Redakcja: Karolina Oponowicz
Korekta: Monika Paluch-Wójcicka
Fotoedycja: Maciej Murański
Projekt okładki: Bartosz Tymosiewicz
Projekt graficzny makiet...
3 downloads
5 Views
Redakcja: Karolina Oponowicz
Korekta: Monika Paluch-Wójcicka
Fotoedycja: Maciej Murański
Projekt okładki: Bartosz Tymosiewicz
Projekt graficzny makiety, skład i łamanie oraz przygotowanie zdjęć do druku:
Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
www.panczakiewicz.pl
Autorzy i źródła zdjęć (numery stron dotyczą wydania papierowego książki):
Getty Images: s. 9, 48–49, 110–111, 198–199, 228–229; NAC: s. 13, 14, 16, 27, 59, 83–84, 88, 101, 106, 138–
139, 158–159, 205; ADM/CAG – Henryk Rosiak – s.35, Materiały Domu Towarowego „ Bracia
Jabłkowscy”: s. 42; Agencja Gazeta: Albert Zawada: s. 45, 209; Sławomir Kamiński: s. 55; Kuba Ociepa:
s. 70; Bartosz Bobkowski: s. 78, 214, 220; Tomasz Wierzejski: s. 93; Grażyna Makara: s. 115, 124, 134, 137;
Adam Golec: s. 119, 129, 130; Jacek Łagowski: s. 163; Wojciech Olkusnik: s. 171; Grzegorz Skowronek:
s.190; Dawid Zuchowicz: s. 174, 182, 187; Michał Kułakowski/Reporter: s. 98; Tricolor/East News: s. 142,
152; AKPA, Viphoto/East News: s. 156; W.Kruk: s. 165, 192, 197; Stefan Zubczewski/REPORTER: s. 147;
Sławek Biegoński/FORUM: s. 161; Grażyna Rutowska/NAC: s. 188
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
WYDAWNICTWO KSIĄŻKOWE:
Dyrektor wydawniczy: Małgorzata Skowrońska
Redaktor naczelny: Paweł Goźliński
Koordynacja projektu: Magdalena Kosińska
© Copyright 2016 by Leszek Kostrzewski, Piotr Miączyński
© Copyright 2016 by Agora SA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2016
ISBN: 978-83-268-1823-3 (epub), 978-83-268-1824-0 (mobi)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im
przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym.
Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie
zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Rozdział 1. Herse i Jabłkowscy. Jego ekscelencja subiekt
Rozdział 2. Blikle. Pączek na Nowym Świecie
Rozdział 3. Wedel. Wyroby słynące z dobroci
Rozdział 4. Turbasa. Garnitur dla wybranych
Rozdział 5. Soszyński. Najbogatszy człowiek PRL
Rozdział 6. Kruk. Złoty interes
Rozdział 7. Kielman. Ze skóry cielęcej lub z aligatora
Posłowie
Bibliografia
Kiedy Hanka Ordonówna maszeruje ulicą Kredytową w stronę Marszałkowskiej,
warszawskie elegantki dobrze wiedzą, że zmierza prosto do Domu Mody
Bogusława Hersego. Ordonka – piosenkarka, tancerka i aktorka – to największa
gwiazda II Rzeczpospolitej. Swoją popularność zawdzięcza kilku czynnikom.
Po pierwsze – konferansjerowi międzywojennej Warszawy Fryderykowi Járosy’emu
(wyłowił ją z tłumu tancereczek, „nagistek” – jak je nazywano – uwiódł, wychował,
a następnie zdradził, ale przez cały ten czas genialnie zapowiadał na scenie).
Po drugie – hitowi „Miłość ci wszystko wybaczy” (napisał go dla niej Julian
Tuwim). Po trzecie – doskonałej dykcji i niebanalnej urodzie (głos miała przeciętny).
Po czwarte – strojom, na widok których warszawianki mdleją z pożądania. A stroje
kupuje właśnie u Hersego.
Ordonówna ma na głowie rozłożysty kapelusz, zawadiacko nasunięty na ucho.
Pół twarzy pozostaje w cieniu ronda. Gwiazda uwielbia nakrycia głowy: czapeczki,
chusty, kapelusze.
