WARSZAWA 2012
Więcej na: www.ebook4all.pl
Spis treści
Panie i panowie
Byłem jednym z największych żebraków w Polsce
Szef wychodzi pierwszy
Żyję wielow...
3 downloads
4 Views
WARSZAWA 2012
Więcej na: www.ebook4all.pl
Spis treści
Panie i panowie
Byłem jednym z największych żebraków w Polsce
Szef wychodzi pierwszy
Żyję wielowątkowo
Zrodziną najlepiej wychodzi się na mięsie
Talentu nie przepijesz, a on woła i męczy
Pirat to jest nie do końca dobrze obsłużony klient
Bywa, że prezes wart jest jedną trzecią spółki
Co siódme okno jest nasze
Praca była obowiązkiem, jest prawem, a będzie przywilejem
Kózka ma skakać i próbować
Metryczka książki
Więcej na: www.ebook4all.pl
Oto dziesięć lekcji o tym, jak osiągnąć sukces w biznesie. Lekcji tym cenniejszych, że udzielonych przez
dziesięciu zwycięzców polskiej edycji konkursu Ernst & Young „Przedsiębiorca roku”.
Przedsiębiorcy na co dzień wolą pozostawać w cieniu. Bardzo chętnie stają do wyścigu, ale o wyniki
finansowe i biznesowy dynamizm. Na sławie im nie zależy. Strategię promocyjną swoich firm rzadko opierają
na osobistym wizerunku. Dlatego polscy bohaterowie biznesowych batalii najczęściej pozostają nieznani dla
szerszego grona publiczności. Niechętnie pojawiają się w świetle reflektorów. Niechętnie o sobie mówią.
Zgodzili się porozmawiać o swoich firmach z dziennikarzami „Gazety Wyborczej” Leszkiem Kostrzewskim
i Piotrem Miączyńskim, którzy zamienili wywiady w zwierzenia o rozterkach moralnych, zmaganiach
z konkurencją, biurokracją i własnymi chorobami oraz o tym, jak pogodzić życie rodzinne z pasją
prowadzenia firmy.
Powstało dziesięć praktycznych lekcji przedsiębiorczości.
Lekcji dla wszystkich. Nawet dla tych, którzy nie mają firm, bo są przekonani, że brak im odpowiednich cech
charakteru. Poszukajcie ich w sobie. Można być notorycznym spóźnialskim, być wyrzucanym z ośmiu
podstawówek, nie skończyć studiów i zostać jednym z największych drukarzy Europy. Można mieć talent
kolarski i poświęcić go na rzecz handlu kryształami, by z czasem obuć pół Polski w buty własnej produkcji.
Wskazówki dla siebie znajdą też przedsiębiorcy z powodzeniem prowadzący swoje firmy, zarówno ci walczący
o ich utrzymanie, jak i ci, którzy już myślą o zostaniu rentierami.
Zapis tych rozmów to dziesięć unikalnych recept na sukces. Na to, jak wdrapać się na biznesowy szczyt,
pokonując biurokratyczne bariery i nieprzyjazny przedsiębiorcom system prawnych i podatkowych regulacji.
I jak utrzymać się na tym szczycie.
To zbiór przestróg i osobistych filozofii, które zapewniają długowieczność w biznesie.
Ernst & Young udało się w ciągu minionej dekady namówić do startu w konkursie blisko tysiąc
kandydatów, to zakrawa na cud. Wiele historii wydobytych z cienia i opowiedzianych przez uczestników
konkursu w „Gazecie Wyborczej” inspirowało młodsze pokolenie przedsiębiorców.
Indywidualne sukcesy zwycięzców i finalistów, uhonorowane znanym na całym świecie tytułem i certyfikatem
„Entrepreneur of the Year”, dopingowały innych twórców firm. Opinii publicznej kazały zweryfikować
stereotypowe, krzywdzące postrzeganie przedsiębiorców wyłącznie przez pryzmat popełnianych przez niektórych
reprezentantów tego środowiska nadużyć.
