- 1 - Elizabeth Haydon Rapsodia Dziecko Krwi PRZEK!AD: ANNA RESZKA Meridion Meridion usiad" przy Edytorze Czasu i wzi#" si$ do pracy. Wyregulowa" socz...
14 downloads
25 Views
8MB Size
Elizabeth Haydon Meridion Meridion usiad" przy Edytorze Czasu i wzi#" si$ do pracy. Wyregulowa" soczewki, sprawdzi" szpule przezroczystych nici, od grubych i mocnych zwojów przesz"o%ci po cienkie jak paj$czyna w"ókienka przysz"o%ci. Ostro&nie wytar" delikatne narz$dzia, rozwin#" ni' ze szpuli przesz"o%ci, naci#gn#" j# na szkielet maszyny i umie%ci" pod mikroskopem. Staranie rozdzieli" poszczególne linie czasowe, poprzez wieki i lata do dni i chwil, a& znalaz" punkt, którego szuka". U%miechn#" si$ do siebie, gdy zobaczy" ch"opca maszeruj#cego dziarskim krokiem po le%nej drodze. Jego chód bardzo si$ ró&ni" od tych, które zwykle widywa". Letni poranek by" pogodny i %wie&y, ale m"odzieniec najwyra(niej nie zwraca" uwagi na urod$ otaczaj#cego go %wiata. Meridion zatrzyma" maszyn$. Ze szklanego dysku umieszczonego obok Edytora Czasu zdj#" ma"# flaszeczk$ odlan# z czarnego kamienia. Odkorkowa" j# i gwa"townie cofn#" g"ow$, gdy dolecia" go gryz#cy zapach. Zamruga" kilka razy, &eby r$k# nie wyciera' "ez, które stan$"y mu w oczach. Wiedzia", co mu grozi, je%li dostanie si$ do nich cho'by najmniejsza kropla, nie mówi#c o marnotrawstwie cennej substancji. Gdy odzyska" zdolno%' widzenia, powoli wyci#gn#" z fiolki p$dzelek grubo%ci w"osa. Zaczeka", a& na ko)cu uformuje si$ owalna "za, i wkropli" p"yn w oczy ch"opca na zastyg"ym obrazie. Patrzy" przez chwil$, jak roztwór rozlewa si$ po szafirowych t$czówkach. Niezwykle wa&na by"a precyzja. Nast$pnie zakorkowa" buteleczk$ i odstawi" na iskrz#cy si$ dysk. Zdj#" szpul$ z Edytora Czasu i zast#pi" j# inn#, odleglejsz# przesz"o%ci#. Bardzo ostro&nie rozwin#" ni' ze wzgl$du na wiek i miejsce pochodzenia, od dawna zatopione przez morskie fale. Odnalezienie w"a%ciwego momentu tym razem trwa"o d"u&ej, ale Meridion by" cierpliwy. Wiele zale&a"o od prawid"owego wykonania czynno%ci.
Rapsodia Dziecko Krwi PRZEK!AD: ANNA RESZKA
-1-
ziemi. Ostro&nie uniós" g"ow$ i dostrzeg" trzech ludzi id#cych obok wozu zaprz$&onego w dwa wo"y, wy"adowanego s"om# i workami z ziarnem. Powozi" czwarty m$&czyzna. Wszyscy mieli na sobie obce ubiory, ale wida' by"o, &e s# ch"opami, rolnikami. Gwydion wyt$&y" s"uch, nadal zamglony wzrok skierowa" na usta wie%niaków. Raptem wyra(nie zobaczy" formu"owane przez nie s"owa i mimo turkotu kó" us"ysza" g"osy, jakby podró&ni mówili mu prosto do ucha. W g"owie mu zawirowa"o, kiedy rozpozna" j$zyk. Rozmawiali po starocymria)sku. To niemo&liwe! Starocymrianski by" martwym j$zykiem, u&ywanym obecnie tylko przez kap"anów w czasie ceremonii religijnych lub przez snobów szczyc#cych si$ swoim rodowodem. Ale &eby pos"ugiwali si$ nim ch"opi jak wiejsk# gwar#! Niemo&liwe, chyba &e... Gwydion zadr&a". Serendair, ojczyzna Cymrian, zaton$"a w morskim kataklizmie, który przed ponad tysi#cem lat poch"on#" wysp$ i s#siednie l#dy. Stamt#d pochodzili jego przodkowie. Wi$kszo%' ocala"ych rozproszy"a si$ po %wiecie i pad"a ofiar# wojen pustosz#cych kraje gospodarzy. Czy&by tutaj przetrwa"a garstka jego ziomków i &y"a tak samo jak przed trzynastoma wiekami? Kiedy straci" z oczu wóz i towarzysz#cy mu tuman kurzu, wyszed" z zagajnika. Zd#&y" jeszcze dostrzec, &e pojazd mozolnie wspina si$ na strome wzniesienie i znika po drugiej stronie, kieruj#c si$ na zachód. Odczeka" jaki% czas, sprawdzi", czy droga jest pusta, i ruszy" w t$ sam# stron$. Na wzniesieniu zatrzyma" si$ i spojrza" na pagórkowat# okolic$, na "#ki oblane blaskiem letniego s"o)ca. Nigdy wcze%niej nie widzia" tej pi$knej krainy, bo na pewno by j# zapami$ta". Wszystko a& kipia"o zieleni#, powietrze przesyca"y odurzaj#ce wonie. Po sam horyzont ci#gn$"y si$ pola uprawne i pastwiska. Tu i ówdzie ros"y drzewa, lecz nigdzie nie by"o %ladu prawdziwego lasu ani du&ego zbiornika wodnego, tylko ma"e strumienie wi"y si$ przez "#ki. Wiatr nie niós" zapachu morza. Gwydion nie mia" czasu zastanawia' si$, gdzie jest S"o)ce opada"o ku zachodowi, wóz zbli&a" si$ do niewielkiej wioski po"o&onej w nast$pnej dolinie. Miedzy osad# a pagórkiem, na którym sta", znajdowa"o si$ kilka ma"ych gospodarstw i jedno du&e. Postanowi" zaj%' do pierwszego, znale(' jaki% nocleg, mo&e zada' par$ pyta). Zdj#" z palca z"oty pier%cie) herbowy i schowa" do sakiewki Po raz ostatni powiód" spojrzeniem po "agodnych wzgórzach i zaczerpn#"
Ponownie zatrzyma" maszyn$, si$gn#" po inne narz$dzie. Z wpraw# wykona" równe ciecie i delikatnie przeniós" obraz z pierwszej nici na drug#. Zbada" pod mikroskopem rezultat swojej pracy. Ch"opiec nie straci" przytomno%ci, le&a" twarz# do ziemi i energicznie tar" oczy. Meridiona ogarn$"y jednocze%nie %miech i wspó"czucie. Powinienem przewidzie', &e b$dzie walczy", pomy%la". Rozpar" si$ na krze%le i skierowa" wzrok na %cienny ekran, &eby obejrze' spotkanie i rozstanie.
Zaginiona wyspa 1139, trzeci wiek
Ból usta" równie szybko, jak si$ zacz#". Gwydion splun#" %lin# zmieszan# z kurzem i z g"uchym j$kiem przewróci" si$ na plecy. Spojrza" w niebo i natychmiast si$ zorientowa", &e co% jest nie tak. Przed chwil# by" poranek, teraz pó(ne popo"udnie. W dodatku znajdowa" si$ w ca"kiem obcym miejscu. Na szcz$%cie w darze od natury otrzyma" pragmatyzm. Oswoiwszy si$ z nowym otoczeniem, wsta" i zacz#" duma', co dalej. Nie interesowa"o go w tej chwili, co w"a%ciwie mu si$ przytrafi"o i dlaczego. Stwierdzi", &e powietrze jest tutaj rzadsze ni& w jego rodzinnych stronach. Rozejrza" si$ i w pewnej odleg"o%ci wypatrzy" niewielki zagajnik. Ruszy" w jego stron$ wyd"u&onym krokiem. Dotar"szy do schronienia, pad" na ziemi$. Oddycha" szybko i p"ytko, czekaj#c, a& p"uca przystosuj# si$ do nowych warunków. Os"oni" za"zawione oczy i namaca" rzeczy, które zabra" ze sob# w drog$ do miasta: sztylet i sakiewka by"y na miejscu, podobnie jak buk"ak na wod$ i jab"ko. Napi" si$ "apczywie. Raptem wyczu" lekkie dr&enie gruntu. Zbli&a" si$ jaki% pojazd. Ujrzawszy w oddali g$st# chmur$ kurzu, Gwydion przypad" do
-2-
krzese" i por$czy schodów by"y identyczne jak w balustradzie otaczaj#cej o"tarz bazyliki w %wi$tym mie%cie Sepulvarta. Bardzo podobne sto"y widzia" w wielkiej sali tyria)skiego zaniku. - Prosz$, ch"opcze - powiedzia"a kobieta, wr$czaj#c mu talerz. Mo&e we(miesz jedzenie do stodo"y i najpierw troch$ si$ od%wie&&ysz? Zabawa przed &niwami to w naszych stronach wielkie wydarzenie. Czy u siebie te& takie urz#dzacie? - Nie, prosz$ pani - odpar" Gwydion z szacunkiem. - Na pewno ci si$ spodoba. To ostatnie ta)ce przed ma"&e)sk# loteri#, wi$c baw si$, póki mo&esz. Mrugn$"a do niego porozumiewawczo i zacz$"a si$ krz#ta' po izbie. - Loteria ma"&e)ska? -U was jej nie ma? -Nie. Gospodyni otworzy"a mu drzwi i sama te& wysz"a na podwórze. Przy studni myli si$ dwaj m$&czy(ni. - Chyba nie pochodzisz ze wsi. - Nie, prosz$ pani - odpar" Gwydion, skrywaj#c u%miech na wspomnienie miejsca, w którym mieszka". - Wi$c lepiej si$ pospiesz. Zdaje si$, &e wszyscy s# ju& gotowi. - Dzi$kuj$. Szybko zjad" kromk$ chleba, po czym ruszy" za Asa do szopy, w której sypiali najemni robotnicy.
oddechu. P"uca ju& przywyk"y do rozrzedzonego powietrza. Czu"o si$ w nim s"odycz, "#kowe zapachy i wo) siana, kojarz#ce si$ ze szcz$%ciem, którego jeszcze nie zazna" w krótkim &yciu. Ogarn#" go spokój. Po co "ama' sobie g"ow$, sk#d si$ tutaj wzi#"? Lepiej wykorzysta' okazj$ i poszuka' przygody. Pu%ci" si$ biegiem w stron$ gospodarstwa lecego na ko)cu drogi. Okna ju& ja%nia"y blaskiem %wiec.
M$&czy(ni
w"a%nie sko)czyli codzienne zaj$cia i prowadzili zwierz$ta do stajni i obór. Zachodz#ce s"o)ce k"ad"o ró&owe i karmazynowe plamy na zabudowania. Parobcy %miali si$ i &artowali. Panowa" radosny nastrój po d"ugim znojnym dniu. Gwydion wypatrzy" m$&czyzn$ du&o starszego od pozosta"ych, o siwej czuprynie i muskularnym ciele. Cichy g"os, którym wydawa" polecenia, nie pasowa" do jego krzepkiej postury. Ch"opiec ruszy" %cie&k# prowadz#c# w stron$ domu. Nikt nie zwraca" na niego uwagi. - Partch! - rozleg" si$ kobiecy g"os. - Zdaje si$, &e mamy now# par$ r#k do pracy. W drzwiach sta"a &ona gospodarza, u%miecha"a si$ i wskazywa"a na niego palcem. Gwydion odwzajemni" u%miech. Wszystko posz"o "atwiej, ni& si$ spodziewa". Starszy m$&czyzna przekaza" ko)skie wodze parobkowi i podszed" do go%cia, wycieraj#c r$ce w koszul$. - Cze%', Sam. Szukasz pracy? Tak, prosz$ pana - odpar" Gwydion, %ciskaj#c podan# d"o). Mia" nadzieje, &e jego akcent jest prawid"owy, ale gospodarz odrazu si$ zorientowa", &e przybysz nie pochodzi z tych stron. Skin#" na jednego ze swoich "udzi i zacz#" mówi' wolniej. -Asa, poka& Samowi szop$. Rozgo%' si$ tam, ch"opcze. Niestety przegapi"e% kolacj$, ale dzisiaj w miasteczku s# ta)ce z okazji zbiorów. Wszyscy m"odzi si$ wybieraj#. Mo&e pojedziesz z nimi, je%li jeste% g"odny? Jedzenia b$dzie w bród. - Zosta"y resztki z kolacji, Partch - odezwa"a si$ kobieta. Chod( ze mn#, m"odzie)cze. Gwydion wszed" do domu i zdumionym spojrzeniem ogarn#" wn$trze. Kamienne %ciany od %rodka wy"o&ono drewnem, proste, ale solidne meble nosi"y %lady cymria)skiego rzemios"a. Tralki
Gwydion zeskoczy" z wozu. W czasie ca"ej jazdy parobcy traktowali go przyja(nie, cho' prawie si$ nie odzywali. Od samego pocz#tku wyczuwa" ich rezerw$, ale nie bardzo wiedzia", czemu j# przypisa': nieufno%ci wobec obcego czy temu, &e jest mieszanej krwi. Wszyscy bez wyj#tku miejscowi, których do tej pory spotka", "#cznie z gospodarzem i jego &on#, byli lud(mi, a wsz$dzie na %wiecie przewa&ali miesza)cy. Wie% o%wietla"y liczne lampy ustawione na beczkach lub zawieszone na drzewach. Tworzy"y %wi#teczny nastrój. Spo"eczno%' nie wygl#da"a na bogat#, lecz gospodarstwa by"y porz#dne, mieszka)cy za% dobrze od&ywieni i ubrani. W oczy si$ rzuca" ca"kowity brak luksusów. Dekoracje wykonano z najprostszych rzeczy. *wie&e ga"$zie drzew iglastych i pachn#ce kwiaty zdobi"y g"ówny budynek, który s"u&y" jako jednocze%nie
-3-
spraw$ z wagi u%wi$conego rytua"u. Pod lekkim nastrojem wyczuwa"o si$ pe"ne napi$cia oczekiwanie. W niewielkich, zamkni$tych spo"eczno%ciach dobieranie si$ w pary i zak"adanie rodzin by"o niezb$dne dla przetrwania. Ruszy" na poszukiwanie ciemnego zak#tka, z którego dobrze wida' gwiazdy. By" bieg"y w astronomii. Przypuszcza", &e kiedy spojrzy na nocny firmament, uda mu si$ okre%li' miejsce, do którego nieoczekiwanie trafi". *wiat"o lamp utrudnia"o obserwacj$. Musia" odej%' spory kawa"ek od budynku, &eby cokolwiek dojrze' na niebie. Niepotrzebnie zadawa" sobie trud. Nie rozpozna" &adnej konstelacji, &adnej gwiazdy. Jedna, bardzo jasna, wisia"a tu& nad horyzontem, ale j# równie& widzia" po raz pierwszy. Po plecach przebieg" mu dreszcz strachu. Do tej pory s#dzi", &e stosunkowo "atwo odnajdzie drog$ do domu, ale wida' zaw$drowa" bardzo daleko, skoro nawet gwiazdy okaza"y si$ obce. Dziwne, bo pora roku by"a ta sama co wtedy, gdy opuszcza" rodzinne strony. Nic nie rozumia". Usiad" na jednej z beczek wytyczaj#cych %cie&k$ do g"ównego budynku i próbowa" zwalczy' paniczny l$k, który z wolna w nim narasta". Nag"e jego uwag$ zwróci" ruch po drugiej stronie drogi. Odwróci" g"ow$ i k#tem oka dostrzeg", &e kto% skrada si$ za identycznym rz$dem beczu"ek, od czasu do czasu zerkaj#c ponad nimi ku sali ta)ców. Postanowi" sprawdzi', co si$ dzieje. Wi$kszo%' skromnego dobytku zostawi" w szopie dla parobków, ale nadal mia" przy sobie sztylet *cisn#" go w d"oni i nisko pochylony, bezszelestnie pobieg" w ciemno%'. Wyprostowa" si$ ostro&nie i rozejrza". Ku swojego zaskoczeniu spostrzeg", &e za beczu"kami ukrywa si$ m"oda kobieta i obserwuje rozbawiony t"um. Nie widzia" jej twarzy. Zauwa&y" jedynie d"ugie proste w"osy opadaj#ce na plecy jedwabn# kurtyn# koloru lnu. Raptem nasz"a go ochota, &eby je pog"aska'. Wyci#gn#" r$k$, dotkn#" ramienia nieznajomej. Drgn$"a i obejrza"a si$, omal nie przewracaj#c pustych beczek na drog$. Cho' jej rysy wykrzywia" przestrach, Gwydion stwierdzi", &e nigdy w &yciu nie widzia" pi$kniejszej istoty. Mia"a delikatn# twarz, du&e ciemne oczy ocienione czarnymi rz$sami, %licznie wykrojone usta. W przeciwie)stwie do pozosta"ych uczestniczek zabawy by"a mieszanej krwi, tak jak on. Gdy cofn$"a si$ gwa"townie, w"osy rozsypa"y si$ jej na ramiona, zas"aniaj#c bukiecik kwiatów, który zdobi" dekolt. - Nie bój si$ - powiedzia" Gwydion cicho. - Przepraszam, je%li ci$ wystraszy"em. Dziewczyna wzi$"a g"$boki oddech i uwa&nie przyjrza"a si$ jego
dom modlitwy, miejsce zebra) i szko"a. D"ugie sto"y,rozstawione wzd"u& %cian du&ego pomieszczenia z klepiskiem zamiast pod"ogi,ugina"y si$ od jedzenia. Ka&dy skrawek wolnego miejsca ustrojono mu%linowymi kokardkami. Przyzwyczajony do bogactwa i wystawnego stylu &ycia Gwydion stwierdzi", &e podoba mu si$ prosta wiejska zabawa; w niczym nie przypomina"a nudnych i powa&nych ceremonii, które tak dobrze zna". W miar$ jak przybywa"o m"odych kobiet w pastelowych sukienkach i m"odych m$&czyzn w czystych p"óciennych koszulach, podniecenie ros"o. Pojawili si$ muzycy -jeden z nieznanym Gwydionowi instrumentem strunowym i dwóch z minarellosami, w jego stronach nazywanych czasem harmoszkami. Ca"a wie% szykowa"a si$ do uczczenia nadchodz#cych zbiorów. Wkrótce sala si$ zape"ni"a i Gwydion zrozumia", &e nie uda mu si$ pozosta' niezauwa&onym. Przechodz#ce obok m"ode kobiety mierzy"y go spojrzeniami od stóp do g"ów, a potem co% do siebie szepta"y i wybucha"y %miechem. Poczu" si$ nieswojo, ale tylko na chwil$. Oceni", &e dziewcz$ta maj# oko"o czternastu lat, czyli s# w jego wieku, natomiast ch"opcy wygl#dali na starszych o cztery lub pi$' lat, cho' by"o te& paru m"odszych. Podszed" do sto"u z przek#skami. Starsza kobieta gestem zach$ci"a go, &eby si$ pocz$stowa". Skwapliwie skorzysta" z zaproszenia. Nikt go o nic nie wypytywa", cho' niew#tpliwie wszyscy zauwa&yli, &e nie pochodzi z tych stron. Najwidoczniej wielu go%ci przyby"o spoza wioski. Miejscowi przewa&nie mówili na obcych Sam albo Jack. Teraz Gwydion zrozumia", dlaczego gospodarz tak w"a%nie si$ do niego zwróci" przy powitaniu. W pewnym momencie do sali wszed" starszy cz"owiek ze spor# drewnian# szkatu"k#. Przez dum przebieg" szmer podniecenia. Starsza kobieta pospiesznie zrobi"a na stole miejsce dla zawarto%ci pude"ka - licznych %wistków pergaminu, kilku ka"amarzy oraz piór do pisania. Zebrani podzielili si$ wed"ug p"ci, z tym &e m"ode kobiety nadal kr#&y"y po sali, a m$&czy(ni otoczyli stó". Gdy znajdowali w"a%ciw# karteczk$, zapisywali na niej par$ s"ów. Gwydion uzna", &e chodzi o dobrze mu znane balowe karneciki, i postanowi" zaczerpn#' %wie&ego powietrza. Zapad"a noc. Niebo by"o czarne. Podwórze o%wietla"y lampy i %wiece, ch$tni do zabawy nadal si$ schodzili po%ród weso"ych %miechów i przekomarza). Potr#cali Gwydiona, jakby go nie dostrzegali. Dopiero teraz, obserwuj#c ich, zda" sobie -4-
twarzy. Zamruga"a szybko, jakby powstrzymywa"a "zy. Min$"a d"u&sza chwila, nim odzyska"a mow$. Kiedy si$ odezwa"a, jej g"os przyprawi" Gwydiona o dr&enie. - Jeste% Lirinem - stwierdzi"a. - Tak, w po"owie, Ty te&? Wolno skin$"a g"ow#. Gwydion zakaszla" nerwowo, czuj#c, &e na policzki wype"za mu rumieniec. - Mieszka tu wielu Lirinów? - Nie. Ty jeste% pierwszym, jakiego widz$, nie licz#c mojej mamy i braci. Jak si$ nazywasz? Gwydion zastanawia" si$ gor#czkowo. Nie chcia" k"ama', ale ju& nie by" pewien, jak brzmi prawda. Sam - odpar" po prostu. - A ty? Dziewczyna u%miechn$"a si$ do niego po raz pierwszy. Gwydiona ogarn$"o silne wzruszenie, przyprawiaj#c o zawrót g"owy i jednocze%nie budz#c niepokój. Poczu", &e traci kontrol$ nad w"asn# mimik#. - Emily - powiedzia"a dziewczyna i obejrza"a si$ za siebie. Drog# nadchodzili dwaj m$&czy(ni. Rozmawiali weso"o, a jednocze%nie pilnie si$ rozgl#dali po okolicznych polach. Dziewczyna omal na niego nie wpad"a, b"yskawicznie chowaj#c si$ za beczu"ki. Gwydion przykucn#" obok niej. Nagle w domu rozbrzmia"a muzyka. Towarzyszy" jej wybuch rado%ci i brawa. M$&czy(ni przyspieszyli kroku, weszli do %rodka. Emily odetchn$"a g"$boko. Znasz ich? - spyta" Gwydion. Tak - odpar"a krótko dziewczyna. Ukl$k"a i ostro&nie wystawi"a g"ow$ ponad beczki. Nie dostrzeg"szy nikogo, wsta"a i otrzepa"a spódnic$ z kurzu. Gwydion równie& si$ podniós". Do tej pory niewiele mia" do czynienia z kobietami, m"odymi czy starymi, ale czu", &e ta dziewczyna jest inna. W jej oczach b"yszcza"a inteligencja i tajemnica. Fascynowa"a go. Mo&e dlatego &e by"a jedyn# przedstawicielk# jego rasy, któr# do tej pory spotka". A mo&e chodzi"o o to, &e nie potrafi" oderwa' od niej wzroku. Tak czy inaczej nie chcia", &eby mu uciek"a.
-
Dlaczego si$ ukrywasz? Nie lubisz ta)czy'? Gdy Emily na niego popatrzy"a, znowu dozna" dziwnego uczucia. Krew uderzy"a mu do g"owy, r$ce zacz$"y si$ poci', ogarn$"a go s"abo%'. Uwielbiam - odpowiedzia"a z rozmarzeniem w g"osie. W takim razie mo&e zata)czymy? To znaczy, je%li masz ochot$. Natychmiast zawstydzi" si$ w"asnej niezr$czno%ci. Emily potrz#sn$"a g"ow#. Na jej twarzy odmalowa" si$ &al. - Nie mog$ - powiedzia"a ze smutkiem. - Jeszcze nie teraz. Przykro mi. - O co chodzi? Sp"oszona obejrza"a si$ za siebie. Chyba nie dostrzeg"a &adnego zagro&enia, bo odwróci"a g"ow$ i spojrza"a mu prosto w oczy. Czy to wszystko nie wydaje ci si$... barbarzy)skie? Gwydion by" zaskoczony, wybuchn#" %miechem. - Owszem - przyzna" z wahaniem. Nie chcia" by' niegrzeczny. - Troch$ tak. - Wi$c wyobra( sobie, jak ja si$ czuj$. Dziewczyna podoba"a mu si$ coraz bardziej. Wyci#gn#" do niej r$k$. - Chod(my st#d - powiedzia". Emily zerkn$"a za siebie, a nast$pnie poda"a mu d"o). Ruszyli drog# mi$dzy beczkami. Noc by"a pi$kna, ciep"y wietrzyk niós" d(wi$ki skocznej muzyki i radosne g"osy. Zabawa trwa"a w najlepsze. Gwydionowi cisn$"o si$ na usta tyle pyta), &e nie wiedzia", od czego zacz#'. Nie chcia" odstr$czy' Emily w%cibstwem. Wskaza" bukiecik. - Przysz"a% tutaj z kim%? Dziewczyna zmarszczy"a brwi. Po chwili na jej twarzy pojawi" si$ wyraz zrozumienia. - Nie - odpar"a z lekkim u%miechem. - To prezent od mojego ojca. Na ta)ce przed &niwami nie przychodzi si$ parami. - Rozumiem. Gdy znale(li si$ w blasku lamp, skorzysta" z okazji, &eby- lepiej przyjrze' si$ Emily. Suknia z ciemnego aksamitu, chyba granatowego, mia"a g"$boki dekolt z koronkow# wstawk#, obr$bek z takiej samej
-5-
przy czwartym pas, Emily wykona"a inny krok i nadepn$"a go lekko na du&y palec u nogi. Obla"a si$ rumie)cem. Gwydion uda", &e niczego nie zauwa&y", ale chwil$ pó(niej przy tej samej figurze sytuacja si$ powtórzy"a. Dziewczyna zatrzyma"a si$ i odwróci"a do niego plecami. - Bardzo przepraszam, Sam. Pewnie uwa&asz, &e poruszam si$ z gracj# krowy. Chyba powiniene% wróci' na zabaw$. Gwydion wzi#" j# za ramiona i obróci" do siebie. - O czym ty mówisz? To ja nie znam kroków. Prosz$, nie rób tego. - Czego? - Nie zachowuj si$, jakbym by" jednym z nich. Lubi$ twoje to warzystwo, Emily, i wcale nie uwa&am, &eby% w czymkolwiek przypomina"a krow$. Wiesz, jaki b$dzie nast$pny taniec? Na twarz dziewczyny wróci" u%miech. - Zdaje si$, &e walc. -Mo&e jeszcze raz spróbujemy? Chyba sobie poradz$. Emily skin$"a g"ow#. Gwydion dopiero teraz zauwa&y", &e nie pu%ci" jej r$ki, i ona jej nie zabra"a. Kiedy pop"yn$"a melodia, stara" si$ trzyma' podstawowych kroków i unika' wymy%lnych figur. Tym razem sz"o im doskonale. Wirowali przez polan$ do rytmu przyt"umionej muzyki, a oczy dziewczyny iskrzy"y si$, jakby przyci#ga"y %wiat"o gwiazd. Nim taniec si$ sko)czy", oboje ja%nieli mocniej ni& latarnie. - Ernmy, co tam robisz? Nie wchodzisz do %rodka? Dziewczyna odwróci"a si$ gwa"townie. Gwydion spojrza" ponad jej g"ow# i dostrzeg" na skraju polany ma"# grupk$. Wo"aj#cym okaza" si$ m"ody ciemnow"osy m$&czyzna mieszanej rasy, zapewne brat Emily. Obok sta"y dwie kobiety i jeden z ch"opców, którzy wcze%niej jej szukali. Na ich twarzach malowa"a si$ dezaprobata. - Wszyscy na ciebie czekaj#, Emmy. Twój karnet jest pe"ny, a ju& przegapi"a% trzy ta)ce. Chod(. Dziewczyna wyprostowa"a plecy. - Pó(niej, Ben - odpar"a z rozdra&nieniem. - Nic mnie nie obchodzi karnet. Nie ja w"o&y"am go do koszyka. - Zamówi"em u ciebie pierwszy taniec - odezwa" si$ drugi m"odzieniec równie poirytowanym tonem. - Idziesz? Emily zesztywnia"a. - Nie wa& si$ mówi' do mnie w taki sposób, Sylvtis powiedzia"a ch"odno
koronki i rz#d drobnych srebrnych guziczków. Jasne w"osy okalaj#ce twarz by"y przewi#zane wst#&k# odpowiedniego koloru. Liri)skie pochodzenie dziewczyny zdradza"a drobna budowa cia"a i delikatne rysy. Zobaczy" niewielk# blizn$ na nadgarstku i zgrubienia na d"oniach, ale nie dostrzeg" &adnych cech charakterystycznych dla wie%niaczek. Otacza"a j# natomiast aura godno%ci i dostoje)stwa, która przeczy"a m"odemu wiekowi. Gwydion &a"owa", &e w s"abym %wietle nie mo&e dojrze' koloni jej cery i pi$knych oczu. Po raz pierwszy poczu" wdzi$czno%' do ojca, &e przez lata goni" go do intensywnej nauki cymria)skiego. - Co teraz zrobisz, skoro nie chcesz tam i%'? Emily zerkn$"a za siebie. - Chyba zaczekam, a& o pó"nocy przyjdzie po mnie brat - odpar"a z lekkim przygn$bieniem. - +a"osny sposób na sp$dzenie letniego wieczoru. - Mog"o by' gorzej. Gwydion ze wspó"czuciem pokiwa" g"ow#. Zauwa&y", &e dziewczyna pochodzi z zamo&nej rodziny, skoro mo&e sobie pozwoli' na sukni$ balow#... cho' w jego stronach wzi$to by j# za biedn# ch"opk$ albo co najwy&ej córk$ zwyk"ych dzier&awców. Wzgl$dna zamo&no%' w po"#czeniu z urod# z pewno%ci# czyni"y z niej "akomy k#sek dla tutejszych m"odzie)ców. Lecz w przeciwie)stwie do innych m"odych kobiet Emily nie by"a "atw# zdobycz# i za to j# szanowa". - Mam pomys" - powiedzia". - Niedaleko jest kawa"ek równe go terenu. Stamt#d na pewno b$dzie s"ycha'. Mo&e tam zata)czymy? Oczywi%cie je%li chcesz - doda" niezr$cznie mimo lat dobrego wychowania. Twarz Emily poja%nia"a. - *wietny pomys". Bardzo ch$tnie. Dzi$kuj$. Uszcz$%liwiony poprowadzi" j# ku niewielkiej "#czce, któr# wcze%niej wypatrzy". Z budynku wysz"a na %wie&e powietrze wi$ksza grupka osób, ale uda"o im si$ przemkn#' obok niepostrze&enie. Gdy dotarli na miejsce, akurat ko)czy" si$ mazurek. Onie%mieleni stan$li twarz# do siebie, czekaj#c na nast$pn# melodi$. Emily unios"a r#bek sukni, Gwydion uj#" jej d"o), ramieniem otoczy" tali$ i a& przeszy" go dreszcz. Ruszyli przez "#k$ do rytmu muzyki Niemal od razu zacz$"y si$ k"opoty. Taniec by" prosty, ale Gwydion zna" tylko jego dworsk# wersj$ i w rezultacie, -6-
- Przyjd$, kiedy b$d$ gotowa. Gwydion z trudem pohamowa" %miech, widz#c przera&enie w oczach m"odych kobiet i zdumienie na twarzach brata Emily i Sylvusa. Ben u%miechn#" si$ lekko. - A nie mówi"em, ch"opie? Na pewno chcesz do ko)ca &ycia znosi' takie traktowanie? Mrugn#" do siostry, odwróci" si$ i ruszy" w stron$ budynku. Dziewcz$ta posz"y za nim. Sylvus wytrzeszczy" oczy. - Pospiesz si$, Emily - wykrztusi" w ko)cu. - Czekam. - Na odchodnym pos"a" rywalowi gro(ne spojrzenie. - Niezno%ny typek - mrukn$"a dziewczyna pod nosem. Gwydion nachyli" si$ do jej ucha. - Dzielnie si$ spisa"a%. Masz ochot$ si$ przej%'? - Ch$tnie - odpar"a Emily bez chwili wahania. - Poka&$ ci moje najulubie)sze miejsce na %wiecie. Pu%cili si$ biegiem przez "#k$ ku "agodnemu wzgórzu, zostawiaj#c za sob# odg"osy i %wiat"a zabawy. W"a%nie wschodzi" ksi$&yc.
Nad strumieniem, który przecina" j# na pó", pochyla"a si$ ogromna wierzba. Nawet w ciemno%ci Gwydion docenia" urod$ tego miejsca, zwielokrotnion# jeszcze przez to, &e Emily je kocha"a. - Gdzie jeste%my? Dziewczyna usiad"a na ziemi, a on z ulg# poszed" za jej przyk"adem. - Na jednym ze wzgórz, które otaczaj# nasze gospodarstwo. Po la przy strumieniu, gdzie ro%nie wierzba, s# moim posagiem. Nazywam to miejsce Patchworkiem, bo w %wietle dziennym wygl#da zupe"nie jak moja narzuta, ma ró&n# faktur$ i barwy. Gwydion poczu", &e otwiera si$ jego serce. Tym razem by"o to co% wi$cej ni& zwyk"e fizyczne podniecenie, które nim zaw"adn$"o w chwili, gdy j# ujrza", wprawi"o w stan oszo"omienia, og"upi"o. W g"$bi duszy obudzi"o si$ pragnienie o wiele silniejsze. Mia" wra&enie, &e zna Emily od dnia narodzin, a mo&e po prostu jego &ycie zacz$"o si$ dopiero, kiedy j# spotka". Tak czy inaczej, wiedzia" na pewno, &e nie zniós"by roz"#ki. Wyraz jej oczu %wiadczy" o takich samych odczuciach, dziwnych i cudownych zarazem. Dziewczyna skierowa"a wzrok z powrotem na dolin$. - Podoba ci si$? - zapyta"a niepewnie. - To najpi$kniejszy widok, jaki kiedykolwiek podziwia"em. Nachyli" si$ ku niej z wahaniem; jeszcze nigdy si$ nie ca"owa". A& zdr$twia" na my%l, &e Emily odskoczy przestraszona. Lecz ona u%miechn$"a si$ tylko, zamkn$"a oczy i poda"a mu usta. Gwydion nie spodziewa" si$, &e jej wargi b$d# takie mi$kkie. Mimo &e noc by"a ciep"a, przebieg" go zimny dreszcz. Zanim odsun$li si$ od siebie, dziewczyna palcami dotkn$"a jego twarzy. Ten gest poruszy" go do g"$bi. Raptem ogarn#" go ch"ód, m#c#c nowo odkryte szcz$%cie. Gwydion spojrza" na dolin$, ale zamiast srebrzystej po%wiaty ujrza" matow# szaro%' dymów, tl#ce si$ zagrody, zgliszcza domów i budynków gospodarczych. Pola i "#ki sp"ywa"y rzekami krwi. Zadr&a" gwa"townie, gdy czerwona fala ruszy"a prosto na nich. Nieub"aganie zbli&a"a si$ po zboczu, podchodzi"a coraz wy&ej. - Sam? — W g"osie Emily brzmia" strach. - Co si$ sta"o? Obraz znikn#". U stóp wzgórza le&a"a sielska dolina. Emily nadal dotyka"a jego policzka. Na jej twarzy malowa" si$ wyraz konsternacji.
Gwydion zawsze lepiej si$ czu" pod go"ym niebem ni& w zamkni$tych pomieszczeniach. Wiele czasu po%wi$ca" na spacery i bieganie, lecz mimo treningu ledwo dotrzymywa" kroku Emily, która w sukni balowej bez wysi"ku p$dzi"a na wzgórze. Jeszcze nie ca"kiem przyzwyczai" si$ do rzadkiego powietrza, wiec cho' wyt$&a" si"y, cz$sto zostawa" z ty"u. Od czasu do czasu dziewczyna przypomina"a sobie o nim i zwalnia"a lub odwraca"a si$ i podawa"a mu r$k$. Gdy po raz kolejny w podnieceniu zacz$"a biec, wreszcie si$ zbuntowa". Emily zrozumia"a " reszt$ drogi pokonali razem, r$ka w r$k$, w niez"ym, ale rozs#dnym tempie. Niedaleko wierzcho"ka dziewczyna przystan$"a. *wiat"o ksi$&yca posrebrza"o jej w"osy. - Jeste%my prawie na miejscu - oznajmi"a. - Zamknij oczy. Gwydion wype"ni" polecenie i ruszy" dalej po omacku, prowadzony przez Emily. - Uwa&aj, tu jest dó". Omin#" przeszkod$ i poczu", &e dziewczyna si$ zatrzymuje. - Ju& mo&esz otworzy' oczy. A& zapar"o mu dech w piersiach. U jego stóp rozci#ga"a si$ jak okiem si$gn#' dolina zalana ksi$&ycowym blaskiem, szachownica pól uprawnych i "#k.
-7-
- Musimy jak najszybciej wyruszy' na wschód, do Eastan. Je%li cokolwiek mi si$ przydarzy albo z jakiego% powodu si$ rozdzielimy, odszukaj ludzi o nazwisku MacQuieth, Farrist i Garael. Prosz$, obiecaj, &e to zrobisz. - Tym razem g"os mu si$ nie za"ama", co si$ zdarza"o, gdy by" podniecony albo zdenerwowany. Emily wytrzeszczy"a oczy. - O czym ty mówisz? Gwydion zastanawia" si$ gor#czkowo, jak jej wszystko wyja%ni', ale nie znajdowa" odpowiednich s"ów. I tak by nie zrozumia"a. Nikt nie wiedzia", co si$ zbli&a. Wojna jeszcze tu nie dotar"a, a zag"ada by"a odleg"a o ca"e wieki. Raptem przysz"a mu do g"owy jeszcze jedna my%l. Mo&e nigdy nie wróci do domu. Mo&e mia" &y' i umrze' w przesz"o%ci. Emily najwyra(niej rozumia"a jego smutek i obawy, chcia"a je rozproszy'. Szuka"a odpowiedzi w jego oczach, zatroskana i pe"na wspó"czucia. Wezbra"a w nim czu"o%'. W tym momencie zrozumia", &e lepiej umrze' z ni# tutaj, ni& wróci' i &y' bez niej. Ksi$&yc przesun#" si$ na niebie i nape"ni" blaskiem jej oczy. Emily u%miechn$"a si$ i strach znikn#". Gwydion poca"owa" j#, tym razem d"u&ej. Gdy poczu", &e jej wargi rozchylaj# si$ lekko, szybko uniós" g"ow$. Ba" si$, &e zaraz straci panowanie nad sob#. Na jej twarzy dostrzeg" wyraz zachwytu. - Nie mog$ uwierzy', &e naprawd$ si$ zjawi"e% - szepn$"a. Sk#d jeste%? - Co masz na my%li? - spyta" ze zdziwieniem. Emily wzi$"a go za r$ce. Zacz$"a dr&e' z podniecenia. - Spe"ni"o si$ moje &yczenie. Przyby"e%, &eby mnie wybawi' od loterii ma"&e)skiej, zabra' st#d, prawda? Gwydion prze"kn#" %lin$. - Mo&na tak powiedzie'. Dlaczego uwa&asz, &e spe"ni"o si$ twoje &yczenie? Na jej twarzy nie by"o %ladu nie%mia"o%ci ani zak"opotania. - Wczoraj tu& po pó"nocy poprosi"am swoj# gwiazd$, &eby ci$ przys"a"a, i oto jeste%. Sprowadzi"am ci$ z daleka? Gwydion wytrzeszczy" oczy i u%miechn#" si$ g"upio. - Tak, zdecydowanie. Emily westchn$"a. - Wci#& nie mog$ w to uwierzy'. Prawie rok czeka"am na t$ noc i uda"o si$. Nareszcie jeste%.
Gwydion wzi#" jej r$k$ w trz$s#ce si$ d"onie. Oczy dziewczyny pociemnia"y z troski. -Sam? - Emily, gdzie my jeste%my? Jak si$ nazywa wioska? - Merryfield. Gwydionowi &o"#dek %cisn#" si$ ze strachu. Na starych mapach, mniej wi$cej po%rodku Szerokich !#k, wielkiego obszaru równin zajmuj#cych du cz$%' %rodkowozachodniej Serendair, znajdowa"a si$ wioska o tej nazwie. Przez !#ki przetoczy"a si$ wojna. Nie ocala"a ani jedna osada. Kiedy nasta" pokój i rozpocz$to odbudow$, wyspa uleg"a zag"adzie. - Jakie s# najbli&sze miasteczka? Albo wi$ksze miasta? Niepokój Emily rós" z ka&d# chwil#. - Nie ma &adnych w odleg"o%ci co najmniej stu mil, Sam. Mój ojciec je(dzi do miasta tylko raz do roku. Podró& w t$ i z powrotem zabiera mu ponad miesi#c. - Jakie to miasto, Emily? Wiesz? Dziewczyna %cisn$"a mu d"o) w uspokajaj#cym ge%cie, ale widzia", &e nie rozumie powodu jego paniki - Na zachodzie, po drugiej stronie wielkiej rzeki, le&y Hope Landing, a na po"udniowym wschodzie Easton, chyba najwi$ksze miasto w kraju. Gwydiona zapiek"y oczy. To niemo&liwe, pomy%la" z rozpacz#. Niemo&liwe! Takie nazwy nosi"y miasta na Serendair. - Sam? - Emily zacz#" si$ udziela' jego nastrój. Patrz#c na ni#, raptem odzyska" zdolno%' rozumowania, do g"osu dosz"a jego pragmatyczna natura. Strach i rozpacz znikn$"y w jednej chwili. Oczywi%cie, pomy%la". Znalaz" si$ tutaj, &eby ocali' j# od %mierci. Ju& wiedzia", dok#d pój%', do kogo si$ zwróci'. Z niewiadomych powodów dobry Los wys"a" go w przesz"o%', da" mu szans$. U%miechn#" si$ do dziewczyny. Zrozumia", &e ona w"a%nie jest jego wybrank#. Odzyska" spokój, pewno%' siebie i rado%'. Ta dziewczyna by"a jego pokrewn# dusz#. Przyci#gn#" Emily do siebie. . - Przepraszam. Nie chcia"em ci$ wystraszy'. - Poca"owa" j#. Musz$ ci co% powiedzie'. Odsun$"a si$ od niego. -Co?
-8-
- Ludzie wierz#, &e samotne drzewo rosn#ce po%rodku pola jest schronieniem dla wszystkich "#kowych wró&ek. - Zadar"a g"ow$ i u%miechn$"a si$. - Ta wierzba jest magiczna. Nikt nie o%mieli si$ jej %ci#'. Je%li czarodziejski fort sp"onie od pioruna, jest to bardzo z"a wró&ba. Gwydionowi stan$"y przed oczami pola strawione przez ogie). W jego wizji wierzba by"a osmalona i martwa. Zadr&a" mimo woli. Tymczasem Emily obchodzi"a drzewo, dotykaj#c ga"$zi i szepcz#c cicho w j$zyku, którego nie rozumia". Po chwili stan$"a przed nim. - Ju& zobaczy"e% dom wró&ek. I co dalej? Chcesz wraca'? - Jeszcze nie. Znasz si$ na gwiazdach? - Tak, a dlaczego pytasz? - Poka&esz mi niektóre? - Je%li sobie &yczysz. Zamierza"a usi#%' pod drzewem, ale jej nie pozwoli". Zdj#" opo)cz$ i rozpostar" j# na ziemi. U%miech wdzi$czno%ci, który pos"a"a mu Emily, przyprawi" go o dreszcz. -Sam? -Tak? -Przeszkadza"oby ci, gdybym si$ rozebra"a? Gwydion poczu", &e ca"a krew odp"ywa mu z twarzy. Nim zd#&y" si$ odezwa', zawstydzona Emily pospieszy"a z wyja%nieniem: - Przepraszam. Powinnam wyra&a' si$ %ci%lej. Chodzi"o mi wierzchni# sukni$. - Dotkn$"a granatowego aksamitu. Zapewniam ci$, &e pod spodem jestem bardzo przyzwoicie ubrana. Po prostu to moja jedyna suknia balowa i je%li j# zniszcz$, bardzo zmartwi$ mam$. Mog$? Przez g"ow$ Gwydiona przemkn$"o wiele odpowiedzi. Niemal w jednej chwili wszystkie znalaz"y odbicie na jego twarzy. -Tak. Emily podesz"a do wierzby, odwróci"a si$ do niego plecami i zacz$"a rozpina' srebrne guziczki. Gwydion obserwowa" j# z zapartym tchem. Gdy zsun$"a z siebie sukni$ i niedbale rzuci"a j# na ga"#(, poniewczasie u%wiadomi" sobie, &e zachowa" si$ bardzo nietaktownie. Dziewczyna wróci"a w samej halce z bia"ej koronki. Usiad"a na opo)czy, a on zaj#" miejsce obok. - Co chcesz wiedzie' o gwiazdach? - zapyta"a, spogl#daj#c w nocne niebo.
Po policzku dziewczyny sp"yn$"a "za, przez co jej u%miech wyda" si$ jeszcze bardziej promienny. Jest w niej magia, pomy%la" ch"opiec. Mo&e na tyle silna, &e %ci#gn$"a mnie tutaj przez fale Czasu. Emily wsta"a z ziemi i poda"a mu r$k$. -Chod(my. Poka&$ ci czarodziejski fort.
Zeszli na dno doliny, teraz wolniej, i ruszyli ku rzeczce wij#cej si$ przez "#ki. Gwydion spojrza" w gór$. Nieznane gwiazdy odsun$"y si$ jeszcze dalej, czarne niebo by"o pe"ne obietnic. Gdy dotarli do strumienia, dziewczyna zatrzyma"a si$ jak wryta. Woda p"yn$"a szybciej ni& zwykle, brzeg okaza" si$ b"otnisty. Jeden but ugrz#z" jej w mule. Gwydion pomóg" go wyci#gn#'. Emily spojrza"a na wierzb$, a nast$pnie przenios"a wzrok na balowe pantofelki. - Przykro mi, Sam - powiedzia"a z rozczarowaniem w g"osie. Nie mog$ zdj#' butów, bo ich wk"adanie trwa godziny. Ale ty powiniene% pój%'. Widok stamt#d jest niesamowity. - Bez ciebie nie id$ - o%wiadczy" Gwydion. Rozejrza" si$ w poszukiwaniu dogodniejszego zej%cia, lecz brzeg wsz$dzie by" grz#ski. Nagle wpad" mu do g"owy pewien pomys". Nie wiedzia" tylko, czy starczy mu odwagi, &eby si$ nim podzieli' z Emily. -Móg"by% mnie przenie%' - zaproponowa"a, jakby czyta"a w jego my%lach. - Oczywi%cie, je%li nie masz nic przeciwko temu. -Ale& sk#d - odpar" z ulg#. Tym razem g"os mu si$ za"ama". Ukry" zmieszanie, schylaj#c si$, &eby zawi#za' po"y opo)czy. Gdy twarz przesta"a go pali', wyprostowa" si$ i nadstawi" r$ce. Jednocze%nie przyrzek" sobie w duchu, &e je%li upu%ci Emily, znajdzie truj#c# ro%lin$ i oszcz$dzi sobie dalszych upokorze). Dziewczyna podesz"a bez %ladu wahania i obj$"a go za szyj$. D(wign#" j# bez trudu, ostro&nie zszed" do wody i ruszy" przez strumie). Na drugim brzegu nie zatrzyma" si$, tylko poszed" po mokrej trawie pod samo drzewo. Dopiero tam delikatnie postawi" Emily na ziemi. Pnia ogromnej wierzby nie opasa"oby ramionami nawet trzech m$&czyzn. Liczne konary zwiesza"y si$ nad wod#, drobne listki rzuca"y na ziemi$ koronkowe cienie. Wygl#da"y niczym p"atki %niegu. Emily z czu"o%ci# pog"aska"a drzewo. -9-
W"osy rozsypa"y si$ jej po ramionach. Gwydion mia" wielk# ochot$ je pog"aska', Z trudem si$ powstrzyma". Emily po"o&y"a si$ na ziemi, opieraj#c g"ow$ o omsza"y pie). - Wszystko - powiedzia". - Cokolwiek. Nie rozpoznaj$ &adnej, wi$c przyda mi si$ ka&da wskazówka. Tam, sk#d przybywam, konstelacje s# zupe"nie inne. Proste stwierdzenie faktu nie wiedzie' czemu wywo"a"o zachwyt na twarzy dziewczyny. Po pierwsze i najwa&niejsze, to jest Seren, od której wzi$"a nazw$ wyspa. O pó"nocy wiosn# i latem %wieci bezpo%rednio nad g"ow#. Gwydion wyci#gn#" si$ obok, ale tak &eby jej nie dotkn#'. Emily po raz kolejny tej nocy odgad"a jego my%li i pod"o&y"a sobie pod g"ow$ jego rami$, nie przerywaj#c lekcji. Kolejno wymienia"a nazwy gwiazdozbiorów, dorzucaj#c troch$ wiadomo%ci z astronomii i historii. Mia"a te& pewne poj$cie o nawigacji. Gwydion podziwia" jej wiedz$, lecz ju& po chwili zamiast obserwowa' firmament, przeniós" wzrok na twarz Emily. Wkrótce doszed" do wniosku, &e podziwiaj#c gwiazdy w jej oczach, nauczy si$ du&o wi$cej, ni& patrz#c w niebo. Przewróci" si$ na bok, opar" g"ow$ na zgi$tym ramieniu i zacz#" si$ na ni# gapi' z rozanielonym u%miechem. W pewnym momencie Emily spojrza"a na niego, jakby si$ obudzi"a. Dostrzeg"szy g"upi wyraz jego twarzy, zarumieni"a si$ i usiad"a pospiesznie. - Przepraszam, troch$ si$ rozgada"am. - Wcale nie. S"ucha"em bardzo uwa&nie. Opowiedz mi co% jeszcze. Znowu si$ po"o&y"a, ale twarz mia"a powa&n# i przez d"u&szy czas nic nie mówi"a. Kiedy wreszcie si$ odezwa"a, w jej g"osie brzmia"a nuta smutku. - Wiesz, odk#d pami$tam, to miejsce %ni"o mi si$ do niedawna co noc. Stoj$ tu w ciemno%ci i wyci#gam r$ce. Gwiazdy spadaj# z nieba, a ja je "api$. Zaciskam pi$%' i widz$, &e prze%wiecaj# mi przez palce. Wtedy si$ budz$, zawsze z uczuciem szcz$%cia, które nie opuszcza mnie przez ca"y ranek. Pó(niej sen si$ zmieni". Chyba wtedy, gdy po raz pierwszy mia"am wzi#' udzia" w loterii ma"&e)skiej. Osi#gn$"am stosowny wiek, ale tata uwa&a", &e dla mnie jest jeszcze za wcze%nie. W tym roku nie mog"am jej unikn#',
rodzice te& ulegli sile tradycji i wystawili mnie na aukcj$ jak konia. Ca"e moje &ycie si$ odmieni"o, a wraz z nim mój sen, cho' teraz nawiedza mnie znacznie rzadziej. - Co ci si$ %ni? - zapyta" Gwydion ze wspó"czuciem. - Pocz#tek jest podobny, gwiazdy s# takie same, ale nie mog$ utrzyma' ich w r$kach. Wpadaj# do strumienia. Patrz$ w wod$, a one le na dnie i tylko do mnie mrugaj#. Mówi"a z takim smutkiem, &e Gwydionowi %cisn$"o si$ serce. - Domy%lasz si$, co to mo&e znaczy'? - Chyba tak. Wreszcie zrozumia"am, &e moje marzenia nigdy si$ nie ziszcz#. Zamiast zobaczy' %wiat, uczy' si$ i prze&y' cudowne przygody, do których t$skni"am w dzieci)stwie, sko)cz$ tak jak wszystkie moje przyjació"ki. Po%lubi$ m$&czyzn$, którego wybierze mi ojciec, za"o&$ rodzin$ i osi#d$ w dolinie. Tego równie& pragn$"am, lecz jeszcze nie teraz. Kocham t$ krain$ i mog"abym by' tutaj szcz$%liwa. Ale my%la"am... - Co my%la"a%? - +e czeka mnie co% wi$cej. Wiem, &e to samolubne i dziecinne, ale mia"am nadziej$, &e pewnego dnia zobacz$ cuda %wiata, o których %ni"am. Zmiana, która nast#pi"a w moich snach, %wiadczy, &e pogodzi"am si$ z losem. Za kilka dni porzuc$ g"upie nadzieje. Po%lubi$ cz"owieka wybranego na loterii. Je%li szcz$%cie mi dopisze, b$dzie dobry albo przynajmniej nie okrutny jak niektórzy wie%niacy. Umr$, nie zrobiwszy kroku poza dolin$. Chyba przez ca"y czas wiedzia"am, &e tak w"a%nie b$dzie. *ni$ coraz rzadziej. Pewnie wkrótce w ogóle przestan$, a wtedy zapomn$ o marzeniach i b$d$ &y' jak wszyscy. Gwydion usiad" raptownie. -Nie. -Nie? Do g"osu znowu doszed" pragmatyzm. Rozwi#zanie samo si$ narzuca"o. - Emily, jakie s# tutejsze zwyczaje? Co mam zrobi', &eby unikn#' loterii i o twoj# r$k$ poprosi' bezpo%rednio rodziców? Oczy dziewczyny rozb"ys"y, lecz po chwili znowu posmutnia"y. - Tata nigdy si$ nie zgodzi. Odk#d si$ urodzi"am, oszcz$dza" na mój posag, trzyma" te "#ki specjalnie dla mnie, by mie' pewno%', &e po zam#&pój%ciu zostan$ tutaj, blisko rodziny. Nigdy nie pozwoli, &eby% mnie st#d zabra".
- 10 -
Gwydionowi zrobi"o si$ s"abo. Nie jej potrafi" wyja%ni', dlaczego natychmiast musz# opu%ci' te strony. -Odejdziesz mimo wszystko, Emily? Uciekniesz ze mn#? Dziewczyna opu%ci"a wzrok na swoje d"onie. Gwydiona %ciska"o w gardle, kiedy w napi$ciu czeka" na jej odpowied(. Wreszcie podnios"a na niego oczy. -Tak - powiedzia"a zdecydowanie. - Nie mog$ zmarnowa' szansy, skoro moje &yczenie si$ spe"ni"o, prawda? Gwydion dozna" niewys"owionej ulgi. Przygarn#" dziewczyn$ i dotkn#" jej twarzy gor#cym policzkiem. -Tak. Czy kto% w wiosce mo&e nam udzieli' %lubu? Emily westchn$"a. -Dopiero za kilka dni, po loterii. Wszyscy wtedy b$d# zawiera' ma"&e)stwa. Gwydion przytuli" j# mocniej. Nie wiedzia", jak d"ugo mog# zwleka' z odej%ciem, ale uzna", &e warto zaryzykowa'. Postanowi" zaczeka', &eby niepotrzebnie nie straszy' Emily. -Sam? Pu%ci" j# niech$tnie i usiad" prosto. Kiedy tego ranka wstawa"o s"o)ce, by" ca"kowicie wolny, taki jak inni ch"opcy w jego wieku. Nie my%la" o przysz"o%ci. I oto patrzy" na swoj# &on$. Nieraz zastanawia" si$, jaka b$dzie jego wybranka. Teraz by" ni# zachwycony i pe"en wdzi$czno%ci, &e jest taka cudowna. Nie móg" si$ nadziwi' w"asnemu szcz$%ciu. Perspektywa sp$dzenia ca"ego &ycia u jej boku przyprawia"a go o zawrót g"owy, a jednocze%nie o strach. W nast$pnych latach co dzie) op"akiwa" jej %mier', wraca" my%lami do tej chwili, przypomina" sobie, jak wygl#da"a, kiedy pierwszy raz spojrza" na ni# innymi oczami, gdy jeszcze wierzy", &e czeka go d"uga mi"o%'. -Tak? -Czy kiedy% zobaczymy ocean? W tym momencie by" gotów obieca' jej wszystko. - Oczywi%cie. Mo&emy nawet tam zamieszka', je%li zechcesz. Nigdy nie widzia"a% morza? - Nie opuszcza"am tych stron ani razu. - Jej oczy przybra"y nieobecny wyraz. - Mój dziadek jest &eglarzem i wci#& obiecuje, &e kiedy% zabierze mnie nad morze. Do niedawna jeszcze mu wierzy"am. Dostrzeg"szy smutek na jego twarzy, szybko odwróci"a wzrok. Gwydion zrozumia", &e Emily udziela si$ jego przygn$bienie. Kiedy znowu na niego spojrza"a, jej oczy
b"yszcza"y. Widocznie wymy%li"a sposób na poprawienie mu nastroju. Nachyli"a si$ i szepn$"a, jakby dzieli"a si$ wielkim sekretem: - Ale widzia"am jego statek. - Jak to mo&liwe, skoro nigdy by"a% nad morzem? - zdziwi" si$ Gwydion. Dziewczyna u%miechn$"a si$ w ciemno%ci. - Jest bardzo ma"y, taki jak moja d"o). Dziadek trzyma go na kominku, w butelce. Kiedy% mi go pokaza". Gwydionowi "zy nap"yn$"y do oczu. Cho' w &yciu spotka" wielu s"awnych i wybitnych ludzi, by" pewien, &e &aden nie dorównuje Emily czysto%ci# duszy. Przez chwil$ nie móg" wydoby' z siebie g"osu. - Jeste% najcudowniejsz# dziewczyn# na %wiecie – wykrztusi" w ko)cu. - Nie, Sam, po prostu mam du&o szcz$%cia - odpar"a z powag#. R$ce mu dr&a"y, kiedy dotkn#" jej nagich ramion. Poca"unek niós" w sobie zapowied( ma"&e)skich rozkoszy. Tym razem Gwydion wcale nie czu" si$ niezr$czny. Z trudem oderwa" si$ od ust dziewczyny. -Sam? Pi$kne ciemne oczy l%ni"y w blasku ksi$&yca. -Tak? - Musz$ ci powiedzie' dwie rzeczy. Po jej u%miechu pozna", &e zaraz us"yszy co% mi"ego. -Tak? Emily na chwil$ spu%ci"a wzrok. -Po pierwsze, je%li poca"ujesz mnie jeszcze raz, sko)czy si$ na tym, &e skonsumujemy nasze ma"&e)stwo tu i teraz. Gwydion zacz#" dr&e' jak w gor#czce. -A po drugie? Przesun$"a d"oni# po jego twarzy. -Chc$, &eby% mnie poca"owa". Po"o&y"a si$ na opo)czy, a Gwydion usiad" na pi$tach i patrzy" na ni#, a& wyci#gn$"a do niego r$ce. Ze %ci%ni$tym gard"em wzi#" j# w obj$cia i przytuli" mocno, lecz tak, &eby nie zrobi' jej krzywdy. D"ugo trzyma" j# w ramionach, ale kiedy jedwabiste w"osy musn$"y jego d"o), zrobi" to, o czym marzy" przez ca"y wieczór.
- 11 -
Przywar" do niej mocno, szukaj#c ciep"a, po czym uniós" g"ow$ i spojrza" jej w oczy. Ich wyraz przyprawi" go o ból serca. -Kocham ci$, Sam. Tak d"ugo na ciebie czeka"am, ale wiedzia"am, &e przyjdziesz, je%li wypowiem &yczenie. Wsun#" si$ w ni# powoli, najdelikatniej, jak potrafi", usilnie staraj#c si$ nie traci' panowania nad sob# mimo niewyobra&alnej rozkoszy, która go przenikn$"a. Emily gwa"townie wci#gn$"a powietrze, obj$"a go mocniej i przyci#gn$"a do siebie. Odchyli"a g"ow$ do ty"u, a on z wdzi$czno%ci# przywar" ustami do jej szyi i zrosi" j# "zami. Poczu", &e mi$kka d"o) g"aszcze go po g"owie koj#cym gestem. Przez chwil$ le&a" bez ruchu z obawy, &e je%li si$ poruszy albo zaczerpnie oddechu, nagle si$ ocknie i stwierdzi, &e to by" tylko sen. Nawet je%li %ni", nie chcia" si$ obudzi'. Emily uj$"a jego twarz w d"onie i poca"owa"a &arliwie, po czym otoczy"a go nogami i zacz$"a wolno si$ porusza'. Gwydion poczu", &e od czubków palców nap"ywa roz&arzona lawa i stopniowo poch"ania go ca"ego. Zapomnia" o ca"ym %wiecie. Emily szepn$"a jego imi$ i zacz$"a je powtarza' coraz szybciej miedzy westchnieniami. Podda" si$ gwa"townemu spazmowi, a Emily krzykn$"a i chwyci"a si$ go jak kotwicy, gdy porwa"a j# ta sama pot$&na fala ekstazy. Czas stan#" w miejscu. Gwydion nie potrafi" oceni', jak d"ugo si$ kochali, ale wydawa"o mu si$, &e ca"# wieczno%'. Z ka&d# sekund# jego mi"o%' do Emily ros"a, a& w ko)cu ca"kiem nim zaw"adn$"a. Spodziewa" si$, &e takie do%wiadczenie nast#pi w jego &yciu du&o pó(niej i b$dzie mniej znacz#ce, wiec szloch, który wyrwa" mu si$ z piersi, gdy ju& by"o po wszystkim, kompletnie go zaskoczy". - Sam? - W dziewcz$cym g"osie brzmia" niepokój. - O bogowie, chyba ci$ nie skrzywdzi"em, Emily? W odpowiedzi przytuli"a go mocniej, poca"owa"a czule i odsun$"a si$, &eby spojrze' mu w oczy. -+artujesz? Czy wygl#dam na skrzywdzon#? Za%mia"a si$, a Gwydion opar" g"ow$ o jej rami$, nagle s"aby jak dziecko. -Emily, nigdy przenigdy nie skrzywdzi"bym ci$ %wiadomie. Mam nadziej$, &e o tym wiesz.
Pog"aska" z"ote pasma, zachwycaj#c si$ ich g"adko%ci# i ch"odem. W pewnym momencie poczu", &e Emily zaczyna rozpina' mu koszule. Zadr&a", kiedy wyci#gn$"a j# ze spodni i przesun$"a d"o)mi po jego brzuchu i piersi. Jej %mia"o%' doda"a mu odwagi. Zamkn#} oczy i przywar" do niej ca"ym cia"em. Dziewczyna dr&a"a tak samo jak on. Ciep"y nocny wiatr owiewa" ich, pie%ci" skór$. Gwydion w twarzy Emily nie dostrzeg" %ladu zak"opotania ani strachu, tylko czu"o%' i zach$t$. Nie spuszczaj#c z niej oczu, si$gn#" do pierwszego guzika w kszta"cie serca. Palce mu dr&a"y, jakby "agodny zefirek by" lodowatym wichrem. Przy kolejnych guzikach r$ce trz$s"y mu si$ coraz bardziej, wreszcie pi#ty szarpn#" tak mocno, &e go urwa". -Przepraszam. Obla" si$ rumie)cem wstydu, zerkn#" sp"oszony na Emily i zobaczy" weso"y u%miech. Dziewczyna wyj$"a mu guzik r$ki i obróci"a go w palcach. - !adne, prawda? - powiedzia"a w zadumie. - Ojciec przywióz" je z ostatniej wyprawy do miasta i da" mi na urodziny. Na pewno du&o kosztowa"y. - Emily.... Uciszy"a go, k"ad#c mu palec na wargach. Wcisn$"a mu guzik w d"o). -Zatrzymaj go na pami#tk$ nocy, kiedy odda"am ci serce. Czuj#c gor#ce "zy na szyi, otoczy"a ch"opca ramionami i przyci#gn$"a do siebie. - Ju& dobrze, Sam. Nie zrobisz mi krzywdy. Wszystko b$dzie dobrze. Znowu czyta"a mu w my%lach. Gwydion odzyska" pewno%' siebie. Rozchyli" delikatny materia" stanika i przywar" ustami do zag"$bienia miedzy piersiami Emily. Z ogromn# czu"o%ci# musn#" delikatn# skór$, a jednocze%nie woln# r$k# zsun#" koszulk$ z ramion dziewczyny. Potem zacz#" pie%ci' drobne piersi. Gdy dotkn#" ich wargami, Emily przeszed" dreszcz. W tym momencie zza chmur wyszed" ksi$&yc i Gwydion dostrzeg" "zy w jej oczach. Zobaczy" równie&, &e nie ma w nich cienia w#tpliwo%ci ani pot$pienia. Wróci" ustami do obna&onych piersi, r$ce wsun#" pod szeleszcz#c# halk$. Kiedy dotkn#" ciep"ej skóry ud, przerazi" si$, &e zaraz oszaleje. Emily drcymi r$kami rozwi#za"a troki i niewprawnie %ci#gn$"a mu spodnie. - 12 -
- Oczywi%cie, &e wiem. Dlaczego mia"by% wyrz#dzi' krzywd$ komu%, kto nale&y do ciebie? Bo ja do ciebie nale&$, Sam. Jestem twoja. - Dzi$ki bogom - wyszepta". - Nie, dzi$ki gwiazdom - poprawi"a go Emily z powag#. – To one ci$ sprowadzi"y. Gwydion z wysi"kiem uniós" g"ow$ i spojrza" w niebo usiane diamentowymi okruchami. -Dzi$kuje! -krzykn#". Dziewczyna zachichota"a, po czym westchn$"a ze smutkiem, gdy odsun#" si$ od niej i zacz#" doprowadza' si$ do porz#dku. Ona równie& usiad"a i si$gn$"a po ubranie. Nagle spojrza"a w stron$ wioski i przez jej twarz przemkn#" wyraz rozczarowania. - Graj# walc Lorany. Lepiej wracajmy. Zabawa wkrótce si$ sko)czy. Gwydion westchn#" ci$&ko. Najch$tniej zosta"by z Emily na wieki. Poda" jej r$k$ i pomóg" wsta' z ziemi, po czym chwyci" j# w ramiona i uca"owa". Na prze%licznej twarzy nie dopatrzy" si$ %ladu &alu czy wyrzutów sumienia. Malowa"o si$ na niej b"ogie zadowolenie. W"o&y" opo)cz$, wzi#" Emily na r$ce i przeniós" przez strumie). Wiedzia", &e opuszczaj# miejsce, które ukocha"a najbardziej na %wiecie. Ze smutkiem u%wiadomi" sobie, &e ich pospieszna ucieczka oznacza nieodwo"alne po&egnanie z rodzinnym domem.
- Jak s#dzisz, która mo&e by' godzina? - Oko"o jedenastej. - W takim razie trzyna%cie. Gwydion spojrza" na ni# zdziwiony. - Dlaczego pora ma dla ciebie takie znaczenie? - Bo za godzin$ sko)cz$ czterna%cie lat. - Dzi% s# twoje urodziny? - Jutro. Otoczy" j# ramieniem. Wszystkiego najlepszego, Emily. Dzi$kuj$. - Nagle roziskrzy"y si$ jej oczy. - Zaczekaj, mam pomys"! Przyjdziesz do nas jutro na kolacj$? U%ciska" j# mocno. By"oby wspaniale. Emily uwolni"a si$ z jego obj$'. Poznasz moich rodziców i braci. Je%li tata zobaczy, jaka jestem z tob# szcz$%liwa, mo&e da nam zgod$ na %lub. U%miechn#" si$ na widok jej zapa"u. -O której? Najlepiej o pi#tej. Zwykle jemy o szóstej. Gwydion z niepewn# min# spojrza" na swoje zakurzone ubranie. Niestety nie mam nic innego. Emily dotkn$"a koszuli uszytej z delikatnego materia"u, jakiego jeszcze nigdy nie widzia"a. Ca"y strój by" tak wykwintny i doskonale skrojony, &e najlepsze szwaczki w wiosce podobnego by nie uszy"y. Lepszego nie potrzebujesz - stwierdzi"a. - Chod(, po drodze poka&$ ci mój dom. Gwydion wyj#" z kieszeni sakiewk$ i zajrza" do *rodka. Nie mia" przy sobie nic, co nadawa"oby si$ na prezent. Poza tym w#tpi", czy w wiosce znajdzie co% odpowiedniego. Wy"owi" z mieszka pi$' z"otych monet i po"o&y" na d"oni Emily. Marny podarunek, ale chc$, &eby% mia"a pami#tk$ po tej nocy. Przyrzek" sobie, &e rano zrobi bukiet z najpi$kniejszych kwiatów, jakie znajdzie na "#kach. Emily w pop"ochu wytrzeszczy"a oczy. - Nie mog$ ich przyj#', Sam. S# warte po"ow$ mojego posagu. Obróci"a w r$kach jedn# z monet Widnia"a na niej twarz ksi$cia Rolandii, kraju, który mia" powsta' dopiero za siedem wieków. - Zreszt# gdybym wróci"a do domu z pieni$dzmi, rodzice pomy%leliby, &e zrobi"am co% bardzo z"ego.
Ruszyli przez "#k$, trzymaj#c si$ za r$ce. Szli wolniej ni& w t$ stron$. Kiedy wspi$li si$ na wzgórze, Emily nagle %cisn$"a mocniej jego d"o). Gwydion zerkn#" na ni# zaniepokojony. - Co si$ sta"o? - Nic, tylko musz$ na chwil$ usi#%'. - ,le si$ czujesz? - zapyta" z trosk#, siadaj#c obok niej. Emily u%miechn$"a si$ wyrozumiale. - Nie. Po prostu musz$ odpocz#'. - Jeste% pewna? - Tak. Mog$ ci$ o co% spyta'? - Oczywi%cie. O co tylko chcesz. - Ile masz lat? - Czterna%cie. A ty? Emily zastanawia"a si$ przez chwil$.
- 13 -
Gwydion poczerwienia", gdy dotar"o do niego znaczenie jej s"ów. Raptem przyszed" mu do g"owy inny pomys". Jeszcze raz przeszuka" sakiewk$ i wydoby" z niej trzynastok#tny miedziak. Wr$czy" go Emily, po czym wygrzeba" z mieszka jeszcze jedn#, identyczn# monet$. -O ile wiem, s# tylko dwie takie na ca"ym %wiecie. Maj# warto%' wy"#cznie dla mnie. Nie wyobra&am sobie, &ebym móg" da' j# komu% innemu. Emily przez chwile patrzy"a na miedziak, potem u%miechn$"a si$ i przytuli"a do Gwydiona. - Dzi$kuje, Sam. B$d$ go strzec jak skarbu. A teraz ju& chod(my. Pomóg" jej wsta' i strzepn#" (d(b"a trawy z aksamitnej sukni. - Szkoda, &e nie mog$ ci da' lepszego prezentu. Ruszyli w dó" zbocza, kieruj#c si$ ku wiosce. - Tej nocy dosta"am od ciebie najwspanialszy dar. Przyby"e% z daleka w odpowiedzi na moje pro%by. Czy mo&na prosi' o wi$cej? Gwydion otoczy" j# ramieniem. - Ale to twoje urodziny. - Naprawd$ chcesz mi da' co% wyj#tkowego? - Bardzo. Emily u%miechn$"a si$ i wysun$"a z jego obj$'. Wzi$"a go za r$k$. - Opowiedz mi o miejscach, w których by"e%, i o cudach, które widzia"e%. - Oczy b"yszcza"y jej z podniecenia. - Chc$ us"ysze', dok#d pójdziemy i co zobaczymy pewnego dnia. - Có&, mo&emy zacz#' od wielkich statków, które przewo ludzi przez Morze *rodkowe. Opowiedzia" jej o masztach i &aglach, o plecionych "ó&kach zwanych hamakami, w których sypiaj# &eglarze, o ogromnym porcie Kesel Tai, gdzie widywa"o si$ statki z ca"ego %wiata, o morskich magach. Wspomnia" ó porcie Fallon z latarni# morsk# wysok# na sto "okci, o%wietlaj#c# drog$ zagubionym marynarzom. Na koniec opowiedzia" o liri)skim porcie Tallono i kobiecie, która dzi$ki smoczej m#dro%ci i mocy zmieni"a otwart# zatok$ w bezpieczn# przysta). Emily z zachwytem ch"on$"a jego s"owa. Oprzytomnia"a tylko na krótk# chwil$, &eby mu pokaza' rodzinn# farm$. Gwydion od razu rozpozna" du&e gospodarstwo, które po po"udniu wypatrzy" z drogi. Przy bramie wej%ciowej pali"y si$ lampy, zapraszaj#c zb"#kanych przybyszów. Gwydion mia" w zanadrzu jeszcze wiele opowie%ci: o rzece zimnej i miejscami tak szerokiej, &e w ci$&kiej porannej
mgle nie wida' by"o drugiego brzegu, o rzece p"yn#cej do liri)skiej krainy Gorllewinolo, gdzie Emily spotka"aby ziomków swojej matki i nawet jako mieszaniec zosta"aby przyj$ta z otwartymi ramionami. Opowiedzia"by jej o wyroczni Yarim i jej szalonych wieszczkach, o Sepulvarcie, mie%cie licznych %wi#ty), gdzie rz#dzi" Patriarcha, o Wielkim Bia"ym Drzewie. Niestety nie zd#&y", bo dotarli do wioski. Gdy zwolnili kroku; obieca" sobie, &e pewnego dnia poka&e jej to wszystko. Przy beczkach wytyczaj#cych %cie&k$ do domu zabaw Emily zatrzyma"a si$ raptownie. - Jak b$dzie brzmia"o nasze nazwisko rodowe? Gwydiona przeszed" dreszcz rado%ci i jednocze%nie strachu. - Có&, to troch$ skomplikowane. Widzisz, ja nie mam na imi$... -Emmy, tu jeste%! Gdzie si$ podziewa"a%, u licha? Wszyscy ci$ szukaj#. W tym g"osie brzmia"a ulga i gniew. Emily zignorowa"a pytanie. -Cze%', Ben. Jak uda"a si$ zabawa? Sam, to mój brat Ben. Gwydion wyci#gn#" r$k$. Ben zmierzy" go wzrokiem, u%cisn#" podan# d"o) i natychmiast odwróci" si$ do siostry. - Dostaniesz za swoje, kiedy ojciec si$ dowie. - Czego si$ dowie? - +e nie posz"a% na ta)ce. - Oczywi%cie, &e posz"am i %wietnie si$ bawi"am. Ben poczerwienia" z irytacji. -Nie zata)czy"a% ani razu, Emmy. Musia"em uspokaja' wielu rozsierdzonych. Dziewczyna wybuchn$"a %miechem. - Ta)czy"am, ale nie w %rodku. Przecie& mnie widzia"e%. Daj spokój, Ben. Sp$dzi"am cudowny wieczór. - Emmy? - rozleg" si$ jeszcze jeden g"os. Gwydion odwróci" si$ i zobaczy", &e ich stron$ idzie wysoki ciemnow"osy m"odzieniec. Emily wybieg"a mu na spotkanie, a on chwyci" j# w obj$cia i d(wign#" z ziemi. -Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! - wykrzykn#" i uca"owa" j# w policzek. - Wieczór by" mi"y? Dobrze si$ bawi"a%? -Bardzo dobrze - odpar"a dziewczyna z u%miechem. Przedstawi"a Gwydionowi najstarszego brata i razem ruszyli do wozu, którym Justin po ni# przyjecha".
- 14 -
- Dzi$kuj$, Sam - powiedzia"a Emily. - Zobaczymy si$ jutro. - O pi#tej. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. B$d$ o tobie my%la" przez ca"y czas, póki si$ nie spotkamy. Emily cmokn$"a go w policzek i pobieg"a do wozu. Gwydion jeszcze nie wiedzia", ile prawdy jest w jego s"owach, ale jego serce przeszy" ból. - Kocham ci$! - zawo"a" za ni#, gdy konie ruszy"y. Emily przy"o&y"a d"o) do ucha, pokazuj#c, ze nic nie us"ysza"a. Macha"a do niego, póki wóz nie znikn#" w mroku.
kiedy ciep"y wiatr owia" jego nag# pier%. Rozejrza" si$ jeszcze raz. Ten sam %wie&y poranek, ta sama droga. Wszystko by"o takie samo... oprócz wspomnie). Ogarn$"a go panika, serce zacz$"o wali' m"otem. Pu%ci" si$ biegiem przed siebie, r$kami m"óc#c powietrze, &eby wróci' do innej rzeczywisto%ci. Osi#gn#" jedynie tyle, &e wznieci" kurz ze %cie&ki. Po g"owie t"uk"y si$ ró&ne my%li. Czy&by mia" halucynacje? Zwariowa"? Ch$tnie uzna"by ostatnie prze&ycia za urojenie, ale w g"$bi duszy wiedzia", &e by"y prawdziwe. Nawet w najdzikszych fantazjach nie potrafi"by wymy%li' tak cudownej istoty jak Emily. Emily. Ze strachu krew zastyg"a mu w &y"ach. Gdzie ona teraz jest? Co si$ z ni# sta"o? Przeszy" go ból na wspomnienie wyrazu jej twarzy, kiedy napomkn#" o roz"#ce. Czy go zrozumia"a, czy wzi$"a sobie do serca jego ostrze&enie? Ocala"a z zag"ady? Spojrza" na siebie. Nie mia" przy sobie buk"aka na wod$, sztyletu, koszuli i opo)czy. Na wspomnienie w$ze"ka utkni$tego pod siennikiem obla" go zimny pot. Dopiero teraz zrozumia", co oznacza"y ciemne plamki na suknie. Kochali si$ na jego rozpostartym p"aszczu, razem stracili dziewictwo, przypiecz$towuj#c ma"&e)stwo, które zawarli pod gwiazdami. Z wolna ogarnia"a go rozpacz. Gor#czkowo zacz#" przetrz#sa' kieszenie spodni. Odetchn#" z ulg#, kiedy trafi" na sakiewk$, jedyn# rzecz, której nie zostawi" w szopie. Drcymi palcami rozwi#za" rzemyki i wsadzi" d"o) do %rodka. U%miechn#" si$, namacawszy drobny przedmiot. Wyj#" go ostro&nie. Guzik Emily. Dowód, &e nie dosta" pomieszania zmys"ów, &e jego wspomnienia nie by"y halucynacjami. Westchn#" g"$boko, zdj$ty bezmiernym smutkiem. Pomy%la" o farmie i wiosce obróconej przed wiekami w zgliszcza, a nast$pnie poch"oni$tej przez ocean, który sta" si$ grobem dla wyspy. Nie dopu%ci" do siebie my%li, &e popio"y Emily te& rozwia" morski wiatr. Ba" si$ popa%' w szale)stwo. Ojciec b$dzie wiedzia", co robi'. Emily na pewno prze&y"a i odnalaz"a cymria)skich przywódców, o których jej powiedzia" na "#ce. Wsiad"a na który% z wielkich statków. Spe"ni"o si$ jej marzenie, by zobaczy' ocean. Serce przepe"ni"a mu nadzieja. Nie chcia" rozwa&a' innych mo&liwo%ci - &e zosta"a zabita w czasie wojny, &e ocala"a z po&ogi, ale umar"a, zanim
Nast$pnego ranka Gwydion obudzi" si$ przed %witem i razem z
innymi parobkami ochlapa" si$ przy studni, nagi do pasa. Potem zawin#" buk"ak, sztylet i koszul$ w opo)cz$, a tobo"ek wepchn#" pod swoje pos"anie. W tym momencie dostrzeg" na suknie trzy ciemne plamki. Wyci#gn#" z powrotem w$ze"ek i przysun#" do oczu. To by"y %lady krwi. Obejrza" si$ od stóp do g"ów, ale nie znalaz" &adnego skaleczenia. Schowa" opo)cz$ pod siennik i ruszy" od pracy. Jako nowy robotnik dosta" w miar$ lekkie, ale niewdzi$czne zadania, Z niesmakiem patrzy" na coraz brudniejsze spodnie. Kiedy o %wicie parobcy zrobili sobie przerw$ na %niadanie, poszed" na "#k$ po kwiaty dla Emily. Uzna", &e orliki rosn#ce w wysokiej trawie doskonale nadadz# si$ na urodzinowy bukiet. Po powrocie wyczy%ci" spodnie mokr# szmat#, &eby jako tako prezentowa' si$ w czasie wizyty. Nie chcia" cuchn#' gnojem, prosz#c ojca Emily o jej r$k$. Wiele lat pó(niej przemkn$"o mu przez my%l, &e ta wo) na pewno nie by"a farmerowi obca. W nadziei &e zosta"y jakie% resztki ze %niadania, ruszy" w stron$ domu. Od porannego upa"u lekko zakr$ci"o mu si$ w g"owie. Kiedy wchodzi" po stopniach ganku, zrobi"o mu si$ s"abo jak jeszcze nigdy w &yciu. Meridion unieruchomi" maszyn$. Ponownie sprawdzi" narz$dzia i chwyci" nimi delikatn# ni'. U%miechn#" si$ do siebie, gdy obraz przez chwil$ nie chcia" si$ odklei', zupe"nie jakby ch"opiec przytrzyma" go si"# woli. Ostro&nie przeniós" wyci$ty fragment w dok"adnie to samo miejsce, z którego go wzi#". Nast$pnie spojrza" w okular. Gwydion sta" po%rodku le%nego duktu. S"o)ce wytacza"o si$ na niebo, ptaki %piewa"y w%ród listowia. Zadr&a" lekko, - 15 -
Zobaczywszy g"$boki smutek na ich twarzach, natychmiast oprzytomnia"a. Nie mog"a znie%' my%li, &e cierpi# razem z ni#. Pos"a"a im promienny u%miech i powiedzia"a lekkim tonem: -Nie martw si$, tato. Na loterii b$dzie jeszcze wielu ch"opców. Mo&e w którym% si$ zakocham. Oboje westchn$li z ulg#, a z oczu matki znikn#" wyraz troski, -W"a%nie, skarbie. Na pewno b$d#. Emily posia"a im ca"usa i wesz"a po schodach, dodaj#c w my%lach: Ale mnie nie b$dzie.
Cymrianie uciekli z wyspy, &e wsiad"a na jeden ze statków, ale nie prze&y"a podró&y, która kosztowa"a &ycie wielu ludzi, &e dotarta bezpiecznie do l#du, lecz wkrótce potem zgin$"a. Doszed" do wniosku, &e musi wróci' do domu i porozmawia' z ojcem. On b$dzie wiedzia", jak j# odnale('. Zawróci" i ruszy" w stron$, z której przyszed". Letni dzie) straci" dla niego ca"y urok. Zbiera"y si$ ciemne, gro(ne chmury. Po kilku krokach pad" na ziemi$, twarz# prosto w kurz, przej$ty niezg"$bionym &alem. Z gard"a wyrwa" mu si$ rozdzieraj#cy szloch, krzyk bólu, który sp"oszy" zwierz$ta w promieniu wielu mil.
Po latach i wielu bezowocnych poszukiwaniach Emily znalaz"a MacQuietha, którego nazwisko ch"opiec wymieni" tamtej nocy pod wierzb#. Natkn$"a si$ na niego przypadkiem, na ulicy wielkiego miasta, i cho' on by" s"awnym wojownikiem, a ona nikim, zdoby"a si$ na odwag$ i zapyta"a go o ch"opca. MacQuieth z pocz#tku okaza" irytacj$, lecz dojrzawszy w jej oczach rozpaczliw# nadziej$, troch$ z"agodnia". -Bardzo mi przykro, ale nigdy nie spotka"em takiego cz"owieka ani nie znam nikogo o tym imieniu. Widz#c jej min$, skrzywi" si$. Po raz pierwszy w &yciu zapomnia" o czekaj#cym go zadaniu. Przez d"u&sz# chwil$ sta" na chodniku i patrzy" za oddalaj#c# si$ dziewczyn# o nagle przygarbionych ramionach. Nie by" jasnowidzem, ale nawet on potrafi" dostrzec, kiedy z cz"owieka uchodzi dusza, kiedy rozpoczyna si$ jego upadek, bezsensowna egzystencja i odliczanie dni do wyt$sknionej %mierci.
Rankiem w dniu swoich urodzin Emily spa"a d"u&ej ni& zwykle. Mia"a s"odkie sny, lecz obudzi" j# ostry, rozpaczliwy krzyk. Raptownie usiad"a na "ó&ku, drc jak osika. Przez zas"ony przes#cza" si$ s"oneczny blask, %piewa"y ptaki. By) pi$kny dzie). Min$"a d"u&sza chwila, nim och"on$"a ze strachu, który obj#" mrozem jej serce. Na wspomnienie Sama i poprzedniej nocy rumieniec ubarwi" jej policzki, a z"e przeczucia rozwia"y si$ jak mg"a. Wyskoczy"a z "ó&ka i w bia"ej mu%linowej koszuli nocnej ruszy"a tanecznym krokiem przez pokój, licz#c chwile do spotkania. Dzie) wlók" si$ niemi"osiernie. Pomagaj#c matce w szykowaniu kolacji, zwierzy"a si$ jej tyle, ile uzna"a za stosowne. W miar$ jak zbli&a" si$ wieczór, jej podniecenie ros"o. W ko)cu ojciec stwierdzi", &e jeszcze chwila, a b$dzie mog"a o%wietli' sob# drog$ dojazdow#. Umówiona pora wizyty przysz"a i min$"a. Emily sta"a w oknie w najlepszej bia"ej bluzce i ró&owej spódnicy. Przysz"a i min$"a pora kolacji. Potrawy wystyg"y i zrobi"y si$ nieapetyczne. W ko)cu matka "agodnie odci#gn$"a j# od okna i posadzi"a przy stole. W czasie posi"ku niewiele rozmawiano. Wyraz dziewcz$cych oczu odbiera" wszystkim ochot$ na weso"# paplanin$. Po kolacji bracia i rodzice wr$czyli jej prezenty. Emily podzi$kowa"a z u%miechem, ale sercem i my%lami by"a gdzie indziej. Po zapadni$ciu nocy wróci"a do okna, pewna, &e Sam przyjdzie. Wreszcie, du&o po pó"nocy, ojciec wzi#" j# delikatnie za rami$ i szepn#", &e powinna i%' spa'. Skin$"a g"ow# i w odr$twieniu ruszy"a do schodów. Po kilku krokach obejrza"a si$ na rodziców.
Gwydion czeka" na odpowied( wieszczki z ca"# cierpliwo%ci#, na jak# go by"o sta', ale na jego twarzy wyra(nie malowa"y si$ rozpacz i ból. To dobrze, &e Wyrocznia jest moj# babk#, t"umaczy" sobie. Anwyn mierzy"a wnuka przenikliwym spojrzeniem p"on#cych niebieskich oczu o barwie jeszcze intensywniejszej ni& oczy ch"opca. Nie mog"a si$ nadziwi', &e nie odziedziczy" stoickiej natury charakterystycznej dla ca"ej rodziny. Mia"a dat widzenia przesz"o%ci, ale przysz"o%' te& umia"a odczyta', st#d wiedzia"a, &e pewnego dnia Gwydion b$dzie pot$&nym cz"owiekiem, podobnie jak wszyscy przedstawiciele jego rodu. Tylko on by" w stanie przywróci' dynastii dawn# chwa"$, dlatego musia"a roztoczy' na nim piecz$.
- 16 -
- Có&, dziecko, przykro mi, &e musz$ ci$ rozczarowa', ale ni kogo o tym imieniu i odpowiadaj#cego podanemu przez ciebie opisowi nie by"o w%ród ludzi, którzy opu%cili wysp$ przed jej zag"ad#. Ta dziewczyna nie dotar"a do l#du. Gwydion osun#" si$ na pod"og$, przyt"oczony bólem. Jego cia"em wstrz#sn#" pot$&ny szloch. Anwyn wolnym krokiem wróci"a do o"tarza i od"o&y"a lunet$. U%miechn$"a si$ nieznacznie. - Co powiesz na obiad?
To moja pokrewna dusza, mówi" "ami#cym si$ g"osem. Jestem tego pewny, babciu. Prosz$. W jego oczach l%ni"y "zy. Krople Meridona ju& dawno wyparowa"y, jeszcze zanim wpad" na pomys", &eby przyj%' do niej po rade. Anwyn jednak rozumia"a, o czym %wiadczy"y fakty podane przez Gwydiona: pieczenie oczu i przeniesienie w czasie. Inna rzecz, kto je zastosowa". Formu"a eliksiru od tysi#ca lat spoczywa"a w g"$binach oceanu razem z Serendair. Cho' Anwyn zna"a cz$%' odpowiedzi na pytanie wnuka, niektóre wydarzenia z przesz"o%ci by"y równie& przed ni# ukryte. Odp$dzi"a niemi"# my%l i wróci"a spojrzeniem do drcego ch"opca. Podj#" wielkie ryzyko, &eby si$ z ni# zobaczy'. Musia" stawi' czo"o wichrom, z furi# smagaj#cym niedost$pne, ponure turnie, w%ród których le&a"o kamienne zamczysko. D"onie mu krwawi"y od czepiania si$ ska" w drodze do jej kryjówki. Widocznie bardzo mu zale&a"o na spotkaniu, a j# rzadko odwiedzali go%cie, szczególnie w ostatnich czasach. Dobrze by"o znowu mie' towarzystwo, zw"aszcza kogo%, kto pewnego dnia móg" si$ przyda', cho' na razie by" pogr#&ony w rozpaczy i zaj$ty wy"#cznie sob#. Jej twarz przybra"a nieobecny wyraz. Zastanawiaj#c si$ nad pytaniem wnuka, u%wiadomi"a sobie, &e musi w odpowiedni sposób przekaza' mu wie%'. Obejrza"a r$ce Gwydiona i zacz$"a je owija' mi$kkim p"ótnem. - Ona nie dotar"a do l#du - powiedzia"a ze smutkiem. - Przy kro mi, ch"opcze. Nie postawi"a stopy tutaj ani w Manosse. Je%li by"a Lirink#, gwiazdy powinny wiedzie', gdzie jest, a nie wiedz#. Na innych ziemiach te& jej nie ma. Nie opu%ci"a wyspy na &adnym ze statków z uciekinierami. - Jeste% pewna? Mo&e zasz"a jaka% pomy"ka? Prosz$, babciu, spojrzyj jeszcze raz. A je%li p"yn$"a z drug# flot#, która zboczy"a z kursu? Anwyn powstrzyma"a si$ od u%miechu i ruszy"a do o"tarza, na którym le&a"a za%niedzia"a luneta, jeden z dwóch najstarszych przedmiotów w tym kraju. Jej ojciec u&y" go pierwszy, &eby ostrzec mieszka)ców tych ziem przed niebezpiecze)stwem. Wzi$"a instrument do r$ki i przez chwil$ napawa"a si$ jego ciep"em i moc#. Nast$pnie podesz"a do wielkiego okna wychodz#cego na morze odleg"e o tysi#c mil. Przystawi"a lunet$ do oka. D"ugo przez ni# patrzy"a, po czym odwróci"a si$ do wnuka.
- 17 -
Porusza" si$ jak cie) chmury sun#cej po niebie, niezauwa&ony
nawet przez wiatr, który owiewa" go, jakby nie napotyka" &adnej przeszkody. Ukradkiem dotar" na szczyt wzgórza i przeszuka" wzrokiem pola lece w dole. Wypalone trawy ugina"y si$ pod silnymi podmuchami. +aden d(wi$k nie m#ci" ciszy. Gdy si$ %ciemni"o, Brat wsta" i zerkn#" przez rami$. Skin#" g"ow# i podj#" obserwacj$. Chwil$ pó(niej do"#czy" do niego ogromny cie). W resztkach dziennego %wiat"a liczne r$koje%ci stercz#ce zza pleców sier&anta wygl#da"y jak szcz$ki gigantycznego kraba. Wielkolud pod#&y" za spojrzeniem Brata i zapyta": -De mamy czasu? Posta' w czerni milcza"a przez d"u&sz# chwil$, przechylaj#c zakapturzon# g"ow$, jakby nas"uchiwa"a dalekiej rozmowy. - Kwadrans. Ale nie oni mnie niepokoj#. - Wiem. - Olbrzym westchn#". - Nie uda si$ nam, co? Brat nie odrywa" oczu od horyzontu. - Raczej nie. - Obejrza" si$ na olbrzyma. - Ty da"by% rad$ uciec, gdyby% wyruszy" natychmiast - Nic z tego, panie - odpar" gigant, u%miechaj#c si$ drapie&nie. Tak daleko zaszed"em, &e szkoda by"oby teraz wraca'. Zreszt# dopadliby mnie wcze%niej czy pó(niej. Je%li tobie to nie czyni ró&nicy, panie, wola"bym zosta'. Brat kiwn#" g"ow# i wróci" spojrzeniem ku rozleg"ym polom. -Wiec lepiej, &eby "owcy nas nie schwytali. Jednym ruchem zdj#" z pleców bro) podobn# do kuszy i ruszy" w dó" zbocza.
Cze!" pierwsza
- 18 -
- Te& tak uwa&am - mrukn#" sier&ant, ale us"ysza" go tylko wiatr.
- Dowódca by" szybki - powiedzia" Olbrzym skin#" g"ow#. - Ale nie dostatecznie szybki, co? - Tym razem nie.
Ciemno%', która ju& zapad"a, by"a ci$&sza ni& kroki Brata, którego nie wyczu"y ani nie dostrzeg"y nawet ma"e polne stworzenia. Wysoki, chudy, w czarnej opo)czy, porusza" si$ jak duch. Nie wydawa" &adnego d(wi$ku, nie zostawia" %ladów, stapia" si$ z mrokiem. Gdyby t$ posta' dostrzeg" kto% o sokolim wzroku, puls na pewno by mu przyspieszy", oddech uwi#z" w krtani na u"amek sekundy, co Bratu wystarczy"oby w zupe"no%ci. *wiadek zgin#"by przed nast$pnym uderzeniem serca. Czarny cie) w &aden sposób nie zak"óca" miriadów wibracji %wiata, które tylko on odbiera". Tropieni przez niego ludzie mogli budzi' groz$, wyra(nie czu" ich si"$. Jego by"y pan nie szcz$dzi" kosztów na po%cig, co Brat traktowa" jako rzecz oczywist#. Przykl$kn#" i naszykowa" bro). Na twarzy ukrytej pod obszernym kapturem zago%ci" ponury u%miech. Cele znalaz"y si$ w zasi$gu strza"u. Jeszcze ich nie widzia", ale nie musia". Z du&ej odleg"o%ci potrafi" us"ysze' ich st#pania, bicie serc. Niczym rekin w wodzie wyczuwa" ich krew i ruchy. To by" jego dar odziedziczony po przodkach, tyle &e jeszcze silniejszy ni& u Draków czystej krwi. Zamkn#" oczy i skupi" si$ na ruchu powietrza, zmianach kierunku wiatru i subtelnych pr#dach, które mog"y wp"yn#' na tor pocisku. Po chwili zrobi" wydech i delikatnie nacisn#" spust. Jego bro), d"uga na dwa "okcie, nie miota"a zwyk"ych strza" ani be"tów, lecz po trzy cienkie metalowe dyski o rozmiarach klonowego li%cia. Ich kurs zmienia" si$ pod wp"ywem silnych podmuchów, ale strzelec wyborowy uwzgl$dnia" te czynniki. Zanim pociski dotar"y do celu, Brat ponownie za"adowa" bro) i wystrzeli". Posy"a" seri$ za seri# w czo"a i oczy ofiar znajduj#cych si$ w odleg"o%ci prawie 'wierci mili od niego. Pierwsze dyski wbi"y si$ w ga"k$ oczn# zbójcy, wwierci"y g"$boko w czaszk$, wypad"y w drugiej strony i przeci$"y gard"o drugiego nieszcz$%nika. Czterej kolejni rozbójnicy zgin$li, nim zorientowali si$ w sytuacji. W tym czasie kat by" ju& daleko. Tylko dowódca zd#&y" odwróci' g"ow$ i spojrze' w twarz %mierci. W oddali, na szczycie wzgórza, z którego wcze%niej prowadzi" obserwacj$, Brat zatrzyma" si$ i rzuci" spojrzenie za siebie.
do
towarzysza.
Obszed"szy teren wokó" obozu, Brat upewni" si$, &e tej nocy nikt nie zobaczy ich ogniska. Na wszelki wypadek Grunthor os"oni" je trzema metalowymi p"ytami. Nadzwyczajne %rodki ostro&no%ci nieraz ratowa"y im &ycie. Wielki Bolg spojrza" znacz#co na ci$&ki plecak z zapasami &ywno%ci. Brat skin#" g"ow#. Grunthor wyj#" z worka udziec "ani, któr# zabili dwa dni wcze%niej, i usiad" przy ognisku. Nadzia" mi$so na d"ug# ko%', umie%ci" j# w dwóch wr$bach metalowych p"yt, zacz#" obraca' nad niskim p"omieniem. Siedzieli w milczeniu, póki udziec si$ nie przypieki. Brat nas"uchiwa" podejrzanych d(wi$ków, Grunthor nie zwraca" uwagi na nocne odg"osy. Wiedzia", &e towarzysz uprzedzi go o niebezpiecze)stwie. W ko)cu zdj#" udziec z ognia, oddzieli" kawa"ek wielko%ci d"oni, poda" go Bratu, reszt$ zostawi" sobie. Zacz#" rwa' mi$so z$bami. Drak pokroi" swoj# cz$%' sztyletem. Piecze) mia"a paskudny, lekko rybi smak. Z trudem prze"kn#" k$s. - Prawie zepsute. Gigant skin#" g"ow#. - Tak, chyba musimy napocz#' suchy prowiant. - B$dziemy go potrzebowa' na korzeniu Wielkiego Drzewa. - Wiem, ale nic innego nie mamy. - A co z królikiem? - Zjedli%my wczoraj. Brat od"o&y" reszt$ mi$sa. - Wi$c jutro zapolujemy. Znowu nasta"o tradycyjne milczenie. Po chwili Grunthor wyci#gn#" si$ przy ognisku i zapad" w sen. Brat tymczasem przeniós" si$ my%l# ku wydarzeniom, które sprowadzi"y ich w to miejsce. Przypomnia" sobie, jak szed" przez ton#c# w ciemno%ciach Podziemn# Komnat$ F'dora. Nic nie móg" poradzi' na to, &e jego buty stukaj# g"o%no na wypolerowanej obsydianowej posadzce. Nawet gdyby jaskinia by"a o%wietlona, g"adkie %ciany z czarnego wulkanicznego szkliwa znajdowa"y si$ tak daleko, &e ledwo dostrzeg"by Wyryte na nich misterne rysunki o obscenicznej tre%ci.
- 19 -
Drak podsun#" klucz pod oczy przystosowane do mroku jaski), z których wyszli Bolgowie. U%miechn#" si$ w duchu, s"ysz#c, &e ludzkie serce demona zaczyna bi' szybciej w odpowiedzi na jego buntownicz# postaw$. Klucz by" zwyczajny, tyle &e wykonany z czarnej ko%ci i wygi$ty jak &ebro. - Udasz si$ z nim do przerwanego mostu l#dowego prowadz# cego na pó"nocne wyspy. W jego podstawie znajduje si$ brama, przez jak# nigdy jeszcze nie przechodzi"e%. Struktura ziemi jest w tamtym miejscu mocno os"abiona. Mo&esz si$ tam (le czu'. Je%li przekroczysz wrota we w"a%ciwy sposób, znajdziesz si$ na rozleg"ej pustyni. B$dziesz wiedzia", w którym kierunku i%'. Wyjdzie ci na spotkanie mój stary przyjaciel. Uzgodnisz z nim dat$, kiedy przeprowadzisz go na t$ stron$. Zale&y mi na czasie. Najpierw jednak wrócisz do mnie, a ja przygotuj$ si$ do roli przewodnika. Jasne? -Tak. - Przeka&esz mi wiadomo%ci od niego i powiesz, jakie s# ustalenia. - Nie jestem pos"a)cem. - Masz racj$. Jeste% zwyk"ym lokajem. Blask odleg"ego piecyka pad" na czarny talizman wisz#cy na szyi demona. Promienne z"ote ko"o otacza"o spiral$ utworzon# z czerwonych kamieni. W samym jej %rodku by"o wyryte pojedyncze oko o takim samym przeszywaj#cym spojrzeniu jak to, które teraz wpija"o si$ w Brata. F'dor zrobi" krok w jego stron$. Brat skrzywi" si$, poczuwszy sw#d spalonego mi$sa bij#cy od demona, zw"aszcza t jego ust Ten smród towarzyszy" ca"ej rasie, lecz odór Tsoltana by" wyj#tkowo silny. - Chc$, &eby% wykona" zadanie jak najszybciej. Mniejsza o ofiary. Ich %mier' nie b$dzie mia"a &adnego znaczenia. Ja jestem panem, a ty moim niewolnikiem, chyba &e pod#&ysz za mn# z w"asnej woli albo porwie ci$ moje zwyci$stwo. Zrobi" to, czego da" demon. Do tej pory nigdy nie odczuwa" wyrzutów sumienia z powodu zabójstw, nie cofa" si$ przed z"em, ale tego, co zobaczy" w spustoszonej krainie za horyzontem, nie da"o si$ opisa' s"owami. W obliczu zag"ady, która grozi"a %wiatu, po raz pierwszy w &yciu postanowi" uciec, porzuci' wszystko zaryzykowa' wieczno%' gorsz# od %mierci. Nawet dla niego inne wyj%cie by"o nie do pomy%lenia.
Mimo piecyków p"on#cych czarnym ogniem jedyne ja%niejsze miejsce stanowi" kr#g %wiat"a, do którego w"a%nie si$ zbli&a". Po%rodku komory sta" odziany w purpurow# kap"a)sk# szat$ m$&czyzna, który go tutaj wezwa", niegdy% cz"owiek, teraz gospodarz demona, z"#czony z nim w jedn# plugaw# istot$. Z w"asnej woli nigdy nie przyj#"by od niej zlecenia. Brat zacisn#) z$by, walcz#c z instynktown# reakcj# na t$, %wi#tynie z"a, na potwora w ludzkiej skórze, na wynaturzenia, do których tutaj dochodzi"o. Mia" wra&enie, &e w jego &y"ach p"yn# ig"y. Odwieczna nienawi%', podsycana w Drakach przez wieki krucjat przeciwko F'dorom, obudzi"a si$ w nim z ca"# si"# w miejscu, które wrogowie jego rasy uczynili swoim domem. Obie strony jego natury - dracka wra&liwo%' na wibracje odziedziczona po matce i bolga)ska mi"o%' do g"$bin ziemi przekazana przez nieznanego ojca - buntowa"y si$ przeciwko kalaniu %wi$tego miejsca. Jeszcze silniejsza by"a odraza do demona, który zaw"adn#" bezwolnym cz"owiekiem. W"adca Tysi#ca Oczu. F'dor. Tsoltan. Jego pan. Gdy wszed" w kr#g %wiat"a, us"ysza" cichy g"os, s"odki jak miód: - Mam dla ciebie zadanie. Ciemne oczy z czerwonymi obwódkami wpi"y si$ w Brata, badaj#c jego reakcj$. Czu"e nerwy zaprotestowa"y przeciwko brutalnemu wtargni$ciu; zupe"nie jakby rze(nik obmacywa" mi$so, szukaj#c najlepszego miejsca do naci$cia. Drak nic nie odpowiedzia". Zrobi"by wszystko, &eby nie oddycha' tym samym powietrzem. - R$ka - powiedzia" kap"an-demon. Brat rozwar" pi$%' i wyci#gn#" do niego lew# d"o). F'dor zachichota" w pó"mroku. - Bawi mnie twój opór. Chyba ju& si$ przekona"e%, &e nigdy nie odzyskasz swojego prawdziwego imienia. Za &adne skarby ci go nie zwróc$. Nie wyjawi$ równie&, jak je zdoby"em. Twoje us"ugi s# dla mnie zbyt cenne. Ze szklanej pod"ogi tu& przed Bratem wyros"a winoro%l. Naje&ona obsydianowymi kolcami, sama wygl#da"a jak ze szk"a. Do najwy&szego p$du by" przyczepiony klucz. -We( go. Brat si$gn#" bez wahania w gór$. Obsydianowy w#s roztrzaska" si$ jak nó&ka delikatnego kielicha. - 20 -
Barney westchn#" i si$gn#" po waz$ z zup#. Na widok czarownego u%miechu jak zwykle przeszed" go dreszcz. Rozejrza" si$ sp"oszony. Mia" nadziej$, &e Dee nie zauwa&y"a jego g"upiej miny. Te& lubi"a dziewczyn$, ale lepiej nie ko"ysa' ma"&e)sk# "odzi#. Pod pretekstem czyszczenia lady zaplamionej piwem pozwoli" sobie na jedno ukradkowe spojrzenie. Dziewczyna odgarn$"a z oka kosmyk z"otych w"osów i z roztargnieniem dotkn$"a prostego z"otego medalionika zawieszonego na szyi. Nadal zawzi$cie pisa"a, od czasu do czasu robi#c przerw$, &eby zerkn#' na jeden z przedmiotów roz"o&onych na stole albo tr#ci' struny harfy, któr# trzyma"a na kolanach. Cho' siedzia"a w g"$bi pomieszczenia, na swoim ulubionym miejscu, jej podniecenie wyra(nie udziela"o si$ bywalcom. *rodek dnia zazwyczaj by" wyj#tkowo cichy i sm$tny w tawernie Pod Pióropuszem. Dzisiaj panowa" zgie"k jak w %wi#teczny wieczór. Nic dziwnego, &e Dee j# lubi, pomy%la" Barney i cicho zachichota". Dzi$ki niej interes si$ kr$ci. Po%ród gwaru g"osów i szcz$kania kufli niewiele osób zwróci"o uwag$ na obcego, który niecierpliwie torowa" sobie drog$ przez t"um. W ko)cu przecisn#" si$ do stolika pod %cian#. Stan#" nad dziewczyn# i czeka", lecz ona nie przerywa"a pracy, marszcz#c czo"o przy kolejnym b"$dzie. -Ty jeste% Rapsodia - odezwa" si$ w ko)cu nieznajomy. Zamiast podnie%' g"ow$, dziewczyna u"o&y"a kartki w równy stos i si$gn$"a po nast$pn#. -Wi$c jak? Nie zaszczyci"a intruza nawet jednym spojrzeniem. -Dzi$kuj$, &e mi pan przypomnia", jak mam na imi$. - Po chwili doda"a: - Prosz$ mi wybaczy', ale jestem zaj$ta. M$&czyzna prze"kn#" %lin$, z trudem hamuj#c gniew. Czu", &e kieruj# si$ na niego liczne oczy. -Reprezentuj$ pewnego szlachcica, pani przyjaciela - oznaj mi", staraj#c si$ panowa' nad g"osem. Dziewczyna nie odrywa"a wzroku od zapisków. - Naprawd$? Ciekawe kogo? - Michaela Wiatr *mierci. Wrzawa panuj#ca w tawernie ucich"a w jednej chwili, ale m"oda kobieta zachowa"a kamienny spokój. - Albo zmieni"o si$ ostatnio znaczenie s"ów „szlachcic" i „przyjaciel", lub u&ywasz ich, panie, w ca"kiem dowolny sposób. A czegó& on chce ode mnie?
Otrz#sn#" si$ z zadumy, gdy jego zmys"y zarejestrowa"y ruch w oddali. Klucz, który trzyma" w r$ce, l%ni" mimo ciemno%ci. Wsun#" go szybko do kieszeni. Spojrza" w kierunku wibracji. Zbli&a"y si$ wilki. By"y jeszcze daleko, polowa"y. Nieharmonijne wibracje %wiadczy"y, &e nie s# to zwyk"e drapie&niki, lecz stworzenia u&ywane przez F'dorów jako szpiedzy. Cmokn#" cicho. Grunthor natychmiast otworzy" oczy i si$gn#" do pasa z broni#. Bezszelestnie odwróci" si$ do towarzysza. Brat pokaza" mu gestami: sze%' wilków, po trzy na ka&dej flance. Grunthor skin#" g"ow#. Po"o&y" obok siebie pik$, zdj#" z pleców wielki "uk. Drug# r$k# przeniós" du metalow# pokryw$, któr# zakry" i zgasi" ognisko. Drak przygotowa" cwellan, dziwn# bro) podobn# do kuszy. Bolg dodatkowo po"o&y" obok siebie pik$. Nas"uchiwa" w skupieniu. Wilki nawet nie zwolni"y. Pop$dzi"y dalej, nie zauwa&ywszy ma"ego obozowiska ukrytego w zadrzewionej dolinie. Kiedy przekroczy"y granic$, poza któr# nie si$ga"y jego zmys"y, Drak skin#" g"ow# i odetchn#" g"$boko. - Za ka&dym razem s# coraz bli&ej - powiedzia". - Nic dziwnego. Znaj# nasz zapach, a poza tym mamy klucz.Pewnie go wyczuwaj#. - Wiem. Musimy szybko dotrze' do miasta. Znikn#' w t"umie. - *wietnie. Wiem, jak bardzo lubisz miasta, panie. Gdy min$"a najciemniejsza cz$%' nocy i zacz#" pada' letni deszcz, zwin$li obóz i skierowali si$ ku Easton, &eby zd#&y' przed nadci#gaj#c# burz#.
2 Jeszcze zupy, kochanie?
- Nie, dzi$kuj$, Barney. - M"oda kobieta obdarzy"a szynkarza promiennym u%miechem. - Ale bardzo mi smakowa"a. Opu%ci"a wzrok na nierówny plik kartek, które wraz z paroma dziwnymi przedmiotami za%mieca"y stó". Znowu zacz$"a skroba' g$sim piórem po pergaminie i nuci' co% cicho pod nosem.
- 21 -
- Twoich us"ug, oczywi%cie. - Ju& ich nie wykonuje. - Nie s#dz$, &eby go interesowa"a twoja sytuacja zawodowa. Po raz pierwszy kobieta przerwa"a prac$ i spojrza"a na natr$ta. Jej niezwyk"e zielone oczy, w których nie by"o cienia strachu, p"on$"y tak intensywnym blaskiem, &e m$&czyzna cofn#" si$ o krok. - Natomiast mnie nie interesuj# jego &yczenia – o%wiadczy"a spokojnie. - A teraz prosz$ mi "askawie wybaczy', bo jak ju& wspomnia"am, jestem bardzo zaj$ta. Wróci"a do pisania. Min$"a d"u&sza chwila, zanim m$&czyzna odzyska" rezon. Kiedy po twarzy pooranej bruzdami rozla" si$ wyraz w%ciek"o%ci, bywalcy zacz$li wymyka' si$ chy"kiem z tawerny albo chocia& przenosi' w bezpieczniejsze k#ty. Obcy waln#" pi$%ci# w stó", po czym zmi#" w gar%ci plik kartek. Znieruchomia" w jednej chwili, gdy mi$dzy swoim palcem wskazuj#cym i serdecznym ujrza" sztylet wbity w drewniany blat. Ruch by" tak szybki i p"ynny, &e nawet go nie zauwa&y". - Stara"am si$ by' uprzejma, ale najwyra(niej mnie nie s"ucha"e%, panie. Je%li zniszczysz mi cho' jedn# nut$, od tej pory b$dziesz móg" liczy' tylko do sze%ciu, i to najpierw spu%ciwszy spodnie. Zostaw mnie w spokoju, prosz$. Umoczy"a pióro w atramencie i zabra"a si$ do pracy. Drug# r$k$ nadal trzyma"a na sztylecie. M$&czyzna spiorunowa" j# wzrokiem i ostro&nie zabra" d"o) ze sto"u. Rozpychaj#c nielicznych klientów, którzy odwa&yli si$ zosta', wymaszerowa" z tawerny i zatrzasn#" za sob# ci$&kie drewniane drzwi. Barney odprowadzi" go spojrzeniem, a nast$pnie podbieg" do stolika Rapsodii z wyrazem troski na dobrotliwej twarzy. - Wiesz, dla kogo pracuje ten cz"owiek, kochanie? – zapyta" z niepokojem, ogl#daj#c si$ na Dee, która wzi$"a si$ do sprz#tania naczy) i resztek ze sto"ów opuszczonych w po%piechu przez go%ci. Rapsodia metodycznie zwija"a p"achty zapisanego pergaminu. - Oczywi%cie. Dla Michaela Zarazy Morowej. Có& za g"upi przydomek. - Nie wyra&a"bym si$ o nim z takim brakiem szacunku, skarbie. Ostatnio zrobi" si$ bardzo niebezpieczny. I ma wi$cej uszu ni& kiedy%.
O, wiec teraz b$dzie ciekawiej. Wcisn$"a zwoje do nieprzemakalnego worka i zacz$"a pakowa' pozosta"e rzeczy. Zostawi"a na stole tylko zwi$d"y pierwiosnek oraz %wistek welinu. Starannie zakorkowa"a ka"amarz, schowa"a do wewn$trznej kieszeni plecaka, owin$"a harf$ w materia" jutowy i po"o&y"a na wierzchu. Na koniec skre%li"a par$ s"ów na papierze welinowym, tym razem wolno i metodycznie. Namy%li"am si$, Barney. Zjem jeszcze troch$ zupy.
Towarzysze ju& zwijali obóz, kiedy Gammon dotar" do posterunku przy pó"nocno-zachodnim murze Easton. S"ysz#c ton Michaela, który rzuca" rozkazy swoim siepaczom i wymy%la" szeregowym &o"nierzom, uzna", &e dostarczenie wiadomo%ci wi#&e si$ dla niego ze sporym ryzykiem. Móg" si$ jedynie "udzi', &e dowódca, znany ostatnio z chwiejno%ci nastrojów, zapomnia" o zadaniu, z którym go wys"a". Gdy Michael odepchn#" s"ug$, którego akurat sztorcowa", i podszed" do Gammona wielkimi krokami, wystarczy"o jedno spojrzenie na jego twarz, by nadzieja prys"a jak ba)ka mydlana. - Gdzie ona jest? - warkn#". - Podobno ju& nie pracuje w tym interesie, panie. Michael wytrzeszczy" oczy, ale jeszcze nad sob# panowa". - Nie znalaz"e% jej? Jak to mo&"iwe? Gammon si$ zawaha". - Znalaz"em, panie, ale odmówi"a przyj%cia. Dowódca zamruga", a jego oczy wyra(nie pociemnia"y z gniewu. Chwil$ pó(niej wróci" do nich spokój. - Odmówi"a? Tak po prostu? - Tak, panie. Michael obejrza" si$ na &o"nierzy, którzy pakowali bro) i siod"ali konie. - Mo&e (le zrozumia"e% mój rozkaz, Gammon - powiedzia" g"osem wypranym z emocji. - Nie chcia"em, &eby% spyta" t$ dziewk$, czy raczy nam towarzyszy'. Oczekiwa"em, &e z ni# wrócisz. Nap"yn#" ku nim czarny gryz#cy dym z wygaszonych ognisk, po czym przykry" rozleg"# "#k$ niczym brudny we"niany koc. - Tak, panie. - Id( jeszcze raz do miasta i sprowad( j# natychmiast. Bogowie, ona ledwo si$ga ci do ramienia! Przywlecz j# za pi$kne z"ote w"osy, je%li b$dzie trzeba. Widzia"e% jej w"osy, Gammon?
- 22 -
- Tak, panie. - Wci#& o nich my%l$. Wyobra&asz sobie, jakie s# w dotyku? - Tak, panie. - Nie jeste% w stanie sobie tego wyobrazi', bo nie jeste% m$& czyzn# - stwierdzi" Michael lodowatym tonem. - Nie mia"e% jej,prawda? Tak my%la"em. Ja natomiast j# posiad"em i by"o to dla mnie silne prze&ycie. Ona jest pó"-Lirink#, zauwa&y"e%? Liri)skie kobiety s# wyj#tkowo s"odkie, a ona najs"odsza. W"osy to tylko jeden z jej powabów, o jakich ci si$ nie %ni"o. Ale mo&e, je%li pozostaniesz w moich "askach, pozwol$ ci spróbowa' jej miodu. Tyle,by twoje n$dzne &ycie sta"o si$ cokolwiek warte, ale &eby% nie wyrz#dzi" sobie du&ej krzywdy. Chcia"by%? . Gammon wiedzia", &e to podst$p. - Pójd$ po ni#, panie. -Dobry z ciebie cz"owiek - powiedzia" Michael i wróci" do swoich &o"nierzy.
albo próbowa' mnie schwyta'. Na twoim miejscu nie traci"abym czasu. Cisn$"a miecz na ulic$. Gammon splun#" jej pod nogi, po raz drugi tego dnia odchodz#c jak niepyszny. - Bardzo (le wychowany cz"owiek - stwierdzi"a Rapsodia, zwracaj#c si$ do karczmarzy. Po"o&y"a gar%' monet na stole " u%ci ska"a Dee. - Wyjd$ frontowymi drzwiami. Powinni%cie zanikn#' tawern$ do wieczora. Przepraszam, &e %ci#gn$"am na was k"opoty. - B#d( ostro&na, skarbie - powiedzia"a karczmarka, walcz#c ze "zami. Rapsodia zdj$"a p"aszcz z ko"ka i ruszy"a do drzwi. Po drodze wcisn$"a Bameyowi do r$ki %wistek papieru i obdarzy"a go ostatnim u%miechem. -Powodzenia. - Cmokn$"a go w policzek. - Je%li kiedy% spo tkasz trubadura, popro%, &eby ci to zagra". W"a%ciciel tawerny spojrza" na karteluszek. By"a na nim narysowana pi$ciolinia i nuty. - Co to jest, kochanie? - zapyta". - Twoje imi$ - opar"a Rapsodia i wysz"a. Dee zgarn$"a ze sto"u monety, sprz#tn$"a waz$ z zup#, "y&k$ i zu&yte pióro. -Barney, chod( i popatrz na to. Na stole le&a" pierwiosnek,, %wie&y i pachn#cy jak w chwili zerwania.
Rapsodia w"a%nie sko)czy"a zapisywa' welinow# karteczk$ i suszy"a atrament, kiedy Gammon wróci" do tawerny. Pod Piuropuszem by"o teraz pusto. Barney i Dee ze strachem patrzyli, jak obcy przemierza sal$ du&ymi krokami i zatrzymuje si$ przy stoliku w rogu. Dziewczyna i tym razem nie podnios"a na niego wzroku, dopóki nie sko)czy"a pracy. - Pójdziesz ze mn# - oznajmi" Gammon. - Dzisiaj nie mog$. Przykro mi. - Do%' tego! - warkn#". Jedn# r$k# si$gn#" do z"ocistych pukli przewi#zanych zwyk"# czarn# wst#&k#, drug# doby" krótkiego miecza. Karczmarze raptem zobaczyli, &e obcy zgina si$ wpó" z bólu i "apie powietrze ustami, przygwo&d&ony do %ciany rogiem sto"u, który Rapsodia wbi"a mu prosto w genitalia. Jego g"ow# z hukiem stukn$"a o blat, a wytr#cony z r$ki miecz b"yskawicznie podnios"a z ziemi. -Jeste% grubianinem - szepn$"a nieszcz$%nikowi prosto do ucha. - Id( i powiedz swojemu dowódcy, &eby sam sobie zrobi" to, co zamierza" zrobi' ze mn#. Poj#"e%? , Gammon "ypn#" na ni# spode "ba. Rapsodia przystawi"a mu sztylet do gard"a i dopiero wtedy odsun$"a przeszkod$. -Jeszcze jedno - doda"a, prowadz#c go do drzwi. - Zaraz po tobie st#d wyjd$ i nigdy nie wróc$. Zapewne ty lub zbiry, których wezwiesz na pomoc, zechc# niepokoi' tych ludzi
Ciemne i ch"odne zau"ki Easton stanowi"y dobr# ochron$ przed pal#cym s"o)cem. Dwaj m$&czy(ni szli po miejskim bruku cicho jak koty, nie zauwa&eni przez k"óc#cych si$ przekupniów i jazgotliwe kumoszki. Sprzyja" im o%lepiaj#cy blask dnia i g"$boki cie) bocznych uliczek. Zwykle na widok Grunthora milk"y rozmowy, podczas jego rzadkich wizyt w miastach ruch zamiera". Brat wyczuwa" rojne ulice, jeszcze zanim do nich dotarli. Jego uszy i skóra odbiera"y og"uszaj#ce wibracje niezliczonych serc. Gdy najbli&sza przecznica by"a mocno zat"oczona, wybierali inn# drog$. Tracili sporo czasu, ale unikali ryzyka. Szli przez wyludnione zau"ki, omijaj#c góry odpadków i szumowiny, które na kocich "bach odsypia"y nocne pija)stwa, beka"y i mamrota"y przez sen. Pokonuj#c przeszkody, nie patrzyli pod nogi ani nie wypadali z rytmu marszu. - 23 -
Z pocz#tku najwyra(niej nie mieli szcz$%cia, dopiero jaka% kobieta skin$"a g"ow# w odpowiedzi na ich pytanie i wskaza"a mniej wi$cej w jej kierunku. Rapsodia westchn$"a z ulg#, kiedy m$&czy(ni zawrócili i pu%cili si$ biegiem, oddalaj#c od tawerny. Zsun$"a ni&ej kaptur i skr$ci"a za najbli&szy róg. Zostawiwszy za sob# Kingsway i dzielnic$ handlow#, wesz"a w labirynt w#skich uliczek. Dobrze zna"a t$ okolic$. Wiedzia"a, &e "atwo tu o nisze i bramy, w które zawsze mo&na uskoczy'. Nagle us"ysza"a za sob# krzyk. W jej stron$ bieg"o kilkunastu m$&czyzn, w tym paru stra&ników z wyci#gni$t# broni#. Zdziwi"a si$ bardzo. Michaelowi nigdy nie uda"o si$ przekupi' stra&y miejskiej, gdy w swoim czasie mia"a z nim do czynienia, ale od tamtej pory min$"y prawie trzy lata. Wida' Barney lepiej orientowa" si$ w sytuacji. Nie docenia"a czekaj#cych j# k"opotów. B"yskawicznie skoczy"a za róg, przebieg"a ulic$ i wpad"a w zau"ek, przy którym sta"a z jednej strony parterowa chata kryta s"om#, a z drugiej - pi$trowy budynek z ceg"y. Przy chacie znajdowa"a si$ piwniczka na warzywa. Rapsodia wskoczy"a do %rodka i nakry"a si$ kawa"kiem strzechy, który odpad" od dachu. Wyt$&y"a s"uch. S#dz#c po odg"osach, %cigaj#cy podzielili si$ na mniejsze grupki i zacz$li przeczesywa' okolic$. By"o ich chyba du&o wi$cej. Wstrzyma"a oddech. Trzech m$&czyzn mija"o w"a%nie jej kryjówk$. Rozgl#dali si$ i przeklinali, kopi#c puste skrzynie i pud"a. Ch$tnie sama by si$ zwymy%la"a. Jak to mo&liwe, &e przegapi"a wzrost wp"ywów Michaela? Po prostu nienawi%' do niego wzi$"a gór$ nad zdrowym rozs#dkiem i mog"a teraz wp$dzi' j# w powa&ne tarapaty. Zaraz, zaraz, przecie& nie mia"a innego wyboru. By"o nie do pomy%lenia, &eby grzecznie posz"a z Gammonem. Tymczasem jeden ze stra&ników roztr#ci" nog# stos w$gla lecy przed s#siednim budynkiem. Na ulic$, wypad" cz"owiek w skórzanym fartuchu, z"orzecz#c i wygra&aj#c pi$%ciami. Rapsodia skorzysta"a z awantury, wymkn$"a si$ z kryjówki i pop$dzi"a w stron$ Kingsway. Dobieg"a prawie do rogu, gdy us"ysza"a za sob# krzyk. Nie mog"a poszuka' schronienia w &adnym z okolicznych domów, bo sprowadzi"aby nieszcz$%cie na mieszka)ców. Bez namys"u skr$ci"a w boczn# uliczk$ i w tym samym momencie tu& przed ni# wyros"o dwóch prze%ladowców. Znalaz"a si$ w pu"apce.
Nast$pna uliczka by"a pusta i prowadzi"a do du&ych arterii w pohidniowo-wschodniej dzielnicy. Brat wiedzia", &e jeszcze kilka przecznic i znajd# si$ na nabrze&ach, gdzie wtopi# si$ w t"um. Znajdowali si$ pi$'dziesi#t kroków od rogu, gdy nagle dostrzegli zamieszanie. Kilku niezdarnych miejskich stra&ników %ciga"o uliczn# dziewk$. Brat i Grunthor z konieczno%ci zatrzymali si$ w cieniu domów.
Rapsodia wysz"a na ulic$ przed tawern$ Pod Pióropuszem i rozejrza"a si$ za "otrami, których pami$ta"a ze zbieraniny Michaela. Tawerna znajdowa"a si$ na Kingsway, jednej z najruchliwszych alej Easton, niedaleko pó"nocno-zachodniej bramy. Panowa" tu du&y ruch i ha"as. Nie dostrzeg"szy &adnego zbira, dziewczyna przeci$"a b"otnist# jezdni$, omijaj#c ka"u&e, które zosta"y po nocnej burzy. Po%rodku Kingsway natkn$"a si$ na piekarza Pilama. Pcha" ci$&ki wózek okryty brezentem i tamowa" ruch. Ludzka masa rozdziela"a si$ i okr#&a"a, jak rzeka otacza kamie) lecy w %rodku nurtu. !ysina Pilama by"a czerwona z wysi"ku i zroszona potem, ale twarz rozja%ni"a si$ w szerokim u%miechu. - Rapsodia! Jak si$ miewasz w to pi$kne popo"udnie? - Cze%', Pi"am. Pomog$ ci. Dziewczyna ponownie omiot"a spojrzeniem ulic$, odsun$"a si$ na bok, robi#c miejsce kilku przechodniom, po czym chwyci"a wózek i wypchn$"a go z koleiny. Gdy pojazd ruszy" z gwa"townym szarpni$ciem, spod brezentu wypad"o kilka bochenków chleba. Piekarz chwyci" jeden, chroni#c go przed upadkiem w b"oto. - Prosz$, we( go wraz z podzi$kowaniami. - Pi"am, jeste% bardzo mi"y. Dzi$kuj$! - zawo"a"a Rapsodia z u%miechem, od którego ugi$"y si$ pod nim kolana. Schowa"a bochenek do worka i rozejrza"a si$ jeszcze raz. Ostentacyjne zachowanie jasnow"osej dziewczyny zwróci"o uwag$ przechodniów, i bardzo dobrze, bo taki by" jej zamiar. Im wi$cej %wiadków, &e wysz"a z tawerny, tym bezpieczniej dla Barneya i Dee. Gdy dotar"a do rogu, spostrzeg"a, &e pewien m$&czyzna wygl#daj#cy znajomo zaczepia miejskiego stra&nika i co% do niego mówi, &ywo gestykuluj#c. Szybko naci#gn$"a kaptur na g"ow$ i cofn$"a si$ za stos beczek ustawionych przed warsztatem bednarza. Tymczasem do rozmowy w"#czy" si$ drugi stra&nik. Po chwili wszyscy trzej ruszyli szybkim krokiem w stron$ tawerny. Po drodze zatrzymywali przechodniów.
- 24 -
Nie zd#&y"a uskoczy' w najbli&szy zau"ek, bo zosta"a przygwo&d&ona do bruku. Chwil$ pó(niej m$&czyzna przewróci" j# na plecy i z rozmachem uderzy" w twarz. Odwzajemni"a si$, kopi#c go w j#dra. Gdy zwin#" si$ z bólu, próbowa"a wsta', ale dopad" do niej drugi stra&nik. Wykr$ci" jej r$ce i d(wign#" z ziemi. Cho' wierzga"a i kopa"a, zacz#" j# wlec ku g"ównej alei. -Potrafisz narobi' k"opotu - warkn#" jej do ucha. - Ale Michael na pewno nie po&a"uje. Kiedy b$dzie ci wsadza", pomy%l o mnie, kochanie. - Przywar" ustami do jej szyi, a woln# r$k# zacz#" obmacywa' piersi. Z nadludzkim wysi"kiem oswobodzi"a jedno ramie. Ból przeszy" je a& po koniuszki palców. Walcz#c z fal# md"o%ci, si$gn$"a po sztylet Zamachn$"a si$ do ty"u. Wida' trafi"a w cel, bo m$&czyzna natychmiast j# pu%ci" i zgi#" si$ wpó". Jego wrzask zaalarmowa" czterech kolegów, którzy zaprzestali po%cigu, gdy zobaczyli, &e zosta"a schwytana. Zanim ruszyli si$ z miejsca, pop$dzi"a na z"amanie karku g"ówn# ulic#. Trzej stra&nicy pobiegli za ni#, a czwarty ukl#k" nad krwawi#cym towarzyszem. Tymczasem Rapsodia %mign$"a obok dwóch kobiet nios#cych kosze z bielizn# i wpad"a w ciemny zau"ek. Po paru krokach zatrzyma"a si$ i rozejrza"a gor#czkowo, ale nie znalaz"a &adnej kryjówki. Ju& chcia"a pomkn#' dalej, gdy raptem zobaczy"a, &e z naprzeciwka nadchodz# dwaj ludzie. Pierwszy z nich by" olbrzymem w zbroi z metalu i skóry. Na g"owie mia" szpiczasty he"m. Drugi, odziany w p"aszcz z obszernym kapturem, przy towarzyszu wygl#da" na drobnego, cho' nie nale&a" do u"omków. Porusza" si$ z zadziwiaj#c# zwinno%ci#. Kiedy j# dostrzeg", natychmiast przystan#", o trzy kroki wcze%niej ni& gigant Rapsodia obejrza"a si$ za siebie. W tym momencie zza rogu wypadli trzej stra&nicy. Po raz drugi tego dnia znalaz"a si$ w pu"apce. Zosta"o jej tylko jedno wyj%cie. -Pomó&cie mi, prosz$ - wysapa"a, zwracaj#c si$ do dwóch nie znajomych. - Pozwólcie mi przej%'. M$&czy(ni spojrzeli po sobie, lecz ani drgn$li. Stra&nicy zbli&ali si$ teraz wolnym krokiem, id#c rami$ w rami$. Rapsodia u%miechn$"a si$ promiennie do dziwnych podró&nych. Wiedzia"a, &e musi pozyska' sojuszników. -Prosz$ mi wybaczy', ale czy mogliby%cie na chwil$ mnie przyj#' do rodziny? By"abym bardzo wdzi$czna.
Szczuplejszy z m$&czyzn lekko skin#" g"ow#. - Dzi$kuj$ - powiedzia"a Rapsodia i odwróci"a si$ do prze%ladowców. - Có& za nadzwyczajny zbieg okoliczno%ci! Zd#&yli%cie, panowie, w sam# por$, &eby pozna' mojego brata. Oto... Achmed... Wa&. W tym momencie obla" j# war. Us"ysza"a daleki, ale wyra(ny trzask, a po nim przyt"umiony odg"os podobny do echa po wybuchu. Dozna"a dziwnego uczucia, jakby czas zatrzyma" si$ w miejscu. Pewnie zawrót g"owy po biegu, pomy%la"a i skrzywi"a si$ w duchu na wspomnienie idiotycznego przydomku, który pierwszy wpad" jej do g"owy. Lecz wygl#da"o na to, &e sztuczka si$ uda"a, bo prze%ladowcy stan$li jak wryci, a na ich twarzach odmalowa" si$ paniczny strach. Z ty"u rozleg"a si$ seria cichych d(wi$ków, potem %wist. L%ni#ce pociski, cienkie jak skrzyd"a motyla, przeszy"y gard"a stra&ników. Wszyscy trzej padli na ziemi$. Rapsodia przez chwil$ w os"upieniu gapi"a si$ na nieruchome cia"a. Kiedy przenios"a wzrok na swoich wybawców, ni&szy w"a%nie chowa" pod p"aszcz dziwn# bro), troch$ przypominaj#c# kusz$. !adna robota - powiedzia"a ze szczerym podziwem. Dzi$kuj$. Zakapturzony wyci#gn#" do niej d"o) w skórzanej r$kawicy. Chod( z nami, je%li chcesz &y' - przemówi" po raz pierwszy. Mia" suchy, nienaturalnie zgrzytliwy g"os. S"ysz#c kroki nast$pnych stra&ników, Rapsodia obejrza"a si$ szybko przez rami$, po czym bez wahania uj$"a r$k$ obcego. We trójk$ pobiegli przed siebie, kryj#c si$ w g"$bokim cieniu zau"ków Easton.
3 Opu%cili miasto przez wschodni# bram$, blisko doków. Mury dawno znikn$"y w oddali i mrok spowi" b"onia, nim troje podró&nych zatrzyma"o si$, &eby rozbi' obóz. Easton by"o kwitn#cym miastem portowym za"o&onym w drugim wieku, w okresie wojen rasowych. Wed"ug oryginalnego planu mia"o by' wielkim o%rodkiem kultury i sztuki na skrzy&owaniu szlaków handlowych, ale w niespokojnych czasach zmieniono je w ufortyfikowan# twierdze, otoczon# z trzech stron przez pot$&ne kamienne mury, grube na dwana%cie "okci i ko)cz#ce si$ na nabrze&u. Rapsodia nieraz przemierza"a ulice Easton, par$ razy by"a nawet - 25 -
po nich wleczona, ale nigdy nie pokona"a ich w takim tempie jak teraz. Dwaj towarzysze prowadzili j#, ci#gn$li, a czasami prawie nie%li przez podwórka i zau"ki wy"o&one kocimi "bami. Dotrzymywa"a im kroku tylko dzi$ki dobrej znajomo%ci miasta, ale po jakim% czasie nawet ona straci"a orientacje. W ko)cu ten ni&szy zatrzyma" si$ przed zat"oczon# portow# tawern#. - Te si$ nadadz# - powiedzia" i w bia"y dzie) ukrad" dwa osio d"ane wierzchowce. Ruszyli konno dalej. Wkrótce wyjechali z miasta, przeci$li b"onia i skierowali si$ na po"udnie, równolegle do linii brzegowej. Wielkolud trzyma" si$ nieco z ty"u. Rapsodia s"ysza"a, &e jego ko) ci$&ko pracuje, by utrzyma' tempo narzucone przez m$&czyzn$ w kapturze. Cho' siedzia"a przed nim na siodle, nie s"ysza"a jego oddechu. Zupe"nie jakby wierzchowcem kierowa" duch. Na szcz$%cie wstrz#sy maskowa"y jej dr&enie. Rapsodia nigdy wcze%niej nie by"a za po"udniowymi murami Easton. Od czasu do czasu rzuca"a za siebie t$skne spojrzenia na gliniane domy kryte strzech#, na niszczej#ce marmurowe %wi#tynie, kamienne budowle i wysokie rze(by, które stawa"y si$ coraz mniejsze. O zmierzchu ledwo widzia"a d"ugi mur schodz#cy do portu rozjarzonego %wiate"kami. W g$stniej#cym mroku wygl#da" jak czarna linia. Straciwszy miasto z oczu, troch$ zwolnili, ale nie zrobili postoju, nawet kiedy zapad"a noc. W pewnej chwili Rapsodii przemkn$"o przez g"ow$, &e nie zosta"a uratowana, tylko porwana. Pomy%la"a te&, &e jazda po ciemku, gdy nie wida' drogi, mo&e by' niebezpieczna. Nagle, bez &adnego ostrze&enia, m$&czy(ni wstrzymali konie. - Zsi#d( - dobieg" z ty"u chrapliwy g"os. Nim zd#&y"a zareagowa', cz"owiek w kapturze zsadzi" j# z siod"a. Sam zeskoczy" lekko na ziemi$ i odda" wodze towarzyszowi. - Grunthor, pu%' konie wolno - powiedzia" i rozp"yn#" si$ w mroku. Rapsodia przenios"a wzrok na giganta, który w nocy wydawa" si$ jeszcze wi$kszy.