To nie tylko kwestia stylu. Ordonówna maskuje w ten sposób bliznę na skroni.
To pamiątka po pierwszej miłości, aktorze Januszu Sarneckim. Poznała go, gdy miała
16 lat. Był oczywiście starszy i bardzo przystojny. Ukochany rzucił ją dwukrotnie.
Po drugim razie, zrozpaczona, przyłożyła sobie do głowy pistolet i pociągnęła
na spust. W ostatniej chwili przesunęła jednak dłoń. Kula rozorała tylko skroń.
Niespełna 20-letnia Hanka przeżyła. A dzięki nieszczęśliwej miłości artystki,
warszawianki odkryły fantazyjne kapelusze. Oprócz nakryć głowy gwiazda
zainspirowała też przedwojenne elegantki do noszenia dużych dekoltów i spodni.
Hanka Ordonówna staje przed wejściem do domu towarowego. Potężne
dwuskrzydłowe drzwi otwiera jej wyelegantowany portier zwany „szwajcarem”.
W skórzanych rękawiczkach, czapce i liberii kieruje ruchem niczym policjant
na skrzyżowaniu, grzecznie pokazując klientom drogę do szatni. Ordonówna
zostawia tam płaszcz i rękawiczki, a następnie po marmurowych schodach udaje się
na salony. Na podłodze leżą wschodnie dywany. Dookoła stoją lustra, palmy,
kanapy, parawany oraz fotele z daszkiem i podnóżkami, przypominające nieco trony
z baldachimem.
Gwiazda siada, nakładając nogę na nogę. Błyskawicznie podbiega do niej subiekt,
proponując kawę lub herbatę: „Co szanowna pani woli?” pyta usłużnie. Ordonówna
panią jest od niedawna – dopiero co poślubiła hrabiego Michała Tyszkiewicza. Tym
razem artystka odmownie kręci głową, a ze stolika bierze do ręki katalogi
materiałów i najnowsze żurnale. Czeka na krojczynię, która ma zdjąć z niej miarę.
Prezes Międzynarodowej Izby Przemysłowo-Handlowej Fentenera van Vlissingena (z lewej)
w towarzystwie Bogusława Hersego (z prawej). Warszawa, 1935 rok
Z wieszaka czy z kosza
W przedwojennej Warszawie liczyły się dwa domy towarowe. Elita chodziła
do Hersego, legendy Warszawy belle époque. Było tam drogo i luksusowo.
U Hersego ubierała się głównie arystokracja (poza błękitną krwią posiadała rzecz
jasna solidny majątek), przemysłowcy (żeby pokazać, że ich stać) oraz znani artyści
(z majątkiem bywało różnie, ale lubili się pokazać). Mieszczanie zaopatrywali się
z kolei w Domu Towarowym Braci Jabłkowskich, odległym od Hersego w linii
prostej o nieco ponad kilometr.
A reszta? Reszta miała Nalewki – największą handlową ulicę miasta, na której
rządzili żydowscy kupcy. Pachniała ona śledziem i pomarańczami. Dla niektórych
mieszkańców przedwojennej Warszawy samo pojawienie się tutaj było
dyshonorem. Ale za to na Nalewkach było tanio. Na klientów czekały księgarnie,
sklepy spożywcze, galanteryjne, szewcy, małe fabryczki i duże fabryki,
przechowalnie futer, kapelusze. Można tu było dostać wszystko, a jeśli czegoś
brakowało, na specjalne zamówienie klienta dało się to szybko ściągnąć. Towar
kupowało się prosto z wiklinowych koszy, ze sklepów urządzonych w luksusowych
kamienicach (tak, tak były i takie, na handlu w stolicy można było się dorobić) albo
sklepików w rozpadających się ruderach i suterenach. Nalewki żyły handlem,
oddychały handlem, a nawet kiedy szły spać, myślały o handlu.