Kiedy wiosną 2003 r. startowała polska edycja konkursu „Przedsiębiorca roku”, nasz kraj podpisywał dopiero
traktat akcesyjny do UE, by po roku stać się jej członkiem. Kolejne lata przyniosły szersze otwarcie przed nami
zagranicznych rynków, znakomitą gospodarczą koniunkturę, imponujący wzrost, a następnie jego
wyhamowanie wywołane światowym kryzysem, przed którym nie mogła uchronić nas ani ciężka praca,
kreatywność i determinacja przedsiębiorców, ani tym bardziej niepozbawiona błędów rodzima polityka
gospodarcza. Na tej „huśtawce” polscy przedsiębiorcy poradzili sobie lepiej niż ich koledzy z krajów o bardziej
rozwiniętych gospodarkach.
Duleep Aluwihare
Konrad Sadurski
Więcej na: www.ebook4all.pl
KRZYSZTOF PAWŁOWSKI – ZAŁOŻYCIEL WYŻSZEJ SZKOŁY BIZNESU –
NATIONAL-LOUIS UNIVERSITY, UZNAWANEJ PRZEZ DŁUGIE LATA ZA
JEDNĄ Z NAJLEPSZYCH PRYWATNYCH UCZELNI W KRAJU
*
To niesamowita rzecz, jak można człowieka uruchomić, gdy mu się nagle zdejmie bielmo z oczu, zmuszając go
do samodzielnego myślenia. Chłopak, który kończył teologię, po rozmowie ze mną jest teraz finansistą
* *
Owszem, zbudowałem instytucję, która przynosiła kilkumilionowe zyski. Ale w pewnym momencie był potrzebny
zimny menedżer, postępujący bez emocji, bez marzeń
* * *
Nigdy nie robiłem szkoły dla majątku. Wiem, to defekt. Jestem po prostu szurnięty
Jakaś kontuzja?
– Że chodzę z kulą? Głupota zwykła. Kiedy miałem 50 lat, nowotwór zaatakował moją przysadkę mózgową.
Dosłownie z tygodnia na tydzień zacząłem się starzeć. Dramatycznie szybko, zaczynając od nóg. Nagle
usłyszałem, że zostało mi tylko kilka miesięcy życia. Po udanej operacji w ramach terapii eksperymentalnej
podano mi hormon wzrostu. To była absolutna nowość na naszym rynku.
Hollywoodzki aktor Sylvester Stallone to bierze. Dzięki tem u jest m łody, um ięśniony
i bez zm arszczek. A m a 66 lat na karku.
– Mnie hormon wzrostu odmłodził o jakieś 12 lat. Tak wychodziło z badań określających zużycie
organizmu. I odbiło mi. W młodości grałem w tenisa, ale słabo. A tu nagle grałem lepiej niż w młodości.
Zacząłem szaleć na korcie. Organizm, owszem, był młodszy, ale kolana i stawy już nie. I teraz w jednym mam
połowę endoprotezy.
M ając 40 lat...
– ...dowiedziałem się, że mam raka. Mając 50 lat – gruczolaka przysadki.
Wycięli go panu.
– Tak.
Trzy dni po zabiegu poprosił pan prof. Jana Podgórskiego, który pana operował,
żeby panu pokazał, jak to wyglądało. To niesam owite.
– Dlaczego niesamowite?
Trzy dni po ciężkiej operacji, kiedy człowiek m artwi się, czy przeżyje, pan chce
oglądać czyjąś operację?
– Musiałem to zobaczyć. Nie wiem dlaczego.
Lekarz bez problem u się zgodził?
– Potrafię przekonywać ludzi. Sama operacja była fascynująca. Operowany z jednej strony ma głowę
prześwietlaną rentgenem, a z drugiej przez nos wprowadza mu się kamerę. Daje to razem trójwymiarowy
obraz. Prof. Podgórski operował pewnego pułkownika i spokojnie na jego przykładzie relacjonował: „A tutaj
wycinałem panu to”. Pozwolił mi nawet na moment rzucić okiem przez specjalny okular, przez który chirurg
widzi mózg człowieka. Cały czas stała za mną potężna pielęgniarka. Większa ode mnie. W końcu nie
wytrzymałem, bo nikt nie lubi, jak ktoś za nim się tak czai. Po operacji zapytałem profesora: „Czemu ona tak
stała?”.
I co odpowiedział?
– Że miała pilnować, abym się nie wywrócił na operowanego. Przypuszczał, że jak zobaczę krojenie mózgu,
zemdleję.
I zem dlał pan?
– Nie.
Twardzi jesteście w tym Nowym Sączu.
– Bo ja wiem...
M oże pan scharakteryzować typowego m ieszkańca swojego m iasta?
