Sens i nonsens w psychologii
H. J. Eysenck
Spis treści
Słowo wstępne ...
2 downloads
6 Views
Sens i nonsens w psychologii
H. J. Eysenck
Spis treści
Słowo wstępne ........................................................................................................................................ 2
Część pierwsza Na rubieżach wiedzy..................................................................................................... 10
1. Hipnoza i podatność na sugestię................................................................................................... 10
2. Metody wykrywania kłamstwa...................................................................................................... 37
3. Telepatia i jasnowidztwo............................................................................................................... 49
4. Interpretacja snów ........................................................................................................................ 70
Część druga Osobowość a życie społeczne ........................................................................................... 89
5. Czy można mierzyć osobowość ..................................................................................................... 89
6. Osobowość a warunkowanie....................................................................................................... 123
7. Psychologia sztuki........................................................................................................................ 144
Słowo wstępne
Książka ta, chociaż stanowi w pewnym sensie dalszy ciąg pracy pt. Uses and Abuses of Psychology
(„Zastosowanie i nadużywanie psychologii”), napisana jest jednak tak, alby stanowiła odrębną całość.
W swej poprzedniej książce rozpatrywałem problemy społecznej użyteczności psychologii i usług,
które może ona oddać społeczeństwu. Przedmiotem rozważań były także liczne nieuzasadnione
roszczenia, które zgłaszano pod jej adresem, tak że wielu poważnych ludzi prawie zupełnie
przekreśliło zasługi psychologii. W książce, którą teraz oddaję do rąk czytelników, zakres
problematyki uległ znacznemu rozszerzeniu.
Nie ulega wątpliwości, że nawet wykształceni ludzie wypowiadają wiele nonsensów na najrozmaitsze
tematy, nie ma chyba jednak drugiej dziedziny, na której temat tyle wygłasza się bzdur, a tak mało
słusznych sądów - jak na temat psychologii. Wybrałem kilka zagadnień, wokół których narosło wiele
nieporozumień. Usiłowałem w nich oddzielić ziarno od plewy i chcę przedstawić czytelnikowi
zarówno fakty, jak i spekulacje; zarówno prawdę, jak i bzdury, które rozpleniły się wokół niektórych
zagadnień.
Użyteczność większości omawianych w tej książce problemów nie jest bezpośrednio oczywista. Nie
jest jednak rzeczą wykluczoną, że przyjdzie chwila, kiedy takie sfery zagadnień, jak hipnoza,
interpretacja snów czy telepatia, będą mogły rościć sobie pretensje do miana użytecznych. Jednakże
w naszym omówieniu nie taką będziemy się kierować tendencją; przedmiot naszego zainteresowania
stanowią powyższe zjawiska jako takie - a więc fakty oraz teorie wokół nich snute i mające je
tłumaczyć.
Zastanówmy się przez chwilę, dlaczego tyle jest nieporozumień w zakresie problemów
psychologicznych. Pamiętam żywo, jak na pewnym uroczystym przyjęciu -a było to nie tak znów wiele
lat temu - prorektor jednego z naszych czołowych uniwersytetów, zobaczywszy, że żona jego ma
miejsce wyznaczone obok profesora psychologii, pośpiesznie przełożył wizytówki wyjaśniając, że nie
jest rzeczą stosowną, aby dama siedziała obok psychologa. Na pewno od tego czasu coś niecoś się
zmieniło i trochę ludzi nauczyło się, że atmosfery seksualnego wyuzdania i rozpusty, która w opinii
publicznej łączyła się z psychoanalizą, nie można w sposób uzasadniony przenosić na Bogu ducha
winnego psychologa, badającego szczury w laboratorium bądź formułującego prawa uczenia się na
podstawie badania u studentów odruchu mrugania na dźwięk dzwonka. Większość ludzi i dziś jeszcze
nie orientuje się jednak, na czym polega praca psychologa. Najczęstszą reakcją laika - zwłaszcza zaś
kobiet - kiedy zdarzy im się poznać psychologa, jest okrzyk: „O Boże, założę się, że pan odgadnie
wszystkie moje myśli”. Psycholog, jako osoba prywatna, chciałby może czasem wiedzieć, o czym
druga osoba myśli, na pewno nie uważałby tego jednak za cel swojej pracy zawodowej. Zadaniem
psychologa jest wykrywanie praw rządzących zachowaniem się ludzi i zwierząt, praw uczenia się,
zapamiętywania i reagowania emocjonalnego, badanie zdolności ruchowych i spostrzegania czy
zdolności intelektualnych oraz praw rządzących stosunkami społecznymi i interpersonalnymi. Jest to
bardzo obszerny i, na ogół biorąc, sensowny program badań, i nie ma w nim żadnej czarnej magii,
lecz po prostu zastosowanie zwykłych metod naukowych do względnie skomplikowanego i trudnego
przedmiotu.