„W sobotę sklepy były wprawdzie zamknięte, ale o drugiej po południu
na Nalewkach było pełno. Z Muranowa, z Miłej, Dzikiej tłum kierował się przez
Nalewki w stronę dzielnicy południowej. Wychodzono na spacer. Tysiące par
dążyło Bielańską i Niecałą do Ogrodu Saskiego. Mężczyźni w kapotach omijali
ogród, idąc na Marszałkowską przez plac Saski. Bramy ogrodu były zamknięte dla
osób w »nieeuropejskim ubraniu«. Na kilka godzin następowała transformacja
językowa. Na Muranowskiej, Miłej, Nalewkach pary mówiły wyłącznie
po żydowsku. Na Bielańskiej ci sami spacerowicze mieszali polski z żydowskim,
a w Ogrodzie Saskim i na Marszałkowskiej mówili wyłącznie po polsku.” Tak
Bernard Singer wspomina atmosferę tamtych lat w książce „Moje Nalewki”.
Dom Mody Herse formalnie założyło w 1868 roku trzech braci: Adam, Bogusław (na zdjęciu)
i Ferdynand. Najważniejszy jednak w tym przedsięwzięciu był Bogusław
Futro dla księżniczki
Wróćmy jednak szybkim krokiem do Śródmieścia. Dom Hersego formalnie założyło
w 1868 roku trzech braci: Adam (1850–1915), Bogusław (1839–1880) i Ferdynand
(1845–1905). Najważniejszy w tym przedsięwzięciu był Bogusław. To on dyrygował,
reszta słuchała. Rodzina Herse należała do francuskich hugenotów. Jej członkowie
musieli uciekać do Niemiec przed prześladowaniami religijnymi prawdopodobnie
na początku XVIII wieku.
Początkowo osiedli w Poznaniu, który po zajęciu miasta przez Szwedów
i po zarazie, która zdziesiątkowała jego mieszkańców, ściągał na potęgę osadników
z Niemiec (tamtejsze wsie były z kolei przepełnione). Z Poznania Hersowie
przenieśli się do Warszawy. Jak wielu innych cudzoziemców, którzy zostali
Polakami z wyboru, szybko stali się patriotami.
Pierwszy sklep braci Herse nosił nazwę Handel Koronek i Towarów Białych.
Oferował, jak łatwo się domyślić, wstążki i firanki, a mieścił się na rogu ulicy
Senatorskiej, pod numerem 10. Stopniowo się rozrastał, a w 1880 roku zamienił się
w Dom Mody. Na początku mały Magazyn Mód mieścił się na parterze, w bramie
budynku. Po pewnym czasie (jakim – nie wiadomo, annały rodzinne milczą w tej
sprawie) Hersowie poczuli się na tyle bezpiecznie finansowo, że zdecydowali się
przenieść na pierwsze piętro i rozszerzyć działalność. Otwarcie było imponujące.
Rodzina Herse przygotowała wspaniałą kolekcję ubrań, a do jej obejrzenia zaprosiła
całą warszawską śmietankę. Pokaz miał uświetnić wypożyczony z Wiednia futrzany
płaszcz, który zawisł jako ozdoba przy wejściu do salonu.
Warszawa znajdowała się wtedy pod zaborem rosyjskim. Na pokaz zaproszono
więc Aleksandrę, żonę rosyjskiego gubernatora, generała Piotra Albiedyńskiego,
z domu księżniczkę Dołgoruki. I to był początek tragedii, która miała się rozegrać
w kolejnych godzinach.
Gubernatorowa, wówczas kobieta około pięćdziesiątki, była kochanką cesarza
Aleksandra II, co znacząco wpłynęło na karierę jej męża. W młodości była
atrakcyjną kobietą o wydatnych wargach, dużych oczach i regularnych rysach
twarzy, na które cień rzucał ciut za duży nos. Bez wątpienia nie brakowało jej
jednak kobiecego uroku.
Aleksandra wkroczyła do Magazynu Mód i jej wzrok od razu padł na wiszące
przy wejściu futro. Zapałała żądzą posiadania go: „Przyślijcie mi je do pałacu”
zażądała. Oczywiście – darmo. Sprzeciwić się nie było można. A raczej można, ale
dla rodziny mogło to się skończyć zsyłką na Syberię albo w inne odległe i bardzo
zimne miejsce. Cesarska Rosja miała takich pod dostatkiem.
Bogusław musiał spełnić życzenie gubernatorowej i wysłać jej futro. Tyle
że Hersowie stanęli w obliczu totalnej klęski. Nie było ich stać na taki wydatek!