– Raczej się nie odważę. Chociaż... Charakteryzuje nas głębokie przywiązanie do tradycyjnych wartości,
religijność. Kiedyś przyjechał do mnie prezydent jednej z amerykańskich uczelni katolickich, zakonnik
misjonarz. Wychodził w niedzielę co godzinę z hotelu i szedł do kościoła, który był naprzeciwko,
sprawdzając, czy ci ludzie, którzy stoją na zewnątrz, stoją tam dlatego, że nie chce im się wejść do środka, czy
dlatego, że kościół jest pełny. Nie mógł uwierzyć, że tyle osób chodzi tu do kościoła.
M acie na Sądecczyźnie wyjątkowe nagrom adzenie przedsiębiorców na m etr
kwadratowy.
– W Nowym Sączu mieszka 110 milionerów na 83 tys. mieszkańców. Jeszcze lepiej jest w Limanowej – 50
czy 60 milionerów na ponad 20 tys. mieszkańców.
Rom an Kluska na przykład.
– I Ryszard Florek – właściciel fabryki Fakro, Andrzej Wiśniowski – producent bram, Kazimierz Pazgan –
właściciel firmy Konspol od drobiu, no i oczywiście bracia Józef i Marian Koral, od słynnych lodów. To
jedyna polska firma, która przebojem zdobyła rynek, mimo ekspansji firm zachodnich. Dla mnie mistrzostwo
świata. Wiedzą panowie, jak oni to zrobili? W latach 90. kupili kilkanaście tysięcy lodówek, które postawili
w wiejskich i małomiasteczkowych sklepach, czyli tam, gdzie duża dystrybucja jeszcze nie dotarła. I nagle
okazało się, że mają kilkanaście procent rynku. Bo do tych sklepów nie da się wstawić drugiej lodówki. Są
za małe.
M acie tu jakiś specjalny klim at dla biznesu? Woda, słońce?
– Głód wolności. Byliśmy zawsze daleko od ośrodków opozycyjnych, salonów intelektualistów. Ale tu nigdy
nie wypadało należeć do partii. Ludzie z tych terenów częściej jeździli do rodzin na Zachód. Człowiek, który
tam dotknął życia, nie wracał już taki sam.
I oczywiście swoje zrobił eksperyment sądecki z 1958 r., czyli czasowe zawieszenie komunizmu w powiecie.
W mieście i okolicach – Nowy Sącz nie miał wtedy więcej niż 30 tys. mieszkańców – można było bez
problemów zakładać stowarzyszenia, spółdzielnie. Lokalne władze mocno postawiły na turystykę i rzemiosło,
bo coś turystom trzeba było sprzedawać. No i sadownictwo, żeby ich nakarmić. Państwo dało na to kredyty.
Ludzie poczuli się gospodarzami na swoim terenie, rozwinęła się prywatna inicjatywa.
Sukces tego przedsięwzięcia był tak duży, że władza po czterech latach musiała się z tego projektu rakiem
wycofywać.
?
– Bo podważał sens gospodarki planowej. Ale ludzie dalej robili swoje. W tym samym czasie podczas
wyborów doszło do tego, że mieszkańcy Sądecczyzny jako jedyni nie wybrali oficjalnego kandydata do Sejmu
wystawionego przez władze – oddawali nieważne głosy. Co więcej, nie można było sfałszować wyborów,
bo członkowie komisji wyborczej powiedzieli „dość!”. Wybory trzeba było powtórzyć i pozwolono w nich
na wystawienie niezależnego kandydata. Nazywał się Hodakowski i był dyrektorem liceum ekonomicznego.
Pamiętam taki napis, wysmarowany smołą: „Chcesz poprawić Nowego Sącza los, oddaj na Hodakowskiego
głos”. Hodakowski wybory wygrał.
W całym świecie socjalistycznym aż do Władywostoku nie było powtórzonych wyborów. Poza tymi w Nowym
Sączu.
Dlaczego Sądecczyznę wybrano na m iejsce tego eksperym entu?
– W Nowym Sączu dobrało się kilka osób, które liczyły się w ówczesnych czasach. M. in. późniejszy
wicewojewoda Janusz Pieczkowski, Witold Adamuszek, Kazimierz Węglarski czy dziennikarz Włodzimierz
Godek. To byli ludzie, którzy wymyślili ten eksperyment i potrafili przekonać do niego władze.
