli – mówiąc prościej – astmę oskrzelową. Nie przeszkadzało jej to jednak wypalać co dzień ogromnej ilości papierosów. Często odpalała jednego od drugiego.
*** Pierwszy tydzień spędzony w domu pani Baniszewski nie zapowiadał późniejszej tragedii. Trochę zagubione na początku dziewczynki poznawały w tym czasie progeniturę swojej opiekunki, zaczęły też uczęszczać do nowej szkoły (Arsenal Technical High School). Po lekcjach Sylvia zajmowała się dziećmi pani Gertrude, śpiewając im różne piosenki. Wieczorami wspólnie z nimi oglądały telewizję. Problemy zaczęły się, gdy pani Baniszewski nie otrzymała na czas obiecanych jej przez Lestera Likensa dwudziestu dolarów. „Zajmuję się wami, wy dwie suki, i nic z tego nie mam!” – skomentowała to w charakterystyczny dla siebie sposób. Sylvia i Jenny poniosły za to surową karę. Musiały położyć się na łóżku, ściągnąć majteczki i przyjąć po dziesięć klapsów na gołe pośladki. Czek od Likensa przyszedł następnego dnia, lecz dzieci nie usłyszały nawet słowa przeprosin. Tymczasem Betty Likens zakończyła odbywanie kary i wraz z mężem pojawiła się w domu pani Baniszewski, aby sprawdzić, jak czują się tam córki. Ona także nie dostrzegła niczego niewłaściwego. Trudno stwierdzić, czy tylko starała się nie widzieć, w jakich warunkach żyją jej córki, czy też sama, przyzwyczajona do podobnego trybu życia, uznała go za jak najbardziej odpowiedni do wychowywania dzieci. Tłumaczyła potem przed sądem, że ani podczas tych odwiedzin, ani w trakcie kilku następnych dziewczynki nie skarżyły się na złe traktowanie. A w ponurym domu przy East New York Street zaczynało się właśnie piekło. Gertrude Baniszewski miała coraz więcej pretensji do dziewczynek. Zarzucała im nieuczciwość, niedbałość i brak należytej higieny. Sylvię oskarżyła o… rozwiązłość i o namawianie innych dzieci do kradzieży w sklepach. Jak wspomniano wcześniej, dziewczynka i jej rodzeństwo zbierali po okolicy puste butelki, by oddać je do skupu i zarobić parę centów. Pani Baniszewski twierdziła jednak z uporem, że je kradli. Kwestia braku dbałości o higienę również wydaje się wątpliwa. Córki Likensów zawsze były czyste i pachnące, a jeśli czasem zdarzyło się, że szły do łóżka nieumyte, wynikało to raczej z warunków, w jakich przebywały, niż z lenistwa. Sylvia lubiła wprawdzie czasem poflirtować trochę z chłopcami, lecz z pewnością do rozwiązłości było jej daleko. Natomiast siedemnastoletnia córka pani Baniszewski, Paula, zaszła w tym czasie w ciążę, i to z żonatym mężczyzną. W każdą niedzielę Sylvia i Jenny chodziły pilnie do kościoła, razem z dziećmi ich opiekunki. Przynajmniej na początku pobytu. Któregoś dnia Paula poskarżyła matce, że Sylvia „obżera się” nadmiernie podczas podawanego po mszy poczęstunku. Pani Baniszewski wymyśliła za to dla niej specjalną karę. Na kolację były akurat parówki. Kiełbaska Sylvii powędrowała po kolei na talerze wszystkich obecnych przy stole. Każdy nafaszerował ją przy tej okazji, czym się tylko dało, zgodnie z własną pomysłowością: ziarenkami pieprzu, solą, cukrem, octem, szczyptą proszku do prania… Kiedy wróciła do dziewczynki, kazano jej zjeść parówkę. Była tak paskudna, że Sylvia natychmiast wszystko zwróciła na podłogę. Wtedy opiekunka zmusiła ją do zjedzenia własnych wymiocin. Niedługo po sprowadzeniu się dziewczynek na East New York Street dwa domy dalej przy tej samej ulicy zamieszkali państwo Phyllis i Ray Vermillion. Phyllis pracowała na nocną zmianę i pilnie potrzebowała kogoś, kto zająłby się w tym czasie jej dziećmi.
Ponieważ zauważyła, że jej sąsiadka zajmuje się nie tylko gromadką własnych pociech, lecz także dwiema obcymi dziewczynkami, pomyślała, że mogłaby poprosić o to panią Baniszewski. Pewnego wieczoru odwiedziła ją wraz z mężem, żeby uzgodnić warunki. „Siedzieliśmy przy stole i piliśmy kawę – relacjonowała potem w trakcie rozprawy sądowej. – Zwróciłam uwagę na kręcącą się po domu młodą, ładną, nieco nieśmiałą dziewczynę, z ciemnymi, lekko falującymi długimi włosami. Pod jej okiem widniał wielki fioletowy siniak. Pani Baniszewski powiedziała, że ma na imię Sylvia. Jej córka Paula pochwaliła się, że to ona podbiła jej oko. W pewnym momencie dzieci zaczęły się o coś kłócić. Paula napełniła szklankę wrzątkiem z czajnika, po czym wylała go na Sylvię”. Po tym, co pani Phyllis Vermillion zobaczyła w domu sąsiadki, przeszła jej wszelka ochota do powierzenia jej opieki nad własnymi pociechami. Jednak ani wtedy, ani później w postępowaniu pani Baniszewski, Pauli i innych dzieci nie dostrzegła niczego, co jej zdaniem kwalifikowałoby się do powiadomienia policji. Z początkiem października pani Vermillion ponownie odwiedziła Gertrude. Zauważyła, że Sylvia wygląda jeszcze gorzej niż poprzednim razem. Miała podbite drugie oko, a rozcięta – zapewne od uderzenia – warga nabrzmiała do rozmiarów banana. Paula nie omieszkała się pochwalić, że to ona jest sprawczynią tych uszkodzeń ciała. Kiedy pani Vermillion nie chciała uwierzyć, Paula Baniszewski na jej oczach zaczęła okładać bezbronną dziewczynkę skórzanym rzemieniem. Phyllis uciekła do domu, ale i tym razem nie przyszło jej do głowy, że powinna jakoś zareagować. *** Kolejne tygodnie przynosiły coraz to bardziej wydumane oskarżenia wobec Sylvii. Bezpodstawne pomówienia i wymyślne sposoby karania za niepopełnione przewinienia stały się, rzec można, nowym hobby całej rodziny Baniszewskich. Bicie dziewczynki awansowało do rangi codziennego rytuału. Do uczestnictwa w tej „zabawie” zmuszano również Jenny. Kiedy ta początkowo odmówiła, Gertrude z całej siły uderzyła ją w twarz i zagroziła podobnym potraktowaniem. Chroniąc swą kaleką siostrę, Sylvia sama zachęcała ją do udziału w maltretowaniu. Jenny biła więc siostrę lewą ręką, żeby jak najmniej bolało. Kiedy cała sprawa wyszła już na jaw, prasa prześcigała się w zadawaniu jednego i tego samego pytania: „Dlaczego dziewczynka nie uciekła?”. Było to wyjątkowo głupie pytanie. A niby dokąd miała uciec? Na ulicę? Czy do rodziców, którzy najprawdopodobniej nie uwierzyliby jej i odesłali z powrotem? Pytano też, dlaczego nie poskarżyła się nikomu. Skarżyła się, tylko że nikt z dorosłych nie traktował serio tych skarg. Poza tym jej słowa ktoś powtórzył pani Baniszewski. Jędza sprała ją za to okrutnie i zapowiedziała, że jeśli nie będzie w przyszłości trzymać buzi na kłódkę, zemści się na jej młodszej, niepełnosprawnej siostrze. Więc milczała. Zapewne zdawała sobie też sprawę, że w przypadku ujawnienia całej historii, będzie musiała opowiedzieć ze wszystkimi szczegółami o tym, co przechodziła. Wstyd i strach powstrzymywały ją przed wyjawieniem prawdy. No i jeszcze sama „opiekunka”, której obie siostry bały się okrutnie. Gdyby tylko ktoś zareagował odpowiednio wcześniej, Sylvia najprawdopodobniej ciągle by żyła. Nie tylko wspomnianą Phyllis Vermillion można obciążyć winą za brak reakcji
mimo naocznych dowodów, że domu oznaczonym numerem 3850 dzieje się coś niedobrego. Częstym gościem bywała tam dwunastoletnia Judy Duke. O tym, jak traktują tam Sylvię, kilkakrotnie opowiadała swojej matce. Ta jednak powiedziała, że widocznie dziewczynka zasłużyła sobie na to. We wrześniu u pani Baniszewski gościł miejscowy pastor, Roy Julian. Kobieta skarżyła mu się na problemy, które ma z Sylvią, mówiła, że za pieniądze „puszcza się” ze starszymi mężczyznami. Pastor był wstrząśnięty tą relacją. Pamiętał ładną ciemnowłosą dziewczynkę z zagadkowym uśmiechem na twarzy. Nie wyglądała na prostytutkę. Poprosił o umożliwienie mu rozmowy z nią, lecz Baniszewski powiedziała, że nie ma jej akurat w domu (Sylvia siedziała w tym czasie zamknięta w piwnicy). Poradziła, aby duchowny porozmawiał z jej siostrą. Przestraszona Jenny, pouczona przedtem przez Gertrude na temat tego, co ma mówić, a czego nie, wyrecytowała kilka gładkich zdań na temat „grzechów” starszej siostry: „Ciągle oszukuje. W nocy, gdy wszyscy spaliśmy, ona wykradała się do kuchni i opróżniała lodówkę”. Skończyło się na wspólnym odmówieniu modlitwy za „zagubioną duszyczkę”, po czym wielebny zakończył wizytę, powracając do domu, do swoich spraw. Pojawił się znów kilka tygodni później. Gertrude, jak poprzednio, skarżyła się na Sylvię: „Oczernia moją córkę, że jest prostytutką. A tymczasem to ona sama jest dziwką”. Pastorowi udało się porozmawiać z Paulą. Zaniepokoiła go nienawiść, jaką siedemnastolatka żywiła do rok młodszej koleżanki, ale Gertrude wytłumaczyła mu, że jest dokładnie odwrotnie, to Sylvia nienawidzi Pauli. Przyjął więc to wyjaśnienie bez mrugnięcia okiem i poszedł sobie. Więcej już nie wracał. Swoją rolę odegrała też w całej sprawie starsza siostra Sylvii i Jenny, Diana Shoemaker, w tym czasie pełnoletnia już, mężatka. Kilkakrotnie obie dziewczynki skarżyły się jej na złe traktowanie w domu Baniszewskich, Diana jednak nie przejęła się tym zbytnio. „Z pewnością sama sobie na to zasłużyłaś – powiedziała nawet do Sylvii – inaczej by cię nie karano”. Znęcanie się nad Sylvią przez wszystkich Baniszewskich przybierało tymczasem coraz bardziej wyrafinowaną postać. Pod koniec sierpnia pani Baniszewski nakryła Sylvię całującą się z jakimś chłopcem. Wpadła wtedy w prawdziwą furię, kopiąc dziewczynkę po kroczu (późniejsza autopsja ujawniła przerażające okaleczenia organów płciowych dziecka). „Jak się okaże, że jesteś w ciąży, to cię zabiję!” – wrzeszczała oprawczyni. W nie mniejszą złość informacja o „puszczaniu się Sylvii z chłopakami” wprawiła Paulę. Podczas kolacji zrzuciła dziewczynę z krzesła na podłogę i tam kazała dokończyć posiłek. „Od dzisiaj zawsze będziesz żreć na ziemi, ty mała kurewko” – zapowiedziała. Sylvia „odwdzięczyła się” jej za to, rozpowiadając w szkole, że Stephanie i Paula są prostytutkami. W rewanżu piętnastoletni chłopak Stephanie, Coy Hubbard, ciężko ją pobił. Od tego czasu zresztą katował ją regularnie. Kiedy któregoś razu poskarżyła się Gertrude, dostała od niej solidne lanie. Pani Baniszewski wpadła przy tym na znakomity pomysł. Zaczęła buntować przeciwko Sylvii dzieci sąsiadów i jej szkolne koleżanki, mówiąc, że dziewczynka rozpuszcza na ich temat obrzydliwe plotki. Owocowało to kolejnymi bójkami i kolejnymi karami ze strony „opiekunki”. Paula natomiast znalazła sobie nową uciechę, nowy sposób dręczenia Sylvii. Ciskanie w jej głowę czym popadnie: puszkami, butelkami, talerzami,
nożem… Chodząc do szkoły, Sylvia nie uczestniczyła w zajęciach wychowania fizycznego. Powodem był brak odpowiedniego stroju. Poprosiła swą opiekunkę o zakup takowego, lecz spotkała się z odmową. Nauczyciel wpisał jej uwagę do dzienniczka, za co oczywiście została ukarana przez Gertrude. Na początku października Sylvia wróciła ze szkoły z nowym strojem gimnastycznym. Powiedziała, że dostała go od koleżanki. Wkrótce jednak okazało się, że po prostu go ukradła. To, co po tym nastąpiło, nie było już „zwykłym” karaniem. Pani Baniszewski rzuciła się na dziewczynkę z pięściami, a kiedy ta upadła na podłogę, w napadzie furii kopała ją po głowie i po kroczu. Kiedy nieco ochłonęła, wzięła zapałki i zaczęła przypalać Sylvii jej „lepkie palce”. Od tej pory używanie ognia w stosunku do podopiecznej stało się jej ulubionym sposobem karania. Zarówno ona, jak i jej dzieci regularnie przypalały Sylvię papierosami i zapałkami. Torturowanie dziewczynki – bicie rękami i pasem, przypalanie i kopanie – stało się miłym sposobem spędzania wolnego czasu przez całą zwyrodniałą rodzinkę. Jakiś powód do ukarania zawsze się znalazł, mniej czy bardziej absurdalny. Wkrótce dziewczyna miała połamane wszystkie paznokcie, z bólu prawie odgryzła sobie dolną wargę. Paula biła ją tak mocno, że któregoś razu złamała sobie przy tym rękę. Nie powstrzymało jej to jednak od „wymierzania kar”. Biła dalej zagipsowaną ręką, co powodowało u ofiary jeszcze cięższe obrażenia. *** Pewnego dnia pani Baniszewski odkryła, że Sylvia ma przy sobie trochę pieniędzy. – Ukradłaś je, ty dziwko! – oskarżyła dziewczynkę, zabierając jej wcześniej całą kwotę. – Nie, nieprawda – broniło się dziecko. – Dostałam to w skupie za oddane butelki. – Kłamiesz! Już ja cię nauczę, złodziejko! „Nauka” przybrała tym razem wyjątkowo ohydną formę. W obecności wszystkich własnych dzieci i kilkorga spośród sąsiadów Gertrude zmusiła dziewczynkę do rozebrania się do naga. Kazała jej uklęknąć na taborecie i sprała skórzanym paskiem. Jako swoisty finał tej kaźni brutalnie wsadziła jej pustą butelkę po coca-coli do pochwy. Innym razem Sylvia nasiusiała w nocy do łóżka. Prawdopodobnie z powodu ciągłego strachu, w jakim żyła, bądź też jej podbrzusze było już do tego stopnia zmasakrowane, że nie potrafiła utrzymać moczu. Za karę musiała zamieszkać w piwnicy, bo „nie nadawała się do życia z ludźmi”. Zakazano jej też korzystać z łazienki. Wkrótce oprawcy wymyślili nową „zabawę”. Zaczęli napełniać wrzątkiem starą wannę i wrzucać do niej „brudasa”. W ten sposób miała „zmyć swoje grzechy”. Czasami dla odmiany Paula i jej matka wkładały związaną Sylvię do pustej wanny i wcierały sól w świeże rany. Zachęcone postępowaniem matki i starszej siostry inne dzieci wymyśliły kolejną torturę – spychanie Sylvii ze schodów. Kazano jej wchodzić na górę, zrzucano na dół, po czym cały proces powtarzał się od nowa. Od połowy października w tych „igrzyskach” zaczął uczestniczyć młody sadysta-amator z sąsiedztwa, czternastoletni Richard Hobbs. Sylvia na stałe mieszkała już w piwnicy. Wypuszczano ją stamtąd tylko raz na jakiś czas. Przestała w związku z tym chodzić do szkoły, lecz tym faktem również nikt się bliżej nie zainteresował. Jej posiłki stanowiła zwykle zupa, którą musiała jeść rękoma. Kiedy
mówiła, że jest głodna, Gertrude i John zmuszali ją do spożywania własnych odchodów. Dużo później badający sprawę zwrócili uwagę, że chociaż Baniszewski, jej dzieci i sąsiedzi wyprawiali z Sylvią, co tylko przyszło im do głowy, to jednak nigdy nie doszło do gwałtu w pełnym tego słowa znaczeniu. Żaden z młodych chłopców, jakkolwiek podnieconych torturowaniem dziewczyny, nigdy nie próbował zmusić jej do seksu, choćby nawet oralnego. Tak przynajmniej wynikało z poczynionych w śledztwie ustaleń oraz z wyników sekcji zwłok. Autopsja ujawniła wprawdzie rany narządów płciowych ofiary, spowodowane jednak wspomnianym wcześniej kopaniem w krocze oraz wkładaniem do pochwy butelki i innych przedmiotów. Przyjęto, że taki stan rzeczy wynikał z autentycznej wiary oprawców w opowieści pani Baniszewski o złym prowadzeniu się dziewczynki i związaną z tym obawą przed chorobami wenerycznymi, jakimi mogłaby ich zarazić. W październiku w domu przy 3850 East New York Street pojawiła się znów Diana Shoemaker. Sylvia znajdowała się w tym czasie już w takim stanie, że Baniszewski nijak nie mogła dopuścić do jej kontaktu z siostrą. Kazała więc Dianie wynosić się do wszystkich diabłów, twierdząc, że to Betty i Lester Likensowie nie życzą sobie spotkań Sylvii z pozostałym rodzeństwem. Tydzień później, dosłownie na parę dni przed śmiercią Sylvii, Diana Shoemaker przypadkowo spotkała na ulicy Jenny. Chciała ją wypytać o kilka spraw, ta jednak po prostu uciekła przed nią, usprawiedliwiając się: „Nie mogę z tobą rozmawiać, bo będę miała kłopoty”. Dianie nie przyszło jakoś do głowy, żeby wyjaśnić przyczyny tego dziwnego zachowania młodszej siostry. A jednak ktoś zainteresował się losem nieszczęśliwej ofiary. Do opieki społecznej wpłynęła anonimowa informacja, że przebywająca w domu Baniszewskich dziewczynka jest w bardzo złym stanie. Do domu przy East New York Street zapukała pracownica tej instytucji, żądając pokazania jej dziewczynki, której dotyczył donos. Gospodyni zaprosiła ją do pokoju. – Tę dziewczynkę, o której pani mówi, wyrzuciłam jakiś czas temu z domu – wyjaśniła. – To była prostytutka. Miała zły wpływ na moje dzieci. Nie mogłam jej dłużej tutaj trzymać. – Podobno miała blizny na całym ciele? – dociekała urzędniczka. – Tak, to prawda. Sama się podziargał32. Wie pani… Taka moda, rodem prosto z kryminału. – A gdzie mogę ją znaleźć? – Bóg jeden raczy wiedzieć. Poszła gdzieś w cholerę. Pewnie znalazła sobie jakiegoś chłopa. W piwnicy, pod pokojem, w którym rozmawiały obie kobiety, leżała w tym czasie związana Sylvia… Świadkiem tej rozmowy była Jenny Likens, ale wystarczyło jedno groźne spojrzenie pani Baniszewski, by wyniosła się do kuchni, zmywać naczynia. W tym spojrzeniu zawarta była krótka wiadomość: „Jeśli tylko otworzysz gębę i powiesz coś o Sylvii, czeka cię ten sam los”. Pracownica opieki społecznej wróciła do biura, gdzie sporządziła notatkę służbową z wizyty: „Byłam na miejscu. Po sprawdzeniu okazało się, że wymieniona nie przebywa pod wskazanym adresem. Nic więcej nie można zrobić w tej sprawie”. 21 października, pięć dni przed śmiercią Sylvii, w domu Baniszewskich pojawiła się policja. Wezwała ją sama właścicielka posesji. Jeden z sąsiadów, niejaki Robert Bruce
Hanlon, najpierw dobijał się do drzwi mieszkania, a potem usiłował dostać się do środka przez okno. Chciał odzyskać rzeczy ukradzione mu z piwnicy przez dzieci. Policja zatrzymała awanturnika i przeprowadziła w okolicy krótkie śledztwo. Przesłuchani zostali między innymi Phyllis i Ray Vermillionowie. Nawet jednym słowem nie zająknęli się na temat tego, czego świadkami byli w domu sąsiadki. *** Ostatni weekend życia rozpoczął się dla Sylvii nieco spokojniej, ale była to tylko przysłowiowa cisza przed burzą. W piątek pani Baniszewski pozwoliła jej wrócić do pokoju na górze i spać w normalnym łóżku. Została jednak do niego przywiązana, nie mogła więc korzystać z toalety. – Nie pójdziesz do łazienki, dopóki nie oduczysz się szczać do łóżka – powiedziała na dobranoc Gertrude. W nocy jednak dziewczynka znowu się zsiusiała. Następnego dnia rano czekała ją za to kara. Musiała sama wsadzić sobie po pochwy butelkę. Ale na tym się nie skończyło. – Rozpuszczałaś plotki szkalujące moje dzieci – przypomniała sobie pani Baniszewski. – Za to też poniesiesz karę. Obecnemu akurat w domu Richardowi Hobbsowi kazała zrobić Sylvii „tatuaż”: – Sylvia jest prostytutką i na dodatek jeszcze wydaje się z tego bardzo dumna – oznajmiła. – Dlatego napiętnujemy ją na brzuchu. „Stojąca u progu dorosłości Sylvia nieustannie wywoływała w Gertrude zazdrość, przypominając jej o wszystkim, co bezpowrotnie utraciła na przestrzeni lat – analizował potem w jednej z gazet jakiś przemądrzały psycholog. – Atrakcyjna, pewna siebie nastolatka wzbudzała zainteresowanie chłopców i stanowiła zagrożenie dla Baniszewski, której uroda i wdzięk dawno już przeminęły”. Tymczasem Hobbs i Gertrude przy pomocy pozostałych dzieci gospodyni związali i zakneblowali ofiarę. Gertrude rozgrzała na palniku do czerwoności trzymaną w szczypcach śrubę, po czym wypaliła nią na brzuchu dziewczynki początek napisu: „I am…”. – Ty dokończ resztę – zwróciła się do Hobbsa, oddając mu narzędzie. Chłopiec z wielką ochotą przystąpił do pracy. Z uszczęśliwioną miną wypalił kolejne słowo: „prostitute”. Wcześniej jeszcze zwrócił się do gospodyni: – Jak się pisze „prostytutką”? Gertrude podała mu kartkę, na której napisała wymieniony wyraz. Reszty dokończyły pozostałe dzieci: Paula i dziesięcioletnia Shirley. Przez chwilę podziwiali swoje dzieło: JESTEM PROSTYTUTKĄ I JESTEM Z TEGO DUMNA! (I am a prostitute and proud of it). Jakby tego było jeszcze mało, postanowili wypalić na ciele dziewczynki jeszcze jedną literę – „S”. W późniejszym postępowaniu, ze względu na sprzeczne zeznania oskarżonych, nie udało się wyjaśnić, co miała oznaczać to „S” – Sylvia czy Slave (niewolnica)? W każdym razie Shirley zrobiła to tak nieumiejętnie, że wyszło „3”. – I co teraz zrobisz? – szydziła z ofiary Baniszewski. – Nigdy już nie wyjdziesz za mąż. Nigdy się nie rozbierzesz. Do udziału w wykonaniu „tatuażu” próbowano też zmusić Jenny, ale dziewczynka
stanowczo odmówiła. – Bierz się do roboty, bo ci wypalimy taki sam napis – zagroziła Gertrude. – Nie! – odparła krótko Jenny. Sylvia już nawet nie krzyczała. Leżała związana na łóżku, cicho łkając. Nikogo prócz zrozpaczonej siostry nie obchodziło jej cierpienie… Wieczorem znów wróciła do piwnicy, gdzie Coy Hubbard starym zwyczajem zaczął trenować na niej ciosy karate. Kiedy odwiedziła ją tam Jenny, Sylvia powiedziała, że umiera. Baniszewski zdała sobie chyba w końcu sprawę, w jakim stanie jest jej podopieczna, i czym mogą się skończyć te wszystkie „zabawy”. Wymyśliła więc, że dziewczynka napisze list do Betty i Lestera Likensów, w którym wyjaśni wszystko, co jej się przydarzyło. Następnego dnia rano kazała Pauli i Stephanie wykąpać ją porządnie, tym razem w normalnej, po prostu ciepłej wodzie, nie we wrzątku. Po południu dała jej papier i ołówek. – Pisz list do rodziców – zażądała. „Kochana mamo i tato…” – zaczęła Sylvia, lecz oprawczyni wyrwała jej kartkę i potargała. – Nie tak – rzuciła chłodno. – Bardziej oficjalnie. Zacznij: „Do pana i pani Likens”. Po śmierci Sylvii przekazała ten list policji, tłumacząc że dziewczynka uciekła kilka dni wcześniej z domu, zostawiając tylko to wyjaśnienie: „Do pana i pani Likens, W środku nocy byłam z grupą chłopców. Powiedzieli, że mi zapłacą, jeśli przyniosę rzeczy, które miałam w samochodzie. Dostali to, co chcieli… i pobili mnie, zostawiając na twarzy i całym ciele blizny. Na brzuchu wycięli mi napis: Jestem prostytutką i jestem z tego dumna. Zrobiłam wszystko, co mogłam zrobić, by Gertrude była na mnie wściekła i wydała więcej pieniędzy, niż miała. Zniszczyłam nowy materac. Gertrude musiała też zapłacić za lekarza, na którego nie było jej stać. Przyprawiłam ją i jej dzieci o chorobę nerwową”. Następny dzień, niedziela 24 października, zaczął się od bicia. W przypływie „dobrego humoru” Baniszewski poczęstowała Sylvię tostem. Dziewczynka była już tak zmaltretowana, że nie potrafiła nawet przełknąć. Wywołało to kolejny atak wściekłości Gertrude, która zaczęła ją okładać po twarzy kijem od szczotki. „Daj to psu! – wyrzuciła z siebie Sylvia. – Jest bardziej głodny niż ja!”. Zapewne dotarło do niej, że nie ma już nic do stracenia, skoro odważyła się na taki przejaw buntu. W odpowiedzi otrzymała kilka ciężkich ciosów ręką w brzuch i w głowę. Straciła przytomność. Ostatnią noc również spędziła w piwnicy. Przed świtem narobiła hałasu, bijąc szuflą do węgla o podłogę. Jak okazało się w późniejszym śledztwie, usłyszeli to sąsiedzi, ale nie chciało im się wzywać policji. W poniedziałek rano, 25 października, Baniszewski nakazała Stephanie i Hobbsowi znów wykąpać Sylvię. Kiedy wyciągnęli ją z wanny, stwierdzili że nie oddycha… „Kiedy umiera człowiek wolny, kończy się życie pełne niebezpieczeństw, pełne walki, pełne radości. Ale kiedy umiera niewolnik, kończy się tylko ból” – rzekł przed wiekami Spartakus. Gertrude wysłała Hobbsa do najbliższej budki telefonicznej, na stację Shella, każąc mu
powiadomić policję. Była przekonana, że własnoręcznie napisany wcześniej przez Sylvię list oczyści ją z podejrzeń o maltretowanie i śmierć dziewczyny. I kto wie, może nawet tak właśnie by się stało. Nie przewidziała tylko jednego. Tego, że mała Jenny podbiegnie do funkcjonariuszy i szepnie im: „Zabierzcie mnie stąd, to wszystko wam opowiem”. *** Jako przyczynę śmierci Sylvii Likens dokonujący sekcji zwłok lekarze wskazali obrzęk i wylew krwi do mózgu, szok związany z rozległymi poparzeniami skóry i ogólne wycieńczenie. Zwrócili także uwagę, że dziewczynka była skrajnie niedożywiona. Cała rodzina Baniszewskich została aresztowana. Za kratki trafili także jej zapaleni wspólnicy, Coy Hubbard i Richard Hobbs. Gertrude, Paula, Stephanie, John Baniszewscy oraz Coy Hubbard i Richard Hobbs zostali oskarżeni o morderstwo. Młodszym dzieciom zarzucono naruszenie nietykalności cielesnej. W trakcie trwania procesu Paula urodziła córeczkę, której na cześć babci nadała imię Gertrude. Rozprawie przewodniczył sędzia Saul Rabb, w imieniu stanu Indiana oskarżał Leroy New, wspomagany przez swoją asystentkę, Marjorie Wessner. W połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku sprawowanie tak odpowiedzialnej funkcji przez kobietę należało do rzadkości, prokurator New uznał jednak, że w sprawie takiej jak ta jej obecność będzie jak najbardziej pożądana. Wszyscy obrońcy oskarżonych pochodzili z urzędu, wykonywali więc swe obowiązki pro publico bono, to znaczy bez wynagrodzenia. Jedynym opłacanym adwokatem był James G. Nedeff, adwokat Richarda Hobbsa. Co zrozumiałe, proces cieszył się olbrzymim zainteresowaniem mediów i społeczeństwa. Każdego dnia przez salę rozpraw przewijały się tłumy. Wiele lat później John Baniszewski przyznał w jakimś wywiadzie, że miło wspomina czas spędzony w sądzie. Bardzo schlebiało mu okazywane przez prasę i publiczność zainteresowanie. Wstrząsające były zeznania policjantów, którzy znaleźli okropnie okaleczone zwłoki Sylvii Likens, i lekarzy, którzy dokonali sekcji. Publicznie ogłoszony w trakcie procesu raport z autopsji doprowadził wielu ludzi do łez: „Liczne oparzenia, otwarte, jątrzące rany, stłuczone mięśnie, uszkodzone nerwy. Niemal odgryziona w wyniku bólu dolna warga. Jama pochwy zamknięta przez obrzęk. Błona dziewicza nienaruszona. Przyczyny śmierci – obrzęk mózgu, krwotok w jego wnętrzu, szok wywołany ostrym i przewlekłym uszkodzeniem skóry”. Najważniejszym świadkiem oskarżenia była oczywiście Jenny Likens. W początkowej fazie swych zeznań próbowała się jakoś trzymać, jednak w miarę ujawniania szczegółów wszystkich okrucieństw, którym poddawana była jej siostra, dziewczynka coraz częściej przerywała i wybuchała płaczem. Zapytana przez Marjorie Wessner, dlaczego nie szukała nigdzie pomocy, odpowiedziała, że zbyt bała się pani Baniszewski, która za najmniejszą niesubordynację zawsze ją biła. William Erbecker, adwokat Gertrude Baniszewski, próbował forsować tezę, że jego klientka nie miała pojęcia o wielu rzeczach, które działy się w jej domu. Była na to zbyt słaba i schorowana. Według jego wersji to dzieci same wpadły na pomysł torturowania Sylvii. Obrońcy pozostałych oskarżonych skupili się z kolei na udowadnianiu, że to ich
matka jest wszystkiemu winna. Główna oskarżona nie sprawiała – przynajmniej podczas rozprawy – wrażenia silnej i władczej kobiety. Przysięgała, że nigdy nie podniosła ręki na Sylvię. Owszem, kilka razy chciała ją skarcić za jakieś przewinienia, ale nie miała na to siły. W związku z tym prosiła o to Paulę. „Mając tyle dzieci pod jednym dachem, nie da się uniknąć sprzeczek i bójek – broniła się. – Próbowałam rozdzielać atakujące się wzajemnie dzieciaki, ale często nie miałam nawet siły, by podnieść się z łóżka. […] Sylvia była wyjątkowo krnąbrna i nieposłuszna. To ona sama była winna, że pozostałe dzieci miały do niej o to pretensje”. Prokurator zażądał dla wszystkich oskarżonych kary śmierci, którą w stanie Indiana wykonuje się przez zastrzyk trucizny. „W tej sprawie chodzi o praworządność – mówił w trakcie wygłaszania mowy końcowej. – Czy pozwolimy na to wszystko? Czy pozwolimy na takie bestialstwo w stosunku do drugiego człowieka? Jeśli tak, to życie tej ofiary postawimy poniżej życia każdego z siedzących na tej ławie”. 19 maja 1966 roku ława przysięgłych uznała Gertrude Baniszewski winną morderstwa pierwszego stopnia. Sąd nie orzekł jednak w stosunku do niej najwyższego wymiaru kary. Została skazana na dożywocie. Paulę Baniszewski uznano za winną morderstwa drugiego stopnia i również skazano na dożywocie. Za morderstwo drugiego stopnia zostali skazani także John Baniszewski, Coy Hubbard i Richard Hobbs. Wszyscy trzej spędzili po osiemnaście miesięcy w ośrodku dla niepełnoletnich przestępców. *** Gertrude Baniszewski dwadzieścia lat przesiedziała w Indiana Women’s Prison. Sprawowała się tam bardzo dobrze, ciesząc się znakomitą opinią wśród strażników i innych osadzonych. Pracowała w więziennym warsztacie krawieckim, młode więźniarki nazywały ją mamą. Sugerując przedterminowe zwolnienie, więzienni psychiatrzy uznali Gertrude za „zdrową, stabilną emocjonalnie, miłą i uczynną kobietę, która chce w jakiś sposób naprawić przeszłość i pozostawić świat nieco lepszym”. Zakład karny opuściła 4 grudnia 1985 roku. Przeniosła się do Laurel w stanie Iowa, gdzie znana była pod swym panieńskim nazwiskiem – Nadine van Fossan. Zmarła 16 czerwca 1990 roku, na raka płuc. Na nowotwór zmarł także Richard Hobbs, tyle że dużo wcześniej, bo w roku 1972, cztery lata po opuszczeniu zakładu. Miał wówczas dwadzieścia jeden lat. Z zasądzonego jej dożywocia Paula Baniszewski odsiedziała niecałe osiem lat. Wyszła na wolność w marcu 1974 roku. Zmieniła nazwisko i zamieszkała w Marshalltown w stanie Iowa. W 1998 roku wybuchł tam wielki skandal, kiedy media ujawniły, iż 64letnia wtedy Paula Pace, nauczycielka w jednej z miejscowych szkół, to w rzeczywistości Paula Baniszewski, kobieta skazana przed laty za zamordowanie dziecka. Została zwolniona w trybie natychmiastowym. John Baniszewski również przybrał inne nazwisko po wyjściu na wolność – John Blake. Całkowicie odmienił swoje życie, gdy – jak sam się wyraził – „odnalazł Boga”. Był szanowanym pastorem, szczęśliwym mężem i ojcem trójki dzieci. Chorował na cukrzycę, miał problemy ze wzrokiem i chodził o lasce. Był jedynym członkiem rodziny Baniszewskich, który publicznie żałował za czyny, których dopuścił się kiedyś w stosunku do Sylvii. „Kara, jaką za to poniosłem, była nieadekwatna do czynu – stwierdził. –
Powinna być znacznie bardziej surowa”. Zmarł 19 maja 2005 roku w Lancaster w Pensylwanii. Stephanie Baniszewski wyszła za mąż, ma dwoje dzieci. Mieszka na małej fermie w Iowa i uczy w miejscowej szkole. Coy Hubbard znalazł pracę mechanika samochodowego. Kilkanaście lat temu był głównym oskarżonym w procesie o zabójstwo dwóch mężczyzn. Z braku dostatecznych dowodów winy nie został skazany. Zmarł w Shelbyville w stanie Illinois 23 czerwca 2007 roku. Miał żonę, pięcioro dzieci i siedemnaścioro wnucząt. Lester i Betty Likens rozwiedli się w 1967 roku. Kilka lat później Betty ponownie wyszła za mąż. Zmarła w roku 1998, w wieku 71 lat. Znaleziono przy niej wydarty fragment gazety z nekrologiem Gertrude Baniszewski, do którego dołączono spinaczem kartkę z odręczną notatką, sporządzoną przez Jenny: „W końcu jakieś dobre wiadomości. Przeklęta stara Gertrude nie żyje. Ha, ha, ha! Bardzo mnie to cieszy”. Jenny wyszła za mąż i przez wiele lat pracowała w banku w Beach Grove w Indianie. Zmarła na zawał serca w 2004 roku, mając zaledwie 54 lata. Do końca swych dni budziła się w nocy z krzykiem. Jej brat bliźniak, Benny Likens, zaczął pracować jako kucharz. Prowadził samotne życie, dręczony przez pojawiające się w jego głowie głosy. Kiedy zdiagnozowano u niego schizofrenię, odszedł na rentę. Zmarł w 1999 roku w wieku lat 49. W 2007 roku na podstawie dramatu, który rozegrał się w domu przy East New York Street, powstał film Amerykańska zbrodnia, wyreżyserowany przez Tommy’ego O’Havera. W postać Sylvii wcieliła się Hayley McFarland. Tragiczną historię zamknęło wyburzenie w 2010 roku domu, w którym torturowano dziewczynę. Grób Sylvii Likens znajduje się na cmentarzu Oak Hill Cemetery w miejscowości Lebanon w stanie Indiana (hrabstwo Boone). Na skromnej kamiennej płycie, obok nazwiska, imienia, roku urodzin i śmierci (1949–1965), wyryto napis: Our darling daughter (Nasza ukochana córka).