Cofn$"a si$ o krok i si$gn$"a po sztylet ukryty na nadgarstku. Tymczasem Grunthor klepn#" wierzchowce po zadach i powiedzia" cicho: -No, uciekajcie. Zm$czone zwierz$ta dalej sta"y w miejscu. Olbrzym zdj#" he"m, stan#" przed nimi, roz"o&y" ramiona i hukn#". Rapsodia a& podskoczy"a, a konie po chwili bezruchu rzuci"y si$ do panicznej ucieczki. Grunthor odwróci" si$ do dziewczyny. Spojrzawszy na jej twarz, rykn#" %miechem. -Hej, kochanie, widz$, &e zapa"a"a% do mnie mi"o%ci# od pierw szego wejrzenia. Bardzo si$ ciesz$. A teraz chod(my. Rapsodia nie by"a pewna, czy to rozs#dne w"óczy' si$ po nocy z nieznajomym wielkoludem, ale szybko dosz"a do wniosku, &e lepiej olbrzyma nie dra&ni'. Ruszy"a za nim potulnie. Staraj#c si$ dotrzyma' mu kroku, duma"a nad swoim po"o&eniem. - Dok#d idziemy? B$dziemy w$drowa' na piechot$? - W#tpi$. Ju& do%' si$ dzisiaj nabiegali%my. Zza horyzontu wychyn#" z"oty ksi$&yc w pe"ni, nad samym morzem przes"oni$ty mgie"k#. Jego blask nie rozproszy" ciemno%ci czarnej jak smo"a. Rapsodia kierowa"a si$ raczej s"uchem ni& wzrokiem. Id#c o krok za gigantem, %cie&k# widoczn# tylko dla niego, omal nie wdepn$"a w ma"e ognisko. Grunthor zatrzyma" j# w ostatniej chwili. Obóz by" ju& rozbity. Olbrzym zdj#" he"m i z g"$bokim westchnieniem usiad" przy ogniu. Rapsodia rzuci"a worek na ziemi$ i usadowi"a si$ naprzeciwko. Tu nie przeszkadza" jej dym, a poza tym uzna"a, &e w razie czego p"omienie mog# stanowi' jak#% ochron$. W ich blasku przyjrza"a si$ towarzyszowi podró&y. By" o dwie g"owy wy&szy od przeci$tnego cz"owieka, zbudowany jak ko) poci#gowy. Pod ci$&kim wojskowym p"aszczem dostrzeg"a b"ysk metalu. Zbroja wygl#da"a jak w$&owa skóra wzmocniona metalowymi p"ytkami. Rapsodi$ zdziwi"o, &e do tej pory nie s"ysza"a nawet szcz$kni$cia, zw"aszcza &e m$&czyzna nosi" na sobie ca"y arsena": ogromny topór, pik$, kilka gro(nych mieczy, no&e. Jeszcze wi$ksze przera&enie budzi"a jego twarz. Zrogowacia"a skóra mia"a nieokre%lony kolor, z ust wystawa" jeden ostry z#b, oczy, uszy i nos by"y wyj#tkowo du&e. Rapsodia podejrzewa"a, &e Grunthor ma wzrok, s"uch i w$ch znacznie lepsze ni& ona. Jego wielkie "apska ko)czy"y si$ szponiastymi pazurami. Kto% taki móg" %mia"o pojawi' si$ w sennym koszmarze. Olbrzym wyjmowa" z - 26 -
worka zapasy, nie zwracaj#c na ni# uwagi. -Niech zgadn$. S"ysza"a% o Firbolgach, ale nigdy &adnego nie spotka"a%, tak? Rapsodia drgn$"a na d(wi$k zgrzytliwego g"osu, który rozleg" si$ tu& za ni#. Zupe"nie nie wyczu"a obecno%ci drugiego m$&czyzny. Przez trzaskaj#ce p"omienie spojrza"a na Grunthora. - Jeste% Firbolgiem? Nigdy bym nie przypuszcza"a. - Co mia"a% na my%li? - Przepraszam, nie chcia"am by' niegrzeczna - rzuci"a pospie sznie, oblewaj#c si$ rumie)cem. - Po prostu w swojej niewiedzy s#dzi"am, &e Firbolgowie s# potworami. - Z mojego, ca"kiem sporego do%wiadczenia wynika, &e Lirinowie s# smakowit# przek#sk# - odpar" Grunthor bez cienia urazy. - Zapewne nie sk"aniasz si$, pani, ku &adnej z tych opinii - odezwa" si$ cz"owiek w kapturze. - Oczywi%cie - powiedzia"a Rapsodia z wymuszonym u%mie chem. Odnios"a wra&enie, &e wielkolud wcale nie &artowa". Jego towarzysz rzuci" na ziemi$ dwa zabite króliki. - Kim jeste%, pani? - Mam na imi$ Rapsodia. Studiuj$ muzyk$. Jestem Pie%niark#. - Dlaczego %cigali ci$ miejscy stra&nicy? - Ku mojemu zaskoczeniu i &alowi okaza"o si$, &e ci ludzie s"u pewnemu durniowi, który kaza" mnie do siebie sprowadzi'. -W jakim celu? - Przypuszczam, &e dla rozrywki. - Czy ten dure) ma jakie% imi$? - Nazywa si$ Michael Wiatr *mierci. Wielu nazywa go troch$ mniej pochlebnie, oczywi%cie za jego plecami. M$&czy(ni wymienili spojrzenia. -Sk#d go znasz? -Z przykro%ci# musz$ wyzna', &e przed laty, kiedy pracowa"am jako prostytutka, by" moim klientem. Niestety w tej profesji zwykle nie ma si$ du&ego wyboru. Tak si$ pechowo z"o&y"o, &e Michael dosta" obsesji na moim punkcie. Zapowiedzia", &e kiedy% po mnie wróci, ale nie wzi$"am powa&nie s"ów tego pompatycznego bubka.
To by" pierwszy z moich b"$dów. Drugi pope"ni"am wczoraj, kiedy przys"a" po mnie jednego ze swoich pacho"ków, a ja nie chcia"am z nim pój%'. Gdybym mia"a do czynienia tylko z jego siepaczami, wywiod"abym ich w pole, ale od czasu, kiedy ostatni raz widzia"am Michaela, uda"o mu si$ przekupi' stra& miejsk#. - Nie mog"a% przysta' na spotkanie, a potem si$ ukry'? - zapy ta" Grunthor. - To by"oby oszustwo. -I co z tego, skoro oznacza"oby prze&ycie? - zdziwi" si$ zakapturzony. - Nigdy nie k"ami$. Nie potrafi$. Olbrzym parskn#" %miechem. - Masz bardzo us"u&n# pami$', siostrzyczko. O ile si$ nie prze s"ysza"em, o%wiadczy"a% stra&nikom, &e jeste%my spokrewnieni. Co% mi si$ zdaje, &e na naszym rodzinnym zje(dzie wygl#da"aby% troch$ dziwnie. - To dlatego wpierw nas poprosi"a%, &eby%my ci$ przyj$li do ro dziny - stwierdzi" jego towarzysz ze zrozumieniem w oczach. Rapsodia kiwn$"a g"ow#. - W"a%nie. Musia"am powiedzie' prawd$, cho'by cz$%ciow#. - Dlaczego? - K"amstwo jest zabronione w zawodzie, który wybra"am. Mijaj#c si$ z prawd#, nie mo&na zosta' Bajarzem. W mowie musi panowa' harmonia, zgodno%' z wibracjami %wiata. Ka&dy fa"sz je zak"óca, wypacza sens s"ów. Oczywi%cie nie jest to nauka %cis"a, bo prawda cz$sto zale&y od punktu widzenia. I tyle, je%li chodzi o akademickie rozumowanie. Natomiast co do mojej prywatnej filozofii,to rodzice zawsze mi powtarzali, &e nie wolno nikogo oszukiwa'. Odk#d porzuci"am dotychczasowe... hm, zaj$cie, najbardziej ceni$ sobie prawd$. Jako dziwka wci#& musia"am udawa', gry(' si$ w j$zyk, zgadza' na cudze fantazje, cho'by najbardziej obmierz"e.Kiedy wi$c sko)czy"am z dotychczasowym &yciem, nie mog"am ani minuty d"u&ej ukrywa' swojej pogardy dla Michaela. Pewnie to by" b"#d, ale nie wiem, czy umia"abym &y' dalej, gdybym zachowa"a si$ inaczej. - Nic z"ego si$ nie sta"o. - Owszem. Sama skaza"am si$ na wygnanie z Easton. Próbuj#csi$ uwolni', chyba o%lepi"am jednego ze stra&ników i teraz nie mog$ wróci'.
- 27 -
Uwag$ przykuwa"y zw"aszcza oczy, jakby wzi$te z dwóch ró&nych g"ów, nie pasuj#ce do siebie ani wielko%ci#, ani kszta"tem, ani kolorem, w dodatku umieszczone niesymetrycznie. Rapsodia spostrzeg"a, &e patrz# prosto na ni#. W ci#gu lat sp$dzonych w mie%cie nauczy"a si$ przewidywa' ludzkie reakcje, tak &e rzadko przy"apywano j# na jawnym przypatrywaniu si$ komu%. Na szcz$%cie b"yskawicznie odzyska"a rezon. -Dok#d zmierzacie? . - Byle dalej od wyspy. U%miechn$"a si$ niepewnie. -Chyba te& rozdra&nili%cie kogo% wa&nego. Nagle chmura przes"oni"a ksi$&yc, ale jednocze%nie p"omienie buchn$"y wy&ej. W ich blasku zobaczy"a spojrzenie cz"owieka w kapturze i wyobrazi"a sobie, &e zamiast króliczego mi$sa prze&uwa jej s"owa. Od razu po&a"owa"a, &e nie przyj$"a pocz$stunku. Wszyscy zas"uguj# na ostatni posi"ek, przemkn$"o jej przez my%l. Lecz jako prawdziwa Bajarka, w trzasku p"omieni i milczeniu towarzyszy podró&y us"ysza"a w"asn# muzyk$. Po czysto%ci tonu, najlepszym kryterium prawdy, pozna"a, &e s"uch p"ata jej figle. Wtem zobaczy"a, &e zakapturzony m$&czyzna wstaje, i zrozumia"a, &e jest za pó(no na ucieczk$. Jej powieki raptem zrobi"y si$ ci$&kie nie tylko z wyczerpania. Dym z pewno%ci# zawiera" hipnotyczne zio"o, którego nie zna"a. Cz"owiek w kapturze by" z"y, ale jej nie tkn#". Porwa" natomiast jej worek i zaczaj w nim grzeba'. P"aszcz mu dymi" od skoku przez ognisko. - Kim jeste%? - wysycza". - Hej, od"ó& to! Próbowa"a wsta', ale tylko zakr$ci"o si$ jej w g"owie. - Nie robi"bym tego na twoim miejscu, panienko – przemówi" gigant, podnosz#c si$ z ziemi. - Lepiej odpowiedz na pytanie. - Ju& wam mówi"am. Mam na imi$ Rapsodia. Od"ó& worek, pa nie, zanim co% zniszczysz. - Nigdy niczego nie niszcz$, chyba &e mam taki zamiar. Spróbuj$ jeszcze raz. Kim jeste%? - Wyrazi"am si$ jasno, ale powtórz$ jeszcze raz. Rapsodia. Czy nie tak powiedzia"am? - J$zyk jej si$ pl#ta". - Co dosypali %cie do ognia? - Zaraz wrzuc$ do niego twoje w"osy. Sk#d wiedzia"a%, kim jestem?
Cz"owiek w kapturze roze%mia" si$ g"o%no. - W#tpi$, czy zostali naoczni %wiadkowie. - Was mo&e nikt nie widzia", ale wiele osób zauwa&y"o mnie, kiedy ucieka"am przez pó" miasta. - W takim razie masz k"opot. - Popatrzy" w dym, skr$conymi smugami unosz#cy si$ ku gwiazdom. - Mo&esz po prostu postanowi', &e nie wracasz. Zostawi"aby% rodzin$ albo kogo% bliskiego? Mówi" ca"kowicie oboj$tnym tonem, co sprawia"o wra&enie, &e prowadzi przes"uchanie. W Rapsodii powoli dochodzi"o do g"osu zm$czenie. Nie mia"a si"y nadal ich przekonywa', &e nie stanowi zagro&enia ani nie jest cenn# zdobycz#. S#dzi"a, &e ju& jej si$ to uda"o. Tymczasem Firbolg oprawi" króliki i nadzia" na szpikulce. Rapsodia nie by"aby zaskoczona, gdyby mi$so zosta"o zjedzone na surowo. Nie wiedzia"a te&, czy oczekiwa' pocz$stunku. Gdy postanowi"a, &e zostanie Pie%niark#, na jednej z pierwszych lekcji pozna"a epick# pie%) o Firbolgach. Historia tej rasy wywar"a na ni# ponure wra&enie, a dwaj wybawcy do tej pory zrobili niewiele, &eby je zmieni'. Zachowywali si$, jakby od dawna razem podró&owali. We wszystkich ich dzia"aniach wida' by"o rutyn$ i wzajemny szacunek. Ni&szy upolowa" króliki i rozpali" ognisko, wy&szy oprawi" i upiek" zdobycz. Przez ca"y posi"ek nie zamienili ze sob# s"owa, a Rapsodi$ traktowali jak powietrze. Tylko raz Grunthor przypomnia" sobie o niej i podsun#" szpikulec ze skwiercz#cym mi$sem, ale potrz#sn$"a g"ow#. -Nie, dzi$kuj$. Wydzieli"a sobie ma"# porcj$ z bochenka chleba, który da" jej Pi"am. Reszt$ schowa"a do kieszeni p"aszcza zamiast do worka. Z ka&d# minut# czu"a si$ coraz bardziej nieswojo, wiec wola"a by' gotowa do ucieczki, a plecak znajdowa" si$ do%' daleko od niej. Normalnie nawet nie pomy%la"by o zostawieniu instrumentów, ale kiedy ni&szy z towarzyszy podró&y przesta" je%', zobaczy"a jego twarz. Cho' gigant budzi" groz$ wygl#dem, prze&y"a wstrz#s, nie przygotowana na widok jeszcze mniej ludzkiego oblicza. Na skórze pokrytej bliznami, dziobami po ospie i ods"oni$tymi &y"ami nie by"o ani jednego g"adkiego miejsca. Widywa"a twarze naznaczone czasem, chorobami i alkoholem, ale ta wygl#da"a, jakby przegalopowa"a po niej ca"a armia je(d(ców Apokalipsy, mia&dc wszystko kopytami.
- 28 -
*cisn#" jej ramie jak obc$gami. Przy ka&dym uderzeniu serca mi$%nie kurczy"y si$ bole%nie, cho' nimi nie rusza"a. Lecz nie zamierza"a si$ ugi#'. By"a twarda. Nieraz musia"a znosi' brutaln# przemoc. Nauczy"a Si$ równie&, &e ukrywanie bólu i strachu pomaga prze&y'. - Nie mam poj$cia, o czym mówisz. Nie wiem, kim jeste%. Pu%' mnie. - Poda"a% stra&nikom moje imi$. Palce jej zdr$twia"y, ale nie próbowa"a si$ wyrwa'. „Zd#&yli%cie, panowie, w sam# por$, &eby pozna' mojego brata. Oto... Achmed... W#&". Ogarn$"o j# zak"opotanie. - Potrzebowa"am sojusznika, a wy akurat znale(li%cie si$ pod r$k#. To by"o pierwsze imi$, które przysz"o mi do g"owy. Przepraszam, je%li kogo% urazi"am. - Nie o to mu chodzi"o - wtr#ci" si$ Grunthor. - Sk#d wiedzia "a%, &e jest Bratem? - Czyim bratem? Stalowe palce zaciska"y si$ coraz mocniej, jakby chcia"y odci#' jej rami$. Rapsodia przez chwil$ my%la"a, &e zaraz zemdleje, ale m$&czyzna w kapturze nagle j# pu%ci". Spojrza" przez ognisko na towarzysza i z powrotem na ni#. - Mam nadziej$, &e tylko udajesz g"upi#. - Obawiam si$, &e nie. Zupe"nie nie wiem, o czym mówisz. Po winnam zna' twoje imi$? -Nie. -Wi$c mo&e dasz mi spokój? Grunthor pomóg" jej wsta', a tymczasem potwór wróci" do przeszukiwania jej torby. -Rzecz w tym, &e ludzie, którzy ciebie szukaj#, s# zupe"nie nie gro(ni w porównaniu z tym, co nas %ciga. Sprawa jest powa&na, panienko. Mój przyjaciel pyta, sk#d wiedzia"a%, &e jest Bratem. - Przykro mi, ale nigdy nie s"ysza"am o Bracie, je%li tak masz na imi$. Chcia"am jedynie obroni' si$ przed stra&nikami. Zapyta"am was, czy mnie przyjmiecie do rodziny, &eby nie musie' k"ama'. Po prostu niefortunny zbieg okoliczno%ci. Albo mi uwierzcie,albo zabijcie, tylko nie niszczcie moich instrumentów. - Po"ami$ wszystkie, je%li nie wyznasz ca"ej prawdy. Mo&e mia"a% dobrych rodziców, kiedy% by"a% dziwk#, potem z"o&y"a% przysi$g$, a teraz jeste% &on# jakiego% %wi$tego cz"owieka, który czerpie rado%' z twojej szczero%ci.
Powiedz mi, kim naprawd$ jeste% i sk#d znasz moje imi$. -Najpierw wy mi powiedzcie, kim jeste%cie i co zamierzacie ze mn# zrobi'. Dziwne oczy przeszy"y j# na wskro%. - To jest Grunthor. - Mo&esz mnie nazywa' „Najwy&szym Autorytetem, Którego Nale&y S"ucha' Za Wszelk# Cen$" - doda" gigant lekkim tonem.Tak robi# moi &o"nierze. +art odniós" zamierzony skutek. Cz"owiek w kapturze troch$ si$ odpr$&y". -Do mnie mo&esz si$ zwraca' Achmed, skoro tak postanowi "a%. Je%li pytasz, kim jestem, i o swój los, trzeba to dopiero ustali'. Przy stra&nikach wymówi"a% moje imi$, a ci, którzy nas %cigaj#,potrafi# zmusi' umar"ego do mówienia i z pewno%ci# to zrobi#, je%li uznaj#, &e w ten sposób mog# si$ czego% dowiedzie'. Na co ulicznicy takie drogie instrumenty? Rapsodia rozmasowa"a rami$. Ból powoli ust$powa". - Nie jestem ulicznic#, tylko studentk# muzyki. Na razie uzyska"am stopie) liri)skiej Pie%niarki, czyli Enwr w naszym j$zyku. Moim celem by"o zostanie Bajark#, czyli Canwr. Cztery lata temu zacz$"am si$ uczy' u Heilesa, bardzo s"awnego Bajarza z Easton, niestety jaki% rok temu znikn#" bez %ladu, wiec musia"am samodzielnie kontynuowa' studia. Ostatnie badania zako)czy"am dzisiaj rano. - Co potrafisz? Rapsodia wzruszy"a ramionami i przysun$"a d"onie bli&ej ognia. -Du&o umiem. G"ównym zaj$ciem Pie%niarza jest zg"$bianie wiedzy. Sk"adaj# si$ na ni# stare opowie%ci, historie ras albo kultur. Czasami chodzi o konkretn# dziedzin$, jak zielarstwo lub astronomia. Tworzy si$ równie& zbiory pie%ni po%wieconych wa&nym wydarzeniom, które inaczej popad"yby w zapomnienie. Achmed wpi" w ni# badawczy wzrok. -A czasami jest to wiedza o pradawnych mocach. Rapsodia nerwowo prze"kn$"a %lin$. Przedmiotem jej studiów by"a bardziej religia ni& nauka. Lirinowie czerpali m#dro%', a dzi$ki niej moc, z wibracji otaczaj#cego ich %wiata. Dla nich &ycie i Bóg oznacza"y to samo, wiec korzystanie z wiedzy stanowi"o form$ modlitwy, zetkniecie si$ z wieczno%ci#. Na ten temat nie mia"a ochoty rozmawia' z obcym, zw"aszcza takim.
- 29 -
W tym momencie napotka"a jego intensywny wzrok, który wr$cz zmusza" do mówienia, domaga" si$ odpowiedzi. -Czasami tak, ale na ogó" jest to dziedzina zastrze&ona dla Bajarzy i najbardziej do%wiadczonych Pie%niarzy. Lecz nawet Bajarze czerpi# moc z pierwotnych &ywio"ów, takich jak ogie) albo wiatr, lub pomniejszych, jak czas, tylko je%li posiadaj# wielk# znajomo%' rzeczy. To kolejny powód, dla którego od Bajarzy wymaga si$ mówienia prawdy. Gdyby który% wprowadzi" do naszej wiedzy fa"sz, podwa&y"by jej wiarygodno%' w oczach wszystkich. Achmed schowa" harf$ do plecaka i zaci#gn#" rzemyki. -Zapytam jeszcze raz, Pie%niarko. Co potrafisz? Gdy Rapsodia si$ zawaha"a, podniós" worek z ziemi i zacz#" balansowa' nim nad ogniskiem, trzymaj#c na jednym palcu. Z tak subteln# gro(b# nie zetkn$"a si$ jeszcze nigdy. -Niewiele. Znam sporo historycznych ballad i eposów. Wiem,jakie zio"a wrzuci' do ognia, &eby hipnotyzowa' ludzi, ale oczywi%cie ta umiej$tno%' wam nie zaimponuje. Potrafi$ sprowadza' sen albo go przed"u&a', co jest sztuk# bardzo u&yteczn# dla rodziców ma"ych dzieci. Potrafi$ u%mierza' ból cia"a i serca, leczy' drobne rany, pociesza' umieraj#cych, czyni' ich odej%cie "atwiejszym. Czasami widz$, jak ich dusze zmierzaj# ku %wiat"u. Umiem odtworzy' histori$ z kilku faktów i reakcji s"uchaczy. Kiedy mówi$ absolutn# prawd$, udaje mi si$ zmieni' rzeczywisto%'. Skinieniem g"owy wskaza"a worek. Gdy Achmed go odda", si$gn$"a do %rodka i po chwili wyj$"a zwi$d"y kwiat. Delikatnie, &eby nie zgnie%' p"atków, po"o&y"a go na otwartej d"oni i wymówi"a nazw$, tak jak mog"a brzmie' w parny letni dzie) jego chwa"y. W miar$ jak szepta"a, p"atki z wolna o&ywa"y. Wkrótce ca"kiem si$ rozwin$"y. Grunthor z niedowierzaniem dotkn#" ich szponiastym palcem. Kwiat drgn#" lekko, jak wtedy, gdy by" %wie&y. Kiedy Rapsodia umilk"a, &ycie natychmiast z niego wyparowa"o. -Teoretycznie mog"abym równie& zabi' ca"e pole kwiatów, powtarzaj#c imi$ ich %mierci, oczywi%cie gdybym je zna"a. S#dz$ wi$c, &e dzisiejsze zdarzenia da si$ wyt"umaczy' w nast$puj#cy sposób: nieoczekiwanie wpadli%my na siebie i przypadkiem wymówi"am twoje prawdziwe imi$. Chwil$ pó(niej je zmieni"am i teraz jeste% Achmedem W$&em. Pokornie przepraszam, ale nie zdawa"am sobie sprawy, &e ju& to umiem robi'. Z tob# ta sztuka wysz"a mi po raz pierwszy.
- Co za ironia losu! - rzuci" szyderczo m$&czyzna. - Ciekawe, ilu ludzi ju& to s"ysza"o. - Tylko jeden - odpar"a bez %ladu urazy w g"osie. - Ju& mi si$ znudzi"o powtarzanie, &e nigdy nie k"ami$. W ka&dym razie %wiadomie. - Wszyscy k"ami#, nie b#d( naiwna. Zastanawiam si$, czy swoj# sztuczk# przyspieszy"a% nasz koniec, czy zmyli"a% trop. - Mo&e przynajmniej mi powiecie, przed kim uciekacie? Ja wam wyzna"am, co zrobi"am i kto jest moim prze%ladowc#. Wy wie(li%cie mnie gdzie% na pustkowie, nie wiem, kim jeste%cie ani dok#d zmierzacie. Chc$ si$ zorientowa', czy nie lepiej wróci' do Easton. - Zak"adasz, &e masz wybór. Achmed odwróci" si$ do niej plecami " zacz#" cicho rozmawia' z towarzyszem. Tymczasem Rapsodia otrz#sn$"a si$ z oszo"omienia i z powrotem u"o&y"a swoje rzeczy w worku, jednocze%nie rozmy%laj#c o ucieczce. Gdy akurat si$ zastanawia"a, jak znale(' drog$ do miejsca, gdzie by"aby bezpieczna, podszed" do niej Grunthor. Rozejrza"a si$ szybko, ale nigdzie nie dostrzeg"a W$&a. - Powinna% pój%' z nami, panienko. - Dlaczego? Dok#d? - Powrót do Easton to %mier'. Je%li nie Zaraza Morowa, znajd# ci$ nasi prze%ladowcy; Wydostan# z ciebie wszystko, co wiesz, chyba &e umrzesz wcze%niej. - Udam si$ do innego miasta. Jest wiele miejsc, w których mo&na si$ ukry'. Poradz$ sobie sama, dzi$kuj$. - Twój wybór, z"otko, ale lepiej chod( z nami. - Gdzie si$ podzia" tamten? - Pytasz o Achmeda? Poszed" sprawdzi', czy Michael ju& trafi" na nasz %lad. Oczy Rapsodii rozszerzy"y si$ z przera&enia. - Michael jedzie za nami? -Niewykluczone. Trudno powiedzie'. Kiedy wyruszali%my, obozowa" przy pó"nocno-zachodnim murze, wiec prawdopodobnie jest jeszcze daleko, chyba &e bardzo mu zale&y na znalezieniu ciebie. Do nas nic nie ma. Rapsodia obejrza"a si$ z niepokojem. - Dok#d zmierzacie? - Je%li chcesz, mo&esz si$ z nami zabra' a& do lasu. 83
- 30 -
- Do liri)skiego lasu? Do Zaczarowanej Puszczy? -Tak. - S#dzi"am, &e zamierzacie opu%ci' wysp$. Gigant potar" szcz$k$. - Owszem, ale najpierw musimy dotrze' do lasu. - Czego tam szukacie? -W"a%ciwie wybrali%my si$ na pielgrzymk$, panienko. Chcemy zobaczy' Wielkie Drzewo. Na twarzy Rapsodii odmalowa" si$ g"$boki szacunek. -Sagi$? Idziecie do Sagii? -Zgadza si$. Pok"onimy si$ ogromnemu Liri)skiemu Drzewu. Dziewczyna zmru&y"a oczy. -Nie zrobicie mu krzywdy, prawda? To by"by wielki b"#d z waszej strony. Grunthor zrobi" obra&on# min$. - Oczywi%cie, &e nie. Zamierzamy si$ tam pomodli'. Rapsodia z"agodnia"a. - W porz#dku. - Si$gn$"a po plecak. - Id$ z wami do lasu. - Na d"ugo starczy ci si", panienko? - Na d"ugo. - Obawiam si$, &e jeste% wyj#tkiem. Podró&ujemy przez ca"y dzie) i zamierzamy tutaj obozowa'. Mo&e si$ prze%pisz? Obudzimy ci$ przed %witem. - B$dziemy bezpieczni? Chodzi mi o Michaela. Przez twarz olbrzyma przemkn#" wyraz rozbawienia. - Bardzo bezpieczni, kochanie. Nie martw si$. - Mog$ trzyma' wart$ - zaproponowa"a dziewczyna. – Mam sztylet. - Na pewno zasn$ jak kamie), wiedz#c, &e nas chronisz – dobieg" z ciemno%ci g"os Achmeda. - Spróbuj nie zrobi' krzywdy ma"ym zwierz#tkom, które nas zaatakuj#, chyba &e b$d# jadalne.
namaca' niewidzialne ko)ce metafizycznych p$t, które utrzymywa"y w pod da)stwie jego najwi$ksz# zdobycz. Nic, nawet zb"#kanej nitki dotychczasowej w"adzy absolutnej. Smycz, na której trzyma" Brata, wymkn$"a mu si$ z r#k. Gdy w demonie-kap"anie wezbra" gniew, powietrze wokó" niego nagle zrobi"o si$ rzadkie i suche. Niemal s"ycha' by"o trzaski. Tsoltan wsta" szybko i ruszy" przez d"ugie korytarze do Podziemnej Komnaty. Za nim sypa"y si$ iskry, wypala"y dziury w gobelinach, draperiach i szatach kilku pechowych kap"anów, którzy stan$li mu na drodze. S"udzy zacz$li "apczywie chwyta' oddech w dusz#cym powietrzu i dr&e' ze strachu przed wybuchem demonicznego gniewu. W%ciek"y Tsoltan zszed" po stopniach z czerwono &y"kowanego marmuru do g"ównego o"tarza, na którym sk"adano krwawe ofiary. Lity blok obsydianu, wydobyty w drugim wieku przez Naina z Gór Pó"nocnych, niegdy% by" kamieniem w$gielnym %wi#tyni Boga +ycia, zbudowanej wysi"kiem zjednoczonych ras. Teraz spoczywa" na szczycie ogromnych schodów w formie koncentrycznych marmurowych kr$gów si$gaj#cych niewidocznego sklepienia Iglicy. Zbiór skórzanych p$t i metalowych naczy) stanowi" pouczaj#ce %wiadectwo tego, jak zmieniaj# si$ czasy. By"o to stosowne miejsce do przechowywania prawdziwego imienia Brata, Draka, którego z racji urodzenia "#czy"y wi$zy pokrewie)stwa z ludem Serendair. W pewnych kr$gach znano go jako Dziecko Krwi. Du&e piecyki u&ywane podczas ceremonii, do tej pory zimne i ciche, obudzi"y si$ do &ycia i rykn$"y czarnymi p"omieniami, kiedy Tsoltan je mija". Na odleg"ych %cianach zata)czy"y ponure cienie, wij#c si$ i skr$caj#c w oczekiwaniu. Dotar"szy do sto"u ofiarnego, kap"an wyci#gn#" drc# r$k$ i delikatnie pog"adzi" symbole nienawi%ci wyryte na g"adkiej powierzchni kamienia, przesun#" palcami po &"obieniach wype"nionych resztkami czarnej zaskorupia"ej cieczy i prowadz#cych w dó" do mosi$&nego zbiornika. Przez te metalowe usta karmi" zniewolon# dusz$ zabójcy krwi# jego w"asnej rasy, a kiedy Drakowie zostali wyt$pieni, krwi# innych niewinnych istot, utrzymuj#c przy &yciu najcenniejszego je)ca. Mistrzowskim posuni$ciem zapewni" sobie us"ugi Brata, cho' nie &ywi" z"udze) co do jego lojalno%ci. Zabójca by" znany z tego, &e przyjmuje wy"#cznie zlecenia, które mu odpowiadaj#. Zdobycie jego prawdziwego imienia wszystko zmieni"o. Uczyni"o z Draka najskuteczniejsz# bro) na ostatnich etapach wprowadzania w &ycie wielkiego planu.
U podnó&y Wysokich Turni, w krypcie z obsydianu, o%rodku w"adzy ukrytym wewn#trz Iglicy, ludzki gospodarz F'dora otworzy" zaczerwienione powieki. Szcz$kn#" "a)cuch. Tsoltan usiad" wolno na wypolerowanym katafalku, na którym zwykle spal. Przesun#" d"o)mi w ciemno%ci, próbuj#c - 31 -
F'dor zacisn#" d"onie na brzegach o"tarza i wymamrota" s"owa Otwarcia w pradawnym je&yku sprzed powstania %wiata, tajne zakl$cia mocy bezpo%rednio zwi#zanej z narodzinami ognia, &ywio"u, od którego wywodzi"a si$ jego rasa. Czarny kamie) zamigota", rozjarzy" si$ na czerwono. Potem w obsydianie zap"on#" ogie), roztapiaj#c szkliwo. O"tarz rozpad" si$ z hukiem na dwie cz$%ci. 'Tsoltan wsun#" d"o) przez warstwy p"ynnej ska"y, a& si$gn#" do relikwiarza, w którym zamkn#" imi$ Brata. Gdy je tu przyniós" i umie%ci" pod o"tarzem, odczu" wyj#tkow# satysfakcj$, przynajmniej w tym &yciu. Niezapomniana chwila by"a zwie)czeniem d"ugotrwa"ych poszukiwa) i ogromnych wydatków, najpierw &eby zdoby' imi$, a potem je uwi$zi'. W ko)cu, po miesi#cach wymy%lnych tortur granicz#cych ze sztuk#, przekona" najwi$kszego Bajarza Serendair, &eby nutami zapisa" imi$ na staro&ytnym jedwabiu. Tsoltan osobi%cie wyj#" zwój z martwej r$ki i z trosk# otoczy" go wiruj#c# kul# ochronnej mocy, zrodzon# z ognia i podtrzymywan# przez ruch obrotowy samej Ziemi. By"a to rzecz niezwyk"ej urody i umieszczenie jej wewn#trz o"tarza nape"ni"o Tsoltana dziwnym smutkiem, który niemal wypar" rado%' ze zdobycia imienia. Teraz ogarn$"a go prawdziwa rozpacz. W relikwiarzu nie by"o %wietlistej kuli, nie by"o zwoju Bajarza, tylko zw$glony jedwab. Tsoltan rozwin#" go gor#czkowo, lecz nie znalaz" %ladu zapisu nutowego. Ryk w%ciek"o%ci wype"ni" ogromn# pieczar$, odbi" si$ echem od szklistych %cian. S"udzy Tsoltana z l$kiem czekali na wezwanie, ale nie us"yszeli wi$cej &adnego d(wi$ku. Chwil$ pó(niej ich strach zmieni" si$ w %miertelne przera&enie. Otoczy"a ich namacalna ciemno%', zimna jak mg"a. Tsoltan wzywa" Szing.
przez Grunthora, zosta"o na swoim miejscu i tylko w panice obija"o si$ o &ebra. -Ciii, panienko - szepn#" jej kto% "agodnie do ucha. - Zosta) ni, le& spokojnie i nie rób ha"asu, dobrze? Gdy lekko skin$"a g"ow#, Grunthor cofn#" r$k$ i odsun#" si$. Pod plecami wyczu"a dr&enie ziemi. Po chwili po%ród zawodzenia wiatru us"ysza"a daleki t$tent wielu galopuj#cych koni. Przewróci"a si$ na bok, uwa&aj#c, &eby nie wystawi' g"owy ponad trawiasty pagórek. Po ognisku nie zosta"o %ladu. Grunthor ukl#k" obok niej. Z rado%ci# na twarzy zacz#" wyci#ga' z butów i zdejmowa' z pleców bro). W blasku ksi$&yca sprawdzi" ka&d# sztuk$, nuc#c cicho pod nosem. Potem znikn#" nagle i bezszelestnie. -Niezbyt dok"adnie wype"niasz polecenia, Rapsodio –odezwa" si$ tu& nad ni# cichy g"os. - Grunthor zakaza" ci rusza' si$ z miejsca. Wy"#cznie dla twojego dobra. St"umi"a okrzyk i szybko przywar"a do ziemi. Poczu"a na twarzy lekki ruch powietrza. Ciemno%' zafalowa"a i obok niej ukl#k" Achmed. - Oczywi%cie je%li chcesz, mo&esz si$ pokaza'. G"upcy, którzy w"a%nie nadje&d&aj#, to przecie& twoi znajomi. - Michael? - zapyta"a drcym szeptem. Spod kaptura "ypn$"y na ni# oczy nie od pary. Po d"u&szej chwili skierowa"y si$ w stron$, gdzie znikn#" Grunthor. W tym momencie Rapsodia us"ysza"a cichy szum podobny do bzyczenia owadów. Achmed wróci" do niej spojrzeniem. - To ludzie Michaela - powiedzia" lekko ochryp"ym g"osem. Jego z nimi nie ma. - Sk#d wiesz? Nad ni# rozleg" si$ cichy pomruk irytacji. - Dlaczego nie wstaniesz, nie pomachasz r$kami, nie zawo "asz do niego? Jestem pewien, &e ucieszy si$ na twój widok, je%li tam jest. - Przepraszam - szepn$"a. Nie doczekawszy si$ odpowiedzi, zerkn$"a w bok. Strach chwyci" j# za gard"o. -Achmed? Ciep"y nocny wiatr rozwia" lu(ne pasma z"otych w"osów, dmuchn#" w twarz suchymi (d(b"ami trawy. Dudnienie by"o coraz g"o%niejsze.
4 Rapsodie akurat dr$czy" senny koszmar, gdy wielka d"o) zakry"a jej usta. Dziewczyna raptownie otworzy"a oczy. Serce próbowa"o wyrwa' si$ jej z piersi, ale podobnie jak krzyk st"umiony
- 32 -
Rapsodia zacisn$"a powieki, ale nie wytrzyma"a d"ugo. Otworzy"a oczy i spojrza"a w niebo, szukaj#c gwiazd. Pozosta"o jej tylko czeka' i nas"uchiwa'.
Karvolt d(wign#" si$ na kolana, dysz#c ci$&ko. Ku niemu zbli&a" si$ cz"owiek odziany w p"aszcz z du&ym kapturem. Nadchodzi" jak czarna %mier', bez po%piechu. Karvolt zacz#" si$ cofa', gramol#c przez cia"o jednego ze swoich &o"nierzy. Spocon# drc# r$k# namaca" bro). Zerkn#" na siod"o i juki. Niestety le&a"y o kilka kroków za daleko, &eby mog"y pos"u&y' za os"on$. Z lewej strony dobiega" przyprawiaj#cy o md"o%ci szcz$k metalu i g"uchy odg"os spadaj#cych g"ów, które %cina" gigant, %miej#c si$ jak szaleniec. Dowódca cofa" si$ dalej, usi"uj#c odzyska' zimn# krew. Wokó" niego ludzie, którzy ulegli panice, zrywali si$ do ucieczki, ale zaraz padali na ziemi$ skoszeni przez olbrzyma. Takich scen nie widzia" w najgorszych koszmarach ani w czasie &adnej z krwawych kampanii, które prowadzi" z Wiatrem *mierci. Wsta" chwiejnie i doby" miecza. Niektórzy &o"nierze, do tej pory znieruchomiali z przera&enia, te& si$gn$li po bro). Karvolt ku%tyka" wolno do tylu, nie spuszczaj#c z oczu postaci w rozwianych p"aszczu. Cz"owiek ten szed" przez pole lekkim krokiem, zatrzymuj#c si$ przy rannych. Wytr#ca" im miecze z r#k, odpiera" desperackie ataki z cierpliwo%ci# i wpraw# zawodowca. Cho' Karvolt wiedzia", &e jego ludzie daj# z siebie wszystko, wygl#da"o tak, jakby dobrowolnie oddawali bro). Czarny cie) porusza" si$ szybko, tu podrzynaj#c gani"o, tam wsadzaj#c sztylet w ucho, niemal dobrotliwie, z szacunkiem. Niczym anio" zag"ady dotar" do dwóch ostatnich &o"nierzy lecych na ziemi. Jednemu poda" r$k$ jak dawno niewidzianemu krewniakowi, odebra" mu nó& i natychmiast zwróci", prawie niedostrzegalnym ruchem wbijaj#c go biedakowi pod pach$. Drugiemu "agodnie przytrzyma" d"oni# szyj$ i b"yskawicznie pozbawi" go &ycia. Nie przystawa" ani na chwil$, ale te& si$ nie spieszy". Michael nazywa" siebie Wiatrem *mierci, lecz na to miano bardziej zas"ugiwa" tajemniczy zabójca. Gdy Karvolt u%wiadomi" sobie, jak szybko zginie, dozna" ulgi. Czu", &e skór$ wokó" oczu i na czole ma napi$t#, wiedzia", &e jego twarz st$&a"a w wyrazie ob"$dnego przera&enia, który tak cz$sto widywa" na twarzach swoich ofiar, ale wcale nie do%wiadcza" a& tak wielkiego strachu. ' Kiedy gro(na posta' ruszy"a w jego stron$, nie móg" zrozumie', jakim cudem jego &o"nierze zdobyli si$ na walk$
Karvolt, zast$pca Michaela, %ci#gn#" wodze i da" swoim ludziom znak, &eby zachowali czujno%'. Wysoka trawa, spalona przez s"o)ce, falowa"a "agodnie na nocnym wietrze. Poza ni# w promieniu wielu mil nie by"o nic, odk#d opu%cili Easton. Wyczuwa" jednak niepokój i opór swojego wa"acha, które zwykle sygnalizowa"y niebezpiecze)stwo, cho' równie& dobrze mog"y by' rezultatem zm$czenia. Jechali bardzo szybko, ponaglani wspomnieniem gwa"townej reakcji Michaela na odkrycie, &e zdobycz uciek"a. Dziewi$tnastu cz"onków oddzia"u po%cigowego zwolni"o dopiero teraz. Dowódca po raz kolejny przeszuka" wzrokiem Szerokie !#ki. S"ysza" tylko parskanie zgrzanych koni, ci$&kie oddechy i szepty podw"adnych. Wiatr przeczesa" mu w"osy, musn#" kark, ale zamiast osuszy' pot, przej#" dreszczem do szpiku ko%ci. Karvo"t a& si$ wzdrygn#". Nie dostrzeg" niczego oprócz rozko"ysanych traw i cieni %ciel#cych si$ w zag"$bieniach terenu. Wsun#" palec za ko"nierz zbroi i dotkn#" grubej pr$gi, która zrobi"a mu si$ na szyi. Rzuci" wzrokiem na swoich ludzi. Niektórzy k"adli si$ na ko)skich grzbietach, inni odkr$cali buk"aki i pili "apczywie. Poklepa" wa"acha po karku i wyczu" jego dr&enie. Rozejrza" si$ znowu. Nic. - Uwaga - powiedzia" cicho. Jak zwykle ka&de s"owo koszto wa"o go wiele wysi"ku. - Mój ko) si$ boi. Wasze te&? Zamiast odpowiedzi do jego uszu dobieg" dziki okrzyk wojenny, pe"en gniewu i jednocze%nie rado%ci. W migotliwym blasku letniego ksi$&yca pojawi"y si$ obna&one k"y, pazury, skórzana zbroja. Potwór wyprostowa" si$ na pe"n# wysoko%', odrzuci" g"ow$ do ty"u i rykn#" %miechem, jeszcze straszniejszym ni& niedawny wrzask bojowy. W jego r$kach l%ni"y dwa ostrza. Konie zar&a"y w panice i stan$"y d$ba, zrzucaj#c je(d(ców. Zacz$"y ich tratowa', kr$ci' si$ w kó"ko jak oszala"e, tarza' po ziemi. Po chwili pop$dzi"y na o%lep przez "#ki, na zachód. Jeden poci#gn#" za sob# nieszcz$%nika, który nie zd#&y" wypl#ta' nóg ze strzemion. Jego krzyki szybko ucich"y. - Zdaje si$, &e us"ysza"em jednog"o%ne „tak".
- 33 -
- Sk#d taki domys"? Dosyp zió" do ognia i dopiero wtedy spróbuj j# odci#gn#'. No, musimy rusza'.
do samego ko)ca. On w obliczu %mierci zapomnia" wszystkiego, czego si$ nauczy" przez lata uprawiania wojennego rzemios"a. Wykrzesawszy z siebie resztki woli, uniós" triatin$, która nale&a"a kiedy% do jego ojca. By" pewien, &e nieznajomy patrzy na niego ze wspó"czuciem, cho' nie widzia" jego twarzy pod kapturem. Szczup"a d"o), twarda jak &elazo, zacisn$"a si$ na jego nadgarstku. G"os, który przemówi" mu do ucha, brzmia" uprzejmie, niemal dwornie. -Pozwól. Zabójca delikatnym skr$tem wyj#" mu bro) z r$ki, po czym wbi" trójk#tne ostrze w jego pier%. W tej ostatniej chwili Karvolta ogarn$"o zdumienie, &e nie czuje bólu ani szarpni$cia, kiedy stoj#cy nad nim cie) wyci#gn#" miecz z rany. Zadanie u"atwi" mu ci$&ar bezw"adnego cia"a osuwaj#cego si$ na traw$. Nim dowódca oddzia"u pogr#&y" si$ w nieprzeniknionej ciemno%ci, us"ysza" strz$p rozmowy swojego kata z krwio&erczym gigantem. - Nie &a"owa"e% czasu, &eby do niego dotrze', panie. - Mia" ciekaw# bro). Do"#cz j# do naszej kolekcji.
Dym wisia" nisko w ci$&kim powietrzu, mieszaj#c si$ z porann# mg"#. Dziewczyna jeszcze nie wróci"a. Kilka minut wcze%niej uda"a si$ na drug# stron$ dolinki. Nic jednak nie wskazywa"o na to, &e szykuje si$ do ucieczki. Achmed czu" powolne i równomierne bicie jej serca. Zamiesza" g$sty gulasz perkocz#cy w kocio"ku nad ogniskiem. Cho' do tej pory te& nie by"a rozmowna, od poprzedniego wieczora nie odezwa"a si$ s"owem. W czasie marszu Grunthor kilka razy pyta" j#, czy dobrze si$ czuje, a ona za ka&dym razem kiwa"a g"ow#, patrz#c prosto przed siebie. W przeciwie)stwie do towarzysza, który uwa&a", &e dziewczyna jest w szoku, on sk"ania" si$ do przypuszczenia, &e Rapsodia my%lami przemierza stare szlaki, du&o trudniejsze ni& kamieniste pole, przez które szli. Zreszt# nie obchodzi"y go jej nastroje. Ju& podczas pierwszej rozmowy z Grunthorem po ucieczce z Easton o%wiadczy", &e powinni zabra' j# ze sob#. Z ka&d# chwil# córa? bardziej utwierdza" si$ w tym przekonaniu. Wcale nie troszczy" si$ o jej bezpiecze)stwo. Doszed" do wniosku, &e musi zachowa' j# przy &yciu, póki nie odkryje, co naprawd$ sta"o si$ z jego imieniem. Niewidzialna obr$cz podda)stwa, któr# nosi" na szyi, odk#d F'dor zdoby" nad nim w"adz$, znikn$"a bez %ladu. Uwolni" si$ od niej w chwili, kiedy w mrocznym zau"ku miasta Rapsodia przedstawi"a go stra&nikom. Co wi$cej, sta" si$ innym cz"owiekiem. Ta lekkomy%lna dziewczyna by"a obdarzona niebezpieczn# moc#. Ogromn#, skoro ujarzmi"a wol$ F'dora. Pot$&na i g"upia. Wspaniale! Achmed prychn#" z irytacj#. Na szcz$%cie zmiana imienia nie odebra"a mu wrodzonego daru. Teraz te&, tak samo jak od dnia narodzin, w snach i na jawie s"ysza" bicie milionów serc. Lecz jeszcze nie zna" siebie nowego. Musi zatrzyma' dziewczyn$ przynajmniej do ko)ca podró&y, by si$ upewni', &e niczego nie przeoczy". Przed zniewoleniem by" panem nie tylko swojego losu, ale decydowa" równie& o &yciu innych ludzi. Nie wiedzia", czy dzia"anie Bajarki przywróci"o mu dawne mo&liwo%ci. Zamiast wdzi$czno%ci odczuwa" z"o%'.
Grunthor znalaz" Rapsodi$ w tym samym miejscu, w którym j# zostawi". Siedzia"a bez ruchu, wpatrzona przed siebie. Odsun#" nog# cia"o jednego z &o"nierzy Michaela, który upad" tu& obok niej. Nachyli" si$ i delikatnie podniós" j# z ziemi. -Wszystko w porz#dku, panienko? Dziewczyna powiod"a pustym wzrokiem po pobojowisku i lekko skin$"a g"ow#. Roztarta ramiona, jakby by"a przemarzni$ta, ale poza tym nie zdradza"a &adnych emocji. Ruszy"a przed siebie. -Prawdziwy ho"d dla twojej urody - odezwa" si$ Achmed z po s$pnym u%miechem. - Zgin$li z t$sknoty, &eby znowu ci$ ujrze'. Rapsodia zatrzyma"a si$ przy trupie Karvolta. Przewróci"a go na bok, &eby zobaczy' twarz. Wstrz#sn#" ni# dreszcz. Wymierzy"a kopniak w g"ow$ martwego dowódcy, a potem kolejne, z coraz wi$ksz# nienawi%ci#. Oddycha"a p"ytko i mamrota"a przekle)stwa. Grunthor by" zachwycony. -Nie(le jak na ma"# %licznotk$! Mog"aby nas paru nauczy', nie s#dzisz, panie? Chyba zna"a tego cz"owieka. Achmed u%miechn#" si$.
- 34 -
Rapsodia przesta"a &u' tward# skórk$. -Przed nami? Dzisiaj? Nie rozumiem. Przecie&... "udzi' Michaela nie &yj#. Drak poda" kubek Grunthorowi. -Czy wszyscy Bajarze lubi# pochopnie wyci#ga' wnioski? Michael ma wielu &o"nierzy. Naprawd$ my%lisz, &e wys"a" tylko jeden oddzia"? Zignorowa" ostre spojrzenie Grunthora i uniós" kubek do ust. Rapsodia zblad"a, ale po chwili odzyska"a spokój. -Jak daleko jest do Wielkiego Drzewa? - Nieca"e dwa tygodnie marszu, je%li pogoda si$ utrzyma. Dziewczyna skin$"a g"ow#. - Nadal chcecie, &ebym z wami posz"a? Achmed zgarn#" z dna naczynia resztk$ gulaszu i obliza" palec. Nast$pnie wyczy%ci" kubek traw# i schowa" go do worka. Zarzuci" ekwipunek i bro) na plecy, pod czarny p"aszcz. Pytanie przez ca"y czas wisia"o w powietrzu. - Zastanowi$ si$, pod warunkiem &e dotrzymasz nam kroku i b$dziesz trzyma' buzi$ na k"ódk$.
Poranny wiatr przyniós" cichy d(wi$k, który uspokoi" pulsowanie krwi, oczy%ci" umys". Dziewczyna %piewa"a. +ó"ty promie) s"o)ca przebi" si$ przez mg"$ zmieszan# z dymem, rozja%niaj#c szaro%' poranka. Achmed zerkn#" na Grunthora, który w"a%nie otworzy" oczy i jak zahipnotyzowany spojrza" ku miejscu, z którego dobiega" g"os Rapsodii. -Co to? - zapyta" gigant, potrz#saj#c g"ow#, jakby chcia" si$ rozbudzi'. Jego towarzysz zamiesza" gulasz. -Mod"y. -Co? Achmed zab$bni" "y&k# w kocio"ek. -Ona pochodzi z Liringlasów, którzy pie%ni# czcz# wschody i zachody s"o)ca i gwiazd. Olbrzym u%miechn#" si$ szeroko. -Urocze. A sk#d to wiesz? Achmed wzruszy" ramionami i nic nie odpowiedzia". Drakowie i Lirinowie mieli wspólnych przodków, ale uzna", &e nie warto wspomina' o tym drobiazgu. Muzyka ucich"a, a jego opu%ci"o dobre samopoczucie, które chwil$ wcze%niej mu przynios"a. Kiedy Rapsodia wróci"a do obozowiska, na ukrytej pod kapturem twarzy Achmeda znowu go%ci" mars. Natomiast pos$pna mina, która jeszcze niedawno szpeci"a dziewczyn$, znikn$"a bez %ladu. Zast#pi" j# wyraz spokoju, niemal rado%ci. - Dzie) dobry - powiedzia"a Rapsodia z u%miechem. Gigant wyszczerzy" si$ od ucha do ucha. - Dobry, panienko. Lepiej si$ czujesz? Tak dzi$kuj$. Dzie) dobry, Achmedzie. - Nie czekaj#c na odpowied(, usiad"a przy swoim worku i zacz$"a pakowa' rzeczy. - Dzi$kuj$ za... pomoc zesz"ej nocy. S"o)ce wysz"o zza horyzontu, oblewaj#c %wiat ró&owoz"otym %wiat"em, dodaj#c blasku w"osom dziewczyny. Rapsodia wyj$"a z kieszeni suchy chleb. Strz#sn$"a okruszki z br#zowych we"nianych spodni i bia"ej koszuli, pobrudzonej traw# i ziemi#. Chcia"a pocz$stowa' kromk# towarzyszy podró&y, ale odmówili, wiec zacz$"a je%' sama. Pospiesz si$ - powiedzia" Achmed, nak"adaj#c gulasz do dwóch poobijanych cynowych kubków. - Dzisiaj przez nami kawa" drogi
Przez dwana%cie koszmarnych dni w$drowali w morderczym tempie. Zatrzymywali si$ rzadko i na krótko. Postoje nie zale&a"y od pory dnia czy nocy, lecz od decyzji Achmeda, który wyprawia" si$ na rekonesanse. Rapsodia odnosi"a wra&enie, &e on z daleka wyczuwa obecno%' &ywych istot, ludzi albo zwierz#t Bywa"o, &e ukrywali si$ godzinami, czekaj#c, a& minie ich grupa podró&nych. Mia"a wtedy okazj$ si$ zdrzemn#' i skwapliwie z niej korzysta"a, bo nigdy nie wiedzia"a, kiedy trafi si$ nast$pna. Zdarza"o si$ te&, &e je%li droga by"a wolna, szli przez ca"y dzie). Jako% dotrzymywa"a kroku towarzyszom, przyzwyczajonym do forsownych marszów. Zm$czenie u%wiadamia"a sobie dopiero wtedy, gdy stwierdza"a, &e s"o)ce znowu jest w tym samym miejscu, co w czasie ostatniego odpoczynku. Po tygodniu bez trudu dostosowywa"a si$ do narzuconego tempa. Wreszcie, ko"o poradnia dwunastego dnia, Achmed si$ zatrzyma". Zamienili z gigantem kilka s"ów w nieznanym Rapsodii j$zyku, po czym Bolg odwróci" si$ do niej i spyta": - No, panienko, jeste% gotowa na dziesi$ciomilowy bieg? - Bieg? Nie s#dz$, &ebym da"a rad$ po nieprzespanej nocy.
- 35 -
Prastare s"owa Wezwania, od%piewane przez kap"ana przy o"tarzu ofiarnym, pochodzi"y sprzed powstania %wiata, kiedy dopiero rodzi"y si$ &ywio"y. Zakl$cie odwo"ywa"o si$ do najstarszej i najbardziej podstawowej ze wszystkich wi$zi: mi$dzy ogniem i ras#, która od niego si$ wywodzi"a, F'dorami. Jej nieliczni pozostali przy &yciu przedstawiciele, perwersyjne, zazdrosne i chciwe istoty o zdradliwej naturze, d#&yli tylko do tego, by tak jak &ywio" poch"on#' wszystko, co je otacza. I podobnie jak ogie) nie mieli cielesnej postaci, lecz wybierali sobie gospodarza i &yli jego kosztem. Demon-duch, który zadomowi" si$ w Tsoltanie, najwy&szym kap"anie Bogini Pustki, powoli i cierpliwie przej#" nad nim w"adz$. Od chwili narodzin w ognistym "onie ziemi d"ugo obserwowa" zewn$trzny %wiat, starannie planowa" kolejne kroki, wynajdywa" s"abych i ma"o wa&nych gospodarzy, &eby zyska' dla siebie czas na nabranie mocy. Nawet kiedy po ich %mierci lub stoczonej walce przechodzi" do coraz pot$&niejszych &ywicieli, odwleka" moment ujawnienia si$, by mie' pewno%', &e nic mu nie przeszkodzi w osi#gni$ciu najwa&niejszego celu. Wybór Tsoltana okaza" si$ genialnym posuni$ciem, w dodatku kap"an uleg" ch$tnie. Dwoisto%' natury uczyni"a F'dora podwójnie silnym, dzi$ki z"agodzeniu wrodzonej zach"anno%ci du doz# rozwagi i opanowania. +yj#c raz w %wiecie ludzi, raz w mrocznej krainie czarnego ognia, bywa" na przemian cz"owiekiem i demonem. Lecz &aden z nich nie mia" mocy niezb$dnej, &eby ujarzmi' Brata. Z ziemi wokó" Iglicy zacz$"a parowa' rosa. W nagrzanym powietrzu letniej nocy ciep"e opary skr$ca"y si$ i ta)czy"y, powoli tworz#c chmury. W blasku ksi$&yca ob"oczki wyd"u&a"y si$ coraz bardziej, stopniowo przybieraj#c ludzkie kszta"ty. Pod obeliskiem utworzy"a si$ najpierw jedna, potem kilka, a na koniec mnóstwo %wietlistych i postaci, odzianych jak Brat, lecz z ciemn# pustk# wewn#trz kaptura, gdzie powinna znajdowa' si$ twarz. Istoty w szatach utkanych z mg"y by"y pocz#tkowo chude jak szkielety, ale w miar$ jak rozbrzmiewa" %piew, nabiera"y cia"a. Wyrasta"y im ogniste pazury, %wiadcz#ce o tym, &e w ich powstawaniu bra"a udzia" demoniczna moc. Tysi#ce oczu F'dora. Szing. Pod ziemi#, w ogromnej pieczarze, Tsoltan obserwowa" je przez oko Iglicy, drc z napi$cia i rado%ci. Postacie wisia"y nieruchomo
-Tego si$ obawia"em. Wskakuj mi na barana. Przykucn#" i klepn#" si$ w rami$. Rapsodia z trudem zbiera"a my%li. Gdy wreszcie zrozumia"a, &e olbrzym chce j# ponie%', wzdrygn$"a si$ na widok licznych r$koje%ci stercz#cych pod ró&nymi k#tami zza jego pleców. Równie dobrze mog"aby po"o&y' si$ na "o&u nabijanym gwo(dziami. -Nie. Przykro mi, ale nie mog$. Achmed spojrza" na ni# z irytacj#. -Jeste%my prawie na miejscu. Mamy ci$ tu zostawi', czy przyj miesz pomoc Grunthora? Wybieraj. Las ju& wida'. Tych, którzy go broni#, jeszcze nie, ale na pewno nie b$d# tolerowa' osób p$taj#cych si$ blisko ich zewn$trznych posterunków. Rapsodia powiod"a wzrokiem po okolicy. Nie mia"a poj$cia, gdzie si$ znajduje, i nie dostrzeg"a &adnego lasu. Po raz kolejny zacz$"a rozwa&a' pomys", czy nie zostawi' niebezpiecznych towarzyszy, ale tak jak poprzednio dosz"a do wniosku, &e przecie& ci dwaj j# uratowali, na swój sposób otoczyli opiek#. Zgodzi"a si$ z oci#ganiem. -Dobrze, ale najpierw pójd$ na w"asnych nogach, jak d"ugo dam rad$, zgoda? - Jak chcesz, panienko. Tylko mi powiedz, kiedy si$ zm$czysz. Rapsodia przewróci"a oczami. - Jestem zm$czona od wielu dni, ale przyznam si$, gdy ju& nie b$d$ mog"a dalej i%'. - W porz#dku.
Otoczony czerwonaw# mgie"k# ksi$&yc wisia" nisko. Milcz#cy obserwator wydarze). Wezwanie F'dora, które dobieg"o z podziemnej %wi#tyni, wydosta"o si$ na %wiat przez kamienn# wie&$ rysuj#c# si$ na tle czarnego nieba. Strzelisty obelisk by" cudem architektury, wspólnym dzie"em cz"owieka i natury. Tysi#ce ton bazaltu tworzy"o podstaw$ obsydianowej kolumny wie)cz#cej ogromn# fortec$ ukryt# mil$ pod ziemi#, w Wysokich Turniach, niedost$pnym pa%mie górskim na pó"nocy Serendair. Czarny monolit przewierca" p$dz#ce chmury, stercza" butnie ku niebu, zw$&aj#c si$ ku czubkowi wyrze(bionemu w kszta"t oka. Gdy rozbrzmia" %piew, opary mg"y przes"aniaj#cej Iglic$ rozwia"y si$ natychmiast. Oko przygotowywa"o si$ do poszukiwa).
- 36 -
w powietrzu, wch"aniaj#c coraz wi$cej ciep"a, które przekazywa" im pan. W miar$ jak on s"ab", robi"y si$ coraz silniejsze. W pustych kapturach od czasu do czasu pojawia" si$ b"ysk, który wygl#da" jak refleks ksi$&yca, ale by" to odblask soczewki wielkiego oka, utworzonego przez postacie. Szing czeka", raz w %wiecie &ywych ludzi, raz w królestwie duchów, przemieszczaj#c si$ miedzy nimi wraz ze swoim panem. Wys"any na poszukiwanie zdobyczy, stawa" si$ nieuchwytny jak wiatr, bezlitosny jak czas i nieub"agany jak %mier'. Tsoltan chwyci" si$ o"tarza. Si" ubywa"o mu z ka&d# chwil#. Za chwil$ tysi#c oczu zacznie wytrwale tropi' ofiar$, póki jej nie dopadnie. Najgorsze, &e Szing mia" zabra' ca"# jego si"$ &yciow#. Demon-kap"an zadr&a", ogarni$ty s"abo%ci#. Gdy ugi$"o si$ pod nim najpierw jedno, potem drugie kolano, zada" sobie pytanie, czy Brat doceni jego trud i po%wi$cenie. Uderzy" g"ow# w l%ni#c# obsydianow# posadzk$. Krew z rozbitego czo"a splami"a g"adki kamie). - Znajd(cie Brata - wyszepta". Tsoltan, najwy&szy kap"an, cz"owiek i symbiotyczny demon-duch, przetoczy" si$ na plecy i wlepi" pusty wzrok w ciemno%'. Mil$ wy&ej tysi#c Szingów wyruszy"o z wiatrem, pod niemrugaj#cym spojrzeniem obsydianowego oka.
Mamo, opowiedz mi o wielkim lesie. - Najpierw wejd( do wanny. Przytrzymaj si$ mojej r$ki. Mydlane ba)ki l%ni"y w blasku p"omieni, wirowa"y przez chwi l$ w powietrzu i znika"y przed u%miechni$t# twarz# matki. Ciep"a woda i &ar buchaj#cy od pieca. - Co tym razem wrzuci"a% do k#pieli? - Usi#d(. Lawend$, werben$, p"atki ró&, %niegow# papro'... - *niegow# papro'? Przecie& to si$ je! - W"a%nie. A dlaczego woda jest taka gor#ca, jak s#dzisz? Wcale ci$ nie k#pi$, tylko gotuj$ zup$. - Mamo, przesta) si$ ze mn# dra&ni'. Prosz$, opowiedz mi o lesie. Czy mieszkaj# tam Lirinowie tacy jak my? Matka usiad"a na pi$tach i opar"a "okcie o brzeg wanny. Jej twarz zachowa"a pogodny wyraz, lecz oczy zasz"y mg"# jak zawsze, kiedy wspomina"a przesz"o%'. - Pod pewnymi wzgl$dami tak. S# do nas podobni bardziej ni& ludzie, ale maj# inne kolory. -Jakie? - Bardziej pasuj#ce do lasu. Nasze odpowiadaj# barwom otwar tych przestrzeni i pól, które s# domem Liringlasów. - Delikatnie %ci#gn$"a jej wst#&k$. - Gdyby% mieszka"a w lesie, te pi$kne z"ote w"osy, które tak lubi tatu%, by"yby prawdopodobnie br#zowe albo rudawe, skóra ciemniejsza, oczy piwne zamiast zielonych. Dzi$ki temu stapia"aby% si$ z otoczeniem, mog"a niezauwa&ona chodzi' po puszczy. Kaskada ciep"ej wody. Szczypanie w oczy. -Mamo! - Przepraszam. Nie wiedzia"am, &e nagle si$ odwrócisz. Cho cia& przez chwil$ sied( spokojnie. - Czy u le%nych Lirinów te& s# ma"e dziewczynki? - Oczywi%cie. I mali ch"opcy, kobiety, m$&czy(ni. Równie& do my i miasta, tyle &e inne ni& nasze. - Zobacz$ je kiedy%? Czy w Roku Rozkwitania pójd$ do lasu tak jak ty? Mu%ni$cie d"oni# po policzku, smutek w oczach matki. - Nie wiem. Mieszkamy w%ród ludzi, dziecino. Tu jest nasz dom. Twój ojciec mo&e nie zechcie' piel$gnowa' zwyczajów mo jego rodu, zw"aszcza gdyby% musia"a wyjecha' na tak d"ugo. Trud no go wini'. Co by%my robili bez naszej dziewczynki?
5 Achmed z rzadka uznawa", &e mo&na bezpiecznie rozbi' obóz, a wtedy Rapsodia k"ad"a si$ jak najbli&ej ogniska mimo letnich upa"ów, które odczuwa"o si$ nawet w nocy. Trzaskanie p"omieni i zapach dymu uspokaja"y j# i dodawa"y otuchy, przypominaj#c dom, którego od dawna nie widzia"a. G"osy w jej snach ju& nie powtarza"y szyderczych s"ów Michaela i jemu podobnych, lecz pochodzi"y z odleglejszej przesz"o%ci, z dobrych czasów i mi"ych chwil sp$dzanych przy innym ogniu. W czujnym %nie pod go"ym niebem wspomnienia przynosi"y duszy ukojenie zamiast strachu.
- 37 -
-By"abym bezpieczna w%ród Lirinów, mamo, prawda? Nie nienawidziliby mnie za to, &e jestem w po"owie cz"owiekiem? Matka odwróci"a wzrok. - Nikt nie b$dzie ci$ nienawidzi". Nikt. Wsta), male)ka, i wyjd( ostro&nie. - Ch"ód powietrza, szorstki r$cznik energicznie tr#cy mokr# skór$. Ciep"o koszuli nocnej i matczynych ramion. Si#d( mi na kolanach. Uczesz$ ci$. -Opowiedz mi o lesie, prosz$. G"$bokie, melodyjne westchnienie. -Jest rozleg"y, jak si$gn#' wzrokiem, wi$kszy, ni& mo&esz sobie wyobrazi', pe"en zapachów i &ycia. Tylu kolorów nie widzia"a% nawet w snach. We wszystkich &yj#cych tam istotach mo&na us"ysze' jego pie%). Ludzie nazywaj# go Zaczarowan# T"uszcz#, ale Lirinowie znaj# jego prawdziw# nazw$: Yliessan, miejsce %wi$te. Gdyby% kiedy% si$ zgubi"a, las ci$ przyjmie, bo masz w sobie liri)sk# krew. Trzask p"omieni, migotliwy blask na w"osach matki. - Opowiedz mi o strumieniu Windershins, o Sadzawce Pragnie), o Szarej Skale. I o Wielkim Drzewie. Mamo, opowiedz mi o Sagii. - Znasz te opowie%ci lepiej ode mnie. -Prosz$! Mi$kka d"o) g"aszcz#ca po w"osach, ostre z$by grzebienia. - Dobrze, opowiem ci o Sagii, a potem od%piewamy modlitw$. Wielkie Drzewo ro%nie w sercu Yliessan. Jest tak wysokie, &e ledwo wida' dob$ ga"$zie. Nigdy nie zobaczysz wierzcho"ka, je%li nie jeste% ptakiem, bo najwy&sze konary si$gaj# nieba. Legendy mówi#, &e wyros"o w miejscu, gdzie zacz#" si$ Czas, gdzie %wiat"o gwiazd po raz pierwszy dotkn$"o ziemi; Sagia jest bardzo stara i czerpie moc z samego Czasu. Nazywa si$ j# równie& D$bem o G"$bokich Korzeniach, bo si$ga nimi do innych miejsc na ziemi, gdzie zacz#" si$ Czas. G"ówny korze) biegnie wzd"u& Axis Mundi, osi %wiata, a boczne oplataj# ca"# wysp$, wi#c j# ze wszystkim, co ro%nie. Wiadomo, &e to moc Sagii chroni Yliessan, tworzy jego pie%). A teraz chod(my. S"o)ce ju& zachodzi. Ch"ód wieczornego wiatru, ciemne smugi chmur na ostatnim skrawku bladoniebieskiego nieba tu& nad horyzontem. Blask pierwszej gwiazdy nad rozleg"ymi polami i dolinami. Czysty g"os matki, nieporadne próby dostosowania si$ do jej tonacji. !za na policzku matki.
- Bardzo dobrze, male)ka Szybko si$ uczysz. Wiesz, jak si$ nazywa tamta jasna gwiazda? -Oczywi%cie, mamo. To Seren, od której bierze nazw$ ca"a kraina. Obj$cia matki, ciep"e i silne. -To równie& twoja gwiazda, dziecko. Urodzi"a% si$ pod ni#. Pa mi$tasz, jak si$ na ni# mówi w naszym j$zyku? -Aria? -Tak, doskonale. Nie zapomnij, &e chocia& mieszkasz w%ród ludzi, pochodzisz z dumnego, szlachetnego ludu i oprócz ludzkie go masz równie& liri)skie imi$. Seren l%ni na po"udniowym firmamencie, nad lasem Yliessan. Tam zawsze zostaniesz przyj$ta z otwartymi ramionami. Je%li potrafisz odszuka' na niebie swoj# gwiazd$, nigdy si$ nie zgubisz, nigdy. Dotyk wielkiej szponiastej r$ki, gryz#cy dym ogniska. Przejmuj#cy poranny ch"ód. Niski g"os zag"uszaj#cy ostatnie s"owa matki. -Panienko? Obudzi"a% si$ ju&? ,Je%li potrafisz odszuka' na niebie swoj# gwiazd$, nigdy si$ nie zgubisz, nigdy". Rapsodia zacisn$"a powieki, próbuj#c zatrzyma' sen, ale obrazy przesz"o%ci szybko zblad"y w %wietle dnia. Poczu"a %ciskanie w gardle. Wsta"a z ziemi i otrzepa"a si$ z trawy. -Tak. Jestem gotowa.
Od kilku dni mieli przed sob# liri)ski las, zanim Rapsodia si$ zorientowa"a, co wida' na horyzoncie. Gdy w oddali, na skraju Szerokich !#k, po raz pierwszy dostrzeg"a szeroki ciemny pas, dosz"a do wniosku, &e niechc#cy zboczyli na wschód i teraz maj# przed sob# ocean. Powietrze nad nim dr&a"o jak nad ciep"ym morzem, przydaj#c mu tajemniczo%ci. Mimo opowie%ci matki nie by"a przygotowana na ogrom lasu i na moc, która z niego promienia"a. W po"udnie ukryli si$ w g#szczu traw i dopiero wtedy Rapsodia zrozumia"a, co rozci#ga si$ przed jej oczami. Wsta"a jak zaczarowana, wpatruj#c si$ w ciemny bór. Wielkie "apsko natychmiast chwyci"o j# za ty" p"aszcza i %ci#gn$"o na ziemi$. - Co ty wyprawiasz? Schowaj si$. Rapsodia ze z"o%ci# odepchn$"a r$k$ Grunthora. -Puszczaj. O co ci chodzi? Nikogo nie wida', chc$ tylko popatrzy' na las. - 38 -
-Cicho! - sykn#" obok niej rozkazuj#cy g"os. Tym razem pos"ucha"a bez s"owa protestu. Achmed patrzy" ku zachodowi, przykucni$ty za k$p# wysokiej trawy. Uniós" w gór$ otwart# d"o) z odchylonym palcem wskazuj#cym. -Widzieli ci$. Z oddali dobiega" jedynie szum wiatru. Achmed nadal trwa" w tej samej pozycji, oczy mia" zamkni$te, nas"uchiwa" w skupieniu. Rapsodia spojrza"a na zachód i zobaczy"a jedynie faluj#ce trawy. Nagle, du&o bli&ej, ni& si$ spodziewa"a, dostrzeg"a wy"aniaj#c# si$ z g$stwiny posta'. Br#zowoz"ote w"osy, twarz prawie takiego samego koloru jak po&ó"k"e trawy, stapia"a si$ z otoczeniem. Dziewczyn$ zala"y wspomnienia, poczu"a %ciskanie w gardle. Du&e oczy w kszta"cie migda"ów, wyra(nie zarysowane ko%ci policzkowe, g"adka skóra, smuk"a budowa cia"a, d"ugie ko)czyny. Lirin. Troch$ ciemniejszy ni& jej matka i Liringlas, którego kiedy% spotka"a, gdy zapu%ci"a si$ na "#ki otaczaj#ce Easton. Prawdopodobnie jeden z Lirinvedów, nomadów, którzy czuli si$ dobrze zarówno w lesie, jak i na otwartych przestrzeniach, ale nigdzie nie zagrzewali miejsca. Na s"o)ce nasun$"a si$ chmura, rzucaj#c cie) na pole. Rapsodia dostrzeg"a za zwiadowc# kilkadziesi#t par b"yszcz#cych oczu. Chwil$ pó(niej wszyscy Lirinvedowie znikli, jakby rozp"yn$li si$ w powietrzu. Nie odrywa"a wzroku od tamtego miejsca, lecz k#tem oka dostrzeg"a obok siebie b"ysk metalu. Achmed nie wiadomo kiedy zdj#" z pleców cwellan i trzyma" go teraz w r$kach, gotowy do u&ycia, ale nie wymierzony w cel. W Rapsodii zamar"o serce, gdy u%wiadomi"a sobie, &e Grunthor te& na pewno jest uzbrojony. Ogarni$ta panik#, zacz$"a gor#czkowo my%le'. Achmed jeszcze nie strzela", co uzna"a za dobry znak. Najwyra(niej nie chcia" rozlewu krwi. Pami$taj#c jednak, co obaj zrobili z lud(mi Michaela, nie mia"a w#tpliwo%ci, &e s# w stanie poradzi' sobie z ka&dym przeciwnikiem, niewa&ne jak licznym. Teraz jednak znajdowali si$ na obcym terenie, co mog"o dawa' mieszka)com "#k pewn# przewag$. Gorzej, &e Rapsodia nie wiedzia"a, po której stronie by"aby bezpieczniejsza. Cho' ci dwaj j# uratowali i nie próbowali jej skrzywdzi', nie ufa"a im. Rze( oddzia"u Michaela wywo"a"a w niej przera&enie. Czu"a si$ duchowo zwi#zana z Lirinami, ale dla nich by"a kim%
obcym, mo&e nawet wrogiem. Przypomnia"a sobie s"owa Grunthora:,,Las ju& wida'. Tych, którzy go broni#, jeszcze nie, ale na pewno nie b$d# tolerowa' osób p$taj#cych si$ blisko ich zewn$trznych posterunków". Nagle us"ysza"a za sob# ciche szcz$kniecie. Dyski zosta"y za"adowane do cwellana. Niesione wiatrem suche (d(b"o smagn$"o j# w twarz. Zamkn$"a oczy przed drobnymi nasionkami, które wysypa"y si$ z k"oska. Trawa "#kowa porastaj#ca rozleg"e równiny. Hymialacia, powiedzia" mentor na lekcji zielarstwa. Prawdziwa nazwa. Raptem opu%ci" j# strach, ale gard"o nada" mia"a zaschni$te. Odchrz#kn$"a i zacz$"a nuci'. Hymialacia. Hymialacia. Hymialacia. Hymialacia. Te ciche d(wi$ki wprawia"y powietrze w drgania. Czu"a je na skórze. Achmed dotkn#" jej pleców. Ostro&ny gest %wiadczy", &e Drak jej nie widzi. Stopi"a si$ z otoczeniem jak Lirinowie. Sama zmieni"a si$ w traw$ "#kow#. Drc# r$k# uj$"a d"o) Achmeda, nie przerywaj#c %piewu. Jestem Hymalacia, Achmed W#& jest Hymialacia... Powtarza"a ich imiona, w"#czaj#c do pie%ni melodi$ wiatru, chmur sun#cych po niebie, imi$ ciszy. Achmed %cisn#" jej r$k$, sygnalizuj#c, &e rozumie. Chwil$ pó(niej szepn#" co% w swoim j$zyku do Grunthora. Z Firbolgiem czeka"o j# trudniejsze zadanie; nie zna"a jego prawdziwego imienia. Szelest trawy omal nie wytr#ci" jej z transu. Lirinowie zbli&ali si$ cicho, nieub"aganie. Rapsodia zamkn$"a oczy i dotkn$"a ramienia olbrzyma. Pagórek, za%piewa"a cicho. Garb, kopiec, wzniesienie terenu, znane z w$drówek z ojcem po dolinach i wzgórzach rodzinnych stron. Pagórek. Otworzy"a oczy, wytrwale nuc#c pie%) imion. Przed ni#, w miejscu gdzie kuca" Grunthor, pojawi" si$ ma"y trawiasty wzgórek z m"odymi p$dami kar"owatych drzewek na szczycie. Przesun$"a nad nim d"o)mi. Pagórek, Hymialacia. Wiatr. Chmury. Trawy "#kowe. Przed sob#, w zaro%lach, dostrzeg"a nogi odziane w spodnie p"owego koloru i skórzane buty. Blisko, bardzo blisko. Pagórek, szepta"a, zachowuj#c spokój. Przeszkoda. Niebezpiecze)stwo. Pagórek. Nogi zwolni"y i nie zatrzymuj#c si$, skr$ci"y na po"udnie. Rapsodia te& nie widzia"a Grunthora ani Achmeda, tylko ko"ysz#ce si$ trawy. Nie s"ysza"a nic oprócz w"asnego %piewu, bzyczenia owadów, trzaskania suchych ga"#zek pod stopami Lirinów. Nie czu"a nic oprócz pal#cego s"o)ca i podmuchów ciep"ego wiatru. Hymialacia. *piewnym g"osem powtarza"a wci#& te same s"owa, a tymcza- 39 -
sem s"o)ce przesun$"o si$ na niebie i za%wieci"o jej prosto w oczy. Zamruga"a. Ju& dawno min$"o po"udnie. Z wyczerpania zasch"o jej w gardle. Pie%) imion nagle umilk"a. Po lewej stronie trawa si$ rozst#pi"a i z ziemi wsta" Achmed. -Poszli sobie - stwierdzi". Rapsodia spojrza"a w prawo. Ma"y pagórek urós" na jej oczach, rachityczne p$dy przybra"y solidniejsz# form$ niezliczonej broni. Kopiec u%miechn#" si$ do niej szeroko. - To by"o imponuj#ce, panienko. - Rzeczywi%cie - powiedzia" Achmed oschle. - Znowu spróbujesz nam wmówi', &e nigdy wcze%niej czego% takiego nie robi"a%? Rapsodia otworzy"a usta i w tym momencie niebo przekrzywi"o si$ pod dziwnym k#tem. Achmed chwyci" j# za rami$, "agodz#c upadek. Gdy ju& le&a"a na ziemi i patrzy"a na chmury, zobaczy"a tu& przed oczami wiruj#ce niebieskie kr$gi. -Wody! - wychrypia"a i straci"a przytomno%'.
- Znowu, panie. Jestem pewien. Co% tam jest Achmed te& wsta" i ruszy" w stron$ trawiastego wzniesienia. Ze szczytu popatrzy" na pomoc, wyt$&aj#c wzrok. Chwil$ pó(niej on równie& dostrzeg" skupisko migotliwych %wiate"ek. By"y ich setki, mo&e tysi#ce. Rozmieszczone w równych odst$pach, tworzy"y d"ug# lini$ poruszaj#c# si$ wolno na po"udnie. Ledwo widoczne w szarym pó"mroku, prawie natychmiast zgas"y. Tropiciele? Ale kto lub co mog"o by' takie wa&ne, &e tylu ludzi wys"ano z lampami w noc na pustkowie? Zanikn#" oczy i zsun#" kaptur z g"owy, &eby lepiej poczu' wibracje na skórze. Uniós" d"o), wyprostowa" jeden palec, otworzy" usta, &eby chwyci' wiatr i sprawdzi', czy (ród"o tysi#ca rytmów zbli&a si$ ku niemu. Nie wyczu" &adnego smaku, &adnego bicia serca ani wibracji. Otacza"a go cisza, któr# m#ci"o tylko po%wistywanie nocnego wietrzyka. Otworzy" oczy i znowu ujrza" krótki jak mgnienie b"ysk wielu ogników, bli&szy ni& przed chwil#. Potem zapad"a ciemno%'. Wiatr nie przyniós" najmniejszego drgnienia. Raptem jego uszy wype"ni" "omot, od którego w"oski zje&y"y mu si$ na skórze. To by"o jego w"asne serce. - O bogowie - wyszepta". Szing. Zabrali %pi#c# dziewczyn$ oraz jej rzeczy i pobiegli na o%lep ku wielkiemu mi)skiemu lasowi.
Zmierzch otuli" "#ki niczym szara mg"a, a Rapsodia jeszcze si$ nie obudzi"a. By"a pogr#&ona w g"$bokim %nie. Po raz pierwszy od pocz#tku podró&y nie dr$czy"y jej koszmary. Nie j$cza"a, nie rzuca"a si$ ani nie zrywa"a si$ z krzykiem mrocym krew w &y"ach. -Nic dziwnego, &e wycofa"a si$ z zawodu - skomentowa" Grunthor po jednej ze szczególnie m$cz#cych nocy. - Klienci nie mogli si$ wysypa'. Achmed jedynie si$ u%miechn#". Rapsodia tylko raz przewróci"a si$ na bok, a potem le&a"a spokojnie. S"o)ce znikn$"o za kraw$dzi# %wiata, nocna warta przesz"a z Achmeda na Grunthora. Firbolg wzi#" si$ za liczenie zapasów znalezionych w jukach &o"nierzy Michaela. Od czasu do czasu wlewa" nieprzytomnej dziewczynie do ust po par$ kropel wody z buk"aka. Potem wyci#gn#" si$ na ziemi po pó"nocnej stronie obozowiska. Gdy jeszcze bardziej si$ %ciemni"o, zerkn#" ku horyzontowi. Po chwili potrz#sn#" g"ow# i u"o&y" si$ wygodniej. Zaraz jednak usiad" prosto i traci" nog# %pi#cego towarzysza. Drak nie poruszy" si$, tylko otworzy" oczy. Co% widz$. Achmed uniós" si$ na "okciu i pod#&y" za spojrzeniem Grunthora. Mia" lepszy wzrok ni& on, zw"aszcza w nocy, ale nic nie zobaczy". Skoncentrowa" si$, lecz nie wyczu" w oddali &adnego bicia serca. Pokr$ci" g"ow#. Gigant wzruszy" ramionami, ale sekund$ pó(niej zerwa" si$ na równe nogi. Drak zamar".
6 Rapsodia obudzi"a si$ w ciemno%ci. Ksi$&yc zaszed", po niebie p$dzi"y chmury. Próbowa"a usi#%', ale zrezygnowa"a, kiedy za oczami poczu"a ostry ból. Ostro&nie przewróci"a si$ na bok i opar"a g"ow$ na d"oni. J$k, który wyrwa" si$ jej z piersi, zabrzmia" obco. Natychmiast zjawi" si$ przy niej Grunthor z wod#. Napi"a si$ z wdzi$czno%ci#, przytrzymuj#c buk"ak drc# r$k#. Gdy zaspokoi"a pragnienie, usiad"a powoli i rozejrza"a si$. Wcze%niej otacza"y ich wysokie trawy, teraz ukrywali si$ w rzadkim zagajniku. Na ca"kiem bliskim horyzoncie rysowa" si$ pas ciemniejszy ni& sama noc. Co to? - zapyta"a szeptem. - 40 -
Achmed zerkn#" na ni# spod kaptura. -Las. U%miechn#" si$ i odwróci" wzrok, ale zd#&y" dostrzec jej reakcj$. Rapsodii szybciej zacz$"o bi' serce, krew nap"yn$"a do twarzy. -Nie%li%cie mnie? Przez ca"# drog$? Jak %mieli%cie?! -Teraz to mówisz, panienko. Dlaczego wtedy nie protestowa"a%? Na widok jej gniewnej miny Grunthorowi u%miech znikn#" z warg. -Daj spokój, panienko. Przecie& nie mog"em ci$ zostawi' na "#kach. Chuda r$ka zacisn$"a si$ na jej ustach jak imad"o, zgrzytliwy g"os sykn#" do ucha: - Pos"uchaj uwa&nie, Pie%niarko, i oszcz$dzaj gard"o. Pod wieloma wzgl$dami ci si$ to op"aci. Na razie jeste%my sami, ale ju& nied"ugo. Dotarli%my prawie na skraj liri)skiego lasu, który jest du&o lepiej strze&ony ni& "#ki. Gdy wejdziemy do puszczy, musimy jak najszybciej dotrze' do Wielkiego Drzewa. Na po"udniowym wschodzie, niedaleko st#d, znajduje si$ posterunek obsadzony przez dwudziestu czterech stra&ników le%nych. To Lirindakowie, le%ni Lirinowie, wi$c w %wietle dziennym jeszcze trudniej ich dostrzec ni& tych, których spotkali%my, zanim uci$"a% sobie drzemk$. Jak mo&na ich omin#'? - Sk#d masz te wiadomo%ci? O tym, &e Michaela nie by"o w oddziale po%cigowym, te& z góry wiedzia"e%, podobnie jak o tym, &e zbli&aj# si$ Lirinvedowie i &e mnie zauwa&yli. Teraz znasz dok"adn# liczb$ stra&ników i wiesz, gdzie jest posterunek. Po co ci w ogóle moja pomoc? Achmed zmierzy" j# ch"odnym wzrokiem, po czym spojrza" w przestrze). Nie zamierza" wyzna' prawdy. Cho' we wschodnich krainach cieszy" si$ s"aw# legendarnego zabójcy, o jego darze wiedzia" tylko jeden przyjaciel " nieliczni wrogowie. Zastanawia" si$, jak sformu"owa' odpowied(, &eby osi#gn#' dwa cele: uspokoi' dziewczyn$ i jednocze%nie pozyska' j# do wspó"pracy. Zwykle gniew czy przera&enie zak"adnika nic by dla niego nie znaczy"y, lecz teraz sytuacja wygl#da"a ca"kiem inaczej. Pie%niarka nie tylko posiada"a wielk# moc, ale równie& emitowa"a wibracje, które mia"y na niego koj#cy, wr$cz zbawienny wp"yw. Mo&e by" to rezultat jej muzycznego wykszta"cenia. Zaczerpn#" powietrza i odpar", wac s"owa: -Nie my potrzebujemy twojej pomocy, tylko Lirindakowie. Rapsodia os"upia"a. -Jak to? - Tylko ty jeste% w stanie zapewni' im bezpiecze)stwo. Dziewczyna zmru&y"a oczy.
- Nie rozumiem. Achmed przeszy" j# spojrzeniem. - Nie musimy robi' im krzywdy. W przeciwie)stwie do reszty zadowolonych z siebie g"upców mieszkaj#cych w tej krainie Lirinowie, których spotkali%my na "#kach, i Lirindakowie &yj# w harmonii ze %wiatem. Nie s# %lepi, wiedz#, co si$ szykuje, a przynajmniej czuj#, &e co% wisi w powietrzu. Rapsodia zmartwia"a. - Co si$ szykuje? O czym mówisz? Spod kaptura dobieg" nieprzyjemny %miech. - Jak to mo&liwe, &e Pie%niarka niczego nie wyczuwa, nic nie s"yszy? Og"uszy" ci$ ha"as Easton? Pozosta"a% naiwna i niewin na, Rapsodio? Niewinna dziwka, dobre sobie! A mo&e bujasz w ob"okach? Zielone oczy na powrót przybra"y twardy wyraz. - Powiedz, o co chodzi. - Nie, Rapsodio, ty powiedz. Lirindakowie ze wschodniego posterunku w"a%nie id# w nasz# stron$. Niebawem do nas dotr#. Grunthor i ja musimy dosta' si$ do Wielkiego Drzewa, i to szybko. Nie pozwolimy, &eby cokolwiek nam przeszkodzi"o. Od ciebie zale&y, czy spotka ich krzywda. Na twarzy dziewczyny odmalowa" si$ niepokój. - Nigdy wcze%nie tutaj nie by"am. Nie wiem, gdzie jestem. Jak mo&esz ode mnie czegokolwiek oczekiwa'? Achmed zdj#" z pleców cwellan. - Widz$, &e nie mog$. Grunthor, przygotuj "uk. Niepokój przerodzi" si$ w strach. - Nie, prosz$! Nie róbcie tego. Prosz$! -Wi$c co proponujesz? Po wczorajszym popo"udniu spodzie wa"em si$ po tobie innej reakcji. Na ramieniu dziewczyny spocz$"a wielka d"o). -Spokojnie, panienko, na pewno potrafisz co% wymy%li'. Skup si$. Rapsodia nabra"a powietrza w p"uca i oczy%ci"a umys", tak jak uczy" Heiles, jej pierwszy mentor. Po chwili us"ysza"a g"os, który dawno temu snu" opowie%ci o liri)skiej puszczy. Mamo, opowiedz mi o wielkim lesie. Jest ogromny, wi$kszy, ni& potrafisz sobie wyobrazi', pe"en zapachów i &ycia. Tylu kolorów nigdy nie widzia"a%, nawet w snach. Jego pie%) rozbrzmiewa w ka&dym stworzeniu, które w lesie mieszka. Ludzie nazywaj# go Zaczarowan# Puszcz#, bo tamtejsze istoty i ro%liny s# dla nich ca"kiem obce. Lecz my, Lirinowie, znamy jego prawdziw# nazw$: Yliessan, %wi$te miejsce. - 41 -
Achmed dostrzeg" zmian$ w oczach Rapsodii. -No wiec? Lirinowie znaj# jego prawdziw# nazw$: Yliessan. Dziewczyna spojrza"a na gwiazdy. - Znam prawdziw# nazw$ lasu - powiedzia"a cicho. Na jej twarzy pojawi" si$ spokój i determinacja. - Lecz &eby wszystko by"o jasne, skoro wkrótce si$ rozstajemy: skorzystam ze swojej wiedzy, &eby ochroni' ich, a nie was. - Uczciwe postawienie sprawy - stwierdzi" Grunthor z u%miechem. Gdy nied"ugo potem patrol Lirindaków ich mija", nie dostrzeg" nic niezwyk"ego. Us"ysza" jedynie szum wiatru %piewaj#cego w koronach drzew i ruszy" dalej.
Dopiero teraz u%wiadomi"a sobie w pe"ni w"asne pochodzenie, cho' w ostatnich latach spotka"a wi$cej Lirinów ni& przez ca"e dzieci)stwo. W Easton, g"ównym o%rodku handlowym wschodniego wybrze&a, widywa"a przedstawicieli wszelkich ras. Mo&e w Yliessan zostanie przez lud matki przyj$ta z otwartymi ramionami. Mo&e wreszcie znajdzie si"$, &eby wróci' do domu.
O zachodzie weszli miedzy pierwsze drzewa. Poczekali jednak, a& zapadnie noc, nim odwa&yli si$ zapu%ci' g"$biej, czujnie wypatruj#c w ciemno%ci b"ysku oczu. Wiele razy podczas d"ugiej w$drówki Rapsodia szepta"a imi$ lasu: Yliessan, Yliessan, Yliessan. W odpowiedzi ga"$zie si$ rozchyla"y, krzaki je&yn i malin nie próbowa"y ich zatrzyma', lecz pozwala"y przej%' szybko i cicho mimo ciemno%ci. W szumie wiatru %migaj#cego w%ród li%ci, w nocnych odg"osach s"ysza"a zaproszenie, serdeczne powitanie. !apczywie ch"on$"a wonne powietrze, nape"nia"a p"uca, oczyszczaj#c je przy ka&dym wydechu. +a"owa"a, &e jest noc, bo ch$tnie by zobaczy"a, jak naprawd$ wygl#da las. Cho' dla Lirinów by"o to miejsce %wi$te i tylko oni znali jego nazw$, legendy o Zaczarowanej Puszczy i Wielkim Drzewie kr#&y"y w%ród ludów mieszkaj#cych nawet w odleg"ych krainach. Gdy poprzedniego dnia ukry"a dwóch towarzyszy i siebie przed oczami Liruwedów, zmog"o j# wyczerpanie, ale teraz las przywraca" jej si"y. Przepe"nia"a j# rado%' i poczucie bezpiecze)stwa jak we w"asnym domu. Ch"odny spokój oczyszcza" jej umys", koi" pó"liri)skie serce. Yliessan. Witaj, Dziecko Nieba. Yliessan. -Jakie% propozycje? Rapsodia drgn$"a. Achmed mówi" jej prosto do ucha, mimo &e chwil$ wcze%niej nie by"o go przy niej. - Co masz na my%li? - odszepn$"a. - Drzewo. Wiesz, gdzie jest? - W jego tonie brzmia"o silne nie zadowolenie. Zamkn$"a oczy i wystawi"a twarz na nocny wietrzyk, który przeczesywa" ga"$zie i li%cie. Jego szelest przypomina" szum morza w centrum miasta, na tyle odleg"ym od nabrze&a, &e nie dociera" do niego portowy zgie"k. Po d"u&szym skupieniu Rapsodia us"ysza"a niski, g"$boki ton, który dobiega" spod ziemi. Z pewno%ci# pochodzi" od Wielkiego Drzewa. Wskaza"a na po"udniowy zachód.
O %wicie dotarli na skraj lasu. Wia" "agodny wietrzyk. Rapsodia zdj$"a czarn# aksamitn# wst#&k$ i rozpu%ci"a w"osy. Oczy%ci"a umys" z bolesnych wspomnie), które zosta"y w nim jeszcze z poprzedniego dnia. Stan#wszy przed nieprzerwan# lini# drzew, próbowa"a przebi' si$ wzrokiem przez g#szcz listowia o wszelkich odcieniach zieleni, zajrze' w g"#b prastarego boru. *cisn$"o si$ jej serce, gdy wyobrazi"a sobie matk$ jako m"od# kobiet$, w"a%ciwie dziewczyn$ w Roku Rozkwitania, patrz#c# na las z tego samego miejsca, w którym ona teraz si$ znajdowa"a. Wysmuk"a, %redniego wzrostu, o z"otych w"osach splecionych w misterne liri)skie warkocze, ubrana w powiewn# tunik$ i dopasowane borillowe spodnie, uszyte wed"ug starych zasad, przepasana tradycyjn# skórzan# mekv#. Jej oczy zapewne b"yszcza"y podnieceniem. Ciekawe, czy by"a wtedy szcz$%liwa. Nawet je%li tak, to nied"ugo. Tu& po osi#gni$ciu dojrza"o%ci odby"a tradycyjn# pielgrzymk$ do Sagii i sp$dzi"a w lesie troch$ czasu, ucz#c si$ jego sekretów, ale nie lubi"a mówi' o tamtym okresie. Rapsodia dowiedzia"a si$ wszystkiego, dopiero kiedy mia"a kilkana%cie lat. Gdy Rok Rozkwitania dobieg" ko)ca, matka wróci"a z pielgrzymki i zasta"a dom zupe"nie pusty. Ca"a rodzina zgin$"a. Przez lata op"akiwa"a najbli&szych i nie mog"a od&a"owa', &e tylko ona prze&y"a. Gdyby potrafi"a cofn#' czas, nie opu%ci"aby domu, wola"aby zgin#' ze wszystkimi, ni& zosta' sama na %wiecie. Szcz$%cie, które pó(niej znalaz"a, by"o zm#cone przez wspomnienia. Rapsodia odczuwa"a taki sam nabo&ny l$k, jak kiedy% matka. - 42 -
-Tam. Achmed skin#" g"ow#. On te& wychwyci" cich# melodi$. W milczeniu ruszyli przed siebie, ostro&nie toruj#c sobie drog$ w%ród podszycia. W pewnym momencie Rapsodia zorientowa"a si$, &e to ona prowadzi, ale nie wpad"a w panik$, bo ton stawa" si$ coraz g"o%niejszy. Odbiera"a go teraz przez stopy. Przypuszcza"a, &e nie dotr# do celu przed %witem, wiec by"a zaskoczona, gdy z bardzo bliska us"ysza"a pie%) Wielkiego Drzewa. Dostrzeg"a, &e sosny tworz# ciemn# %cian$, barier$ niemal nie do przebycia. Melodia dochodzi"a w"a%nie zza tego niedost$pnego muru. Rapsodia i Achmed bez s"owa przyspieszyli kroku. Za sob# us"yszeli kilka st"umionych przekle)stw. Grunthor najwyra(niej nie s"ysza" pie%ni. Zbli&ali si$ ostro&nie do linii drzew. Czuli wokó" siebie obecno%' ludzi, ale nikogo nie widzieli. W ko)cu weszli miedzy strzeliste sosny o wierzcho"kach si$gaj#cych czarnego nieba. Ros"y tak g$sto, &e z trudem si$ mi$dzy nimi przeciskali, zw"aszcza Grunthor. Po drugiej stronie bariery przystan$li. Mech zas"any suchymi sosnowymi szpilkami ust#pi" miejsca dziewiczej, idealnie równej trawie. Blask ksi$&yca posrebrza" bladozielony dywan, który ci#gn#" si$ a& do nast$pnej linii drzew, jeszcze bardziej zwartej ni& pierwsza, z"o&onej z prastarych d$bów o s$katych pniach. Rapsodia zrobi"a krok, ale w tym momencie poczu"a, &e kto% ci#gnie j# z ty"u za p"aszcz. - Zaczekaj. Achmed i Grunthor, którzy pozostali w bezpiecznej g$stwinie, zacz$li si$ cicho naradza' we w"asnym j$zyku. Niecierpliwi"a si$. Przest$powa"a z nogi na nog$, nie mog"a usta' w miejscu. Drzewo j# wzywa"o, nagli"o do po%piechu. Trudno by"o si$ oprze' jego magnetycznemu przyci#ganiu. - My%la"am, &e wam si$ spieszy - sykn$"a ze z"o%ci#. Achmed uciszy" j# gestem r$ki i jeszcze raz si$ rozejrza". Nad le%n# "#k# zwiesza"y si$ ogromne konary, tworz#c li%ciaste sklepienie. Nie podoba"o mu si$, &e musz# przej%' przez rozleg"# polan$, ale wiedzia", &e nie ma innej drogi. Ostro&nie zdj#" cwellan z pleców i skin#" g"ow#. Nie s"ysza" w pobli&u bicia &adnych serc, oprócz swojego w"asnego. Wszyscy troje pu%cili si$ biegiem przez otwarte pole. Po drugiej stronie, tu& za lini# drzew, rozpo%ciera"a si$ g"$boka dolina wype"niona powietrzem jeszcze s"odszym ni& w pozosta"ej cz$%ci lasu liri)skiego. Nocne odg"osy ca"kiem ucich"y, kiedy skradali si$ ku
niej miedzy grubymi pniami. Cisza by"a prawie namacalna. Rapsodia z pocz#tku nic nie widzia"a. Dopiero kiedy oczy przywyk"y jej do ciemno%ci, w snopie ksi$&ycowego %wiat"a ujrza"a przed sob# Wielkie Drzewo, %wi$ty bia"y d#b, Sagi$, D#b o G"$bokich Korzeniach. Srebrnobia"# kor$, g"adk# jak kamyk na dnie strumienia, znaczy"y wy&"obienia g"$bokie jak rzeki. Rapsodia nie dostrzeg"a &adnych konarów, bo Wielkie Drzewo by"o tak wysokie, &e pierwsze ga"$zie gin$"y w mroku. Ziemi$ wokó" pnia za%ciela"y li%cie, zielone i dorodne, ze z"otym &y"kowaniem. Nie da"o si$ naraz obj#' spojrzeniem ca"ej Sagii. Pie) mia" taki obwód, &e gdyby stan$li wokó" niego w trzech ró&nych miejscach, nie us"yszeliby si$ nawzajem, nawet gdyby krzyczeli. D#b wype"ni"by g"ówny plac w Easton, na którym odbywa"y si$ wszelkie publiczne uroczysto%ci. Jego ogrom wzbudzi" w Rapsodii podziw i jednocze%nie l$k, zw"aszcza kiedy stwierdzi"a, &e jest sama. Rozejrza"a si$ za towarzyszami podró&y, ale nigdzie ich nie dostrzeg"a. Gdy nagle sobie u%wiadomi"a, &e nie zna ich zamiarów, serce zacz$"o jej "omota', r$ce zrobi"y si$ zimne. Z wolna narasta"a w niej panika. Na szcz$%cie g"$boka cisza doliny koi"a, podobnie jak g"$boki ton Wielkiego Drzewa. W jego prostej pie%ni Rapsodia wyczuwa"a m#dro%' wieków. Zamkn$"a oczy " s"ucha"a najczarowniejszej melodii na %wiecie. Gdy tak sta"a, ch"on#c hymn Sagii, ust#pi"o napi$cie mi$%ni szyi, które dokucza"o jej od dwóch tygodni, odk#d w tawernie Pod Pióropuszem zjawi" si$ Gammon. Ogarn#" j# spokój. Muzyka przemawia"a do tej cz$%ci jej duszy, o której istnieniu dawno zapomnia"a. Znowu us"ysza"a g"os matki, jak w niedawnym %nie. Matka opowiada"a po liri)sku stare ba%nie, %piewa"a rytualne pie%ni, wyra&aj#ce cze%' dla cudów natury takich jak Wielkie Drzewo. Rapsodia nie wiedzia"a, jak d"ugo trwa bez ruchu, z zamkni$tymi oczami ws"uchuj#c si$ w hipnotyczn# melodi$. Raptownie wróci"a do rzeczywisto%ci, kiedy kto% chwyci" j# za rami$ i szepn#" cicho: - Gdzie si$ podziewasz? Chod(, czekamy. Odwróci"a si$ zaskoczona. - Na co czekacie? S#dzi"am, &e przyszli%my z"o&y' pok"on Sa gii. W"a%nie to robi$. - Chod(, znalaz"em g"ówny korze). -I co z tego? - Nie chc$ rozlewu krwi. W g"osie Achmeda brzmia"o ostrze&enie. Rapsodia zmartwia"a ze strachu, lecz po chwili zala"a j# fala w%ciek"o%ci. - 43 -
- Co mia"y znaczy' te s"owa? Czy to gro(ba? Zamiast odpowiedzie', Achmed uniós" r$k$. Trzyma" w niej klucz wykonany z materia"u podobnego do ko%ci, ale l%ni#cego niczym wypolerowane z"oto i tak przejrzystego, jakby kto% schwyta" w mroku refleks s"o)ca. Blask zak"u" Rapsodi$ w oczy. - Chcesz zobaczy', do czego pasuje, czy b$dziesz tu sta' jak g"upia? - Nie, pójd$ za tob# jak g"upia. Kipi#c z"o%ci#, ruszy"a za Achmedem. Spojrza"a w gór$, ale i tym razem nie dostrzeg"a &adnych konarów. Fragment li%ciastego dachu zobaczy"a dopiero w du&ym odbiciu Wielkiego Drzewa w sadzawce znajduj#cej si$ po jego po"udniowej stronie. Pie%) Sagii nios"a si$ po wodzie, wzbudzaj#c dreszcze w duszy Rapsodii.
- Chcia"aby% zobaczy' pocz#tek Czasu? A serce Wielkiego Drzewa lub ca"ego %wiata? Co da"by Lirin, &eby poczu' jego bicie? -Nie. Grunthor u%miechn#" si$ szeroko. - Wiesz, co ci powiem, panienko? Chod( z nami, to uratujesz korze) przed zniszczeniem. Zostawisz nas samych, a... Rapsodia j$kn$"a z przera&enia. - Nie odwa&ycie si$! To %wi$ty d#b, (ród"o m#dro%ci ca"ego ludu Lirinów, nie tylko tych, którzy mieszkaj# w lesie. Uszkodzenie go w jakikolwiek sposób... , - ...nie by"oby trudne, panienko. Grunthor znikn#" w ciemnej dziurze. Achmed zajrza" do %rodka, przes"aniaj#c dziewczynie widok. -Nie chcesz zobaczy', jak tam jest? Rapsodia bardzo chcia"a mimo l$ku przed zbezczeszczeniem u%wi$conego miejsca. Na sam# my%l, &e dwaj intruzi wchodz# do Sagii, lek %cisn#" j# za gard"o. Doskonale wiedzia"a, &e nie ma szansy ich powstrzyma', ale musia"a spróbowa', nawet za cen$ w"asnego &ycia. - Stójcie! - krzykn$"a, wyci#gaj#c sztylet. - Decyduj si$ szybciej - rzuci" Achmed, znikaj#c w otworze. Ciekawe, co powiesz stra&nikom Lirindakom, którzy na pewno zjawi# si$ lada chwila. Na twoim miejscu wola"bym st#d znikn#'.Grunthor, wzi#"e% siekier$? Rapsodia obejrza"a si$ sp"oszona. Wydawa"o jej si$, &e z oddali rzeczywi%cie dobiega odg"os cichych kroków. Co gorsza, pie%) wyra(nie si$ zmieni"a, jakby stary d#b odczuwa" ból. Przyjrza"a si$ dziurze, w której znikn$li Drak i Firbolg. Z niepokojem przesun$"a d"oni# po srebrzystej korze i poczu"a pod palcami wibracje, które wcze%niej odbiera"a sercem. Kiedy szuka"a uszkodze) w prastarym d$bie, z otworu wysun$"a si$ r$ka, chwyci"a j# za rami$ i wci#gn$"a do podziemnego korytarza. Rapsodia krzykn$"a, a tymczasem Achmed przekaza" j# Grunthorowi i szybko przekr$ci" klucz. Drzwi z kory zamkn$"y si$ cicho, pogr#&aj#c ich w ca"kowitej ciemno%ci.
Przystan$"a na chwil$, zauroczona niecodziennym widokiem, a kiedy si$ ockn$"a, Achmed znowu gdzie% znikn#". Pobieg"a i po chwili ujrza"a go kl$cz#cego przy pniu. Zajrza"a mu przez rami$. W ziemi u podstawy Wielkiego Drzewa tkwi" klucz. - Patrz - powiedzia" Achmed krótko. Gdy przekr$ci" klucz w niewidocznym zamku, w gór$ uniós" si$ snop opalizuj#cych iskier. Po%ród nocy zaja%nia" prostok#t czerwonego %wiat"a wielko%ci sporych drzwi i prawie natychmiast zgas". Rapsodia cofn$"a si$ przestraszona. Szeroko otwartymi oczami patrzy"a, jak Grunthor unosi cz$%' korzenia, ods"aniaj#c dziur$ w ziemi. W %rodku panowa"a absolutna, wr$cz namacalna ciemno%'. - Co robicie?! - krzykn$"a, nim Achmed zd#&y" zas"oni' jej usta. -Ciii... Pos"uchaj. Oto jedno z miejsc, w których zaczaj si$ Czas. Moc wyspy si$ga wsz$dzie, dok#d prowadz# korzenie tego drzewa. - Odwróci" j# do siebie. - Musimy uciec tam, gdzie nawet demon, który nas %ciga... - Demon? -W"a%nie, chocia& demon to niew"a%ciwe s"owo. Raczej po twór, który da" mi ten klucz. Drzewo jest zwi#zane z materi# %wiata. Kryje si$ w nim pot$&na magia. Musimy pój%' tam, dok#d zaprowadzi nas tunel. Rapsodia spiorunowa"a go wzrokiem. - Wi$c id(cie. - Ty te& idziesz. - Achmed wyci#gn#" do niej r$k$. - Nie mog$. Nie chc$. - G"os zaczaj! jej dr&e'. - Dlaczego zak"adasz, &e z wami pójd$? - 44 -
plecy. Odwróci"a si$ i tu& przed sob# zobaczy"a jego bursztynowe oczy, dziwnie ludzkie w monstrualnej twarzy. Dostrzeg"a w nich wspó"czucie. -Drzwi znikn$"y, panienko. Przykro mi, ale ju& nie mo&emy za wróci'. Musimy i%' przed siebie. Rapsodia przenios"a gniewny wzrok na Achmeda. W %wietle pochodni jej oczy p"on$"y zielonym blaskiem. - Co to znaczy, &e nie mo&emy zawróci'? Wypu%'cie mnie st#d natychmiast! - Nie da rady. Utkn$li%my. Lepiej pogód( si$ z sytuacj# i chod( z nami. Nie b$dziemy czeka', a& si$ zdecydujesz.Z ka&dym oddechem powietrze robi"o si$ ci$&sze. - I%' z wami? Czy%cie zwariowali?! Tu nie ma dok#d i%'. - Naprawd$ lubisz wyci#ga' pochopne wnioski. Achmed W#& rozsun#" zwieszaj#ce si$ sznury podobne do ga"$zi i brn#c przez galaretowat# ciecz, przeszed" na drug# stron$ szybu, gdzie mi#&sz wygl#da" na cie)szy. Zdj#" skórzane r$kawice i powoli przesun#" d"o)mi po mi$kkiej powierzchni, a& znalaz" najs"absze miejsce. Zerkn#" na towarzysza. Grunthor skin#" g"ow# i zdj#" z pleców miecz o trójk#tnym ostrzu, który kiedy% nale&a" do Karvolta. Przybra" postaw$ jak do rzutu w"óczni#. Napi#" mi$%nie pot$&nych barków, zamachn#" si$ i z wielk# si"# wbi" triatine g"$boko w mi$sist# %cian$. Nast$pnie opar" si$ na niej ca"ym ci$&arem i szarpn#", wyrywaj#c kawa"ek na pó" zdrewnia"ej tkanki wielko%ci d"oni i konsystencji melona. Melodyjne wibracje Wielkiego Drzewa, st"umione od chwili, gdy znale(li si$ pod ziemi#, nagle zmieni"y si$ w og"uszaj#cy ha"as. Przesta), na bogów! - krzykn$"a Rapsodia, zeskakuj#c z pó"ki. - Ranisz Sagi$. Ruszy"a przez brej$ w stron$ Grunthora, ale zatrzyma" j# Achmed &elazn# d"oni#. - Bzdura. To tylko korze). Drzewo ma ich tysi#ce. Bolg zrobi" kolejn# wyrw$ we w"óknistej %cianie. Rapsodia zadr&a"a. - Dziura szybko si$ zasklepi. Nie zauwa&y"a%, &e korytarz wype"nia si$ przez ca"y czas, kiedy rozmawiamy? - Achmed wskaza" kleist# ciecz, w której stali. Jeszcze niedawno si$ga"a im do pasa, teraz dochodzi"a do piersi. Gigant po raz trzeci zamachn#" si$ trójgraniast# broni#. W szybie rozleg" si$ trzask. - Przebi"em si$, panie zameldowa" Grunthor. Achmed skin#" g"ow# i spojrza" na Rapsodi$. - Pos"uchaj uwa&nie, bo drugi raz nie powtórz$. Musimy wyj%'
7 Rapsodia umilk"a i próbowa"a wyrwa' si$ z r#k Bolga, ale olbrzym tylko si$ za%mia" i mocniej %cisn#" jej rami$. W tym momencie zorientowa"a si$, &e grz$(nie po pas w ciep"awej brei, w której p"ywaj# jakie% rozci#gliwe liny utrzymuj#ce jej ci$&ar. Chwil$ pó(niej zaja%nia" male)ki ogienek i w jego nik"ym blasku pojawi"a si$ koszmarna twarz Achmeda. Z wra&enia dziewczynie zapar"o dech. Grunthor si$gn#" r$k# do ty"u, zdj#" z pleców pochodni$ i poda" towarzyszowi. Drak zapali" "uczywo i uniós" nad g"ow$. Wokó" nich zata)czy"y cienie. Zw$&aj#cy si$ ku górze szyb nikn#" w kompletnej ciemno%ci. Znajdowali si$ w nieregularnym walcu o pó"prze(roczystych %cianach koloni ciemnej zieleni, bladej &ó"ci i nakrapianej bieli. W miar$ jak przesuwa"o si$ po nich %wiat"o pochodni, Rapsodia zobaczy"a, &e s# grube, w"ókniste i mokre od brunatnej cieczy, takiej samej jak ta, w której stali po pas. Tunel bieg" wewn#trz korzenia. Z czasem wej%cie zaros"o g$st# ro%linno%ci#, która utworzy"a spr$&yst# sie'. W"a%nie na niej teraz balansowali. B"otnisty p"yn, który przemie%ci" si$ w momencie, gdy otworzyli drzwi, znowu nap"ywa" falami, wybijaj#c przez oka w pl#taninie "odyg. Od wilgotnego, pe"nego oparów powietrza skóra od razu zrobi"a si$ lepka. Rapsodia spojrza"a w gór$, ale nie dostrzeg"a nawet %ladu otworu, przez który weszli. *ciany by"y g"adkie, jakby nigdy si$ nie rozst#pi"y. . Ponowi"a prób$ uwolnienia si$ z r#k Grunthora. Gdy Firbolg pu%ci" j# na znak Achmeda, przesun$"a d"o)mi po wewn$trznej powierzchni pnia, lecz nie namaca"a &adnej rysy. Tu& obok siebie, na wysoko%ci biodra, zauwa&y"a du&y w$ze". Z trudem wydoby"a nog$ z b"otnej mazi i ostro&nie postawi"a na nim stop$. Wygl#da" na dostatecznie mocny, &eby ud(wign#' jej ci$&ar, wi$c znalaz"a oparcie dla r#k i podci#gn$"a si$ do góry. Gdy jej g"owa i ramiona znalaz"y si$ w szybie, drcymi r$kami zacz$"a na o%lep maca' wokó" siebie. +adnej szczeliny, &adnego otworu, &adnego korytarza. - Gdzie s# drzwi? - wykrztusi"a, usi"uj#c opanowa' strach. Co z nimi zrobili%cie? -Zamkn$li%my - odpar" Achmed bez cienia sarkazmu w g"osie. Gdy zachwia"a si$ na w#skiej pó"ce, Grunthor podpar" jej r$k# - 45 -
ze %rodka korzenia i i%' dalej po jego zewn$trznej stronie. Rozszerza si$ on i kurczy w zale&no%ci od tego, ile ma w sobie wody, wiec otacza go rodzaj tunelu, który pos"u&y nam jako korytarz. Znajdziemy w nim wod$ i powietrze. Je%li nie opu%ci nas szcz$%cie, dotrzemy do miejsca, gdzie b$dziemy bezpieczni przed tymi, którzy nas %cigaj#. Michael nigdy ci$ tam nie znajdzie. Decyzja nale&y do ciebie. Mo&esz pój%' z nami albo zosta' tutaj i uton#', gdy korze) wype"ni si$ wod#. Twój wybór. Oszo"omiona Rapsodia uwolni"a si$ z jego r#k i ruszy"a w stron$ dziury, któr# wyr#ba" Grunthor. Gdy wielkolud si$ odsun#", wetkn$"a g"ow$ w otwór. Na dole zobaczy"a nieprzeniknion# ciemno%'. Spojrza"a w gór$. To samo. Szyb otaczaj#cy bia"awy korze) bieg" w czarn# przepa%', prosto w g"#b ziemi. Tymczasem Achmed sprawdzi" ekwipunek. -Idziesz? Dopiero w tym momencie, z si"# b"otnej lawiny, dotar"a do Rapsodii powaga sytuacji, omal nie zwalaj#c jej z nóg. Uwi$ziona wewn#trz Wielkiego Drzewa, mog"a jedynie i%' w bezdenn# otch"a), któr# pod sob# widzia"a. Ju& sama konieczno%' ucieczki z Easton by"a dla niej straszna, ale na my%l o innych rzeczach, które musia"aby zostawi', wyst#pi" na ni# zimny pot. Odepchn$"a Achmeda, wróci"a na dawne miejsce i z rozpacz# zab$bni"a pi$%ciami w wewn$trzn# %cian$ korzenia. Ogarni$ta panik# zacz$"a wzywa' pomocy, wrzeszcze' z ca"ych si", w nadziei &e us"ysz# j# Lirinowie strzeg#cy %wi$tego Wielkiego Drzewa. Potem d"ugo nas"uchiwa"a odg"osów zbli&aj#cej si$ odsieczy. Na pró&no. M$&czy(ni spojrzeli na siebie, potem na ni#. Rapsodia znowu zacz$"a krzycze'. Ponawia"a próby jeszcze cztery razy, zanim Achmed straci" cierpliwo%'. Postuka" j# po ramieniu. -Je%li ju& sko)czy"a% z wrzaskami, proponuj$, &eby%my rusza li. Jak chcesz, mo&esz sp$dzi' ostatnie chwile &ycia, gadaj#c do %ciany. Niezbyt produktywne zaj$cie, ale twój wybór, przynajmniej póki otwór si$ nie zasklepi. Rapsodia wybuchn$"a szlochem, co niecz$sto si$ jej zdarza"o. Wszyscy, którzy j# znali, wiedzieliby, &e jest to przejaw skrajnej rozpaczy. Drak skrzywi" si$ z bólu wywo"anego przez silne wibracje. Chwyci" j# za rami$ i warkn#" bez cienia wspó"czucia: -Przesta)! Je%li chcesz i%' z nami, pami$taj, &e nigdy wi$cej nie wolno ci tego zrobi'. Od tej chwili p"acze i lamenty s# zabronione. A teraz decyduj, czy z nami idziesz... oczywi%cie je%li umiesz si$ powstrzyma' od tego ha"a%liwego zawodzenia. Sko)czywszy tyrad$, zlekcewa&y" twarde spojrzenie, które rzu-
ci" mu towarzysz, i zbli&y" si$ do dziury. Grunthor natomiast obdarzy" dziewczyn$ u%miechem. -Uspokój si$, panienko, nie b$dzie tak (le. Pomy%l, &e czeka ci$ przygoda. Kto wie, co znajdziemy na ko)cu drogi, a poza tym ju& nigdy wi$cej nie b$dziesz musia"a ogl#da' Zarazy Morowej. Wymieni" spojrzenie z Achmedem i skin#" mu g"ow#. Drak znikn#" w otworze. - Rodziny i przyjació" tak&e - doda"a Rapsodia, po"ykaj#c "zy. - Niekoniecznie, kochanie. To, &e Achmed i ja nie zamierzamy wraca' na Serendair, nie oznacza, &e ty nie mo&esz tego zrobi'. Ale trudno wróci' do miejsca, którego si$ nie opu%ci"o, prawda? Rapsodia omal si$ nie u%miechn$"a. Potwór z sennych koszmarów próbowa" dodawa' jej otuchy, a z pozoru bardziej ludzki z dwóch towarzyszy podró&y traktowa" j# z ca"kowit# oboj$tno%ci#, czasami wr$cz okrutnie. Mo&e to wszystko jej si$ %ni? Otar"a "zy i ci$&ko westchn$"a. - Chyba rzeczywi%cie nie mam wyboru. Chod(my. Ten korze) musi gdzie% wychodzi' na powierzchni$. - Dzielna dziewczyna - pochwali" j# Grunthor. - Lepiej id( za mn#, skarbie. Wola"bym na ciebie nie spa%'. Wszed" do czarnej dziury, w której przed chwil# znikn#" jego towarzysz. Rapsodia przekroczy"a kraw$d( rozdarcia i namaca"a p$d, który m$&czy(ni wykorzystali jako lin$. Chwyci"a go mocno i ostro&nie zacz$"a opuszcza' si$ w ciemno%'. Wkrótce mia"a si$ przekona', jak trafnie nazwano D#b o G"$bokich Korzeniach.
Michael chodzi" w%ród cia" swoich ludzi i w"osy je&y"y mu
si$ ze zgrozy. Nie znalaz" wprawdzie &adnych %ladów tortur ani rytualnego kaleczenia cia", w dodatku sam robi" w &yciu straszniejsze rzeczy, ale tym razem najwi$ksze przera&enie budzi"a w nim niezwyk"a skuteczno%' zabójców. Gammon szed" cicho za nim, wzrok wlepia" w ziemi$. Ba" si$ odezwa', ba" si$ podnie%' oczy na dowódc$, który móg" w nich zobaczy' strach. Widywa" potwomiejsze rzezie, wi$cej trupów na pobojowiskach, ale jeszcze nigdy nie zetkn#" si$ z tak# nonszalancj# i brakiem ludzkich uczu'. Michael przynajmniej lubi" swoje zaj$cie. Profesjonalna oboj$tno%' by"a stokro' gorsza od jego zajad"o%ci. Wreszcie dowódca zatrzyma" si$. i skinieniem g"owy kaza" Gammonowi pomóc &o"nierzom, którzy uk"adali cia"a na stosie pogrzebowym. Sam spojrza" po rozleg"ej "#ce, na której jego oddzia" po%cigowy zosta" wybity do nogi. D"oni# os"oni" jasnoniebieskie oczy - 46 -
przed popo"udniowym s"o)cem. Nie dostrzeg" ani jednego miejsca nadaj#cego si$ na zasadzk$. Wsz$dzie, jak okiem si$gn#', wysoka trawa, sucha od letniego upa"u, ko"ysz#ca si$ cicho na wietrze. Istnia"a tylko jedna mo&liwo%'. Brat. Michaelowi nagle zasch"o w gardle. Pomy%la" o dziewczynie. Faluj#ce trawy, roz%wietlone s"onecznym blaskiem, skojarzy"y mu si$ z jej d"ugimi, z"otymi, jedwabistymi w"osami. Jak&e uwielbia" ich mu%ni$cia na nagiej piersi. To wspomnienie cz$sto go nawiedza"o, ale stara" si$ je odp$dza', bo rozprasza"o i nara&a"o na niebezpiecze)stwo. Lecz dziewczyna znikn$"a, a "#kowe trawy b$d# mu od tej pory przypomina', &e ju& nigdy wi$cej jej nie zobaczy. Je%li Brat j# porwa", dla niego by"a stracona. Drak na pewno j#, zabi" i wrzuci" cia"o do morza, zanim opu%ci" Easton. Niewiele wiedziano o legendarnym zabójcy oprócz tego, &e nie ma serca ani &adnych cielesnych dz, które dawa"yby Rapsodii cie) szansy na prze&ycie. - Spalcie cia"a - rozkaza". - Zbierzcie ekwipunek i siod"a. Koniec poszukiwa).
pojawi"y si$ dwa ogromne "apska, a za nimi twarz Grunthora, wilgotna od wyziewów. Nawet w mroku wida' by"o jego szeroki u%miech. - O co chodzi, ksi$&niczko? - Chyba nie dam rady - wyszepta"a Rapsodia, nienawidz#c samej siebie za s"abo%'. - Oczywi%cie, &e dasz rad$. Tylko si$ nie spiesz. -Jestem Lirink#... Firbolg si$ za%mia". - Lepiej mi nie przypominaj. Dzi% jeszcze nic nie jad"em. - ...i nie czuj$ si$ dobrze pod ziemi#. - Widz$. Mo&e w takim razie udziel$ ci lekcji? Chod(. – Skin#" na ni# r$k#. Drug# trzyma" si$ w"óknistej liny. Rapsodia ostro&nie przesun$"a si$ na brzeg wyst$pu i spojrza"a w dó". -To twój pierwszy b"#d. Nigdy nie patrz w dó". Zamknij oczy i odwró' si$. Pos"usznie wype"ni"a polecenie. P"ytki zbroi zaskrzypia"y cicho, kiedy Bolg muskularnym ramieniem otoczy" j# w pasie i zdj#" z pó"ki. Z trudem zdusi"a okrzyk przestrachu. Nozdrza wype"ni" jej zapach metalu, potu, wilgoci i ziemi. -Dobrze. Nie otwieraj oczu, obejmij korze) i poszukaj punktu oparcia. Bezpieczna w ramionach Grunthora, wyci#gn$"a r$ce przed siebie i zacz$"a przesuwa' nimi po chropowatej powierzchni. Po chwili lew# namaca"a ma"e wg"$bienie, a praw# - grub# odro%l. Chwyci"a si$ mocno. -Teraz stopy. Dobrze. Mo&esz otworzy' oczy. Tu& przed sob# ujrza"a c$tkowan# kor$ poznaczon# k"#czami i omsza"ymi naro%lami, szorstk# i nierówn# w przeciwie)stwie do g"adkiej wewn$trznej %ciany. Przy"o&y"a do niej ucho i us"ysza"a pulsuj#cy szum. Dosta"a g$siej skórki. Pie%) podzia"a"a na ni# koj#co, nawet tutaj, w czarnym grobie. -Wszystko w porz#dku? Rapsodia pokiwa"a g"ow#, nie odrywaj#c si$ od korzenia, upiornie bladego w pó"mroku. Wci#gn$"a g"$boko jego ostr# wo). W tym momencie ledwo ju& widoczna pochodnia zamigota"a i zgas"a z sykiem. -Sama widzisz, &e nie(le sobie radzisz. Nie patrz w dó", id( bez po%piechu. Je%li zaczniesz spada', z"api$ ci$. Olbrzym niezdarnie poklepa" j# po plecach i ruszy" w dó". -Dzi$kuje - mrukn$"a za nim Rapsodia.
8 Ju& na samym pocz#tku zacz$"y si$ k"opoty.
Tu& pod wyrw#, któr# Grunthor zrobi" w korzeniu, znajdowa" si$ niewielki wyst$p, liszajowata naro%l proporcjonalna do rozmiarów drzewa. Rapsodia opu%ci"a si$ na ni# i zerkn$"a w g"#b tunelu, którym oddalali si$ od niej dwaj towarzysze podró&y wraz ze s"abym migotliwym %wiat"em pochodni. -Poczekajcie! - zawo"a"a lekko drcym g"osem. - Za szybko idziecie. Ta)cz#ce wokó" cienie przyprawia"y j# o zawrót g"owy i zimne poty. - Zabawne - rozleg" si$ w dole zgrzytliwy g"os, wzmocniony i zwielokrotniony przez echo. - Mo&na by pomy%le', &e to raczej ty idziesz za wolno. - Prosz$! - krzykn$"a, walcz#c z narastaj#cym l$kiem. Odpowiedzia"a jej cisza. Raptem pó"ka zadr&a"a i na kraw$dzi - 47 -
Wymaca"a nast$pne uchwyty dla r#k, po czym ostro&nie opu%ci"a nog$, a& trafi"a na dogodny wyst$p. Ramiona ju& j# bola"y, d"onie piek"y, kolana dygota"y, a podró& jeszcze na dobre si$ nie zacz$"a.
mo&e jej zwalczy' panik$. Wzi$"a g"$boki oddech i zacz$"a cicho powtarza' jedn# nut$. Woda w stawie by"a ch"odna, pokryta zielon# pian#, przez któr# nie mog"a dojrze' dna. ...Tato? Jestem tu, dziecko. Wolno poruszaj ramionami. Tak lepiej. Zimno mi, tato. Tu jest za g"$boko. Pomó& mi. Spokojnie. Przytrzymam ci$... Zaczerpn$"a powietrza i poczu"a, &e %ci%ni$te p"uca rozpr$&aj# si$ troch$. Przed oczami stan$"a jej u%miechni$ta twarz ojca, krople skapuj#ce z brody i krzaczastych brwi, stru&ki p"yn#ce po policzkach. ...Nie woda jest gro(na, tylko strach. Zachowaj spokój. Rapsodia kiwn$"a g"ow#, tak jak wtedy, ale zamiast wody ze stawu strz#sn$"a z w"osów kropelki potu. ...Bardzo tu g"$boko, tato. Fontanna wody z ust ojca. To niewa&ne, póki masz g"ow$ na powierzchni. Mo&esz oddycha'? Tak. Wi$c nie przejmuj si$ g"$boko%ci#. Skup si$ na oddychaniu, a b$dzie dobrze. I nie wpadaj w panik$. Ona najpr$dzej ci$ zabije. Kolejny oddech by" jeszcze "atwiejszy. Wspomnienia to pierwsze (ród"o wiedzy, mawia" Heiles, jej mentor. Kryje si$ w nich wielka moc, bo sama je zapisa"a%. Z nich przede wszystkim czerp si"$ i m#dro%'. Ju& dwa razy si$gn$"a w przesz"o%' i znalaz"a to, czego potrzebowa"a. G"$boko%' nie ma znaczenia. Skup si$ na oddychaniu, a b$dzie dobrze. I nie wpadaj w panik$. Powoli otworzy"a oczy. - Panienko? Zaskoczona g"osem dobiegaj#cym z do"u, na chwil$ straci"a równowag$. Kurczowo obj$"a korze), ale mimo to zacz$"a si$ zsuwa'. Kora zdziera"a skór$ z r#k, odrosty i boczne p$dy "ama"y si$ pod jej ci$&arem, kalecz#c j# i smagaj#c po twarzy. Spada"a jak kamie), a& w pewnym momencie zatrzyma"a si$ gwa"townie na Grunthorze. Jego cia"o przej$"o ca"y impet i nawet nie drgn$"o. Rapsodia wykr$ci"a szyj$ i zobaczy"a weso"y u%miech na du&ej szaro-zielonej twarzy. -Witaj, ksi$&niczko! Ca"y czas mia"em nadziej$, &e wreszcie kiedy% zaczniesz spada'! Mo&e fili&ank$ herbaty? +art roz"adowa" napi$cie, które w niej narasta"o od dwóch tygo-
Wydawa"o si$, &e schodz# ju& wiele godzin, mo&e nawet dni. Znajduj#c du naro%l albo k"#cze, Rapsodia za ka&dym razem korzysta"a z okazji, &eby odpocz#', da' wytchnienie obola"ym mi$%niom, zebra' si"y. Nie widzia"a towarzyszy, ale s"ysza"a ich od czasu do czasu. Kiedy Achmed dociera" do kolejnego wyst$pu, okrzykiem dawa" zna', gdzie si$ znajduje, wtedy ona i Grunthor czekali na swoj# kolej. Podczas jednego w tych krótkich postojów, gdy stop$ mia"a zaklinowan# w szczelinie, a ramionami kurczowo obejmowa"a korze), znowu ogarn$"a j# panika. Szeroki u podstawy Wielkiego Drzewa tunel, powsta"y w ci#gu wieków dzi$ki obfitym wiosennym deszczom, stawa" coraz w$&szy, w miar$ jak schodzili ni&ej. Sam korze) by" cie)szy, wyrasta"o z niego wi$cej bocznych p$dów. Im bli&ej schodzi"y si$ %ciany, im bardziej zamyka"a si$ wokó" niej ziemia, tym g"o%niej "omota"o serce Rapsodii. Jako pó"krwi Lirink#, by"a dzieckiem nieba i otwartych przestrzeni, a nie podziemnych korytarzy jak Firbolgowie, rasa Grunthora. Ka&dy oddech stanowi" udr$k$ dla plu' i duszy. Zacz$"o si$ jej kr$ci' w g"owie. Czu"a si$ &ywcem pogrzebana. Wiedzia"a, &e nikt jej tu nie znajdzie. Lirinowie nie chowali swoich zmar"ych w grobach, lecz powierzali ich cia"a wiatrowi i gwiazdom, pal#c je na stosach pogrzebowych. *wiadomo%', &e znajduje si$ tak g"$boko, przejmowa"a j# groz#. Tak g"$boko. Raptem poczu"a na w"asnych ramionach ka&d# grudk$ ziemi, ka&d# bry"k$ gliny. Ich ci$&ar wydusza" powietrze z prac. Mocniej chwyci"a si$ korzenia. Mia"a coraz silniejsze zawroty g"owy, oblewa" j# war. Pie%) Wielkiego Drzewa, tak wyra(na i koj#ca na pocz#tku drogi, teraz ucich"a do ledwo s"yszalnego szeptu. Rapsodia straci"a resztki odwagi. Uszy wype"ni" jej szum w"asnego oddechu i "oskot serca, zupe"nie jakby ton$"a. Zacz$"a "apa' powietrze. Za g"$boko. Za g"$boko. ...Przesta) m"óci' r$kami! Surowy, ale nie zagniewany g"os ojca. Zamkn$"a oczy i skupi"a si$ na swojej nucie. Ela, szósty ton skali. Pierwsza rzecz, której si$ nauczy"a na lekcjach muzyki, mentalny kamerton pozwalaj#cy oceni' wysoko%' d(wi$ku. Teraz po- 48 -
dni. Parskn$"a %miechem, a olbrzym jej zawtórowa". - Grunthor! - Ostry g"os po"o&y" kres ich weso"o%ci. - Zmieniamy kierunek. - Poczekasz tu, male)ka? Rapsodia skin$"a g"ow#. Bolg znalaz" jej dogodne punkty oparcia, a nast$pnie poda" ma"# buteleczk$. Gdy wypi"a par$ "yków, zszed" do Achmeda, &eby si$ z nim naradzi'. Wróci" po chwili. - Troch$ ni&ej jest ca"kiem szeroka pó"ka. Tam si$ prze%pimy.Mog$ ci$ znie%'. - Nie, dzi$kuj$. Je%li to niedaleko, chyba sobie poradz$. - Jak chcesz. Wystarczy mi %wiadomo%', &e na mnie lecisz. W dalszej drodze towarzyszy" mu cichy %miech Rapsodii.
stanów si$ dobrze, nim zwymiotujesz. Nie wiadomo, jak d"ugo tu b$dziemy, a mamy niewiele zapasów. Co nam zaproponujesz do jedzenia, kiedy prowiant si$ sko)czy? - Zlekcewa&y" jej gniewne spojrzenie. - A mo&e wolisz, bym zada" to pytanie Grunthorowi? - Bez obawy, panienko -odezwa" si$ Firbolg. - Nie s#dz$, &e by mo&na si$ tob# naje%'. Nie obra( si$, ale jeste% ko%cista. Poza tym na pewno by"aby% twarda. - Paso&yty nawet nie zauwa, &e zjedli%my troch$ korzenia. Sagia równie&. Nie zrobisz jej krzywdy, a sama prze&yjesz. Po prostu dos"ownie potraktujesz alegori$, &e Wielkie Drzewo jest &ywicielem Lirinów. Rapsodia ju& chcia"a odparowa', &e Sagia ma dusz$ i jest &yw# istot#, ale wykrztusi"a tylko jedno s"owo: - Paso&yty? - Nie zauwa&y"a% dziur? - zdziwi" si$ Grunthor. Dziewczyna rozejrza"a si$ niespokojnie. Do tej pory by"a zbyt poch"oni$ta ratowaniem si$ przed upadkiem na "eb, na szyj$, by dostrzega' szczegó"y. Teraz te& zobaczy"a jedynie omsza"y bia"ozielony korze) i otaczaj#cy go mroczny tunel. -Nie. -Znajdujesz si$ w g"$bi ziemi, Rapsodio - powiedzia" Achmed nienaturalnie cierpliwym tonem - To królestwo robaków, które &ywi# si$ korzeniami. Pewnie zauwa&y"a%, &e jest tu du&o korzeni, prawda? - Dostrzeg"szy w oczach dziewczyny l$k, chwyci" j# za ramiona. - Pos"uchaj, Grunthor i ja wiemy, co robimy, przynajmniej tak nam si$ wydaje. Je%li b$dziesz post$powa' zgodnie z naszymi wskazówkami, mo&e uda ci si$ st#d wydosta'. Je%li wpadniesz w panik$, zginiesz. Rozumiesz? - Gdy skin$"a g"ow#, doda": - To ju& jaki% pocz#tek. Wspomnia"a%, zdaje si$, &e jako Pie%niarka potrafisz sprowadza' albo przed"u&a' sen, tak? - Czasami. - Ta umiej$tno%' mo&e si$ nam bardzo przyda'. No, troch$ odpoczniemy i ruszamy dalej. Korze) w tym miejscu odga"$zia si$ i przez jaki% czas biegnie poziomo, wi$c zmienimy kierunek. A teraz si$ prze%pijmy. Opar" plecy o korze) i ukry" dziobat# twarz w kapturze. Rapsodia przysun$"a si$ bli&ej pochodni. Mia"a nadziej$, &e zd#&y usn#', nim %wiat"o zga%nie. Zamkn$"a oczy, ale nie mog"a odp$dzi' dr$cz#cej wizji, &e ob"a j# robaki &yj#ce w Sagii. W ciszy %piew Wielkiego Drzewa rozbrzmiewa" g"o%niej, "agodnie ko"ysa" j# do snu. W ostamim przeb"ysku %wiadomo%ci dziewczyna zanuci"a melodi$ Bajarki w harmonii z pie%ni# Sagii, kuka
Posi"ek zjedli w milczeniu. Achmed zatkn#" pochodni$ w p"ytk# szczelin$ nad ich g"owami. Rapsodia rozkoszowa"a si$ blaskiem i ciep"em niewielkiego p"omienia. Wcze%niej by"a zbyt zaabsorbowana walk# ze strachem, by zwraca' uwag$ na ciemno%' i wilgotny ch"ód. Drak zebra" wcze%niej z kory ró&ne gatunki porostów i teraz wypróbowywa" je kolejno jako (ród"o %wiat"a. Najlepiej i najd"u&ej pali"a si$ pewna odmiana g#bczastego grzyba. Zrobi" spory zapas paliwa i schowa" go do worka. - B$dziemy mieli %wiat"o i troch$ ciep"a - powiedzia" do Grunthora. Firbolg, który w"a%nie ogl#da" kawa"ek suszonego mi$sa znaleziony w jukach &o"nierzy Michaela, z roztargnieniem skin#" g"ow#. - Wody te& nam nie zabraknie - doda" Achmed. Na dowód s"uszno%ci tych s"ów wykr$ci" brzeg p"aszcza. Pociek"a w#ska stru&ka cieczy.Rapsodia sko)czy"a w milczeniu swoj# racj$. W miar$ bezpieczna, mog"a nareszcie pomy%le' o sytuacji, w jakiej si$ znalaz"a. Wiele kosztowa"a j# ci#g"a walka ze strachem, który nie opuszcza" jej ani na chwil$. Nie zauwa&y"a, &e Achmed podaje jej jakie% warzywo. Musia" dopiero potrz#sn#' nim tu& przed jej nosem. -Zjedz. Pos"a"a mu mordercze spojrzenie, ale wzi$"a zielony p$d. Ugryz"a kawa"ek i skrzywi"a si$. To co% by"o md"e i w"ókniste. Z trudem prze&u"a k$s i po"kn$"a. - Paskudztwo. Co to takiego? - Korze). - Achmed u%miechn#" si$ na widok jej miny. - Korze)?! Jesz Sagi$?! - Ty j# jesz. - Chwyci" j# za rami$, gdy próbowa"a wsta'. - Za- 49 -
mia"a podtrzymywa' j# na duchu w tym strasznym tunelu. Tymczasem w otch"ani, o jakiej Rapsodia nie %ni"a w najgorszych koszmarach, g"$boko w trzewiach ziemi, ogromny w#& rozplót" pot$&ne zwoje, nie budz#c si$ ze snu. Owini$ty wokó" korzeni Wielkiego Drzewa, le&a" w czarnych tunelach Sprzed Czasu i czeka" na wezwanie. Wkrótce rozgorzeje wojna, drzwi do %wiata zewn$trznego stan# otworem i zacznie si$ d"ugo oczekiwane &erowanie.
obserwowa" Pie%niark$. Nog$ wyci#gn#" wzd"u& kraw$dzi pó"ki, chroni#c dziewczyn$ przed upadkiem. -B$dziemy musieli przywi#zywa' j# lin# do pnia, zw"aszcza w czasie snu - rzek" Achmed, a Firbolg skin#" g"ow#. Drak wsta" i zerkn#" w bezdenn# otch"a). Korze) by" coraz cie)szy, tunel równie& si$ zw$&a". -Sta' ci$ na szlachetno%', Grunthorze? Towarzysz spojrza" na niego pytaj#co, po czym si$ u%miechn#". - Oczywi%cie. Mam j# we krwi, odk#d przed paru laty zjad"em pewnego ksi$cia. A dlaczego pytasz? - Chyba b$dziemy musieli nad"o&y' drogi.