Czytaliśm y w „Forbesie”, że ówczesny prem ier Józef Cyrankiewicz m iał pod
Grybowem koło Nowego Sącza babcię, którą często odwiedzał. A że był koneserem
alkoholi, zahaczał w drodze powrotnej o nowosądecki rynek i przesiadywał w lokalu
o nazwie Stryszek. Tam do niego przysiedli się Pieczkowski z Węglarskim i postawili
m u śliwowicę.
– ZŁącka oczywiście. Bardzo często ludzie z Nowego Sącza przekonywali polityków łącką śliwowicą (śmiech).
Pana najwcześniejsze wspom nienie z Nowego Sącza to?
– Słowa mojej niani: „Krzysiu, ten pan zabił twojego tatę”. Wskazała na przechodzącego obok mężczyznę.
Miałem wtedy cztery lata. Donosiciel popełnił później samobójstwo.
Jak to „zabił”?
– Doniósł na niego do gestapo. Zgarnęli ojca i jego czterech kolegów. Nie zabili ich, ale strasznie skatowali.
Tak ich oporządzili, że po tej wizycie żaden nie żył dłużej niż pięć lat. Ojciec miał jedną nerkę całkiem
martwą. Druga wytrzymała jeszcze cztery lata.
Czem u tak ich skatowali?
– Ojciec pomagał Żydom w czasie okupacji. Nasz dom był na granicy między gettem a sądeckim rynkiem. Był
restauratorem, miał pieniądze. Pamiętam, jak byłem w pierwszej klasie liceum, przyszliśmy całą klasą zapoznać
się ze szkolną biblioteką. Bibliotekarka miała wtedy koło sześćdziesiątki, ale w moich oczach – 14-letniego
chłopaka – była już staruszką. Chwyciła mnie za rękę i zapytała: „Ty jesteś synem Stefana?”. Odpowiedziałem:
„Tak”. Rozpłakała się. Powiedziała: „Twój ojciec uratował mi życie w trakcie wojny. Uratował mnie
od śmierci głodowej”. To było jedno z najmocniejszych przeżyć w moim życiu.
Był pan w specyficznej klasie – z dziećm i m iejscowych notabli.
– I chciałem być od nich lepszy. Dlatego musiałem dwa razy ciężej pracować. W szkole podstawowej zawsze
byłem najlepszym uczniem. Moje pierwsze przezwisko na tzw. parafii, czyli w obrębie dwóch ulic w okolicy,
brzmiało „Profesor”.
Zawsze chce pan być najlepszy?
– Chyba tak. Dlatego mocno przeżyłem pierwszy rok studiów. Przez 11 lat zawsze nagradzany, doceniany,
zawsze numer jeden. I właściwie nie musiałem się dużo uczyć. To przychodziło samo. Do matury uczyłem się
tylko historii i geografii, bo na tym polu chciałem być absolutnie nie do pobicia. Aż tu przychodzę na zajęcia,
a na sali audytoryjnej na 120 osób jest pewnie 80 takich jak ja – najlepszych uczniów w swoich szkołach.
A przynajmniej dziesięciu kolegów z mojego rocznika jest trzy razy bardziej utalentowanych. Koszmar.
Skąd pan wiedział, że są lepsi?
– Bardzo szybko okazało się to na zajęciach. Na ćwiczeniach z matematyki nie miałem pojęcia, jak rozwiązać
zadanie, tymczasem wychodził ten bardziej zdolny kolega i rozwiązywał je ot, tak.
I co było lekarstwem ?
– Praca. Harowałem. Od rana do wieczora pracowałem, żeby nadgonić zaległości. Ale do końca studiów nie
udało mi się wskoczyć do pierwszej dziesiątki najlepszych na roku. Byłem gdzieś na początku drugiej. Niestety,
głowa ma swoje ograniczenia. Byli lepsi, a ja już zrozumiałem, że nie będę wielkim fizykiem.
To dlaczego wybrał pan fizykę?
– Bo nie mogłem być w tamtych czasach politykiem. A ja zawsze chciałem być politykiem!
M ógł pan być politykiem , wstąpić do PZPR i robić karierę...
– Tego właśnie zrobić nie mogłem. Nawet wyobrazić mi to sobie było trudno. Pomyślałem więc, że wybiorę
najtrudniejszy zawód, jaki mogę wybrać, żeby zobaczyć, ile jestem wart. A fizyka nawet w tamtych czasach
dawała poczucie wolności. Nie można było być dobrym fizykiem dlatego, że się należało do PZPR.