Komentarz profilera Historia Sylvii Likens jest pouczająca szczególnie dla tych, którzy posiadają zahamowania związane ze zgłoszeniem zaobserwowanych zdarzeń sugerujących wystąpienie przemocy domowej (zwłaszcza w sąsiedztwie) lub żywią wątpliwości co do okoliczności powstania obserwowanych urazów u dzieci. Jest to historia przeznaczona dla kuratorów sądowych, pracowników socjalnych, policjantów, nauczycieli (w szczególności wychowania fizycznego), lekarzy, księży. Obecnie zarówno wymienieni profesjonaliści, jak i osoby nieposiadające specjalistycznej wiedzy muszą być wyczuleni na sytuację dzieci doznających przemocy. Stworzone w tym celu przepisy, wykreowane procedury i telefony zaufania muszą zmierzać do uruchomienia stosownych działań nakierowanych na wgląd w sytuację wychowawczą dzieci krzywdzonych. Przykład Sylvii obrazuje nasilającą się spiralę przemocy, którą uruchomiła i podsycała opiekunka małoletniej, Gertude Baniszewski. Kobieta ta należy do grupy terrorystycznych sprawców znęcania się. Sprawcy tego typu są ludźmi skrajnie agresywnymi, impulsywnymi i uważają przemoc za stosowną reakcję na każdą prowokację lub dwuznaczną sytuację, zarówno w domu, jak i poza nim (nawet pozytywnemu zachowaniu mogą nadać negatywne znaczenie). Najgorszy w tym
przypadku był fakt, że dramat dziecka rozgrywał się na oczach wielu dorosłych, którzy zbagatelizowali obserwowane sygnały wskazujące na ciężkie położenie Sylvii. Przy pomocy kombinacji gróźb, próśb oraz manipulacji główna sprawczyni doprowadziła do sytuacji narastania przemocy wobec dziewczynki, uruchamianej następnie względem niej przez inne osoby, a prowadzącej w rezultacie do jej śmierci. Potęgował ją funkcjonujący mechanizm naśladownictwa oraz atmosfera strachu. Przez długi czas małoletnia poddawana była wielu działaniom o charakterze przemocowym. W analizowanym przypadku widoczne są składowe znamienne dla zjawiska „prania mózgu”. Występowały typowe wskaźniki tzw. izolacji ekonomicznej, geograficznej i społecznej. Izolacja geograficzna dziecka polegała na stopniowym odsuwaniu osób bliskich, osoby ważne dla Sylvii były ośmieszane, pomawiane o zły wpływ, przedstawiane jako odpowiedzialne za niepowodzenia. Odbieranie jakichkolwiek świadczeń od innych osób w ocenie opiekunki było traktowane jako uszczuplanie praw rodziny. Po sytuacjach doznania obrażeń ciała była zamykana w piwnicy, aby osoby postronne nie były w stanie ich zauważyć. Występowała izolacja ekonomiczna, która polegała na pozbawianiu lub wyliczaniu środków materialnych, jedzenia lub ubrań. W krótkim czasie nastąpiła monopolizacja uwagi ofiary, towarzyszące i podtrzymywane poczucie zagrożenia. Trwająca w czasie sytuacja spowodowała, że małoletnia czujnie i szczegółowo obserwowała sprawczynię, a jej poglądy i zachowania zajęły centralne miejsce w psychice dziewczynki, stanowiąc punkt odniesienia przy podejmowaniu decyzji czy ocenie rzeczywistości. Sprawczyni nie tolerowała zachowań ofiary odmiennych od własnego punktu widzenia i domagała się, aby życie Sylvii koncentrowało się wokół jej potrzeb, żądań i oczekiwań. Gertrude nie akceptowała osób, które porządek taki chciałyby zaburzyć. Kierowane wobec dziewczynki groźby oraz kreowanie atmosfery zagrożenia stanowiły istotną część operacji prania mózgu. Wyrzucając ją do piwnicy, zamykając w niej, atakując ją, ośmieszając, zmuszając do spożywania własnych wymiocin, wkładając butelkę do jej pochwy, okaleczając, starała się poniżać ją w oczach własnych oraz otoczenia. Zadziwiające w tej historii jest pojawienie się tak błahej przyczyny uruchamiającej spiralę agresji przez opiekunkę dziecka, którą był brak przekazania jej w czasie umówionej kwoty dwudziestu dolarów na utrzymanie dzieci. Rozwojowi sytuacji sprzyjał brak zainteresowania losem dzieci ze strony rodziców biologicznych. W związku z faktem, że to właśnie na rodzicach ciąży szczególny prawny obowiązek sprawowania pieczy na dzieckiem, przestępstwo zabójstwa może być popełnione także przez zaniechanie. Opisany przypadek jest charakterystyczny dla porzuconych dzieci, pozostawionych w skrajnie niekorzystnych dla nich warunkach, równoznacznych ze skazaniem ich na długotrwałe cierpienie, skutkujące śmiercią. Do tego typu zabójstw dzieci dochodzi najczęściej w związku z doznaniem przez nie wielonarządowych obrażeń.
VIII. Najcięższy grzech Zofia P. (1982) Już w średniowieczu dzieciobójstwo, jako popełniane na istocie bezsilnej, uważano za wyjątkowo ohydną zbrodnię. Sprawczynie tego rodzaju czynów karano ze szczególną brutalnością, ciężej niż pospolitych przestępców. Kobieta, która
zamordowała własne dziecko, była dożywotnio pohańbiona i bezwzględnie wykluczana ze społeczeństwa. W zachodniej Europie matki, które zabiły swoje dzieci, topiono w worku skórzanym (czasem lnianym) razem z wężem, kogutem, psem i małpą. Zgodnie z symboliką biblijną wąż uosabiał szatana, kogut – hardość czynu, pies – zaślepienie, małpa zaś potworność czynu. Jeśli nie było w pobliżu zbiornika wody (stawu, jeziora czy morza), zabójczynię zakopywano żywcem i przebijano drewnianym kołkiem bądź ścinano jej głowę. Gdy w danej miejscowości taka zbrodnia powtarzała się zbyt często, celem prewencji rozszarpywano skazaną gorącymi kleszczami. Jednocześnie małżeństwo i rolę kobiety otaczano wyjątkowym szacunkiem.
Utopienie było uznawane za śmierć hańbiącą, lecz i pozostałe kary tylko pozornie były nieco bardziej „humanitarne”. Na przykład przed ścięciem głowy obcinano dzieciobójczyniom również ręce. Egzekucje takie miały bardzo teatralny charakter, przybierając formę krwawych spektakli, mających za zadanie odstraszać innych od popełniania tego rodzaju zbrodni. Wykonywano je aż do połowy XVII wieku, a w niektórych krajach, jak chociażby w Austrii i Prusach, jeszcze w roku 1740. Podobnież nie cackano się z dzieciobójczyniami i w dawnej Polsce. W Podręczniku medycyny sądowej dla studentów medycyny i lekarzy Wiktor Grzywo-Dąbrowski opisuje, jak to „w 1555 roku dziewczyna służebna zakopana była pod szubienicą i przebita palem za to, że własne dziecko zabiła i do klozetu wrzuciła”. Kara ta, alternatywna wobec utopienia, przewidziana była w prawie magdeburskim, stosowanym w wielu miastach polskich lokowanych na prawie niemieckim, o czym informują Michał Rożek i Jan Kracik w książce Hultaje, złoczyńcy, wszetecznice w dawnym Krakowie: „Według obyczaju ma żywo być zakopana, a palem przebita. Wszakoż przestrzegając tego, żeby druga za srogością takowego skazania na desperacją nie przyszła, może być utopiona”. „Nagminne zabójstwa dzieci nowo urodzonych tłumaczono chęcią ukrycia grzechu, obawą przed odrzuceniem, czy też potępieniem społecznym, albo też chęcią pozbycia się komplikacji w życiu zawodowym, czyli w prostytucji – pisze podinspektor Violetta Grudzień w pracy Dzieciobójstwo. Zarys historii stosowania kar. – Opisy spraw karnych Krakowa były wpisywane do ksiąg zwanych Libri maleficorum ac damnatorum. Zgodnie z tymi opisami noworodki duszono, topiono w ubikacjach, czy też w gnojówkach, łamano im kręgosłupy. W 1557 r. do wymienionych ksiąg trafiła sprawa Katarzyny, skazanej na karę utopienia w Wiśle: «A gdy beł czas porodzenia, sła na ogród, tam że miała dzieciątko, a skoro je porodziła, wnet mu usta zatkała i udusiła je, i zagrzebała je w zagonie, aż trzeciego dnia znaleziono, a uczyniła to, bojąc się, aby to tego […] ojciec nie dowiedział». Innym razem, w 1610 r. Helena z Radziemic podżegała przyjaciółkę Zofię do zabicia noworodka, za co obie zostały skazane na następującą karę: «Według prawa bożego o zagubienie dusze niewinnej kołem przebijać, kleszczami targać, która następnie została zmieniona na ścięcie mieczem»”. Dopiero w XVIII wieku, pod wpływem ostrej krytyki surowości tego rodzaju kar, akcentującej przede wszystkim ich bezcelowość, nastąpił zasadniczy zwrot w kierunku łagodniejszego karania dzieciobójczyń i zniesienia kary śmierci za ten czyn. *** W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia wytykano ją w Szynwałdzie palcami. Nie
dlatego bynajmniej, że miała nieślubne dziecko. Taka wpadka może się przecież zdarzyć każdej porządnej pannie. Ale inne starały się przynajmniej przed porodem zalegalizować swoje małżeństwo, Zofia P. natomiast nawet nie próbowała. Co więcej, urodziła jeszcze drugie dziecko. I kolejne. Też bez ślubu! Szynwałd to wieś w województwie małopolskim, leżąca wzdłuż drogi Tarnów–Ryglice, w górnej części potoku Wątok, mniej więcej 10 kilometrów na południowy wschód od Tarnowa. W roku 1982, kiedy wydarzyła się opisana historia, należała do ówczesnego województwa tarnowskiego. Szynwałd jest spolszczoną nazwą niemiecką (Schönwald), co w tamtejszej dźwięcznej mowie znaczy „piękny las” (w dawnych czasach teren Szynwałdu i okolic pokrywały duże obszary leśne). Według innej hipotezy nazwa Szynwałd może pochodzić od słów „siny wał”, czyli od często unoszących się nad wsią mgieł. Cała wieś to właściwie jedna długa ulica, na południu stykająca się chatami z Zalasową, na północy ze Stryszowem. Granice wschodnią i zachodnią stanowią malownicze zalesione wzgórza, tworzące działy wodne potoków spływających do Wisłoki i Białej. Jedyną atrakcją turystyczną jest neogotycki kościół parafialny pod wezwaniem Matki Bożej Szkaplerznej, wybudowany w latach 1911–1918. W wyposażeniu wnętrza znajdują się trzy krucyfiksy, jeden późnogotycki i dwa barokowe. Wbrew pozorom Szynwałd wcale nie był wsią małą ani tym bardziej zapadłą. Przynajmniej żaden z jego prawie dwóch tysięcy mieszkańców tak nie uważał. Założony został już ponad sześćset lat temu, przez kasztelana krakowskiego Spycimira z Melsztyna, który prowadził w okolicach Tarnowa wielką akcję osiedleńczą i w XIV wieku zasiedlił miejscowość, głównie ludnością niemiecką. Zofia P. urodziła się i dorastała w Szynwałdzie. Po ukończeniu podstawówki próbowała dostać się do Zasadniczej Szkoły Chemicznej w Tarnowie, ale nie została przyjęta. Wróciła więc na mizerne, półtorahektarowe gospodarstwo, pomagając rodzicom w pracach polowych i prowadzeniu domu. Niepowodzeniem jej edukacyjnych planów nikt się specjalnie nie przejmował. Pan Bóg po to przecież stworzył kobietę, żeby umiała gotować, prać i rodzić dzieci. Do tych prostych funkcji nie potrzeba żadnego wykształcenia, a zwłaszcza chemicznego. W wieku szesnastu lat podjęła pierwszą pracę. Używając starej, obowiązującej w poprzednim systemie terminologii, poszła na służbę. W sąsiednim Stryszowie mieszkał stary ogrodnik, znany w okolicy z bogactwa i zatrudniania w swoim gospodarstwie młodych, silnych dziewcząt. Pracowała dobrze i wydajnie, spełniając wszystkie podstawowe wymagania szefa, który płacił solidnie i terminowo. Cieszyła się więc z pierwszych samodzielnie zarabianych pieniędzy. Tu, u ogrodnika, znalazła też swojego pierwszego chłopca. Pokochali się pierwszą, gorącą, lecz zarazem nierozważną, młodzieńczą miłością. Edek był kilka lat starszy i – jak to mówią – bywały w świecie. Zofia była dumna z tego, że zwrócił uwagę właśnie na nią, bo w gospodarstwie stryszowskiego ogrodnika pracowało jeszcze kilka całkiem niebrzydkich dziewcząt. Nie opierała się więc specjalnie, kiedy zażądał „dowodu miłości”. No… może troszkę tylko, bo tego wymagała elementarna przyzwoitość. Wiadomość, że jest w ciąży, przyjęła z niejakim zdziwieniem. Właśnie tak – ze zdziwieniem, a nie z przerażeniem. Edek także bagatelizował cały problem, twierdząc, że
wszystko jakoś się ułoży. O ślubie jednak nie wspominał, więc i ona się nie dopraszała. Myśleli nawet, że ten jej brzuch, większy z każdym tygodniem, pewnego dnia po prostu zniknie. A wraz z nim wszystkie problemy. No i rzeczywiście, zniknął po dziewięciu miesiącach… Poród nastąpił niemal dokładnie w przewidzianym przez lekarza terminie. Na świecie pojawił się kolejny obywatel. Chłopak – zdrowy i dorodny. Rodzice Zofii nie wydawali się specjalnie uszczęśliwieni, kiedy córka przywiozła im do domu bękarta. Psioczyli, narzekali, w końcu jednak pogodzili się jakoś z faktem posiadania nieślubnego wnuka. „Co dziecko winne głupiemu postępowaniu matki?” – odpowiadali na zgryźliwe docinki sąsiadów. Ci zresztą też specjalnie nie dręczyli Zofii. Ostatecznie przyszło im żyć w końcu XX wieku, w jednym z najbardziej postępowych krajów świata – jak pisano w gazetach – a nie w średniowieczu. Na chrzcie świętym w kościele parafialnym pod wezwaniem Matki Bożej Szkaplerznej w Szynwałdzie synek Zofii otrzymał imię Wiesław. Na cześć dziadka ze strony matki. Jednak poczęcie w grzechu miało swoje negatywne skutki. Tak przynajmniej komentowano to we wsi. Wkrótce mały Wiesio ciężko zachorował na zapalenie płuc. Początkowo próbowali go leczyć starymi domowymi sposobami, poprzez nacieranie klatki piersiowej, plecków i ramion parafiną, pojono herbatką z głogu i stawiano bańki. Kiedy stan niemowlaka nie poprawiał się, wezwano lekarza. Po przebadaniu malca stary doktor wyjął z uszu stetoskop i, usiadłszy przy stoliku, wypisał receptę. – Proszę mu to dawać rozpuszczone w ciepłej wodzie, trzy razy dziennie – powiedział, wręczając druczek matce chorego. – Czy to na pewno mu pomoże? – zapytała z przestrachem Zofia. – Będzie żył? – Chciałbym tak powiedzieć, ale nie mogę – odparł lekarz. – Ja zrobiłem wszystko, co w ludzkiej mocy. Reszta zależy od odporności chorego. Organizm sam będzie musiał zwalczyć chorobę. Ale jeśli Wiesio z tego wyjdzie, to będzie znaczyło, że ma pani silnego chłopaka. Wyjątkowo silnego, proszę pani. Jednak pierwsze dni po wizycie lekarza nie wskazywały na to, że Wiesio przeżyje. Gorączka jeszcze się podniosła, dzieciak był blady, słaby, nie przyjmował pożywienia. Cała rodzina już prawie straciła nadzieję. Doktor odwiedził ich ponownie, ale jego zatroskana mina nie wróżyła niczego dobrego. – Do szpitala trzeba – powiedział. Jak lekarz kazał, tak zrobili. Zawieźli dziecko do szpitala w Tarnowie. Mały Wiesio nie przebywał tam jednak długo. Tamtejsi specjaliści stwierdzili, że choroba rozwija się w bardzo groźny sposób i w trybie pilnym przekazali chłopczyka do Kliniki Pediatrycznej w Krakowie. Niestety, i to nie pomogło. Któregoś dnia, gdy Zofia – jak niemal codziennie – przyszła odwiedzić swojego synka, dowiedziała się, że Wiesio zmarł w nocy. Pochowali go tak, jak się chowa niemowlaki. Cichutko, tylko w gronie najbliższej rodziny, bez zbędnych śpiewów i nabożeństw. Zośka nawet specjalnie nie rozpaczała… Po pogrzebie wróciła do Edka i poszła do pracy. Tym razem „państwowej”. Zatrudniła się jako robotnica niewykwalifikowana w Technikum Ogrodniczym w Gumniskach, dzielnicy Tarnowa. Od wczesnego rana do popołudnia pracowała, a wieczorami żyła z Edkiem jak żona z mężem, chociaż dalej bez ślubu. Wkrótce znowu zaszła w ciążę. Tym
razem urodziła się dziewczynka. Też ją ochrzcili i dali na imię Danuta. Małą Danusię, podobnie jak wcześniej jej zmarłego braciszka Wiesia, przygarnęli do siebie dziadkowie, czyli rodzice Zosi. „Do opieki nad małą żadnej głowy nie miałam – szczerze przyznała potem Zofia P. – Za młoda byłam i nie wiedziałam, co i jak z małym dzieckiem robić trzeba. Gdyby nie moi rodzice, nie dałabym sobie rady. […] Z Edkiem nie pobraliśmy się, bo nie mieliśmy gdzie razem mieszkać. Ja mam bardzo liczną rodzinę i Edek też. U mnie wszyscy gnieżdżą się w jednym pokoju z kuchnią. Wszyscy, to znaczy rodzice, czterej bracia i siostra. A u Edka to w jednej izbie mieszka aż siedmioro jego rodzeństwa. Jak się było do takiego tłoku wprowadzić? A na wynajęcie czegoś prywatnego tośmy pieniędzy nie mieli”. Brak ślubu i odpowiednich warunków do wspólnego życia nie przeszkadzały jednak Zofii i Edwardowi w płodzeniu kolejnych dzieci. Rok po urodzeniu Danusi na świecie pojawił się Czesiek. I on zamieszkał początkowo u rodziców Zosi. Po kilku miesiącach młoda para doszła do wniosku, że przecież „Edek też ma jakieś obowiązki”, to znaczy jego rodzice. Czesiu zamieszkał więc u rodziców Edwarda S. Tym sposobem opieka nad dziećmi Zośki i Edka została podzielona równo i sprawiedliwie: rodzice Zofii wychowywali córkę, rodzice Edwarda – syna. Tylko oni sami nikogo nie wychowywali, zwolnieni z obowiązków, bo przecież nie mieli warunków. Do robienia kolejnych dzieci warunki jednak mieli. Wkrótce Zofia P. po raz kolejny zaszła w ciążę, wydając na świat syna, który na chrzcie świętym otrzymał imię Krzysztof. Tu jednak spotkała ich przykra niespodzianka. Zarówno jedni, jak i drudzy rodzice zdecydowanie odmówili przyjęcia do siebie następnego wnuka. Umieścili więc Krzysia w domu dziecka. Miesięczna opłata, jaką należało uiścić za pobyt chłopczyka, była bardziej niż symboliczna – zaledwie 115 złotych. Mimo tego wpłaty dokonywane były bardzo nieregularnie, Zofia P. nękana była ustawicznymi monitami o wyrównanie zaległości. Dlaczego Zofia, a nie Edward? Ano dlatego, że dziecko zarejestrowane zostało pod jej panieńskim nazwiskiem. Wychowawców z domu dziecka bulwersowała jednak nie tyle opieszałość rodziców we wnoszeniu opłat, ile fakt, że tych dwoje w ogóle się synem nie interesowało: „Informujemy, że zadłużenie Pani w naszym Zakładzie za pobyt Krzysia wynosi już 1035 złotych – możemy przeczytać w jednym z licznych pism dyrekcji Domu Dziecka w Tarnowie do Zofii P. – Pani dzieckiem w ogóle się nie interesuje. Jeżeli nie może go Pani odwiedzać, to można informować się listownie […]. Ten stan rzeczy nie może trwać dłużej. W przypadku, jeśli nie zmieni Pani swego postępowania, będziemy zmuszeni wystąpić do Sądu o pozbawienie Pani władzy rodzicielskiej nad synem Krzysztofem”. Chłopcem zainteresowało się pewne bezdzietne małżeństwo z Dębicy, kiedy jednak Zofia P. usłyszała o możliwości adopcji jej synka, zdecydowanie się temu sprzeciwiła. „Nie pomagały żadne argumenty – opowiadała później jedna z wychowawczyń. – Mówiła nam, że Krzyś jest jej synem i koniec. Nikomu go nie odda. Ma do niego prawo, bo to przecież ona go urodziła. Zamierzaliśmy wystąpić do sądu o pozbawienie tej pani praw rodzicielskich, jednak takie postępowanie trwa bardzo długo […]”. Zofia nie interesowała się Krzysiem, ponieważ miała akurat ważniejsze sprawy na
głowie. Wcale nie musiała udawać się do lekarza, żeby uzyskać całkowitą pewność, iż znowu jest w ciąży. Takie rzeczy kobiety zwykle wiedzą, zwłaszcza za piątym razem… Kiedy podzieliła się nowiną z Edkiem, ten niespodziewanie sprzeciwił się urodzeniu dziecka. – Idź sobie zrobić skrobankę – oświadczył z całą mocą. Zofia miała jednak na ten temat całkowicie odmienne zdanie: – Jak troje dzieci już się chowa, to i czwarte jakoś się wychować da się. Później pewien dziennikarz pytał Zofię, nawiązując do tej sytuacji: – „Jakoś” to znaczy jak? – No… tak… przy całej kupie – odpowiedziała. – Dlaczego nie zgodziła się pani na przerwanie ciąży? – indagował dalej żurnalista. – Skrobanka, proszę pana, jest najgorszym złem i najcięższym grzechem – odpowiedziała z dumą. – Bo zabija się nieochrzczone jeszcze dziecko. Takiego czegoś ja na sumienie wziąć nie mogłam. Tymczasem Edek zaczął romansować z inną. Zofia przekonana była, że zadaje się z tamtą tylko i wyłącznie dlatego, żeby ukarać ją za odmowę przeprowadzenia aborcji. – To była taka zdzira, proszę pana – tłumaczyła później dziennikarzowi. – Na chłopów leciała i nie patrzyła, czy kto ma już kobietę, czy nie. Ja byłam w ciąży i Edek dał się tamtej skusić. Na chwilę tylko przecież, bo on by do mnie wrócił. Było nam dobrze razem. W przewidywanym terminie w szpitalu w Tarnowie Zofia urodziła chłopca. Dziecko było chorowite, wymagało dalszej intensywnej opieki lekarskiej. Po tygodniu pobytu w szpitalu Zofia wróciła do domu. Sama. Paru osobom przyznała się „w największej tajemnicy”, że liczy na to, iż lekarzom nie uda się uratować małemu życia. Jej rachuby, a raczej ciche nadzieje, okazały się jednak płonne. Chłopczyk przeżył, a szpital wysłał do Zofii telegram z żądaniem odebrania dziecka. Jeden, potem drugi… W końcu Zofia P. pojawiła się na oddziale noworodków. „Piotruś jest w dobrej kondycji i nie grozi mu już żadne niebezpieczeństwo” – poinformowała ją z uśmiechem pielęgniarka. Cóż było robić…? Zofia zapakowała maleństwo w przygotowany becik i powiozła autobusem do Szynwałdu. Nikomu w tym momencie nie przyszło nawet do głowy, że przyjechała do szpitala z obmyślonym wcześniej „chytrym” planem. Wiedziała, że w jej rodzinnej wsi, tuż pod lasem znajduje się nieużytkowana przez nikogo studnia… „Nikt z niej nie korzysta, więc powinno się udać” – myślała. Wysiadła na przystanku i skierowała się w stronę lasu. Kiedy doszła do studni, odwinęła noworodka z kocyka. Wokół nie było żywej duszy. Słychać było tylko śpiew ptaków i przechadzający się leniwie pośród drzew wiatr. Do szyi dziecka przywiązała ciężki kamień, największy, jaki zdołała unieść. Potem usłyszała już tylko daleki, dobywający się z głębokiej czeluści plusk wody… Po kilku dniach została aresztowana, wraz z Edwardem S. Takiego najazdu milicyjnych radiowozów jeszcze w Szynwałdzie nie widziano. Wszystkie pędziły w kierunku starej studni, zwanej Michałową, gdzie – jak wieść gminna niosła – odkryto zwłoki noworodka. „Do tego wszystkiego namówił mnie Edek – oświadczyła Zofia podczas pierwszego przesłuchania. – On mi kazał zabić dziecko. Powiedział, że jak nie zabiję syna, to mnie zostawi. Kochałam go i nie chciałam być sama…”. Edward S. przedstawił przesłuchującym nieco inną wersję: „Do niczego jej nie namawiałem. Zośka wygaduje
straszne kłamstwa. Jak wróciła ze szpitala sama, to ją zapytałem, gdzie jest dziecko. Powiedziała, że urodziło się słabe i chorowite, i zaraz umarło. Nie wiedziałem, że to dziecko żyje i że ona do niego jeździła. Sama wymyśliła sobie to całe morderstwo, a teraz oskarża mnie, bo chce, żebym poszedł z nią do więzienia. Ona, głupia, nie wie, że więzienia są osobno dla chłopów i osobno dla bab…”. Zofia P. została skierowana na obserwację do szpitala psychiatrycznego w Kobierzynie pod Krakowem (obecnie szpital im. dr. Józefa Babińskiego). Od początku istnienia, to znaczy od 1903 roku, Szpital dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Kobierzynie przyjmował na badania i hospitalizację sprawców groźnych przestępstw. Początkowo ograniczano się jedynie do umieszczania ich w specjalnie nadzorowanych izolatkach. Z czasem zaczęto podawać tym szczególnym pacjentom leki psychotropowe i stosować wobec nich terapię zajęciową. Chorzy, którzy z różnych przyczyn nie mogli opuszczać oddziału, mieli zorganizowaną pracę na miejscu, na przykład konfekcjonowanie kosmetyków firmy Miraculum, z którą placówka przez szereg lat współpracowała. Na podstawie przeprowadzonych badań biegli lekarze stwierdzili jednoznacznie, iż Zofia P. „nie cierpi na chorobę psychiczną, ani nie jest niedorozwinięta umysłowo”. Badaną określono natomiast jako psychopatkę typu infantylnego. Jednostka o psychopatycznej osobowości nie ma skrupułów moralnych. Człowiek taki robi i bierze to, na co ma ochotę i co mu dyktuje przelotny kaprys. Nie ma żadnego poczucia winy i potrafi kłamać bez zmrużenia oka. W przeciwieństwie do innych przestępców czyny psychopatów nie są wynikiem buntu. Ich postępowanie wynika z faktu, iż ich osobowości brak idealnego „ja”. Psychopata jest całkowicie nieuspołeczniony. Nie jest w stanie przeprowadzić jakiejkolwiek samokrytyki, ponieważ żaden element jego osobowości nie stoi w opozycji do jego popędów. Zarówno pod względem zachowania, jak i obrazu EEG niemal wszyscy psychopaci wykazują się infantylizmem. W praktyce opinia biegłych psychiatrów znaczyła tyle, że Zofia P. może odpowiadać za swój czyn, „dokonany z rozeznaniem i pełną świadomością”. Proces Zofii P. i Edwarda S. – jak zanotował jego sprawozdawca – był „smutny”. „Smutny, jak zawsze smutne są rozprawy, w trakcie których w charakterze oskarżonych występują rodzice, którym zarzucono zabicie własnego dziecka”. Celem Zofii P. było nie tyle ocalenie własnej skóry, ile wsadzenie za kratki Edwarda S. Sąd jednak uniewinnił mężczyznę od stawianego mu przez prokuraturę zarzutu współudziału w zabójstwie małego Piotrusia. Zofii P. wymierzył natomiast karę 11 lat pozbawienia wolności. „Będzie się dziwczył! – krzyczała skazana w trakcie odczytywania przez przewodniczącego składu sędziowskiego sentencji wyroku. – Będzie się z tą zdzirą zadawał! Nie ma sprawiedliwości!”. Edward S. nie reagował na atak byłej konkubiny. Z kamienną twarzą opuścił salę sądową i pierwszym autobusem PKS-u wrócił do Szynwałdu.
Komentarz profilera Jak w wielu przypadkach zabójstw dzieci, tak i w tym motywem wiodącym jego dokonania była grupa czynników emocjonalnych. Głównym był ten związany z chęcią utrzymania związku z konkubentem, Edwardem S. Zabójstwo dziecka poprzez jego utopienie (jeden z rodzajów uduszenia) nie należy do rzadkości. Jak wskazują statystyki konstruowane w różnych krajach, sposób ten zajmuje
jedną z pierwszych pozycji. W Polsce taki sposób dokonania zabójstwa dziecka podejmuje 68% zabójczyń. Mechanizmy towarzyszące sprawczyni należałoby zbadać na postawie oceny jej psychologicznego położenia życiowego. Analiza materiałów postępowania wskazuje, że posiada ona cechy osobowości antyspołecznej. Jest silnie skoncentrowana na własnej osobie, egocentryczna, ma słaby wgląd w siebie i przeżywane stany emocjonalne. Jednocześnie posiada niskie zdolności do empatii – wczuwania się w sytuację innych. Zofia P. od najmłodszych lat wychowywała się w niekorzystnych warunkach, odczuwając trudności finansowe oraz ograniczone perspektywy. Już podczas pierwszej ciąży u sprawczyni występowały symptomy znamienne dla myślenia magicznego, które widoczne jest w sformułowaniach: „Sytuacja się rozwiąże sama”; „Najlepiej teraz o tym nie myśleć teraz”; „Jakoś to będzie”. Zarówno w tym przypadku, jak i w kolejnych ciążach pomysły na dalszy rozwój sytuacji wyglądały podobnie. W sukurs brakowi rozwiązań każdorazowo przychodziły z pomocą inne osoby (rodzice sprawczyni i konkubenta). Pierwsze dziecko, syna Wiesława, wychowywali jej rodzice, do chwili jego śmierci, drugie – córkę Danutę – również oni, trzecie, syna Czesława, rodzice konkubenta. W przypadku czwartego dziecka nieoczekiwanie rodzice nie przyszli z pomocą. Krzysztof w wyniku nieracjonalnych decyzji sprawczyni pozostał w tzw. zawieszeniu, uniemożliwiającym podjęcie jakichkolwiek działań związanych ze sprawowaniem nad nim opieki (nie chciała podjąć jej sama, ale też nie zgadzała się na adoptowanie syna). Etiologia takiego postępowania tkwi w posiadanych przez sprawczynię symptomach znamiennych dla zaburzeń kompulsywnych. Zofia P. w tym czasie była tak silnie skoncentrowana na własnej osobie oraz na tym, aby rozwiązania były podejmowane w jedynie poprawny sposób (nie zgadzała się z innymi propozycjami), że istota rozwiązania została zagubiona. Pomimo iż zrozumiała, że kompromis leży w jej interesie, uparcie odmawiała jego przyjęcia, tłumacząc, że „sprawa na czym innym polega”. Dopiero po długim czasie udało się zamknąć procedury związane ze sprawowaniem opieki nad jej synem przez powołane do tego celu podmioty. Zaistniały rozwój wydarzeń nie przyczynił się do refleksji Zofii P. nad swoim postępowaniem. Aby utrzymać związek, podejmowała bez zabezpieczeń kontakty seksualne z konkubentem. Po urodzeniu piątego dziecka – syna Piotra – jak poprzednio sprawczyni uruchomiła myślenie życzeniowe. Zakładała, że dziecko umrze w szpitalu. Dwukrotnie na wezwania tej placówki nie odbierała syna. Nie posiadała żadnego pomysłu na dalszą jego przyszłość. Nie kupowała ubranek, nie przygotowywała stosownych kosmetyków do pielęgnacji, pomieszczenia dla dziecka. Odbierając dziecko ze szpitala, nie miała żadnego pomysłu, co będzie z nim dalej. Na to wszystko nałożyły się informacje związane ze zdradami partnera, które wykreowały u niej myślenie, że dziecko to stanowi przeszkodę w dalszym kontynuowaniu związku z Edwardem S., który nie udzielił jej żadnego wsparcia w zaistniałej sytuacji. Występujące silne emocje w drodze powrotnej ze szpitala generowały myślenie kanałowe, prowadzące do rozwiązania w postaci pozbawienia go życia. Podobne zdarzenie miało miejsce w Katowicach 30 maja 2010 roku. Anna S. na terenie nieużytków pozostałych po Kopalni Węgla Kamiennego „Katowice”, działając wspólnie i w porozumieniu z Arkadiuszem P. z bezpośrednim zamiarem pozbawienia życia nowo narodzonego dziecka, pochodzącego ze związku wymienionych, zabiła to dziecko. Zawinęła je w zasłonę i umieściła w torbie
podróżnej, a następnie zakopała ją w ziemi, w wyniku czego dziecko udusiło się z braku dostępu powietrza. Osądzona w trakcie ciąży czuła się dobrze. Ciąża była przypadkowa, nieplanowana, niechciana, a perspektywa porodu przy istniejącej sytuacji finansowej, lokalowej i rodzinnej rodziła obawy, lęk, wątpliwości dotyczące możliwości poradzenia sobie z problemami. Posiadanie dwójki dzieci z nieformalnego związku z partnerem, które urodziły się w krótkim odstępie czasowym, dodatkowo komplikowało jej sytuację. Taki stan trwał przez cały okres ukrywanej przez nią ciąży. Po stwierdzeniu na podstawie własnych obserwacji zajścia w ciążę, pomimo posiadania bogatych doświadczeń życiowych w tym zakresie (pierwsze dziecko urodziła w szpitalu, natomiast – jak podała – drugą ciążę ukrywała przed rodziną, aż do dnia porodu), nie podjęła adekwatnych działań związanych z przygotowaniem się do kolejnego porodu. Od początku ukrywała fakt zajścia w ciążę przed osobami, które mogły udzielić jej wsparcia emocjonalnego lub instrumentalnego. Anna S. obawiała się reakcji rodziców związanej z kolejnym zajściem w ciążę (najbardziej ojca oraz brata), odrzucenia, wyrzucenia z mieszkania, pozostania bez środków do życia, negatywnej opinii w środowisku lokalnym, a także odebrania jej starszych dzieci. W tym czasie czuła się samotna i opuszczona. Przed porodem nie korzystała z pomocy lekarskiej w gabinetach ginekologicznych. Nie miała stałego lekarza prowadzącego. Po urodzeniu dziecka nie podjęła stosownych czynności pozwalających na utrzymanie go przy życiu. Przez cały okres ciąży nie otrzymywała adekwatnego wsparcia ze strony partnera, który stwierdził, że jest to jej sprawa. Nie uczestniczył on zresztą w dostatecznym stopniu w wychowaniu dwójki dzieci wcześniej poczętych w tym związku. Arkadiusz posiadał deficyty psychiczne oraz cechy uzależnienia od alkoholu oraz środków narkotycznych. Analiza psychologiczna zachowań partnera, w kontekście złożonych przez Annę wyjaśnień, wskazuje na jego niedojrzałość, egocentryzm oraz brak odpowiedzialności. Nie przewidywała w ogóle przekazania rodzinie informacji o zajściu w ciążę. W kontaktach z innymi osobami, pytana o swój stan, unikała tego tematu, w sposób wulgarny ucinała rozmowę, wypierała fakt bycia w ciąży. W okresie tym, aby zatuszować swój wygląd zewnętrzny, nosiła rozciągnięte i niewymiarowe rzeczy. Taka sama sytuacja miała już miejsce w trakcie trwania jej drugiej ciąży, aż do czasu porodu, który nastąpił w mieszkaniu rodziców. Po porodzie, pomimo sugestii ze strony partnera, nie poszukiwała pomocy zewnętrznej, a jej działania zmierzały do pozbycia się dziecka. W chwili zatrzymania z całą stanowczością negowała fakt bycia w ciąży. Po przemyśleniach przyznała, że urodziła dziecko, które nie dawało oznak życia, przyszło na świat martwe. Podawała, że pierwotnie zakładała, że gdy nadejdzie pora, to urodzi dziecko, a następnie odda je do adopcji. Prócz partnera innym osobom nie przekazywała żadnych informacji na temat ciąży, uniemożliwiając w ten sposób uzyskanie wsparcia od innych. Miejsce, w którym rodziła Anna, jest oddalone około 300 m od „okna życia”, do którego mogła zanieść dziecko. Pomimo posiadania telefonu komórkowego nie podjęła kontaktu z żadną instytucją pomocową, typu pogotowie ratunkowe lub innymi służbami medycznymi. Urodzone dziecko płakało przez długi czas. Po odbytym porodzie opiniowana samodzielnie odcięła pępowinę nożyczkami, umyła się, ubrała i nakryła dziecko kołdrą; nie wzięła go na ręce. Urodzony chłopczyk cały czas żył. Następnie wraz z partnerem wyszli z mieszkania, pozostawiając w nim nowo
narodzone dziecko bez podjęcia czynności higienicznych oraz opieki. Przed wyjściem Anna całkowicie nakryła dziecko kołdrą. Poszli razem do mieszkania jej rodziców po dwójkę dzieci. Stamtąd zabrali torbę podróżną, w której Arkadiusz nosił drewno na opał. Partner owinął dziecko kotarą, na której spało, i włożył je do torby w obecności dwójki ich dzieci. Zaniósł je w zasuniętej torbie do kuchni. Dziecko nadal płakało. Aby nie słyszeć płaczu noworodka, Anna poprosiła konkubenta, by nakrył torbę z dzieckiem kołdrą. Partner zrobił to, dodatkowo włączając głośno radio. Na drugi dzień Arkadiusz wyprał tapicerkę łóżka, na którym rodziła podejrzana, gdyż pozostały na niej ślady krwi, podobnie jak na podłodze, którą Anna starła przy użyciu mopa. Następnie oboje uzgodnili sposób, w jaki pozbędą się dziecka: „Ja później powiedziałam do Arka: «Co dalej będzie?», a on mi powiedział: «Nie wiem, pomyśl sama», a ja mu gadałam, że też nie wiem. A później gadaliśmy i Arek powiedział, że może na kopalnię je zaniesiemy, a ja mu powiedziałam, że co na tej kopalni, a Arek mi powiedział, że zakopie te dziecko na kopalni, a ja powiedziałam mu: «OK»”. Dzień, w którym nastąpił poród, spędzili razem, spacerując i bawiąc się z dziećmi. Uzgodnili, że tego dnia zakopią dziecko nieopodal miejsca zamieszkania. Poprzez przeprowadzoną obserwację terenu przygotowali się do wyniesienia dziecka z mieszkania, a następnie je zakopali. Arkadiusz wskazał, że w trakcie kopania dołu słyszał lekki płacz dziecka. Podejrzana, chcąc być pewną, że dziecko nie żyje, skoczyła lub chodziła po powierzchni dołu, w którym zakopane było dziecko. W tym dniu nie spożywali alkoholu. W kolejnych dniach mówili innym osobom, że Anna nie była w ciąży, a tym bardziej dociekliwym, że dziecko urodziło się z wadami serca i przebywa w szpitalu w Zabrzu. Arkadiusz w trakcie libacji alkoholowej, już po zdarzeniu, poinformował biesiadników, że urodził mu się syn, który ma na imię Sylwester. Rodzina na temat ciąży oraz porodu dowiedziała się od policjantów, prowadzących postępowanie. W trakcie wywiadu psychologicznego Anna S. podała, że cały czas zdawała sobie sprawę z faktu urodzenia dziecka. Motywem wiodącym zaistniałej tragedii była obawa przed reakcją rodziny, która groziła jej wyrzuceniem z mieszkania, oraz lęk przed odebraniem jej przez sąd posiadanej dwójki dzieci. Czynnikami współistniejącymi były: trudności w przewidywaniu następstw podjętych rozwiązań, wynikające z deficytów intelektualnych, poczucie wstydu oraz subiektywne poczucie braku akceptacji, przewidywane napiętnowanie w środowisku, lęk przed niemożliwością zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych, obawa przed brakiem akceptacji ze strony partnera wraz ewentualnym jej porzuceniem, brak wsparcia ze strony partnera oraz towarzyszące zdarzeniu czynniki emocjonalne. W okresie przed aresztowaniem, kiedy w jej myśleniu powstało widmo odkrycia mocno skrywanej przez nią sytuacji, zareagowała emocjonalnie, wskazała na myśli o charakterze samobójczym.