9
Z dr$cz#cego snu obudzi"o Rapsodi$ ciep"o na twarzy. Kiedy otworzy"a oczy, zobaczy"a, &e kl$czy nad ni# Achmed z p"on#c# pochodni#, w kapturze naci#gni$tym na g"ow$. Jeszcze rozespana, pomy%la"a, &e mo&e nie jest ca"kiem pozbawiony wra&liwo%ci. Zadba" o to, &eby zaraz po przebudzeniu nie ujrza"a jego przera&aj#cego oblicza. St"umi"a w sobie niech$', któr# czu"a od chwili, gdy wci#gn#" j# do korzeni Wielkiego Drzewa. -Dzie) dobry - powiedzia"a. Wzruszy" ramionami. -Mo&e i tak. Mnie to raczej wygl#da na noc. Pomóg" jej wsta'. Rapsodia zadr&a"a, spojrzawszy poza kraw$d( obozowiska rozbitego na gigantycznym grzybie. - Gdzie jest Grunthor? - Po drugiej stronie korzenia. Musimy zmieni' tras$. W#tpi$, czy ci si$ to spodoba, bo czeka nas wspinaczka, ale pó(niej droga przez jaki% czas b$dzie bieg"a poziomo. Rapsodia z"o&y"a w kostk$ szorstki wojskowy koc, pod którym spa"a, i poda"a go Achmedowi. -Sk#d wiesz, &e nowa droga nie zaprowadzi nas g"$biej w zie mi$? - zapyta"a, staraj#c si$ panowa' nad g"osem. Nic nie odpowiedzia". Podszed" do %ciany i chwyci" lin$ zamocowan# wcze%niej przez Grunthora. -Id( za mn# - rzuci" krótko.
Achmed zbudzi" si$ w ciemno%ci i od razu si$ zorientowa", &e Grunthor te& ju& nie %pi. Sier&ant patrzy" na dziewczyn$ z wyrazem troski na twarzy. Rapsodia rzuca"a si$ i j$cza"a, dr$czona przez koszmary. - Biedactwo. - Bolg usiad" i opar" si$ plecami o korze). - My%lisz, &e powinni%my j# obudzi'? Achmed potrz#sn#" g"ow#. - Oczywi%cie, &e nie. Jest Pie%niark#. Prawdopodobnie ma dar jasnowidzenia. - Na pewno. Mile z niej stworzenie. Lubi$ j#. Drak u%miechn#" si$ lekko pod kapturem. -Mo&e widzie' przysz"o%' albo przesz"o%', bo Pie%niarze s# ze strojeni z wibracjami %wiata. Niewykluczone, &e jej koszmary nio s# wa&ne informacje. Gdy Rapsodia zacz$"a szlocha' przez sen, Grunthor potrz#sn#" g"ow#. -Kiepski dar, je%li kto% chce zna' moje zdanie. Powinna go zwróci'. Achmed zamkn#" oczy i skupi" si$ na biciu serc. Oprócz w"asnego odbiera" silne i równomierne Grunthora, dobrze mu znane, i Rapsodii galopuj#ce jak oszala"e. Poza tym wokó" nich dudni"o t$tno ziemi G"$boki, mocny ton dobiega" z daleka, pulsowa" w jej &y"ach - korzeniach Sagii. Lecz Drak nads"uchiwa" innego, powolniejszego rytmu. Min$"a d"uga chwila. Ci#g"y szum Wielkiego Drzewa zag"usza" wszystko oprócz uderze) trzech serc, kapania wody i cichych trzasków, gdy %ciany tunelu p$ka"y niepostrze&enie. Achmed wiedzia" jednak, &e pr$dzej czy pó(niej wyczuje potwora. Otworzy" oczy i spojrza" na przyjaciela. Grunthor nadal czujnie
Pokonywanie korzenia w poprzek okaza"o si$ trudniejsze ni& schodzenie. Rapsodia kurczowo trzyma"a si$ liny i unika"a patrzenia w dó". Mi$%nie r#k i nóg dr&a"y jej w wysi"ku. Robi"o si$ coraz zimniej. -Nie spiesz si$, panienko. Zaczerpn$"a oddechu. Wiedzia"a, &e olbrzym jeszcze jej nie widzi. Nawo"ywa" od chwili, gdy ruszy"a w drog$, dodawa" jej odwagi. - 50 -
Tym razem jednak w dudni#cym basie brzmia" niepokój. Tak d"ugo tkwi"a w jednym miejscu, &e zacz#" si$ o ni# ba'. -Id$! - odkrzykn$"a. Nie pozna"a swojego g"osu. Zirytowana w"asn# s"abo%ci#, twardo postanowi"a wytrwa'. Odchrz#kn$"a i spróbowa"a ponownie: -Jestem prawie na zakr$cie, Grunthorze. Chwil$ pó(niej Bolg wyci#ga" do niej r$k$, szczerz#c si$ od ucha do ucha. Sta" przy wej%ciu do niewielkiego poziomego tunelu. Od g"ównego pala, którym do tej pory schodzili, odga"$zia"y si$ w tym miejscu boczne korzenie. - Nie spiesz si$ - powtórzy" wielkolud po raz setny. Skin$"a g"ow# i zamkn$"a oczy. Sz"a powoli, krok za krokiem, ws"uchiwa"a si$ w rytm "omocz#cego serca. Tak jak dzie) wcze%niej, zacz$"a szepta' swoje muzyczne imi$, dostrajaj#c je do pie%ni Wielkiego Drzewa. Wkrótce poczu"a, &e muzyka Sagii wype"nia j#, podtrzymuje na duchu, dodaje si".
si$ poszerza". W oddali Rapsodia dostrzeg"a %wiat"o. Serce podskoczy"o jej w piersi na my%l, &e s# blisko powierzchni ziemi. Przyspieszyli kroku. Gdy w ko)cu wyszli z korytarza i stan$li prosto, Rapsodia gwa"townie wci#gn$"a powietrze. Przed nimi majaczy"a pot$&na okr#g"a wie&a, z której wyrasta"y paj#kowate, mi$kkie odnogi. Z góry zwiesza"y si$ d"ugie cienkie k"#cza. Korze), którym do tej pory schodzili, by" zaledwie jednym z odga"$zie). Wy&ej gigantyczny s"up gin#" z ciemno%ciach. Wn$trze tunelu, który stanowi" jego os"on$, rozja%nia"a wprawdzie czerwona po%wiata, ale dawa"a wi$cej ciep"a ni& blasku. Nie odchodzi" od niego &aden poziomy korytarz. Bolesne rozczarowanie szybko ust#pi"o miejsca mimowolnemu podziwowi. - O bogowie, co to jest? - Chyba korze) palowy, który "#czy drzewo z g"ówn# osi# - po wiedzia" Grunthor. - G"ówn# osi#? O czym ty mówisz? Us"ysza"a pogardliwe prychni$cie. Achmed tak ca"kowicie wtapia" si$ w mrok, &e dopiero teraz go zauwa&y"a. Sta" na brzegu tunelu. -Mo&na by s#dzi', &e powinna% mie' gruntowniejsz# wiedz$. My%la"a%, &e to koniec podró&y? Jeszcze nie dotarli%my do w"a%ci wego korzenia. Staraj#c si$ nie podda' rozpaczy, Rapsodia wróci"a pami$ci# do historii, które opowiada"a jej matka. „To D#b o G"$bokich Korzeniach. Jego &y"y i arterie s# liniami &ycia, które oplataj# ca"# ziemi$ i "#cz# je z innymi %wi$tymi drzewami rosn#cymi na %wiecie". Mama wspomina"a o ogromie Sagii, ale w dzieci$cych wyobra&eniach Rapsodia widzia"a strzelisty pie) si$gaj#cy nieba, a nie tak pot$&ny, &e ledwo by si$ mie%ci" na najwi$kszym placu targowym stolicy. G"ówne korzenie %wi$tych drzew bieg"y wzd"u& Axis Mundi. W przeciwie)stwie do swoich s#siadów Lirinowie uwa&ali, &e Ziemia jest okr#g"a. Wed"ug nich o%, wokó" której si$ obraca"a, stanowi"a niewidzialn# lini$ mocy, po"#czon# z korzeniem Sagii. To dlatego Wielkie Drzewo tak nieprawdopodobnie si$ rozros"o. Zwi#zane ze wszystkimi duszami na %wiecie, zgromadzi"o w sobie ca"# m#dro%' wieków. - Masz na my%li Axis Mundi? - Tak - odpar" Grunthor. Tymczasem Achmed splun#" na r$ce i chwyci" jedno ze wiotkich k"#czy. Oderwa" si$ od ziemi, lekko rozko"ysa" i postawi" stop$ na wystaj#cym w$(le gigantycznego korzenia. Zaczaj si$ wspina' powoli, obejmuj#c ramieniem bladozielony trzon, &eby nie przeci#&a'
Po chwili, która dla niej trwa"a ca"# wieczno%', silne d"onie obj$"y j# w pasie, unios"y w powietrze i delikatnie postawi"y na twardym gruncie. Otworzywszy oczy, stwierdzi"a, &e znajduje si$ w odnodze g"ównego korzenia, niewiele wy&szej od Grunthora. Z gard"a wyrwa" jej si$ zduszony %miech. Pad"a na kolana, cie sz#c si$, &e nareszcie ma pod nogami solidne oparcie. Gigant te& si$ za%mia". -Podoba ci si$ tu, co, ksi$&niczko? Ruszamy dalej? - Poda" jej r$k$. - Musimy dogoni' Achmeda. Nagle ogarn$"o j# zm$czenie, z którym walczy"a od pocz#tku w$drówki. Potrz#sn$"a g"ow#, k"ad#c si$ na plecach. -Nie mog$. Musz$ odpocz#'. Przepraszam. Przesun$"a d"oni# po %cianie w#skiego tunelu, zerkn$"a na pop$kane sklepienie. Z twarzy Bolga znikn#" u%miech. -Dam ci minut$, ksi$&niczko, ale potem idziemy. W ka&dej chwili sufit mo&e ci si$ zwali' na g"ow$. Przypuszczam, &e wola "aby% przy tym nie by'. Mówi" ze spokojem, ale zdecydowanie. W taki sam sposób zapewne wydawa" rozkazy swoim &o"nierzom. Rapsodia westchn$"a. -Dobrze. Chod(my.
Z
pocz#tku szli wyprostowani, lecz niebawem musieli si$ wr$cz przeciska' przez coraz w$&sz# os"on$ bocznego korzenia, a pod koniec nawet pe"za'. Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie tunel - 51 -
s"abszych bocznych odrostów. Po paru metrach spojrza" w dó". -Wskakuj, Grunthor - powiedzia" nagl#co, po czym spojrza" oboj$tnie na Rapsodi$ i spyta": - Idziesz? -Dok#d? -Kto wie. Jak daleko si$gam wzrokiem, widz$ to samo co tutaj. Zreszt# jaki masz wybór? Nie musia"a odpowiada'. Wprawdzie nadal nie by"a pewna, czy Achmed jest jej wybawc# czy porywaczem, lecz jedyne, co mog"a teraz zrobi', to pod#&a' za nim. Wci#gn#" j# w pu"apk$, uwi$zi" w Wielkim Drzewie, ale zdawa"a sobie spraw$, &e bez niego nigdy si$ st#d nie wydostanie. St"umi"a nienawi%' i westchn$"a ci$&ko z g"$bi piersi. - Przez ciebie nie mam &adnego wyboru. Id$.
wn$trzu ziemi, wiele mil pod powierzchni#, i prawdopodobnie nigdy wi$cej mia"a nie ujrze' nieba. - Wszystko w porz#dku, panienko? G"$boki g"os wyrwa" j# z zamy%lenia. Grunthor z trosk# spogl#da" z góry. Rapsodia westchn$"a ci$&ko. - Tak! - odkrzykn$"a i podj$"a mozoln# wspinaczk$. Achmed znalaz" pó"k$ dostatecznie szerok# dla nich dwóch i, troch$ ni&ej, mniejsze wg"$bienie dla niej. Rapsodia usadowi"a si$ w niszy, ca"a odr$twia"a z bólu i zm$czenia. Grunthor wychyli" si$ ze swojej grz$dy i poda" jej butelk$ wody, któr# zebra" z k"#czy. - Dobrze si$ czujesz, panienko? Dziewczyna zdoby"a si$ jedynie na s"aby u%miech i skinienie g"ow#. Napi"a si$ z wdzi$czno%ci#. Chwil$ pó(niej na jej kolanach wyl#dowa"a lina. - Przywi#& si$ do pnia - poleci" Achmed. - B$dziemy tu spa'. Od tej pory musisz zawsze zabezpiecza' si$ w ten sposób. Rapsodia spojrza"a w gór$ i napotka"a jego spojrzenie. Mimo skrajnego wyczerpania dobrze zrozumia"a sens jego s"ów. Ko)ca drogi nie by"o wida'. Mo&liwe, &e podró& nigdy nie dobiegnie kresu.
Wspinaczka okaza"a si$ mord$g#. Rapsodia cz$sto si$ ze%lizgiwa"a, co kilka razy omal nie doprowadzi"o do tragedii. Na szcz$%cie w korzeniu polowym by"o du&o w$z"ów i naro%li, które s"u&y"y za oparcie dla r#k i nóg. Pocz#tkowo wchodzi"o si$ ca"kiem "atwo, jak po drabinie, lecz wkrótce t$py ból w ramionach sta" si$ nie do zniesienia. Rapsodia próbowa"a lepiej wykorzystywa' si"$ nóg, &eby da' odpocz#' r$kom, ale &adne wysi"ki nie przynosi"y ulgi ani nie usuwa"y straszliwego zm$czenia. M$&czy(ni szybko zostawili j# daleko w dole, ale nawet oni coraz bardziej zwalniali. Przez ca"y czas mia"a ich w zasi$gu wzroku. Przynajmniej Grunthora. Nie widzia"a nic oprócz Bolga i nieko)cz#cego bladego korzenia. Po godzinie nie dostrzega"a pod sob# ju& niczego, co cho' troch$ przypomina"oby ziemi$. Otacza"a j# wieczna ciemno%'. Czu"a si$ jak zawieszona na niebie, mi$dzy gwiazdami. Na my%l o gwiazdach %cisn$"o j# w gardle, ale dzielnie powstrzyma"a "zy, pami$taj#c o ostrze&eniu Achmeda. Rasa jej matki, Liringlasowie, Pie%niarze Nieba, wierzyli, &e wszystko, co &yje, jest cz$%ci# Boga i zbiorowej duszy wszech%wiata. Twierdzili, &e niebo, które os"ania swoje dzieci, jest %wi$te. Dlatego oddawali mu cze%', %piewem po"#czonym z mod"ami witali wschody i zachody s"o)ca oraz pojawienie si$ gwiazd. Cierpieniom, których do%wiadczy"a w &yciu, sama by"a winna. Uciek"a z domu jako nastolatka, ale nadal marzy"a o dniu, kiedy skruszona wróci do rodziny. Codzienne modlitwy, zw"aszcza pie%ni do gwiazd, dawa"y jej pociech$. Sumiennie %piewa"a poranne aubady i wieczorne vespery, my%l#c o matce. Wiedzia"a, &e ona równie& nuci prastare pie%ni swojego ludu i wspomina dziecko, które utraci"a. A teraz jej marnotrawna córka tkwi"a uwi$ziona we
Rapsodia straci"a poczucie czasu. Wydawa"o si$, &e na %wiecie istnieje tylko korze), ich troje i wspinaczka bez ko)ca. Nie wiedzia"a, jak d"ugo ju& id#. Rzadko odczuwa"a g"ód, jej towarzysze jadali jeszcze rzadziej, wi$c nie mogli odmierza' mijaj#cych godzin wed"ug posi"ków albo przerw na sen. Wreszcie zrezygnowali z prób okre%lenia czasu. Zosta"a im tylko w$drówka i coraz s"absza nadzieja, &e kiedykolwiek dotr# do celu. Achmed i Grunthor przywykli do towarzystwa Rapsodii. Dziewczyna nigdy si$ nie skar&y"a, niewiele mówi"a, tylko czasem nap$dza"a im strachu. Korze) by" za gruby, &eby mog"a go obj#', wi$c zsuwa"a si$ cz$%ciej ni& oni. Od czasu do czasu Grunthor musia" na ni# czeka'. Najbardziej uci#&liwe okaza"y si$ dla nich nocne koszmary Pie%niarki. Nie zdarza"o si$, &eby przespa"a spokojnie cho' kilka godzin. Zawsze budzi"a si$ z krzykiem, zlana zimnym potem, rozdygotana. We wn$trzu ziemi jej sny sta"y si$ bardzo plastyczne. By"y to przewa&nie tajemnicze wizje, nie maj#ce &adnego zwi#zku z dotychczasowymi prze&yciami. Cz$sto te& widzia"a Sagi$, obchodzi"a j# w ciemno%ci, dotyka"a z zachwytem l%ni#cej kory, ale nie mog"a znale(' dziury, przez któr# weszli. - 52 -
Pewnej nocy, w szczególnie niepokoj#cym marzeniu sennym, zobaczy"a gwiazd$ spadaj#c# do morza. Fale wokó" niej buchn$"y p"omieniem, po czym ogromna %ciana wody poch"on$"a wysp$. Rapsodia ujrza"a Sagi$ i tysi#ce liri)skich pie%niarzy uczepionych jej ga"$zi. Odziani na zielono, z wiankami polnych kwiatów na g"owach i szyjach, %piewali pi$knie jak nigdy, podczas gdy drzewo znika"o pod powierzchni# oceanu. Dziewczyna j$kn$"a przez sen i zacz$"a si$ miota' na w#skiej pó"ce, szarpi#c lin$, któr# by"a przywi#zana do korzenia. Achmed, który akurat pe"ni" wart$, zerwa" jedn# z bulwiastych naro%li i cisn#" w dó". Rapsodia rzeczywi%cie si$ uspokoi"a. Wkrótce przy%ni" si$ jej burdel, w którym pracowa"a przed kilkoma laty. Zobaczy"a wyra(nie sypialni$, urz#dzon# na czerwono jak we wszystkich domach publicznych, i królewskie "o&e. Zadr&a"a gwa"townie, gdy przed oczami zacz$"y si$ jej przesuwa' wspomnienia, cho' ze wszystkich si" próbowa"a je odp$dzi'. Michael spoczywa" w leniwej pozie na "ó&ku, ub"oconymi butanu brudz#c po%ciel. - O, jeste%, Rapsodio - powiedzia", wodz#c po niej zachwyco nym wzrokiem. - Ju& my%la"em, &e nie przyjdziesz. -I nie zamierza"am przychodzi' - stwierdzi"a oschle. – Co tutaj robisz? Co powiedzia"e% Nanie? Dlaczego jest taka zdenerwowana? - Poprosi"em jedynie o spotkanie z moj# ulubion# dziewczyn#. Chyba nie ma w tym nic z"ego? - A ona na pewno ci$ poinformowa"a, &e odmówi"am przyjmo wania twoich wizyt. Dlaczego wiec nadal tu jeste%? Michael usiad", %ci#gaj#c przy okazji narzut$ na pod"og$. - Pomy%la"em sobie, &e zmienisz zdanie, kiedy si$ przekonasz, jak mnie unieszcz$%liwi"a twoja decyzja. Zdj#" buty i da" znak jednemu ze swoich siepaczy. Zbir zamkn#" za ni# drzwi. Rapsodia zmru&y"a oczy. Twarz st$&a"a jej z gniewu. - Nie wygl#dasz mi na zdruzgotanego. Prosz$, id( sobie. Nie chc$ ci$ tu wi$cej widzie'. Michael patrzy" na ni# ze szczerym podziwem. By"a drobna, ale silna duchem. Wyra(nie czu" jej moc. Jako jedyna nie tylko mu si$ sprzeciwia"a, ale nie odczuwa"a przy tym l$ku. Strach go podnieca", lecz wyzywaj#ca postawa równie&, zw"aszcza &e w ko)cu i tak mia" wygra'. - No, no, nie b#d( taka pop$dliwa, Rapsodio. Mam za sob# bardzo d"ug# drog$. Przynajmniej pozwól mi powiedzie', czego chc$.
- Nie obchodzi mnie, czego chcesz. Wyno% si$! - Aj! - zawo"a" Michael, chwytaj#c si$ za pier%. - Jeste% zbyt zuchwa"a, moja droga. Nie toleruj$ bezczelno%ci u swoich - ludzi, ale u ciebie, o dziwo, ta cecha robi na mnie wra&enie. A skoro ju& mowa o wra&eniach, si#d( obok mnie. Poklepa" "ó&ko i zaczaj rozwi#zywa' spodnie. Przepraszam, Michaelu. Ju& ci mówi"am, &e mnie nie interesujesz. Na pewno znajdziesz tu wiele innych dziewczyn, które b$d# bardziej ni& szcz$%liwe, mog#c ci s"u&y'. Ruszy"a do wyj%cia, lecz drog$ zagrodzi" jej siepacz. Masz racj$, ale jestem zdruzgotany twoj# oboj$tno%ci# – rzek" Michael. - Na szcz$%cie przygotowa"em si$ na wypadek, gdyby% trwa"a w uporze. Jest tu twoja zast$pczyni. Chcesz j# zobaczy'? -Nie. Spiorunowa"a wzrokiem szczerz#cego si$ od ucha do ucha pacho"ka. Obecno%' dwóch zbirów ani troch$ jej nie deprymowa"a. Powszechnie by"o wiadomo, &e Nana ma najlepszych stra&ników w Easton, a ponadto dobre stosunki z gwardi# miejsk#. Wyczu"a, &e Michael si$ u%miecha, cho' sta"a do niego plecami. - Dobrze, Rapsodio. Niech b$dzie po twojemu. Przykro mi, &e nie doszli%my do porozumienia. Pu%' j#, Karvolt Pacho"ek szerokim gestem otworzy" przed ni# drzwi. Okrutny grymas nie schodzi" mu z twarzy. W tym momencie do sypialni wszed" trzeci opryszek, prowadz#c dziecko najwy&ej siedmioletnie. Ma"a Liringlaska trz$s"a si$ jak osika. Szal otulaj#cy jej ramiona nale&a" kiedy% do doros"ej osoby, teraz by" brudny i poplamiony krwi#. Zaraz po wej%ciu dziewczynka pobieg"a wzrokiem ku jedynej kobiecie obecnej w pokoju. Przera&enie maluj#ce si$ w jej oczach kontrastowa"o ze stoick# twarz#, charakterystyczn# dla przedstawicieli tej rasy. Rapsodia z trwog# spojrza"a na Michaela, który w"a%nie zdejmowa" spodnie. - Co ona tutaj robi? - Jeszcze nic - odpar", wyra(nie zadowolony z siebie. Stra&ni cy wymienili rozbawione spojrzenia. -Do widzenia, moja droga. *ci#gn#" koszul$ przez g"ow$ i wyci#gn#" si$ nagi na "ó&ku. - Zaczekaj! - sykn$"a Rapsodia. - Co ty sobie wyobra&asz? Sk#d si$ wzi$"o to dziecko? - To Petunia, moja podopieczna. Ca"a jej rodzina zgin$"a w po&arze domu.Doprawdy tragiczne. Ale nie martw si$, kochanie. Ja si$ ni# - 53 -
zaopiekuj$. Mo&esz ju& i%'. Rapsodia wyrwa"a si$ siepaczowi, który j# trzyma", ukucn$"a i wyci#gn$"a r$ce do dziecka. Petunia podbieg"a i ukry"a twarz na jej ramieniu. -Nie, Michaelu. Nie mo&esz tego zrobi'. Na bogów, jeste% naj bardziej odra&aj#cym typem, jakiego w &yciu spotka"am. Za%mia" si$, coraz bardziej pewny siebie. -Nie? A niby dlaczego, Rapsodio? Ona nale&y do mnie. Zosta jemy tu dzisiaj na noc, bo nie chc$, &eby go%cie jakiego% zajazdu nie mogli spa' z powodu... hm, ha"asów. Czy to nie wspania"omy%lne z mojej strony? Tutaj nikt nic nie zauwa&y. Prawd$ mówi#c, odg"osy mog# nawet podnieci' niektórych klientów. Rapsodia spojrza"a w krystalicznie niebieskie oczy i nie dostrzeg"a w nich %ladu duszy, tylko triumfalny u%miech. Michael wiedzia", &e j# podszed". Przenios"a wzrok na dziecko. Ma"a zadr&a"a ze strachu i mocniej do niej przywar"a, bliska "ez. -Wypu%' j#. - Nie b#d( %mieszna. Ona mnie potrzebuje. Rapsodia przekl$"a go w ojczystym je&yku. - Pu%' j# - powtórzy"a. - Dlaczego? Co ty mówisz? Jeste% zazdrosna! Nagle serce ci odtaja"o? Jakim cudem? Czy&by na widok mojej osoby w ca"ej okaza"o%ci? - Te& co%! - prychn$"a ze z"o%ci#. Pog"aska"a dziewczynk$ po w"osach, szepcz#c jej po liri)sku do ucha s"owa otuchy. - Dobrze, Michaelu. Czego chcesz? - Po pierwsze, troch$ prywatno%ci. - T$ pro%b$ mog$ spe"ni'. - Rapsodia wsta"a, bior#c dziecko za r$k$. - Z rado%ci# zostawimy ci$ samego. Michael zmru&y" oczy. - Nie marnuj mojego czasu, kochanie. Taka gra jest zabawna tylko przez chwil$. Odprawi$ swoich ludzi, gdy dostan$ od ciebie s"owo, &e po zaprowadzeniu ma"ej do Nany spe"nisz wszystkie moje &yczenia. Jestem pewny, &e w"a%nie taki masz zamiar, prawda? I wiem, &e mog$ ci zaufa', skarbie. Jeste% tutaj dobrze znana. - Có&, ty równie& - odparowa"a Rapsodia. - Dobrze, ty bydlaku. Zaraz wracam. Odwróci"a si$ na pi$cie i ruszy"a z Petuni# do drzwi. - Zaczekaj - powiedzia" Michael szczególnym tonem, który - od razu wzbudzi" w niej niepokój. - Jeszcze nie omówili%my warunków. - Warunków? Czy&by% oczekiwa" czego% innego ni& zwykle?
Mo&e lekcji szycia? Roze%mia" si$. - Naprawd$ mnie zadziwiasz, moja droga. Impertynencka na wet w obliczu powa&nego niebezpiecze)stwa. - Przetoczy" si$ na brzuch i podpe"z" do kraw$dzi "ó&ka. Mi$%nie gra"y mu pod skór# jak u kota czatuj#cego na zdobycz. - Karvolt, zabierz ma"# na korytarz. Rapsodia pog"aska"a dziewczynk$ po g"owie i pu%ci"a jej r$k$. Gdy zostali sami w pokoju, Michaelowi rozb"ys"y oczy. - A teraz pos"uchaj, moja droga. Moi ludzie i ja zostajemy tutaj przez dwa tygodnie, po czym ruszamy w drog$. Bardzo d"ugo nas nie b$dzie. Oczywi%cie b$d$ za tob# t$skni". Prawdopodobnie min# lata, nim znowu si$ zobaczymy, ale obiecuj$, &e wróc$. Mam do ciebie s"abo%', Rapsodio. *ni$ o tobie prawie co noc. I wiem, &e ty czujesz do mnie to samo. - U%miechn#" si$, widz#c odraz$ na jej twarzy. A oto pierwszy warunek naszej umowy: a& do wyjazdu b$dziesz na ka&de moje skinienie. Nana "askawie zgodzi"a si$ wynaj#' mi ten pokój na ca"y pobyt Je%li spe"nisz moje oczekiwania, jak zawsze, zostawi$ ci ma"#. Gdyby% jednak stroi"a fochy, zabior$ j# ze sob# i do ko)ca &ycia nie uwolnisz si$ od wyrzutów sumienia. Drugi warunek: oczekuj$, &e b$dziesz bardzo wylewna w okazywaniu mi uczu' i pragnienia, które, jak wiem, ciebie te& trawi. - Ch$tnie bym ci zademonstrowa"a, czego teraz najbardziej pragn$ - odpar"a, staraj#c si$ panowa' nad g"osem. - Daj mi swój pas. Karvolt?! Czy Petunia ma si$ dobrze? - Z korytarza dobieg" mrocy krew w &y"ach krzyk bólu. - Przepraszam, kochanie, ale nie dos"ysza"em. O czym mówili%my? - Roze%mia" si$ na widok dzikiej w%ciek"o%ci, która zap"on$"a w jej oczach. - Widz$, Rapsodio, &e jeste% zagniewana. Co% si$ sta"o? -Jego wzrok nagle stwardnia". - Wracajmy do naszej umowy. Nie tylko zaspokoisz wszystkie moje &yczenia, ale zrobisz to ochoczo, z najwy&sz# rado%ci#. Dowiedziesz swojej mi"o%ci s"owami i czynami. Odje&d&aj#c, chc$ zabra' ze sob# twoje serce. Mo&esz mi obieca' wzajemno%'? - Nie. Przykro mi. Zgadzam si$ na pierwszy warunek, ale k"ama' nie potrafi$, o czym dobrze wiesz. Zreszt# i tak rozpozna"by% fa"sz. Uniós" si$ na "ó&ku. -Karvolt, przyprowad( Petuni$! Chwile pó(niej zbir wci#gn#" dziewczynk$ do pokoju. -Nie, Michaelu, prosz$. Prosz$! Gdy dziecko zacz$"o szlocha', zagrodzi"a Karvoltowi drog$. Wyrwa"a mu Petuni$ z r#k. -Dobrze, Michaelu, powiem wszystko, co zechcesz, ale zostaw j# - 54 -
w spokoju. -Udowodnij to, kochanie. Przekonaj mnie, &e mog$ ci wierzy'. Rapsodia rzuci"a gro(ne spojrzenie rozradowanym siepaczom i pospiesznie wyci#gn$"a dziecko na korytarz. -Nana! - zawo"a"a. - Daj jej co% do jedzenia. Obdarzy"a dziewczynk$ u%miechem i "agodnie pchn$"a j# w stron$ schodów. Na dole ju& czeka"y na ma"# kobiety. Rapsodia westchn$"a i wróci"a do sypialni. Michael akurat poprawia" poduszki. - A teraz powiedz, czego pragniesz, kochanie. - Mówi" ciep"ym szeptem, zmys"owym, ale jednocze%nie gro(nym. Spojrza"a mu w oczy i wypraktykowanym ruchem zacz$"a powoli rozpina' guziki bluzki. - Zostawcie nas - rzuci"a do stra&ników. - Chcemy by' sami. Michael u%miechn#" si$ lubie&nie. - S"yszeli%cie? Ta pi$kna kobieta pragnie zadowoli' kochanka. Prawda, skarbie? Nie odwróci"a wzroku. Zdj$"a bluzk$ i upu%ci"a j# na pod"og$. Michaelowi przyspieszy" puls. - Tak. Zostawcie mnie z moim kochankiem.
nogi, ale nadal przyciska" j# mocno do pot$&nej piersi. Rapsodia zadar"a g"ow$ i zobaczy"a, &e gro(ne rysy rozja%nia szeroki u%miech. - Dzi$kuj$. - Rozejrza"a si$ po tunelu i wróci"a spojrzeniem do twarzy wielkoluda. - Bardzo ci dzi$kuj$. - Ca"a przyjemno%' po mojej stronie, z"otko. Wybacz mi %mia "o%', ale mo&e lepiej, &eby% spa"a miedzy nami, co? - Kiepski pomys" - dobieg" z góry chropawy g"os. - Nie wia domo, czy spadaj#ce cia"o, nawet takie drobne, nie poci#gnie ci$ za sob#, Grunthorze. - Achmed ma racj$, panienko. Przykro mi - powiedzia" Firbolg. Rapsodia gotowa by"aby przysi#c, &e olbrzym patrzy na ni# ze szczerym wspó"czuciem. -Rozumiem. Ruszy"a w dó", ale nagle si$ po%lizn$"a. Grunthor z"apa" j# b"yskawicznym ruchem, po raz drugi ratuj#c przed upadkiem. -Chod( no tutaj, panienko. D(wign#" j# bez wysi"ku na swoj# grz$d$, po czym wyci#gn#" si$ jak d"ugi. !agodnie przytuli" dziewczyn$ do piersi i otoczy" pot$&nym ramieniem. -Jej wysoko%' &yczy sobie tu spa'? - zapyta", g"aszcz#c j# niezdarnie po g"owie. - Ju& ja'zadbam, &eby% by"a bezpieczna, skarbie. Zerkn#wszy na koszmarn# twarz, Rapsodia dosz"a do wniosku, &e maluje si$ na niej dobro', a nie g"ód. Firbolg budzi" groz$ samym wygl#dem, poza tym na w"asne oczy widzia"a, do czego jest zdolny, ale czu"a, &e nie zrobi jej krzywdy. Mog"a mu zaufa'. -Dzi$kuj$ - powiedzia"a cicho i u%miechn$"a si$ do niego nie %mia"o. Po"o&y"a mu g"ow$ na piersi, zamkn$"a oczy. Grunthor zadr&a". - Oooo, strze& si$ tego u%miechu, panie. Jest zabójczy. - Dzi$ki za ostrze&enie - dobieg"o z góry. - Jako% sobie poradz$.
Rapsodia zacz$"a si$ rzuca' i mamrota' przez sen. Achmed szturchn#" nog# Grunthora, by go obudzi'. Dziewczyna mrucza"a co% do siebie i sypa"a wyzwiskami, nie otwieraj#c oczu. Potem wybuchne"a p"aczem i ze wszystkich si" próbowa"a uwolni' si$ z p$t.Grunthor przytrzyma" si$ drugiego p$du i mocno wychyli". W tym samym momencie lina si$ rozwi#za"a i Rapsodia run$"a z wyst$pu. Ockn#wszy si$, krzykn$"a przera&ona i kurczowo chwyci"a za korze). D"onie a& j# zapiek"y od szorowania po szorstkiej powierzchni. Jednocze%nie poczu"a, &e silne rami$ obejmuje j# w pasie i ci#gnie do góry. - No, no, ksi$&niczka tym razem lecia"a na kogo% innego, co? Chwil$ pó(niej Bolg postawi" zdezorientowan# dziewczyn$ na
- 55 -
kierunku. Kiedy indziej zmusza" j# do %wiadczenia us"ug tylu m$&czyznom, ilu zdo"a" zwo"a', jednemu po drugim. Marzy"a o %mierci. Jedyn# jej pociech# by"a my%l, &e przynajmniej dziecko jest bezpieczne. Wreszcie nadszed" koniec udr$ki. Ostatniego dnia Rapsodia sta"a i patrzy"a, jak Michael siod"a konia. O dziwo, by" w wyj#tkowo w dobrym humorze. U%miechn#" si$ szeroko, wzi#" w d"onie jej twarz i z czu"o%ci# poca"owa" na po&egnanie. - Cudownie, &e ci$ znowu zobaczy"em, Rapsodio. Ju& nie mog$ si$ doczeka' powrotu. B$dziesz za mn# t$skni'? - Oczywi%cie - zapewni"a skwapliwie. K"amstwa ju& nie wi$z"y jej w gardle. - Grzeczna dziewczyna. Karvolt, bierz Petuni$ i ruszajmy. Ogarn$"o j# przera&enie. - Co?! Przecie& ona zostaje. Taka by"a umowa. -Nie b#d( %mieszna. Zanim rozp"ata"em g"ow$ jej drogiemu ojcu, przyrzek"em mu, &e osobi%cie si$ ma"# zaopiekuj$. Chyba nie oczekujesz, &e z"ami$ s"owo, prawda? Z wn$trza domu dobieg"y krzyki i po chwili wyszed" z niego Karvolt, nios#c dziewczynk$. Rapsodia wpad"a w panik$. Doskonale wiedzia"a, &e wymuszanie umów i ich "amanie le&y w charakterze tego cz"owieka. Michael u%miecha" si$ od ucha do ucha, patrz#c, jak "zy ciekn# jej po twarzy. Nie puszcza" jej do Petunii. Wreszcie podda"a si$, szlochaj#c. - Prosz$, Michaelu, nie "am s"owa. Oddaj mi j#, b"agam. - Dlaczego mia"bym to zrobi', moja droga? W"a%nie sp$dzi"em najlepsze dwa tygodnie w &yciu. Przyzwyczai"em si$ do rozkoszy. Kto% musi ci$ zast#pi'. Odwróci" si$ na pi$cie, ale Rapsodia chwyci"a go za rami$. -Wi$c we( mnie ze sob#. Zostaw dziewczynk$. - Wiedzia"a, &e najpierw wykorzysta"by Petuni$, a potem j# zabi". Twarz Michaela ja%nia"a triumfem. - Jakie& to wzruszaj#ce! Kto by uwierzy", &e jeste% t# sam# dziewczyn#, która dwa tygodnie temu publicznie mnie odtr#ci"a? Domy%lam si$, &e to moje starania wp"yn$"y na zmian$ twojego nastawienia, moja droga, prawda? - Tak. - Pomy%la"a z gorycz#, &e przez ten czas rzeczywi%cie du&o si$ w niej zmieni"o. - Jestem lepszy, ni& s#dzi"em. 'Przykro mi, Rapsodio, ale nie mog$ ci pomóc. W#tpi$, czy b$dziesz na mnie czeka', wiec trudno oczekiwa', &ebym ja by" ci wierny. Siod"aj konia, Karvolt. W ostatnim akcie desperacji Rapsodia zarzuci"a mu r$ce na szyj$ i mocno poca"owa"a go w usta. Michael os"upia", ale ju& po chwili
10 Widz$ przerw$ w tunelu.
Zgrzytliwy g"os odbi" si$ od %cian i wype"ni" ca"y szyb. Ziemia na ogó" poch"ania"a d(wi$ki, wi$c echo zaskoczy"o Rapsodi$ i Grunthora, wyrywaj#c ich ze snu. Dziewczyna usiad"a gwa"townie. Z"ote w"osy niczym pled okrywa"y pier% Firbolga, który z kolei pos"u&y" jej za materac. Olbrzym spojrza" w gór$ i dostrzeg" ledwo widoczn# zmian$ w czerwonawej po%wiacie. Skin#" g"ow# na znak potwierdzenia. - Tak, chod(my tam szybko - powiedzia". Wspinaczka tym razem wydawa"a si$ "atwiejsza. Rapsodia znalaz"a w sobie nowe si"y na my%l o %wie&ym powietrzu i otwartej przestrzeni, porusza"a si$ pewniej. W czasie w$drówki mrocznymi korytarzami odp$dza"a wszelkie rojenia o ucieczce. Budzi"y w niej panik$, wywo"ywa"y rozczarowanie, odbiera"y nadziej$ i ducha. Nawet teraz wola"a hamowa' podniecenie. Okaza"o si$, &e m#drze robi"a. Cho' szli w gór$ bez chwili odpoczynku, przerwa w tunelu wcale si$ nie przybli&a"a. W ko)cu, gdy zabrak"o im si", rozbili obóz i po&ywili si$ resztk# zapasów, które niós" Achmed. Gdy Rapsodia prze&u"a such# fasol$ oraz kawa"ki Sagii i popi"a je kubkiem wody zebranej z cienkich korzonków grubo%ci w"osa, ogarn$"o j# poczucie osamotnienia i strach. Od poprzedniej nocy udawa"o si$ jej nie my%le' o ostatnim %nie, bo mia"a w perspektywie koniec mord$gi, a w dodatku pociesza"a si$, &e Michael nigdy jej nie znajdzie. Teraz nieproszone wspomnienia wróci"y z ca"# si"#. Najgorsza w czasie tamtych koszmarnych dwóch tygodni by"a nie jego deprawacja, lecz ca"kowita nieprzewidywalno%'. Czasami zamyka" si$ z Rapsodi# w pokoju na ca"e dnie, nie pozwala" wyj%', domaga" si$ nieustaj#cej uwagi. Potem, bez wyra(nych powodów, ci#gn#" j# na dó" do jadalni i bra" na stole, po%ród srebrnej zastawy, przy os"upia"ych podkomendnych, którzy mogli jedynie patrzy' albo odwraca' wzrok, podczas gdy styg"o im jedzenie. Czasami opanowywa"a go zazdro%'. Raz zbi" do krwi jednego ze swoich pacho"ków za to, &e spojrza" w jej - 56 -
zacz#" j# obmacywa' z zapa"em. Przytuli"a si$ do niego i szepn$"a mu do ucha: - Zrobi"by% co% takiego kobiecie, która ci$ kocha? Michael odsun#" j# od siebie i spojrza" jej w twarz. - Kochasz mnie? Naprawd$? Przysi$gnij, a zostawi$ ci Petuni$. Rapsodia spostrzeg"a, &e Karvolt uwa&nie obserwuje j# z siod"a. Za nim wierzga"a zwi#zana dziewczynka. - Dobrze, ale najpierw oddaj j# Nanie. - To musi by' szczera przysi$ga, Rapsodio. Nie nabior$ si$ na &adne sztuczki. - B$dzie szczera, obiecuj$. Michael da" znak. Karvolt rozwi#za" dziecko i zsadzi" je z konia. Nana pospiesznie zabra"a ma"# do domu. - No dobrze, moja droga. Co chcia"a% mi powiedzie'? Rapsodia wzi$"a g"$boki oddech. -Przysi$gam na Gwiazd$, &e do ko)ca %wiata moje serce nie pokocha innego m$&czyzny. Czy to ci wystarczy? U%miech zwyci$stwa, który rozla" si$ po jego twarzy, przyprawi" j# o md"o%ci. Michael nachyli" si$ i poca"owa" j# delikatnie. -Tak. Ja te& ci$ kocham i w moim sercu nie ma miejsca dla &ad nej innej. W "ó&ku mo&e tak, ale nie w sercu. Wróc$ do ciebie, Rap sodio, i potem ju& zawsze b$dziemy razem. Kiwn$"a g"ow# w odr$twieniu. Przed chwil# po%wieci"a co%, co znaczy"o dla niej mniej, ni& Michael s#dzi". Swoje serce odda"a ju& dawno temu, umar"o wraz z tym, który je zabra". Skrzy&owawszy ramiona, patrzy"a za odje&d&aj#cymi. Michael u%miechn#" si$ promiennie i pomacha" jej na po&egnanie. Zaczeka"a, a& oddzia" zniknie z oczu, po czym pobieg"a za krzaki i zwymiotowa"a.
bez trudu si$ zmie%ci". Rapsodia ruszy"a jego %ladem. Po paru krokach natrafi"a na k$p$ cienkich korzeni tworz#cych wyst$p, na którym mog"a swobodnie stan#'. S"ysz#c cichy %wist pocisków wypuszczonych z cwellana, zacz$"a si$ modli', &eby Achmed nie spud"owa", bo dyski posypa"yby si$ na ni# i Grunthora.
Robaki porusza"y si$ nadzwyczaj szybko, ich marszu nie opó(nia"y &adne przeszkody. Wkrótce dotar"y do Achmeda, zaroi"y si$. W jego r$kach b"ysn$"a stal. Cho' Rapsodia nie dostrzeg"a poszczególnych ciosów, z góry spad"y pierwsze martwe cia"a. Niektóre musn$"y j# w locie. By"y to larwy takiego samego bia"awego koloru jak korze), ale \ z cienkimi purpurowymi &y"ami rysuj#cymi si$ tu& pod skór#. Lepki mia"y podobne ubarwienie. Jedna larwa wpl#ta"a si$ jej we w"osy i ugryz"a j# w g"ow$ ma"ymi, ostrymi z$bami. Dziewczyna z trudem powstrzyma"a si$ od krzyku. Tymczasem Grunthor zdj#" z pleców wielki miecz i zacz#" sia' wokó" siebie spustoszenie. W g"#b tunelu polecia" deszcz bezg"owych larw. Z refleksem wykszta"conym na ulicach Easton Rapsodia zrobi"a unik i skupi"a uwag$ na robakach, które unikn$"y gwa"townej %mierci, a teraz sun$"y z góry prosto na ni#. By"y ich dziesi#tki. Grunthor zerkn#" w dó". - Hej, panienko, nie mo&esz walczy' tym male)stwem - stwier dzi", nie przerywaj#c rzezi. Rapsodia ledwo zd#&y"a si$ uchyli' przez mas# krwawych szcz#tków. - We( jeden z moich kozików. Stan#" w taki sposób, &eby mog"a dosi$gn#' jednej z licznych r$ koje%ci, którymi by"y naje&one jego plecy. Potrz#sn$"a g"ow#. - Umiem si$ pos"ugiwa' wy"#cznie sztyletem. Na potwierdzenie tych s"ów odci$"a g"owy dwóm robakom, które przywar"y do korzenia tu& nad ni#. Trzeci zatopi" z$by w jej ramieniu. Krzykn$"a i zacz$"a energicznie macha' r$k#, &eby go strz#sn#'. - Odwró' si$ - powiedzia" spokojnie Firbolg. Schyli" si$, nabi" larw$ na czubek miecza i cisn#" w przepa%'. Dziewczyna sykn$"a z bólu, bo w paszczy stworzenia zosta" kawa"ek jej cia"a. - Pó(niej udziel$ ci paru lekcji, skarbie - zapowiedzia" olbrzym. - Je%li prze&yj$ - odmrukn$"a, broni#c si$ przed kolejnym atakiem.
Robaki! Rapsodia usiad"a raptownie i spojrza"a zaskoczona na Achmeda; najwyra(niej czyta" jej w my%lach. Lecz gdy pow$drowa"a wzrokiem za jego wyci#gni$tym palcem, gwa"townie wci#gn$"a powietrze. Po korzeniu pe"z"y w dó" bia"e wij#ce si$ stwory, wi$ksze od jej przedramienia, zwabione ciep"em wydzielanym przez cia"a ich trojga. Zadr&a"a i b"yskawicznym ruchem si$gn$"a po sztylet. Robaki by"y trzy razy d"u&sze od ostrza, co oznacza"o, &e nawet je%li zabije jednego, pozosta"e zd#&aj# ca"# oble('. Nagle Grunthor silnym ramieniem obj#" j# ciasno w pasie, odsun#" do ty"u, a sam wspi#" si$ wy&ej, a& znalaz" szerokie wg"$bienie, gdzie - 57 -
- Ja ju& sko)czy"em ze swoimi - oznajmi" Achmed i zjecha" po Unie na wyst$p, na którym sta" jego przyjaciel. - Mnie zosta"o tylko par$ - odpar" Grunthor, wywijaj#c mieczem. - Lepiej pomó& ksi$&niczce.. - Po"ó& si$ - rzuci" krótko Drak. Rapsodia go pos"ucha"a, przy okazji rozgniataj#c jedn# larw$. Zacisn$"a powieki, gdy nad uchem %wisn$"y jej dyski z cwellana. -Ju& mo&esz otworzy' oczy - rozbrzmia" obok niej zgrzytliwy g"os. A& zapar"o jej dech, gdy raptem ujrza"a Achmeda tu& przed sob#. Zwykle szed" pierwszy, ona na ko)cu, wiec ju& zd#&y"a zapomnie', jak wygl#da jego twarz. -Dzi$kuj$ - wykrztusi"a ochryple i nagle zauwa&y"a jego przedrami$. - Ty krwawisz. Achmed nawet nie spojrza" na ran$. -Pewnie tak. Zerkn#" na towarzysza. Kiedy Grunthor skin#" g"ow#, Drak obj#" korze) i ruszy" w gór$. - Pozwól, &e najpierw opatrz$ ci ran$. Kto wie, czy te stwory nie s# jadowite. - Rapsodia mówi"a spokojnie, cho' serce wali"o jej m"otem. Nieraz ju& si$ przekona"a, &e w chwilach niebezpiecze)stwa potrafi zachowa' zimn# krew. Dopiero poniewczasie u%wiadamia"a sobie w pe"ni, co jej grozi"o, i z opó(nieniem odczuwa"a skutki napi$cia. - Prze&yj$ - burkn#" W#&. - Ona mo&e mie' racj$, panie. Kto wie, sk#d przysz"y te robale. Mog# by' s"ugami naszego mi"ego przyjaciela. Po chwili namys"u Achmed zsun#" si$ w powrotem na wyst$p, na którym sta"a Pie%niarka. -Dobrze, tylko si$ nie grzeb. - Jeste% umówiony na randk$? - odpali"a Rapsodia. - Obejrza"a jego przedrami$. Rana by"a g"$boka i mocno krwawi"a. Dziewczyna ostro&nie polataj# wod# z buk"aka. Mi$%nie Achmeda napi$"y si$, ale twarz pozosta"a kamienna. Rapsodia wyj$"a z plecaka ma"# buteleczk$. Gdy j# odkorkowa"a, w powietrzu rozesz"a si$ intensywna wo) zió" i octu winnego. Nas#czy"a mikstur# czyst# lnian# chusteczk$ i przy"o&y"a do rany, po czym ca"o%' owin$"a kawa"kiem p"ótna. Achmed drgn#". - Nie ruszaj si$ - skarci"a go. - Nigdy przedtem tego nie robi"am. - Pocieszaj#ce. - Skrzywi" si$, czuj#c niezno%ne pieczenie. - Je%li zamierzasz pozbawi' mnie r$ki, to wiedz, &e nie potrzebuj$ obu,
by ci$ zabi'. Rapsodia si$ u%miechn$"a. Twarz mia"a umorusan# i zakrwawion# po walce, ale oczy b"yszcza"y jej w ciemno%ci. Achmedowi mimo woli drgn$"o serce. Grunthor mia" racj$. U%miech Pie%niarki potrafi" zniewala'. Na przysz"o%' lepiej by' czujnym. Tymczasem dziewczyna nuci"a monotonn# melodi$, która szybko zacz$"a go irytowa'. Ba" si$, &e lekkie wibracje na nowo podra&nia %wie ran$, która dopiero co przesta"a go szczypa'. - Przesta) ha"asowa' - rzuci" szorstko. - Dzwoni mi w uszach. Rapsodia si$ za%mia"a. - Inaczej lek nie zadzia"a. To pie%) uzdrawiaj#ca. Nic nie odpowiedzia". Po chwili do melodii do"#czy"y s"owa w nie znanym mu j$zyku. - !adna - odezwa" si$ z góry Grunthor. - Je%li po wydostaniu si$ z tej %mierdz#cej dziury nie znajdziemy pracy, mo&e ksi$&niczka nauczy nas paru piosenek i zostaniemy w$drownymi trubadurami. Ju& to widz$: „Objazdowy Teatr Doktora Achmeda W$&a' - *wietny pomys" - stwierdzi"a Rapsodia. - Niech zgadn$. Pewnie %piewasz tenorem, Achmedzie. - Nie zwracaj#c uwagi na jego chmurne spojrzenie, powoli zacz$"a odwija' banda&. - Prawd$ mówi#c, obaj powinni%cie bardziej ceni' muzyk$. Ona ma wielk# moc. - To prawda. Swoim %piewem potrafi$ ca"kiem nie(le zadawa' ból. Przynajmniej tak twierdzili moi &o"nierze. Rapsodia u%miechn$"a si$ pob"a&liwie. - *mia"o, kpijcie sobie, je%li chcecie. Ale to w"a%nie muzyka w takiej czy innej formie pomo&e si$ nam st#d wydosta'. -Owszem, je%li tak bardzo mnie zdenerwujesz swoim zawo dzeniem, &e u&yj$ ci$ jako tarana - burkn#" Achmed. Dziewczyna wybuchn$"a %miechem. -Muzyka to tylko rodzaj przewodnika w%ród wibracji, z których jest utworzony %wiat. Posiadaj#c w"a%ciw# map$, mo&na dotrze' wsz$dzie. Otworzy"a worek i wyj$"a z niego uschni$ty kwiat -Pami$tasz? Uzna"e%, &e to zwyk"a sztuczka, ale po prostu nie rozumia"e%, jak ona dzia"a. Nawet po d"ugim czasie mo&na przy wróci' go do &ycia. Zlekcewa&y"a ironiczne spojrzenie, które obaj wymienili. Po"o&y"a kwiat na d"oni Achmeda, cicho za%piewa"a jego nazw$ i wróci"a do odwijania banda&a. Tymczasem p"atki zacz$"y p$cznie' od wilgoci, prostowa' si$, o&ywa'. W cuchn#cym powietrzu tunelu rozszed" si$ delikatny za- 58 -
pach pierwiosnka. - *piew dzia"a tylko na kwiaty? - Nie, na wszystko. Gdy Rapsodia wreszcie zdj$"a opatrunek, w miejscu ziej#cej, poszarpanej rany widnia"a cienka ró&owa kreseczka %wie&ej blizny. Po chwili ona równie& znikn$"a bez %ladu. Nawet Achmed by" pod wra&eniem. - Jak to zrobi"a%? - Nic nie dorównuje moc# nazwie. W niej zawarta jest to&sa mo%', istota rzeczy, jej indywidualna historia. Dzi$ki niej dana rzecz mo&e sta' si$ na powrót taka, jaka by"a kiedy%, nawet je%li bardzo si$ zmieni"a. Achmed "ypn#" na ni# z"o%liwie. - Ta umiej$tno%' musia"a by' bardzo przydatna w twojej pro fesji. Ile razy sprzeda"a% swoje dziewictwo? Czy za ka&dym razem dostawa"a% lepsz# cen$? - Zobaczywszy drgnienie ust dziewczyny, po&a"owa" swoich s"ów. Nie spodoba"a mu si$ w"asna reakcja, wi$c nada" g"osowi ton sarkazmu: - Och, bardzo przepraszam.Urazi"em ci$? - Nie - odpar"a Rapsodia krótko. - Nie jeste% w stanie powie dzie' nic, czego bym ju& wcze%niej nie s"ysza"a. Przyzwyczai"am si$ do m$&czyzn, którzy robi# z siebie os"ów. - Hej! - zawo"a" Grunthor z udawan# obraz#. - Uwa&aj, kocha nie, bo od dawna nie zjad"em porz#dnego posi"ku. -Oto kolejny przyk"ad - odparowa"a. - M$&czy(ni maj# przewag$ w postaci si"y fizycznej i wielu bez skrupu"ów j# wykorzystuje, gdy nie mog# wygra' dzi$ki rozumowi i dowcipowi. Kto waszym zdaniem wymy%li" prostytucje? Kobiety? S#dzicie, &e sprawia nam przyjemno%' ci#g"e poni&anie si$? Nasze us"ugi s# bardzo poszukiwane, ale zapewniam was, &e niewiele kobiet wykonuje je z w"asnej woli. Pola"a lecznicz# mikstur# w"asne skaleczenia i uk#szenia, a nast$pnie poda"a buteleczk$ Grunthorowi. Bolg pokr$ci" g"ow#. - M$&czy(ni cz$sto zadaj# sobie wiele trudu i nie szcz$dz# kosztów, &eby zaspokoi' swoje pragnienia, a potem odwracaj# si$ do kobiet plecami albo je obra&aj# - ci#gn$"a. - Zachowuj# si$ tak, jakby uwa&ali, &e to one powinny si$ wstydzi'. Tego w"a%nie nie mog$ poj#'. Ka&dy potrafi zrozumie', &e g"odny cz"owiek ucieka si$ do kradzie&y, by nakarmi' rodzin$, kobieta za%, zmuszona z tego samego powodu do nierz#du, przestaje by' cz"owiekiem. Mniejsza o m$&czyzn$, który korzysta z jej us"ug. On oczywi%cie nie zas"uguje na pot$pienie. Wszyscy jeste%cie tyle samo warci. Po-
stanowi"am &y' w celibacie. - S"usznie - za%mia" si$ Grunthor. - Troch$ sprzedasz tu, troch$ tam... Pie%niarka wypowiedzia"a jedno s"owo i komentarz giganta ucich" w pó" zdania. Bolg porusza" ustami, ale nie wydobywa" si$ z nich &aden d(wi$k. Wytrzeszczy" oczy ze zdumienia i spojrza" bezradnie na przyjaciela. Achmed chwyci" dziewczyn$ za rami$. - Co mu zrobi"a%? Jaki rzuci"a% czar? Zdejmij go natychmiast! Rapsodia nawet nie mrugn$"a okiem. - Nie jest pod dzia"aniem &adnego czaru. Mo&e mówi', je%li chce. - W#tpi$... O! Zdaje si$, &e ju& mnie s"ycha'. Wybacz, panienko. Nie chcia"em by' przykry. - Nie musisz przeprasza'. Jak wspomnia"am, nie jeste%cie w stanie mnie obrazi'. Wszystko ju& w &yciu s"ysza"am. - Nikt ci$ nie os#dza - wtr#ci" Achmed. - Wyznajemy zasad$: &yj i pozwól &y' innym. Prawda, Grunthorze? Bolg parskn#" %miechem. - Tak. +yj i pozwól &y' innym. Albo raczej: zabij i zjedz. Pa mi$taj, &e na tym polega mój zawód, panienko. W"a%ciwie to tylko na zabijaniu, natomiast jedzenie to dodatkowa korzy%'. - I jeszcze zale&y kogo. Rapsodia nic nie odpowiedzia"a, tylko skin$"a g"ow#. - Wiec jak odebra"a% mu g"os, je%li nie czarami? - Wymówi"am nazw$ ciszy i nasta"a cisza. Jak twój nadgarstek? - Dobrze. Dzi$kuje. - Nie ma za co. - Niech$tnie przerywam te wymian$ uprzejmo%ci, ale chyba po winni%my rusza', nie s#dzicie? - Masz racj$ - stwierdzi" Achmed i wsta". - Ko)cz# si$ dyski. Je%li robaki wróc#, b$d$ musia" dobrze wykorzysta' te, które mi zosta"y. Rapsodia zadr&a"a na my%l o larwach. Schowa"a do worka kwiat oraz buteleczk$ z zio"owym wyci#giem i podj$"a mozoln# wspinaczk$ donik#d.
11 - 59 -
si$ szeroko. , -Przy nim lepiej tego nie mów, ksi$&niczko. -I przepraszam, je%li zrani"am twoje uczucia, kiedy na "#kach stwierdzi"am, &e Firbolgowie to potwory. U%miech wielkoluda sta" si$ jeszcze szerszy. -Mi"e s"owa, panienko, ale nie martw si$, mam bardzo grub# skór$. Nie obra&am si$ tak "atwo. Ty te& nie jeste% z"a jak na Liringlask$. Ci s# najgorsi w smaku ze wszystkich Lirinów. Rapsodia si$ za%mia"a. - A jakich jeszcze znasz? Oho, wielu. Spotyka"em Lirinów, którzy &yj# w miastach, w górach, nad morzem. Wszyscy wygl#daj# tak samo: mali, chudzi, kancia%ci, o trójk#tnych twarzach i wielkich oczach. Ró&ni# si$ tylko odcieniem skóry. Ty nie jeste% pe"nej krwi, prawda? Dziewczyna potrz#sn$"a g"ow#. -Nie. Mo&na mnie uzna' za liri)skiego kundla. -I dobrze, miesza)ce to podobno najlepsze psy, panienko. Nie wstyd( si$ swojego pochodzenia. Dzi$ki niemu jeste% "adn# osóbk#, nie tak# ko%cist# jak inne Lirinki. - Dzi$kuje. Ty za% jeste% najmilszym Firbolgiem, jakiego znam, lecz jak wiesz, spotka"am w &yciu tylko jednego. - Dwóch. G"os dobiegaj#cy z góry troch$ j# wystraszy". -Nie znam innego oprócz Grunthora. U%miech Achmeda bardziej przypomina" szyderczy grymas. -Niech$tnie poprawiam wszystkowiedz#c#, ale upieram si$, &e pozna"a% dwóch Firbolgów. Rapsodia zrobi"a zdziwion# min$. - Twierdzisz, &e ty jeste% tym drugim? - Mo&e jednak nie zrobimy z niej przek#ski, Grunthorze. Wy kazuje przeb"yski inteligencji. Dziewczyna kilka razy przenios"a wzrok z jednego towarzysza podró&y na drugiego. Bardzo ró&nili si$ od siebie wygl#dem. Grunthor by" co najmniej o d"o) wy&szy od przyjaciela, szeroki w barach i muskularny, a jego wielkie r$ce ko)czy"y si$ pazurami. Achmed natomiast by" szczup"y, &ylasty i mia" ludzkie chude d"onie. -Jeste% pe"nej krwi Firbolgiem? - spyta"a wielkoluda. -Nie. Achmed prychn#". -My%la"a%, &e jeste% jedynym miesza)cem na %wiecie? Rapsodia obla"a si$ rumie)cem, widocznym nawet w mroku. - Oczywi%cie, &e nie. Tylko s#dzi"am, &e Grunthor to prawdzi
- Jeste% prochem, po którym st#pam, Jeste% pian# na wodne. Nie pos"uchasz moich rozkazów, A przebij$ ci$ ostrzem ze stali. - Gardzi' sier&antem to zbrodnia, Cokolwiek on s#dzi o tobie. Lepiej nie rozg"aszaj swojej opinii, Bo sko)czysz w kotle z gulaszem. Rapsodia u%miechn$"a si$, s"ysz#c dudni#cy bas Grunthora. Olbrzym najwyra(niej t$skni" za wojskiem, którym kiedy% dowodzi", cho' nigdy nie opowiada", kim byli jego &o"nierze ani co si$ z nimi sta"o. Marszowe przy%piewki umila"y monotonn# podró&, dawa"y wejrzenie w dawne &ycia Bolga, a nade wszystko pozwala"y doceni', &e jeszcze nie w"#czy" jej do swojego menu. Trafiwszy na k$p$ drobnych korzonków, skorzysta"a z okazji, &eby chwil$ odetchn#'. Próbowa"a si$ rozgrza', energicznie pocieraj#c ramiona. Serce "omota"o jej z rado%ci, a %ciskanie w &o"#dku przypominaj#ce o dotychczasowych rozczarowaniach nie odbiera"o nadziei, która powoli w niej ros"a. Wreszcie zbli&ali si$ do wylotu szybu, ale na razie mieli nad sob# tylko czer). Do miejsca, z którego spodziewa"a si$ ujrze' niebo, by"o jeszcze bardzo daleko. Mo&e na zewn#trz jest ciemno, pomy%la"a. Wiedzia"a jednak, &e od chwili, gdy dostrzegli otwór, min$"o wi$cej czasu ni& jedna noc. -Zaczekajcie tutaj - poleci" Achmed, a sam ruszy" dalej w gór$. Korze) robi" si$ od tego miejsca coraz grubszy, a tunel tak si$ poszerza", &e nie widzieli jego %cian. Wkrótce Drak znikn#" im z oczu. Rapsodia spojrza"a na Grunthora. W czasie d"ugiej podró&y polubi"a olbrzyma, a jego towarzysza zacz$"a darzy' mimowoln# sympati#, cho' mu jeszcze nie wybaczy"a, &e j# porwa", ani nie zrozumia"a, dlaczego to zrobi". Teraz, gdy kres podró&y wydawa" si$ bliski, u%wiadomi"a sobie, &e gro(ny Firbolg jest bardziej cz"owiekiem ni& wielu m$&czyzn, których w &yciu spotka"a. Wcale nie by" potworem ze strasznych opowie%ci zas"yszanych w dzieci)stwie. -Grunthorze? Bursztynowe oczy spojrza"y na ni# uwa&nie. -Tak, panienko? -Na wypadek gdybym nie mia"a okazji ci podzi$kowa', kiedy st#d wyjdziemy, ju& teraz ci powiem, &e doceniam twoj# dobro' i pomoc. Grunthor zerkn#" w stron$, gdzie znikn#" Achmed, i u%miechn#" - 60 -
wy Firbolg. - W po"owie Bengard. Pokiwa"a g"ow#. Bengardowie byli ma"o znanym plemieniem &yj#cym na dalekiej pustyni. Mówiono, &e s# monstrualnie wysocy i pokryci "usk# jak w$&e. Zna"a troch$ ich historii i par$ pie%ni. -A t y? M$&czy(ni wymienili spojrzenia, po czym Achmed odpar": -Jestem pó"-Drakiem. Jak widzisz, wszyscy mo&emy si$ nazy wa' kundlami. Idziemy? Rapsodia nigdy nie s"ysza"a o rasie Draków, ale sp$dzi"a z tymi dwoma do%' czasu, by wiedzie', kiedy lepiej nie zadawa' pyta). -Oczywi%cie. Nie mam ochoty zostawa' tutaj ani chwil$ d"u &ej, ni& musz$. Rozprostowa"a zdr$twia"e nogi, zarzuci"a worek na plecy i ruszy"a za dwoma Bolgami.
k#? Nawet ja j# odbieram, czuj$ na skórze. Pos"uchaj. Ponad biciem w"asnego serca Rapsodia us"ysza"a modulowane wibracje, szum, który wype"nia" ca"# przestrze) wokó" nich. Mimo woli zamkn$"a oczy i zacz$"a ch"on#' d(wi$k. By" bogaty, niepodobny do &adnych innych, pe"en m#dro%ci i si"y. Z niech$ci# przyzna"a Achmedowi racj$. Wyj#tkowe, magiczne tony zmienia"y si$ prawie niezauwa&alnie, bez po%piechu i konieczno%ci dostosowania si$ do obcego, narzuconego rytmu. By" to g"os samej ziemi. Rapsodia podda"a si$ melodii, pozwoli"a jej zmy' z siebie ból i z"o%', wyleczy' rany po bitwie. Dostroi"a swoje muzyczne imi$ do %piewu korzenia, tak jak kiedy% do pie%ni Sagii. Poczu"a, &e wype"nia j# jego moc. Chwil$ pó(niej otworzy"a oczy i zobaczy"a, &e Achmed i Grunthor wskazuj# ró&ne %cie&ki odchodz#ce od skrzy&owania i naradzaj# si$ cicho. Zupe"nie jakby znale(li si$ na rozstaju dróg i musieli któr#% wybra'. W ko)cu Achmed odwróci" si$ do niej i zapyta": -Przezwyci$&y"a% s"abo%'? Idziesz, czy zostajesz tu na zawsze? Pos"a"a mu spojrzenie pe"ne nienawi%ci. -Id$. I nie mów do mnie tym tonem. To nie by" mój pomys", &eby tu w"azi'. Nagle poczu"a, &e klej# si$ jej d"onie. W pierwszej chwili uzna"a za to oznak$ zdenerwowania, ale kiedy chcia"a je wytrze', zauwa&y"a, &e mokre ma równie& ca"e ubranie i buty. W powietrzu unosi"a si$ wilgo'. - Dobrze, &e przynajmniej nie musimy si$ wi$cej wspina', z"otko - powiedzia" Grunthor, mrugaj#c do niej. - T$dy - oznajmi" Achmed, pokazuj#c na jedno z odga"$zie) po lewej stronie. - Dlaczego? - Bo tak - odpar" krótko. - Ty mo&esz i%', gdzie chcesz. Bolgowie ruszyli przed siebie szerok#, po"yskuj#c# drog#. Rapsodia westchn$"a, zarzuci"a ekwipunek na plecy i powlok"a si$ za nimi.
-Daj mi r$k$, panienko, to ci$ podci#gn$. Z wdzi$czno%ci# chwyci"a pot$&n# "ap$ i zamkn$"a oczy, modl#c si$, &eby po ich otwarciu zobaczy' nocny firmament usiany migotliwymi gwiazdami. Lecz kiedy uchyli"a powieki, zobaczy"a w górze tylko ciemno%' i pustk$. Przed sob# natomiast mia"a widok jedyny w swoim rodzaju. Grunt pod jej nogami by" jasny jak korze), po którym do tej pory si$ wspinali, ale lekko %wieci" i pulsowa". Korze) palowy, tak ogromny w porównaniu z pniem Sagii, nagle wyda" si$ bardzo mary przy bezkresnym trakcie, który si$ przed nimi ci#gn#". Grunthor zagwizda". Ja%niej#ca w mroku arteria by"a szersza od rzeki przecinaj#cej Serendair na pó". Rozga"$zia"a si$ we wszystkich kierunkach, a ka&da odnoga dawa"a pocz#tek sieci mniejszych dróg. Rapsodia z trudem ukry"a rozczarowanie. - O bogowie, co to jest? - My wchodzili%my ma"ym odrostem, a to jest w"a%ciwy korze) Wielkiego Drzewa, który prawdopodobnie "#czy Sagi$ z Axis Mundi. Chyba nie sadzi"a%, &e dotarli%my do celu? Dopiero zacz$li%my podró&. Dziewczyna prze"kn$"a "zy. - Nie dam rady i%' dalej - wyszepta"a. Achmed wzi#" j# za ramiona i potrz#sn#" lekko. - Skup si$! Nic nie s"yszysz? Jak to mo&liwe, &eby Pie%niarka, Bajarka, a przede wszystkim Lirinka nie zachwyca"a si$ t# muzy
Gdy opadli z si", rozbili obóz. Widzieli teraz sklepienie ogromnej jaskini. Korze) bieg" w tunelu prowadz#cym z g"#b ziemi. - W tym miejscu zbiegaj# si$ liczne odnogi, dlatego jest du&o przestrzeni - zauwa&y" Achmed. - Obawiam si$ jednak, &e wkrótce trafimy w cia%niejsze korytarze. Na pewno czeka nas sporo pe"zania. W dodatku powietrze nie b$dzie naj%wie&sze. Skoro Grunthor ma - 61 -
ci$ podszkoli' we w"adaniu mieczem, zacznijcie tutaj, póki jest si$ gdzie ruszy'. Oczywi%cie, jak ju& odpoczniecie. - My%lisz, &e to konieczne? - zapyta"a Rapsodia z niepokojem. Tamte robaki sk#d% przysz"y - odpar" Drak cierpko. W#tpi$, czy s# tylko na g"ównym korzeniu. Podejrzewam, &e jeszcze je zobaczymy. Decyzja nale&y do ciebie. Rapsodia spojrza"a na u%miechni$tego olbrzyma. - By"abym wdzi$czna za nauk$, ale nie mam broni. - Mog$ ci po&yczy', kochanie. Dla mnie to po prostu du&y nó&, ale tobie mo&e s"u&y' jako miecz. Zdj#" z pleców wielki sztylet i poda" z g"$bokim uk"onem. Rapsodia niepewnie wzi$"a bro) do r$ki. Ostrze by"o d"u&sze ni& jej udo i bardzo ostre, wygl#da"o gro(nie. - Sama nie wiem - b#kn$"a. -Pos"uchaj, panienko, robaki pr$dzej czy pó(niej ci$ dopadn#, je%li nie b$dziesz si$ broni'. Stara Lucy ci w tym pomo&e. - Lucy? - Tak nazwa"em ten sztylet
ze mn# godzi'. Oczywi%cie ci, którzy prze&ywaj#. -Ja te& odczuwam tak# ochot$. - To zrozumia"e, panienko. Mam nadzieje, &e jeste%my przyja ció"mi, ostatecznie spali%my ze sob# i w ogóle... Rapsodia u%miechn$"a si$ mimo woli. - No dobrze, przyjacielu. Zaczynajmy.
W ogromnej pieczarze rozbrzmiewa" szcz$k stali. Firbolg wci#& powala" uczennic$ na ziemi$. Rapsodia powoli zaczyna"a si$ mie' do%' ci#g"ego wstawania, &eby za chwil$ znowu le&e'. Najbardziej zapa" odbiera"a jej %wiadomo%', &e gigant i tak j# oszcz$dza. Grunthor demonstrowa" kolejne pchni$cia, ona stara"a si$ je na%ladowa', ale b"yskawicznie traci"a bro) lub przegrywa"a w inny sposób. Gdy wreszcie postanowi"a go przechytrzy', jej próby spotka"y si$ z aprobat# nauczyciela. -W"a%nie, ksi$&niczko. Dobrze! Sparowa" cios. Lucy zsun$"a si$ po ostrzu Rozjemcy, a Grunthor b"yskawicznie przybra" pozycj$ obronn#. -No, dalej, nie poddawaj si$, skarbie. Wiem, &e potrafisz. Str#' mnie z tego cholernego korzenia. Zrób to. Zada"a jeszcze dwa ciosy, ale nic nie wskóra"a; wielkolud by" dla niej za szybki. Cofn$"a si$ o krok i zaczerpn$"a powietrza. -Atakuj! - rykn#" Bolg. -I uwa&aj, bo obetn$ ci %liczn# g"ów k$ i nasadz$ na halabard$! Rapsodia os"upia"a. Gigant wytrzeszczy" oczy i spojrza" na ni# zawstydzony. -Przepraszam, panienko, czasami znowu staj$ si$ sier&antem. Dziewczyna a& zgi$"a si$ wpó" ze %miechu. Kiedy si$ wyprosto wa"a, nadal z trudem "apa"a oddech. - Przepraszam, Grunthorze. Chyba nie jestem stworzona do walki na miecze. - Mo&liwe, ale tak czy inaczej powinna% troch$ po'wiczy' - roz leg" si$ za ni# suchy g"os. - Musisz jedynie zmieni' nastawienie. -Doprawdy? - wysapa"a. - Na jakie, twoim zdaniem? Achmed podszed" do niej. - Po pierwsze, skup si$ na tym, jak trzymasz bro), i zmieniaj chwyt zale&nie od sytuacji. Po drugie i du&o wa&niejsze: podnie% brod$. Pr$dzej czy pó(niej zostaniesz ranna, wiec równie dobrze mo&esz patrzy', jak to si$ stanie. Poza tym za bardzo koncentrujesz si$ na unikaniu drobnego bólu zamiast ciosów, które zrobi# wi$ksz# krzywd$ albo ci$ zabij#. Gdyby Grunthor si$ nie hamowa", ju& po pierwszej wymianie le&a"aby% martwa. Musisz przygotowa' si$ na
- Rapsodia popatrzy"a na d"ugie ostrze. - Cze%', Lucy. Zawsze nadajesz im imiona, Grunthorze? - Oczywi%cie. To tradycja. Pokiwa"a g"ow#. - Ca"kiem sensowna. Lepiej walczy ci si$ broni#, któr# na zwa"e%? -Tak. Oczy Pie%niarki zaiskrzy"y si$ z podniecenia. - Grunthorze, ty te& w pewnym sensie jeste% Bajarzem! Gigant u%miechn#" si$ z zadowoleniem. - Skoro tak twierdzisz. Mam co% za%piewa'? - Nie! - wykrzykn$li jednocze%nie Rapsodia i Achmed. - Zaczynajcie lekcj$ - doda" Drak. - Nie chc$ d"ugo zwleka' z wymarszem. Grunthor j#" maca' po plecach, szukaj#c dla siebie odpowiedniej broni. W ko)cu wydoby" z pochew dwa miecze. Pierwszy nosi" nazw$ Kosiarz, lecz po chwili namys"u Bolg zdecydowa" si$ na krótszego Rozjemc$ o grubej, trójgraniastej klindze. - Dlaczego Rozjemca? - Rapsodia zadr&a"a na wspomnienie nocy, kiedy zgin$li ludzie Michaela. - Chyba rzeczywi%cie co% jest w tym nadawaniu imion stwierdzi" Bolg, zajmuj#c pozycj$. - We(my na przyk"ad Rozjemc$. Odk#d tak go nazwa"em, ludzie na jego widok od razu chc# si$ - 62 -
dra%ni$cia i wzbudzi' w sobie zawzi$to%'. Postanów twardo, &e odp"acisz przeciwnikowi. Nienawi%' mo&e uratowa' ci &ycie. Rapsodia rzuci"a miecz. - Wol$ zgin#', ni& &y' w taki sposób. - Przy takim nastawieniu nie b$dziesz musia"a d"ugo si$ m$czy'. - Nie chc$ nienawidzi'. Lubi$ Grunthora. Olbrzym rozmasowa" sobie kark. - Sympatia jest wzajemna, panienko, ale je%li nie nauczysz si$ troszczy' o siebie, staniesz si$ pokarmem dla robaków. Rapsodia po raz kolejny u%wiadomi"a sobie z ca"# moc#, w jak dziwnej sytuacji si$ znajduje. Uwi$ziona pod ziemi#, pe"za"a po gigantycznym korzeniu z dwoma przedstawicielami rasy potworów. Milszy towarzysz, który od czasu do czasu spogl#da" na ni# t$sknie, zapewne "ykaj#c %link$, próbowa" j# teraz nak"oni', &eby go zaatakowa"a, je%li sama chce prze&y'. Na pozór bardziej ludzki z dwóch m$&czyzn nadal traktowa" j# z ca"kowit# oboj$tno%ci# albo wr$cz z lekcewa&eniem. Podnios"a Lucy. - Dobrze, Grunthorze, jeszcze kilka prób, a potem ko)czymy. Bolg u%miechn#" si$ szeroko. - Otó& to, panienko. Zadaj wreszcie czysty, celny cios.
potrafi$ zmieni' jej natury - wyja%ni"a. - Gdybym mia"a tak# moc, ty by"by% o wiele milszy, a ja siedzia"abym teraz w domu. Pulsuj#ca energia Axis Mundi sprawia"a, &e Rapsodi$ dr$czy"y coraz straszniejsze koszmary. Tej nocy by"y szczególnie &ywe. W najgorszym powraca"a wizja m$&czyzny wij#cego si$ z bólu. Rapsodia daremnie próbowa"a rozp$dzi' mg"$, która go otacza"a. Chcia"a si$ obudzi', ale nie mog"a. J$kn$"a i zacz$"a si$ miota', a& spad"a z szerokiej piersi Grunthora. W drugim %nie ujrza"a cz"owieka o twarzy pozbawionej rysów, mia" tylko oczy z czerwon# obwódk#. Tajemniczy osobnik szuka" czego% wokó" siebie, macaj#c r$kami w ciemno%ciach. W jej umy%le uformowa"y si$ s"owa. Nie%wiadomie wyszepta"a je na g"os. - !a)cuch p$k". Achmed us"ysza" j# i siad" gwa"townie. Spojrza" na j$cz#c# Rapsodi$. Wygl#da"o na to, &e dziewczyna przegrywa walk$ z m$cz#cymi snami. Poklepa" przyjaciela w rami$. Grunthor obudzi" si$, od razu przytomny. Cz"owiek ze snu patrzy" prosto na ni#. Oczy, jedyny rozpoznawalny rys w jego amorficznej twarzy, wpatrywa"y si$ w ni# intensywnie, jakby próbowa"y zapami$ta' ka&dy szczegó". Rapsodia wiedzia"a, &e powinna odwróci' wzrok, ale trzyma"a j# jaka% magiczna si"a. Nagle zobaczy"a z przera&eniem, &e oczy zaczynaj# si$ dzieli' i mno&y'. Po chwili by"y ich dziesi#tki, potem setki. Wszystkie przewierca"y j# na wylot -Pan o Tysi#cu Oczach - wyszepta"a. *lepia kolejno od"#cza"y si$ od zamazanej twarzy, niezale&ne od siebie, ale identyczne. Podmuch zimnego wiatru chwyci" je i poniós" w szeroki %wiat. Lecz one nadal wpija"y si$ w ni#, nie mrugaj#c. - Na powierzchni szaleje wojna - wymamrota"a. - O czym ona mówi? - zapyta" cicho Grunthor. Achmed gestem nakaza" mu milczenie. Us"ysza", &e dziewczyna wymawia s"owo „F'dor". W jej %nie pojawi"a si$ przystojna twarz oblana ksi$&ycowym blaskiem. Nieznajomy m"odzieniec obj#" j#, musn#" policzkiem jej policzek i szepn#" do ucha: -Nie mam lepszego podarunku, ale chc$, &eby% co% dzisiaj ode mnie dosta"a. Potem "agodne d"onie wzmocni"y u%cisk, muskularne nogi rozsun$"y jej uda, cichy oddech zmieni" si$ w przyspieszone sapanie. - Nie -j$kn$"a. - Przesta)! To wszystko k"amstwo.
Gdy mistrz wreszcie stwierdzi", &e jest z niej zadowolony, Rapsodia osun$"a si$ na ziemi$, rozche"stana, posiniaczona i g"odna. Przetrz#sn$"a plecak, szukaj#c woreczka, w którym trzyma"a resztki bochenka podarowanego jej przez Pilama. Znalaz"a i zacz$"a %piewnie powtarza' nazw$ chleba oraz opisywa' go najlepiej, jak potrafi"a: j$czmienny, p"aski, mi$kki. Sko)czywszy pie%), otworzy"a worek i wyj$"a z niego du kromk$ bez %ladu ple%ni i wcale nie tward# jak kamie). Od"ama"a dla siebie spory kawa"ek, reszt$ da"a towarzyszom. - Co to by"o, panienko? Jakie% b"ogos"awie)stwo? - zapyta" Grunthor. Rapsodia u%miechn$"a si$ do Bolga. - W pewnym sensie. Nazwa"am go w"a%ciwym imieniem. -I dzi$ki temu jest %wie&y? - Taki jak w dniu, gdy zosta" upieczony. Achmed wyci#gn#" si$ na g"adkiej powierzchni korzenia. -Mo&e powtórzysz sztuczk$, kiedy si$ obudzimy. Zawsze podoba"a mi si$ nazwa „grzanki z kie"bas#". Po raz pierwszy us"ysza"a &art z jego ust. -Mog$ przywróci' dan# rzecz do pierwotnego stanu, ale nie - 63 -
Za%mia" si$ i bole%nie zacisn#" d"onie na jej ramionach. - Nigdy, przenigdy nie skrzywdz$ ci$ %wiadomie. Mam nadziej$, &e mi wierzysz. - Przesta)! - zaszlocha"a. - Chc$ i%' do domu. - Do domu? Nie masz domu. Opu%ci"a% go, pami$tasz? Porzu ci"a% dla mnie wszystko. Wszystko, co kocha"a%. A ja nigdy ci nie powiedzia"em, &e ci$ kocham.
Skwapliwie go pos"ucha"a. Po przebudzeniu zebrali rzeczy i ruszyli dalej nieko)cz#cym si$ tunelem.
12
Rapsodia zacz$"a ci$&ko dysze', d"awi"a si$ "zami. Coraz bardziej zaniepokojony Grunthor wyci#gn#" r$k$, &eby j# obudzi', lecz Achmed go powstrzyma". - Ona chyba jest jasnowidzem. Widzi przesz"o%' albo przysz"o%'. Jej informacje mog# okaza' si$ wa&ne. - Nie s#dzisz, &e wa&niejsze jest uwolnienie biedactwa od koszmarów, panie? Drak dostrzeg" b"ysk gniewu w oczach towarzysza. Pu%ci" jego r$k$. Olbrzym delikatnie potrz#sn#" dziewczyn#. - Panienko! Rapsodia drgn$"a gwa"townie, odwin$"a si$ i zdzieli"a Grunthora w oko. By" to pi$kny cios, bardzo celny, zadany z si"# godn# m$&czyzny dwa razy od niej wi$kszego. Bolg usiad" z hukiem. Achmed parskn#" %miechem. - Widzisz, co ci przysz"o z troskliwo%ci? Dziewczyna natychmiast oprzytomnia"a i pochyli"a si$ nad wielkoludem, który ostro&nie dotyka" puchn#cego oka. - Grunthorze, przepraszam! O bogowie! Nie wiedzia"am, &e to ty. Bolg wykrzywi" usta w grymasie, który w innych okoliczno%ciach móg"by uchodzi' za u%miech. -W porz#dku, panienko. Masz niez"y prawy prosty. Gdzie si$ go nauczy"a%? Rapsodia wyj$"a z plecaka buk"ak z wod#. - Od braci. - Rozumiem. W takim razie, skoro ci$ przyj$li%my do rodziny, mo&e wy%wiadczysz mi "ask$, zaczniesz uwa&a' mnie za brata i wi$cej nie pocz$stujesz swoim pi$knym prostym, co? Przez twarz dziewczyny przemkn#" cie) u%miechu. -A na kim go g"ównie 'wiczy"am, jak s#dzisz? . -Hm. Przy"o&y"a do jego oka mokr# szmatk$. -Przykro mi. - Niepotrzebnie, kochanie. Zabierz to. Nic mi nie jest Chod( tutaj. Lepiej si$ jeszcze troch$ prze%pimy.
Tyle czasu pe"z"a przez wilgotne korytarze, od tak dawna by"a przemarzni$ta do ko%ci, &e zapomnia"a, jak to jest nie dygota' z zimna w wiecznie mokrym ubraniu. W powietrzu unosi" si$ st$ch"y odór ziemi i gnij#cej wody. Czasami wydawa"o si$ jej, &e inne &ycie nie istnieje, a wspomnienia z przesz"o%ci s# tylko snami. Jedyn# rzeczywisto%ci# by"a mozolna w$drówka wzd"u& Axis Mundi. Szli, wspinali si$, czo"gali od niepami$tnych czasów. Budzili si$ po niespokojnym %nie i znowu mieli przed oczami ten sam koszmar. W przeciwie)stwie do dwóch Bolgów, którzy nie bali si$ zamkni$tych przestrzeni, Rapsodia du cz$%' energii po%wi$ca"a na walk$ z panik#. Wci#& odp$dza"a od siebie my%li, jak g"$boko pod ziemi# si$ znajduj#, jak niewiele maj# powietrza. Dobrze chocia&, &e przewa&nie mogli i%' wyprostowani. Tylko gdzieniegdzie musieli si$ pochyla', co by"o niewiele lepsze od pe"zania na brzuchu po piaszczystym lub kamienistym pod"o&u. Bola"y j# wtedy wszystkie mi$%nie, ca"e cia"o, szczególnie plecy i kolana. Nawet sen nie dawa" wytchnienia od tych m#k. Nie rozumia"a, jakim cudem Grunthor przeciska si$ przez w#skie szczeliny, w których ona ledwo si$ mie%ci"a. Gdy Achmed wreszcie og"asza" postój, zwykle po wyj%ciu ze szczególnie ciasnego i mokrego tunelu, z ulg# zasypia"a, ale wkrótce budzi"y j# koszmary. Nasila"y si$, w miar$ jak brn$li coraz g"$biej. Pewnego razu Drak zagrozi", &e zepchnie j# z korzenia. Kiedy by"o do%' miejsca, spa"a na piersi Grunthora. Pot$&ne ramiona dodawa"y jej otuchy, cho' min$"o troch$ czasu, nim przywyk"a do widoku u%miechni$tej zielonkawej twarzy zaraz po obudzeniu.
Zmieni" si$ sposób bycia Achmeda. Gdy dotarli do Axis Mundi, - 64 -
wniosku, &e lepiej nie wiedzie', co mog"o go tak przerazi'. Tymczasem Grunthor zamkn#" oczy i odp$dzi" wszelkie my%li. On ju& wiedzia".
Drak sta" si$ jeszcze bardziej zamkni$ty w sobie, mrukliwy, nieobecny duchem, jakby czego% pilnie nas"uchiwa". G"os %cisza" niemal do szeptu, ale im nie zabrania" mówi', w ka&dym razie nie cz$%ciej ni& do kej pory. Widz#c jego skupienie, Rapsodia stara"a si$ mu nie przeszkadza', za to wi$cej rozmawia"a z Grunthorem. Je%li warunki na to pozwala"y, obaj uczyli j# w marszu j$zyka Firbolgów, bardziej z uprzejmo%ci ni& z rzeczywistej potrzeby. Kiedy u&ywali bolga)skiego, wydawa"o si$, &e co% przed ni# ukrywaj#. W zamian ona, w rzadkich momentach, gdy by"o do%' %wiat"a, uczy"a Grunthora czyta'. Lekcje nigdy nie trwa"y d"ugo. Kiedy% obudzi"a si$ i zobaczy"a, &e Achmed mamrocze co% do siebie blady i zlany potem, tak jak jej si$ nieraz przytrafia"o. Od pewnego czasu tunel by" w#ski, a ostatnio pokonali bez wytchnienia kilka d"ugich prostych odcinków i pieczar. Kiedy% obudzi"a si$ i zobaczy"a, &e Achmed mamrocze co% do siebie blady i zlany potem, tak jak jej si$ nieraz przytrafia"o. Od pewnego czasu tunel by" w#ski, a ostatnio pokonali bez wytchnienia kilka d"ugich prostych odcinków i pieczar. Grunthor, który par$ godzin wcze%niej usun#" z drogi wielki kamie), spa" jak zabity. Rapsodia unios"a g"ow$ z jego piersi i przez chwil$ obserwowa"a Achmeda. Nast$pnie wsta"a powoli, ostro&nie przekroczy"a wielkoluda i zbli&y"a si$ do Draka, który oddycha" p"ytko i poj$kiwa" przez sen. Powieki mu drga"y. Musn$"a d"oni# spocone czo"o i szepn$"a: - Achmedzie... Drak dopiero po chwili otworzy" oczy. -Co? Jego g"os by" jeszcze bardziej chropawy ni& zwykle. - Dobrze si$ czujesz? -Tak. Pog"aska"a go po policzku jak dziecko. - Zdaje si$, &e mia"e% koszmary. !ypn#" na ni# spode "ba. - Uwa&asz, &e wy"#cznie ty masz prawo do z"ych snów? Rapsodia cofn$"a si$ jak uderzona. Z oczu Achmeda, niczym dyski z cwellana, sypa"y si$ iskry. -Oczywi%cie, &e nie - wykrztusi"a. - Przepraszam, ja tylko... mniejsza o to. Wróci"a do olbrzyma, który te& ju& nie spa", i u"o&y"a si$ na muskularnej piersi Pocz#tkowo zamierza"a wypyta' Achmeda o sen, ale zrezygnowa"a, sp"oszona jego gwa"town# reakcj#. Dosz"a do
Drak najwyra(niej znalaz" w ko)cu to, czego szuka". Akurat dotarli do rozleg"ej jaskini, której %cian nie mo&na by"o dojrze' w mroku. Achmed najpierw zwolni", a po chwili stan#". -Zaczekajcie tutaj i postarajcie si$ by' cicho. Je%li nie wróc$ do czasu, kiedy si$ obudzicie, id(cie dalej beze mnie. Znikn#", nim Rapsodia zd#&y"a go o cokolwiek spyta'. Obejrza"a si$ na Grunthora i zadr&a"a. Tak ponurego wyrazu jeszcze nigdy nie widzia"a na jego twarzy. -Co on wyprawia? - szepn$"a. Gigant wzi#" j# za r$k$ i bez s"owa poci#gn#" na ziemi$. Zaofe rowa" w"asne rami$ jako poduszk$ i otuli" j# obszernym p"aszczem, bo w jaskini by"o wyj#tkowo zimno. Westchn#" g"$boko, wpatru j#c si$ w ciemne sklepienie. -Odpocznij, panienko.
Achmed po raz ostatni powiód" spojrzeniem po ogromnej pieczarze i ruszy" w stron$ korytarza, który nareszcie wypatrzy". W przeciwie)stwie do innych tuneli ten - pusty, cichy i mroczny -nie by" odga"$zieniem korzenia Wielkiego Drzewa. Przez d"ugi czas Drak pod#&a" za cichym biciem serca. Po raz pierwszy us"ysza" je, kiedy zeszli z g"ównego korzenia na Axis Mundi. Szmer narasta", czasami zag"uszaj#c pie%) Wielkiego Drzewa. By" echem niskiego i odleg"ego dudnienia, które dobiega"o z g"$bi ziemi. Od kiedy razem z Grunthorem u"o&yli plan ucieczki, postanowi" unika' tego miejsca za wszelk# cen$. Stwór, który le&a" zwini$ty w trzewiach ziemi, zagra&a" istnieniu wyspy. Kto% zamierza" go obudzi'. Miedzy innymi dlatego opu%cili Serendair, cho' Achmed wiedzia", &e jeszcze co% straszniejszego czeka na swoj# por$. Na w"asne oczy ujrza" to co% na pustyni za zniszczonym mostem l#dowym. Nadal nie móg" uwierzy', &e uda"o mu si$ odnale(' puls. Swój dar odziedziczy" jako pierwszy przedstawiciel starej rasy, urodzony na wyspie. Ta istota pochodzi"a sprzed Czasu. I nie by" to cz"owiek. Normalnie nigdy by jej nie wyczu", ale mo&e zadzia"a" przypadkowy wybór imienia przez Rapsodi$ tamtego popo"udnia na ulicach Easton. Puls by" ledwo wyczuwalny i powolny, lecz s#dz#c po ilo%ci krwi p"yn#cej w &y"ach stworzenia, Achmed nie mia" w#tpliwo%ci, &e - 65 -
znalaz" to, czego szuka". Zatrzyma" si$. Po raz pierwszy, odk#d pami$ta", poczu" parali&uj#cy strach. Nie ba" si$ %mierci. Nigdy. Sam ni# szafowa" jako mistrz w swoim fachu. Nie uwa&a", by &ycie nale&a"o szczególnie ceni' i chroni'. Dla niego by"y to nieustaj#ce wibracje %wiata, które bez przerwy go atakowa"y, dra&ni"y, zak"óca"y funkcjonowanie jego organizmu. Musia" cierpliwie je znosi'. Czasami, gdy wyprawia" ofiary na tamten %wiat, dostrzega" na ich twarzach intryguj#cy wyraz niezwyk"ego spokoju. Niew#tpliwie znikni$cie pewnych ludzi przynosi"o ulg$ równie& tym, którzy go wynajmowali. Do jego dziedzictwa nale&a"y tak&e umiar i rozwaga. Nie sia" bezmy%lnie spustoszenia jak zaraza albo wojna. Zabójstwa, których dokonywa", cz$sto wydawa"y si$ sensowne i sprawiedliwe na tym %wiecie. Sam te& nie ba" si$ spotka' %mierci. By"a jego d"u&niczk#. Parali&owa"o go natomiast wr$cz niepoj$te zagro&enie ze strony z"owrogiej istoty. Wiedzia", &e ludzko%' czeka ca"kowita zag"ada. Gdy tylko w#& wydostanie si$ z mro(nych g"$bi, w których le&y zahibernowany, po&re wszystko, co napotka na swojej drodze. Nikt i nic mu nie dorówna w zadawaniu %mierci. B$dzie gorszy ni& najwi$kszy kataklizm. On i Grunthor mieli zyska' na czasie, uciekaj#c do innej cz$%ci %wiata. Mogliby dokona' &ywota we w"asnych "ó&kach, zanim stwór by do nich dotar". Taki mieli pierwotny plan. Teraz wkroczy" do nory bestii i stara" si$ znale(' antidotum na zabójcz# trucizn$, starsz# od samej ziemi. W pe"ni sobie u%wiadamia" ironie losu. Bezlitosny zabójca usi"uje ratowa' &ycie niewinnych, niczego nie spodziewaj#cych si$ milionów. Nawet gdyby chcia", ju& nie umia"by si$ wycofa', zrezygnowa' z walki. Sta" na skraju pieczary, wdychaj#c zimne powietrze. Mia" by' przyn$t#, doprowadzi' do uwolnienia niszczycielskiej mocy. Lecz z nienawi%ci do demona, który próbowa" nim rz#dzi', zdecydowa" wbrew rozs#dkowi, &e nie pozwoli w$&owi si$ obudzi', zostawi go w u%pieniu. Wiedzia", &e przemo&na si"a, która pcha go do dzia"ania, ma co% wspólnego z Rapsodi#. Bez niej nie móg" przeprowadzi' swojego planu. Potrzebowa" Pie%niarki, ale najpierw musia" j# przekona', &e jest zdolna wykona' nadludzkie zadanie. Musia" natchn#' j# pewno%ci# siebie, cho'
jemu samemu brakowa"o wiary. Zdawa" sobie spraw$, &e konsekwencje pomy"ki b$d# straszliwe, ale gdyby nie podj#" próby, skutki b$d# jeszcze gorsze. Drzwi sypialni zaskrzypia"y i pojawi" si$ w nich p"omyk %wiecy. Materac lekko si$ ugi#", kiedy ojciec siad" na brzegu "ó&ka. - Dobrze si$ czujesz, dziecinko? Rapsodia poruszy"a si$ we %nie, odsuwaj#c ucho od korzenia. Kiwn$"a g"ow#. - Ciemno - szepn$"a tak samo jak wtedy. - Boj$ si$, tato. Ojciec otuli" j# ko"dr#, wzi#" na r$ce i zaniós" na dwór, pod roz gwie&d&one niebo. - To samo robi"em z twoj# mam#, kiedy tu pierwszy raz przyjecha"a. - Mama ba"a si$ ciemno%ci? Szorstka broda na policzku, poczucie bezpiecze)stwa w otaczaj#cych j# ciasno ramionach. - Oczywi%cie, &e nie. Jest Lirink#, dzieckiem nieba, a niebo przez wi$kszo%' czasu jest czarne. Ba"a si$, gdy by"a z dala od niego, w zamkni$tym pomieszczeniu. We %nie Rapsodia wsun$"a zzi$bni$te d"onie mi$dzy kolana. - To dlatego zrobi"e% okno w dachu? - Tak. A teraz popatrz w niebo, dziecino. Widzisz gwiazdy? - Tak, tato. S# pi$kne. Jego u%miech rozja%ni" mrok nocy. - Mog"aby% je zobaczy', gdyby nie by"o ciemno? -Nie. - Nie ujrzysz pi$kna, póki nie odwa&ysz si$ spojrze' w ciem no%'. Zapami$taj to sobie. Wiedzia"a, co ojciec ma na my%li. - Tak jak wtedy, kiedy przywioz"e% tutaj mam$, a ludzie z wioski byli dla niej niemili? U%miech znikn#", a wraz z nim %wiat"o. -Tak. - Dlaczego zostali%cie, skoro gardzili mam#, kiedy si$ z ni# o&eni"e%? Jak si$ sta"o, &e wioska zacz$"a szanowa' nasz# rodzin$, tato? W pami$ci stan$"a jej twarz ojca, zmarszczki wokó" oczu, kiedy znowu si$ u%miechn#". - Musieli%my spojrze' w ciemno%'. I zrobili%my to razem. Po wiem ci teraz co%, dziecino, co powinna% zapami$ta', nawet je%li zapomnisz inne moje s"owa: kiedy znajdziesz w &yciu co%, w co b$dziesz wierzy' ponad wszystko, wytrwaj przy tym, bo nigdy - 66 -
wi$cej nie wróci. A je%li b$dziesz wierzy' z ca"# moc#, ludzie pr$dzej czy pó(niej spojrz# na to twoimi oczami. Bo kto wie lepiej, jak nie ty? Nie bój si$ trudnych wyborów, kochanie. Znajd( co% jednego, co si$ liczy, a wszystko inne samo si$ u"o&y. !zy zrosi"y ja%niej#cy korze) Wielkiego Drzewa. Wzi$"a sobie rad$ ojca do serca. I zgodnie z ni# post$puj#c, straci"a wszystko. Nawet jego.
dotar"o do niej, o co j# prosi. Wierzy" w ni#, odk#d przez przypadek zmieni"a mu imi$, a pó(niej ukry"a ich na "#kach przed Lirinami. Pie%niarce natomiast brakowa"o wiary w siebie. Domy%la" si$, co jest tego powodem. Na rok przed ko)cem studiów znikn#" jej mentor i dalej musia"a uczy' si$ sama. Nagle krew zastyg"a mu w &y"ach. Tsoltan napomkn#" kiedy% o Bajarzu, którego wzi#" w niewol$. Mo&e "#czy"o go z Rapsodi# wi$cej, ni& s#dzi". Tak jak zaplanowa", prawie od pocz#tku jad"a cia"o Wielkiego Drzewa. Nie mia" w#tpliwo%ci, &e korze) dzia"a na ni# w taki sam sposób jak na niego i na Grunthora. Zdawa"o si$, &e sp$dzili pod ziemi# pó" &ycia, a nie postarzeli si$ ani o sekund$, przynajmniej tak wynika"o z wibracji, które odbiera". Drzewo powi#zane z Czasem chroni"o przed jego niszczycielskim dzia"aniem. Prawd$ mówi#c, odnosi" wra&enie, &e s# silniejsi, zdrowsi, a nawet m"odsi ni& przed wej%ciem do Sagii. W Rapsodii nast#pi"a jeszcze jedna zmiana. Wyczuwa" w niej teraz wewn$trzn# si"$. Nie wiadomo, czy by" to rezultat spo&ywania Wielkiego Drzewa, ale dziewczyna stawa"a si$ Bajark# o ogromnej mocy. Mia" nadziej$, &e poradzi sobie z zadaniem. - Musz$ wiedzie', co to za istota - powiedzia"a cicho. Mówisz zagadkami albo ukrywasz cz$%' prawdy, co jest form# k"amstwa. W prawdzie kryje si$ moc. Nie pomog$ ci, je%li b$dziesz trzyma' mnie w niewiedzy. Drak wci#gn#" powietrze do p"uc i przez chwil$ %widrowa" j# wzrokiem,; jakby wa&y" jej dusz$. - Nazwa"a% mnie Achmed W#&, bo taki przydomek wyda" ci si$ gro(ny, tak? - W"a%nie. I dlatego od tamtej pory czuj$ si$ zak"opotana. - Nie powinna%. Mo&liwe, &e tylko dzi$ki tobie znalaz"em ten tunel. Gdy by"em Bratem, wyczuwa"em jedynie t$tno ludzi. Nada ne przez ciebie imi$ pomog"o mi us"ysze' bicie serca %pi#cego w$ &a. Przed Czasem, gdy ziemia i morza dopiero si$ rodzi"y, przod kowi rasy smoków ukradziono jajo. Je%li si$ st#d wydostaniemy, zdradz$ ci jego imi$, ale teraz nie by"oby to m#dre. Rapsodia ze zrozumieniem pokiwa"a g"ow#. - Jajo ukry"a w g"$bi ziemi rasa demonicznych istot, zrodzo nych z &ywio"u ognia. Nale&y do niej mój by"y pan. - Ten, który da" ci klucz? - Ciii... Tak. - Achmed jeszcze bardziej %ciszy" g"os. - Smok-w#&, który wyklu" si$ z jaja, &yje w mro(nych g"$binach ziemi,
Rapsodio? Wydawa"o si$, &e cichy g"os rozbrzmiewa w jej g"owie. Uchyli"a powieki i zobaczy"a nad sob# kaptur Achmeda oraz jego p"on#ce oczy. - Opowiem ci pewn# histori$, której koniec jeszcze nie zosta" napisany. Chcesz pos"ucha'? Przez chwil$ my%la"a, &e to dalszy ci#g snu, ale siad"a powoli i chwyci"a podan# d"o). U%cisk by" mocny, skórzane r$kawice gdzie% znikn$"y. Achmed podniós" j# i zaprowadzi" w g"#b korytarza, z dala od %pi#cego giganta. Wyci#gn#" przed siebie d"o), wskazuj#c ciemno%'. -Tam jest tunel niepodobny do tych, którymi do tej pory szli %my. Po drodze mijali%my ich wiele, ale w#tpi$, czy je zauwa&y"a%. Nie wydr#&y"y ich korzenie Wielkiego Drzewa, by"y tutaj, nim wy ros"o z zasadzonego &o"$dzia. W g"$bi tego korytarza bije serce. Wci#& pyta"a%, sk#d wiem, dok#d i%'. Otó& odbieram ca"# skór# pulsy &ywych istot. Wiem, &e moje s"owa wzbudzi"y w tobie lek, bo cho' wyrazu twarzy nie zmieni"a%, twoje serce przyspieszy"o. Gdyby% si$ zgubi"a, spad"a albo zosta"a &ywcem pogrzebana, odna laz"bym ci$, bo znam jego ton. Rapsodia przetar"a oczy. Achmed nigdy do tej pory nie mówi" tak dziwnie. Skupi"a si$ na melodii jego g"osu i wyczu"a w nim trosk$. I strach. Mocno potrz#sn$"a g"ow#, &eby si$ rozbudzi'. Chyba jeszcze by"a zaspana. Hucza"o jej w skroniach. -Pos"uchaj. Szed"em pewnym tropem. Najpierw za pulsem Wielkiego Drzewa, ale potem, od Axis Mundi, za biciem innego serca. Na ko)cu tego tunelu, g"$boko w trzewiach ziemi, %pi pot$&na i straszna istota, której nie potrafi$ nazwa'. Nawet sobie nie wyobra&asz, jaka jest gro(na. Nie wolno dopu%ci', &eby si$ obudzi"a. Nigdy. Rozumiesz? Kiedy% wspomnia"a%, &e umiesz przed"u&a' sen... -Czasami. -Wiec tym razem musi ci si$ uda'. Achmed obrzuci" j# badawczym wzrokiem. Nie by" pewny, czy - 67 -
Mo&e mi powiesz, co zamierzasz, nim zrobisz co% g"upiego? Gdy Achmed wr$cza" jej plecak, przypomnia"a mu si$ rozmowa przy ognisku tu& po ucieczce z Easton: „Co potrafisz, Pie%niarko?". „Kiedy mówi$ absolutn# prawd$, udaje mi si$ zmieni' rzeczywisto%'". Zmierzy" j# wzrokiem. Dziewczyna w"a%nie rozwi#zywa"a rzemyki brezentowego pokrowca, w którym trzyma"a harf$. -Dzi$ki za zaufanie. - Wyj$"a instrument i obejrza"a go dok"ad nie. Wilgo' panuj#ca pod ziemi# ani troch$ mu nie zaszkodzi"a, podobnie jak bochenkowi Pilama. - Twierdzisz, &e wa& niebawem zostanie obudzony. -Tak. -A je%li nie us"yszy wezwania? - Achmed nie odpowiada", wiec wyja%ni"a: - Gdyby%my je zag"uszyli, bestia po prostu dalejby spa"a, przynajmniej przez jaki% czas. Na twarz Draka wype"z" sk#py u%miech. - Jak zamierzasz tego dokona'? - Jeszcze nie wiem, ale co% wymy%l$, nim wejdziemy do tunelu.
a kiedy uro%nie, zwojami otoczy jej serce. Jego cielsko stanowi du cz$%' masy naszego %wiata. Teraz %pi, lecz demon wkrótce go wezwie, a wtedy potwór wype"znie na powierzchni$. Nie wiem, ja kie dok"adnie s# jego rozmiary. Pie) Sagii to zaledwie ga"#zka w porównaniu z g"ównym korzeniem, tak? -Tak. -A g"ówny korze) to cienka ni' w porównaniu z Ax"s Mundi. Natomiast przy tej istocie Axis Mundi jest jak jeden z twoich w"o sów. W#& mo&e poch"on#' Ziemi$. Teraz czeka na wezwanie, które wkrótce nadejdzie. Wiem to na pewno, bo w"a%nie ja mia"em wprowadzi' w &ycie plan uknuty przez demona. -I dlatego uciek"e%? -Miedzy innymi. Rapsodia spojrza"a na Achmeda nowymi oczami. Domy%la"a si$, &e jej towarzysze podró&y maj# wiele na sumieniu. Po rzezi oddzia"u Michaela nie sposób by"o doj%' do innego wniosku. Lecz mimo niezbyt chwalebnej przesz"o%ci w obu wyczuwa"o si$ szlachetno%'. U Grunthora dostrzeg"a j# od razu. Od samego pocz#tku stawa" w jej obronie, pomaga" we wspinaczce, odp$dza" koszmary. W Achmedzie a& do tej pory nie potrafi"a doszuka' si$ dobra. „...Nie ujrzysz pi$kna, póki nie odwa&ysz si$ spojrze' w ciemno%'. Zapami$taj to sobie". -I zamiast obej%' to miejsce, sprowadzi"e% nas tu w nadziei, &e pomo&emy ci za&egna' niebezpiecze)stwo. -Tak, o ile to w ogóle mo&liwe. - Dziwne oczy zab"ys"y w mro ku. - W dodatku, je%li nam si$ uda, zyskamy jedynie troch$ czasu. Nigdy nie b$dziesz mia"a do%' si"y, &eby ca"kowicie zniszczy' w$&a. Ani ja, ani &aden cz"owiek. Rapsodia pomasowa"a bol#ce skronie. - Umiem za%piewa' pie%) snu, ale nie mam poj$cia, czy zadzia"a. Musz$ podej%' jak najbli&ej potwora, by zyska' pewno%', &e mnie s"yszy. Spod kaptura dobieg"o westchnienie. - Tak podejrzewa"em. Grunthor i ja brali%my pod uwag$ t$ mo&liwo%'. - On si$ sprzeciwi", dlatego odczeka"e%, a& za%nie, &eby ze mn# porozmawia'. - Sprawiasz wra&enie ca"kiem bystrej. Uwa&aj, bo przyjdzie mi zmieni' opinie o tobie. - Mam pewien pomys"; ale potrzebuj$ swojego worka - oznajmi"a, skrywaj#c u%miech. - Ty "atwiej go dosi$gniesz, nie budz#c Grunthora.
Szli bardzo ostro&nie i bez po%piechu, &eby zachowa' cisz$. Gdy dotarli do ko)ca korzenia, zeszli z niego na bazaltow# ska"$, przez któr# bieg"a Axis Mundi. Przed nimi, w mroku, otwiera" si$ wielki tunel o ledwo widocznych %cianach stapiaj#cych si$ z czarnym kamieniem. Z ka&dym krokiem Rapsodia czu"a coraz dotkliwszy ch"ód. Gdy podeszli bli&ej, wszystko sta"o si$ jasne. Z g"$bi korytarza wia" lodowaty wiatr. Od razu zdr$twia"y jej uszy i palce, a mokre ubranie zacz$"o przymarza' do skóry. -O bogowie - szepn$"a. - Dlaczego jest tak zimno? Achmed obejrza" si$ spowolnionym ruchem. -Wracaj#c na powierzchni$ po ukryciu jaja, demony zabra"y ze sob# &ywio" ognia, by w#& pozostawa" w stanie hibernacji. Chcia"y, &eby urós" jak najwi$kszy, zanim go uwolni#. Pewnie dlatego ciep"o i %wiat"o przyci#gaj# robaki. Mówi" tak, jakby zaciska" szcz$kaj#ce z$by. -Dobrze si$ czujesz? Drak u%miechn#" si$ zsinia"ymi wargami. - Nie wiem, czy sam nie zamarzam. - Co masz na my%li? Pochyli" si$ ku niej, &eby us"ysza"a jego szept -Nazwa"a% mnie Achmedem W$&em. Z trosk# w oczach Rapsodia otar"a szron z jego twarzy. Drak ju& prawie si$ nie porusza". - 68 -
-O bogowie! - wyszepta"a. Co ja narobi"am? Je%li niechc#cy obudz$ gada, Achmed nie b$dzie móg" uciec. Zostanie jego pierwsz# ofiar#. Nie, drug#. - Chod(, odprowadz$ ci$ do Grunthora - powiedzia"a, bior#c go za zlodowacia"# r$k$. - Nie mo&esz tu zosta'. Achmed z ogromnym wysi"kiem potrz#sn#" g"ow# i wpi" w ni# przeszywaj#ce spojrzenie. - Bierz si$ do pracy. Ja zaczekam - wymamrota" z trudem, ale w jego g"osie brzmia"a stanowczo%'. Dziewczyna zajrza"a w lodowat# ciemno%'. - Wyczuwasz bicie jego serca? spyta"a. Achmed zamruga" dwa razy. - Dobrze, ale musisz mi dawa' znaki, czy on reaguje na to, co robi$, czy si$ nie budzi. W ka&dej chwili b$dziemy mogli si$ wycofa'. Najpierw jednak sprawdz$, w jakim kierunku biegnie tunel. Od"o&y"a harf$ i na palcach podesz"a do wielkiego otworu. Zajrza"a do %rodka, lecz nie zobaczy"a boków ani sklepienia. Po omacku przesun$"a d"oni# po %cianie. Stwierdzi"a, &e jest zimna i chropowata. Prawie nic nie widzia"a, ale oceni"a, &e podziemny korytarz opada i zakr$ca w oddali. Wróci"a do Achmeda. - W#& jest chyba bardzo daleko - powiedzia"a cicho. - Nie widz$ ko)ca tunelu. - Jego... %ciana... Rapsodia nachyli"a si$ ku niemu. - Co mówisz? -I- ...to... "uska... skóry... w$&a.
Ostro&nie doda"a do swojej pie%ni kolejny akord i zarejestrowa"a lekkie ocieplenie powietrza. Zerkn$"a pytaj#co na Achmeda. Drak mrugn#" jeden raz. Nadal &adnej zmiany. Przez g"ow$ przemkn$"a jej pewna my%l. Czym pr$dzej j# odp$dzi"a. Nie powinna si$ rozprasza', zastanawia' nad donios"o%ci# tego, co robi, i skutkami niepowodzenia. Strach móg" j# sparali&owa'. Wiedzia"a, &e kiedy demon wezwie gada, u&yje jego prawdziwego imienia, z którym zwi#zana jest okre%lona muzyczna wibracja. Trzeba nieznacznie j# zmieni', doda' do niej fa"szywe nuty. +eby muzyk# sprawi' ból, najlepiej podnie%' lub obni&y' wysoko%' d(wi$ku o pó" tonu, zamiast wprowadza' wyra(ny dysonans. Tak mawia" jej mentor. Je%li skorzysta z rady, bestia mo&e nie zauwa&y subtelnej ró&nicy, lecz nowa melodia zak"óci wezwanie. Rapsodia oddycha"a miarowo, dostrajaj#c rytmy w"asnego cia"a do pie%ni. Straci"a poczucie czasu, tak samo jak na Szerokich !#kach.Nie mia"a poj$cia, jak d"ugo powtarza monotonny refren, za ka&dym razem prawie niezauwa&alnie go zmieniaj#c. Raptem Achmed szerzej otworzy" oczy i zamruga" szybko. Serce w$&a zacz$"o &ywiej pompowa' ocean gadziej krwi. Pie%niarka gra"a jak w transie, co pó" taktu podnosz#c tonacj$. *ciana tunelu zadr&a"a, kiedy wielka bestia przeci#gn$"a si$ we %nie. Powietrze lekko si$ och"odzi"o. Drak zamkn#" oczy i westchn#". Marzy" o tym, &eby niebezpieczne zadanie wreszcie dobieg"o ko)ca. Wiele godzin pó(niej Rapsodia wsta"a z trudem i podesz"a do wylotu tunelu, nie odk"adaj#c harfy. - Samoht- powiedzia"a. Co znaczy"o: Graj bez przerwy. D(wi$ki ko"ysanki nie ucich"y, nawet kiedy odj$"a r$k$ od strun. Instrument wygrywa" w kó"ko te sam# melodi$. Rapsodia po"o&y"a go ostro&nie na ziemi blisko wej%cia i cofn$"a si$. Samoht. Pospiesznie wróci"a do Achmeda. Mia" teraz zamkni$te oczy. Walcz#c ze zm$czeniem, stan$"a na palcach i za%piewa"a mu do ucha: - Achmedzie W$&u, jest ciep"o. Chod(. Zamruga", ale si$ nie poruszy". Resztkami si" powstrzymuj#c si$ od p"aczu, chwyci"a go za ramiona i poci#gn$"a z ca"ych si".
Krew zastyg"a jej w &y"ach. Achmed wspomnia", &e cielsko bestii stanowi du cz$%' masy Ziemi, lecz nie przypuszcza"a, &e ogromny tunel to niewielki odcinek jednego ze zwojów, a serce znajduje si$ du&o g"$biej we wn$trzu planety. Je%li gad si$ obudzi, &adne miejsce na %wiecie go nie pomie%ci. A ona go dotkn$"a! Wzi$"a do r$ki harf$, walcz#c ze strachem. Oczy%ci"a umys" i ws"ucha"a si$ w rozproszon# muzyk$, która wype"nia"a gigantyczn# pieczar$. Po chwili do jej uszu dotar" niski, spokojny ton z okresow# zmian# o pó" nuty w dó" lub w gór$. *wiadectwo g"$bokiego snu. Zacz$"a cicho nuci' najprostsz# ko"ysank$ w tej samej tonacji co otaczaj#ca j# muzyka. Spojrza"a na Achmeda, szukaj#c potwierdzenia, &e serce gada uderza szybciej, ale jego powieki nie drgn$"y. Oczy, uwi$zione w zamarzaj#cym ciele, wpatrywa"y si$ w ni# intensywnie. - 69 -
Pie%) rozbrzmiewa"a wci#& od nowa, coraz liczniejsze jedwabiste nici drga"y jak struny harfy, powtarzaj#c melodi$ z kilkutaktowym opó(nieniem. -Wkrótce powstanie kakofonia - stwierdzi"a Rapsodia. Grunthor pokiwa" g"ow#. Ju& by"o s"ycha' nieprzyjemne dla ucha tony, jakby du&a orkiestra gra"a bez dyrygenta, ka&dy muzyk we w"asnym tempie. -Lepiej si$ st#d wyno%my, panienko - powiedzia" Bolg.
- Chod(, prosz$! Nadal &adnej reakcji. Szarpn$"a mocniej. Zamarzni$ty run#" na ziemie. !zy same pop"yn$"y jej po twarzy. Nie mia"a si"y nawet my%le'. Grunthor. Musi i%' po Grunthora. Ruszy"a przed siebie chwiejnym krokiem. W pewnym momencie potkn$"a si$ i upad"a, ale by"a zbyt wyczerpana, &eby si$ podnie%'. Przez d"u&sz# chwil$ le&a"a bez ruchu, z uchem przyci%ni$tym do szumi#cego korzenia Wielkiego Drzewa. Pie%) %wi$tego d$bu wype"ni"a jej umys", nios#c ukojenie. Wzi$"a g"$boki oddech. Mo&e dzi$ki muzyce Sagii odzyska si"y, tak jak kiedy%. Zacz$"a %piewa' swoje imi$, nut$ ela, próbuj#c dostroi' si$ do tonu Drzewa. Po chwili poczu"a przyp"yw energii. D(wign$"a si$ powoli. Grunthor na pewno jest gdzie% blisko. Musi go odnale('. Da sobie rad$. Skupiona na pie%ni Sagii, powlok"a si$ dalej krok za krokiem, ze zwieszon# g"ow#, oddychaj#c z wysi"kiem. Nagle zatrzyma"y j# silne r$ce. - Panienko! Dobrze si$ czujesz? - Achmed... - wyszepta"a, podnosz#c wzrok na Bolga. - Pomó& mu... Olbrzym bez s"owa wzi#" j# na r$ce i pobieg" w stron$ tunelu.Drak le&a" nieruchomo w tym samym miejscu, w którym upad". Zaniepokojona Rapsodia poklepa"a go po twarzy. Na widok znajomego ponurego spojrzenia ucieszy"a si$ jak nigdy dot#d. Tymczasem Firbolg pospiesznie zdj#" p"aszcz, owin#" nim przyjaciela i d(wign#" z ziemi. Popatrzy" na ni# badawczo. - Dasz rad$ i%' sama, panienko? Skin$"a g"ow#, nie spuszczaj#c wzroku z Achmeda. Kolory powoli wraca"y mu na twarz. U%miechn$"a si$, wzi$"a go za r$k$ i mocno poci#gn$"a. Nie by"a zaskoczona, gdy poczu"a opór mi$%ni. Drak nachyli" si$ lekko i szepn#" jej do ucha: -Patrz. Odwróci"a si$ i spojrza"a w tunel. Z wolna wype"nia"y go promienie %wiat"a cienkie jak paj$cza ni'. Po kolejnych powtórzeniach ko"ysanki wygrywanej przez harf$ do"#cza"y do nich nast$pne. Razem tworzy"y na %cianach kolisty wzór. Po ka&dym refrenie promienie stawa"y si$ grubsze, d(wi$ki g"o%niejsze, tonacja wy&sza ni& na pocz#tku.
13 Gdy tylko oddalili si$ od tunelu, Achmedowi b"yskawicznie
wróci"y si"y. Od razu upar" si$, &eby i%' na w"asnych nogach. Przez jaki% czas nas"uchiwa" dudni#cego pulsu. Z zadowoleniem stwierdzi", &e jest niezmieniony. Nic nie mówi" o w$&u. Rapsodia te& o nim nie wspomina"a, ale mia"a nadziej$, &e pewnego dnia b$d# mogli porozmawia' o tym, czego wspólnie dokonali. Postanowi"a cierpliwie zaczeka'. Tymczasem wszyscy troje skupili si$ na szukaniu wyj%cia z g"$bi ziemi. Korze) bieg" na razie w miar$ prosto, bez licznych zakr$tów, ale cz$sto opada" lub wznosi" si$, zapewne pod#&aj#c za (ród"em wody. Ponadto by"o coraz wi$cej ca"kiem szerokich tuneli, w których mogli i%' wyprostowani, zamiast pe"za'. Od czasu do czasu spotykali rozleg"e, wysokie jaskinie. Tutaj swobodniej si$ oddycha"o. Grunthor przypuszcza", &e s# to miejsca, gdzie kiedy% gromadzi"a si$ woda pobierana przez korze). By"y niebezpieczne. W nich zwykle trafia"y si$ gro(ne zapadliska, tam najch$tniej atakowa"y robaki. Nadchodz#. G"os Achmeda wyrwa" Rapsodi$ z niespokojnego snu. Od razu si$gn$"a po Lucy. Tym razem obozowali w wielkiej pieczarze, gdzie mogli %mia"o u&y' broni. Cho' przywyk"a do ci#g"ych potyczek z robakami, zawsze chwyta" j# strach, gdy s"ysza"a ostrze&enie przed atakiem. Na szcz$%cie lata sp$dzone na ulicach miasta da"y jej hart
- 70 -
nim paso&yty. Dopiero wtedy zrozumia"a, dlaczego Bolgowie maj# pazury. Dzi$ki nim mogli czy%ci' si$ z wszy. - My%la"am, &e rozszarpujecie nimi przeciwników. - Do tego równie& nie(le si$ nadaj#, panienko - odpar" wielko lud z u%miechem. Dziewczyna zerkn$"a na Achmeda. Drak patrzy" w dal. - Zauwa&yli%cie, &e ostatnio jest ich coraz wi$cej? -Tak. - Mo&e to z powodu ciep"a. -Jakiego ciep"#? Achmed spojrza" na ni# zdziwiony. -Nie czujesz? Rapsodia milcza"a przez chwil$. Rzeczywi%cie powietrze wydawa"o si$ cieplejsze. - Chyba tak - b#kn$"a niepewnie. - Gdzie% blisko jest ogie) - stwierdzi" Grunthor. W oczach dziewczyny pojawi" si$ strach. - Sk#d mia"by si$ tu wzi#'? Jaka% kopalnia, a mo&e wulkan? - Mo&e - powiedzia" Achmed niedba"ym tonem. - Albo jeste %my blisko %rodka ziemi. Wed"ug legendy p"onie w nim ogie). Z gard"a Rapsodii wyrwa" si$ zduszony j$k. Ona równie& zna"a te legend$. Serce w niej zamar"o. Nie przebyli nawet po"owy drogi. W dodatku, je%li nie uda si$ im pokona' nowej przeszkody, znajd# si$ w pu"apce. Z zamy%lenia wyrwa" j# g"os Achmeda: - Idziesz? Wsta"a wolno i rozprostowa"a zdr$twia"e nogi. Dopiero teraz poczu"a ból po uk#szeniach. -Tak. Wsun$"a Lucy w futera" przewieszony przez plecy i ruszy"a za towarzyszami.
ducha, wiec teraz odgarn$"a w"osy z czo"a i spojrza"a w ciemno%' nad sob#. Czy to nigdy si$ nie sko)czy? - pomy%la"a na widok wij#cych si$ larw. Nauczy"a si$ walczy' z nimi prawie po omacku, bo %wiat"o dodawa"o im animuszu. Porusza"y si$ wtedy szybciej, atakowa"y zacieklej. Zacz$"y spada' z góry, najpierw pojedynczo, po chwili ca"ymi rojami. W nik"ym blasku porostów wida' by"o kolejne fale wype"zaj#ce z odga"$zie) korzenia Wielkiego Drzewa. Wielkolud ju& sta" z Kosiarzem w d"oni, Achmed doby" cienkiego srebrnego miecza, któremu nie nada" &adnego imienia. Niepisanym zwyczajem wszyscy troje stan$li plecami do siebie, tn#c na prawo i lewo. Tylko Drak dorównywa" szybko%ci# larwom, za to Grunthor i Rapsodia nauczyli si$ przewidywa' ich ruchy. Uchylali si$ przed bolesnymi uk#szeniami, po czym zadawali b"yskawiczne ciosy. Taktyka zwykle okazywa"a si$ skuteczna. Pe"zaj#ca masa by"a coraz bli&ej. Achmed przyj#" na siebie pierwszy atak i os"ania" ich z góry, natomiast oni zaj$li si$ systematyczn# rzezi# nap"ywaj#cych robaków i likwidowaniem niedobitków. Bro) Draka %wista"a tu& nad nimi, chroni#c ich przed z$bami ostrymi jak igie"ki i jadem, który powodowa" niezno%ne pieczenie, a czasami nawet gor#czk$. W wirze walki Rapsodia nieraz dochodzi"a do wniosku, &e sprawna obrona i milcz#ce porozumienie %wiadcz# o ich wzajemnym zaufaniu. Ona sama na pocz#tku mia"a nierówny wk"ad we wspólnie toczone bitwy, ale z czasem sta"a si$ godn# partnerk# Bolgów. Za ka&dym razem prawdziwym koszmarem by" okropny trzask, gdy ostrza mieczy przecina"y cia"a robaków, i odra&aj#cy smród ich wydzielin, który zostawa" na ubraniach jeszcze przez wiele dni. Wreszcie jeden albo drugi towarzysz dawa" sygna", &e bitwa sko)czona. Tym razem zrobi" to Grunthor. Rapsodia pad"a wyczerpana na ziemi$, najpierw oczy%ciwszy j# z krwawych szcz#tków. , Teraz nast$powa" bardzo wa&ny etap przetrz#sania ubra), czy nie schowa"y si$ w nich najmniejsze larwy. Zwykle czeka"y, a& cz"owiek za%nie, a wtedy jak kleszcze wgryza"y si$ pod skór$ i pi"y krew, zostawiaj#c po sobie k"uj#cy ból i dreszcze. Rapsodia by"a wdzi$czna Grunthorowi, &e zdradzi" jej star# bolga)sk# sztuczk$: nale&a"o zostawi' sobie przynajmniej jeden d"ugi paznokie', najlepiej u kciuka, &eby zabija'
Wkrotce ich obawy si$ potwierdzi"y. P"omieni jeszcze nie widzieli, ale czuli coraz wi$kszy &ar, niczym z ku(ni albo samego piek"a. W"osy, do tej pory mokre i pozlepiane, teraz zrobi"y si$ suche jak siano i sko"tunione. Nareszcie wysch"o równie& ubranie, z którego po d"ugiej w$drówce zosta"y "achmany. Skóra p$ka"a od gor#ca, ale jednocze%nie ciep"o przynosi"o ulg$ obola"ym stawom i ko%ciom.
- 71 -
Ogie) buzuj#cy we wn$trzu ziemi mieni" si$ kolorami, intensywniejszymi ni& na powierzchni. Niebieskie, purpurowe i bia"e p"omienie skr$ca"y si$ i ta)czy"y od jednej %ciany tunelu do drugiej, wciskaj#c si$ w ka&d# szczelin$, w ka&dy skrawek wolnego miejsca. Rapsodia by"a oczarowana. Jaskrawy blask a& k"u" w oczy. Zacisn$"a powieki. -Hrekin - zakl#" za ni# Grunthor. - Jeste%my w pu"apce. Równie dobrze mogli%my zosta' w Easton. Achmed nic nie powiedzia". Rapsodia nie zwraca"a uwagi na towarzyszy, tylko ws"uchiwa"a si$ w pie%) ognia. W przeciwie)stwie do niskiego, powolnego tonu ziemi, p"omienie trzaska"y, hucza"y, wy%piewywa"y niezwyk"#, subteln# melodi$ pe"n# &ycia. D(wi$k budzi" wspomnienia tak s"odkie, &e niemal bolesne: wieczory przy kominku, gdy matka czesa"a jej w"osy, przeta)czone noce tu& po zbiorach, pierwszy poca"unek przy obozowym ognisku. Blask o%wietla" jej twarz i spl#tane w"osy, a& wkrótce sama zacz$"a ja%nie'. W syku p"omieni by"o wo"anie, zaproszenia do ta)ca. Nagle zapragn$"a je przyj#'. Nie%wiadomie zrobi"a krok do przodu. Ko%ciste r$ce chwyci"y j# za ramiona. -Co ty wyprawiasz?! - rozleg" si$ jednocze%nie ryk Grunthora. Otworzy"a oczy. Achmed nadal trzyma" j# mocno. Uwa&nie przyjrza" si$ jej twarzy. - Dok#d idziesz, Rapsodio? - Przed siebie - odpar"a bez zastanowienia.