Nie teraz, kiedy wszystko co mieli, zainwestowali w nowy interes. Bogusław wyjął
więc rewolwer. Przyłożył go do głowy, uważnie wycelował, po czym pociągnął
za spust. Jego ciało padło na podłogę. Popłynęła krew. Kupiec osierocił 10-letnią
Marynię i 8-letniego Bogusia, który w kronikach rodzinnych będzie nazywany
Bogusławem II.
Fragment ulicy z kamienicą Bogusława Hersego. Warszawa, lata 1926-1934
Rodzina była znokautowana. Rozważała ogłoszenie upadłości. Jednak Adam
Herse postawił weto: „Absolutnie się na to nie zgadzam!” oświadczył. Tym samym
zrobili wielki krok w tył. Owszem, zostali w tym samym domu, zrezygnowali
jednak z piętra i wrócili do lokalu w bramie.
Wszyscy razem mieszkali w jednym pokoju z małą antresolą. Na dole Adam,
a na pięterku żona zmarłego już Bogusława razem z dziećmi. Rano Adam wstawał
pierwszy. Miał składane łóżko, które chował, potem palił w piecu, zamiatał,
rozstawiał maszyny i zaczynał szyć. Pomagały mu bratowa z córką. Robiły proste
wykończenia, obrabiały tkaniny.
Ich wyroby szybko znajdowały zbyt. Przyczynił się do tego nieformalny pakt:
wspólnota z Kościoła ewangelickiego zawarła porozumienie towarzyskie,
że w dobrym tonie jest kupować u Hersego. Jeśli więc ktoś potrzebował ubrania,
szedł właśnie tam. Dlaczego? To proste – trzeba pomóc Hersem w obliczu tragedii.
I tak Adam Herse powoli spłacał długi. Ba! Zaczynało mu się powodzić. Czasy
zaboru rosyjskiego były rzecz jasna trudnym okresem, ale co bardziej
przedsiębiorcze osoby mogły się wówczas szybko wzbogacić. Rynek zbytu był
duży. Magazyn Mód znów zajął pierwsze piętro.
Kiedy kilka lat później bratanica Adama, Marynia, wychodziła za mąż, jej posag
wzbudził sensację. Na warszawskich salonach powtarzano ze zdumieniem, że panna
Herse dostała 5 tysięcy rubli. Tyle co szlachcianka z bardzo dobrego domu. Bratanka,
Bogusława II, Adam posłał z kolei do Paryża, do francuskiej szkoły handlowej Ecole
des Hautes Etudes Commerciales.
Adam słynął z tego, że był człowiekiem niezwykle dumnym. Kiedy poznał
na tańcach Joannę z Temlerów – która zrobiła na nim mniej więcej takie wrażenie,
jakie kura robi na lisie – od razu chciał się żenić. Ale poprosił, żeby na niego
poczekała. Wiedział, jaki miała posag i oświadczając się, chciał dysponować
identyczną sumą. Na szczęście, panna nie musiała długo czekać – Herse wiedział, jak
się robi interesy.
Jego dzień przez lata wyglądał tak samo: wstawał o piątej rano, jadł żurek i –
choć był protestantem – szedł na szóstą rano na mszę do karmelitów. W domu
czekał na niego fryzjer, który go golił i strzygł. Po zabiegach higienicznych szedł
do firmy, wracał o dziewiątej na śniadanie i znów udawał się do pracy, gdzie
zostawał aż do szóstej po południu.
Po ślubie, kiedy pojawiły się dzieci, zaczęto budować dom Hersowski. Prace
ruszyły w 1894 roku i trwały pięć lat. Czteropiętrowy budynek w stylu
neorenesansowym miał cztery wieżyczki, windy, własną elektrownię i – wówczas
luksus – centralne ogrzewanie. Zaprojektował go Józef Huss, znany chociażby
z kamienicy Pod Gryfami na warszawskim placu Trzech Krzyży.
Dom był nadzwyczajnie położony: między Marszałkowską, Erywańską (później
Kredytową), placem Zielonym (obecnie placem Dąbrowskiego) i ulicą Szkolną.
Od strony Kredytowej znajdowało się wejście do sklepu, a od Marszałkowskiej –
do mieszkań. Ubrania szyto na podwyższonym parterze budynku. Stały tu długie
stoły krawieckie. Podobno dzieci Hersów uczyły się przy nich chodzić.