IX. Zwyczajna rodzina Jolanta K. (2003) Zgodnie z polskim kodeksem karnym z 1997 roku dzieciobójstwo może wyczerpywać znamiona artykułu 148 § 1 („Kto zabija człowieka…”), art. 148 § 2 pkt. 1 („Kto
zabija człowieka ze szczególnym okrucieństwem…”), art. 149 („Matka, która zabija dziecko w okresie porodu pod wpływem jego przebiegu…”), bądź też art. 155 („Kto nieumyślnie zabija człowieka…”). Za każdym jednak artykułem, paragrafem czy punktem, niezależnie od tego, jakim numerem jest opatrzony, kryje się niewyobrażalna tragedia. Ostatnie doniesienia medialne, dotyczące tego rodzaju spraw, są przerażające. Dzieci giną w naszym najbliższym sąsiedztwie, tuż za ścianą, i nikt nie słyszy ich płaczu…
Wstyczniu 2012 roku całą Polską wstrząsnęło zabójstwo sześciomiesięcznej Madzi z Sosnowca, dokonane przez jej matkę, Katarzynę Waśniewską. Niestety, nie była to ani pierwsza, ani ostatnia tak okrutna zbrodnia dokonana na bezbronnym dziecku w ostatnich latach. W sierpniu 1998 roku cierpiąca na depresję Anna J. z Młynnego koło Limanowej utopiła w beczkach czwórkę swoich dzieci. Cierpiała na depresję. Szpital psychiatryczny opuściła po niespełna dwóch latach. W czerwcu 2000 roku we Wrotnowie koło Siedlec odkryto na strychu zwłoki trzech niemowląt w foliowych workach. Morderczynią okazała się matka, Wanda Ł. Została skazana na dziewięć lat pozbawienia wolności. W sierpniu tego samego roku mąż Małgorzaty F. z Warszawy odkrył w zamrażarce zwłoki noworodka. Trzy lata wcześniej dziecko zostało zamordowane przez żonę. Była w stanie szoku poporodowego. Skazano ją na dwa lata w zawieszeniu. Czteroletniego Michałka zabił w 2001 roku kochanek jego matki, Robert K. Dwaj mężczyźni wrzucili dziecko do lodowatej Wisły, w Warszawie. Chłopiec żył jeszcze 240 sekund. Roberta K. skazano na 25 lat pozbawienia wolności (jego kompana, Daniela S., na 15 lat). Prokuratura uważała, że matka Michałka, dwudziestodwuletnia Barbara S., namówiła kochanka do zabicia jej synka. Kobieta została skazana na 25 lat więzienia, ale później ją uniewinniono. Po kilkunastu latach od tej tragedii i wieloletniej batalii sądowej wciąż nie wiadomo, dlaczego doszło do tej zbrodni i jaką rolę odegrała w niej matka Michałka. W kwietniu 2001 roku Mariola Myszkiewicz, nauczycielka z siedemnastoletnim stażem, zabiła w Czarnej Białostockiej jedenastoletniego Piotrusia. Chciała zemścić się na jego ojcu za to, że zostawił ją po czteroletnim związku. Piotruś był jej uczniem. Zadźgała go nożem introligatorskim w szkole, zwabiając w trakcie lekcji do gabinetu lekarskiego. W napadzie szału trzydzieści razy wbiła nóż w ciało dziecka. Została skazana na 25 lat pobytu za kratkami. „Czułam się jak w matni, byłam samotna – powiedziała w trakcie rozprawy. – Nie mogłam się zwrócić ani do kochanej osoby, ani matki. Wszyscy się ode mnie odwrócili. Na pewno jest to moja wina. Zrobiłam coś strasznego. Zmarnowałam życie wielu ludziom, ale nie planowałam tego”. Również na 25 lat więzienia i pozbawienie praw publicznych na 10 lat poznański Sąd Okręgowy skazał w grudniu 2003 roku zabójców sześcioletniego Krystiana: dziewiętnastoletnią Beatę Wachowiak, przyrodnią siostrę ofiary, i jej siedemnastoletniego chłopaka, Piotra Adamczyka. Ona poderżnęła mu gardło, on dobijał cegłami. 7 lipca 2002 roku oboje zwyrodnialcy zabrali chłopca na spacer. Na pobliskiej budowie zamordowali go, a potem, jak niewinne owieczki, udawali, że pomagają policji w poszukiwaniach. Dziewczyna powiedziała, że zabiła przyrodniego braciszka, ponieważ donosił rodzicom,
gdzie i z kim jego siostra spędza wolny czas. Przedstawiając przebieg zdarzenia, Dariusz Kawula – sędzia prowadzący sprawę – wzruszył się tak bardzo, że musiał ogłosić dziesięciominutową przerwę. „Kiedy się słucha opisu tych stwierdzonych przez biegłego u Oskara obrażeń, trudno sobie wyobrazić, że takie zachowanie mogło mieć miejsce w stosunku do małego dziecka ze strony matki i człowieka, który miał zastępować dziecku ojca” – mówił sędzia Jacek Gasiński, ogłaszając w 2008 roku wyrok w sprawie Joanny M. i jej kochanka, Artura N. Obydwoje dostali po 25 lat więzienia. Podczas ogłaszania wyroku zgromadzona na sali publiczność głośno gwizdała, domagając się dożywocia. „Oskarek niemal od urodzenia przeżywał koszmar – napisał Bartłomiej Bajerski w artykule Najgłośniejsze zabójstwa dzieci w Polsce. – Okrucieństwo jego matki i jej kochanka nie znało granic. Malutki chłopczyk był bity pięściami, pogrzebaczem, kopany, popychany na rozgrzany piec. Bili go, gdy był głodny. Bili, gdy płakał. Bili, gdy się moczył ze strachu przed nimi. Oskarek miał wybite zęby i złamaną rękę. Jego opiekun w marcu zeszłego roku tak mocno go bił pięściami w brzuch, że chłopczyk zmarł. Sędzia Gasiński podkreślał: «Nie można znaleźć wytłumaczenia zachowania żadnego z oskarżonych»”. Chociaż rodzinę odwiedzała pomoc społeczna, nikt nie spostrzegł, że dziecko jest katowane. Nikt nie zapytał, dlaczego ma pocięte nożem ręce. Nikt nie zwrócił uwagi na posiniaczoną i pozrywaną skórę, nikt nie zauważył rany na brodzie, tak głębokiej, że odsłaniała kość szczęki. Swoją gehennę czterolatek przeżywał 150 metrów od Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie w Piotrkowie Trybunalskim. Agnieszka M., dwudziestoośmioletnia mieszkanka podopolskich Chruścic, urodziła w sumie sześcioro dzieci. Trójkę tuż po porodach zakopała w ziemi. Do zabójstw doszło w 2002, 2003 i styczniu 2010 roku. W pierwszych dwóch przypadkach dzieci urodziły się żywe. W trzecim matka nie wiedziała, że chłopczyk urodził się martwy. Prokuratura postawiła jej zarzut usiłowania zabójstwa, bo kobieta nie mogła wiedzieć, że noworodek urodził się martwy. Z pozostałej trójki, która przeżyła, jedno z dzieci matka bezpośrednio po porodzie pozostawiła w szpitalu. Dwójka kolejnych decyzją sądu rodzinnego została umieszczona w domu dziecka. W nocy z 22 na 23 września 2012 roku pijana i zbryzgana krwią trzydziestoletnia Izabella S. zapukała do drzwi sąsiadki i powiedziała: „Zabiłam córkę”. Wezwany patrol policji znalazł w jej mieszkaniu na pierwszym piętrze bloku w Woli Wiązowej, w gminie Rusiec, ciało siedmioletniej Klaudii i rannego synka kobiety. Dziewczynka otrzymała pięć ciosów nożem kuchennym. Tym samym nożem kobieta próbowała również zamordować syna, którego ugodziła sześciokrotnie. Na szczęście chłopiec zdołał przed nią uciec i ukryć się. Poprzedniego dnia mąż Izabelli, kierowca ciężarówki, wyjechał na Litwę. Ona wyciągnęła butelkę i przez całą noc raczyła się alkoholem. Około trzeciej nad ranem w pijackim amoku uknuła makabryczny plan. W sierpniu 2013 roku Sąd Okręgowy w Piotrkowie Trybunalskim skazał Izabellę S. na 25 lat więzienia za zabicie córki i 15 lat za usiłowanie zabicia syna. Jeszcze surowszy wyrok usłyszeli Polacy, którzy w marcu 2012 roku w Coventry, w Wielkiej Brytanii, zabili czteroletniego Danielka. Matka chłopczyka, Magdalena Ł., oraz jej partner, Mariusz K., zostali skazani na dożywocie. Sprawa odbiła się szerokim echem
w brytyjskich mediach, ponieważ szkoła, urzędy pomocy społecznej i policja nie zapobiegły śmierci dziecka, choć miały podstawy podejrzewać, że chłopiec jest źle traktowany. Inspektor policji, Christopher Hanson, ocenił, że para Polaków traktowała dziecko z „niewyobrażalnym okrucieństwem”. W czasie rozprawy ujawniono, że chłopczyk był głodzony, zamykany w szafie, zmuszany do jedzenia soli, bity i sadystycznie karany, między innymi przez trzymanie głowy pod wodą. Zmarł wskutek urazu głowy i dziewiętnastu innych obrażeń. Magdalena Ł. była uzależniona od marihuany, amfetaminy i alkoholu. SMS-y wymieniane między nią a jej partnerem dowiodły, że oboje działali w zmowie. W czasie ogłaszania werdyktu ławy przysięgłych żadne z nich nie okazało najmniejszych emocji. W czerwcu 2012 roku zbierający surowce wtórne mężczyzna znalazł w kuble na śmieci w Luboniu pod Poznaniem zwłoki noworodka. Sekcja wykazała, że chłopczyk został uduszony. Wkrótce udało się znaleźć sprawczynię, a zarazem matkę dziecka. Okazała się nią dwudziestodwuletnia Agata M., studentka II roku na Uniwersytecie Przyrodniczym, córka magazyniera i pielęgniarki. Urodziła synka w wannie, w samotności. Potem go udusiła. Jego ciało spakowała do reklamówki i wyrzuciła do jednego z osiedlowych śmietników. Biegli stwierdzili, że w trakcie popełniania czynu miała w znacznym stopniu ograniczoną zdolność rozumienia tego, co robi. Mając jednak na uwadze okoliczności zdarzenia, jego przebieg oraz zachowanie Agaty M. w trakcie ciąży i po porodzie, prokuratura uznała, że było to tzw. zabójstwo z zamiarem bezpośrednim. Tym bardziej że – jak podkreślają biegli psycholodzy – „Dekompozycja osobowości to bardzo szerokie pojęcie. Można nim określić rozmaite formy zaburzeń czy nieracjonalnych zachowań”. Prokuratura zamierza obalić przed sądem twierdzenia Agaty M., że nie wiedziała o zajściu w ciążę. Śledczy zabezpieczyli jej komputer. W okresie ciąży szukała w Internecie informacji, jak przebiega poród oraz jak pozbyć się ciąży domowymi sposobami. Oskarżona odpowiada z wolnej stopy, chociaż grozi jej dożywocie. Być może jednak sąd zakwalifikuje jej czyn jako uprzywilejowaną postać zabójstwa, opisaną w artykule 149 kodeksu karnego: „Matka, która zabija dziecko w okresie porodu pod wpływem jego przebiegu, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 5”. „Okres porodu” obejmuje całokształt okoliczności psychologicznych towarzyszących porodowi, a więc nie tylko ból, osłabienie fizyczne i stan wywołany utratą krwi, lecz między innymi także troskę o przyszłość dziecka, rozterki rodzinne i obawę przed opinią środowiska. Czyn matki rodzącej powinien być więc oceniany przede wszystkim ze względu na motywy jej działania. Zgodnie z literaturą polskiego prawa karnego okres porodu obejmuje nie tylko sam poród, lecz również pewien krótki odcinek czasu po porodzie, w którym występują dalsze objawy porodowe i poporodowe. Okres porodu kończy się dopiero wraz z ustaniem tych objawów i towarzyszącego im stanu wstrząsu psychicznego położnicy. „Sam okres porodu jest aktem fizjologicznym, który na ogół nie powoduje zaburzeń psychicznych, wiodących do czynności wrogich wobec własnego dziecka – pisze Tadeusz Marcinkowski w Medycynie sądowej dla prawników. – Niemniej jednak tego rodzaju przypadki, wprawdzie nieliczne, nieraz się spostrzega podczas udzielania pomocy położniczej kobietom rodzącym. […]. Dotyczy to nie tylko kobiet samotnych, lecz także i zamężnych, które zresztą okazują się później czułymi i troskliwymi
matkami. Świadczy to o tym, że zdarzają się jednak, chociaż dość rzadko, pewne zakłócenia psychiczne w przebiegu aktu porodowego”. W listopadzie 2012 roku została aresztowana Beata Z., zamieszkała w Hipolitowie, niewielkiej podłomżyńskiej wsi w gminie Stawiski. Biegli zbadali odnalezione w jej gospodarstwie szczątki czworga dzieci. Dwójka była ukryta na strychu, dwójka w piwnicy pod stodołą. Zmarły najprawdopodobniej z wychłodzenia i braku pożywienia. Wszystko wskazuje na to, że kobieta po urodzeniu po prostu umieszczała je w miejscu ukrycia, gdzie powoli umierały, ponieważ nie znaleziono żadnych obrażeń świadczących o urazach fizycznych. Sama podejrzana przyznała się, że piąte dziecko utopiła w pobliskim stawie. Pomimo wypompowania zbiornika ciała jednak nie znaleziono. Z ustaleń prokuratury wynika, że w latach 1998–2012 Beata Z. rodziła ośmiokrotnie. Dwóch chłopców, dziś w wieku szkolnym, żyje, przebywając w rodzinach zastępczych. Przeprowadzone badania genetyczne dowiodły, że ojcem zabitych dzieci był konkubent Beaty Z., mieszkający w tej samej wsi. W osobnym śledztwie prokuratura bada też, jak to możliwe, że tak wiele ciąż i nieobecność dzieci nie zainteresowały zarówno sąsiadów aresztowanej, jak i kuratora oraz opieki społecznej, które nadzorowały rodzinę od 2004 roku. Odrębne postępowania w tej sprawie przeprowadzili Rzecznik Praw Dziecka i minister sprawiedliwości. Ustalenia obu były dla organów nadzoru miażdżące. Zawiódł zarówno sąd rodzinny, jak i kuratorzy sądowi i społeczni, a także opieka społeczna. Ich przedstawiciele nie reagowali na fatalne warunki, w jakich przebywały żyjące dzieci, w jednym przypadku sąd nawet odrzucił wniosek o ich umieszczenie w rodzinie zastępczej. Pomoc społeczna zaś ograniczała się w ocenie Rzecznika Praw Dziecka i ministra do wspierania rodziny finansowo i rzeczowo, bezrefleksyjnie podchodząc do obserwowanych nieprawidłowości. Z drugiej strony to właśnie pracownice opieki społecznej ze Stawisk zaalarmowały latem ubiegłego roku policję o swoich podejrzeniach w sprawie dzieciobójstwa. Na wniosek ministra sprawiedliwości w związku z powyższymi zaniedbaniami wszczęto postępowanie dyscyplinarne w stosunku do sędziego sądu rodzinnego z Łomży i kuratora sądowego. W kwietniu 2013 roku Sąd Okręgowy w Elblągu skazał na karę 25 lat więzienia Magdalenę R., oskarżoną o zamordowanie rok wcześniej pięcioletniego syna Gabriela. W nocy z 4 na 5 lutego 2012 roku kobieta, pracująca jako prostytutka w jednej z agencji towarzyskich w Morągu (województwo warmińsko-mazurskie), założyła chłopcu na głowę foliową torbę, przydusiła poduszką, a następnie położyła się na nim, wskutek czego chłopiec zmarł w wyniku uduszenia. Jego zwłoki przez kilka miesięcy trzymała w wersalce. Zostały znalezione w lipcu 2012 roku dzięki właścicielce mieszkania wynajmowanego przez matkę chłopca, która zaniepokoiła się, że lokatorka nie płaci jej czynszu. Nie zastała jej w mieszkaniu, ale w pomieszczeniu czuć było straszliwy fetor, maskowany przez dużą ilość świec zapachowych i kadzidełek. Idąc „za węchem”, znalazła w wersalce rozkładające się ciało dziecka. Za matką rozesłano list gończy. Magdalenę R. zatrzymano kilka dni później. Wychodziła właśnie z jednego z olsztyńskich szpitali, gdzie udzielano jej pomocy po zatruciu alkoholowym. Sprawczyni przyznała się do winy, a wyrok, który zapadł, był zgodny z tym, o co wnioskował prokurator. Proces odbywał się za zamkniętymi drzwiami (ze względu na dobro starszego, żyjącego syna oskarżonej oraz jej byłego męża), uzasadnienie wyroku było niejawne. Podobno podczas śledztwa kobieta
powiedziała, że syn „przeszkadzał jej w życiu”. Na 10 lat więzienia Sąd Okręgowy w Lublinie skazał dwudziestodwuletnią Iwonę W. Chłopczyk został utopiony w wiadrze z fekaliami przez matkę oskarżonej, pięćdziesięciopięcioletnią Grażynę W., która jednak nie stanęła przed obliczem Temidy, ponieważ zmarła dwa miesiące przed rozpoczęciem procesu. Do zbrodni doszło 4 października 2012 roku w Tomaszówce (powiat lubelski). Wezwany do krwawiącej kobiety lekarz pogotowia zauważył, że chwilę wcześniej urodziła. W stojącym obok wiadrze, do którego domownicy załatwiali potrzeby fizjologiczne, zauważył noworodka. Dziecko już nie żyło. Podczas sekcji biegli stwierdzili, że Jakub W. urodził się żywy. Ważył 2,6 kilograma, a potem został utopiony. „Nie wiedziałam, że byłam w ciąży – broniła się przed sądem Iwona W. – Chodziłam do wiadra załatwiać się i w pewnej chwili zorientowałam się, że chyba urodziłam. Nie widziałam dziecka i nic nie słyszałam”. Uzasadniając wyrok, sędzia Dorota Dobrzańska podkreślała, że Jakuba utopiła jego babka. Iwona W. nie miała takiej możliwości, ale też nie protestowała. Wydając wyrok, sąd wziął pod uwagę okoliczności łagodzące odpowiedzialność: młody wiek skazanej, jej dotychczasową niekaralność oraz niski status społeczny rodziny. W Sądzie Okręgowym we Wrocławiu trwa proces Kamili C., oskarżonej o zabójstwo noworodka. Matka małej dziewczynki zabiła, bo podejrzewała, że to nie było dziecko jej partnera i nie chciała, aby jej zdrada wyszła na jaw. Jak się później okazało, kobieta myliła się, bo ojcem dziewczynki był jej konkubent, co potwierdziły badania DNA. Przez całe dziewięć miesięcy Kamila C. ukrywała ciążę. Po urodzeniu dziecka, w łazience swojego domu, udusiła córkę bielizną. Zwłoki wyniosła na strych i tam schowała. Do zbrodni doszło w maju 2012 roku we wsi Siedlce pod Oławą. Dopiero rok po tragedii pracownice gminnego ośrodka pomocy społecznej zgłosiły sprawę na policję. Zmumifikowane zwłoki noworodka odkryto w czerwcu 2013 roku. Cała Polska doznała szoku, gdy w 2007 roku wyszły na jaw zbrodnie dokonane na własnych dzieciach przez małżonków Jadwigę i Krzysztofa N., zamieszkałych na jednym z łódzkich osiedli. Koszmar zaczął się w 1999 roku, kiedy państwo N. nie zawieźli do lekarza swojego synka Kamila, który był poważnie chory. Chłopiec zmarł, a rodzice w obawie przed karą włożyli jego ciało do beczki po kapuście. Później postanowili zabić kolejną dwójkę swoich dzieci. Dlaczego? Bo po prostu im przeszkadzały. Brata bliźniaka zmarłego Kamila otruli tabletkami relanium. To samo próbowali zrobić z siedmioletnią córką, na szczęście nie udało im się. Potem zabili jeszcze dwójkę nowo narodzonych dzieci. Kiedy z piątki ich dzieci przy życiu pozostała już tylko najstarsza córka, urządzili jej prawdziwe piekło. Przez kilka lat dziewczynka żyła w ciągłym strachu przed oprawcami swojego rodzeństwa. Nie posyłali jej do szkoły i znęcali się nad nią psychicznie. Tę udrękę przerwało dopiero aresztowanie Jadwigi i Krzysztofa N. Podczas zatrzymania kobieta była w szóstym miesiącu ciąży. Za kratami wydała na świat kolejne dziecko, dziewczynkę. Za dokonanie tych potwornych zbrodni na swoich dzieciach będą gnić w więzieniu do końca życia. „Nie potraficie kochać i daliście temu wyraz, dokonując tych zbrodni. Nie zasługujecie na miano ojca i matki. Jesteście zbrodniarzami własnych dzieci” – mówił sędzia Marek Chmiela, ogłaszając wyrok. Wcześniej, bo w 2003 roku, podobną zbrodnię ujawniono w Czerniejowie pod Lublinem.
Tutaj także ciała dzieci odnaleziono w beczkach po kapuście. Były ukryte w domu Jolanty i Andrzeja K. Pięć malutkich ciałek… *** Czerniejów to niewielka wieś położona w gminie Jabłonna. Kilkadziesiąt domów, leżących w większości przy drodze wojewódzkiej nr 835, łączącej Lublin z leżącą 16 kilometrów na północ od Sanoka Grabownicą Starzeńską. Kilkadziesiąt domów i XVIIwieczny kościół Świętego Wawrzyńca. Życie towarzyskie skupia się tam wokół kościoła, szkoły i sklepu. Przez miejscowość przepływa rzeka Czerniejówka. W powszedni dzień wieś wygląda jak wymarła, do rzadkości należy, żeby ktoś się tu nawet głośniej odezwał. Tak było przynajmniej do 20 sierpnia 2003 roku, kiedy wieś zaroiła się od policyjnych radiowozów. Jolanta i Andrzej K. mieszkali niedaleko szkoły, w dużym białym domu ze spadzistym dachem, stojącym przy jezdni na Biłgoraj. Przystrzyżone krzewy, doniczki z kolorowymi kwiatami w oknach, błąkające się po obejściu kury. Przewrócone wiadro pod piwnicznym oknem, zaparkowany na pobliskim ściernisku czerwony kombajn Bizon, suszące się na płocie szmaty. Ot, zwykła wiejska posesja, jakich wiele w okolicy. Niebieska plastikowa beczka stała od dłuższego czasu w piwnicy domu. Zwykła sześćdziesięciolitrowa beczka, jakich wiele w wiejskich gospodarstwach. Od ostatniej jesieni przechowywano w niej kiszoną kapustę… Jolanta liczyła sobie lat 38, Andrzej 44. Poznali się gdy ona była siedemnastolatką. Mieszkali w tej samej wsi. Uchodzili za zamożnych i cieszyli się dobrą opinią. Przynajmniej na początku, zanim ludziom trochę rozwiązały się języki. Każdej niedzieli widywano ich w kościele i nic nie wskazywało, żeby w tej rodzinie dochodziło do jakichkolwiek patologii. Według sąsiadów Jolanta była dobrą matką, a jej męża uważano za „porządnego, pracowitego faceta”. „Grzeczne ludzie, pracowite” – mówiono o nich we wsi. Prowadzili sklep i wychowywali czwórkę dzieci w wieku od dwóch do osiemnastu lat, dwóch chłopców i dwie dziewczynki. „Dawniej to nawet delikatesy mieli w Majdanku” – opowiadali miejscowi. – Potem jeszcze wynajęli obok GS-u kawałek remizy na sklep wielobranżowy. Prowadzili też pieczarkarnię”. Wspomnianego dnia, w środę 20 sierpnia 2003 roku po południu, babcia poleciła obu córkom państwa K., ośmio- i dwunastoletniej, wyrzucić zawartość beczki na pole. Wydobywający się z pojemnika już od dłuższego czasu fetor zeszłorocznej kiszonki był nie do zniesienia. Dziewczynki z niemałym trudem wyniosły beczkę na podwórko, potem przetoczyły ją przez ściernisko, aż na koniec pola, na odległość około stu metrów od domu. Tam wysypały zawartość. Najpierw wyleciała zepsuta kapusta, a za nią… Z przerażeniem patrzyły, jak na ziemię wypadają foliowe torby z rozkładającymi się zwłokami noworodków. Wyraźnie odróżniały się trzy małe główki. Zapłakane dziewczynki pobiegły do domu i opowiedziały o potwornym znalezisku ojcu. „My siedzimy, a tu wpadają dzieci z piskiem i krzyczą, że tam chyba jest noworodek” – opowiadał później dziennikarzom jeden z krewnych państwa K. Nie namyślając się wiele, Andrzej K. zadzwonił na policję. W tym momencie zapewne nie zdawał sobie jeszcze sprawy, jakie konsekwencje pociągnie za sobą ten telefon…
Wezwani na miejsce funkcjonariusze dokonali oględzin znaleziska. Widok rozkładających się zwłok był przerażający. Jeszcze gorszy był smród, szczególnie gdy wiatr zawiał od tamtej strony. Wstępne ustalenia mówiły o trójce dzieci, ale już kilkadziesiąt minut później, kiedy w Czerniejowie pojawił się policyjny lekarz, stwierdzono, iż w plastykowych torebkach znajdują się zwłoki czterech chłopców i jednej dziewczynki. Największy – chłopczyk – mógł ważyć nawet trzy kilogramy. Wstępne oględziny nie wykazały u nich żadnych obrażeń, które wskazywałyby na przyczynę śmierci. Noworodki miały „w miarę fachowo” – jak to zostało określone w protokole – odcięte i podwiązane pępowiny. W beczce z kapustą mogły leżeć co najmniej kilka miesięcy. Więcej szczegółów miała ustalić sekcja zwłok, ale już wtedy pojawiły się pierwsze sugestie, że noworodki padły najprawdopodobniej ofiarą mordu. Sprawy nie dało się oczywiście utrzymać w tajemnicy. Zanim zapadł zmrok, przerażającą wiadomość znał każdy bez wyjątku mieszkaniec Czerniejowa. Gospodynie przystawały ze sobą, co rusz żegnały się i wzdychały głęboko. Szeptały tylko ze swoimi. Przy obcych jedynie znacząco kiwały głowami, co zapewne oznaczało, że swoje wiedzą. Następnego dnia informacje o makabrycznym znalezisku podały już wszystkie ogólnopolskie media. Ujawnionymi faktami najbardziej wstrząśnięci byli sąsiedzi państwa K. Początkowo nikt nie wierzył, że w tej porządnej rodzinie mogło dojść do tak potwornych czynów. Mówiono, że beczka najprawdopodobniej została gdzieś przez nich kupiona, a oni nie byli świadomi, że ktoś ukrył tam zwłoki. „To była normalna, spokojna rodzina” – powtarzali mieszkańcy dziennikarzom, którzy licznie pojawili się na miejscu odkrycia. Po wsi zaczęły krążyć pogłoski o prowadzonej we wsi nielegalnej praktyce akuszerskiej. Pojawiły się też podejrzenia, że związek z zabójstwem noworodków mogą mieć Ukraińcy, którzy pracowali wcześniej w gospodarstwie państwa K. Andrzej K. spędził najbliższą noc w policyjnym areszcie. Wzięty rano na przesłuchanie twierdził, że nic mu o żadnych noworodkach nie jest wiadomo. Odkrycie makabrycznej zawartości beczki było dla niego takim szokiem, jak dla innych. Sam przecież powiadomił o tym policję. W czasie, gdy doszło do wykrycia zwłok dzieci, jego żony nie było w domu. Okazało się, że nikt jej nie widział od tygodnia. Sąsiedzi plotkowali, że Jolanta pewnie pokłóciła się z mężem i wyjechała. Ktoś przypomniał sobie, że minął ją, gdy szła szosą w stronę Lublina. Blada, w białym kostiumie, wyglądała na przygnębioną. Wymamrotała tylko „dzień dobry”. Ktoś inny ponoć widział ją jeszcze w niedzielę, jak zatrzymywała na drodze samochód. – Powiedziała starszej córce, że jedzie do jakieś Krysi, oddać pieniądze – uciął krótko te spekulacje pan Andrzej. – Kim jest Krysia? – Nie wiem. Nie znam jej. Okazało się, że nikt we wsi nie wie, co to za Krysia. – Tak długo oddaje te pieniądze? – dziwił się prowadzący przesłuchanie. – No… nie. – Dlaczego nie zgłosił pan na policji faktu zniknięcia żony? – Bo już wcześniej dochodziło do podobnych sytuacji. Zdarzało się, że nie było jej w domu po kilka dni. Ostatni raz wyjechała w sobotę i pojawiła się dopiero
w poniedziałek. Tłumaczyła, że była na jakichś targach. Andrzej K. stwierdził również, że nic nie wie o tym, że jego żona była w ciąży. To samo zgodnie potwierdzili sąsiedzi i rodzina. „Ale Jolanta K. jest osobą dość pokaźnej tuszy, często chodziła w luźnej odzieży. Może rzeczywiście nikt nie zauważył, że była w odmiennym stanie” – zaczęto się zastanawiać. „Ona była bardzo skryta i małomówna – wyjaśnił któryś z mieszkańców. – Lubiła sobie wypić. Wcześniej pracowała u męża w sklepie, ale potem coś poszło nie tak i przestała. Jeździła do pracy w Lublinie, podobno coś tam sprzedawała, ale trudno było się dowiedzieć, co dokładnie robiła”. „Było dobrze, dopóki Jola nie wzięła spraw w swoje ręce – dodał inny. – Do marca tego roku pracowała w sklepie i… piła. Narobiła długów. Co tu owijać w bawełnę, skoro taka prawda”. Sprawdzono te informacje. Rzeczywiście, kiedy mąż pogonił ją ze sklepu, Jolanta K. zaczęła gdzieś jeździć z reklamówką. Mówiła, że pracuje w Lublinie, ale gdzie dokładnie – tego nikt nie wiedział. Ktoś słyszał, że w delikatesach, inny, że w firmie akwizycyjnej. Sprawdzono jednak, że nie była zatrudniona w żadnym z zakładów na terenie miasta. Czasami wracała obładowana siatkami. „Kto wie, co ona w tych siatkach do domu przywoziła? – zastanawiali się ludziska. – Wracała późno, często po 23. Że niby z pracy. A co ona mogła robić o tej porze w pracy? Ponoć pieniądze skądś miała”. W obliczu zaistniałych wydarzeń przedłużająca się nieobecność Jolanty K. stawała się tym bardziej zagadkowa. Prowadzone wciąż intensywnie czynności śledcze dopiero miały ujawnić dalsze bulwersujące okoliczności zbrodni, do jakich doszło w Czerniejowie, i rolę, jaką pełniła w nich Jolanta K. Wszystko jednak wyglądało bardzo podejrzanie, w związku z czym nadzorujący je prokurator wydał decyzję o wszczęciu poszukiwań kobiety. Odpowiedzi na najważniejsze pytanie udzieliła sekcja zwłok znalezionych w beczce dzieci. Wykazała ona niezbicie, że noworodki urodziły się żywe, zdolne do samodzielnego życia poza łonem matki. Wykluczono, aby pochodziły z ciąży mnogiej. Ich śmierć nastąpiła w wyniku uduszenia. Niektóre z dzieci były po śmierci owijane w gazety z końca lat dziewięćdziesiątych. Przypuszczalnie przed umieszczeniem ich w beczce ciała przez dłuższy okres przetrzymywane były w chłodni, co znacznie opóźniło przebieg procesów gnilnych. Zbrodni dokonano gdzieś pomiędzy 1992 a 2003 rokiem. Dokładniejszych dat zgonów biegłym nie udało się ustalić. W prowadzonym śledztwie policja przyjęła kilkanaście różnych hipotez przebiegu zdarzeń, przy czym dwie z nich uznano za najbardziej prawdopodobne. Pierwszą, że Jolanta K. ukryła jakoś fakt ciąży i urodziła dzieci, po czym zamordowała. Jako drugą przyjęto możliwość prowadzenia w Czerniejowie nielegalnej praktyki akuszerskiej przez nieustaloną dotychczas osobę. Za prawdziwością tej ostatniej wersji przemawiał fakt znalezienia przed rokiem na schodach kościoła św. Wawrzyńca martwego noworodka, mającego na ciele liczne obrażenia. Z karteczką, żeby pochować. Jego rodziców nie udało się ustalić. We wrześniu nadeszły wyniki badań DNA przeprowadzonych na noworodkach. Okazało się, że biologicznymi rodzicami wszystkich pięciorga dzieci byli Jolanta i Andrzej K. Wykluczono natomiast, aby noworodek „spod kościoła” był z nimi w jakikolwiek sposób spokrewniony. Krąg podejrzeń zaciskał się coraz bardziej wokół rodziny K. 19 września
Andrzej został aresztowany pod zarzutem udziału w zabójstwie dzieci. Konsekwentnie nie przyznawał się do jakiegokolwiek udziału w zbrodni, twierdząc uparcie, że o ciążach żony nic nie wiedział. Za Jolantą K. rozesłano listy gończe, jej zdjęcia pojawiły się w ogólnopolskich mediach. Jej zeznania mogłyby wiele wyjaśnić, wręcz stać się kluczem do rozwiązania zagadki makabrycznych zabójstw, lecz mimo znacznego nagłośnienia sprawy poszukiwań kobieta wciąż nie nawiązywała kontaktu ani z policją, ani z rodziną. Jej ukrywanie się dawało dużo do myślenia, przemawiając za tym, że prawdopodobnie miała ona związek z dokonanymi zbrodniami. Za wskazanie miejsca pobytu Jolanty K. komendant wojewódzki policji w Lublinie wyznaczył nagrodę w wysokości 5000 złotych. 21 września na policję zadzwonił mężczyzna, który rozpoznał Jolantę K. na opublikowanym w prasie zdjęciu. Wskazał również miejsce na terenie Lublina, w którym przebywała poszukiwana. Jeszcze tego samego dnia kobieta została zatrzymana. Przesłuchiwana, początkowo wszystkiemu zaprzeczała, ale pod naporem obciążających ją dowodów przyznała się do zabójstw, początkowo tylko trójki dzieci, w końcu wszystkich pięciorga. Ujawnione przez nią w trakcie składania wyjaśnień szczegóły zbrodni wstrząsnęły nawet najtwardszymi funkcjonariuszami lubelskiej dochodzeniówki. Okazało się, że dzieci rodziła w domu, w wannie. Topiła je, trzymając główki pod wodą. Zwłoki zawijała w stare gazety, wkładała do foliowych reklamówek i umieszczała w domowej zamrażarce, pod przeznaczonymi do spożycia produktami. – Ale dlaczego, na miłość boską? – nie wytrzymał któryś ze śledczych. – Bo bałam się męża – padła odpowiedź. – Andrzej nie chciał zaakceptować większej liczby dzieci. Powoli z zeznań Jolanty K. wyłaniał się zupełnie inny obraz szanowanego obywatela wsi Czerniejów. Obraz tyrana, znęcającego się psychicznie i fizycznie nad żoną. Sąd Rejonowy w Lublinie zatwierdził wniosek prokuratora o aresztowaniu Jolanty K. na trzy miesiące. Za kratki trafił również małżonek, pod zarzutem współudziału w dokonaniu pięciu zabójstw. Ponadto sąd zawiesił obojgu małżonkom władzę rodzicielską nad pozostałą czwórką dzieci, które zostały umieszczone w rodzinie zastępczej. W maju 2004 roku Jolancie K. oficjalnie przedstawiono zarzut dokonania pięciokrotnego zabójstwa swoich nowo narodzonych dzieci. Początkowo przy podejmowaniu decyzji o kierunku postępowania przygotowawczego prokuratura rozważała łagodniejszą kwalifikację, czyli możliwość popełnienia przez nią przestępstwa pod wpływem silnego przeżycia związanego z przebiegiem porodu (art. 149 k.k.), jednak biorąc pod uwagę ustalony stan faktyczny, kwalifikację tę wyeliminowała, decydując się na wniesienie oskarżenia z artykułu 148 § 1 k.k.: „Kto zabija człowieka, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 8, karze 25 lat pozbawienia wolności albo karze dożywotniego pozbawienia wolności”. Andrzejowi K. prokuratura zarzuciła podżeganie do zbrodni oraz popełnienie czynu zabronionego z artykułu 207 § 1 k.k.: „Kto znęca się fizycznie lub psychicznie nad osobą najbliższą lub nad inną osobą pozostającą w stałym lub przemijającym stosunku zależności od sprawcy albo nad małoletnim lub osobą nieporadną ze względu na jej stan psychiczny lub fizyczny, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”.