Ponadto zmieni"a si$ pie%) ziemi. Do nielicznych przyjemnych chwil w ca"ej mord$dze nale&a"y te, kiedy Rapsodia mog"a le&e' p"asko na brzuchu i ch"on#' g"$bokie, modulowane wibracje. Korze) %piewa", t$tni" &yciem, dzieli" si$ m#dro%ci# wieków. - Ciekawe, czy Sagia czuje si$ zdrowsza, gdy wyt$pili%my ro baki. - A ty nie czu"aby% si$ lepiej? - zapyta" Grunthor. - Na pewno dzi$ki naszym staraniom jest tu du&o mnie szkodni ków - stwierdzi" Achmed, patrz#c na bazaltowe %ciany. - Starania nie by"y wystarczaj#ce. Obaj nadal tu jeste%cie - po wiedzia"a Rapsodia. Drak si$ u%miechn#". Chyba jeszcze nigdy nie widzia"a równie pogodnego wyrazu na jego twarzy. Podobnie jak Wielkiemu Drzewu, im te& wyra(nie poprawi"y si$ nastroje. Ognia nadal nie by"o wida'. Pod ziemi# nie mogli odmierza' czasu, lecz na pewno min$"o go sporo, bo Rapsodia nie(le mówi"a po bolga)sku, a Grunthor nauczy" si$ nie tylko pisa' i czyta', ale równie& pozna" nuty. Ile to ju& dni min$"o? Miesi#ce? Rok? - zastanawia"a si$ dziewczyna której% nocy. Od tak dawna czujemy ciep"o, a jeszcze nie dotarli%my do jego (ród"a. Zacz$"a w#tpi', czy w ogóle do&yj# tej chwili. Najpierw dostrzegli odleg"# po%wiat$. *ciany na ko)cu tunelu jarzy"y si$ w mroku na czerwono. Robi"o si$ coraz gor$cej. Cho' wokó" nich nadal by"o du&o wody, niemal zapomnieli o pe"zaniu w zimnie i wilgoci. Sama ziemia by"a sucha. Ciep"o u"atwia"o podró&, ale stwarza"o równie& zagro&enia. Od czasu do czasu ubrania raptem zaczyna"y si$ tli', a metalowe cz$%ci broni nagrzewa"y tak, &e trudno by"o jej dotkn#'. Poza tym mieli coraz wi$ksze k"opoty ze zdobywaniem wody nadaj#cej si$ do picia. Wreszcie Achmed si$ zatrzyma". - Ogie) - powiedzia" krótko, patrz#c przed siebie. Grunthor zmru&y" oczy i po chwili potrz#sn#" g"ow#. Rapsodia wyt$&y"a wzrok, ale te& nic nie dostrzeg"a. Ruszyli dalej. Wkrótce zobaczy"a w oddali migaj#ce p"omienie. Korze) trzeszcza" pod ich stopami. Sklepienie znajdowa"o si$ na zawrotnej wysoko%ci. Z ka&dym krokiem wida' by"o coraz wyra(niej, &e ca"y podziemny korytarz p"onie.
14 Na drug# stron$ - doda"a zwyczajnym tonem.
Grunthor wybuchn#" %miechem. - Je%li zamierzasz pope"ni' samobójstwo, ch$tnie ci pomog$, ale w taki sposób, &eby jak najmniej uszkodzi' mi$so. Daj spokój, panienko. Oprzytomniej. - 72 -
Odwróci"a si$ do drugiego towarzysza, który tak mocno da" si$ jej we znaki w czasie ca"ej podró&y. - Do widzenia, Achmedzie. - Pospiesz si$ - burkn#" Drak. - Nie b$dziemy na ciebie czeka' w niesko)czono%'. Dziewczyna si$ roze%mia"a. - To dopiero zach$ta. Zarzuci"a worek na plecy i ruszy"a przed siebie. Bolgowie bez s"owa patrzyli, jak drobna posta' znika w %cianie &aru i o%lepiaj#cego blasku.
Rapsodia straci"a cierpliwo%'. -Pos"uchajcie. Ja nie wracam. Nie dam rady. Wy te&. Pami$ta cie zapadliska? T# sam# drog# nigdy nie wydostaniemy si$ spod ziemi. Pozostaje nam jedynie i%' naprzód. -A jak chcesz to zrobi'? - zapyta" Achmed powa&nym tonem. Rapsodia wzi$"a g"$boki oddech. Wiedzia"a, &e propozycja jest szalona. - Pami$tasz, co mówi"am o mocy nazw? - Z grubsza. - Zastanawia"am si$ na tym i dosz"am do wniosku, &e jedynysposób na przekroczenie ognia to otoczenie si$ pie%ni# z naszych imion. - Ty idziesz pierwsza, moja droga - oznajmi" Grunthor. - Oczywi%cie - zapewni"a pospiesznie. - Wcale nie chce, &eby by"o inaczej. - Naprawd$ bardzo ci zale&y na wyj%ciu z tunelu - stwierdzi" Achmed z sarkazmem i jednocze%nie sympati# w g"osie. - Masz lepszy pomys"? Rozwi#za"a poszarpany worek i wyj$"a z niego higen, instrument strunowy wielko%ci d"oni, przypominaj#cy harf$. - Je%li uda mi si$ przej%', wróc$ po was. Je%li nie wróc$, b$dzie cie wiedzieli, &e musicie znale(' inn# drog$. Grunthor zerkn#" na szalej#ce przed nimi piek"o i potrz#sn#" g"ow#. - Wiem o tym bez nara&ania twojego &ycia. - Niech idzie - powiedzia" Achmed. - Dzi$kuj$. - Rapsodia u%miechn$"a si$. - W razie czego, przy najmniej si$ mnie pozb$dziecie. Olbrzym by" coraz bardziej zdenerwowany. - Gdybym chcia" si$ ciebie pozby', zrobi"bym to ju& dawno te mu. Móg"bym skr$ci' ci kark jedn# r$k#. Dziewczyna obj$"a drcego wielkoluda. - Kiedy% tak, ale od tamtego czasu troch$ po'wiczy"am walk$ na miecze. - U%cisn$"a go mocniej, a Firbolg otoczy" j# ramiona mi. - Do widzenia, Grunthorze. Nie martw si$, wróc$. Gigant odsun#" si$ i spojrza" na ni# z wymuszonym u%miechem. - Podobno zawsze mówisz prawd$. Rapsodia pog"aska"a go po policzku. - Zawsze - odpar"a cicho.
Rapsodia zamkn$"a oczy i przycisn$"a harf$ do piersi. Palce j# zapiek"y, kiedy tr#ci"a rozgrzane struny, próbuj#c wybra' w"a%ciw# pie%). Ka&dy cz"owiek jest dostrojony do okre%lonej nuty, mówi" jej nauczyciel. Rapsodia by"a bardzo rozbawiona, kiedy odkry"a swoj# w"asn#, szóst# i ostatni# w skali, ela. Urodzi"a si$ jako szóste i ostatnie dziecko w rodzinie. Nuta wyj#tkowo do niej pasowa"a. Za%piewa"a j# teraz i poczu"a znajom# wibracj$. Z prawdziwym imieniem wyra&onym muzyk# posz"o "atwo, ale musia"a jeszcze stworzy' kompozycj$ najlepiej oddaj#c# jej natur$. Nuta po nucie, takt po takcie, zacz$"a uk"ada' pie%), do"#czaj#c do niej swój g"os. W ko)cu zebra"a si$ na odwag$ i zbli&y"a do ognia. Gdy dotar"a do skraju rycz#cego piek"a, oczy zapiek"y j# od &aru. Zamkn$"a je i sz"a dalej, %piewaj#c i modl#c si$ o szybk# %mier' w razie pomy"ki. Nie chcia"a d"ugo cierpie'. Silny podmuch rozwia" jej w"osy i o%wietli", tak &e wygl#da"y jak p"on#ca pochodnia. Coraz wi$ksze trudno%ci sprawia"o oddychanie. Rapsodia uchyli"a powieki i zobaczy"a, &e znajduje si$ mi$dzy dwiema %cianami ognia. Jego %piew rozbrzmiewa" teraz du&o g"o%niej. Lekko zmieni"a tonacj$ swojej melodii i zawtórowa"a p"omieniom. Oczy natychmiast przesta"y j# piec. Ujrza"a królestwo wspania"ych kolorów. Jaskrawe szafiry rozdzielone p"on#c# czerwieni# i &ó"tymi j$zorami pl#sa"y wokó" niej i falowa"y jak "#kowe trawy na silnym wietrze. Przepe"ni" j# spokój. Zrozumia"a, &e jest bezpieczna. Ogie) nie zamierza" zrobi' jej krzywdy. Ból w stawach ust#pi" bez %ladu. Przemkn$"o jej nawet przez
- 73 -
-Nie. Zw$glone strz$py kaptura pokruszy"y si$ i spad"y na ziemi$, ods"aniaj#c straszliwe oparzenie na czole i oczach. Achmed by" %lepy. Na ten widok Rapsodi$ zak"u"o serce. -Opowiedz mi o sobie co%, co mog"abym w"#czy' do pie%ni. Przywróci' ci dawne imi$, Bracie? Achmed gwa"townie potrz#sn#" g"ow#. Przy tym ruchu krople potu skapn$"y mu z czo"a i natychmiast wyparowa"y. Na jego twarzy odbija" si$ migotliwy blask p"omieni. - Którym z kolei dzieckiem by"e% w rodzinie? - Pierwszym - odpar" z wielkim trudem. Rapsodia doda"a to s"owo do okre%le) „Firbolg" i „Drak". Po wyrazie jego twarzy pozna"a, &e zabieg odniós" pewien skutek. -Jeszcze co%, Achmedzie, cokolwiek. Jaki jest twój zawód? Zadr&a", jakby w tym momencie dotar"a do niego potworno%' %wie&ego kalectwa. Nachyli" si$ ku niej. -Zabójca - wyszepta". Oczywi%cie! Achmed lekko uchyli" poparzone powieki i skin#" g"ow# na znak, &e pie%) dzia"a. Rapsodii mign$"o przed oczami wspomnienie Draka stoj#cego na wielkim skrzy&owaniu, na którym zbiega"y si$ liczne odnogi korzenia. Wtedy bez najmniejszego wahania pokaza" kierunek. Pó(niej te& by" ca"kowicie pewny swoich wyborów. Nigdy nie mia" w#tpliwo%ci, czy id# w"a%ciw# drog#. Za którym% razem Grunthor szepn#" jej do ucha, &e Achmed wyczuwa puls Ziemi i pod#&a za jej bij#cym sercem, tak jak kiedy% tropi" swoje ofiary. - Nieomylny tropiciel - za%piewa"a. Jego cia"o sta"o si$ prze zroczyste i zacz$"o, podobnie jak przed chwil# twarz, ja%nie' odbi tym blaskiem wielkiego po&aru. Rapsodia wci#gn$"a go w p"omie nie i szybko ruszy"a na drug# stron$, wk"adaj#c w %piew wszystkie umiej$tno%ci Bajarki. Zostawi"a Draka za %cian# ognia i wróci"a po Grunthora.
my%l, &e umiera, strawiona przez p"omienie. Po chwili poczu"a, &e nic jej nie grozi. Ogarni$ta rado%ci#, za%piewa"a pe"nym g"osem wspólny hymn. Na drodze, która przed ni# si$ otworzy"a, pojawia"y si$ i znika"y plamy ciemno%ci. Rapsodia sz"a dalej, cho' wymaga"o to od niej ogromnego wysi"ku woli. Je%li ulegnie czarowi tego miejsca, zostanie tu na zawsze. Przejmie pie%) ognia, a w ko)cu pozwoli mu si$ wch"on#'. Nagle zamiast rozkosznego ciep"a jej twarz owia" zimny podmuch. Otworzy"a oczy i zobaczy"a przed sob# mroczny tunel podobny do tego, którym sz"a niedawno. Mimo &e za plecami mia"a &ar, przebieg" j# dreszcz. Odwróci"a si$ i ruszy"a z powrotem przez ogie), %piewaj#c bez wytchnienia.
Po drugiej stronie Grunthor z niepokojem wpatrywa" si$ w p"omienie, mruc oczy. Wreszcie, po niesko)czenie d"ugim czasie, wyci#gn#" r$k$ i zawo"a": -Widz$ j#, panie! Achmed pokiwa" g"ow#. Ju& chwil$ wcze%niej dostrzeg" wysoki cie), to ukazuj#cy si$, to znikaj#cy w%ród po&ogi Kobieta, która wysz"a z ognia, przypomina"a Rapsodi$, chocia& jej w"osy mia"y teraz barw$ niejasnego z"ota, lecz ciep"ego miodu. Skin$"a r$k#. - Chod(cie! - zawo"a"a, przekrzykuj#c ryk p"omieni. - Nie wiem, jak d"ugo droga b$dzie otwarta. Bolgowie pobiegli ku niej, os"aniaj#c oczy przed &arem. Rapsodia za pó(no da"a znak, &eby stan$li. Kaptur Achmeda zaj#" si$ p"omieniem. Grunthor bez chwili namys"u pchn#" przyjaciela na ziemi$ i st"umi" ogie). Rapsodia zacz$"a %piewa' imi$, które sarna nada"a Drakowi. Powtórzy"a je wiele razy. Tymczasem olbrzym pomóg" wsta' oszo"omionemu przyjacielowi i zbli&y" si$ razem z nim do pierwszych p"omieni. Dziewczyna zatrzyma"a ich gestem. Uj$"a d"onie Achmeda. W miar$ jak s"ucha" pie%ni imienia, coraz pewniej sta" na nogach. Najwyra(niej muzyka wp"ywa"a na niego równie koj#co, jak wcze%niej na ni#. Po chwili Rapsodia zacz$"a gra' t$ sam# melodi$ na harfie. - Czujesz mrowienie na skórze?
Na widok dygocz#cego giganta poczu"a %ciskanie w &o"#dku. W nieruchomych bursztynowych oczach dostrzeg"a najczystsze przera&enie, które nieco zel&a"o, gdy j# zobaczy". Ale na szarozielonej twarzy nadal mia" wypisan# trosk$. - 74 -
odwija"a pasy nas#czonego p"ótna. - Mówi"em ci, &e to niepotrzebne. Przecie& widz$. - Wiec dlaczego nie powiedzia"e% tego wcze%niej? - By"em nieprzytomny - odburkn#". Rapsodia zachichota"a. - O tak. Nawet sobie pomy%la"am, &e jeste% niezwykle potulny. Usun$"a drug# warstw$ opatrunku. - Chodzi"o tylko o z"agodzenie bólu... - Nic mnie nie boli - przerwa" jej gniewnym tonem. - ...a kiedy dotrzemy w bezpieczne miejsce, trzeba b$dzie jeszcze raz... - Urwa"a raptownie i po chwili szepn$"a os"upia"a: -O bogowie! Straszliwe oparzenie znikn$"o bez %ladu. -Mówi"em ci, &e wszystko si$ zagoi"o - powiedzia" Drak, zrywaj#c ostatnie banda&e. Grunthor te& wytrzeszczy" oczy. - Bardziej ni& przypuszczasz, panie. - Co ty gadasz? Olbrzym zdj#" z pleców berdysz, nosz#cy nazw$ Pozdrowienie. -Pami$tasz %lad po walce na no&e, któr# stoczyli%my w King ston par$ lat temu? -Tak. -Ju& go nie masz, panie. Sam zobacz. Achmed wzi#" od niego bro) i przejrza" si$ w l%ni#cej stali. Potem rozchyli" koszul$ i sprawdzi" brzuch. -Blizny poznika"y. -Moje te& - stwierdzi" Grunthor i przeniós" wzrok na Rapsodi$.Dziewczyna w"a%nie ogl#da"a swój nadgarstek. Po chwili skin$"a g"ow#. - Jak to mo&liwe? - zapyta" Firbolg. - Przypomnijcie sobie, co wam kiedy% powiedzia"am. Achmed wróci" pami$ci# do pierwszej wa"ki z robakami. Rapsodia wtedy po raz pierwszy za%piewa"a pie%) uzdrawiaj#c#, lecz#c mu skaleczenie na r$ce. ...Nic nie dorównuje moc# nazwie. W niej zawarta jest to&samo%', istota rzeczy, jej indywidualna historia. Dzi$ki niej dana rzecz mo&e sta' si$ na powrót taka, jaka by"a kiedy%, nawet je%li bardzo si$ zmieni"a... -Twierdzisz, &e zostali%my stworzeni na nowo? Rapsodia wzruszy"a ramionami. - Nie wiem na pewno, tylko przypuszczam. Kiedy za pierw szym razem przechodzi"am przez ogie), czu"am, &e si$ pal$. Mo&e p"omienie nas oczy%ci"y i w ten sposób zyskali%my nowe cia"a, bez
- Gdzie Achmed? Nic mu si$ nie sta"o? - Chod(! - krzykn$"a rozpaczliwie. Grunthor podbieg" i chwyci" j# za ramiona. - Wszystko z nim w porz#dku? - Nie bój si$, damy rad$... Z gard"a olbrzyma wyrwa" si$ st"umiony pomruk. Szponiaste "apy %cisn$"y j# niczym imad"o. -Gdzie on jest?! Rapsodia uwolni"a si$ z &elaznego u%cisku. Po drugiej stronie. *lepy, ale &ywy. Mi$%nie pot$&nych szcz$k rozlu(ni"y si$, na gro(nym obliczu odmalowa"a si$ ulga. Dziewczyna drc# r$k# pog"aska"a Bolga po policzku. Wiedzia"a, &e Grunthor nie boi si$ o siebie. Jak brzmi twoje imi$ w j$zyku Firbolgów? Gigant wyda" seri$ %wistów i powarkiwa) zako)czonych gard"owym d(wi$kiem. Rapsodia westchn$"a przeci#gle. Jeszcze raz - poleci"a, walcz#c z narastaj#cym l$kiem. Z zaci%ni$tymi powiekami wys"ucha"a uwa&nie dziwnych odg"osów i powtórzy"a je kilkakrotnie, staraj#c si$ dok"adnie na%ladowa' wymow$ Grunthora. Gdy w ko)cu otworzy"a oczy, zobaczy"a, &e otacza go %wietlista aureola. - Jeste% w po"owie Bengardem? Olbrzym skin#" g"ow#. - Dzieci$ piasku i otwartych przestrzeni. Syn jaski) i krainy ciemno%ci - za%piewa"a. - Bengard, Firbolg. Sier&ant major. Trener i obro)ca. Mistrz *mierciono%nej Broni. Najwy&szy Autorytet, Którego Nale&y S"ucha' Za Wszelk# Cen$. Grunthor u%miechn#" si$ szeroko. - W"a%nie tak, panienko. Czuj$ mrowienie. Chod(my wreszcie do niego, co? Rapsodia odwzajemni"a u%miech. - Jeste% wiernym przyjacielem, silnym i godnym zaufania jak sama ziemia. We( mnie za r$k$. Przeprowadzi"a wielkiego Bolga przez p"omienie, %piewaj#c jego imi$ i przydomki. Gdy znale(li si$ po drugiej stronie, schowa"a twarz na jego piersi, &eby nie wybuchn#' p"aczem. W zimnej, nieprzyjaznej ciemno%ci ogarn$"o j# dojmuj#ce poczucie straty. Z oddali jeszcze dociera" do nich s"aby blask ognia, gdy w g"$bi mrocznego tunelu Rapsodia zacz$"a zdejmowa' Achmedowi banda&e. Mimo protestów po"o&y"a mu na oczy ok"ad z leczniczych zió". Drak le&a" z g"ow# na jej kolanach i niecierpliwi" si$, kiedy - 75 -
dawnych skaz i uszkodze). Da si$ to inaczej wyt"umaczy'? Drak powoli przesun#" d"o)mi po szyi. Niewidzialny "a)cuch, którym sp$ta" go demon, p$k", kiedy Rapsodia nada"a mu nowe imi$ w zau"kach Easton. Niegdy% z"amane ko%ci teraz wydawa"y si$ silne i zdrowe, lecz Achmed nie by" pewny, czy nie odnosi" takiego samego wra&enia, zanim przeszed" przez ogie). - Nie wiem. A ty odzyska"a% dziewictwo? Rapsodia podskoczy"a jak udlona. Zwykle ignorowa"a tego rodzaju docinki, ale niedawne prze&ycia wyczerpa"y jej zasób tolerancji. Spiorunowa"a Achmeda wzrokiem. Tymczasem Grunthor przyjrza" si$ jej uwa&nie i a& rozdziawi" usta ze zdumienia. - Kochanie, odwró' si$ do mnie na chwilk$. - Zostaw mnie w spokoju - warkn$"a. - Nie jestem w nastroju do &artów. - Prosz$, panienko - nalega" olbrzym. - Chc$ zobaczy' twoj# twarz. Rapsodia spe"ni"a jego pro%b$, ale nie podnios"a wzroku. - Criton - mrukn#" Grunthor. Achmed zerkn#" na ni# i równie& os"upia". Rapsodia wcze%niej te& mog"a poszczyci' si$ urod#, cho' zna' by"o po niej trudy d"ugiej podró&y. Natomiast ogie) wypali" wszelkie niedoskona"o%ci. Dwaj przyjaciele ledwo rozpoznawali kobiet$, która przed nimi sta"a. D"ugie jasne w"osy l%ni"y niczym p"ynne z"oto. Skóra nabra"a wygl#du ró&anego p"atka. Szmaragdowe oczy b"yszcza"y jak klejnoty. Dawniej Pie%niarka by"a urodziwa, teraz zmieni"a si$ w prawdziw# bogini$, co dostrzegli nawet Firbolgowie. - Czemu si$ tak gapicie? - zapyta"a z irytacj#.
nikt nie zap"aci tylko za to, &eby móc popatrzy'. Drak westchn#". Teraz wszyscy by zap"acili. - Rapsodio, wygl#dasz tak, &e dech zapiera w piersiach. Dziewczyna przyjrza"a mu si$ w s"abym blasku dalekiego ognia. Achmed zawsze pami$ta" o tym, &eby chowa' twarz pod kapturem. Zdawa" sobie spraw$, &e jej widok mo&e by' trudny do zniesienia, wr$cz odra&aj#cy. Patrz#c teraz na jego nie zas"oni$te oblicze, nie mog"a zrozumie', dlaczego je ukrywa". Nie by"o brzydkie, przynajmniej w jej ocenie. Prawd$ mówi#c, by"o w nim dziwne pi$kno. Zamiast ohydy dostrzeg"a w jego twarzy niedoko)czone dzie"o roztargnionego boga. Wyobrazi"a sobie akt tworzenia: nasadzanie na ramiona g"owy pe"nej zgrubie) i nadmiaru gliny, nie wyg"adzonej, z ma"# fa"dk# w miejscu nosa, %ladami ugniatania kciukiem tam, gdzie w przysz"o%ci mia"y by' oczy, i ledwo zaznaczonymi bezwargimi ustami, wykrzywionymi grymasem nie przypominaj#cym u%miechu. Do tego oczy nie od pary i sie' naczy) krwiono%nych biegn#cych tuz pod skór#. Wszystko razem sk"ada"o si$ na dzie"o sztuki, niezbyt pi$kne w klasycznym sensie, ale fascynuj#ce i jedyne w swoim rodzaju. Mo&e te& dostrzeg"a w niej niepowtarzalno%'. -Wiesz, ty te& jeste% niebrzydki - powiedzia"a z lekkim u%miechem. Achmed zerkn#" na Grunthora. Obaj pokiwali g"owami i odwrócili wzrok. Nie zrozumia"a i najwyra(niej nigdy nie zrozumie.
- Olbrzym dopiero po d"u&szej chwili odzyska" mow$. - Na bogów, jeste% pi$kna, ksi$&niczko! Twarz Rapsodu z"agodnia"a, a m$&czyzn obla" war. - Bardzo mi mi"o, Grunthorze. Przynajmniej tyle mog"am zro bi', &eby odwdzi$czy' si$ wam za wszelk# pomoc. - Nie to mia"em na my%li. Jeste% inna. Rapsodia %ci#gn$"a brwi. - Nie rozumiem. - Jemu chodzi o to, &e gdyby% wróci"a do zawodu, mog"a by% zada' ka&dej ceny za samo patrzenie na ciebie - wtr#ci" Achmed. Dziewczyna ze zniecierpliwieniem potrz#sn$"a g"ow#. - Wola"abym, &eby% przesta" wci#& wspomina' o mojej dawnej profesji. Ja ci nie wypominam grzechów przesz"o%ci. I wierz mi, - 76 -
Zreszt# pokrywaj#ca ich gruba warstwa brudu i tak nie pozwala"a dostrzec, &e odm"odnieli. W ko)cu wszystko zacz$"o wskazywa' na to, &e s# blisko powierzchni ziemi. Korytarz bieg" teraz w gór$. Wspinali si$ i pe"zli po korzeniu, podobnym do tego, którym kiedy% schodzili. Znowu by"o bardzo mokro i %lisko. Wróci" ch"ód, przyprawiaj#c Rapsodi$ o bóle stawów i ko%ci. Cz$sto brn$li po pas w wodzie lub b"ocie. Par$ razy omal nie uton$li w kaskadzie spadaj#cej z wysoka. Wreszcie dotarli do poziomego, bardziej suchego tunelu. Strop by" tu wy&ej, wiec mogli si$ wyprostowa'. Zdawa"o im si$, &e id# przez wielk# rozdziawion# paszcz$, któr# tworzy"y gro(ne stalaktyty i stalagmity. Ostro&nie wymijali skalne przeszkody. W jednej z jaski) cienki, d"ugi stalaktyt tkwi" pod dziwnym k#tem na granicy %ciany i stropu. Achmed przeszed" wolno, &eby nie wprawi' go w wibracje. Kiedy do ostrego nawisu skalnego zbli&y"a si$ Rapsodia, tunel nagle wype"ni"a po%wiata. W$drowcy zmru&yli oczy, przyzwyczajone do mroku, a teraz o%lepione nawet tak nik"ym blaskiem. Grunthor, który znajdowa" si$ najbli&ej %wiat"a, wymamrota" par$ przekle)stw w j$zyku Firbolgów. Rapsodia dotkn$"a dziwnego sopla, a w tym momencie jego czubek oderwa" si$ i spad". Ze ska"y buchn$"o o%lepiaj#ce %wiat"o i ogie). Wszyscy troje krzykn$li z bólu i zas"onili oczy. - Co to jest? - warkn#" Achmed. Dziewczyna zerkn$"a przez palce. Ma"e ogniki liza"y stalaktyt. Jeszcze raz ostro&nie wyci#gn$"a r$k$. Gdy zbli&y"a palce, p"omienie strzeli"y ja%niej. Kiedy cofn$"a d"o), ogie) przygas", ale nadal tli" si$ we wn$trzu ska"y. Z tak# sam# pewno%ci#, z jak# przesz"a przez ogniste j#dro ziemi, Rapsodia zacz$"a kruszy' krystaliczny naciek. Jego zewn$trzna cz$%' wkrótce spad"a na dno tunelu i roztrzaska"a si$ na drobne kawa"ki. Zosta" sam rdze), po którym pe"ga"y bia"o-niebieskie p"omyki. Dziewczyna gwa"townie wci#gn$"a powietrze. - To miecz - powiedzia"a cicho. Firbolgowie spojrzeli po sobie. Rzeczywi%cie z omsza"ej %ciany stercza"a bro) o kunsztownie rze(bionym ostrzu, ja%niej#ca eterycznym blaskiem. - Potrafisz go wyci#gn#', panienko? - zapyta" Grunthor. - S#dzisz, &e powinna? - wtr#ci" Achmed. - Chyba nie dosi$gn$ - stwierdzi"a Pie%niarka. Zacz$"a szuka' jakiego% wyst$pu w %cianie. Olbrzym zgi#" kolano i poklepa" si$ po udzie.
15 Rado%' po przej%ciu przez ogie) szybko si$ ulotni"a, kiedy
znowu musieli i%' mozolnie lub pe"za' po korzeniu Wielkiego Drzewa, który ci#gn#" si$ jak sam Czas, w niesko)czono%'. Podró& by"a troch$ mniej uci#&liwa dzi$ki wiedzy, któr# zdobyli w drodze do %rodka ziemi, ale nadal znajdowali si$ daleko od celu. W pierwszej cz$%ci w$drówki rozpacz granicz#ca z szale)stwem wynika"a z oderwania si$ od dawnego &ycia. Teraz, cho' nie wida' by"o ko)ca mord$gi, cho' czas wlók" si$ niemi"osiernie, za%wita"a im nadzieja, &e kiedy% wreszcie dotr# do wyj%cia z tunelu. Gdy %ciana ognia znikn$"a w oddali, a wraz z ni# %wiat"o, znowu szli w ciemno%ciach, rozmawiaj#c niekiedy, &eby nie popa%' w ob"$d. Ubrania mieli w strz$pach, skórzane cz$%ci ekwipunku wytarte, buty ju& dawno si$ rozpad"y. Grunthor po%wi$ci" jedn# po"$ swojego p"aszcza, a Rapsodia zapasowe struny do harty i wszyscy troje obwi#zali tkanin# nogi, &eby chroni' je przed ostrymi bazaltowymi ska"ami. Podeszwy zrobili z pasów skóry wyci$tych ze starego obuwia. Mimo tych zabiegów stopy mieli pokaleczone i zakrwawione. Rapsodia podj$"a dzi$kczynne mod"y, cho' nie odró&nia"a dnia od nocy i znajdowa"a si$ niezmiernie daleko od nocnego nieba, gwiazd i wschodów s"o)ca. Za %wit uzna"a por$, kiedy wstawali po odpoczynku. Wtedy %piewa"a aubad$, porann# pie%) mi"o%ci, jednocze%nie ubieraj#c si$ i rozczesuj#c w"osy. Kiedy zm$czeni rozbijali obóz, odprawia"a wieczorne vespery. Czasami zasypia"a w po"owie modlitwy. Grunthor i Achmed s"uchali w milczeniu, póki nie sko)czy"a. Potem cz$sto po%wi$cali jeszcze kilka chwil na sm$tn# rozmow$ i snucie planów, które na pewno by j# zdenerwowa"y, gdyby nie spa"a. Dziwne, ale up"ywaj#cy czas nie zostawi" na nich &adnych widocznych %ladów. Ogie) usun#" blizny, a tak&e par$ zmarszczek i bruzd, których m$&czy(ni dorobili si$, prowadz#c niebezpieczne &ycie. Wszyscy troje wydawali si$ wr$cz m"odsi, ni& kiedy wchodzili do Sagii ca"e wieki temu. Rapsodia z ka&dym mijaj#cym dniem ja%nia"a coraz mocniej. Otacza"a j# dziwna aura, przyci#gaj#ca jak magnes, cho' jej twarz zwykle skrywa" mrok.
- 77 -
-Wskakuj - powiedzia" z szerokim u%miechem. Rapsodia opar"a d"o) na pot$&nym ramieniu i wdrapa"a si$ na wygodn# pó"k$. Chwyci"a osobliwy stalaktyt u nasady i szarpn$"a. Wyszed" bez najmniejszego oporu, zupe"nie jakby wisia" na w"osku. Rapsodia run$"aby na plecy, gdyby Grunthor nie jej przytrzyma". Zesz"a z jego kolana i przyjrza"a si$ broni, trzymaj#c za ostrze mimo p"omieni, które po nim pl#sa"y. Miecz wykuto z metalu przypominaj#cego srebro, smuk"# kling$ zdobi"y misterne runy. R$koje%' zrobiono z tego samego srebrzystego stopu, a jelec wraz z g"owic# wygl#da"y jak gwiazda. W uchwycie znajdowa"a si$ oprawa na klejnot. Teraz by"a pusta, pogi$ta. P"on#cy miecz nie parzy" Rapsodii, lecz kiedy Achmed zdj#" r$kawic$ i spróbowa" go dotkn#', musia" szybko cofn#' d"o). - My%l$, &e on j# lubi - powiedzia" Grunthor. - Ró&ne s# gusta - mrukn#" Drak. Dziewczyna si$ roze%mia"a, a twarz Achmeda wykrzywi" grymas, który niemal przypomina" u%miech. - A& si$ chce od"upa' par$ innych szpikulców i zobaczy', co jest w %rodku. Znalaz"a% sobie niez"# bro), ksi$&niczko. Mam nadziej$, &e b$dziesz umia"a si$ nim pos"ugiwa' dzi$ki naukom swojego mistrza. - Po'wicz$, kiedy tunel zrobi si$ szerszy - przyrzek"a Rapso dia, oddaj#c Grunthorowi po&yczony miecz. - Dzi$kuj$ za Lucy. - Co% mi si$ zdaje, &e dochodzimy do ko)ca korzenia powiedzia" nagle Achmed. - Jak s#dzisz, Grunthorze? Olbrzym si$ rozejrza". - Jeste%my blisko powierzchni. Kto wie, mo&e zosta"o nam tyl ko par$ mil i ju& nied"ugo wyjdziemy z tej cuchn#cej dziury na %wie&e powietrze. - To pocieszaj#ce - stwierdzi"a Rapsodia. Nadal ogl#da"a miecz. Przez g"ow$ przemkn$"y jej niewyra(ne strz$py wspomnie). Zamruga"a szybko i obrazy znikn$"y. Achmed podniós" z ziemi kamienn# os"on$, w której do niedawna tkwi"a p"on#ca bro). -Na razie pos"u&y za futera", póki nie znajdziemy innego. Nie s#dz$, &eby wystarczy"a pochwa ze skóry albo czego% w tym rodzaju. Do %rodka wrzuci" u"amany kawa"ek ska"y, zatykaj#c dziur$ na ko)cu, któr# wcze%niej zrobi"a Rapsodia. Gdy schowa"a miecz, korytarz znowu pogr#&y" si$ w ciemno%ci. - Chcecie, &ebym go wyj$"a? - Nie, póki nie ma potrzeby - zadecydowa" Achmed. - Chod(-
my. Musz$ zobaczy', dok#d biegnie tunel. Rapsodia i Grunthor otrzepali si$ z py"u i kiedy ich oczy przywyk"y do mroku, ruszyli za towarzyszem.
- 78 -
Czuj$, &e jeste%my blisko powierzchni. Od d"u&szego czasu pe"zli coraz w$&szymi szczelinami w skale, a& w ko)cu dotarli do ziemnego tunelu, w którym z trudem si$ przeciskali. Grunthor kilka razy utkn#" i musieli go okopywa'. Serce Rapsodii drgn$"o po s"owach Achmeda. Od dawna walczy"a z uczuciem duszenia si$. Nie chcia"a wpa%' w panik$. Drak po"o&y" si$ na plecach i zdj#" jedn# r$kawic$. Przesun#" d"oni# po otaczaj#cej go skale. -Wyci#gnij miecz. Potrzebuj$ %wiat"a. Dziewczyna spe"ni"a pro%b$. Ostro&nie poda"a Drakowi bro) r$koje%ci# do przodu. Achmed uniós" miecz nad g"ow$ niczym p"on#c# pochodni$ i zacz#" posuwa' si$ do przodu, odpychaj#c pi$tami; Nagle zatrzyma" si$, przybli&y" kling$ do oczu i obejrza" j# uwa&nie w migotliwym blasku p"omieni. To samo zrobi" z r$koje%ci#. .- O bogowie! - szepn#". - Co si$ sta"o? - zapyta"a z przestrachem Rapsodia. Grunthor podczo"ga" si$ do niej i uniós" g"ow$, opieraj#c si$ na "okciach. - Clarion Gwiazda Dnia - powiedzia" Drak troch$ g"o%niej. Olbrzym zagwizda" przeci#gle. - Co?! - Rapsodia czu"a coraz wi$kszy niepokój. - Jeste% pewny, panie? -Ca"kowicie. - O czym wy mówicie?! - krzykn$"a dziewczyna. Przestraszy" j# w"asny histeryczny g"os. Achmed rzuci" miecz na ziemi$ i chwyci" si$ za g"ow$, mamrocz#c przekle)stwa w j$zyku Firbolgów. Grunthor westchn#" z rezygnacj# i niezdarnie poklepa" j# po nodze. - To s"ynny miecz z wyspy, ksi$&niczko - powiedzia" zrezygnowanym tonem. - Z wyspy? Z Serendair? Jeste% pewny? - Tak - odburkn#" Achmed. - Nie mo&na si$ pomyli'. Jest gwiazda i runy na r$koje%ci. To z ca"# pewno%ci# Clarion, tylko nie wiem, dlaczego %wieci. - Wiec to znaczy... - +e wrócili%my do miejsca, z którego wyruszyli%my. Równie dobrze mogli%my zosta'. Rapsodia nie rozumia"a przygn$bienia Bolgów. Ona najch$tniej skaka"aby z rado%ci. Nie wiadomo jakim cudem, ale wrócili na Se-
rendair. Widocznie skr$cili w niew"a%ciwy tunel i dotarli do punktu wyj%cia. Podniecenie wypar"o w niej w%ciek"o%', &e tyle czasu niepotrzebnie si$ mordowa"a. Nareszcie by"a w domu. - Musimy si$ st#d wydosta' - rzuci"a niecierpliwie. Chod(my.Achmed westchn#). - To koniec tunelu. Dalej si$ nie przeci%niemy. Serce jej zamar"o. - Wi$c jak wyjdziemy? -Klucz. Z wolna narasta" w niej paniczny strach. - Nie mamy klucza, nie pami$tasz? Znikn#", kiedy drzwi Sagii zamkn$"y si$ za nami. ; - Naprawd$ jeste% "atwowierna- stwierdzi" Achmed i wyci#gn#" d"o) zza pleców. Trzyma" w niej czarny ko%ciany klucz, ju& nie tak l%ni#cy jak na pocz#tku. . Rapsodia zblad"a. -Ty draniu! Grunthor przewiduj#co chwyci" j# za ramiona. Cho' si$ szarpa"a i m"óci"a r$kami powietrze, nie uda"o si$ jej wyrwa' z &elaznego u%cisku. - Ty draniu! K"amliwy, podst$pny sukinsynu! - Niby prawda, ale nie ma potrzeby obra&a' mojej matki. Achmed obmacywa" strop, nie zwa&aj#c na silne fale w%ciek"o%ci, które dociera"y do niego z ty"u. Nagle bezpo%rednio nad sob# wyczu" pod palcami rozdarcie w materii %wiata, pod"u&ny otwór. W"o&y" klucz i... nic. Trafi" na lit# ska"$. Spróbowa" jeszcze raz. W tunelu rozbrzmia" echem donosi"y brz$k. Zniech$cony Drak opad" na plecy i Zakl#". Rapsodia w jednej chwili och"on$"a z gniewu. - Co si$ sta"o? - Nie dzia"a. - S"ucham? - Klucz nie pasuje - wyja%ni" cicho Achmed. - Chyba nie tylko nas zmieni" ogie). Ponownie si$gn#" r$k# do sklepienia i w tym momencie nawiedzi"a go wizja. Pomkn#" w gór$ przez ska"y, przez warstwy ziemi, gliny, suchej trawy i %niegu, a& ujrza" %wiat"o s"oneczne. Z bólu g"o%no wci#gn#" powietrze i zamkn#" oczy. Zaniepokojona Rapsodia dotkn$"a jego ramienia. -Dobrze si$ czujesz? Odepchn#" jej r$k$., / - Zostaw mnie w spokoju. Wszystko jest w porz#dku z wyj#tkiem tego, &e wróci"em do punktu wyj%cia i utkn#"em w jedynym miejscu, z którego mo&emy wydosta' si$ na %wiat Bogowie pew-
nie p$kaj# teraz ze %miechu. - Jak daleko mamy do powierzchni, panie? - Nie wiem. Kilkaset "okci. Olbrzym wyci#gn#" si$ na dnie tunelu i z westchnieniem ulgi rozprostowa" zdr$twia"e ko)czyny. -Tylko tyle? Odsu) si$, panie, to zaczn$ kopa'. Rapsodia podkuli"a nogi pod siebie i wykr$ci"a g"ow$, &eby móc na niego spojrze'. - Nie s"ysza"e%, Grunthorze? Achmed powiedzia" o kilkuset "okciach. - W takim razie bierzmy si$ do roboty. Masz inne zaj$cie, ksi$&niczko? Przesu) si$. Kiedy wyci#gn#" zza pasa niedu "opat$, któr# nazywa" ma"o finezyjnie Kopaczk#, zrobi"a mu miejsce. Chwil$ pó(niej Achmed poszed" za jej przyk"adem. - Wiesz, co robisz, Grunthorze? - zapyta"a dziewczyna z niepokojem, kucaj#c w p"ytkiej niszy. - Nie. Rapsodia zamruga"a i spojrza"a na Draka, który wzruszy" ramionami.W porz#dku, co% robi' trzeba - skwitowa"a. Grunthor po"o&y" si$, uj#" obur#cz "opat$, zamachn#" si$ i z ca"ej si"y wbi" j# w %cian$ tunelu. Posypa"y si$ iskry, ale na kamieniu nie powsta"a nawet rysa. Bolg powtórzy" cios i tym razem od"upa" par$ wiórów. Uderzy" znowu. I jeszcze raz. Miarowo, bez wytchnienia wali" "opat# w ska"$, a& &elazo zacz$"o si$ wygina'. Mimo to nie ustawa" w pracy. Rapsodia i Achmed zbierali od"amki i rzucali je za siebie, &eby nie blokowa' przej%cia. - Czy to nie doskona"y sposób, &eby zwali' nam strop na g"o wy? - zapyta"a dziewczyna, kiedy Drak poda" jej du&y kawa"ek ska"y. Musia"a podnie%' g"os, &eby przekrzycze' "oskot - Je%li chcesz, powiem mu, &eby zacz#" przebija' si$ prosto w gór$. - Nie, dzi$ki - odpar"a pospiesznie. W jego oczach dostrzeg"a t"umiony gniew. Nie by"a pewna, czy kpi, czy mówi powa&nie. Ta druga mo&liwo%' by"a o wiele bardziej przera&aj#ca.
W miar$ jak mija"y godziny, Achmed i Rapsodia, którzy pe"zli za wyr#buj#cym im drog$ Grunthorem, zrozumieli, &e w &aden sposób nie da"oby si$ go teraz powstrzyma'. Gigant nie zwa&a" na ich b"agania, &eby zwolni" i odpocz#". By"o tak, jakby stan#" do walki na %mier' i &ycie z sam# ziemi# i nie zamierza" si$ podda', cho'by mia" pa%' trupem. - 79 -
To ostatnie wydawa"o si$ ma"o prawdopodobne. Oboje doszli do wniosku, &e Grunthor nie jest op$tany, lecz z wolna poddaje si$ &ywio"owi ziemi. Nieomylnie trafia" w drobne szczeliny i s"abe punkty, od"upuj#c wielkie kawa"y granitu. Dostrzega" ka&de p$kni$cie, ka&d# skaz$. Tunel wype"nia"y brz$k metalu i huk kraszonego kamienia. Rapsodia obserwowa"a Bolga z u%miechem podziwu. Grunthor, silny i godny zaufania jak sama ziemia. Tak go opisa"a w swojej pie%ni. Teraz si$ przekona"a, jak celne by"o to okre%lenie. U%wiadomili sobie jeszcze jedn# rzecz: albo im si$ uda, albo tutaj umr#. Drog$ powrotn# odci$"y im zwa"y granitu od"upanego przez Grunthora. Nie musieli dzieli' si$ t# my%l# na g"os. Patrz#c na rumowisko, Rapsodia podchwyci"a wzrok Achmeda. U%miechn$li si$ do siebie jak &eglarze uczepieni masztu ton#cego statku. Olbrzym przerwa" prac$ tylko raz, wy"#cznie po to, &eby zmieni' pozycj$, po czym zacz#" r#ba' ska"$ pod troch$ innym k#tem. Wiedzia" dok"adnie, w którym miejscu uderzy'. Zdawa" si$ nie tylko dostrzega' najdrobniejsze rysy, ale potrafi" prze%ledzi' ich bieg w granitowej %cianie. Musia" teraz "upa' gruz na niniejsze kawa"ki, bo towarzysze nie mieli si"y przenosi' kamieni wielko%ci m"y)skich. Coraz bardziej zapada" si$ w sobie. Straci" kontakt z rzeczywisto%ci#, zapomnia" o ca"ym %wiecie, pozby" si$ wspomnie), przesta" my%le' o przysz"o%ci. Zosta" jedynie on i ziemia, a potem ju& tylko ziemia. Wczu" si$ w &ywio", sam si$ sta" glin#, ska"#. I nagle skala si$ rozst#pi"a.
oblanej ksi$&ycowym blaskiem. Powietrze by"o mro(ne i przejrzyste. Za%mia"a si$ i obejrza"a na Achmeda, który w"a%nie wygramoli" si$ z tunelu. Nagle wstrz#sn#" ni# szloch. Upad"a na ziemi$ i zacz$"a tarza' si$ w %niegu, na przemian %miej#c si$ i p"acz#c. Drak pomóg" Grunthorowi wsta'. Kiedy zobaczy", &e bursztynowe oczy powoli nabieraj# przytomniejszego wyrazu, ruszy" na skraj polany. Zak"adniczka, któr# zachowa" przy &yciu tylko dlatego, &e nie wiedzia", czy nie b$dzie musia"a przywróci' mu dawnego imienia, chichota"a jak wariatka, mamrota"a co% do siebie i grzeba"a r$kami w %niegu. Poczu" %ciskanie w gardle. Je%li wrócili na Serendair, to oznacza"o, &e utraci" swój dar. Zamiast tak dobrze mu znanego bicia milionów serc wiatr nie przynosi" &adnych odg"osów, oprócz coraz wolniejszego pulsu Grunthora i przyspieszonego Rapsodii. Zupe"nie jakby na ca"ym %wiecie tylko oni troje pozostali przy &yciu. Dziewczyna znowu wybuchn$"a %miechem przez "zy, zacz$"a si$ krztusi'. *miech odbi" si$ echem od lasu. Achmed podszed" du&ymi krokami do Pie%niarki, chwyci" j# za ramie i szarpni$ciem d(wign#" z ziemi. Wyraz ekstazy na jej twarzy zast#pi"o oszo"omienie. - Mo&e by% wreszcie si$ uciszy"a warkn#". Rapsodia wyszarpn$"a si$ i spiorunowa"a go wzrokiem. - Ty si$ ucisz - rzuci"a gniewnie. Zadar"a g"ow$ i popatrzy"a na sklepienie z ga"$zi. Gdzieniegdzie prze%wieca"y przez nie gwiazdy. Na ten widok od razu och"on$"a z gniewu i rozejrza"a si$ za przerw# w koronach drzew, w której mog"aby wyra(nie zobaczy' niebo. Zrobi"a krok, ale w tym momencie zatrzyma"a j# silna d"o). -Stój. Odwróci"a si$ w%ciek"a. - Nie dotykaj mnie. -Nie odchod(, póki nie u"o&ymy jakiego% planu. Nie mamy po j$cia, gdzie jeste%my. Rapsodia uwolni"a rami$, ale zrozumia"a, &e Drak ma racj$. -Nie odchodz$ daleko. Musz$ spojrze' na gwiazdy. Nie próbuj mnie zatrzyma'. Achmed przyjrza" si$ jej twarzy. Pie%niarka wygl#da"a zupe"nie inaczej ni& wieki temu, kiedy dotarli do liri)skiego lasu. Oprócz fizycznej doskona"o%ci, któr# zyska"a po przej%ciu przez ogie), mia"a w sobie teraz niespotykan# charyzm$ i w"adczo%'. Zerkn#" na Grunthora, który w"a%nie wraca" do dziury w ziemi. -Dobrze, ale b#d( ostro&na - rzuci" i podbieg" do przyjaciela.
Grunthor wyczo"ga" si$ na powietrze kompletnie oszo"omiony. Ch"odny wiatr dmuchn#" mu prosto w oczy, krew nagle odp"yn$"a z galopuj#cego serca. Olbrzym zatoczy" si$ i run#" na twarz. Ziemia, która przed chwil# tuli"a go z czu"o%ci# kochanki, teraz zdzieli"a bole%nie w twarz. Rapsodia wype"z"a tu& za nim w ciemn# noc. Natychmiast doskoczy"a przera&ona do Firbolga i chwyci"a go za ramiona. -Nic ci nie jest? Wielkolud w ot$pieniu pokr$ci" g"ow#. By"a to prawda, ale nieca"a. Wyrwany z "ona ziemi, z ciep"a na lodowate zimno, prze&y" wstrz#s gwa"towniejszy ni& przy narodzinach. Z trudem d(wign#" si$ na kolana. Rapsodia odetchn$"a z ulg#. Gdy upewni"a si$, &e Grunthor jest ca"y i zdrowy, potoczy"a wzrokiem wokó" siebie i os"upia"a. Wydawa"o si$ jej, &e wst#pi"a do raju. Sta"a na le%nej polanie - 80 -
Rapsodia odczeka"a chwil$, a nast$pnie oczy%ci"a umys" z paj$czyn, które go oplot"y podczas strasznej podró&y po korzeniu Wielkiego Drzewa. Nad ni# migota"y gwiazdy niczym rozrzucone kawa"ki duszy nieba. W oczach wezbra"y jej "zy, ale od razu zamarz"y w k#cikach oczu. Powoli, jak we %nie, Rapsodia doby"a staro&ytnego miecza, który znalaz"a we wn$trzu Ziemi. P"omienie liza"y ostrze, ale l%ni#ca stal nie nagrzewa"a si$ ani nie przewodzi"a ciep"a. R$koje%' te& pozostawa"a ch"odna. Dziewczyna unios"a bro), jakby jej r$kami kierowa" tajemniczy g"os. Zamiast zbledn#' na tle niebieskawych ogników, gwiazdy rozb"ys"y mocniej, lecz sta"o si$ tak zapewne z powodu niewylanych "ez. Rapsodia otworzy"a usta, ale nie zdo"a" za%piewa' ani jednej nuty. Ból %ciska" j# za gard"o. Spróbowa"a jeszcze raz zaintonowa' ve-sper$ do wieczornej gwiazdy Seren, od której nazw$ wzi$"a wyspa, miejsce jej narodzin. Ku niebu pop"yn$"y s"odkie tony niesione przez wiatr, który przegania" sk"$bione chmury.
snego pulsu. - Nie, panie - mrukn#". - Nie st#d wyruszyli%my. Jeste%my te raz po drugiej stronie %wiata.W tym momencie zmog"o go wyczerpanie. Zapad" w ci$&ki sen, który przyniós" mu g"$bsz# wiedze o tej krainie, zrodzon# z wi$zi z ziemi#. Achmed nie musia" d"ugo czeka' na potwierdzenia s"ów giganta. Chwile pó(niej us"ysza" g"uchy szloch dobiegaj#cy ze skraju polany. Rapsodia zobaczy"a gwiazdy. I te& zrozumia"a.
16 Tu& przed %witem wiatr przybra" na sile i cisn#" w twarz Rapsodii drobne p"atki %niegu. Dziewczyna obudzi"a si$ i usiad"a gwa"townie. Stwierdzi"a, &e to jednak nie by" sen. Och"odzi"o si$ przez noc, niebo by"o teraz czyste, gwiazdy przyblad"y, ale nadal migota"y, jakby nie chcia"y gasn#'. Zbli&a" si$ wschód s"o)ca. Przez drzewa prze%wieca"a ró&owawa po%wiata. Rapsodia zobaczy"a, &e jest przykryta jednym z szorstkich koców, których u&ywali na korzeniu Wielkiego Drzewa. Lecy obok niej Grunthor nadal spa" jak zabity. Obozowali w g$stym je&ynowym zagajniku. Nad niedu&ym ogniskiem wisia" zaj#c nabity na szpikulec. Achmed siedzia" pod nagimi ga"$ziami forsycji i obserwowa" j# w milczeniu. Gdy na niego spojrza"a, skin#" g"ow#. U%miechn$"a si$ mimo woli, po czym obrzuci"a badawczym wzrokiem chrapi#cego olbrzyma. Wygl#da"o na to, &e po swoim heroicznym wyczynie Grunthor ma si$ ca"kiem nie(le. - Wszystko z nim w porz#dku - powiedzia" cicho Achmed. - To dobrze - odpar"a Rapsodia i wsta"a z trudem. Mi$%nie zesztywnia"y jej przez noc, by"a ca"a obola"a i czu"a si$ jak staruszka.-Przepraszam na chwil$. Skierowa"a si$ na wschód i wkrótce odkry"a miejsce, z którego mog"a obserwowa' wstaj#cy %wit Wyci#gn$"a miecz. Tak jak poprzednio zdziwi" j# ch"ód r$koje%ci i ostrza mimo pe"zaj#cych po nim p"omieni, które pali"y si$ intensywniej ni& obozowe ognisko. Blask jutrzenki zabarwi" je na ró&owo i fioletowo. Podziwiaj#c pi$kn# bro), czu"a na twarzy bij#ce od niej ciep"o.
Daleko na po"udniu, w sercu innego lasu, inn# kobiet$ obudzi"y wibracje, których nie s"ysza"a od wielu, wielu lat. Miecz wróci", pomy%la"a. Lecz wiatr niós" co% jeszcze. T$sknot$. Mia"a niejasne wra&enie, &e kiedy% te& j# odczuwa"a. Smutek przemkn#" przez jej serce niczym chmura po tarczy ksi$&yca i znikn#". Na starej liri)skiej twarzy zago%ci" ponury wyraz. Grunthor zajrza" w g"#b podziemnego korytarza. Powoli wraca" do siebie, nadal "#czy"a go z &ywio"em ziemi mocna wi$(. Wszystkie mi$%nie bola"y go jak nigdy, %ci$gna p"on$"y. Takiego zm$czenia nie czu" nawet wtedy, gdy razem z Achmedem uciekli z niewoli demona. Lecz wiedzia", &e czeka go jeszcze jedno zadanie, nim b$dzie móg" zasn#'. Zamkn#" oczy i pochyli" si$ nad czarnym otworem. Z czu"o%ci# przesun#" palcami po jego brzegach i tak jak wtedy, gdy kopa", wyczu" ka&d# skaz$, rys$, p$kni$cie. Zebra" resztki si" i uderzy" w najs"abszy punkt. Wylot tunelu zapad" si$ w chmurze drobnego py"u i kryszta"ków %niegu. Gigant osun#" si$ na kolana. - Droga odci$ta na zawsze - dobieg" zza niego ostry g"os. Grunthor uniós" g"ow$ i z ogromnym wysi"kiem si$ u%miechn#". - Od pocz#tku wiedzieli%my, &e ju& nie wrócimy. Achmed za%mia" si$ ironicznie. - Wrócimy? Nigdy nie opu%cili%my tego miejsca. Grunthor po"o&y" g"ow$ na %niegu i us"ysza" koj#cy rytm w"a - 81 -
Rapsodia za%mia"a si$. -Tak. Wymaza"am b"otem i nie czesa"am od wieków. Podoba j# ci si$? +artobliwie kokieteryjnym gestem dotkn$"a spl#tanej masy z"ocistych pasm. -Tak. Brud chyba im s"u&y, panienko. Mo&e inne kobiety po winny wypróbowa' twój sposób. Rapsodia szturchn$"a go "okciem i zrobi"a krok w stron$ tl#cego si$ ogniska. W tym momencie buchn$"o p"omieniami, osmalaj#c upieczone mi$so. -Chyba jest ju& gotowe, Achmedzie. Je%li zaraz go nie zdejmie my, spali si$ na w$giel. Hej, Grunthorze, mog$ na chwil$ po&yczy' Rozjemc$? Bolg zdj#" z pleców gro(nie wygl#daj#cy miecz i poda" dziewczynie. Rapsodia bez zastanowienie wsadzi"a rami$ po "okie' w ogie), nadzia"a zaj#ca na ostrze i spokojnie poda"a Drakowi. Olbrzym zagwizda". - To by"o niez"e. -Co? - Jak twoja r$ka? zapyta" Achmed. Rapsodia zrobi"a zdziwion# min$. - Dobrze. A dlaczego pytasz? - S#dz#c po tym, co przed chwil# zrobi"a%, powinna by' zw$glona. Dziewczyna wzruszy"a ramionami. - Ogie) wcale nie jest taki gor#cy. Trzyma"am w nim r$k$ tyl ko przez chwil$. Nie zamierzasz nas pocz$stowa'? Grunthor jest g"odny, a ja mam &ywotny interes w tym, &eby zawsze by" nakarmiony. Achmed rozerwa" zaj#ca na pó". Jedn# cz$%' da" Grunthorowi, drug# podzieli" mi$dzy siebie i Rapsodi$. M$&czy(ni ze zdumieniem obserwowali, jak dziewczyna poch"ania swoj# porcj$. Od pocz#tku w$drówki rzadko jada"a mi$so. Mo&e po tym, jak przez d"ugi czas &ywili si$ korzeniem, nabra"a apetytu na co% solidniejszego albo po prostu zapragn$"a odmiany. Gdy posi"ek dobieg" ko)ca, spakowali ekwipunek, a Drak zasypa" ognisko %niegiem. Rapsodia wsta"a z ziemi i zarzuci"a worek na plecy. -Jaki jest plan? Achmed u%miechn#" si$ domy%lnie. - Zdaje si$, &e ju& masz okre%lony cel. ' - Z pewno%ci# nie chc$ zosta' tutaj. Najpierw znajd$ jaka% osa d$, a potem udam si$ do najbli&szego miasta portowego. - Wi$c wracasz? - Oczywi%cie. Gdyby to ode mnie zale&a"o, w ogóle bym nie wy rusza"a.
Clarion Gwiazda Dnia. W tej d(wi$cznej nazwie pobrzmiewa"o echo tr#bki og"aszaj#cej %wit. Rapsodia unios"a miecz nad g"ow$, zamkn$"a oczy i cicho zaintonowa"a porann# aubad$ do s"o)ca, któr# lud jej matki &egna" gwiazdy i wita" nowy dzie). Pod powiekami mia"a obraz p"on#cego miecza, s"ysza"a jego pie%). Nagle stwierdzi"a zaskoczona, &e tonacja si$ zmieni"a, dostraja do aubady. Poczu"a przyp"yw niezwyk"ej mocy, ale wpad"a w panik$ i upu%ci"a bro). Otworzy"a oczy i czym pr$dzej j# podnios"a. Ogie) nie zgas" w kontakcie ze %niegiem. Jarzy" si$ nawet mocniej ni& przed chwil#. Rapsodia zadr&a"a, pospiesznie schowa"a miecz i ruszy"a w stron$ obozu. Grunthor nadal spa".
Achmed nie spuszcza" z oka z gibkiej postaci zwróconej ku wschodowi. Gdy nad horyzontem pojawi"y si$ pierwsze promienie s"o)ca, doda"y blasku jej w"osom. Twarz, ró&ow# od porannej zorzy, okala"o migotliwe z"oto. Szmaragdowe oczy b"yszcza"y jak klejnoty. Dziewczyna wysy"a"a wibracje, jakich nigdy wcze%niej nie odbiera". Mia"y w sobie czysto%' ognia, przez który przesz"a. Wch"on$"a cz$%' &ywio"u, zwi#za"a go ze sob# pie%ni#. Teraz w niej p"on#", dzia"a" jak magnes, hipnotyzowa". Wypali" wszelkie niedoskona"o%ci cia"a. Rapsodia by"a teraz pi$kna ponad ludzkie wyobra&enie. Achmed patrzy" na ni# zafascynowany, jak zawsze, gdy mia" do czynienia z prawdziw# moc#. Sko)czywszy poranne mod"y, Pie%niarka wróci"a do obozu. Pochyli"a si$ nad Grunthorem, dotkn$"a lekko jego ramienia i za%piewa"a gigantowi cicho do ucha: Obud( si$, ma"y cz"owieczku, Niech s"o)ce wypelni twoje oczy, Dzie) zaprasza ci$ do zabawy. Na d(wi$k sere)skiej dzieci$cej piosenki Grunthor u%miechn#" si$ szeroko, ale nie otworzy" oczu. Usiad" z j$kiem, tr#c powieki. - Czuj$ jedzenie - stwierdzi", otaczaj#c j# ramieniem. - Mam nadziej$, &e mówisz o pieczonym zaj#cu - odpar"a Rapsodia, zerkaj#c ku ognisku. - Oczywi%cie. - Blisko ciebie niczego nie mo&na by' pewnym, a zw"aszcza w twoim u%cisku. Jak si$ czujesz? - Jak król %wiata, panienko. Tutaj o wiele mi lepiej ni& w jego wn$trzno%ciach. - Obrzuci" j# uwa&nym spojrzeniem. - Ksi$&niczko, zrobi"a% co% z w"osami? - 82 -
Zacisn$"a szcz$ki, obaj m$&czy(ni spostrzegli, &e drga jej mi$sie) na policzku. W$druj#c korzeniem Wielkiego Drzewa, stracili poczucie czasu. Nie potrafili okre%li', ile trwa"a ca"a podró&. Wydawa"o si$ im, &e ca"e stulecia, ale wiedzieli, &e to niemo&liwe, bo nie postarzeli si$ ani o jeden dzie). Rapsodia mia"a %wiadomo%', &e tymczasem mogli umrze' jej przyjaciele i cz"onkowie rodziny, ale nie dopuszcza"a do siebie ponurych my%li, póki pe"zli przez nieko)cz#cy si$ tunel. - W porz#dku. Uwa&am, &e to uczciwe postawienie sprawy stwierdzi" Achmed. - Grunthor i ja odprowadzimy ci$ do najbli&szego du&ego miasta. Wtedy zadecydujesz, czy chcesz naszej pomocy, &eby dosta' si$ do portu. Przynajmniej tyle jeste%my ci winni - Dzi$kuj$. Przy was czuj$ si$ bezpieczniejsza. - Ale podró&uj#c z nami, musisz przestrzega' tych samych za sad co my. Zwykle jeste%my bardzo ostro&ni. Zacznijmy od j$zyka. U&ywamy tylko bolga)skiego. Na Serendair mówi# nim jedynie Belgowie. Tobie idzie ju& ca"kiem nie(le. - Dobrze - powiedzia"a Rapsodia w ich j$zyku. Grunthor si$ za%mia". - W"a%nie mu powiedzia"a%, &e wykona" dobr# robot$. Dziewczyna wzruszy"a ramionami. - Trzeba troch$ czasu, &eby nauczy' si$ idiomów. !atwiej przy swoi' podstawowe zasady, bo s# jak nuty. - Skoro uzgodnili%my t$ kwesti$, pomówmy o strategu. Nie ma my poj$cia, gdzie jeste%my. Raczej nie w pobli&u Bli(niaczego Drzewa. Pewnie oddalili%my si$ od korzenia, kiedy zacz$li%my kopa'. W"a%ciwie dobrze si$ sta"o, bo wiemy, jak pilnie by"a strze&ona Sagia. Mo&na za"o&y', &e gdzie% tutaj mieszkaj# ludzie, a nie chcemy ich spotka', przynajmniej na razie. Najpierw musimy rozezna' si$ w sytuacji, zbada' okolice. -Zgoda - powiedzia"a Rapsodia. Grunthor skin#" g"ow#. - Je%li si$ na kogo% natkniemy, trzymajmy j$zyk za z$bami. Tak b$dzie bezpieczniej dla nas wszystkich. A, i jeszcze jedno. Rapsodio, proponuj$, &eby% nie wyci#ga"a miecza, chyba &e w ostateczno%ci. Kryje si$ w nim wielka moc. Nie mam poj$cia, sk#d si$ wzi#" po drugiej stronie %wiata, wbity w podziemn# ska"$. W#tpi$, czy to dobry znak. - Dobrze. Mo&emy ju& i%'? Im szybciej wyruszymy, tym pr$ dzej dotrzemy do portu. / Dziewczyna a& podskakiwa"a z niecierpliwo%ci. Firbolgowie
wymienili Spojrzenia. Jedyne, czego im nie brakowa"o, to czas. Ta %wiadomo%' przyprawia"a o zawrót g"owy.
Po godzinie marszu Rapsodia zacz$"a dr&e'. Opuszczali Easton w %rodku lata, teraz by"a zima. W dodatku z odzienia stosownego do tamtej pory roku zosta"y "achmany pe"ne dziur. Mia"a nadziej$, &e ruch j# rozgrzeje, ale ostry wiatr przejmowa" na wskro% i ch"odzi" bardziej ni& wilgo' tuneli. We wn$trzu ziemi przewa&nie by"o ciep"o i zacisznie. Tutaj, na powierzchni, mróz odbiera" si"y. - Hej, panienko, zatrzymaj si$ na chwil$. Grunthor rozwin#" dwa we"niane koce, które oszcz$dzali przez ca"# drog$ korzeniem Wielkiego Drzewa. Si$gn#" po Lucy i zr$cznym ruchem wyci#" po%rodku ka°o z nich d"ugi otwór. Jeden pled rzuci" przyjacielowi. Drak na"o&y" go przez g"ow$ jak tunik$. Drugi koc olbrzym poda" Rapsodii. Parskn#" %miechem, kiedy si$ nim opatuli"a. Prowizoryczne okrycie by"o dla niej o wiele za du&e. - Mam nadziej$, &e nie b$dziesz musia"a w tym walczy' - skomentowa" Achmed. - Ja te&. Zw"aszcza Clarionem. Pewnie zaj$"abym si$ p"omieniem. - Ale teraz przynajmniej nie zmarzniesz - rzuci" Grunthor, gdy podj$li marsz. Miejscami %nieg by" g"$boki, lecz Achmed bezb"$dnie omija" zaspy, jakby w g"owie mia" dok"adn# map$. Grunthor równie& doskonale orientowa" si$ w terenie. Wiedzia", gdzie pod warstw# bia"ego puchu kryj# si$ pu"apki: niezamarzni$te strumienie, gro(ne kolce, spróchnia"e pniaki. Od czasu do czasu wskazywa" je przyjacielowi, który natychmiast zmienia" tras$. Jak na ludzi podró&uj#cych przez nieznany kraj, obaj zachowywali si$ z wielk# pewno%ci# siebie. Niebo szybko pociemnia"o. Nawet jak na t$ por$ roku dzie) wy-
dawa" si$ zbyt krótki. Co prawda Rapsodia s"ysza"a, &e w najbardziej na po"udnie wysuni$tych cz$%ciach Serendair zmierzcha si$ bardzo wcze%nie, a %wit wstaje pó(no. Dziadek opowiada" jej kiedy%, &e na kilku ma"ych wysepkach lecych daleko na morzu wiecznie panuje ciemno%'. Przysz"o jej do g"owy, &e istotnie trafili do krainy, gdzie zimowe noce ci#gn# si$ bez ko)ca, natomiast latem dni s# bardzo d"ugie. W pewnym momencie Grunthor zaproponowa", &eby skr$cili na wschód. Po krótkim marszu dotarli do w#skiej drogi biegn#cej z pó"- 83 -
nocy na po"udnie. O jej wieku %wiadczy"y wynios"e d$by i jesiony, których konary "#czy"y si$ w górze, tworz#c sklepienie jak w starej bazylice. Kamienisty trakt by" dobrze utrzymany. Ko"a wozów zmieni"y %nieg w br#zow# papk$. W$drowcy przez d"u&sz# chwil$ stali w milczeniu. - Chyba nie jeste%my sami - powiedzia" w ko)cu Achmed. Gdy Rapsodia u%wiadomi"a sobie, &e szlak mo&e prowadzi' do miasta, poczu"a rado%'. Troch$ zm#ci"a j# nast$pna my%l, &e okolic$ zamieszkuj# wrogie ludy, a do oceanu s# jeszcze tysi#ce mil. Tak czy inaczej, by" to pierwszy krok ku Serendair, ku domowi.
Dawniej dociera" do niego og"uszaj#cy "omot milionów serc, a teraz jedynie cisza przerywana g"o%nym pulsem Grunthora i cichym, równomiernym t$tnem Rapsodii. Za wolno%' zap"aci" wysok# cen$. Ju& lepsza by"aby %lepota lub inne kalectwo. Zza zakr$tu wysz"y pierwsze zwierz$ta: kud"ate, o mocnej budowie i du&ych wygi$tych rogach. Ziemia a& dudni"a pod kopytami. Byd"o pop$dza" witk# kilkunastoletni ch"opiec w prostym ubraniu sere)skiego wie%niaka. Gwizda" melodi$, której Rapsodia nie zna"a. Przy jego nodze bieg" bia"o-czarny pasterski pies, podobny do tych, które kiedy% mia" jej ojciec. Dziewczyna odwróci"a si$ do Grunthora i wskaza"a r$k# pastuszka, ale gigant potrz#sn#" g"ow#. Wróci"a spojrzeniem na drog$. Obserwowa"a stado i ch"opca, póki nie znikn$li jej z oczu. Wtedy zerkn$"a na Achmeda. Cho' twarz mia" ukryt# pod kapturem, dostrzeg"a na niej wyraz dziwnie przypominaj#cy rozpacz. - O co chodzi? Drak nic nie odpowiedzia", ale Grunthor od razu domy%li" si$ prawdy. Rozmawiali kiedy% o tym, jakie mog# by' skutki opuszczenia wyspy. Dar zabójcy by" zwi#zany z wysp#, gdy& tam w"a%nie urodzi" si$ pierwszy przedstawiciel jego rasy. Dziecko Krwi, powiedzia" dracki m$drzec, Brat wszystkich ludzi, niespokrewniony z nikim. Z wyrazu twarzy Achmeda Grunthor wyczyta", &e sta"o si$ to, czego si$ obawiali: wi$( zosta"a zerwana. Po"o&y" d"o) na ramieniu przyjaciela. Drak tylko skin#" g"ow#. Potem jeszcze raz sprawdzi" okolic$ i wyszed" na trakt. Ruszyli w stron$ gospodarstwa, które wcze%nie ujrza" w swojej wizji. Wi$kszy z dwóch budynków, przeznaczony dla byd"a, niewiele si$ ró&ni" od zadaszonej zagrody, natomiast prosta chata z ma"ym ogrodem od strony lasu by"a du&o solidniej zbudowana, cho' wyra(nie postarano si$ o oszcz$dno%' materia"u. Nad drzwiami mieszka)cy namalowali magiczny symbol w kszta"cie sze%ciok#ta, który mia" za zadanie odstrasza' z"e moce i chroni' przed wszelkimi nieszcz$%ciami. Identyczne Rapsodia widywa"a na Serendair. Od razu powiedzia"a o tym Bolgom. Zacz$li z ukrycia obserwowa' farm$. Gdy zjawi" si$ ch"opiec ze stadem, z domu wyszed" m$&czyzna. Razem zagonili zwierz$ta do obory, tocz#c mi"# pogaw$dk$. Potem wrócili do chaty. - Rozpoznali%cie j$zyk? - spyta"a Rapsodia, gdy za wie%niaka mi zamkn$"y si$ drzwi. Grunthor wzruszy" ramionami. - Ja nie, cho' par$ s"ów brzmia"o znajomo - odpar" Achmed. -A
Po kilku godzinach Achmed nagle si$ zatrzyma".
-Co si$ sta"o? - spyta"a Rapsodia, ale zosta"a uciszona gestem d"oni. Drak us"ysza" jaki% s"aby d(wi$k. Chwil$ pó(niej jego wzrok pomkn#" z niewiarygodn# pr$dko%ci# wzd"u& drogi, coraz bardziej przyspieszaj#c. Drzewa zmieni"y si$ w rozmazan# plam$. P$d osza"amia", szczególnie na zakr$tach. Achmed zawsze mia" w sobie kompas, dzi$ki któremu bez trudu znajdowa" w"a%ciwy kierunek. Wykorzystywa" go równie& we wn$trzu ziemi, ale do tej pory nie potrafi" zrozumie', dlaczego na drugim ko)cu korzenia znale(li Clarion pochodz#cy z Serendair. W dodatku po przej%ciu przez ogie) jego wrodzony dar nabra" mocy. Wi#ce si$ z nim niezwyk"e doznania przyprawia"y o zawrót g"owy. Grunthor w ostatniej chwili uchroni" przyjaciela przez upadkiem, "api#c go za rami$. Achmed pochyli" si$, opieraj#c d"onie na kolanach. - Drog# idzie stado zwierz#t Niedaleko znajduje si$ chata kry ta strzech#. Za ni# trakt si$ rozwidla, a dalej ju& nie si$gn#"em wzrokiem. Moja nowa umiej$tno%' pewnie oka&e si$ po&yteczna, ale najpierw musze si$ do niej przyzwyczai'. Gdy z oddali dobiegi ryk, trójka w$drowców rozejrza"a si$ za jakim% schronieniem. Po chwili Grunthor wskaza" palcem przed siebie i zaprowadzi" ich do g"$bokiego przydro&nego rowu, dodatkowo os"oni$tego przez wysoki %nie&ny wal. Achmed zdj#" z pleców cwellan i przygotowa" do strza"u. Nie ruszaj#c si$ z miejsca, znowu pop$dzi" traktem i zobaczy" dziecko id#ce za stadem. Spróbowa" wyczu' bicie jego serca. Na pró&no. Nic nie us"ysza". Tak jak si$ obawia", straci" swój najwa&niejszy dar. Ta my%l porazi"a go niczym pocisk z w"asnej broni. Nadal odbiera" zmiany rytmów %wiata, ale ju& nie tak wyra(nie jak kiedy%. - 84 -
ty? - Te& nie. Nie umiem tego wyja%ni', ale tutejszy dialekt ma t$ sam# kadencj$ co mój j$zyk. Troch$ inny jest rytm i wymowa. Olbrzym za%mia" si$ cicho. - Mo&e wszyscy ludzie mówi# podobnie. - Mo&e. Co teraz zrobimy? Mamy zapuka' i poprosi' o nocleg? Firbolgowie jednocze%nie wybuchn$li %miechem. - Nie s#dz$, panienko. Rapsodia zrobi"a obra&on# min$. - A niby dlaczego to taki g"upi pomys" waszym zdaniem? Achmed westchn#". - Z naszego do%wiadczenia wynika, &e Firbolgowie nie s# mile witani, kiedy pukaj# do cudzych drzwi. Ty mo&e zosta"aby% przyj$ta z otwartymi ramionami. Pewnie dosta"aby% "ó&ko na noc, ale w#tpi$, czy by"oby puste, je%li wiesz, o co mi chodzi. - Za%mia" si$, widz#c min$ Rapsodii. - Oczywi%cie, decyzja nale&y do ciebie. Je%li bardzo pragniesz, sp$dzisz noc w cieple... - Nie tak bardzo. Co proponujesz? - I%' na pó"noc - wtr#ci" Grunthor. - Tam jest du&o gospodarstw. Na po"udniu droga dochodzi do wioski, niedu&ej, lecz "adnej. Trakt ci#gnie si$ jeszcze dalej, ale jak#% mil$ w g"#b lasu znajduje si$ ma"a przyjemna dolinkaze zwalonym drzewem. Mogliby%my rozpali' ogie) i urz#dzi' sobie przytulne legowisko, którego nikt by nie wypatrzy". Achmed i Rapsodia wpatrywali si$ w niego bez s"owa. Potem spojrzeli na siebie i znowu na olbrzyma. - Sk#d to wszystko wiesz? - zapyta" Drak. - Nie mam poj$cia. Po prostu wiem. Przeczucie. - Rozumiem. Zobaczmy, czy przeczucie ci$ nie myli.
ma"e ogródki na w"asne potrzeby i wymieniali si$ mi$dzy sob# produktami. Hodowali byd"o i za nie nabywali potrzebne towary, co Grunthor wywnioskowa" z licznych %ladów przeganiania zwierz#t na targ. Na wschodzie le&a"o ma"e miasteczko nie otoczone fortyfikacjami. Poszczególne gospodarstwa równie& nie mia"y &adnych umocnie). I by"o jeszcze drzewo. -Bli(niacze Drzewo? - zapyta"a Rapsodia z podnieceniem. Firbolg wzruszy" ramionami. -Chyba tak. Niedaleko st#d, na po"udniu. Jest takie samo jak wielkie Liri)skie Drzewo, tylko &e jego korzenie si$gaj# wsz$dzie. Zupe"nie jakby ca"y las z nich wyrasta". Rapsodia wyj$"a p"on#cy miecz i dotkn$"a nim mokrego drewna, które zebra"a na ognisko. -Moja matka to samo mówi"a o Sagii. Nazywa"a je Drzewem o G"$bokich Korzeniach. Nie wiedzia"am, jak brzmi jego prawdziwa nazwa. Lirinowie wierzyli, &e Sagia jest powi#zana z ka&d# &yw# istot#. Prawdopodobnie to samo dotyczy Bli(niaczego Drzewa. - Nie wiem, ale to drzewo na pewno jest po"#czone z ca"ym lasem. Sta"em na ogromnej równinie i widzia"em je na granicy - mojego wzroku, ale nie potrafi$ dok"adnie okre%li' miejsca, rozumiecie? -Niezupe"nie - przyzna"a Rapsodia, rozpalaj#c ogie). P"omienie buchn$"y natychmiast, jakby ga"$zie by"y wysuszone na pieprz. -Ja rozumiem - powiedzia" Achmed. - Kiedy odbiera si$ wi bracje %wiata, niektóre rzeczy s# niczym latarnie morskie o wielkiej mocy. Grunthor usiad" prosto z wyrazem zainteresowania na twarzy. - My%lisz, &e odbieram wibracje? - S#dz#c z twojego opisu, nie. Wygl#da mi to raczej na wie( z &ywio"ami, w twoim wypadku z ziemi#. Wiesz wszystko, co ona wie. - Tak, co% w tym rodzaju. Achmed dorzuci" do ognia gar%' suchych szyszek. - Staro&ytni Serenowie, pierwszy mieszka)cy wyspy, byli zwi#zani z jednym z pi$ciu &ywio"ów: ziemi#, wod#, ogniem, powietrzem lub eterem, z którego, wed"ug nich, s# zbudowane gwiazdy. - Wiedza tajemna, prastare moce, legendy - mrukn$"a Rapsodia w zamy%leniu. Drak pokiwa" g"ow#. - Mo&e kiedy szli%my korzeniem, wszystkich nas po"#czy"a wi$( z którym% z &ywio"ów. To by wyja%nia"o moj# now# umiej$t-
17 S"owa Grunthora sprawdzi"y si$ co do joty, zupe"nie jakby pos"ugiwa" si$ map# albo by" do%wiadczonym przewodnikiem. Zna" teren tak dobrze, jakby podczas snu ziemia szepta"a mu swoje sekrety do ucha. Poda" im ca"# list$ szczegó"ów. Trafili do krainy wzgórz z wapienia i gliny, wypchni$tych spod ziemi przez pot$&ne ci%nienie. Jak wzrokiem si$gn#', wsz$dzie lasy. Tutejsi ludzie nie karczowali drzew, uprawiali - 85 -
no%'. Na pocz#tku tylko znajdowa"em w"a%ciw# drog$, z czasem zacz#"em dostrzega', co le&y na jej ko)cu. Po wyj%ciu na powierzchni$ zachowa"em ten dar. - Albo blisko%' tak pot$&nych mocy po prostu wydoby"a z ciebie przyrodzon# zdolno%' - powiedzia"a Rapsodia. - Wasze umiej$tno%ci maj# zwi#zek z ziemi#, bo przecie& z niej wywodz# si$ Firbolgowie, prawda? -Tak. - Ja natomiast z niczym nie by"am zwi#zana. Achmed za%mia" si$ i przysun#" nogi do ognia. - S#dz$, &e na ciebie nasza podró& mia"a najwi$kszy wp"yw. -Jak to? - Ju& zapomnia"a% o koszmarach? Dr$czy"y ci$ sny o przesz"o%ci i przysz"o%ci, tak? - Niektóre owszem, ale to nic niezwyk"ego. Zawsze mia"am takie sny. Podci#gn$"a kolana pod brod$. - Na korzeniu wydawa"y si$ &ywsze ni& na powierzchni, pa nienko - zauwa&y" Grunthor. - Mo&e nasilenie koszmarów mia"o co% wspólnego z miejscem, w którym byli%my uwi$zieni, i z towarzystwem, bez obrazy. - Twój dar albo je%li chcesz, wiedza tajemna, to jasnowidztwo.Je%li si$ nie myl$, par$ razy zdarzy"o ci si$ odebra' obrazy & przesz"o%ci lub ujrze' przysz"o%'? - Tak, ale inni Bajarze te& potrafi# dostroi' si$ do okre%lonego tonu, który pot$guje wibracje, przynajmniej od czasu do czasu. To nabyta umiej$tno%', a nie szczególny dar. Achmed si$ u%miechn#". - Mo&liwe, ale to nie wyja%nia sprawy ognia. - Nie rozumiem. - Nic nie zauwa&y"a%? - Oczywi%cie, &e zauwa&y"am - warkn$"a poirytowana. - Przecie& to ja rozpali"am ognisko. Achmed wsta" z ziemi i wyci#gn#" do niej r$k$. - Chod( Rapsodia niech$tnie poda"a mu d"o). Drak zaprowadzi" j# do du&ego p"askiego kamienia, który wystawa" ze %niegu kilka metrów od ich obozowiska. - Zostaw tutaj miecz. Dziewczyna wyj$"a zza pasa Clarion i ostro&nie po"o&y"a go na kamieniu. Spojrza"a na Achmeda, z trudem hamuj#c irytacj$. - Ju&. I co dalej? -Spójrz na ognisko.
-Widz$. Drewno pali"o si$ dobrze, tylko od czasu do czasu które% wilgotne polano p$ka"o od &aru. -A teraz id( wolno w jego stron$. Niezadowolenie powoli ust$powa"o miejsca ciekawo%ci. Rapsodia zrobi"a par$ kroków w stron$ obozowiska. Ogie) rozjarzy" si$ mocniej, jakby j# pozdrawia". Dziewczyna wytrzeszczy"a oczy. P"omienie skoczy"y wy&ej i zahucza"y. Pie%niarka cofn$"a si$, p"omienie przygas"y. - O bogowie! - szepn$"a. - Jak to si$ dzieje? - Za twoj# spraw#, panienko - powiedzia" Grunthor. Na te s"owa serce zabi"o jej mocniej. Ogie) buchn#" pod konary drzew, rozszerzy" si$ poza wytyczony kr#g. Chrust, który przed chwil# do"o&y"a, spali" si$ na popió". Gigant parskn#" %miechem. -Widzisz? Je%li go nie powstrzymasz, spalisz nasze ma"e obozowisko albo i ca"y las. Rapsodia spojrza"a na Firbolga, potem na ogie). -Uspokój si$ - rozkaza"a, lecz ognisko rozgorza"o mocniej, re aguj#c na jej zdenerwowanie. Wzi$"a g"$boki oddech i skupi"a si$ jak zawsze, gdy mia"a co% zagra'. P"omienie natychmiast przygas"y i ju& tylko trzaska"y weso"o. Zamkn$"a oczy i wprawi"a si$ w pogodny nastrój. Gdy uchyli"a powieki, zobaczy"a, &e ma"e p"omyki ledwo migocz#. Przesta"a o nich my%le' i po chwili ujrza"a przez sob# zwyk"e obozowe ognisko. Dorzuci"a od niego %wie&ych ga"#zek. Popatrzy"a na Achmeda. - My%lisz, &e to dzia"anie miecza? - Raczej miecz zapali" si$ dlatego, &e go dotkn$"a%. - P"on#", zanim go dotkn$"am. Omal nie o%lepi" Grunthora. Firbolg poklepa" j# po ramieniu. - Bo wzywa" ciebie, panienko. Rozpozna" w tobie swój &ywio". Rapsodia zadr&a"a. W g"$bi serca czu"a, &e Bolgowie maj# racj$. -I s#dzicie, &e Clarion przyczyni" si$ do powstania mojej wi$ zi z &ywio"em ognia? - Nie jestem pewny - odpar" Achmed. - Niewiele wiem o tym mieczu. Nadal nie rozumiem, sk#d si$ wzd#" po drugiej stronie %wiata. I nie mam poj$cia, dlaczego p"onie. Wed"ug mnie powinien %wieci' blaskiem gwiazd. Wiadomo jedynie, &e wszyscy zmienili %my si$ po przej%ciu przez ogniste j#dro ziemi. - Albo od &ywienia si$ korzeniem - podsun$"a Rapsodia. Cz$sto si$ zastanawia"am, czy to dobry pomys". Mo&liwe, &e po t$&na Sagia uczyni"a nas podatnymi na dzia"anie &ywio"ów. Ty zy ska"e% dar odnajdywania drogi, kiedy szuka"e% wyj%cia na po wierzchni$. Grunthor z kolei rzuci" si$ do rozbijania ska"y, ja - 86 -
wzi$"am do r$ki p"on#cy miecz. - Nie - powiedzia" Achmed. - Ty zmieni"a% si$ od razu po przej%ciu przez ogie). Nawet fizycznie. - On ma racj$, panienko - wtr#ci" Grunthor. - Wygl#dasz ina czej ni& wtedy, gdy ci$ spotkali%my. - Có&, brak k#pieli i taplanie si$ w b"ocie nikomu z nas nie doda"y urody. Nie chcia"abym, &eby mnie teraz przedstawiono na dworze. Wy pewnie te& nie. - W tym rzecz, &e wygl#dasz poci#gaj#co, bardziej ni& kiedy kolwiek - stwierdzi" Achmed ze zniecierpliwieniem. - Promieniejesz dziwnym blaskiem, który dzia"a jak magnes. - Odwróci" si$ do przyjaciela. - Masz jeszcze lusterko sygna"owe? Grunthor usiad" i zacz#" grzeba' w plecaku. - Oczywi%cie, ale ono wcale nie s"u&y do dawania znaków. Nosz$ je, &eby móc u"o&y' sobie fryzur$. Rapsodia si$ roze%mia"a. - Sama zobacz - powiedzia" Achmed. Dziewczyna ostro&nie wzi$"a od niego kawa"ek wypolerowanego metalu o tak ostrych brzegach, &e %mia"o nadawa"by si$ na bro). W gasn#cym %wietle dnia zobaczy"a w lustrzanej powierzchni umorusan# twarz, wargi sp$kane od zimnego wiatru, grudki ziemi we w"osach, które, jak zwykle zim#, troch$ %ciemnia"y. Czym pr$dzej zwróci"a lusterko. - Bardzo zabawne. -Mówi$ powa&nie, Rapsodio. Spojrzyj jeszcze raz. Dziewczyna westchn$"a g"o%no, ale pos"ucha"a Draka. Tym razem zwróci"a uwag$ na zaczerwienione policzki Reszt$ szczegó"ów trudno by"o dostrzec w wieczornej szaro%ci. Wzruszy"a ramionami i odda"a lusterko Grunthorowi. Nagle na jej twarzy pojawi" si$ u%miech. -Ju& rozumiem. Nic dziwnego, &e uwa&acie mnie za bardziej atrakcyjn#. Wygl#dam jak Firbolg. Achmed i Grunthor spojrzeli po sobie i tylko pokiwali g"owami. Rapsodia zdrapa"a paznokciem troch$ b"ota z policzka. - Jutro stopi$ %nieg i postaram si$ usun#' co najmniej dwie warstwy brudu. - Lepiej si$ prze%pij - rzuci" Drak. Gdy dziewczyna uk"ada"a si$ do snu w prowizorycznym sza"asie, po jego ustach przebieg" u%miech. Wcze%niej czy pó(niej Pie%niarka przyzna mu racj$, by" tego pewny. Tylko najpierw musi przekona' si$ na w"asne oczy, tak jak z ogniem.
obserwowali wie%niaków z najbli&szej osady. Chyba zbli&a"a si$ odwil&, bo dzie) jak na zimowy by" bardzo ciep"y. Gospodarze wylegli przed domy. Gaw$dzili, wymieniali si$ workami zbo&a i warzywami. Tak jak w wioskach otaczaj#cych Easton pogoda bardziej sprzyja"a ludzkim kontaktom ni& sam handel. Ku w"asnemu zaskoczeniu w$drowcy rozpoznali wiele pospolitych s"ów, takich jak „drzewo", „zbo&e" i „ma"&e)stwo". Rapsodia szybko podchwyci"a rytm miejscowego j$zyka i s"ucha"a go z coraz wi$kszym podnieceniem. W po"udnie Achmed i Grunthor odci#gn$li j# w g$stwin$ i urz#dzili narad$. - Jestem pewna, &e to odmiana naszej mowy - o%wiadczy"a. Akcent i intonacja s# dok"adnie takie same, s"owa podobne. - Có&, sere)ski to j$zyk handlowy i &eglarski, wiec chyba nic dziwnego, &e tutaj równie& nim mówi#. A mo&e ci ch"opi s# potomkami osadników, którzy skolonizowali Serendair w Drugim Wieku.Rapsodia skin$"a g"ow#. - Tak czy inaczej, powinni%my dzi$kowa' bogom, gdy& to oznacza, &e mamy szans$ wkrótce zrozumie' miejscowy dialekt Szansa trafi"a si$ pi#tego dnia po wyj%ciu z korzenia Wielkiego Drzewa. Grunthor i Achmed jak zwykle wyruszyli na zwiad i po jedzenie, które cz$sto po prostu kradli, a tymczasem Rapsodia usadowi"a si$ w kryjówce na skraju wioski. Tego ranka, oprócz rozmów o zbli&aj#cym si$ targu, plotek i pogaduszek, us"ysza"a pie%). Oczywi%cie nie pierwszy raz. Ch"opi zazwyczaj umilali sobie %piewem czas przy nucych pracach gospodarskich i zaganianiu byd"a. Tego dnia w powietrzu rozbrzmiewa" g"os ch"opca, który szed" do domu, ci#gn#c za sob# po %niegu kijek. By"a to prosta wiejska przy%piewka, ale Rapsodia od razu nadstawi"a uszu, bo identyczn#, o nasieniu wilczomlecza, z którego wyrastaj# chmury, %piewa"y dzieci na Serendair. Ona równie&. S"ucha"a uwa&nie, czuj#c ucisk w sercu. Rozpoznawa"a coraz wi$cej s"ów. Kryj#c si$ za drzewami, zacz$"a %ledzi' ch"opca, póki nie spotka" na drodze jakiej% kobiety. Wtedy zacz$"a przys"uchiwa' si$ ich rozmowie. Wi$kszo%' z niej zrozumia"a. R$ce a& jej zwilgotnia"y z podniecenia. W ko)cu nie wytrzyma"a i pobieg"a do obozu, &eby o wszystkim opowiedzie' towarzyszom.
Nast$pnego dnia Bolgowie udali si$ razem, z ni# na czaty,
a ona poduczy"a ich troch$ miejscowego j$zyka, t"umacz#c rozmowy wie%niaków. W ko)cu Achmed skin#" g"ow# w kierunku obozu. Gdy wrócili do sza"asu, spyta": - Wiec co zamierzasz, Rapsodio? Widz$, &e co% knujesz.
Nast$pnego ranka wszyscy troje, ukryci w g$stym zagajniku, - 87 -
- S#dz$, &e nadesz"a pora, by wywiedzie' si$ o drog$ do miasta.
twarzach Bolgów. T$ piosenk$ nuci"a zawsze, kiedy mogli i%' w tunelu wyprostowani, co zdecydowanie poprawia"o jej nastrój. - Je%li natomiast us"yszycie co% takiego... - tym razem w melo dyjce s"ycha' by"o nut$ niepokoju - ...przyjd(cie mi na pomoc, oczywi%cie je%li b$dziecie mogli. - Jasne, panienko. D"ugo w noc uk"adali plany. Ranek zasta" ich w drodze do nast$pnej wioski. Bolgowie postanowili, &e stamt#d rozpoczn# rekonesans na szersz# skal$. Zrobili na drzewie wyra(ne naci$cie, którego nie mo&na by"o przeoczy'. Potem ukryli si$ w miejscu, sk#d mieli obserwowa' Rapsodi$ do czasu, gdy stwierdz#, &e nic jej nie grozi. Wcze%niej uzgodnili, &e spotkaj# si$ za dwa miesi#ce, w czasie pe"ni ksi$&yca. -Zdajesz sobie spraw$, &e to niebezpieczne przedsi$wzi$cie powiedzia" Achmed, gdy si$ z nimi &egna"a. Rapsodia spojrza"a na nich powa&nym wzrokiem. -Kiedy% wi$zi" mnie Michael, Zaraza Morowa. Przez ca"e dwa tygodnie by"am zdana na jego "ask$. Jako% prze&y"am. Obecne za danie to dla mnie drobiazg. Bolgowie pokiwali g"owami. Znali Michaela. Pie%niarka nie przesadza"a ani troch$
Je%li b$dziemy w niesko)czono%' ukrywa' si$ w lesie, nie znajdziemy portu, a to oznacza, &e nigdy nie wróc$ do domu. - Najmniejszy b"#d mo&e mie' dla nas dwóch powa&ne konse kwencje. - Wiem. W takim razie pójd$ sama. B$dziecie czuwa' nade mn# z daleka. - A je%li co% ci si$ stanie? Jak ci$ wyratujemy? - W g"osie olbrzyma brzmia" wyra(ny niepokój. - Nie b$dziecie mnie ratowa'. Prawda jest taka, &e mamy ró&ne cele. Wy zamierzacie tu zosta', ja chc$ wraca' do domu i podejm$ ka&de ryzyko, &eby dopi#' swego. Od was niczego nie oczekuj$. Je%li wszystko pójdzie dobrze, spotkamy si$ i wtedy wam przeka&e, czego si$ dowiedzia"am. Je%li wpadn$ w tarapaty, zwijajcie obóz i wyno%cie si$ st#d czym pr$dzej. Od czasu do czasu wznie%cie za mnie toast. - Nie pozwol$ ci na takie ryzyko - mrukn#" Grunthor. - Potra fisz mówi' tutejszym j$zykiem? - Jeszcze nie, ale jako% sobie poradz$. - Tylko niech ci si$ co% nie wymknie. Mów po bolga)sku ostrzeg" Achmed. - To nie oni maj# si$ o nas czego% dowiedzie', lecz ty o nich. - Racja. - Rapsodia u%miechn$"a si$ do zatroskanego Grunthora. - Chyba zdajesz sobie spraw$, &e zebranie potrzebnych informacji mo&e troch$ potrwa'. - Gdy uznamy, &e jeste% bezpieczna, wypu%cimy si$ na praw dziwy zwiad, dalej ni& do tej pory - uprzedzi" Drak. - Jak si$ potem znajdziemy? - Ustalimy czas i miejsce. Je%li si$ nie zjawisz, pójdziemy ci$ szuka'. - A gdzie si$ spotkamy? Tutaj? - Nie. Nie chc$, &eby kto% nas %ledzi" i zorientowa" si$, sk#d wyszli%my. Niewa&ne czy korze) jest zamkni$ty, czy nie. Rapsodia wsta"a i podesz"a do Grunthora. Usiad"a mu na kolanie i otoczy"a ramieniem masywny kark. -Wybierzmy miejsce w pobli&u nast$pnej wioski i umówmy si$ tam za kilka tygodni. Ale nie ruszajcie w drog$, póki nie dam znaku, &e nic mi nie grozi. Wola"abym nie czeka' daremnie na ratunek, podczas gdy wy b$dziecie dwadzie%cia mil st#d. Olbrzym westchn#" ci$&ko. -Dobrze. Jaki to b$dzie znak? Rapsodia zagwizda"a prosty motyw, wywo"uj#c u%miech na
18 Odwil&
trwa"a od tak dawna, &e w powietrzu czu"o si$ zapach wiosny. Pokrywa %nie&na nadal by"a g"$boka, lecz wiatr cieplejszy, a wokó" pni drzew ods"oni"y si$ w#skie kr$gi ziemi. Dzieci cz$%ciej wychodzi"y na dwór, mieszka)cy wiosek lecych wzd"u& drogi brali si$ za naprawy domów i stodó", robili zapas drewna na opa" przed powrotem ostrej zimy. Wypady ch"opów do lasu by"y sporym zagro&eniem dla ukrywaj#cych si$ w$drowców. Stali w os"oni$tej dolince, za g$stwin# krzewów, w lecie zapewne nieprzeniknion#. Grunthor wskaza" grupk$ dzieci, ale Rapsodia potrz#sn$"a g"ow#; obawia"a si$, &e %ci#gnie na nie kar$.Wreszcie, - 88 -
ko"o po"udnia, na trakcie zebra"a si$ grupa wie%niaków. Wyra(nie czekali, spogl#daj#c ku zachodowi. Gdy s"o)ce min$"o zenit, zza zakr$tu wyjecha" na siwym koniu starszy cz"owiek, wysoki, mocno zbudowany, o du&ym nosie i rudawej brodzie przetykanej nitkami siwizny. Kilku wie%niaków wy* bieg"o mu na spotkanie. Podró&ny mia" na sobie we"nian# szat$ ufarbowan# na kolor ziemi, prawdopodobnie "upinami orzecha. W r$ce trzyma" drewniany kostur, a wszyscy ludzie pozdrawiali go z szacunkiem, chyl#c g"owy. Jego wizyta wywo"a"a du&e poruszenie. Najwyra(niej gospodarze dobrze go znali i darzyli sympati#. Starzec wolno zsiad" z konia. S#dz#c po b"ogos"awie)stwach, które rozdziela", by" duchownym. Prosty strój wskazywa"yby na podrz$dnego kleryka, ale okazywany mu respekt nale&a" si$ raczej opatowi lub innemu kap"anowi wysokiej rangi. Oczy Rapsodii rozb"ys"y z podniecenia. - Ten - szepn$"a do Firbolgów. - Nie - zaprotestowa" Achmed. - Poczekaj. Dziewczyna wyt$&y"a s"uch. Przybysz akurat gaw$dzi" z jednym z wie%niaków o spodziewanych opadach %niegu i zachowaniu le%nych zwierz#t Ró&ne znaki wskazywa"y na to, &e zima niebawem wróci, i to du&o surowsza ni& do tej pory. M$&czy(ni zamienili równie& kilka s"ów o chorej krowie i trudno goj#cej si$ ranie syna gospodarza. Na koniec w$drowny kap"an po"o&y" d"o) na g"owie ch"opa i &yczy" mu przychylno%ci losu. Rapsodia otworzy"a usta ze zdumienia. W przeciwie)stwie do rozmowy prowadzonej w miejscowym dialekcie, b"ogos"awie)stwo zosta"o udzielone po sere)sku, ale z dziwnym akcentem i z przerwami charakterystycznymi dla cz"owieka, który nie pos"uguje si$ ojczystym j$zykiem. - O bogowie! - szepn$"a. - Nie podoba mi si$ to wszystko - stwierdzi" Achmed. Chwyci" j# za rami$ i wci#gn#" g"$biej w g$stwin$. Rapsodia spojrza"a na niego zdziwiona. - Dlaczego? Z kim naj"atwiej b$dzie si$ porozumie', jak nie z nim? Mówi naszym j$zykiem. - Mo&e, ale nie chc$, by nabra" podejrze). U&ywamy wy"#cznie bolga)skiego, pami$tasz? On jest kap"anem. Nie ufam &adnemu kap"anowi. -Mo&e po prostu spotyka"e% tylko s"ucych z"ym bóstwom. Jedn# z osób, które lubi"am najbardziej na %wiecie, by" kap"an. W Easton te& zna"am kilku szlachetnych duchownych. Achmed "ypn#" na ni# z politowaniem. -Po pierwsze, wszyscy kap"ani maj# jaki% cel, czasami w"asny,
czasami narzucony przez bogów. Ja nie zamierzam wykonywa' boskich planów. Po drugie, sk#d wiesz, &e ten cz"owiek nie s"u&y z"u? Rapsodia wytrzeszczy"a oczy. - Tylko spójrz. On b"ogos"awi dzieci. Twarz Draka wykrzywi" ironiczny u%miech. - My%lisz, &e (li kap"ani chodz# po kraju, rzucaj# kl#twy, a bezdomne dzieci t"uk# kijami? Robi# to samo co dobrzy. Inna tylko jest cena i %rodek p"atniczy. - Uwa&am, &e to najlepsza okazja, by dowiedzie' si$ o drog$ do portu. Zaryzykuj$. Tym razem Grunthor wzi#" j# za rami$. - Lepiej nie, ksi$&niczko. Rapsodia u%miechn$"a si$ do giganta. - On mi wygl#da na duchownego z powo"ania, Grunthorze. Co mówi ci o nim twój nowy dar? Firbolg zacisn#" powieki i przez d"u&sz# chwil$ sta" bez ruchu, skupiony. W ko)cu z westchnieniem otworzy" oczy. - On te& jest zwi#zany z ziemi#. Kocha j# i du&o o niej wie. Masz racj$, panienko, to dobry kap"an. Rapsodia poklepa"a go po r$ce i uwolni"a si$ z u%cisku. - Musz$ spróbowa'. W razie czego mo&ecie przyst#pi' do dzia "ania. Nie zdradz$ was. Achmed g"o%no wypu%ci" powietrze z prac. - W porz#dku. Pora równie dobra jak inna. B#d( ostro&na.
Khaddyr przemawia" z najwi$ksz# cierpliwo%ci#, na jak# umia" si$ zdoby', cho' w jego oczach mo&na by"o dostrzec %lad irytacji. - No, Sverhalt, wiem, &e biedna Fawn posuwa w latach, ale nadal spe"nia obowi#zki religijne wobec wspólnoty. Wie%niak wbi" wzrok w ziemi$. - Obowi#zki tak, ojcze, ale ju& nie dostajemy takiej pomocy jak kiedy%. Potrzebujemy kogo% m"odszego, kto lepiej da sobie rad$ ze zwierz$tami, szczególnie zim#.Khaddyr westchn#". - Rozumiem ci$, synu, ale czasy s# trudne. Fawn nie jest taka krzepka jak dawniej, lecz nadal dokonuje stosownych obrz$dów, prawda? - Tak, ojcze. - Wasza wioska le&y blisko Wielkiego Drzewa. Na pewno wy starczy filidów, &eby was wsparli w razie potrzeby. Kr#g ma teraz pe"ne r$ce roboty i nie mo&e przydzieli' wam nowego kap"ana. Llauron nada" Fawn dozgonny przywilej kierowania tutejsz# para fi# w zamian za lata wiernej s"u&by. Chyba to rozumiesz? Sverhalt westchn#". - 89 -
-Tak, ojcze. Khaddyr u%miechn#" si$ &yczliwie. -Wrócimy do tej sprawy na wiosn$. Mam paru akolitów, którzy przez ca"# zim$ b$d# u mnie studiowa' medycyn$. Nast$pnie powinni i%' do Gavina, &eby podszkoli' si$ w le%nictwie, ale mo&e uda mi si$ przys"a' ich na kilka miesi$cy, &eby pomogli wam przysiewach i narodzinach ciel#t. Co wy na to? Twarze otaczaj#cych go m$&czyzn rozpromieni"y si$ w jednej chwili. -*wietnie, ojcze! Dzi$kujemy - powiedzia" uradowany Sverhalt. - Mo&e zajdziesz do nas na kolacj$? , Rado%' znikn$"a z jego twarzy, gdy pod#&y" za wzrokiem kap"ana, który poblad"y patrzy" w stron$ lasu. Nikt nie zauwa&y", kiedy spomi$dzy drzew wysz"a kobieta. Pokryta warstw# zaschni$tego b"ota, ubrana w brudne "achmany, by"a jednocze%nie najpi$kniejsz# istot#, jak# Khaddyr w &yciu widzia". W pierwszej chwili wydawa"o mu si$ nawet, &e to halucynacja. Z"ote w"osy, cho' z przyklejonymi grudkami gliny, l%ni"y w szarym zimowym popo"udniu. Smuk"a nieznajoma sz"a z gracj#, która kontrastowa"a z jej zaniedbaniem. Oczy zielone jak le%na polana w %rodku lata iskrzy"y si$ niczym gwiazdy. Kiedy si$ u%miechn$"a, %wiat nagle poja%nia", jakby chmury si$ rozst#pi"y. Ciep"o jej spojrzenia dociera"o do najzimniejszych zakamarków serca. Khaddyr przerazi" si$, &e krzyknie, tak bardzo jej zapragn#". Na wszelki wypadek zacz#" cicho mamrota' modlitw$, &eby uwolni' si$ od czaru, który na niego rzuci"a. W miar$ jak si$ zbli&a"a, serce "omota"o mu coraz mocniej. Musia" oprze' si$ na kosturze, &eby nie upa%'. Kobieta stan$"a w
mu si$ niewielk# ofiar# wobec mianowania go nast$pc# starego Llaurona. Raptem perspektywa, &e pewnego dnia sam zostanie inwokerem, przesta"a by' dla niego n$c#ca. Znowu musia" odchrz#kn#'. - Jestem Khaddyr, filid i nast$pca Llaurona, przywódcy bractwa. Kto to jest? - zastanawia" si$. Boginka lasu? Driada? Hamadriada? S"ysza" wiele ró&nych opowie%ci, ale do tej pory nie wierzy" w le%ne istoty. Pi$kna nieznajoma z"o&y"a mu grzeczny uk"on. Wiadomo przynajmniej, &e potrafi okaza' szacunek, pomy%la" z aprobat#. - Có&, nie mam poj$cia, kim jeste%, wi$c lepiej zabior$ ci$ do Llaurona. Nie bój si$, inwoker to dobry cz"owiek. Pojedziesz ze mn#? Dziwna kobieta znowu si$ u%miechn$"a i pokiwa"a g"ow#. Khaddyr po"o&y" lekko drc# d"o) na jej ramieniu. Pod podartym ubraniem jej skóra by"a rozkosznie ciep"a. Szybko cofn#" r$k$. Odwróci" si$ ku zachodowi i ujrza", &e drog$ do Wielkiego Drzewa tarasuje im t"um ludzi. - Rozst#pcie si$, powiadam! - zagrzmia". Ch"opi nawet nie drgn$li. - Zejd(cie z drogi - powtórzy" kap"an. Kobieta spojrza"a na niego, a potem na wie%niaków. Zrobi"a krok w ich stron$. Natychmiast rozpierzchli si$ i stan$li w bezpiecznej odleg"o%ci, nie spuszczaj#c z niej wzroku. Khaddyr uj#" nieznajom# pod rami$ i poprowadzi" do siwego wierzchowca. Z "atwo%ci# uniós" j# z ziemi i wsadzi" na siod"o. Sam usadowi" si$ za ni# i ruszy" w chwili, kiedy ludzie odzyskali zdolno%' dzia"ania. Rozleg"y si$ okrzyki, par$ osób pobieg"o do stajni po konie.Khaddyra ogarnia" coraz wi$kszy niepokój. W ka&dej wiosce i osadzie karawana rozrasta"a si$ o kolejnych je(d(ców i pieszych. Wkrótce t"um wype"nia" ca"# le%n# drog$. Gospodarze rzucali prace i gapili si$ na dziwny pochód. Kto &yw przybiega", &eby popatrzy' na tajemnicz# pi$kn# istot$, któr# kap"an wióz" na siodle. Dziesi#tki albo nawet setki m$&czyzn, kobiet i dzieci t"oczy"y si$, &eby dotkn#' brudnej nimfy o p"on#cych zielonych oczach albo chocia& na ni# zerkn#'. Khaddyr doskonale ich rozumia". Nie do%', &e od wyjazdu z Tref-Y-Gwartheg nie opuszcza"a go konsternacja, to jeszcze przez ca"y czas mia" zawroty g"owy. Z pocz#tku przypisywa" je niepewno%ci, co powie Llauron, gdy dowie si$ o naje(dzie mieszka)ców okolicznych wsi na %wi$te ziemie wokó" Wielkiego Drzewa. Gdy jednak mija"y godziny, a jego oszo"omienie nie mala"o, u%wiadomi" sobie, &e wcale nie chodzi o l$k przed niezadowoleniem inwokera. W g"owie kr$ci"o mu si$ od wdychania s"odkiego zapachu
pewnej odleg"o%ci i unios"a r$ce w ge%cie pozdrowienia. Dopiero wtedy Khaddyr zauwa&y", &e jest uzbrojona. U jej boku wisia" w#ski, toporny futera", który wygl#da" jak zrobiony z kamienia. Mimo to nieznajoma nie sprawia"a wra&enia gro(nej, miecz s"u&y" jej raczej do ozdoby ni& do walki. Wie%niacy gapili si$ na ni# z otwartymi ustami, a on sam dopiero po d"u&szej chwili odzyska" mow$. - Kim jeste%? - zapyta" "ami#cym si$ g"osem. Odchrz#kn#" za k"opotany i powtórzy": - Kim jeste%? Rozumiesz mnie? – Kobieta skin$"a g"ow#. - Ale nie mówisz? U%miechn$"a si$ niepewnie i wzruszy"a ramionami. Khaddyr poczu", &e zapar"o mu dech w piersi. Do tej chwili %lub czysto%ci, nie wymagany od innych filidów oprócz niego, wydawa" - 90 -
obszarpanej istoty, której plecy od czasu do czasu muska"y jego tors, budz#c lubie&ne my%li, u duchownego bardzo niestosowne. W pewnym momencie nimfa delikatnie zdj$"a jego r$k$ ze swojej piersi, lecz nawet si$ nie odwróci"a, &eby spiorunowa' go wzrokiem. Poczu" ogromny wstyd. Nawet nie zdawa" sobie sprawy, &e jej dotyka W ko)cu uda"o mu si$ zgubi' kilku najbardziej zdeterminowanych m$&czyzn, którzy z uporem za nim pod#&ali. Zjecha" z g"ównej drogi na w#skie le%ne szlaki, &eby omin#' wioski, w których ich przybycie wywo"ywa"o niezwyk"e poruszenie. Po po"udniu dotarli do wschodniej granicy wielkiego lasu, gdzie Gavin, nalecy do tego samego bractwa co Khaddyr, szkoli" akolitów w le%nictwie. Po uko)czeniu nauki m"odzi adepci przez trzy lata s"u&yli pielgrzymom jako przewodnicy, eskortowali wiernych do Wielkiego Drzewa na uroczysto%ci religijne, a w ostatnich czasach coraz cz$%ciej bronili le%nych posterunków. W powietrzu wisia"a wojna. Khaddyr zatrzyma" konia przy g"ównej chacie, zarezerwowanej dla Gavina i starszych kap"anów. S"u&ba naturze nie wymaga"a od nich celibatu. Wi$kszo%' filidów, m$&czyzn i kobiet, mia"a wspó"ma"&onków, cho' akolici zwykle powstrzymywali si$ od zawierania ma"&e)stw do czasu uko)czenia nauki i s"u&by w lesie. W rezultacie wielu z nich mieszka"o w wioskach nalecych do kongregacji lub w osadach w pobli&u Wielkiego Drzewa. Tak jak nale&a"o si$ spodziewa', dom by" pusty. Czaruj#ca pasa&erka rozgl#da"a si$ z wyra(nym zainteresowaniem. Khaddyr zsiad" z wierzchowca i nareszcie poczu" ulg$. Przez ca"# jazd$ nie móg" pozby' si$ dziwnego napi$cia. Wyci#gn#" r$ce do boginki, ale ona potrz#sn$"a g"ow# i sama zeskoczy"a na ziemi$. Starannie ukrywaj#c rozczarowanie, przywi#za" konia do m"odego drzewka i uprzejmym gestem wskaza" chat$. Kobieta wesz"a do %rodka. Na umeblowanie izby sk"ada"y si$ dwa niskie drewniane "ó&ka z materacami wypchanymi pachn#cym sianem, nakryte kocami z niefarbowanej we"ny. Po%rodku sta" du&y drewniany stó". W domu nie by"o &adnych zapasów. Khaddyr doszed" do wniosku, &e na kolacj$ b$d# musieli zadowoli' si$ tym, co znajdzie w piwniczce do przechowywania warzyw, albo jego skromnym obiadem, który w podnieceniu zapomnia" zje%'. Odwróci" si$ do go%cia. - Id$ poszuka' czego% do jedzenia - oznajmi", przesadnie wolno wymawiaj#c s"owa. - Zostaniesz tu chwil$ sama? Nimfa u%miechn$"a si$ i skin$"a g"ow#. Ku w"asnej konsterna-
cji filid znowu poczu", &e krew zaczyna &ywiej kr#&y' mu w &y"ach. Chwyci" za klamk$. - To dobrze. Rozgo%' si$. Zaraz wracam. Pokaza" na jedno z "ó&ek i wyszed" pospiesznie. Kiedy wróci" ob"adowany zimowymi jab"kami i korzonkami, nieznajoma spa"a g"$boko, a na jej twarzy malowa"a si$ b"ogo%'.
Rapsodia si$ obudzi"a, czuj#c ciep"o ognia, którzy trzaska" w ma"ym kominku. Usiad"a gwa"townie i zobaczy"a, &e gospodarz obserwuje j# z drugiej strony izby. Za oknem by"o ju& ciemno. Nie mia"a poj$cia, ile czasu min$"o, odk#d po raz pierwszy od wieków wyci#gn$"a si$ na "ó&ku. M$&czyzna u%miechn#" si$ do niej niepewnie. Wyra(nie co% go dr$czy"o, ale stara" si$ traktowa' j# uprzejmie. Odwzajemni"a u%miech. Pomy%la"a, &e Achmed i Grunthor na pewno ju& j# dogonili i przyczaili si$ gdzie% w pobli&u. Wsun$"a r$k$ pod koc i odetchn$"a z ulg#. Miecz by" tam, gdzie go ukry"a. - Jeste% g"odna? - zapyta" kap"an. Wcze%niej przygotowa" niewyszukany posi"ek. Swoj# porcj$ ju& dawno zjad". Rapsodia skin$"a g"ow# i wsta"a z "ó&ka. Usiad"a za sto"em. Skromna chata by"a porz#dniej zbudowana ni& te, które widywa"a na wyspie. Mia"a kamienne %ciany i dach kryty strzech#. Kiedy si$ do niej zbli&ali, dostrzeg"a obok co% w rodzaju baraków d"ugich budynków o %cianach z plecionki narzuconej glin#, ob"o&onych skórami i matami. Mimo swojej prostoty domy wygl#da"y zdumiewaj#co solidnie, %wiadczy"y o pewnej wiedzy architektonicznej i in&ynierskiej filidów, niecz$sto spotykanej w wiejskich spo"eczno%ciach. Kap"an obserwowa" j# przez ca"y czas, kiedy jad"a, co wprawia"o j# w zak"opotanie. Gdy sko)czy"a, podzi$kowa"a na migi, wskazuj#c misk$. M$&czyzna zmarszczy" czo"o. - Kim jeste%? - zapyta". Rapsodia nie mia"a poj$cia, co odpowiedzie', wiec tylko wzruszy"a ramionami. Zastanawia"a si$, jak mu wyja%ni', &e jest cz"owiekiem, bo mo&e nigdy nie widzia" Lirina, ale przeszkodzi"y jej krzyki i nag"e zamieszanie na zewn#trz. T"um dotar" za nimi a& tutaj. Khaddyr zerwa" si$ z krzes"a i podbieg" do okna. Nawet w s"abym blasku ksi$&yca Rapsodia dostrzeg"a, &e zblad". Grupa zdeterminowanych wie%niaków zapewne rozros"a si$ w trakcie po%cigu. Ruszy" do drzwi, obok których, na ko"kach wbitych w %cian$, wisia"y jasnoszare opo)cze noszone przez le%ników. Zarzuci" jedn# na kobiet$ i stwierdzi" z ulg#, &e si$ga jej do "ydek. Nasun#" kaptur - 91 -
na brudne w"osy. - Chod( ze mn# - powiedzia" nagl#cym tonem. – Dostaniemy si$ do Llaurona na skróty. Wzi#" kostur i peleryn$. Otworzy" tylne drzwi. Razem wyszli w ciemno%' i czmychn$li w bór jak lisy przez zbli&aj#cymi si$ ogarami.
drewnianych budynków z dachami krytymi strzech#. Z kominów snu" si$ dym. Nad drzwiami by"y namalowane sze%ciok#tne symbole, podobne do tych, które widzia"a wcze%niej, ale du&o bardziej skomplikowane i kolorowe. Wi$kszo%' domów pobielono wapnem albo wy"o&ono kamieniami dla ozdoby. Przy ka&dym znajdowa" si$ spory ogródek lub zagroda. Krz#taj#cy si$ przy nich ludzie nie byli ubrani jak wie%niacy. Nosili we"niane szaty podobne do tych, które mia" na sobie Khaddyr. Tkaniny zanurzono w wywarze z li%ci indygowca, naw"oci lub innych ro%lin, farbuj#c je na niebiesko, &ó"to i zielono. Inne namoczono w wodzie z "upinami orzechów, &eby uzyska' odcienie ziemi: br#zowe albo ciemnoszare. Kaptury %wiadczy"y o wy&szej pozycji w"a%ciciela w le%nej spo"eczno%ci.Oprócz kap"anów widzia"o si$ le%ników i zwiadowców odzianych w skórzane zbroje i wyposa&onych w "uki, w"ócznie, topory i inn# bro). Cz$sto byli zm$czeni, wymizerowani, ranni. Patrz#c na nich, Rapsodia zastanawia"a si$, kto móg" ich atakowa' w tej na pozór spokojnej krainie. +o"#dek %ciska" si$ jej ze strachu na my%l o wojnie, która z pewno%ci# utrudni"aby jej dostanie si$ do miasta portowego i powrót do domu z w$drówki przez pó" %wiata. Pó(nym popo"udniem us"ysza"a bogate i g"$bokie tony. By"a to pie%) Bli(niaczego Drzewa. Najwyra(niej zbli&ali si$ do celu podró&y. Gdy s"o)ce zacz$"o chyli' si$ ku zachodowi, dotarli do rozleg"ej le%nej polany. Wtedy w"a%nie zobaczy"a pie) bielszy od %niegu i pot$&ne konary barwy ko%ci s"oniowej, rozpostarte na tle ciemniej#cego nieba niczym ogromne palce. A& otworzy"a usta z podziwu. Drzewo mia"o u podstawy co najmniej trzydzie%ci "okci %rednicy, a pierwsze ga"$zie znajdowa"y si$ na wysoko%ci pi$'dziesi$ciu "okci nad ziemi#. Wy&sze tworzy"y ogromn# kopu"$, któr# najch$tniej zobaczy"aby latem, ca"# w li%ciach. W ostatnich promieniach zimowego s"o)ca kora tak l%ni"a, &e niemal bi" od niej eteryczny blask. Sto kroków od miejsca, gdzie wielkie korzenie wychodzi"y spod %niegu, posadzono kr#g drzew, cz$sto zupe"nie Rapsodii nieznanych. D#b rozbrzmiewa" pie%ni# inn# ni& Sagia, ale o takiej samej g"$bi i prastarej mocy. W oczach dziewczyny zal%ni"y "zy. Khaddyr przygl#da" si$ jej badawczo. Po d"u&szej chwili potrz#sn#" g"ow#, jakby si$ ockn#". - Czcisz Wielkie Drzewo? - zapyta". Rapsodia skin$"a g"ow#, nie przenosz#c na niego wzroku. Kap"an si$ u%miechn#". - W takim razie jeste% tu mile widziana. Llauron na pewno b$
19 Podró& do siedziby Llaurona zaj$"a im trzy dni. Wsie rozrzu-
cone wzd"u& g"ównej drogi w rzeczywisto%ci le&a"y na otwartej przestrzeni w porównaniu z g$stwin#, przez któr# teraz jechali. Dziewicza puszcza sk"ada"a si$ przede wszystkich z
drzew iglastych, które odcina"y %wiat"o dzienne i dodawa"y troch$ barw do wszechobecnej bieli %niegu. Posuwali si$ naprzód wolniej ni& wtedy, gdy w$drowa"a z dwoma Bolgami. Khaddyr by" du&o starszy i mniej sprawny ni& Achmed czy Grunthor, wiec musia" cz$%ciej odpoczywa', ale doskonale zna" teren. Las zdawa" si$ przyjmowa' go z otwartymi ramionami, u"atwiaj#c podró& przez nieprzebyte podszycie. Niejeden raz Rapsodia, dostrzeg"a w oddali ciemny p"aszcz albo olbrzymi cie). Wzdycha"a wtedy z ulg#. Achmed i Grunthor szli ich %ladem i od czasu do czasu specjalnie jej si$ pokazywali. Wygl#da"o na to, &e wie%niacy zostali gdzie% z ty"u, ale obecno%' Bolgów dodawa"a jej otuchy w mrocznym borze. Ka°o ranka czeka"a, a& Khaddyr zniknie w zagajniku, i znajdowa"a sobie miejsce na poranne mod"y. Maj#c w pami$ci ostrze&enie Achmeda, %piewa"a bez s"ów, zachowuj#c tylko lini$ melodyczn# starej liri)skiej pie%ni. Czasami po powrocie do obozowiska przy"apywa"a filida na tym, &e obserwuje j# jak mityczne stworzenie. Wieczorami kap"an roznieca" ma"e ognisko, od którego na wszelki wypadek trzyma"a si$ w bezpiecznej odleg"o%ci. Zauwa&y"a, &e jej awersja do ognia budzi w Khaddyrze podejrzenia. Raptem przesta" wypytywa' j#, kim jest, i odzywa" si$ tylko wtedy, gdy musia". Trzeciego dnia dotarli do du&ej polany w g"$bi lasu. W%ród drzew sta"y liczne domki, niektóre z kamienia, inne z gliny, jeszcze inne ze znanej ju& Rapsodii plecionki. Min$li te& kilka du&ych - 92 -
dzie chcia" ci$ pozna'. Chod(. Poprowadzi" j# przez "#k$ do zagajnika starych drzew, wysokich i roz"o&ystych, ale nie dorównuj#cych Wielkiemu Bia"emu D$bowi. W%ród nich sta" du&y dom, oryginalnie zaprojektowany. Liczne %ciany by"y ustawione pod ró&nymi k#tami wzgl$dem siebie, niektóre cz$%ci umieszczono na palach, wi$kszo%' okien wychodzi"a na Bia"y D#b. Od zewn#trz wy"o&ono go misternie rze(bionym drewnem, po%rodku znajdowa"a si$ wie&a góruj#ca nad le%nym sklepieniem.Wysoki kamienny mur, wzd"u& którego ci#gn$"y si$ ogródki, prowadzi" do mniejszego skrzyd"a. Masywnych drewnianych drzwi strzegli &o"nierze, wyekwipowani podobnie jak ci, których Rapsodia widzia"a wcze%niej. Odwróci"a si$ do Khaddyra i wskaza"a dom. - To twierdza inwokera Llaurona - wyja%ni" kap"an z u%miechem. - Niezbyt imponuj#ca jak na cz"owieka o jego pozycji, ale jest mu tu ca"kiem wygodnie. Chod(, zaprowadz$ ci$ do niego. Na jego znak stra&nicy si$ rozst#pili.
Rapsodi$ musia"y dr$czy' koszmary. W pewnym momencie Achmed poczu", &e jej serce bije w rytm galopu. W czasie w$drówki korzeniem cz$sto nawiedza"y j# z"e sny, ale tym razem by"o du&o gorzej. Kiedy wsta" %wit, dziewczyna wysz"a z domu i uda"a si$ pod Wielkie Drzewo, &eby odprawi' poranne mod"y. !agodne wibracje pie%ci"y skór$ Draka. Pie%) by"a taka sama jak zawsze, lecz teraz brzmia"a w niej melancholia, której nie s"ysza" od czasów podziemnej w$drówki. Niezg"$biony smutek. Chwile pó(niej rozleg" si$ gwizd, umówiony sygna", &e wszystko jest w porz#dku i mog# ju& i%'. Lekko drcy ton %wiadczy", &e Pie%niark$ nadal co% dr$czy, ale przynajmniej nie grozi"o jej &adne niebezpiecze)stwo. Achmed si$ u%miechn#". Otworzy" usta i wci#gn#" mro(ne powietrze. Nie wyczu" wstr$tnego odoru demona. Zawsze szuka" go w pierwszej kolejno%ci. Otaczaj#ca, ich cisza nape"nia"a otuch#, &e ucieczka si$ powiod"a, &e mog# zacz#' wszystko od nowa, uwolni' si$ od dawnego &ycia i jego okropie)stw. Nowe wyzwania bla-d"y w obliczu tego, co zostawili za sob#. Mróz szczypi#cy w niemal bose stopy wyrwa" go z zadumy. - Lepiej poszukajmy jakich% ubra) i czego% na z#b - powiedzia" do Grunthora. - Ju& mam do%' korzenia. Potem zobaczymy, dok#d zaprowadzi nas wiatr. Mo&e znajdziemy drog$ do morza.
Ze swojej kryjówki Bolgowie zobaczyli, &e jaka% kobieta otwiera drzwi i po krótkiej rozmowie usuwa si$ na bok. Gdy Rapsodia i kap"an weszli do dziwnej, kanciastej budowli, Achmed zamkn#" oczy i opar" si$ o pie) bia"ej olchy. Bicie serca Pie%niarki cich"o, w miar$ jak oddala"a si$ w g"#b domu. Na skórze czu" tylko rytm Grunthora. Cisza a& dzwoni"a w uszach. Oto prawdziwy spokój, pomy%la". Lecz wcale nie by" pewny, czy sielska atmosfera mu odpowiada. Nagle do jego %wiadomo%ci dotar"o nieznajome pulsowanie, potem jeszcze jedno. Z bardzo daleka wiatr niós" bicie innych serc -to "oskot, to lekkie trzepotanie. Mo&e wiec nie straci" do ko)ca swojego daru. Sam jednak nie wiedzia", czy uzna' go b"ogos"awie)stwo, czy przekle)stwo. Otrz#sn#" si$ z zamy%lenia i skupi" na rytmie Rapsodii. Inne t$tna umilk"y. Czekali bardzo d"ugo. Chcieli si$ upewni', &e gospodarz osobliwego domu nie zrobi jej krzywdy. Odk#d si$ rozdzielili, Achmed ws"uchiwa" si$ w puls dziewczyny. Zarówno czysty i silny, póki nie wesz"a z kap"anem do le%nej twierdzy, jak i przyt"umiony by" dla niego równie czytelny. Odbiera" wyra(ne zdenerwowanie, a po chwili niepokój bliski paniki, lecz doszed" do wniosku, &e nie jest to reakcja na atak. W przeciwnym razie rzuciliby si$ jej na ratunek. - Jak d"ugo jeszcze chcesz tu zosta', panie? - Ostatni# noc. Potem ruszamy.
20 Przed zapadni$ciem nocy Firbolgowie znale(li wyj%cie z le%nej g$stwiny i ruszyli na zachód ku morzu. Achmed czu" sól w powietrzu, niczym "zy niesione z daleka przez wiatr. W pobli&u ma"ej osady znale(li opuszczon# stodo"$. Jej pod"oga by"a zas"ana s"om#, zbit# i sple%nia"#, nie ruszan# od lat Na wszelki wypadek postanowili nie rozpala' ognia, wi$c zagrzebali si$ w niej, szukaj#c ciep"a. Nie znale(li go wiele. Grunthor zebra" wcze%niej troch$ ga"$zi wi%ni oraz pewnego gatunku czarnego drzewa i ca"y wieczór robi" strza"y. Achmed kilka razy przy"apa" go na nuceniu melodii, którymi Rapsodia umila"a sobie w$drówk$. Niestety jego przyjaciel potwornie fa"szowa". Rankiem wybrali si$ do okolicznych gospodarstw. Wrócili z gar%ci# jaj, warzywami i owocami, paroma ko)skimi derkami i ubraniami, które wygl#da"y na odpowiednie dla Achmeda. Za- 93 -
chowali daleko id#c# ostro&no%' i ukradli tylko najniezb$dniejsze rzeczy. -Wygl#dasz uroczo, panie - za&artowa" Grunthor, gdy si$ oka za"o, &e przyw"aszczona tunika jest w rzeczywisto%ci sukni#. Sam wyci#" dziur$ w jednej z derek i zrobi" sobie poncho. - Obawiam si$ jednak, &e nie b$dziesz stanowi" konkurencji dla naszej panienki. Achmed oderwa" dó" sukni, przerabiaj#c j# na d"ug# koszul$. - W#tpi$, czy rezydentki Pa"acu Rozkoszy panny Pani, wszystkie razem wzi$te, mog"yby teraz równa' si$ z ni# urod# - powiedzia", przymierzaj#c nowy strój. - Ogie) dokona" cudu. W pierwszej chwili obawia"em si$ nawet, &e ten kap"an spróbuje j# wykorzysta', ale by" zbyt onie%mielony. - O tak, stara dobra Pani. Ciekawe, jak si$ miewaj# Brenda i Suzie. Nie my%la"em o nich od lat Achmed zachichota". -Na pewno za tob# t$skni#. Nie s#dz$, czy pó(niej trafi" im si$ kto% taki jak ty. - Rzuci" gigantowi zimowe jab"ko. - Chod(my si$ rozejrze'.
miaj#c# szybko%ci# pomkn#" w dal. Po chwili zobaczy" kilkunastu zbrojnych je(d(ców odzianych w zielonkawo-czarne skóry. Galopowali w stron$ wioski na dereszowatych le%nych komach. Achmed zwróci" uwag$ na jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze, na twarze m$&czyzn: wydatne ko%ci policzkowe, du&e oczy, ostre podbródki, cera i w"osy w barwach ziemi. To byli Lirinowie. Po drugie, wszyscy trzymali w r$kach pochodnie. Wymamrota" pod nosem bolga)skie przekle)stwo i odwróci" si$ do Grunthora. - Nadje&d&aj# liri)scy &o"nierze. Nios# ogie). Wielkolud os"upia". - Lirinowie? Jeste% pewny, panie? Achmed skin#" g"ow#. Nie zdziwi"a go reakcja przyjaciela. Lirinowie, a zw"aszcza Liringlasowie, mieli wrodzon# awersj$ do ognia. Z wyj#tkiem Lirinpanów, którzy &yli w miastach, przedstawiciele tej rasy zamieszkiwali lasy i trawiaste równiny, dlatego najwi$kszym zagro&eniem by" dla nich po&ar. - Chod(my - szepn#" Drak. Szybkim krokiem ruszyli na po"udniowy zachód, chowaj#c si$ za du&ymi paprociami. Kiedy dotarli do g$sto rosn#cych drzew iglastych, Achmed wspi#" si$ na wysok# sosn$ i przycupn#" w%ród konarów jakie% dziesi$' "okci nad ziemi#. Grunthor znalaz" sobie kryjówk$ w podszyciu. Przyjaciel ledwo go wypatrzy" z góry. Wkrótce zza zakr$tu wypadli je(d(cy. Powietrze przeszy"y krzyki, ludzie zacz$li w panice ucieka' z drogi, ci#gn#c za sob# dzieci. Rozpierzchli si$ jak stado sp"oszonych ptaków. Pierwsi &o"nierze min$li wie%niaków, zostawiaj#c ich towarzyszom uzbrojonym w maczugi, natomiast sami pop$dzili do najbli&szych zabudowa) i pod"o&yli pod nie ogie). Po chwili ca"a wioska sta"a w p"omieniach. Kilku ch"opów próbowa"o walczy' broni#, ale nie mieli szans. Jeden z Lirinów celowo najecha" koniem na wie%niaka. Impet sprawi", &e id#ce z nim dziecko wpad"o do przydro&nego rowu blisko kryjówki Bolgów. +o"nierz zawróci" i ruszy" prosto na lec# bez ruchu dziewczynk$, lecz w tym momencie ko"o ucha %wisn$"a mu strza"a i wbi"a si$ w szyj$. Je(dziec run#" na ziemi$, wierzchowiec pogna" dalej. Grunthor ponownie naci#gn#" ci$ciw$. Twarz mia" ponur# i zawzi$t# jak nigdy. Chwil$ pó(niej kolejny naje(d(ca, spad" na p"on#cy dach chaty, któr# sam podpali". Nagle w powietrzu rozbrzmia" ptasi okrzyk, a po nim rozkazy
Prowizoryczne ubrania wraz ze strz$pami starego odzienia dawa"y jak# tak# ochron$ przed mrozem. Ze skóry ukradzionych cz$%ci uprz$&y zrobili sobie buty, ale rezultat by" mizerny. *nieg nadal zi$bi" im stopy i szczypa" w palce. Kilka mil na zachód las si$ przerzedzi", natomiast siedliska by"y coraz g$%ciej rozmieszczone, a& w ko)cu utworzy"y wiosk$. Bolgowie ukryli si$ w g$stych je&ynowych zaro%lach i zacz$li obserwowa' wie%niaków. Nie poznali miejscowego j$zyka tak dobrze jak Rapsodia, ale od czasu do czasu rozumieli jakie% zdanie albo zwrot. Cz$sto powtarza"o si$ s"owo „Avonderre", zwykle wraz z okre%leniem kierunku. Achmed i Grunthor doszli do wniosku, &e jest to nazwa s#siedniej wsi, miasta, prowincji albo kraju lecego na po"udniowym zachodzie. Kilka razy zmienili kryjówk$ i wreszcie ko"o po"udnia zebrali si$, &eby ruszy' dalej, gdy nagle Achmed wyczu" odleg"# wibracj$ docieraj#c# od strony le%nej drogi. Ukryty w%ród drzew o srebrnej korze, nie wyst$puj#cych na Serendair, zamkn#" oczy i skupi" ca"# uwag$ na bitym trakcie, poznaczonym koleinami i %ladami kopyt, b"otnistym od topniej#cego %niegu. W jego g"owie rozbrzmia" cichy g"os Rapsodii. ...Nieomylny tropiciel... Prze"kn#" %lin$, chwyci" si$ najbli&szego pnia i wypu%ci" my%li na zwiad. Droga rozmaza"a si$ przed jego oczami, wzrok z osza"a- 94 -
wypowiedziane spokojnym g"osem. Napastnicy zaprzestali ataku i pospiesznie opu%cili wiosk$, tratuj#c zabitego kompana. Nad osad# zapad"a cisza. Potem, jakby co% p$k"o, rozleg"y si$ krzyki i j$ki. Szlochaj#ca kobieta podbieg"a do dziecka, które wpad"o do rowu. Chwyci"a je w ramiona i krzykn$"a z ulgi, kiedy ma"a otworzy"a oczy. Matka by"a zbyt oszo"omiona, &eby dostrzec wielkiego Firbolga, który sta" zaledwie par$ kroków od niej. Gdy si$ oddali"a, Grunthor opu%ci" "uk i popatrzy" na g$sty czarny dym, który nap"ywa" w ich stron$. Potrz#sn#" g"ow# ze zdumieniem. - Co to by"o, na bogów? Achmed wzruszy" ramionami. - Wiem tyle co ty. Mo&e historie o ludziach mieszkaj#cych po drugiej stronie %wiata; które opowiadano nam w dzieci)stwie, s# prawdziwe. Gdyby% mi dzisiaj rano powiedzia", &e b$dziemy %wiadkami, jak Lirinowie uzbrojeni w pochodnie napadaj# na spokojn# wiosk$ po"o&on# w lasach i zabijaj# niewinnych wie%niaków, uzna"bym, &e zwariowa"e%. Grunthor tylko pokiwa" g"ow#. Ostro&nie wyszli z kryjówki i ruszyli na zachód, zostawiaj#c za sob# pobojowisko, zawodzenia, wiosk$ zasnut# dymami.