W praktyce u większości ludzi występuje raczej dziwna i ciekawa ambiwalencja wobec takiego
programu. Z jednej strony istnieje czysto werbalne uznanie i poparcie. Większość ludzi zdaje sobie
sprawę z tego, że nasza wiedza o świecie fizycznym znacznie wyprzedziła wiedzę o człowieku, że jeśli
nie potrafimy w jakiś sposób przywrócić właściwej równowagi, to może się zdarzyć, iż niewiele z tego
co ludzkie zostanie uratowane jako przedmiot badania. Pogląd ten stał się tak bardzo banalny, że
wstyd jeszcze raz go powtarzać. Mimo to owa powszechna aprobata badań psychologicznych jest
tylko gołosłowna i nie znajduje odbicia w czynach. Całość funduszów wydawanych na nauki społeczne
w Wielkiej Brytanii wynosi mniej niż jedna tysięczna tego, co się wydaje na fizykę i dziedziny jej
pokrewne. Jeśli weźmiemy pod uwagę sumy wydawane przez przemysł, stosunek ten będzie jeszcze
mniej korzystny dla nauk społecznych. W całej Wielkiej Brytanii jest zaledwie tuzin skromnych
wydziałów psychologii, dysponujących niedostatecznym personelem, słabo rozwiniętych, skąpo
wyposażonych w elementarne urządzenia laboratoryjne konieczne do nauczania.
W praktyce zatem sprawa przedstawia się tak, iż postulowanie rozwoju nauk społecznych, głoszone
przez tzw. czołowe umysły, pozostaje w sferze pobożnych życzeń, których zrealizowanie zostało
odłożone ad calendas graecas.
Bywa i tak, że ludzie, którzy głoszą, iż twierdzenia powinny być oparte na faktach, sami lubują się
w krzykliwych tyradach. W BBC słyszy się często audycje na temat pewnych zagadnień z zakresu
psychologii, ale jakkolwiek istnieje pewna wiedza oparta na faktach, występujący w tych audycjach
filozofowie, zoologowie, matematycy, dziennikarze, teolodzy czy inni dostojni ludzie o staroświeckich
poglądach, nie reprezentujący żadnej określonej gałęzi wiedzy zabierają głos, nie wiedząc nawet
o istnieniu pewnych stwierdzonych faktów i niefrasobliwie oddają się spekulacjom, w sposób, na jaki
nigdy nie pozwoliliby sobie w stosunku do własnej specjalności.
Jest to tylko jeden przykład tego - jak się wydaje - niemal powszechnego przekonania, iż każdy jest
kompetentny w zabieraniu głosu na tematy psychologiczne, bez względu na to, czy zadawał sobie
trud studiowania tej dziedziny, czy nie. I - choć opinie wszystkich mają rzekomo równą wartość -
opinii zawodowego psychologa unika się za wszelką cenę, ponieważ mógłby on zepsuć laikowi
przyjemność, przytaczając pewne fakty, które zniszczyłyby całkowicie spekulacje i zburzyły cudowne
zamki na lodzie, tak pracowicie przez niego skonstruowane.