Z ustaleń zakończonego już śledztwa wynikało, że do zabójstw noworodków doszło w latach 1992–1998. Andrzej i Jolanta K. zamieszkiwali wtedy w Lublinie, w dzielnicy Czuby, w południowej części miasta. Zwłoki Jolanta ukrywała w mieszkaniu, na dnie zamrażarki, pod żywnością. Do Czerniejowa wyprowadzili się latem 1999 roku. Wtedy też matka przewiozła tam ciała i ponownie wsadziła do zamrażarki. Do beczki przełożyła je dopiero na krótko przed ujawnieniem zbrodni, wiosną 2003 roku. Małżonkowie zostali poddani dwumiesięcznej obserwacji psychiatrycznej. Sporządzone na jej podstawie wnioski biegłych stwierdzały, że Jolanta i Andrzej nie są chorzy psychicznie ani też w jakikolwiek sposób upośledzeni umysłowo, i w chwili popełniania przestępstw posiadali pełną zdolność do rozpoznania ich znaczenia oraz pokierowania swym postępowaniem. Ich proces rozpoczął się w lipcu 2004 roku przed Sądem Okręgowym w Lublinie. Ze względu na dobro czwórki żyjących dzieci małżonków sąd zadecydował, że będzie się toczył przy drzwiach zamkniętych. Oczekiwano szybkiego wydania wyroku i wymierzenia zwyrodnialcom surowej kary. Nikt jednak nie przypuszczał w tym momencie, że potrwa to aż sześć lat i będzie wymagało trzech odrębnych procesów. Jolanta K. przyznała się przed sądem do zabicia pięciorga swych dzieci, jej małżonek konsekwentnie trwał na stanowisku, że o ciążach żony nie miał bladego pojęcia. O tym, że były one niewidoczne dla otoczenia, zeznawali przed sądem również liczni świadkowie – sąsiedzi, najbliżsi znajomi, członkowie rodziny oskarżonych, a nawet sama Jolanta K. To właśnie jednak głównie jej wyjaśnienia zaprowadziły Andrzeja na ławę oskarżonych. Jeszcze na etapie śledztwa kobieta zmieniała je co chwilę, to mówiąc, że mąż wiedział o ciążach i nakłaniał ją do morderstw, używając gróźb, to znów, że nic nie wiedział. Tej ostatniej wersji prokurator nie dał wiary, argumentując, iż Jolanta K. broni go dlatego, żeby „czwórka ich dzieci miała w domu przynajmniej ojca”. Przed sądem powtórzyła wersję pierwszą. „Bił mnie od czasu urodzenia najmłodszej córki, nie chciał więcej dzieci – oświadczyła. – Za to seksu tak. Brał mnie siłą. Gdy pytałam, co będzie, jak zajdę, powiedział: «Wyrzucisz te dzieci na śmietnik, jak obierki». […] Wciąż kłóciliśmy się o pieniądze. Nie jest też prawdą, że nie wiedział o ciąży, kiedyś uderzył mnie w brzuch: «Znów zaskoczyłaś, kurwo»”. Obrońca Jolanty podnosił podczas rozprawy argumenty o jej słabej edukacji seksualnej, ograniczonym dostępie do tanich środków antykoncepcyjnych oraz stosowanej przez męża przemocy. Adwokat Andrzeja domagał się uniewinnienia. Ostatecznie Jolanta K. została skazana na dożywocie, Andrzeja K. sąd uniewinnił od zarzutu podżegania do zbrodni, uznając wyjaśnienia żony za pełne sprzeczności i w związku z tym niewiarygodne, a były one przecież jedynym dowodem przeciwko mężowi. Sąd uznał natomiast, że matka w niezwykle wyrachowany sposób i z pełną premedytacją zabijała noworodki. „Rodziła w wannie, a woda miała stłumić krzyk bezbronnych istot – tłumaczył sędzia przewodniczący w ustnym uzasadnieniu. – Jeden przypadek jest szczególnie wstrząsający. Matka urodziła i zabiła dziecko w nocy, a ciało ukryła do rana pod wanną”. Od wyroku odwołali się zarówno obrońca Jolanty, Jerzy Muchorowski, jak i prokurator, domagający się skazania mężczyzny. W listopadzie 2006 roku Sąd Apelacyjny w Lublinie uchylił zaskarżony wyrok i przekazał sprawę do ponownego rozpoznania, zarzucając
sądowi pierwszej instancji m.in. brak ustalenia motywów zbrodni, uchybienia w ocenie dowodów i dowolne ocenianie wyjaśnień oskarżonej. W lipcu 2007 roku, po ponownym procesie, kobieta została skazana na 25 lat. W sprawie męża wyrok został utrzymany. Motyw wskazany przez sąd okręgowy – czyli wypowiedź Jolanty K. o byciu szczęśliwą w trakcie ciąży – sąd apelacyjny uznał za nielogiczny, sprzeczny z zasadami życiowego doświadczenia oraz ze zgromadzonym w aktach materiałem dowodowym. Prawomocne rozstrzygnięcie nastąpiło dopiero w 2010 roku. Matka została skazana na 25 lat, ojciec na 8 – uznany winnym współudziału w co najmniej jednym zabójstwie. Według sądu część zeznań Jolanty K. należało uznać za wiarygodne. Chodziło o rozmowę, w której kobieta poinformowała męża o kolejnej ciąży, ten zaś odpowiedział, że nie życzy sobie więcej dzieci i żeby po urodzeniu wyrzuciła dziecko na śmietnik. Przesłanki, którymi kierował się sąd, wydając takie, a nie inne wyroki, wyjaśniła sędzia Barbara du Château: „Jolanta K. jeszcze w śledztwie utrzymywała, że taka rozmowa była, określiła jej miejsce i okoliczności, opisała reakcję męża na jej słowa, użytą wobec niej przemoc, cytowała jego wypowiedzi i groźby. Podobnie tę rozmowę opisywała w czasie eksperymentu procesowego, konfrontacji i później przed sądem. O prawdziwości tych zeznań przekonuje ich szczegółowość, konsekwencja i stanowczość. W ocenie sądu ta rozmowa – stanowczy sprzeciw męża wobec powiększania się rodziny o kolejne dziecko, jego agresywne zachowanie i groźby – miała wpływ na postępowanie Jolanty K., jej poród w domu i zabójstwo noworodka. W przypadku zabójstwa kolejnych czworga noworodków zeznania Jolanty K. o podżeganiu jej do tych zbrodni przez męża nie są już konsekwentne ani precyzyjne, ale niejednoznaczne i zmienne. Kobieta nie opisała żadnej rozmowy, nie wskazała żadnego zajścia, które mogłoby świadczyć o winie Andrzeja K. Ponadto nie ma dowodów na to, że Andrzej K. wiedział o kolejnych ciążach żony. Według ustaleń już czwartą ciążę Jolanta K. zdołała ukryć, a Andrzej K., traktując żonę przedmiotowo, nie zauważył jej stanu i o narodzinach dziecka dowiedział się dopiero w szpitalu. Opinie biegłych w tej kwestii nie są jednoznaczne i nie wykluczają prawdopodobieństwa niezauważenia ciąży przez partnera. […] Mimo uniewinnienia za śmierć pozostałych dzieci Andrzej K. jest jednak odpowiedzialny moralnie i obciąża ona jego sumienie. Oskarżony kierował się hedonistycznie pojętym własnym dobrem, czerpał korzyści z intymnego pożycia, a nie chciał ponosić jego konsekwencji, nie inicjował działań zabezpieczających przed niechcianą ciążą, przedkładał swój spokój i dobrobyt finansowy nad życie dzieci”. Sąd nie podzielił sugerowanej przez obrońcę Jolanty K. kwalifikacji czynów kobiety jako działania pod wpływem przebiegu porodu (za co – jak wspomniano wcześniej – grozi mniejsza kara). Zdaniem sądu wykluczają to m.in. opinie biegłych psychiatrów: „Jolanta K. była dojrzałą kobietą, wieloletnią mężatką, matką czwórki dzieci, miała stabilną sytuację materialną, nie była narażona na odrzucenie społeczne w związku z urodzeniem dzieci […]. W czterech przypadkach oskarżona samodzielnie podejmowała decyzję o zabójstwie dziecka, mając świadomość, że mąż nie chce więcej dzieci”. Jak podkreśliła sędzia du Château: „Jolanta K. w ciągu sześciu lat pozbawiła życia pięcioro swoich dzieci. I choć zmotywowana przez męża, to poświęciła ich życie przede wszystkim w trosce o własny spokój, stabilizację, trwałość małżeństwa, a skutki jej
zachowań dramatycznie dotknęły też jej żyjące dzieci […]. Według opinii psychiatrycznej osobowość Jolanty K. wykazuje pewne nieprawidłowości, na które miały wpływ traumatyczne wydarzenia z jej młodości (tragiczna śmierć matki i potem brata). Jest osobą infantylną, impulsywną, o słabych mechanizmach kontrolnych, a sfera emocji dominuje u niej nad rozsądkiem. To jednak, zdaniem sądu, nie usprawiedliwia jej postępowania, gdyż miała ona świadomość znaczenia swoich czynów. Chociaż winę za pierwsze morderstwo noworodka można dzielić między oboje małżonków, to jednak po pierwszej zbrodni mają miejsce kolejne, co świadczy, że Jolanta K. nie wyciągnęła żadnych wniosków. Sąd uznał, że orzeczenie w tej sytuacji łagodniejszej kary byłoby niesprawiedliwe i niezrozumiałe społecznie”. W Czerniejowie sądom się nie dziwią. Ludzie pozamykali się w domach. Słychać tylko szczekanie psów i stuk talerzy w kuchni. Taką makabrę trudno przyjąć do wiadomości, jeszcze trudniej zrozumieć. Wciąż zbyt wiele pytań pozostało bez odpowiedzi. Mieszkańcy mówią wprost, że tego, na ile kto zawinił, nie sposób dowieść. „Niech to już się wreszcie skończy – wzdychają. – Przede wszystkim ze względu na te żyjące dzieci. To już dorośli ludzie, niech chociaż oni sobie życie poukładają”.
Komentarz profilera Opisana historia seryjnych zabójstw dzieci (pięć ofiar w krótkich odstępach czasu) w Lublinie, w tle z uruchamianą przez męża przemocą psychiczną i fizyczną, generuje wiele pytań, z naczelnym – do czego zdolny jest człowiek? Tak makabryczne obrazy będące następstwem tego typu wydarzeń wywołują wstrząs nawet u policjantów posiadających kilkunastoletni staż w pracy pionu kryminalnego. Chciałbym podkreślić, że w pracy policjantów śmierć dziecka wywołuje najsilniejsze emocje, zwłaszcza u tych, którzy posiadają dzieci. Zadziwiający jest fakt, że mimo trwającej w czasie sytuacji nikt z osób bliskich nie zauważył żadnych symptomów pozwalających na szybką i skuteczną reakcję zapobiegawczą. W analizowanym przypadku niewątpliwym wyzwalaczem, prowadzącym do pięciokrotnej tragedii, była przemoc uruchamiana przez męża Jolanty K. Wychodząc za mąż, posiadała niewielkie doświadczenia życiowe (liczyła sobie wówczas 17 lat). W okresie dorastania przeżyła tragiczną śmierć matki oraz brata. W trakcie przebiegu związku małżeńskiego wielokrotnie doznała przemocy psychicznej i fizycznej. Zamierzając utrzymać związek, starała się sprostać oczekiwaniom partnera, co z czasem spowodowało wykształcenie u Jolanty cech znamiennych dla osobowości zależnej. Zasadniczym rysem tych zaburzeń osobowości jest nadmierna potrzeba doznawania opieki, co prowadzi do generowania zachowań submisyjnyc33, przejawiających się w kurczowym trzymaniu się drugiej osoby, wraz z objawami lęku przed rozstaniem. Jolanta K. miała duże trudności w podejmowaniu codziennych decyzji, czasem nawet dotyczących spraw banalnych, i w tym względzie wymagała nadmiernej ilości porad i zapewnień ze strony innych osób. Odznaczała się pasywnością w działaniu, jednocześnie oczekiwała, aby inni brali za nią odpowiedzialność w odniesieniu do większości dziedzin życia. Z powodu lęku przed utratą wsparcia lub aprobaty ze strony innych godziła się ze wszystkimi poradami czy poleceniami, nawet gdy ukierunkowanie tych poleceń nie było zgodne z jej oczekiwaniami. W trakcie popełniania kolejnych czynów nie doznawała uczuć dyskomfortu czy złości, mimo
iż decyzje te nie były zgodne z jej myśleniem. Była skłonna podporządkować się temu, czego oczekiwał partner, nawet gdy te żądania były nieracjonalne. Jej potrzeba podtrzymywania ścisłej więzi z mężem prowadziła do godzenia się i utrzymywania związku nierównoważnego, opartego na eksploatacji (samopoświęcenia, znoszenie obelg, nadużyć seksualnych). Przeżywała przewlekłe stany lękowe związane z wyobrażeniami, że zostanie sama i nie będzie potrafiła zadbać o siebie i czworo swoich dzieci. Należy podkreślić, że religia w życiu sprawczyni pełniła ważną rolę, stąd podjęcie decyzji o rozwodzie nie wchodziło w grę, zwłaszcza w środowisku o tak wysokiej jawności życia. Jolanta K. kilkukrotnie podejmowała próby poradzenia sobie z istniejącą sytuacją poprzez ucieczki z miejsca zamieszkania, które okazywały się nieskuteczne i nie prowadziły do oczekiwanych zmian. Każdorazowo wracała do miejsca zamieszkania. Sprawcy przemocy domowej zazwyczaj wmawiają partnerkom, że są nic niewarte, posiadają niską zaradność życiową i same sobie nie poradzą. Te z kolei na podstawie doświadczeń zaczynają w to wierzyć i podporządkowują się ich oczekiwaniom.
X. Chłopczyk z Cieszyna Beata Ch. (2010) W połowie marca 2010 roku dwóch nastolatków zauważyło na dnie stawu rybnego w Cieszynie ciało dziecka. Twarz malucha była już bardzo zdeformowana, gdyż od śmierci minęło co najmniej kilkanaście dni. Zrekonstruowane komputerowo zdjęcie chłopczyka obiegło całą Polskę. Niestety, nikt go nie rozpoznał. Ustalono jedynie, że znalezione dziecko mogło mieć mniej więcej dwa lata i że nie zmarło śmiercią naturalną – przyczyną zgonu był uraz jamy brzusznej. Konał w mękach, prawdopodobnie przez kilka dni. Z bólu odgryzł sobie wargę. Rozpoczęły się zakrojone na szeroką skalę poszukiwania rodziców, które przez dwa lata nie przyniosły żadnych rezultatów. Powoli gasła nadzieja. Mówiono, że dziecko zapewne było cudzoziemcem, a rodzice (sprawcy?) najprawdopodobniej dawno opuścili Polskę i nigdy nie zostaną odnalezieni. Poszukiwano ich także w Austrii i w Czechach. Małego pochowano w bezimiennym grobie, a media nazwały go „chłopczyk z Cieszyna”…
Jednak na podstawie kilku przesłanek prowadzący śledztwo założyli, że chłopczyk najprawdopodobniej pochodził ze Śląska. Na całym wymienionym terenie funkcjonariusze odwiedzali domy, w których mogli przebywać chłopcy w wieku zbliżonym do znalezionego w stawie. Ich zadaniem było sprawdzenie, czy w którymś z nich nie brakuje zameldowanego tam dziecka. To była gigantyczna akcja poszukiwawcza, podczas której skontrolowano kilkadziesiąt tysięcy rodzin. Ale ze spływających do Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach raportów wynikało, że wszystkie dzieci żyją pod opieką rodziców. Dopiero w czerwcu 2012 roku do będzińskiego MOPS-u zadzwoniła kobieta podająca się za sąsiadkę Beaty Ch. i Jarosława R. Poinformowała urzędników, że już ponad dwa lata nie widziała ich syna, małego Szymonka. Kiedy pracownicy opieki społecznej pojawili się w mieszkaniu pary, usytuowanym w kamienicy przy ulicy Piłsudskiego w Będzinie, Jarosław R. zbył ich kłamstwem, że Beata Ch. jest z dziećmi w Mysłowicach, gdzie opiekuje się chorym ojcem. Poprosił, żeby przyszli ponownie 15 czerwca, bo
dopiero wtedy cała rodzina będzie na miejscu. Tego dnia zastali jednak drzwi zamknięte, nikt nie reagował na pukanie. Wtedy fakty zaczęły się układać w spójną całość. Przypomniano sobie, że przecież już w 2011 roku przychodnia zdrowia zgłaszała brak szczepień Szymonka. Przez cały ten czas żaden z urzędników nie pofatygował się, żeby dowiedzieć się, dlaczego tak się dzieje. Sprawdzono również, że owszem, czterdziestojednoletnia Beata Ch. była w Mysłowicach, u rodziców, lecz ostatni raz kilka miesięcy temu. Przez ponad dwa lata od śmierci syna bandycka para pobierała na niego zasiłek, wyłudzając od państwa prawie cztery tysiące złotych. Zawiadomiono policję. W wyniku podjętych czynności okazało się, iż rzeczy, które miał na sobie znaleziony w stawie chłopczyk, zostały kupione w Dąbrowie Górniczej, w sklepie znajdującym się niedaleko miejsca zamieszkania matki Jarosława R. Odszukano ją i zapytano, czy ma jakieś zdjęcia Szymusia. Miała. Chłopczyk był łudząco podobny do znalezionego dwa lata temu w stawie. Śledczy nie mieli już wątpliwości, że znaleziony w Cieszynie chłopiec to Szymonek z Będzina. Potwierdziły to zresztą wkrótce przeprowadzone badania DNA. Rozpoczęły się poszukiwania Beaty Ch., jej konkubenta i dwójki pozostałych dzieci, których od wspomnianej daty, 15 czerwca 2012 roku, nikt nie widział. Matka Jarosława R. oficjalnie zgłosiła zaginięcie rodziny. W śledztwie ustalono, że jej syn wraz z konkubiną przekonywali kobietę, iż Szymonek mieszka czasowo u dziadka. Dziadkowi przekazali wersję odwrotną. Jak okazało się dużo później, ze szczepieniem poradzili sobie również w bardzo sprytny sposób. Beata Ch. nawiązała wcześniej zerwany kontakt z jedną ze starszych córek, która miała synka mniej więcej w wieku Szymusia. Beata Ch. wcieliła się w rolę dobrej babci i zabrała swojego wnuka na dwa dni do siebie, tłumacząc, że ma darmowe bilety do aquaparku. Następnie przedstawiła swojego wnuka jako syna Szymona i bez problemów zaszczepiła go w innej przychodni. „Nie zastanawiałam się, co będzie, gdy wnuk zostanie zaszczepiony po raz drugi” – wyjaśniła z rozbrajającą szczerością w trakcie śledztwa. Po kilku dniach para niespodziewanie pojawiła się w swoim mieszkaniu w będzińskiej kamienicy. Oderwali plomby na drzwiach i weszli do środka. Sąsiedzi wezwali policję. Zakuci w kajdanki rodzice Szymonka zostali wyprowadzeni do radiowozów i przewiezieni na przesłuchania do będzińskiej komendy policji. Początkowo udawali, że nic się nie stało i że ich dziecko żyje. Kilka minut przed północą Beata Ch. wreszcie „pękła”, wyznając przesłuchującym, że znalezione w cieszyńskim stawie dziecko to jej syn, Szymonek. Tłumaczyła pokrętnie, że dziecko zmarło na skutek nieszczęśliwego wypadku. „Byłam przerażona, w panice wywieźliśmy dziecko pod Cieszyn. […] Chłopcu na brzuch wskoczyła siostrzyczka”. To samo twierdził, przynajmniej do czasu, jej konkubent, czterdziestodwuletni Jarosław R., ojciec Szymonka. Początkowo żadne z nich nie przyznawało się do przyczynienia się w jakikolwiek sposób do śmierci syna, zrzucając winę na starszą siostrę chłopczyka, która miała jakoby podczas zabawy skoczyć mu na brzuch. W końcu Jarosław R. wyznał, że Szymon został uderzony, a nawet kopnięty w brzuszek przez swoją matkę. Beata Ch. potwierdziła fakt pobicia chłopca, tyle że według niej miał tego dokonać jej konkubent. Na podstawie badań biegłych i po przeanalizowaniu wyjaśnień obojga rodziców prokuratura jako bardziej prawdopodobną przyjęła wersję matki. Niewiele jej to jednak pomogło, uznano bowiem,
że godziła się na pozbawienie życia swojego syna i również ją oskarżono o zabójstwo Szymonka. Ustalony przez prokuraturę przebieg zdarzeń w dniu 24 lutego 2010 roku wyglądał najprawdopodobniej tak: Wieczorem tego dnia Jarosław R. wrócił do domu z pracy. Chłopczyk akurat płakał. Ojciec kazał mu się uspokoić, a kiedy nie odniosło to skutku, zaczął go szarpać. „Chciałam go zabrać, ale kazał mi wyjść z córkami do drugiego pokoju” – opowiadała Beata Ch. Jak stwierdziła, zrobiła to, co jej polecił. Ponoć zwykle robiła to, czego chciał. „Zawsze w domu było tak, jak chciał Jarek – wyjaśniała w trakcie kolejnych przesłuchań. – Często mnie popychał, niejednokrotnie szarpał. To był furiat, miał napady agresji. Niewiele potrzeba było, żeby wybuchnął. Wystarczyło, że się spóźniłam albo szklankę źle postawiłam”. Podobno właśnie tak miało też być 24 lutego. „Jak usłyszałam płacz Szymka, to wybiegłam z pokoju – relacjonowała Beata Ch. – Pamiętam, że Jarek powiedział wtedy do mnie: «Teraz możesz się nim zająć». […] W trakcie kąpieli widziałam na jego ciele ślady. Następnego dnia Jarek kazał mi smarować maścią te sińce. Szymek popłakiwał cały dzień, ale nie odniosłam wrażenia, że coś go boli”. Dwa dni później stan chłopczyka gwałtownie się pogorszył. Szymonek nie chciał jeść, nie chciał się nawet bawić. Beata Ch. zeznała: „Jarek stwierdził, że na pewno mu się przykleiła skórka od owocu, który zjadł dzień wcześniej. Przygotował mu więc taki roztwór z soli, żeby Szymek zwymiotował”. Ale chłopczyk odmówił wypicia przygotowanego przez ojca specyfiku. Wtedy Jarosław R. miał mu wbić w usta dwa palce i zmusić do połknięcia świństwa. Jak zapamiętała Beata Ch., w nocy jej syn właściwie nie spał, nieustannie płakał. Płakał również następnego ranka i wtedy – jak stwierdziła matka – ojciec miał mu zadać cios w brzuch. Uderzył go także w twarz, rozcinając wargę. „Wzięłam syna na ręce. Uspokoiłam. Kiedy zasnął, zaniosłam go do łóżeczka”. Mniej więcej koło południa rodzice zorientowali się, że Szymonek nie żyje. Tym razem oboje zgodnie wyjaśnili, że próbowali syna reanimować, robiąc mu masaż serca i sztuczne oddychanie. „Chciałam wezwać karetkę – przekonywała w trakcie przesłuchania Beata Ch. – Jarek jednak wciąż powtarzał, że oboje pójdziemy siedzieć. 25 lat albo dożywocie”. Późnym wieczorem postanowili, że wywiozą ciało Szymka. Zgodnie z instrukcją partnera Beata Ch. ubrała go w najlepsze ubranko. Ciało włożyli do bagażnika służbowego samochodu Jarosława (pracował w urzędzie skarbowym jako kierowca) i wraz z pozostałą dwójką swoich dzieci (4-letnią i niespełna roczną córką) wywieźli do Cieszyna. Tam najprawdopodobniej Beata wyciągnęła je z torby z bagażnika samochodu i wrzuciła do stawu. Czy rzeczywiście wszystko odbyło się tak, jak opisano powyżej? Nie wiadomo. Niemal od samego początku para zwyrodnialców obciążała się nawzajem odpowiedzialnością. Beata Ch.: „Gdy dojechaliśmy na miejsce, zapaliliśmy papierosy i pan Jarosław wyjął z bagażnika ciało Szymusia. Kazał mi wrzucić go do stawu, przy którym zaparkował auto. Zrozumiałam, że nie mam wyjścia, bo on tylko dodał: «Dwadzieścia pięć lat albo dożywocie» […]. Chciał, żebym wrzuciła Szymusia do wody. Nie chciałam. Przeszłam na drugą stronę ulicy, nie wiedząc, co tam jest. Tam był staw, w którym nie było wody. Zostawiłam Szymusia blisko brzegu”. Innym razem jednak Beata Ch. powiedziała: „Jarek kazał mi założyć na buty worki na śmieci. A jak podawał mi Szymonka, znów powtórzył:
«Dwadzieścia pięć lat albo dożywocie»”. Jarosław R.: „Nawet nie wychodziłem z samochodu. Gdy Beata Ch. wróciła do auta, chciałem, żeby przyniosła ciało Szymka z powrotem. Nie wiem, czym ona kierowała się, zostawiając je w stawie”. Tak czy inaczej, ciałko zakatowanego maleństwa przeleżało w wodzie do 19 marca 2010 roku. Podczas gdy rodzice bezkarnie żyli i pobierali pieniądze z pomocy społecznej na Szymonka, grób wykopali mu obcy ludzie. To oni urządzili pogrzeb i zrobili mogiłę. Choć od tamtej pory minęły już ponad cztery lata, dziecko nadal spoczywa w grobie, na którym zamieszczono informację „Nieznany chłopczyk. Żył około 2 lat”. Jakby nie miało nikogo na świecie… Zdaniem biegłych po uderzeniu w brzuch, jakie Szymonek otrzymał 24 lutego, doszło u chłopca do pęknięcia jelita cienkiego. Zgromadzone w nim naturalnie bakterie momentalnie zaatakowały całe ciało, uszkadzając nerki, wątrobę, serce, płuca. Dziecko miało silną gorączkę, bo organizm próbował się bronić. Doszło do zapalenia otrzewnej, co oznacza po prostu sepsę. Ból musiał być potworny – okolice brzucha są bardzo silnie unerwione. Chłopczyk umierał przez trzy dni, doznając ogromnych cierpień. Jego stan stopniowo się pogarszał. Na skutek rozwijającego się zapalenia otrzewnej gorączkował, wymiotował, miał biegunkę. Niewielką ulgę w cierpieniach przynosiło jedynie leżenie w pozycji embrionalnej. W efekcie obrażeń i zakażenia organizmu doszło też do śródmiąższowego zapalenia płuc i Szymek umarł. Proces Beaty Ch. i Jarosława R. rozpoczął się 3 września 2013 roku przed Sądem Okręgowym w Katowicach, w specjalnej sali na terenie koszar policji. Wzbudził ogromne zainteresowanie, obecni na miejscu mrużyli oczy przed fleszami reporterskich aparatów fotograficznych. Po chwili zrobiło się cicho, kiedy cała dziennikarska brać rzuciła się do sali piętro wyżej, gdzie sąd ogłaszał właśnie wyrok w procesie innej głośnej dzieciobójczyni, Katarzyny Waśniewskiej, matki półrocznej Madzi z Sosnowca. Składowi orzekającemu przewodniczył sędzia Bartłomiej Witek, drugim sędzią zawodowym był Igor Niedobecki. Oskarżał prokurator Arkadiusz Jóźwiak z Prokuratury Okręgowej w BielskuBiałej. Roli obrońcy Beaty Ch. podjął się mecenas Michał Ergietowski, Jarosława R. – Andrzej Herman. Ponad godzinę sąd naradzał się nad wnioskiem obu obrońców, dotyczącym wyłączenia jawności postępowania. W uzasadnieniu wniosku adwokaci powoływali się na dobro pozostałych dzieci oskarżonych – obok Szymusia Beata Ch. i Jarosław R. mieli bowiem wspólnie jeszcze dwie córeczki, Wiktorię i Natalię. Ponadto Jarosław miał syna z poprzedniego związku, Beata zaś pięcioro dzieci, przebywających w domu dziecka. Za niepłacenie alimentów na dziecko z poprzedniego związku Jarosław R. otrzymał wyrok i został pozbawiony praw rodzicielskich. W końcu sąd zdecydował: „Proces będzie jawny. Jawność rozprawy leży w interesie społecznym, służy społecznej kontroli wymiaru sprawiedliwości”. Odczytanie aktu oskarżenia zabrało prokuratorowi dwie godziny. Przez cały ten czas na sali panowała przerażająca wręcz cisza. Od czasu do czasu słychać było tylko cichy płacz i pociąganie nosem. Płakali oskarżeni, płakała też Zenobia R., matka Beaty i babcia Szymonka. Jarosław R. odmówił składania przed sądem wyjaśnień. Do stawianych mu zarzutów przyznał się częściowo. „Przyznaję się do tych zarzutów, o których jest mowa –
oświadczył – bo posłuchałem mojej konkubiny i nie zadzwoniłem po karetkę”. Przez cały czas nie mówił o swej partnerce, z którą miał trójkę dzieci, inaczej jak „konkubina” bądź po imieniu i nazwisku. Ponoć Beata Ch. pisała do niego listy z więzienia, lecz nie odpowiadał na nie, co zresztą okazało się nieprawdą. Obrońca Beaty Ch., mecenas Michał Ergietowski, udowodnił na rozprawie, że jednak pisał do niej i przekonywał, że dla dobra dzieci powinni się trzymać razem. W czułych słowach prosił ją o lojalność, zapewniając przy okazji o swojej. Na temat matki swoich dzieci ani w śledztwie, ani w sądzie Jarosław R. nie powiedział nawet jednego dobrego słowa. W trakcie konfrontacji przeprowadzanej w związku z rozbieżnościami w wyjaśnieniach podejrzanych powiedział jej prosto w oczy: „Nie chcę cię znać”. To było po tym, jak Beata Ch. opowiedziała o pomysłach na pozbycie się ciała Szymonka. Zgodnie z jej wersją, cały plan opracować miał Jarosław R.: „Początkowo zaplanował, że zostawię pusty wózek pod sklepem, a potem będę twierdziła, że ktoś dziecko porwał – opowiadała w trakcie śledztwa mama Szymonka. – Pozostawał oczywiście problem ciała i Jarek chciał je spalić w piecu, ewentualnie zamurować w piwnicy. Ja nie chciałam przystać na żaden z tych pomysłów, zgodziłam się dopiero na wywiezienie ciała Szymka i porzucenie go w stawie”. Wobec przysługującej mu zgodnie z prawem odmowy składania wyjaśnień sąd odczytał na rozprawie wyjaśnienia złożone przez Jarosława R. w śledztwie: „Szymon był chorowity, miał nawet podejrzenie raka. Był spokojny, płaczliwy, raczej typ samotnika. […] Ja wszystkie nasze dzieci traktowałem tak samo, to znaczy dobrze. A Beata Ch. inaczej. Krzyczała na nie, zdarzało się, że Szymon dostawał klapsa, kiedy zrobił kupę w majtki. […] Byliśmy we dwóch z Szymusiem emocjonalnie związani. On zawsze cieszył się i uśmiechał, kiedy wracałem z pracy. Konkubina miała dobry humor tylko wtedy, gdy przynosiłem wypłatę. Inaczej narzekała, że ma za dużo obowiązków”. Ów tragiczny dzień, 24 lutego, oraz to, co działo się potem, Jarosław R. opisał następująco: „Kiedy wróciłem do domu z pracy, Beata Ch. krzyknęła do syna: «Znowu, ty leniu śmierdzący?». Krzyknęła tak, bo Szymonek zrobił kupę. Pamiętam, że dostał jeszcze dwa porządne klapsy i Beata Ch. złapała go za buzię. «Pojebana jesteś?» – zapytałem ją wtedy. […] Kiedy Szymek zaczął krzyczeć, Beata Ch. kazała mu spierdalać do łazienki. […] Teraz pamiętam ponad wszelką wątpliwość, że Beata Ch. uderzyła naszego synka w brzuch w czwartek, dwa dni przed jego śmiercią. Do dziś mam to przed oczami. Widzę, jak Beata Ch. bije dziecko w brzuch, słyszę ten odgłos. […] Przypominam sobie też, że w ten brzuch uderzyła go otwartą ręką i jak Szymek zsunął się z wersalki, to go jeszcze kopnęła w brzuch. Była wtedy w gumowych klapkach na takim małym obcasie […]. W piątek, następnego dnia, byłem w pracy. Beata Ch. wysłała mi wtedy SMSa z informacją, że syn źle się czuje i że przez cały dzień nie chce nic jeść. […] Kiedy wróciłem z pracy, podałem Szymkowi roztwór soli z wodą. To najłagodniejszy i tradycyjnie stosowany środek na wymioty. W sobotę poszedłem na zakupy i jak wróciłem, położyłem go spać. Po jakimś czasie zorientowałem się, że Szymek nie żyje”. W protokole odnotowano w tym miejscu, że Jarosław R. rozpłakał się. Także na sali sądowej ojciec chłopczyka wybuchnął przy odczytywaniu swych wyjaśnień ze śledztwa rzewnym płaczem. W trakcie słuchania tych wyjaśnień, Beata Ch. również zalewała się łzami. W ogóle dużo
rozpaczała podczas rozprawy. Czasami pochylała się do przodu, żeby uważniej spojrzeć na Jarosława R. On zaś wyraźnie unikał jej wzroku. „Robiłem mu sztuczne oddychanie – czytał dalej sędzia. – Brzuch się ruszał, ale oczy były martwe. Do dziś pamiętam te oczy. Chciałem zadzwonić po pogotowie, ale Beata Ch. powiedziała, że na pewno powiedzą: «Pobili i zabili». Kazałem więc Beacie Ch. założyć najlepsze ubranie, jakie miał. […] Nie miałem żadnego planu, gdzie i jak porzucić zwłoki dziecka. Pod Cieszyn trafiliśmy przypadkowo. Tam Beata Ch. wysiadła z samochodu, a gdy po jakimś czasie wróciła, powiedziała tylko: «Wrzuciłam go do stawu»”. Na temat ukrywania faktu śmierci syna, nawet przed najbliższą rodziną, oskarżony powiedział w śledztwie: „Moja mama i jej [Beaty Ch.] tata się nie znali, dlatego nie było problemu, że się zorientują. […] Żyło mi się jednak z tym źle, myślałem nawet o samobójstwie”. „Dlaczego nie zdecydował się pan w tej sytuacji zawiadomić o wszystkim policji?” – dociekał śledczy. Jarosław R. odmówił odpowiedzi na to pytanie. Od czasu znalezienia zwłok Szymonka Jarosław R. pilnie śledził wszystkie informacje dotyczące tego tematu, a było ich sporo. Pogrzeb syna nagrał na DVD i postawił na półce, obok innych płyt uwieczniających rozmaite rodzinne imprezy. „Dla Beaty Ch. ważniejsze były seriale w telewizji niż dzieci – kontynuował czytanie zeznań złożonych przez oskarżonego w śledztwie sędzia Bartłomiej Witek. – Nawet śniadania im nie robiła, tylko do miseczek wysypywała suche płatki. […] Beata Ch. nienawidziła Szymonka. Mówiła o nim: «buc». On jej nie traktował jak matki. Uciekał od niej. Nie wiem, dlaczego ona go tak nienawidziła. Moim zdaniem Beata Ch. jest złą matką i nie powinna spotykać się z dziećmi. […] To, co Beata Ch. mówi na mój temat, to kłamstwo. Absolutne kłamstwo. Podłe kłamstwo. Ona mi kiedyś powiedziała, że faceta w tym kraju można udupić, a sąd zawsze będzie za matką. Ja nigdy nie uderzyłem żadnego z moich dzieci, nigdy ich też nie karciłem”. „Skoro Beata Ch. była tak złą matką i partnerką życiową, dlaczego pan od niej nie odszedł?” – próbował dociekać śledczy. Tym razem również nie uzyskał odpowiedzi, bo oskarżony ponownie skorzystał z prawa do odmowy zeznań. Kiedy sąd zakończył odczytywanie, oskarżony potwierdził wszystkie złożone w trakcie śledztwa wyjaśnienia. – Niezrozumiałe jest dla mnie, jak mógłbym bić dziecko w brzuch, kiedy to ja zajmowałem się dzieckiem jak matka – dodał tylko, czytając z kartki przygotowane wcześniej oświadczenie. – Karmiłem, przytulałem, a nawet przynosiłem zabawki. Nieprawdą jest, abym miał opóźniać reanimację dziecka. Nieprawdą jest, aby Szymek miał siniaki od moich palców na buzi. Wszystko to kłamstwo Beaty Ch. Nieludzkie wobec mnie i pamięci Szymona jest to, co opowiada Beata Ch. o tym, co chciałem zrobić z ciałem dziecka. Ile podłości musi mieć Beata Ch., aby coś takiego wymyślić. Na koniec swego wystąpienia Jarosław R. poskarżył się jeszcze na badającą go wcześniej panią psycholog: – Jestem zbulwersowany tym, jak mnie potraktowała. Traktowała mnie ze wstrętem, burczało jej w brzuchu, a na ustach miała ironiczny uśmiech. Kilkadziesiąt pytań miał do oskarżonego jego obrońca, mecenas Andrzej Herman. Nawet najgłupsi spośród obecnych na sali zorientowali się po dwóch godzinach, że zarówno pytania, jak i odpowiedzi zostały przez obydwu przygotowane wcześniej i szczegółowo
omówione. Wyłonił się z ich obraz nieomal wzorowego ojca i idealnego partnera życiowego. Mecenas Herman zawnioskował również o pozbawienia matki Jarosława R. statusu oskarżycielki posiłkowej. Uzasadniał to listami, które oskarżony wysłał matce z aresztu, z pominięciem sądowej cenzury. W grypsach tych instruował ją, że ma pogrążyć w zeznaniach Beatę Ch., nazywając byłą konkubinę „szmatą”, która „musi zgnić w więzieniu”. Grypsy te znaleziono podczas przeszukania w mieszkaniu Zenobii R. Jej syn pisał w nich między innymi, że nie zabił dziecka i miał pretensje do swej matki, że dotychczas składała zeznania nie po jego myśli. Nakłaniał Zenobię R., by nie mówiła przed sądem, że był agresywny, kłótliwy i że krzyczał na dzieci. Chciał, aby babcia nastawiła dzieci przeciwko Beacie Ch. Instruował też matkę, by zeznała, że siostry Szymona pytają o niego, a nie o Beatę Ch: „Mów, że to ona była zła, a nie ja” – napisał. Prosił też, by wpłynęła na innych świadków. Sąd uznał jednak, że nie ma podstaw do pozbawienia Zenobii R. należnych jej praw. „Powodem nie może być wysłanie jej listów z pominięciem procedury, a Zenobia R. nie musi stosować się do ich treści” – powiedział sędzia Bartłomiej Witek, przypominając jednocześnie, że sąd ocenia wiarygodność każdego świadka. Podczas kolejnej rozprawy Beata Ch. również skorzystała z przysługującego jej prawa odmowy wyjaśnień. „Do artykułu 148 kodeksu karnego [zabójstwo] nie przyznaję się – stwierdziła tylko. – Przyznaję się zaś do pozostałych zarzutów”. Chodziło m.in. o składanie fałszywych oświadczeń, dzięki którym rodzice wyłudzili świadczenia socjalne na nieżyjące dziecko. W akcie oskarżenia znalazł się też zarzut nielegalnego posiadania przez Jarosława R. pojedynczych sztuk amunicji z lat pięćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Wobec powyższego oświadczenia oskarżonej sąd – podobnie jak w przypadku Jarosława R. – odczytał wyjaśnienia złożone przez nią w śledztwie. Nadmieńmy w tym miejscu, że podejrzany ma również prawo odmówić wyjaśnień w śledztwie, lecz jakimś dziwnym trafem w praktyce rzadko kto z tego prawa korzysta. „Chcę zmienić swoje złożone wcześniej wyjaśnienia – oświadczyła Beata Ch. po miesiącu upierania się, że Szymek zmarł w wyniku nieszczęśliwego wypadku. – Wcześniej mówiłam to, co kazał mi Jarek, a on zwalił całą winę na mnie. Jemu grozi teraz tylko pięć lat, więc coś jest nie tak […]. W środę 24 lutego 2010 roku Jarek wrócił z pracy. Był wściekły, bo Szymek płakał, a on chciał odpocząć. Krzyczał na niego. Krzyczał: «Uspokój się!». Trzymał go za ramiona i trzepał nim. Kiedy złapał go za buzię, chciałam Szymka zabrać. Kazał mi wtedy zająć się córką i wyjść z pokoju, co posłusznie uczyniłam. Wróciłam dopiero wtedy, gdy usłyszałam głośniejszy krzyk i płacz syna. Wtedy Jarosław pozwolił, żebym wzięła Szymusia. Jak zmieniałam mu pieluchę, w okolicach nerek zobaczyłam u niego czerwony ślad, przypominający odbicie ręki. Zauważyłam też, że ma odciśnięte palce na rękach i twarzy. […] W trakcie kąpieli Szymek płakał. Następnego dnia Jarek przed wyjściem do pracy kazał mi smarować sińce, jakie powstały na ciele Szymka. One były coraz bardziej intensywne. Przez cały dzień Szymek był marudny i płakał. Nic jednak nie mówił, zresztą w ogóle niewiele jeszcze mówił. Tyle że on był uparty i robił na przekór. Moim zdaniem znał więcej słów, ale nie chciał ich mówić. […] Szymon był wcześniakiem i krótko po urodzeniu chorował. Był niezbyt aktywnym dzieckiem, zaczął chodzić dopiero na krótko przed śmiercią”.