21 Bli&ej morza %nieg ca"kiem stopnia", ods"aniaj#c br#zow# traw$ i nagie konary, a lodowaty wiatr okazywa" mniej lito%ci ni& &o"nierze napadaj#cy na wioski. Achmed i Grunthor trzymali si$ z dala od ludzkich skupisk, &eby móc bez strachu rozpali' ognisko. Do domów i stodó" zbli&ali si$ tylko w poszukiwaniu czego% do jedzenia. Znajdowali si$ w Avonderre. Z pods"uchanych rozmów wydedukowali, &e jest to nazwa prowincji lecej nad morzem. W powietrzu unosi" si$ tak silny zapach soli, &e nawet Grunthor go wyczuwa". Kieruj#c si$ w$chem, szli wytrwale w stron$ oceanu, unikaj#c kontaktu z mieszka)cami tych ziem. Osady i miasteczka by"y coraz g$%ciej rozmieszczone i wi$ksze. W miejsce chat i zagród pojawi"y si$ domy zbudowane z cegie" wypalanych w ogniu, o masywnych drewnianych drzwiach, kryte dachówkami z gliny albo uszczelnion# strzech#. Na horyzoncie rysowa"y si$ wi$ksze budowle portowego miasta. Polne trakty przesz"y w &wirowe drogi, a potem w ulice wy"o&one kamieniem. Grunthor a& zagwizda" na ich widok. Brukowane jezdnie i chodniki widywa" do tej pory tylko w najbogatszych dzielnicach du&ych miast, i to wy"#cznie przed budynkami publicznymi i %wi#tyniami. Tutaj chyba wszystkie aleje i mniejsze uliczki rozleg"ego miasta, co najmniej trzy razy wi$kszego od Easton, mia"y nawierzchni$ z granitowej kostki. Nabrze&e w Avonderre ci#gn$"o si$ z pó"nocy na po"udnie, jak okiem si$gn#'. Na jego kra)cach le&a"y wioski rybackie. Troch$ bli&ej znajdowa"y si$ doki z wypolerowanego kamienia i drewna; pacho"ki by"y zrobione z l%ni#cego metalu. Na samym %rodku, w wielkiej os"oni$tej przystani, cumowa"o wi$cej statków, ni& mogli zliczy' Bolgowie, którzy z bezpiecznej odleg"o%ci przygl#dali si$ ich roz"adowywaniu. Jednocze%nie kradli w$giel z zaplecza ku(ni, najokazalszego budynku na peryferiach miasta. -Tylko popatrz na to! - powiedzia" Grunthor, wskazuj#c mrowie ludzi, wozów, koni, skrzy) i beczek. Achmed klepn#" go w rami$ i pokaza" w gór$.
Pod koniec ósmego dnia byli prawie pewni, &e postradali rozum. Na ich oczach wci#& dochodzi"o do bezsensownych aktów przemocy. Czasami uczestniczyli w nich Lirinowie, ale najcz$%ciej to ludzie napadali na swoich wspó"braci. Firbolgowie zacz$li si$ nawet zastanawia', czy w %wiadomo%ci powszechnej nie przestali by' potworami, czy ich miejsca nie zaj$li ci, którzy ich do niedawna za takich uwa&ali. Równie niewyt"umaczalne by"o to, co nast$powa"o po atakach. W pewnym miasteczku na granicy lasu i pól zaobserwowali ze zdziwieniem, &e naje(d(cy wracaj# do koszar lecych jakie% pó" mili dalej, tu& za zakr$tem drogi. Kilku z tych &o"nierzy wróci"o niebawem na miejsce rzezi, &eby pomóc rannym. - Co si$ tu dzieje? - powtarza" Grunthor z niedowierzaniem, obserwuj#c dziwn# scen$ z kryjówki za spichlerzem. - To wszystko zupe"nie nie ma sensu. Achmed milcza". Potrafi" zrozumie' wojn$, póki zna" walcz#ce strony i ich motywy. Tutaj nie wiedzia", co my%le'. - 95 -
-Nie, spójrz tam. Grunthor zadar" g"ow$. S"o)ce w"a%nie zachodzi"o, zabieraj#c ze sob# ostatni skrawek czystego nieba i ust$puj#c miejsca gro(nym burzowym chmurom, nap$cznia"ym od deszczu i przecinanym b"yskawicami. Chwil$ pó(niej zerwa" si$ wiatr. -Psia jucha! Czym pr$dzej si$ st#d wyno%my. Achmed ju& przeszed" przez niski murek i ruszy" na pó"noc. -Na skraju miasta s# jakie% urwiska. Tam si$ schowamy. Zanosi si$ na niez"# burz$.
tam klerycy. Istnia"o niewielkie ryzyko, &e kto% nakryje ich w samej bazylice. -Dobrze - mrukn#", nasuwaj#c poszarpany kaptur ni&ej na twarz. - Ale lepiej, &eby kap"an, na którego si$ natkn$, umia" p"ywa'.
Zanim okr#&yli pó"nocn# %cian$ urwiska, widzieli jedynie ogromn# kamienn# p"aszczyzn$ wznosz#c# si$ wysoko w niebo. Po drugiej strome cypla mimo woli stan$li jak wryci, nie zwa&aj#c na deszcz. Porywisty wiatr przeszywa" ich na wylot Deszczowe chmury na chwil$ si$ rozst#pi"y, ods"aniaj#c ksi$&yc. *wi#tynia wyrasta"a wprost z grzywaczy, a ustawiona pod dziwnym k#tem iglica wskazywa"a w g"#b l#du. Wielkie czarne i szare bloki, nieregularne lub starannie ociosane, spojone zapraw# murarsk#, po"yskiwa"y w nik"ym blasku ksi$&yca, otaczaj#c wysokie belki ze starego drewna. Starannie utrzymane chodniki z wypolerowanych p"yt, osadzonych w piasku, prowadzi"y do frontowych drzwi. Budowl$ zaprojektowano w formie dziobu wraka, stercz#cego z pla&y po%ród ostrych ska". Wrota z desek ró&nej d"ugo%ci, poszarpanych u góry, imitowa"y olbrzymi# wyrw$ w st$pce. Przekrzywiona iglica wyobra&a"a maszt. Statek odtworzono bardzo dok"adnie, po najdrobniejszy szczegó", tyle &e w gigantycznej skali. Cz$%ci takielunku z misternie obrobionego marmuru by"y kilka razy wi$ksze ni& w rzeczywisto%ci. Dalej od brzegu znajdowa"a si$ druga cz$%' %wi#tynnego kompleksu, która wraz z drewnianym pomostem znika"a w czasie przyp"ywu pod wod#; przywodzi"a na my%l ruf$. Gigantyczna kotwica wbita w piasek mi$dzy dwoma budynkami s"u&y"a jako brama. Cho' zgodnie z architektonicznym zamys"em ca"o%' mia"a wygl#da' jak okr$t wyrzucony na brzeg, w oczy rzuca"a si$ solidno%' konstrukcji. Budowla sta"a pewnie po%ród spienionych fal, opieraj#c si$ atakom rozszala"ego &ywio"u. Grunthor zagwizda" przeci#gle. -I co o tym s#dzisz, panie? Achmed stara" si$ ukry' swoj# niech$' do wody. Kiedy% morze skutecznie t"umi"o bicie serca jego ofiar sprzecznymi wibracjami. Tylko tam mog"y si$ przed nim schowa'. - Sam nie wiem. Mo&e tutejsi wyznawcy to kupcy albo rybacy. Bardzo bogaci rybacy. Jeszcze nigdy nie widzia"em równie intry guj#cej budowli, a wznoszenie jej z pewno%ci# by"o wielkim przed si$wzi$ciem. Katastrofa musia"a by' tragiczna, skoro sta"a si$ in spiracj# dla tak monumentalnego pomnika. Szkoda, &e nie ma tu Rapsodii. Mo&e umia"aby co% wi$cej powiedzie'. - Tak. Przypuszczam, &e jej rodzina to &eglarze albo robotnicy portowi z Easton. Pewnej nocy w czasie w$drówki korzeniem
Smagani przez wiatr, szli ku ska"om, które wyrasta"y z piasku,gro(ne i niedost$pne. Fale hucza"y i rozbija"y si$ o brzeg, pryskaj#c s"on# wod#. Niebo pociemnia"o a& po horyzont. W rzadkich przerwach mi$dzy chmurami od czasu do czasu pojawia" si$ ksi$&yc. -Znajdziemy sobie jaskini$, panie? Achmed wyt$&y" wzrok, ale niewiele zobaczy" poza rozszala"ym morzem i wysokim urwiskiem. Jego oczy Firbolga, przystosowane do ciemno%ci panuj#cej pod ziemi#, na powierzchni spisywa"y si$ gorzej. - Mo&e w drugim ko)cu klifu. Grunthor potrz#sn#" g"ow#. - Nie. Tam nic nie ma. Lita %ciana przez wiele mil. Ale bli&ej brzegu znajduje si$ jakie% du&e schronienie. - Czujesz to dzi$ki wi$zi z ziemi#? -Tak. Zeszli na piasek i pu%cili si$ biegiem wzd"u& brzegu. Deszcz, który w tym momencie zacz#" pada', k"u" ich w twarze niczym lodowe igie"ki. Pla&a okr#&a"a urwisty cypel, za którym wcze%nie wypatrzyli z góry ma"# zatok$. Ska"y wznosi"y si$ nad nimi niczym górskie szczyty. Przed sob# ujrzeli monumentaln# budowl$ otoczon# przez cztery mniejsze. To %wi#tynia! - krzykn#" Achmed. - Co za idiota wznosi %wi#tyni$ na piasku? Grunthor ledwo go us"ysza" ponad hukiem wiatru. -W dodatku tak blisko wody! Dziwne, co? Chcesz zajrze' do %rodka? Achmed si$ zawaha". *wi#tynie nie mog"y si$ obej%' bez kap"anów, a on ich nienawidzi". Najwi$ksza budowla by"a ciemna, lecz w czterech pozosta"ych pali"y si$ %wiat"a; zapewne mieszkali - 96 -
mamrota"a co% o tym, &e chce zobaczy' ocean. Achmed potrz#sn#" g"ow#. -W#tpi$, czy Rapsodia urodzi"a si$ w Easton. Sztuki przetrwa nia nauczy"a si$ w jego tawernach i zau"kach, lecz nie jest dzieckiem ulicy. Podejrzewam, &e dorasta"a w wiosce albo osadzie, zapewne biednej, ale nie &yj#cej w n$dzy. Nie wychowa"a si$ w rynsztokach. Wiatr porwa" z pla&y piasek i cisn#" im w oczy. - My%lisz, &e u niej wszystko w porz#dku? - Tak. Chod(my. Odp"yw nie potrwa d"ugo. Chc$ zobaczy' dal sze budynki.
Odczekali tyle czasu, by si$ upewni', &e do %wi#tyni ju& nie przyjd# wierni ani stra&nicy. Ciemno%' i zbli&aj#ca si$ burza odstraszy"y wszystkich. Wiatr si$ wzmóg", strugi deszczu przemoczy"y Bolgów do suchej nitki. Mimo odp"ywu fale rozbija"y si$ z w%ciek"o%ci# o brzeg. Ca"e niebo zasnu"y czarne gro(ne chmury. Achmed i Grunthor pobiegli %cie&k# prowadz#c# do wrót %wi#tyni. Os"oni$te pochodnie umieszczone wysoko przy wej%ciu ju& dawno zgasi"a wichura. Wielkolud z"apa" za mosi$&ne uchwyty i poci#gn#". Lewe skrzyd"o otworzy"o si$ bez oporu. Wpadli do %rodka i szybko zamkn$li masywne drzwi. Ociekaj#c wod#, rozejrzeli si$ po ogromnej bazylice. W czarnym kamieniu osadzone by"y pop$kane belki o najró&niejszych wymiarach. Wn$trze przypomina"o szkielet gigantycznej bestii lecej na plecach. Kr$gos"up tworzy" d"ug# naw$, po"amane &ebra stercza"y ku sklepieniu. Okna osadzone wysoko na %cianach mia"y kszta"t bulajów. Mniej wi$cej na wysoko%ci kolan Grunthora ci#gn#" si$ pojedynczy rz#d przezroczystych szklanych bloków, bardzo grubych i ci$&kich. Wpada"a przez nie zielonkawa po%wiata. W dzie) widok morskiej kipieli musia" by' wspania"y, noc#, w czasie burzy, robi" niesamowite wra&enie. Bolgowie na chwil$ oniemieli. W %rodku nie by"o &adnych "awek ani siedzisk, z wyj#tkiem marmurowych kloców ustawionych w du&ym kr$gu po%rodku %wi#tyni. Cho' posadzka i cz$%' %cian znajdowa"a si$ poni&ej poziomu morza, w powietrzu nie czu"o si$ wilgoci. Bolgowie zauwa&yli jednak, &e kamienne p"yty s# szorstkie i lekko porowate, dzi$ki czemu "atwo si$ po nich sz"o, gdy by"y mokre. Ruszyli naw#, rozgl#daj#c si$ na boki. Deski i belki, cho' starannie zakonserwowane, wygl#da"y na mocno zu&yte. Kiedy% zapewne tworzy"y kad"uby statków. Ró&nice w kolorze i stanie drewna %wiadczy"y o tym, &e pozyskano je z ró&nych okr$tów. Po%rodku nawy w sklepieniu zia" wylot d"ugiego ciemnego szy- 97 -
bu z w#skimi szczelinami na samym ko)cu, wysoko w górze. Wpada"a przez nie do %rodka s"ona woda i wiatr. Jego wycie nios"o si$ po ca"ej %wi#tyni. - To musi by' maszt - stwierdzi" Grunthor. Achmed skin#" g"ow#. Pod otworem, po%rodku kr$gu kamiennych bloków, znajdowa"a si$ ma"a okr#g"a fontanna z niebiesko &y"kowanego marmuru. Otacza"o j# kilka du&ych basenów o coraz wi$kszej %rednicy, wykonanych z tego samego kamienia. Strumie) wody tryska" w gór$ lub cofa" si$ w rytm przyboju. Od czasu do czasu pod"og$ zalewa"a piana. W drugim ko)cu rozleg"ej budowli znajdowa"y si$ drugie wrota, wykute z miedzi i pokryte napisami. Bolgowie obeszli fontann$ i ruszyli w ich stron$. Odg"os ich kroków zag"usza"y rycz#ce ba"wany. W %wietle dwóch metalowych kinkietów ze szklanymi kloszami zobaczyli runy. Achmed nie umia" ich odczyta', ale rozpozna" kilka symboli podobnych do sere)skich liter. Oba skrzyd"a drzwi zdobi"y wypuk"e reliefy. Przedstawia"y miecze, z których jeden by" zwrócony r$koje%ci# w dó", a drugi w gór$. Na ca"ej d"ugo%ci kling wyryto wzory w kszta"cie fal oceanicznych. Lecz Draka bardziej zainteresowa" umieszczony w tle skrzydlaty lew. Ju& go kiedy% widzia". - To herb rodziny MacQuieth - powiedzia" bardziej do siebie ni& do przyjaciela, cho' Grunthor równie& s"ysza" o legendarnym wojowniku, szermierzu króla Serendair. - Sk#d si$ wzi#" na drugim ko)cu %wiata? Olbrzym potar" brod$. - MacQu"eth chyba nie pochodzi" z wyspy. Czy nie nazywano go Nagall, Obcy? Zdaje si$, &e jako m"ody cz"owiek przyp"yn#" z dalekich stron. Mo&e w"a%nie st#d? Achmed pokiwa" g"ow#, z"y na siebie. W%ciek"o%' morza za'miewa"a mu umys". - Mo&e ten szczegó" pozwoli nam si$ zorientowa', gdzie jeste%my. O ile pami$tam, MacOjueth przyby" z Monodiere. Chwyci" ga"k$ u drzwi i poci#gn#", ale skrzyd"o nawet nie drgn$"o. Spróbowa" z drugim, równie& bez skutku. - Pozwól - powiedzia" Grunthor, k"aniaj#c si$ nisko. Splun#" w d"onie i jednym szarpni$ciem otworzy" wrota. Cofn#" si$ czym pr$dzej, gdy s"ona woda spryska"a mu twarz. Za drzwiami, których zewn$trzna powierzchnia by"a skorodowana od soli i pokryta zielononiebieskim nalotem, znajdowa" si$ szeroki kamienny stopie). Schodzi"o si$ z niego na d"ugi pomost, ju& zalewany przez fale, pe"en wodorostów i innych %mieci. Bolgowie os"onili oczy r$kami i wyszli na wichur$. Grunthor
z"apa" Achmeda za rami$. Ruszyli chwiejnie po %liskich deskach, wspólnymi si"ami opieraj#c si$ nawa"nicy. W pewnym momencie olbrzym schyli" si$ po du muszl$ o dziwnym kszta"cie, która utkwi"a w szczelinie. Gdy dotarli do mniejszej budowli, zobaczyli, &e nie ma w niej drzwi, tylko "ukowaty otwór i próg w formie pazura ogromnej zardzewia"ej kotwicy. Wn$trze przybudówki, któr# w czasie przyp"ywu zatapia"a morska woda, by"o wystawione na dzia"anie si" natury. Wbiegli do %rodka i os"upieli. W przeciwie)stwie do %wi#tyni, któr# jedynie stylizowano na okr$t, przybudówka wygl#da"a na cz$%' rufy prawdziwego statku, wbitego w pla&$ dziobem do góry i przekrzywionego. Musia" by' kiedy% du&y, s#dz#c po wraku. Pok"ad zmiot"y fale sztormowe, zosta" sam kad"ub, który teraz tworzy" %ciany budowli. Wykonano go z gatunku drewna nieznanego Bolgom. Po%rodku sta" cz$%ciowo zagrzebany w piasku kamienny stó", lity blok obsydianu, l%ni#cy od wody, która obmywa"a go z ka&dym podmuchem wiatru. W blacie tkwi"y dwie metalowe klamry o niewiadomym przeznaczeniu. Na nich, w przeciwie)stwie do kotwicy, nie by"o %ladu rdzy. Napis wyryty na kamieniu zmy"y fale oceanu. Teraz jego powierzchnia by"a g"adka i tylko w miejscu, gdzie kiedy% znajdowa"y si$ litery, widnia"y ja%niejsze %lady. Do sto"u by"a przytwierdzona tabliczka z wypuk"ymi runami, podobnymi do tych, które widzieli na miedzianych drzwiach. Jej równie& nie zaszkodzi"a sól i wilgo'. - Wygl#da mi to na sere)skie pismo, ale nie jestem pewny stwierdzi" Achmed. - Szkoda, &e nie ma tu Rapsodii. - Powtarzasz to ju& drugi raz - zauwa&y" Grunthor, u%miecha j#c si$ szeroko. - Wszystko jej powiem. - Nie uwierzy ci albo pomy%li, &e chcia"em skorzysta' z okazji i utopi' j# w morzu. Achmed zdj#" worek z ramion, wyj#" z niego brezentowe zawini#tko. Rozpostar" materia" na tabliczce i potar" go kawa"kiem ukradzionego w$gla, odbijaj#c napis. -Widzisz? Wcale jej tu nie potrzebujemy. No, a teraz si$ wyno%my. Nadchodzi przyp"yw. Grunthor skin#" g"ow#. Woda si$ga"a mu ju& po kostki. Zarzucaj#c worek na plecy, Achmed musn#" d"oni# stó" i nagle znieruchomia". Ukucn#", jeszcze raz przyjrza" si$ kamieniowi. Zwyk"y czarny obsydian, blok imponuj#cych rozmiarów, ale poza tym niczym si$ nie wyró&nia". Lecz on pod palcami wyczu" wibracje, niby nieznane, a jednocze%nie dziwnie znajome. Uniós" wzrok na
przyjaciela -Nie wydaje ci si$ dziwny, kiedy go dotykasz? Olbrzym po"o&y" r$k$ na kamieniu i po chwili potrz#sn#" g"ow#. -Nie. Ch"odny jak marmur i wyg"adzony przez fale. Achmed zabra" d"o) z blatu. Drgania usta"y, a jego ogarn$"a ulga i jednocze%nie smutek. Nie mia" jednak czasu zastanawia' si$ nad osobliwym zjawiskiem i w"asnymi odczuciami. Znowu wyszli na hucz#cy wiatr i ruszyli do %wi#tyni, brn#c po kolana w wodzie. Gdy znale(li si$ w %rodku, Grunthor zamkn#" za nimi miedziane drzwi. Westchn#" i spojrza" na przyjaciela. -I co o tym wszystkim my%lisz? Achmed potrz#sn#" g"ow#. -Sam nie wiem, ale mo&e... - Urwa" skonsternowany i w%ciek"y na siebie. Olbrzym parskn#" %miechem. Nie musisz ko)czy', panie. Domy%lam si$, co chcia"e% powiedzie'. - Lepiej wracajmy - burkn#" Achmed. - Jeste%my z ni# umówieni, a z powodu tych dziwnych napa%ci podró& mo&e nam zaj#' wi$cej czasu, ni& zaplanowali%my.
22 Frontowe drzwi twierdzy inwokera od razu przypomnia"y Rapsodii dom. Stare i masywne, z wyrytymi w drewnie napisami, kiedy% by"y ozdobione p"askorze(b# smoka albo innej mitycznej bestii, ale z czasem poz"ota zniszczy"a si$ i wyblak"a, tak &e zosta" tylko niewyra(ny rysunek. Deszcze i wiatr jeszcze bardziej wyg"adzi"y ich powierzchni$. W prawym górnym rogu widnia" niespotykany znak: ko"o utworzone ze spiralnych kr$gów. Khaddyr zab$bni" w drzwi kosturem. Odczeka" chwil$ " ju& mia" zapuka' ponownie, kiedy nagle si$ otworzy"y. W progu sta"a kobieta w %rednim wieku, mieszanej krwi, ale raczej z le%nych Lirinów z wyspy. Skór$ mia"a ciemn# o &ó"tawym zabarwieniu, oczy piwne, w"osy koloru kory kasztanowca, na skroniach przetykane siwizn#. Ubrana by"a w tradycyjn# szat$ z niefarbowanej we"ny. - 98 -
Z szacunkiem uk"oni"a si$ Khaddyrowi, po czym przenios"a wzrok na go%cia i a& otworzy"a usta ze zdumienia. Rapsodia poczerwienia"a. Na pewno wygl#dam strasznie, pomy%la"a ze %ci%ni$tym gard"em. Kap"an odchrz#kn#". Oczy pociemnia"y mu z irytacji. - Dobry wieczór, Gwen. Jest jego wielebno%'? Kobieta zarumieni"a si$ ze wstydu. - Wybacz, ojcze, i ty równie&, panienko. Nie wiem, co mnie nasz"o. Prosz$, wchod(cie. Odsun$"a si$ na bok. Khaddyr wzi#" Rapsodi$ pod "okie' i wprowadzi" do %rodka. Ruszyli za Gwen przez korytarz o posadzce z ró&nobarwnego kamienia, wy"o&ony drewnem i udekorowany rze(bami. S"uca zatrzyma"a si$ przed ostatnimi drzwiami, tu& przy kr$tych schodach. Cicho zapuka"a, a nast$pnie uchyli"a drzwi i zawo"a"a: - Wasza wielebno%'! - Tak? - odezwa" si$ mi$kki baryton. - Masz go%ci, panie. Gwen pow$drowa"a spojrzeniem ku Rapsodii. - To ja, wasza wielebno%' - odezwa" si$ Khaddyr i spiorunowa" kobiet$ wzrokiem. - Przesta) si$ gapi'. Zachowujesz si$ niegrzecznie. S"uca pospiesznie odwróci"a g"ow$. Chwil$ pó(niej kap"an i Rapsodia znale(li si$ w przytulnym gabinecie z du&ym kominkiem zajmuj#cym ca"# %cian$. Na powitanie dziewczyny p"omienie skoczy"y w gór$ i zaraz przygas"y. W izbie by"o wiele tajemniczych przedmiotów, map, zwojów. Wzd"u& trzech %cian ci#gn$"y si$ pó"ki z ksi#&kami. Wokó" niskiego, okr#g"ego sto"u z kr$gu pnia du&ego drzewa, trafionego przez piorun, sta"o kilka wygodnych krzese". Kredens i inne meble by"y ukryte w cieniu. Drzwi zamkn$"y si$ cicho za nimi. Gospodarz, wysoki starzec odziany w prost# szar# szat$, mia" pobru&d&on# dobrotliw# twarz, wokó" oczu liczne zmarszczki, siwe w"osy, g$ste brwi i starannie przystrzy&one siwe w#sy. Mimo &e by" chudy, wygl#da" na krzepkiego. S#dz#c po ogorza"ej cerze, du&o czasu sp$dza" na powietrzu. - No, no, kogo my tu mamy? - zapyta" cicho. - Wasza wielebno%', ta kobieta wysz"a z lasu w Tref-Y-Gwartheg - odpar" Khaddyr z szacunkiem. - Nie mówi naszym j$zykiem, lecz troch$ go rozumie. *piewa do s"o)ca, ale bez s"ów. Ma nieziemski g"os. Nie wiem, kim jest Pomy%la"em, &e mo&e ci$ zainteresuje. Przysz"o mi do g"owy, &e mo&e by' driad#, sylfid# albo in-
nym duchem natury czy bogink#. Tylko ty potrafisz to stwierdzi'. Rapsodia spojrza"a na Khaddyra. Jego ostatnia uwaga ca"kowicie j# zaskoczy"a. S#dzi"a, &e wie%niacy obst#pili j#, bo nigdy wcze%niej nie widzieli Lirinki, ale przecie& Gwen by"a Lirink#. Dlaczego kap"an uzna" j# na ducha natury? Z powodu jej wygl#du? Pow$drowa"a my%l# do Achmeda i Grunthora, którzy niezr$cznie próbowali jej wyja%ni', w jaki sposób zmieni" j# ogie). Najwyra(niej sta"a si$ dziwol#giem. Starzec u%miechn#" si$ lekko. - Dzi$kuj$ ci, Khaddyr. - Podszed" do dziewczyny i spojrza" jej w twarz. - Jak mam si$ do ciebie zwraca', moja droga? - Rapsodia. Nast$pca a& podskoczy" na d(wi$k jej g"osu. - Nie wiedzia"em, &e umie mówi'. - Czasami wystarczy zada' pytanie, na które cz"owiek potrafi odpowiedzie', prawda, Rapsodio? Mówi" "agodnym, serdecznym tonem. Dziewczyna nie mog"a powstrzyma' si$ od u%miechu. -Tak. -Sk#d jeste%? *ci#gn$"a brwi, zastanawiaj#c si$ nad odpowiedzi#. Nie chcia"a zdradzi' za du&o ani k"ama', a w dodatku nie by"a pewna swojej umiej$tno%ci porozumiewania si$ w miejscowym dialekcie. - Nie wiem, jak nazywacie t$ krain$ - powiedzia"a dyploma tycznie. - Z bardzo daleka. - Wyobra&am sobie - odpar" inwoker. - Mniejsza o to. Chcesz co% zje%' albo wzi#' k#piel? Twarz Rapsodia rozja%ni"a si$, a wraz z ni# ogie). P"omienie a& zahucza"y rado%nie. - Tak, marz$ o k#pieli - przyzna"a, zapominaj#c o ostro&no%ci. Llauron otworzy" drzwi gabinetu. -Gwen? W progu stan$"a pó"-Lirinka. - S"ucham, wasza wielebno%'. - To jest Rapsodia. B$dzie naszym go%ciem, co najmniej na ten wieczór. Przygotuj jej, prosz$, gor#c# k#piel z du ilo%ci# myd"a i ka& Yerze zrobi' kolacj$. Kobieta skin$"a g"ow# i oddali"a si$ cichym krokiem. - Mo&e chcecie herbaty? - zapyta" Llauron uprzejmie. - Tak, dzi$kuj$ - powiedzia"a Rapsodii. - Ja równie&, wasza wielebno%'. Inwoker wskaza" im krzes"a, a sam wzi#" si$ za parzenie herbaty. Powiesi" czajnik nad ogniem, z szafki umieszczonej pod oknem - 99 -
wyj#" trzy fili&anki i postawi" na stole. Kiedy woda si$ zagotowa"a, nala" do imbryka, do którego wcze%niej wsypa" herbacianych li%ci. Potem usiad" naprzeciwko Rapsodia. - Mam nadziej$, &e Khaddyr by" dobrym gospodarzem, mimo &e nie zaproponowa" ci k#pieli. M"odszy kap"an zmartwia". - Przepraszam, panienko - b#kn#" z zak"opotaniem. - Balem si$ naruszy' obyczaje twojego ludu. Llauron zrobi" rozbawion# min$. - No, nie &artuj sobie. Na pewno spotka"e% do%' Lirinów, by wiedzie', &e jednak si$ k#pi#. Nala" herbaty do fili&anek i podsun#" go%ciom spodeczek z miodem. - Lirinów? - powtórzy" Khaddyr ze zdumieniem. - Pó"-Lirinów. Mam racj$, moja droga? Jedno z twoich rodzi ców by"o Liringlasem? Rapsodia skin$"a g"ow#. - Matka. - !ykn$"a herbaty, rozkoszuj#c si$ jej ciep"em. - Tak przypuszcza"em. W tym momencie rozleg"o si$ pukanie, a zaraz po nim skrzypniecie drzwi. - K#piel gotowa, wasza wielebno%'. Llauron wsta". -Podejrzewam, &e w tej chwili pragniesz jej najbardziej na %wiecie, prawda, moja droga? -Tak. , S"ysz#c g"$bokie westchnienie, inwoker zachichota". - Wi$c id(. Gwen, daj Rapsodii wszystko, co trzeba, i wypierz jej ubranie. A tymczasem na pewno znajdziesz dla niej co% odpowiedniego? - Tak, wasza wielebno%'. - Doskonale. Rapsodia wysz"a z pokoju. Gdy wspina"a si$ po schodach za Gwen, s"ysza"a, &e kap"ani kontynuuj# rozmow$. - Driada? - W g"osie Llaurona wyra(nie by"o s"ycha' weso"o%'. -Doprawdy! - Nigdy nie widzia"em takiej Lirinki - t"umaczy" si$ Khaddyr. - Najwyra(niej. Przykro mi, ale ju& nie ma duchów natury. Ostatnie zgin$"y razem z wysp# wieki temu... W tym momencie Gwen zamkn$"a drzwi "azienki.
cze%nie zauwa&y"a, &e Gwen j# obserwuje i wcale nie zamierza wyj%'. Skr$powana zdj$"a brudne ubrania, zostawiaj#c tylko medalionik na szyi, i wesz"a do wanny. Kiedy zanurzy"a si$ w pachn#cej k#pieli, ogarn$"a j# prawdziwa rozkosz. Tymczasem s"uca zgarn$"a z pod"ogi brudne "achmany i wysz"a z "azienki. Rapsodia zamkn$"a oczy " westchn$"a g"$boko. Czu"a, &e sp"ywa z niej b"oto i po raz pierwszy od wieków skóra nareszcie mo&e normalnie oddycha'. Wraz z brudem opu%ci"o j# napi$cie i zm$czenie nagromadzone podczas d"ugiej podró&y. Wola"a nie wyobra&a' sobie, jak b$dzie wygl#da' wanna po jej k#pieli. Woda przybra"a odra&aj#cy szary kolor. W"a%nie wyciera"a si$ w mi$kki r$cznik, kiedy wróci"a Gwen z bia"# we"nian# szat#, podobn# do tych, które nosili filidzi ze %ródle%nej polany. Po wyj%ciu s"ucej z przyjemno%ci# w"o&y"a czyste odzienie. Z wahaniem spojrza"a na miecz. Przypasany wygl#da"by %miesznie, wiec postanowi"a trzyma' go w r$ce. I tak nie mia"a gdzie ukry' broni. Odczeka"a d"u&sz# chwil$, ale Gwen nie wraca"a, wi$c otworzy"a drzwi i wyjrza"a na korytarz. Nie dostrzeg"a nikogo. Zesz"a wolno po schodach, podziwiaj#c wn$trze starego domu, od l%ni#cych balustrad po obrazy zawieszone na %cianach. Drzwi gabinetu by"y otwarte. Ostro&nie zajrza"a do %rodka. - A, ju& jeste% - rozbrzmia" przyt"umiony g"os Llaurona. Chod(, moja droga. Wesz"a do pokoju i stwierdzi"a, &e jest pusty. W %cianie z kominkiem znajdowa"y si$ drzwi, których wcze%niej nie zauwa&y"a. Ruszy"a przez pomieszczenie. Ogie) rozjarzy" si$ na powitanie, gdy przechodzi"a obok. S#siednia izba by"a podobna do gabinetu, tylko prawie ca"y %rodek zajmowa"o ozdobne biurko zas"ane papierami i zwojami. Niedu&y kominek znajdowa" si$ mi$dzy dwoma oknami o b"yszcz#cych szybach, rzadkim luksusie zarówno w starym, jak i nowym %wiecie. Llauron wsta" z krzes"a i u%miechn#" si$ na jej widok. - Lepiej si$ czujesz ? - Gdy skin$"a g"ow#, doda": - To dobrze. Rozpozna"a% zio"a? Wyczu"a lawend$, koper, werben$ i rozmaryn, lecz nie wiedzia"a, jak brzmi# ich nazwy w tutejszym dialekcie, a nie chcia"a u&ywa' starego j$zyka. -Tak. Inwoker si$ za%mia". - *wietnie. Wiec jeste% zielark#? Rapsodia potrz#sn$"a g"ow#. - Nie. Po prostu co nieco wiem o ro%linach.
Wielka porcelanowa wanna by"a nape"niona gor#c# wod# z zio"ami Koper i werbena, stwierdzi"a Rapsodia w my%lach. Jedno- 100 -
- Gdyby% chcia"a nauczy' si$ wi$cej, dobrze trafi"a%. Nasza g"ówna zielark# Lark jest Lirink#, ale nie z Liringlasów. - Na pewno wiele bym skorzysta"a. - Niew#tpliwie. Zawsze ka&e wrzuca' do k#pieli równie& sól kamienn#, która "agodzi bóle mi$%ni. Dziewczyna si$ u%miechn$"a. - Rzeczywi%cie czuj$ si$ o niebo lepiej. Llauron wskaza" jej wy%cie"ane krzes"o. -Khaddyr przeprasza, ale jest potrzebny w hospicjum. Zapew ne pragniesz zada' mi tysi#ce pyta), a ja te& mam do ciebie par$. Usi#d( przy ogniu i zjedz kolacj$. Rapsodia stara"a si$ oddycha' g"$boko i spokojnie, &eby ogie) nie zareagowa" na jej nerwowo%'. Nic z tego. P"omienie o&y"y, kiedy usiad"a na krze%le. Starzec chyba niczego nie zauwa&y". -Gdzie ja jestem? - zapyta"a ostro&nie, staraj#c si$ trzyma' dialektu. Llauron u%miechn#" si$. -W twierdzy inwokera filidów, religijnego bractwa, które czci Jedynego Boga, Dawc$ +ycia, pana ca"ej natury. Mój dom stoi po %rodku Kr$gu, w którym nasza wspólnota mieszka, uczy si$ i piel$gnuje Wielkie Bia"e Drzewo. Zapewne widzia"a% je po drodze, trudno go nie zauwa&y'. *wi$ty las, w którym obecnie przebywasz, nazywa si$ Gwynwood. Rapsodia odchyli"a si$ na oparcie krzes"a. Nigdy nie s"ysza"a tej nazwy. Kap"an dostrzeg" jej rozczarowanie. - Potrafisz czyta' mapy? - Nawet nie(le. Zw"aszcza morskie. - Doskonale. Podejd( tutaj. Starze' wsta" i zaprowadzi" j# do zawieszonej na stojaku kuli, na której by"y namalowane l#dy znanego %wiata. Zakr$ci" ni# i odnalaz" pó"nocny kontynent z d"ugim, nieregularnym zachodnim wybrze&em. -Tutaj jeste%my - powiedzia", wskazuj#c wysp$ niezbyt odleg "# od g"ównego l#du. Dziewczyna zamruga"a. Widywa"a ten l#d na mapach, ale s#dzi"a, &e jest niezamieszkany. Serendair le&a"a na po"udniowej pó"kuli, po drugiej stronie %wiata. Cho' Rapsodia ju& wcze%niej rozwa&a"a tak# mo&liwo%', gard"o jej si$ %cisn$"o. Do domu mia"a du&o dalej, ni& przypuszcza"a. - Mog$ popatrzy' na t$ okr#g"# map$? - zapyta"a z wahaniem. Cz$sto brakowa"o jej s"ów. - Oczywi%cie. To globus. Zacz$"a wolno obraca' kul$. Niektóre miejsca by"y jej dobrze
znane, inne zupe"nie obce. Z "omocz#cym sercem przyjrza"a si$ uwa&nie ka&dej cz$%ci, %wiata. Usilnie stara"a si$ nie okazywa' emocji. Napisy by"y w j$zyku podobnym do jej ojczystego, ale nie wszystkie litery rozpoznawa"a. Wreszcie po drugiej stronie oceanu trafi"a na Serendair, tutaj ochrzczon# nazw# Zaginiona Wyspa. R$ce jej zlodowacia"y. Zaginiona Wyspa? Nie zdziwi"o jej, &e tutejsi kartografowie nie uwzgl$dnili wielu cech charakterystycznych; sere)scy geografowie te& nie wiedzieli, &e ten daleki l#d, na którym teraz si$ znalaz"a, jest zamieszkany. Ale dlaczego tak j# nazwali? Szybko przebieg"a wzrokiem po globusie. Zauwa&y"a, &e Serendair jest jedynym l#dem pomalowanym na szary kolor. Obróci"a kul$, ustawiaj#c j# w pierwotnym po"o&eniu. Inwoker obserwowa" j# z zainteresowaniem. - Poka&$ ci par$ rzeczy. Podszed" do biurka i zacz#" grzeba' w stosie zwojów. Po chwili znalaz" to, czego szuka". Rozwin#" map$. - Drzewo ro%nie tutaj, w %rodkowym masywie le%nym, w pobli &u po"udn"owo-wschodniej granicy puszczy. Gwynwood to pa) stwo religijne i jako takie nie jest zjednoczone z Rolandi#, naszym s#siadem od po"udnia i wschodu. Rapsodia pod#&y"a wzrokiem za jego palcem i zobaczy"a, &e nadmorska prowincja leca na po"udnie od lasu nazywa si$ Avonderre, a wschodnia Navame. Na zachodzie, po drugiej stronie du&ego morza, dostrzeg"a l#d pomalowany na zielono, podobnie jak ziemie, które Llauron pokaza" jej przed chwil#. Jego nazwa brzmia"a Manosse. - Avonderre i Navame to cz$%ci Rolandii? - Tak, podobnie jak prowincje Canderre na pó"nocnym wscho dzie, Yarim na wschodzie, Bethany na wschód od Navame, gdzie znajduje si$ siedziba regenta, i Bethe Corbair na wschód od Bethany. Rapsodia z zaciekawieniem studiowa"a map$. Avonderre, Navarne, Bethany, Canderre, Yarim i Bethe Corbair by"y prowincjami Rolandii, ale nie jedynymi krainami o zielonej barwie. Spostrzeg"a jednak, &e kolor ten zarezerwowano dla cz$%ci %wiata, o której mówi" Llauron. Nie wypatrzy"a go nigdzieindziej na ca"ym globie. Z mapy wynika"o, &e Rolandia obejmuje cze%' zachodniego wybrze&a oraz faluj#ce wzgórza na po"udnie od Gwynwood i ci#gnie si$ na wschód ku bezkresnym równinom, p"askowy&owi Orlandan. Daleko na wschodzie wyrasta" "a)cuch górski przeci$ty g"$bok# dolin#. Góry nazywa"y si$ Manteidy. Ziemie lece za nimi kiedy% nosi"y nazw$ Canrif, ale przekre%lono j# starannie i na jej miejscu wpisano s"owo,,Firbolg". Rapsodia prze"kn$"a %lin$. Wskaza"a krain$ granicz#c# z Bethany i Bethe Corbair. Znaczn# cz$%' jej powierzchni zajmowa"o pasmo górskie, które wygl#da"o - 101 -
na fragment Manteidów i przechodzi"o na po"udniu w rozleg"#, wysoko po"o&on# pustyni$. - Ona równie& nale&y do Rolandii? - Nie. Sorbold jest samodzielnym pa)stwem. -A t a? Llauron si$ roze%mia". - Na Boga, nie! To terytorium Firbolgów, kraj mroczny, niedo st$pny i zdradliwy. Rapsodia pokiwa"a g"ow#. Okre%lenia wyda"y si$ jej bardzo trafne. Przesun$"a palec troch$ w lewo, do ostatniej zielonej, ale bezimiennej krainy. - Dlaczego tu nie ma &adnej nazwy? - To niezrzeszone pa)stwa, dawne ziemie cymria)skie. Mówi" rzeczowym tonem, ale przy ostatnich s"owach patrzy" na ni# uwa&nie. Twarz Rapsodia pozosta"a bez wyrazu. - Ziemie cymria)skie? Te zielone? - Tak. Rolandia, Sobold, niezrzeszone pa)stwa, Manosse na drugim kontynencie oraz Firbolg zosta"y niegdy% zasiedlone przez Cymrian. - Kim byli Cymrianie? Po twarzy Llaurona przemkn$"o zdziwienie. - Nigdy o nich nie s"ysza"a%? -Nie. Dziewczynie zacz$"y dr&e' r$ce. Starzec to zauwa&y" i poklepa" j# po ramieniu. - Cymrianie to uciekinierzy, którzy opu%cili wysp$ Serendair tu& przed jej zag"ad#.
23 S"owa Llaurona: „opu%cili wysp$ Serendair tu& przed jej zag"ad#" dotar"y do niej z opó(nieniem niczym muzyka p"yn#ca z oddali. „Przed zag"ad#". Nagle ogarn#" j# dziwny spokój. By"a to fizyczna reakcja, która zwykle nast$powa"a po chwilach wielkiego zagro&enia. Rapsodia usi"owa"a panowa' nad mimik#, cho' krew odp"yn$"a jej z twarzy, nogi si$ pod ni# ugi$"y, serce podesz"o do gard"a. Wzi$"a map$ i zanios"a j# do sto"u. Usiad"a, k"ad#c miecz na kolanach. Pozwoli"a, &eby ogie) przywróci" jej kolory na policzki. -Chcia"abym dowiedzie' si$ czego% wi$cej o Cymrianach, ale najpierw pragn$ zada' pytanie. - W"asny g"os brzmia" sztucznie nawet w jej uszach. Wskaza"a krain$ lec# na po"udnie od Gwyn wood i jego po"udniowego s#siada Avonderre. Realmalir wygl#da "a na cz$%' tej samej ogromnej puszczy, ale by"a pomalowana na &ó"to.-Co to jest? Przez twarz inwokera przemkn#" u%miech. - Tyrian, co w starocymria)skim oznacza „królestwo liri)skie".. Lirinowie zamieszkiwali je jeszcze przed przybyciem Cymrian. - Tyrian nie nale&y do Rolandii? - Nie. W epoce cymria)skiej Lirinowie byli sojusznikami Cym rian, lecz po wielkiej wojnie sytuacja si$ zmieni"a. - Po wielkiej wojnie? Llauron wzi#" g"$boki oddech. - Widz$, &e nie przesadzi"a%, mówi#c, &e pochodzisz z bardzo daleka. O co jeszcze chcia"aby% zapyta'? Rapsodia pokaza"a na bia"e ziemie ci#gn#ce si$ na pó"noc i wschód od Rolandii i Gwynwood. - To Hintervold. Terytorium, które nie wchodzi"o w sk"ad daw nego królestwa cymria)skiego. Mam tu par$ starych map. Rapsodii robi"o si$ s"abo. -Mo&e kiedy indziej. Prosz$ mi teraz opowiedzie' o Cymrianach. Llauron spojrza" w ciemno%' z oknami. - To d"uga historia. Bardzo dawno temu ostatni z sere)skich królów Gwylliam odkry", &e wyspa jest skazana na zag"ad$. Stare manuskrypty nie wyja%niaj#, jak doszed" do takiego wniosku, ale sk#din#d wiadomo, &e królowie Serendair cz$sto mieli dar jasnowidzenia. Rapsodia poczu"a ucisk w skroniach. Nigdy nie s"ysza"a o Gwylliamie. -Ju& raz, przed wiekami, wyspa uleg"a powa&nym zniszcze - 102 -
niom, kiedy do morza wpad"a gwiazda - ci#gn#" inwoker. - Spo wodowa"a wielki potop, który podzieli" Serendair na dwie cz$%ci i jedn# z nich zatopi". Nietrudno by"o uwierzy', &e co% podobnego mo&e wydarzy' si$ znowu. Rapsodia stara"a si$ oddycha' normalnie. Zna"a legend$ o *pi#cym Dziecku. S"ysza"a j# od matki. Jedna z siostrzanych gwiazd, Melita, spad"a prosto do oceanu, ale nie zgas"a. Od jej &aru wysepki na pó"noc od Serendair, dawne górskie szczyty, zmieni"y si$ w tropikalny raj, lecz dziel#ce je morze sta"o si$ burzliwe i niebezpieczne dla &eglarzy. Gwiazda spoczywaj#ca na jego dnie zosta"a nazwana *pi#cym Dzieckiem. Lirinowie wierzyli, &e pewnego dnia si$ obudzi i wróci na niebo, a jej miejsce w g"$binach zajmie ich wyspa. Tymczasem bli(niacza gwiazda Oelendra wpad"a w rozpacz, lecz nawet po %mierci siostry nie przesta"a %wieci'. Rapsodia uwa&a"a obie historie za zwyk"e mity. G"os Llauriona dociera" do niej jak przez mg"$. -Gwylliam by" z zami"owania i wykszta"cenia architektem, in&y nierem i kowalem. Nie pogodzi" si$ z wyrokiem na swoje królestwo, tylko postanowi" znale(' sposób, &eby ocali' jego kultur$. U"o&y" wielki plan ewakuacji, ale niektórzy z poddanych, zw"aszcza starsze rasy, na przyk"ad Liringlasowie, postanowili zosta' mimo grocej im zag"ady. Inni zdecydowali si$ pop"yn#' na s#siednie l#dy, które od wieków odwiedzali marynarze. Gwylliama nie zadowala"o &adne z tych wyj%'. Chcia" znale(' miejsce, gdzie wszystkie rasy mog"yby odbudowa' swoj# cywilizacj$. Do tego zadania wyznaczy" &eglarza z prastarego sere)skiego rodu, Merithyna Odkrywc$. Wys"a" go samego na ma"ym statku, &eby znalaz" schronienie dla tych, którzy wybior# ucieczk$. Przy okazji wyja%ni$ ci ró&nic$ miedzy Serenami a staro&ytnymi Serenami. Ka&dy obywatel Serendair, niezale&nie od pochodzenia, by" Serenem, ale tutaj wszystkich zacz$to nazywa' Cymrianami. Natomiast staro&ytni Serenowie, wysokie istoty o z"o tej skórze, &yli na wyspie, zanim skolonizowali j# ludzie. Ci pierwot ni mieszka)cy wymarli na d"ugo przed epok#, o której teraz mówi$. Rapsodia skin$"a g"ow# w odr$twieniu. -Merithyn dotar" do tego l#du, który w owym czasie by" niedo st$pnym królestwem smoczycy o imieniu Elynsynos. To za d"ugahistoria na dzisiejszy wieczór, ale je%li u nas troch$ zostaniesz, ch$tnie ci j# opowiem. W ka&dym razie Elynsynos polubi"a Merithyna i przej$"a si$ losem jego narodu. Zaprosi"a Serenów na swoje terytorium, które obecnie na mapach pomalowane jest na zielono. Odkrywca wróci" ze szcz$%liw#
nowin# i wkrótce z wyspy wyruszy"o w trzech falach osiemset siedemdziesi#t sze%' statków. Niestety do celu przyp"yn$"o du&o mniej. Po uci#&liwej podró&y ka&da z flotylli wyl#dowa"a w innym miejscu. W ko)cu jednak spotka"y si$ i po"#czy"y, tworz#c najwi$kszy naród, jaki kiedykolwiek zamieszkiwa" te ziemie, i daj#c pocz#tek najbardziej o%wieconej epoce w ich historii. Lecz ta cywilizacja przemin$"a dawno temu. Rapsodia z trudem panowa"a nad sob#. -Nadal nie rozumiem, dlaczego nazywano ich Cymrianami. Czy nie powiedzia"e%, panie, &e przybyli z Serendair? Gospodarz wsta" z krzes"a i podszed" do szafki, gdzie pod szk"em le&a" kawa"ek ska"y. Rapsodia ruszy"a za starcem. -Potrafisz je odczyta', moja droga? - zapyta" Llauron, wskazu j#c rany wyryte na kamieniu. Dziewczyna skin$"a g"ow#. To by" j$zyk jej ojca, powszechnie u&ywany w codziennym &yciu, w handlu i &egludze, a przez inwokera nazywany starocymria)skim. Cyme we inne Md, fmm the grip ofdeap to M inne dis smylte land
Z obj$' %mierci przybywamy w pokoju do tej pi$knej krainy Kap"an u%miechn#" si$ z aprobat#. -Bardzo dobrze. Gwylliam kaza" Merithynowi w taki w"a%nie sposób pozdrawia' wszystkich napotkanych mieszka)ców nowych ziem. Prze"o&y" powitanie na uniwersalny j$zyk, &eby zwi$kszy' szans$ jego zrozumienia w %wiecie. Tak w"a%nie brzmia"y pierwsze s"owa Merithyna skierowane do Elynsonos. Za pozwoleniem smoczycy wyry" je pó(niej na jej kryjówce jako znak dla swoich ziomków. Kiedy zjawili si$ Serenowie i, jak wiesz, wysiedli na brzeg w ró&nych miejscach, zostawiali drogowskazy, &eby "atwiej si$ odnale('.Te historyczne %cie&ki to obecnie Cymria)skie Szlaki. Tubylcy, na przyk"ad Lirinowie z Wielkiego Lasu Tyria)skiego, widzieli napisy albo s"yszeli to samo zdanie z ust przybyszów. Wkrótce nazwali ich Cymrianami, bo mniej wi$cej tak brzmia" w ich uszach pocz#tek pozdrowienia. Z czasem okre%lenie to zacz$"o oznacza' ludzi z Zaginionej Wyspy i ich potomków, bez wzgl$du na pochodzenie, bo na statkach znale(li si$ przedstawiciele wszystkich ras i warstw spo"ecznych. -Rozumiem - powiedzia"a Rapsodia spokojnie, cho' %wiat wo kó" niej wirowa". - Jak dawno temu to by"o? -Flotylle wyruszy"y prawie czterna%cie wieków temu. Dziewczyna gwa"townie wci#gn$"a powietrze. -Co?! Llauron si$ u%miechn#". - 103 -
- Tak, mo&e trudno ci uwierzy', ale czterna%cie wieków temu ist nia"a tutaj cywilizacja, która wnios"a najwi$kszy wk"ad w nasz# kultur$. Po niej zosta"y wspania"e wynalazki. Tamci ludzie byli pod pewnymi wzgl$dami bardziej zaawansowani w rozwoju ni& my teraz. Wojna, która po"o&y"a kres epoce cymria)skiej, cofn$"a nas o wiele wieków. Dobrze si$ czujesz, moja droga? Zblad"a%. - Jestem... bardzo zm$czona - wyszepta"a Rapsodia. - Nic dziwnego. Ale& jestem bezmy%lny! - Llauron szybkim krokiem podszed" do drzwi i zawo"a": - Owen! Czy pokój naszego go%cia jest gotowy? Chwil$ pó(niej do gabinetu wesz"a s"uca. - Tak, wasza wielebno%'. !ó&ko ju& po%cielone. - To dobrze. Mo&e pójdziesz na gór$, moja droga? Wy%pij si$ porz#dnie i nie wstawaj za wcze%nie. Na pewno sen ci si$ przyda po d"ugiej podró&y. Dziewczyna skin$"a g"ow# jak w transie. - Dobranoc i dzi$kuj$. - Nie ma za co. *pij dobrze. - W oczach starca b"yszcza"y we so"e ogniki. Id#c po schodach za Gwen, Rapsodia mocno trzyma"a si$ por$czy. Sypialnia znajdowa"a si$ na ko)cu d"ugiego, kr$tego korytarza. S"uca nie tylko przygotowa"a po%ciel, ale w"o&y"a pod koc par$ nagrzanych kamieni. Pokój by" czysty i skromnie urz#dzony; znajdowa"o si$ w nim "ó&ko, szafa, krzes"o, lustro, wieszak na ubrania i stojak na bro). Ma"e okno wychodzi"o na inn# stron$ domu ni& gabinet, ale i tak panowa"a za nim ciemno%'. Na we"nianych kocach wyszyto symbole chroni#ce przed nocnymi koszmarami. Ciekawe, czy s# skuteczne, pomy%la"a Rapsodia " z rezygnacj# machn$"a r$k#. Trzeba by cudu, &eby wybawi' j# od strasznych snów. Gdy zosta"a sama, usiad"a na "ó&ku. Czu"a si$ odr$twia"a. Nie mog"a zebra' my%li. „Opu%cili wysp? Serendair przed zag"ad#". Llauron powiedzia", &e Gwylliam przewidzia" zag"ad$, ale mo&e do niej nie dosz"o. Prorocy cz$sto miewaj# wizje, które si$ nie sprawdzaj#. Na przyk"ad wró&biarka z Targu Z"odziei w Easton. Zaraz jednak wspomnia"a koszmary, które dr$czy"y jaw czasie w$drówki korzeniem: gwiazda wpadaj#ca do morza, %ciany wody poch"aniaj#ce l#d. Zrozumia"a, &e kataklizm musia" wydarzy' si$ naprawd$. Serendair zgin$"a. Nawet je%li jej najbli&si prze&yli katastrof$, a pó(niej podró& morsk#, mog"a ich nigdy nie zobaczy'. Serce jej si$ %cisn$"o z
&alu na my%l o rodzicach i braciach. Ojciec na pewno nie &y" od wieków, od ponad tysi#ca lat, je%li wierzy' Llauronowi. Matka by"a Lirink#, a niektórzy przedstawiciele jej rasy do&ywali pi$ciuset lat, lecz min$"o prawie trzy razy tyle czasu. Ona równie& odesz"a. I bracia tak&e. Ow"adni$ta rozpacz#, wpe"z"a do "ó&ka i zwin$"a si$ w k"$bek. Zacz$"a wspomina' swoje dawne &ycie. Przeklina"a Achmeda, &e przez niego straci"a wszystko, co dla niej drogie, ale w rzeczywisto%ci mog"a obwinia' tyko siebie. Jako m"oda dziewczyna, uparta i bezmy%lna, uciek"a z domu. Za t$ g"upot$ ju& zap"aci"a wysok# cen$, lecz najgorsza by"a %wiadomo%', &e sprawi"a ból rodzinie. Jak&e musieli cierpie', nie wiedz#c, co si$ z ni# sta"o. Niezno%ne wyrzuty sumienia "agodzi"a jedynie wiara, &e kiedy% do nich wróci. Teraz rozwia"y si$ resztki nadziei. Przed oczami stan$"y jej roze%miane twarze braci. Niemal czu"a silne obj$cia ojca, "agodny dotyk matczynej d"oni. Straci"a wszystko. Nigdy wi$cej ich nie zobaczy, do snu ju& nigdy nie uko"ysze jej %piew matki. Nigdy nie b$dzie naprawd$ bezpieczna. W ko)cu, wyczerpana i nieszcz$%liwa, zapad"a w niespokojny sen. Obrazy by"y jeszcze bardziej przera&aj#ce ni& zwykle: ogromna fala wdziera"a si$ w g"#b wyspy i zmiata"a wszystko po drodze, wysocy z"otoskórzy ludzie gin$li, sk"adani w ofierze wybuchaj#cej gwie(dzie, Sagia zanurza"a si$ powoli w morzu, z Lirinami w ramionach.W ostatnim %nie Rapsodia sta"a w wiosce trawionej przez ogie). +o"nierze biegali od chaty do chaty, zabijali ka°o, kto nawin#" im si$ pod r$k$. W oddali, na horyzoncie, dostrzeg"a czerwone oczy o szyderczym spojrzeniu. Potem zakrwawiony wojownik ruszy" biegiem w jej stron$, ale w ostatniej chwili unios"a j# w powietrze "apa wielkiego miedzianego smoka. Obudzi"a si$ z l$kiem. Chcia"a przytuli' si$ do Grunthora, który zawsze w takich momentach potrafi" doda' jej otuchy, lecz nie zobaczy"a u%miechni$tej zielonej twarzy. Kiedy spa"a, w pokoju si$ wyzi$bi"o, ale j# rozgrzewa" ogie) udr$ki i bólu. Za oknem szarza"o. *wiat wygl#da" jako% inaczej, cho' przecie& zmiany dokona"y si$ przed wiekami. Podczas gdy pe"za"a we wn$trzu ziemi, na powierzchni nasta"a nowa era. Ona jednak nie odczu"a na sobie up"ywu czasu. W lustrze widzia"a twarz wcale nie starsz# od tej, na któr# patrzy"a przed wyruszeniem w podró&. Podesz"a do okna i wyjrza"a na bledn#ce niebo. Zbli&a" si$ %wit, pora mod"ów. Z niecierpliwo%ci# czeka"a, a& zacznie %piewa' porann# pie%). Mo&e wspomnienie matki stoj#cej razem z ni# pod innym niebem, na drugim ko)cu %wiata, przyniesie pociech$. Przera&a"a j# %wiadomo%', &e nie ma z kim podzieli' si$ wiedz# o zag"adzie - 104 -
wyspy. Nawet gdyby znalaz"a Bolgów i przekaza"a im straszn# wie%', &aden nie przej#"by si$ tak jak ona. Achmed wr$cz by si$ ucieszy", a tego by nie znios"a. Za%cieli"a "ó&ko i si$gn$"a po p"aszcz z kapturem, który da" jej Khaddyr. Zesz"a cicho po schodach, &eby nie obudzi' domowników. Otworzy"a ci$&kie drzwi i skin$"a g"ow# stra&nikom. Nie odezwali si$ s"owem, wi$c ruszy"a przez o%nie&ony ogród w stron$ Wielkiego Drzewa. Kiedy dotar"a do skraju polany, %wita"o. Id#c miedzy wynios"ymi klonami i wi#zami tworz#cymi ochronny kr#g, po raz pierwszy wyra(nie zobaczy"a Wielki Bia"y D#b o korze l%ni#cej od porannej mg"y. W blasku wstaj#cego s"o)ca jego melodia rozbrzmia"a g"o%niej, jakby on równie& wita" %wit. Rapsodia zamkn$"a oczy, ch"on#c g"$bokie tony. Wobec tej niezwyk"ej pot$gi raptem poczu"a si$ ma"a i niewa&na. Muzyka Wielkiego Bia"ego Drzewa by"a bardzo podobna do pie%ni Sagii, która zawsze silnie przemawia"a do jej duszy. Teraz pomo&e jej przebole' strat$, cho' serce pewnie nigdy nie znajdzie ukojenia.Cicho od%piewa"a aubad$, a na koniec zagwizda"a umówiony sygna", &e nic jej nie grozi. Wyszed"szy z kr$gu drzewstra&ników, pospieszy"a do domu. Tym razem wybra"a %cie&k$ mi$dzy wielkim ostrokrzewem a smuk"ym drzewem o srebrzystym pniu, które zna"a ze starego kraju. Wkrótce jej oczom ukaza"a si$ inna cz$%' twierdzy Llaurona i du&y sad. Z oddali dobieg"y j# g"osy filidów witaj#cych dzie), ale nikogo nie zobaczy"a, wi$c obesz"a dom. Od miejsca, w którym sta"a, a& do lasu odleg"ego o jak#% mil$ ci#gn$"y si$ ogrody. Po%rodku l%ni" staw, wokó" którego urz#dzono rabaty kwiatowe. Pod roz"o&ystymi drzewami, które w lecie dawa"y cie), sta"y marmurowe "awki. Grz#dki by"y teraz przysypane %niegiem. Pod m"odym wysokim jesionem znajdowa" si$ os"oni$ty ogródek. Llauron kl$cza" na ziemi i okopywa" ro%liny, %piewaj#c aksamitnym barytonem, od którego dziewczyn$ ciarki przesz"y po plecach. Nie pi$kno g"osu przyprawi"o j# o dreszcze, ale wibracje. Inwoker korzysta" z muzycznej wiedzy Pie%niarzy, cho' drobne fa"sze i niew"a%ciwe frazowanie wskazywa"y, &e nie jest jednym z nich. Melodia by"a prosta, lecz j$zyk nieznany. Rapsodia ju& chcia"a zaproponowa' kilka zmian, dzi$ki którym rozgrzewaj#ca pie%) skuteczniej pomog"aby zio"om przetrwa' zimowe ch"ody, ale nagle w pami$ci zad(wi$cza"y jej s"owa ostrze&enia wypowiedziane przez Achmeda:, Je%li si$ na kogo% natkniemy, trzymajmy j$zyk za z$bami. Tak b$dzie bezpieczniej dla nas
wszystkich". Kiedy podesz"a bli&ej, starzec umilk" i odwróci" si$ do niej. Pomarszczon# twarz rozja%ni" u%miech. - Dzie) dobry, moja droga. Mam nadziej$, &e dobrze spa"a%? Zadr&a"a w duchu na wspomnienie nocnych koszmarów. - Dzi$kuj$ za "adny pokój. - Drobiazg. Chyba u nas troch$ zostaniesz? Gdy zacz#" podnosi' si$ z kl$czek, Rapsodia powstrzyma"a go i usiad"a na "awce pod drzewem. A& si$ wzdrygn$"a, dotkn#wszy zimnego kamienia. -Co to by"a za pie%)? -Ach, ta. Pie%) uzdrawiaj#ca, cz$%' tajemnej wiedzy przekazanej nam przez filidów z Serendair. *piewam j#, &eby moje lecznicze zio"a przetrwa"y w zdrowiu najgorsz# pogod$. Delikatniejsze ro%linki oczywi%cie trzymam pod szk"em, ale dla wszystkich nie starczy"o miejsca. Poza tym Mahb te& lubi muzyk$. - Poklepa" pie) jesionu. -Mahb? Po sere)sku to s"owo oznacza"o „syn". - Tak. Strze&e ogrodu, odp$dza niedobrych ludzi, zwierz$ta al bo z"e duchy, które mog"yby wyrz#dzi' mu krzywd$. Prawda, sta ruszku? - Llauron nachyli" si$ ku niej. - W zaufaniu powiem ci, &e on chyba nie lubi Khaddyra. - W oczach b"yszcza"y mu weso"e iskierki. - Mo&e namówi$ ci$, &eby% do"#czy"a swój %liczny g"os do mojego? Twój %piew przyniesie zio"om prawdziwy po&ytek. Rapsodia spojrza"a na niego zaskoczona. - S"ucham? - No, moja droga, nie b#d( taka skromna. Wiem, &e jeste% bar dzo dobr# Pie%niark#. Albo nawet Bajark#, co? Dziewczyna zadr&a"a. - Kiedy mówisz, dzie) od razu robi si$ pogodniejszy – ci#gn#" Llauron. - Twój g"os jest naprawd$ pi$kny, moja droga. Wyobra&am sobie, jak brzmi, gdy %piewasz. Mam nadziej$, &e nie ska&esz mnie na domys"y. No, dalej, zaszczy' moje ro%linki pie%ni#. Rapsodia nie wiedzia"a, co robi'. Llauron j# przejrza". Zaprzeczanie by"oby k"amstwem, odmowa niegrzeczno%ci#. Westchn$"a cicho. - Skoro tego pragniesz, wielebny - powiedzia"a w ko)cu. - Ale nie znam twojej pie%ni. Mo&e zaczniesz, a ja si$ do"#cz$. - Dobrze. Starzec zaczaj %piewa' i wróci" do pracy. Po kilku taktach Pie %niarka podj$"a melodi$ i od razu poprawi"a kilka b"$dów. Inwoker natychmiast uwzgl$dni" zmiany i po chwili ich duet brzmia" poprawnie. Gdy Rapsodia spojrza"a na ogródek, odnios"a wra&enie, &e ro- 105 -
%liny wygl#daj# zdrowiej. Llauron z aprobat# pokiwa" g"ow#. - Wspaniale! Mia"em racj$, moja droga? Jeste% Bajark#? Pobieg"a wzrokiem w dal, &eby unikn#' jego przenikliwego wzroku. Wiedzia"a, &e musi zachowa' ostro&no%'. - Istotnie, panie. - Tak my%la"em. Dzi$kuj$. Ogród powinien wytrzyma' do odwil &y. Chod(my do domu. Jeste% przemarzni$ta, a ja ju& i tak sko)czy"em. Wsta" &wawo jak m"odzieniaszek, wzi#" j# pod "okie' i poprowadzi" do bocznego wej%cia. Kuchnia z wielkim kominkiem i ceglanymi piecami by"a
Mi$dzy nim sta" du&y &eliwny piec nape"niony granitowym kruszywem, równie& bardzo mocno rozgrzanym. Z metalowego sto&ka podczepionego do sufitu powoli %cieka"a na kamienie woda i z sykiem zamienia"a si$ w par$. W rezultacie pokój by" g$sty od ciep"ej wilgoci, która doskonale s"u&y"a ro%linom. Rapsodia spojrza"a na maszyn$, która rozprasza"a w powietrzu kropelki wody. - Zmy%lne urz#dzenie. - Podoba ci si$, co? Sprytne. Szkoda, &e nie mog$ sobie przypisa' zas"ugi. Wymy%li" je ojciec specjalnie dla mojej matki. Uwielbia"a orchidee i inne ciep"olubne kwiaty. - Macie tutaj ciekawe ro%liny. - Jak ju& wcze%niej wspomnia"em, jeste% tu mile widziana. Mo g"aby% zdoby' troch$ wiedzy filidów. Wiele aspektów kultu natury na pewno by ci si$ spodoba"o. Ja te& wzi#"bym u ciebie par$ lekcji. By"aby to mi"a przerwa w pracy. - Nie chc$ odrywa' waszej wielebno%ci od obowi#zków. - Bzdury, moja droga - rzek" inwoker z u%miechem. - Warto by' przywódc# spo"eczno%ci cho'by dlatego, &e mo&na zrobi' przerw$ w pracy, kiedy si$ chce. I mów mi Llauron, bo inaczej czuj$ si$ stary. Wi$c jak? Zostaniesz? A mo&e kto% na ciebie czeka? Rapsodia spojrza"a w weso"e niebieskie oczy, które przygl#da"y si$ jej uwa&nie. Zaniepokoi"a si$, &e jeszcze chwila, a kap"an przejrzy j# na wylot. Nawet nauczyciele z akademii muzycznej nie potrafiliby odgadn#' po g"osie, &e kto% jest Bajarzem. Poczu"a si$ jeszcze bardziej bezbronna ni& rano pod Wielkim Drzewem. Zaraz jednak skarci"a si$ w my%lach za niewdzi$czno%'. Nie powinna odrzuca' okazji, &eby nauczy' si$ czego% wi$cej. -Nie. Nigdzie nie musz$ i%', przynajmniej na razie.
tak du&a, &e z powodzeniem wystarczy"aby dla ca"ej wspólnoty. Nad ogniem wisia" paruj#cy kocio"ek. Llauron ogrza" sobie r$ce nad par#, po czym zdj#" go z miedzianego haka, trzymaj#c ucha przez grub# %cierk$. - Przysz"o mi do g"owy, &e mo&esz mie' ochot$ na herbat$ - po wiedzia", nape"niaj#c przygotowany wcze%niej porcelanowy imbryk. - Nadal odczuwasz zm$czenie po podró&y? - Troch$. Inwoker si$ u%miechn#". -W takim razie dolejemy do herbaty co%, co doda ci si". Próbo wa"a% ju& kiedy% nalewki z ilany? Rapsodia potrz#sn$"a g"ow#. -; -Nigdy o niej nie s"ysza"am. Starzec podszed" do du&ego kredensu i wyj#" z niego kilkana%cie jutowych woreczków. -Nie jestem zaskoczony. To miejscowe zio"o. A z wiosennego, szafranu? Nagle przysz"o jej do g"owy, &e Llauron próbuje wybada', z jakich stron pochodzi, sprawdzaj#c jej znajomo%' zió". - Na pewno wszystkie %wietnie dzia"aj#. - W takim razie domieszamy troch$ suszonych kwiatów poma ra)czy, s"odkiej paproci i li%ci truskawki. - Li%cie truskawki zim#? - Owszem. Rosn# w szklanym ogrodzie. Chcesz go zobaczy'? - Tak... Mmm, pachnie cudownie. Wzi$"a kubek, który postawi" przed ni# Llauron, i ruszy"a za nim. Trzy %ciany pomieszczenia przylegaj#cego do kuchni by"y ze szk"a, po%rodku znajdowa"o si$ dziwne palenisko z roz&arzonymi do czerwono%ci kamieniami, nad którymi wisia"y dwa miedziane paruj#ce kot"y.
24 Szybko zjedli %niadanie, które zostawi"a dla nich Vera, i wyszli z domu. Ruszyli przez ogrody i rozleg"e pole za twierdz# ku stajni. Wcze%niej zjawi"a si$ Gwen z now# par# skórzanych wysokich butów i mi$kkimi we"nianymi spodniami dla Rapsodii. By"y troch$ na ni# za du&e, ale ciep"e i suche. Mimo swojej pozycji przywódcy spo"eczno%ci inwoker mia" do pomocy tylko dwie osoby, nie licz#c stra&ników. Pomniejsi notable na Serendair zatrudniali du&o liczniejsz# s"u&b$. Llauron sam o - 106 -
siebie dba", rzecz wyj#tkowa u g"owy bractwa religijnego i dobrze o nim %wiadcz#ca. W stajni by"o czy%ciej ni& w wielu domach. Kamienne posadzki posypano s"om# i wy"o&ono starymi chodnikami. Nic dziwnego; zwierz$ta inwokera nale&a"y do najwspanialszych, jakie Rapsodia widzia"a w &yciu, zarówno smuk"e i umi$%nione rumaki bojowe, jak i wierzchowce czy konie poci#gowe. Kiedy sz"a wzd"u& boksów i cmoka"a, na%laduj#c ojca, tak samo reagowa"y na cichy d(wi$k. - Który ci si$ podoba, moja droga? - spyta" Llauron z u%mie chem zach$ty. - Wszystkie. - Tak, ale mo&esz dosi#%' tylko jednego. Je%li chcesz pozna' Lark, musimy kawa"ek podjecha'. Ogród zio"owy znajduje si$ po drugiej strome le%nej polany, kilka mil st#d. A co powiesz na tego gniadosza? Jest "agodny. Gdy skin$"a g"ow#, da" znak stajennemu. -Osiod"aj go, prosz$, Norma, i Elizeusza równie&. Zaraz wy je&d&amy. Wzi#" Rapsodi$ pod "okie' i wyprowadzi" j# na przenikliwy wiatr. Gdy czekali na konie, Llauron naci#gn#" jej na g"ow$ kaptur p"aszcza, jakby by"a dzieckiem. -Okryj si$, bardzo dzi% zimno. Sam te& opatuli" si$ szczelniej. Po chwili ze stajni wyszed" Norma, prowadz#c gniadosza i deresza o l%ni#cej, starannie zaplecionej grzywie. -O, jest mój ma"y. Dzie) dobry, Elizeuszu. - Ko) parskn#" w odpowiedzi, buchaj#c par# z nozdrzy. - No, ruszajmy. Wsiedli na wierzchowce i ruszyli przez pola ku lasowi.
Tutaj uprawiamy zio"a - powiedzia" Llaurion, kiedy dotarli do rozleg"ej "#ki po%ród lasu. - Jako kap"ani natury stosujemy je do ró&nych celów, nie tylko leczniczych. Na przyk"ad dodajemy do potraw. Nienawidz$ md"ego jedzenia. Rapsodia zachichota"a. Przeja&d&ka sprawia"a jej przyjemno%' Jechali st$pa po dobrze utrzymanych le%nych %cie&kach, widocznych nawet pod %niegiem. Drog$ pokonali szybko. Starzec doskonale zna" teren. Zatrzyma" si$ na skraju polany, przed du&ym ceglanym domem krytym strzech#. Zsiad" z konia i wyci#gn#" r$k$ do Rapsodii, lecz ona potrz#sn$"a g"ow# i zeskoczy"a na ziemi$ bez jego pomocy. -Tutaj mieszka Lark, zielarka odpowiedzialna za utrzymanie ogro- 107 -
dów i zapasu zió" - wyja%ni" Llauron.Zapuka" do drzwi. Po d"u&szej chwili z drugiej strony poletka otoczonego p"otem dobieg" g"os: -Wasza wielebno%'! Tutaj jeste%my. Rapsodia odwróci"a g"ow$. Zobaczy"a wysok# kobiet$ w grubych spodniach i koszuli podobnej do tuniki. Inwoker uniós" r$k$ w ge%cie powitania. - To Ilyana. Odpowiada za siewy i szkolenie akolitów w sztuce uprawy ziemi. Pójdziemy? - Oczywi%cie. Ruszyli ostro&nie miedzy u%pionymi rabatami do brukowanej %cie&ki, przysypanej %niegiem. Gdy zbli&yli si$ do ogrodzonego terenu, na ich spotkanie wysz"y dwie kobiety. Towarzyszka Ilyany, w %rednim wieku, smuk"a, o d"ugich ciemnych warkoczach przewi#zanych chustk# i twarzy nosz#cej %lady d"ugiego przebywania na powietrzu, by"a Lirink#. W przeciwie)stwie do matki Rapsodia, Pie%niarki z Liringlasów, ludu o lnianych albo srebrnych w"osach i ró&owej karnacji, Lark pochodzi"a z zamieszkuj#cych kiedy% bór Sagii Lirindarków, którzy mieli tak# sam# szczup"# budow$ i ostre rysy jak wszyscy przedstawiciele liri)skiej rasy, ale ciemne w"osy, ciemn# skór$ i czarne albo br#zowe oczy, lepiej przystosowane do rozproszonego le%nego %wiat"a. Podobnie jak na widok Owen Rapsodia poczu"a %ciskanie w gardle. Nie zosta"a sama z ca"ej rasy. Poprzedniego wieczoru Llauron wspomnia" o Lirinach &yj#cych w krainie, któr# Cymrianie nazwali Realmalir, obecnie znanej jako Tyrian. Inwoker po"o&y" d"o) na ramieniu kobiety. -Lark, to jest Rapsodia. Przebywa u mnie w go%cinie i jest po trosze zielark#. Dziewczyna poczerwienia"a na te s"owa. -Och, nie. Znam par$ ro%lin, to wszystko. Kobieta skin$"a g"ow#. Twarz mia"a bez wyrazu. - Chcia"bym, &eby Rapsodia popracowa"a z wami, zw"aszcza z tob#, Lark - doda" Llauron. - Interesuje si$ ogrodnictwem, wiec ja te& udziel$ jej paru lekcji. - Jest akolitk#? - zapyta"a Lark oboj$tnym tonem. - Nie, tylko go%ciem. Wierz$, &e potraktujecie j# z nale&ytym szacunkiem. Prosz$, znajd( dla niej ubranie robocze, a ty nie bój si$ ubrudzi' r#k, moja droga. -Widzia"e%, panie, w jakim stanie wczoraj si$ zjawi"am. Starzec si$ roze%mia". - Punkt dla ciebie. Có&, skoro wszystko jasne, oddaj$ ci$ w dobre r$ce, Rapsodio. Wróc$ o zachodzie s"o)ca. - Nie zostanie u nas? - spyta"a zielark#.
- Nie. Ju& mówi"em, &e jest moim go%ciem. - G"os Llaurona by" "agodny, ale w oczach pojawi" si$ gro(ny b"ysk. - Chyba wiesz, &e nie marnowa"bym twojego czasu na kogo%, kto nigdy nie móg"by sta' si$ or$downikiem naszej sprawy, matko. Lark z kamienn# min# kiwn$"a g"ow#. - Sprawy? - powtórzy"a Rapsodia z lekkim niepokojem. Filidzi wymienili spojrzenia, po czym inwoker u%miechn#" si$ "agodnie. - Chodzi o ochron$ puszczy i ca"ej ziemi, trosk$ o Wielkie Bia"e Drzewo. Chyba si$ nie pomyli"em w ocenie, moja droga? Szanujesz natur$, prawda? - Oczywi%cie. - By"em tego pewien. Do widzenia, matko. Do widzenia, Ilyano. Baw si$ dobrze, moja droga. Wróci" pod dom, wsiad" na konia i odjecha", machaj#c im na po&egnanie. Trzy kobiety patrzy"y za nim, póki nie znikn#" w lesie. Ilyana otoczy"a Rapsodi$ ramieniem. - Przyjecha"a% wczoraj?-Tak. Zielarki spojrza"y na siebie. - Wiec z twojego powodu ca"e to zamieszanie - stwierdzi"a Ilyana. Lark ruszy"a w stron$ ogrodzonego pola. - Zamieszanie? - zdziwi"a si$ Rapsodia Nagle przej#" j# dreszcz. - Tak, pod %wi$tym lasem zjawi"y si$ dziesi#tki wie%niaków ze wschodu. Llauron musia" wyj%' do nich w %rodku nocy. Odes"a" wszystkich do domów. Nie mia"am poj$cia, co o tym s#dzi'. Podobno domagali si$ oddania osoby, któr# rzekomo im zabrano. Lodowate pazury %cisn$"y serce Rapsodii. Dlaczego wie%niacy j# %cigali? Nie zd#&y"a nic zrobi' ani nawet odezwa' si$ s"owem, bo Khaddyr od razu j# stamt#d zabra". Na pewno nie winili jej za &adn# zbrodni$. Raptem przypomnia"a sobie swój op"akany wygl#d. Mo&e uznali j# za z"ego ducha, odpowiedzialnego za czyj#% %mier', chorob$ albo inne nieszcz$%cie. Mocniej otuli"a si$ p"aszczem.Ilyana dostrzeg"a, &e dziewczyna si$ niepokoi, i przyci#gn$"a j# do siebie. - Nie martw si$, kochanie. Ju& sobie poszli. I nie wróc#. Llauron postanowi" ci$ chroni', wi$c b#d( spokojna o swoje bezpiecze)stwo. Chod(, pomo&esz nam grabi' kompost.
piel$gnacji, wyra(nie si$ o&ywia"a. By"a kopalni# wiedzy w swojej dziedzinie. Rapsodia robi"a notatki na pergaminie, który dostarczy"a jej Ilyana. Kiedy s"o)ce sta"o wysoko na niebie albo kiedy pogoda nie dopisywa"a, sp$dza"y czas w domku Lark. Suszy"y zio"a, robi"y mieszanki lecznicze albo pachn#ce woreczki. W domku roznosi" si$ niebia)ski zapach i Rapsodia nie mia"a nic przeciwko d"ugim godzinom nucej pracy. Cieszy"a si$, &e pog"$bia wiedz$. Cho' Lark nie rozumia"a j$zyka, od czasu do czasu %piewa"a jej liri)skie pie%ni, które zna"a od matki. Po dziesi$ciu dniach Ilyana zabra"a j# na d"ug# przeja&d&k$ po rozleg"ych polach, na których nawet zim# pracowali filidzi, przygotowuj#c je do wiosennych siewów. Wierni, którym s"u&yli kap"ani kultu natury, byli w wi$kszo%ci rolnikami. Gdy Rapsodia us"ysza"a, &e wspólnota obejmuje pó" miliona ludzi w zachodniej cz$%ci kontynentu, zakr$ci"o si$ jej w g"owie. Bardzo interesuj#ce okaza"y si$ rytua"y siewów i zbiorów, b"ogos"awienie ziemi uprawnej i owoców pracy rolników. Ceremonie odprawiano w j$zyku, którym mówi"a jako dziecko. Filidzi nazywali go starocymria)skim, co budzi"o w niej gorzki smutek. Achmed, Grunthor i ona byli staro&ytnymi Cymrianami? Od razu nasun$"a si$ jej kolejna ponura my%l. Nie staro&ytnymi Cymrianami, lecz ich przodkami, zwa&ywszy na to, jak dawno temu sko)czy"a si$ epoka cymria)ska. Wygl#da"o na to, &e czas zapomnia" o nich trojgu. Czy jeszcze kiedy% si$ o nich upomni?
Pod koniec miesi#ca przekazano j# Khaddyrowi. Kap"an by" mistrzem sztuki uzdrawiania, co podkre%la" na ka&dym kroku. Cho' sprawia" wra&enie troch$ pompatycznego, Rapsodia stwierdzi"a, &e jest dobrym nauczycielem i potrafi dzieli' si$ wiedz#. Po dwóch tygodniach leczenia pacjentów w podlegaj#cych mu hospicjach przesz"a do brata Aldo, równie& uzdrowiciela, ale zwierz#t Lubi"a si$ od niego uczy'. By" "agodny i mówi" w taki sposób, &e uspokaja" nawet dzikie stworzenia. Na koniec pos"ano j# do Gavina, mrukliwego prze"o&onego le%ników i zwiadowców, których widzia"a w drodze do Wielkiego Bia"ego D$bu. Czasami s"u&yli jako przewodnicy wiernych po Cymria)skich Szlakach, upami$tniaj#cych w$drówk$ pierwszej i trzeciej flotylli. Teraz niewielu ludzi interesowa"o si$ historycznymi traktami. Przybywali raczej odda' cze%' Wielkiemu Drzewu. Rapsodia zauwa&y"a jednak, &e wi$kszo%' zwiadowców i le%ników nie eskortuje pielgrzymów, lecz przemierza %wi$ty las i od czasu do czasu stacza bitwy. Oni w"a%nie byli najliczniejszymi pacjentami
Przez ponad tydzie) codziennie przychodzi"a do Lark na nauk$. Zielarka rzadko si$ odzywa"a, chyba &e rozmawia"y o ro%linach. Min$"o troch$ czasu, nim Rapsodia si$ zorientowa"a, &e Lirinka jest nie%mia"a. Pokazuj#c jej zio"a albo omawiaj#c sposoby ich - 108 -
w hospicjach. Przychodzili wyn$dzniali, obdarci, ranni. Khaddyr i akolici przyjmowali ich bez zdziwienia i troskliwie leczyli. Pó(nymi popo"udniami wraca"a do domu inwokera. Llauron ko)czy" wtedy wype"nianie swoich obowi#zków przywódcy bractwa. Ka&da wioska mia"a przydzielonego filida, który dba" o plony i zwierz$ta, pomaga" zachowa' równowag$ mi$dzy natur# a upraw# ziemi. Do zada) inwokera nale&a"o nie tylko zapewnianie przewodników do miejsc kultu, lecz tak&e utrzymanie schronisk na trasie. Starzec lubi" swoj# prac$, ale kiedy% wyzna", &e bardzo t$skni za czasami m"odo%ci, kiedy p"ywa" po burzliwych morzach i w$drowa" po borach ca"ego %wiata, wolny od obowi#zków administracyjnych. Wspomina" tamte dni, zabieraj#c dziewczyn$ na d"ugie przechadzki, w czasie których robi" jej wyk"ady o równowadze w przyrodzie. Zna" w swojej puszczy ka&de zwierz$, ka&d# ro%lin$ i drzewo. Z rado%ci# dzieli" si$ z ni# wiedz#. Rapsodia odnosi"a wra&enie, &e s"ucha pie%ni, kiedy tak spacerowa"a z inwokerem, zafascynowana jego opowie%ciami o drzewach: silnych i %wi$tych d$bach, o uduchowionych jesionach, których ga"$zie s"u za ró&d&ki albo do odprawiania magicznych rytua"ów. Mówi", &e wierzby s# zaborcze, klony maj# sk"onno%ci przywódcze, a drzewa iglaste lubi# przygody. Opowiada" o pe"nej &ycia jemiole i ostrokrzewie, o paprocie, miecie i wielu innych le%nych ro%linach. Czasami %piewa" jej piosenki &eglarskie. Maszerowa" z wigorem, m"odzie)czym krokiem. Rapsodia zna"a ludzi maj#cych po"ow$ jego lat, którzy chodzili du&o wolniej. Nosi" bia"# lask$ zwie)czon# z"otym li%ciem d$bu, ale u&ywa" jej raczej do wyznaczania tempa ni& podpierania si$. Wyja%ni", &e zrobiono j# z ga"$zi Wielkiego Bia"ego Drzewa, która przed wiekami spad"a podczas burzy. Jej pierwszym w"a%cicielem by" Ulbren M"odszy, przywódca filidów, który przywióz" z Serendair kult natury, piel$gnowany teraz przez bractwo. Lask$ uznano pó(niej za symbol w"adzy inwokerów, lecz Llauron traktowa" j# jak zwyk"y kij, pokazywa" nim ptaki i uderza" w pnie starych drzew, &eby sprawdzi', czy s# zdrowe. Cowieczome spacery ko)czy"y si$ pod Wielkim Drzewem w porze, kiedy Rapsodia musia"a od%piewa' vespery. Dosz"a do wniosku, &e Llauron ju& przed jej przybyciem zna" liri)ski zwyczaj witania wschodów i zachodów s"o)ca, nie próbowa"a wi$c ukrywa' si$ przed nim mimo ostrze&e) Achmeda. Podczas gdy odprawia"a mod"y, inwoker sta" pod Wielkim Bia"ym D$bem i u%miecha" si$ do siebie, ale nigdy nie dzieli" si$ z ni# my%lami, które mu wtedy przychodzi"y do g"owy.
Kolacj$ jedli razem i cz$sto rozmawiali do pó(na w nocy o lesie i ró&nych stworzeniach, o epoce cymria)skiej i jej wspania"o%ciach, o Radzie Cymria)skiej, dorocznym spotkaniu wszystkich ocala"ych z zag"ady Serendair, zwanym Wielkim Zgromadzeniem. Celem rady by"o utrzymanie kontaktów miedzy rasami, które uciek"y z wyspy, i zachowanie pokoju. O szczytnym celu zapomniano na polach bitew wojny cymria)skiej. Llauron uwa&a", &e podzielone obecnie kraje, które niegdy% tworzy"y imperium cymria)skie: Sorbold, Rolandia i ziemie Firbolgów, unikn# nast$pnej wojny tylko wtedy, gdy si$ po"#cz# w jedno pa)stwo. - A co z Lirinami? - zapyta"a Rapsodia, odstawiaj#c kubek herbaty ze s"odkiej paproci. - Lirinowie byli tutaj pierwsi i sprzeciwili si$ wcieleniu do królestwa cymria)skiego. Zostali jednak sojusznikami i przyjació"mi pierwszego pokolenia uciekinierów. Szkoda, &e w ko)cu dali si$ wci#gn#' w wojn$, która zniszczy"a znaczn# cz$%' Tyrianu i na domiar z"ego podzieli"a ich spo"eczno%'. Wielka szkoda. Rapsodia pokiwa"a g"ow#. -Wkrótce musz$ rusza' w drog$ - stwierdzi"a po chwili mil czenia, patrz#c w ogie). Inwoker natychmiast skierowa" na ni# wzrok, ale nie dostrzeg"a gniewnego b"ysku, który czasami pojawia" si$ w jego oczach. - Wiedzia"em, &e ten dzie) kiedy% nadejdzie, ale przyznam, &e si$ go obawia"em, moja droga. Pokochali%my ci$ wszyscy, Gwen, Vera i ja. Jestem pewien, &e twoi nauczyciele te& b$d# zasmuceni. - Mnie tak&e &al wyje&d&a'. - Mówi"a szczerze. - Wiele si$ od was nauczy"am. - Raptem przysz"a jej do g"owy pewna my%l. Mog$ o co% spyta'? - Oczywi%cie. - Wasza religia nie wymaga od kap"anów celibatu, prawda? - Nie. Ten nienaturalny stan zostawiamy patriarsze Sepulvarty i jego benisonom, czyli odpowiednikom naszych najwy&szych kap"anów. Je%li pe"ni# okre%lon# funkcj$, maj# tytu" B"ogos"awi#cego, na przyk"ad B"ogos"awi#cy Avonderre. - Ciekawe zatem, dlaczego nikt z kap"anów Gwynwood nie za"o&y" rodziny. Llauron odchyli" si$ na oparcie krzes"a i z"#czy" palce obu d"oni. -Istotnie - powiedzia" w zadumie. - Ilyana mia"a m$&a, ale zginaj dziesi$' lat temu w potyczce granicznej. Lark nigdy nie wysz"a za m#&, ale, jak wiesz, jest nie%mia"a, podobnie jak brat Aldo. On woli towarzystwo zwierz#t ni& kobiet, cho' móg"bym mu przedstawi' par$ niez"ych bestyjek. Rapsodia si$ za%mia"a. - 109 -
-Gavin nigdy nie zagrzewa miejsca dostatecznie d"ugo, &eby si$ o&eni'. Wci#& w drodze. A Khaddyr, có&, jako mój nast$pca nie mo&e si$ o&eni' ani mie' dzieci. Filidzi zarzucili dawne barbarzy)skie sposoby wyboru sukcesora, które wymaga"y walki na %mier' i &ycie. A tak, Khaddyr wspomnia", &e ju& od dawna nie przestrzega si$ starych rytua"ów. - Tak. Obecnie wspólnota sama wybiera nast$pc$, zwykle kogo% krzepkiego, dzielnego i sporo m"odszego od przywódcy. - Nachyli" si$ ku niej. - Szczerze mówi#c, uwa&am, &e jestem cia"em du&o m"odszy od Khaddyra. Biedak. W#tpi$, czy mnie prze&yje. Rapsodia parskn$"a %miechem, ale jednocze%nie poczu"a si$ troch$ winna. - Chyba tak. - Gdy zbierze si$ Kr#g, mo&liwe, &e starsi odbior# mu tytu" i uczyni# Gavina moim nast$pc#. On ma wi$ksze szans$, &e po&yje d"u&ejni& ja, a poza tym jest bardzo m#dry. Nie, Khaddyr nie jest z"y. To jeden z najlepszych ludzi, jakich znam, i wyj#tkowy uzdrowiciel. Dziewczyna pokiwa"a g"ow#. -Nast$pca zobowi#zuje si$ dochowa' celibatu, bo chodzi o unik niecie k"opotów zwi#zanych z sukcesj# - ci#gn#" inwoker. -Gdyby mia" dzieci, bardzo by to skomplikowa"o sprawy, utrudni"o wyznaczenie z kolei jego nast$pcy. Fatalny systenu Pozwala inwokerowi si$ o&eni', ale zwykle kiedy cz"owiek obejmuje urz#d, jest ju& takim starym próchnem jak ja, bo musia" czeka', a& umrze poprzednik. G"upie, prawda? Rapsodia z wolna ogarnia"o zm$czenie. -Chyba tak. Wybacz, Llauronie, ale chcia"abym uda' si$ na spoczynek. Starzec wsta" z krzes"a i odprowadzi" j# do drzwi gabinetu. -Tak, moja droga, wy%pij si$. Czeka ci$ pracowity dzie). - Do tkn#" jej ramienia. -I mo&esz zaprosi' swoich dwóch towarzyszy, &eby z"o&yli nam wizyt$. Ch$tnie ich poznam. Dziewczyna zadr&a"a. Nigdy nawet s"owem nie wspomnia"a o Firbolgach. Spojrza"a w niebieskie oczy staruszka i dostrzeg"a w nich weso"e ogniki. - S"ucham? - Daj spokój, Rapsodio. To moje terytorium. My%lisz, &e nie wiem, kiedy kr$c# si$ po nim obcy? Z pocz#tku s#dzi"em, &e szykuj# najazd Firbolgów, ale uzna"em, &e to ma"o prawdopodobne. Ich ziemie le daleko st#d, a zwykli podró&ni wcze%niej czy pó(niej wpadliby w r$ce moich zwiadowców. Poniewa& ci dwaj obserwuj# to miejsce, doszed"em do wniosku, &e czekaj# na ciebie. Ch$tnie pos"ucha"bym opowie%ci, jak znalaz"a% si$ w ich towarzystwie, ale mo&e wpierw namówisz ich do z"o&enia wizyty?
- Nie... nie s#dz$, &eby to by" dobry pomys" - wykrztusi"a. – Oni s#... ma"o towarzyscy. Llauron pokiwa" g"ow#. -Wcale im si$ nie dziwi$. Firbolgów cz$sto traktuje si$ nie jak ludzi. A co powiesz na kompromis? Spytaj ich, czy zechc# si$ ze mn# spotka', co? Pójd$ do ich obozu, sam. To by"oby dla mnie bardzo pouczaj#ce do%wiadczenie. Nie znam osobi%cie &adnego przedstawiciela ich rasy. Pokój zawirowa" Rapsodii przed oczami. -Dobrze - powiedzia"a w ko)cu. - Zapytam ich. Na twarz starca wyp"yn#" szeroki u%miech. - *wietnie. Nie mog$ si$ doczeka' spotkania. Dobranoc, moja droga. -Dobranoc. Ruszy"a po schodach ca"kiem oszo"omiona. W sypialni zrzuci"a z siebie ubranie i wsun$"a si$ pod koce, my%l#c gor#czkowo, jak ma rozmawia' z Achmedem, zwa&ywszy na jego niech$' do obcych i kap"anów. Wszystkie argumenty, które przychodzi"y jej do g"owy, by"y niew"a%ciwe, wiec zamkn$"a oczy i odp$dzi"a od siebie niespokojne my%li. Tej nocy mia"a inne ni& zwykle koszmary - nie o zag"adzie wyspy. Przy%ni"a si$ jej reakcja przyjació" na wiadomo%', &e ich sekrety wysz"y na jaw.
25 Blask pe"ni ksi$&yca zabarwia" na srebrno topniej#cy %nieg. Zimowy wiatr na wskro% przewiewa" Rapsodi$ jad#c# na gniadoszu ciemn# le%n# drog#. Gdy dotar"a do miejsca, gdzie jaki% czas temu rozsta"a si$ z Firbolgami, przywi#za"a konia do nagiej sykomory i zawiesi"a mu na szyi torb$ w obrokiem. Potem ruszy"a przez b"oto w stron$ polany, na której si$ umówili. Nie ba"a si$, &e zab"#dzi. Po pierwsze, przesz"a kurs nauk u Ga-vina. Le%nik kilka razy oprowadza" j# po tym terenie i zawsze bez trudu odnajdywa"a znak na korze zrobiony przez Draka. Po drugie, ju& czeka"y na ni# dwie ciemne postacie, w tym jedna ogromna. Dopóki nie zobaczy"a Firbolgów na le%nej polanie, nie zdawa"a sobie sprawy, jak bardzo odczuwa"a ich brak. Najbardziej zdziwi"o j#, &e st$skni"a si$ nie tylko za Grunthorem, ale równie& za Achmedem. - 110 -
Podczas w$drówki korzeniem nienawidzi"a go, obwinia"a o wszelkie nieszcz$%cia. Teraz, gdy ujrza"a jego cie) pod sklepieniem z ga"$zi, u%wiadomi"a sobie, &e jest jej bardzo drogi. Mo&e chodzi"o o up"yw czasu i przyzwyczajenie. Albo po prostu Drak by" jedn# z dwóch osób na ca"ym %wiecie, które zna"a z poprzedniego &ycia. Rzuci"a si$ w ramiona Grunthora, nie zwa&aj#c na straszliwy odór, pami#tk$ jeszcze z podziemnej w$drówki. W przeciwie)stwie do niej Firbolgowie nie znale(li w ci#gu ostatnich dwóch miesi$cy okazji, &eby si$ umy'. Cud, &e przez tyle czasu nikt nie wykry" ich obecno%ci. Ona wyczu"a ich z daleka. - Martwi"em si$, ksi$&niczko. Jeste% balsamem dla moich oczu- powiedzia" olbrzym z lekkim dr&eniem w g"osie. - Nie potrafi$ wyrazi', jak bardzo si$ ciesz$, &e ci$ widz$. - U%ciska"a go mocno. Kiedy postawi" j# na ziemi, odwróci"a si$ do Achmeda i wyci#gn$"a r$ce. Dostrzeg"a na jego twarzy cie) u%miechu. Drak bez s"owa odwzajemni" u%cisk, ale szybko si$ odsun#" i ruszy" w stron$ g$stego zagajnika. Wszyscy troje usiedli na zwalonym pniu, blisko siebie. - Dobrze ci$ traktowali? Nikt nie próbowa" zrobi' ci krzywdy? zapyta" Achmed. - Nie. A wy odkryli%cie co% ciekawego? - To i owo. Najwa&niejsze dla ciebie, &e zapu%cili%my si$ do prowincji Avonderre lecej na po"udnie st#d i znale(li%my g"ówny szlak handlowy, który prowadzi do portu. Stamt#d b$dziesz mog"a spokojnie wyruszy' do domu. Rapsodii nagle zasch"o w ustach, a do oczu nap"yn$"y "zy. Stara"a si$ je ukry', bo Drak kiedy% zabroni" jej p"aka'. - Ju& nie - powiedzia"a "ami#cym si$ g"osem. W oczach Achmeda odmalowa"o si$ zdumienie. -Dlaczego? - Bo nasz dom nie istnieje od tysi#ca czterystu lat.
odpowiedzie'. Czy wyspa rzeczywi%cie uleg"a zag"adzie? De czasu up"yn$"o od chwili, gdy weszli do korzenia Wielkiego Drzewa? Kiedy wyruszy"y statki z uciekinierami? W ko)cu Rapsodia poczu"a si$ zm$czona. - Uzna"am, &e lepiej nie wypytywa' za du&o - o%wiadczy"a z lekkim rozdra&nieniem. - Co mia"am powiedzie'? +e nigdy nies"ysza"am o Gwylliamie? Pewnie nasta" po ksi$ciu Trinianie, który sprawowa" w"adz$, kiedy mieszka"am na Serendair... Achmed u%miechn#" si$ ledwo dostrzegalnie. - Przyznaj$ ci racj$. Po prostu by"em ciekawy, jak si$ wszystko potoczy"o po naszej ucieczce, czy dosz"o do tego, czego si$ obawia"em. - Nie mam poj$cia. Nie wiem nawet, czy Trinian w ogóle za"o&y" na g"ow$ koron$ i czy Gwylliam pochodzi" z jego rodu, czy on albo który% jego poprzedników odebra" tron prawowitemu sukcesorowi. - Ca"kiem prawdopodobne. - Nic mnie to nie obchodzi! – krzykn$"a. Grunthor szybko zamkn#" jej usta d"oni#, przy okazji zakrywaj#c prawie ca"# twarz. -Nie rozumiecie? - Rapsodia %ciszy"a g"os, ale nadal brzmia" w nim gniew. - Takie drobiazgi nie maj# najmniejszego znaczenia. Wszyscy, których kochali%my, nie &yj# od ponad tysi#ca lat My%licie, &e mnie obchodzi, z jakiego rodu pochodzi" ostatni król? Czy wasi prze%ladowcy &yli rok, dziesi$' lat czy sto? Cieszcie si$, &e wrogowie ju& wam nie zagra&aj#, ale nie oczekujcie, &e b$d$ z wami %wi$towa'. Achmed i Grunthor wymienili spojrzenia. - Mam nadziej$, &e si$ nie mylisz, panienko - powiedzia" w ko)cu wielkolud. - Oczywi%cie, &e nie. Nie s"yszeli%cie, co mówi"am? Min$"o czterna%cie wieków. - Nigdy nic nie wiadomo, Rapsodio - stwierdzi" Achmed cierp kim tonem. - Dla niektórych demonów czas nie jest &adnym ogra niczeniem ani przeszkod#. - Mo&esz sam zapyta' Llaurona. Chce si$ z wami zobaczy'. -Co?! Rapsodia a& si$ skuli"a pod lodowatym wzrokiem Draka. - Wie, &e tu jeste%cie. Powiedzia" mi to wczoraj wieczorem. Nie wyda"am was, przysi$gam. On jest przywódc# filidów, którzy znaj# las jak w"asn# kiesze), a to s# jego ziemie. O%wiadczy", &e chcia"by was pozna'. Je%li odrzucicie zaproszenie, sam przyjdzie do waszego obozowiska. Grunthor wytrzeszczy" oczy, Achmed ukry" twarz w d"oniach. - O bogowie! Có&, tego nale&a"o si$ spodziewa'. Bardzo dziw-
Gdy wreszcie odzyska"a panowanie nad sob#, Firbolgowie zacz$li j# wypytywa', czego si$ dowiedzia"a w czasie pobytu u Llaurona, zw"aszcza na temat Serendair. Rapsodia powtórzy"a im wszystko, co us"ysza"a od inwokera. Opowiedzia"a, czasami po kilka razy, historie o ostatnim z sere)skich królów Gwylliamie i jego przepowiedni, o przybyciu niedobitków z wyspy do nowej ziemi, o epoce cymria)skiej i za"o&onym przed wiekami królestwie, o jego zniszczeniu podczas wielkiej wojny. Achmed zadawa" wiele pyta), na które nie potrafi"a - 111 -
ne miejsce. Widzieli%my rzeczy, które zupe"nie nie mia"y sensu. -J akie? -W czasie naszej podró&y wci#& dochodzi"o do dziwnych na pa%ci na wioski ca"kowicie bezbronne i nieprzygotowane. Z pocz#t ku my%leli%my, &e kraj Lirinów lecy na po"udniu i ta prowincja s# w stanie wojny, ale nic wi$cej na to nie wskazywa"o. By"o tylko "upienie i zabijanie, rze( bez powodów. Za ka&dym razem napastnicy przybywaj# z innych stron i chodzi im tylko o niszczenie i sianie grozy. Kiedy% stosy cennych rzeczy zagrabionych podczas ataku zrzucono na g"ównym placu i spalono. Kiedy indziej znowu %ledzili%my pewien oddzia". Naje(d(cy wrócili do koszar pod miasteczkiem, które zaatakowali Pomy%leli%my o zdradzie, ale kilka dni pó(niej napad"a na nie inna grupa i wtedy ci sami gwardzi%ci bronili miasteczka z nara&eniem &ycia. W tym kraju dzieje si$ co% niedobrego. Zwykle po takich incydentach otwarty konflikt jest nieunikniony, zw"aszcza kiedy wchodzi w gr$ rasowa nienawi%'. Lirinowie i centralne ksi$stwa Rolandii pr$dzej czy pó(niej uwik"aj# si$ w za &art# wojn$. To tylko kwestia czasu. Rapsodia westchn$"a. -Cudownie. My%licie, &e jest za pó(no, &eby wróci' i zamieszka' pod ziemi# przy korzeniu? Grunthor zachichota". - Przykro mi, panienko, ale gospoda zamkni$ta. - Mo&e kap"an udzieli nam odpowiedzi na par$ pyta) - mruk n#" Achmed i skrzywi" si$. - Nienawidz$ kleru, ale chyba zatkam nos i porozmawiam z twoim filidem. Rapsodia si$ za%mia"a. -Bez obrazy, drogi bracie, ale nie s#dz$, &eby% tylko ty musia" zatyka' nos.
- Co to takiego? - Odcisk tabliczki ze %wi#tyni-statku, o której ci opowiadali%my. - Hmm... Nie rozumiem. Cz$%' si$ zamaza"a, zdaje si$, &e brakuje istotnych fragmentów. Mowa tu o jakiej% Kirsdirke albo Kirsdarke po%wieconej morzu, o r$ce Jedynego Boga, chyba Stwórcy, Ojca, sama nie wiem, i o kamiennym o"tarzu w %wi#tyni Jedynego Boga. - Tabliczka znajdowa"a si$ na bloku obsydianu. - Mo&e to by" ten kamienny o"tarz. Dalej mamy wzmiank$ o Serendair i znowu o Kirsdarke sp"odzonej przez... chyba Monodiere'a. - MacQuieth? MacQuieth Monodiere? - Mo&liwe. Nie potrafi$ odczyta'. Co to za jeden? Bohater z Serendair? - Tak. W pierwszej chwili przysz"o nam nawet do g"owy, &e trafili%my do Monodiere, ale chyba znajdujemy si$ du&o dalej od Serendair. - Masz racj$. Monodiere le&a"o na kontynencie i wyspa z nim handlowa"a. By"o dobrze znane kartografom, natomiast tych stron nie przedstawiono szczegó"owo na mapach, bo uwa&ano je za niezamieszkane, kiedy... G"os si$ jej za"ama". -Przez te dwa miesi#ce, gdy nie mia"a% z kim podzieli' si$ ci$ &arem, %wiadomo%', &e zaw$drowali%my tak daleko w czasie i przestrzeni, musia"a by' dla ciebie trudna do zniesienia – stwierdzi" Achmed niezwykle "agodnym tonem. - Teraz b$dzie "atwiej. Rapsodia spróbowa"a si$ u%miechn#', ale bez powodzenia. - Mo&e tobie. Do zobaczenia. Cmokn$"a na konia i odjecha"a w ciemno%'.
Dwie noce pó(niej Llauron przyby" na le%n# polan$. Bolgowie rozpalili du&e ognisko i ustawili wokó" niego pniaki do siedzenia, bo zapowiada"a si$ trudna rozmowa. Achmed jak zwykle nasun#" kaptur nisko na twarz, wida' by"o tylko jego oczy. Grunthor natomiast postawi" na wygod$ i zdj#" szpiczasty he"m. Doszed" do wniosku, &e niezale&nie od stroju i tak b$dzie zwraca" na siebie uwag$. Inwoker mia" na sobie prost# szar# szat$ przewi#zan# w pasie zwyk"ym konopnym sznurkiem. Zsiad" z wierzchowca i z pokor# czeka" na zaproszenie. Dopiero wtedy usiad" przy ogniu, otworzy" worek i zacz#" z niego wyjmowa' owoce, chleb, ser i du butelk$ nalewki, gaw$dz#c swobodnym tonem. Rozla" alkohol do srebrnych pucharków i poda" je gospodarzom. - Ciesz$ si$, &e was w ko)cu pozna"em. Ka&dy przyjaciel tej
Cho' Grunthor zachowywa" stosown# odleg"o%', Rapsodia czu"a, &e gniadosz jest niespokojny. Przez jego boki przebiega"o nerwowe dr&enie. Poklepa"a zwierz$ po szyi. -Przyjad$ rano, gdy tylko przeka&$ Llauronowi wiadomo%', &e wracam do was i zaczekam na niego w obozie. Mocniej chwyci"a wodze. -Jeszcze chwila - powiedzia" Achmed i si$gn#" do kieszeni p"a szcza. - Potrafisz to przeczyta'? Wzi$"a od niego kawa"ek brezentu i podsun$"a do oczu, próbuj#c co% dojrze' w %wietle ksi$&yca. Rozb"ysn#" ma"y ognik. Drak zapali" hubk$. Rapsodia zmarszczy"a czo"o. - 112 -
uroczej damy jest mile widziany w naszych lasach. Mo&e gdy ju& si$ troch$ poznamy, wy%wiadczycie mi "ask$ i przyjmiecie moje zaproszenie. Dom jest skromny, ale "ó&ka wygodne, a jedzenie zdrowe.Zadbamy równie& o nowe odzienie dla was. Pod niebo buchn#" snop iskier, lecz zaraz porwa" je wiatr. - Zobaczymy - powiedzia" Achmed dyplomatycznie. - Mo&e co% nam opowiesz, Llauronie, na przyk"ad histori$ tej krainy - odezwa"a si$ Rapsodia. - Mówi"am Achmedowi i Grunthorowi, jakim wspania"ym jeste% gaw$dziarzem. P"omienie ogniska ta)czy"y na dobrotliwej twarzy starca. - Oczywi%cie, z przyjemno%ci#. Inwoker opar" "okcie na kolanach i opuszkami palców dotkn#" ust. Jego oczy b"yszcza"y w ciemno%ci. - Dawno temu, tak dawno, &e nawet Ten, Który Liczy, nie pa mi$ta kiedy, w czasach dzieci)stwa ziemi, pod Wielkim Bia"ym Drzewem, jeszcze wtedy m"odym drzewkiem, mieszka"a stara smoczyca. Jej królestwo ci#gn$"o si$ od pó"nocnej granicy królestwa Lirinów po po"udniowy skraj Hintervoldu. +y"a samotnie, bo by"a bardzo nieufna wobec obcych, zw"aszcza ludzi. Poniewa& mia"a ogromn# w"adz$ i nikt nie %mia" wej%' na jej terytorium, to miejsce stanowi"o dla wszystkich wielk# tajemnic$. Lirinom ufa"a, cho' ich rasa nie mog"a równa' si$ wiekiem z jej w"asn#. Lecz tak jak ona stanowili jedno%' ze swoj# ziemi# i &yli w pokoju z s#siadami. Pewnego dnia Elynsynos, bo tak brzmia"o imi$ smoczycy, spojrza"a na morze i zobaczy"a %wiat"o, jakiego nigdy wcze%niej nie widzia"a. W wodzie p"on#" ogie) zamkni$ty w ma"ej kryszta"owej kuli, sygna" dla marynarzy, latarnia w mroku. Po"#czenie dwóch przeciwstawnych &ywio"ów zafascynowa"o Elynsynos. Uzna"a to za znak, &e w powietrzu wisi zmiana. Nied"ugo potem do brzegów jej królestwa dobi" pewien &eglarz. Wysoki m$&czyzna o z"otej skórze pochodzi" z rasy staro&ytnych Serenów, rdzennych mieszka)ców wyspy Serendair lecej po drugiej stronie %wiata. Smoczyca wpad"a w jeszcze wi$ksze podniecenie, kiedy odkry"a, &e przybysz jest z Pierworodnych, jednej z pi$ciu ras stworzonych niemal wraz ze %wiatem. Smoki równie& nale&a"y do tej pi#tki. - A pozosta"e? - zapyta" Grunthor.
rasie, F'dorom, da" pocz#tek najniesforniejszy z &ywio"ów, ogie). Ale to inna historia, lepiej opowiada' j# w %wietle dnia. +eglarz mia" na imi$ Merithyn. By" odkrywc# w s"u&bie Gwylliama. Ostatni z sere)skich w"adców wys"a" go w podró&, nakazuj#c znale(' miejsce, w którym móg"by si$ osiedli' jego lud. Król wiedzia", &e rodzinna wyspa ulegnie zag"adzie. Chcia" uratowa' poddanych i kultur$ Serendair, cho' podejrzewam, &e mog"o mu równie& chodzi' o zachowanie w"adzy. Merithyn dotar" do ziem smoczycy, ale w przeciwie)stwie do innych %mia"ków uda"o mu si$ wej%' w ich g"#b. Mo&e dlatego &e jako przedstawiciel Pierworodnych, starszych nawet od rasy smoków, by" silniej zwi#zany z &ywio"ami ni& Elynsynos. Albo, co bardziej prawdopodobne, sama w"adczyni pozwoli"a mu do siebie dotrze'. Zafascynowana obcym, przybra"a ludzk# posta', kobiety z jego rasy. Postara"a si$ by' pi$kna. Wida' dobrze wybra"a, bo ujrzawszy j#, Merithyn od razu si$ zakocha". Elynsynos równie& straci"a dla niego g"ow$. Kiedy dowiedzia"a si$ o celu jego misji, uzna"a, &e proponuj#c jego ziomkom schronienie w swoim królestwie, zatrzyma go przy sobie na zawsze. Uradowany &eglarz wróci" na Serendair, &eby przekaza' w"adcy zaproszenie. Obieca" Elynsynos, &e niebawem wróci, i na dowód tego zostawi" jej latarni$ z p"ynnego ognia i wody, w której blasku wypatrzy"a go na morzu. Latarni$ nazywano %wiec# Crynelli od imienia sere)skiej królowej, która zrobi"a tak# lamp$ dla swojego kochanka &eglarza. Gwylliam ucieszy" si$ z dobrej wie%ci. W czasie nieobecno%ci Merythina rozpocz#" przygotowania do ewakuacji. Gotowych ju& by"o oko"o tysi#ca statków. Król czeka" tylko na sygna" od wys"annika, &eby odpowiednio dobra' sk"ad poszczególnych flotyll i w ten sposób zwi$kszy' szans$ ocalenia. Dowiedziawszy si$, &e nowe ziemie s# bezludne, uzna", &e obecno%' armii w pierwszej fali nie jest konieczna. Zamiast &o"nierzy wys"a" ludzi, którzy mieli zbudowa' nowy %wiat: in&ynierów, architektów, uzdrowicieli, rolników, murarzy, cie%lów, nauczycieli i filidów. Reprezentowane by"y wszystkie rasy, ale po"ow$ pierwszej floty stanowili Lirinowie, jako &e na drugim kontynencie mieszkali ich pobratymcy. Do ochrony uciekinierom przydzieli" liri)sk# wojowniczk$ i par$ osób z jej %wity. Oe-lendra by"a Iliachenva'ar... - Kim? - przerwa"a mu Rapsodia. - Iliachenva'ar, co w wolnym t"umaczeniu oznacza „w"adaj#ca %wietlistym mieczem". Chodzi o bro) zwan# Clarion Gwiazda Dnia, ognisty miecz, po%wiecony &ywio"owi ognia i eterowi, czyli „seren" w j$zyku Lirinów, Achmed tylko pokiwa" g"ow#.
- Ich ojcami by"o pi$' &ywio"ów: ziemia, wiatr, woda, eter i ogie). Najstarsi Serenowie zrodzili si$ z eteru, z którego zbudowane s# gwiazdy. Dzieci wody nazywa"y si$ Mythlin, od wiatru wywodzili si$ Kithowie. Smoki to potomstwo ziemi. Ostatniej - 113 -
- Tak wiec z Merithynem jako przewodnikiem i Oelendr# ja ko obro)czyni# - podj#" opowie%' Llauron - pierwsza flotylla by "a dobrze przygotowana do niebezpiecznej morskiej podró&y i osiedlenia si$ w krainie smoka. Druga flota, o podobnym sk"adzie, ale wi$kszej sile militarnej, wyruszy"a kilka tygodni po pierwszej. Trzecia czeka"a jeszcze d"u&ej. P"yn$"a z ni# armia i sam Gwylliam, który zosta" do ostatniej chwili, &eby zach$ci' do wyjazdu jak najwi$cej poddanych. W ko)cu wsiad" na pok"ad statku i patrzy", jak rodzinna wyspa znika za horyzontem. Podró& by"a bardzo ci$&ka. W po"owie drogi zerwa" si$ niespotykany sztorm. Legendy mówi#, &e wywo"a" go najgro(niejszy z demonów, &eby zniszczy' sere)skie flotylle. - Z twarzy Llaurona znikn#" wyraz natchnienia, a w oczach pojawi" si$ z"o%liwy b"ysk. - Oczywi%cie kiedy lepiej poznacie Cymrian, przekonacie si$, &e mieli o sobie wygórowane mniemanie. Uwa&ali, &e natura uwzi$"a si$ akurat na nich, cho'by ucierpieli równie& inni niewinni ludzie. Wracajmy jednak do naszej opowie%ci. Otó& statek Merithyna zaton#". Podobno wielki &eglarz zginaj, oddaj#c &ycie demonowi, który wywo"a" burz$, i w ten sposób ratuj#c pierwsz# flot$. Lecz jest o wiele bardziej prawdopodobne, &e by" jedynie przypadkow# ofiar# huraganu, gdy& jego statek prze"ama" si$ na pó" i poszed" na dno razem ze wszystkimi pasa&erami. Taki sam los spotka" kilka innych okr$tów. Gdy zabrak"o Merithyna, rol$ przewodnika wzi$"a na siebie Oelendr#, cho' sama jeszcze nie widzia"a nowych ziem. P"on#cy gwiezdny miecz s"u&y" jako latarnia w czasie szalej#cej burzy. W ko)cu pierwszej flocie cudem uda"o si$ dotrze' do brzegów Avonderre, i to blisko miejsca, gdzie po raz pierwszy odkrywca zarzuci" kotwic$. Kiedy po pewnym czasie uciekinierzy doszli do wniosku, &e przyby"y ju& wszystkie statki, Oelendra poprowadzi"a ich do krainy smoczycy. Zaraz jednak pojawi"y si$ dwie przeciwno%ci. Rapsodia nie s"ysza"a wcze%niej tej historii. - Jakie? - zapyta"a z ledwo hamowan# ciekawo%ci#. - Elynsynos oczywi%cie bardzo si$ zdenerwowa"a, &e Merithyn nie wróci". Przecie& tylko dla niego otworzy"a bramy króle stwa przed obcymi. W dodatku nie wiedzia"a, co si$ z nim sta"o. Po czu"a si$ zdradzona. Rozczarowanie by"oby zbyt "agodnym okre%leniem. Smoczyca wpad"a w prawdziwy sza", opu%ci"a prasta ry bór otaczaj#cy Wielkie Drzewo, uda"a si$ na pó"noc i schroni"a w jaskini na pustkowiu, gdzie na skale Merithyn wyry" przes"anie Gwylliama: „Z obj$' %mierci przybywamy w pokoju do tej pi$knej krainy". Uciekinierzy zawsze wypowiadali to zdanie, spotykaj#c
mieszka)ców tych stron. Tragedi# i ironi# losu jest to, &e gdyby Merithyn nie kocha" Elynsynos, ona dowiedzia"aby si$, co go spotka"o. Da" jej przecie& %wiec$ Crynelli, przedmiot niby zwyczajny, ale pot$&ny, "#cz#cy w sobie dwa przeciwstawne &ywio"y: wod$ i ogie). Gdyby mia" latarni$ przy sobie, kiedy statek szed" na dno, Elynsynos zobaczy"aby %wiat"o i mo&e zdo"a"aby go uratowa'. Ale on podarowa" jej %wiec$ Crynelli na znak oddania. Tak to niestety bywa z dobrymi intencjami. Teraz magiczny przedmiot s"u&y starcowi jako kó"ko do kluczy. Si$gn#" do kieszeni i wyj#" z niej ma"# kryszta"ow# kul$ wielko%ci orzecha. Pal#ce si$ w %rodku ma"e %wiate"ko o%wietli"o twarz inwokera, przy'miewaj#c blask ogniska. Rapsodia mimo woli otworzy"a usta w nabo&nym podziwie. - To %wieca Crynelli? Llauron zachichota". - Podobno. A mo&e bardzo dobra kopia. Nie mo&na do ko)ca ufa' handlarzom antyków. - Kupi"e% j#? Cenn# staro&ytno%'? - Tak. Zap"aci"em niez"# sumk$. - Wspomnia"e%, panie, o dwóch k"opotach - odezwa" si$ Achmed. Z pomarszczonej twarzy starca znikn#" u%miech. - Odje&d&aj#c, Merithyn nie wiedzia", &e Elynsonos nosi w sobie dziecko.
26 Dziecko? Smoczyca by"a ci$&arna? Inwoker roze%mia" si$, widz#c min$ Rapsodii. - Zabawne, co? - Nie dla mnie. Ja uwa&am, &e to smutne. Na pewno czu"a si$ samotna, przera&ona i zdradzona, a w dodatku uwi$ziona w nieswojej postaci. Gdy dziewczyna umilk"a, ognisko wyra(nie przygas"o. -I dlatego prawdopodobnie zrobi"a to, co zrobi"a - powiedzia" Llauron. - Czyli co? - ponagli" go Achmed, zniecierpliwiony gaw$dziarskimi sztuczkami. - Kiedy zobaczy"a, &e Merithyna nie ma w pierwszej fali uciekinierów, porzuci"a dzieci pod Wielkim Drzewem i odesz"a. - 114 -
- Dzieci? - powtórzy" Grunthor. Na d(wi$k jego g"osu Rapsodia drgn$"a. Bolg milcza" przez ca"y wieczór. - Tak. Elynsynos mia"a trzy córki, czego nale&a"o si$ spodzie wa', jako &e smoki s# sk"adaj# kilka jaj w odst$pie pewnego czasu. Powiada si$ równie&, &e s# bardzo odporne, wi$c mimo braku kar mi#cej matki male)stwa szybko uros"y. W ka&dym razie kiedy Cym rianie dotarli do Wielkiego Drzewa, spotkali trzy kobiety. Wysokie, o z"otej skórze i bardzo podobne do ojca, mia"y równie& cechy mat ki. Poniewa& z wygl#du przypomina"y staro&ytnych Serenów, ucie kinierzy z pierwszej floty od razu wyczuli w nich swoj# krew. Po dwóch najstarszych rasach na %wiecie odziedziczy"y niezwyk"e mo ce. !#czy"a je wi$( nie tylko z &ywio"ami, ale równie& z czasem, jako &e ich ojciec wielokrotnie przekracza" po"udnik zerowy. Posia da"y dar jasnowidzenia. Niestety z jego powodu wszystkie by"y sza lone, cho' w ró&nym stopniu. Najm"odsza Manwyn, która widzia"a przysz"o%', zachowywa"a si$ najdziwniej z sióstr. Cz$sto miewa"a wizje, mamrota"a co% do siebie jak ob"#kana. Nie brano powa&nie jej s"ów, bo trudno odró&ni' prawdziwe proroctwa od bredzenia wariatki, wi$c jej niezwyk"y dar w"a%ciwie si$ marnowa". *rednia Rhonwyn, o dobrym sercu, wydawa"a si$ ca"kiem zdrowa na umy%le, ale tylko w krótkich momentach, zanim tera(niejszo%', któr# zna"a najlepiej, stawa"a si$ przesz"o%ci#. Wtedy nie pami$ta"a nawet w"asnych my%li. Z nich trzech tylko najstarsza mog"a powita' przybyszów zza morza. Sekrety przesz"o%ci by"y mniej ulotne i niebezpieczne ni& wizje przysz"o%ci nawiedzaj#ce Manwyn oraz bardziej spójne i sensowne ni& wiedza %redniej siostry. W rezultacie Anwyn wiedzia"a, kim s# Cymrianie i po co przybyli do krainy jej matki Pierwsi uciekinierzy uznali j# za &yw# wi$( mi$dzy starym a nowym %wiatem, uczynili swoj# w"adczyni# i osiedlili si$ na jej terytorium, w zgodzie z zachodnimi s#siadami i liri)skim Realmalirem. Tymczasem druga flota w por$ spostrzeg"a, &e nadci#ga sztorm, ale i tak zaton$"o kilka statków. Kiedy burza ucich"a, okaza"o si$, &e &eglarze zboczyli z kursu i jest za pó(no na jego skorygowanie, zw"aszcza &e ju& przekroczyli zerowy po"udnik. Nied"ugo potem ujrzeli l#d. Zamiast szuka' raju Merithyna, dowódca MacQuieth postanowi" przybi' do brzegu. Trafili do niezamieszkanej krainy Manosse. Oni i ich potomkowie mieszkaj# tam do dzisiaj. Rapsodia i Belgowie spojrzeli po sobie. Niemal wszyscy na Serendair s"yszeli o legendarnym wojowniku. - MacQuieth to Kirsdarkenvar, „w"adaj#cy Kirsdarkiem", s"yn
nym wodnym mieczem. Uwa&ano go równie& za pana tego &ywio "u i mówiono, &e dlatego bezpiecznie przeprawi" si$ przez morze. I oczywi%cie by" bohaterem, który zabi" Tsoltana, przywódc$ wrogich si" w czasie wielkiej wojny. On... - Llauronie, zaczekaj chwil$ - przerwa"a mu Rapsodia. Nie za uwa&y"a, &e twarz Achmeda wykrzywia gniewny grymas. - Wyt"umacz, prosz$, dlaczego powiedzia"e%, &e w Manosse do dzisiaj mieszkaj# „oni i ich potomkowie"? Nie rozumiem. Przecie& od tamtego czasu min$"o czterna%cie wieków. Pierwsze pokolenie Cymrian ju& dawno nie &yje. Inwoker si$ za%mia". - Dobrze, zaraz ci wszystko wyja%ni$. Pierwsza generacja wy ruszy"a z Serendair, jednego z pi$ciu miejsc, w których zacz#" si$ Czas. Min$"a zerowy po"udnik i dotar"a do drugiego ze wspomnianych miejsc. W rezultacie czas straci" nad nimi w"adz$. Nie zestarzeli si$ jak inni %miertelnicy, lecz pozostali w wieku, w którym przekroczyli po"udnik. Wyj#tkiem by"y dzieci. Dorasta"y powoli, a& osi#gn$"y dojrza"o%' i na tym etapie si$ zatrzyma"y. - Jeste% jednym z nich? - zapyta" Achmed wprost. Llauron wybuchn#" %miechem. - Na Boga, nie, cho' czasami marz$ o d"ugowieczno%ci. Pewnie uwa&asz, ze bardzo dobrze si$ trzymam, m"ody cz"owieku. Je%li oka&ecie jeszcze troch$ cierpliwo%ci, doko)cz$ opowie%' o drugiej flocie. Kilka statków pop"yn$"o dalej na wschód, bo staro&ytnym Serenom i przedstawicielom innych pierworodnych ras nie spodoba"o si$ miejsce, które wybra" MacQuieth. Znale(li sobie ma"# bezludn# wysepk$ miedzy dwoma kontynentami, pob"ogos"awion# "agodnym klimatem, umiarkowanymi wiatrami i ciep"ym pr#dem morskim. By" to prawdziwy raj. Postanowili za"o&y' tam koloni$. Ich kraina to Gaematria, na ogó" zwana Wysp# Morskich Magów. Zosta"a nam jeszcze trzecia flota, która do ostatka czeka"a na wszystkich, którzy chcieli si$ uratowa'. P"yn#c pod wiatr, statki dotar"y na po"udnie od miejsca, gdzie wyl#dowa" Merythin z pierwsz# flotyll#, do wybrze&a obecnie nalecego do niezrzeszonych pa)stw i Sorboldu. W przeciwie)stwie do naszego dziewiczego boru, przez tysi#clecia strze&onego przez smoka, ziemie, do których przybi"a trzecia flota, okaza"y si$ bardzo niego%cinne. Wi$ksz# cz$%' powierzchni Sórboldu zajmuj# góry albo ja"owe stepy. W dodatku tamtejszym mieszka)com niezbyt przypad"a do gustu obecno%' intruzów. Nieraz starali si$ zepchn#' ich z powrotem do morza. Cymrianie wi$c nie mieli "atwego &ycia. Na szcz$%cie by" z nimi Gwylliam, cz"owiek praktyczny, urodzony - 115 -
przywódca, architekt z zami"owania i zdolny in&ynier. Dzi$ki jego pomys"owym wynalazkom i talentom wojskowym Cymrianie skutecznie bronili.si$ przed nieprzyjació"mi, którzy mieli nad nimi przewag$ liczebn#. Bardzo m#dra okaza"a si$ jego decyzja przydzielenia armii trzeciej floty, która opu%ci"a Serendair jako ostatnia. Po pierwsze, smoczyca potraktowa"a uciekinierów niejako naje(d(ców, ale jako zaproszonych go%ci. Po drugie, król zapewni" wyspie jak najd"u&ej ochron$, a po trzecie, zostawi" sobie ca"e wojsko do walki na najtrudniejszym z trzech cymria)skich frontów. Jego obowi#zkiem by"o zadba' o bezpiecze)stwo flot i wywi#za" si$ z niego najlepiej, jak móg". Gdyby demon wyruszy" za nimi, i tak w &aden sposób nie zdo"a"by go powstrzyma'. Achmed wyprostowa" si$ gwa"townie. -A wyruszy"? Llauron odwróci" wzrok. Gdy po chwili spojrza" na Draka, twarz mia" powa&n#. - Mo&liwe. Istnieje pewne proroctwo. - Proroctwo? Starzec u%miechn#" si$ do zas$pionej Rapsodii. - W epoce cyrmia)skiej by" okres, przed wielk# wojn#, kiedy Manwyn sypa"a przepowiedniami, zwykle na zebraniach Rady Cymria)skiej. Jedno z nich spisano po d"ugiej dyskusji. Oczywi%cie nie wiem, na ile ta historia jest prawdziwa, ale nauczy"em si$ jej na pami$' dawno temu. Chcecie pos"ucha'? - Tak - powiedzia"a Rapsodia, nagle zdj$ta dreszczem. - Có&, obawiam si$, &e za bardzo wybieg"em naprzód. Pozwólcie, &e na moment cofn$ si$ w przesz"o%'. Trzecia flota wywalczy"a sobie w ko)cu drog$ przez wrogie terytorium, czasami nawet dokonuj#c podbojów, a& dotar"a do gór na pomocnym kra)cu sorboldzkiej pustyni. Rozleg"e i niedost$pne pasmo odcina"o lece za nim obszary od reszty znanego %wiata. Od gór z kolei dzieli" je g"$boki kanion, ale za nim ci#gn$"y si$ równiny bogate w dobre gleby i skarby ziemi. Kraina by"a bezludna. Z wielu powodów, które wymieni"em, Gwylliam postanowi", &e tam osiedli si$ trzecia flota. Nazwa" swoje nowe królestwo Canrif, od cymria)skiegó s"owa oznaczaj#cego „wiek", bo zapowiedzia", &e w ci#gu stu lat powstanie w tamtych stronach najwi$ksza cywilizacja, jak# kiedykolwiek widzia" %wiat I tak si$ sta"o, cho' zdania mog# by' ró&ne. Flota sk"ada"a si$ z przedstawicieli wielu ras, o wielu potrzebach, a Gwylliam zadba" o wszystkich. Mieszka)cy wn$trza ziemi, Nai-nowie i Gwaddowie, urz#dzili sobie domy w
nieko)cz#cych si$ górskich tunelach. Ludzie osiedlili si$ na Przekl$tym Wrzosowisku i dalej, w Ukrytym Królestwie, gdzie znale(li pola i "#ki. Lirinowie za"o&yli wioski w ciemnym borze. Ponadto król zbudowa" wspania"e miasto w samych górach, skonstruowa" wielkie maszyny, które nape"nia"y podziemne jaskinie %wie&ym powietrzem, a zim# ciep"em. Powsta"y te& gigantyczne ku(nie, w których stale p"on#" ogie). Wykuwano w nich stal do budowy imperium i wyrobu broni. - Jak si$ nazywaj# te góry? - zapyta" Achmed. - Le na wschód od prowincji Bethe Corbair, za wschodni# granic# Rolandii. Od po"udnia granicz# z "a)cuchem sorboldzkim. Cymrianie nazwali je Manteidami, a Firbolgowie, którzy teraz w nich mieszkaj# - Z$bami. - Z$bami? - powtórzy"a Rapsodia. - Tak. Je%li je kiedy% zobaczycie, zrozumiecie dlaczego. Dawna chluba Canriru nale&y teraz do Firbolgów. To mroczna i niedost$pna kraina. - Mam nadzieje - mrukn#" Grunthor, zachowuj#c kamienn# twarz. Llauron u%miechn#" si$ i poci#gn#" "yk ze srebrnego pucharka.Pewnego dnia, pi$'dziesi#t lat po wyl#dowaniu, pierwsza i trzecia flota si$ spotka"y. Zapanowa"a niezmierna rado%', ale jednocze%nie wynik"o du&e zamieszanie. Dawni poddani Gwylliama, którzy wyruszyli w pierwszej fali, oraz ich potomkowie przysi$gli lojalno%' nowej w"adczyni, Anwyn. Poniewa& druga flota osiedli"a si$ daleko w Manosse i nie by"o od niej &adnych wie%ci, powsta" dylemat, co robi' dalej. Cymrianie chcieli znowu by' jednym ludem, &eby zachowa' dawn# kultur$, a tak&e zdoby' w"adz$ nad ca"o%ci# no wych terytoriów. Gwylliam i Anwyn mieli pod swoim panowaniem ca"# Rolandi$ i Sorbold oraz Canrif. Lirinowie trzymali si$ osobno, ale pozostawali sojusznikami Anwyn. Na szcz$%cie znaleziono pokojowe rozwi#zanie. Wszyscy Cymrianie spotkali si$ na wielkiej radzie, pierwszym z tego rodzaju zgromadze), i wybrali Anwyn i Gwylliama na w"adców zjednoczonego królestwa. Z my%l# o za"o&eniu dynastii, ta dwójka postanowi"a sformalizowa' uni$ i zawar"a ma"&e)stwo. Kochali si$? - spyta"a Rapsodia. Inwoker spojrza" na ni# dziwnie. Wiatr rozwiewa" jego siwe w"osy. - Pisma o tym nie wspominaj#. Ale wspólnie zapocz#tkowali epok$ cymria)sk#, najwspanialszy okres w dziejach tych ziem. Rz#dzili w pokoju i dobrobycie przez ponad trzysta lat. - A co z proroctwem? - zainteresowa" si$ Achmed. - Ach, tak. Oelendra, o której wam wspomnia"em, mia"a sk"on- 116 -
no%' do lekkich uroje). Nie spodziewa"a si$, &e na jej barkach spocznie przywództwo nad pierwsz# flot#, ale musia"a je przyj#', kiedy zgin#" Merithyn. By"a przekonana, &e na statku Gwylliama przyby"o do nowego %wiata wielkie z"o. Na radzie, gdy w"adcy og"osili swoje zar$czyny, spyta"a Manwyn, czy jej podejrzenia s# s"uszne. Odpowied( wyroczni brzmia"a:
króla " królowej.Lecz Anwyn wywodzi"a si$ z rasy smoków i mog"a j# u"agodzi' tylko %mier' m$&a. Kiedy jej armia zaatakowa"a jego twierdze, z kolei Gwylliama za%lepi"a nienawi%'. Postanowi" zniszczy' &on$ i jej sojuszników. Nie da si$ opisa' siedmiuset lat rozlewu krwi, który wkrótce nast#pi". Wam nie starczy"oby czasu, a mnie odwagi. Wystarczy powiedzie', &e cho' narodziny i rozkwit epoki cymria)skiej by"y wspania"e, koniec okaza" si$ tragiczny. Zwyci$stwa b"yskotliwego, ale okrutnego Anboma, genera"a Gwylliama, nad pierwsz# flot#, a potem nad Lirinami, których w"adczyni zdo"a"a przeci#gn#' na swoj# stron$, uczyni"y jego imi$ najbardziej znienawidzonym s"owem w ich j$zyku. Natomiast armia Anwyn sia"a spustoszenie w%ród trzeciej floty, a& w ko)cu nie wiadomo by"o, kto wygrywa, a kto ponosi kiesk$. W rezultacie nikt nie okry" si$ chwa"# i dlatego potomkowie Cymrian, którzy obecnie &yj# w podzielonych królestwach, wol# nie ujawnia' swojego rodowodu. -Wiec powiadasz, panie, &e okre%lenie „Cymrianin" jest tutaj obelg#? - wtr#ci" Achmed. Rapsodia d(gn$"a go "okciem w &ebra, lecz Llauron tylko si$ u%miechn#". - Dla wielu ludzi tak. Czas jednak zaciera pami$' i s# tacy,którzy pami$taj# tylko o dawnej pot$dze Cymrian, a nie o nieszcz$%ciach, jakie sprowadzili na ten kraj. Wr$cz si$ ich czci, ale g"ównie dlatego, &e wi$kszo%ci# prowincji Holandii, Manosse i Wysp# Morskich Magów rz#dz# ich potomkowie. - To kto w ko)cu zwyci$&y"? - zapyta" Grunthor. - Ani jedna strona, ani druga. Anwyn zabi"a m$&a, a przynaj mniej tak twierdzi"a. Nikt króla ju& nie zobaczy", wiec jej uwierzono. Dziwne, bo Gwylliam by" w"a%ciwie nie%miertelny, odporny na wszelkie urazy, w przeciwie)stwie do swoich poddanych, którzy nie starzeli si$ ani nie chorowali, ale mogli si$ wykrwawi' jak ka&dy cz"owiek. Mo&e sta"o si$ tak dlatego, &e zosta" na wyspie, &eby dogl#da' ewakuacji, ostatni j# opu%ci", ostatni przekroczy" zerowy po"udnik i dlatego w nowym %wiecie nie czyha"y na niego &adne niebezpiecze)stwa. W ka&dym razie triumfuj#ca Anywn zjawi"a si$ na radzie, og"osi"a zwyci$stwo oraz przej$cie w"adzy nad Cymrianami i ich ziemiami. Ku jej konsternacji zgromadzenie wyp$dzi"o j# z królestwa. Cho' wygra"a siedemsetletni# wojn$ i zamordowa"a znienawidzonego m$&a, w ko)cu straci"a wszystko. Smutne, co? -Tak - powiedzia"a Rapsodia. - Gdzie jest teraz Anwyn? Llauron dopi" nalewk$ i wrzuci" pucharek do worka. - Pisma mówi#, &e wycofa"a si$ do górskiej kryjówki po%ród Bia"ych Szczytów Hintervoldu, daleko od swojego dawnego terytorium.