Tendencja ta jest oczywiście najbardziej widoczna wtedy, kiedy fakty dostarczone przez psychologa
rzutują w jakiejś mierze na sprawy polityki. Wtedy właśnie spotykamy się z samym wykwitem
nonsensu. Tak się naturalnie zawsze dyskusją kieruje, by prowadzili ją ludzie, którzy się nie skalali
żadną znajomością faktów naukowych, a którym przyświeca niemal wyłącznie pragnienie zdobycia
punktów dla swojej partii. Jeden przykład niech nam posłuży za ilustrację tego prawie codziennego
zjawiska.
W książce Uses and Abuses of Psychology opisałem dość szczegółowo konstruowanie testów
inteligencji, metody sprawdzania ich trafności oraz ich użyteczność przy selekcji. W ostatnich latach
pojawiło się wiele głosów krytycznych na temat selekcji, a zwłaszcza selekcji dzieci na poziomie 11 lat.
Warto przeanalizować najczęstsze zastrzeżenia. Padają zarzuty, iż wiele dzieci lęka się testów do tego
stopnia, że odpowiedzi ich nie odzwierciedlają rzeczywistego poziomu ich inteligencji. Inni krytycy
wskazują na fakt, że przygotowywanie się do egzaminu ma wpływ na wynik testów, wobec czego
stają się one niemiarodajne. Wysuwa się również zastrzeżenie, że wczesny wiek dziecka uniemożliwia
prawidłową selekcję, toteż najlepiej w ogóle jej zaniechać albo też wprowadzić jakiś zróżnicowany
program nauczania ze stałą możliwością przenoszenia dziecka z jednej klasy do drugiej. Wszystkie te
obiekcje, niezależnie od ich rodzaju, kończą się zawsze tym samym wnioskiem, że testy do badania
inteligencji są albo bezużyteczne, albo nawet wręcz szkodliwe.
Większa część argumentów ma często swoje źródło w chwalebnym dążeniu, by dać wszystkim
dzieciom jednakowe szanse oraz żeby działać w oparciu o zasadę, iż wszyscy ludzie są sobie równi.
Niestety, fakty dowodzą, że nie wszyscy ludzie rodzą się sobie równi, a dziedziczność powoduje
wyraźny podział na zdolnych i tępych. W gruncie rzeczy, im bardziej wyrównujemy możliwości
kształcenia, tym większy staje się wpływ dziedziczności na zdeterminowanie ostatecznego
intelektualnego poziomu, jaki każde dziecko osiąga.
Przyjmując istnienie wrodzonych różnic w zdolnościach musimy następnie podkreślić fakt, który
również znajduje mocne potwierdzenie w eksperymentalnych badaniach, a mianowicie, że nauczanie
jest znacznie bardziej skuteczne, gdy zdolności uczniów danej klasy znajdują się mniej więcej na tym
samym poziomie. Stwierdzono niejednokrotnie, że nauczanie tego samego materiału w grupie
składającej się ze zdolnych, przeciętnych i tępych uczniów trwa znacznie dłużej i jest o wiele mniej
skuteczne niż w grupie, składającej się tylko ze zdolnych, tylko z przeciętnych lub tylko z tępych
uczniów. Na pierwszy rzut oka twierdzenie, że łatwiej jest uczyć klasę tępą niż klasę mieszaną pod
względem poziomu, może wydawać się zaskakujące, odpowiedź jednak jest prosta: nauczyciel ucząc
w klasie, do której uczęszczają mało zdolni uczniowie, dostosowuje swoją metodę do ich poziomu,
natomiast w klasie przeciętnej, to znaczy składającej się ze zdolnych i tępych uczniów, nie można
stosować jednej i tej samej metody nauczania do wszystkich uczniów, a podawanie tego samego
materiału w różny sposób jest oczywiście stratą czasu.