Po odczytaniu tych ostatnich kilku zdań, sędzia przerwał na chwilę. Większość obecnych na sali osób patrzyła z potępieniem w kierunku ławy oskarżonych. Beata Ch. była tego dnia spokojna, nie obcierała ukradkiem łez jak na poprzednich rozprawach. „Dzień przed śmiercią Szymonek nie chciał nic jeść – czytał dalej sędzia. – Cały dzień płakał, miał ostrą biegunkę. Niemal bez przerwy leżał, przyjmując pozycję embrionalną […]. To właśnie tego dnia Jarek podał mu do picia roztwór soli z wodą. Gdy chłopiec nie chciał tego wypić, ojciec wbił mu dwa palce w usta i wlał ciecz siłą do gardła […]. W nocy z piątku na sobotę Szymek płakał niemal cały czas. W sobotę od rana niemal bez przerwy. Wtedy Jarek stwierdził, że przesadza już z tym płaczem i «z boksa» uderzył go w brzuch. Szymon skulił się wtedy i ucichł, po jakimś czasie usnął. Już nigdy się nie obudził. Kiedy Jarek zauważył, że Szymek nie oddycha, nic nie zrobił […]. W naszym mieszkaniu była wówczas jego matka. Dopiero po jej wyjściu zaczęliśmy reanimować synka”. Rzeczywiście, Beata Ch. całkowicie zmieniła w tym zakresie swoje wcześniejsze wyjaśnienia. Początkowo twierdziła, że to jej partner nie zgodził się na wezwanie pogotowia do Szymonka. „Ciągle powtarzał: «Dwadzieścia pięć lat albo dożywocie», tak mnie straszył” – mówiła śledczym. „Pomysł wywiezienia zwłok Szymka pod Cieszyn także wyszedł od Jarka – zeznała dalej Beata Ch. – Podobnie było z zaszczepieniem wnuka. To wszystko wymyślił Jarek. […] Jak znaleźli ciało Szymka, widziałam to w telewizji. Na fotografiach był zmieniony, ale można było go rozpoznać. Moim zdaniem matka Jarka powinna go wtedy rozpoznać. W telewizji pokazywali przecież także ubranie, które miał na sobie. A część tych rzeczy dostał właśnie od babci. Uważam, iż Zenobia R. była wszystkiego świadoma. Ona nawet przestała dawać pieniądze na jego urodziny czy imieniny, a wcześniej tak robiła”. Obrońca Jarosława R., Andrzej Herman, nawiązał do wyjaśnień Beaty Ch., w których kobieta mówiła, że Szymon miał delikatną skórę i pojawiały się na niej sińce przy każdym „szmyrnięciu”. Oskarżona wyjaśniła, że miała na myśli lekkie uderzenia lub sytuacje, w których chłopiec sam się uderzył. Kobieta przyznała, że karciła Szymona, gdy ten ssał palec. „Uderzenia nie były silne, dziecko nie płakało po nich” – zapewniła. Sąd okazał oskarżonej zdjęcia z sekcji zwłok Szymona, prosząc o wskazanie obrażeń, które zauważyła przed śmiercią syna. Beata Ch. potwierdziła też, że w areszcie poznała Katarzynę Waśniewską, skazaną kilka tygodni wcześniej za zabicie półrocznej córki Magdy. Beata zapewniła, że nie przekazywały sobie z Katarzyną sugestii, jak mają zachowywać się na swoich procesach. Podczas śledztwa prokuratorzy przesłuchali łącznie 196 osób, Sąd Okręgowy w Katowicach zdecydował o wezwaniu na rozprawę 36 spośród nich. Przedszkolna wychowawczyni siostry Szymonka, Wiktorii, zeznała, że jej podopieczna była dzieckiem bardzo zadbanym, zawsze schludnie ubranym i wesołym. Nigdy natomiast nie wspominała, że ma brata. Rodzice wykazywali zainteresowanie dzieckiem i nic nie wskazywało na to, że w domu może dojść do jakiegokolwiek nieszczęścia. „Pewnego dnia pracownica MOPS-u zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy Wiktoria uczęszcza do przedszkola, ponieważ poszukują jej brata. O jego istnieniu nikt w przedszkolu nie wiedział” – stwierdziła wychowawczyni. Sąd przesłuchał także w charakterze świadka dyrektorkę przedszkola. Kobieta podzieliła
opinię swej pracownicy, że Wiktoria była bardzo wesołym i żywiołowym dzieckiem. Nigdy nie zauważyła na ciele małej jakichkolwiek śladów obrażeń. Także i pani dyrektorka nie miała pojęcia, że Wiktoria ma brata. „Miałam częsty kontakt z rodzicami Wiktorii – zeznała. – Szczególnie z ojcem, bo to przede wszystkim on odbierał dziecko z przedszkola. Na pytanie sądu, czy Wiktoria była z którymś z rodziców bardziej związana, odpowiedziała: „Ona tak samo cieszyła się na widok matki, jak i ojca. To była normalna, zwyczajna, przeciętna rodzina”. Najwięcej szczegółów dotyczących życia rodziców Szymonka ujawniła siostra Jarosława R. Zeznała, iż dopiero gdy rodzice Szymona zostali oskarżeni o morderstwo, ona dowiedziała się o tym, ile Beata Ch. ma dzieci. „Szymonka widziałam tylko raz w życiu – powiedziała. – Spotkałam brata na mieście, a mały był wtedy w nosidełku. Z bratem bardzo rzadko się spotykałam. On miał swoje życie, ja miałam swoje. Odkąd związał się z Beatą Ch., widzieliśmy się może ze dwa razy. Całą rodziną odwiedzili mnie jakiś czas temu, gdy Wiktoria miała może dwa lata, a Beata była w ciąży”. Siostra oskarżonego zeznała również, że Beata Ch. była bardzo zazdrosna o swojego ukochanego, ale uchodzili za zgodną parę: „W mojej obecności się nie kłócili, nie podnosili na siebie głosu. Jarek, moim zdaniem, był dla Wiktorii jak matka i ojciec. On przewijał Wiktorię, do snu ją układał”. Obrońca Beaty Ch. usiłował ustalić, czy zdarzały się sytuacje, w których Jarosław R. skarżył się na zachowanie jego klientki. Świadek odparła, że nigdy z nim nie rozmawiała na takie tematy, zaraz jednak dodała, podniesionym z emocji głosem, że ona najbardziej kibicowała związkowi jej brata z poprzednimi kobietami: Elżbietą lub Justyną. „Beata Ch. zawsze była skryta, zamknięta w sobie, małomówna, a tamte kobiety były otwarte, śmiały się ze mną” – wyjaśniła siostra oskarżonego. Jak wynikało z zeznań sąsiadów, Jarosław R. nie miał wśród nich dobrej opinii. „Uśmiechnięty, czysty, ale lepiej nie wchodzić mu w drogę”. Kiedyś pobił syna Beaty z pierwszego związku – opowiadała jedna z sąsiadek. „To była normalna rodzina, dom i dzieci zadbane, żadnych wulgarnych zachowań czy scen zazdrości, żadnych śladów przemocy – zeznała inna sąsiadka, Jadwiga Cz. – Byłam chyba jedyną osobą spośród wszystkich zamieszkałych w kamienicy, która widziała Szymka żywego. Jego rodzicom złożyłam wizytę niespełna trzy miesiące przed śmiercią chłopca. Podczas tego jedynego wieczornego spotkania w mieszkaniu Szymonka, w grudniu 2009 roku widziałam, jak chłopczyk zjadł serek, karmiony przez ojca, a potem poszedł sam do sąsiedniego pokoju, żeby się położyć. Leżał tam przez cały czas trwania moich odwiedzin, to znaczy jakieś 3– 4 godziny. Pani Beata powiedziała, że on lubi sobie tak poleżeć, bo jest bardzo spokojnym dzieckiem”. Nie umknęło jednak uwagi sąsiadki, że od pewnego czasu chłopczyka nie było widać, że pokazywały się tylko jego siostry z rodzicami. „Mój mąż mówił do mnie: «A co cię to obchodzi, może jest u babci, a może jest chory» – zeznała Jadwiga Cz. – Ale po jakimś czasie ta nieobecność wydawała mi się za długa […]. Śledziłam historię dziecka odnalezionego w stawie w Cieszynie, ale nie skojarzyłam tego faktu z nieobecnością Szymka w domu. Na opublikowanej przez policję fotografii nie był do siebie podobny. Gdy się dowiedziałam, że to właśnie on, byłam w szoku”. Podczas jednej z rozpraw sąd odczytał też złożone w trakcie śledztwa zeznania sześcioletniej siostry Szymonka, Wiktorii, która wraz z młodszą, Natalią, przebywa w tej
chwili u rodziny zastępczej. „Szymon jest w szpitalu – mówiła wtedy Wiktoria. – Zachorował, bo wymiotował. Tęsknię za mamą, tatą, Szymonkiem i Natalką. Więcej nie chcę mówić”. Największe emocje wzbudziły zeznania Zenobii R., matki oskarżonego Jarosława. Według niej to jej syn był bardziej opiekuńczym rodzicem: „kąpał dzieci, karmił je i bawił się z nimi”. Beacie Ch. zarzuciła oziębłość wobec dzieci. Babcia Szymona opowiadała też, jak pewnego dnia Szymon trafił do szpitala ze spuchniętą i zaczerwienioną ręką. Lekarze podejrzewali nawet złamanie. Pani Zenobia nie potrafiła jednak wyjaśnić, w jakich okolicznościach doszło do tych obrażeń. Oceniła, że Szymon wymagał szczególnej opieki: „był bardzo delikatnym i słabym dzieckiem, nie radził sobie z gryzieniem pokarmu”. Oświadczyła również przed sądem, że nigdy nie była świadkiem awantury w domu syna. Ani Jarosław R., ani Beata Ch. nie skarżyli jej się na współpartnera: „W mojej ocenie był to bardzo udany związek – stwierdziła kobieta. – Żyli zgodnie, ładnie się do siebie odzywali, w domu nie było alkoholu. Mieli jedynie kłopoty finansowe. Dzieci nigdy nie bili, przynajmniej w mojej obecności, co najwyżej krzyknęli na nie, jak nie chciały jeść. Zdarzało się czasami, że Beata Ch. karciła je, uderzając po rękach”. „Pytałam wielokrotnie, jak się ma Szymuś, bo nie widziałam go dwa lata i zawsze mnie zapewniali, że wszystko z nim w porządku – zeznała Zenobia R. – Pokazywali mi nawet jego zdjęcia w telefonie komórkowym […]. Bardzo polubił go dziadek z Mysłowic ze strony matki. Mówili, że zamieszkał z dziadkiem, który zabiera go na wycieczki i spacery. Obiecywali, że kiedyś przywiozą Szymusia do mnie, do Będzina. Dopiero podczas śledztwa dowiedziałam się, że wnuczek nie żyje […]. Kiedy w 2010 roku policja opublikowała zdjęcia chłopca znalezionego w stawie rybnym, rozmawiałam o tym z synem. Na fotografii nie rozpoznałam wnuka. Chłopczyk ze zdjęcia miał jasne włosy, a Szymuś ciemne, najciemniejsze z rodziny”. Podczas rozprawy sąd pytał też kobietę o listy, które kilka miesięcy temu Jarosław R. przysłał jej z aresztu. Z treści listów, odczytanych kilka tygodni wcześniej przed sądem, wynika, że oskarżony instruował w nich matkę, jakie ma składać zeznania i że ma obciążać Beatę Ch. Zenobia R., która potwierdziła, że w jej domu zatrzymano listy od syna, oświadczyła jednak, że nigdy nie była nakłaniana przez Jarosława R. do składania fałszywych zeznań. Zeznania przed katowickim sądem złożyli również dwaj synowie byłej partnerki Jarosława R. Norbert G. miał w tym momencie dziewiętnaście lat, ale gdy z matką i starszym bratem, Kamilem, wprowadzał się do mieszkania Jarosława w Będzinie, miał lat osiem. Wielu szczegółów już nie pamiętał, ale pozostało mu przed oczami wiele tragicznych obrazów z tamtego okresu. „Pan Jarosław ciągle mnie katował – opowiadał Norbert. – Bił mnie kablem od pasa w dół, a raz uderzył klamrą od paska w głowę. Łapał mnie za uszy, podnosił do góry, a potem potrząsał”. Po jednym pobiciu Norbert trafił na kilka dni do szpitala. Był siny od pasa w dół, miał naderwane uszy. Inni siadali do obiadu, a on za karę – nie. Musiał najpierw przepisać jakiś fragment tekstu. Jeśli popełnił błąd, pisał jeszcze raz, wciąż bez jedzenia. Za karę nie dostawał również śniadań i kolacji. „Nie widziałem, by Jarosław bił moją mamę – zeznał – ale słyszałem jej krzyki i płacz. Po naszym wyjeździe z Będzina mama mówiła, że była w ciąży i z jego powodu poroniła”. Brat Norberta, Kamil G., nie chciał nawet pamiętać czasu, który spędzili w Będzinie:
„Z bratem trafiliśmy wtedy do domu dziecka, do zakładu opiekuńczego – mówił. – A gdy mama pokłóciła się z Jarosławem, kilka dni mieszkaliśmy w schronisku dla bezdomnych [Kamil był wtedy w gimnazjum]. Podczas jednej z licznych kłótni Jarosław R. zaciągnął mamę pod barierkę balkonu i powiedział: «Teraz sobie razem wyskoczymy». A to było siódme piętro. Poleciałem wtedy po policję”. *** Które z oskarżonych kłamało, a które mówiło prawdę, tego zapewne nigdy się już nie dowiemy. A może – co bardzo prawdopodobne – oboje kłamali jak najęci, zrzucając na siebie nawzajem winę? Jedno, co wiemy na pewno, to że Szymek nie żyje, bo za dużo płakał i nadmiernie ssał palec. Dostał tak silny cios w brzuch, że pękło mu jelito, wdało się ropne zapalenie otrzewnej, a później także zapalenie płuc. Konał od środy do soboty. Rodzice bali się z nim pójść do lekarza, bo miał sińce po pobiciu, na twarzy i na brzuchu. Jak zgodnie oświadczyli podczas rozprawy powołani biegli: „Bezzwłoczne udzielenie pomocy medycznej stwarzało uchwytne szanse na uratowanie zdrowia i życia dziecka”. W chwili oddawania książki do druku wyrok w procesie Beaty Ch. i Jarosława R. jeszcze nie zapadł. Obojgu grozi dożywocie. Zainteresowanych finałem sprawy odsyłamy do codziennej prasy.
Komentarz profilera Przedmiotowa sprawa była jedną z najtrudniejszych, w której miałem okazję uczestniczyć. Od samego początku było wiadomo, że będzie zajmować wiele uwagi policjantów, ale nikt nie przypuszczał, że będzie trwać tak długo i spowoduje tak duże zaangażowanie sił i środków. W tego typu przypadkach najistotniejsze jest ustalenie tożsamości ofiary, którą był malutki chłopczyk. Na obecnym etapie zadziwiające jest, że sprawcy nie zakładali, że jego tożsamość zostanie w końcu kiedyś odkryta. W jednej z rozmów z policjantem zaangażowanym w tę sprawę powiedziałem, że najpóźniej znajdzie ona finał w okresie, kiedy chłopiec będzie musiał rozpocząć edukację szkolną, bo wówczas rodzice nie będą potrafili wyjaśnić jego nieobecności. Na szczęście odkrycie tej skomplikowanej tajemnicy nastąpiło dużo szybciej. Ze stworzonego po dłuższym czasie profilu, kiedy spływało wiele zaciemniających obraz zdarzenia informacji, zastanawiałem się, dlaczego dziadkowie, rodzina, sąsiedzi nie przekazali jakichkolwiek rodzących się u nich wątpliwości. Profil wskazywał na chłopca wychowującego się w związku nieformalnym, w którym nie działo się zbyt dobrze. W poprawnie funkcjonującym związku jakiekolwiek istotne informacje dotyczące tożsamości chłopca pojawiłyby się dużo szybciej. Sprawcy zdarzenia z pewnością nie zamieszkiwali na terenie przyległym do miejsca odnalezienia zwłok, bo w takim przypadku lepiej orientowaliby się w topografii terenu i nie pozostawiliby ciała na otwartej przestrzeni, w tak widocznym miejscu, umożliwiającym szybkie odkrycie. Kolejna nasuwająca się wówczas hipoteza związana była z porą dnia porzucenia zwłok (musiało ono nastąpić wieczorem lub w nocy). To z kolei generowało kolejne założenie, że poruszali się samochodem. W trakcie zdarzenia sprawcami targały różne skrajne emocje typu dążenie– unikanie. Analiza obrażeń ujawnionych na ciele chłopczyka wskazywała, że dziecko stało się obiektem agresji, do której mogły się przyczynić jego
nieakceptowalne zachowania. Wszystko świadczyło o tym, że sprawcy przyjechali spoza strefy swojego działania, natomiast analizowane ubranie oraz pielucha typu pampers wskazywały, że zamieszkują na terenie Śląska. Sprawdzano najdrobniejsze szczegóły, od ubrania dziecka, poprzez brak oznak szczepienia, a skończywszy na analizie pieluchy, którą miało na sobie. Na twarzach prowadzących śledztwo policjantów codziennie obserwowałem determinację, zaangażowanie, czasami smutek, kiedy kolejno sprawdzane informacje nie przynosiły oczekiwanego efektu. Z moich doświadczeń wynika, że każda profilowana ofiara potrzebuje tyle samo uwagi, a w przypadku dziecka konieczna jest również cierpliwość. Ofiara zawsze prowadzi po nitce do kłębka. W sprawach zabójstw dzieci najtrudniej jest poradzić sobie z powstającymi emocjami, które z czasem przybierają na sile. Jednocześnie na każdą z ofiar należy patrzyć jak na obiekt analizy, a w przypadku dzieci jest to bardzo trudne. Profilujący musi analizować ciało, obrażenia, mechanizm i przyczyny śmierci, linię życiową. Nie można w tym procesie pozwolić sobie na emocjonalne zaangażowanie, uleganie własnym emocjom lub empatii wobec osób bliskich ofierze, doznających poczucia straty. Spojrzenie na ofiarę jak na osobę, zbliżanie się do jej życia prywatnego powoduje, że analityk może zaczynać dostrzegać w niej swoich bliskich. „Uprzedmiotowienie” ofiary w żadnym wypadku nie łączy się z brakiem szacunku dla niej i dla cierpień, jakich doznała, umożliwia jedynie przeprowadzenie kompetentnej, zobiektywizowanej analizy, dzięki której osoba profilująca ofiarę może znać ją lepiej niż wiele innych osób z jej otoczenia. Życie ofiary może wskazać krąg osób, które w danym miejscu, czasie, działając na podstawie określonej motywacji, miały do niej dostęp i z punktu widzenia profilera mogły wejść w jej posiadanie (funkcjonować w jej bliskim kręgu), a następnie wprowadzić ją w psychologiczny rewir swojego działania. Dokładne przeanalizowanie wszystkich danych dotyczących ofiary może również wskazać pewnego rodzaju powiązania, relacje pomiędzy sprawcą a ofiarą. Mogą to być między innymi powiązania: geograficzne, rodzinne, pracownicze, przyjacielskie, emocjonalne, szkolne, hobbistyczne. Jak wskazują wyniki badań nad ofiarami zabójstw, aż w 77% przypadków ofiara była powiązana ze sprawcą. Była to bliska lub daleka zależność, sprawca znał ofiarę, dłużej lub krócej analizował jej zwyczaje. Ukrył się jako swoistego rodzaju tło jej przeszłych wydarzeń lub wykonywanych przez nią czynności, tzn. że żył z ofiarą przez dłuższy czas. Najistotniejszą przeszkodą w zebraniu rzetelnego wywiadu wiktymologicznego są problemy związane z identyfikacją ofiary, która została zamordowana lub której śmierć była wynikiem działania osób trzecich. Tak też było w analizowanym przypadku. Problematyka identyfikacji zwłok leży w obszarze zainteresowań kryminalistyki i medycyny sądowej. Badania tego typu były prowadzone w obu tych dyscyplinach naukowych od samych początków ich istnienia. Podstawy teoretyczne i założenia badawcze zagadnienia identyfikacji, jako ważnego problemu naukowego, doczekały się pełnego opracowania w kryminalistyce, podczas gdy medycyna sądowa szerzej rozwinęła badania kazuistyk34. Co roku na terenie kraju odnajdywana jest znaczna liczba zwłok o nieustalonej tożsamości, co w przypadku podejrzenia zabójstwa stanowi duży problem kryminalistyczny oraz stwarza szczególnego rodzaju trudności w podjęciu właściwego kierunku wszczynanych w tych przypadkach śledztw. Rozpoznanie tożsamości nieznanych zwłok jest trudne ze względu na okoliczności, w jakich zostały znalezione, lub
z powodu nieujawniania się rodziny i bliskich zmarłej osoby. Dodatkowo z chwilą śmierci mogą też wystąpić trudności w rozpoznaniu ofiary na skutek zmiany wyglądu twarzy, spowodowanej bladością, utratą napięcia tkanek, brakiem ciśnienia, zwiotczeniem mięśni twarzy. Na stan znalezionych zwłok wpływają także czynniki zewnętrzne, takie jak zwierzęta – przede wszystkim szczury, ryby, ptaki, rzadziej zwierzęta domowe (koty). Do znacznych uszkodzeń zwłok dochodzi pod wpływem działania larw, much, szczególnie w ciepłej porze roku. W wyniku obserwacji stwierdzono, że może w ten sposób dojść do zeszkieletowania w ciągu 40 dni. Do Komendy Głównej Policji w ciągu roku zgłaszanych jest od 30 do 40 przypadków znalezienia zwłok, których tożsamości nie zdołano ustalić w ciągu 14 dni. Ponadto corocznie w kraju odnajduje się około 300 zwłok, których ustalenie tożsamości trwa od 48 godzin do 2 tygodni. W wypowiedziach osób biorących udział w identyfikacji N.N. należy zwracać uwagę na te uzasadnione i w żadnym wypadku nie można bazować na tych chwiejnych lub niepewnych. Inne problemy w identyfikacji wynikają z ujawnienia zwłok w innej miejscowości niż miejsce zamieszkania, ze stopnia ich rozkładu, zwęglenia w wyniku działania wysokich temperatur, rozkawałkowania, często celowego i zmierzającego do uniemożliwienia ich rozpoznania. W tym obszarze konieczna jest współpraca biegłego profilera z innymi biegłymi, z zakresu kryminalistyki oraz medycyny sądowej. Uciekający czas i trudności związane z identyfikacją indywidualną generują problemy na dalszym etapie śledztwa, np. w zebraniu zobiektywizowanego wywiadu wiktymologicznego. Stworzony profil kryminalistyczny, prócz wskazania drogi poszukiwań sprawcy i kompetentnej, rzetelnej analizy przebiegu zdarzenia, zmierza do przeprowadzenia i przygotowana wywiadu wiktymologicznego. Tego typu działania zwiększają szansę na wcześniejsze wykrycie sprawcy. W opisywanej sprawie bulwersuje brak empatii ze strony matki i jej konkubenta, którzy byli w stanie poświęcić prawie wszystko, aby chłopczyk do końca pozostał anonimowy, np. Beata Ch. stwierdziła, że nie zastanawiała się, co będzie, gdy jej wnuk, przedstawiony jako Szymonek, zostanie zaszczepiony po raz drugi. Tak długiemu ukrywaniu informacji z pewnością sprzyjały posiadane przez sprawców zaburzenia osobowości, wzajemnie się uzupełniające.
XI. Celebrytka Katarzyna Waśniewska (2012) 24 stycznia 2012 roku wieczorem blisko centrum Sosnowca, przy ulicy Legionów, ktoś rzekomo porwał półroczną Magdę. Ogłuszył jej matkę, dwudziestotrzyletnią Katarzynę Waśniewską, zabrał dziecko z wózka i uciekł. Ta informacja, podana przez większość mediów, wstrząsnęła całą Polską. Szybko jednak okazało się, że nie ma ona nic wspólnego z prawdą…
Zgodnie z relacją Waśniewskiej tuż przed godziną szesnastą wyszła z domu z córeczką, do swoich rodziców. Prowadziła wózek pomiędzy dwoma dziesięciopiętrowymi blokami. To była raczej spokojna okolica, niedaleko przedszkole, sporo mam z wózkami… Nagle ktoś uderzył ją w tył głowy. Straciła przytomność. Po dziesięciu minutach znalazła ją i ocuciła sąsiadka. Madzi w wózku nie było. „Ktoś ją porwał! Ktoś ją porwał!” – powtarzała, łkając. Na miejscu szybko pojawiło się pogotowie i policja. Zaczęły się
gorączkowe poszukiwania niemowlaka. Jeszcze tego samego dnia w domu rodziców Madzi pojawiła się telewizja. Zalana łzami Katarzyna mówiła do kamery: „Błagam tego, kto to zrobił, aby oddał mi dziecko”. Wraz ze swoim mężem, Bartłomiejem Waśniewskim, pokazywali zdjęcia dziewczynki. Śliczny osesek, z zielonymi oczami, z wyrzynającymi się ząbkami i krótkimi ciemnobrązowymi włoskami. Ubrana była w różową czapeczkę z białym trójkątem z przodu i dwuczęściowy pluszowy komplet koloru beżowego, zapinany na zamek i spodenki w tym samym kolorze. Razem z nią zniknął różowy kocyk w misie. Płacz nieszczęśliwej matki obudził serca wielu obywateli, 20 tysięcy plakatów ze zdjęciem porwanego dziecka rozwiesili po Sosnowcu i całym Zagłębiu przyjaciele młodego małżeństwa. Policja przeczesywała okolicę, wyznaczono nagrodę w wysokości 30 tysięcy złotych za informację, która przyczyni się do znalezienia poszukiwanej (potem nagroda urosła do 160 tysięcy!). W porwanie dziewczynki od początku nie wierzyła teściowa Katarzyny, Beata Cieślik. „Byłam w stu procentach pewna, że Kasia wie, co się stało z Madzią – opowiadała później. – Myślałam, że ukryła gdzieś córkę, by zrobić na złość Bartkowi. Już wcześniej tak robiła, karała syna, gdy coś się jej nie podobało w jego zachowaniu”. Pani Beacie do głowy jednak nie przyszło, co naprawdę wydarzyło się tego dnia w Sosnowcu. Pewne podejrzenia miała prowadząca sprawę policja, lecz wobec braku twardych dowodów, uzasadniających te podejrzenia, na razie siedziała cicho. Mężczyznę, który miał porwać dziecko z wózka, Waśniewska opisała z najdrobniejszymi szczegółami: „Miał na sobie beżową kurtkę z ciemnym paskiem”. Policja szybko ustaliła, że ktoś taki istniał naprawdę i rzeczywiście szedł za Katarzyną, gdy ta pchała wózek – nagrała go kamera miejskiego monitoringu. Został odnaleziony w ciągu dwóch dni, tyle że miał żelazne alibi. Dzięki temu kłamstwu przedstawiciele organów ścigania od początku zaczęli podejrzewać, że tę „zimną i wyrachowaną kobietę” – jak ją potem określono – stać na wiele. „To bardzo inteligentna kobieta z patologiczną skłonnością do kłamstwa i manipulacji” – ocenił ją nadzorujący śledztwo prokurator. Ale to było dużo później, już podczas procesu. Na razie trzeba było znaleźć dowody, że to ona sama „porwała” dziecko. Było to tylko kwestią czasu. Katarzyna gubiła się w zeznaniach, podczas przejścia trasą z domu do mieszkania rodziców nie zgadzał się czas. Dziwne było także to, że po uderzeniu w głowę nie miała żadnych obrzęków. Tłumaczyła się, że miała włosy spięte w kok, a na głowie kaptur. Już następnego dnia po zniknięciu dziecka do akcji wkroczył słynny „telewizyjny detektyw”, Krzysztof Rutkowski. Sprawą interesowały się media, nadarzyła się więc okazja, żeby przy okazji zajmowania się porwaniem zrobić sobie doskonałą promocję. Nikt wtedy jeszcze nie podejrzewał, że oto rozpoczyna się najbardziej medialna afera kryminalna w najnowszej historii Polski. Detektyw z zapałem zabrał się do pracy. Przede wszystkim zorganizował całą serię widowiskowych konferencji prasowych z udziałem tłumów dziennikarzy. Doskonale wiedział, jak wykreować dobre show. Spoglądał na to wszystko zza szkieł ciemnych okularów, zupełnie jak na gangsterskich filmach. Odpowiadał na zadawane przez dziennikarzy pytania, nadymał się, puszył, wygłaszał różne oświadczenia. Grozę sytuacji potęgowali poustawiani w tle pracownicy jego firmy detektywistycznej, uzbrojeni po zęby, zamaskowani na wzór antyterrorystów. W mniej
więcej co piątym zdaniu powtarzał, że działa o wiele szybciej i sprawniej od nieudolnej policji. „Przyznaję, że zainteresowanie mediów było po części wynikiem mojego zaangażowania w tę sprawę” – wyznał potem bez fałszywej skromności. Razem z detektywem przed obiektywami kamer pojawiała się płacząca matka zaginionej. Ściszonym głosem, ze wzrokiem wbitym w kolana prosiła porywacza: „Madzia jest naszą małą perełką. Oddaj nam Madzię”. Cały ten „cyrk” rozpoczął wielką medialną karierę matki zaginionej dziewczynki. Dosłownie w ciągu kilku dni Katarzyna Waśniewska awansowała do rangi „najgorętszej postaci show-biznesu”, uczestnicząc w sesjach zdjęciowych i udzielając setek wywiadów. Ekscytowali się nią styliści i świat mody, paparazzi śledzili jej każdy krok. Efekciarskie konferencje detektywa spotkały się z nieprzychylną reakcją policyjnych ekspertów, którzy zarzucali Rutkowskiemu zły wpływ na pracę organów ścigania, zmuszonych przez to do zmiany swej taktyki. Ale w pierwszym etapie śledztwa to on odegrał w tym spektaklu główną rolę. Podejrzewając, że dziewczyna kłamie w sprawie rzekomego porwania swej córki, zainscenizował przedstawienie, które określił potem mianem „gry operacyjnej”. Jego celem było nakłonienie matki Madzi do wyznania prawdy. Naciskana ostro przez detektywa i jego ludzi Katarzyna Waśniewska przyznała w końcu, podczas rozmowy w hotelu Trojak, że nie było żadnego porwania. Dziecko wyślizgnęło jej się z kocyka i zabiło, upadając główką na podłogę. Nagrany przez Rutkowskiego film, na którym zapłakana Katarzyna opowiada o tym wydarzeniu, trafił do serwisów informacyjnych wszystkich telewizji, a w Internecie zrobił prawdziwą furorę. – Jak wychodziłam, ona była w tym kocyku – opowiadała. Wielkie łzy spływały jej po policzkach. – Spadła ci? – współczująco pytał detektyw. – Ja nawet nie wiem kiedy… Ten kocyk był taki śliski… Trzymała się sama prosto na rękach… – I co, wypadła ci? – dopytywał dalej Rutkowski. – Tak się przechyliła… – wyznała, szlochając. – Co miałam robić? Jechać na policję? Nie wiem… Jej główka latała w każdą stronę… Nie zrobiłam tego specjalnie… Ja ją kochałam… Troszczyłam się o nią… Ona po prostu zrobiła „fik” do tyłu. Akurat stałam na progu… Poleciała, no… Boże… Gdyby pan wiedział, jak przerażająco wyglądała… Jezus Maria. Mój maleńki aniołek. Nie wiedziałam, co ja mam robić. Wcześniej przez dziesięć dni okłamywała męża, rodzinę, całą Polskę. Wszyscy chcieli jej pomagać, a ona patrzyła zapłakanym wzrokiem w kamerę. I kłamała. Stwierdzenie, że w końcu powiedziała prawdę, nie znaczy bynajmniej, że całą prawdę. Przyznała, że Madzia nie żyje i że żadnego porwania nie było. Policja przez całą dobę szukała ciałka we wskazanym przez nią miejscu i nie znalazła. Bo Katarzyna znów skłamała, wskazując nie to miejsce. Prawie pół miliona złotych – tyle w sumie kosztowały podatników poszukiwania rzekomo porwanej Madzi. Dziesiątki specjalistów, ciężki sprzęt, paliwo do radiowozów… W nocy z 3 na 4 lutego wyznała w końcu, gdzie rzeczywiście ukryła zwłoki. Jak opowiadali policjanci – nie płakała. Opisała to miejsce, dokładnie, rzeczowo, bez emocji. Pojechała tam razem z funkcjonariuszami. Madzia znajdowała się w załomie muru zrujnowanego budynku w parku Żeromskiego. Przysypana gruzem, liśćmi i śniegiem. Obok leżał różowy kocyk.
Katarzyna Waśniewska została aresztowana pod zarzutem nieumyślnego spowodowania śmierci córki. Ekipa policyjna nadal jednak pracowała nad sprawą. Niektóre szczegóły w opowieści matki wydawały się funkcjonariuszom wciąż niezgodne z faktycznym przebiegiem wydarzeń. Podejrzewali, że wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Wkrótce Katarzyna Waśniewska wyszła na wolność. Jest wielce prawdopodobne, że to, iż sędziowie nie widzieli powodu, by zatrzymać ją w areszcie, wynikało z traktowania jej jak gwiazdy i celebrytki, a nie przestępczyni. Miejsce gwiazd jest przecież przed obiektywami kamer, a nie za kratkami. *** Był piękny ślub, w słoneczny kwietniowy dzień 2011 roku. Ona w biało-różowej sukience z różowym szalem, on w gustownym garniturze. Patrzyli na siebie, jakby świata poza sobą nie widzieli… Tak zaczęła się ta cała historia. W dniu ślubu Katarzyna była w czwartym miesiącu ciąży, która od początku była zagrożona. Kobieta miała anemię i przez większość czasu leżała w łóżku, paląc papierosy. Twierdziła, że ginekolog zezwolił jej na to. Przekonała swojego męża, że siedem wypalonych papierosów dziennie nie szkodzi kobietom w ciąży. Cierpiała też na odwodnienia, częste bóle pleców, wymioty (po porodzie miała dodatkowo kłopoty związane z niezabliźnianiem się rany pooperacyjnej, co trwało kilka tygodni). Wpływało to niewątpliwie na jej nastrój. „Przechodziła z jednej skrajności w drugą, raz chciała przenosić góry, raz w ogóle nie chciała wychodzić z łóżka, raz uderzyła mnie drzwiami, nie poznawałem jej – twierdził jej mąż, Bartłomiej Waśniewski. – Często tak się działo, że w jednej chwili śmiała się, próbowała żartować, a piętnaście minut później zaczynała płakać, nie mówiła o co chodzi”. 15 lipca 2011 roku przyszła na świat Madzia. Urodziła się w 37 tygodniu ciąży. Ważyła 2700 gramów, mierzyła 55 centymetrów. Nie oddychała. Podczas porodu miała owiniętą pępowinę wokół szyi, która ją przy skurczach podduszała. Stąd decyzja o cesarskim cięciu. Po reanimacji odzyskała tętno, jej serduszko zaczęło pracować. Jeszcze tego samego dnia przewieziono ją do Klimontowa, gdzie zdiagnozowano ogólnoustrojowe zapalenie bakteryjne. Lekarze nie mieli pojęcia, co to za bakteria. Dziewczynka została umieszczona w inkubatorze, podawano jej antybiotyki, które na początku nie przynosiły żadnego widocznego skutku. Ale była silna i chciała żyć. Matka siedziała obok inkubatora i płakała, jak każda matka dziecka, którego życie jest zagrożone. Po trzech tygodniach Madzia przyjechała z rodzicami do domu. Czekali na nią dziadkowie, mnóstwo kolorowych zabawek i pięknie urządzony pokoik. Dziecko przeżyło i według relacji Bartłomieja Waśniewskiego było jego oczkiem w głowie. Ojciec Madzi wspominał, że w najlepsze miesiące zarabiał tylko 1400 złotych, ale i tak starczało im na opłaty, a Madzia miała tyle zabawek, że w nich tonęła. Tymczasem media podawały coraz więcej szczegółów zdecydowanie psujących ten sielankowy nieco obraz. Okazało się, że Katarzyna lubiła często wypić lub sięgnąć po skręta. Przesłuchiwany przez prokuraturę małżonek przyznał, że również popalał trawkę. Oboje byli podobno dość towarzyscy i nie stronili od imprez, na których alkohol lał się strumieniami, Waśniewscy zaś, w otoczeniu przyjaciół, siedzieli w kłębach dymu z marihuany. Niestety, nie zaprzestali imprezowania, kiedy na świat przyszło ich dziecko.