Nieproszony wyruszy! z ostatnimi, przyby! z pierwszymi, Szukaj"c nowego gospodarza w nowym miejscu. Zdoby! moc, b#d"c pierwszym, Straci! j", b#d"c ostatnim. Niczego nie$wiadomi gospodarze %ywi" go$cia, A on, ca!y w u$miechach, Sekretnie zatruwa straw#, Zazdro$nie strzeg"c swojej w!adzy. Gospodarz nigdy nie sp!odzi dzieci, Ale nieproszony go$& b#dzie próbowa! si# rozmno%y&.
Zapad"a cisza. Ca"a czwórka przez d"ug# chwil$ zastanawia"a si$ nad niejasnym proroctwem. Pierwszy odezwa" si$ Grunthor: -Nie mam poj$cia, co to znaczy, %wi$ty cz"owieku. Podsuniesz nam jaki% trop? Llauron u%miechn#" si$. -Ja te& nie mam poj$cia, przyjacielu. Jak ju& mówi"em, Man wyn by"a szalona i cz$sto mamrota"a bez "adu i sk"adu. Wtedy nikt nie zwraca" na proroctwo uwagi, ale patrz#c wstecz, mo&na jej s"owa uzna' za przepowiedni$, &e z wyspy przyb$dzie prastare z"o: „przyby" z pierwszymi". Z pocz#tku demon by" s"aby, ale rós" w si"$, a& przej#" w"adz$ na t# krain#. D"onie Rapsodii nagle zrobi"y si$ zimne. -I rzeczywi%cie tak si$ sta"o? Twarz starca posmutnia"a. - Trudno powiedzie', moja droga. W ko)cu to Gwylliam i An wyn po"o&yli kres epoce cymria)skiej, sprowadzaj#c %mier' i zni szczenie na swój w"asny lud. - W jaki sposób? - zapyta" Achmed. - Nie wiem, czy ju& przed wydarzeniem, od którego wszystko si$ zacz$"o, by"y mi$dzy nimi nieporozumienia. Przypuszczam, &e tak, bo podobne rzeczy nie dziej# si$ nagl$ i bez powodu. Mówi#c wprost, Gwylliam zbi" &on$. Historia nie odnotowa"a, dlaczego to zrobi", ale jego czyn poci#gn#" za sob# fatalne skutki. Anwyn wróci"a w%ciek"a na zachód i wezwa"a dawnych poddanych z pierwszej floty, &eby bronili jej honoru. Dosz"o do nieodwracalnego roz"amu w narodzie, jako &e pierwsze pokolenie Cymrian i ich potomkowie uwa&ali si$ za jeden lud, lojalny wobec - 117 -
Od czasu do czasu jaki% nieszcz$%nik wyrusza do niej, &eby zdoby' wiedz$ o przesz"o%ci. Ostatecznie Anwyn jest przede wszystkim jasnowidzem. Nie wiadomo jednak, czy którykolwiek j# odnalaz". - Wiec co si$ dzieje teraz? - spyta" Achmed. - Có&, Cymrianie nigdy nie pod(wign$li si$ z upadku, cho' od wojny min$"o prawie czterysta lat. Nie odbudowali dawnej pot$gi,lecz zasymilowali si$ ze s"abszymi s#siadami. Naprawd$ wielka szkoda. Dzi$ki wi$zi z &ywio"ami i czasem dokonali ogromnego skoku cywilizacyjnego. Bez nich silne królestwo si$ podzieli"o i dr$czone niepokojami cofn$"o do czasów sprzed wspania"ego rozkwitu nauki, sztuki, handlu, architektury i medycyny. W rezultacie my jeste%my do%' prymitywnym ludem. Nawet w religii nast#pi" roz"am. Kiedy% mieli%my jedn# wiar$, teraz na terenach zasiedlonych przez pierwsz# flot$ panuje filidzki kult natury. Wi$kszo%' mieszka)ców Rolandii to wyznawcy Jedynego Boga, czasami zwanego Stwórc#. G"ow# tego Ko%cio"a jest patriarcha. Jego bazylika znajduje si$ w %wi$tym mie%cie Sepulvarta, które le&y na po"udniu, w pobli&u granicy z Sorboldem. Te& szkoda, bo przecie& wszyscy czcimy jednego Boga. Szkoda, &e nawet w kwestii wierze) jeste%my podzieleni. Wojna wisi w powietrzu. Na pozór jest spokojnie, ale kilka ostatnich dziesi$cioleci to ci#g"e potyczki graniczne, niewyt"umaczone napa%ci na wioski i miasteczka, powoduj#ce straszliwe zniszczenia. Napi$cia rasowe rosn# i nikt nie ma poj$cia, dlaczego dochodzi do aktów terroru. Nie wiedz# nawet ci, którzy ich dokonuj#. To przera&aj#ce. Co mog"oby zasypa' przepa%' mi$dzy wami, zapobiec wojnie? - zapyta"a Rapsodia. Llauron westchn#". Nie wiem, czy cokolwiek da si$ to zrobi', moja droga Tu& przed tym, jak Anwyn wykluczono z rady, jej siostra Manwyn próbowa"a interweniowa', twierdz#c, &e istnieje nadzieja na zjednoczenie i pokój. Nikt jej nie uwierzy". Wszyscy uznali, &e Manwyn-stara si$ ratowa' siostr$ przed utrat# w"adzy. - Jak brzmia"o proroctwo? - spyta" Achmed. Llauron zamkn#" oczy.
Krew daje pocz"tek %ycia, ziemia - straw#, Niebo daje marzenia w %yciu i wieczno$& po $mierci. Tym b#dzie dla siebie Troje, jedno dla drugiego.
Rada nie zrozumia"a przepowiedni, podobnie jak wy. By"o jasne, &e trzej wybawiciele to Anwyn i jej siostry. Dlatego podejrzewano, &e wyroczni chodzi o to, &eby uchroni' królow# Cymrian przed wygnaniem. Anbom, genera" Gwylliama, zapyta" Manwyn w bardzo niegrzeczny sposób, co znacz# jej s"owa. W odpowiedzi us"ysza" be"kot: Gdy rozpoczyna si! "ycie, Krew si! #$czy, lecz jednocze%nie zostaje przelana. Zbyt #atwo dzieli, by mo"na zasypa& przepa%&. Ziemia nale"y do wszystkich, ale jest dzielona z pokolenia na pokolenie. Tylko Niebo jest niepodzielne; dzi!ki niemu znowu zapanuje pokój i jedno%&. Je%li chcesz przywróci& #ad, generale, pilnuj Nieba, "eby nie spad#o.
-Anborn wpad" w sza" i rykn#", &e brednie powinna zachowa' dla siebie. Manwyn opu%ci"a rad$, ale na odchodnym wyg"osi"a jeszcze jedno proroctwo: „Generale, wpierw musisz uleczy' siebie. Po %mierci Gwylliama ty jeste% królem &o"nierzy, ale póki nie znajdziesz najbardziej bezbronnego ze swoich ziomków i nie otoczyszgo opiek#, nie b$dziesz godny wybaczenia. Odkupisz winy albo bez rozgrzeszenia umrzesz". -I tak si$ sta"o? -Nie mam poj$cia. To by"a sprawa miedzy nim a Stwórc#. Có&,panowie, je%li nigdzie si$ nie wybieracie, jeste%cie mile widziani w moim domu. Mog$ wam zaproponowa' "ó&ka, k#piel i nowe ubrania. Grunthor i Rapsodia spojrzeli na Achmeda, który po chwili skin#" g"ow#. Olbrzym u%miechn#" si$ z zadowoleniem. - To bardzo mi"e z twojej strony, %wi$ty cz"owieku. - Rapsodia poklepa"a wielkoluda po ramieniu, kiedy we trójk$ ruszyli za starcem. -Grunthorze, do inwokerów, patriarchów, beninsonów i innych kap"anów wy&szej rangi nale&y si$ zwraca' „wasza wielebno%'", a nie „%wi$ty cz"owieku". Bolg chwyci" j# za r$k$. -Lepiej przyspiesz kroku, bo si$ zgubisz.
Zjawi si# Troje, odejd" wcze$nie, przyb#d" pó'no: Dziecko Kiwi, Dziecko Ziemi, Dziecko Nieba. Ka%dy cz!owiek, zrodzony z krwi, Chodzi po ziemi i z niej %yje, Si#ga nieba i znajduje pod nim schronienie, Dopiero umar!y staje si# cz#$ci" gwiazd. - 118 -
- Stephena nie obchodz# rodowody. Jest mi"y, pasjonuje si$ hi stori#. Je%li interesuj# ci$ cymria)skie dzieje, powinna% go pozna'. W jego twierdzy mie%ci si$ muzeum. Wiem, &e z rado%ci# by ci je pokaza". W#tpi$, czy cz$sto spotyka si$ z takimi pro%bami. -Naprawd$? zapyta"a z roztargnieniem. Obserwowa"a towarzyszy. Achmed robi" dyski do cwellana. Grunthor dosta" od Gavina now# bro), miedzy innymi d"ugi zakrzywiony miecz, który nazwa" Kozikiem. Gdy do"#czy" %wie&e nabytki do zestawu %mierciono%nych narz$dzi, który nosi" na plecach, przypomina" gigantycznego je&a o gro(nych kolcach. Po chwili przenios"a wzrok z powrotem na inwokera. -Jak to daleko? - Trzy do czterech dni marszu. - Wzi#" j# za ramiona. – Mam nadziej$, &e podoba"o ci si$ u mnie. Ja bardzo polubi"em twoje towarzystwo. - By"o cudownie - powiedzia"a szczerze, naci#gaj#c na g"ow$ kaptur nowego p"aszcza. - Du&o si$ nauczy"am. Czy mog$ jako% odwdzi$czy' ci si$ za dobro'? - W"a%ciwie tak - przyzna" Llauron, powa&niej#c. - Przeka& lordowi Stephenowi mój list. Prosz$ w nim, &eby pokaza" ci pewien manuskrypt. Jako Bajarka na pewno "atwo uczysz si$ obcych j$zyków. Nie powinna% mie' trudno%ci z odczytaniem staro&ytnego sere)skiego. Chcia"bym, &eby% go przyswoi"a, bo wtedy mogliby%my si$ w nim porozumiewa'. Dowiedzia"a% si$ wielu rzeczy o Cymrianach i o rosn#cych niepokojach, które gro nowym podzia"em tej ziemi. Donosi"aby% mi, co dzieje si$ w kraju. Rapsodia spojrza"a na niego zaskoczona, Inwokerowi s"u&y"o tysi#ce zwiadowców i le%ników. Nie potrafi"a sobie wyobrazi', jak# warto%' mog"yby dla niego mie' jej raporty. - Ch$tnie ci pomog$, Llauronie, ale... - Doskonale. I pami$taj, Rapsodio, cho' pochodzisz z ludu, mo &esz by' u&yteczna w królewskiej sprawie. - Chodzi o ochron$ natury i Wielkiego Bia"ego Drzewa? - Tak, i o kwestie polityczne. - Nie rozumiem. W oczach starca pojawi"o si$ zniecierpliwienie, ale g"os pozosta" "agodny. -Zjednoczenie Cymrian. Sadzi"em, &e to jasne. Moim zdaniem nic nie uratuje nas przed ostateczn# zag"ad#, je%li Rolandia, Sorbold i mo&e nawet królestwo Bolgów nie po"#cz# si$ pod nowym w"adc# albo w"adczyni# z cymria)skiego rodu. Najwy&sza pora, zwa&ywszy na te wszystkie niewyt"umaczalne akty przemocy. Jeste% wie%niaczk# - prosz$, nie obra&aj si$, wi$kszo%' moich wiernych to
27 Firbolgowie czuli si$ nieswojo w twierdzy Llaurona. Nie chcieli, by zobaczy" ich który% z wiernych, stale kr$c#cych si$ w pobli&u Wielkiego Drzewa. S"uce przerazi"y si$ na ich widok, zw"aszcza Gwen, która otrzyma"a niewdzi$czne zadanie uszycia im nowych ubra). Po pierwszej przymiarce Grunthora Rapsodia mia"a okazj$ sprawdzi' nowo nabyte umiej$tno%ci medyczne, bo gospodyni dosta"a palpitacji. Zaopatrzeni w prowiant i ciep"e odzienie go%cie zacz$li szykowa' si$ do drogi. Llauron wygl#da" na niepocieszonego, - Dok#d teraz pójdziesz, moja droga? - spyta" ze smutkiem. - Na wschód - odpar"a Rapsodia. Wola"a nie mówi', &e Achmed i Grunthor zamierzaj# odnale(' królestwo Firbolgów. Ten pomys" wcale si$ jej nie podoba". Co noc do pó(na we troje omawiali dalsze plany, lecz Achmed nie chcia" wyja%nia' swoich decyzji, mówi#c, &e porozmawiaj# o nich, kiedy opuszcz# ziemie inwokera. Po kilku gor#cych dyskusjach uzgodnili, &e b$d# si$ trzyma' razem, póki lepiej nie poznaj# kraju. Dopiero wtedy postanowi#, gdzie zamieszka Rapsodia. Dziewczyna tyle czasu "udzi"a si$ nadziej# powrotu na wysp$, &e jeszcze nie pogodzi"a si$ z my%l# o zostaniu na zawsze w nowym %wiecie. Llaurion zerkn#" przez rami$ na Firbolgów. -Na wschód. Hm... W takim razie dam ci list polecaj#cy do mo jego drogiego przyjaciela, lorda Stephena Navarne. Jest regentem prowincji granicz#cej z nami od wschodu i diukiem. Mi"y cz"owiek. My%l$, &e go polubisz. I wiem, &e ty jemu przypadniesz do gustu. W jego oczach pojawi" si$ dziwny b"ysk. Rapsodii nie spodoba" si$ podtekst zawarty w s"owach inwokera, ale powstrzyma"a si$ od uwag. - Wszyscy troje - doda" pospiesznie starzec, jakby czyta" jej w my%lach. - Diuk? Chcesz, &ebym... &eby%my wpadli w odwiedziny do diuka? - Tak. A o co chodzi? Na policzki Rapsodu wype"z" rumieniec. - Ale& Llauronie, dlaczego regent mia"by wpu%ci' za próg ko go% takiego jak ja? Nie pochodz$ z królewskiego rodu. – Mia"a nadziej$, &e Llauron nie domy%li" si$ jej dawnej profesji. Inwoker u%miechn#" si$ po ojcowsku. - 119 -
wie%niacy - ale masz "adn# twarz i dar przekonywania. Mog"aby% bardzo mi pomóc. Rapsodia os"upia"a. -Ja? Przecie& nie znam tu nikogo. Kto mnie wys"ucha? Nawet nie wiedzia"am o istnieniu Cymrian, póki nie spotka"am ciebie, Llauronie. Inwoker uj#" jej d"o). -Ka&dy, kto na ciebie spojrzy, b$dzie wr$cz spija" s"owa z two ich ust, moja droga. A teraz powiedz, czy zrobisz to, o co ci$ pro sz$. Chcesz, &eby na tych ziemiach zapanowa" pokój, prawda? -Tak. Nagle zacz$"a dr&e'. -1 &eby sko)czy"a si$ przemoc, zabijanie i okaleczanie niewinnych kobiet i dzieci? - Oczywi%cie. Ja tylko... - Jeste%my gotowi, panienko! - zawo"a" Grunthor. Achmed zarzuci" worek na plecy i skin#" g"ow#. Rapsodia spojrza"a na Llaurona. - Kogo widzisz jako króla? - Nikogo. Decyzja b$dzie nale&a"a do rady. Pami$tasz, co ci mówi"em o cymria)skich pogl#dach i zwyczajach. W"adców obie ra si$ ze wzgl$du na umiej$tno%' rz#dzenia i cho' zwykle wi#&e si$ ona ze szlachectwem, nie jest przypisana do jednego rodu, tak jak u innych nacji. Nie zapominaj o negatywnym nastawieniu wielu ludzi do Cymrian i b#d( dyskretna. Osoby o cymria)skim pochodzeniu rzadko si$ do niego przyznaj#, ale tylko kto% taki jest w stanie zjednoczy' podzielone narody, skoro zabrak"o Anwyn i Gwylliama. Informuj mnie o swoich poczynaniach. - Nie jestem pewna, co w"a%ciwie mam robi'. - Ruszamy! - ponagli" j# Achmed. Llauron u%miechn#" si$ szeroko. -Nienaganne maniery, co? Chod(, musz$ si$ z nimi po&egna'. Zaraz przynios$ ci list. Powodzenia, moja droga.
Wkrótce prastary bór ust#pi" miejsca polom uprawnym i wioskom zbudowanym z oszcz$dno%ci# materia"ów charakterystyczn# dla filidzkich osad. Navame okaza"o si$ regionem do%' g$sto zaludnionym, droga by"a mocno ucz$szczana. Gdy las si$ przerzedzi" i nie mogli w por$ uskakiwa' w zaro%la, postanowili korzysta' ze szlaku tylko w ostateczno%ci, a i%' g"ównie zagajnikami. Po kilku milach w$drówki przez terytorium Navame trafili na grup$ wiejskich dzieci, które biega"y po lesie. W zimowym s"o)cu bawi"y si$ w gr$ podobn# do berka. Wozy zaprz$&one w wo"y od czasu do czasu opryskiwa"y je brej#, co wywo"ywa"o tylko salwy weso"ego %miechu. Firbolgowie cofn$li si$ w krzaki, Rapsodia zrobi"a jeszcze kilka kroków. Widok rado%ci z powodu tak zwyczajnego wydarzenia jak odwil& wzbudzi" w niej jednocze%nie ból i ciep"e uczucia, przywo"a" wspomnienia. Kiedy dzieci zacz$"y obrzuca' si$ b"otem, raptem zapragn$"a podbiec i przy"#czy' si$ do nich. Smutek, który od tak dawna w sobie dusi"a, ulotni" si$ w jednej chwili, porwany przez ciep"y wiatr. Nagle us"ysza"a stukot kopyt, t"umiony przez rozmok"# ziemi$. Obejrza"a si$ przez rami$ i zobaczy"a galopuj#cego le%nym duktem czarnego ogiera. Malcy w pierwszej chwili go nie dostrzegli, poch"oni$ci zabaw#. Z garde" dwóch kobiet jad#cych na wozie z sianem wyrwa" si$ okrzyk przera&enia. Wo(nica zacz#" rozpaczliwie macha' do dzieci, które stan$"y jak wryte po%rodku go%ci)ca. Je(dziec nie zwalnia". Nim Grunthor zd#&y" j# powstrzyma', Rapsodia wyskoczy"a z kryjówki, rozgoni"a dzieci i ustawi"a si$ na drodze p$dz#cego rumaka. S"ysz#c "oskot kopyt i r&enie, odruchowo zas"oni"a g"ow$. Nieznajomy w ostatniej chwili wstrzyma" wierzchowca, mamrocz#c brzydkie przekle)stwa. Spojrza" na ni# z góry lazurowymi (renicami, w których p"on#" gniew. -Do diab"a, kobieto! - rykn#". - Stratowa"bym ci$, gdybym si$ nie ba", &e okulawi$ konia. Rapsodia wyprostowa"a si$ powoli i zmierzy"a go wzrokiem. Z jej oczu sypa"y si$ iskry, nadaj#c im intensywnie zielon# barw$ wiosennej trawy. Na wykrzywionym obliczu m$&czyzny odmalowa"o si$ zaskoczenie gwa"town# reakcj# dziewczyny. W tym samym momencie z jej ust pop"yn$"y kwieciste wi#zanki znane z dawnych lat sp$dzonych na ulicy. Nieznajomy w pierwszej chwili os"upia", a potem u%miechn#" si$ lekko. Zdj#" he"m i uwa&nie przyjrza" si$ drobnej postaci, która zagradza"a mu drog$. Jego rysy wyda"y si$ Rapsodu dziwnie znajome, cho' na pewno
Las na wschód od twierdzy inwokera by" rzadszy i m"odszy od pierwotnej puszczy otaczaj#cej Wielkie Bia"e Drzewo. Przez jaki% czas szli po w"asnych %ladach. Niedaleko wioski Tref-Y-Gwartheg skr$cili na pomoc, &eby unikn#' kontaktu z mieszka)cami. Od Gavina Rapsodia dowiedzia"a si$, &e Gwynwood jest rozleg"y jak pó" jej ojczystej wyspy, a liri)skie lasy s# od niego jeszcze trzy razy wi$ksze. Odnalezienie le%nego traktu prowadz#cego do prowincji Navarne zaj$"o im prawie dwa dni. - 120 -
nigdy tego cz"owieka nie widzia"a. Muskularnego cia"a nie powstydzi"by si$ m"odzieniec, lecz w"osy i broda, czarne jak smo"a, by"y przetykane siwizn#, a twarz zdradza"a wiek %redni Je(dziec mia" na sobie kolczug$ z czarnych kó"ek i stalowe naramienniki, z których sp"ywa"a ci$&ka czarna opo)cza. - No, no, taki j$zyk u damy - odezwa" si$ z sarkazmem. Jestem przera&ony, pani. - Raczej przera&aj#cy - odpali"a Rapsodia, prostuj#c ramiona. I najwyra(niej równie& %lepy. Nie widzia"e%, panie, &e na drodze s# dzieci? - Widzia"em. +o"nierz odchyli" si$ do ty"u na siodle i u%miechn#" szerzej. Odnosi"o si$ wra&enie, &e taki wyraz niecz$sto go%ci na surowym obliczu. Gniew Rapsodii przerodzi" si$ we w%ciek"o%'. -I pewnie nie przysz"o ci do g"owy, panie, &eby zwolni' albo spróbowa' je wymin#'? - Istotnie. Z mojego do%wiadczenia wynika, &e zwykle uciekaj# przed p$dz#cym koniem. Tego rodzaju wiedz$ dobrze jest wcze%nie sobie przyswoi'. - A je%li im jej nie wpojono?! - krzykn$"a Rapsodia. – Gdyby% je stratowa", panie? M$&czyzna wzruszy" ramionami. -Drobne przeszkody zwykle nie s# gro(ne dla mojego wierz chowca. Powinna% wzi#' sobie t$ uwag$ do serca. Sama nie jeste% zbyt du&a. Gar%' rzadkiego b"ota trafi"a go w twarz i sp"yn$"a na pier%. - Zejd(, to przekonasz si$, &e pozory myl#! - rzuci"a Rapsodia, si$gaj#c po miecz. - Je%li co% z niego zostanie, ksi$&niczko, b$dziemy mieli kolacj$ - rozleg" si$ grzmi#cy g"os. Je(dziec odwróci" si$ i zobaczy" wychodz#cego z zaro%li gigantycznego Firbolga. Konie poci#gowe zar&a"y w panice, jedna z kobiet wrzasn$"a. Wo(nica strzeli" z bata, wóz szarpn#" i potoczy" si$ b"otnistym szlakiem. Dzieci ju& dawno si$ rozpierzch"y. +o"nierz odchyli" g"ow$ i rykn#" %miechem. -Patrzcie no! Pi$kna i bestia towarzyszami podró&y. Ciekawostka. Mo&e przynajmniej poka&esz twarz, pani, skoro ja ods"oni"em przy"bic$. Chyba &e si$ boisz. Wytar" ma( z czo"a i policzków. Dziewczyna gwa"townym ruchem odrzuci"a kaptur. +o"nierz otworzy" szeroko ze zdumienia oczy. . - Wiem, kim jeste%. Rapsodia, prawda?
- Sk#d wiesz, panie? - wykrztusi"a. - Studiowa"a% u Gavina i wie%' o tobie si$ rozesz"a. Musz$ przyzna', &e le%nicy dok"adnie ci$ opisali. P"on#cy w niej jeszcze przed chwil# gniew raptem zgas". Poczu"a zimne dreszcze. -Jak to? M$&czyzna w"o&y" he"m. -Mo&e istnie' tylko jeden taki wybryk natury. Zejd( mi z drogi, je%li nie chcesz zobaczy' z bliska nowych podków mojego rumaka. - Doprawdy? A kim ty jeste%? Nie znam twojego imienia. Je(dziec chwyci" wodze. - Istotnie. Cmokn#" na konia i odjecha" galopem. Rapsodia zd#&y"a uskoczy' mu z drogi, ale zosta"a opryskana b"otem.
Zabawne przedstawienie, panienko - burkn#" Grunthor z irytacj#. - Ruszajmy wreszcie. Dziewczyna z grubsza oczy%ci"a p"aszcz i skin$"a g"ow#. Kiedy zesz"a z traktu w przydro&ne krzaki, us"ysza"a cichy g"os: -Panienko? Wstrzyma"a oddech i zerkn$"a za siebie. Ujrza"a ma"ego ch"opca, mo&e siedmioletniego, przycupni$tego w chaszczach porastaj#cych skraj drogi. Nachyli"a si$ nad nim z trosk#. -Nie jeste% ranny? - Nic mi nie jest, panienko. Pomog"a mu wsta'. - Jak masz na imi$? Ch"opiec spojrza" na Grunthora i u%miechn#" si$. -Robin. Gigant odwzajemni" u%miech. Rapsodia poczu"a %ciskanie w gardle. Takie imi$ nosi" jeden z jej braci. -I wiem, jak si$ nazywa tamten rycerz. -Naprawd$? Jak? Malec przybra" wa&n# min$. -Anbom, panienko.
28 Stra&nik pe"ni#cy wart$ u bram Haguefort, twierdzy lorda Stephena Navarne, wezwa" szambelana. Gerald Owen s"u&y" u diuka od ponad dwudziestu lat i widzia" przez ten czas niejedno, ale nawet on w pierwszej chwili os"upia". Dwoje z trojga podró&nych, drobna kobieta o zachwycaj#cych zie- 121 -
- Odsu) si$, Owen. Sam ich przywitam. Rozleg"y si$ szybkie kroki i chwil$ pó(niej ci$&kie drzwi otworzy"y si$ szeroko. Sta" w nich u%miechni$ty m$&czyzna mniej wi$cej wzrostu Achmeda, m"ody i pe"en energii, z pierwszymi nitkami siwizny w jasnych w"osach. Podobnie jak u Anborna, drobne zmarszczki stanowi"y kontrast z m"odzie)cz# sylwetk#. Rapsodia przysz"o do g"owy, &e to cecha charakterystyczna wygl#du Cymrian, %wiadectwo d"ugowieczno%ci, któr# zawdzi$czali podró&y przez czas. Diuk móg" by' jednym z nich. Uk"oni" si$ dwornie. - Witajcie! Jestem Stephen Navame. Wchod(cie, prosz$. Da" znak szambelanowi. Gerald Owen, nadal lekko oszo"omiony, zamruga" i pospiesznie otworzy" drugie skrzyd"o mahoniowych drzwi. Rapsodia i Grunthor z"o&yli gospodarzowi uprzejme uk"ony, Achmed nieznacznie skin#" g"ow#. - Dzi$kuj$, milordzie - powiedzia"a dziewczyna. - Mam nadziej$, &e nie zjawili%my si$ nie w por$. - Oczywi%cie, &e nie - zapewni" diuk i u%miechn#" si$, mruc oczy niebieskie jak górskie chabry. -I prosz$, mówcie mi Stephen. Ciesz$ si$ z waszych odwiedzin. Musz$ podzi$kowa' Llauronowi. Czy podró& by"a spokojna? Trójka przyjació" spojrza"a po sobie. - Na ogó" - odpar" Achmed, uprzedzaj#c Rapsodi$. Lord Stephen zerkn#" na niego, zaskoczony chropawym g"osem, po czym skin#" na go%ci, &eby poszli za nim. - Jeste%cie g"odni? Wkrótce b$dzie obiad, ale tymczasem mogliby%my co% wam poda'. - Nie, dzi$kujemy - powiedzia"a Rapsodia za wszystkich.
lonych oczach i &ylasty m$&czyzna wy&szy od niej o g"ow$, mia"o na sobie p"aszcze z kapturami.
Owen poczu" lekkie rozczarowanie, bo ch$tnie zobaczy"by nieznajom# w ca"ej okaza"o%ci, ale jednocze%nie doszed" do wniosku, &e jej towarzysza lepiej nie ogl#da' bez okrycia. Obok nich sta"o ogromne monstrum. Na widok jego wystaj#cych k"ów szambelanowi mocniej zabi"o serce. -Có&, chyba wszystko jest w porz#dku - wykrztusi", po raz pi#ty przeczytawszy list od inwokera Llaurona. - Wejd(cie, prosz$. Otworzy" bram$ i skin#" g"ow# stra&nikom, którzy opu%cili posterunki i ruszyli do twierdzy na ko)cu dziwnego orszaku. Zamek by" pi$kny, o klasycznych Uniach, z ró&owo-br#zowego kamienia. Po murach pi#" si$ bluszcz, teraz bezlistny i szary. Latem z pewno%ci# tworzy" gruby zielony gobelin. Wokó" dziedzi)ca ci#gn$"y si$ ogrody, w których l%ni"y ka"u&e z topniej#cego %niegu. Kiedy dotarli do du&ych wrót z rze(bionego ciemnego mahoniu, Gerald Owen odwróci" si$ do go%ci. -Zaczekacie tu "askawie, a ja powiadomi$ lorda Stephena o waszym przybyciu. Uk"oni" si$ i wszed" do %rodka. Korzystaj#c z okazji, Rapsodia rozejrza"a si$ z ciekawo%ci#. Twierdza Stephena Navame sta"a na szczycie "agodnego wzniesienia, z trzech stron otoczona faluj#cymi wzgórzami, z czwartej lasem. Po drodze Grunthor rzuci" uwag$ na temat licznych ukrytych fortyfikacji. Wed"ug niego mimo spokojnej, harmonijnej architektury zamek by" dobrze przygotowany do obrony. Rapsodia zauwa&y"a, &e przemy%lne umocnienia zrobi"y wra&enie na jej przyjacio"ach. Szambelan zostawi" drzwi lekko uchylone, &eby nie zamyka' ich go%ciom przed nosem. Gdy Achmed opar" si$ o nie niedbale, otworzy"y si$ szerzej. W holu pe"nym ech rozbrzmia" g"$boki tenor. -I jest w towarzystwie giganta. Jakiego? Do ich uszu dobieg"a niepewna odpowied( Geralda Owena: - Chyba Firbolga, milordzie. - Wspaniale! Podejrzewam, &e na spotkaniu u regenta w przysz"ym miesi#cu b$d$ jedynym cz"owiekiem, który jad" obiad z Firbolgiem. Wprowad( ich, z ca"ym szacunkiem nale&nym go%ciom. Na moment zapad"a cisza. - Tak, milordzie.
Do posi"ku nakryto w okaza"ej jadalni ze sto"em tak d"ugim, &e zmie%ci"by si$ przy nim legion go%ci. Zajmuj#ce po"udniow# %cian$ wielkie oszklone okno wychodzi"o na dziedziniec i ksi#&$ce ziemie. Naprzeciwko znajdowa" si$ ogromny kominek. Grunthor rzuci" uwag$, &e mo&na by na nim upiec wo"u, co wzbudzi"o weso"o%' pana domu. - *wietny pomys"! Wypróbujemy go na urodziny Melly, które zbiegaj# si$ z pierwszym dniem wiosny, wi$c zwyczajowo przygotowujemy wielk# uczt$. -Kto to jest Melly? Diuk wskaza" skinieniem g"owy wisz#cy nad kominkiem du&y olejny portret w ozdobnej z"otej ramie. Przedstawia" smuk"#, ciemnow"os# kobiet$ o nie%mia"ym u%miechu. U jej boku sta" mniej wi$- 122 -
cej siedmioletni ch"opiec z weso"ymi niebieskozielonymi oczami i mahoniowymi w"osami. Siedz#ca na jej kolanach malutka dziewczynka mia"a jasne loki i czarne oczka. - Melly, w"a%ciwie Melisande, moja córka. Tutaj, jako niemowl$, z moj# &on# Lydi# i naszym synem Gwydionem. - Mo&emy pó(niej pozna' twoj# rodzin$? - zapyta"a Rapsodia. - Dzieci b$d# zachwycone spotkaniem z wami. - A &ona? - Jestem wdowcem. U%miech znikn#" z twarzy Rapsodii. - Przykro mi to s"ysze' - mrukn#" Grunthor i ze wspó"czuciem poklepa" lorda Stephen# po plecach. Nieco zbyt mocno. - Dzi$kuj$. Min$"y ju& cztery lata. Gwydion chyba pogodzi" si$ ze %mierci# matki, a Melisande oczywi%cie jej nie pami$ta. - W tym momencie otworzy"y si$ drzwi i do sali weszli kucharze. Siadajcie, prosz$, do sto"u.
Lord Stephen poda" jej rami$ i wskaza" drog$ Firbolgom. - T$dy, prosz$. Ruszy" ku drzwiom znajduj#cym si$ w %cianie kominkowej. Skórzane podeszwy jego butów stuka"y g"o%no o wypolerowan# marmurow# posadzk$. Llauron pisze, &e wiecie o napa%ciach - zagai" Stephen, wr$czaj#c Achmedowi szklaneczk$ nalewki. Drak sta" przy du&ym oknie wychodz#cym na wschód i patrzy" na "agodne wzgórza Navame. Po dziedzi)cu goni"o si$ ze %miechem dwoje dzieci. Na ich widok twarz diuka rozja%ni" u%miech. - Gwydion i Melisande - powiedzia", odwracaj#c si$ do Rapsodii. - Napomkn#" to i owo - odpar" Achmed niedba"ym tonem i skinieniem g"owy wskaza" pot$&ny kamienny mur, jeszcze nieuko)czony, który ci#gn#" si$ na pomoc niemal po horyzont. Dlatego wznosicie wa"y obronne? Grunthor siedzia" rozparty na skórzanej sofie, z nogami opartymi na stoliku. Gospodarz poda" mu szklaneczk$ ciemnobursztynowego p"ynu i wróci" do dwójki go%ci wygl#daj#cych przez okno. - Tak. Navarne to przede wszystkim ma"e w"oski i osady sk"adaj#ce si$ z dwóch lub trzech gospodarstw, a z mojego zamku do stolicy jest kilka dni jazdy. Gdy najbli&szy posterunek znajduje si$ w odleg"o%ci dwóch dni drogi, wie% zostanie ca"kiem zniszczona i nikt nie dowie si$ o tym przez wiele tygodni. Z pocz#tku próbowa"em g$%ciej rozmieszcza' oddzia"y, ale nic to nie da"o. Postanowi"em wi$c otoczy' murem jak najwi$kszy obszar. Zaprosi"em wie%niaków, &eby przenie%li si$ w obr$b nowej fortecy, i cz$%' tak zrobi"a. Inni woleli ryzykowa', zostaj#c na swojej ziemi. Uszanowa"em ich wol$. Teren wewn#trz wa"ów z czasem si$ zaludni, co niew#tpliwie zak"óci mi spo kój, ale to niewielka cena za bezpiecze)stwo moich poddanych. Prawd$ mówi#c, nie wiem, czy te %rodki ostro&no%ci cokolwiek pomog#, ale póki oddycham, musz$ spróbowa' ka°o rozwi#zania. To cecha dobrego przywódcy - stwierdzi"a Rapsodia, obserwuj#c murarzy. Na podstawie ich wzrostu oceni"a, &e kamienna %ciana ma ponad dziesi$' "okci wysoko%ci. Wrogowie, których chcia" powstrzyma' lord Stephen, musieli by' naprawd$ gro(ni. Twarz ksi$cia spowa&nia"a po raz pierwszy, odk#d go poznali. - Mam te& osobisty powód, &eby podejmowa' tego rodzaju dzia"ania. Ofiarami jednego z najazdów by"y moja &ona i jej siostra. Wyjrza" na podwórzec, z którego po nadej%ciu odwil&y ca"kiem znikn#" %nieg. Weso"e %miechy dzieci nagle zabrzmia"y jak dysonans. Cho' lord Stephen mówi" bez bólu, jedynie ze smutkiem, serce
Na stó" wjecha"y jeszcze cztery dodatkowe tace z pieczonym dzikim ptactwem, zanim Grunthor wreszcie si$ nasyci". Porcelanowe pó"miski ze s"odkimi bulwami i duszonymi ziemniakami by"y wymieniane jeszcze dwa albo trzy razy. Rapsodia tylko czerwienia"a ze wstydu. Gospodarz nie zwa&a" na jej zak"opotanie, tylko wo"a" o dok"adki, najwyra(niej zadowolony, &e gigantowi odpowiada jego kuchnia. W ko)cu, po wch"oni$ciu takiej ilo%ci jedzenia, która wystarczy"aby dla ca"ej armii diuka, Grunthor oznajmi", &e ma do%', i wytar" usta serwetk# z cienkiego p"ótna. -Pycha, ale nie zjem ju& ani k$sa. Achmed twierdz#co pokiwa" g"ow#, a Rapsodia zas"oni"a twarz r$kami. - Ciesz$ si$, &e wam smakowa"o - powiedzia" Stephen, wstaj#c od sto"u. - Zapraszam teraz do mojego gabinetu. Pocz$stuj$ was canderia)sk# nalewk#. Llauron napisa", &e interesuje was muzeum.Trzeba do niego przej%' kawa"ek drogi, wi$c przyda si$ co% na wzmocnienie i rozgrzewk$, prawda? - Jak najbardziej - odpar" Achmed. Rapsodia spojrza"a na niego zaskoczona. Drak rzadko odzywa" si$ przy nowo poznanych ludziach. Jak na niego, wypowied( by"a niemal jowialna. Najwyra(niej lord Stephen przypad" mu do gustu jak jeszcze nikt do tej pory. Ona mia"a podobne odczucia. Diuka cechowa"a niespotykana otwarto%'. We wszystkim, co robi" i mówi", wyczuwa"o si$ pasj$ i ciekawo%' %wiata. - 123 -
Rapsodii %cisn#" &al. -Szczerze wspó"czuj$ - powiedzia"a. Diuk poci#gn#" du&y "yk ze szklaneczki. To by"o cztery lata temu. Melisande dopiero zacz$"a chodzi'.Lydia wybra"a si$ do Navame, &eby kupi' jej buty. Moja &ona i szwagierka bardzo lubi"y wyprawy do miasta. Mog"y si$ wtedy do woli nagada', z"o&y' par$ wizyt. Córka z nimi nie pojecha"a, bo, szcz$%cie w nieszcz$%ciu, z"apa"a przezi$bienie. W drodze powrotnej zosta"y napadni$te przez oddzia" liri)skich &o"nierzy. Oszcz$dz$ ci szczegó"ów, powiem jedynie, &e kiedy j# znalaz"em, %ciska"a w r$kach buciki. Nie nadawa"y si$ do u&ytku; plamy krwi nie zesz"y. Rapsodii "zy nap"yn$"y do oczu, natomiast Achmed i Grunthor tylko uprzejmie pokiwali g"owami. Z pewno%ci# nie by"a to najstraszniejsza historia, z jak# si$ w &yciu zetkn$li. Najdziwniejsze, &e &o"nierze schwytani na gor#cym uczynku wypierali si$ udzia"u w masakrze, cho' nie istnia"y najmniejsze w#tpliwo%ci co do ich winy. Nawet id#c na %mier', ka&dy z nich przysi$ga", &e nic nie wie o napa%ci Lirinowie s# naszymi s#siadami i znam ich dobrze. Zawsze uwa&a"em ich za szlachetn# ras$. Uchylanie si$ od odpowiedzialno%ci za w"asne czyny jest zupe"nie do nich niepodobne. Patrz#c na egzekucj$, prawie wyzby"em si$ nienawi%ci. Wszyscy sprawiali wra&enie kompletnie oszo"omionych. Bardzo dziwne. Bolgowie wymienili spojrzenia. - Rzeczywi%cie. Czy tylko Lirinowie atakuj# wasze wioski i miasta? - zapyta" Achmed. - Nie, i to równie& jest osobliwe w tych napa%ciach. Bior# w nich udzia" tak&e obywatele Rolandii. Prawd$ mówi#c, na podobnych okrucie)stwach, do których dochodzi"o w innych prowincjach i w Tyrianie, przy"apywano nawet &o"nierzy z Navarne. Przysi$gam na &ycie syna i córki, &e nie wysy"a"em tam &adnych oddzia"ów. Nie mam poj$cia, co si$ dzieje. Najgorsze, &e nowym celem ataków s# teraz dzieci. Otworzy" okno i zawo"a": -Gwydion, Melisande, chod(cie na gór$! Brat i siostra przerwali zabaw$ i z rezygnacj# ruszyli przez dziedziniec. Stephen zaczeka", a& dotr# do drzwi, w których ju& sta" szambelan. Potem odwróci" si$ do go%ci. -Przepraszam, ale ostatnio znikn$"o prawie dwadzie%cioro dzieci z naszej prowincji. Niektóre wykradziono spod ich w"a snych domów. Cia" innych nie znaleziono w miejscach potyczek, wi$c tylko si$ domy%lamy, &e zosta"y porwane, by' mo&e na sprze-
da&. Odzyskano tylko jedno, kiedy ojciec i wuj pojechali za napastnikami, pochodz#cymi zreszt# z Navarne. I tym razem z"oczy)cy przysi$gali, &e nie maj# poj$cia, sk#d wzi$"y si$ przy nich dzieci, cho' trzymali je pod stra. Zupe"nie jakby ca"y kraj nagle straci" pami$'. Lord Stephen wychyli" nalewk$ i odstawi" szklaneczk$ na biurko, a nast$pnie poci#gn#" za sznurek dzwonka. Chwil$ pó(niej w progu stan$"a s"uca. - Tak, milordzie? - Rosello, wyk#p dzieci, daj im czyste ubrania i przyprowad( do go%ci. Kobieta skin$"a g"ow# i wysz"a, rzucaj#c kos$ spojrzenie na potwora, który opiera" nogi o stolik jej pana.
Godzin$ pó(niej drzwi otworzy"y si$ gwa"townie i do gabinetu wpad"y dzieci. Rzuci"y si$ do ojca. Stephen przykl#k" i otworzy" ramiona. U%ciska" córk$ i syna tak mocno, &e zacz$li chichota'. W pewnym momencie dziewczynka zauwa&y"a Rapsodi$. Przesta"a si$ %mia'. -Tatusiu, kto to jest? Lord Stephen przesta" baraszkowa' z ch"opcem. -Zachowujesz si$ niegrzecznie - upomnia" córk$ dok"adnie ta kim samym tonem, jakiego u&ywa" ojciec Rapsodii. - To nasi go%cie. Zaprosi"em was tutaj, &eby%cie ich poznali. Ta pani ma na imi$ Rapsodia. Zdaje si$, &e masz jej co% do powiedzenia. Dziewczynka nadal patrzy"a na ni# szeroko otwartymi oczami, podobnie jak brat. Na twarzy diuka odmalowa"o si$ ojcowskie niezadowolenie. - No, Melly? - Jeste% pi$kna - powiedzia"a dziewczynka z zachwytem. Stephen poczerwienia" z zak"opotania. - Oczywi%cie masz racje, ale nie o to mi chodzi"o. -Lecz w zupe"no%ci wystarczy - odezwa"a si$ Rapsodia weso"o. Belgowie wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Szybko jed nak u%wiadomili sobie, &e ich nadzieja jest z"udna. Bajarka z u%miechem podesz"a do dzieci. - Mi"o was pozna', Melisande i Gwydionie. Mog$ wam przed stawi' moich dwóch przyjació", Achmeda i Grunthora? Dziewczynka nie odrywa"a oczu od jej twarzy, natomiast Gwydion przeniós" wzrok na Firbolgów i u%miechn#" si$ od ucha do ucha. - Cze%' - powiedzia", wyci#gaj#c r$k$ do Grunthora. Wielkolud u%cisn#" d"o) ch"opca, staraj#c si$ nie zadrapa' go pa- 124 -
zurami. Gwydion ruszy" nast$pnie w stron$ okna i uk"oni" si$ lekko Achmedowi. - B$dziesz moj# now# mam#? - zapyta"a Melisande, Tym razem na twarzy Rapsodii odmalowa" si$ taki sam wyraz zak"opotania jak na obliczu lorda Stephena. Grunthor za%mia" si$ g"o%no. - Mój staruszek zawsze mawia", &e dzieci to jedyne, co nie po zwala cz"owiekowi &y' wiecznie, bo z ich powodu umiera si$ ze wstydu co najmniej raz dziennie. - Gdyby rzeczywi%cie tak by"o, odwiedzaliby%cie mnie teraz na cmentarzu - odpar" diuk ze %miechem. - Przepraszam za córk$, pani. - Niepotrzebnie - odpar"a Pie%niarka i ukucn$"a przed dziewczynk#. - Jeste% %liczna. Ile masz lat, Melisande? - Pi$'. Chcia"aby% mie' córeczk$? Lord Stephen ju& otwiera" usta, lecz Rapsodia powstrzyma"a go gestem i uj$"a drobne r#czki Melly. W czarnych oczach dostrzeg"a samotno%', od której %cisn$"o si$ jej serce. Wiedzia"a doskonale, co czuje dziecko pozbawione matki. - Tak, ale tylko tak# wyj#tkow# jak ty. -Nie lubisz ch"opców? - zapyta" Gwydion od okna. Achmed u%miechn#" si$ mimo woli. -Gdyby kto% mnie potrzebowa", id$ do wielkiej sali - oznajmi" diuk. - Zamierzam skoczy' z balkonu. Rapsodia przenios"a wzrok na ksi#&$cego syna. - Owszem, bardzo lubi$ ch"opców - zapewni"a z powag# i doda "a: - Gdyby wasz tata si$ zgodzi", mog"abym was oboje adoptowa'. Stephen chcia" co% powiedzie', lecz uprzedzi"a go, zwracaj#c si$ do Melisande. - Ale chyba nie by"by to dobry pomys", bo sporo podró&uj$ i nigdy nie przebywam d"ugo w jednym miejscu. Mog$ natomiast zosta' wasz# honorow# babci#. - Babci#? - powtórzy" Gwydion z pow#tpiewaniem. - Nie jeste% a& taka stara. Rapsodia u%miechn$"a si$ ze smutkiem. - Owszem. Widzicie, jestem pó"-Lirink#, wiec starzej$ si$ ina czej ni& zwykli ludzie. Wierzcie mi, &e nadaj$ si$ na babci$. - Co by to dla nas oznacza"o? - spyta" Gwydion, pocieraj#c bro d$ kciukiem i palcem wskazuj#cym, dok"adnie w taki sposób jak ojciec, kiedy si$ nad czym% zastanawia". Rapsodia wyprostowa"a si$ i prowadz#c Melisande za r#czk$, podesz"a do biurka. Usiad"a, wzi$"a ma"# na kolana. Skin$"a na Gwydiona. Ch"opiec podszed" i uj#" jej wyci#gni$t# d"o).
Po pierwsze i najwa&niejsze, b$dziecie dla mnie wyj#tkowi i najdro&si na %wiecie. Po drugie, codziennie rano o wschodzie s"o)ca i wieczorem, kiedy pojawiaj# si$ gwiazdy, pomy%l$ o was, odmawiaj#c modlitwy. *piewam je niebu, wi$c mo&e kiedy% mnie us"yszycie. Kto wie? Gdy poczujecie si$ samotni, przypomnijcie sobie, &e kto% o was my%li z mi"o%ci#. Mo&e zrobi si$ wam l&ej na sercu. - B$dziesz nas kocha'? - spyta"a Melly ze "zami w oczach. Rapsodia z trudem si$ opanowa"a. - Tak. Ju& kocham. - Naprawd$? - zapyta" jej brat z niedowierzaniem. Spojrza"a mu g"$boko w oczy. - Nigdy bym was nie ok"ama"a, zw"aszcza w takiej sprawie. Zerkn$"a na Stephena i dostrzeg"a podziw w jego oczach. Ogar n#" j# strach, &e za wiele sobie pozwala. - Postaram si$ was odwiedza'. B$d$ przys"a' prezenty i listy, ale najwa&niejsze b$dzie tutaj. - Pokaza"a na swoje serce. - Co wy na to? Chcecie zosta' moimi pierwszymi wnukami? - Tak! - zawo"a" Gwydion. Melisande tylko kiwn$"a g"ow#, zbyt przej$ta, &eby mówi'. Rapsodia podnios"a wzrok na diuka i zrobi"o si$ jej nieswojo. Zbyt %mia"o sobie poczyna"a jak na osob$ o jej statusie, nadu&y"a go%cinno%ci, wykaza"a si$ brakiem dobrego wychowania. - To znaczy, je%li wasz tata si$ zgodzi. - Oczywi%cie - rzuci" lord Stephen pospiesznie, uprzedzaj#c b"agania dzieci. - Dzi$kuj$. No, a teraz pora do "ó&ek. W tym momencie po&a"owa", &e Rapsodia nie rozwa&y"a pierwszej pro%by Melisande. Odwróci" si$ do Achmeda. Zajrzymy do muzeum?
29 Ma"y budynek z takiego samego ró&owo-br#zowego kamienia jak zamek sta" na uboczu, ciemny, zamkni$ty na g"ucho. Przy drzwiach nie p"on$"y pochodnie. Kiedy szli w jego stron$, zaczaj sypa' %nieg. Poniewa& nadci#gn#" zmierzch, Rapsodia przystan$"a na chwil$, &eby od%piewa' wieczorne vespery. W rezultacie wszyscy w twierdzy przerwali swoje zaj$cia. Melisande i Gwydion, którzy obserwowali j# z balkonu, - 125 -
wznie%li okrzyki, kiedy sko)czy"a. Rapsodia wybuchne"a %miechem, ale si$ zarumieni"a. -Id(cie do "ó&ek! - krzykn#" gro(nie lord Stephen. Poda" Rapsodii rami$. W drugiej r$ce trzyma" pochodni$. Przy drzwiach wyj#" z kieszeni p"aszcza ogromny mosi$&ny klucz ozdobiony %limacznic#. Przekr$ci" go w zamku z wyra(nym trudem; muzeum chyba nie by"o cz$sto odwiedzane. Grunthor pomóg" mu otworzy' skrzypi#ce wrota. W blasku pochodni kamienna budowla, pe"na eksponatów i pos#gów, których nikt nie ogl#da", bardziej przypomina"a mauzoleum. Lord Stephen szed" przez niewielkie pomieszczenie i d"ugim knotem na mosi$&nym uchwycie zapala" kinkiety z gi$tego szk"a. Gdy sko)czy", we wn$trzu na tyle poja%nia"o, &e mo&na by nawet czyta'. - Imponuj#ce. Te %wieczniki daj# sporo %wiat"a – zauwa&y"a Rapsodia. - Wynalazek przywódcy Cymrian, lorda Gwylliama ap Rendlara ap Evandera tuatha Gwylliama, czasami zwanego Gwylliamem Wizjonerem. Mia" wiele talentów, by" wynalazc# i in&ynierem, miewa" %wietne pomys"y. Kinkiety s# zrobione ze szk"a, które najpierw rozgrzano, a nast$pnie wygi$to na metalowym walcu, tak &e %wiat"o odbija si$ od l%ni#cej powierzchni i jest przez ni# wzmacniane. - S"ysza"am o lordzie Gwylliamie. Tymczasem Achmed i Grunthor ogl#dali malowid"a i rze(by. W pewnym momencie olbrzym zatrzyma" si$ przed w#skimi scho dami i spojrza" w gór$, jakby ocenia", czy si$ zmie%ci, po czym ru szy" dalej. - Czy to jego pe"ne imi$? - zapyta"a Rapsodia. - Tak - odpar" Stephen z zapa"em. - Kiedy pierwsza i trzecia flota spotka"y si$ po pi$'dziesi$ciu latach i postanowi"y, &e wraz z drug# stworz# jedno pa)stwo, pojawi" si$ k"opot z nazwiskami. Cymrianie nie wiedzieli, czy bra' je od floty, z któr# tu przybyli, od rodu czy rasy, zw"aszcza &e ka&da rasa mia"a w tej kwestii w"asne zwyczaje. Wymy%lili wi$c prosty system, który mogli przyj#' wszyscy. Po imieniu nast$powa"y imiona dwóch przodków tej samej p"ci, a dalej imi$ przedstawiciela pierwszej generacji, od którego si$ wywodzi". Ojcem lorda Gwylliama by" król Rendlar, jego dziadkiem król Evander, a on sam nale&a" do pierwszego pokolenia. - Rozumiem. Nagle przej#" j# zimny dreszcz. Lord Stephen przy okazji odpowiedzia" na cz$%' pytania, które kiedy% zada" Achmed. De czasu up"yn$"o mi$dzy ich w$drówk# korzeniem Wielkiego Drzewa a
przybyciem flot do nowej ziemi? Cho' diuk nie wymieni" &adnych dat, by"o oczywiste, &e miedzy Trinianem, który szykowa" si$ do koronacji, kiedy opuszczali Serendair, a Gwylliamem panowa"o co najmniej kilku królów. Zerkn$"a na Achmeda. Drak pilnie studiowa" gruby wolumin z projektami architektonicznymi sporz#dzonymi przez Gwylliama, ale wiedzia"a, &e uwa&nie s"ucha ich rozmowy. - A tak przy okazji, to kopia - wyja%ni" gospodarz. – Orygina"y zbutwia"y i rozpad"y si$ dawno temu. Kolejne pokolenia mia"y swoich historyków, których zadaniem by"o, miedzy innymi, kopiowanie najwa&niejszych dzie", &eby je zachowa' dla potomno%ci. Obawiam si$, &e w tym procesie pomini$to wiele cennych szczegó"ów. - Ile pokole) przemin$"o od czasu l#dowania? - zapyta" Achmed z oboj$tn# min#, nie odrywaj#c wzroku od planu systemu wentylacyjnego. Lord Stephen sta" przed rega"em z równo ustawionymi manuskryptami. - Pi$'dziesi#t trzy. - Zdj#" z pó"ki ksi$g$ oprawion# w skór$ i zdmuchn#" z niej kurz. - To jest podr$cznik starosere)skiego wraz ze s"ownikiem, o który prosi" Llauron. - Wr$czy" tom Rapsodii. Obawiam si$ jednak, &e nie jest kompletny. Niewiele wiadomo o tym j$zyku. - Rozumiem. Dzi$kuj$. - Kim s# ci brzydcy ludzie? - zapyta" Grunthor, wskazuj#c ma"e pos#&ki. Diuk za%mia" si$, podchodz#c do Bolga. - To Manteidy, prorokinie: Manwyn, Rhonwyn i Anwyn, któr# tutaj wida' tak&e razem z m$&em Gwylliamem. Dziwna mieszanka ras. Ich ojcem by" staro&ytny Seren, wysoki, szczup"y, o z"otej skórze, natomiast matk# - miedziana smoczyca. Powinni%cie zobaczy' obrazy. Na nich s# jeszcze paskudniejsze. Manwyn ma p"omiennorude w"osy, a oczy jak lustra. - Ma? - powtórzy"a Rapsodia. - To ona jeszcze &yje? - Tak. Jest wieszczk# w mie%cie Yarim. Tam stoi jej %wi#tynia, chyba &e ju& si$ zawali"a. - Ile masz lat, panie? - zapyta" Grunthor wprost. - Nale&ysz do pierwszej generacji? Stephen wybuchn#" %miechem. - Nie. Sko)czy"em pi$'dziesi#t sze%' lat, czyli, jak s#dz$, prze&y"em jedn# trzeci# &ycia. Jestem niemowl$ciem w porównaniu z przedstawicielami pierwszego pokolenia. - Raptem spowa&nia". Ch$tnie odpowiem na wasze pytania, ale musicie wiedzie', &e inni Cymrianie i ich potomkowie s# bardzo skryci. Wielu wstydzi si$ swo- 126 -
jego pochodzenia, cho' taki sam rodowód maj# wszyscy ksi#&$ta Rolandii i wi$kszo%' benisonów. Dziwne, popl#tane losy. - Co jest na górze? - zainteresowa" si$ Achmed. Stephen natychmiast si$ o&ywi". Niemal podbieg" do schodów. -Chod(cie, poka&$ wam.
-W moim wypadku sytuacja przedstawia si$ troch$ inaczej, gdy& benison Navame jest równocze%nie B"ogos"awi#cym Avonderre, diecezji najpot$&niejszej nie tylko w Rolandii, ale chyba na ca"ym kontynencie. Jego jedynym rywalem jest B"ogos"awi#cy Sorboldu, zarazem g"owa ca"ego Ko%cio"a, a nie tylko dwóch ma"ych prowincji. Nienawidz# si$ szczerze. Tylko Stwórca wie, co si$ stanie, kiedy obecny patriarcha umrze. W ka&dym razie Navarne, B"ogos"awi#cy Avonderre, nie wtr#ca si$ zbytnio w tutejsz# polityk$,z czego bardzo si$ ciesz$. Ma swoje w"asne cele... Tam pod szk"em umieszczone s# ryciny bazylik, najlepszych zachowanych arcydzie" cymria)skiej architektury. Wprawdzie górskie miasto Canrif by"o du&o bardziej imponuj#ce, ale zosta"o zniszczone przez Bolgów, którzy opanowali ziemie Gwylliama. Bez obrazy, Grunthorze. -Nie wzi#"em sobie tego do serca - rzuci" olbrzym z roztargnieniem, zaj$ty ogl#daniem rze(by smoka. Rapsodia dosz"a do wniosku, &e lord Stephen najwyra(niej nie domy%la si$, z jakiej rasy pochodzi Achmed. Nic dziwnego. Ona te& z pocz#tku nie zdawa"a sobie sprawy, &e jej drugi towarzysz podró&y jest Firbolgiem. Ruszy"a za gospodarzem. -Oto dobry przyk"ad po"#czenia cymria)skiego geniuszu, kul tury, wierze) religijnych i filozofii. Staro&ytni Cymrianie wierzyli, &e pi$' %wi$tych &ywio"ów jest (ród"em wszelkiej mocy we wszech%wiecie, dlatego wzniesione przez nich bazyliki s# w pewnym sensie ho"dem dla ka°o z nich. Rapsodia z zainteresowanie przyjrza"a si$ grawiurom. Wszystkie wykona" ten sam artysta, przedstawiaj#c najdrobniejsze detale architektoniczne, czasami nawet pojedyncze kamienie, z których zbudowano %wi#tynie. Najbardziej oryginalna okaza"a si$ bazylika w Avonderre, w kszta"cie dziobu wielkiego statku wbitego w pla&$ u stóp skalnego urwiska. Na drugiej rycinie mo&na by"o zobaczy' cz$%' kompleksu widoczn# tylko przy odp"ywie. Z pewno%ci# o tej w"a%nie budowli opowiadali jej Belgowie. Lord Stephen u%miechn#" si$, zadowolony z wra&enia, jakie wywar"a na go%ciu jego kolekcja. -To nadmorski ko%ció" Jedynego Boga, Pana Morza, w staro &ytnym j$zyku Abbat Mythlinis. Rapsodia odwzajemni"a u%miech., Abbat Mythlinis" znaczy"o „ojciec zrodzonych z oceanu", prastarej rasy, znanej w starym %wiecie pod nazw# Mythlin. Zerkn$"a na Achmeda i Grunthora, ale na szcz$%cie nie dostrzeg"a na ich twarzach %ladu rozbawienia; obaj spokojnie ogl#dali eksponaty.
W pomieszczeniu na górze sta" du&y pos#g miedzianego smoka ozdobiony klejnotami i z"oceniami, teraz zmatowia"ymi. Gotowa do skoku bestia wygl#da"a jak &ywa, mia"a ostre pazury i k"y, stalowe mi$%nie, dziko%' w oczach. - Oto jej wysoko%' smoczyca Elynsynos, która rz#dzi"a tymi ziemiami, nim przybyli Cymrianie - wyja%ni" Stephen. - Podobno by"a bardzo gro(na. Od pocz#tku czasu skutecznie broni"a swojej krainy przed lud(mi, póki nie zjawi" si$ Merithyn Odkrywca. Zaprowadzi" go%ci pod przeciwleg"# %cian$, na której wisia"y obrazy. Na jednym z nich, pod portretem surowego m$&czyzny w mitrze i z amuletem na szyi, widnia" sam lord Stephen, tylko troch$ m"odszy. Wszyscy przedstawieni na obrazach mieli podobne nakrycia g"owy i szaty jak cz"owiek o zaci$tej twarzy. - Kim s# ci ludzie? - zapyta"a Rapsodia. - Ten na ko)cu to patriarcha, teraz du&o starszy, a pozosta"ych pi$ciu to s"ucy mu benisonowie. W dolnym rz$dzie widzimy diuków rz#dz#cych ziemiami, w których benisonowie maj# swoje diecezje. Z wyj#tkiem tego. - Pokaza" na nieco starszego od siebie m$&czyzn$ o takich samych niebieskich oczach i kasztanowych w"osach. - Tristan Steward, lord regent Rolandii i jednocze%nie ksi#&$ Bethany, najwi$kszej prowincji. Chocia& ka&da kraina teoretycznie jest samodzielna, lord regent dowodzi armi# i ustanawia prawa, których reszta musi przestrzega'. Zwykle nie ma z tym k"opotów; w wi$kszo%ci jeste%my spokrewnieni. Tristan to mój kuzyn. Rapsodia pokiwa"a g"ow#. -Dlaczego portrety diuków s# umieszczone pod podobiznami duchownych? Stephen si$ u%miechn#". -Trafne spostrze&enie. Có&, to po prostu wyraz tradycyjnego konfliktu mi$dzy Ko%cio"em a pa)stwem. Biedny obywatel musi wybiera', czy b$dzie lojalny wobec Stwórcy, czy wobec suwerena. Oczywi%cie tylko cymria)skie rody królewskie maj# czelno%' uwa&a', &e ten wybór powinien istnie'. Rapsodia skwitowa"a komentarz %miechem. Oczy lorda Stephena iskrzy"y si$ weso"o%ci#. - 127 -
- Cymrianie zbudowali bazylik$ z drewna wielkich statków, na których opu%cili wysp$ przed jej zatoni$ciem, a fale oceanu wci#& na nowo j# u%wi$caj# - wyja%ni" Stephen. - Uciekinierzy potrzebowali w nowym %wiecie sanktuarium, do którego nie mia"yby dost$pu z"e moce. Dlatego pierwszymi trwa"ymi budowlami, jakie wznie%li po wyl#dowaniu, by"y wie&e obronne, a zaraz po nich ko%cio"y. Pierwsza flota w"a%nie w Avonderre przybi"a do brzegu, wiec otaczamy tamto miejsce czci#. Rapsodia pokiwa"a g"ow# i przenios"a wzrok na portrety pi$ciu be-nisonów. Zielononiebiesk# szat$ B"ogos"awi#cego Avonderre zdobi" talizman w kszta"cie kropli wody. Patriarcha w z"otym stroju mia" na piersi srebrn# gwiazd$. Benison, którego bazylik$ po%wi$cono ogniowi, nosi" ubiór w kolorze p"omieni i tak# sam# mitr$, a na "a)cuszku z"ote s"o)ce, w %rodku którego znajdowa"a si$ spirala z czerwonych kamieni szlachetnych. Na szyi jego s#siada odzianego w barwy ziemi wisia" ma"y globus, podobny do tego, który widzia"a u Llaurona. Dwaj ostatni dostojnicy, ubrani na bia"o, nie mieli &adnych amuletów. - A ta %wi#tynia? - zapyta"a, patrz#c na okr#g"# budowl$ z marmuru, sk"adaj#c# si$ z umieszczonych na kilku poziomach kr$gów z siedzeniami dla wiernych. Dziedziniec ozdobiono wielkimi mozaikami u"o&onymi w kszta"t p"omieni, co z góry wygl#da"o jak s"o)ce w ca"ej glorii. - To jest ko%ció" Jedynego Boga, Ognia Wszech%wiata, po starocymria)sku Vrackny. Rapsodia zblad"a. W rzeczywisto%ci Vrackna by"o imieniem z"ego boga ognia z czasów politeizmu. Lord Stephen najwyra(niej o tym nie wiedzia". - W sanktuarium pali si$ wieczny p"omie), zasilany ogniem wydobywaj#cym si$ z wn$trza ziemi. Dzi$ki niemu miejsce zawsze pozostaje %wi$te. - Czy to bazylika patriarchy? - Nie, Bethany jest stolic# polityczn# Rolandii, natomiast reli gijn# - Sepulvarta, suwerenne miasto-pa)stwo. W"a%nie tam znajduje si$ Cytadela Gwiazdy. Modli si$ w niej tylko patriarcha, cho' wierni przychodz# na msze. - Nie rozumiem, na czym polega ró&nica. - W naszej religii tylko patriarcha modli si$ bezpo%rednio do Boga. - Dlaczego? - Tylko on jest godzien komunikowa' si$ ze Stwórc#. Rapsodia %ci#gn$"a brwi, ale powstrzyma"a si$ od uwag. - Do kogo modli si$ reszta?
- Do patriarchy. My dokonujemy stosownych obrz$dów i przekazujemy nasze pro%by szeregowym kap"anom, czyli wy%wi$conym. Ci z kolei zanosz# je patriarsze, a on Najwy&szemu. W ten sposób modlitwa ma wi$ksz# moc, bo stoj# za ni# dusze wszystkich wiernych. -Rozumiem. - To, co us"ysza"a, by"o tak dalekie od jej wiary, &e porzuci"a temat i przyjrza"a si$ nast$pnej rycinie. - Bardzo interesuj#ca. Stephen si$ rozpromieni". -To Cytadela Gwiazdy, o której przed chwil# wspomnia"em, ko %ció" Jedynego Boga, *wiat"a Wszech%wiata, czyli Lianta'ara. Ju& lepiej, pomy%la"a Rapsodia. „Lianta'ar" oznacza"o w starocymria)skim „przynosz#cy %wiat"o". -Stoi wysoko na wzgórzu w %wi$tym mie%cie-pa)stwie Sepulvarcie. Jej rotunda to najwi$ksza znana budowla tego rodzaju. Jako siedziba patriarchy jest w %rodku imponuj#co urz#dzona. Lecz bardziej mi si$ podoba ta cz$%' Sepulvarty. Wskaza" ogromny minaret, który po%rodku miasta wystrzela" pod niebo. -To Iglica, prawdziwy architektoniczny cud. W tym momencie jestem nieskromny, bo jej budowniczym by" mój pradziadek. Rapsodia zrobi"a min$ wyra&aj#c# podziw. - Si$ga na wysoko%' pi$ciuset "okci. Wie)czy j# b"yszcz#ca gwiazda, symbol patriarchy, widoczny z odleg"o%ci wielu mil. Podobno Iglica s"u&y patriarsze do porozumiewania si$ z Bogiem. *wiat"o gwiazd u%wi$caj# ka&dej nocy. - A w noce, kiedy niebo jest zasnute chmurami? - zapyta" Achmed z drugiego ko)ca pokoju. - To, &e nie mo&na zobaczy' gwiazd, nie oznacza, &e ich nie maodpar" Stephen. - Iglic$ o%wietla cz$%' prawdziwej gwiazdy, &ywio" zwany eterem. - Fascynuj#ce - stwierdzi"a Rapsodia. - A pozosta"e %wi#tynie? - Bazylika w Bethe Corbair, po%wi$cona wiatrowi, jest ko%cio"em Jedynego Boga, Ducha Powietrza albo inaczej Ry"e% Cedeliana. „Oddech &ycia", przet"umaczy"a w my%lach i zerkn$"a na towarzysza. Drak przygl#da" si$ umieszczonej pod szk"em desce, któr# morze wyrzuci"o na brzeg. - Wyró&niaj# dzwonnica, w której wisi osiemset siedemdziesi#t sze%' dzwonów, po jednym na ka&dy ze statków, które opu%ci"y Serendair z uciekinierami na pok"adzie - ci#gn#" Stephen. Budowla stoi na wzniesieniu w centrum miasta. - Zachodnie wiatry przelatuj#ce na wylot przez pust# wie&$ wprawiaj# dzwony w ruch. Ich muzyka jest wyj#tkowa, u%wi$ca teren, na którym postawiono bazylik$. Koniecznie musisz jej - 128 -
kiedy% pos"ucha', Rapsodia. - Na pewno z"o&$ wizyt$ w tym mie%cie - przyrzek"a dziewczyna z u%miechem. - Który benison jest B"ogos"awi#cym Bethe Corbair? - Lanacan Orlando. Ten drugi to Colin Abemathy, którego diecezja znajduje si$ w jednym z niezrzeszonych pa)stw lecych na po"udniu. Podobnie jak Sorbold nie wchodzi ono w sk"ad Rolandii i dlatego nie ma swojej bazyliki. - A ta ostatnia? -To ko%ció" Jedynego Boga, Króla Ziemi, inaczej Terreanfora. Rapsodia pokiwa"a g"ow#. By"o to jedyne dok"adne t"umacze nie, jakie dzisiaj us"ysza"a. - Wyciosano go w stoku Nocnej Góry. Nigdy nie dociera do niego %wiat"o, nawet w %rodku dnia. Góra otoczona jest czci#, bo Sorbold to ja"owa, pustynna kraina, spalona przez s"o)ce. Cho' w tamtejszej religii zachowa"y si$ %lady dawnych poga)skich wierze), mieszka)cy wielbi# Jedynego Boga. Wed"ug nich ziemia, po której st#pamy, &yje od czasu stworzenia %wiata, a Nocna Góra jest jednym z +ywych Kamieni. Obrót naszej planety u%wi$ca teren wokó" bazyliki/By"em tam kiedy% i uwa&am, &e Sorboldczycy maj# racj$. To miejsce magiczne. - Dzi$kuj$ za wspania"y wyk"ad - powiedzia"a Rapsodia. - Musz$ odwiedzi' ka&d# ze %wi#ty). - Co to jest? - zapyta" Grunthor. W rogu pomieszczenia, w niewielkiej niszy, przed któr# umieszczono rz#d %wiec wotywnych, sta" stó" nakryty misternie haftowanym obrusem, jakie widuje si$ na o"tarzach. Le&a" na nim z"oty sygnet, wyszczerbiony sztylet i rozerwana bransoletka z plecionych rzemyków. Ca"o%' wygl#da"a raczej jak o"tarzyk ni& muzealny eksponat. Do %ciany by"a przybita mosi$&na tabliczka z wyrytym kunsztownym wzorem i napisami. Rapsodia nachyli"a si$, &eby je odczyta', ale warstwa patyny okaza"a si$ zbyt gruba. Si$gn$"a wi$c do plecaka i wyj$"a z niego chustk$ oraz ma"# buteleczk$. - Wyci#g z oczaru i lipy. Mog$ spróbowa'? Lord Stephen kiwn#" g"ow#, ale wyra(nie spochmurnia". Gdy odkorkowa"a flakonik, w powietrzu rozszed" si$ ostry zapach. Wyla"a troch$ p"ynu na szmatk$ i zacz$"a czy%ci' tabliczk$. Po chwili ukaza"y si$ pierwsze s"owa.Gwydion z Manosse. Spojrza"a pytaj#co na diuka. Jego twarz przypomina"a teraz mask$. - To wszystko, co zosta"o po moim najlepszym przyjacielu, nie&yj#cym od dwudziestu lat.
30 Bardzo mi przykro. Sta" si$ kolejn# ofiar# tych dziwnych na-
pa%ci? Stephen delikatnie wytar" kurz z drogich pami#tek. - Pierwsz# z nich. Od"o&y" sygnet i nó& na stolik. - Nie &yje od dwudziestu lat? - odezwa" si$ Achmed. - Od tak dawna powtarzaj# si$ ataki? - Oczywi%cie wiadomo, &e bandyci mordowali niewinnych podró&nych, napadali na wioski i "upili je na d"ugo przed tym, nim zacz$to spisywa' histori$. Nie s#dz$ jednak, &eby byle zbóje pokonali mojego przyjaciela. Gwydion by" bardzo silny, szybki i dobrze uzbrojony. Jego zabójca musia" by' dziki i pot$&ny ponad wszelkie wyobra&enie. - Mo&e to jakie% zwierz$? - spyta" Grunthor. Stephen wzruszy" ramionami i westchn#". - Nie wiem. Mo&liwe, sadz#c po ranach. To ja go znalaz"em. Od razu wiedzia"em, &e umiera. Mia" rozdart# klatk$ piersiow#, widzia"em pulsuj#ce serce. Krew wsi#ka"a w ziemi$. Ba"em si$ go ruszy', &eby nie wypad"y wn$trzno%ci. Obanda&owa"em Gwydiona, przykry"em p"aszczem i pop$dzi"em po jego ojca. Ten natychmiast wys"a" mnie konno po wielkiego filidzkiego uzdrowiciela Khaddyra, a sam ruszy" po syna Zanim wróci"em z kap"anem, Gwydion nie &y" od dwóch dni. Umar" wkrótce po tym, jak go zostawi"em. Dobrze przynajmniej, &e zd#&y"em si$ z nim po&egna', kiedy opuszcza" ten %wiat Je%li chodzi o Lydi$, los nie by" taki "askawy. - Odwróci" wzrok i zacisn#" szcze ki. - Przepraszam. Chyba powinienem ju& si$ z tym upora'. Rapsodia pog"aska"a go po ramieniu wspó"czuj#cym gestem. -Nie ma okre%lonego czasu na &a"ob$, milordzie. Gojenie si$ ran trwa tyle, ile musi. Nie mo&na przyspieszy' tego procesu. Lord Stephen nakry" r$k# jej d"o) " znowu westchn#". - Tak. My%l$, &e %mier' Gwydiona w pewnym sensie u"atwi"a mi pogodzenie si$ z odej%ciem Lydii. Przyja(nili%my si$ od dzieci)stwa. Poznali%my si$ w Manosse, sk#d pochodzi"a jego matka. W ko)cu obaj przyjechali%my tutaj; on &eby zamieszka' z ojcem, a ja &eby przej#' ksi#&$ce obowi#zki po %mierci mojego. Byli%my sobie bli&si ni& bracia. Mój syn jest jego imiennikiem. *mier' Gwydiona stanowi"a ostrze&enie przed tym, co nadchodzi"o, ale i tak niezdo"ali%my zapobiec niebezpiecze)stwu. - 129 -
- Jest tutaj, prawda? Achmed nachyli" si$ do przodu, %ciskaj#c szklank$ w d"oniach. - Nie wiem - odpar" cicho. - Podejrzewam, &e tak, ale nie je stem pewny, czy to ta sama istota. Wielki but spad" z hukiem na pod"og$. - Widzia"e% amulet? Drak pokiwa" g"ow#. - Bardzo podobny. Ale przecie& Llauron mówi", &e MacQuieth zabi" Tsoltana. Kto% inny móg"by pokpi' spraw$ i wypu%ci' demona, &eby poszuka" sobie innego gospodarza, lecz nie on. Tak# mam nadzieje. - Co robimy? Achmed przysun#" si$ tak blisko, &e nawet kto% stoj#cy w odleg"o%ci paru kroków nie us"ysza"by jego s"ów. Nic si$ nie zmieni"o. Idziemy na wschód. Moc jest tam, gdzie kiedy% byli Cymrianie, a teraz s# Bolgowie. Je%li istniej# odpowiedzi, za"o&$ si$, &e znajdziemy je w Ganrif. Ale musimy zahaczy' o Bethany i bazylik$ po%wiecon# ogniowi. Mo&e w niej si$ czego% dowiemy. Grunthor pokiwa" g"ow#. - A ksi$&niczka? - Dostrzeg"szy wahanie przyjaciela, siad" pro sto i chwyci" go za rami$. - Nie ma potrzeby ci#gn#' jej ze sob#. - Z nami jest bezpieczna. Uwierz mi. - Dlaczego tak s#dzisz? Przysz"o ci do g"owy, &e mo&e by"oby jej dobrze z kim% takirn jak lord Steve? Chyba si$ w niej zadurzy". Dba"by o ni#. Ona lubi jego dzieci. Uwa&am, &e trzeba j# tu zostawi'. Z oczu Achmeda posypa"y si$ iskry niczym dyski z cwellana.
- Wspomnia"e%, panie, &e ostatnio naje(d(cy porywaj# dzieci zauwa&y" Achmed. - Tak, przynajmniej w Navame i w kraju Lirinów. Moi zwiadowcy donosz#, &e napa%ci maj# miejsce st#d po Bolglandi$ na wschodzie, Sorbold i niezrzeszone pa)stwa na po"udniu oraz Hintervold na pó"nocy. Trudno powiedzie', czy wsz$dzie dzieje si$ to samo. Có&, skoro ju& wszystko obejrzeli%cie, chyba wrócimy do zamku. M$&czy(ni zaj$li si$ gaszeniem %wiec, a Rapsodia ostro&nie wzi$"a do r$ki sygnet, obróci"a go w palcach i przy"o&y"a do policzka. Dotyk ch"odnego metalu wyda" si$ jej dziwnie koj#cy. Spojrza"a na herb przedstawiaj#cy smoka owini$tego wokó" drzewa. Ten symbol widzia"a w muzeum co krok. Wspomnienia to pierwsze (ród"o wiedzy... A& zamruga"a zdziwiona. Dziwna my%l. Przecie& nigdy wcze%niej tu nie by"a, nie widzia"a pier%cienia, nie s"ysza"a o Gwydionie z Manosse. Mo&e po prostu wzruszy"a j# pami$' Stephena o przyjacielu. Zacz$"a cicho nuci' melodi$, która czasami pomaga"a jej ujrze' w"a%ciciela danego przedmiotu. W jej umy%le pojawi" si$ na chwil$ zamazany obraz m$&czyzny wij#cego si$ z bólu. T$ sam# wizj$ mia"a w czasie w$drówki wzd"u& Axus Mundi. Upu%ci"a sygnet M$&czy(ni ju& wychodzili, ale Grunthor przystan#" na szczycie schodów i obejrza" si$ na ni#. - Idziesz, ksi$&niczko? Rapsodia skin$"a g"ow# i ruszy"a do wyj%cia. Mijaj#c rze(b$ smoka, spojrza"a w jego oczy, b"yszcz#ce gro(nie w nik"ym blasku pochodni. Zerkn$"a przez rami$ na o"tarz pogr#&ony teraz w ciemno%ci. - Szkoda, &e mnie przy tobie nie by"o - szepn$"a. *wiat"a na wie&y gas"y jedno po drugim. L%ni#cy ró&owy kamie) zmatowia" w mroku, zrobi" si$ br#zowy. Dziedziniec by" cichy, spowity mg"#. Achmed wygl#da" przez okno, póki lampiarze nie sko)czyli pracy. Potem ruszy" do drzwi i nas"uchiwa" przez chwile, po czym uchyli" je cicho. Stwierdziwszy, &e korytarz jest pusty, zadowolony cofn#" si$ do pokoju. Nala" sobie najlepszego trunku lorda Stephena i usiad" na krze%le obok "ó&ka Grunthora. - By"o mi du&o "atwiej, kiedy zna"em miliony rytmów serc - powiedzia" z kwa%n# min#. - Teraz nigdy nie wiem, kto si$ skrada. Olbrzym przesta" rozsznurowywa' buty i popatrzy" na niego bystrym wzrokiem. - 130 -
%la" si$ od czasu do czasu, gdy nie wiedzia", &e Rapsodia go obserwuje. Robi" si$ melancholijny, oczy mu pochmurnia"y, odzwierciedlaj#c pos$pne my%li. Pod pozorami beztroski dostrzeg"a w nim g"$bi$ i sk"onno%' do refleksji. Kiedy wrócili na dziedziniec, ukl$k"a i przygarn$"a do siebie Melisande. Tuli"a j# przez d"u&sz# chwil$, a potem odsun$"a si$ i spojrza"a dziewczynce w twarz. - B$d$ codziennie o tobie my%le' - obieca"a, przeczesuj#c pal cami jej z"ote loki. - Nie zapomnisz mnie, prawda? - Oczywi%cie, &e nie - odpar"a Melly z oburzeniem, ale jej twa rzyczka w kszta"cie serca zaraz si$ rozpogodzi"a. - Wrócisz kiedy%? - Tak. - Rapsodia cmokn$"a j# w policzek. - Je%li b$d$ mog"a. Nie chcia"a ma"ej ok"amywa'. Z ka&dym dniem coraz bardziej u%wiadamia"a sobie w"asn# krucho%'. Zdawa"a sobie spraw$, &e mo&e spotka' j# podobny los jak matk$ dziewczynki. - Ale na pew no napisz$ do ciebie, gdy tylko b$d$ mia"a okazj$. - Nadal zamierzacie i%' na wschód? - zapyta" lord Stephen, pa trz#c w ziemi$. Rapsodia os"oni"a oczy przed blaskiem zimowego s"o)ca. -Tak. - Kilka dni drogi st#d na po"udniowy wschód znajduje si$ Dom Pami$ci, stara forteca i wie&a obserwacyjna z czasów pierwszej floty, najstarsza zachowana cymria)ska budowla. Kiedy% mie%ci"a si$ w niej imponuj#ca biblioteka. Jako Lirink$ pewnie zainteresuje ci$ tamtejsze drzewo. Otó& Serenowie przywie(li ze sob# odrost Sagii i zasadzili j# na dziedzi)cu Domu Pami$ci, &eby po"#czy' %wi$te drzewa z obu stron %wiata. To naprawd$ fascynuj#ce miejsce. Wstyd powiedzie', ale nie zrobi"em wiele, &eby o nie zadba'. Przez ostatni rok budowa muru nie pozwala mi si$ st#d ruszy'. Niestety tera(niejszo%' bywa wa&niejsza od przesz"o%ci. - Istotnie. - Rapsodia uca"owa"a Melisande i odwróci"a si$ do ch"opca. - Do widzenia, Gwydionie. B$d$ my%le' o tobie i t$skni'.Je%li znajd$ jakie% ciekawe strza"y albo sprz$t "owiecki, przy%l$ ci je. - Dzi$kuj$. Mo&e kiedy nas odwiedzisz nast$pnym razem, prze ka&esz mi troch$ swojej wiedzy o zio"ach i korzeniach. B$d$ wtedy wy&szy od ciebie.- Ju& prawie jeste% - odpar"a ze %miechem. - Przyjed( na moje trzynaste urodziny, w przysz"ym roku. Rapsodia otworzy"a ramiona. Ch"opiec przytuli" si$ do niej, po czym szybko si$ odsun#" i wzi#" siostr$ za r$k$. -Chod(, Melly. Dziewczynka pomacha"a jej na po&egnanie ostami raz i wesz"a z bratem do zamku.
- A je%li to on? Jak my%lisz, co z ni# zrobi, jak tylko wyruszy my? Chcesz, &eby zapragn$"a dosta' si$ z powrotem w r$ce Michaela Zarazy Morowej? Ju& lepiej zjedz j# na %niadanie. +ywcem. Mniejby cierpia"a. Wielkolud odsun#" si$ ura&ony. Drak westchn#". - Z ca"# pewno%ci# wiem jedynie tyle, &e to nie ty i nie ja, Grunthorze - ci#gn#" "agodniejszym tonem. - Rapsodia te& nie, ale w jej wypadku ju& nasuwaj# si$ w#tpliwo%ci. Czeka"a na nas w zau"kach Easton. Mog"a by' przyn$t#, nie uwa&asz? - To wariactwo. - Niewykluczone, ale zwa&, &e ona mo&e o niczym nie wiedzie'. Przez d"ugi czas by"a sama u Llaurona. Tak czy inaczej, niczego nie wiemy na pewno, prawda? Przyjaciel patrzy" na niego przez d"u&sz# chwil$, po czym niech$tnie pokiwa" g"ow#. Achmed odstawi" pust# szklaneczk$. - Pos"uchaj, zabierzemy j# ze sob# do Bethany. Gdy zobacz$ bazylik$, zorientuj$ si$, czy cholerna wyrocznia mia"a racj$ czy nie. Potem wszystko opowiemy Rapsodii. Je%li zechce wróci' do Stephena, postaramy si$, &eby bezpiecznie dotar"a na miejsce. Zgoda? Grunthor po"o&y" si$ i naci#gn#" na siebie koce. - Jednej rzeczy nauczy"em si$ przy tobie, panie. Nic nie jest ja sne i proste.
Nast$pnego ranka Rapsodia zjad"a %niadanie ze swoimi nowymi wnukami, a nast$pnie wybra"a si$ z nimi i ich ojcem na d"ugi spacer po lesie, podczas gdy Firbolgowie szykowali zapasy na podró&. W trakcie przechadzki %piewa"a pie%ni o borach, niektóre po liri)sku, niektóre w miejscowym orlanda)skim dialekcie, którego nauczy"a si$ u Llaurona. U"o&y"a równie& piosenk$ o dzieciach i potem z rozbawieniem obserwowa"a, jak oboje si$ w niej rozpoznaj#. Melisande ani na chwil$ nie puszcza"a jej r$ki, Gwydion wybiega" naprzód, popisywa" si$ znajomo%ci# lasu i celno%ci# strza"ów z "uku. Lord Stephen niewiele si$ odzywa", raczej s"ucha". Sp$dzili sob# niewiele czasu, ale Rapsodia zd#&y"a nie(le pozna' charaktery dzieci. Z oczu Melisande znikn#" smutek, zast#pi"a go weso"o%' i rado%' &ycia. Dziewczynka %piewa"a razem z ni# i ta)czy"a przez ka"u&e, z piskiem rozpryskuj#c wod$ i b"oto. Zupe"nie jakby do tej pory tylko czeka"a na pozwolenie, &eby znowu by' szcz$%liwa. Gwydion natomiast, cho' pewny siebie i zrównowa&ony, zamy- 131 -
Stephen odprowadzi" dzieci wzrokiem. Kiedy upewni" si$, &e s# bezpieczne pod opiek# Roselli, spojrza" na Rapsodi$. Na widok jej u%miechu ugi$"y si$ po nim kolana. - Wiesz, &e mo&esz zosta'. Dzieci bardzo by chcia"y, &eby two ja wizyta by"a d"u&sza. - Dzi$kuj$. Szczerze mówi#c, podró& w nieznane wcale mnie nie cieszy. Te& wola"abym zosta'. \ - Wi$c nie id( - powiedzia" diuk pod wp"ywem impulsu i zak"o potany spu%ci" oczy. - Przepraszam. Nie chcia"em by' niegrzeczny. Rapsodia po"o&y"a d"o) na jego ramieniu. Stephenowi mocniej zabi"o serce, a rumie)ce na twarzy pociemnia"y. - Czy propozycja go%ciny mo&e by' niegrzeczna? - Westchn$ "a g"$boko. - Prawda jest taka, &e dok#dkolwiek pójd$, i tak b$ d$ si$ czu"a zagubiona. Mo&e przy odrobinie szcz$%cia kiedy% si$ odnajd$. - Pami$taj, &e tutaj zawsze masz dom. Przecie& nale&ysz teraz do rodziny, babciu. Oboje si$ roze%miali. Diuk uca"owa" delikatnie jej d"o). -Zreszt# musisz wróci', cho'by tylko po to, &eby opowiedzie', jak si$ sko)czy"a twoja przygoda z Firbolgami - szepn#".
potrafi okre%li', jak w tej okolicy przedstawia"a si$ sytuacja tu& po l#dowaniu Serenów. - A komu to potrzebne? - zapyta"a Rapsodia burkliwym tonem. Jeszcze czu"a na szyi u%ciski dzieci. - Mo&e si$ domy%limy, co im zagra&a"o, jakie z"e moce za nimi pod#&a"y - wyja%ni" Achmed. Dziewczyna zatrzyma"a si$ w pó" kroku i chwyci"a go za "okie'. -Uwa&asz, &e rzeczywi%cie tak by"o? Drak spojrza" na ni# z kamiennym wyrazem twarzy. -Niewykluczone, s#dz#c po opowie%ci Stephena o zabitym przy jacielu. Rapsodia rozejrza"a si$ p"ochliwie. Cichy las, jeszcze przed chwil# tak spokojny i przyjazny, raptem wyda" si$ gro(ny, zupe"nie jakby co% czai"o si$ w g$stwinie. -Ksi$&niczko... - W obserwuj#cych j# uwa&nie oczach malo wa"a si$ troska. - Co si$ sta"o? Wzi$"a g"$boki oddech. -Czy to mo&liwe, &e przyjaciel lorda Stephena wcale nie jest martwy? Firbolgowie os"upieli. - Wszystko jest mo&liwe, ale akurat to wydaje si$ bardzo ma"o prawdopodobne - odpar" Achmed. - Dlaczego pytasz? Czy&bym co% przegapi"? - Nie. To tylko niejasne przeczucie, &e Gwydion nie ca"kiem umar". Nie potrafi$ tego wyja%ni'. - Có&, nie zamierzam lekcewa&y' twoich przeczu', bo zdarza "y ci si$ chwile jasnowidzenia, ale my%l$, &e Stephen i Khaddyr maj# wystarczaj#ce do%wiadczenie, by pozna', &e kto% nie &yje. -Chyba tak. Rapsodia ruszy"a przed siebie le%nym szlakiem. Czasami odnosi"a wra&enie, &e podró&uje przez ca"e &ycie i dociera do celu tylko po to, by si$ dowiedzie', &e musi i%' dalej. W"a%ciwie g"uchy, ciemny bór niewiele si$ ró&ni" od podziemnych tuneli.
31 Z rozmów ze Stephenem Navarne wywnioskowali, &e opu%cili korze) Wielkiego Drzewa na pocz#tku zimy. W Rolandii %nieg zaczyna" pada' wcze%nie, czemu towarzyszy" nag"y spadek temperatury. Przez pierwsze dwa miesi#ce na przemian wyst$powa"y burze %nie&ne i odwil&e, po czym zima wraca"a z jeszcze wi$ksz#gwa"towno%ci#. Wed"ug ich oblicze) zbli&a" si$ koniec ocieplenia. Pewne znaki wskazywa"y na to, &e wkrótce znowu przyjd# mrozy. Jednak gdy wyruszyli z Haguefort i zgodnie ze wskazówkami Stephena dotarli do rozstajów dróg, pogoda jeszcze si$ nie zmieni"a. Dzie) by" ch"odny, lecz s"o)ce a& k"u"o w oczy, a z nagich ga"$zi od czasu do czasu spada" na nich topniej#cy %nieg. Z pocz#tku Firbolgowie nie przejawili zainteresowania wizyt# w Domu Pami$ci, ale zmienili zdanie, kiedy si$ dowiedzieli, &e to najstarsza wojskowa placówka przybyszy z pierwszej fali. Achmed doszed" do wniosku, &e na podstawie konstrukcji fortu i umocnie)
Gwiazdy wydawa"y si$ takie bliskie, &e Rapsodia mia"a ochot$ si$gn#' do nich r$kami. Najja%niejsza migota"a, zupe"nie jakby dr&a"a na zimnym wietrze. Nagle wszystkie zacz$"y spada', jedna po drugiej. Nie przeszywa"y nieba, lecz sp"ywa"y "agodnie na ziemi$ jak p"atki %niegu. -!ap! Trzymaj mocno. Gdy drobne iskierki musn$"y wn$trze d"oni, przeszy" j# dreszcz. Zacisn$"a gar%ci. -Mam je. Mam! - 132 -
Mi$dzy palcami prze%wieca"o pulsuj#ce %wiat"o. Skóra wygl#da"a jak przezroczysta. Ekstaza. Raptem pieczenie i pustka w r$kach. Nie. O bogowie, nie! Prosz$, Blask pod powierzchni# rozfalowanej wody, migotanie gwiazd skupionych wokó" d"ugiej ciemnej szczeliny, syk &aru dogasaj#cego w g"$bokim strumieniu. Potem znowu ciemno%'.
muszli. Wkrótce usn$"a w%ród huku fal rozbijaj#cych si$ o brzeg, krzyków mew. *ledzi"a w$&ow# (renic$ pojedynczego oka wygl#daj#c# z d"ugiej czarnej szczeliny, o trzech dniach pojawi"o si$ wi$cej znaków orientacyjnych, o których mówi" Stephen, co upewni"o ich, &e id# w dobrym kierunku. Las wygl#da" troch$ inaczej. Wzd"u& starych traktów, po których od dawna nikt nie podró&owa", drzewa by"y wykarczowane. M"ode topole i sosny strzela"y wysoko w niebo, g"usz#c prastare klony, d$by i jesiony. Bia"e zaspy zlewaj#ce si$ z bia"ymi pniami brzóz pot$gowa"y wra&enie niesamowito%ci i z"owrogiej ciszy. Nadtopiony %nieg zamarza" w nocy, tworz#c szklist# lodow# pokryw$. Przy ka&dy kroku Rapsodia i Grunthor kruszyli j# z chrz$stem. Achmed porusza" si$ jak duch. Robi"o si$ coraz zimniej. Wokó" ich ust tworzy"y si$ ob"oczki pary. Wygl#da"o na to, &e odwil& jeszcze nie dotar"a do g$stego boru otaczaj#cego Dom Pami$ci. Rapsodia gwizda"a cicho w rytm marszu, &eby doda' sobie otuchy. Kontrast miedzy bia"ym %niegiem a ciemnymi drzewami nadawa" okolicy surowy i gro(ny wygl#d. Las by" pi$kny, ale jednocze%nie skrywa" w sobie jak#% tajemnic$.Teraz &a"owa"a, &e podzieli"a si$ z przyjació"mi w#tpliwo%ciami co do %mierci Gwydiona z Manosse. Ich obsesyjna czujno%' psu"a sk#din#d ca"kiem przyjemn# w$drówk$. Grunthor od czasu do czasu zwalnia", rozgl#da" si$ i nas"uchiwa". Po chwili wzrusza" ramionami i skinieniem g"owy dawa" znak Achmedowi, który równie& próbowa" wy"apa' dalekie odg"osy. Za ka&dym razem kiedy si$ zatrzymywali, Rapsodia przestawa"a gwizda'. Pó(niej podejmowa"a melodi$, która jednak stawa"a si$ coraz wolniejsza i bardziej pos$pna. W pewnym momencie Grunthor potoczy" wzrokiem po lesie. - Co% mi si$ tu nie podoba - stwierdzi". - Co? - zaniepokoi"a si$ Rapsodia.Achmed ju& trzyma" cwellan w r$kach. Gigant zerkn#" na s"o)ce. - Nie wiem, panienko, ale wyczuwam co% niedobrego. To ska &one miejsce, a tam jest jeszcze gorzej. - Wskaza" przed siebie. - Ludzie? Zwierz$ta? - spyta" Drak. - Nie wiem. Zupe"nie jakby ziemia by"a chora. - Nachyl si$ - poleci"a Rapsodia i przesun$"a d"oni# po czole olbrzyma. By"o gor#ce i wilgotne. - To nie ziemia jest chora, Grunthorze, tylko ty. - Mo&e jedno i drugie - skwitowa" Achmed i znowu zacz#" nas"uchiwa'. - Grunthor jest zwi#zany z ziemi#. Je%li co% j# tu taj zatruwa, nie dziwne, &e wp"ywa równie& na niego. Przygotuj
Rapsodia obudzi"a si$ w %rodku nocy. To by" stary sen, z dawnych smutnych czasów. Prawie o nim zapomnia"a. Dlaczego nawiedzi" j# teraz?iT"umi"a szloch, &eby nie obudzi' towarzyszy. Nakry"a twarz kocem. Chwil$ pó(niej poczu"a, &e du&a r$ka zaskakuj#co delikatnie g"aszcze j# po w"osach. -Ksi$&niczko, nie %pisz? Pokr$ci"a g"ow#, w nadziei &e Grunthor zostawi j# w spokoju i za%nie. -Mam co% dla ciebie. Westchn$"a ze znu&eniem i zerkn$"a na rozradowan# twarz Bolga. Mimo woli odwzajemni"a straszny, ale zara(liwy u%miech. - Przepraszam, Grunthorze. Olbrzym prychn#". - Niepotrzebnie, panienko. My%la"em, &e ju& to wiesz. Usi#d(. Pos"ucha"a go niech$tnie. Wola"aby próbowa' zasn#'. Odgarn$"a w"osy z twarzy, a tymczasem Bolg po"o&y" jej na kolanach co% o nieregularnym kszta"cie, twarde, ale jednocze%nie g"adkie jak jedwab.Muszla. - Podobno takie %piewaj#, ale ja nic nie s"ysz$. Wydaje mi si$, &e w %rodku jest g"ucho. Przy"ó& j# do ucha. - Sk#d to masz? - spyta"a Rapsodia, ogl#daj#c muszl$ ze wszyst kich stron. - Znalaz"em nad morzem, w piasku miedzy wrakami statków, o których ci opowiada"em. Pomy%la"em, &e ci si$ spodoba i b$dzie odp$dza' koszmary. W oczach dziewczyny zal%ni"y "zy. - Jeste% najwspanialszym Bolgiem, jaki kiedykolwiek chodzi" po ziemi, wiesz? - *wi$ta prawda - powiedzia" Grunthor z zadowoleniem. - A te raz k"ad( si$ i nakryj ni# ucho. Mo&e ci$ uko"ysze. Rapsodia otar"a "zy. -Dzi$kuj$. Dobranoc. - Dobranoc, panienko. +yczy"bym ci mi"ych snów, ale... Dziewczyna za%mia"a si$ i u"o&y"a wygodnie, s"uchaj#c szumu - 133 -
bro). Rapsodia kiwn$"a g"ow# i po"o&y"a d"o) na r$koje%ci miecza. Wielkolud si$gn#" po berdysz. Achmed zamkn#" oczy i skupi" si$ tak jak w dawnych czasach, gdy tropi" swoje ofiary. Zobaczy" ich troje, jakby patrzy" z góry, i %wiat przekrzywiony pod dziwnym k#tem. *cie&k$ zas"ania"y obwis"e ga"$zie i roz"o&yste krzaki je&yn. Pomkn#" wzd"u& niej z szybko%ci# dysku wypuszczonego z cwellana. Drzewa utworzy"y zamazan# plam$. P$dzi" zygzakiem, pokonuj#c kolejne zakr$ty, przemyka" raz pod zwalonymi pniami, raz nad nimi. Nagle ujrza" polan$, a na niej du budowl$ z wie. Przy drzwiach stali uzbrojeni po z$by stra&nicy w zbrojach. Wzrok zatrzyma" si$ w miejscu, ale obraz nie znikn#". Zala"o go natomiast czerwone %wiat"o, stra&nicy zmienili si$ w cienie.Wtem us"ysza" obcy puls i jego w"asne serce przyspieszy"o, dostosowuj#c si$ do innego rytmu. Ci%nienie w uszach wzros"o. Dobrze zna" te odczucia. Raptem odzyska" dar, który utraci", przechodz#c przez ogie) we wn$trzu ziemi. Wie( z krwi# nie by"a tak silna jak kiedy%, ale powoli si$ odradza"a. Nag"e rozbola"a go g"owa, poczu" strach. Grunthor mia" racje. W tym domu czai"o si$ potworne z"o. Z trudem odp$dzi" od siebie ponur# wizj$ i wróci" do swojego cia"a. Zachwia" si$ oszo"omiony, pad" na kolana i zwymiotowa". Rapsodia przyskoczy"a do niego i gwa"townie wci#gn$"a powietrze na widok krwi, która splami"a czysty %nieg. Drak zakaszla", powoli dochodz#c do siebie. W ko)cu uniós" g"ow$ i spojrza" na zatroskan# twarz dziewczyny. - Dobrze si$ czujesz? - Chyba b$d$ &y" - wykrztusi". -Co si$ sta"o? Co zobaczy"e%? Dom rzeczywi%cie tam stoi i mieszka w nim co% z gruntu z"ego. Grunthor ma racj$. Olbrzym poda" mu r$k$, pomóg" wsta'. Achmed, zgi$ty wpó", wzi#" kilka g"$bokich oddechów i po chwili si$ wyprostowa". - Droga by"a zwyczajna, ale kiedy ujrza"em Dom Pami$ci, obraz sp"yn#" krwi# i poczu"em obcy puls, niemal tak wyra(nie jak kiedy%. - Podobno straci"e% wi$( z krwi# - zauwa&y"a Rapsodia. - To prawda, ale chyba j# odzyska"em, cho' nie tak# sam#. - Mo&e w nowym %wiecie w"a%nie w ten sposób b$dziesz wy czuwa" obce istoty - podsun#" Grunthor. - Powinienem raz na zawsze utraci' swój dar. Pami$tasz, &ebym kiedykolwiek przedtem wymiotowa"?
Wielkolud potrz#sn#" g"ow# Zimny wiatr cisn#" Rapsodii w oczy lodowe kryszta"ki. Widok dwóch niepokonanych Bolgów, którzy teraz dr&eli ze strachu i niemocy, budzi" w niej przera&enie. Zacz$"a oddycha' równomiernie, &eby uspokoi' "omocz#ce serce. Wiedzia"a, &e musz# i%' dalej i sprawdzi', co kryje si$ w starym domu. -Mo&e kiedy podejdziemy bli&ej, zorientujemy si$ w sytuacji powiedzia"a. Grunthor otar" pot z czo"a. -Wybacz, ksi$&niczko, ale nie widz$ powodu, &eby dobrowolnie szuka' k"opotów. - Ona ma racj$ - odezwa" si$ Achmed, przeczesuj#c palcami zmierzwione w"osy. - Nie spodziewa"am si$, &e co% takiego od ciebie us"ysz$ - stwierdzi"a Rapsodia. - Tylko nie wyobra&aj sobie za wiele. Po prostu musimy si$ dowiedzie', dlaczego nagle odzyska"em swój dar i dlaczego tobie zrobi"o si$ s"abo, Grunthorze. Jedyny sposób, by si$ upewni', &e nie wróci"a przesz"o%', to pój%' na zwiad. Tymczasem dziewczyna zacz$"a grzeba' w plecaku. -Mam pewne zio"a, które pomog# wam na &o"#dek. Nabra"a troch$ %niegu na dwie lniane szmatki i skupi"a si$ na ogniu, który w niej p"on#". Chwil$ pó(niej %nieg stopnia", mocz#c p"ótno. Rapsodia poda"a wilgotne chusteczki Bolgom. Mimo nudno%ci Achmed zdoby" si$ na u%miech. - Widz$, &e doskonalisz now# umiej$tno%'. Wierzy"em w ciebie. U%miechn$"a si$ w odpowiedzi i poda"a mu aromatyczny li%'. - Possij go, ale uwa&aj, &eby nie zakr$ci"o ci si$ w g"owie. - No dobrze, ruszajmy - powiedzia" Grunthor, wycieraj#c mokr# szmatk# czo"o i policzki. - Przy bramie stoj# dwaj stra&nicy - uprzedzi" Achmed. - Trzeba ich unieszkodliwi'. - Chwileczk$. Co to ma znaczy'? - zaniepokoi"a si$ Rapsodia. -A je%li nie zrobili nic z"ego? Nie mo&emy zabija' niewinnych ludzi tylko dlatego, &e stoj# nam na drodze. Bolgowie gapili si$ na ni# z os"upieniem. - Có&, panienko, nigdy... - Grunthor urwa", widz#c spojrzenie przyjaciela. - Zdaje si$, &e Stephen nie wspomina" o &adnych stra&nikach, prawda? - zauwa&y" Achmed. -Nie. - D"o) spoczywaj#ca na r$koje%ci miecza zacz$"a dr&e'. -I co ty na to? -Nic. Mo&e postanowili zajrze' do Domu Pami$ci, tak jak my.A je%li s"u komu% wa&nemu? Naprawd$ chcecie sko)czy' jako po- 134 -
szukiwani bandyci? Po tym wszystkim, co przeszli%my? Achmed westchn#" z irytacj#. - Co w takim razie proponujesz, panno m#dralo? - Spróbujmy z nimi porozmawia'. Grunthor otworzy" usta, ale Drak znowu go powstrzyma". Przyjrza" si$ Pie%niarce. Zielone oczy b"yszcza"y jak lodowe kryszta"ki na ig"ach sosen. Ró&ane usta by"y od$te, ale zmarszczone czo"o zdradza"o niepokój. Wyraz gniewu dodawa" czaruj#cej twarzy wr$cz hipnotycznej mocy. -Chcesz z nimi porozmawia'? Grunthor i ja zwykle nie jeste %my najlepiej przyjmowani, kiedy pukamy do drzwi. -Tak. Achmed spojrza" na towarzysza. Olbrzym nie odezwa" si$ s"owem, ale jego mina wyra&a"a dezaprobat$. -Dobrze, niech b$dzie po twojemu - zadecydowa" Drak. – My schowamy si$ w krzakach i zachowamy czujno%'. Rapsodia u%miechn$"a si$ bez przekonania. -Zgoda.
sza' i jak trudno ich wypatrzy', nawet Grunthora mimo jego postury. Przyjrza"a si$ domowi. Strzegli go wartownicy z d"ugimi w"óczniami, odziani w kolczugi. Cho' zapad" ju& zmierzch, w %rodku nie pali"y si$ &adne %wiat"a. Jedyny d(wi$k wydawa"y bia"e ga"$zie brzóz, delikatnie
pukaj#c do okien, ocieraj#c si$ o %ciany i dach. W pewnym momencie Rapsodia us"ysza"a st"umiony p"acz, ale dosz"a do wniosku, &e to j$k wiatru. -Jeste% gotowa? Postaraj si$ stan#' tak, &eby%my ci$ widzieli szepn#" Achmed. Ju& wróci" ze zwiadu i sta" teraz dwa kroki za ni#. Gdy skin$"a g"ow#, cofn#" si$ w mrok. Grunthor przygotowa" topór. Rapsodia wzi$"a g"$boki oddech i wysz"a z zaro%li. Stra&nicy od razu wycelowali w ni# w"ócznie. U%miechn$"a si$ do nich i sz"a dalej spokojnym krokiem, cho' serce wali"o jej mocno. Poczu"a odór gnij#cego mi$sa. -Dzie) dobry - powiedzia"a przyja(nie. Efekt by" natychmiastowy. Wojownicy wyra(nie si$ odpr$&yli, jeden a& zadr&a" z wra&enia. - Czy to jest Dom Pami$ci? M"odszy bezmy%lnie skin#" g"ow#, ale drugi pozosta" czujny. Wyczu"a w nim siln#, niemal dzik# dz$, która przyprawi"a j# o niepokój. -Wi$c dobrze trafi"am - rzuci"a z promiennym u%miechem. Teraz ju& obaj stra&nicy dr&eli. Dziwne, bo przecie& nie wystraszyli si$ tak kruchej osóbki. Po przej%ciu przez ogie) tak si$ zmieni"am, &e pewnie trudno na mnie patrzy', pomy%la"a. -Mam si$ tu spotka' ze znajomymi. Widzieli%cie ich mo&e? Starannie dobiera"a s"owa, &eby si$ zorientowa', czy zauwa&y li Firbolgów. - Wyjdziesz za mnie? - wymamrota" pierwszy wartownik. Rapsodia zamruga"a szybko, a potem si$ roze%mia"a. Ciekawe, jak zareagowa"by Grunthor na nieoczekiwane o%wiadczyny. -Nie s#dz$, &eby mojemu przyjacielowi spodoba"y si$ takie &arty - powiedzia"a. - Bywa gwa"towny, kiedy dochodzi do wniosku, &e mnie obra&ono. Biedakowi zrzed"a mina. - Nie, panienko, ja tylko... - A przy okazji, mo&e go spotkali%cie? Na pewno by%cie go za pami$tali, bo jest do%'... przera&aj#cy. Wartownicy spojrzeli po sobie. Rapsodia dostrzeg"a w ich oczach
32 Szary dzie) niepostrze&enie przeszed" w zmierzch. W lesie za-
pad"a grobowa cisza na d"ugo przed tym, jak z nieba znikn$"y resztki %wiat"a. Umilk" nawet wiatr. S"ycha' by"o tylko skrzypienie ga"$zi pod ci$&arem %niegu i od czasu do czasu trzask konara "ami#cego si$ pod lodowym brzemieniem. Wreszcie dotarli do polany. Jej skraj porasta"y g$ste krzaki je&yn. Rapsodia zauwa&y"a, &e wygl#daj# bardzo mamie, jakby ju& nigdy mia"y nie wyda' owoców. Przez spl#tane kolczaste ga"#zki majaczy" zarys domu. Skradaj#c si$ brzegiem drogi, ujrzeli po chwili du&y budynek kryty dachówk#, ze star# kamienn# wie w rogu. Otacza" go pobielony mur obro%ni$ty mchem. Na kwadratowym dziedzi)cu ros"o bez-listne drzewo, które nawet z tej odleg"o%ci wydawa"o si$ raczej martwe ni& u%pione. Najwyra(niej zniszczy"a je jaka% choroba. Frontowe drzwi by"y lekko uchylone, jakby spodziewano si$ go%ci. Bolgowie rozdzielili si$ i ruszyli na zwiad, kryj#c si$ w poszyciu. Rapsodia nigdy nie przesta"o zdumiewa', jak cicho umiej# si$ poru- 135 -
strach. Jej s"owa najwyra(niej odnios"y niezamierzony skutek. W ko)cu jeden zdoby" si$ na odwag$. -Jeste% z nim umówiona, tak? Jeszcze go nie ma, panienko, ale powinien dzisiaj si$ zjawi'.Wejd(, prosz$, i zaczekaj w cieple. Mój kolega nie chcia" ci$ obrazi'. Rzuci" si$ do drzwi, otworzy" je szerzej i przytrzyma". Drugi wsadzi" g"ow$ do %rodka i krzykn#" co%, zapewne powiadamiaj#c towarzyszy o przybyciu go%cia. Rapsodia niemal us"ysza"a przekle)stwa, które pod jej adresem bez w#tpienia mamrota" teraz Drak. Obejrza"a si$ przez rami$, ale nigdzie nie dostrzeg"a Achmeda ani Grunthora. Niedba"ym gestem po"o&y"a d"o) na r$koje%ci miecza i przekroczy"a próg, id#c za wartownikiem. Gdy weszli do ciemnego holu z ci$&kimi drzwiami, po obu stronach i znajduj#cym si$ na wprost wyj%ciem do ogrodu, stan$"a jak ra&ona piorunem. W nozdrza uderzy" j# s"odkawy odór zepsutego mi$sa. Zblad"a i wstrzyma"a oddech, walcz#c z md"o%ciami. Lecz smród okaza" si$ niczym w porównaniu z tym, co zobaczy"a. *nieg wokó", usch"ego drzewa by" zabarwiony na czerwono, tak &e wygl#da" niczym ogromny dywan. Po%rodku dziedzi)ca sta"y dwie du&e ramy jak do szlachtowania %wi). Mi$dzy nimi wznosi" si$ kamienny o"tarz. Wyciosany u jego podstawy rowek prowadzi" do misternie rze(bionego koryta, które "#czy"o si$ z dwoma innymi, a te z kolei z beczkami umieszczonymi pod ka&d# z drewnianych konstrukcji. Trzy kanaliki przeplata"y si$ i na koniec zbiega"y u wlotu do &eliwnego pieca, osmalonego od ognia. Na ich %ciankach i dnie widnia"y ciemne plamy, a w zbiornikach po"yskiwa"y lepkie czarne ka"u&e. Nad kadziami wisia"y rozci#gni$te na ramach, g"owami do do"u, cia"a dzieci z poder&ni$tymi gard"ami i otwartymi &y"ami na nadgarstkach. Rapsodii %wiat nagle zawirowa" przed oczami. Ogarn$"y j# md"o%ci. Najwyra(niej nie takiej reakcji spodziewali si$ po niej stra&nicy. Jeden b"yskawicznie przybra" pozycj$ jak do ataku. W tym momencie rozleg" si$ cichy %wist i wartownik z "oskotem run#" na posadzk$. Rapsodia doby"a Clariona. Temu ruchowi towarzyszy" d(wi$k, jakby kto% zada" w róg. Ostrze zap"on$"o o%lepiaj#co. Drugi wartownik podj#" rozpaczliw# prób$ ataku. Z klingi buchn$"y p"omienie. - Rzu' bro)! - krzykn$"a dziewczyna g"osem ochryp"ym ze
strachu i gniewu. Stra&nik pchn#" w"óczni#, ale Rapsodia uskoczy"a przed (le wymierzonym ciosem i zrobi"a wypad, tak jak j# uczy" Grunthor. Miecz wszed" g"adko w pier% przeciwnika, omijaj#c &ebra. Cuchn#ce powietrze wype"ni" smród zw$glonego cia"a. Ranny wytrzeszczy" oczy ze zdziwienia. Otworzy" usta jak do krzyku, ale wydosta"o si$ z nich tylko przeci#g"e siekniecie. Rapsodia podtrzyma"a go, "agodz#c upadek. Twarz rannego wykrzywi"a si$ w agonii. W gasn#cych oczach malowa"o si$ nieme pytanie: Co si$ dzieje? Ta sama my%l ko"ata"a si$ jej po g"owie. Zanim konaj#cy dotkn#" pod"ogi, jego cia"o zrobi"o si$ bezw"adne. Rapsodia nagle zwróci"a uwag$ na dziwne skwierczenie i z przera&eniem wyrwa"a miecz z dymi#cej rany. Upu%ci"a go na ziemi$, cho' r$koje%' by"a ch"odna. Popatrzy"a na martwego wartownika i w g"owie si$ jej zakr$ci"o. - Co si$ sta"o? - zapyta" szeptem Achmed. Nie s"ysza"a, jak nadchodzi. Odwróci"a si$ gwa"townie. Obok niego sta" Grunthor. - Nie &yje - powiedzia"a drcym, g"osem. - Owszem. Twoje umiej$tno%ci szermiercze wyra(nie si$ po prawi"y. - Nigdy przedtem nie zabi"am cz"owieka. - Zrobi"a% to teraz - odpar" krótko Drak. - Bierzmy si$ do roboty. Rapsodia bez s"owa pokiwa"a g"ow#. Achmed nakaza" jej gestem, &eby podnios"a miecz. - Kto% tu jeszcze jest? - Co najmniej jeden, a inni podobno maj# si$ zjawi' wkrótce. Dotkn$"a ch"odnej stali, na której nie by"o %ladu krwi, i z dr&e niem schowa"a bro) do futera"u. - Nie mo&emy im da' si$ zaskoczy' - stwierdzi" Grunthor. Zamkn#" frontowe drzwi i zablokowa" je pot$&n# belk#, która sta "a oparta o futryn$. - Rozejrzyjmy si$ - powiedzia" Achmed. Skin#" na nich i ruszy" do bocznych drzwi. Rapsodia stan$"a po jednej ich stronie, Grunthor po drugiej. Na znak towarzysza olbrzym uderzy" w nie ramieniem. Rozleg" si$ trzask drewna i huk wyrywanych zawiasów. Zobaczyli d"ugi pokój z l%ni#cymi meblami i du&ym dywanem po%rodku. Jego róg i pod"og$ obok szpeci"a ciemna plama. Za oknami wida' by"o ogród i stopnia"y, zabarwiony na ró&owo %nieg. Achmed schyli" si$, by dotkn#' ciemnej plamy na dywanie. Od razu si$ zorientowa", &e to dawno zaschni$ta krew. Grunthor sta" w progu, %ciskaj#c Kozik. +a"owa", &e w pomieszczeniach jest za ma"o miejsca, by móg" u&y' topora. Gdy spojrza" - 136 -
na kamienny o"tarz, zrobi"o mu si$ md"o, cho' przywyk" do potwornych widoków. Rapsodia zbli&y"a si$ do nast$pnych drzwi i zacz$"a nas"uchiwa'. Po chwili potrz#sn$"a g"ow#. - Nic. Co teraz? - Chod(cie - powiedzia" Achmed. Zaj$li takie same pozycje jak wcze%niej i powtórzyli manewr z wywa&aniem drzwi. Ujrzeli ogromny salon, który cz$%ciowo mie%ci" si$ w wie&y. Jedn# %cian$ zajmowa"y du&e okna wychodz#ce na dziedziniec, drug# pokrywa"y gobeliny o wyblak"ych wzorach, umazane ekskrementami. , W przeciwleg"ym ko)cu pomieszczenia znajdowa"y si$ szerokie schody prowadz#ce w gór$ i przeszklone drzwi do ogrodu. Pod %cian# z gobelinami sta" tron z ko%ci, zwie)czony siedmioma czaszkami. Na siedzisku makabrycznego mebla le&a"a mi$kka poduszka z czerwonego aksamitu. Na %rodku pokoju siedzia"y, kuca"y lub le&a"y dzieci w ró&nym wieku i ró&nych ras. Odziane w strz$py ubra), na nogach mia"y ci$&kie &elazne kajdany. Twarze i cia"a pokrywa"y im skaleczenia i siniaki. Oczy dzieci b"yszcza"y jak u zag"odzonych wilków, a jednocze%nie go%ci" w nich t$py wyraz jak u osób, które widzia"y zbyt wiele okropie)stw. +adne nie odezwa"o si$ ani nie krzykn$"o. Trz$s"y si$ w zimnych podmuchach, które wpada"y przez otwarte drzwi ogrodowe, i tylko biega"y spojrzeniami od pi$knej pani do dwóch Bolgów, którzy stali po jej bokach. To by"y dzieci porwane z Navame.
- Czy który% ze stra&ników mia" przy sobie klucze? - spyta"a Achmeda. - Najpierw znajd(my tego, kto prowadzi ten dom rozrywki. - Jest ich co najmniej dziewi$ciu - odezwa"a si$ najstarsza dziewczyna. - Wiesz, gdzie s# teraz? - Nie, ale wchodz# przez tamte drzwi. Wskaza"a g"ow# w drugi koniec pokoju. Bolgowie natychmiast ruszyli w ich stron$. - Dzi$kuj$. I nie bójcie si$ - powtórzy"a Rapsodia. - Uwolni my was, gdy tylko wrócimy. - Tylko mnie nie wydajcie, je%li zostaniecie z"apani - rzuci"a dziewczyna. Rapsodia spojrza"a znacz#co na Bolgów. - Chyba nie musisz si$ o to martwi'. Jak masz na imi$, kochanie? - Jeste%my gotowi! - zawo"a" Achmed. - Na pewno nie „kochanie" - odburkn$"a dziewczyna. - Nazywa si$ Jo! - krzykn$"a "adna sze%ciolatka. - Tak im po wiedzia"a, kiedy zacz$li wykr$ca' jej palce. Ja jestem Lizette. – Nie zwróci"a uwagi na gro(n# min$ Jo. Z zachwytem patrzy"a na wybawicielk$. - Ju& sko)czy"a%? - ponagli" Drak. - Wrócimy - obieca"a Rapsodia g"osem Bajarki. Zobaczy"a, &e w dzieci wst$puje wiara, pos"a"a im ca"usa i do"#czy"a do przyjació". Nie us"ysza"a, co Jo mrukn$"a pod nosem, bo z s#siedniego pomieszczenia dobieg"y pokrzykiwania i dudni#ce kroki. Drzwi stan$"y otworem, do salonu wbiegli dwaj uzbrojeni m$&czy(ni. W tym momencie rozleg" si$ znajomy %wist. Powietrze przeci$"y srebrne dyski, ale min$"y napastników. Achmed strzela" do ich kompanów znajduj#cych si$ w drugim pokoju. B"yskawicznie prze"adowa" bro). Rapsodia ledwo widzia"a jego ruchy. Gdy jeden ze stra&ników rzuci" si$ na Draka, zrobi"a wypad i ci$"a go przez plecy p"on#cym mieczem. +o"nierz upad", wij#c si$, jednocze%nie uwalniaj#c od ostrza. W tym samym czasie Grunthor zamachn#" si$ i pot$&nym ciosem %ci#" drugiego. Stara"a si$ zachowa' jasno%' umys"u, bo uciekaj#c przed koszmarn# rzeczywisto%ci#, nagle poczu"a si$ jak obserwator, który z boku %ledzi walk$. - Ruszajcie - poleci" krótko Achmed.
33 Na widok ma"ych twarzyczek zmartwia"ych z przera&enia i jednocze%nie pe"nych nadziei Rapsodii %cisn$"o si$ serce. Mali je)cy dr&eli jak li%cie osiki na wietrze. By"a w%ród nich starsza dziewczyna, mo&e szesnastoletnia, która mia"a zwi#zane tak&e r$ce. - Nie bójcie si$, jeste%my tu, &eby wam pomóc. - Rapsodia u%miechn$"a si$ "agodnie. - Wydostaniemy was st#d i zabierzemy do domu. Dzieci patrzy"y na ni# pustym wzrokiem. - 137 -
Omal nie zderzy"a si$ w drzwiach z Grunthorem. Cudem unikn$"a stratowania, w por$ uskakuj#c mu z drogi. . Po%rodku s#siedniego pokoju sta"a odziana na bia"o kobieta. Wykrzykiwa"a rozkazy garstce m$&czyzn, który zbiegali po kamiennych schodach. Oprócz kilku biurek i foteli w pomieszczeniu znajdowa"y si$ jedynie pó"ki z ksi#&kami i zwojami. Grunthor przemierzy" je kilkoma susami, rycz#c jak lew. Na widok szar&uj#cego giganta &o"nierze zamarli z przera&enia. Rapsodia zaatakowa"a przywódczyni$. Kobieta si$gn$"a po jedyn# bro), jak# przy sobie mia"a - d"ugi sztylet z obsydianu, narz$dzie u&ywane do odprawiania diabelskich rytua"ów i sk"adania ofiar. Gdy Pie%niarka u%wiadomi"a sobie, &e ta kobieta zabi"a dzieci, w jej oczach zab"ys"a dzika nienawi%'. Dzi$ki furii, która doda"a jej si", wymierzy"a pot$&ny cios, z którego Grunthor by"by dumny. Przeciwniczka zrobi"a unik i odpowiedzia"a atakiem. Rapsodia, która nie zd#&y"a odzyska' równowagi po mocnym zamachu, poczu"a ostry ból w lewym ramieniu. Skrzywi"a si$ i gwa"townie wci#gn$"a powietrze, lecz nie straci"a g"owy i natychmiast wykona"a pchni$cie ognistym mieczem. Kobieta nie zd#&y"a nawet krzykn#', kiedy ostrze przebi"o jej serce. Powietrze wype"ni" ostry zapach spalenizny, na posadzk$ nie spad"a ani jedna kropla krwi. Rapsodia nawet nie spojrza"a na zabit#, tylko obejrza"a si$ na towarzyszy. Radzili sobie doskonale. +aden z napastników nie zdo"a" uciec. Pochyli"a si$ odruchowo, gdy tu& ko"o ucha %mign$"y jej dyski. U stóp schodów le&a"y dwa trupy. Na innych cia"ach widnia"y czyste rany po pociskach z cwellana. Gdy naliczy"a pi$tnastu martwych &o"nierzy, zacz$"a si$ zastanawia', czy jeszcze jacy% zostali przy &yciu. Grunthor sta" na najni&szym stopniu, patrzy" w gór$ i spokojnie czeka" na nast$pnych wrogów. W r$ku dzier&y" siekier$, która z powodzeniem mog"aby s"u&y' innym za topór bojowy. Pod ziemi# zabija" ni# robaki.
- Niepotrzebnie. Kto wie, co to za jedna. Nale&a"o j# zabi'. Wprawdzie dobrze by"oby wydusi' z niej odpowiedzi na par$ pyta), ale czasami trzeba reagowa' tak, jak tego wymaga sytuacja. Boli ci$? - Co? - zdziwi"a si$ Rapsodi#. - Zosta"a% ranna. - A, to. Tylko dra%ni$cie. Mo&e zaczeka'. - Trucizna? - Achmed nachyli" si$ i obw#cha" jej rami$. - Nie s#dz$. - Dobrze, sprawd(my, co z reszt# towarzystwa. - Zaryglowa" drzwi i ruszy" do schodów. - Nieoczekiwani go%cie b$d# musieli zapuka'.
Bezszelestnie weszli na pi$tro i przeszukali reszt$ wie&y, ale na nikogo wi$cej si$ nie natkn$li. W pokojach kwaterowali zabici przez nich &o"nierze, a sam szczyt zajmowa"a du&a komnata, prawdopodobnie naleca do kobiety w bieli, cho' pewne %lady wskazywa"y, &e mieszka" w niej równie& m$&czyzna. Ich ciekawo%' wzbudzi"a ma"a skrzynka zamkni$ta na k"ódk$. Znie%li j# na dó", &eby przejrze' zawarto%'. Najpierw jednak postanowili si$ upewni', &e Dom Pami$ci rzeczywi%cie jest pusty. Szybko przeszukali reszt$ budynku i stwierdzili, &e pokoje podobne do klasztornych cel oraz kuchnia s# od dawna nieu&ywane. Rapsodia przez ca"y czas rozgl#da"a si$ za kluczem do kajdan, a& wreszcie znalaz"a go na "a)cuszku wisz#cym na szyi kobiety. Czym pr$dzej pobieg"a do sali, w której wi$ziono dzieci, i zacz$"a je uwalnia'. Pod nieobecno%' Bolgów szybko nabra"y do niej zaufania, z wyj#tkiem Jo, która nadal mierzy"a j# podejrzliwym wzrokiem. Rapsodia pociesza"a ma"ych je)ców, nuci"a im cicho, przemawia"a koj#cym tonem, a& w ko)cu nawet szesnastolatka troch$ si$ odpr$&y"a. Tymczasem Achmed wprawnie otworzy" tajemniczy kuferek. W %rodku znajdowa"o si$ kilka ozdóbek, ma"y notes, zapiecz$towany zwój i du&y mosi$&ny klucz z dziwnym z#bkowaniem. *wiecide"ka da" Grunthorowi, któryprzechowywa" ich skarby, a sam ostro&nie rozwin#" dokument Nie potrafi" odczyta' starego pisma, wiec zawo"a" Rapsodie. Do biblioteki wesz"a za ni# gromadka dzieci By"o ich pi$tna%cioro. Najm"odszy ch"opiec tuli" si$ do niej, a na widok dwóch potworów schowa" si$ za jej plecami. -Wszystko w porz#dku, Feldin - uspokoi"a go Jo. - S# brzyd cy jak noc, ale nas uwolnili. Nie mog# zrobi' nam nic gorszego od tego, co tamci planowali. Grunthor prychn#" oburzony.
- Chyba ju& jej nie przes"uchamy - stwierdzi" Achmed, patrz#c na martw# kobiet$. Rapsodia zaczerwieni"a si$ ze wstydu. - Przepraszam. - 138 -
-Po prostu zaprowadzimy was do domów - obieca"a Rapsodia z u%miechem. Malcy od razu jej uwierzyli. -Spójrz na to - powiedzia" Achmed, podchodz#c do Pie%niar ki. Dzieci rozpierzch"y si$ przed nim. Rapsodia przez chwil$ studiowa"a zwój ze skupion# min#. - Dziwne. Llauron chcia", &ebym nauczy"a si$ w"a%nie staro&ytnego sere)skiego. Nie przyzna"am si$, &e ju& troch$ go znam. To martwy j$zyk. By" martwy ju& wtedy, gdy opuszczali%my wysp$. Pos"ugiwali si$ nim Pierworodni, czyli staro&ytni Serenow"e, pierwsi mieszka)cy Serendair. Ale spójrz na welin. Nie wygl#da na stary. - Potrafisz przeczyta' tekst? - zapyta" Achmed. - Chyba tak. Mentor nauczy" mnie podstaw... Zaczekaj. Pomyli"am si$. Pismo jest staro&ytne, ale tekst napisano w tutejszym j$zyku. Daj mi troch$ czasu. Usiad"a przy jednym z biurek, dwiema ksi#&kami przycisn$"a zwój do blatu. Wyj$"a z plecaka kawa"ek s"abo wygarbowanej skóry i zacz$"a robi' na niej notatki. Dzieci natychmiast j# obst#pi"y, tylko Jo podesz"a do stosu cia", które Grunthor zaci#gn#" w k#t Rapsodia pomy%la"a nawet, &eby wyprowadzi' malców do innego pokoju, ale szybko sobie u%wiadomi"a, &e z biblioteki przynajmniej nie wida' ich zamordowanych kolegów. Gdy ju& opuszcz# to straszne miejsce, spróbuje im pomóc zapomnie' o prze&ytej grozie. Achmed tymczasem kartkowa" notes, usi"uj#c odszyfrowa' zapiski prowadzone w miejscowym j$zyku. Uda"o mu si$ przeczyta' par$ s"ów, mi$dzy innymi wzmiank$ o zaginionym mie%cie, ale nie by" pewny, czy dobrze zrozumia". Najbardziej zainteresowa"a go mapka i uwaga o mosi$&nym kluczu.
Gdy zobaczy" imi$ Gwylliama i obwiedzione kó"kiem miejsce na „ziemiach Firbolgów", na jego twarz wype"z" u%miech. Canrif. Nareszcie mieli wskazówk$. - Achmedzie, Grunthorze, mam! - zawo"a"a Rapsodia. - To umowa. Spisano j# w pierwszej godzinie zrównania dnia z noc# w tysi#c trzysta dziewi$'dziesi#tym szóstym roku po przybyciu floty. Nie jestem pewna której, chyba pierwszej. Stronami s# Cifiona -jak si$ domy%lam, kobieta z wielkim sztyletem - i niejaki Rakshas oraz jego pan nie wymieniony z imienia. Za swoje us"ugi kobieta ma otrzyma' „wieczne &ycie". Ciekawe, czy to rzeczywi%cie oznacza nie%miertelno%'. - Spojrza"a na przyjació" i w jej oczach pojawi" si$ b"ysk zrozumienia. - Cifiona zgadza si$ ponadto na wi$( z panem. Mo&e to co% w rodzaju kontraktu ma"&e)skiego. - W#tpi$ - mrukn#" Achmed. Sam zosta" kiedy% zmuszony do podpisania bardzo podobnej umowy. Na twarzy Rapsodii odmalowa"o si$ przera&enie. - No, panienko? Co dalej? - zniecierpliwi" si$ Grunthor. -,,Do wspomnianych us"ug b$dzie si$ zalicza' z"o&enie krwawej ofiary z trzydziestu trzech ludzkich istot o niewinnych sercach i nieskalanym ciele oraz podobnej liczby Lirinów albo pó"Lirinów". - Podnios"a wzrok na Achmeda. - Na dziedzi)cu widzieli%my troje. My%lisz, &e jest ich wi$cej? - Nie s#dz$. Ilo%' zaschni$tej krwi wskazuje na to, &e sprz$t jest wykorzystywany od niedawna. Przypuszczam, &e to pierwsze ofiary. Rapsodia odetchn$"a z ulg# i wróci"a do czytania, ignoruj#c pe"ne pow#tpiewania spojrzenie Grunthora. - Dalej jest mowa o jakim% przedsi$wzi$ciu, do którego ma by' u&yta krew. Dat$ wykonania us"ugi ustalono na przysz"y rok, w czasie obchodów *wi$ta Patriarchy, a na miejsce spotkania wyznaczono Dom Pami$ci, którego gospodarzem jest obecnie Rakshas. Ciekawe, co by o tym pomy%leli Cymrianie z pierwszej fali uchod(ców. - Je%li chodzi o mnie, niezbyt mi si$ to wszystko podoba o%wiadczy" Grunthor. - Na dole s# podpisy: Cifiona Jaka%tam, nie potrafi$ odczyta', i Rakshas, a obok jego imienia widniej# dziwne symbole. Pierwszy wygl#da" na liter$ nieznanego j$zyka. - Ten ju& chyba widzia"am - stwierdzi"a, wskazuj#c drugi znak: ko"o utworzone ze spiralnie zwini$tej Unii.
- 139 -
lej kilka mniejszych odro%li. Zacz$"a przesuwa' po nich d"o)mi, &eby odszuka' ko)ce. Przesz"a niemal ca"y ogród, staraj#c si$ nie patrzy' na o"tarz. Wreszcie dotar"a do korzonków cienkich jak w"osy. Posmarowa"a je ma%ci#. Ju& po namaszczeniu pierwszego, jej pie%) zyska"a rytm i melodi$. Gdy sko)czy"a kurowa' trzeci, %piewa"a pe"nym g"osem, mieszaj#c starocymria)ski swojego ojca z j$zykiem ludzi, z którymi niedawno walczy"a.