Dlatego więc, jeśli nie chcemy mieć wysoce nieefektywnego nauczania - musimy segregować
uczniów, całkiem niezależnie od faktu, że pewne przedmioty na zaawansowanym poziomie nie
nadają się dla dzieci z niskim ilorazem inteligencji.
Jeśli więc przyjmiemy, że ż tych jak i z wielu innych powodów segregacja jest pożądana, powstaje
pytanie, czy wiek 11 lat nie jest za wczesny na ocenę zdolności dzieci? Przeprowadzone badania
wykazują na ogół, że istnieje niewielka zbieżność pomiędzy rodzajem zdolności dzieci w gimnazjach
humanistycznych i matematyczno-przyrodniczych, nawet jeśli te zdolności badamy w wieku piętnastu
czy szesnastu lat. Tak więc w olbrzymiej większości wypadków okazuje się, że prognoza była bardzo
trafna.
Jak zatem przedstawia się sprawa zastrzeżeń dotyczących przygotowania się do egzaminu testowego
oraz nerwowości związanej z procedurą badania testami? Oba te zastrzeżenia są usprawiedliwione,
ale kryją one krytykę odnoszącą się nie do testów psychologicznych i ich teorii, ale do politycznych
i społecznych nacisków, które nie pozwalają na najwłaściwsze użycie posiadanej przez nas wiedzy.
Jest sporo dowodów na to, że uczenie się podnosi iloraz inteligencji o około 10 punktów, co stanowi
niebagatelną zwyżkę. Umożliwienie dzieciom kilku godzin praktyki w rozwiązywaniu testów
inteligencji ma jak się okazało również te same skutki, co przygotowywanie się do lekcji. Doprowadza
to szybko do punktu, poza którym dalszy trening przestaje być skuteczny i nie może już wpłynąć na
zwiększenie ilości uzyskiwanych punktów. Tak więc odpowiedź na zastrzeżenie dotyczące
przygotowania się do egzaminów testowych jest prosta. Przed ostateczną, decydującą próbą
powinniśmy umożliwić dzieciom pięć godzin praktyki w rozwiązywaniu testów inteligencji. W ten
sposób będziemy przeciwdziałać skutkom dodatkowego przygotowania niektórych dzieci i damy
wszystkim jednakową szansę. Równocześnie zmniejszy to nerwowość wynikającą z faktu zetknięcia
się dzieci z całkowicie nowym doświadczeniem.
Ponadto wydaje się, że rozłożenie tych pięciu godzin treningu na cały okres szkolny trwający od 6 do
11 lat przyniosłoby jeszcze inne korzyści. Można by w ten sposób uzyskać pewne dane co do rozwoju
intelektualnego dziecka; dane te miałyby dużą wartość dla stawiania jakiejkolwiek prognozy.
Poszczególny test nie posiadałby wtedy decydującego znaczenia, co oczywiście wpłynęłoby na
zmniejszenie zdenerwowania towarzyszącego rozwiązywaniu testów. Dzieci, które nie osiągnęły
oczekiwanego od nich wyniku, można by jeszcze raz indywidualnie przebadać celem ustalenia, czy ich
niepowodzenie wynikało ze zdenerwowania, czy też z innych ubocznych przyczyn.
Jest jeszcze wiele innych sposobów, za pomocą których doświadczony psycholog mógłby pomóc
władzom szkolnym w prawidłowym stosowaniu testów i przezwyciężaniu omówionych wyżej
zastrzeżeń. Dlaczego więc nie stosuje się zaleceń psychologów?
Powód jest żenująco prosty: Koszt jednorazowego przebadania testem jednego dziecka wynosi 9
pensów, a więc pięciokrotne badanie kosztowałoby prawie 4 szylingi. Ostatecznego wyroku,
orzekającego, że przyszłe szczęście dziecka jest warte tylko 9 pensów, a nie 3 szylingi 9 pensów, nie
feruje psycholog, ale społeczeństwo przez swych przedstawicieli wybranych do władz komunalnych.