Katarzyna Waśniewska wyznała ponoć w rozmowie z koleżankami „spod celi”, że piła i paliła marihuanę nawet wtedy, gdy zajmowała się Madzią. On z kolei miał za to słabość do innych kobiet. Romansował podobno aż z trzema, a z jedną z nich – Izabelą M. – spotkał się jeszcze na cztery dni przed śmiercią córki. Jeszcze przed aresztowaniem Waśniewska pisała zresztą w pamiętniku, że seks z mężem jej nie satysfakcjonuje, bo „Bartek jest za mało czuły i zajmuje się tylko swoim ciałem i dba o własną przyjemność”. Potem, już po śmierci Madzi, rzuciła się w wir seksualnych przygód z przypadkowo poznanymi mężczyznami (o czym za chwilę), w domku na Podlasiu, dając upust swoim fantazjom seksualnym. Tańczyła też na rurze w krakowskim klubie nocnym. Dziewczynka rozwijała się prawidłowo, uśmiechnięta, radosna, ufna. 15 stycznia skończyła pół roku. Osiem dni później wyrżnął się jej pierwszy ząbek. 24 stycznia czas Madzi stanął w miejscu… Kiedy Katarzyna wyszła na wolność, pomocną dłoń wyciągnął do niej Krzysztof Rutkowski. Udostępnił Waśniewskim mieszkanie w Łodzi, Bartkowi pomógł znaleźć pracę. Tłumaczył później, że był przekonany, iż Madzia zginęła wskutek nieszczęśliwego wypadku. Kierował się po prostu „zwykłym, ludzkim odruchem”. Twierdził, że wręcz zaprzyjaźnił się z Waśniewskimi. Na swoim blogu dzielił się uwagami na temat ich prywatnego życia, a jego komentarze ochoczo podchwytywała kolorowa prasa oraz plotkarskie portale internetowe. Rutkowski planował nawet nakręcenie filmu o Waśniewskich i swoim udziale w śledztwie. Miał nosić tytuł Napiętnowani. Ten znakomicie – zwłaszcza medialnie – funkcjonujący układ pomiędzy detektywem a Katarzyną Waśniewską nie trwał jednak długo. Pewnego dnia Katarzyna zniknęła z łódzkiego mieszkania. Dziwnym trafem stało się to w momencie, w którym Rutkowski chciał ją przebadać poligrafem, zwanym popularnie wykrywaczem kłamstw. Aparat ten wcale – jak potocznie się uważa – nie ujawnia wprost, kiedy człowiek mówi prawdę, a kiedy nie. Pozwala jedynie na stwierdzenie zmian emocjonalnych u badanych osób, wywołanych na skutek percepcji pytania krytycznego, co w pewnych szczególnych sytuacjach może być podstawą stwierdzenia, że pytania te dotykają kwestii, które osoba badana świadomie próbuje ukryć przed badającym, a zatem odpowiada na pytania nieszczerze. Aparat rejestruje przebieg czynności oddychania, reakcję skórno-galwaniczną, przebieg pracy serca oraz zmiany objętości mięśni badanego, czyli korelaty emocji, manifestujące się w postaci zaburzeń i zniekształceń zapisów. Czy Waśniewska to wszystko wiedziała? Nie wiadomo. W każdym razie sama nazwa „wykrywacz kłamstw” spowodowała u niej zapewne reakcję taką, jak u średniowiecznych heretyków słowo „inkwizycja”. Na wszelki wypadek zwiała, zostawiając na stole kartkę do męża: „Kocham Cię, ale muszę sobie sama poukładać życie. Zarówno ty, jak i Twoja rodzina już za dużo przeze mnie wycierpieliście”. Wcześniej w wyszukiwarce internetowej jej mąż wpisał hasło: „jak oszukać poligraf?”. Sędziemu odpowiadał później, że… zrobił to z ciekawości. Prokuratura rozesłała list gończy za Katarzyną Waśniewską. – Dlaczego nie chciałaś się przebadać wykrywaczem kłamstw – pytał później Waśniewską dziennikarz „Super Expressu”. – Były dwie próby… – Pierwsza próba i tak nie doszłaby do skutku, bo byłam w fatalnym stanie – odpowiedziała. – Nawet pan, który przeprowadzał badanie, powiedział, że to nie ma
żadnego sensu. A druga próba, jak się okazało, to była próba medialna. Przed bramą stał wóz TVP, wszędzie kręciły się pismaki. Krzysztof [Rutkowski] chciał zarabiać na nas pieniądze. – Myślisz, że Krzysztof Rutkowski brał za to pieniądze? – Myślę, że tak. Albo miał jakieś układy. – To dlatego uciekłaś z kryjówki detektywa? – Po pierwsze, nie uciekłam. Zadzwoniłam do mamy, że przyjeżdżam i że jadę do Gliwic złożyć zeznania w sprawie Krzysztofa. No więc jaka to ucieczka? Od męża – tak. Jak najbardziej, bo jeśli on chciał nadal stać murem za Krzysztofem i brać udział w tym całym cyrku, to proszę bardzo. To jest jego wola. – Czy macie wrażenie, że Rutkowski wami manipulował, że was wykorzystał? – Myślę, że sobie zrobił niezłą reklamę i przesadził. Policja znalazła ją miesiąc po tej ucieczce, w małej chacie w Turośni Dolnej na Podlasiu. Przebywała tam w towarzystwie dwóch osób – dwudziestodwuletniego Marcina K. oraz czterdziestodwuletniego Krzysztofa P., pseudonim „Dandi”, którego poznała wcześniej w Krakowie, gdzie zatrudniła się w popularnym klubie dla mężczyzn, znanym z erotycznych tańców na rurze. Zrobiła tam podobno prawdziwą furorę. „Klienci ją uwielbiali, zwłaszcza że była bardzo bezpośrednia, lubiła siadać im na kolanach – zdradził dziennikarzom jeden z pracowników klubu. – I bywało, że nie kończyło się tylko na tańcu… Tańcząc na rurze, mogła zarobić nawet tysiąc złotych dziennie, ale oferując inne «usługi», kilka razy więcej”. W Turośni Katarzyna oddawała się słodkiemu nieróbstwu i Krzysztofowi P., przestępcy skazanemu kiedyś za pedofilię. „W chacie aż dudniło od uderzeń łóżka – opisywał to, co działo się w małej chatce, Marcin K. – Sceny niczym z filmu porno […]. Jej krzyki było słychać przez ścianę. Czasami Katarzyna i „Dandi” nie wychodzili z łóżka całymi dniami. […] Ona ciągle miała ochotę na seks. Bez względu na to, czy było to w ciasnym pokoiku w wiejskiej chacie, czy nad rzeką, czy ktoś był w pobliżu […]. Krzysztof miał nie lada zadanie i wyzwanie, aby zaspokoić ciągle niewyżytą i wyuzdaną kochankę […]. Waśniewska mnie nie pociągała – dodał szczerze Marcin K. – Nagabywała mnie nie raz, ale, niestety, nie była w moim typie. Miała taką szczurzą twarz. Nie podobała mi się wcale. Nie pociągała mnie, więc nie spałem z nią. Wolałem siennik w kuchni”. Od śmierci jej córeczki minęło wówczas raptem pół roku, a ją interesował jedynie seks, bez znaczenia gdzie i z kim. Byle dużo i pikantnie. „Aby ją zdobyć, «Dandi» bez ogródek stwierdził, że od lat ma kontakt z duchami i że umożliwi Waśniewskiej kontakt ze zmarłą córeczką – opowiadał dalej Marcin K. – Z potem na czole krzyczała w nocy przez sen, a i w dzień miała przerażoną minę. A wszystko dlatego, że panicznie bała się ducha swojego dziecka. Próbowała pozbyć się ducha Madzi, który miał ją odwiedzać co noc i nękać […]. Prosiła mnie, abym kupował w sklepie świece. Później zapalała je i czytała coś z książeczki, mamrotała pod nosem, wpadała jakby w trans. Tłumaczyła, że rozmawiała z duchami. […] Na stoliku kładła jakąś laleczkę […]. By odpędzić zjawę, korzystała z książki z zaklęciami magicznymi i specjalnymi formułkami okultystycznymi”. Marcin K. udawał w Turośni męża Katarzyny, a Krzysztof P. jej ojca. Wszystko po to, by uśpić czujność sąsiadów. Telewizja na okrągło przecież trąbiła o niejakiej Katarzynie W.,
która zamiast zgłaszać się regularnie na komisariat (do czego zobowiązana była zgodnie z warunkami zwolnienia), najzwyczajniej w świecie „dała nogę” i „ukrywa się w nieznanym miejscu”. W prasie i telewizji wciąż publikowano jej zdjęcia. W tych warunkach nie dało się zbyt długo ukrywać. Sąsiedzi szybko ją rozpoznali i dali znać, gdzie trzeba. Przy okazji zapamiętali też wiele drobnych szczegółów związanych z jej pobytem w Turośni. Między innymi Marcina K., który kilkakrotnie „z nieśmiałą miną” kupował w miejscowym sklepie prezerwatyw35. „Może ich spotkałam, może z nimi spałam, nie wiem, nie pamiętam” – z drwiącym uśmieszkiem Katarzyna odpowiedziała śledczym, pytającym ją o rodzaj kontaktów z wymienionymi mężczyznami, którzy mogli przy okazji dowiedzieć się czegoś o tym, jak umarło niewinne dziecko. Waśniewska znów trafiła do więziennej celi. Tym razem na dłużej. Pracujący nad sprawą śmierci małej Madzi policyjni fachowcy doszli bowiem w międzyczasie do wniosku – a raczej uzyskali pewność – że przebieg wypadków owego feralnego dnia, 24 stycznia 2012 roku, wyglądał zupełnie inaczej, niż opisała to matka zmarłej dziewczynki. Według nich Madzia nie zginęła w wyniku nieszczęśliwego wypadku, lecz z zimną krwią została zamordowana. Próbując zrekonstruować przebieg wypadków, stwierdzono, że około godziny szesnastej Katarzyna wróciła do mieszkania pod pretekstem niezabrania wystarczającej ilości pieluch i, trzymając córkę na rękach, skierowała się do sypialni. Tam rozebrała dziecko z zimowego kombinezonu, stanęła na progu – a raczej wysokim podeście pomiędzy pokojami, który jest najwyższym punktem w mieszkaniu – i prawdopodobnie rzuciła córką o podłogę. Dziewczynka pokonała w powietrzu około 150 cm! „Za ustaleniem, iż pokrzywdzona upadła z wysokości na podłogę, przemawia rozkład doznanych przez nią obrażeń oraz zabrudzeń na jej odzieży, który wskazuje, że pokrzywdzona uderzyła o twarde podłoże najpierw prawą stroną okolicy podpotylicznej i karku z prawej strony, a następnie grzbietem w okolicy łopatkowej prawej […], a następnie upadła na podłoże całym ciałem. Magdalena Waśniewska w wyniku uderzenia o podłogę doznała obrażeń ciała w postaci uszkodzenia odcinka szyjnego kręgosłupa”. Jak wynika z sekcji zwłok, Madzia nadal jednak żyła i miała szansę wyjść z tego cało, gdyby tylko na czas udzielono jej pomocy. W istocie doznała tylko nieznacznych obrażeń w okolicy tyłu głowy i szyi, co dałoby się wyleczyć poprzez nałożenie odpowiedniego kołnierza ortopedycznego. Dlatego ostatecznie została uduszona. W ocenie biegłych Katarzyna Waśniewska po prostu chciała zabić swoje dziecko. Dlatego zatkała jej nosek i usta (ręką, poduszką, torbą foliową czy kocykiem – to wie tylko ona sama). Agonia dziecka trwała kilka minut. Potem matka ubrała je z powrotem w kombinezon. „Doznane przez pokrzywdzoną obrażenia tyłogłowia i karku nie były wystarczające do spowodowania jej śmierci. Po upadku Magdaleny Waśniewskiej na podłogę i prawdopodobnej krótkotrwałej utracie przez nią przytomności, Katarzyna Waśniewska podeszła do leżącego dziecka i poprzez zatkanie otworów oddechowych doprowadziła do jego śmierci w wyniku uduszenia gwałtownego […]. Podejrzana wysłała o godzinie 16.14 do swojego męża wiadomość SMS o treści – «kotku kup trochę pieczarek jak jesteś w sklepie i napal w piecach jak wrócisz, bo chyba będziesz szybciej niż ja, kocham cię». Następnie o godzinie 16.16 odbyła rozmowę z bratem, w której stwierdziła, iż dziecko właśnie się obudziło i już wychodzą z domu.
[…] Po dotarciu około godziny 17.00 do parku Katarzyna Waśniewska udała się w pobliże ruin i – pozostawiając wózek wraz z ciałem córki – weszła na teren ruin, gdzie w pobliżu narożnika dwóch ceglanych ścian, pomiędzy ścianą a znacznych rozmiarów odłamkiem betonowego bloku wykopała, używając przyniesionych ze sobą rękawic roboczych, płytki dół w zalegającej ruiny luźnej warstwie odłamków cegieł i liści. Następnie zwłoki zostały przykryte rozłożonym kocykiem koloru różowo-białego i przysypane nieprzekraczającą grubość 5 centymetrów warstwą gruzu i liści. Oceniając rozmiary dołu, rodzaj podłoża, temperaturę otoczenia, sposób ułożenia zwłok oraz ich przysypania, stwierdzić należy, iż czas poświęcony przez podejrzaną na ukrycie zwłok jej córki nie przekraczał 5 minut. […] Po zasypaniu ciała córki Katarzyna Waśniewska wcisnęła w warstwę gruzu na lewo od zwłok rękawice robocze, a następnie stojąc za załomem muru wypaliła co najmniej jednego papierosa”. Tym samym diametralnie zmieniła się sytuacja procesowa Katarzyny. Z podejrzanej o czyn z artykułu 155 kodeksu karnego („Kto nieumyślnie powoduje śmierć człowieka…”), stała się podejrzaną o dokonanie zbrodni z artykułu 148 („Kto zabija człowieka…”). Za pierwsze z wymienionych przestępstw grozi kara od trzech miesięcy do pięciu lat pozbawienia wolności. Za drugie – od ośmiu do dwudziestu pięciu lat albo kara dożywocia. W wypadku zabójstwa człowieka „ze szczególnym okrucieństwem” (art. 148 § 2 pkt 1 k.k.), minimalny wymiar kary wynosi lat dwanaście. Rozpoczęło się wyczekiwanie na proces. Jednocześnie nie skończyło się medialne zainteresowanie podejrzaną. Katarzyna Waśniewska natychmiast wykreowana została na „pierwszą więzienną celebrytkę III RP”. Prasę wypełniały szczegółowe reportaże o tym, jak się ubiera za kratkami, jaki ma makijaż, namiętnie fotografowano jej nowe uczesanie i zafarbowane na blond włosy. Jej drogę na przesłuchania w prokuraturze śledziły kamery w śmigłowcu pewnej telewizji informacyjnej. „Sprawa Madzi” zamieniła się w wieloodcinkowy sensacyjny serial. Ktoś nazwał ją „zbrodnią stulecia”, chociaż w ciągu kolejnych lat XXI wieku wydarzy się zapewne jeszcze wiele „ciekawszych” morderstw, w tym takich, których ofiarami będą dzieci. Zabita Magda pojawiała się w odległym tle, jako nieistotny w gruncie rzeczy szczegół, mało ważny dodatek do spektaklu. Rozmaite „hieny” usiłowały na tej tragedii zbić kapitał polityczny. Niezastąpiony Armand Ryfiński z Ruchu Palikota szybko znalazł winnych dzieciobójstwa. „Ajatollahowie odpowiadają za mordowanie dzieci” – ogłosił na swoim blogu. Nie trzeba tu chyba nikomu wyjaśniać, że używając słowa „ajatollahowie”, miał na myśli katolickich księży. To nic, że w krajach Europy Zachodniej, gdzie aborcja jest dopuszczalna, przypadki dzieciobójstwa odnotowuje się częściej niż w Polsce (na przykład w 2012 roku w Niemczech ujawniono 60 tego rodzaju zbrodni, w Polsce zaś 24). „Dziwię się, że Alicja Tysiąc milczy i nie wspiera postępowej myśli społecznej, sugerującej, że zakaz aborcji to źródło dzieciobójstwa” – skomentował te brednie Marek Król na łamach „W Sieci”. Jedynie „moherowa” prasa zwracała uwagę na zupełnie inne aspekty sprawy: „W medialnej dyskusji nad «sprawą Madzi» umyka problem Katarzyny Waśniewskiej, który powinien być zdecydowanie ważniejszy – powiedział na przykład ksiądz Antoni Bartoszek, teolog i moralista. – Relacje w mediach mówią o emocjach, czy płacze, czy się uśmiecha, o jej zachowaniu. A co dzieje się w najgłębszych pokładach duszy tej kobiety? Tego media nie
są w stanie pokazać i mogą spowodować, że o tym zapomnimy. […] Jeżeli już społeczeństwo tak bardzo zaangażowało się w sprawę, to myślę, że powinniśmy jako wspólnota podjąć modlitwę o miłosierdzie Boże dla tej kobiety. Chrześcijaństwo zawsze daje nadzieję. «Choćby wasze grzechy były czerwone jak szkarłat, jak śnieg wybieleją». A tak dzieje się wówczas, gdy człowiek w żalu i pokorze otwiera się na miłosierdzie Boże”. *** Siedząc w celi katowickiego aresztu, Katarzyna zajęła się studiowaniem książek z dziedziny medycyny. Jak twierdziła, po to, by dowieść swoich racji, że śmierć Madzi była jedynie nieszczęśliwym wypadkiem, a nie zaplanowaną z zimną krwią zbrodnią. Poza tym pisała list za listem do swojego męża. Nietrudno zgadnąć, o czym pisała. Zgodnie z tym, co twierdziły jej koleżanki z celi, Waśniewska ma przecież „bardzo wybujały temperament erotyczny i nie wstydzi się swoich fantazji”… „Napisała w areszcie kilkadziesiąt listów – przyznał Krzysztof Zawała, sędzia Sądu Okręgowego w Katowicach. – Wszystkie były ocenzurowane przez sąd, bo teraz sąd jest dysponentem oskarżonej. Większość z nich była adresowana do męża, Bartłomieja. Nie było w tych listach żadnej treści, która mogłaby zagrażać przebiegowi procesu, dlatego zostały przekazane do adresata. Na żaden z tych listów nie otrzymała odpowiedzi”. Jednymi z ważniejszych informacji, które posłużyły prokuraturze do sporządzenia aktu oskarżenia przeciwko Waśniewskiej, były zeznania jej koleżanki z celi, Beaty Ch., opisywanej wcześniej matki Szymka z Będzina. To właśnie ona oraz jeszcze jedna współosadzona opowiedziały śledczym o tym, czym chwaliła im się Katarzyna podczas swego pobytu w areszcie śledczym. Z zeznań obu kobiet wynikało, że Waśniewska zaplanowała z premedytacją zabójstwo swej córeczki, wcześniej starannie opracowując wszystkie szczegóły. Madzia miała zostać zamordowana podczas jednej z imprez, w której oprócz państwa Waśniewskich uczestniczyły jeszcze cztery inne osoby. Wspólnie mieli wymyślić „nieszczęśliwy wypadek” i uderzyć martwym dzieckiem o próg, aby spowodować obrażenia. Potem, aby chronić resztę osób, Katarzyna miała podobno wziąć całą winę na siebie. W późniejszym czasie, podczas postępowania sądowego, Beata Ch. odwołała te zeznania. Twierdziła również, że Waśniewska opowiadała jej, iż jeszcze przed narodzinami dziecka zajmowała się prostytucją: „Miała w ten sposób sobie dorabiać, bo Bartek pracował tylko dorywczo. Chodziło o czasy, kiedy Madzi jeszcze nie było na świecie, i krótko potem, jak już się urodziła. Pieniądze były dla niej bardzo ważne, szybko je zarabiała i jeszcze szybciej wydawała”. Druga ze współosadzonych, Małgorzata G., spędziła w celi z matką Madzi zaledwie tydzień. Nie było to dużo, ale wystarczyło, aby pogrążyć Waśniewską. Na początku Katarzyna nie miała jeszcze do koleżanki zaufania – opowiadała, że Madzia wypadła jej z rąk. Po kilku dniach wreszcie otworzyła się. Małgorzata G. poinformowała prokuraturę o tym, że niedługo przed śmiercią Madzi jej mama szukała w Internecie informacji na temat upadku małego dziecka z wysokości oraz o tym, jak czad działa na niemowlę, czy zabija szybciej niż osobę dorosłą, ile to trwa itp. Badania dysku wyciągniętego z komputera Waśniewskiej potwierdziły te rewelacje, dodatkowo pozwalając ustalić, że Katarzyna
interesowała się również w sieci trumnami dla niemowląt i kosztami ich pochówku. Według śledczych istotne dla sprawy i kwestii ewentualnej odpowiedzialności Waśniewskiej za zabójstwo były też zeznania jeszcze jednej kobiety, która 20 stycznia 2012 roku miała podobno widzieć w okolicach parku Żeromskiego Katarzynę z wózkiem, a później przerzucającą tam kamienie i gruz. To było dokładnie w tym samym miejscu, w którym kilka dni później zabójczyni urządziła pochówek swojej córeczce… Ważnym dowodem stał się pamiętnik Katarzyny Waśniewskiej. To w nim w chwilach słabości zdobywała się na szczerość i pisała, co myśli o mężu, rozczarowaniu seksem, miłością i o Madzi, której nie chciała. Wpisy w jej pamiętniku dowodzą, że nie chciała dziecka już przed jego narodzeniem. Wyszła za mąż zaledwie po czterech miesiącach znajomości z Bartkiem. Powodem była ciąża. „Ta bajka, która trwa, którą z nim przeżywam, musi się katastrofalnie skończyć, katastrofalnie dla mnie i dla niego” – zapisała tuż przed ślubem. Cztery tygodnie później dodała: „Jestem samotna z Bartkiem, czuję całą sobą pustkę zdarzeń i emocji, które mi towarzyszyły. Ślub to była pomyłka, skomplikował mi życie”. „Jest zbyt wiele powodów, dla których to dziecko nie musi, a nawet nie może przyjść na świat – zanotowała też innego dnia. – Jest to trudne dla mnie, ale konieczne, boję się bardzo co będzie, jak to się stanie, czy dam sobie radę z kolejną tragedią w moim życiu”. Wypisała też 22 powody, dla których nie chce mieć dziecka. Uważała, że trudno będzie związać koniec z końcem, będzie miała rozstępy, runą ich plany na przyszłość, pogorszy się stan jej zdrowia, straci dobry wizerunek, nie podoła obowiązkom. „To proces poszlakowy, który ma udowodnić winę Katarzyny W., oskarżonej o najcięższą zbrodnię – oświadczył przydzielony jej z urzędu adwokat, dr Arkadiusz Ludwiczek. – To tylko zestaw luźno powiązanych domysłów, które nie świadczą o tym, że popełniła to przestępstwo. Podobnie jak zeznania świadków, którzy zeznawali, że Katarzyna zawsze była jakaś dziwna i nie lubiła dzieci, a zbrodni miała się dopuścić z zazdrości o męża”. Marzena Nykiel tak wyjaśniała na łamach „W Sieci” pojęcie „proces poszlakowy”: „W czasie rocznego śledztwa, podczas którego prokuratorzy drobiazgowo analizowali wszystkie wątki i prześwietlali wszelkie ślady dotyczące śmierci sześciomiesięcznej Madzi, nie udało się zgromadzić dowodów przesądzających ostatecznie o tym, że Katarzyna W. zamordowała 24 stycznia ub.r. swoje dziecko. Przemawiają za tym jednak zebrane przez biegłych poszlaki. Proces nie będzie więc łatwy, lecz jak podkreślają prawnicy, wcale niepozbawiony szans na udowodnienie oskarżonej winy. Poszlaka to dowód pośredni, który obciąża podejrzanego, ale nie przesądza o jego winie. To dowód, z którego wyciąga się wniosek o tym, czy oskarżony jest winny, czy też nie. Oskarżenie opierające się na dowodach poszlakowych wymaga od organów procesowych potężnego wysiłku, lecz wbrew obiegowym opiniom, wcale nie jest procedurą rzadką. Istotne jest to, aby liczba poszlak była wystarczająca do stworzenia logicznego ciągu zdarzeń i by wykluczała ona logicznie jakąkolwiek inną wersję wypadków. Prawnicy podkreślają jednak, że proces poszlakowy zawsze jest ryzykowny. Prokuratura przedstawia swoją wersję zdarzeń, obrona swoją. Zadaniem sądu jest rzetelna ocena przedstawionych wersji i decyzja o tym, które są w jego opinii bardziej wiarygodne. Musi przy tym logicznie uzasadnić wyrok”.
*** Proces Katarzyny Waśniewskiej rozpoczął się 18 lutego 2013 roku. Składowi sędziowskiemu przewodniczył Adam Chmielnicki, jako drugi sędzia zawodowy wystąpiła Monika Postawa-Gwóźdź. Do tego troje ławników, plus ławnik zapasowy. Oskarżał prokurator Zbigniew Grześkowiak z Prokuratury Okręgowej w Katowicach. Interesy podsądnej reprezentował wspomniany już wcześniej mecenas Arkadiusz Ludwiczek, wykładowca prawa karnego na Uniwersytecie Śląskim (od początku całej sprawy był to już czwarty adwokat Katarzyny). Ze względu na olbrzymie zainteresowanie mediów, proces przeprowadzono w specjalnej sali Sądu Okręgowego w Katowicach na terenie koszar policji, przygotowanej parę lat wcześniej na potrzeby procesu „Krakowiaka” i jego zorganizowanej bandy. Na rozprawę mogli wejść jedynie posiadacze specjalnych przepustek. Na miejscu pojawiło się jakieś pół setki dziennikarzy, w tym reporterzy TVN 24. Brakowało tylko oskarżonej. Pojawiła się o godzinie 9.43, w asyście policjantów. Trzynaście minut spóźnienia – jak na polskie sądy, tyle co nic. Nie zasłaniała twarzy, nie odwracała głowy. Wchodząc na salę, lekko się uśmiechała. Miała spięte włosy, usta umalowane czerwoną szminką. „O kurczę, na pomalowanie się i czesanie na pewno straciła rano więcej czasu niż ja” – skomentowała wygląd Katarzyny jedna z dziennikarek. Fotoreporterzy na wyścigi naciskali migawki swoich aparatów. Atmosfera zaczęła przypominać bardziej tę znaną z festiwalu w Cannes czy z rozdawania statuetek Oscara. Informacje, które znalazły się w przygotowanym przez prokuratora akcie oskarżenia, nie stanowiły dla czytelników tabloidów większej niespodzianki, bowiem wcześniej już pojawiły się w mediach. „Mieliśmy do czynienia z rozgrywaniem w mediach przez organa ścigania postępowania i późniejszego procesu, co w efekcie prowadziło do wytworzenia pewnego nacisku społecznego na sąd – stwierdził później dr Marcin Warchoł, prawnik i wykładowca Instytutu Prawa Karnego Uniwersytetu Warszawskiego. – Sąd zachował się wręcz wzorowo, ale prokuratura mu pracy nie ułatwiła, wręcz przeciwnie. To powinno zostać zbadane i wyjaśnione, bo takie działania nie powinny mieć miejsca […]. Rozgrywanie procesu w mediach powoduje, że wiarygodność tracą różne wersje kryminalistyczne, które powinny zostać sprawdzone. Potencjalne osoby, jeśli oczywiście takie były, które mogły mieć ewentualny udział w zdarzeniu, dzięki medialnym publikacjom mogły domniemywać, w którym kierunku idzie śledztwo i jakie są działania prokuratury. Nie mam wątpliwości, iż w tej sprawie wykorzystano media do wytworzenia społecznego nacisku”. „Bardzo niedobrze się stało, że temat «mamy Madzi» stał się sprawą ogólnonarodową – wtórował mu profesor Brunon Hołyst, profesor nauk prawnych, specjalizujący się w zagadnieniach kryminalistyki i kryminologii, pionier wiktymologii i suicydologii w Polsce. – W ten sposób podgrzewano atmosferę, kreowano niedobre emocje. Ciekawe, że akurat ta sprawa wzbudziła takie zainteresowanie, skoro w tym czasie było kilka bardziej brutalnych zabójstw dzieci”. Oskarżona wysłuchała aktu oskarżenia bez większych emocji. Takie przynajmniej robiła wrażenie. Ręce ułożone nieruchomo na kolanach, wzrok wbity w jedno miejsce, gdzieś za plecami prokuratora. Na pytanie sądu, czy zrozumiała akt oskarżenia, odpowiedziała krótko: „Tak”. Na pytanie, czy chce składać wyjaśnienia, równie powściągliwie odrzekła:
„Nie”. Ponieważ oskarżeni mają do tego prawo, sąd postanowił odczytać wyjaśnienia Katarzyny Waśniewskiej, złożone w trakcie śledztwa: – Bałam się korzystania z pieców, dlatego wpisałam w wyszukiwarce informacje o tlenku węgla… – Czy w dniu dziewiętnastym stycznia zapoznała się pani w Internecie z treścią artykułu o tym, jak zabić bez pozostawiania śladów? – Nie czytałam tego artykułu, o którym mowa. – Czy wpisała pani frazę: „jak zabić bez śladów”? – Nie przypominam sobie, żebym wpisywała taką frazę. Raczej wykluczam taką sytuację. – Czy wchodziła pani na strony związane z zasiłkiem pogrzebowym? – Byłam w ciąży zagrożonej. Tak przynajmniej od samego początku twierdzili ginekolodzy. Ja już wcześniej wpisywałam takie rzeczy na innym komputerze marki Asus, należącym do Pauliny Waśniewskiej, siostry Bartka. – Czy wpisywała pani w wyszukiwarce frazę: „dochodzenie w sprawie zatrucia tlenkiem węgla”? – Nie pamiętam. Czytałam coś o mężczyźnie, który zabił kogoś w taki sposób. Przeczytałam to z ciekawości. Mój mąż, Bartek, zaklejał dziury w piecach, bo z nich wydobywał się dym. To było dwudziestego stycznia… Zdarzało się to u nas, to znaczy kłopoty z piecem, już wcześniej. Nasi sąsiedzi też mieli tego rodzaju problemy. Ja szukałam tych informacji o zaczadzeniu w związku z wydarzeniami z dziewiętnastego stycznia i kłopotów z piecami. Informacje dotyczące zaczadzenia sprawdzałam tylko i wyłącznie w celu prewencyjnym, by zapobiec takiej sytuacji. – Czy wchodziła pani na stronę dotyczącą zaczadzenia? – Tak, ale mówiłam już. Chodziło o kłopoty z piecem. My komputer i Internet mieliśmy od niedawna. Byłam głodna wiedzy. – Czy wchodziła pani na strony o małych trumnach, zasiłkach, kremacji? W jakim celu wpisała pani słowo o kremacji? – Nie wchodziłam na takie strony. Nie wpisywałam niczego związanego z pogrzebem dziecka. Kiedyś tylko rozmawiałam z Bartkiem o kremacji. – Lista wejść na strony jest bardzo długa. Ktoś to musiał zrobić. – Ktoś musiał, bo komputer sam by tego nie zrobił. Ale nie byłam to ja. Wśród miejsc dla publiczności rozległ się głośny szum, kiedy sędzia odczytywał złożone w śledztwie wyjaśnienia Waśniewskiej dotyczące przebiegu wydarzeń z dnia 24 stycznia ubiegłego roku: „Reanimowałam ją palcami. Zacisnęłam córce nosek. Chciałam wtłoczyć powietrze w jej płuca, nie chciałam tego robić na siłę. Patrzyłam na jej twarz. Gdy zobaczyłam, że córka się nie rusza, wzięłam ją na ręce i przytuliłam. Wtedy myślałam jeszcze, że Madzia żyje. Po chwili jej główka odchyliła się do tyłu i wtedy pomyślałam, że nie żyje. […] Pamiętam taki cichy odgłos, gdy uderzyła o ziemię. Stałam chwilę jak sparaliżowana […]. Nie pamiętam, czy klęczałam, czy kucałam […]. Kocyk był ze śliskiego materiału, ale nie miało to znaczenia. Miałam wolną tylko jedną rękę, ale nie pamiętam, czy próbowałam łapać nią Madzię”. Kobieta nie była w stanie wyjaśnić przesłuchującemu, dlaczego nie wzywała pomocy, nie zadzwoniła na pogotowie, nie pobiegła do sąsiadów: „Miałam telefon w kieszeni. Nie wiem, czemu z niego nie
skorzystałam. Kiedy robiłam córce sztuczne oddychanie, to w ogóle o tym nie myślałam”. Spośród zeznań całego korowodu świadków, którzy przewinęli się przez salę rozpraw katowickiego sądu, największe wrażenie zrobiły zeznania teściowej Katarzyny, Beaty Cieślik, i Bartłomieja Waśniewskiego. Kiedy pani Cieślik weszła na salę sądową, obrzuciła Katarzynę długim i – jak się wydawało – smutnym spojrzeniem. Oskarżona odwróciła głowę. Nie spojrzała na teściową nawet wtedy, kiedy kobieta opowiadała o przebiegu zdarzeń z tragicznego dnia 24 stycznia. W pewnym momencie babcia Madzi nie wytrzymała i zaczęła głośno płakać, wspominając moment odnalezienia ciałka. Katarzyna spuściła wzrok i zaczęła coś gwałtownie notować na kartce. Matka Bartłomieja Waśniewskiego nie ukrywała bynajmniej, że od samego początku niespecjalnie podobała jej się dziewczyna, którą wybrał sobie na żonę jej syn. Dowiedziawszy się, że Katarzyna jest w ciąży, wyraziła nawet głośno wątpliwość, czy aby na pewno Bartek jest ojcem. Potem jednak – jak oświadczyła – zaakceptowała wybór syna i starała się pomóc młodemu małżeństwu. Kiedy Madzia przyszła na świat, przyjęła Bartka i Katarzynę pod swój dach. Szybko jednak doszło do konfliktów. Pani Cieślik miała do synowej wiele pretensji, uważała, że Katarzyna nie traktuje właściwie swej córeczki. Stąd właśnie kiedy dowiedziała się, że Madzia została porwana, ogarnęły ją złe przeczucia. – Jak po porodzie zachowywała się Katarzyna Waśniewska? – dociekał obrońca. – To jej zachowanie mną wstrząsnęło. W trzeciej dobie po porodzie chciała się wypisać na własne żądanie. Myślałam, że chce częściej bywać przy Madzi, bo ona leżała w innym szpitalu, ale Katarzyna rzadko u niej bywała. Jak wyszła, tego samego dnia chcieliśmy ją zabrać z mężem do Madzi. Ona stwierdziła jednak, że boli ją brzuch. Dziecko walczyło o życie, a ona nie była ciekawa, jaka jest sytuacja. […] Kiedy Madzia przyszła na świat, miałam wrażenie, że ona opiekuje się nią jak automat, a nie jak kochająca matka. I od początku miałam wrażenie, że ona coś zrobiła dziecku. To porwanie nie bardzo było dla mnie wiarygodne. Błagałam synową, żeby wyjawiła prawdę. „Powiedz choćby najgorszą prawdę, ale powiedz, co się stało z Madzią!” – prosiłam. – W oczach pani Beaty znów pojawiły się łzy. – Ona się nie przyznała – wydusiła z siebie z trudem. – I nie sądzę, żeby kiedykolwiek się przyznała. Dla niej i tak nie ma kary na ziemi. Nie ma kary współmiernej do tego, co zrobiła. Czy będzie siedziała ileś lat, to nie zmienia faktu… Wstydzimy się za nią. Ona już nie należy do naszej rodziny… Kiedy wydało się, że Madzia nie żyje, wszyscy w rodzinie długo nie mogliśmy dojść do siebie. Mnie zastanowiło jednak, że najlepiej trzymała się synowa… To ona nas pocieszała, puszczała filmiki z Madzią. Zaskoczyło mnie, że jest taka twarda. Beata Cieślik mówiła raczej cicho, wolno i spokojnie. Wydawało się, że jest niezwykle opanowana, ale kiedy usiadła na chwilę wśród publiczności w trakcie odczytywania jej zeznań ze śledztwa, nie mogła opanować drżenia rąk i nóg. Wyjątkowo dociekliwie sąd przepytywał Bartłomieja Waśniewskiego, jego zeznania mogły bowiem wyjaśnić kilka bardzo istotnych dla postępowania kwestii. Prokuratura zarzuciła w akcie oskarżenia Katarzynie Waśniewskiej, że 19 stycznia 2012 roku usiłowała pozbawić córkę życia przez zaczadzenie. Fakt ten potwierdzać miały również odnalezione w komputerze zapytania na temat nieszczelnego pieca i skutków zatrucia tlenkiem węgla. Tego dnia ojciec Madzi wrócił do domu z pracy około godziny dwudziestej trzeciej.