Jako fizyk żył pan...
– ...biednie, ale za to spokojnie.
Kiedy wpadł pan na pom ysł, żeby otworzyć prywatną szkołę?
– Pod koniec 1988 r., kiedy kończył się komunizm, ja kończyłem wynalazek, który mógł mnie uczynić
milionerem.
Na czym m iał się pan tak dorobić?
– Na kompozycie węglowym. Odkryłem go przez przypadek, pracując nad rozszerzalnością materiałów
grafitowych. Podobny kompozyt robiły dwie firmy na świecie – jedna amerykańska, a druga japońska. Już
nawet wiedziałem, w jakich fabrykach w Polsce mogliby ode mnie ten materiał kupić.
Co się stało?
– Przyszły wybory. Zostałem senatorem.
Ktoś pana zm uszał do polityki? Trzeba było spokojnie zarabiać m iliony.
– Jestem tak wychowany, że idee są dla mnie zawsze ważniejsze niż pieniądze. Byłem w „Solidarności”,
prowadziłem działalność, nazwijmy to quasi-opozycyjną w Nowym Sączu. A poza tym powtarzam: ja całe
życie chciałem być politykiem!
Czem u quasi-opozycyjną?
– Bo nie ma się czym specjalnie chwalić. Po stanie wojennym byłem pogruchotany. W opozycji działałem
z rozpędu, bo ktoś musiał to robić, a chętnych dookoła zbyt wielu nie było. Część już nie chciała, inni
siedzieli w więzieniu. Mało kto wierzył, że nasze działania przyniosą jakąś rewolucję. I nagle przyszły wybory
w 1989 r. Rewolucja stała się faktem. Dla wielkich demiurgów jak Bronisław Geremek nie było to
zaskoczeniem, ale dla nas, ludzi z prowincji... To było tak niesamowite i nieoczekiwane. Celowo
zdecydowałem się kandydować do Senatu. Będąc dzieckiem, a później młodym człowiekiem, czytałem
o najlepszych tradycjach Senatu I i II Rzeczypospolitej. W pierwszym Sejmie i Senacie mieliśmy poczucie
nieprawdopodobnej szansy dla państwa. Myśmy chyba byli naprawdę patriotami. Chcieliśmy coś zmieniać,
działać. Miałem poczucie, że tę rewolucję trzeba przeobrazić w sukces gospodarczy.
Pan o szansie, m y o szkole.
– Do tego zmierzam. Będąc senatorem, we wrześniu 1989 r. pojechałem do Niemiec. Tam w Vallendar koło
Koblencji pokazali nam prywatną szkołę biznesu. Nawet u naszych sąsiadów była czymś wyjątkowym,
bo niemiecki system edukacji, powiedzmy uczciwie, jest dość konserwatywny i państwowy. Ta szkoła to był dla
mnie rodzaj iluminacji. Pomyślałem, że zrobię coś podobnego w Nowym Sączu. Miałem poczucie misji,
że chcę otworzyć uczelnię biznesową, która będzie uczyć młodych ludzi, jak ma funkcjonować gospodarka
wolnorynkowa, co to jest kapitalizm itd. Tak aby nie stracić tej szansy, żeby nam się ta szansa na niepodległość
znowu nie rozjechała. Rzecz jasna, pomysł ze szkołą był szaleńczy.
Dlaczego?
– Nigdy nie pracowałem na uczelni. Całe moje doświadczenie dydaktyczne wiązało się z dawaniem lekcji
pojedynczym osobom przygotowującym się do egzaminów wstępnych na studia. Mimo to zarejestrowałem
szkołę. Bodaj z numerem 10.
Nie m iał pan doświadczenia, nie pracował pan na uczelni, to jak pan dał radę
otworzyć szkołę?
– W 1991 r. ogłosiłem nabór do szkoły policealnej. Policealnej, bo wtedy nie mieliśmy uprawnień
do prowadzenia studiów. I zacząłem się zastanawiać, co zrobić dalej. Jak to prowadzić? Myślałem i myślałem,
i w końcu doszedłem do wniosku: po cholerę kombinować, poszukam wzorca u najlepszych! Czyli w USA.