Można stwierdzić tylko tyle, że za te 9 pensów społeczeństwo otrzymuje rzecz o nieproporcjonalnie
dużej wartości. Przecież całkiem powierzchowny przegląd samochodu kosztuje kilka funtów. Niewiele
mniej kosztuje dokładne zbadanie stanu zdrowia człowieka. Zbadanie inteligencji dziecka za 9 pensów
trudno chyba uznać za ekstrawagancję finansową. Dokładność takiego badania jest oczywiście
bezpośrednio zależna od nakładu kosztów na ten cel. Im wyższy ma być stopień dokładności, tym
więcej pieniędzy musimy przeznaczyć na badanie.
W czasie ostatniej mojej bytności w Kalifornii widziałem wiele laboratoriów, wybudowanych za
miliony dolarów w tym jedynie celu, aby zbliżyć się o kilka tysięcznych stopnia do temperatury
absolutnego zera. Nasze społeczeństwo gotowe jest również wydać olbrzymie sumy, byleby tylko
uzyskać nawet drobne zwiększenie dokładności jakiegoś pomiaru w fizyce, lecz zadowala się
śmiesznie małym wydatkiem 9 pensów, jeśli chodzi o zmierzenie cechy psychicznej dziecka,
niezmiernie ważnej tak dla dziecka, jak i dla całego społeczeństwa. Przytoczyłem to porównanie nie
po to, aby rozstrzygać czy społeczeństwo decyduje tu słusznie, czy nie. Uważam jednak za swój
obowiązek zwrócić uwagę na pewne fakty i wykazać, że jeśli mierzenie zdolności dziecka
jedenastoletniego nie jest tak dokładne, jakie być powinno i budzi wiele zastrzeżeń, to winy za to nie
ponosi w żadnym wypadku psycholog, lecz samo społeczeństwo. Odmawiając pieniędzy na badania
czy też wprowadzenie do praktyki pewnych zdobyczy badań prowadzonych przez psychologów na
własną rękę, jedynie ze względu na zwiększenie wydatków, społeczeństwo podjęło pewną decyzję,
która jest słuszna lub nie. Niemniej jednak prasa zrzuca całą winę za pewne szkodliwe następstwa
badań selekcyjnych na psychologa, który nie umie robić cudów (za 9 pensów), nie przedstawia
natomiast społeczeństwu faktów, które mogłyby je ewentualnie skłonić do zmiany tej decyzji.
Jedną z przyczyn ignorancji w tych popularnych dyskusjach na tematy psychologiczne jest - być może
- fakt, iż psychologia, będąc nauką posługuje się metodami i terminami wysoce technicznej natury.
W szczególności stosuje metody statystyczne, których większość ludzi stara się unikać jak ognia.
Reakcja taka jest zarówno dziwna, jak interesująca, ponieważ wydaje się raczej jednostronna.
Przecież tak popularne i szeroko dyskutowane szanse na wyścigach konnych czy kombinacje
i permutacje związane z totalizatorem piłki nożnej mają również charakter statystyczny. Gdy
natomiast psycholog posługuje się metodami statystycznymi w związku z poważnymi sprawami,
spotyka się zwykle z obskuranckim stwierdzeniem, że „wszystko da się udowodnić za pomocą
statystyki”. W pewnym sensie jest to słuszne. Wszystkiego można dowieść za pomocą statystyki, ale
tylko komuś, kto jest absolutnym ignorantem, jeśli chodzi o elementarne pojęcia statystyczne.
W istocie fałszywe argumenty, które statystyk natychmiast by zdemaskował, często pojawiają się
w prasie popularnej i znajdują poparcie, ponieważ sformułowane są w tak zamaskowany sposób, że
ich statystyczny charakter pozostaje nie rozpoznany.