Na pierwszym piętrze mieścił się sklep. Na drugim mieszkali właściciele, na czele
z Adamem i jego bratankiem Bogusławem II, zapalonym taternikiem. Trzecie piętro
wynajmowano lokatorom. Na czwartym mieściły się szwalnie i pracownie
krawieckie.
Mieszkania w kamienicy były duże i niezwykle komfortowe. Przedpokój, za nim
hol, salon jadalny i gabinet – to była część oficjalna. Do części prywatnej należało
cztery-pięć pokoi dla członków rodziny, kuchnia, pokój dla służby.
Przy drzwiach wejściowych do części mieszkalnej siedział portier, pan Prędki.
Była z nim związana pewna anegdota. Jeden z lokatorów miał na nazwisko
Patschke. Pewnego dnia w domu pojawiła się jego ciotka. Stanęła na dole klatki
schodowej i zdyszana wypaliła: „Panie Prędki, proszę prędko paczkę dla pana
Patschke!”. Na początku XX wieku ludzie słysząc tę historię, turlali się ze śmiechu.
Manekiny na miarę
U Hersego klientów zabawiał konwersacją sam Adam. Później to samo robił jego
syn Jan. A także pracownicy. Najczęściej rozmawiało się tu po polsku. Kiedy jednak
na zakupy przychodziły panie ambasadorowe, trzeba było przejść na język obcy.
Nie było to problemem dla członków rodziny Herse. Poza tym w Domu Mody
była też zatrudniona „premiera”, Francuzka, Madame Comtesse Payard de Feuille.
Miała ona dbać o wizerunek firmy oraz fason i jakość szytych strojów. Specjalnie
ściągnięto ją w tym celu z Paryża. Przy okazji opiekowała się gośćmi z krajów
francuskojęzycznych. Madame Comtesse była kokietką. Mężczyźni ją uwielbiali, ona
traktowała ich instrumentalnie. Do swojego męża potrafiła powiedzieć: „Kochany,
twój koniec się zbliża. Weź pióro i sporządź testament”.
Francuzek pracujących w Domu Mody było zresztą więcej. Działem gorsetów
na miarę, na początku XX wieku kierowała choćby Mademoiselle Rousseau.
Dla kobiet sprowadzano suknie z Paryża, dla panów – garnitury z Wiednia
i Londynu. Ale szyto i projektowano również na miejscu. Projekty rysował Adam
oraz jego syn Jan; pracowali nad nimi również zatrudnieni plastycy.
Jeśli chodzi o wykroje, stosowano się do ówcześnie obowiązującej mody
francuskiej. Używano choćby projektów Jeanne Paquin, czyli pierwszej kobiety,
która otworzyła swój dom mody w Paryżu, i pierwszej, której udało się przebić
na rynek międzynarodowy (ubierała panie w klanach Astorów, Ballantinsów,
Rockfellerów, Vanderbiltów i Wannamakerów). Szyto też według pomysłów Callot
Soeurs, czterech sióstr znanych z tego, że jako pierwsze używały złota i srebra
do szycia sukni – wymyśliły tkaninę zwaną lamą. Wzorowano się też na pracach
Georgesa Doeuilleta, który zaczynał jako menadżer w Callot Soeurs, a którego
suknie wiszą dziś w The Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku.
Krojczyni zdejmowała miarę, a kupująca wybierała wzór oraz materiały. Każda
stała klientka Hersego miała własny manekin. Nie trzeba było wtedy nawet
przychodzić na miarę. Wystarczyło powiedzieć, co się chce i sprawa była
załatwiona. A co, jeśli którejś z kobiet zdarzyło się przytyć? Dostawała nowy
manekin. Zakupy zanoszono nabywcom do powozu, którym elegantka jechała
prosto do swojego wytwornego mieszkania czy pałacu. Czasami wysyłano je także
pocztą na prowincję, prowadząc swego rodzaju sprzedaż wysyłkową. Można było
zamówić na przykład trzy suknie, po przymierzeniu w domowym zaciszu wybrać
jedną, a resztę odesłać. Jak nietrudno sobie wyobrazić, klientka przeważnie
zostawiała sobie dwie suknie, a tylko jedną odsyłała.