- Gdzie? - zapyta" Achmed takim tonem, &e Rapsodia a& pod skoczy"a. - Identyczny znajduje si$ na drzwiach domu Llaurona. Wyra(nie zdenerwowany Drak wzi#" od niej dokument i schowa" do kuferka. Rapsodia wrzuci"a do %rodka równie& swoje t"umaczenie. - Wyno%my si$ st#d - powiedzia". - Zaczekaj, musz$ jeszcze co% zrobi'. Wyj$"a z plecaka harf$ i ma"y woreczek, który da" jej inwoker. - Có& to, zamierzasz skomponowa' pie%) o naszych dzisiejszych wspania"ych prze&yciach? - Nie. Spróbuj$ wyleczy' drzewo. - Po co? - W g"osie Achmeda brzmia"a irytacja. - Bo to dziecko Sagii, nie zauwa&y"e%? Dla mnie ten d#b jest %wi$ty. Lord Stephen powiedzia", &e wyhodowano go z sadzonki przywiezionej z Serendair przez Cymrian. +a"uj$, &e opu%cili%my wysp$, ale jestem wdzi$czna Wielkiemu Drzewu, &e pomog"o nam uj%' %mierci. Mam teraz szans$ uzdrowi' w podzi$ce jego potomka. - Nie chc$ okaza' lekcewa&enia, panienko, ale to nie dziecko, tylko drzewo. - Id( - rzuci" Drak, patrz#c na ogród. - Dzi$kuj$ - b#kn$"a zaskoczona. - Zajmijcie si$ przez chwil$ dzie'mi. Nied"ugo wracani. - Co takiego? - Nie mog$ ich przecie& zabra' na dziedziniec, prawda? - Racja, panienko. B#d( spokojna. Achmed spiorunowa" go wzrokiem, ale nie zaprotestowa". Gdy Rapsodia opu%ci"a pokój, usiad" na kraw$dzi biurka i wróci" do czytania dziennika. Grunthor zacz#" przetrz#sa' ubrania stra&ników i odk"ada' cenne rzeczy na bok. Wszystkie dzieci, z wyj#tkiem najstarszej dziewczyny, trzyma"y si$ razem, z niepokojem patrz#c na drzwi, przez które wysz"a Pie%niarka.
Devli protar hin elenin. Nadzieja to bezpieczna kotwica, D"uga by"a podró& przez morze, Yisduolhinylgomitmarbeth. Czas jest najlepszym lekarzem, Wkrótce znowu b$dziesz zdrowy. Calenda o skidoaun, Calenda o verdig. Rok %niegu, rok obfito%ci, Cierpia#e% zimno i mrok. , Ovidae tullhin kafsan; ni wy n bael fearbon. Czasami nie ma lata, Lecz zawsze jest wiosna, I wiosn$ zakwitniesz. A fynno daelik, gemal federant. Niech si! raduje ten, kto zdrowy, Zapami!taj t! pie%'. Yl airen er iachad daelikint. Pie%' radosnego uzdrawiania. *piewaj,
a& wydobrzejesz.
Nigdy wcze%niej sama nie uk"ada"a pie%ni uzdrawiaj#cej. Skrzywi"a si$ niezadowolona z dzie"a. Skorzysta"a z gotowych m#dro%ci, stanowi#cych cz$%' folkloru przywiezionego przez uciekinierów ze starego %wiata, i jakim% cudem muzyka przemówi"a do drzewa, pomkn$"a korzeniami do g"ównego pnia i dalej do konarów, a& dotar"a do bezlistnych ga"#zek. Nie przerywaj#c nucenia, Rapsodia wzi$"a do r$ki higen. Musn$"a d"oni# wygi$t# ram$; zrobiono j# z drewna pochodz#cego z wyspy, tak samo jak chory d#b. Miniaturowa harfa by"a jej najwi$kszym skarbem, pierwszym instrumentem, na którym nauczy"a si$ gra'. Dzi$ki niemu zdoby"a umiej$tno%ci pie%niarskie. Zacz$"a sobie akompaniowa'. Spod jej palców sp"yn$"a prosta, czysta melodia i wkrótce drzewo zacz$"o reagowa'. Niemal czu"a, jak znowu p"yn# przez nie soki, przywracaj#c &ycie tam, gdzie ju& czai"a si$ %mier'. Na najmniejszych ga"#zkach pojawi"y si$ male)kie zielone p#czki, które mia"y rozwin#' si$ wiosn#. Po"o&y"a harf$ na najwy&szym rozwidleniu, dok#d dosi$g"a. In-
Rapsodia walczy"a z md"o%ciami, id#c szybko przez ogród do chorego drzewa. Na widok srebrno-bia"ej kory do oczu nap"yn$"y jej "zy wzruszenia. Gdy obejrza"a j# bliska, stwierdzi"a, &e d#b jeszcze nie jest martwy. Zacz$"a nuci' niemelodyjn# pie%) bez s"ów, dopasowuj#c j# do szeptów, które nadal wydobywa"y si$ z chorego drzewa. By"y to te same tony, jakie s"ysza"a w czasie w$drówki po korzeniu. Otworzy"a woreczek, który dosta"a w Gwynwood, i wyj$"a z niego malutk# tubk$. Macaj#c ziemi$ wokó" pnia, znalaz"a trzy boczne korzenie, a da- 140 -
strument gra" dalej, do wtóru pie%ni, któr# podj#" zdrowiej#cy d#b. Rapsodia u%miechn$"a si$ rado%nie i ruszy"a z powrotem do domu.
wszystkimi skarbami znajdowa"a si$ w r$kach Bolgów. Genera" Anbom, który przeprowadzi" ewakuacj$, ukry" klucz do krypty Gwylliama w Domu Pami$ci. Z notatek wynika"o, &e regentami Rolandii i przodkami lorda Stephena oraz innych ksi#t byli cymria)scy genera"owie z pierwszej i trzeciej floty, lecz Achmed mia" w#tpliwo%ci, czy w"a%ciwie odczyta" te fragmenty. Doszed" do wniosku, &e b$dzie musia" pokaza' je Rapsodii. Znowu oderwa" si$ od lektury, kiedy dostrzeg", &e najstarsza dziewczynka próbuje ukry' nó& znaleziony przy jednym z zabitych stra&ników. By"a tak zr$czna, &e Grunthor, który pilnowa" dzieci, niczego nie zauwa&y". Achmed cmokn#" na niego cicho i lekkim skinieniem g"owy pokaza" na winowajczyni$. Olbrzym podszed" do niej spokojnym krokiem. - Hej, co tam masz, ma"a panienko? - zapyta". - Nic - burkn$"a, uciekaj#c wzrokiem i szuraj#c nog#. Achmed u%miechn#" si$. Zachowanie, które mia"o wyra&a' przestrach albo wstyd, w rzeczywisto%ci s"u&y"o ukryciu broni w fa"dach ubrania. Drak nawet zastanawia" si$ przez moment, czy ma"ej spryciarze nie uda"o si$ oszuka' Grunthora. -Wiec co to jest? W pot$&nym "apsku b"ysn#" niewielki sztylet. Dziewczyn$ tak zaskoczy"a szybko%' wielkoluda, &e na jej twarzy odmalowa" si$ strach. Zosta"a przy"apana nie tylko na kradzie&y, ale równie& na k"amstwie. Pomkn$"a wzrokiem ku drzwiom. Zapewne szuka"a pomocy u Rapsodii. - Wygl#da mi to na nó& - odpar"a bu)czucznie. - A po co ci taki kozik? - zapyta" Grunthor z pogard#. Si$gn#" po du&o gro(niej wygl#daj#c# bro) z kolekcji, któr# nosi" na plecach, i u%miechn#" si$. - Jak ju& u&ywa' no&a, to porz#dnego. Masz, ten sztylecik warto przy sobie nosi'. Widzisz &"obkowanie na czubku? *wietnie si$ nadaje do parowania ciosów. Potem mo&esz ciachn#' przeciwnikowi nadgarstek t# zakrzywion# cz$%ci#. Widzisz? - Tak. - Na twarzy Jo pojawi" si$ ostro&ny u%miech. - Wypróbuj go. Najpierw blok, a potem skr$t r$ki i ciecie, rozumiesz? Zademonstrowa" manewr no&em, który przed chwil# jej odebra", i cofn#" si$ o dwa kroki. Dziewczyna dok"adnie powtórzy"a jego ruchy. Bolg z aprobat# pokiwa" g"ow#, po czym wróci" do pl#drowania trupów. - Co? - rzuci", dostrzeg"szy wyraz niedowierzania na twarzy
Id#c przez ogród, min$"a d"ugi stó" pokryty warstw# %niegu. Wcze%niej wzi$"a go za "awk$, ale teraz zatrzyma"a si$ i przyjrza"a uwa&niej. Zadr&a"a gwa"townie, gdy nagle zobaczy"a ca"kiem inny obraz. Czarny kamienny blat l%ni" w upiornym blasku ksi$&yca. Le&a" na nim m$&czyzna, który wygl#da" jak uformowany z lodu. Nie mog"a dostrzec rysów jego twarzy. Nad nieruchom# postaci# dostrzeg"a same r$ce, które gestykulowa"y w powietrzu, odprawiaj#c jaki% religijny ceremonia". Ich w"a%ciciel kry" si$ w mroku. W pewnym momencie z"#czy" je jak do modlitwy, a nast$pnie roz"o&y" w ge%cie b"ogos"awie)stwa. Spomi$dzy nich pola"a si$ krew na martwe cia"o, zabarwiaj#c je na czerwono. W jej g"owie rozbrzmia"y s"owa: Dziecko z mojej krwi. Patrzy"a jak zahipnotyzowana. W d"oniach pojawi" si$ ma"y przedmiot, pulsuj#cy tak intensywnym %wiat"em, &e zabola"y j# oczy. Tajemniczy kap"an po"o&y" go ostro&nie na zakrwawionej postaci. Nik"a po%wiata, która otoczy"a cia"o, po chwili zmieni"a si$ w jasny blask, poch"aniaj#c uniesione r$ce. Zabrzmia"y s"owa: Oto proroctwo. Z tego dziecka narodz# si$ moje dzieci. *wiat"o zacz$"o bledn#c, a jednocze%nie posta' nabiera"a coraz wyra(niejszych kszta"tów. !oskot ko)skich kopyt przerwa" trans. Rapsodia osun$"a si$ na kolana, drc jak li%'. Serce wali"o jej jak m"otem. Gdy dosz"a do siebie, zerwa"a si$ z ziemi i podbieg"a do muru otaczaj#cego dziedziniec.
Z ogrodu dobieg"a muzyka. Achmed podniós" wzrok znad notesu, ale szybko wróci" do czytania. Zapiski okaza"y si$ bardzo u&yteczne.Wynika"o z nich, &e po %mierci Gwylliama mieszka)cy porzucili Canrif z powodu coraz cz$stszych ataków Firbolgów oraz chaosu, który zapanowa" w wyniku wojny. Gdy ataki barbarzy)ców si$ nasili"y, Cymrianie nie potrafili utrzyma' miasta, wiec opu%cili je z wielkim &alem oraz nadziej#, &e kiedy% wróc#. Tak si$ nie sta"o i teraz stolica trzeciej floty wraz ze - 141 -
- Najlepiej sobie radz$, kiedy jestem sam. Zaprowad( je na gór$. Uchyli" drzwi. Sprawdziwszy, &e droga wolna, wymkn#" si$ do holu. Grunthor pospiesznie za"o&y" sztab$ i zacz#" wznosi' barykad$ z biurek. Rapsodia ruszy"a z dzie'mi po schodach. Przemawia"a do nich "agodnie, ale nie potrafi"a ukry' niepokoju w g"osie.
przyjaciela. Drak spojrza" znacz#co na Jo. Gigant wzruszy" ramionami. - A co w tym z"ego? Achmed tylko potrz#sn#" g"ow# i wróci" do notatnika. Przeczyta" zaledwie dwa zdania, gdy do pokoju wpad"a zasapana Rapsodia. - Zbli&a si$ oddzia" je(d(ców - oznajmi"a z niepokojem w g"osie.
Achmed przeci#" d"ugi salon, st#paj#c cicho jak kot, lecz nie zd#&y" dotrze' do wyj%cia, bo do pokoju wesz"o kilku zbirów. Poruszali si$ jak %wietnie wyszkoleni &o"nierze i byli dobrze uzbrojeni. Wszyscy mieli na sobie kolczugi, paru nios"o kusze. Przycupn#" w k#cie, prawie niewidoczny, zamkn#" oczy i wyt$&y" s"uch. Pi$tnastu ludzi, nie licz#c dziewi$ciu, którzy zostali na dziedzi)cu, oraz dowódcy. Zakl#" w duchu, &e Rapsodia utkn$"a z dzie'mi w wie&y jak w pu"apce, ale nie by"o lepszego rozwi#zania. Razem z Grunthorem mog"a d"ugo odpiera' ataki, póki on kolejno nie zlikwiduje wszystkich przeciwników. Wymkn#" si$ chy"kiem przez drzwi, które olbrzym wyrwa" z zawiasów, i d"ugim korytarzem splamionym krwi# podbieg" do rz$du ' okien. Dziewi$ciu m$&czyzn czekaj#cych przed Domem Pami$ci zgin$"o gwa"town# %mierci#, zanim ich dowódca wyszed" z ogrodu. Grunthor czeka" cierpli wie za fortec# z biurek. W d"ugim "uku tkwi"a strza"a, miecz czeka" wbity w deski pod"ogi. Po chwili rozleg"o si$ lekkie grzechotanie, potem "omot, jakby kto% próbowa" ramieniem wywa&y' masywne drzwi. Bolg u%miechn#" si$ lekko. Nawet on mia"by k"opot z ich sforsowaniem bez u&ycia tarana. Raptem us"ysza" ciche pukanie. - Halo? Jest tam kto? - przemówi" ciep"y m$ski g"os z wyra(n# nut# serdeczno%ci i humoru. - To niezbyt mi"e z waszej strony, &e nie pozwalacie mi wej%' do w"asnego domu. B#d(cie rozs#dni, wpu%cie mnie. Wiem, &e tam jeste%cie. - Odchrza) si$! - rykn#" Grunthor. W tym momencie nast#pi"a eksplozja i drzwi stan$"y otworem. Buchn$"y czarne p"omienie, na wszystkie strony pofrun$"y osmalone drzazgi, w powietrze uniós" si$ dym. Do pokoju wpad"o kilku &o"nierzy. Grunthor us"ysza" huk be"tów wbijaj#cych si$ w grube d$bowe deski. Chwyci" "uk. Jeden kusznik pad" na pod"og$. Kolejne strza"y nie trafi"y w cel. Dwaj napastnicy zd#&yli si$ schowa'. Lecz najgro(niejsi byli w tym momencie trzej szermierze, którzy p$dzili ku prowizorycznej barykadzie. Jednego po"o&y", rani#c w udo, pozostali dwaj przeskoczyli przez biurka. Od drzwi
34 Zaraz tu b$d#. Achmed w paru krokach dopad" okien "#cznika i zobaczy", &e dziesi$ciu ludzi idzie ostro&nie przez %nieg splamiony krwi#. Prowadzi" ich m$&czyzna w ci$&kiej szarej opo)czy z kapturem. Towarzyszy"y my dwa bia"e wilki. Przy. drzewie zatrzyma" si$ " spojrza" w gór$, a nast$pnie obszed" je zaciekawiony. Achmed wskoczy" z powrotem do biblioteki i zr$cznym ruchem zdj#" cwellan z pleców. Nawet w wie&y, za solidnymi murami, odbiera" wibracje emanuj#ce od m$&czyzny w szarej opo)czy. Dudnienie krwi stawa"o si$ coraz g"o%niejsze. Szybko zamkn#" drzwi. - Widzieli ci$? - spyta". - Nie. Jak tylko ich ujrza"am, zaraz przybieg"am, &eby was ostrzec. Jak s#dzisz, czego chc#? Przyszli po dzieci? - Je%li szukaj# dzieci, to nie po to, &eby im pomóc. Na widok dowódcy ogarn$"y mnie md"o%ci, takie same jak wtedy na drodze, gdy zobaczy"em ten Dom Pami$ci. - Cudownie - mrukn#" Grunthor i raptem na jego twarzy pojawi"a si$ konsternacja. - A niech to! Zostawi"em berdysz na podwórcu. -I tak za ma"o tu miejsca, &eby% móg" go u&y' - zauwa&y"a Rapsodia. - Nie w tym rzecz, panienko. Kiedy dranie go zobacz#, od razu si$ domy%la, &e kto% obcy jest w domu. - Wspaniale - westchn#" Achmed. - Rapsodio, zabierz dzieciaki na gór$. Grunthorze, jak wyjd$, zabarykaduj drzwi. - Chyba nie pójdziesz sam? - Otoczy"a ramieniem ma"ego ch"opca, który zacz#" szlocha' ze strachu. - 142 -
nadbiegali kolejni. Pierwszemu strzeli" prosto w pier%, drugiemu pi$%ci# rozbi" czaszk$. Gdy czterej przeciwnicy zacz$li okr#&a' go z dwóch stron, si$gn#" po miecz. Musia" kl$kn#', bo nad g"ow# %miga"y mu be"ty z kusz. Szybkim pchni$ciem rozprawi" si$ z kolejnym wrogiem, lecz wiedzia", &e za chwil$ zostanie otoczony. Odparowa" cios innego szermierza i odwróci" si$ do trzeciego, ale w tej samej chwili &o"nierz pad" na ziemi$ z dymi#c# dziur# w czole. K#tem oka Grunthor dostrzeg" smuk"# posta'. Rapsodia przekroczy"a cia"o swojej ofiary i zwar"a si$ w pojedynku z napastnikiem, który w"a%nie pokona" barykad$. Wielkolud u%miechn#" si$ i skupi" uwag$ na nast$pnym atakuj#cym. Zdziwi" si$, bo &o"nierz si$ obroni", nie wypuszczaj#c miecza z r$ki. Zamachn#" si$ i zrobi" wypad, ale sam otrzyma" ci$cie w przedrami$, nim wreszcie uda"o mu si$ pokona' dobrze wyszkolonego szermierza. -Nie(le - powiedzia" do trupa. Zobaczy", &e Rapsodii podci$to kolana, i skoczy" jej na pomoc. Rozp"ata" napastnika na pó". Dziewczyna b"yskawicznie zerwa"a si$ z pod"ogi. - Ciesz$ si$, &e ci$ widz$, panienko. - Ja równie&. Odwrócili si$ ku nowym przeciwnikom, ale w tym momencie
pocisków. Niestety dowódca znajdowa" si$ poza lini# ognia. Drak pop$dzi" w stron$ domu, ale drog$ raptem zagrodzi"a mu %ciana ciemnych p"omieni. Zakl#" i skoczy" do g"ównego wej%cia. Najwidoczniej znajomo%' czarnej magii nie zgin$"a wraz z wysp#, przemkn$"o mu przez my%l.
Kiedy ogie) si$ rozprzestrzeni", a pomieszczenie wype"ni" dusz#cy dym, Grunthor i Rapsodia d(wign$li si$ z pod"ogi. W drzwiach zobaczyli niewyra(n# sylwetk$. Bolg wyj#" zza pasa siekier$ i cisn#" w nieznajomej. Wiruj#cy topór nie dotar" do celu; znikn#" w krótkim b"ysku. - Jeste%cie w pu"apce. Rzu'cie bro), to ugasz$ p"omienie. Ina czej was spal$. - G"os by" aksamitny i s"odki jak miód. Rapsodia przypomnia"a sobie chwil$ tu& po wyj%ciu spod ziemi, kiedy Achmed udowodni", &e w jej blisko%ci ogie) roznieca si$ silnym p"omieniem. Zamkn$"a oczy i oczy%ci"a dusz$. - Uspokój si$ - powiedzia"a. Ogie) trawi#cy ksi#&ki i zwoje od razu przygas". Po chwili ju& ledwo si$ tli". Od strony drzwi dobieg"y przekle)stwa. Rapsodii podskoczy"o serce i ogie) od razu o&y". Ogarn#" j# strach, w odpowiedzi p"omienie wystrzeli"y jeszcze wy&ej. Szybko naprawi"a swój b"#d, ale kosztowa"o j# to du&o wysi"ku, jakby inna wola zmaga"a si$ z jej wol#. Mocno %cisn$"a r$koje%' miecza, skupi"a na nim my%li i uczucia. Skutek by" natychmiastowy. Ogie) zgas", w pokoju rozbrzmia"o wycie bólu i zawodu. Rapsodu wysz"a zza barykady, &eby stawi' czo"o wrogowi Przez k"$by dymu dojrza"a jakiego% cz"owieka. Sta" bez ruchu, nagle znikn#". W#tpi"a, czy zobaczy" j# wyra(niej ni& ona jego, cho' kaptur zsun#" si$ jej z g"owy, a blask pe"gaj#cych p"omieni o%wietli" twarz i w"osy. Domy%li"a si$, &e z jego pospiesznym odej%ciem mia" co% wspólnego widok Clariona. Podbieg"a razem z Grunthorem do drzwi, ale tajemniczy osobnik rozp"yn#" si$ jak cie). Z góry niós" si$ p"acz dzieci
kolejny wybuch zwali" ich z nóg. Pó"ki z ksi#&kami zaj$"y si$ ogniem.
Kiedy Achmed w%lizn#" si$ za o"tarz w ogrodzie, z r$ki cz"owieka w szarej opo)czy strzeli" strumie) czarnego ognia " roztrzaska" na kawa"ki ci$&kie d$bowe drzwi. Jego ludzie natychmiast wskoczyli do wie&y. Drak uniós" cwellan do oka i wymierzy" starannie. Pierwsi padli dwaj stra&nicy, którzy stali przy wyj%ciu do ogrodu. Nast$pna seria by"a przeznaczona dla dowódcy. Cz"owiek w szarej opo)czy odwróci" si$ w chwili, gdy srebrne dyski pomkn$"y ku niemu ze %wistem. Nagle rozb"ys"y i sp"on$"y. Dowódca u%miechn#" si$ i znowu podniós" d"o). Kula hebanowego ognia przeci$"a powietrze i eksplodowa"a u stóp o"tarza. Ziemia lekko zadr&a"a, kamie) pop$ka", drewniane ramy, na których by"y rozpi$te cia"a dzieci, run$"y, lecz Achmedowi nic si$ nie sta"o. Kiedy us"ysza" tupot biegn#cych nóg, zasypa" zbirów gradem
Gdy Achmed wpad" do holu, ujrza", &e prosto na niego p$dzi cz"owiek w szarej opo)czy. Od czarnego d"ugiego miecza, który trzyma" w lewej r$ce, bi"a wielka moc. Wzd"u& klingi bieg" wyra(ny bia"y pas. Cz"owiek w opo)czy zwolni" i obrzuci" go szybkim spojrzeniem. - 143 -
Pod he"mem i kapturem Drak dostrzeg" jedynie intensywnie niebieskie oczy i bezczelny u%miech. Jednym ruchem schowa" cwellan i doby" miecza. Rzadko u&ywa" broni siecznej, ale wiedzia", &e szkoda czasu na strzelanie dyskami. Dowódca wybitego do nogi oddzia"u u%miechn#" si$ szerzej, skin#" g"ow# i wyskoczy" przez okno. Achmed wzruszy" ramionami, z powrotem zdj#" cwellan z pleców i podbieg" do roztrzaskanej szyby. Przeciwnik w"a%nie podrywa" si$ z ziemi. Drak wycelowa" w niego bro), gdy w holu nagle pojawi"y si$ dwa bia"e wilki. Bestie sadzi"y prosto na niego, ale nie zd#&y"y go dopa%', bo powali" je dyskami. Kiedy znowu wyjrza" na dziedziniec, po tamtym cz"owieku nie by"o nawet %ladu.
wi$zi z ziemi#, Grunthorze. Przepraszam. - Wróci"a my%lami do zniszcze), które spowodowa" w Domu Pami$ci cz"owiek w kapturze. - Ten bydlak jest zwi#zany z ogniem i posiad" tajemn# wiedz$. - Zauwa&y"em - mrukn#" Achmed. - Jego oddzia" te& by" nie(le wyszkolony - doda" Grunthor. To nie banda pospolitych zbirów, tylko zawodowcy. - To równie& zauwa&y"em. - My%l$, &e o nim w"a%nie jest mowa w kontrakcie. To Rakshas stwierdzi"a Rapsodia. P"omienie przygas"y, dostosowuj#c si$ do jej nastroju. - Dlaczego tak s#dzisz? - Po pierwsze, skar&y" si$, &e nie chcemy go wpu%ci' do jego w"asnego domu. Z umowy wynika"o, &e teraz Rakshas jest gospodarzem Domu Pami$ci. Ju& czytaj#c j#, odnios"am wra&enie, &e zarówno on, jak i jego pan s# demonami. Zreszt# pos"ugiwa" si$ czarn# magi#. - Ja te& wyczu"em bij#ce od niego z"o - powiedzia" Achmed. Czy kiedy% widzia"e% czarny ogie), Grunthorze? Olbrzym wolno potrz#sn#" g"ow#. O co chodzi? - zapyta"a z niepokojem Rapsodia - O to, &e masz racj$ - odpar" Drak. - Panami czarnego ognia s# mieszka)cy Podziemia. Widok istoty, któr# nazywamy Rakshasem, dziwnie na mnie zadzia"a". My%l$, &e gdyby to by" demon, du&o wcze%niej wyczu"bym jego obecno%', lecz tak czy inaczej ma on jaki% zwi#zek z diabelskimi mocami. Nie jestem tylko pewny jaki. Musia"bym go znowu zobaczy'. - Mo&e lepiej nie? wtr#ci" Grunthor. Achmed pokiwa" g"ow#. - Co go powstrzyma przed kolejnymi morderstwami? - spyta "a Rapsodia, g"aszcz#c po g"ówce dziecko, które zacz$"o j$cze' przez sen. - Nie my. Niech si$ nim zajmie armia lorda Stephena. Przynajmniej b$dziemy mogli mu powiedzie', kogo czy te& czego maj# szuka'. Szmaragdowe oczy popatrzy"y na niego ze zdumieniem. W blasku ogniska iskrzy"y si$ jak drogocenne klejnoty. - Nawet nie spróbujesz go wytropi'? - Próbowa"em. Bez rezultatu. Zreszt# ju& dawno znikn#". Poza tym mamy tu pi$tna%cioro podopiecznych. Chcia"aby% zabra' ich po%cig? Wszyscy troje przez d"u&sz# chwil$ patrzyli w p"omienie. Rapsodia my%la"a o dzieciach i o wszystkim, co przesz"y. Dosz"a do wnio-
35 Siedzieli we trójk$ wokó" ogniska, czekaj#c, a& dzieci zasn#.
Postanowili zanocowa' w lesie z obawy, &e cz"owiek w szarej opo)czy wróci z posi"kami. Rapsodia otuli"a malców kocami, które Grunthor przezornie zabra" z Domu Pami$ci. Dziwna gromadka natychmiast wyruszy"a do Haguefort, twierdzy Stephena Navame. Maszerowali jeszcze d"ugo po zmierzchu, a& w ko)cu zauwa&yli, &e najm"odsi piechurzy ca"kiem opadli z si". Dopiero wtedy rozbili obóz i skupili si$ wokó" dwóch niewielkich ognisk, które roznieci"a Rapsodia. Wkrótce dzieci, zm$czone i oszo"omione, zasn$"y. Pi$cioro przytuli"o si$ do Pie%niarki. Gdy si$ upewni"a, &e wszystkie %pi#, powiedzia"a na Achmeda: -Nie damy rady. Zim#, w lasach, z maluchami. To tylko kwestia czasu, kiedy nas dopadn#. -Wiem. - Musimy znale(' kryjówk$, a wtedy jedno z nas pójdzie po pomoc. - Jakie% pó"torej mili st#d na pó"nocny wschód znajduje si$ opu szczona gawra nied(wiedzia - oznajmi" Grunthor. - Du&a i sucha. Na twarzy Rapsodii pojawi"o si$ najpierw zdziwienie, a po chwili rado%'. - W"a%nie czego% takiego potrzebujemy! Zapomnia"am o twojej - 144 -
sku, &e jej towarzysz ma racje. Najwa&niejszym zadaniem by"o odstawienie dzieci do Navarne, pod opiek$ lorda Stehpena. Drak poda" jej notatnik. Czytaj#c, g"aska"a po w"osach malca, który spa" z g"ow# opart# o jej rami$. Wreszcie podnios"a wzrok. - To raport poewakuacyjny sprzed czterystu lat, kiedy pod koniec wojny cymria)skiej Firbolgowie najechali Canrif. - Zgadza si$. Drak zaczaj grzeba' w &arze. -No wiec? - ponagli"a go, %ci#gaj#c brwi. - Achmedzie? – Gdy nadal si$ nie odzywa", zrozumia"a. - Och, tylko mi nie mów, &e chcesz tam i%'. Jego oczy przeszy"y j# na wskro%. - S#dzi"em, &e to oczywiste. - Tak - przyzna"a niech$tnie. - Ale teraz wiemy, &e ci ludzie maj# t$ sam# map$ i taki sam cel, wiec ju& nie jestem pewna, czy to dobry pomys". - - Ju&? Nigdy nie uwa&a"a% go za dobry. Zastanówmy si$. Tych bydlaków nie ma w Canrif... - Sk#d wiadomo, &e ju& tam nie dotarli?- przerwa"a mu. - ...i w przeciwie)stwie do nas nie s# Bolgami. - Mów za siebie. - Ty prawie wsz$dzie zosta"aby% przyj$ta z otwartymi ramionami.My b$dziemy mile widziani tylko w Canrif. Grunthor i ja mamy do%' skradania si$ przez ziemie ludzi. Belgowie lepiej nas potraktuj#. - Oczywi%cie. Jako kolacj$. - Proponowa"em, &e zaprowadz$ ci$ do Tyrianu, kraju Lirinów, ale ty postanowi"a% i%' z nami. Teraz zmieni"a% zdanie? Je%li tak, poka&$ ci drog$ i mo&esz rusza' z dzie'mi cho'by zaraz. Przynie% j# tu, Grunthor. Rapsodia wytrzeszczy"a oczy, zaskoczona dziwnym poleceniem. Gigant zerwa" si$ z ziemi i skoczy" w ciemno%'. Wróci" po chwili z wierzgaj#cym tobo"kiem pod pach#. Przy"apana na próbie ucieczki Jo kl$"a, a& uszy puch"y. Pos"ugiwa"a si$ j$zykiem rynsztoków, który Rapsodia dobrze zna"a z w"asnej przesz"o%ci. Najwyra(niej dziewczyna wychowa"a si$ na ulicy. Grunthor rzuci" j# w du zasp$ i u%miechn#" si$ szeroko. - Dok#d si$ wybiera"a%, ma"a panienko? Na królewski bal? Jo próbowa"a wsta', ale na jej g"owie spocz$"o ci$&kie "apsko. Uderzy"a je ze z"o%ci# i zmierzy"a olbrzyma wzrokiem.
- Nie wróc$ tam - warkn$"a. - Gdzie? - spyta"a Rapsodia. - Do Navarne. S"ysza"am, jak o tym rozmawiacie. Nie id$ z wami. Pu%' mnie. Rapsodia delikatnie uwolni"a si$ od %pi#cych malców i sprawdzi"a, czy s# dobrze przykryci. Nast$pnie wsta"a i podesz"a do Grunthora, który nadal trzyma" r$k$ na jasnych w"osach rozsierdzonej dziewczyny. Przyjrza"a si$ jej uwa&nie. Dziewczyna mia"a pe"ne piersi, pospolit#, wychudzon# twarz i ostry podbródek, ale w jej wodnistoniebieskich oczach kry"a si$ g"$bia. Rapsodia odnios"a wra&enie, &e patrzy na sam# siebie sprzed lat, kiedy na ulicy walczy"a o przetrwanie. Ogarn$"a j# czu"o%'. - Nie masz rodziców? - Nie - odburkn$"a Jo. - Zabierz wreszcie "ap$, ty paskudny wieprzu. Grunthor chwyci" si$ za pier% i wybuchn#" %miechem. - Zada"a% mi cios prosto w serce. - Nie zabawiaj si$ jej kosztem - powiedzia"a Rapsodia; Dziewczyna rzuci"a jej w%ciek"e spojrzenie, ale nic nie powie dzia"a. - Dlaczego nie chcesz wraca' do Navarne? - spyta"a Pie%niarka. - Bo jestem poszukiwana za kradzie& i nie chc$ straci' r$ki. - Co ty mówisz! Widzia"a%, &eby kto% w Navarne straci" r$k$ za kradzie&? - Nie, ale wszyscy wiedz#, &e taka jest kara - odpar"a Jo wo jowniczym tonem. - O tak, wszyscy. Nie wierz$, &eby lord Stephen godzi" si$ na takie prawo w swoim ksi$stwie. - A w"a%nie &e tak robi. To gnida. Tym razem wszyscy troje si$ roze%miali. - Twoja ocena z pewno%ci# jest bardzo wnikliwa, zwa&ywszy na to, jakimi dobrymi jeste%cie przyjació"mi - powiedzia"a Rapsodia. Widz#c strach w oczach Jo, spowa&nia"a. Mimo wyzywaj#cej postawy dziewczyna by"a przera&ona. - S"uchaj, mo&e powiem lordowi Stephenowi, &e jeste% moj# siostr#? Jego dzieci i ja bardzo si$ lubimy, wi$c my%l$, &e moje s"owa wystarcz#, by uratowa' ci r$k$. Jo wytrzeszczy"a oczy. - Zrobi"aby% to? - Pod warunkiem &e nie b$d$ musia"a k"ama'. Po pierwsze, nie - 145 -
umiem, a po drugie, w moim zawodzie trzeba mówi' wy"#cznie prawd$. Dziewczyna spochmumiala. - Wi$c nic z tego? - Je%li ci$ uznam za siostr$, nie min$ si$ z prawd# i lord Stephen przymknie oczy na twoje przest$pstwo. - O bogowie! - mrukn#" Achmed. - Czy to zwyczaj, o którym zapomnia"a% nas poinformowa'? spyta" Grunthor. - Najwyra(niej - odpar"a Rapsodia z u%miechem. - Dobrze, &e was obu przyj$"am do rodziny. Jedynymi lud(mi na %wiecie, którzy równie bezkarnie mogli (le mnie traktowa', byli moi bracia. - Od dawna uwa&am, &e jest miedzy nami fizyczne podobie) stwo, ksi$&niczko. -Co ty na to, Jo? B$dziesz moj# siostr#? Zawsze chcia"am mie' cho' jedn#. Nawet jeste%my podobne. Dziewczyna prychn$"a. - Chyba &artujesz. - Wcale nie - zaprotestowa"a ura&ona Rapsodia. - Obie mamy blond w"osy i jasne oczy. - Tak, mog"yby%cie by' bli(niaczkami -stwierdzi" Grunthor. -Zamknij si$ - warkn$"a Jo. Bolg parskn#" %miechem. - W"a%ciwie, ma"a panienko, bardzo przypominasz mi ksi$& niczk$. Te& masz niewyparzony j$zyk. Radz$ przyj#' jej propozycj$. Je%li nie, zostawisz r$k$ w Navame. - Hej, siostro! rzuci"a Jo pospiesznie. Pie%niarka klasn$"a w d"onie. - Cudownie. Na imi$ mi Rapsodia. A tobie? Dziewczyna popatrzy"a na ni# ze zdziwieniem i wzruszy"a ramionami. -J o. - A dalej? Masz jakie% nazwisko? - Odchrza) si$. - Jo Odchrza) Si$. Dziwne nazwisko. - Pasuje do ciebie stwierdzi" Achmed. Wyzywaj#ce spojrzenie zast#pi" niech$tny u%miech. - Ta ma"a ma poczucie humoru - powiedzia" Grunthor. - Doga damy si$ na pewno, kochanie.
pusta. Chwil$ pó(niej Rapsodia i Jo wprowadzi"y dzieci do du&ej jaskini i zacz$"y czyni' przygotowania do d"u&szego pobytu. Drak zwleka" z odej%ciem, póki si$ nie upewni", &e gromadka jest bezpieczna. - Nie oszcz$dzajcie zapasów. Wracaj#c z lud(mi Stephena, przywieziemy jedzenie - powiedzia". Rapsodia rozejrza"a si$ z niepokojem po cichym lesie. W nocy temperatura spad"a i %nieg utworzy" chrz$szcz#c# skorup$. Wszyscy troje oddali r$kawice najm"odszym, ale reszta nadal marz"a. - Pospiesz si$, prosz$ - wyrwa"o si$ jej, cho' wiedzia"a, &e po naglanie nie jest konieczne. - Mo&e si$ okaza', &e uratowali%my je tylko po to, by pomar"y od odmro&e).Akurat tego si$ nie obawiam - stwierdzi" Achmed z lekkim u%miechem. - Na pewno znajdziesz sposób, &eby je ogrza'. Macie dobre schronienie. Bardziej martwi$ si$ drapie&nikami, zw"aszcza jednym. Lepiej sied(cie w ukryciu. Zostawi$ troch$ mylnych tropów, &eby go od was odci#gn#'. Grunthor b$dzie czuwa". - Wiem. B#d( ostro&ny. Obj$"a Draka i u%ciska"a go krótko, po czym ruszy"a do jaskini. - Rapsodio? - S"ucham. - Jak wróc$, porozmawiamy o dziewczynie. - Zróbmy to teraz. Achmed potrz#sn#" g"ow#. -Teraz szkoda czasu. Musz$ jak najszybciej dotrze' do Stephena.-I tak wiem, co zamierza"e% powiedzie'. Wed"ug ciebie nie powinnam traktowa' Jo jak siostry, bo jej nie ufasz. - Mniej wi$cej. - Có&, ja ju& dokona"am wyboru. Je%li chcesz, pójdziemy swo j# drog#. Achmed wzi#" g"$boki oddech, próbuj#c zapanowa' nad w%ciek"o%ci#. - By"oby mi"o, gdyby% naradzi"a si$ z nami, zanim powzi$"a% decyzj$. - Masz racj$. Przepraszam. Wydawa"o mi si$, &e czyni$ s"usznie. - Zale&y, co uwa&asz za s"uszne. Zdajesz sobie spraw$ z tego, &e zmniejszy"a% nasze szans$ na prze&ycie? - Jak mo&esz tak mówi'! Zw"aszcza po okropie)stwach, jakie tylko co widzieli%my! - wybuchn$"a Rapsodia. - Ty, który w ci#gu jednego uderzenia serca potrafisz wybi' ca"y oddzia" &o"nierzy! To jeszcze dziecko, Achmedzie. I w przeciwie)stwie do pozosta"ych nie ma rodziny. Nikt nie b$dzie %wi$towa" jej ocalenia. Równie do-
Rano znale(li nied(wiedzi# gawr$ zas"oni$t# g$stymi krzakami je&yn. Achmed wszed" pierwszy, by si$ upewni', &e jest - 146 -
brze mo&na by"o j# tam zostawi', bo bez nas i tak zginie. -A od kiedy jeste% za ni# odpowiedzialna? Rapsodia %ciszy"a g"os prawie do szeptu. - Sama wzi$"am na siebie ten obowi#zek. Wierz mi lub nie, ale dokona"am w &yciu paru wyborów, chocia& ty bardzo ch$tnie decydujesz za mnie. To w"a%nie jeden z nich. Jo zostaje albo obie odchodzimy. Nie opuszcz$ jej. - Lubi$ t$ ma"#, je%li moje zdanie cokolwiek znaczy – odezwa" si$ Grunthor z powa&n# min#.Drak przez d"ug# chwil$ spogl#da" na przyjaciela. Wyraz jego twarzy powoli si$ zmieni". - Naprawd$ chcesz bra' j# sobie na g"ow$? - Jasne, czemu nie? Z ksi$&niczk# si$ uda"o. - Tym razem sytuacja jest inna. - Dlaczego? - zapyta"a Rapsodia. - Nie widz$ ró&nicy. Pomo gli%cie mi, a teraz ja chc$ pomóc jej. Achmed st"umi" %miech. - My%lisz, &e palili%my si$ do pomocy? - Tak. Przynajmniej w chwili, kiedy si$ spotkali%my. I urato wali%cie mi &ycie, si"# zabieraj#c z wyspy, cho' wtedy nie mog"am tego doceni'. Twarz Draka wykrzywi" grymas rozbawienia. -I nigdy nie przysz"o ci do g"owy &e ci#gn$li%my ci$ ze sob# jako ubezpieczenie... -Albo po&ywienie? - doda" Grunthor. - Oczywi%cie, &e przysz"o, ale czas dowiód" czego% innego. Przesta)cie wreszcie. Jo nas potrzebuje. Nie b$dzie z ni# k"opotów, w ka&dym razie nie wi$cej ni& kiedy% ze mn#. - Skoro tak stawiasz spraw$... - To wybrakowany towar - rzuci" Achmed zniecierpliwionym tonem. Rapsodia zerkn$"a w pop"ochu ku jaskini. Oczy jej %ciemnia"y. - Mo&e nie zauwa&y"e%, ale wszyscy jeste%my w pewnym sen sie wybrakowani - powiedzia"a oschle. - Hej, mów za siebie - wtr#ci" Grunthor. - W"a%nie to robi$. Ta dziewczyna mnie potrzebuje, a ja jej. B$ d$ za ni# odpowiedzialna. Na pewno jej nie zostawi$. Je%li nas nie chcecie, w porz#dku. Achmed sapn#" ze z"o%ci#. - Dobrze, niech z nami idzie. Ale wyt"umacz jej, &e stanowimy dru&yn$ i musimy ufa' sobie nawzajem. Ma s"ucha' nie tylko cie bie, ale równie& nas. Mo&esz jej powiedzie', dok#d si$ wybieramy, lecz ani s"owa o naszej przesz"o%ci. Zgoda?
Omal nie straci" równowagi, kiedy Rapsodia zarzuci"a mu r$ce na szyj$. - Dzi$kuj$. - Poprawi"a mu przekrzywiony kaptur. - Spiesz si$, ale b#d( ostro&ny i powiedz lordowi Stephenowi, &eby przys"a" równie& leki.
Siedzieli w nied(wiedzim le&u ponad tydzie), czekaj#c na Achmeda. Zgodnie z jego rad# Rapsodia wykorzysta"a swój dar i ogrzewa"a ska"y, tak &e w jaskini zrobi"o si$ przytulnie jak w domu z buzuj#cym kominkiem. Jedzenia mieli pod dostatkiem. Grunthor zaopatrzy" si$ na kilka tygodni podró&y i teraz jego ca"odzienna racja z powodzeniem starcza"a na wykarmienie ca"ej gromadki. Unikali rozpalania ogniska, &eby dym ich nie zdradzi", i dzi$ki temu oddychali czystym powietrzem. Brak %wiat"a przera&a" dzieci, wiec Rapsodia wetkn$"a Clariona w mi$kk# ziemie w k#cie jaskini. Jego p"omienie spokojnie pe"ga"y po ostrzu, wype"niaj#c wn$trze "agodnym blaskiem, a nastrój stawa" si$ jeszcze przyjemniejszy, kiedy Pie%niarka %piewa"a weso"e piosenki. Zio"ami leczy"a rany, uspokaja"a malców i zabawia"a, &eby ha"asy nie %ci#gn$"y uwagi na ich kryjówk$. Cicho odprawia"a poranne i wieczorne mod"y. Za ka&dym razem stawa"y jej przed oczami u%miechni$te przybrane wnuki, Gwydion i Melisande. Ciep"e wspomnienie kontrastowa"o z widokiem smutnych i niespokojnych twarzyczek, z których nawet we %nie nie znika" wyraz strachu. Wróci"a pami$ci# do Analise, nazwan# przez Michaela Petuni#. Dzie) po jego wyje(dzie z miasta zabra"a ma"# pod opiek# stra&ników Nany na Szerokie !#ki, otaczaj#ce Easton z trzech stron. Razem odnale(li Liringlasów zamieszkuj#cych wielk# równin$. Lirinowie ciep"o przyj$li go%cia i Rapsodia jeszcze d"ugo pociesza"a si$ obrazem u%miechni$tej i szcz$%liwej Analise, siedz#cej na koniu przed ich przywódc#. Opuszcza"a ich spokojna, &e ma"a zostaje pod troskliw# opiek#. Dopiero pó(niej przyszed" ból i poczucie straty, którego nie "agodzi"a %wiadomo%', &e zrobi"a najlepsz# rzecz dla osieroconej dziewczynki. T$skni"a za ni# bardzo. Cz$sto si$ zastanawia"a, czy Analise kiedy% znajdzie szcz$%cie i zapomni o strasznych prze&yciach. Przysi$g"a sobie, &e ju& nigdy nie pozwoli zrobi' krzywdy &adnemu dziecku, niezale&nie od ceny, jak# przyjdzie jej zap"aci'. Pog"adzi"a ma"e g"ówki, odp$dzaj#c wspomnienia. Przez kilka dni szala"a burza, wiatr skowycza" jak ranny wilk - 147 -
tu& u wej%cia do jaskini. Rapsodia pociesza"a si$, &e zamie' na pewno zasypie ich %lady, ale nie potrafi"a opanowa' niepokoju.
Kiedy zwali"o si$ pierwsze drzewo, dzieci zacz$"y krzycze' ze strachu i szuka"y u niej ratunku. Niektóre by"y tak przera&one, &e przypad"y do Bolga. Wielkolud okaza" si$ %wietnym opiekunem. Roz%miesza" je weso"ymi &artami, kiedy wokó" bi"y pioruny, wstrz#saj#c ziemi# i ska"ami. W ko)cu burza usta"a, ale dzieci zosta"y w pobli&u olbrzymiego przyjaciela, Grunthor codziennie trzyma" wart$ a& do kolacji, spa" do pomocy, po czym znowu stawa" na posterunku. Rapsodia i Jo czuwa"y w czasie jego snu, ale nikt nie zak"óca" im spokoju, nawet le%ne zwierz$ta. Z"o czaj#ce si$ w lesie ju& dawno je wyp"oszy"o. W tym czasie przybrane siostry pozna"y si$ lepiej i polubi"y, cho' Jo nadal nie chcia"a nic o sobie opowiedzie'. Mia"y zbli&one poczucie humoru i cz$sto musia"y powstrzymywa' si$ od g"o%nego %miechu po w"asnych uwagach, zw"aszcza na temat Grunthora. Gdy Rapsodia patrzy"a na nastolatk$, opada"y j# wspomnienia, nieodmiennie wprawiaj#c w pos$pny nastrój. Jo znalaz"a si$ na ulicy, bo nie mia"a rodziny. Ona porzuci"a najbli&szych, którzy j# kochali, chronili i ho"ubili. Zgin$li, nie wiedz#c, co si$ z ni# dzieje. Sny, które nast$powa"y po takich rozmy%laniach, by"y dla niej kar# za nierozwa&ne czyny. W ko)cu zacz$"a &a"owa', &e ci#gnie dziewczyn$ do krainy Bolgów, zamiast odprowadzi' j# do Navame. Gdy podzieli"a si$ w#tpliwo%ciami z Jo, ta bez s"owa wskaza"a g"ow# na %pi#ce dzieci. Dawa"a jej w ten sposób do zrozumienia, &e w dzisiejszych czasach zagro&enie czai si$ wsz$dzie i lepiej si$ nie "udzi', &e gdziekolwiek jest bezpiecznie. Wreszcie po tygodniu zjawi" si$ Achmed z posi"kami. Karawan$ s"ycha' by"o z daleka, a Grunthor wyczu" j# wcze%niej dzi$ki wi$zi z ziemi#. Rapsodia wysz"a z jaskini i os"oni"a oczy przed jasnym %wiat"em dnia. Od drogi dobiega" turkot kó", parskanie koni i t$tent kopyt. Jaki% czas pó(niej pojawi" si$ du&y oddzia" &o"nierzy, prowadzi" Achmed i lord Stephen. Rapsodia pomacha"a im rado%nie. Diuk zsiad" z wierzchowca, pobieg" z u%miechem i chwyci" j# w obj$cia. - Dobry Stwórco, jeste% ca"a? Zamartwia"em si$ o ciebie. Rapsodia poklepa"a go po ramieniu. - Dzi$kuj$, wszyscy czujemy si$ dobrze. Dzieci s# w kryjówce z Grunthorem. -Zobaczmy, kogo tam mamy - powiedzia" diuk, zagl#daj#c do jaskini. Na jego widok olbrzym zawo"a": - 148 -
-Stan#' w szeregu, urwisy! Dzieci wype"ni"y rozkaz, po czym zacz$"y papla' jedno przez drugie, radosne po raz pierwszy od d"ugiego czasu. Bolg kolejno bra" je na r$ce, przekazywa" Rapsodii, a ona lordowi Stephenowi. Diuk zamienia" z ka&dym par$ mi"ych s"ów, niektóre poznawa", inne wypytywa" o rodziców. Wkrótce ca"a czternastka znalaz"a si$ pod opiek# &o"nierzy czekaj#cych przy wozie. Na ko)cu wysz"a z jaskini Jo, czy te& raczej zosta"a wypchni$ta przez Grunthora. Pie%niarka uj$"a jej chud#, drc# d"o). -Milordzie, chcia"abym przedstawi' swoj# siostr$. Stephen przez chwile patrzy" bez s"owa na dziewczyn$, a nast$pnie u%miechn#" si$ do Rapsodii. - To dla mnie zaszczyt pozna' cz"onka twojej rodziny. Szkoda, &e nie spotkali%my si$ wcze%niej. - Ja nie &a"uj$ - mrukn$"a Jo pod nosem. - Czy to wszystkie dzieci? zapyta" diuk. U%miech znikn#" z twarzy Rapsodii. - Niestety tak. Przeszukali%my starannie ca"y Dom Pami$ci, ale nie znale(li%my nikogo wi$cej. +ywego, doda"a w my%lach. Lord Stephen wzi#" j# za ramiona. - Jestem wam wdzi$czny za te, które uratowali%cie. Wielu po gr#&onych w &a"obie rodziców ju& wkrótce b$dzie %wi$towa' ich powrót. - Do Domu Pami$ci lepiej wys"a' &o"nierzy bezdzietnych i o mocnych nerwach - powiedzia"a ze smutkiem. Obejrza"a si$ na Grunthora, który wsadza" dzieci na wóz, i wróci"a spojrzeniem do diuka. - Prosz$, jed( z nimi do domu. Ju& do%' wycierpia"e%. - Dobrze, pos"ucham twojej rady. - Jeste%my gotowi, panie! - zawo"a" dowódca oddzia"u. Diuk niech$tnie pu%ci" jej ramiona. Rapsodia podbieg"a do wozu i zacz$"a &egna' si$ z dzie'mi. Niektóre odpowiada"y jej u%miechem, inne patrzy"y t$po; urazy mia"y jeszcze d"ugo si$ goi'. Powocy cmokn#" na konie i pojazd ruszy" wolno le%n# drog#, eskortowany przez je(d(ców. Lord Stephen przekroczy" zwalone pnie i podszed" do Bolgów. - Dzi$kuj$. Zas"u&yli%cie na dozgonn# wdzi$czno%' Navame i mojego rodu. Przekazuj$ wam cztery konie, zapasy &ywno%ci oraz list z piecz$ci# w"adcy. Mo&ecie go wykorzysta' wed"ug uznania. I pami$tajcie, &e zawsze b$dziecie mile widziani w moim domu. - Dzi$ki, stary - powiedzia" Grunthor, %ciskaj#c podan# d"o).
Stephen przeniós" wzrok na Achmeda. - Dok#d si$ wybieracie? Drak zmierzy" go wzrokiem. - Do Canrif, ale wola"abym, &eby na razie nikt wi$cej o tym nie wiedzia". - Dobrze. Proponuj$, &eby%cie skierowali si$ na pó"noc do p"a skowy&u Orlandan i dalej pojechali g"ówn# drog# przez Bethany do Bethe Corbair, ostatniej prowincji przed krain# Bolgów. Achmed pokiwa" g"ow#. W"a%nie taka trasa by"a naszkicowana w notatniku. -Gdy dotrzecie do miejsca, gdzie "agodne wzgórza przechodz# w równin$ Krevensfield - ci#gn#" Stephen - skr$'cie na po"udniowy wschód i wjed(cie do miasta od po"udnia. Tak b$dzie bezpieczniej. Gdyby%cie w Bethe Corbair wpadli w tarapaty, popro%cie o widzenie z ksi$ciem Quentinem Baldasarre, a je%li wam si$ nie uda do niego dosta', wyst#pcie o azyl religijny do benisona Lanacana Orlando. To bardzo dobry cz"owiek. Kiedy zobaczy list, napewno wam pomo&e. W tym momencie podesz"a do nich Rapsodia razem z Jo. -Sprawca porwa) i zbrodni uwa&a Dom Pami$ci za swoj# sie dzib$ i mo&e do niego wróci' - powiedzia"a. - Niech twoi &o"nie rze zabior# stamt#d wszystkie zwoje i rzeczy warte uratowania. Lord Stephen pokiwa" g"ow#. - Wszystko ju& ksi$ciu wyja%ni"em - odezwa" si$ Achmed. Lepiej ruszajmy, bo zmrok nas tu zastanie. - Do widzenia, milordzie. Przeka& Gwydionowi i Melisande moje u%ciski. Diuk uca"owa" jej d"o), a nast$pnie próbowa" w ten sam sposób po&egna' Jo, ale dziewczyna szarpni$ciem zabra"a r$k$ i rzuci"a mu gro(ne spojrzenie. Grunthor i Achmed odprowadzili go do wierzchowca. Galopuj#c le%nym duktem, Stephen ogl#da" si$ kilka razy. -Niez"e bestie - stwierdzi" Grunthor, zwracaj#c si$ do Rapsodii, która nadal patrzy"a na drog$, cho' je(dziec ju& dawno znikn#" za zakr$tem. - Kto bierze najwi$kszego? Wszystkie konie budzi"y podziw, ale ostatni, o po"ow$ od nich wi$kszy, by" prawdziwym rumakiem bojowym. -Chyba powiniene% wybra' klacz - odpar"a, wskazuj#c najde likatniejsze zwierze z ca"ej czwórki. Grunthor ju& szykowa" si$ do riposty, kiedy za nim odezwa" si$ zduszony g"os. - Nie umiem je(dzi' konno. Rapsodia wzi$"a Jo za r$k$. - 149 -
- To wcale nie jest trudne. Mo&esz jecha' ze mn#. Achmed pokiwa" g"ow#. - Czwartego objuczymy zapasami. Dzi$ki temu b$dziemy podró&owa' szybciej. Bolgowie zaj$li si$ troczeniem baga&y, a Rapsodia dodawaniem odwagi przybranej siostrze. W ko)cu wszyscy czworo dosiedli wierzchowców i ruszyli na pomocny wschód, przez prowincje Navame i Bethany, a dalej przez równin$ Krevensfield ku Bethe Corbair, bramie do mrocznego królestwa Firbolgów.
Wtedy pójdziesz z nami do miasta, oczywi%cie pod warunkiem &e b$dziesz si$ dobrze zachowywa'. - W porz#dku - zgodzi"a si$ Jo niech$tnie. - Przykro mi, &e to nie pasjonuj#ce &ycie na ulicy, ale z pewno %ci# bezpieczniejsze, wierz mi - powiedzia"a Rapsodia, rozpl#tuj#c ko"tun w jej w"osach. - Niekoniecznie - odezwa" si$ Grunthor, który le&a" pod bezlistnym drzewem z r$kami pod g"ow#. - Je%li po powrocie chcesz jeszcze zobaczy' ma"# panienk$, zostaw mi du&o jedzenia. - Zawsze tak mówisz, ale kiedy ostatnio rzeczywi%cie kogo% zjad"e%? - spyta"a Jo. - +ywego czy martwego? Rapsodia zadr&a"a. - No dobrze, idziemy. Do widzenia, Jo. Wyci#gn$"a ramiona, lecz dziewczyna tylko skin$"a g"ow#. Natomiast Firbolg zerwa" si$ z koca i chwyci" j# w obj$cia. - B#d( ostro&na - ostrzeg", stawiaj#c j# powrotem na ziemi. - Wrócimy rano - powiedzia" Achmed cicho. Mi$dzy nimi za wis" ob"oczek pary, jakby jego s"owa zamarz"y w mro(nym powietrzu. - Na wszelki wypadek daj nam jeszcze dzie) lub dwa. Potem ruszajcie sami Zarzuci" worek na plecy i skin#" na Rapsodi$. Przez jego twarz przemkn#" cie) u%miechu. - Za t$ ostatni# mo&liwo%' z góry bardzo przepraszam.
36 Co to znaczy, &e nie mog$ wjecha' do miasta? Trz$s"am si$ na tej cholernej szkapie przez tydzie), a teraz mi mówisz, &e nie mog$ wjecha' do miasta? Jeste% wredn# %wini#, Achmed! Mam nadziej$, &e dostaniesz ospy. Zreszt# dzioby ju& bardziej nie zaszkodz# twojej paskudnej g$bie. Rapsodia pospiesznie odwróci"a g"ow$, gdy Drak rzuci" na ni# znacz#ce spojrzenie, po czym zsiad" z konia z westchnieniem irytacji. - Przypomnij mi, dlaczego pozwoli"em ci dzieli' si$ z ni# naszym jedzeniem - powiedzia", zarzucaj#c wodze na ko)ski grzbiet. - Bo j# lubisz - odpar"a. W jej zielonych oczach b"yszcza"a weso"o%'. - Có&, w takim razie jeszcze raz omów z ni# nasz plan. Wyja %nij, &e nie mo&emy jej pozwoli' chodzi' po ulicach Bethany, bojeszcze kto% porwie j# do miejscowej szko"y wdzi$ku jako nauczycielk$ etykiety. Rapsodia zdj$"a juki i ruszy"a w stron$ zagajnika, w którym Grunthor rozbi" obóz. Jo wlok"a si$ za ni#, narzekaj#c przez ca"# drog$. Wreszcie Pie%niarka si$ zniecierpliwi"a. - Pos"uchaj. Achmed i ja zrobimy szybki wypad do Bethany. To stolica Rolandii i jest w niej trzy razy wi$cej &o"nierzy i gwardzistów ni& w Navame. - Za%mia"a si$ cicho na widok poblad"ej twarzy dziewczyny. - Nasza wizyta musi by' jak najkrótsza, ale nast$pnym przystankiem b$dzie stolica prowincji Bethe Corbair. Tam uzupe"nimy zapasy i troch$ si$ rozejrzymy.
Stolic$ Rolandii lec# mniej wi$cej po%rodku prowincji, dwa albo trzy razy wi$ksz# od Easton, zbudowano na planie ko"a. Otacza" j# szeroki pier%cie) osad i wiosek. Z daleka wygl#da"a jak gigantyczna kopu"a. Najwy&sze budowle znajdowa"y si$ w centrum, najni&sze przy murach obronnych, których blanki wychodzi"y na wszystkie strony %wiata. Podczas wst$pnego rekonesansu, jeszcze zanim rozdzielili si$ z Grunthorem i Jo, obeszli je wko"o, trzymaj#c si$ w bezpiecznej odleg"o%ci. Achmed od razu postanowi", &e ze wzgl$du na liczb$ &o"nierzy i stra&ników wejd# do niego na piechot$, w przebraniu skromnych wie%niaków. Tak wiec teraz, odziani w p"aszcze z kapturami, które da" im Llauron, stali u po"udniowo-wschodniej bramy, jednej z o%miu naliczonych podczas zwiadu. Navarne sk"ada"o si$ g"ównie z rozrzuconych gospodarstw i wiosek, nielicznych du&ych posiad"o%ci szlachty oraz ma"ej siedziby ksi$cia, a Bethany od pocz#tku zaplanowano jako stolice - 150 -
kulturaln# pa)stwa, symbol epoki, która dawno przemin$"a. Nawet na przedmie%ciach ulice z ma"ymi sklepikami, gospodami i tawernami by"y brukowane. W domach tworz#cych zwarte szeregi mieszka"o po kilka rodzin. Tylu latami, szklanych kloszy na l%ni#cych mosi$&nych s"upach, Rapsodia nie widzia"a przez ca"e &ycie. Co kilkadziesi#t kroków spotyka"o si$ poid"a dla koni i paliki do przywi#zywania wierzchowców. Zgodnie z prawem byd"o i inne zwierz$ta mo&na by"o wprowadza' tylko przez niektóre bramy, co z góry przes#dzi"o o charakterze poszczególnych dzielnic. Targowiska i sklepy znajdowa"y si$ w cz$%ci zachodniej i wschodniej, a muzea i ogrody skupi"y si$ na po"udniu i pó"nocy. Dwie najwy&sze budowle, %wi#tynia ognia i zamek Tristana Stewarda, lorda regenta i ksi$cia Bethany, sta"y obok siebie w sercu miasta. Natomiast &o"nierze stacjonowali wsz$dzie. Bazylik$ po%wiecon# &ywio"owi ognia wzniesiono w centralnym punkcie stolicy. Rapsodia ju& z daleka czu"a pulsuj#cy &ar. Cho' nie móg" si$ równa' temu, przez który przeszli we wn$trzu ziemi, by"a w nim autentyczno%' %wiadcz#ca o tym samym pochodzeniu. - Naci#gnij kaptur i trzymaj g"ow$ opuszczon# - poradzi" Achmed, gdy min#" ich kolejny oddzia", bezceremonialnie roztr#caj#c przechodniów. - Id( w stron$ ognia. B$d$ tu& za tob#. Nie musisz si$ ogl#da'. Rapsodia kiwn$"a g"ow# i skupi"a si$ na pie%ni p"omieni, by zapomnie' o niepokoju. Mimo swojego pi$kna Bethany wygl#da"o na sztuczny twór. Starannie utrzymane ogrody by"y zbyt doskona"e, budynki zbyt eleganckie, wyzywaj#ce. Na ulicach wyra(nie brakowa"o ludzi biednych i &ebraków, natomiast &o"nierzy widzia"o si$ na ka&dym kroku.Có&, przecie& to stolica, pomy%la"a Rapsodia. Nic dziwnego, &e dba si$ o bezpiecze)stwo obywateli Po prawie dwóch godzinach wreszcie dotarli do bazyliki. Jeszcze zanim ujrzeli j# w ca"ej okaza"o%ci, natykali si$ na %lady jej blisko%ci. W jednym miejscu kocie "by poz"ocono w kszta"t p"omieni buchaj#cych na wschód. Im bli&ej do %wi#tyni, tym wi$cej ognistych wzorów pojawia"o si$ na ulicach. W pewnym momencie Rapsodia przystan$"a i zaczeka"a, a& Achmed si$ z ni# zrówna. -Pami$tasz ryciny w muzeum lorda Stephena? - zapyta"a szeptem. Drak pchn#" j# delikatnie do przodu, bo zauwa&y", &e stra&nik miejski patrzy w ich stron$. -Tak. - Teren wokó" bazyliki by" wy"o&ony mozaikami w formie p"o
mieni. Te tutaj wygl#daj# podobnie. Chyba jeste%my u celu. Chwil$ pó(niej okaza"o si$, &e ma racj$. Gdy wyszli zza rogu, ich oczom ukaza"a si$ góruj#ca nad otoczeniem monumentalna okr#g"a budowla z bia"ego marmuru o z"otym &y"kowaniu. Wewn$trzny dziedziniec stanowi" jedn# wielk# mozaik$, której granice wytycza"y &ywop"oty przystrzy&one w kszta"t j$zyków ognia. Kostki o jaskrawych barwach u"o&ono we wzory przypominaj#ce promienie s"o)ca, ozdobiono lazurytem i innymi kamieniami pó"szlachetnymi. A& do pa"acu stoj#cego na wzniesieniu w pomocnej cz$%ci miasta ci#gn$"y si$ ogrody, teraz u%pione, zszarza"e. Sama bazylika sk"ada"a si$ z kilku ogromnych amfiteatralnych kr$gów, z wykutymi w marmurze siedzeniami. Tu i ówdzie, na ró&nych poziomach, modli"a si$ lub medytowa"a garstka wiernych. Dwaj duchowni porz#dkowali teren. Na %rodku placu sta" du&y z"oty piec, z którego bucha" p"omie) o intensywnym karmazynowym i pomara)czowym kolorze, przetykany wst$gami b"$kitu. Jego czyste %wiat"o, ciep"o i moc przywiod"y na pami$' ognist# %cian$, przez któr# przeszli dawno temu, po drugiej stronie czasu. Rapsodia z trudem powstrzyma"a "zy na wspomnienie doznanego wtedy poczucia bezpiecze)stwa i ca"kowitej akceptacji. Mog"aby tak sta' w niesko)czono%' i z zachwytem wpatrywa' si$ w ogie), lecz Achmed wyrwa" j# z zamy%lenia. - Chod(my - szepn#". - Widz$ odpowiedniego kandydata. Skinieniem g"owy wskaza" stoj#cego w pobli&u kap"ana w %re dnim wieku, o l%ni#cej "ysinie. Duchowny mia" na br#zowej szacie wyhaftowane stylizowane s"o)ce z czerwon# spiral# po%rodku. Identyczny symbol by" wyryty na amulecie benisona Bethany, B"ogos"awi#cego Canderre-Yarim, którego portret widzieli w muzeum cymria)skim. Wcze%niej ustalili, &e Rapsodia postara si$ dowiedzie' jak najwi$cej o tutejszej wierze i obrz#dkach, natomiast Achmed zwróci uwag$ na inne rzeczy. Podesz"a do duchownego i zatrzyma"a si$ w stosownej odleg"o%ci. Polerowa" mosi$&n# balustrad$, która oddziela"a dwa rz$dy siedze). Nie podnosz#c wzroku, niedbale machn#" r$k#. -Ch"opstwo tylko w ostatnim kr$gu - powiedzia" lekko zasa panym g"osem i wróci" do pracy. Rapsodia obejrza"a si$ na Achmeda, który da" jej znak, &eby odrzuci"a kaptur kryj#qy twarz. Tak te& zrobi"a, po czym zagadn$"a duchownego: -Wielebny? - 151 -
!ysy kap"an odwróci" si$ i spojrza" na ni# gro(nie. Sekund$ pó(niej rozdziawi" usta, a w okr#g"ych oczach pojawi"o si$ przera&enie. -S"odki Stwórco! Ju&? - wyszepta", upuszczaj#c szmatk$.
rych"ej %mierci. Na kr$gach znajdowa"o si$ zaledwie kilku wiernych pogr#&onych w modlitwie. Po dziedzi)cu b"#ka" si$ wie%niak w cha"acie z kapturem, ogl#daj#c freski i mozaiki. Có&, moje &ycie w lepszym %wiecie zale&y od tej chwili. Zostan$ os#dzony wed"ug kap"a)skiej postawy oraz znajomo%ci nakazów wiary i rytua"ów. Musz$ si$ zdoby' na ostatni wysi"ek. - Z przyjemno%ci# - powiedzia", sil#c si$ na dobrotliwy u%miech, cho' serce chcia"o wyrwa' mu si$ z piersi. - T$dy, prosz$. Dzi$kuj$ - opar"a Rapsodia i schowa"a d"onie w r$kawy p"aszcza, na%laduj#c swojego przewodnika. Posz"o jej "atwiej, ni& si$ spodziewa"a, zw"aszcza po pierwszej reakcji kap"ana. Gdy na ni# spojrza", na jego twarzy odmalowa" si$ wyraz przera&enia. Podobny widzia"a u uczniów Llaurona, a pó(niej u s"ug lorda Stephena " stra&ników w Domu Pami$ci. Najzwi$(lej wyrazi" swoje odczucia wielki cymria)ski genera" Anborn. „Wiem, kim jeste%. Rapsodia, prawda? Mo&e istnie' tylko jeden taki wybryk natury". Nie by"a pewna, czy chodzi o jej wygl#d, czy o zmian$, która w niej nast#pi"a po przej%ciu przez ogie).Tak czy inaczej robi"a na ludziach silne wra&enie. Czasami dostrzega"a w ich wzroku lek zmieszany z podziwem, który w nieco innej formie widywa"a w burdelu Nany. Dosz"a do wniosku, &e musi radzi' sobie z powszechnym zainteresowaniem tak jak Achmed: ukrywaj#c si$. Naci#gn$"a kaptur na g"ow$ i ruszy"a za kap"anem w stron$ z"otego pieca. - To jest %wi$ta studnia Vrackny, Jedynego Boga, Ognia Wszech%wiata - wyja%ni". Rapsodia zblad"a i nerwowo prze"kn$"a %lin$, co wprawi"o duchownego w jeszcze wi$ksz# konsternacj$. Dopiero po chwili przypomnia"a sobie, &e Cymrianie zrobili niew"a%ciwy u&ytek ze staro&ytnego imienia z"ego boga ognia. - Bazylika Stwórcy jest wyj#tkowa dlatego, &e zosta"a po%wi$ cona jednemu z pi$ciorga jego dzieci, &ywio"owi ognia. P"omie) buchaj#cy z pieca pochodzi bezpo%rednio z serca ziemi. Rapsodia u%miechn$"a si$, ale nie spojrza"a w ogie) z obawy, &e zacznie p"aka' albo wpadnie w trans. Wskaza"a Achmeda, który kr$ci" si$ w pobli&u. -To mój towarzysz, panie. Jego te& zainteresuje twój wyk"ad. Wy%wiecony odwróci" si$ z mi"ym wyrazem twarzy. W tym momencie Drak zsun#" kaptur i u%miechn#" si$ szeroko. Kap"an zachwia" si$ i niechybnie run#"by na ziemi$, gdyby Rapsodia nie chwyci"a go za rami$.
Simon przez ca"y ranek sprz#ta" bazylik$, przygotowuj#c j# na msz$ odprawian# przez benisona w najwa&niejszy dzie) tygodnia. Praca by"a wyczerpuj#ca, wiec spoci" si$ mimo zimowego ch"odu. Pokora, przypomina" sobie co chwil$, jedna z siedmiu cnót wy%wi$conych. Po raz czwarty tego ranka zaczaj odmawia' modlitw$, lecz recytacja s"ów o uleg"o%ci i wyrzeczeniu si$ buntu nic nie pomaga"a. Przepe"nia"a go taka zazdro%' granicz#ca z gniewem, &e a& robi"o mu si$ s"abo. Prawd$ mówi#c, od rana czu" si$ chory. Kiedy przywieziono rannych &o"nierzy, opat znowu wyznaczy" Dartralena do pracy w hospicjum. On za% mimo wieku, starsze)stwa i wprawy w uzdrawianiu zosta" przydzielony do sprz#tania. Tymczasem ten niezdarny rze(nik Dartralen z dum# opatrywa" weteranów. Simon o tym w"a%nie my%la", gdy podesz"a do niego ch"opka. Wskaza" jej w"a%ciwe miejsce, zewn$trzny kr#g, ale najwyra(niej nie dos"ysza"a. -Wielebny? - G"os by" cichy i ciep"y, niczym tchnienie same go ognia. Uniós" wzrok i serce podesz"o mu do gard"a. Przed nim, odziana w br#zowy workowaty p"aszcz, sta"a pi$kno%' o oczach zielonych i g"$bokich jak morze, l%ni#cych w"osach koloru s"o)ca. Bi" od niej &ar. Dostatecznie d"ugo przebywa" w pobli&u *wi$tego Pieca, &eby rozpozna' jego (ród"o. Przyby" po niego Duch Ognia, zwiastun %mierci. Wida' bardziej sforsowa" si$ przy porz#dkowaniu %wi#tyni, ni& s#dzi". I akurat kiedy zjawi" si$ anielski przewodnik, on snu" zgry(liwe rozmy%lania. Serce w nim zamar"o. By" zgubiony. - S"odki Stwórco! Ju&? - wyszepta". Urocza zjawa zamruga"a. - ,le si$ czujesz, wielebny? - Ach, wybacz mi - Simon próbowa" wsta'. - Wzi#"em ci$ za kogo% innego. - Zamkn#" oczy, modl#c si$, &eby w drugim &yciu nie spotka"a go za t$ pomy"k$ jeszcze dotkliwsza kara. Anio" uk"oni" si$ z szacunkiem. - Czy mog"abym poprosi' ci$, panie, &eby% mi udzieli" lekcji na temat tutejszej religii? Jestem z daleka. Simon zacz#" dr&e' jeszcze gwa"towniej. Sprawdza mnie, pomy%la" i rozejrza" si$ gor#czkowo, czy kto% b$dzie %wiadkiem jego - 152 -
kiem Brentela, razem z nim wyznaczonego do robienia porz#dków, ale szelma gdzie% znikn#", pewnie w zakrystii. Wróci" spojrzeniem do Ducha Ognia, który, s#dz#c po wyrazie twarzy, równie& z góry zna" odpowied(. -T-tak-wyj#ka". Anio" skin#" g"ow#. Jego reakcja doda"a Simonowi odwagi. To artystyczne wizje narodzin Ognia - wyja%ni" kap"an, ocieraj#c pot z "ysiny. Rapsodia spojrza"a na mozaiki zdobi#ce trzy pozosta"e mury bazyliki. Na wschodniej %cianie widnia"a spadaj#ca gwiazda i s"o)ce. T"o stanowi"y czarne p"ytki przedstawiaj#ce pustk$ wszech%wiata. Na powierzchni jasnej kuli ta)czy"y p"omienie.- Ziemia powsta"a wtedy, gdy kawa"ek gwiazdy, która jest naszym s"o)cem, od"ama" si$ i pomkn#" przez otch"a), a& zatrzyma" si$ na orbicie i kr#&y teraz wokó" swojej matki - wyrecytowa" duchowny. Zerkn#" na ni# niespokojnie. Rapsodia u%miechn$"a si$ i skin$"a g"ow#, cho' nie mia"a poj$cia, dlaczego wy%wi$cony szuka u niej potwierdzenia. Biedak odpr$&y" si$ wyra(nie i wskaza" na po"udnie. -Z braku eteru ogie) szalej#cy na powierzchni spad" w g"#b ziemi i utworzy" rdze), gdzie do dzisiaj p"onie w najczystszej formie. Mozaika wykonana z dziesi#tków tysi$cy male)kich p"ytek przedstawia"a ciemn# planet$ i jaskrawoczerwon# spirale prowadz#c# do jej wn$trza. Achmed i Rapsodia ruszyli za kap"anem do ostatniego malowid"a: stylizowanego s"o)ca z czerwonym %rodkiem, takiego samego jak na amulecie benisona i na szacie wy%wi$conego. -To symbol F'dorów, pierwotnej rasy, która istnia"a jeszcze przed narodzinami ludzko%ci. Pochodzili od ognia i do pewnego stopnia go ujarzmili, dali ludziom do ogrzewania domów w zimie i wykuwania broni. F'dorowie ju& dawno wymarli, ale im zawdzi$czamy mo&liwo%' korzystania ze %wi$tego i pot$&nego &ywio"u, jednego z pierwszych darów Jedynego Boga. S"owa uwi$z"y mu w krtani, kiedy zobaczy" wyraz twarzy demona. Czym pr$dzej przeniós" wzrok na anio"a. Pi$kna zjawa u%miechn$"a si$ i wyci#gn$"a do niego r$k$. Simon uj#" j# z dr&eniem. -Dzi$kuj$. Chyba ju& powinni%my i%'. Rapsodia w ostatniej chwili uratowa"a wy%wi$conego przed uderzeniem g"ow# w kamienn# posadzk$. -Co si$ dzieje z tym cz"owiekiem? - zapyta"a, kiedy oparli go o mur bazyliki pod symbolem F'dorów. -Nicpowiedzia" Drak, zerkaj#c na mozaik$.
Anio" %mierci nie przyby" sam.
Simon przygotowa" si$ na widok kolejnego niezwyk"ego go%cia, by' mo&e pomniejszego ducha ognia. Zamiast niego zobaczy" twarz jak z nocnych koszmarów, o%wietlon# skacz#cymi p"omieniami. Oczy o bezlitosnym spojrzeniu Z"odzieja Dusz przewierca"y na wylot. Usta, cienka krzywa kreska na obliczu poznaczonym dziobami, wykrzywi"y si$ w szyderczym pozdrowieniu. *wiat wokó" pociemnia". Simon zrozumia", &e je%li zawiedzie, czeka go mamy los. Zamiast przej%' do drugiego %wiata w obj$ciach Ducha Ognia, umrze zmia&d&ony przez &elazne ramiona mieszka)ca Podziemia, który teraz si$ z niego naigrawa. Dobro i z"o toczy"y walk$ o jego dusz$. W ostatniej %wiadomej my%li po&a"owa", &e nie po%wi$ca" nale&ytej uwagi staro&ytnej wiedzy. Krew odp"yn$"a mu z g"owy, zadr&a" gwa"townie i run#" do przodu.Silna, ciep"a d"o) chwyci"a go za rami$. Kiedy oprzytomnia" i stan#" prosto, poczu" cudowny zapach w"osów Ducha Ognia. Spojrza" w hipnotyzuj#ce zielone oczy. -Wielebny? U%miech, którym go obdarzy"a zjawa, by" mi"y. Simon nabra" otuchy, &e mo&e nie jest a& tak niezadowolona z jego odpowiedzi. Nachyli"a si$ ku niemu. Od s"odkiej woni ponownie zakr$ci"o mu si$ w g"owie. - Nie bój si$ - szepn$"a. Co za szcz$%cie, pomy%la" kap"an z ulg#. Moja wiara i wys"anniczka Jedynego Boga b$d# mnie broni'. - Ju& dobrze. Przepraszam. Na czym to ja sko)czy"em? A tak, oczywi%cie. Wierni z diecezji Bethany przychodz# tutaj na msze i oczyszczaj# my%li, &eby ich modlitwy sta"y si$ godne zaniesienia do patriarchy. Duch Ognia uniós" rami$ i wskaza" pó"nocn# %cian$ wewn$trznego kr$gu, na której widnia" fresk przedstawiaj#cy m"odego m$&czyzn$ w czerwonej szacie i mitrze. -Kto to jest? Kap"an zebra" wszystkie si"y i wyja%ni": - Jego *wi#tobliwo%' "an Steward, B"ogos"awi#cy CanderreYarim, benison, któremu podlega ta bazylika. - Brat Tristana? - spyta" demon zgrzytliwym g"osem, w którym brzmia"y gniewne tony. Simon zadr&a". Nie chcia" w &aden sposób przyczyni' si$ do pot$pienia swojego zwierzchnika. Rozejrza" si$, szukaj#c wzro- 153 -
To co% w ziemi, pomy%la". Rapsodia odkorkowa"a manierk$, przystawi"a j# nieprzytomnemu do ust i wla"a mu odrobin$ nalewki do gard"a. Kap"an zakrztusi" si$ i wyplu" cz$%' trunku, ale nie odzyska" przytomno%ci. Pie%niarka wla"a w niego jeszcze troch$ piek#cego p"ynu. -Mam nadziej$, &e to pomo&e. - Do czasu - powiedzia" Achmed ze z"o%liwym u%miechem. Wy%wi$ceni, którzy dogl#daj# %wi#ty), z oczywistych powodów nie mog# pi' alkoholu. Kiedy ten nieszcz$%nik si$ ocknie, b$dzie mia" k"opoty z wyja%nieniem, dlaczego jego szata cuchnie wódk#. W oczach Rapsodii pojawi"a si$ troska. -Chod(my - ponagli" j# Drak, uprzedzaj#c prób$ ocucenia ka p"ana. - Nie martw si$ o niego. Co% wymy%li. Ci ludzie s# prawie tak dobrzy w oszukiwaniu siebie samych jak ty. Wzi#" j# za "okie' i d(wign#" z kl$czek. -Co to mia"o znaczy'? - spyta"a. - Odpowiem ci, kiedy znajdziemy si$ za murami miasta. Poci#gn#" j# za r$k$. Opu%cili bazylik$ i wmieszali si$ w t"um przechodniów.
Rapsodi$. Okrzyk zachwytu, który z siebie wyda"a na widok pracowni, by" pe"en dzieci$cej rado%ci. Rozbrzmiewa"a w nim muzyka i pro%ba, której Achmed nie zdo"a" si$ oprze'. Doszed" do wniosku, &e od tej pory musi by' czujniejszy " bardziej zdecydowany. Chc$ wys"a' prezenty wnukom i sama te& potrzebuj$ nowej harfy, o%wiadczy"a. Wci#& gdzie% zostawiam swoje instrumenty. Wybranie kolejnego zabra"o jej bardzo du&o czasu. Od ulicznego ha"asu, od wibracji powodowanych przez wozy i ludzi rozbola"a go g"owa. Ju& szykowa" si$, &eby wyci#gn#' j# z warsztatu si"#, kiedy stan$"a w drzwiach potargana, z p"on#c# twarz# i gniewem w oczach. - Dra)! - warkn$"a, podaj#c Achmedowi pakunek. - S"ucham? - Nie ty. On - powiedzia"a, wskazuj#c za siebie. - Co si$ sta"o? Schowa"a w"osy pod kaptur. -Ten zbere(nik lubi dotyka' nie tylko strun harfy - odpar"a ze z"o%ci#. Achmed za%mia" si$ cicho i odda" jej instrument - Jak zareagowa"a%? - Wyobrazi"am sobie, jak zachowa"by si$ Grunthor, i zrobi"am to samo, tylko &e u&y"am t$pego ko)ca sztyletu. !ajdak za%piewa" sopranem, ale nic cennego nie straci". -Pewnie jest potomkiem Cymrian - rzuci" Drak. Nastrój Rapsodii troch$ si$ poprawi". - W starym kraju zna"am wielu podobnych. Swoj# drog#, nadal nie mog$ uwierzy', &e o%mieli"e% si$ na taki &art przy Llauronie. - Co kupi"a%? - Lir$ uzdrowicieli. Pomaga w leczeniu. Khaddyr ma identyczn#, ale nie potrafi na niej gra'. S# tylko trzy struny, wiec troch$ potrwa, zanim nabior$ wprawy. Tutejsze instrumenty ró&ni# si$ od sere)skich. Achmed wzi#" j# pod rami$. Obszed" "ukiem &o"nierzy, którzy stali na rogu ulicy niedaleko po"udniowo-wschodniej bramy i %miali si$ g"o%no. -Niech$tnie ci to u%wiadamiam, ale tu jest teraz nasz dom, Rapsodio. Pie%niarka opu%ci"a g"ow$ i pogr#&y"a si$ w my%lach. Spojrza"a na niego dopiero za murami. -Twój mo&e tak. Ruszy"a przed siebie ze wzrokiem wlepionym w ziemi$.
Simon bezskutecznie stara" si$ obudzi'. W przeb"yskach %wiadomo%ci wraca"o do niego wspomnienie s"odkiego zapachu i ciep"a r#k pi$knej zjawy, kiedy podtrzymywa"a jego g"ow$. Widzia" moment w"asnej %mierci. Duch Ognia wzi#" go za r$k$ i powiedzia": „Dzi$kuj$. Chyba ju& powinni%my i%'". Dobrze przynajmniej, &e to ona go wybra"a, a nie demon o upiornej twarzy. *wiat odp"yn#". Potem znowu poczu" pod g"ow# d"onie anio"a i p"ynny ogie) w gardle. Zakrztusi" si$, próbowa" wyplu' pal#c# ciecz, ale nagle ogarn#" go b"ogostan, mi"e ciep"o uko"ysa"o do snu. Zapomnia" o strachu i s"abo%ci. Póki nie znalaz" go opat.
37 Pr$dzej - mrukn#" pod nosem Drak. Sta" przed warsztatem harfiarza na skraju miasta i czeka" na - 154 -
W pierwszej wiosce za miastem odwróci"a si$ nagle i z"apa"a Achmeda za rami$. - Jeste%my %ledzeni? Drak skin#" g"ow#, omijaj#c grup$ rozbrykanych dzieci i przydomow# w$dzarni$, z której snu" si$ ostry dym. Musia" podnie%' g"os, &eby przekrzycze' gwar.Tych ludzi nigdy by nie wpuszczono na czyste ulice Bethany. - Grunthor idzie za nami od jakiego% czasu. - Po co? I gdzie jest Jo? - Rapsodia obejrza"a si$, ale wielki cie) znikn#". - Bo go o to prosi"em. Jo pewnie mu towarzyszy. Ju& mamy niedaleko do obozu. Nagle ponad ogóln# wrzaw$ wzniós" si$ przeszywaj#cy krzyk bólu. Na ziemi le&a" zwini$ty w k"$bek ma"y ch"opiec i r$kami os"ania" g"ow$ przed kopniakami, które wymierza" m$&czyzna ze szpakowat# brod#. Rapsodia rzuci"a si$ w tamt# stron$, ale zatrzyma"o j# silne szarpniecie. -Nie wtr#caj si$ - ostrzeg" j# Achmed. - Tak &yj# ci ludzie. Ro zejrzyj si$. Rzeczywi%cie przechodnie nie zwracali najmniejszej uwagi na dziecko i dr$czyciela. Rapsodia próbowa"a wyrwa' si$ Drakowi. -Pomy%l, co czeka pó(niej tego malca, je%li si$ wmieszasz. Nie mo&esz zaadoptowa' wszystkie dzieci na %wiecie. Uwa&aj, bo zostawi$ ciebie i Jo w Bethany. Ch"opiec znowu krzykn#". -Pu%' mnie! Achmed spiorunowa" j# wzrokiem i niech$tnie cofn#" d"o). Pie%niarka ruszy"a przed siebie z opuszczon# g"ow#. Sytuacja wymkn$"a si$ Drakowi spod kontroli. Móg" tylko obserwowa'. Rapsodia niczym taran uderzy"a wie%niaka w pier%, kiedy szykowa" si$ do nast$pnego kopniaka. Zaskoczony atakiem, zatoczy" si$ do ty"u. Oboje run$li na rz#d beczek i drewna na opa". Gdy ju& le&a" na ziemi, ciosem pi$%ci z"ama"a mu nos. Krew trysn$"a na drog$. Wie%niak otrz#sn#" si$ z pierwszego szoku i chwyci" napastniczk$ za gard"o. -Dziwka - wysapa". - Co... Achmed westchn#", gdy zobaczy", &e Rapsodia siada okrakiem na swojej ofierze i bierze zamach do prawego prostego, o którym tak pochlebnie wyra&a" si$ Grunthor. Po imponuj#cym ciosie w rozkrwawiony nos nieszcz$%nik zrezygnowa" z dalszej walki. Ludzie, którzy wcze%niej nie dostrzegali bitego dziecka, teraz gapili si$ na ciekawe widowisko. Rapsodia wsta"a, otar"a czo"o
z krwi wie%niaka.
- 155 -
Dlaczego kopa"e% ch"opca? - zapyta"a, dysz#c ci$&ko. Ch"op skrzywi" si$, mruc oczy przed s"o)cem. - To... mój syn - wymamrota". - Naprawd$? I dlatego go katowa"e%? Dobrze wiedzie'. Z rozmachem wymierzy"a mu kopniaka w j#dra. Wie%niak zwin#" si$ w k"$bek, tak jak przed chwil# malec. M$&czy(ni obserwuj#cy t$ scen$ cofn$li si$ z przera&eniem. -Masz! Mo&e ju& nie sp"odzisz wi$cej dzieci. Najwyra(niej nie nadajesz si$ do ich wychowywania. Ukucn$"a przy ch"opcu, który nada" le&a" na ziemi. Tymczasem uwag$ Achmeda przyci#gn$"o zamieszanie na drodze. Od strony miasta zbli&a" si$ oddzia" konnych &o"nierzy. Dowódca zada" pytanie jednemu z gapiów, a ten mu odpowiedzia", &ywo gestykuluj#c. Drak wróci" spojrzeniem do Rapsodii. Pie%niarka pociesza"a malca, g"aszcz#c go po twarzy. Ch"opiec patrzy" na ni# z rozdziawionymi ustami. -Jak si$ nazywasz? - zapyta"a jego ojca. M$&czyzna opar" si$ na "okciu i próbowa" zatamowa' krwawienie z nosa. - Styles Nielsen - wyszepta". Rapsodia nachyli"a si$ ku niemu. - Pos"uchaj, Stylesie Nielsen - powiedzia"a cichym, melodyj nym g"osem. Mimo odleg"o%ci Achmed rozpozna" bajarski ton. Od tej chwili masz chroni' swoje dziecko, otacza' je mi"o%ci#. Post$puj#c w ten sposób, b$dziesz czu" si$ dobrze. Je%li skrzywdzisz syna, jego ból wróci do ciebie dziesi$ciokrotnie silniejszy. Je%li zniewa&ysz go s"owami, twoja skóra staje w ogniu. Rozumiesz? Wie%niak pokiwa" g"ow#, gapi#c si$ na ni# tak jak wcze%niej ch"opiec. Achmed, który jednocze%nie obserwowa" &o"nierzy, o sekund$ za pó(no zauwa&y" stra&ników. Pierwszy chwyci" Rapsodi$ za rami$, drugi zerwa" jej kaptur. Drak skoczy" w ich stron$. Rozp$ta"o si$ piek"o. Je(d(cy przyspieszyli, rozp$dzaj#c pieszych. T"um ruszy" na Rapsodi$. Wszyscy próbowali jej chocia& dotkn#'. Achmed przepchn#" si$ przez ci&b$. L%ni#ce w"osy, przewi#zane czarn# wst#&k#, rozwia" zimowy wiatr. T"um westchn#" g"o%no i zaczaj napiera' jeszcze mocniej, &eby dosta' si$ bli&ej tajemniczej istoty. Rapsodia znikn$"a przykryta ludzk# fal#. Drak wbi" si$ w ci&b$. Konny oddzia" by" ju& przed najwi$kszym k"$bowiskiem. Jeden z &o"nierzy odepchn#" na bok jak#% kobiet$ i zeskoczy" z siod"a, %ciskaj#c pa"k$ w d"oni.
Achmed stara" utrzyma' si$ na nogach. Kieruj#c si$ dobrze mu znanym biciem serca, si$gn#" w k"$bi#cy si$ t"um i chwyci" drobny nadgarstek w chwili, gdy przed Rapsodi# stan#" &o"nierz. W tym samym momencie powietrze rozdar" bojowy okrzyk. Przetoczy" si$ nad ulic#, budz#c powszechn# panik$. Konie stan$"y d$ba. Drak b"yskawicznie wyci#gn#! dziewczyn$ z rozfalowanego t"umu i zacz#" z ni# ucieka', odpychaj#c wszystkich, którzy stan$li mu na drodze. W bezpiecznej odleg"o%ci od zbiegowiska zatrzyma" si$ na chwil$, naci#gn#" Rapsodii kaptur na g"ow$ i rzuci" spojrzenie za siebie. Zgie"k przycich". Zdezorientowani wie%niacy rozgl#dali si$ za kobiet# o l%ni#cych w"osach. +o"nierze uspokajali konie, &eby nikogo nie stratowa"y. - Chod(my - powiedzia" Achmed, ci#gn#c Pie%niark$ r$k$. Zeszli z g"ównego traktu i chy"kiem ruszyli do obozowiska.
Gdy nad p"askowy&em Orlandan zapad" zmierzch, zrobili postój, &eby Rapsodia mog"a od%piewa' wieczorne modlitwy. W jej g"osie brzmia" taki sam melancholijny ton, jak wtedy gdy zostawili j# u Llaurona. W#tpliwo%ci Achmeda si$ rozwia"y, kiedy Pie%niarka wyszepta"a imiona dzieci Stephena. Wkrótce dotarli do dolinki poro%ni$tej drzewami i krzakami, dobrze os"oni$tej od wiatru. Drak obejrza" j# dok"adnie, zbada" wibracje powietrza i stwierdzi", &e Grunthor wybra" dobre miejsce. Zaprowadzi" Rapsodi$ zwalonego pnia i zgarn#" z niego topniej#cy %nieg. - Usi#d(. Musimy porozmawia'. Pie%niarka westchn$"a. W oczach mia"a wielki smutek. - Prosz$, nie krzycz na mnie, Achmedzie. Wiem, &e g"upio post#pi"am, ale po prostu nie mog"am sta' z za"o&onymi r$kami i patrzy'... - Nie o tym chc$ pomówi'. Otrzyma"a% dzisiaj porcj$ fa"szywej wiedzy. Musz$ przekaza' ci prawdziw# histori$ %wiata. - Co?! - Rapsodia wytrzeszczy"a oczy. Drak usiad" naprzeciwko niej i opar" "okcie na kolanach. - Poczekajmy, a& zapadnie noc. Wtedy b$dzie nam "atwiej - powiedzia", spogl#daj#c na horyzont, za którym znika"y resztki dziennego %wiat"a. - 156 -
Cz"owiek w szarej opo)czy uk"oni" si$ sztywno i zsun#" kaptur z g"owy. Przystojn# twarz wykrzywia" zawadiacki u%miech, niebieskie oczy iskrzy"y si$ weso"o%ci#. -Stracili%my Dom Pami$ci - oznajmi" lekkim tonem. W pokoju raptem zrobi"o si$ cieplej. Gittleson zacz#" oddycha' p"ytko, &eby nie by"o go s"ycha'. Jego pan utkwi" otoczone czerwonymi obwódkami oczy w rozradowanym Rakshasie. Chwil$ pó(niej powiedzia" z gro(b# w g"osie: -Mimo swej wrodzonej g"upoty zapewne si$ domy%lasz, &e to bardzo z"a wiadomo%'. Przybysz skin#" g"ow#. Jego z"ote loki zal%ni"y w blasku kominka. -W takim razie dlaczego si$ cieszysz? Rakshas opad" na fotel i przerzuci" nogi przez por$cz. - Z powodu naszych przeciwników. - Lepiej nie przeci#gaj struny. Kto to by"? - Nie mam poj$cia. - Go%' nagle usiad" prosto, a w jego oczach pojawi" si$ dziki b"ysk. - By"o ich troje. Gittleson skuli" si$, gdy jego pan wsta" z krzes"a i wysycza" przez z$by: -Co ty bredzisz? G"os Rakshasa pozosta" ciep"y i s"odki jak miód. - Mo&e nie jestem my%licielem, ale potrafi$ liczy'. By"o ich troje, kobieta i dwóch m$&czyzn, chocia& z bliska widzia"em tylko jednego z nich. Brzydkiego jak grzech. Wyp$dzili nas z Domu Pami$ci, wybili mi ca"y oddzia". Przynajmniej jedno z nich ma tak# sam# w"adz$ nad ogniem jak ja. - Niemo&liwe. Rakshas wzruszy" ramionami. - Skoro tak twierdzisz. - Gdzie s# teraz? - Nie wiem. - Wyci#gn#" nogi przed siebie, r$ce za"o&y" za g"ow$. - Kiedy ich ostatnio widzia"em, kierowali si$ wschód, w stron$ równiny Krevensfield. - Canrif. - S"owo zabrzmia"o jak syk. - Id# do Canrif. - Mo&e. S"uga zadr&a" w swoim k#cie. Gdy spocz$"y na nim czerwone oczy, krew odp"yn$"a mu z twarzy. -Gittleson, wkrótce mog$ potrzebowa' twoich us"ug.
38 Gerald Owen wpad" do biblioteki Haguefort.
- Milordzie... - Widz$ ich, Owen. Stephen Navarne sta" przy wschodnim oknie i z zastyg"# twarz# patrzy" na swoje ziemie. Nowo wzniesione mury obronne roi"y si$ od ludzi tocz#cych zaci$ty bój. Nad nimi unosi"y si$ k"$by czarnego dymu. Na jeszcze nie uko)czonych wie&ach stra&niczych wisia"y cia"a, kr$c#c si$ na wietrze. -Co si$ dzieje, w imi$ Stwórcy? Owen, czerwony po biegu, zgi#" si$ wpó" i opar" d"onie na kolanach. -Zaatakowali nas... przed %witem - wysapa". - Spalili... trzy najbli&sze wioski i wschodni posterunek. Zaj$li stajnie. - A &o"nierze? Co z koszarami? Szambelan zblad". - W p"omieniach, milordzie. Chyba nikt nie uszed" z &yciem. - Dobry Bo&e! Diuk przeszed" do jadalni, ku oknu wychodz#cemu na po"udnie. Rozgrywa"y si$ tam podobne sceny, ale mur by" w lepszym stanie. Stephen zwróci" si$ do Geralda. - Pos"uchaj uwa&nie, Owen. We( Melisande i Gwydiona oraz ca"# moj# osobist# %wit$, a tak&e Rosell$. Id(cie tunelami do piwnicy z winami i dalej do zachodnich stajni. Postaraj si$ nie wywo"a' niepotrzebnej paniki. Jed( do Llaurona. Po drodze prze%lij wie%' Anbornowi. Szambelan skin#" g"ow# i ruszy" do drzwi. - Owen! - Tak, milordzie? - Jeszcze jedno. Wezwij kwatermistrza i ka& mu przygotowa' mojego wa"acha. Skoro zabrak"o &o"nierzy ze wschodnich koszar, zap$dz$ wie%niaków do obrony naszej ziemi. - Milordzie, atakuj#cy to wie%niacy
No, wreszcie uzna"e% za stosowne przyj%' i z"o&y' mi raport?
Gittleson poprawi" si$ na krze%le, szykuj#c na ciekaw# rozmow$, cho' z drugiej strony ba" si$ %ci#gn#' na siebie uwag$. Jedyny %wiadek nigdy nie móg" si$ czu' ca"kiem bezpiecznie. - 157 -
Pie%niarka wzi$"a g"$boki oddech, oczy%ci"a umys" i przywo"a"a wspomnienia lekcji z mentorem. -Bardzo dawno temu, nim zaistnia" czas, narodzi"o si$ pi$' &y wio"ów. By"y tworzywem, z którego powsta" wszech%wiat. Czasa mi nazywa si$ je Dzie'mi Jedynego Boga albo Pi$cioma Darami, bo zosta"y stworzone jako pierwsze. Zerkn$"a na Achmeda. Drak nie otworzy" oczu, tylko skin#" g"ow#, &eby mówi"a dalej. -Pierwszy pojawi" si$ eter, materia, z której zbudowane s# gwiazdy. W nim zawiera si$ istota czasu, &ycia, mocy, magu'. Ist nia" jeszcze przed narodzinami %wiata i dlatego kryje w sobie se krety poprzedzaj#ce ziemsk# wiedz$. Drugim &ywio"em by" ogie). Ze wzgl$du na jego pochodzenie nasz %wiat star si$ odr$bny od reszty kosmosu. Mity g"osz#, &e nasz %wiat to kawa"ek gwiazdy, który od"ama" si$ i pomkn#" przez czarn# pustk$, a& zatrzyma" si$ na orbicie wokó" s"o)ca, swojej matki. Na powierzchni planety p"on#" ogie), ale z braku paliwa, czyli eteru, przygas" i wnikn#" do j#dra. Lecz zamkni$cie w ciemno%ciach wcale mu si$ nie podoba"o, dlatego wci#& próbowa" uciec poprzez wulkaniczne erupcje. Achmed u%miechn#" si$ lekko. -Zwró' uwag$, &e nasz przyjaciel kap"an pomin#" t$ cz$%' mitu. -Mam mówi' dalej? - spyta"a Rapsodia z rozdra&nieniem. -Tak. -W takim razie milcz. I tak trudno mi si$ skupi' na t"umacze niu ze staro&ytnego j$zyka. Kiedy ogie) trafi" do wn$trza ziemi, na %wiecie pojawi"a si$ woda, &ywio" o dwojakiej naturze: niszczy cielskiej lub uzdrawiaj#cej. Jednocze%nie nast#pi"o och"odzenie, a wraz z nim powsta"y silne wiatry, dlatego powietrze jest uwa&ane za nast$pny w kolejno%ci &ywio". Omiataj#c glob, wichry spycha"y wod$, a& ukaza"a si$ ziemia. Temu ostatniemu, najm"odszemu &ywio"owi brakowa"o szybko%ci i nieuchwytno%ci poprzedników, ale jego moc tkwi"a w sta"o%ci i sile. Podobnie jak gwiazdy s# stra&nikami m#dro%ci sprzed narodzin %wiata, tak nasz %wiat jest skarbnic# wiedzy o swojej historii oraz tera(niejszo%ci. Zaczerpn$"a oddechu. - No, teraz ju& wiesz tyle co ja. Achmed si$ roze%mia". - Prawd$ mówi#c, wiem du&o wi$cej ni& ty, ale o tym za chwil$. - Otworzy" oczy. - Du&o s"ysza"a% o Pierworodnych? Rapsodia si$ zawaha"a. Drak pozna" tajemnice zarezerwowane dla najwi$kszych Bajarzy.
39 Przez d"ugi czas siedzieli w milczeniu, patrzyli na ciemniej#ce niebo i s"uchali wiatru. W ko)cu Achmed spojrza" na Rapsodi$. Jej twarz by"a spokojna, ale w oczach malowa"a si$ troska, -Potrafisz gra' na nowym instrumencie w taki sposób, &eby za g"uszy' wibracje naszych g"osów? Pie%niarka skin$"a g"ow#. Wyj$"a spod p"aszcza lir$ uzdrowicieli, odwin$"a j# z mi$kkiego p"ótna i przebieg"a palcami po strunach. - Chodzi ci o okre%lon# pie%)? Achmed potrz#sn#" g"ow#. - Nie, zale&y mi tylko na tym, &eby wiatr nie porwa" moich s"ów. Po chwili namys"u Rapsodia zagra"a pierwsze tony, nie powi#zane ze sob#, nieharmonijne. Po kilku taktach po"o&y"a lir$ na pniu obok siebie. - Samoth - powiedzia"a. Drak u%miechn#" si$, kiedy instrument zaczaj sam powtarza' fa"szyw# melodi$. Spojrza" Pie%niarce w oczy. Dostrzeg" w nich tylko oczekiwanie i ufno%', natomiast ani %ladu odrazy, któr# tak cz$sto widywa". - Powiedz mi, co wiesz o najdawniejszych czasach. Rapsodia zamruga"a. - Co masz na my%li? - S"yszeli%my dzisiaj opowie%' o powstaniu %wiata. -Tak. - Zapomnij, co mówi" tamten wy%wi$cony g"upek, i wró' my%lami do nauk twojego mentora, który bez w#tpienia by" pewniejszym (ród"em wiedzy. - W oczach Rapsodii dostrzeg" cie) zmieszania. - Opowiedz mi swoj# wersj$. Wykorzystaj ca"y kunszt Bajarki.Wierz mi, &e jeszcze nigdy nie dosta"a% równie wa&nego zadania. - Chcesz us"ysze' o narodzinach &ywio"ów? - Tak. - Achmed opar" si$ o pie) drzewa. - Musia"am przet"umaczy' t$ histori$ ze zwoju, a poniewa& nie znam dobrze staro&ytnego sere)skiego, nie powtórz$ jej s"owo w s"owo, lecz tre%' przeka&$ dok"adnie. - Postaraj si$. - 158 -
- Co nieco - odpar"a niech$tnie. - Historii %wiata Bajarze ucz# si$ na ko)cu. Ja dopiero zacz$"am j# studiowa', gdy Heiles znikn#". Achmed wyprostowa" si$ tak gwa"townie, &e przestraszona omal nie spad"a z pnia. - My%l. Musisz dok"adnie sobie przypomnie' tamte chwile. Czego dowiedzia"a% si$ o Pierworodnych, zanim straci"a% mentora? - Powiem ci wszystko, co pami$tam. Na d"ugo przed tym, jak ludzie, Lirinowie, Nainowje i im podobni przybyli na Serendair,%wiat zamieszkiwa"y starsze istoty, które wywodzi"y si$ od samych &ywio"ów. To w"a%nie s# Pierworodni. Rasa zrodzona z eteru to staro&ytni Serenowie, wysocy, smukli, o z"otej skórze i jasnych oczach. Byli wyj#tkowo d"ugowieczni i odznaczali si$ bezmiern# cierpliwo%ci#. Dzi$ki wi$zi z materi# gwiazd &yli zgodnie z rytmami natury. Od nich wzi$"a nazw$ jasna gwiazda widoczna przez ca"y rok nad wysp#, a sama Serendair to jedno z pi$ciu miejsc, gdzie narodzi" si$ Czas. Achmed pokiwa" g"ow#. - Co si$ z nimi sta"o? - Wymarli albo przenie%li si$ pod ziemi$ w czasie wojen raso wych szalej#cych w drugim wieku. - A co rasami pochodz#cymi od innych &ywio"ów? - Mythlinowie &yli w morzach zajmuj#cych du cz$%' globu,prawie niewidzialni dla ludzi. Tak jak staro&ytni Serenowie, cieszyli si$ d"ugowieczno%ci#, ale na ogó" nie byli zainteresowani wydarzeniami dziej#cymi si$ poza ich dominium. Podobno to od nich, zbudowanych ze s"onej wody i przezroczystych b"on, wywodz# si$ ludzie. Mo&e dlatego lubi# morze, a ich "zy i krew s# s"one. -Stephen s#dzi", &e Abbat Mythlinis oznacza Boga, Króla Mo rza czy jako% tak. Rapsodia za%mia"a si$ razem z nim. -Zastanawia"am si$ wtedy, czy s"uchasz jego wyk"adu. Powie dzia" „Pan Morza". Z twarzy Draka znikn#" u%miech. - Rozumiesz wiec, jak niebezpieczna mo&e by' urywkowa wie dza. Interpretuj#c staro&ytne historie, Cymrianie przekr$cili je albo dodali swoje wierzenia. - Wszyscy tak robi#, Achmedzie. Legendy, podania i mity przekazywane z pokolenia na pokolenie zmieniaj# si$ z czasem i ewoluuj#. Dlatego potrzebni s# Pie%niarze i Bajarze. Nasza nauka, czy te& raczej sztuka, rozwin$"a si$ po to, &eby historia przetrwa"a w czystej postaci, by zapobiec jej wypaczaniu, oddzieli'
wiedz$ od folkloru. -I popatrz, co z tego wysz"o. Mów dalej. Rapsodia zdj$"a wst#&k$ i przeczesa"a palcami l%ni#ce w"osy. -Kithowie zrodzili si$ z wiatru, st#d ich znajomo%' pr#dów po wietrza i wibracji %wiata. Patrzyli w niebo i stamt#d czerpali wiedz$. Byli ojcami astronomii i meteorologii, twórcami muzyki i przodkami Lirinów. Nazwa „Lirin" pochodzi ze staro&ytnego sere)skiego, w którym to s"owo oznacza"o pie%niarza. Oczy Achmeda na chwil$ spochmurnia"y. - Drakowie równie& od nich pochodz#. To po nich odziedziczy li%my wra&liwo%' na wibracje. - Naprawd$? Nie wiedzia"am. - Sk#d mia"aby% wiedzie'? Czy kiedykolwiek s"ysza"a% o Drakach, zanim si$ spotkali%my? -Nie. Szczelniej otuli" si$ p"aszczem, jakby nagle zmarz". - Jeszcze o wielu sprawach nie s"ysza"a%, Rapsodio. Zreszt# nie tylko ty - powiedzia" cicho. - Co nie oznacza, &e one nie istniej#.Mów dalej. - Czwart# ras# Pierworodnych s# smoki zrodzone z ziemi. Opowie%ci o nich pochodz# g"ównie z pierwszego i drugiego wieku, natomiast brak wiadomo%ci z dawniejszych czasów. Achmed pokiwa" g"ow#. -A co z ogniem? - Wiem tylko to, co us"ysza"am dzisiaj w Bethany. Pyta"e% o Heilesa. W"a%nie mia"am uczy' si$ o ogniu, kiedy przepad" bez wie%ci. Zostawi" wszystkie materia"y potrzebne do wyk"adu. Wiem to na pewno, bo dzie) wcze%niej, tu& przed pój%ciem do domu, pomaga"am mu je zebra'. Drak przeszy" j# wzrokiem. - Co to by"y za materia"y? Pami$tasz? Rapsodia potrz#sn$"a g"ow#. - Piecyk, zio"a i korzenie, par$ eliksirów. Wszystko by mi wyja%ni", ale lekcja si$ nie odby"a. Aha, by" jeszcze jaki% zwój. Heiles cz$sto z niego korzysta". - Wiec przygotowali%cie si$ do zaj$', a nast$pnego dnia on znikn#" bez %ladu. - Tak. Wys"a" mnie po par$ rzadkich manuskryptów i nut Nigdy wi$cej go nie zobaczy"am. Temat niedoko)czonej lekcji przypomnia" mi si$ dopiero dzisiaj, kiedy wy%wi$cony opowiedzia" nam o F'dorach. Achmed si$gn#" do kieszeni p"aszcza, wyj#" kawa"ek z"o&onego - 159 -
bia"ego p"ótna i rzuci" Rapsodii na kolana. Dziewczyna rozwin$"a je ostro&nie i zagwizda"a przeci#gle. By"a to szmatka do wycierania %wi$tych pucharów i innych przedmiotów kultu religijnego, ozdobiona haftem w postaci stylizowanego s"o)ca, -Jeste% naprawd$ zuchwa"y, skoro kradniesz w bazylice w bia "y dzie). - Co to za symbol? - zapyta" Drak. Rapsodia odrzuci"a mu %ciereczk$. -Ju& mam do%' - o%wiadczy"a z irytacj#. - Nie jestem g"ucha. S"ysza"am, co mówi" wy%wiecony. To symbol F'dorów. Achmed przysun#" twarz do jej twarzy. -,le si$ wyrazi"em. Co on dos"ownie przedstawia? - W jego g"osie brzmia"o wielkie napi$cie. Po plecach Rapsodii nagle przebieg" zimny dreszcz. -S"o)ce? Drak wolno potrz#sn#" g"ow#. -Tak s#dzisz, bo wszyscy tak uwa&aj#. Zapewniam ci$, &e to nieprawda, przynajmniej w starym %wiecie. Dziewczyna dr&a"a coraz mocniej, jak li%' na srogim wietrze. Wi$c co to jest? Achmed rozpostar" materia". Delikatnie, niemal z czu"o%ci#, obwiód" d"ugim, ko%cistym palcem z"ote ko"o. -Widz#c znajomy symbol, Cymrianie pewnie uznali, &e to s"o)ce. Wygl#da" podobnie jak ten, ale by" mniej dopracowany. Pokaza" na %rodkowy kr#g. - Ziemia i p"omienie. Nie z dawnych czasów, kiedy narodzi" si$ ogie). To ostateczny cel tej rasy: Ziemia w p"omieniach. Rozumiesz mnie, Rapsodio? Skin$"a g"ow#. Nie mog"a wydoby' z siebie s"owa. - A oto %rodek, dziwki któremu zostanie osi#gni$ty. - Palec sun#" wzd"u& spirali do zewn$trznego kr$gu. - Chyba domy%lasz si$, co to jest, skoro na w"asne oczy widzia"a% jego niewielk# cz$%'. - W#&. - Szept z trudem przebi" si$ przez d(wi$ki liry. - Tak. Wydaje si$, &e twoja ko"ysanka zadzia"a"a. Serendair zosta"a zniszczona przez ogie) wulkaniczny, wybuch *pi#cego Dziecka, a nie przez w$&a, jak by"o planowane. Ale zwró' uwag$, &e impet spadaj#cej gwiazdy uwolni" F'dorów z wn$trza ziemi, wi$c który% móg" prze&y' kataklizm. A je%li cho' jeden przedstawiciel tej rasy &yje, zrobi wszystko, &eby osi#gn#' cel. I znajdzie na to sposób. - Nie wiem, o czym mówisz. Achmed opar" si$ o pie), z"o&y" d"onie i przysun#" je do ust. -Zacznijmy od pocz#tku. Nim zaistnia" Czas, F'dorowie zro dzili si$ z ognia jako demoniczne duchy, z"e, mroczne istoty o za
ch"annej naturze, marz#ce o strawieniu ca"ego %wiata, podobnie jak macierzysty &ywio". Miejscem ich narodzin by"a P"omienna Obr$cz, pier%cie) sk"adaj#cy si$ z pi$ciu aktywnych wulkanów zatopionych przez morze. Podobnie jak ogie), który po&era i niszczy paliwo, F'dorowie nie maj# cielesnej postaci i dlatego musz# szuka' sobie gospodarzy. Tak jak on, s# drudzy pod wzgl$dem starsze)stwa. Cho' mniej pot$&ni ni& staro&ytni Serenowie, przewy&szali si"# rasy, które pojawi"y si$ po nich. Te& schowali si$ w mroku i wy"aniali z niego od czasu od czasu, a wtedy byli równie niszczycielscy jak ich nieo&ywiony odpowiednik. Ogie) zst#pi" w ko)cu do wn$trza ziemi i, jak sama widzia"a%, pali si$ spokojnie w jej j#drze. Wybucha tylko czasami. Natomiast F'dorowie nigdy nie przeszli oczyszczaj#cej transformacji. Stali si$ jeszcze bardziej (li i podst$pni. Znajdowali sobie cz"owieka, Lirina lub Naina, kierowali nim, wykorzystywali, zmuszali do wype"niania swojej woli. Wy krycie ich by"o prawie niemo&liwe. Cz$sto nawet sam gospodarz nie zdawa" sobie sprawy, &e jest niewolnikiem. Czy ju& rozumiesz, dlaczego nie podoba mi si$, &e przyjmujesz do rodziny ka°o, kogo spotkasz? Mo&esz znajdowa' si$ teraz pod ich w"adz# i nie mie' o tym poj$cia. - Sk#d to wszystko wiesz? - wybuchn$"a Rapsodia. - Gdzie zdoby"e% staro&ytn# wiedz$, któr# posiedli tylko najwi$ksi Ba jarze? Achmed spojrza" w ciemno%'. Miedzy chmurami wisz#cymi nisko nad ziemi# migota"y gwiazdy. Przy samym gruncie powoli tworzy"a si$ mg"a, jakby zamierza"a wyj%' im na spotkanie. - Pozna"em niektóre sekrety F'dorów, gdy pracowa"em dla jednego z nich. - Demon by" twoim panem? F'dor? - Tak. Zdoby" moje imi$ " dlatego móg" mnie nagi#' do swojej woli. To Tsoltan. Chyba ju& o nim s"ysza"a%. - Zerkn#" na lir$, nadal wygrywaj#c# fa"szyw# melodi$. Rapsodia szuka"a w pami$ci. - Llauron wspomnia" o jakim% Tsoltanie, najwi$kszym wrogu naszego króla podczas wielkiej wojny, która rozszala"a si$ po tym, jak opu%cili%my Serendair. Czy to ten sam? Drak skin#" g"ow#. - A ty przerwa"a% inwokerowi, wyskakuj#c z jakim% g"upstwem. - Trzeba mi by"o powiedzie' o nim wcze%niej. - Kiedy? Chcia"a%, &ebym wymówi" jego imi$ we wn$trzu zie mi? Jako Bajarka powinna% wiedzie', co by si$ wtedy sta"o. - 160 -
Gniew w jej oczach przygas" jak &ar w ognisku. - Z jeszcze jednego wzgl$du tyle wiem o F'dorach - doda" Achmed %ciszonym g"osem. - Drakowie nienawidz# ich z ca"ej duszy. Po cz$%ci dlatego &e nie potrafimy ich wykry'. To dla nas wr$cz ujma na honorze. Nasza przesz"o%' to ci#g"e konflikty mi$dzyrasowe, wielkie krucjaty przeciwko demonom. Nie starczy"oby nocy na ca"# histori$, ale opowiem chocia& epizod. W zaraniu dziejów, w epoce okre%lanej czasem jako Dzie) Bogów, trzy pierwotne rasy, te& wrogie F'dorom, zawi#za"y sojusz. Smoki trzyma"y si$ z boku, ale staro&ytni Sere)owie, Mythlinowie i Kithowie wspólnymi si"ami zap$dzili demony do wn$trza ziemi. Z tego wi$zienia F'dorowie wydostali si$ przypadkiem, gdy wiele tysi#cleci pó(niej, w po"owie drugiego wieku spadaj#ca gwiazda, *pi#ce Dziecko, uderzy"a w ziemi$, robi#c dziur$ w materii %wiata. W%ród uciekinierów znalaz" si$ duch, który pó(niej opanowa" Tsoltana. Ten kap"an Po&eraczki, Bogini Pustki, z"y z natury, by" idealnym gospodarzem dla F'dora. - Zaczynam si$ gubi'. - Przepraszam. W bitwach toczonych w pierwszym wieku Ki thowie, nasi przodkowie, znajdowali F'dorów dzi$ki wibracjom i brali ich do niewoli. Z czasem nauczyli si$ zabija' zarówno gospodarzy, jak i demony. T$ umiej$tno%' przekazali swoim potomkom. Drakowie s# star# ras#, cho' nie nale do Pierworodnych. Pojawili si$ na %wiecie przed lud(mi. Z powodów zbyt skompliko wanych, &eby je teraz wyja%nia', swoj# ambicj# &yciow# uczynili ca"kowite zniszczenie F'dorów. Dlatego znalaz"em si$ w niewoli Tsoltana i, có& za konia losu, zosta"em jego osobistym zabójc#. Rzecz w tym, Rapsodio, &e naszego %wiata ju& nie ma. Musz$ si$ dowiedzie', czy wraz z nim zgin#" Tsoltan, z r$ki MacQuietha lub w kataklizmie. To pierwsze jest bardziej prawdopodobne. S"ynny wojownik by" jedynym nie-Drakiem, który umia" zabija' demony. W#& nie zosta" wypuszczony na wolno%', bo inaczej by nas tu nie by"o i nie marzliby%my na ko%' w zimow# noc pó" %wiata od Serendair. Istnieje jednak mo&liwo%', &e demon prze&y". Wystarczy przypomnie' sobie te dziwne napa%ci. Chaos i destrukcja cz$sto bywaj# dzie"em F'dorów. Oczywi%cie nie tylko oni s# sprawcami rzezi i rozlewu krwi. Ludzie od wieków aktywnie w nich uczestnicz#. Najbardziej si$ boj$, &e demon unikn#" %mierci i przyby" do nowego %wiata. Niekoniecznie ten, którego zna"em. Ka&dy wiedzia" o istnieniu w$&a %pi#cego w trzewiach ziemi i ka&dy stara"by si$ go obudzi' i uwolni'. Musz$ wiedzie', czy mój dawny pan prze&y". Czy w%ród nas jest jakikolwiek F'dor.
-To chyba "atwe - powiedzia"a Rapsodia, rozcieraj#c ramiona. Ich %wi#tynia jest tutaj, w Bethany. Wyznawcy otwarcie czcz# ogie). Achmed si$ roze%mia". - Niekoniecznie. Nie zapominaj, &e F'dorowie przegrali wielk# wojn$ na Serendair, a pokonanych raczej si$ nie wys"awia, nie opowiada o nich wszem wobec, &eby kiedy% przeszli do legendy. Ci biedni g"upcy, potomkowie zwyci$zców, po prostu chcieli odda'cze%' &ywio"om, pi$ciorgu dzieciom Stwórcy, a nie znali ca"ej historii, tylko jej okruchy; kolejny przyk"ad cymria)skich z"udze). - A je%li s# zwyczajnie (li i szczerze wielbi# demony? - podsu n$"a Rapsodia. - Wszystko jest mo&liwe. Za"ó&my na chwile, &e ci durnie z bazyliki s# niewinnymi marionetkami. Wydaj# si$ za g"upi, &eby mogliby' naprawd$ (li. Poza tym F'dorowie niech$tnie si$ ujawniaj#. Ich si"a le&y w tym, &e pozostaj# w ukryciu. W takim razie sk#d si$ wzi$"a zafa"szowana wersja historii? Cymrianie natrafili gdzie% na ten symbol? Tsoltan nosi" amulet z planet# w p"omieniach, ale w jego %rodku znajdowa"o si$ oko. Mo&e zanim zbudowali katedry, &eby upami$tni' swoj# przesz"o%', zapomnieli o pochodzeniu ognistego symbolu, a mo&e w ogóle go nie znali. Mi$dzy innymi dlatego ci$ pyta"em, ile czasu min$"o mi$dzy nasz# ucieczk# a exodusem Cymrian. Zreszt# to nie ma znaczenia. *wiadomie czy nie, znaczna cz$%' mieszka)ców tych ziem znalaz"a si$ pod wp"ywem demonów. Tworz#c kult, buduj#c %wi#tyni$ w pobli&u ognistej studni, która si$ga wn$trza ziemi, i mówi#c o F'dorach jak o dobroczynnej sile, oddali im kontynent we w"adanie. Mróz przeszed" Rapsodii po ko%ciach, nie tylko od lodowatego wiatru. -I co teraz zrobimy? Jak znajdziemy istoty, których nie mo&na wykry', na nieznanym terytorium, tysi#c lat po naszych czasach? - Zaczniemy od Canrif. F'dor z pewno%ci# pod#&y" za Cymrianami. Je%li nawet oka&e si$, &e wcale nie przyby" z nimi do nowego %wiata, warto odby' podró&, &eby zobaczy' miasto Gwylliama i odszuka' Firbolgów. - U"o&y"e% ten plan, kiedy wys"ucha"e% opowie%ci Llaurona? - Tak. A utwierdzi"em si$ w tym zamiarze po spotkaniu Rakshasa i twojej wizji przy o"tarzu w Domu Pami$ci. Tamte okropie)stwa nie wygl#daj# mi na dzie"o F'dorów. Prawd$ mówi#c, je%li tutejsza religia zmaga si$ z w"asnymi demonami, rozpraw$ z nimi lepiej zostawmy wyznawcom. Podejrzewam, &e - 161 -
krew dzieci utrzymuje Rakshasa przy &yciu. Stephen planuje zastawi' na niego pu"apk$. Je%li armia diuka i wojska jego kuzynów nie zdo"aj# go zniszczy', tym bardziej my nie damy mu rady. Zreszt# musimy zaj#' si$ w"asnymi sprawami. A najw"a%ciwszym do tego miejscem jest Canrif. Rapsodia westchn$"a. - Dobrze. Chyba rzeczywi%cie jedyne wyj%cie to zbada', czy wraz z flotami przyby"o z"o, które teraz odpowiada za wszystkie straszne rzeczy, które si$ tu dziej#. Mog$ ci zada' jeszcze jedno pytanie? Achmed wsta" i przeci#gn#" si$. - Oczywi%cie. - Co zrobisz, je%li si$ oka&e, &e masz racj$? Drak spojrza" na nagie bia"e ga"$zie po"yskuj#ce nad nim w ciemno%ci i przez chwil$ sta" pogr#&ony w my%lach. - Nie wiem - rzek" w ko)cu. - Odk#d przeszli%my przez ogie), du&o si$ zmieni"o. Zyska"em nowe umiej$tno%ci, a utraci"em inne,na których do tej pory mog"em polega'. Nie jestem pewny, jaka bro) mi zosta"a przeciwko demonowi. - Nie o tak# odpowied( mi chodzi"o. Mo&e powinnam spyta', co chcesz zrobi'. Jak bardzo ci zale&y na tej ziemi i jej mieszka)cach. W przesz"o%ci chyba nie czu"e% do nich zbyt wiele. Achmed przez chwil$ patrzy" na ni# bez zmru&enia oka, a potem si$ u%miechn#". -Tego te& nie wiem. Lepiej wracajmy. Grunthor pewnie musia" zwi#za' Jo, &eby nie pods"uchiwa"a. Pomóg" jej wsta' ze zwalonego pnia. - Ca"a ta rozmowa o staro&ytnych rasach nasun$"a mi pewn# my%l - powiedzia"a Rapsodia, naci#gaj#c kaptur na g"ow$. - Pami$tasz proroctwo o Dziecku Krwi, Dziecku Ziemi i Dziecku Nieba? -Tak. - S#dzisz, &e mog"o si$ odnosi' do Pierworodnych, do sojuszu Kithów, Mythlinów i staro&ytnych Serenów, a nie do Anwyn i jej sióstr, jak twierdzi" Llauron? Drak spojrza" na ni# ze zdziwieniem. - Naprawd$ tak przypuszczasz? - Nie mam poj$cia, czego dotyczy to proroctwo. Po prostu snuj$ domys"y. Achmed u%miechn#" si$ i wskaza" lir$. - Zrób co%, &eby przesta"a gra'. Od tej muzyki miesza ci w g"owie. Zdecydowanie jeste% Cymriank#, Rapsodio. Wr$cz ich przewy&szasz w uleganiu z"udzeniom, a to wielkie osi#gniecie.
- Co masz na my%li? W oczach Draka zab"ys"y weso"e iskierki. - Nic. Powiem ci jedno: ka&da przepowiednia staje si$ jasna dopiero po fakcie. Nie pozwol$, &eby jaka% mnie omami"a. Zbytnia pewno%' siebie, przekonanie, &e w"a%ciwie odczyta"o si$ znaki, ju& niejednego zgubi"a. Co ci da"a zdolno%' jasnowidzenia? Mia"a% sny o %mierci wyspy. Uda"o ci si$ jej zapobiec? Rozgarn#" ga"$zie i ruszy" w stron$ obozu. Rapsodia po chwili posz"a jego %ladem. Kiedy wsta" ranek, wszyscy czworo w ponurych nastrojach dosiedli koni i skierowali si$ ku Bethe Corbair, ostatniego ludzkiego bastionu przed krain# Bolgów. Gdy dotarli do skraju równiny Krevensfield, Rapsodia jeszcze raz spróbowa"a wybada', o czym my%li Achmed, ale bezskutecznie. Drak udaremnia" wszelkie jej zabiegi i milcza" z uporem. Zachowywa" si$ z dawn# rezerw#, zupe"nie jakby nie przeprowadzili ze sob# &adnej rozmowy.
40 Ashe dotar" akurat na szczyt jednego z d"ugich wzniesie) na równinie Krevensfield, gdy na granicy zasi$gu zmys"ów wyczu" co% obcego. Przystan#" w pó" kroku, niewidoczny w szaro%ci poranka. Moc, szepn#" w nim smok. Niezwyk"a moc. Chc$ jej dotkn#'. Smocza cz$%' jego natury by"a dla Ashego (ród"em ci#g"ych zmaga) ze sob#. Mia"a w"asn# %wiadomo%' i cho' przez ca"y czas musia" trzyma' j# wodzy, z czasem do niej przywyk". Nauczy" si$ docenia' wyj#tkowe zdolno%ci postrzegawcze. Dzi$ki nim wychwytywa" najdrobniejsze,szczegó"y otaczaj#cego go %wiata, niedost$pne dla zwyk"ych ludzi. Gdyby chcia", wyczu"by ka&de (d(b"o trawy rosn#ce na "#ce, na której teraz sta". Wola" jednak nie dopuszcza' do g"osu smoka, poniewa& by" nieprzewidywalny i domaga" si$ za du&o wolno%ci. Jednak zmys"y nigdy Ashego nie zawodzi"y. Teraz odbiera"y nieznan#, prastar# moc, przewrotn# i jednocze%nie fascynuj#c#. Co% wi$cej ni& jej (ród"o, ale nie potrafi" okre%li' co. Min$"a chwila, zanim si$ zorientowa", z której strony nachodzi, a wtedy sapn#" z irytacj#. - 162 -
Bethe Corbair. Zbli&a"o si$ z tamtej strony. Ashe nienawidzi" miast. Unika" ich, bo prowadzi" &ycie w cieniu i samotno%ci. Nie nale&y kr$ci' si$ w%ród ludzi, gdy jest si$ prze%ladowanym. Na szcz$%cie potrafi" znikn#' w t"umie. By"by z tego znany, gdyby ktokolwiek wiedzia" o jego istnieniu. Cho' mia" cielesn# posta', zwykle go nie zauwa&ano. Chodzi" w mglistym p"aszczu, uszytym wprawdzie z we"ny, ale w tajemniczy sposób zasilanym &ywio"em wody. Dzi$ki temu strojowi bicie jego serca, oddech, fizyczna posta' i dusza by"y niedostrzegalne nie tylko dla ludzkich zmys"ów, lecz równie& dla urz#dze), które potrafi"y rejestrowa' wibracje powietrza. I dobrze, gdy& dr$cz#cy go bez chwili przerwy ból czyni"by go "atwym celem ataków. A tak nikt go nie widzia", natomiast on móg" obserwowa' wszystkich. Chc$ tego dotkn#', nalega" smok. Zamiast jak zwykle go uciszy', Ashe tym razem si$ zgodzi". Sam chcia" zobaczy' t$ now# moc. Ruszy" bezszelestnie przez równin$ za smug# porannego s"o)ca. Dotar"szy do bram Bethe Corba"r, wszed" niepostrze&enie do miasta i wmiesza" w t"um.
-S"ucham? - Jeste% muzykiem - wyja%ni" z lekk# irytacj#. — A co sobie pomy%la"a%? - Ty natomiast masz niew#tpliwy talent do obra&ania ludzi odparowa"a. - Chod(, Jo. Achmedzie, spotkamy si$ w po"udnie przy bazylice. W centrum na pewno znajdzie si$ gospoda, w której b$dzie mo&na zje%' obiad. Wzi$"a przybran# siostr$ za r$k$ i razem z t"umem podró&nych przekroczy"a bram$ Bethe Corbair. Grunthor i Achmed odczekali, a& kobiety znikn# im z oczu, po czym wyruszyli na rekonesans, trzymaj#c si$ w takiej odleg"o%ci od muru obronnego, &eby nie zwraca' na siebie uwagi. Obszed"szy miasto, przystan$li niedaleko pó"nocnej bramy, by si$ naradzi'. Bethe Corbair otacza" pier%cie) osad, od niewielkich, sk"adaj#cych si$ z paru ruder, po spore wioski. Na wschodzie majaczy"y gro(ne Z$by, ale nigdzie nie wida' by"o %wie&ych %ladów po najazdach Bolgów. W przesz"o%ci jednak cz$sto musia"o dochodzi' do rzezi, skoro tutejsi mieszka)cy woleli &y' blisko miejskich murów. - Trzeba dok"adniej zbada' okolic$ - powiedzia" Achrned. Spotkamy si$ o zmierzchu po wschodniej stronie. Przez chwil$ patrzy" za oddalaj#cym si$ Grunthorem, po czym wszed" do miasta.
!adnych kradzie&y!
-Dacie mi spokój! - Jo przewróci"a oczami. Rapsodia zerkn$"a na Achmeda. Drak mimo woli u%miechn#" si$ pod kapturem. W tym momencie wszyscy troje musieli uskoczy' przed ogromnym wozem wy"adowanym koszami. Drog# prowadz#c# do bram Bethe Corbair przetacza"y si$ t"umy. Czyniony przez ludzk# ci&b$ zgie"k roznosi" si$ na wiele mil. W powietrzu czu"o si$ podniecenie i napi$cie. -Jeste%my w drodze od wielu tygodni. Po co w ogóle wchodzi' do miasta, skoro nie wolno nawet si$gn#' do paru kieszeni? - zapyta"a dziewczyna. Rapsodia potrz#sn$"a sakiewk#. - A co s#dzisz o zap"aceniu za to, czego potrzebujesz? Odpowiedzia"o jej pos$pne spojrzenie. - To twoje pieni#dze. - Nasze - sprostowa"a Rapsodia, rozwi#zuj#c rzemyk. - Jeste %my siostrami, pami$tasz? Uj$"a d"o) Jo i wysypa"a na ni# po"ow$ zawarto%ci mieszka. - Masz na drobne wydatki, ale b#d( ostro&na. Mo&e min#' troch$ czasu, nim znowu zdob$dziemy jak#% gotówk$. - Przecie& mo&esz zarobi' na najbli&szym rogu - wtr#ci" Achmed. - Masz talent, którego reszta z nas nie posiada. Rapsodia spiorunowa"a go wzrokiem.
Bethe Corbair by"o starsze od stolicy Navarne, cho' oba terytoria skolonizowano mniej wi$cej w tym samym czasie. Rapsodia cofn$"a si$ pami$ci# do lekcji historii, których udzielili jej Llauron i lord Stephen. Navarne i Bethany zasiedlili plani%ci, architekci i budowniczowie, których Gwylliam wys"a" w pierwszej fali, &eby przygotowali nowe ziemie na przyj$cie uciekinierów z Serendair. Najpierw wznie%li wie&e stra&nicze i domy dla siebie, a potem w spokoju zaj$li si$ budynkami publicznymi i mieszkalnymi, co wyja%nia"o urod$ miast Racjonalno%' zabudowy w po"#czeniu z artyzmem czyni"a z nich cuda architektury warte ogl#dania. Bethe Corbair natomiast za"o&y"a trzecia flota, sk"adaj#ca si$ z &o"nierzy, ch"opów, kupców i zwyk"ych robotników. W rezultacie wygl#da"o jak twierdza. Mury by"y grube i wysokie, budowle zaprojektowane tak, &eby wytrzyma"y ka&dy atak. Czas nieco z"agodzi" jego militarny charakter, lecz nadal panowa"a tu atmosfera zagro&enia i czujno%ci, charakterystyczna dla - 163 -
pogranicza. Nie dostrzega"o si$ jej jednak w postawie mieszka)ców, takich samych jak wsz$dzie. Spotyka"o si$ tu ludzi uprzejmych i grubia)skich, ch"opów i arystokratów, wykszta"conych i niepi%miennych. By"o to miasto zwyczajne, bez wojennych blizn, o gwarnych ulicach, pe"nych kupców, pieszych, wozów i zwierz#t. Wyró&nia"a je tylko muzyka. Rapsodia sz"a jak zaczarowana, s"uchaj#c weso"ych tonów wygrywanych przez dzwony na wie&y bazyliki. Melodie zale&a"y jedynie od wiatru, nios"y ze sob# poczucie ca"kowitej wolno%ci. Z zachwytu a& %ciska"o j# w gardle. Mieszka)cy na ogó" krz#tali si$ wokó" swoich spraw, nie zwracaj#c uwagi na znajome d(wi$ki, ale kiedy silniejszy podmuch wprawia" dzwony w ruch, zachowanie ludzi wyra(nie si$ zmienia"o. Uliczni kramarze przestawali si$ targowa', handlarki ryb jazgota"y troch$ ciszej, bawi#ce si$ dzieci "atwiej dochodzi"y do porozumienia. Rapsodia z u%miechem obserwowa"a przejawy koj#cego oddzia"ywania muzyki. Jo wr$cz ta)czy"a z niecierpliwo%ci. - Ale nudno -j$kn$"a przy kolejnym straganie z materia"ami. G"owa mi p$knie od tego ogl#dania. Id$ si$ pow"óczy'. - Dobrze - zgodzi"a si$ Rapsodia z niech$ci#. - Spotkamy si$ w po"udnie pod bazylik#. Je%li mnie nie zauwa&ysz, wypatruj Achmeda. I unikaj k"opotów. Pami$taj, &adnych kradzie&y. Nie chcia"abym, &eby% straci"a r$k$. Jo skin$"a g"ow# i znikn$"a w t"umie.