Pozwolę sobie przytoczyć dwa przykłady: wiadomo, że w Wielkiej Brytanii około połowy liczby łóżek
szpitalnych zajmują pacjenci z zaburzeniami psychicznymi. Przysłuchując się kilkakrotnie dyskusji
w gronie dziennikarzy zauważyłem, iż wielu z nich wyciąga z tego faktu wniosek, że połowa
wszystkich ludzi chorych w naszym kraju cierpi na zaburzenia psychiczne. Pozornie wydawałoby się,
że problem ten w ogóle nie ma charakteru statystycznego, jednakże popełniony błąd jest bez
wątpienia tej właśnie natury. Postawienie bowiem znaku równania między pojęciami: „połowa
łóżek”, a „połowa pacjentów” - byłoby tylko wtedy prawidłowe, gdybyśmy zakładali, że okres,
w którym pacjent pozostaje w łóżku, jest jednakowy w wypadku chorób umysłowych i cielesnych.
Tymczasem faktem oczywistym jest, że duża liczba pacjentów umysłowo chorych pozostaje
w szpitalach przez lata, gdy większość pacjentów leczących się na choroby cielesne opuszcza szpital
już po kilku dniach. Gdyby, przeciętnie biorąc, pacjent cierpiący na niedomogę fizyczną, pozostawał
w łóżku tylko dwa dni, a chory umysłowo pozostawał w zakładzie przeciętnie przez lat dwadzieścia,
wówczas liczba pacjentów cierpiących na choroby fizyczne byłaby 3650 razy większa od liczby
pacjentów cierpiących na zaburzenia psychiczne. Dopóki więc nie ustalimy dokładnych danych, jest
rzeczą niemożliwą wnioskowanie o proporcji pacjentów na podstawie proporcji łóżek.
Drugi przykład dotyczy sporów na temat przyczyn recydywizmu, tzn. przyczyn częstych powrotów do
więzienia pewnych przestępców. Odwiedziłem kiedyś Alcatraz, słynne amerykańskie więzienie,
znajdujące się na wyspie w zatoce San Francisco. Do więzienia tego kieruje się winnych najcięższych
przestępstw popełnionych w Stanach Zjednoczonych. Jest to najsurowsze i najlepiej strzeżone
więzienie na świecie, z którego, jak mówią, nikomu jeszcze nie udało się uciec. W czasie wizyty
towarzyszyło mi kilku kryminologów i socjologów, którzy w czasie naszego wspólnego przejazdu przez
zatokę dawali upust swej niechęci do statystyki. Jeden z naczelników więzienia, który oprowadzał nas
po terenie, usłyszał fragment tej rozmowy. Kiedy w czasie zwiedzania więzienia dyskusja przeszła na
zagadnienie recydywizmu, mrugnął do mnie porozumiewawczo, po czym powiedział, że w Alcatraz
recydywizm został w zasadzie wytrzebiony i że ze wszystkich więzień najmniejszy procent
recydywistów spotyka się właśnie tutaj. Oświadczenie to zrobiło duże wrażenie na słuchaczach,
którzy długo zastanawiali się nad ewentualnymi przyczynami tego faktu. Jednakowoż nikomu z mich
nie przyszło na myśl, że skoro większość więźniów odsiaduje w Alcatraz karę dożywotniego lub
długoletniego więzienia, to okazja do popełnienia nowego przestępstwa jest naprawdę znikoma,
ponieważ bardzo niewielu więźniów w ogóle opuściło Alcatraz. , Jest to problem tak elementarny, że
trudno go nawet nazwać statystycznym, a jednak jest to dokładnie ten rodzaj błędu, który popełnia
tak często prymitywny dziennikarz albo czytelnik próbując zastąpić logikę prawdopodobieństwa
paroma szkodliwymi frazesami.
Czasami postawa społeczeństwa wobec badań psychologicznych jest nie ...