Materiały, których używano w Hersowskim Domu Mody, przyjeżdżały z Francji
i Austrii, a wełny – z Anglii. Hersowie dużo podróżowali po Europie. Po futra Adam
z Janem osobiście jeździli do Rosji. W ramach jednej z takich wypraw trafili
do klasztoru w głębi kraju. Choć na zewnątrz było chłodno, w środku czekało ich
gorące powitanie. Zacnym gościom przyniesiono wyjątkowy przysmak: kapustę
kiszoną 30 lat. Była czarna i śmierdziała tak, że muchy w powietrzu padały. Janowi
zrobiło się niedobrze, z trudnością przełknął ślinę. Adam zaś na ten widok
zwyczajnie zemdlał. Futra jednak kupili. A z klasztoru ściągnęli przy okazji dwie
przepiękne renesansowe ławy.
Sprzedawano tu też tkaniny na łokcie, arszyny oraz jardy (te ostatnie
w przypadku tkanin angielskich). Do tego wstążki, wachlarze, koronki i oczywiście
rękawiczki. Za najbardziej ekskluzywne uchodziły te z firmy Jouvin. W „Gazecie
Rzemieślniczej” z 11 grudnia 1899 roku pisano o nich tak:
„W Grenobli – mieście francuzkiem, gdzie przemysł rękwiczniczy najbardziej się
rozwijał, na początku bieżącego stulecia żył sobie majster czy fabrykant – o to
sprzeczać się nie będę – dość że bardzo porządny człowiek Ksawery Jowin,
rękawicznik, którego bardzo bolało to, że w jego pięknych rękawiczkach,
pracownicy nie zawsze dobrze wykrawali palce, tak że jeden był za ciasny, drugi
za szeroki, to znowu w całej rękawiczce były palce za długie albo za krótkie. Zaczął
więc przemyśliwać nad ustaleniem wymiarów i po wielu badaniach rąk, przyszedł
wreszcie, choć nie od razu, do pewnych stałych danych, przez co utrwalił wymiar
długości palców.”
Dywany – bo i taki dział znajdował się w Domu Mody Herse – sprowadzano
z Dalekiego Wschodu, od Arabów. Kierował nim Witold Kiltynowicz, wielki znawca
dywanów (później właściciel składu dywanowego). Przyjeżdżały do Warszawy
z dużą ilością piasku. Co stanowiło najlepszy dowód na to, że zakupu dokonano
na pustyni.
Wybór towarów u Hersego był bez wątpienia imponujący. Nie doceniła go żona
ambasadora Francji, Madame La Roche. Gdy głośno oświadczyła: „W tej Warszawie
nie ma się gdzie porządnie ubrać! Muszę sprowadzać rzeczy z Paryża”, rozpętał się
skandal. Bogusław II, który zarządzał wtedy firmą, złożył w tej sprawie protest –
najprawdopodobniej do polskiego albo francuskiego MSZ. Bo przecież w Domu
Mody Herse można kupić wszystko! W reakcji na to, MSZ Francji i sam ambasador
przysłali przeprosiny.
Kapelusz niezwykle okazały
W miarę upływu lat suknie sprzedawane u Hersego robiły się coraz krótsze, budząc
zgorszenie co bardziej konserwatywnych dam. Gdy pewna młoda kobieta z rodziny
Herse usiadła na krześle z lekko uniesioną spódnicą, jej matka wykrzyknęła
z oburzeniem: „Andziu! Bój się Boga! Kostkę ci widać!”.
Po I wojnie światowej – gdy Adam Herse już nie żył – nadeszła moda na coraz
prostsze sukienki. Bez falbanek. Jan Herse wraz z żoną pojechali po nie do Wiednia.
Kupili kilkanaście bawełnianych sukienek w nowym kroju. Wystawili je w Domu
Mody. W kraju nie widziano dotąd niczego podobnego. Reakcje były różne.
Pewna przywiązana do tradycji pani z towarzystwa, skrzywiła nos na ich widok:
– Co to jest?! Sukienka? Okropne! Bawełna? Straszne! Ja chodzę tylko
w jedwabiach – oświadczyła z niesmakiem.
Po chwili pojawiła się przedstawicielka arystokracji, k...