Według prokuratury w tym właśnie czasie jego żona miała dokonać próby zaczadzenia córki i w taki sposób uchylić drzwiczki, by czad wpadał do sypialni, w której spała Madzia. Wydobywający się z mieszkania Waśniewskich dym widzieli sąsiedzi, ale Bartłomiej stwierdził przed sądem, że w ogóle nie przypomina sobie takiego zdarzenia. Dodał również, że z powodu nieszczelnego pieca oboje z Katarzyną interesowali się tym tematem i szukali różnych informacji w Internecie: „System kominowy był niedrożny – przekonywał. – Zanim piec się rozgrzał, dym przedostawał się do mieszkania. Ten sam problem mieli sąsiedzi”. Co dziwne, nikt jednak nie próbował tego pieca naprawiać! Sędzia Chmielnicki zapytał go, czy to on wpisał w komputerze frazy: „Jak zabić bez śladu?” oraz „zasiłek pogrzebowy niemowlaka”. Waśniewski zaprzeczył, dodając, że na ich komputerze były dwa profile, osobny dla Katarzyny i osobny dla niego, lecz oboje korzystali czasami z profilu współmałżonka. Z tego samego komputera korzystał też brat Katarzyny. Tak więc kwestia, czy to na pewno Katarzyna szukała odpowiedzi na te szokujące pytania, pozostała nierozstrzygnięta. Jak opisała to kolorowa prasa: „Gdy Bartłomiej mówił, jego żona niemal mdlała. Była zestresowana. Nerwowo przełykała ślinę, zbladła, drżały jej ręce. Sprawiała wrażenie, jakby za moment miała się osunąć na ziemię. Ale z upływem czasu była coraz bardziej zrelaksowana – jakby przestała się bać tego, co powie jej mąż”. „To był trudny moment, zarówno dla Bartłomieja, jak i Katarzyny. Małżonkowie spotkali się po raz pierwszy niemal po roku. On wystrojony w ciemną marynarkę i niebieską koszulę, w modnych okularach, ona w czarnym garniturze i białej koszuli, na wysokich obcasach. Kiedy on miał wejść do sądu, nerwowo palił papierosa. […] On ani razu nie spojrzał na Katarzynę, jednak zawsze mówił o niej pieszczotliwie «Kasia» albo moja «żona». Ona raz obdarzyła go powłóczystym spojrzeniem. Ale nie było w nim ani krzty miłości. Zachowywała się jak osoba, która czuje się opuszczona, zraniona, a może i obrażona. On starał się zachować stoicki spokój. Głos drżał mu jedynie wtedy, gdy wspominał opowieść Kasi o tym, jak umierała ich córeczka”. *** Wszelkie wątpliwości miały rozstrzygnąć zeznania biegłych. Stawiła się ich na rozprawie – dziewiątej już z kolei – czwórka: Czesław Chowaniec, Małgorzata Chowaniec i Mariusz Kobek – wszyscy ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego – oraz Zbigniew Jankowski z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego, specjalizujący się w przyczynach zgonów noworodków i niemowlaków. „Katarzyna Waśniewska już się nie uśmiechała, jak na poprzednich rozprawach – można było przeczytać w jednym z brukowców. – Czyżby bała się spotkania z biegłymi sądowymi?”. Początkowe badania przeprowadzała wymieniona wyżej trójka naukowców z Katowic. Kiedy jednak po dokonanej 6 lutego 2012 roku sekcji zwłok pojawiły się wątpliwości co do interpretacji obrazu histopatologicznego wycinków tylnej jamy czaszki, zlecono dodatkowe badania w Gdańsku. Do sprawy włączył się patomorfolog, Zbigniew Jankowski. To on właśnie wykazał, że u Madzi doszło do obrzęku mózgu, spowodowanego wzrostem ciśnienia, który mógł nastąpić wyłącznie poprzez uduszenie, o czym świadczyć miała obecność fragmentów móżdżku w rdzeniu kręgowym. Ustalając przyczynę śmierci niemowlaka, zespół biegłych z Katowic również stwierdził, że doszło do obrzęku mózgu,
będącego skutkiem gwałtownego uduszenia. Na taki proces wskazywały zmiany w nerkach, nadnerczach i wątrobie, a także stwierdzone wybroczyny pod opłucną. „Drastyczny przebieg duszenia składa się z co najmniej czterech faz: duszności, faza drgawkowa, porażenia i faza oddechów końcowych – opisywał Mariusz Kobek. – Każda z tych faz trwa co najmniej około sześćdziesięciu sekund. Agonia duszonego dziecka musiała więc trwać w sumie około czterech minut”. Wszyscy biegli zgodnie orzekli, że do śmierci dziecka nie mogło dojść w wyniku samego tylko upadku. Ich zdaniem wykluczały to obrażenia, jakie stwierdzili na zwłokach i w badanych tkankach. „Dzieci w tym wieku, spadając nawet z wysokości 150–180 cm, nie umierają – podkreślał Zbigniew Jankowski. – Mózg dziecka ma odporność na urazy, kości czaszki są plastyczne”. Zdaniem biegłych do śmierci Madzi mogło więc dojść tylko i wyłącznie z powodu uduszenia. „Następstwo zdarzeń było następujące: duszenie, niedotlenienie, obrzęk mózgu, wciśnięcie móżdżku do kanału kręgowego, śmierć dziecka – jednogłośnie oświadczyli biegli. – Wykluczamy inny mechanizm tej śmierci”. Obrońca Waśniewskiej zwrócił się do sądu z prośbą o powołanie nowego zespołu biegłych: „Podczas przesłuchania oskarżona opisywała, jak «jej córka dziwnie charczała po upadku, to nie był świst ani szelest» – oświadczył. – To jest opis matki, której dziecko umiera na rękach, to jest opis kobiety, która tyle traumatycznych rzeczy miała na swojej drodze. Kobieta nie jest lekarzem, nie ma wyższego wykształcenia, opisała to tak, jak umiała. Nie wiem, czy ktokolwiek miał do czynienia z czymś takim jak stridor krtaniowy. W niektórych książkach jest opisywany jako świst, charczenie, w każdym razie mieści się w opisie mojej klientki. Dokładnie to powiedział na ostatniej rozprawie jeden z biegłych, że jeżeli przyczyną byłby laryngospazm, to zaszłoby sinienie, charczenie i świstanie u dziecka. Biegli nie zwrócili na to uwagi, nie wiem z jakich przyczyn […]. Do śmierci dziewczynki mogło dojść poprzez skurcz krtani w wyniku nieszczęśliwego upadku”. Po raz pierwszy od początku procesu głos postanowiła zabrać także oskarżona: „Proszę o przychylenie się do wniosku, bo tu chodzi o moje życie, o moją przyszłość, a nie o to, który paragraf jest ważniejszy – powiedziała Katarzyna Waśniewska, prosząc sąd o przychylenie się do wniosku obrony o powołanie nowych biegłych lekarzy. – Ja nie dla zasady trzymam się tego, że nie przyznaję się do winy. Wysłuchanie tego, co biegli mówili, w żaden sposób nie przywróci mi Magdy, a bardzo wiele mnie kosztowało”. Jak należało się spodziewać, wnioskowi obrony sprzeciwił się prokurator. Ostatecznie sąd zdecydował o niepowoływaniu dalszych biegłych. *** Na kolejnej rozprawie, 19 sierpnia, biegli się jednak pojawili, lecz byli to specjaliści zupełnie innego rodzaju – z zakresu psychologii i psychiatrii. Badali oni Katarzynę Waśniewską w trakcie trwania śledztwa. Sąd postanowił, że ta część procesu będzie utajniona, ponieważ pytania mogą dotykać intymnych sfer życia oskarżonej. Utajniona? Możliwe, ale nie w Polsce. „Fakt” i inne tabloidy „jakimś cudem” dotarły do treści sporządzonych przez biegłych psychiatrów dokumentów. Wynikało z nich jednoznacznie, iż oskarżona ma tzw. osobowość dyssocjalną. Według portalu psychiatria.mp.pl osoby określane jako dyssocjalne (czy antyspołeczne) „w swoim zewnętrznym odbiorze
charakteryzują się współwystępowaniem takich cech, jak: agresywność, skłonność do stosowania przemocy, chłód emocjonalny, znikomy poziom współczucia i empatii wobec innych wraz z wysuwającą się niemal na pierwszy plan tendencją do uporczywego nieprzestrzegania obowiązującego porządku społeczno-obyczajowego. Jednostki takie nierzadko stają się sprawcami przestępstw, 50–80% skazanych odsiadujących wyroki w zakładach karnych spełnia kryteria antyspołecznego zaburzenia osobowości, a podstawową zasadą współżycia społecznego, którą wyznają, jest zaspokajanie własnych potrzeb kosztem innych ludzi. Znamienne jest to, iż wszelkie działania takich osób są wynikiem chłodnej kalkulacji i dobrowolnego wyboru. Dyssocjalne zaburzenie osobowości, choć stanowi postać nieprawidłowej struktury osobowości i pociąga za sobą wadliwe funkcjonowanie społeczne, nie jest czynnikiem wyłączającym odpowiedzialność za dokonywane czyny. Oczywiście nie każda osoba dyssocjalna zostaje sprawcą przestępstwa, a nie każdy kryminalista jest osobowością dyssocjalną. Niemniej jednak antyspołeczność – kluczowa cecha opisywanych tutaj osób – zawsze będzie powodować szkody społeczne w mniejszym lub większym zakresie – od pozornie niewinnego «wykorzystywania i eksploatowania» innych w celu realizacji własnych potrzeb, po poważne naruszenie porządku prawnego”. Zdaniem specjalistów taką właśnie osobowość ma Katarzyna Waśniewska. „Nie ma wyrzutów sumienia, robi dokładnie to, co sobie zaplanowała, nie bacząc na konsekwencje, nie uznaje norm moralnych, nie odczuwa strachu, nie potrafi współczuć”. „Katarzyna Waśniewska jest osobą preferującą wykonywanie czynności ryzykownych, posiada zdolność nieujawniania swoich emocji […]. Ma ona też skłonność do patologicznej kłamliwości, zniekształcania faktów i fantazji […]. Oskarżona, w ocenie biegłych, nie posiada poczucia odpowiedzialności za dokonane czyny […]. Katarzyna Waśniewska nie zdradza natomiast objawów choroby psychicznej, endogennych zaburzeń nastroju, upośledzenia umysłowego ani cech organicznego uszkodzenia centralnego układu nerwowego […]. Brak jest podstaw lekarskich do przyjęcia warunków zniesionej czy też znacznie ograniczonej poczytalności. Oskarżona miała zachowaną zdolność planowania, wykonywania i przewidywania skutków podejmowanych przez nią działań”. Jerzy Pobocha, doktor nauk medycznych, psychiatra i biegły sądowy, dopełnił obraz oskarżonej: „Zachowania seksualne Katarzyny Waśniewskiej nie są niczym dziwnym z punktu widzenia biegłego, chociaż zwykłych ludzi mogą zaskakiwać czy gorszyć. Bo jak można wytłumaczyć seksualne ekscesy i zaspokajanie własnych przyjemności erotycznych niedługo po śmierci córeczki? Znam przypadek, kiedy syn zabił matkę, a zwłoki ukrył w tapczanie, na którym później uprawiał seks z koleżanką. Waśniewska najwyraźniej, kiedy zaczęły targać nią wyrzuty sumienia po śmierci córki, rzuciła się w wir nieokiełznanego i dzikiego seksu. Ten rozbuchany erotyzm, szukanie mocnych wrażeń to nic innego niż sposób na odreagowanie sytuacji, na zagłuszenie sumienia i jego wyrzutów. Może Waśniewska nie chciała myśleć już o tym, co się stało, więc szukała czegoś, co ją wciągnie, zaspokoi, pozwoli zapomnieć? […] Ale w przypadku Waśniewskiej rozbuchany erotyzm i potrzeba wyuzdanych przygód, to nie tylko sposób na zapomnienie i zagłuszenie wyrzutów sumienia […]. Z drugiej strony takie zachowania muszą też wynikać z osobowości, bo trudne wydarzenia można odreagowywać w różny sposób: popadając
w alkoholizm, zakupoholizm czy zwyczajnie przez sport. A Katarzyna Waśniewska robiła to właśnie przez seks. Taką ma już widać osobowość”. Tymczasem opisywana „dyssocjalna osobowość” skwapliwie studiowała w areszcie kodeks karny. Na sali sądowej zawsze miała ze sobą dwa notesy: duży i mały. Strony pierwszego, z kolorowymi zakładkami, zapisywała w areszcie, w drugim nieustannie coś notowała podczas procesu. Co jakiś czas wyrywała z niego kartki, podając adwokatowi. W trakcie jednej rozprawy potrafiła przekazać mu nawet kilkanaście takich fiszek. Skupiona, skoncentrowana, starannie umalowana, ubrana w białą bluzkę, spodnie i czarną marynarkę, z elegancką torbą, wyglądała raczej jak aplikantka sądowa, a nie zahukana dziewczyna z blokowiska. Na szyi medalik – ponoć z podobizną świętego Benedykta. Widać było wyraźnie, że to ona sama rozdaje karty na swoim procesie. Co rusz szeptała coś do ucha obrońcy. Wielokrotnie sąd ogłaszał przerwy w rozprawie, by mogła udzielić adwokatowi kolejnych instrukcji. Zza więziennych murów docierały do mediów relacje dzielących z nią celę kobiet, które twierdziły podobno, że nawet za kratami nie straciła rezonu. „Przechwalała się, że policja nic na nią nie znajdzie”. „A jednak ich wychujałam” – tak ponoć skomentowała w celi decyzję sądu, który na początku uchylił jej areszt. Przed sądem zeznała to Małgorzata G. „Nikt nie dojdzie, jak dziecko znalazło się w miejscu, gdzie znaleziono jego zwłoki” – tak z kolei relacjonowała słowa Katarzyny inna ze współosadzonych, Natalia P. Prasa kolorowa na wyścigi donosiła swoim czytelnikom, jak wygląda i jak zachowuje się podczas rozprawy Katarzyna Waśniewska: „Eleganckie ciuchy, dyskretny makijaż i słodkie minki do policjantów i strażników więziennych. Katarzyna Waśniewska nawet w areszcie wie, jak podobać się mężczyznom, a oni ją zauważają, szczególnie, że ta nie stroni od rozmów z mundurowymi. Zmysłowe spojrzenia, usta w dzióbek i maślane oczy – to jej zestaw kobiecych trików. Działają!”. „Dzisiaj oskarżona o zabójstwo maleńkiej Madzi Katarzyna Waśniewska (23 l.) znowu pojawi się w sądzie. Będzie zadawać pytania biegłym, by udowodnić im, że nie zabiła własnego dziecka. Mama malutkiej Madzi z gracją i wdziękiem wysiądzie w błysku fleszów z więźniarki. Policjantka poda jej torebkę, a ona niczym gwiazda filmowa przekroczy progi sądu. Dla Katarzyny Waśniewskiej to nie jest zwykły dzień. Ona szykuje się do niego, bo wtedy wraca do normalnego świata spoza murów aresztu. Dlatego zawsze ma świeży makijaż, odprasowany garnitur i eleganckie szpileczki. Chce oderwać się od więziennych zwyczajów i pokazać klasę. Wyprawa do sądu to powód, by zadbać o siebie. «Wyjazd na rozprawę dla osób, które znajdują się w areszcie jest wydarzeniem, które przełamuje rutynę pozostałych dni» – potwierdza Artur Piszczek, rzecznik aresztu śledczego w Katowicach. Katarzyna Waśniewska odnalazła się w więziennym rygorze. Zaskoczyła wszystkich. «Zmieniła się. Przytyła. Z zahukanej kury domowej na przesłuchaniach stała się teraz elegancką kobietą. Swoim wyglądem robi wrażenie na sali sądowej» – twierdzi nasz informator”. „Kamienna twarz, na której trudno dostrzec jakieś rozterki czy uczucia, drgnęła na jeden mały moment. Zniknęła obojętność czy wręcz pogarda, z jaką Katarzyna Waśniewska słucha zwykle w sądzie obciążających ją zeznań świadków i biegłych. Gdy sędzia Adam Chmielnicki zapytał wczoraj matkę Madzi, czy chce zobaczyć zdjęcia swojej martwej córeczki, Waśniewska w tej jednej chwili straciła całą pewność siebie. Odmówiła.
Nie chciała patrzeć na bezwładne i sine ciałko własnego dziecka, które – jak twierdzą biegli i prokuratorzy – sama zabiła. Włosy zaplecione w francuski warkocz, czarne spodnie i żakiet, buty na wysokich obcasach – matka Madzi jak zwykle musiała poświęcić sporo czasu, by tak nienagannie zaprezentować się wczoraj w sądzie. Lubi kamery i błyski fleszy. Na salę rozpraw wchodziła pewna siebie i lekko uśmiechnięta. Nie traciła rezonu. Do czasu… Wstrząsające opisy obrażeń, jakich doznała mała Madzia, popsuły humor jej matce. Biegli ze szczegółami opowiadali o krwawych wybroczynach na ciele dziecka i o tym, że powstały najpewniej wskutek uderzenia dzieckiem o ziemię. Sędzia – słuchając biegłych – przeglądał dołączone do akt sprawy wstrząsające zdjęcia nieżywej Madzi. Poprosił biegłego o podejście do stołu sędziowskiego, by mógł wskazać na zdjęciu obrażenia, które opisywał. «Może oskarżona również chce podejść?» – spytał sędzia. «Nie, dziękuję, wysoki sądzie» – odpowiedziała chłodno, ale stanowczo Waśniewska. Ruszyły ją wyrzuty sumienia? A może bała się, że nie utrzyma nerwów na wodzy? Wczorajsze zeznania biegłych były dla niej druzgocące. I z każdą kolejną minutą Waśniewska miała coraz poważniejszą minę. Sprawiała wrażenie niezadowolonej, gdy jej obrońca, mecenas Arkadiusz Ludwiczek, dopytywał biegłych o szczegóły duszenia dziecka. A kiedy biegły opisywał, jak z braku tlenu umierała Madzia, jej matka spuściła głowę. Zniknęła cała pewność siebie i uśmieszek, z jakim Waśniewska wchodziła na salę rozpraw”. *** Przyszedł w końcu czas na tak zwane mowy końcowe. Na czas ich wygłaszania oraz ogłoszenia wyroku sąd zezwolił na obecność kamer na sali. Co więcej, wydał też zgodę na transmisję. Ostatnie godziny procesu można było oglądnąć na żywo aż w trzech stacjach telewizyjnych. Wnosząc o wymierzenie oskarżonej kary dożywotniego pozbawienia wolności, prokurator Zbigniew Grześkowiak powiedział między innymi: „Katarzyna Waśniewska dokładnie zaplanowała zabójstwo swojej półrocznej córki. Przygotowała scenę i aktorów tego planu zbrodni. Zbrodni prawie doskonałej. Przed widzami zagrała też rolę swojego życia. Zaplanowała i zrealizowała plan skierowania organów ścigania przeciwko niewinnej osobie. Na przeszkodzie stanęła jednak praca policjantów i prokuratorów, współczesna kryminalistyka, oględziny oraz analizy. One, krok po kroku, zdzierały warstwy kłamstwa, ukazując okrutną prawdę […]. Stopień jej winy ma charakter najwyższy z możliwych. Nie ma podstaw do obniżenia kary dla oskarżonej. Należy zwrócić uwagę na zachowanie przed zbrodnią i po jej dokonaniu. W sposób cyniczny wykorzystała organy ścigania, kierując podejrzenia na inną osobę. Oskarżona nawiązała też kontakty z krakowskim światkiem przestępczym […]. Brak jest okoliczności łagodzących, które sąd mógłby poczytać na korzyść podsądnej – nie jest nią ani fakt wcześniejszej niekaralności, ani wychowania się w dysfunkcyjnej rodzinie […]. Zeznania świadków i opisy biegłych złożone w toku śledztwa zostały podczas procesu uzupełnione szczegółowymi pytaniami stron i sądu, w pełni potwierdzając tezy aktu oskarżenia”. W trakcie wystąpienia prokuratora Katarzyna przez cały czas w skupieniu sporządzała notatki. Po przerwie mowę obrończą wygłosił mecenas Arkadiusz Ludwiczek, domagając się
uniewinnienia swojej klientki. „Krzyk ulicy jest krzykiem ludzi, którzy nie mają dostatecznej wiedzy, aby rozstrzygać tę sprawę – powiedział między innymi. – Mam nadzieję, że szum medialny nie wpłynie na wyrok sądu […]. Nie wiem, w którym momencie moja klientka zasłużyła sobie na to, że społeczeństwo wyklęło ją ze swojego grona. Medialna nagonka spowodowała, że Katarzyna Waśniewska jawi się jako najgorsze zło. Nie wiem, dlaczego całe społeczeństwo zwróciło się przeciwko niej […]. Z pełną determinacją stwierdzam, że moja klientka jest niewinna”. Katarzyna Waśniewska w ostatnim słowie także prosiła sąd o uniewinnienie, podtrzymując, że Magda zmarła w wyniku wypadku. 3 września 2013 roku Sąd Okręgowy w Katowicach orzekł, że Katarzyna Waśniewska jest winna zabójstwa swojej półrocznej córki oraz sprowadzania śledztwa na fałszywe tory, za co wymierzył jej łączną karę 25 lat pozbawienia wolności. Sąd zaliczył jej okres tymczasowego aresztowania na poczet wymierzonej jej kary. O wcześniejsze warunkowe zwolnienie będzie mogła ubiegać się najwcześniej po piętnastu latach, musi także pokryć ponad 100 tysięcy złotych kosztów sądowych. Zarówno oskarżyciel, jak i obrońca wnieśli w stosownym terminie odwołanie od tego wyroku. Prokurator zaskarżył przede wszystkim wysokość wymierzonej Katarzynie Waśniewskiej kary. Według niego 25 lat więzienia to za mało, ponieważ „stopień winy oskarżonej jest skrajnie wysoki”. Domagał się najwyższej znanej polskiemu prawodawstwu kary – dożywocia. Mecenas Ludwiczek natomiast w swojej 125stronicowej apelacji zajął się głównie podważaniem opinii biegłych na temat przyczyn śmierci małej Magdy. Odniósł się praktycznie do każdego dowodu, który został zgromadzony podczas śledztwa. W apelacji mecenas zarzucił biegłym, że ich ekspertyzy są „niepełne i niejasne” oraz że „określają przyczynę, a nie mechanizm śmierci”. Stwierdził, że biegli „nie są ekspertami z zakresu laryngologii i neonatologii”, w związku z czym ponownie wniósł o powołanie nowego zespołu biegłych. Według adwokata możliwe jest, że dziecko zmarło w wyniku nieszczęśliwego wypadku, tzw. laryngospazmu, czyli nagłego skurczu krtani. Wszystko wskazuje więc na to, iż wieloodcinkowy żenujący spektakl medialny pod tytułem Mama małej Madzi zacznie się niedługo od nowa, dostarczając pożywki rozmaitym „kapłanom mediów” i „autorytetom oralnym” z Armandem Ryfińskim, profesorem Janem Hartmanem i profesorem Zbigniewem Nęckim na czele.
Komentarz profilera Poza śmiercią dziecka, która w tej historii i przebiegu zdarzeń została zepchnięta na dalszy plan, najistotniejszy jest fakt, iż działania Katarzyny Waśniewskiej wywarły silne piętno na wrażliwości społecznej. Kobieta ta od początku wykorzystywała uczucia innych osób, śledzących przebieg zdarzeń, powodując stępienie wrażliwości na możliwe podobne wypadki w przyszłości, dotyczące uprowadzeń dzieci. W tego typu zdarzeniach informacje uzyskiwane od innych osób stanowią istotny element w procesie wykrywczym. W związku z sytuacją, w której Katarzyna Waśniewska wielokrotnie skłamała w kwestiach przebiegu zdarzenia, wrażliwość ludzka na podobne sygnały ulega stępieniu tym większemu, im częściej jest ona przypomniana i przywoływana. Informacja na temat tego zdarzenia została mi przekazana w godzinach
popołudniowych 25 stycznia 2012 roku. W zebranym materiale uderzyły mnie dwa zaskakujące fakty, które zawarłem w notatce. Pierwszy z nich dotyczył struktury złożonych przez Katarzynę Waśniewską zeznań, jako osoby zgłaszającej fakt zaistnienia przestępstwa, uprowadzenia małej Magdy. Dodatkowo wydana przez biegłą psycholog (dodajmy, że o niewielkim stażu) opinia przypisywała jej relacji psychologiczne walory wiarygodności. Uderzający w tym był fakt, iż opinia ta posiadała wyłącznie charakter aktuarialny. Biegli sądowi z zakresu psychologii w trakcie trwania postępowań wydają trzy rodzaje opinii: sytuacyjne, w których skupiają swoją uwagę jedynie na przekazywanych przez świadka lub pokrzywdzonego treściach, poddając analizie strukturę jego zeznań oraz psychologiczne walory wiarygodności (model aktuarialny). Drugi model opinii przygotowywanych przez biegłych o tej specjalności stanowi raport z przeprowadzonych badań funkcjonowania świadka lub pokrzywdzonego na podstawie standaryzowanych metod badawczych (model addytywny). Wreszcie trzeci, model holistyczny, obejmujący całokształt czynników, czyli analizę zaistniałej sytuacji, w tym elementów poprzedzających i następujących po zdarzeniu, badania psychologiczne świadka lub pokrzywdzonego oraz wpływ na ich składanie ewentualnych zaburzeń i dysfunkcji, hipotetyczne i obiektywne czynniki motywacyjne oraz emocjonalne. Ze względu na charakter tej sprawy winien być zastosowany model holistyczny. W procesie opiniowania pokrzywdzonej Katarzyny Waśniewskiej biegła zastosowała model sytuacyjny. Analiza wstępnie zebranego materiału zawierała podstawowe błędy. W takiego typu sytuacjach wskazane jest zebranie wielostronnego i zobiektywizowanego wywiadu wiktymologicznego dotyczącego dziecka, jednak na podstawie odgórnych decyzji nie przeprowadzono go. Domagano się przedstawienia ewentualnego profilu sprawcy, który w związku z brakiem decyzji merytorycznych nigdy nie został stworzony. Na potrzeby opinii publicznej przedstawiałem wówczas ogólny obraz osoby dokonującej uprowadzeń, jednocześnie oczekując na dalsze postanowienia w tej kwestii. Drugim czynnikiem występującym od początku i niekorzystnie wpływającym na bieg sprawy był wskazywany przeze mnie brak podobnych zdarzeń w historii polskiej kryminalistyki, wywnioskowany na podstawie istniejących danych statystycznych odnośnie do podobnych spraw. Przeprowadzona przeze mnie wówczas analiza wskazywała, że w powojennej Polsce do tej pory nie odnotowano podobnego przypadku uprowadzenia dziecka w tym wieku (6 miesięcy). Na taki stan wskazywała również literatura przedmiotu, m.in. pozycje książkowe opracowane przez Alfreda Staszak36 oraz Janusza Kaczmark37. Kolejnym elementem funkcjonującym w tle analizowanego przypadku był brak występowania motywów charakterystycznych dla sprawców uprowadzeń. Sprawca, a najczęściej sprawcy podejmują tego typu działania z motywów ekonomicznych lub emocjonalnych, takich jak odwet. W mojej ocenie, jako biegłego sądowego, gdyby przyjęto te wskazówki, niniejsza sprawa nie nabrałaby takiego rozgłosu, do którego przyczyniły się z pewnością działania Krzysztofa Rutkowskiego, wypełniającego tę powstałą lukę i przy okazji kreującego swój wizerunek. Analiza wytworów własnych sprawczyni (prowadzony pamiętnik) wskazywała na grupę czynników prowadzących do chęci pozbycia się dziecka, które stanowiło przeszkodę w osiągnięciu pożądanych celów. Od samego początku mieliśmy do czynienia z osobą wykorzystującą psychomanipulację, a diagnozę tę potwierdzili nie tylko specjaliści, lecz ci wszyscy, którzy mieli kontakt z Katarzyną
Waśniewską (wygłaszane przez nią wzajemnie wykluczające się wersje zdarzeń oraz udawane i prezentowane w mediach emocje). Jej relacje były również charakterystyczne dla tzw. mitomani38. Objawy takowe Katarzyna ujawniała od dawna (np. karała męża poprzez unikanie seksu, gdy nie podobało jej się coś w jego zachowaniu), a w tej konkretnej sytuacji przybrały one na sile. Sprawczyni ta wykazuje zaburzenia osobowości typu mieszanego; osobowości niedojrzałej, zdezintegrowanej, przejawiającej się egocentryzmem, infantylizmem, brakiem gotowości do samodzielnego funkcjonowania, z dominującą potrzebą uznania i akceptacji ze strony otoczenia. Mocno zaznaczone w profilu jej funkcjonowania są zaburzenia osobowości antysocjalnej oraz typu borderlin39. Wykazuje skłonność do tłumienia i nieokazywania na zewnątrz negatywnych emocji. Dzięki sprawnemu mechanizmowi świadomej kontroli intelektualnej jej zewnętrzne reakcje i zachowania są dostosowane do występujących sytuacji. W jej wypowiedziach dotyczących przebiegu zdarzenia ewidentnie występuje mechanizm fantazjowania, ukrywania treści oraz ich zniekształcania. Powoływanie się przez nią na luki w pamięci w kwestii obrażeń małej Magdy są wynikiem symulacji objawów. W związku z analizą tego zdarzenia warto podkreślić konieczność zbierania wszechstronnego i zobiektywizowanego wywiadu wiktymologicznego w podobnych sytuacjach, przez doświadczonych biegłych z zakresu psychologii. Tego typu czynność prowadzona w miejscu zamieszkania pozwala na gromadzenie istotnych informacji dotyczących grupy ewentualnych motywów funkcjonujących w zgłaszanym inkryminowanym zdarzeniu.
XII. Zamrożona zbrodnia Lucyna D. (2013) Jak stwierdził kiedyś wybitny polski naukowiec, filozof, bioetyk, wydawca, publicysta, laureat nagrody Grand Press, wykładowca akademicki, wiceprezes B’nai B’rith Polska, wiceprzewodniczący rady polityczno-programowej SLD, doradca Janusza Palikota, etc. etc., profesor Jan Hartman z Zakładu Filozofii i Bioetyki Uniwersytetu Jagiellońskiego: „Dzieciobójczyniami są najczęściej biedne dziewczyny, wychowujące się w konserwatywnym środowisku”. Tę niezwykle głęboką, mądrą i przemyślaną wypowiedź można uzupełnić stwierdzeniem, że ludźmi najczęściej prezentującymi niemający potwierdzenia w faktach i badaniach bełkot są starsi, zamożni mężczyźni z tytułami naukowymi, marzący o karierze politycznej na lewicy.
Lubawa to niewielkie miasteczko w województwie warmińsko-mazurskim, położone na wschodnich krańcach ziemi chełmińskiej, stolica historycznej ziemi lubawskiej. Pierwsza wzmianka źródłowa dotycząca istnienia grodu o tej nazwie pochodzi już z roku 1216. Odnaleźć ją można w dokumencie podpisanym przez Innocentego III 18 stycznia tegoż roku, w którym papież potwierdził biskupowi pruskiemu Chrystianowi z Oliwy fakt posiadania ziemi lubawskiej (Terra Lubouia), stanowiącej darowiznę od nawróconego niedawno na chrześcijaństwo władcy pruskiego Surwabuno. Tak jakoś dziwnie się złożyło, że stosując logikę profesora Hartmana, powiedzieć możemy, że do tego miasteczka wyjątkowo nie mają szczęścia dzieci. W okresie II wojny światowej, a konkretnie w 1942 roku, Niemcy założyli przy ulicy Grunwaldzkiej
w Lubawie Tajny Obóz Karny dla Młodocianych, w którym więzili i wykorzystywali do ciężkiej pracy polskie dzieci. Istniał on do stycznia 1945 roku i podlegał delegaturze gestapo w Grudziądzu (dziś w budynku dawnego obozu mieści się dom pomocy społecznej). Polskie dzieci pracowały w lubawskich zakładach przetwórni owocowowarzywnej Pra-korn-Were przy kopcowaniu ziemniaków i marchwi oraz wyładowywaniu kapusty z samochodów; w dużej firmie Franza Tislera, który miał składnicę węgla; w tartaku przy noszeniu i korowaniu drewna; u okolicznych gospodarzy oraz w majątkach: Mokre Bagno, Mortęgi i Linowiec. Dzień pracy trwał od 10 do 12 godzin. W prawie czteroletnim okresie jego istnienia przez obóz przewinęło się prawdopodobnie około tysiąca dzieci. Jednorazowo przebywało tam 100–160 małoletnich więźniów. W swoich zeznaniach byli więźniowie wspominali o zgonach w karcerze i wywożeniu samochodem do przewozu mebli zwłok ich kolegów, które topiono później w Jeziorze Ostródzkim… Dzisiejsza Lubawa to jednak sympatyczne dziesięciotysięczne miasteczko (10 092 mieszkańców według danych z 2002 roku), z kolorowymi elewacjami domów, równo przystrzyżonymi trawnikami i zadbanymi drogami. Niemal wszyscy się tu znają i wiedzą wszystko o wszystkich, chociaż o mrocznym sekrecie pewnej kobiety nie wiedział podobno nikt. „Bezrobocie jest u nas jednocyfrowe – chwali się burmistrz miasteczka, Maciej Radtke. – W zasadzie każdy, komu się chce pracować, to pracuje. Sam tylko Swedwood Poland, zakład produkujący na potrzeby IKEA, zatrudnia półtora tysiąca osób”. Fabryka wykonuje meble na zamówienie, kuchnie na wymiar, garderoby. „Zapewniamy transport oraz montaż mebli – możemy przeczytać w reklamie firmy. – Służymy pomocą w doborze właściwych technologii i materiałów, a jako praktycy wskazujemy potencjalne trudności i pułapki w realizacji założeń projektowych”. Burmistrz chwali szwedzki styl, wysokie zarobki i dbałość o pracowników. Widać wie, co mówi, bo mieszkańcy potwierdzają jego słowa: „Robić u Szweda jest fajnie, chociaż praca na zmiany, fizyczna i nielekka. Ale wypłata na czas i wystarczy zapisać się do związku zawodowego Dialog, żeby mieć dodatkowe bonusy: zasiłki, niski abonament na komórkę, tani proszek do prania, a nawet ryby i inne mrożonki w cenie hurtowej, z dostawą do domu”. Tyle że od pewnego czasu na dźwięk słowa „mrożonka” mieszkańcom Lubawy ciarki przechodzą po plecach. *** Lucyna i Janusz D. bynajmniej nie zaliczali się do biednych. Obydwoje pracowali „u Szweda”, jak określano w Lubawie zatrudnienie w Swedwood Poland. On – mistrz w dziale mechanicznym, zarabiał „na rękę” cztery tysiące złotych, ona – pakowaczka, dostawała dwa i pół tysiąca… Lucyna D. liczy sobie obecnie (2014 rok) 41 lat. Podobno zawsze bardzo dbała o dom. Chociaż pracowała na zmiany, utrzymywała go w nienagannym stanie. Dom i ogród. Dużo mniej dbała o siebie. Jak wspominają jej koleżanki: „Nie miała czasu i pieniędzy na swoje babskie wydatki. Wszystko szło na dom, dzieci i samochód”. Przedwcześnie postarzała szara myszka, której nikt by nie zauważył, nawet nadeptując jej na ogon. Z publikowanych w prasie zdjęć, wykonanych przede wszystkim podczas tak zwanej wizji lokalnej, trudno wywnioskować, jak wygląda obecnie – zawsze starannie zakrywa twarz. Gdy prowadzono ją na przesłuchanie, ubrana była w szare, workowate spodnie i kraciastą kurtkę z kapturem. Kaptur nasunęła na oczy
w taki sposób, że została tylko wąska szparka na oczy. Pod prokuraturą w Iławie zgromadził się spory tłum oburzonych ludzi. Padały pełne potępienia okrzyki: „Kula w łeb dla takiej!”; „Śmierć za śmierć!”; „Do zamrażarki!”; „Na stryczek!”. Chroniła ją setka uzbrojonych policjantów, obawiano się zamieszek. Pierwsze dziecko urodziła mając lat osiemnaście. Najstarszy syn, Adam, ma obecnie 23 lata. Wyróżnia się smykałką do sportu – jest bardzo utalentowanym biegaczem i zaprzysięgłym fanem klubu piłkarskiego FC Barcelona. Drugie dziecko Lucyny i Janusza, obecnie dwudziestoletnia Magda, zdało niedawno maturę. Potem był jeszcze Jędrzej – teraz piętnastoletni gimnazjalista, i Alicja, lat sześć, która właśnie kończy przedszkole. Mieszkali wszyscy w dużym domu z ogródkiem, w prestiżowej dzielnicy Lubawy. Trochę było im ciasno, ponieważ dom nie należał w całości do nich. Dół zajmowali teściowie, a Lucyna z mężem i dziećmi – górę. Nikt nie miał pokoju tylko dla siebie. Magda i Alicja mieszkały razem w jednym, dorosły już i pracujący Adam gnieździł się wraz z Jędrzejem w drugim. W takiej sytuacji lokalowej kolejne dzieci nie były zapewne pożądane, ale „żeby od razu z tego powodu mordować…” – jak mówią mieszkańcy Lubawy. „Czy to możliwe, że kobieta rodzi, zabija, zawija zwłoki swoich dzieci w foliowe worki i chowa do lodówki, a nikt wokół tego nie widzi? – pytają z kolei dziennikarze. – No możliwe. Podobno można patrzeć i nie widzieć”. – Ja sobie nie wyobrażam, żeby nikt z rodziny tego nie zauważył – twierdzi pani Emilia, sąsiadka Lucyny i Janusza. Jej mąż także pracuje „u Szweda”. Pani Emilia sama ma dwójkę dzieci. Dwie córeczki. – Lenka, gdy się rodziła, ważyła trzy kilogramy sto, Zuzia – trzy dwieście – zastanawia się sąsiadka. – No i załóżmy, że ważące tyle dzieci ona rodzi po kryjomu, w domu, sama sprząta krew, łożysko, pakuje ciała w worki foliowe i upycha w kolejne szuflady zamrażarki, która stoi w kuchni… Niemożliwe, żeby nie widział. – Pani Emilia kręci głową. Pracujące wspólnie z Lucyną koleżanki z pakowalni Swedwood Poland kilkakrotnie na przestrzeni ostatnich lat widziały powiększający się brzuch pani D. – Luśka, w którym jesteś miesiącu? – pytały zaciekawione. – Dajcie mi święty spokój! – krzyczała na nie Lucyna. – Nie jestem w żadnej ciąży! Jak nie przestaniecie, to pozwę do sądu za pomówienia! Sprawa doszła nawet do kierownictwa zakładu. – Pani Lusiu, czy pani jest w ciąży? – padło oficjalne pytanie. – W żadnym wypadku – zaprzeczyła. „Podobno przyniosła nawet zaświadczenie, że nie jest – wyznała dziennikarce «Newsweeka» pani Emilia. – Jasne, że ludzi zastanawiało, dlaczego Luśka raz przybierała na wadze, a raz ją gubiła. Ale zawsze miała wytłumaczenie. A to, że wodobrzusze, a to, że wątrobę jej wywaliło, a to, że puchnie od tarczycy. Ilekroć brzuch zaczynał jej wystawać, to jakby energia ją rozpierała, skakała z palety na paletę, rwała się do najcięższej roboty. A w pakowalni lekko nie jest, stale w ruchu i trzeba dźwigać. […] 5 kwietnia, w piątek, kobiety w pakowalni zauważyły, że Luśce wody odeszły. Mówiły: «Ty rodzisz». A ona, że nie, nie. A plamę ma, bo usiadła na mokrym. Z pracy już nie wracała ze wszystkimi, tłumaczyła, że nie chce jechać, woli się przejść […]. Ludzie twierdzą, że w ogóle nie brała
zwolnień, rodziła jakoś tak zawsze w dni wolne, a później od razu szła do pakowalni. Ostatnio to samo: w piątek wody jej odeszły, a w poniedziałek już była przy kartonach z meblami. Blada, trzęsąca się, ale skoro ręczyła, że wszystko z nią w porządku, to w porządku”. Plotki o „dziwnych ciążach nieciążach” Lucyny D. zaczęły krążyć po całej Lubawie. Wielu ludzi dostrzegało jej odmienny stan. „Myślałam, że ona te dzieci rodzi i sprzedaje – mówiła kobieta, mieszkająca obok sklepu przy Kwiatowej w Lubawie. – Lucyna na zakupy tu raczej nie wpadała, wybierała Tesco. Jednak w soboty, niedziele przechadzała się tędy z mężem. I jak tak sobie na te spacerki chodzili, widać było, że ona ma brzuch. Ksiądz proboszcz, gdy się już wydała tajemnica brzuchów Lucyny D., tłumaczył, że ciąż nie zauważył i że jak ludzie sami nie chcą się przed kapłanem otworzyć, to nie naciska”. Pogłoski o tym, że kobieta rodzi dzieci w tajemnicy i sprzedaje je potem obcym ludziom, tak przybrały na sile, że w końcu ktoś w Lubawie postanowił zawiadomić policję… *** Wiosną 2013 roku policja postanowiła wreszcie sprawdzić, ile w tych pogłoskach jest prawdy. To, co znaleźli w domu państwa D., przekroczyło ich najczarniejsze oczekiwania. W zamrażalniku stojącej w kuchni lodówki, z której na co dzień korzystała cała rodzina, odkryli ciała trzech noworodków płci męskiej. Z tego jedno znajdujące się w stanie daleko posuniętego rozkładu, a jedno świeżo zamrożone… Kiedy funkcjonariusze zjawili się z nakazem przeszukania, Lucyna D. zachowywała się nad podziw spokojnie. Sama kazała im zajrzeć do lodówki. Potem usiadła z policjantką na podłodze w łazience i, paląc jednego papierosa za drugim, opowiedziała jej o swoim smutnym życiu. Jak wyjaśniła, dzieci trzymała w lodówce, dlatego że nie mogła się z nimi rozstać. Funkcjonariusze, którym przyszło wyciągać dzieci z zamrażarki, potrzebowali później wsparcia psychologa. Ludzie z wydziału kryminalnego spotykali już w trakcie wykonywania zadań służbowych różne straszne rzeczy, ale czegoś takiego jeszcze nigdy. Doprawdy nieczęsto zdarza się wejść do czyjegoś mieszkania, otworzyć lodówkę i… wygrzebać spomiędzy frytek, zapiekanek i mrożonego szpinaku ludzkie zwłoki. Jeszcze jedno, co zapamiętali z tego okropnego dnia, to straszne zdziwienie męża pani D. na widok odkrycia: „Skąd, do diabła, wzięły się te zamrożone dzieci?”. Rzeczywiście, ani w samej Lubawie, ani nawet w całym województwie warmińskomazurskim nigdy dotąd nie zdarzyła się podobna historia. „Mieliśmy tu kiedyś brutalne zabójstwo: pasierb zabił ojczyma i zakopał pod lasem – opowiadał szef iławskiej prokuratury. – Później odkopał, bo sobie uświadomił, że ojczym miał kiedyś operację, wsadzano mu jakąś płytkę w nogę, chyba z platyny. Zatem poszedł, wyciągnął ojczyma z ziemi i odrąbał nogę. No, niestety, to był tytan, bez szans na sprzedaż, więc z tej złości pasierb nogę wrzucił do jeziora. Trzeba było potem przeszukiwać akwen. Ale to nie to samo, co przeszukanie lodówki. Takiej czynności w celu zabezpieczenia zwłok nasi policjanci nigdy wcześniej nie przeprowadzali”. Sprawa szybko przedostała się do wiadomości publicznej. Lubawa zaroiła się od dziennikarzy, w tym kilku ekip telewizyjnych. Niektórzy wchodzili nawet na dachy
sąsiednich domów, starając się zobaczyć coś, czego nie dostrzegli konkurenci. Lucyna D. została oczywiście aresztowana. Janusz D. – ku dziwieniu wielu – nie. Został zwolniony po 48 godzinach. Twierdzi, że o mordowaniu dzieci nic nie wiedział. Prokuratura zastrzegła jednak, że sytuacja procesowa mężczyzny może się zmienić w zależności od rezultatów dalej prowadzonego śledztwa. Gdy opuszczał komendę, w obawie przed linczem asystowało mu kilku policjantów. Przyjechał po niego szwagier i zabrał do rodzinnej miejscowości. Kobiecie postawiono zarzut trzykrotnego zabójstwa. Sekcja zwłok wykazała, że dzieci urodziły się żywe. Kolejno w 2009, 2010 i w 2013 roku. „To dziwne, że mąż nie wiedział, co ma w lodówce – «puścił farbę» jeden ze śledczych. – Jedno z ciał leżało tam od 2009 roku i było nawet nadpsute, czyli musiało się rozmrozić. Widać było po kobiecie, że bardzo się bała, czy męża to śledztwo nie ukarze”. „Zastanawiałem się, gdzie ona rodziła? – wyznał dziennikarce «Newsweeka» kolega najstarszego z synów państwa D. – Tam nie ma gdzie się schować, odizolować od innych. Widuję się z Adamem często i rękę dałbym sobie uciąć, że o zabijanych dzieciach nie wiedział. Tłumaczył mi, że mamie czasami rosło brzucho, nawet ją kiedyś z siostrą podpytywali, od czego ona to brzucho ma. Tłumaczyła, że jest chora, no to się nikt już nie wtrącał […]. A z tą lodówką to dopiero zagadka. Ja tam przecież czasami zaglądałem. Gdy rodziców nie było, wpadałem do Adama, buszowaliśmy w kuchni, jak to chłopaki. Co by tu sobie odgrzać? W zamrażalniku, jak pamiętam, były pizze, zapiekanki. No chyba bym zauważył, gdyby tam były też jakieś dzieci? Adam ostatnio mu opowiadał, że szukał lodów, otwierał każdą szufladę po kolei, słowo honoru, że dzieci nie widział”. „Niektórzy być może udają zaskoczenie, no bo co mają powiedzieć? – wytłumaczył psycholog społeczny Rafał Jaros. – W jakim świetle by to ich stawiało? Nie da się więc wykluczyć, że wielu dobrze udaje. Ale możliwe też, że zdziwienie niektórych jest szczere. Psychologicznie rzecz ujmując, można widząc, nie widzieć. Tak silnie potrafią zadziałać mechanizmy obronne. Wyparcie, zaprzeczenie. Otwierając zamrażalnik, widzi się dziwne zawiniątko, przez myśl człowiekowi przechodzi, że może to jest… Ale nie, to przecież niemożliwe. No skąd! Zwłoki w lodówce? Zamyka się drzwi, zapomina. A zaprzeczenie pozwala utrzymać przekonanie, że to, co się stało, być może wcale nie miało miejsca, zdawało się tylko. Rósł brzuch, a później nagle go nie ma? Dajmy spokój, nie drążmy”. „Nawet jeśli z tyłu głowy jest podejrzenie, że ona urodziła i zabiła, lepiej tego nie wiedzieć, nie dopytywać, bo jeszcze człowiek dowie się za dużo – stwierdziła Jolanta Zmarzlik z Fundacji Dzieci Niczyje. – Z dziada na ojca, z ojca na syna przechodzi przekonanie, że za ciążę odpowiedzialna jest kobieta. To jej kłopot, niech sobie radzi. Ta hipokryzja pozwala wszystkim innym pozostawać w tle. Również ojcu dziecka. On czasami mówi wprost kobiecie, że nie życzy sobie kolejnego bachora. Rób, co chcesz, mówi, ale już ani jednego więcej. I ona nabiera przekonania, że dbanie o to, by nie było ciąży, to wyłącznie jej sprawa. Potwornie nie chce zawieść mężczyzny, boi się, że go straci, zostawi ją samą z tą trójką czy czwórką, którą już zdążyła urodzić”. „Wszystkie dzieciobójstwa były poniekąd podobne do siebie: popełnione w strachu, pod presją” – powiedziała z kolei Małgorzata Pomarańska-Bielecka ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej, która w swojej pracy magisterskiej analizowała wiele tego rodzaju przypadków. „Unikanie odpowiedzialności za ciążę przez zaprzeczenie, wyparcie ze
świadomości, zapomnienie, szybkie pozbycie się dziecka i schowanie zwłok – tak natomiast wytłumaczyła najczęstszy schemat działania dzieciobójczyń Anna DyduchMaroszek z Polskiego Towarzystwa Psychoterapii Psychoanalitycznej, prezes gdańskiego badawczo-klinicznego stowarzyszenia na rzecz wspierania wczesnej relacji z dzieckiem Pro-Mama. – Chodzi o szybką ulgę, o to, żeby tu i teraz nic mnie nie trapiło. Co będzie później i gdzie indziej, to już nie istnieje dla psychiki, która broni się za pomocą najbardziej prymitywnych mechanizmów. Gdy jest już po wszystkim, zaprzecza się faktom. Nic się nie stało. Nikt nic nie zauważył. Dziecko? Jakie dziecko? Zaprzeczenie sprawia, że fakty naprawdę ulegają zapomnieniu. Do następnego razu. Stąd częsta seryjność destrukcyjnych zachowań”. *** Śledztwo w każdej sprawie kryminalnej jest z natury tajne. Wiele wskazuje na to, że z wyłączeniem jawności toczyć się będzie również przyszły proces Lucyny D. Organa ścigania są tu bardzo powściągliwe w udzielaniu jakichkolwiek informacji. Zupełnie inaczej niż w przypadku takiej na przykład Katarzyny Waśniewskiej z Sosnowca, znanej jako „mama małej Madzi”. Niewiele więc wiadomo na temat tego, jakim torem toczy się postępowanie. Wiadomo tylko, że Lucyna D. przyznała się do winy i złożyła obszerne wyjaśnienia, jak doszło do śmierci dzieci. Przyznała, że udusiła chłopców. Brukowa prasa donosiła wcześniej, że zgodnie z ustaleniami biegłych dzieci zostały najpierw uduszone, a potem zamrożone. Wszelkie spekulacje uciął dopiero oficjalny komunikat prokuratury w Elblągu: „Śmierć dzieci nastąpiła w wyniku gwałtownego uduszenia” – orzekli biegli powołani do ustalenia przyczyn śmierci noworodków. Biegli badający kobietę w zakładzie zamkniętym ocenili również, że w chwili dokonywania zbrodni Lucyna D. była w pełni poczytalna, to znaczy miała zachowaną zdolność rozpoznania czynów i kierowania swoim postępowaniem. „Utarło się, że tylko chorzy mogą popełniać przestępstwa, ale to nieprawda – przekonuje Jerzy Pobocha, doktor nauk medycznych, psychiatra i biegły sądowy. – To, że kobieta trzymała ciała dzieci z żywnością, to makabra, ale da się wytłumaczyć. Ta kobieta mogła kochać”. Sąd w Iławie zdecydował o zawieszeniu władzy rodzicielskiej Lucyny D. i ograniczył władzę rodzicielską jej mężowi. Ciałka trzech chłopców długo leżały w prosektorium. Bardzo długo. Ani ich ojciec, Janusz D., ani rodzina nie chcieli odebrać zwłok noworodków. Sprawa zresztą wcale nie była taka prosta. Zamordowane dzieci nie miały imion oraz aktów urodzenia. Zgodnie z obowiązującym prawem w takiej sytuacji to sąd zmuszony był ustalić akty urodzenia dzieci. Noworodki musiały dostać najpierw oficjalne imiona i nazwiska, a dopiero po załatwieniu takich formalności można było wydać im akty zgonów i wyprawić pogrzeby. Podejrzana czeka na proces w ostródzkim areszcie śledczym. Grozi jej dożywocie. „Dla Lucyny D. nie będzie już litości, ani tu, ani w areszcie – twierdzi Katarzyna Bonda, autorka książki Polskie morderczynie. – Za murami spirala agresji nakręca się jeszcze silniej niż na zewnątrz. Te, które, jak mówią, siedzą «za głowę» (czyli za morderstwo), nie tolerują zabójczyń dzieci. Niżej od kobiety, która pozbawiła życia swoje dziecko, jest tylko ta, która zabiła dziecko cudze […]. Są samotne, to od razu rzuca się w oczy. Najpierw musi
taka urodzić, posprzątać zwłoki, zatrzeć ślady, później kłamać, manipulować, wstydzić się. A gdy się wyda, musi stanąć twarzą w twarz z policją, prokuratorem, rodziną, mediami. Sama. Dopóki sprawa się toczy, nie ma wyroku, rodzina jeszcze jakoś się w jej życiu przewija, zapewne postara się o adwokata, ale im dalej, tym gorzej. Odwiedziny coraz rzadsze. W końcu nie ma już nikogo. A naprzeciw inne więźniarki, które nie będą próbowały jej zrozumieć, chętnie przerzucą na nią własne frustracje […]. Sprawczynie to bardzo często najpierw ofiary. One na ogół same wcześniej doświadczyły krzywdy. Jest coś takiego w ich życiu, w ich rodzinach – rodzaj powielanego błędu. W większości przypadków wymagają terapii. Nie potrafią sobie wybaczyć. Nawet jeśli zaprzeczają temu, co zrobiły, jest w nich wina i strasznie je niszczy”. 10 stycznia 2014 roku Sąd Rejonowy w Iławie skazał Janusza D. na rok i dziesięć miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na cztery lata za fizyczne i psychiczne znęcanie się nad swoją żoną Lucyną D. – matką trójki dzieci, których ciała znaleziono w zamrażalniku w domu w Lubawie. Jak podała Dorota Zientara, rzeczniczka Sądu Okręgowego w Elblągu, sąd zobowiązał także oskarżonego do powstrzymywania się od przemocy wobec pokrzywdzonej oraz oddał go pod dozór kuratora sądowego. Proces toczył się za zamkniętymi drzwiami z uwagi na dobro pokrzywdzonej i małoletnich dzieci. Wyrok nie jest prawomocny. Jak poinformowała wcześniej Prokuratura Rejonowa w Iławie, mężczyzna na pierwszej rozprawie przyznał się do winy i wyraził chęć dobrowolnego poddania się karze. Zaproponował dla siebie karę jednego roku i trzech miesięcy w zawieszeniu na trzy lata. Sąd wymierzył mu karę nieco bardziej surową (za znęcanie się grozi kara od 3 miesięcy do 5 lat więzienia). „W postępowaniu dotyczącym znęcania się śledczy nie zajmowali się kwestią, czy mogło mieć ono związek z zabójstwem noworodków, o które jest oskarżona Lucyna D.” – stwierdził również rzecznik wymienionej prokuratury. Według prokuratury obecnie czterdziestodwuletni Janusz D. miał to robić przez dwadzieścia lat, od 1993 do kwietnia 2013 roku, czyli do czasu, gdy znaleziono ciała dzieci. Po wyroku schronił się w mieszkaniu swojej matki, w Lubawie. Dzień i noc pod blokiem stoi radiowóz. Policja pilnuje go w obawie przed linczem, nie przed ucieczką. Ludzie nie wierzą, że nic nie wiedział o własnych dzieciach zapakowanych w foliowe torebki w lodówce, z której korzystała cała rodzina. Okazało się więc, że małżeństwo Lucyny i Janusza tylko na pozór było idealne. Za drzwiami domu w Lubawie dochodziło do częstych kłótni. Kilka lat wcześniej Janusz D. odszedł nawet od żony. Po wyroku na Janusza D. ludziom w Lubawie rozwiązały się języki. „On nagle wyprowadził się od niej z domu – zdradziła dziennikarzom znajoma rodziny D. – Ponoć do innej kobiety. Luśka, widać to było, że się po tym załamała. Rzekomo poszło o dzieci, że niby za często zachodziła w ciążę. Po ponad roku wrócił do niej, ale jak mówią, kolejnych dzieci nie chcieli. Lucyna miała obiecać mężowi, że już w ciążę nie zajdzie. Stało się inaczej. Dwa lata po urodzeniu córeczki znowu była brzemienna”. „Ze strachu przed mężem próbowała poronić, imając się ciężkich prac w domu i w fabryce mebli – wyznała z kolei koleżanka z pracy Lucyny. – Nie poszła też do lekarza założyć karty ciąży i na badania kontrolne. Wiedziałyśmy, my, kobiety na dziale, że jest w ciąży, a ona skakała jak małpa po paletach”. „Brała ciężkie roboty i pracę
zmianową – wspomina z kolei inna koleżanka z pakowalni Swedwood Poland. – Kiedy nie udało się poronić, Lucyna D. urodziła dziecko i je zabiła. Żeby nikt się nie dowiedział, na drugi dzień poszła do pracy. Unikała odpowiedzi, gdy koleżanki pytały ją o to, co się stało z brzuchem. Jak ją docisnęły, to zwalała winę na działanie leków i chorobę. Motała się w tych tłumaczeniach. A później to już nikt nie pytał. Jej strach przed mężem był tak wielki, że nawet po aresztowaniu broniła męża i wzięła całą winę na siebie”. „Według policyjnych ustaleń rodzina D. nie była uważana za patologiczną – oświadczyła natomiast nadkomisarz Anna Fic, rzeczniczka prasowa komendanta wojewódzkiego policji w Olsztynie. – Oboje rodzice pracowali, nie byli karani, nie było też żadnych sygnałów świadczących o stosowaniu jakiejkolwiek przemocy domowej. Rodzina miała ustabilizowaną sytuację materialną i nie korzystała z pomocy finansowej ze strony miejskiego ośrodka pomocy społecznej. Nic nie wskazywało na to, że w tej akurat rodzinie może dojść do tego typu tragedii”. Koleżanki z pracy i sąsiedzi Lucyny potępiają ją wprawdzie, lecz mimo iż dopuściła się tak okrutnej zbrodni, wspominają ją nadzwyczaj dobrze. W relacjach mieszkańców Lubawy występuje jako uporządkowana, sumienna matka czworga dzieci. „Lucyna była trochę skryta, ale tak na co dzień to nikt nie mógł powiedzieć o niej złego słowa. Ona była pochłonięta pracą, domem, dziećmi i mężem. U nas w pracy na pakowni nie migała się od roboty. Jednak za to, co zrobiła, niech ją piekło pochłonie…”.