Akurat w kraju przebywała delegacja z National-Louis University w Chicago. Spotykali się z rektorami kilku
polskich uczelni, proponując współpracę, ale szczerze mówiąc, wszędzie byli...
...odprawiani z kwitkiem .
– Z prostego powodu. Wtedy rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego mógł wybierać między poparciem
Harvardu a Tokyo University. Dla nich nikomu nieznana uczelnia z Chicago nie była atrakcyjna.
A pan z nim i podpisał um owę.
– Normalnie taką umowę negocjuje się pięć lat. Nam udało się to zrobić w pięć miesięcy. To był cud. Czesne
studenta wynosiło 1,2 tys. dol. rocznie.
Czesne wystarczyło na utrzym anie szkoły?
– W Warszawie profesorowie różnych uczelni zakładali się, kiedy Pawłowski padnie. Wszyscy byli przekonani,
że otworzyłem szkołę za gigantyczne amerykańskie pieniądze pomocowe, a ja przez pierwsze pięć czy sześć lat
byłem jednym z największych żebraków w Polsce.
Gdzie pan żebrał?
– U przyjaciół z biznesu. Pamiętam, jak się cieszyliśmy, gdy szkoła dostała od prezesa Banku BPH
dziesięcioletniego poloneza. Bardzo nam pomógł Jan Nowak-Jeziorański. Pierwsze granty, jakie dostawaliśmy,
były głównie amerykańskie. Jak Nowak-Jeziorański prosił, żeby ktoś ważny przyjął u siebie Polaka nazywającego
się Krzysztof Pawłowski, to ten człowiek przyjmował. Pamiętam rozmowę z szefem bardzo ważnej agencji
w Waszyngtonie obracającej miliardami dolarów. Aplikowaliśmy o grant. W sumie niewielkie pieniądze,
kilkadziesiąt tysięcy dolarów, ale w naszej skali działania po prostu gigantyczne. Na koniec rozmowy dziękuję
temu człowiekowi, że w ogóle zgodził się mnie przyjąć, poświęcić swój czas itd. Ze spokojem na mnie
popatrzył i powiedział: „Jakbym pana nie przyjął, tobym miał Nowaka na głowie. To ja już wolałem pana
przyjąć...”.
I dostał pan pieniądze?
– Tak.
Szkoła odniosła sukces.
– Zawdzięczam to gigantycznej liczbie zajęć z języków obcych. Tym zabiliśmy konkurencję. Naukowcy
z państwowych uczelni mówili: „A fe, wy uczycie języków?”. A ja w myślach sobie powtarzałem: „Myślcie
sobie tak dalej”. Języki to był strzał w dziesiątkę. Polacy wtedy bardzo słabo znali angielski.
Ile tego angielskiego u was było?
– Na roku zerowym codziennie studenci uczyli się przez pięć godzin języków obcych.
Dużo.
– Bardzo dużo. Kosztowało to nas majątek. A ten sam skutek można było osiągnąć mniejszą liczbą godzin.
Tego jednak nauczyliśmy się dopiero później. Zresztą na naszych studiach na początku w ogóle było bardzo
dużo zajęć. Pierwsi moi studenci mieli po siedem godzin ćwiczeń dziennie! Codziennie trzeba było
uczestniczyć w zajęciach, odpowiadać itd. Do tego małe grupy, więc każdy był pytany. Harówa na okrągło.
Kiedy panu przeszła m iłość do polityki?
– W drugiej kadencji w Senacie. Zacząłem mieć poczucie marnowanego czasu. Koledzy mówili jakieś głupoty.
Debata trwa cztery godziny, a można było ją zamknąć po 20 minutach.
To był chyba ten moment, w którym zacząłem patrzeć na to z dystansem. Pomogło mi, że przegrałem wybory
w 1993 r. Wydawało mi się, że zrobiłem tyle pożytecznych rzeczy dla swoich wyborców, że powinienem
wygrać w cuglach.
Nie docenili?
– Tak. Czułem żal. Trwało to tydzień.
Później mogłem jednak skupić się na szkole.
Przez 20 lat wykształcił pan w swojej szkole ponad 12 tys. absolwentów.
– To moje dzieci. Tak ich nazywam.
M a pan więc doświadczenie w kształtowaniu m łodych ludzi. Co by pan powiedział,
gdyby przyszedł do pana rodzic 12-letniego dziecka i zapytał, jak p...