Komentarz profilera Miejsce ukrycia zwłok dzieci to element, który odróżnia popełnione zbrodnie od innych morderstw w kraju i na świecie. W Polsce statystyki policyjne odnotowują kilkadziesiąt przypadków zabójstw dzieci rocznie. Od wielu lat ich liczba rośnie, a dynamikę tego zjawiska obrazuje poniższa tabela. Dzieciobójstwo w Polsce w latach 1999–2013 (dane statystyczne KGP) Rok
liczba postępowań wszczętych
liczba przestępstw stwierdzonych
2013
18
1
2012
22
9
2011
24
6
2010
26
10
2009
28
10
2008
33
13
2007
34
13
2006
42
10
2005
41
12
2004
61
19
2003
41
25
2002
46
28
2001
46
26
2000
59
47
1999
54
31
Sprawczynie tego uprzywilejowanego typu zabójstw dzielą się pod względem psychologicznym na wiele kategorii. Jedna z nich określa stopień więzi emocjonalnej matki z nienarodzonym dzieckiem, które niebawem pojawi się na świecie. Pod tym względem sprawczynie dzielą się na wysoce związane z dzieckiem oraz niezwiązane i odrzucające dziecko. U tych pierwszych ambiwalentne emocje powodują, że zabijając dziecko, starają się być jak najbliżej jego zwłok. Są to zazwyczaj ofiary doświadczające przemocy ze strony partnera, pozostające bez wsparcia emocjonalnego, społecznego lub instrumentalnego, od dłuższego czasu posiadające zaburzenia osobowości wykształcone w związku z funkcjonowaniem w patologicznych relacjach rodzinnych, ukrywające swoją ciążę. Po zabiciu dziecka przechowują jego (ich) ciała w miejscu zamieszkania lub w pobliżu tego miejsca. Ciała nowo narodzonych dzieci można wówczas odkryć w pojemnikach w piwnicach, meblach (komody, skrzynie wersalek), na strychach lub zakopane w pobliżu domu. Sprawczynie drugiego typu zwykle wywożą ciała dzieci z daleka od miejsca zamieszkania. Funkcjonują one zwykle w związkach nieformalnych, w których dziecko stanowi przeszkodę w kontynuowaniu nauki lub robieniu kariery. Sprawczynie te zwykle dzielą się informacjami dotyczącymi pomysłów na pozbawienie dziecka życia. W analizowanym przypadku, w którego tle ponownie pojawia się stosowanie przemocy fizycznej lub psychicznej przez męża oraz nieakceptowanie przez niego kolejnych ciąż Lucyny D., skutkujące m.in. wyprowadzeniem się z miejsca zamieszkania, spotykamy się z bardzo rzadkim sposobem przechowywania zwłok nowo narodzonych dzieci, tj. w zamrażarce. Stanowi to o ambiwalentnej postawie sprawczyni oraz o uruchomieniu przez nią mechanizmu emocjonalnego zadośćuczynienia ofiarom (trzem chłopcom) po dokonaniu ich zabójstwa. Nie można sobie bowiem wyobrazić innego miejsca, w którym sprawczyni-matka w codziennym życiu mogłaby być bliżej zamordowanych dzieci niż Lucyna D. Przesłanka ta przemawia za bardzo silnym związkiem emocjonalnym z zamordowanymi dziećmi. Pierwsze z nich umarło w 2009 roku, a więc sprawczyni wielokrotnie miała okazję na przemieszczenie i ukrycie zwłok z dala od miejsca zamieszkania, jednak nie uczyniła tego. Analiza materiału zgromadzonego w sprawie przemawia za posiadaniem przez Lucynę D. cech znamiennych dla osobowości unikającej. Jej istotnym rysem jest wszechobecny wzorzec społecznych zahamowań i defensywności społecznej, uczucie nieadekwatności w kontaktach społecznych oraz nadwrażliwość na negatywne oceny ze strony innych. Unikała ona takich rodzajów aktywności (w szkole, w pracy itp.), które wymagały wielu kontaktów interpersonalnych. U podłoża wskazanej defensywności sprawczyni leżał lęk przed antycypowaną krytyką, dezaprobatą społeczną czy odrzuceniem. Unikała ona zawierania nowych, bliższych znajomości tak długo, aż się nie upewniła, że będzie lubiana i bezkrytycznie akceptowana. Wykazywała niechęć i skrajną rezerwę do włączania się w różne formy aktywności grupowej w zakładzie pracy. Przejawiała powściągliwość i miała trudności z mówieniem o sobie w związku z lękiem przed wyśmianiem czy zawstydzeniem. W kontaktach społecznych była zazwyczaj spięta, obawiając się krytyki pod jej adresem lub oznaki odrzucenia. Odznaczała się zatem obniżonym progiem tolerancji na niepochlebne oceny czy nawet sygnały sugerujące takie oceny. Postrzegała siebie jako osobę mniej atrakcyjną, z niskimi zdolnościami w kontaktach towarzyskich.
Analiza dzieciobójstw wskazuje, że co roku rośnie liczba wszczętych postępowań, a liczba przestępstw stwierdzonych w stosunku do niej maleje (w trakcie prowadzonego postępowania zmieniają się kwalifikacje prawne czynu). Ten rodzaj spraw jest wyjątkowo czasochłonny i generuje olbrzymie koszty wynikające z potrzeby prowadzenia wielu drogich badań kryminalistycznych. W śledztwach w tego typu przypadkach nieoceniona jest rola osób, które nie tylko zauważają symptomy przemocy, ale również dzielą się tą wiedzą z organami ścigania, choćby w sposób anonimowy. Informacje tego typu są szczegółowo weryfikowane. Tak samo w sprawach dzieci starszych tego typu informacje uruchamiają istniejące instrumenty prawne, w postaci ustaw. Musimy wszyscy reagować na sygnały wysyłane przez dziecko, które doznaje przemocy mogącej w niektórych przypadkach zakończyć się jego śmiercią. Ważne jest obserwowanie, zwłaszcza przez nauczycieli, sąsiadów, rodziny lub znajomych rodzica lub opiekuna dziecka. Jeżeli podaje on sprzeczne lub nieprzekonujące wyjaśnienia na temat obrażeń dziecka, mówi o dziecku w negatywny sposób lub poddaje dziecko surowej fizycznej dyscyplinie, należy zwrócić na to szczególną uwagę.
Bibliografia Bajerski Bartłomiej, Najgłośniejsze zabójstwa dzieci w Polsce, http://www.wiadomosci.dziennik.pl Bartosz Iza, Wybaczcie mi. Historia Katarzyny Waśniewskiej, Warszawa 2012. Bartoszewski Jerzy Aleksander, Halaunbrenner-Lisowska Joanna, Dzieciobójstwo – aspekty prawne, medyczne i społeczne, Warszawa 1974. Brown Fiona-Jane, Sticks and Stones May Break My Bones. Aberdeen’s Suck Murder, http://www.spookyisles.com Bryła Milena, Mordercy z wrzosowisk. Makabryczna historia pary, która zabijała dzieci, wiadomosci.gazeta.pl Bryła Milena, Najokrutniejsze morderczynie. Gertrude Baniszewski, http://www.wiadomosci.gazeta.pl Całkiewicz Monika, Modus operandi sprawców zabójstw, Warszawa 2010. Dean John, The Indiana Torture Slaying: Sylvia Likens’ Ordeal and Death, St. Martins 1999. Falkowska Wanda, W imieniu prawa, Łódź 1961. Frodi A., Macaulay J., Thome P., Are Women Always Less Aggressive Than Men? A Review of the Experimental Literature, „Psychological Bulletin” vol. 7, 1984. Gertrude Nadine Baniszewski, http://www.murderpedia.org Gierowski Józef Krzysztof, Jaśkiewicz-Obidzyńska Teresa, Zabójcy i ich ofiary, Kraków 2002. Gietka Edyta, Zbrodnia zamknięta w beczce, „Przegląd” nr 35, 2003. Grudzień Violetta, Dzieciobójstwo. Zarys historii stosowania kar, Katowice 2012. Grzywo-Dąbrowski Wiktor, Podręcznik medycyny sądowej dla studentów medycyny i lekarzy, Warszawa 1948. Guss-Gasińska Małgorzata, Moja prawda. Pamiętniki Bartka Waśniewskiego, Warszawa 2013. Haines Max, Twisted Mother. Young Helen’s Brutal Death May Have Resulted From
a Family Feud, „Toronto Sun” December 7, 2001. Hanausek Tadeusz, Leszczyński Juliusz, Kryminologiczne i kryminalistyczne problemy zabójstw z lubieżności, Warszawa 1995. Hańderek Janusz, Oskarżone, oskarżeni, ofiary…, Kraków 1986. Harrison Fred, Brady and Hindley: Genesis of the Moors Murders, London 1986. Hołyst Brunon, Kryminalistyka, Warszawa 2010. Hood Kathryn E., Intractable Tangles of Sex and Gender in Women’s Aggressive Development. An Optimistic View, [in:] R.B. Cairns, D. Stoff (eds.), Aggression and Violence, Genetic Neurobiological and Biosocial Perspectives, New Jersey 1996. Ian Brady, http://www.www.crimeinvestigation.pl Jeannie Donald, http://murderpedia.org Jędryszka Dariusz, Zwłoki pięciorga dzieci znaleziono w beczce, „Dziennik Wschodni” z dn. 23.08.2003. Karmen Andrev, Crime Victims: An Introduction to Victimology, [in:] Kelleher M&C (eds.), Murder Most Rare: The Female Serial Killer, New York 1999. Kasperska Agnieszka, Zbrodnie sprzed lat: utopiła dzieci, a ich zwłoki schowała w beczce po kapuście, „Kurier Lubelski” z dn. 5.12.2012. Keeney B., Hide K., Gender Differences in Serial Murders, [in:] Leyton E. (ed.), Serial Murder, Dartmouth 2000. Kleban Magdalena, Miłość ci wszystko wybaczy? Nie w oczach Temidy!, http://www.wspolczesna.pl Klima Jan, Prawo Hammurabiego, Warszawa 1957. Kokot Roman, Dzieciobójstwo czy zabójstwo dziecka, czyli o racjonalizację znamion art. 149 k.k. [w:] Bogunia Lech (red.), Nowa kodyfikacja prawa karnego, t. XX, Wrocław 2006. Koper Sławomir, Afery i skandale Drugiej Rzeczypospolitej, Warszawa 2011. Korany Korhaz, Świadome macierzyństwo w starożytności, „Prawo i Życie” nr 26, 1959. Kowalski Dariusz, Dlaczego mi to zrobiłaś mamo?, „Chwila dla ciebie” nr 6, 2012. Król Marek, Proces Katarzyny W. jest potrzebny do życia różnej maści kapłanom medialnym, „W Sieci” nr 8, 2013. Kurdybacha Łukasz, Historia wychowania, t. 1, Warszawa 1965. Lach Bogdan, Portret psychologiczny sprawcy przestępstwa wykorzystania seksualnego dzieci. Mechanizmy motywacyjne w działaniach sprawców, ograniczenia i możliwości, „Policja. Kwartalnik Kadry Kierowniczej Policji” nr 4, 2005. Lach Bogdan, Proces motywacyjny nieznanego sprawcy zabójstwa a sporządzany portret psychologiczny, [w:] Rola psychologa i pomocy psychologicznej w służbach mundurowych, Warszawa 2000. Lach Bogdan, Profilowanie kryminalistyczne, Warszawa 2014. Lee Carol Ann, One of Your Own: The Life and Death of Myra Hindley, Manchester 2010. Maccoby E., Jacklin C., The Psychology of Sex Differences, Stanford 1974. Madejski Leon, Sprawa Rity Gorgonowej, „Detektyw” nr 4, 2013. Majchrzyk Zdzisław, Motywacje zabójczyń. Alkohol i przemoc w rodzinie, Warszawa 1995.
Manczarski Stanisław, Medycyna sądowa w zarysie, Warszawa 1966. Marcinkowski Tadeusz, Medycyna sądowa dla prawników, Wydawnictwo Prawnicze, Warszawa 1975. Marzec-Holka Katarzyna, Dzieciobójstwo. Przestępstwo uprzywilejowane czy zbrodnia?, Bydgoszcz 2004. McKay Reg, Bad Blood and the Vile Death of Little Helen, „Daily Record” October 19, 2007. Michalski Marcin, Hitlerowski tajny obóz karny dla młodocianych w Lubawie, http://www.historiami.pl Milewski Stanisław, Ciemne sprawy dawnych warszawiaków, Warszawa 1982. Milewski Stanisław, Ciemne sprawy międzywojnia, Warszawa 2002. Milewski Stanisław, Fabrykantki aniołków, „Detektyw” nr 4, 2007. Minorczyk-Cichy Aldona, Koleżanki z celi sypią Katarzynę, „Dziennik Zachodni” z dn. 3.04.2013. Myra Hindley, http://www.www.crimeinvestigation.pl Noe Denis, The Torturing Death of Sylvia Marie Likens, http://www.crimelibrary.com Nykiel Marzena, Czy poszlaki pozwolą skazać kryminalną celebrytkę?, „W Sieci” nr 6, 2013. Nylec Katarzyna, Kolejne zeznania w sprawie śmierci Szymonka z Będzina, http://www.wiadomosci.onet.pl Ostatnia tajemnica morderców z wrzosowisk, http://www.wiadomosci.goniec.com Padoł Emilia, Tajemnice wrzosowisk, http://www.wiadomosci.onet.pl Paluch Marta, Sprawa Gorgonowej: Krakowski proces najsłynniejszej morderczyni 20lecia międzywojennego, „Gazeta Krakowska” z dn. 2.03.2013. Papierkowski Zdzisław, Dzieciobójstwo w świetle prawa karnego, Lublin 1947. Pastuszko Katarzyna, Autorka zbrodni prawie doskonałej, „Angora” nr 37, 2013. Pastuszko Katarzyna, Idealny ojciec, „Angora” nr 39, 2013. Pastuszko Katarzyna, Siedem papierosów nie szkodzi, „Angora” nr 21, 2013. Pastuszko Katarzyna, To dziecko babci było, „Angora” nr 41, 2013. Pastuszko Katarzyna, Umierał przez trzy dni, „Angora” nr 38, 2013. Pastuszko Katarzyna, Zniszczyła całą rodzinę, „Angora” nr 20, 2013. Piątkowska Monika, Fabrykantki aniołków, „Wprost” nr 9, 2013. Pikulski Stanisław, Kliszczak Mirosław, Nowa metoda kryminalistyczna identyfikacji zwłok ludzkich, Szczytno 1998. Ritchie Jean, Myra Hindley: Inside the Mind of a Murderess, Norwood 1988. Rożek Michał, Kracik Jan, Hultaje, złoczyńcy, wszetecznice w dawnym Krakowie, Kraków 2012. Semik Teresa, Same poszlaki… ależ skąd, „Dziennik Zachodni” z dn. 22.02.2013. Skublińska – najsłynniejsza fabrykantka aniołków, http://www.na-warszawskichpapierach.blogspot.com Sprawa Gorgonowej, film fabularny z 1977 roku, reż. Janusz Majewski. Sprawa Jeannie Donald, czyli jak szczep wyhodowany ze ścierki może posłać za kratki, http://kryminalistyka.fr.pl.pinger.pl
Sudnik-Paluch Marta, Masy żyją igrzyskami, „Gość Niedzielny” nr 37, 2013. Ślipek Ewelina, Rita Gorgonowa – bezwzględna morderczyni czy ofiara wymiaru sprawiedliwości?, http://www.3obieg.pl Święchowicz Małgorzata, Sama, „Newsweek” nr 17, 2013. Thorwald Jürgen, Stulecie detektywów, Kraków 1992. Torturowała 16-latkę, wyszła z więzienia i… zaczęła pracę w szkole!, http://www.nasygnale.pl Trials: Avenging Sylvia, „Times” May 27, 1966. Tycner Adam, Detektyw Rutkowski i jego trofeum, „Do Rzeczy” nr 8, 2013. Wybranowski Wojciech, „Mama Madzi” – koniec sezonu pierwszego, „Do Rzeczy” nr 33, 2013. Zajączkowska Jolanta, Zwłoki dzieci chowała w beczkach, http://www.wiadomosci.onet.pl Żurek Edmund, Gorgonowa i inni, Warszawa 1975. Żurek Edmund, Sprawa pięknej Rity, http://www.e-reporter.pl
Przypisy 1 Uprzywilejowany typ zabójstwa to taki, w którym mimo popełnienia zbrodni sprawca ponosi niską odpowiedzialność karną w stosunku do charakteru przestępstwa. 22 Penalizacja to uznanie przez ustawodawcę określonego czynu za czyn zabroniony (przestępstwo), wykroczenie. Dla prawa karnego penalizacja czynu jest podstawą odpowiedzialności karnej i zasądzenia przez sąd kary. 3 W znaczeniu medycznym czas porodu zamyka się w procesie wydalania dziecka, błon płodowych i łożyska z macicy matki na zewnątrz jej organizmu, zapoczątkowany jest fazą tzw. rozwarcia. 4 Reakcje spustowe powstają w związku z nagromadzeniem wielu bodźców, które przekraczają zasoby umożliwiające osobie poradzenie sobie z sytuacją. 5 Okres adolescencji, nazywany także wiekiem dorastania, trwa od 11–12 r.ż. do 18–20 r.ż. 6 Sytuacja, w której osoba spożywająca alkohol wprowadzi się w taki stan, który skutkuje niepamięcią wydarzeń. 7 Mechanizm zadzierzgnięcia – termin z zakresu kryminalistyki i medycyny sądowej, określający specyficzny rodzaj uduszenia, w którym ucisk na narządy szyi wywiera pętla zaciskana ręcznie przez człowieka. Zadzierzgnięcie jest najczęściej czynem zbrodniczym, sporadycznie spotyka się samobójstwa popełnione tą metodą. 8 W roku 1732 roku misjonarz ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy, Piotr Gabriel Baudouin (1689–1768), założył Dom Podrzutków przy ulicy Krakowskie Przedmieście. Następnie został on przeniesiony do nowej siedziby na ówczesnym placu Wareckim (obecnie: plac Powstańców Warszawy), gdzie na mocy dekretu króla Augusta III w 1758 roku została zmieniona jego nazwa na „Szpital Generalny Dzieciątka Jezus”. Szpital w założeniu pełnił dla miasta funkcje lecznicze i opiekuńcze dla ubogich i ciężarnych kobiet, jako schronienie dla starców, ale i dla kalek, zwłaszcza po stłumieniu konfederacji barskiej. 9 Asfiksja (inaczej: zamartwica) – niedobór tlenu we krwi w stosunku do zapotrzebowania. Jeśli nie podejmie się natychmiastowych czynności ratowniczych, prowadzi do szybkiej utraty przytomności, a następnie śmierci. 10 Zasuwa w kominie, regulująca przepływ powietrza. 11 Układ dekoncentryczny – inaczej rozbieżny, odśrodkowy. 12 Wincenty Witos, Jedna wieś, Chicago 1955. 13 Brygidki – potoczna nazwa więzienia we Lwowie przy ulicy Kazimierzowskiej (obecnie Horodocka). Renesansowy gmach wzniesiono w 1614 roku na potrzeby żeńskiego zakonu świętej Brygidy z Kildare. 14 Defloracja – rozerwanie błony dziewiczej znajdującej się u ujścia pochwy. Ma ona często miejsce podczas pierwszego współżycia, jednak nie jest to regułą, gdyż błona dziewicza może zostać zniszczona lub uszkodzona jeszcze przed podjęciem właściwego życia płciowego, np. wskutek użycia nieodpowiednich tamponów, przez masturbację lub uprawianie wyczerpujących dyscyplin sportowych. 15 Irena Krzywicka z domu Goldberg (1899–1994) – znana feministka, pisarka, publicystka i tłumaczka. Współpracowniczka i partnerka Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Propagowała świadome macierzyństwo, antykoncepcję i edukację seksualną. 16 Stanisława Przybyszewska (1901–1935) – polska dramatopisarka, powieściopisarka. 17 Kazimierz Wierzyński (1894–1969) – polski poeta, prozaik i eseista; współtwórca grupy poetyckiej Skamander. 18 Witold Zechenter (1904–1978) – polski poeta, prozaik i publicysta, autor książek dla dzieci oraz tekstów piosenek,
tłumacz, twórca radiowych felietonów i słuchowisk. Znany był przede wszystkim jako fraszkopisarz i parodysta, chociaż sam uważał się głównie za liryka. 19 Tadeusz Żeleński, pseudonim „Boy” (1874–1941) – lekarz, krytyk literacki i teatralny, pisarz, poeta-satyryk, kronikarz, eseista, tłumacz literatury francuskiej, działacz społeczny i wolnomularz. 20 Oznacza to zarzut, oskarżenie, pomówienie, obwinienie lub posądzenie. 21 Myślenie kanałowe wywołuje splot różnych niekorzystnych czynników, zdarzeń, które prowadzą do spostrzegania sytuacji osoby uruchamiającej ten typ myślenia, iż sytuacja ta jest beznadziejna, bez wyjścia. Osoby takie zwykle skupiają swoją uwagę na poszukiwaniu potwierdzeń i innych negatywnych sytuacji, które ułatwiają podjęcie decyzji o samobójstwie. Nie można tutaj nie wspomnieć o tzw. syndromie presuicydalnym, dla którego charakterystyczne są: izolacja społeczna, zmniejszona możliwość rozładowania agresji, potęgująca strach, zawężenie emocjonalne wzmaga tendencje samobójcze, nasila się wyobrażenia samobójcze u osoby zamierzającej odebrać sobie życie, podsyca lęk i wrażenie bycia w sytuacji bez wyjścia. 22 Beatrix Potter (1866–1943) – angielska ilustratorka i pisarka powieści dla dzieci. W 1902 roku wydała ilustrowaną przez siebie książkę The Tale of Peter Rabbit – Piotruś Królik (pol. wyd. 1991). Oprócz niej napisała jeszcze 22 inne, w których obok królika Piotrusia pojawiają się także inne antropomorficzne zwierzęta, m.in. Beniamin Truś (Benjamin Bunny), Wiewiórka Orzeszko (Squirrel Nutkin), Prosiak Robinson (Pig Robinson), Kaczka Tekla Kałużyńska (Jemima Puddle-Duck). 23 Enid Mary Blyton (1897–1968) – angielska pisarka tworząca głównie książki dla dzieci i młodzieży. Na podstawie jej biografii w 2009 r. powstał film Enid w reż. Jamesa Hawesa. 24 Harold Robbins (1916–1997) – amerykański pisarz i scenarzysta, autor dwudziestu książek, przetłumaczonych na trzydzieści dwa języki. Jego książki sprzedano w ponad 750 milionach egzemplarzy. 25 Kuba Rozpruwacz (ang. Jack the Ripper) – pseudonim nadany seryjnemu mordercy, który w latach osiemdziesiątych XIX wieku zabijał przez poderżnięcie gardła prostytutki w okolicach dzielnicy Whitechapel w Londynie. Jego tożsamość do dziś nie została ustalona. 26 Wichrowe Wzgórza (ang. Wuthering Heights) − jedyna powieść Emily Jane Brontë, wydana w roku 1847 pod męskim pseudonimem Ellis Bell. W Polsce książka po raz pierwszy ukazała się w 1929 roku, pod tytułem Szatańska miłość. Doczekała się również kilku adaptacji filmowych. Chociaż jeszcze w latach dwudziestych ubiegłego wieku autorkę oskarżano o nadmierne epatowanie brutalnością, dzisiaj powieść zalicza się do kanonu literatury angielskiej. 27 Pies Baskerville’ów (ang. The Hound of the Baskervilles) – powieść detektywistyczna sir Arthura Conan Doyla, jedna z najsłynniejszych pozycji należących do cyklu opowieści o detektywie Sherlocku Holmesie. Jej akcja rozgrywa się na ponurych wrzosowiskach hrabstwa Devon. 28 Ciało Pauline, spoczywające w prowizorycznym grobie na wrzosowiskach, odnalezione zostało dopiero w 1987 roku. 29 Konstantin Siergiejewicz Stanisławski (1863–1938) – rosyjski aktor, reżyser i teoretyk teatru. W 1898 roku współzałożył Teatr Artystyczny w Moskwie. Aktorstwo pojmował Stanisławski jako szczególny stan, którego zasadniczą cechą było przeżywanie na scenie roli własnej i swoich partnerów. Aktor powinien grać nie daną rolę, lecz człowieka, który był jej prototypem. Właśnie owo wnikanie w osobowość innego człowieka, chęć jej przeżycia, stanowiły coś nowego dla aktorów końca XIX wieku, dla których gra sceniczna ograniczała się w zasadzie do recytacji kwestii w sposób ilustracyjny i oddania stereotypowych stanów emocjonalnych. 30 Andrew Karmen otrzymał doktorat z socjologii na Uniwersytecie Columbia w 1977 roku. Od 1978 roku jest profesorem w Katedrze Socjologii. Doktor Karmen w swych publikacjach podejmował wiele zagadnień, w tym te dotyczące: narkotyków, stosowania siły przez policję, praw ofiar, wiktymizacji kobiet i dalszych losów ofiar przestępstw. 31 Sadyzm jest dewiacją w zakresie sposobu realizacji praktyk seksualnych. Polega na odczuwaniu rozkoszy seksualnej w sytuacji związanej z dominacją dewianta i bezwzględnego podporządkowania sobie partnera. Jest to potrzeba całkowitego opanowania drugiego człowieka, zawładnięcia nim i podporządkowania go sobie w stopniu tak dużym, aby dobrowolnie można go było narażać na ból i upokorzenie. 32 Dziargać – w gwarze więziennej samookaleczać się lub wykonywać wiele tatuaży na swoim ciele. 33 Skłonność do podejmowania zachowań uległych, podporządkowywania się innym. 34 Kazuistyka – jedna z metod formułowania zasad i przepisów, polegająca w większym stopniu na przewidywaniu szczegółowych przypadków niż na wyznaczaniu i wytyczaniu uniwersalnych zasad. 35 18 lutego 2014 roku Sąd Rejonowy w Białymstoku skazał obydwu mężczyzn na kary ośmiu miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata za udzielenie pomocy Katarzynie Waśniewskiej w ukrywaniu się w Turośni Dolnej. Marcin K. i Krzysztof P. odpowiadali między innymi za to, że mieli wyszukać i wynająć dom, dostarczać kobiecie pieniądze i żywność. W ocenie prokuratury obaj wiedzieli, kim jest Katarzyna Waśniewska, i świadomie pomagali jej w ukrywaniu się. 36 Alfred Staszak – absolwent pedagogiki, filozofii i prawa. Jest czynnym zawodowo prawnikiem zatrudnionym w Prokuraturze Okręgowej w Zielonej Górze. W 2009 roku na wydziale prawa UAM w Poznaniu obronił rozprawę doktorską, której treści i tytuł stanowi książka „Porwania w celu wymuszenia okupu”. To studium kryminologiczne obejmuje przestępstwa uprowadzenia dokonane w Polsce w latach 1945–2000.
37 Janusz Kaczmarek – doktor nauk prawnych, adwokat, wykładowca prawa karnego materialnego i procesowego w WSAiB w Gdyni, w latach 2002–2005 prokurator apelacyjny w Gdańsku, w latach 2005–2007 prokurator krajowy, w 2007 roku minister spraw wewnętrznych i administracji. Autor kilkudziesięciu publikacji m.in. „Przestępstwa wzięcia i przetrzymywania zakładnika”. Przedstawione w niej aspekty prawne i kryminologiczne obejmują analizę wskazanego obszaru w latach 1995–2011. 38 Pseudologia fantastica, inaczej mitomania, kłamstwo patologiczne, to chorobliwa tendencja do opowiadania nieprawdziwych historii, najczęściej przedstawiających opowiadającego szczególnie pozytywnie (w korzystnym świetle społecznym, np. bohatera, osobę o nieprzeciętnych zdolnościach). Opowiadający stwarza sobie nieprawdziwą historię i z dużą konsekwencją odgrywa rolę społeczną i życiową wynikającą ze zmyślonej sytuacji. Głównym motywem w pseudologii jest chęć imponowania, potrzeba zaspokajania niezrealizowanej ambicji, potrzeba władzy, znaczenia, zaspokojenia miłości własnej, czasem potrzeb seksualnych. Od zwykłego kłamstwa pseudologia różni się tym, że osoba pseudologizująca sama nie jest w stanie oddzielić prawdy od fikcji i wierzy w swoją wymyśloną rolę i osobowość, tak jakby ona funkcjonowała w rzeczywistości. Por. W. Kołakowska, B. Lach, Psychologiczne determinanty zeznań świadków i osób składających wyjaśnienia. Wydawnictwo WSPol., Szczytno 2000. 39 Osobowość chwiejna emocjonalnie typu borderline (pograniczne zaburzenie osobowości) – typ osobowości charakteryzujący się wahaniami nastroju, napadami intensywnego gniewu, niestabilnym obrazem siebie, niestabilnymi i naznaczonymi silnymi emocjami związkami interpersonalnymi, silnym lękiem przed odrzuceniem i gorączkowymi wysiłkami mającymi na celu jego uniknięcie, działaniami autoagresywnymi oraz chronicznym uczuciem pustki (braku sensu w życiu).