Jeszcze raz skupi" uwag$ na tajemniczej mocy i stwierdzi", &e znowu si$ rozdzieli"a. Jeden z dwóch elementów znajdowa" si$ ca"kiem blisko niego i promieniowa" niezwyk"ym ciep"em. Ashe natychmiast sta" si$ czujny. Polowali na niego g"ównie s"udzy ognia. +y" tylko dzi$ki temu, &e w por$ wykrywa" pu"apki. ,ród"o wcze%niej czy pó(niej musia"o dotrze' na plac targowy. Postanowi" zaczeka'. Tymczasem walczy" ze smokiem. Miast, zw"aszcza lecych na szlakach handlowych, unika" mi$dzy innymi z powodu jego nienasyconej ciekawo%ci. Ten sk"adnik jego natury doszed" do g"osu, kiedy mijali stó" z klejnotami u"o&onymi pod szk"em. *liczne. Chc$ ich dotkn#'. Nie. Chc$ ich dotkn#'. Nie! Kramarka chyba wyczu"a jego obecno%', bo podnios"a wzrok. Nikogo nie zauwa&y"a. Ashe czym pr$dzej oddali" si$ od straganu. Nast$pny stolik z rzadkimi przyprawami te& przyci#gn#" uwag$ smoka. Ziarnka pieprzu. Chc$ je policzy', szepn#" natarczywie. Ashe znowu kaza" mu zamilkn#' i rozejrza" si$ za (ród"em mocy. Perfumy i ambra. Wydzielina kaszalota, który zjad" siedemna%cie makreli, sto siedemdziesi#t... Przesta)! Spójrz na te materia"y. Dzisiaj nie ma jedwabiu, tylko len, kremowy aksamit, we"na w szesnastu gatunkach i ró&nych odcieniach niebieskiego, lazurowego, fioletowego, indygo... Nie! Ashe powiód" wzrokiem po placu. Ju& blisko. Z ogromnym trudem uciszy" natr$tny g"os i spróbowa" oczy%ci' umys". Raptem po drugiej stronie ulicy wybuch"o zamieszanie. Jego powodem by"a drobna kobieta w szarej pelerynie z kapturem. Pospieszy" w tamt# stron$, czuj#c silny zew. Rapsodia walczy"a z w"asnym smokiem. Mia"a wielk# ochot$ dotkn#' wszystkich materia"ów roz"o&onych na stoliku. Szczególnie podoba" si$ jej kremowy aksamit, ale by" za drogi. Z westchnieniem ruszy"a dalej. Ju& z daleka jej uwag$ zwróci" stolik ustawiony na ko)cu ulicy. Wy"o&ony na nim towar l%ni" jak tafla wody w jaskrawym blasku s"o)ca. Zatrzyma"a si$ przed kramem. Migotliwe sadzawki okaza"y si$ bi&uteri#, w wi$kszo%ci tandetnymi kolczykami, ale dostrzeg"a
Ashe rozgl#da" si$ po targowisku zajmuj#cym sam %rodek miasta. Wszed" do Bethe Corbair przez po"udniow# bram$, cho' moc, któr# wyczu" ju& na równinie Krevensfield, znajdowa"a si$ gdzie% na wschodzie. A raczej jej cz$%', bo jeden sk"adnik oddzieli" si$ i teraz okr#&a" miasto, niemal poza zasi$giem jego smoczych zmys"ów. Mia" inne cechy ni& ten pierwszy i tak p"ynne ruchy, &e Ashe nie umia" stwierdzi', czy obiekt porusza si$ pieszo, czy jedzie na wozie. Ta niepewno%' wywo"ywa"a w nim rozdra&nienie. Zwykle potrafi" dok"adnie okre%li' charakter wszystkiego, co budzi"o jego zainteresowanie. Teraz nie wiedzia" nawet, jakie jest (ród"o nieznanej mocy. Smok coraz bardziej si$ niecierpliwi". Tylko dzi$ki temu, &e mnóstwo ciekawych rzeczy absorbowa"o w tej chwili jego uwag$, Ashe móg" nad nim zapanowa'. Przezornie omin#" zataczaj#cego si$ pijaka, który go prostu nie zauwa&y". Ashe by" dostatecznie zwinny, &eby unika' zderze), ale takie incydenty go rozprasza"y. - 164 -
w%ród nich par$ naprawd$ "adnych drobiazgów o sporej warto%ci. Mia"a s"abo%' do pi$knych strojów i ozdób, lecz wola"aby umrze', ni& przyzna' si$ do tego Bolgom, wi$c korzystaj#c z ich nieobecno%ci, zacz$"a podziwia' %wiecide"ka. Jej oczy b"yszcza"y równie mocno jak one. Kupiec w"a%nie sko)czy" za"atwia' innego klienta, zerkn#" na ni#, po czym szybko przebieg" wzrokiem po stoliku. Od razu pomy%la"a, &e m$&czyzna odruchowo sprawdza, czy nic nie znikn$"o. Z takimi samymi reakcjami spotyka"a si$ w Easton. Zawsze j# dziwi"y. Lirinów niewiele obchodzi"y dobra materialne, zw"aszcza tak bezu&yteczne jak kolczyki czy bransoletki, wi$c nie mog"a poj#', dlaczego ka&dy handlarz z góry podejrzewa ich o kradzie&. Przypisa"a postaw$ uprzedzeniom rasowym i stara"a si$ nie obra&a', ale za ka&dym razem krew w niej wrza"a. Teraz te& prze"kn$"a %lin$ i odesz"a od stolika. Nagle straci"a zainteresowanie bi&uteri#. - Panienko! Rapsodia nie odwróci"a si$, tylko lekko unios"a r$ce, &eby by"y wyra(nie widoczne. -Tak? - Nie odchod( jeszcze, prosz$. Mo&e co% ci si$ spodoba"o? Obejrza"a si$. Na twarzy kramarza malowa" si$ wyraz zupe"nie inny ni& przed chwil#, kiedy próbowa" wcisn#' klientowi broszk$ pasuj#c# do kupionego wcze%niej pier%cionka. Patrzy" na ni# wytrzeszczonymi oczami i %ciska" brzeg stolika tak mocno, &e zbiela"y mu palce. - ,le si$ czujesz, panie? - spyta"a Rapsodia z niepokojem. Kra marz potrz#sn#" g"ow#, lecz nie pu%ci" stolika. - Rzeczywi%cie masz "adny towar, ale ja tylko ogl#da"am. Zrobi"a dwa kroki. - Panienko! - Ton by" niemal natarczywy.Rapsodia westchn$"a z lekk# irytacj# i zawróci"a. Kupiec poczerwienia", r$ce mu dr&a"y. - Jeste% chory, panie? Si$gn$"a po buk"ak, ale karczmarz potrz#sn#" g"ow#, wyj#" z kieszeni chusteczk$ i otar" czo"o. - Dzi$kuj$, panienko, nie trzeba. Zaczekaj chwil$, prosz$. Chcia"aby% który% z tych drobiazgów? -Ju& mówi"am, &e ja tylko... Wzi#" ze stolika par$ z"otych kolczyków i podsun#" jej pod oczy. -Doskonale pasuj# do twojego wisiorka, panienko. Mo&e przy mierzysz? Rapsodia ju& wcze%niej zwróci"a na nie uwag$. By"y proste, lecz eleganckie i faktycznie pasowa"y do z"otego medalionika,
który zawsze nosi"a na szyi. Oczywi%cie nie mog"a sobie pozwoli' na taki wydatek, ale dosz"a do wniosku, &e nic si$ nie stanie, jak je z bliska obejrzy. Kolczyki zaiskrzy"y w s"o)cu, budz#c w niej zachwyt. Jednocze%nie g"os rozs#dku przypomnia", &e kramarze potrafi# sprzeda' s"on# wod$ rozbitkowi. Nigdy nie umia"a si$ targowa', wi$c unika"a Z"odziejskiego Placu - tak nazywano bazar w Easton. -Jak zrobione specjalnie dla ciebie, panienko. Przymierz je, prosz$. Chc$ tylko zobaczy', czy "adnie na tobie wygl#daj#. W g"osie jubilera nie by"o s"ycha' zwyk"ej natarczywo%ci ulicznych sprzedawców. Rapsodia nie mia"a si"y d"u&ej si$ opiera'. -Dobrze, ale i tak ich nie kupi$. Na chwil$ ogarn#" j# smutek. Bior#c do r$ki pi$kne ozdóbki, przypomnia"a sobie, z jak# dum# matka otwiera"a szkatu"k$ z medalionem. Ten drobiazg przedstawia" dla niej ogromn# warto%'. Cho' przy kolczykach wydawa" si$ skromny, dorównywa" im artystycznym wykonaniem. Odrzuci"a kaptur. W tym momencie us"ysza"a tu& za sob# przera(liwy zgrzyt, a po nim og"uszaj#cy huk i trzask p$kaj#cego drewna. Odwróci"a si$ b"yskawicznie i zobaczy"a dwa sczepione ze sob# wozy. Jeden przechyli" si$ gro(nie i wygl#da"o na to, &e zaraz runie na stragan & bi&uteri#. Wo"y zacz$"y rycze' wniebog"osy, powocy zeskoczyli z koz"ów. Rapsodia zanurkowa"a pod stolik i przenios"a go kawa"ek dalej, w bezpieczne miejsce. Jubiler wpad" w panik$ i niechybnie porzuci"by swój towar, gdyby nie zatarasowana droga. Po chwili sytuacja zosta"a opanowana. Wo(nice roz"#czyli pojazdy w%ród przekle)stw i wyzwisk, a Rapsodia z powrotem ustawi"a kram. Przy okazji mog"a bra' kosztowno%ci w r$ce, cieszy' si$ nimi. Jubiler siedzia" na chodniku i nie odrywa" od niej wzroku. Sprawia" wra&enie ca"kiem oszo"omionego, wi$c poda"a mu wod$. Po kilku minutach wszystko le&a"o na swoim miejscu. Rapsodia pomog"a jubilerowi wsta', otrzepa"a go z kurzu i delikatnie odebra"a buk"ak z wod#. Biedak, pomy%la"a ze wspó"czuciem. Ale jest przera&ony. - Dobrze si$ pan czuje? - zapyta"a. Jedyn# odpowiedzi# by"o kiwniecie g"ow# i szkliste spojrzenie. Zdziwi"o j#, &e uliczny sprzedawca tak d"ugo nie mo&e doj%' do siebie. Znani jej kramarze z Easton nie pozwoliliby, &eby drobny wypadek spowodowa" zastój w handlu i narazi" ich na straty. Zaraz jednak pomy%la"a, &e jubiler jest ju& starszym cz"owiekiem, a Be- 165 -
the Corbair to nie Easton. Ruszy"a dalej. - Panienko! Obejrza"a si$ z westchnieniem. Mimo wysi"ków Nany nigdy nie przyswoi"a sobie sztuki uprzejmego odprawiania natr$tów. S"ucham? Jubiler w wyci#gni$tej r$ce trzyma" kolczyki. - Prosz$. Z wyrazami wdzi$czno%ci. - Nie mog$ ich przyj#'. - Musisz - powiedzia" kupiec chyba g"o%niej, ni& zamierza". Prosz$ - doda" ciszej, z b"aganiem w oczach. - Có&, w takim razie dzi$kuj$ - podda"a si$ wreszcie Rapsodia, nie chc#c zrani' jego uczu'. Wzi$"a kolczyki z drcej d"oni, od razu je za"o&y"a i lekko potrz#sn$"a g"ow#. - Jak wygl#daj#? - Pi$knie - wymamrota" jubiler. Si$gn$"a do plecaka po sakiewk$, ale j# powstrzyma". - To prezent. Przyjmij go, prosz$. - No dobrze, dzi$kuj$ - powiedzia"a z u%miechem. - Mam nadziej$, &e ju& si$ lepiej czujesz, panie. Nasun$"a kaptur na g"ow$ i odesz"a. Jubiler, wo(nice i %wiadkowie wypadku gapili si$ za ni# w milczeniu.
Pó(niej doprowadzi"a wszystko do porz#dku i posz"a dalej. Sz"a przed siebie, zupe"nie nie%wiadoma, &e budzi powszechne zainteresowanie. Handlarze, rolnicy, &o"nierze, kobiety i m$&czy(ni porzucali zaj$cia, zatrzymywali si$ i patrzyli za ni#. Niektórzy upuszczali sprawunki. Ashe te& j# obserwowa", trzymaj#c d"o) na r$koje%ci miecza, lecz widzia" tylko blask w"osów koloru s"o)ca i... Nagle przeszy" go potworny ból. W szoku, który poprzedza" zbli&aj#ca si$ fal$ cierpienia, b"yskawicznym ruchem si$gn#" do kieszeni p"aszcza, chwyci" kruchy nadgarstek i %cisn#" z tak# si"#, &e ko%ci a& chrupn$"y. Chwil$ potem zrobi"o mu si$ s"abo. Gwa"townie wci#gn#" powietrze. R$ka nale&a"a do m"odej z"odziejki, która przez pomy"k$ wzi$"a jego j#dra za sakiewk$. Normalnie dzi$ki smoczym zmys"om, refleksowi i niewidoczno%ci, któr# zawdzi$cza" mglistemu p"aszczowi, nie dopuszcza" do siebie nikogo na odleg"o%' ramienia. Teraz by" tak zaabsorbowany tajemnicz# kobiet# w szarym p"aszczu, &e po raz pierwszy w &yciu nie zauwa&y" grocego mu niebezpiecze)stwa. Dziewczyna krzykn$"a z bólu i próbowa"a rzuci' si$ do ucieczki, lecz Ashe przytrzyma" j# mocniej.By"a wysoka i chuda, o d"ugich rozczochranych w"osach koloru s"omy. Zmierzy" j# wzrokiem od stóp do g"ów; tak od dawna ogl#da" ka&d# blondynk$. Po raz kolejny stwierdzi", &e patrz#ce na niego ze strachem wodnistoniebieskie oczy to nie te, które mia" nadziej$ zobaczy'. Z gard"a wyrwa" mu si$ zduszony pomnik. Na wi$cej nie potrafi" si$ zdoby' po tym, co przed chwil# prze&y". Na twarzy z"odziejki odmalowa"o si$ przera&enie. Ashe zacisn#" szcz$ki, próbuj#c zapanowa' nad w%ciek"o%ci#. Móg" zabi' t$ dziewczyn$. Nagle kto% chwyci" go za nadgarstek. -Pu%' "askawie moj# siostr$, bo utn$ ci r$k$. Po raz drugi tego ranka Ashe da" si$ zaskoczy'. Zdumia"o go to i rozw%cieczy"o. Nawet nie spostrzeg", kiedy do skóry przytkni$to mu ostry sztylet; g"ównie z powodu pulsuj#cego bólu, od którego robi"o mu si$ niedobrze. Odwróci" si$ z furi# i... rozdziawi" usta jak przechodnie, których niedawno obserwowa". Zobaczy" przed sob# bezspornie najpi$kniejsz# twarz, jak# kiedykolwiek widzia". Wyró&nia"y si$ w niej szmaragdowe oczy, którym gniew nadawa" barw$ wiosennej trawy. Okalaj#ce j# w"osy l%ni"y jak roztopione z"oto. Gdyby nie kaptur, pewnie przy'mi"yby
41 Ashe obserwowa" to wszystko z drugiej strony ulicy, najpierw
ze zdumieniem, a potem z rozbawieniem. Twarz ukryta pod kapturem szarego p"aszcza najwyra(niej wywar"a piorunuj#ce wra&enie na kramarzu, ale drobna osóbka niczego nie zauwa&y"a. Kupiec stal z rozdziawionymi ustami i wpatrywa" si$ w ni# od pierwszej chwili, a tymczasem nieznajoma spokojnie ogl#da"a b"yskotki. Smokowi przemkn$"a nawet my%l, &e kobieta jest straszyd"em, lecz z tej odleg"o%ci nie dostrzeg" &adnej deformacji ani kalectwa. Postanowi" sam si$ przekona', o co to ca"e zamieszanie. Zw"aszcza &e wkrótce zapanowa" wokó" niej prawdziwy chaos. Ashe nie dawa" si$ "atwo przestraszy', ale drgn#" gwa"townie, kiedy dwa wozy zderzy"y si$ z impetem. Chwil$ przed wypadkiem kobieta zsun$"a kaptur z g"owy. Niew#tpliwie by"a zwinna. B"yskawicznie odsun$"a stolik, ratuj#c towar przed stratowaniem, a w"a%ciciela przed upadkiem. - 166 -
blaskiem zimowe s"o)ce. Smocza krew zawrza"a w nim z podniecenia. Chc$ jej dotkn#'. Prosz$, pozwól mi! Ashe zwalczy" pokus$, dzi$kuj#c jednocze%nie w duchu za strój, który bywa" zarówno przekle)stwem, jak i wybawieniem, zw"aszcza w sytuacjach takich jak ta. *wiadomo%', &e kobieta nie widzi jego twarzy, pomog"a mu si$ opanowa'. Wzi#" g"$boki oddech. W tym momencie poczu" jej zapach i zakr$ci"o mu si$ w g"owie. - Nie wiem, dlaczego pani na mnie warczy - odezwa" si$ z udawanym spokojem. - To nie ja pogwa"ci"em prawo. - Sprawiasz ból mojej siostrze, panie. Odwzajemni$ si$, je%li natychmiast nie przestaniesz. Wzmocni"a nacisk ostrza, ale nie przeci$"a mu skóry. Niez"e wyczucie, pomy%la" z mimowolnym podziwem. Pu%ci" z"odziejk$ i cofn#" si$ o krok. Pi$kna nieznajoma zabra"a sztylet, lecz nadal spogl#da"a gro(nie. -Brawo - powiedzia"a sarkastycznie. - Nie masz nic innego do roboty, panie, tylko napastowa' dziewcz$ta na ulicy? Ashe os"upia". - S"ucham? Zignorowa"a go i odwróci"a si$ do m"odszej siostry. - Nic ci si$ nie sta"o, Jo? Co za szcz$%cie! Z"odziejka skin$"a g"ow#, nie odrywaj#c od niego oczu. Ashe nie móg" uwierzy', ze to wszystko dzieje si$ naprawd$. Nigdy w &yciu nie zdarzy"o si$, &eby nie panowa" nad sytuacj#. Prawd$ mówi#c, teraz mia" nawet trudno%ci z formu"owaniem zda). - Pani towarzyszka... siostra próbowa"a mnie okra%'. Pi$kno%' spiorunowa"a dziewczyn$ wzrokiem, ale nic nie po wiedzia"a. - Niestety pomyli"a si$. Wsadzi"a mi r$k$ do kieszeni, chwyci "a za co%, co uzna"a za sakiewk$, i poci#gn$"a z ca"ej si"y. Nie poznawa" samego siebie. Rozmawia" na %rodku ulicy z kim% zupe"nie obcym. Urzeczony plót", co mu %lina na j$zyk przynios"a. Poczu", &e p"on# mu uszy. Nieznajoma zas"oni"a usta d"oni# i lekko zakaszla"a. -Niech zgadn$. To nie by"a sakiewka. -Nie. Zerkn$"a gro(nie na zmartwia"# dziewczyn$ i wróci"a do niego spojrzeniem. Westchn$"a melodyjnie. Ashego przeszed" dreszcz. - Bardzo przepraszani - rzek"a, usi"uj#c zachowa' powag$, ale
zielone oczy iskrzy"y si$ podejrzanie. - Mam nadziej$, &e nie sta"a si$ panu krzywda. - Za wcze%nie, &eby to stwierdzi'. - Ból i md"o%ci zacz$"y ust$powa'. - Bzdura - powiedzia"a i raptem wsun$"a mu r$k$ do kieszeni. Ashe wytrzeszczy" oczy. Normalnie zareagowa"by ju& w tej samej chwili, w której komu% przysz"oby do g"owy zrobi' co% podobnego. W ci#gu stu pi$'dziesi$ciu czterech lat &ycia jeszcze nie spotka" cz"owieka szybszego od siebie. Teraz nawet nie zd#&y" wzi#' oddechu. Zachwycaj#ca istota u%miecha"a si$, trzymaj#c w d"oni jego j#dra. Poklepa"a je lekko, a nast$pnie podrzuci"a ostro&nie, ze skupieniem na twarzy, jakby bada"a ich elastyczno%'. Przynajmniej tak# nadziej$ &ywi" Ashe. Silne, ale przyjemne fale rozesz"y si$ po ca"ym jego ciele, krew skupi"a si$ w jednym miejscu, o czym kobieta za chwil$ mia"a sama si$ przekona'. Wiedzia", &e powinien powstrzyma' j# natychmiast Gdyby na jej miejscu by" ktokolwiek inny, Ashe nie musia"by si$ nawet odzywa', bo martwi nie s"ysz#. Lecz teraz te& nic nie powiedzia", bo jeszcze nie doszed" do siebie, a w dodatku wcale nie chcia", &eby przesta"a. W chwili gdy zacz$"a si$ reakcja na jej dotyk, bogini zabra"a r$k$. - Chyba wszystko jest w porz#dku - stwierdzi"a z ironicznym u%miechem. - Czucie ju& wraca? - Nigdy go nie straci"em - odpar", próbuj#c dostosowa' si$ do jej &artobliwego tonu. - Nie na tym polega" k"opot Wprost przeciwnie. Wstydzi" si$ za siebie. Podniecony jak uczniak sta" na ulicy i mamrota" g"upstwa. W dodatku nagle z jego ust wyp"yn$"y s"owa, które musia" mu podsun#' jaki% z"y duch: - S#dz$, &e przyda"oby si$ dok"adniejsze badanie. Nieznajoma roze%mia"a si$ perli%cie, jakby wiatr poruszy" dzwoneczkami. Smok znowu si$ o&ywi". Pozwól mi dotkn#'. Chc$ jej dotkn#'! Ashe z trudem go uciszy", cho' po raz pierwszy od wej%cia do miasta pragn#" tego samego co smok. Obla" si$ zimnym potem, gdy u%wiadomi" sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, wiedzia", &e je%li nie zdo"a zapanowa' nad nieprzewidywalnym i zach"annym smokiem, we(mie t$ kobiet$ tutaj, w miejscu publicznym, i sprowadzi %mier' na nich oboje. Po drugie, i du&o gro(niejsze, wcale si$ tym nie przej#". Pragn#" jej. Jeszcze walczy", ale coraz s"abiej. - 167 -
Chc$ jej dotkn#'! Chc$ tego. Ty te&. Cudowna istota pos"a"a mu ol%niewaj#cy u%miech. - Ciesz$ si$, &e przynajmniej odzyska"e% poczucie humoru, panie. Z reszt# te& wszystko b$dzie dobrze. Przepraszam w imieniu mojej siostry i prosz$ o wybaczenie. Ju& schodzimy panu z drogi Otoczy"a dziewczyn$ ramieniem i ruszy"a przed siebie. - Zaczekaj, pani! - wyrwa"o si$ Ashemu. Odwróci"a si$ i spojrza"a na niego spod d"ugich czarnych rz$s. Gdy promie) s"o)ca pad" na jej z"ociste w"osy, smok nie wytrzyma". Chc$ ich dotkn#'. Ona mo&e by' s"u&k# demona, pomy%la" Ashe, ale jego opór s"ab" z ka&d# chwil#. Chc$ jej dotkn#'! Dobrze.Zacz$"o si$ od wrzenia w &o"#dku. Po chwili wzros"a temperatura cia"a i szybko%' oddechu. Nast$pnie, jakby najdelikatniejsza kryszta"owa waza z hukiem roztrzaska"a si$ na jezdni w drobny mak, wyostrzy" si$ wzrok, s"uch i umys". ,renice si$ rozszerzy"y, skóra zacz$"a sprawniej przewodzi' impulsy. Krew pop"yn$"a &ywiej, mi$%nie napi$"y si$, &eby wytrzyma' napór dominuj#cej cz$%ci natury. Smok rykn#", po&ar" go od wewn#trz, przej#" nad nim kontrol$. Dzi$ki zmys"om zrodzonym z &ywio"ów, z których sk"ada" si$ wszech%wiat, dostrzeg" najmniejszy drobiazg w promieniu pi$ciu mil. W jednej chwili policzy" wszystkie soczewki w oczach mrówek i p$kni$cia w miejskich chodnikach. Potem ca"kowicie skupi" si$ na kobiecie. Najpierw spróbowa" odnale(' i okre%li' (ród"o tajemniczej magii, wyj#tkowej, innej ni& u pozosta"ych dwóch obiektów, równie& jedynych w swoim rodzaju. Rozbrzmiewaj#ca w niej melodia dotar"a do wszystkich smoczych nerwów. Kobieta musia"a by' Pie%niark# o wielkiej sile oddzia"ywania lub wr$cz Bajark#. Cho' sam nie zna) si$ na muzyce, zdawa" sobie spraw$ z pot$gi, jaka si$ w niej kryje. Zapragn#" lepiej pozna' jej kunszt, mo&e nawet go przej#'. Odkry" co% jeszcze: wyj#tkowe po"#czenie &ywio"ów. Zrozumia", &e kobieta &yje nie tylko w realnym %wiecie, ale równie& poza czasem i przestrzeni#, cho' nie mia" pewno%ci, co to oznacza. Mo&e by"a jasnowidzem albo po prostu Cymriank#. Pami$ta" jednak, &e wra&enia cz$sto myl#. Wyczuwa" jeszcze inne rzeczy, najprawdopodobniej wi$( z ogniem, jedynym &ywio"em, o którym niewiele wiedzia".
Jej fizyczna posta' da"a mu jeszcze wi$ksz# mo&liwo%' poczynienia ciekawych spostrze&e). Przesun#" po niej zmys"ami, bezwstydnie ch"on#c ka&dy szczegó". Ci$&ki p"aszcz os"ania" j# przed wzrokiem ludzi, ale dla niego nie stanowi" &adnej przeszkody, podobnie jak ubranie. By"a zdrowa, pe"na energii, zadziwiaj#co silna. Niska nawet jak na Lirink$, ale smuk"a, zgrabna, o idealnych proporcjach - w#skie ramiona, d"ugie r$ce i jeszcze d"u&sze nogi, których niewiarygodnej urody nie mog"y zamaskowa' nawet spodnie ze zgrzebnej we"ny. Ashe przy"apa" si$ na tym, &e wlepia wzrok w zag"$bienie u nasady smuk"ej szyi, wyobra&aj#c sobie, &e pie%ci je leniwymi poca"unkami i ciep"ym oddechem. Drobne, ale %liczne piersi... Dobrze, &e ich nie widzia" w ca"ej okaza"o%ci. Na pewno straci"by rozum. W talii bez trudu obj#"by j# r$kami. Brzuch by" p"aski, biodra w#skie, typowe dla Lirinów. Kiedy poczu", &e jeszcze chwila, a straci panowanie nad sob#, uczyni" ogromny wysi"ek i przerwa" podziwianie cudownych kszta"tów. Poza tym wiedzia", &e czeka go &ycie pe"ne udr$ki, je%li nie b$dzie móg" zaspokoi' dzy. Ju& teraz usta go pali"y na my%l, &e ca"uje jej szyj$, r$ce dr&a"y, gdy w marzeniach dotyka" aksamitnej skóry. Wola" nie ryzykowa' wi$kszych cierpie) ni& te, które ju& by"y jego udzia"em. Gdy doszed" do l%ni#cych w"osów, które wymyka"y si$ spod kaptura, zmusi" si$ do zaprzestania obserwacji. I tak ju& za du&o zobaczy". Na wszelki wypadek, &eby nie dopu%ci' do jeszcze wi$kszego zauroczenia, rozejrza" si$ za wadami, które by %wiadczy"y, &e kobieta jest prawdziwa. Po chwili znalaz": opuszki palców stwardnia"e po latach grania na instrumentach strunowych. By"a to jedyna niedoskona"o%', jakiej si$ w niej doszuka". Niestety smok jeszcze si$ nie nasyci". Twarz kobiety wygl#da"a jak wyrze(biona przez genialnego artyst$, który w natchnieniu pracowa" przez ca"e &ycie nad jednym arcydzie"em, &eby je pewnego dnia przekaza' ludzko%ci. Rysy cechowa"a idealna harmonia, któr# zak"óca"y wielkie oczy. Ocienione czarnymi rz$sami, intensywnie zielone, l%ni"y w"asnym blaskiem i hipnotyzowa"y, tak &e nawet smok mia" trudno%ci z oderwaniem od nich wzroku. Jest doskona"a, powiedzia" grzmi#cym g"osem, s"yszalnym tylko dla Ashego. Chc$ j# mie'. Na m$&czy(nie zrobi"y wra&enie inne rzeczy. Zauwa&y", &e kobieta dobrze si$ czuje we w"asnej skórze i jest pewna siebie, lecz nawet je%li zdawa"a sobie spraw$ ze swojej osza"amiaj#cej urody, - 168 -
nic w jej zachowaniu na to nie wskazywa"o. Dostrzeg" w niej "agodno%', ale równie& niezg"$biony ból. +a"owa", &e nie wie, co j# dr$czy, ch$tnie jednak poszed"by nie proszony na kraniec %wiata, &eby znale(' lek. Kiedy si$ %mia"a, najpierw %mia"y si$ jej oczy; gdy by"a zagniewana, w nich równie& odbija" si$ gniew. By"a jego przeciwie)stwem. Jako cz"owiek skryty i samotny zazdro%ci" jej otwarto%ci. Jest nietkni$ta. To dziewica, szepn#" smok z podnieceniem. Doskona"a.Lecz Ashe wyczu" w niej zmys"owo%', bieg"o%' w sztuce sprawiania rozkoszy. Oszo"omiony potrz#sn#" g"ow#. Dziewica o do%wiadczeniu kurtyzany. Prawdziwa zagadka. Fascynuj#ce. Zapragn#" dowiedzie' si$ wi$cej. Si$gn#" umys"em w przysz"o%'. Zamiast w stroju podró&nym i szarym p"aszczu z kapturem ujrza" j# w sukni %lubnej, z kwiatami we w"osach. U%miecha"a si$ do niego. Popu%ci" wodze fantazji i po chwili sta"a przed nim w koszuli nocnej; obla" go war. Kolejny obraz ukazywa" kobiet$ ko"ysz#ca ich dziecko, a pó(niej wnuka. Wyobrazi" j# sobie przygarbion# wiekiem, ale nieposkromion# i nadal pi$kn#. *cisn$"o go w gardle, kiedy zobaczy" j# w ca"unie, z oczami zamkni$tymi na wieki. - Tak, s"ucham? - odezwa"a si$, zatrzymana jego wo"aniem. Smok si$ wycofa". Badanie trwa"o mgnienie oka. - Mo&e pójdziemy razem na obiad? - zaproponowa" Ashe lekkim tonem. - Chcia"bym pokaza', &e nie &ywi$ urazy. W oczach kobiety pojawi" si$ figlarny b"ysk. - Widz$, &e dobrze si$ spisa"am. Ashe si$ roze%mia". - Mimo &e nie zap"aci"em z góry. Pi$kne oczy zogromnia"y, a zaraz zmru&y"y si$ gniewnie. - Nie rozumiem. Co mia"e% na my%li, panie? Natychmiast si$ zorientowa", &e pope"ni" wielki b"#d. -Nic, nic, przepraszam, tylko &artowa"em. Po prostu jeste%, pani, tak pi$kna, &e mog"aby% zbi' maj#tek jako kurtyzana. Skrzywi" si$. Teraz pope"ni" prawdziwy nietakt. - S#dzisz, panie, &e jestem kurtyzan#? - Nie, ale& sk#d, ja... - Jak pan %mie! Chod(my, Jo. - Jeszcze chwila! Bardzo przepraszam, prosz$ nie odchodzi'. - Niech si$ pan odsunie. - Prosz$ pos"ucha', ja naprawd$ nie chcia"em... - Z drogi! Spiorunowa"a go wzrokiem i ruszy"a w stron$ miejskiego placu, ci#gn#c dziewczyn$. Ashego zala"a fala rozpaczy. Obawa, &e ma
do czynienia z faworyt# demona, pierzch"a w jednej chwili. Na szcz$%cie przypomnia" sobie o jej poczuciu humoru i uczyni" ostatni rozpaczliwy wysi"ek. -Czy to znaczy, &e nie zjemy obiadu? Odwróci"a si$. - S#dz#c po wielko%ci sakiewki, nie przypuszczam, &eby starczy"o ci pieni$dzy na nas obie, panie. Bardzo w#tpi$, czy da"by% rad$ zap"aci' cho'by za siebie. Gdy Ashe wybuchn#" %miechem, kilku przechodniów spojrza"o na niego ze zdziwieniem. Wcze%niej &aden go nie dostrzeg".
42 Nic nie mów. Wiem. Przepraszam.
- Oszala"a%? Zdaje si$, &e utrata r$ki nie by"aby najgorszym lo sem. Mog"a% zosta' zabita. - Wiem. - Jo westchn$"a. Rapsodia zatrzyma"a si$ raptownie. - Dlaczego chcia"a% to zrobi'? Przecie& da"am ci pieni#dze. Potrzebowa"a% wi$cej? - Nie. - Dziewczyna wygrzeba"a z kieszeni gar%' monet i wy ci#gn$"a r$k$, jakby chcia"a je zwróci', ale Pie%niarka tylko na nie popatrzy"a. - Powiedz mi dlaczego, Jo - przemówi"a "agodnie. - Nie wiem. - Dziewczyna umkn$"a wzrokiem. Na jej twarzy malowa" si$ bunt, ale w oczach czai" si$ g"$boki strach. Rapsodia dobrze zna"a to spojrzenie. Dziecko ulicy ba"o si$, &e straci jedyn# osob$, której na nim zale&a"o. Delikatnie pog"aska"a blady policzek. - Dobrze, &e nic ci si$ nie sta"o. Chod(my do Achmeda. Jo os"upia"a. - Nie b$dziesz na mnie wrzeszcze'? - A chcesz? - Rapsodia si$ u%miechn$"a. - Nie jestem twoj# matk#, tylko siostr# i sama zrobi"am w &yciu du&o g"upstw. -Tak? Jakich? - Achmed ci nie opowiada", co wydarzy"o si$ w Bethany?Chod(my. Wzi$"a dziewczyn$ za r$k$ i ruszy"a ku g"ównemu placowi. Achmed czeka" niecierpliwie przed bazylika. S"o)ce ju& min$"o zenit, a po jego towarzyszach nie by"o nawet %ladu. W starym %wiecie odszuka"by ich puls, by si$ upewni', &e s# bezpieczni, ale tutaj nie - 169 -
Szynkarz akurat przyniós" tac$ zjedzeniem klientom przy s#siednim stole. Drak skrzywi" si$, poczuwszy znienawidzon# baranin$. Z twarzy Rapsodii od razu znikn#" u%miech. - O co chodzi? Jo nachyli"a si$ do niej i szepn$"a: - To on. Idzie tutaj. -Kto? Wyci#gn$"a szyj$ i spojrza"a ponad ramieniem Achmeda. -Tamten cz"owiek z targowiska. - Obla"a si$ rumie)cem, nie wia domo, ze wstydu czy z podniecenia. Rapsodia wsta"a z "awy, wyra(nie rozdra&niona. K#tem oka dostrzeg"a, &e Achmed odwraca si$ plecami do nieznajomego i si$ga po sztylet. Zrobi" to w taki sposób, by wiedzia"a, &e jest uzbrojony i czujny. Ledwo dostrzegalnie skin$"a g"ow#. Coraz lepiej przyswaja"a sobie niemy j$zyk swoich towarzyszy. - Czego chcesz, panie? - zapyta"a. - Przeprosi' za grubia)sk# uwag$. - Baryton dobiegaj#cy spod kaptura by" troch$ szorstki, ale mi"y. - Ju& pan przeprosi". ' - Mia"em nadziej$, &e przyjmie pani zaproszenie na obiad. Za praszam te& oczywi%cie pani przyjació". Achmed milcza" i obserwowa" Rapsodi$, czekaj#c na znak. Pie%niarka zerkn$"a na Jo, która ledwo ukrywa"a podniecenie. Zmarszczy"a czo"o i przenios"a wzrok z powrotem na m$&czyzn$. Na koniec spojrza"a na Draka. - Co o tym s#dzisz? - Skoro by" dla ciebie niegrzeczny, odpraw go - powiedzia" spo kojnym tonem. - Je%li znowu ci$ obrazi, b$d$ musia" go zabi'. Wo la"bym nie robi' tego przed obiadem. Jeszcze dosta"bym niestrawno%ci. Nieznajomy wybuchn#" %miechem. Achmed nawet nie drgn#", co kosztowa"o go du&o wysi"ku. - Chyba mo&emy zaryzykowa' - stwierdzi"a Rapsodia z u%mie chem i zwróci"a si$ do przybranej siostry: - Jak uwa&asz? - Tak, oczywi%cie odpar"a Jo pospiesznie. Pie%niarka wskaza"a miejsce obok Draka.
potrafi" ich wy%ledzi'. Czy rzeczywi%cie? Nie umia"by znale(' Jo, lecz serce Rapsodii nadal s"ysza". Potrzebne mu tylko spokojne miejsce, gdzie móg"by si$ skupi'. Wypatrzy" ma"# tawern$ z kilkoma sosnowymi sto"ami na zewn#trz, tu& przy ulicy. Wytar" z "awki ka"u&e wody ze stopnia"ego %niegu i usiad". Zamkn#" oczy. Próbowa" odci#' si$ od ha"asów, zw"aszcza od "oskotu dzwonów bazyliki. Ich d(wi$k by" nieprzewidywalny, zale&a" od kaprysów wiatru i tylko za%mieca" wibracyjny krajobraz. Achmed rozchyli" usta, r$ce po"o&y" przed sob# na blacie i lekko uniós" jeden palec. By"a to zmieniona stosownie do okoliczno%ci wersja jego rytua"u "owieckiego, dzi$ki któremu skutecznie uprawia" w starym kraju fach zabójcy. Jako Drak mia" skomplikowany uk"ad zatok i wydatne gruczo"y szyjne, które drga"y w rytm okre%lonego pulsu. Bicie serca Rapsodii zna" jak swoje w"asne. Maszerowa", odpoczywa", walczy" i spa" przy nim chyba przez wieki. Teraz wyczu" go natychmiast. By"a gdzie% niedaleko. Zbli&a"a si$. Raptem jego usta wype"ni" paskudny smak, bardziej gorzki od &ó"ci, obrzydliwszy ni& wymiociny, po"#czony z odorem grobu. Smak z"a. Wstr$tny zapach F'dora. Szybko otworzy" oczy. Rapsodia i Jo nadchodzi"y z lewej strony, od po"udniowego zachodu. Odra&aj#ca wo) demona nap"ywa"a z pó"nocy. Zerkn#" przez rami$. S"o)ce akurat przesuwa"o si$ za iglic# %wi#tyni. W chwilowym mroku ujrza" cie) przed bazylik#, lecz nie odebra" &adnego pulsu. Niewyra(na posta' zlewa"a si$ ze %cian# budowli. Ze %wistem wci#gn#" powietrze przez nos i usta, oczyszczaj#c zmys"y z odoru z"a. - Przepraszamy za spó(nienie - powiedzia"a Rapsodia, siadaj#c naprzeciwko niego. - Ju& co% zamówi"e%? Spojrza" na ni#, t"umi#c irytacj$. Jej w"osy zal%ni"y w promieniach s"o)ca, które w"a%nie wysz"o zza iglicy. Obejrza" si$, szukaj#c wzrokiem cienia, ale nie dostrzeg" go w poprzednim miejscu. Zobaczy" natomiast cz"owieka, który sta" na ulicy przed bazylik# i patrzy" w ich stron$. W"oski zje&y"y mu si$ na r$kach. Nie potrafi" stwierdzi' z ca"# pewno%ci#, czy to jego cie) widzia" przed chwil#. M$&czyzna mia" na sobie p"aszcz z kapturem, który ca"kowicie os"ania" mu twarz. Wygl#da" niczym spowity cienkim welonem z mg"y; zupe"nie jakby parowa". Ku zaskoczeniu Achmeda ruszy" w ich kierunku. - 170 -
- Prosz$ siada'. - Jak si$ nazywasz, panie? - zapyta"a dziewczyna. -Ashe. Aty? - Jo. A to jest Rapsodia i... aj! - Milo ci$ pozna', Jo. - M$&czyzna przeniós" wzrok na drug# kobiet$. - Rapsodia. Pi$kne imi$. Jeste% muzykiem, pani? - tak, ona... aj! Przesta)! - sykn$"a Jo i odsun$"a si$ od starszej siostry. Ashe zakaszla", zas"aniaj#c usta d"oni#. -Czy Jo to skrót od Joanny? Joelii? Dziewczyna zaczerwieni"a si$ po nasad$ jasnych w"osów. -Josephine - wykrztusi"a. Rapsodia popatrzy"a na ni# zaskoczona. Nie zdo"a"a wydoby' z Jo tego sekretu, a oto dziewczyna z w"asnej woli zdradzi"a go teraz obcemu cz"owiekowi. -Te& "adne imi$. A pan? Jak mam si$ do pana zwraca'? Drak po raz pierwszy spojrza" na intruza, ale dostrzeg" tylko ko niec zmierzwionej brody. - Chyba „pan" wystarczy. - Nie b#d( nieuprzejmy, Achmedzie - wtr#ci"a Jo z irytacj#. S piorunowa" j# wzrokiem. Dziewczyna dobrze wiedzia"a, &e lepiej trzyma' j$zyk za z$bami, ale z jakiego% powodu raptem zapomnia"a o tej regule. Na szcz$%cie w tym momencie do ich stolika podszed" karczmarz. Jo poprosi"a o baranin$, Rapsodia o chleb i ser. M$&czy(ni jednocze%nie zamówili gulasz, po czym zerkn$li na siebie, jakby od razu po&a"owali wyboru. Karczmarz a& podskoczy" ze zdziwienia. W ogóle nie zauwa&y"by czwartego go%cia, gdyby Ashe si$ nie odezwa". Gro(ne spojrzenie Achmeda chyba odnios"o skutek, bo przez prawie ca"y posi"ek Jo siedzia"a w pos$pnym milczeniu. Rapsodia próbowa"a ratowa' sytuacj$, mi"o gaw$dz#c z nowym znajomym. Drak, który s"ucha" uwa&nie, doszed" do wniosku, &e wprawdzie jego swobodne zachowanie i &arty s# irytuj#ce, ale nie ma w nich z"o%liwo%ci ani w%cibstwa. Nie móg" si$ doczeka' ko)ca obiadu. Zapach baraniny psu" mu apetyt, paplanina o odwil&y, dzwonach bazyliki i wra&eniach z targu irytowa"a. Wsta" od sto"u. Zauwa&y" b"yskawiczn# reakcj$ s#siada, który te& si$ podniós". -Dok#d si$ pan teraz wybiera? - spyta"a Jo.
Ashe wyj#" spod p"aszcza p$kat# sakiewk$ i przez chwil$ trzyma" j# w górze. Dziewczyna poczerwienia"a, a Rapsodia parskn$"a %miechem. M$&czyzna rzuci" na stó" dwie srebrne monety. -Na po"udnie. A wy? Pie%niarka nie zd#&y"a uszczypn#' m"odszej siostry. -Idziemy do Canrif. B$dziemy tam mieszka'. Ashe drgn#". -Tak? - Jeszcze nie wiadomo, czy w nim osi#dziemy - sprostowa"a Rapsodia. - Na razie chcemy si$ rozejrze'. Podobno to ciekawa kraina. - Mo&na i tak j# okre%li' - powiedzia" m$&czyzna sucho. - D"u go zabawicie w Canrif? - Przecie& powiedzia"a, &e nie wiemy - warkn#" Achmed. - Dlaczego pan pyta? - wtr#ci"a pospiesznie Rapsodia. - Je%li wi$cej ni& kilka miesi$cy, mo&e wpadn$ zobaczy', co u was s"ycha'. Akurat b$d$ w tamtych okolicach. - Tak! Niech nas pan odwiedzi - wyrwa"a si$ Jo i szybko umil k"a pod gro(nymi spojrzeniami towarzyszy. Pie%niarka wsta"a z "awy. -Trudno powiedzie', czy nas jeszcze zastaniesz, ale mo&esz spróbowa', panie. -*wietnie. W takim razie powodzenia. +ycz$ przyjemnej podró&y. Uk"oni" si$ kobietom, skin#" g"ow# Achmedowi i ruszy" w stro n$ miejskiego placu. Po kilku krokach si$ zatrzyma". -Mam nadziej$, &e cho' troch$ wynagrodzi"em niegrzeczno%'. Jeszcze raz przepraszam. - Niech pan ju& o tym nie my%li - odpar"a Rapsodia z u%miechem. Ponownie z"o&y" uk"on i wmiesza" w dum. - Widzisz, jak to w &yciu bywa. Jo. Dobrze, &e nie ukrad"a% mu sakiewki. W przeciwnym razie sami musieliby%my zap"aci' za obiad. Achmed usiad" z powrotem. - Wiec wystarczy pieni$dzy na mocn# ni', odpowiedni# do za szycia ust. Dziewczyna obla"a si$ rumie)cem. - Przesta) - sykn$"a Rapsodia. - Nie mów tak do niej. - Dobrze. W takim razie tobie zadam pytanie. Kto to by" i dla czego za wami szed"? Pie%niarka %ci#gn$"a brwi w zamy%leniu. - 171 -
-Brzmi nie(le - powiedzia"a Rapsodia, wstaj#c z "awy. - Zaraz wracam. Chc$ jeszcze rzuci' okiem na dzwonnic$. - Poklepa"a Jo po ramieniu i ruszy"a w stron$ bazyliki. Dziewczyna odprowadzi"a j# wzrokiem, a nast$pnie spojrza"a na Achmeda. - To ona spowodowa"a tamten wypadek. - O czym ty mówisz? - zapyta" Drak ostrym tonem. - Sta"am po drugiej stronie ulicy i wszystko widzia"am. Ludzie gapili si$ na ni# przez ca"y czas, nawet kiedy mia"a kaptur na g"owie. Zdj$"a go tylko na chwil$, &eby przymierzy' kolczyki. Wo(nice, którzy j# akurat mijali, zapatrzyli si$ i ich pojazdy wpad"yna siebie. Pó(niej m$&czy(ni rzucali jej kwiaty pod nogi. Ona podnosi"a bukiety i oddawa"a im, my%l#c, &e ci g"upcy przypadkiem je upu%cili. To by"o naprawd$ dziwne. Achmed pokiwa" g"ow#. Od wyj%cia z korzenia Wielkiego Drzewa widywa" podobne rzeczy. - Ona nie ma poj$cia, jakie robi wra&enie - stwierdzi"a Jo. - Rzeczywi%cie. I w#tpi$, czy kiedykolwiek to zauwa&y.
- Wiem tyle co ty. Wpad"y%my na niego na ulicy i zaprosi" nas na obiad. - Wspomnia" o jakiej% niegrzecznej uwadze. Jo by"a bliska p"aczu. Rapsodia %cisn$"a jej d"o) pod sto"em, jednocze%nie zastanawiaj#c si$ nad odpowiedzi#. Wróci"a pami$ci# do spotkania z nieznajomym. - Chyba wszystko jest w porz#dku. Czucie ju& wraca? - zapy ta"a wówczas. - Nigdy go nie straci"em. Nie na tym polega" k"opot. Wprost prze ciwnie. Roze%mia"a si$ wtedy i odesz"a razem z Jo. -Zaczekaj, pani! - zawo"a" za nimi. Poczu"a mrowienie na skórze. Kiedy tak si$ czu"a w dzieci)stwie, ojciec mówi", &e g$% przesz"a po jej grobie. Tajemniczy m$&czyzna zaprosi" j# na obiad, a potem obrazi", bior#c za kurtyzan$. Ura&ona oddali"a si$ dumnym krokiem. - Drobiazg - odpowiedzia"a teraz Drakowi. - To zwyk"y uwo dziciel, Achmedzie, w dodatku kiepski. Nie s#dz$, &eby chodzi"o mu o co% wi$cej. Mi"o sp$dzi"am czas w jego towarzystwie, ale ty chyba nie. - Od niego te kolczyki? Rapsodia poczerwienia"a jak podlotek. Ca"kiem o nich zapomnia"a. - Nie, to prezent od kupca, któremu pomog"am ratowa' towar, kiedy przy jego straganie zderzy"y si$ dwa wozy. - Hm... Có&, nie wa"kujmy ju& tej sprawy. Mamy kilka godzin do spotkania z Grunthorem. Zwied(my miasto. W ten sposób do wiemy si$ sporo o Canrif, bo Bethe Corbair zbudowano ze strachu przed Firbolgami. - My%la"am, &e za"o&yli je Cymrianie. Lord Stephen mówi", &e to oni postawili bazylik$. - Tak, ale je%li rozejrzysz si$ uwa&nie, zobaczysz, &e w przeci wie)stwie do stolic innych prowincji Bethe Corbair sk"ada si$ z dwóch odr$bnych cz$%ci, centrum z pi$kn# architektur# stworzo n# przez prawdziwych artystów oraz otaczaj#cego go pier%cienia ka miennych, warownych budowli, pomy%lanych przez &o"nierzy jako barykada nadaj#ca si$ do zamieszkania. Za murami le&y zaledwie kilka osad. W tej warownej cz$%ci miasta powinni%my znale(' odpowiedzi na par$ pyta).
Kiedy s"o)ce gas"o nad pó"ami otaczaj#cymi Bethe Corbair, spotkali si$ z Grunthorem. Wymienili si$ informacjami, a nast$pnie przejrzeli zapasy, które uzupe"nili w mie%cie. - Teraz jestem przekonany, &e warto odwiedzi' Canrif - stwier dzi" Achmed przy wieczornym posi"ku. - S#dz$, &e maj# tam wszy stko oprócz dobrej organizacji. Potrzebuj# przywódcy. S# jak dojrza"y owoc, tylko zerwa'. - To co znaczy? - spyta"a Rapsodia. Drak spojrza" w niebo. Zapada"a noc, pe"na obietnic i nadziei. - Bolgowie potrzebuj# króla. Wiem, kto ch$tnie wzi#"by t$ posad$. -Ty?! Popatrzy" na ni# z udawan# obraz#. - A co jest ze mn# nie w porz#dku? - Nie wiedzia"am, &e pochodzisz z królewskiego rodu. Obaj Firbolgowie rykn$li %miechem.. - Tylko ludzie przywi#zuj# znaczenie do tych bzdur z dynastia mi i dziedziczeniem tronu - powiedzia" Achmed. - U Bolgów rz# dzi ten, kto si$ do tego nadaje ze wzgl$du na si"$ albo m#dro%'. Wy daje mi si$, &e mam jedno i drugie. Rapsodia przez d"ug# chwil$ wpatrywa"a si$ w ognisko,
- 172 -
Ogie) zgas", ostatnia cienka smu&ka dymu rozwia"a si$ bez %ladu. Polecenie, którego nauczy"a si$ na pierwszych lekcjach u Hei-lesa, oznacza"o mniej wi$cej „zniknij". Cz$sto &a"owa"a, &e nie mo&na go zastosowa' do z"ych snów albo dr$cz#cych wspomnie). O poranku ruszyli w drog$. Zacz#" sypa' %nieg. W czasie ich podró&y wróci"a zima, utrudniaj#c marsz i psuj#c humory. Zawodz#cy wiatr by" jednocze%nie przekle)stwem i b"ogos"awie)stwem prowokowa" do sprzeczek, ale porywa" gniewne s"owa, ratuj#c przyja(). Min$"y cztery dni i p"askowy& Orlandan przeszed" w faluj#cy step, a nast$pnie w pogórze. Po tygodniu pojawi"y si$ same Z$by o poszarpanych konturach, rysuj#cych si$ na tle nieba. Gwylliam ochrzci" je Manteidami, czyli Prorokiniami, na cze%' swojej &ony i jej sióstr, ale z czasem t$ nazw$ zast#pi"a inna, bardziej odpowiadaj#ca ich wygl#dowi. Nast$pne trzy dni zabra"o im dotarcie do podnó&a gór. Kiedy Rapsodia zobaczy"a je po raz pierwszy, by"y br#zowe. W miar$ jak si$ zbli&ali, dostrzega"a inne kolory i odcienie, mieszanin$ czerni i purpury, zieleni i b"$kitu. Niebosi$&ne szczyty, jednocze%nie pi$kne i gro(ne, wygl#da"y jak wartownicy broni#cy dost$pu do ukrytego królestwa Firbolgów. Wreszcie, po kolejnych dwóch dniach podró&y przez pagórkowat# wy&yn$ poci$t# g"$bokimi dolinami, dotarli do Z$bów. Zatrzymali si$ na stromym wzniesieniu i spojrzeli w dó". Pod nimi le&a" amfiteatr wyrze(biony przez czas i natur$. Skalne polki opada"y stopniami do rozleg"ego p"askiego dna pokrytego rumowiskiem i warstw# %niegu. Rapsodia od razu pozna"a to miejsce z opisu w notatniku. -To Wielkie Zgromadzenie! - zawo"a"a podniecona. Jej g"os odbi" si$ echem od zboczy. - Cymrianie spotykali si$ tutaj na wa&nych naradach lub na uroczysto%ciach. Gwylliam i Anwyn odprawiali s#dy w obecno%ci wszystkich poddanych. - Cwm - powiedzia" Grunthor. W starym j$zyku s"owo to oznacza"o krater utworzony przez lodowiec albo wulkan. Olbrzym zamkn#" oczy i wci#gn#" w p"uca mro(ne powietrze. Pod stopami czu" ziemi$, jeszcze wyra(niej ni& po wyj%ciu z korzenia.W tym historycznym miejscu szepta"a mu swoje sekrety. Mówi"a o odleg"ej przesz"o%ci, gdy niecka dopiero powstawa"a. Wielkie Zgromadzenie by"o niegdy% jeziorem zasilanym przez topniej#cy lodowiec. Stanowi"o czar$ dla jego "ez. Kiedy klimat si$ ociepli", cze%' wody wsi#k"a w ziemie, cze%' wyparowa"a w s"o)cu, pozostawiaj#c po sobie amfiteatr w zboczu góry. Pó(niej ludzie wyg"adzili dzie"o natury i stworzyli dla siebie
zastanawiaj#c nad s"owami Draka. Nie wiedzia"a, co my%le' o jego planach. - S#dz$, &e "atwo si$ tam urz#dzimy, nawet wy dwie, cho' nie pochodzicie z naszej rasy - doda". - Ja te& tak uwa&ani -mrukn#" Grunthor z pe"nymi ustami. - Za "o&ycie wysuni$t# placówk$. Pomo&emy wam znale(' odpowiednie miejsce. - W%ród Firbolgów? - przerazi"a si$ Jo. Jej zachowanie ju& wróci"o do normy. - Nie chc$! To potwory. - Zobaczmy, jak tam jest - powiedzia"a Rapsodia. – Opowie%ci o Bolgach s# mocno przesadzone. Za"o&$ si$, &e wcale nie s# potworami. Mo&e nawet ich polubimy. Jej towarzysze ze starego %wiata tylko si$ u%miechn$li.
43 Tej nocy obozowali na pó"nocnym kra)cu Krevensfield,
ogromnej równiny, która ci#gn$"a si$ mi$dzy Bethe Corbair a Z$bami, górami oddzielaj#cymi Rolandi$ od krainy Bolgów. Po opuszczeniu miasta skierowali si$ na wschód i szli, a& mury obronne i w#ski pas siedlisk znikn$"y im z oczu. Gdy zapad"a ciemno%', odnie%li wra&enie, &e s# jedynymi &ywymi istotami na %wiecie. W rezultacie siedzieli do pó(na i rozmawiali, &eby odp$dzi' od siebie poczucie osamotnienia. Rapsodia wróci"a pami$ci# do nieko)cz#cej si$ podró&y korzeniem Wielkiego Drzewa, ale stwierdzi"a, &e wtedy by"o inaczej, bo przede wszystkim musia"a walczy' ze strachem. Teraz natomiast czu"a si$ opuszczona, bezbronna, zagubiona. Szczelniej otuli"a si$ p"aszczem i pomy%la"a o Gwydionie i Melisande. Czy s# bezpieczni w fortecy z ró&owo-br#zowego kamienia, bronionej przez armi$ ojca? Bogactwo i przywileje nie uchroni"y ich przed najwi$ksz# strat#. Delikatnie odgarn$"a jasny lok z czo"a Jo. Migotliwy blask dogasaj#cego ogniska o%wietla" twarze %pi#cych, jedynych przyjació", jakich mia"a na %wiecie. Westchn$"a ci$&ko i nadal wpatrywa"a si$ w p"omyki, unikaj#c spogl#dania w czarn# pustk$. Szary brzask zasta" j# w tej samej pozycji. Towarzysze powoli si$ budzili. Rapsodia wyci#gn$"a r$k$ w stron$ ledwo tl#cego si$ &aru. -Slypka - powiedzia"a. - 173 -
miejsce zebra). Si"y przyrody i mieszka)cy tej krainy zapocz#tkowali epok$, jakiej %wiat nie widzia" ani ju& nigdy nie zobaczy. Teraz nasta" czas spoczynku. Niecka le&a"a zapomniana i opuszczona pod %niegowym ca"unem, ale mimo u%pienia wyczuwa"o si$ w niej moc. Grunthor otworzy" oczy, budz#c si$ ze snu na jawie. Tymczasem Achmed szuka" naj"atwiejszej trasy do celu podró&y. Korzystaj#c z nowego daru, dostrzeg" ci#g mostów i dróg w$&szych od normalnych szlaków, ale dost$pnych nie tylko dla kozic. Prowadzi"y od szczytu do szczytu, przez wrzosowisko na dachu %wiata i dalej do Ukrytego Królestwa, do którego sama natura broni"a wst$pu. Niektóre ucz$szczane, inne zapomniane, stanowi"y cud in&ynierii. Wygl#da"y na dzie"o Nainów z Serendair, górników o niezrównanym kunszcie. Dok"adniej badaj#c teren swoim drugim wzrokiem, wypatrzy" ma"e figurki poruszaj#ce si$ górskimi %cie&kami. Nie zna" ich jeszcze, ale pewnego dnia zamierza" nimi rz#dzi'. - To jest Canrif - powiedzia". - Koczownicze grupy Firbolgów s# rozrzucone po ca"ych Z$bach i zupe"nie dezorganizowane. - Na to w"a%nie liczy"e%, prawda? - spyta"a Rapsodia. – Dojrza"y owoc, tylko zerwa', czy nie tak powiedzia"e%? Achmed si$ u%miechn#". -Tak.
Achmed pokiwa" g"ow#. - Istniej# inne leki oprócz warzyw? -W#troba. Jo wyda"a zduszony j$k. - W takim razie nic nie rozumiem, skoro Belgowie przyswaja j# potrzebne sk"adniki, jedz#c wrogów - Wtr#ci" Grunthor. - Jakich? - zapyta"a Rapsodia. - Ich najbli&szym s#siadem jest Bethe Corbair, a nie wygl#da na to, &eby za &ycia obecnych mieszka)ców dochodzi"o do jakichkolwiek napa%ci. - Istotnie - przyzna" Achmed. - A od Sorboldu skutecznie od dzielaj# ich Z$by. Nie wydaje si$ wi$c, &eby robili du&o wypadów poza swoje terytorium. S#dz$, &e poluj# na siebie nawzajem. Rapsodia zadr&a"a. - Cudownie. Jeste% pewny, &e to jest miejsce, w którym chcesz mieszka'? Drak si$ u%miechn#". - Kiedy% b$dzie. *nieg w skalnych szczelinach zamarz" i utworzy" lodowe stopnie, na których trudno by"o utrzyma' równowag$. Jo tak si$ raz po%lizn$"a, &e omal nie spad"a na dno w#wozu. - Daleko jeszcze?! - zawo"a"a Rapsodia, przekrzykuj#c %wist wiatru. Spojrza"a w dó". Pod sob# ujrza"a kilkaset "okci niemal pionowej %ciany. - Jeste%my prawie na miejscu! - odkrzykn#" Achmed. Wdrapa" si$ na skalny wyst$p, a nast$pnie po"o&y" si$ na brzuchu i poda" Pie%niarce r$k$. Bez trudu wci#gn#) j# na pó"k$. Potem d(wign#" do góry Jo, która dr&a"a z wyczerpania i zimna. Rapsodia zarzuci"a na dziewczyn$ swój p"aszcz i ogrzewa"a ciep"em ognia, który w niej p"on#". Chwil$ pó(niej do"#czy" do nich Grunthor. - Niez"a zabawa - stwierdzi". - Dobrze si$ czujesz, ksi$&niczko? A ma"a panienka? - Musimy znale(' dla niej schronienie przed wichrem - odpar"a Rapsodia, szcz$kaj#c z$bami. Nie czu"a palców ani czubka nosa. Achmed skin#" g"ow#. - Jeszcze chwil$. Najpierw zobacz, co zbudowali, a potem zni szczyli twoi Serenowie. Przed nimi wznosi"a si$ ogromna forteca wykuta w zboczach gór. G"adko ociosane %ciany stapia"y si$ z czarnymi ska"ami, wie&e i blanki rysuj#ce si$ na tle nieba do z"udzenia przypomina"y tumie. W porównaniu z t# budowl# monumentalne bazyliki, które widzieli po
Jak na ras$ zamieszkuj#c# jaskinie Firbolgowie dziwnie niech$tnie podró&owali noc#. Za dnia wielu %mia"ków wypuszcza"o si$ poza Z$by w poszukiwaniu jedzenia lub zdobyczy, po zmierzchu ju& tylko nieliczni, a godzin$ pó(niej &aden. -Kurza %lepota - stwierdzi" Achmed. Grunthor pokiwa" g"ow#. -Dziwne - mrukn$"a Rapsodia, wyt$&aj#c wzrok. - Mo&na by s#dzi', &e powinni szczególnie dobrze widzie' w ciemno%ci. -Widz#, ale pod ziemi#, gdzie w ogóle nie ma %wiat"a, nawet takiego nik"ego, jakie mieli%my na korzeniu Wielkiego Drzewa. Natomiast pod go"ym niebem jest troch$ inaczej. Rapsodia zadr&a"a na wspomnienie Axis Mundi, a Achmed obejrza" si$, &eby sprawdzi', czy Jo go nie s"ysza"a. - +ó"te korzenie i warzywa o zielonych li%ciach. - H$? - Grunthor spojrza" na ni# zdziwiony. - Dwa lekarstwa na kurz# %lepot$. Jedna ze znanych legend,których si$ ucz# Pie%niarze, mówi o wielkiej liri)skiej armii, która sta"a si$ niezwyci$&ona dzi$ki zmianie diety. Jedz#c okre%lone rzeczy, &o"nierze zacz$li doskonale widzie' w ciemno%ci. Przeciwnicy cierpieli na kurz# %lepot$, wi$c Lirinowie atakowali tylko w nocy. - 174 -
drodze, wyda"y si$ lilipucie. Nic dziwnego, &e ludno%' uwa&a"a Gwylliama za boga, pomy%la"a Rapsodia. Z urwiska nie mog"a obj#' wzrokiem ca"ej twierdzy. Zupe"nie jakby r$ka samego Stwórcy wyrze(bi"a w pa%mie górskim mury, mosty, fortyfikacje, drogi i tunele. Miasto gigantów, ukryte w%ród niedost$pnych szczytów. Canrif. - Jo zamarza! - krzykn$"a. - Mo&esz i%'? -Tak. -Dobrze, niech Grunthor poniesie Jo, a ty pójdziesz ze mn#. Nie daleko st#d jest jaskinia zatarasowana g"azem. Belgowie tam nie wchodz#. Trzymaj si$ mojego p"aszcza, &eby% si$ nie zgubi"a. Rapsodia skin$"a g"ow# i ruszy"a za Drakiem.
sytety. Przynajmniej tak by"o w czasach cymria)skich. Zd#&y"em przestudiowa' tylko niedu&y fragment planów. Wiem, &e jest tu system wodoci#gowy i wentylacyjny oraz ogromne ku(nie. Wytwarzane w nich ciep"o s"u&y"o do ogrzewania. Gwyllian by" wizjonerem, zaprojektowa" i zbudowa" we wn$trzu góry dobrze funkcjonuj#cy i samowystarczalny %wiat. Nie poznamy ca"o%ci, nawet gdyby%my zwiedzali go przez miesi#c. Rapsodia ukucn$"a przy stosie gruzu i po"o&y"a na nim r$ce. Po chwili kamienie rozjarzy"y si$ na czerwono. Achmed wyjmowa" z plecaka prowiant - Zjemy co% najpierw, a potem wybior$ si$ na zwiad. Grunthorze, ty zostaniesz z kobietami, a je%li nie wróc$ za kilka dni, odprowadzisz je do Bethe Corbair. - Nie uwa&asz, &e mamy prawo same zadecydowa' o swoim lo sie? - rzuci"a gniewnie Rapsodia. Achmed zamruga". - W porz#dku. Dok#d chcecie pój%', je%li nie wróc$? Rapsodia i Jo spojrza"y na siebie. - Chyba do Bethe Corbair. Drak si$ roze%mia". -I powiadaj#, &e Bolgowie s# k"ótliwi. Nie martwcie si$, wróc$. Po prostu chc$ z"o&y' wizyt$ moim przysz"ym poddanym.
Gdy znale(li si$ w jaskini, wycie wiatru troch$ przycich"o, ale w g"owach nadal im hucza"o. Grunthor zasun#] kamie) z powrotem, &eby Belgowie nie odkryli ich schronienia. Zostawi" tylko w#sk# szczelin$. Wszyscy byli pokryci kurzem i skalnymi drobinami, mieli je nawet w uszach i oczach. Rapsodia otrzepa"a si$ z py"u, a nast$pnie pomog"a rozciera' d"onie i stopy Jo, która powoli dochodzi"a do siebie po trudach wspinaczki. -To nie jest zwyk"a jaskinia. Ale co? Jak s#dzicie? - spyta"a. Achmed popatrzy" w g"#b ogromnego korytarza, którego %ciany i sufit by"y wy"o&one g"adkimi kamiennymi p"ytkami o idealnie prostok#tnym kszta"cie. Po obu stronach bieg"y rowy, prawdopodobnie rynsztoki, a w sklepieniu znajdowa"y si$ otwory, teraz zapchane gruzem. -Domy%lam si$, &e tunel odwadniaj#cy. W samym Canrif by"y ich dziesi#tki. Odprowadza"y deszczówk$ i nadmiar wody z górskich strumieni do kanionu, chroni#c miasto przed powodzi#. Jednocze%nie dostarcza"y wod$ do picia i innych celów, bo w górach nie wywiercisz studni. W muzeum cymria)skim widzia"em bardzo dok"adne szkice ca"ego systemu wodoci#gowego. Rapsodia si$gn$"a do plecaka i wyj$"a z niego dziennik, który znale(li w Domu Pami$ci. -Niewiele nam pomo&e - stwierdzi"a po chwili. - Szkoda, &e nie uwa&a"am bardziej, kiedy zwiedzali%my muzeum. Achmed si$ za%mia". -Nie zdajesz sobie sprawy z wielko%ci Canrif. To nie jest zwy k"a górska forteca ani nawet warowny gród, lecz ca"e pa)stwo. Za kanionem i Przekl$tym Wrzosowiskiem zaczyna si$ jego g"ówna cz$%': lasy, winnice, kopalnie, wioski, miasta, %wi#tynie i uniwer-
44 Wbrew cymria)skim legendom Bolgowie osiedlili si$ w górach na d"ugo przez ko)cem wojny. Gwylliam by" zbyt zaj$ty, by przejmowa' si$ tym, &e mieszka)cy jaski) znale(li drog$ do starszych cz$%ci jego rozleg"ego labiryntu. Oni natomiast nie zlekcewa&yli w"adcy Cymrian i po cichu utworzyli front w jego królestwie. W krwawym bilansie wojny z Anwyn trafia"y si$ drobne wzmianki o zaginionych patrolach i niewyja%nionych brakach w magazynach. Bolgowie nie byli bohaterami ani &o"nierzami. Uwa&ali, &e wszystko, co z"api#, warte jest zjedzenia. Ukradli ogie) i potrafili mieszka' w ka&dym warunkach i klimacie, cho' kiepscy byli z nich budowniczy. Przed wiekami pewien wojownik wzi#" do niewoli kilka plemion i stwierdzi", &e s# pos"uszne, gdy sieje dobrze karmi. Po jego %mierci Bolgowie pozostali jeszcze przez jaki% czas w jego po- 175 -
siad"o%ci, a nast$pnie j# zniszczyli i pow$drowali gdzie% indziej. Spadkobiercy wojownika stworzyli teorie, &e niewolnicy s"uchali go tak jak wilki przewodnika stada, bo uznali za swojego. Zwykle traktowali ludzi jako zdobycz, a nie partnerów. Grupy zamieszkuj#ce góry Gwylliama sk"ada"y si$ z niespokrewnionych ze sob# dzikich osobników, którzy uciekli przed z"# pogod# albo brakiem zwierzyny. Niektórzy zostali wyp$dzeni z domów przez silniejszych pobratymców. Ci przynie%li ze sob# bro) i niech$' do %wiata. Spotkania z nimi (le si$ ko)czy"y. Kiedy Gwylliam odkry" ich obecno%', podj#" niezdecydowan# prób$ eksterminacji. Zastawi" pu"apki, wys"a" oddzia"y do ich kryjówek, ale w ten sposób wypleni" tylko g"upich i s"abych. Grunthor doszed" do wniosku, &e w"adca Cymrian wr$cz udoskonali" ras$, zahartowa" w swoich ku(niach, stworzy" bro), której jednak nie mia" okazji u&y' przeciwko Anwyn.
%nie mia"a w sobie co% znajomego. !owcy stwierdzili z zaskoczeniem, &e intruz nale&y do ich rasy. Wykona" b"yskawiczny ruch. Ciemno%' przeszy" krótki b"ysk i smuk"e ostrze wbi"o si$ w gard"o potwora, który sta" nad cia"em jednej z ofiar. Zwierz$ wyda"o st"umiony ryk i pad"o. M$&czyzna przyskoczy" do niego z tak# sam# szybko%ci#, z jak# zada" cios. My%liwi byli uzbrojeni, ale &aden nie zrobi" najmniejszego ruchu. Nieznajomy si$gn#" po miecz stercz#cy z szyi wilka. W tym momencie jedyny "owca, który wcze%niej wykona" jego rozkaz, próbowa" ci#' go w nogi zakrzywionym no&em. Przybysz w czarnej szacie z"ama" mu nadgarstek, stawiaj#c na nim stop$, a nast$pnie przetr#ci" kark mocnym kopniakiem. Powiód" wzrokiem po my%liwych I znowu schyli" si$ po miecz. Ostrze z cichym %wistem wysun$"o si$ ze spl#tanego filtra. - Dobre polowanie. M$&czyzna odwróci" si$ i rozp"yn#" w ciemno%ci.
Dzie) po tym, jak czwórka przybyszów rozgo%ci"a si$ w nieczynnym tunelu odprowadzaj#cym, grupa my%liwych zap$dzi"a wilka do Sali Zabijania. Ten stary korytarz Firbolgowie znale(li po ucieczce Cymrian. By" d"ugi i kr$ty, a na ko)cu mia" ci$&kie kamienne drzwi, których nie uda"o si$ im otworzy'. Do tej cz$%ci podziemia tradycyjnie zaganiali ofiary - wi$ksze zwierz$ta albo cz"ekokszta"tnych intruzów, cho' nie zawsze wychodzi"o im to na dobre. Tym razem pope"nili, zdaje si$, wielki b"#d. Prehistoryczne ssaki wielko%ci du&ego nied(wiedzia, podziemna odmiana wilków, by"y dzikimi, gro(nymi samotnikami o pot$&nej budowie, stalowych mi$%niach i doskona"ym wzroku. Ten zabi" jednego z prze%ladowców i w"a%nie po&era" drugiego, gdy zjawi" si$ tajemniczy cz"owiek: Przyby" niezauwa&ony w chwili, kiedy "owcy uznali swoj# przegran# i zbierali si$ do ucieczki. Nie od razu go zobaczyli; powiewaj#ce czarne szaty zlewa"y si$ z atramentow# ciemno%ci#. Us"yszeli natomiast g"os, zgrzytliwy i warcz#cy. J$zyk rozpoznali jako starsz# wersj$ swojego w"asnego. - Na ziemi$! S"owa odbi"y si$ od %cian korytarza jak prymitywne strza"y my%liwych od kamienia. Bolgowie odwrócili si$ wolno ku g"osowi i zamarli. Dlatego nie mogli wype"ni' polecenia. Przybysz zdj#" z pleców d"ugi, prosty miecz. Przy tym ruchu kaptur zsun#" mu si$ z g"owy. Twarz by"a przera&aj#ca, ale jednocze-
Jasne oczy Frinta l%ni"y w blasku niewielkiego ogniska. My%liwy ledwo tkn#" mi$so z brzucha i goleni wilka, które mu si$ nale&a"y za przyniesienie klanowi zdobyczy. - Ten cz"owiek by" jak noc - szepn#". Dzieci zerkaj#ce zza pleców matek nastawi"y uszu w oczekiwaniu na opowie%' wielkiego "owcy. - Nie widzieli%my, jak nadchodzi. - Czego chcia"? - zapyta" Nug-Claw, naczelnik klanu. - Niczego. Zabi" wilka i Ranika. Ranik go zaatakowa", a Nocny Cz"owiek rozdepta" go jak mrówk$. Dzieci troch$ si$ cofn$"y. - Nie wzi#" mi$sa? Frint potrz#sn#" g"ow#. - Nic nie powiedzia"? My%liwy zastanawia" si$ przez chwil$. - Pochwali" "owy. Oczy Nuga si$ rozszerzy"y. -I...? - Po wyj%ciu z Sali Zabijania znale(li%my dwa koz"y i szczura. Wzi$li%my je. Rozleg" si$ szmer podniecenia i strachu. -Mo&e Nocny Cz"owiek jest bogiem - powiedzia"a kobieta Nuga. Naczelnik wzi#" zamach r$k#, ale w por$ si$ uchyli"a. -+adnym bogiem. Nug jest bogiem klanu. Ale uwa&ajmy na Nocnego Cz"owieka. Musimy ostrzec wszystkich Ylorców. Frint zamruga" szybko. - 176 -
- Mo&e Nocny Cz"owiek jest bogiem wszystkich Bolgów. Achmed stoj#cy w najg"$bszym cieniu u%miechn#" si$ i oddali" w ciemno%'.
&adnego planu ani celu. Mo&e w"a%nie gwa"t, brutalno%' i walka dawa"y im si"$ i &ycie. Nagle w jego rozmy%lania wdar"y si$ odg"osy potyczki dobiegaj#ce z tunelu po drugiej stronie koszar. Przebieg" przez wielk# sal$, trzymaj#c si$ cienia. Stan#" u wylotu korytarza, wzi#" kilka g"$bokich oddechów i pomkn#) wewn$trznym wzrokiem w stron$ (ród"a ha"asu. Nie musia" daleko szuka'. Obdarci Bolgowie bili si$ ze sob# u"amanymi w"óczniami i wyszczerbionymi mieczami. Na twarzach lub ramionach mieli znaki ró&nych klanów. Dwaj m$&czy(ni przygwa&d&ali do ziemi wrzeszcz#c# kobiet$, zapewne nagrod$ dla naczelnika. Achmed zdj#" z pleców cwellan.
Gruz z krusz#cych si$ ze staro%ci %cian labiryntu tworzy" garby na dnie tuneli. Mimo tych przeszkód Drak szed" lekkim i cichym krokiem. Widok ruiny, w któr# zamieni"a si$ niegdy% majestatyczna forteca, nape"nia" go smutkiem. W czasach %wietno%ci Canrif tunele, wytyczone z matematyczn# precyzj# i starannie wyciosane z bazaltu, by"y szersze ni& ulice w mie%cie, g"adkie i równe. Cytadela, z zewn#trz gro(na, niedost$pna i odstraszaj#ca wrogów, w %rodku mia"a prosty i czytelny uk"ad korytarzy. Kiedy% o%wietla"y je kinkiety, z których teraz zosta"y po"amane oprawy albo dziury w %cianach. Przyspieszone bicie serca u%wiadomi"o Achmedowi, &e misja sprawia mu tajon# rado%'. Cofn#" si$ pami$ci# do dawnych czasów, kiedy rasa F'dorów prowadzi"a kampani$ eksterminacyjn# przeciwko Drakom. Lubi" tamten okres terminowania, zanim wynalaz" cwellan, zanim sta" si$ najlepszym zabójc# na %wiecie, kiedy dopiero czeka"o go zdobycie reputacji, a jego imienia jeszcze nie niós" przed nim wiatr. Dotar" do pomieszczenia przepastnego jak jaskinia. Po stojakach na bro) i dawno przegni"ych pryczach pozna", &e kiedy% mie%ci"y si$ tu koszary gwardii. Nawet kwatery dla &o"nierzy starannie zaprojektowano. Na kopulastych sklepieniach wida' by"o %lady fresków ze scenami historycznych bitew. W zamy%leniu spojrza" na postacie walcz#cych. W czasie szkolenia nauczono ich, &eby d#&yli do zwarcia z jednym przeciwnikiem, atakowali go z uporem, bez wytchnienia, a& ten w ko)cu si$ podda. Wed"ug tej zasady post$powali F'dorowie. Znajdowali sobie gospodarzy i trzymali si$ ich kurczowo, bo od tego zale&a"o, czy przetrwaj#. Nic dziwnego, &e nienawidzili Draków. W przeciwie)stwie do wojowników z innych ras Drakowie zachowywali dystans, wyszukiwali s"abe punkty wroga, czekali na odpowiedni moment do ataku. Taktyka ta stanowi"a przekle)stwo F'dorów, którzy z natury d#&yli do zwarcia, &eby po"#czy' si$ z gospodarzem. Kiedy razem z Grunthorem po raz pierwszy zetkn$li si$ z dziwnymi napa%ciami, przysz"o mu do g"owy, &e chodzi o sam# przemoc. Podczas gdy Tsoltan by" strategiem, ci, którzy teraz prowokowali ludzi do zabijania w bezmy%lnym szale, nie potrzebowali
Nocni Rozbójnicy byli bliscy zwyci$stwa, kiedy tunel przeci$"a b"yskawica i powali"a obu przywódców. Bolgowie znieruchomieli, patrz#c w os"upieniu na dwa cia"a z takimi samymi ranami na szyjach, z przodu i z ty"u, gdzie wesz"y i wysz"y l%ni#ce ostrza. Przy obu prawie odci$tych g"owach szybko powi$ksza"y si$ ka"u&e krwi. Z ciemno%ci wyszed" niczym duch m$&czyzna w czarnej szacie z kapturem, spod którego b"yska"y oczy o przeszywaj#cym spojrzeniu. Jeden z rozbójników s"ysza" wcze%niej opowie%' o wydarzeniach w Sali Zabijania. -Nocny Cz"owiek! - W jego tonie wyczuwa"o si$ nabo&ny l$k. Przybysz zrobi" krok do przodu. Cz"onkowie obu klanów czmychn$li pod %ciany. Obcy schyli" si$, podniós" u"amany miecz i rzuci" go kobiecie, a nast$pnie odwróci" si$ do Bolgów. -Zmykajcie - powiedzia". W bezbarwnym g"osie wszyscy rozpoznali szept %mierci. ., Uciekli w panice, rozpychaj#c si$ i potykaj#c. Tylko kobieta zawaha"a si$ na chwil$ i tylko ona dostrzeg"a cie) u%miechu pod kapturem. Dopiero wtedy si$ odwróci"a i pobieg"a za wspó"plemie)cami. Nocnego Cz"owieka poch"on$"a ciemno%'. Tej samej nocy czwórka towarzyszy uda"a si$ do Sali Zabijania. Achmed poprowadzi" ich naj"atwiejsz# tras# przez Z$by, troch$ d"u&sz#, ale omijaj#c# wewn$trzne tunele. Jo nie widzia"a dobrze w ciemno%ci, a Rapsodia, cho' prze&y"a nieko)cz#c# si$ podró& korzeniem Wielkiego Drzewa i przywyk"a do braku %wiat"a, czu"a si$ nieswojo pod powierzchni# ziemi. Po drodze zaatakowano ich dwa razy. -O dwa za du&o - stwierdzi"a Rapsodia, kiedy znowu weszli do jaski). -I tak ma"o - odpar" Grunthor, wycieraj#c Kozik. - +a"osne. Trzeba - 177 -
b$dzie du&o pracy, &eby co% zrobi' z tych ch"opaków. -Na pewno nie tych - powiedzia"a Jo, patrz#c na cia"a zabitych. Olbrzym za%mia" si$ cicho. W tym momencie Achmed uniós" r$k$. Wszyscy umilkli i ruszyli za nim kr$tymi przej%ciami. *lady dewastacji rzuca"y si$ w oczy, co rusz natykali si$ na stosy pokruszonego kamienia. Kiedy mijali du&y otwór w tunelu, Rapsodia zatrzyma"a si$ na chwil$ i zajrza"a do %rodka. Dostrzeg"a pó"k$ wystaj#c# nad ogromn# pieczar$. Spojrza"a pytaj#co na Achmeda. Drak skin#" g"ow#. Pie%niarka zrobi"a kilka kroków i stan$"a na kraw$dzi wyst$pu. W twarz uderzy" j# silny pr#d powietrza, g$stego od kurzu i pozbawionego %wie&o%ci wiatru wiej#cego na otwartych przestrzeniach. Os"oni"a oczy i spojrza"a w ciemno%' pod sob#. W dole le&a"o wielkie zrujnowane miasto, ciemne i ciche. Jak okiem si$gn#' ulice, wal#ce si$ domy, wyschni$te fontanny i martwe ogrody. Mimo zniszczenia mo&na by"o w tym mie%cie dostrzec zamys" architektoniczny i pi$kno, w swoim czasie przewy&szaj#ce urod# Betha-ny czy Navarne. Teraz pozosta"o po nim tylko smutne wspomnienie. Arcydzie"o Gwylliama, pomy%la"a Rapsodia z &alem. Canrif, czyli wiek. Samo wyciosanie sklepienia przepastnej jaskini, si$gaj#cego wierzcho"ków gór, z pewno%ci# wymaga"o pracy tysi$cy ludzi. Z dumnego %wiadectwa geniuszu zosta"a jedynie pusta skorupa, daj#ca schronienie koczowniczym bandom pó"ludzi, którzy przemykali si$ niszczej#cymi tunelami, nie%wiadomi dawnej chwa"y podziemnego miasta. Achmed dotkn#" jej ramienia. - Ju& niedaleko do Sali Zabijania. Kiedy dotarli do ostatniego zakr$tu, na jego znak Grunthor i Jo zaj$li pozycje po obu stronach korytarza. Achmed i Rapsodia ruszyli w stron$ ci$&kich kamiennych drzwi. - To chyba biblioteka Gwylliama - powiedzia" Achmed cicho. Rapsodia pokiwa"a g"ow#. W ksi#&ce, któr# zabrali z Domu Pami$ci, nie by"o &adnej mapy wn$trza Canrif, ale trafili na dok"adny opis drzwi. W kamieniu wyryto s"ynne cymria)skie powitanie:
palcem po otworach. Na ziemie posypa" si$ kurz i drobinki ska"y. Kluczem mo&e by' g"upie motto Gwylliama. Ten cz"owiek by" jednostrunow# harf#. - By" in&ynierem i matematykiem, wiec pewnie u"o&y" jaki% szyfr - powiedzia"a Rapsodia. - Nie widz$ jednak &adnego zwi#z ku miedzy dziurkami a literami starocymria)skiego alfabetu. - A mo&e wybra" inny j$zyk? Nainów? Lirinów? Pie%niarka wzruszy"a ramionami. -Nie wiem. By"oby to nieroztropne posuniecie, zw"aszcza je%li z biblioteki korzysta"y inne rasy. Nie sadz$, &eby Gwylliam odwa &y" si$ faworyzowa' jakich% poddanych. Jeszcze raz policzy"a otwory: po sze%' w pi$ciu rz$dach. Zamy%li"a si$ g"$boko, a po chwili jej twarz rozja%ni" u%miech. Achmed odniós" takie wra&enie, jakby w tunelu nagle za%wieci"o s"o)ce. - Oczywi%cie! To klucz muzyczny. W dawnych czasach istnia "o tylko sze%' nut zamiast o%miu, które znali liri)scy Pie%niarze. Kiedy by"am u Llaurona, przekona"am si$, &e reszta %wiata te& u&y wa obecnie o%miotonowej skali. A poziome rz$dy to pi$ciolinia. - Nie wiedzia"em, &e Gwylliam by" muzykiem. - Muzyka ma wiele wspólnego z matematyk#, wi$c nie jestem zaskoczona. Wyj$"a strza"$ z ko"czanu i u"ama"a ko)cówk$. Ostro&nie w"o&y"a drzewce do dziurki odpowiadaj#cej literze C z pierwszego s"owa pozdrowienia. Rozleg"o si$ ledwo s"yszalne szcz$kni$cie. Rapsodia a& dosta"a wypieków na twarzy. - Spokojnie, bez po%piechu - upomnia" j# Achmed, cho' sam te& by" podniecony. - Je%li pope"nisz b"#d, mo&esz zepsu' ca"y me chanizm i nigdy nie otworzymy drzwi. - Ciii... Oczy jej b"yszcza"y. *ci#gn$"a brwi i w skupieniu zacz$"a liczy' litery. By"a przy przedostatnim s"owie napisu, kiedy zza rogu wyjrza"a Jo. - Kto% nadchodzi. Jaka% wi$ksza grupa. - Nie przerywaj - powiedzia" Achmed do Rapsodii. - Id$ po móc Grunthorowi. Ty si$ nie spiesz. Kiwn$"a g"ow# i w"o&y"a u"aman# strza"$ do nast$pnego otworu. Odetchn$"a z ulg#, s"ysz#c znajomy d(wi$k. Tymczasem Drak zamieni" si$ miejscami z Jo. Dziewczyna przybieg"a do Rapsodii. - Co robisz? - zapyta"a. - Cicho. Powiem ci za chwil$. W tym momencie odg"osy walki ponios"y si$ echem po tunelu. Ku
Cyme we inne Md, fram the gnp ofdeap to lifinne dis smylte land
Z obj$' %mierci przybywamy w pokoju do tej pi$knej krainy Ni&ej znajdowa"a si$ zardzewia"a metalowa tabliczka i masywna klamka, a pod ni# seria identycznych dziurek o %rednicy drzewca strza"y, wywierconych w równych rz$dach. - To rodzaj zamka - stwierdzi" Drak, przesuwaj#c ko%cistym - 178 -
przera&eniu Rapsodii Jo zrobi"a ruch, jakby chcia"a pop$dzi' do towarzyszy. -Stój! Zosta) tutaj. Chwyci"a j# za rami$, ale dziewczyna si$ wyrwa"a. - Zwariowa"a%? Atakuje ich co najmniej dziesi$ciu Bolgów! - Tylko dziesi$ciu? Zanim tam dobiegniesz, Achmed i Grunthor zd# ograbi' trupy i zaci#gn#' je w ciemny k#t. Czekaj tutaj i pil nuj moich pleców. Ja sama si$ nie obroni$, jednocze%nie próbuj#c otworzy' zamek. Jo westchn$"a ci$&ko. - Nigdy nie pozwalasz mi si$ zabawi'. Rapsodia ukry"a u%miech i wróci"a do pracy. - Pozwoli"am ci walczy', kiedy szli%my przez Z$by, prawda? - Te& mi wyzwanie - prychn$"a dziewczyna. - Garstka miesza) ców cierpi#cych na kurz# %lepot$ i uzbrojonych w zaostrzone ka mienie. +a"osne, jak by powiedzia" Grunthor. - Dostaniesz swoj# szans$. Jeszcze b$dziesz mia"a do%' wojo wania. Zaraz sama si$ na ciebie rzuc$, je%li pi%niesz cho' s"owo. Wyczy%ci"a palcem ostatni# dziurk$, ocieraj#c sobie skór$ do krwi. Wsun$"a drzewce w otwór. Rozleg" si$ cichy trzask, a tu& po nim dono%ny d(wi$k jak po uderzeniu w cymba"y. - Id( po Achmeda, ale je%li walka nadal trwa, ukryj si$ - powie dzia"a do Jo, która niecierpliwie przebiera"a nogami Dziewczyna skin$"a g"ow# i pop$dzi"a tunelem. Chwil$ pó(niej wróci"a z dwoma Firbolgami. - Otworzy"a%? - zapyta" Drak, wycieraj#c miecz o po"$ p"aszcza i chowaj#c go do pochwy. - Chyba tak. Co% przeskoczy"o w zamku, ale nic nie rusza"am, póki si$ nie zjawicie. - Bierz si$ do roboty, wielkoludzie - powiedzia"a Jo do Grunthora. Bolg u%miechn#" si$ do niej, a Achmed skin#" g"ow#. Rapsodia zdj$"a "uk z pleców i na"o&y"a strza"$ na ci$ciw$. Nie by"a pewna, czy chce zobaczy', co jest za masywnymi drzwiami.
Biblioteka Gwylliama przetrwa"a wieki w nietkni$tym stanie. Na wysokich pó"kach sta"y oprawione manuskrypty, pi$trzy"y si$ zwoje pergaminu, dokumenty, mapy, wykresy i plany, nad którymi musia"a przez stulecia pracowa' ca"a armia skrybów i uczonych. Ogromna pieczara stanowi"a skarbnic$ wiedzy o czasach %wietno%ci cywilizacji cymria)skiej. Rapsodia rozgl#da"a si$ oszo"omiona. Wielkie kopulaste sklepienie stanowi"o dok"adn# map$ nieba widzianego w tej cz$%ci %wiata; na kobaltowym tle srebrzy"y si$ gwiazdy u"o&one w konstelacje. Na %cianach z wielk# dok"adno%ci# narysowano l#dy i oznaczono je ówczesnymi nazwami. Obecn# Rolandi$ i Sorbold przedstawiono wspólnie jako ziemie cymria)skie, Tyrian jako Realmalir, królestwo Lirinów. Serendair, ukazana z pietyzmem w najdrobniejszych szczegó"ach, by"a tutaj Zagubion# Wysp#. Na kopule mi$dzy gwiazdami widnia" olbrzymi smok o poz"acanych "uskach. Gro(ne pazury, pokryte warstw# srebra, rozcapierza" nad zachodnimi ziemiami. W miejscu oczu mia" przezroczyste kamienie szlachetne, oszlifowane w taki sposób, &e odbija"y %wiat"o jak pryzmaty. Z otwartej paszczy bucha"y &ó"te i pomara)czowe p"omienie. *rodek pomieszczenia zajmowa" okr#g"y stó" z czarnego marmuru, cz$%ciowo nakryty przezroczystym kloszem. Obok niego sta"o kilka aparatów ró&nego typu, z sufitu zwisa"o dziwne urz#dzenie. Na metalu, z którego je zrobiono, nie by"o %ladu rdzy ani %niedzi. Rapsodia ch$tnie obejrza"aby je dok"adniej, ale powstrzyma" j# makabryczny widok. O blat opiera"o si$ zmumifikowane cia"o z rozp"atan# piersi#. Obok g"owy le&a"a prosta z"ota korona. Kiedy Achmed jej dotkn#", zacz$"a turla' si$ po stole w t$ i z powrotem, b"yszcz#c w ciemno%ci. Pod sto"em ujrzeli szkielet obci#gni$ty pergaminow# skór#, odziany w kolczug$, która nie uchroni"a w"a%ciciela przed tragicznym losem. Temu cz"owiekowi przetr#cono kark. Grunthor przymkn#" drzwi, ale zablokowa" je kilkoma kamieniami, &eby pozosta"y lekko uchylone, i sprawdzi", czy klamka dzia"a, Achmed patrzy" na cia"a z pó"u%miechem na zwykle powa&nej twarzy. - Oto wielki i pot$&ny Gwylliam. Rapsodia i Jo podesz"y do niego wolno. - Kim jest ten drugi? - zapyta"a Pie%niarka. - Pewnie gwardzista. Dziwne. Zgodnie z tradycj# w stra&y przy
Jej obawy wkrótce okaza"y si$ uzasadnione. Kiedy Grunthor pchn#" ci$&k# kamienn# p"yt$, buchn$"o na nich st$ch"e powietrze, nios#c ze sob# odór %mierci. Jo zebra"o si$ na wymioty. Rapsodia podtrzyma"a jej g"ow$, a tymczasem Achmed zajrza" do mrocznego pomieszczenia. Grunthor stan#" na czatach przy zakr$cie tunelu. Dziewczyna szybko dosz"a do siebie i o%wiadczy"a, &e ju& mo&e wej%' do %rodka. - 179 -
bocznej sere)sk"ch królów zawsze by"o ich dwóch. - Sk#d wiesz? Achmed pomin#" jej pytanie milczeniem. -Jestem gotów si$ za"o&y', &e tego Gwylliam sam zabi". Grunthor pokiwa" g"ow#. Oceniwszy k#t, pod jakim pad"o cia "o, doszed" do takiego samego wniosku. Rapsodia zrobi"a zdziwion# min$. - Llauron mówi", &e to Anwyn zabi"a Gwylliama. - Rzeczywi%cie. Mo&e wie mniej, ni& daje do zrozumienia. Nie by"bym zaskoczony. Nie ufam mu. - Nikomu nie ufasz - stwierdzi"a Jo. - Mog$ wzi#' koron$? - Zaczekaj, m"oda panienko - powiedzia" Grunthor "agodnie. Daj si$ najpierw rozejrze', co? Rapsodia obesz"a stó", z daleka omijaj#c cia"a, i przyjrza"a si$ kopule, która zakrywa"a %rodek sto"u. Nie mog"a jej dosi$gn#', ale mimo warstwy kurzu wida' by"o, &e klosz jest cudem techniki. Zrobiony z jednego kawa"ka mocno wypolerowanego materia"u, mia" %rednic$ wi$ksz# ni& jej wzrost. Os"ania" schemat labiryntu, misternie wyryty na marmurowym blacie. -Co o tym s#dzisz, Achmedzie? Drak podszed" do sto"u i dotkn#" kopu"y. Lekko zaja%nia"a. Mapa równie& zacz$"a si$ %wieci'. Na twarz Draka wyp"yn#" u%miech. - Nic. To ona co% o mnie s#dzi. -Co? Bierze mnie za króla.
albo na miejscu skonstruowa" now#. Dla w"adcy to bardzo u&yteczne narz$dzie. Co tak na mnie patrzysz? - Codziennie dowiaduj$ si$ o tobie czego% nowego, Achmedzie stwierdzi"a Rapsodia. - Sp$dzili%my razem czterna%cie wieków,a nie mia"am poj$cia, &e obraca"e% si$ w dworskich kr$gach. Sk#d zna"e% ludzi o b"$kitnej krwi? - Przecie& by" zabójc# - wtr#ci" Grunthor. - Jak my%lisz, kto najcz$%ciej go wynajmowa"? Jo wytrzeszczy"a oczy. -By"e% zabójc#? Drak zignorowa" dziewczyn$ i spiorunowa" wzrokiem Rapsodi$. - Dzi$ki temu urz#dzeniu dowiemy si$, gdzie s# najwi$ksze skupiska Bolgów i jak cz$sto grupy si$ przemieszczaj#. Zaczniemy od rekrutacji ma"ego, ruchliwego plemienia, z którego b$dzie mo&na zrobi' doborow# gwardi$. Po kilku zwyci$stwach rozniesie si$ wie%', &e kto przyb$dzie do nas pierwszy, ten przejdzie lepsze szkolenie i otrzyma pó(niej wy&sz# rang$. - Zwyci$stwach? Mówisz, jakby to by"o ca"kiem proste. Maszna my%li bitwy? Achmed prychn#". -Raczej potyczki. Rasie, która po czterech wiekach nadal &yje w rozproszeniu, brakuje si"y i umiej$tno%ci, &eby stoczy' prawdziw# walk$. Kiedy chodzi"em po Bethe Corbair, us"ysza"em, jak miejscy stra&nicy rozmawiaj# o dorocznym rytuale Wiosennego Czyszczenia. Rolandzcy &o"nierze co roku naje&d&aj# pograniczne wioski Firbolgów i zabijaj# wszystkich mieszka)ców, którzy wpadn# im w r$ce, "#cznie z dzie'mi i kobietami. Na koniec pal# chaty. - Nie zwróci" uwagi na przera&enie w oczach Rapsodii. - Ataki powtarzaj# si$ co rok. O czym to %wiadczy? - O g"upocie Bolgów? - Wr$cz przeciwnie. S# bardzo sprytni. Uznali, &e je%li po%wi$ c# kilku s"abych i chorych, powstrzymaj# orlanda)sk# armi$ przed zapuszczeniem si$ w g"#b ich terytorium, które nazywaj# Ylorc. Tak wiec za ka&dym razem odbudowuj# zniszczone wioski i zosta wiaj# w nich garstk$ nieszcz$%ników. +o"dacy podpalaj# domy, morduj# paru bezbronnych, po czym wracaj# do Rolandii, zadowoleni ze swojej odwagi i m$sko%ci. - My%l$, &e natychmiast po"o&ysz kres tym praktykom - powie dzia"a wstrz#%ni$ta Rapsodia. - Oczywi%cie. - Bydlaki! - mrukn$"a Jo. - Mo&esz na mnie liczy'. Z rozkosz# pomog$ obedrze' ze skóry paru orlanda)skich &o"nierzy. Na twarz Pie%niarki wróci"o zdziwienie.
-
45
Wszystko, czego potrzebujemy, &eby podbi' Bolgów, znajduje si$ tutaj. Dos"ownie wszystko. Za kilka tygodni zjednocz# si$ w jeden naród, chyba po raz pierwszy w swojej historii, a z czasem stan# si$ najpot$&niejsz# sil# na tych ziemiach, odk#d przed czternastoma wiekami najechali je Cymrianie. Rapsodia zerkn$"a z ukosa na przyjaciela. Jeszcze nigdy nie widzia"a go równie o&ywionego i nie chcia"a psu' mu nastroju, ale to, co mówi", nie mia"o sensu. -Mo&e nam zdradzisz, jak zamierzasz tego dokona'? Achmed pokaza" na stó". - Ju& kiedy% w starym %wiecie widzia"em podobn# aparatur$. Na le&a"a do sere)skiego króla. Dzi$ki niej %ledzi" ruchy wojsk i mi gracje ludno%ci. Nie dziwi$ si$, &e Gwylliam przywióz" j# ze sob# - 180 -
- Achmedzie, mówisz tak, jakby%my we czwórk$ mich' podpo rz#dkowa' sobie sto tysi$cy Bolgów. - Zgadza si$. - Có&, moim zdaniem sto tysi$cy wobec czterech osób to spora przewaga. A raczej wobec trzech, bo Jo b$dzie si$ trzyma' z daleka. Nie po to bra"am j# ze sob#, &eby teraz nara&a' na pewn# %mier'. - A kto ci$ prosi"! - wybuchn$"a Jo. Jej oczy p"on$"y gniewem. Przesta) zachowywa' si$ jak kwoka, Rapsodio. Jestem du dziewczynk#, a w dodatku ca"e &ycie sp$dzi"am na ulicy. Potrafi$ zadba' o siebie. Nie musisz mnie nia)czy'. - Daj spokój, ksi$&niczko - odezwa" si$ Grunthor rozbawionym tonem. - Ona mówi tak samo jak inna ma"a dziewczynka, któr# znam. Mrugn#" bursztynowym okiem i Rapsodia roze%mia"a si$ mimo woli. - No dobrze. - U%ciska"a dziewczyn$. - Chyba nie uda mi si$ wiecznie ci$ chroni'. Od czego zaczynamy? - Jo zacznie od oddania korony i innych cennych rzeczy, które zw$dzi"a Gwylliamowi, kiedy nie patrzyli%my. -Co?! Rapsodia odsun$"a si$ i spojrza"a na siostr$. Na jej twarzy zobaczy"a wstyd i i jednocze%nie bunt. Zerkn$"a na stó". Korona rzeczywi%cie znikn$"a, a trup króla zosta" ograbiony ze wszystkich kosztowno%ci: pier%cienia, broszy, guzików... Grunthor wyci#gn#" d"o) i z nagan# popatrzy" na Jo, ale w jego oczach b"yszcza"y weso"e ogniki. Dziewczyna powoli odda"a koron$ i spu%ci"a wzrok. - A teraz reszta, panienko - powiedzia" gigant. Gdy stwierdzi"a, &e pob"a&liwy u%miech znikn#" z surowego teraz oblicza wielkoluda, niech$tnie si$gn$"a do kieszeni i wyj$"a z niej gar%' kosztownych drobiazgów. - To ju& wszystko? Skin$"a g"ow#. - Z"a odpowied( - odezwa" si$ za ni# chropawy g"os. Achmed b"yskawicznym ruchem oderwa" kiesze) od kamizelki, któr# Rapsodia kupi"a jej w Bethe Corbair. Krzyk protestu uwi#z" dziewczynie w gardle, gdy po kamiennej pod"odze potoczy" si$ z"oty pier%cie). Drak go podniós". - Nie umiesz oceni' warto%ci pewnych rzeczy, Josephine - stwierdzi", celowo u&ywaj#c znienawidzonego przez ni# imienia. - Mog"aby% kupi' za niego porz#dnego konia albo kawa" ziemi w Bethe Corbair, ale kosztowa" ci$ du&o wi$cej, ni& jest wart: moje zaufanie. Nikt nie przeczy, &e masz swój udzia" w skarbie, lecz musisz zrozumie', &e wszystkie przedmioty w tym pomieszczeniu s# klu-
czem do zagadki, od której rozwi#zania zale&y nasz los. Podziwiani twoj# samodzielno%', ale w"a%nie z jej powodu stajesz si$ niebezpieczna dla dru&yny. Nie mog$ ryzykowa'. Stawka jest za du&a, &eby bra' sobie na g"ow$ niepos"usznego dzieciaka, który nie rozumie podstawowych zasad. Jutro wsadzimy ci$ na konia i wyprawimy do Bethe Corbair. - Jad$ z ni# - o%wiadczy"a Rapsodia, z trudem panuj#c nad so b#. Gdy zobaczy"a, &e mimo dzielnej miny siostra walczy z "zami,ogarn#" j# jeszcze wi$kszy gniew. - Do jutra rana rozmawiaj tylko ze mn#, je%li chcesz. Do niej nie mów wi$cej ani s"owa. Drak zmierzy" j# ch"odnym wzrokiem. - Zostawisz nas dla niej? - Skoro to konieczne. - Dlaczego? Rapsodia przenios"a spojrzenie z drcej dziewczyny na Achmeda. - Daj spokój, panie, mo&e jako% dojdziemy do porozumienia przemówi" Grunthor "agodnym tonem. - Musi up"yn#' troch$ czasu, zanim ma"a panienka przyzwyczai si$, &e ju& nie mieszka na ulicy. Ja za ni# r$cz$. Wi$cej tego nie zrobi. Prawda, skarbie? - B$dziemy jej pilnowa' - podsun$"a Rapsodia. - Zabronimy wst$pu do biblioteki. - Przepraszam - wyszepta"a Jo. Wszyscy troje byli zaskoczeni Tego s"owa jeszcze nigdy nie s"yszeli z jej ust. - Wiec jak, Achmedzie? Jeszcze jedna szansa? - Widz$, &e zosta"em przeg"osowany. Dobrze. Ulegam po raz ostatni, ale uwa&am, &e pope"niamy b"#d. Jeste% nierozwa&na, Jo, i uparta. To chyba rodzinne cechy. - Zerkn#" na Rapsodi$. - Przypominam, &e to twoja ostatnia szansa, Josephine. Nie potrzeba nam w dru&ynie osoby niegodnej zaufania. Nie b$d$ nara&a" &ycia Grunthora, Rapsodii i swojego przez twoj# niedojrza"o%'. Nie jeste% tego warta. - Wystarczy - powiedzia"a Pie%niarka. - Ona ju& zrozumia"a. Achmed popatrzy" na ni# i doda" po bolga)sku: - Zapami$taj moje s"owa: jeszcze tego po&a"ujemy. - Dziwne, &e tak mówi kto%, kto chce nas wys"a' na pewn# %mier' w walce z tysi#cami bestii - odparowa"a Rapsodia. Otoczy "a ramieniem Jo i zaprowadzi"a j# do krzes"a. - Dobrze si$ czujesz? Dziewczyna skin$"a g"ow#. Szcz$ki mia"a zaci%ni$te tak mocno, &e drga" jej mi$sie) na policzku. - Posied( tu troch$ i trzymaj si$ z dala od k"opotów. Achmed mo&e si$ wydawa' surowy, ale chodzi mu o nasze przetrwanie. - 181 -
- Wiem, &e on ma racj$ - mrukn$"a Jo. - W tej chwili ciebie nie mog$ znie%'. Prosz$, zostaw mnie w spokoju. Ura&ona Rapsodia podesz"a do Firbolgów, którzy naradzali si$ przy stole. - Krypty s# pod spodem - stwierdzi" Grunthor, pokazuj#c na %rodek blatu. - Jak go ruszymy? - Na razie zajmijmy si$ czym innym. Spójrzcie. Achmed po"o&y" d"o) na kryszta"owym kloszu. Tak jak wcze%niej, pó"kula zaja%nia"a, a na mapie zacz$"y pojawia' si$ b"yski. To znika"y, to przygasa"y, &eby po chwili zapali' si$ w innym miejscu. Migaj#ce %wiate"ka nic nie mówi"y Rapsodii, lecz Bolgowie najwyra(niej je rozumieli. Naradzali si$ pó"g"osem. Zerkn$"a na Jo, która siedzia"a z r$kami skrzy&owanymi na piersiach i z uporem wbija"a wzrok w pod"og$. Rapsodia wróci"a spojrzeniem do towarzyszy, którzy tymczasem uzgodnili dalsze dzia"ania. - Musimy si$ rozejrze' - oznajmi" Achmed, wk"adaj#c r$kawice. - Proponuje, &eby%cie z Jo zaczeka"y w bibliotece i przejrza"y manuskrypty. Mo&e które% oka si$ u&yteczne. Bolgom nigdy nie uda"o si$ otworzy' tych drzwi, wiec je%li zostawimy je lekko uchylone, nawet tego nie zauwa. - A je%li zauwa? I znajdziemy si$ w potrzasku? - Có&, ty masz niez"y miecz, a dziewczyna a& si$ rwie do walki. B$dziecie musia"y jako% sobie poradzi'. - Twoja troska jest wzruszaj#ca - rzuci"a Rapsodia sarkastycznym tonem, ogl#daj#c si$ przez ramie na Jo. - To nie potrwa d"ugo. Grunthor sprawdzi", &e drzwi otwieraj# si$ od %rodka, wiec je%li nie wrócimy za dzie) lub... - Ca"y dzie)? Lub nawet d"u&ej?! - ...upewnijcie si$, &e droga wolna, i ruszajcie do Bethe Corbair.Jest tam wielkie targowisko, wi$c powinny%cie by' szcz$%liwe. - Pod"y! - warkn$"a Rapsodia i k#tem oka dostrzeg"a, &e Grunthor si$ u%miecha. Olbrzym podszed" do krzes"a, na którym siedzia"a naburmuszona Jo. - Wytrzyj nos, panienko, i rozejrzyj si$. Mo&e znajdziesz co%, co nam si$ przyda, h$? - Dobrze - burkn$"a dziewczyna. Bolg pog"aska" j# po g"owie. Potem u%ciska" Rapsodi$. - Zobaczymy si$ wkrótce, ksi$&niczko - powiedzia" i ruszy" za towarzyszem, który bezszelestnie znikn#" za drzwiami.
Po staro&ytnych tunelach nios"y si$ szepty:
- Nocny Cz"owiek. Zabi" Braxa-Oko i Graka-Pazura ogniem z nieba. - Da" kobiecie Graka miecz. Teraz ona nosi jego dziecko. Bolgowie rozejrzeli si$ strachliwie, przeszukuj#c wzrokiem mroczne korytarze. - Mo&e jest gdzie% blisko. Krew Nocnego Cz"owieka to ciem no%'. - Nocny Cz"owiek jest Bolgiem. Mo&e bogiem Bolgów. - Nocny Cz"owiek przychodzi, &eby rzuci' wyzwanie Ognistemu Oku. I Duchowi. Zapad"a cisza. Zbici w ciasn# gromadk$ mieszka)cy podziemi zacz$li kiwa' g"owami. -Poleje si$ du&o krwi.
Po wyj%ciu m$&czyzn Rapsodia wzi$"a si$ za przeszukiwanie biblioteki. Po chwili do"#czy"a do niej Jo. Zacz$"y od map i ksi#g pok"adowych trzeciej floty. Pie%niarka czyta"a je na g"os, t"umacz#c ze starocymria)skiego. Potem znalaz"y drugie drzwi, nie zaryglowane, i po d"ugim namy%le postanowi"y je otworzy', nie czekaj#c na powrót towarzyszy. Z du&ym wysi"kiem pchn$"y kamienn# p"yt$ i odkry"y za ni# tunel, który zaprowadzi" je do jaski) pe"nych zardzewia"ej maszynerii, wielkich kó", przek"adni i biegn#cych pionowo rur. Ca"o%' z trudem zmie%ci"aby si$ na g"ównym placu Bethe Corbair. - Jak my%lisz, co to jest? - szepn$"a Jo. - Nie jestem pewna, ale chyba cz$%' systemu wentylacyjnego odpar"a Rapsodia, kartkuj#c r$kopis, który znalaz"a w bibliotece. Dziewczyna zesz"a po kilku kamiennych stopniach i przyjrza"a si$ ogromnym ko"om z$batym. Ka&dy z niezliczonych z$bów by" dwa razy taki jak jej d"o). -Czego? - O ile si$ nie myl$, to urz#dzenie pompowa"o powietrze do wn$trza góry. Teraz jest nieczynne, co mog"a% stwierdzi' po wilgoci panuj#cej w tunelach. Jo przesun$"a wzrok na gigantyczne rury. - Jak dzia"a"o? -Nie wiem. Osi#gni$ciem, którym Owylliam najbardziej przechwala si$ w swoich dziennikach, jest doprowadzenie %wie&ego powietrza i ciep"a do fortecy. Tu by"a jego g"ówna siedziba, niedost$pna dla wro- 182 -
gów, tu mia" swoje komnaty, sal$ tronow#, ksi$gozbiór. I cz$%' poddanych, bo dzi$ki wentylacji wn$trze gór nadawa"o si$ do zamieszkania. - Ju& si$ pogubi"am. S#dzi"am, &e mieszkali tu wszyscy Cymrianie. - Wi$kszo%' osiedli"a si$ za Przekl$tym Wrzosowiskiem, jak nazwa" je Gwylliam. To rozleg"e terytorium, a w dodatku zas"aniaj# je Z$by. Jak wrócimy, poka&$ ci ten manuskrypt -Nie ma po co, nie umiem czyta' - oznajmi"a Jo, przygl#daj#c si$ gro(nej maszynerii. Rapsodia pokiwa"a g"ow#. - Tak my%la"am. Ch$tnie ci$ naucz$. Grunthora te& nauczy"am. - Naprawd$? Dziewczyna wesz"a na stopnie wyciosane wzd"u& %cian jaskini. -Wracajmy - rzuci"a pospiesznie Rapsodia. - Z dalszym zwie dzaniem powinny%my zaczeka' na Achmeda i Grunthora. Jo westchn$"a ci$&ko, ale pos"usznie ruszy"a za siostr# do biblioteki.
trzymaj# si$ swojego terenu, ale kiedy wyruszaj# gdzie% dalej, siej# spustoszenie. Naczelnicy do"#czaj# do imienia nazw$ klanu. A przy okazji, mamy w"asnych Pazurów, niewielkie plemi$ Nocnych Rozbójników. -S"ucham? Grunthor u%miechn#" si$ drapie&nie. -Tak, ten oto Wielki Wojownik mo&e si$ poszczyci' w"asn# stra przyboczn#. -Wielki Wojownik? - To i tak lepiej ni& „Nocny Cz"owiek", jak nazywali mnie na pocz#tku - stwierdzi" Achmed. - Nie b$d$ ci$ tytu"owa' &adnym Wielkim Wojownikiem - burkn$"a Jo. - Pr$dzej Wielkim Wieprzem. Rapsodia ukry"a u%miech. -Gdzie s# teraz ci Nocni Rozbójnicy? - Zwi#zani w jednym z dolnych korytarzy. Pie%niarka upu%ci"a kromk$ chleba. - Zwi#zani? I tak ich zostawili%cie? A jak ich napadn# inni Bolgowie? - Mo&liwe, ale Nocni Rozbójnicy s# uwa&ani za najgro(niejszy klan w promieniu dnia marszu. W#tpi$, czy jacy% %mia"kowie odwa&yliby si$ ryzykowa' gniew tego, który skr$powa" ich jak indyki i zostawi" w tunelu.
Min#" prawie ca"y dzie), nim Bolgowie wrócili z rekonesansu. Wygl#dali na zadowolonych, cho' obaj byli troch$ zm$czeni, a Grunthor mia" drobn# ran$ na przedramieniu. Mimo &e protestowa", Rapsodia przemy"a j# i obanda&owa"a. - Trafili%my na paru tubylców w zrujnowanym mie%cie. A przy okazji, oni mówi# na Cymrian „Wil"um" - relacjonowa" Achmed przy kolacji. - Interesuj#ce - stwierdzi"a Rapsodia. - Przynajmniej kto% dobrze wspomina starego Gwylliama. - Wiedzia"em, &e ci si$ to spodoba. Plemiona s# rozproszone po ca"ych Z$bach i w g"$bi starego królestwa Cymrian. Natkn$li%my si$ tylko na kilka z nich. - Tak, widzieli%my du&o Oczu i Pazurów, ale &adnych Brzu chów - doda" Grunthor, &uj#c mi$so. - Pazurów i oczu? Brzuchów? O czym ty mówisz? - Tak nazywaj# siebie Bolgowie. Pazury to &o"nierze, "owcy i maruderzy. To w"a%nie tych ostatnich ka&dej wiosny zabijaj# Rolandczycy. - Oczy to rzecz jasna szpiedzy. Mieszkaj# na szczytach, sk#d maj# widok z jednej strony na stepy, z drugiej na wrzosowisko. S# chudzi, s"abiej umi$%nieni i raczej nie poluj#, tylko &ywi# si$ resztkami. Brzuchy &yj# we wn$trzu góry i w innych ukrytych przed %wiatem cz$%ciach królestwa. Niewiele si$ o nich dowiedzia"em z wyj#tkiem tego, &e budz# w pobratymcach najwi$kszy strach. Na ogól
Achmed
mia" racj$. Inne plemiona natyka"y si$ na pojmanych Rozbójników, ale nie próbowa"y ich atakowa' ani uwolni'. We czwórk$ mogli obserwowa' rozwój sytuacji na wielkim marmurowym stole nakrytym kopu"#. Drak pokaza" im, które %wiate"ka oznaczaj# je)ców, a które przemieszczaj#ce si$ klany. Jo dokona"a wa&nego odkrycia, co pomog"o jej cz$%ciowo zrehabilitowa' si$ w oczach Achmeda. To ona domy%li"a si$ przeznaczenia aparatury rozmieszczonej wokó" sto"u i nad nim. Tuba wisz#ca z sufitu by"a cz$%ci# systemu akustycznego, za po%rednictwem którego g"os mówi#cego roznosi" si$ po ca"ej górze albo dociera" do okre%lonych miejsc wybranych na mapie. Urz#dzenie wystaj#ce z pod"ogi s"u&y"o z kolei do odbierania d(wi$ków. Oba aparaty by"y po"#czone ze skomplikowanym uk"adem przewodów i otworów wentylacyjnych, które rozprowadza"y %wie&e powietrze po ca"ej fortecy. W zimie ogrzewano je, przepuszczaj#c przez wielkie ku(nie. Ku(nie teraz sta"y nieczynne w trzewiach góry. Kiedy% wytapiano w nich ogromne kadzie &elaza, stali i br#zu - 183 -
oraz cennych metali, a z nich wykuwano najlepsz# na %wiecie bro) i zbroje, a tak&e robiono pi$kne ozdoby. Achmed powyjmowa" z szaf ca"# kolekcj$ mieczów i roz"o&y" je w gabinecie na jednym z d"ugich sto"ów. Rapsodia zauwa&y"a, &e Grunthor wodzi d"o)mi po klingach z wyrazem smutku na twarzy. Podesz"a do giganta i obj$"a go ramieniem O czym my%lisz? - zapyta"a. Grunthor spojrza" na ni# i u%miechn#" si$ lekko. - O niczym, kochanie. - T$sknisz za swoim wojskiem? - Nie. Wkrótce b$d$ mia" nowe. Tylko sobie my%la"em, &e szkoda. Rapsodia westchn$"a. Jej te& %ciska"o si$ serce, gdy widzia"a, jacy kiedy% byli Cymrianie, ich ziomkowie z Serendair, mo&e nawet potomkowie ich najbli&szych. Dzie"a rzemie%lników, in&ynierów, architektów, kre%larzy, budowniczych dróg i skomplikowanych maszyn prze&y"y ich cywilizacj$. Ludzie maj#cy wspania"e wizje i zdolno%' ich urzeczywistnienia odeszli, pokonani przez nienasycon# dz$ w"adzy. G"owa do góry, Grunthorze - powiedzia"a, sil#c si$ na u%miech.-Pomy%l o tym, &e Gwylliam przewraca si$ w grobie, bo jego wymy%lne urz#dzenia i bro) wkrótce znajd# si$ w r$kach Bolgów,którzy dzi$ki nim stworz# w"asn# cywilizacj$. Olbrzym si$ za%mia". Nie s#dz$, &eby staruszek przewraca" si$ w grobie, przecie& jego cia"o tu le&y. Ale mo&e gdyby%my zrzucili je na pod"og$, maszyneria zacz$"aby dzia"a'.
buchaj#cym z mojego brzucha.Bolgowie struchleli W g"$bi Ukrytego Królestwa szaman obudzi" si$ w mroku swojej jaskini. Oczy go zapiek"y i nawet troch$ zacz$"y krwawi', kiedy je przetar". Powoli wraca"a mu %wiadomo%'. Zd#&y" usi#%' i chwyci' si$ za g"ow$, zanim nawiedzi"a go wizja. W górach pojawi" si$ intruz. Klanowi zwiadowcy szeptali o cz"owieku, który zlewa" z ciemno%ci#. Lecz do krainy lecej daleko za Z$bami dociera"y na razie tylko strz$py dziwnych opowie%ci. Saltar, nazywany przez Bolgów Ognistym Okiem, po"o&y" d"o) na piersi i skupi" si$ mocno, lecz obrazy nadal by"y niewyra(ne. Wydawa"y si$ znajome, ale ich nie rozumia". Postanowi" zaczeka', a& stan# si$ bardziej uchwytne.
T rzeba by"o najpierw sprawdzi', czy uda si$ uruchomi' wentylatory, a dopiero potem grozi' oddechami - mrukn$"a Rapsodia. Siedzia"a na ramionach Grunthora i usi"owa"a poruszy' jedn# z d(wigni. Znajdowali si$ we wn$trzno%ciach systemu wentylacyjnego Gwylliama. Wcze%niej przestudiowali plany i notatki daj#ce poj$cie o jego dzia"aniu. Odszukanie poszczególnych fragmentów instalacji na podstawie rysunków okaza"o si$ nie"atwym zadaniem, które pó(niej sta"o si$ w dodatku niebezpieczne. Niejeden raz Bolgowie musieli wychodzi' na zewn#trz i czy%ci' wyloty zapchane przez skalny gruz. Wiatr ich smaga", targa" ubrania, próbowa" str#ci' w przepa%'. Rury wykonano z tego samego osobliwego metalu, który Achmed i Grunthor widzieli w katedrze w Avonderre. Mimo wieków zaniedbania nie dostrzegli na nich %ladu rdzy, ale niektóre d(wignie i urz#dzenia by"y mocno zniszczone przez czas. - Nawet je%li otworzymy ten przewód, ca"o%' wcale nie musi dzia"a' - ostrzeg"a Rapsodia. - Maszyneria sk"ada si$ z mnóstwa cz$%ci, z których wiele si$ zapiek"o lub prawie rozpad"o po tylu stuleciach. Kilka razy musieli ponownie udra&nia' przewody. - To ju& ostatni - stwierdzi" Achmed, który razem z Jo oliwi" olbrzymi# przek"adni$. - Je%li go otworzysz, powietrze dotrze do wszystkich tuneli w Z$bach. Nie(le jak na dwa dni pracy.
Nast$pnym plemieniem wybranym przez Achmeda byli nalecy do klanu Oczu Mroczni Krwiopijcy, którzy pod os"on# ciemno%ci zastawiali pu"apki na samotnych podró&nych lub najs"abszych Bolgów. Tym razem ca"a czwórka zaczai"a si$ w korytarzach i godzin$ pó(niej Krwiopijcy, w walce zwykle polegaj#cy na zaskoczeniu, ponie%li druzgocz#c# kl$sk$. Achmed zyska" lojalnych szpiegów, którzy przy okazji mieli dzia"a' jako jego rzecznicy. - Id(cie tunelami i nie%cie ostrze&enie - rozkaza" ocala"ym Wielki Wojownik. - Przyby" nowy król Ylorc. Niech za dziesi$' dni, gdy ksi$&yc b$dzie w pe"ni, zbior# si$ w kanionie. Za trzy dni owieje was mój oddech, ch"odny jak zimowy wiatr. Uznajcie to za wezwanie. Nast$pnego dnia mój oddech b$dzie ciep"y. Kto zlekcewa&y oba wezwania, jedenastego dnia zginie w ogniu - 184 -
Próbujemy - powiedzia"a Pie%niarka do Grunthora. Olbrzym zdj#" jaz ramion, a nast$pnie mocno poci#gn#" d(wig nie. Krata zacz$"a si$ przesuwa' z lekkim oporem. *wietnie, ale teraz szybko j# zamknij - poleci" Achmed. Jeszcze troch$ wstrzymajmy „oddech". Rapsodia zacisn$"a powieki. Ona ju& wstrzymywa"a swój.
d# woleli wyst#pi' przeciwko nowemu w"adcy ni& zadowoli' si$ drugorz$dn# pozycj#. - Co z nimi zrobisz? - Powiedzmy, &e nie zd# po&a"owa' swojego sceptycyzmu.
Tchn#" na nas, mówili szpiedzy Ognistych Pi$%ci. Lodowatym hucz#cym wichrem. Saltar potar" oczy, lecz nie zobaczy" wyra(niej. Nie mia" daru jasnowidzenia, tylko zdolno%' dostrzegania rzeczy odleg"ych, ale nieuniknionych. Hucz#cy wicher. Te s"owa wci#& rozbrzmiewa"y w jego g"owie. Duch zawsze nas"uchiwa" wiatru. Mo&e w"a%nie zbli&a"o si$ to, czego przez ca"y czas oczekiwa".
Gdy nast$pnego ranka s"o)ce wsta"o nad szczytami spowitymi g$st# mg"#, we wn$trzu gór rozleg" si$ potworny zgrzyt, jakby kto% przystawi" miecz do szlifierki. Chwil$ pó(niej przez tunele Canrif pomkn#" z wyciem lodowaty podmuch i uderzy" w Bolgów z si"# wichury. Rurami ponios"y si$ okrzyki przera&enia. Rapsodia spojrza"a na towarzyszy z niepokojem na twarzy. Wystarczy, Achmedzie. Dzieci i chorzy zamarzn#. Na znak Draka Grunthor i Jo pchn$li d(wignie, zamykaj#c otwory wentylacyjne. Tymczasem Achmed i Rapsodia pop$dzili po schodach do tuby g"osowej. Nie zawsze b$dzie tak silnie wia', prawda? - zapyta"a Pie%niarka, gdy dotarli do biblioteki. - Nie da"oby si$ mieszka' w Canrif. -Nie, kiedy system zacznie normalnie dzia"a'. S#dz$, &e najpierw musi si$ wyrówna' ci%nienie wewn#trz i na zewn#trz góry. A przy okazji, teraz ta kraina nazywa si$ Ylorc. Na wypadek gdyby% nie zauwa&y"a, epoka Gwylliama sko)czy"a si$ jakie% tysi#c lat temu. Gdy stan$li przy marmurowym stole, Rapsodia wzi$"a do r$ki flet. Poprzedniego wieczoru doszli do wniosku, &e g"os Achmeda, cho' niepokoj#cy z powodu zgrzytliwo%ci, nie wywrze dostatecznego wra&enia na s"uchaczach. Postanowili zatem wzmocni' efekt. Pie%niarka zacz$"a gra' fa"szyw# melodi$, &eby doda' do przemowy Draka wysokie tony, zawodzenie wiatru, krzyki i j$ki. Achmed nachyli" si$ do tuby. Jutro zrobi$ wydech. Poczujecie jego ciep"o, ale nie sp"oniecie. Ci, którzy przyjd# do kanionu, gdy ksi$&yc b$dzie w pe"ni, zostan# obywatelami nowego królestwa Ylorc. Wszyscy inni zgin# rozdeptani moj# stop#. Jego g"os rozszed" si$ po korytarzach, wype"ni" je grzmi#cym echem. To by"o przera&aj#ce - stwierdzi"a Rapsodia. - My%lisz, &e%my ich przekonali? - Na pewno wielu. Inni przekonaj# si$ jutro. Ale niektórzy b$-
46 Nigdy si$ nie uda.
- Nie poddawaj si$, ksi$&niczko. Spróbuj jeszcze raz. Rapsodia odwróci"a si$ do u%miechni$tego olbrzyma. - Nie rozumiesz. Te ku(nie s# gigantyczne. Nawet przez tydzie) nie zgromadziliby%my do%' paliwa, &eby zacz$"y topi' lód, nie mówi#c o stali. - Nie musz# niczego topi' - t"umaczy" cierpliwie Achmed. - Wystarczy, &e ogrzej# powietrze. Widz$, &e czar ciep"a zaczyna dzia"a'. Poza tym, je%li wrócisz pami$ci# do swojego ognistego chrztu i skupisz si$ nale&ycie, wytworzysz &ar, który Bolgowie wezm# za mój oddech, - Gdyby poczuli twój prawdziwy oddech, poddaliby si$ w mgnieniu oka - wtr#ci"a Jo, próbuj#c rozpali' miechami niewielkie ognisko, przygotowane wcze%niej przez towarzyszy. - Powinni%my tu dorzuci' troch$ cuchn#cego drzewa. Grunthor w zamy%leniu potar" brod$. - Mo&e to niez"y pomys", panie. - Nie tym razem, ale dzi$kuj$ za propozycj$, Jo – powiedzia" Achmed i rzuci" do Pie%niarki: - No dalej, ju& prawie ranek. Rapsodia popatrzy"a w gór$ na olbrzymie miechy, zapad"e i pe"ne dziur. Ku(nie znajdowa"y si$ g"$boko w trzewiach góry. Prowadzi"y do nich ciemne, niebezpieczne korytarze. Gdy szli tamt$dy, osypywa" si$ na nich gruz. Widok podziemnych warsztatów zapiera" dech w piersiach. Do ich obs"ugi i konserwacji trzeba by"o tysi#ca - 185 -
ludzi pracuj#cych dzie) i noc. Przy ha"dzie w$gla, wokó" której le&a"y rozrzucone "opaty, kilofy i wiadra do transportowania opa"u, zobaczyli szkielety robotników schwytanych w pu"apk$, kiedy gór$ Gwylliama zdobyli Firbolgowie. Achmed stwierdzi", a Grunthor potwierdzi", &e zabitymi s# ro%li m$&czy(ni o szerokich barach i pot$&nych klatkach piersiowych - Nainowie. Ich ko%ci u&yto jako pierwszego paliwa, a Rapsodia za%piewa"a pie%) &a"obn# o czterysta lat za pó(no. Teraz wzi$"a g"$boki oddech i skupi"a si$, oczyszczaj#c umys" z w#tpliwo%ci, które j# dr$czy"y, odk#d zacz$li podbój Canrif. Wezwa"a ogie) p"on#cy w jej duszy i dostroi"a si$ do jego tonacji. Nuci"a z otwartymi ustami, a& muzyka wype"ni"a olbrzymi# pieczar$. P"omienie z rykiem obudzi"y si$ do &ycia, o%wietli"y jej twarz. Rozgrzany materia" koszuli omal si$ nie zapali". Jak przez mg"$ us"ysza"a pokrzykiwania Grunthora i Jo, którzy zacz$li d#' w dziurawe miechy. Ich skrzypienie do"#czy"o do kakofonii d(wi$ków wype"niaj#cych wn$trze góry. Rapsodia odci$"a si$ od zewn$trznych ha"asów i skoncentrowa"a na palenisku. Huk ognia wkrótce zag"uszy" wszelkie odg"osy. Rozproszy" j# zgrzyt krat. Zachwia"a si$, ale podtrzyma"y j# silne r$ce, chroni#c przed wpadni$ciem do piekielnej otch"ani. Znowu rozleg"y si$ okrzyki towarzyszy, lecz tym razem brzmia"o w nich podniecenie. - Wystarczy. Zamknij przewody - poleci" Achmed Grunthorowi. - Nie chcemy, &eby przyzwyczaili si$ do ciep"a. Nie teraz. Jeszcze przez kilka tygodni b$dzie zima. - Poklepa" Rapsodi$ po ramieniu. - Uda"o ci si$. Pie%niarka skin$"a g"ow#, "api#c oddech. - Tak. Mo&e kiedy% mi wybacz#. Nie jestem pewna, czy samasobie wybacz$.
na Hraggle'a, który najpierw grozi" kobiecie Gurrna, a teraz trzyma" pod pach# ich wrzeszcz#cego syna. Gurrn odci#gn#" przera&on# matk$. Wiedzia", &e naczelnik zadowoli si$ &ywno%ci# i zostawi dzieciaka, chyba &e b$dzie chcia" okaza' wyj#tkowe okrucie)stwo. Nag"e Hraggle pu%ci" ch"opca, chwyci" si$ za gard"o i znieruchomia". W#ska czerwona kreska przecinaj#ca jego szyj$ b"yskawicznie si$ powi$ksza"a. Po chwili pad" bez &ycia na ziemi$. Za trupem Gurm dostrzeg" b"yszcz#ce oczy i niewyra(n# sylwetk$ zlewaj#c# si$ z ciemno%ci#. - Jutro. - Suchy g"os zabrzmia" jak g"os samej %mierci. Posta' rozp"yn$"a si$ w mroku. Cz"onkowie klanu jeszcze d"ugo wpatrywali si$ w g"#b tunelu.
Dziesi#tego dnia o %wicie Firbolgowie zacz$li si$ gromadzi' na skalnych wyst$pach. Achmed nie okre%li" dok"adnie czasu spotkania, wiec schodzili si$ przez ca"y dzie): Oczy, Pazury i Brzuchy, plemiona z gór, które stanowi"y barier$ broni#c# dost$pu do krainy Bolgów. Zza kanionu, który oddziela" ich ziemie od Canrif, zgromadzenie obserwowa"y plemiona i klany zamieszkuj#ce Wrzosowisko i Ukryte Królestwo. Ich ciekawo%' by"a uzasadniona. Firbolgowie wiedzieli, &e to kwestia czasu, kiedy nowy w"adca równie& do nich skieruje wezwanie. Gdy zachodz#ce s"o)ce dotkn$"o najwy&szych turni, w t"umie zapad"a cisza. Przez ca"y dzie) panowa"a wrzawa, dochodzi"o do k"ótni o najlepsze miejsca. Niepewno%', kiedy zjawi si$ król, jeszcze pot$gowa"a napi$cie. Cisza by"a wymuszona; Rapsodia stan$"a u wylotu tunelu prowadz#cego na pó"k$, z której Achmed zamierza" przemówi', i zacz$"a szepta' jej nazw$. S"owo poszybowa"o ku wierzcho"kom, odbi"o si$ echem od skalnych %cian, uciszy"o harmider panuj#cy w dole. Achmed u%miechn#" si$ zadowolony. Wygl#da"o na to, &e przybyli prawie wszyscy Bolgowie. W oczy rzuca"a si$ nieobecno%' Górskich Oczu, najbardziej krwio&erczych mieszka)ców gór. Grunthor przewidywa", &e wycofaj# si$ w g"#b Ukrytego Królestwa, poczekaj#, a& zapanuje pokój, i dopiero wtedy zaatakuj#. Jego domys" okaza" si$ s"uszny. Nie pojawi" si$ &aden cz"onek klanu. Achmed powiód" wzrokiem po t"umach. Z urwisk, pó"ek i ska" spogl#da"o na niego trzydzie%ci tysi$cy ludzi. Cz$%' zebra"a si$ u podnó&a góry, na dnie rozpadliny, której %ciany si$ga"y na wysoko%' tysi#ca "okci. Na ten widok ogarn#" go niepokój, jak przed wej%ciem do gnia-
Gurrn ba" si$ Nocnego Cz"owieka bardziej ni& Hraggle'a, cho' ten sta" przed nim. Naczelnik klanu Krwawych K"ów rz#dzi" tward# r$k#. Prze&y" najazdy &o"nierzy z Rolandii i mia" nawet z"amany miecz jako trofeum. By" najpot$&niejszym Bolgiem na zachodniej turni, zwanej Grivven. Nie przestraszy" si$ Nocnego Cz"owieka, nawet kiedy z wn$trza ziemi dotar" jego g"os i oddech. Gurrn gotowa" si$ teraz z bezsilnej w%ciek"o%ci, bo Hraggle rabowa" zapasy, które mia"y wystarczy' dla ca"ego rodu na zimowe miesi#ce, kiedy trudno co% upolowa'. Pozostali cz"onkowie klanu Krwawych K"ów te& "ypali spode "ba - 186 -
zda skorpionów. Zewsz#d patrzyli na niego przedstawiciele bardzo starej rasy prawie ludzi z domieszk# krwi wszelkich ludów, z którymi kiedykolwiek mieli styczno%'. By"o w nich osobliwe pi$kno, a deformacje, budz#ce w innych groz$, s"u&y"y przetrwaniu. W ca"ym %wiecie nie widzia" populacji równie "atwo przystosowuj#cej si$ do otoczenia. Adaptowali si$ do ka&dych warunków, mogli &y' wsz$dzie. Poczu" si$ jak w stadzie wilków. By" jednym z nich. Naczelnicy plemion siedzieli na najwy&szych wzniesieniach, &eby lepiej widzie', jak trac# w"adz$. Wszyscy obecni nosili na twarzach lub r$kach znaki klanowe. Krwawe Pazury, K"y, Niewidzialni !owcy i inni mieli wypalone na skórze swoje pochodzenie. Za ubrania i jednocze%nie zbroje s"u&y"y im pozszywane skóry. Nawet m"odzi wi$ksz# wag$ przyk"adali do bezpiecze)stwa ni& wygl#du czy komfortu, cho' by"o ono raczej iluzoryczne. Prymitywne stroje nie chroni"y nawet przed wiatrem. W pewnym momencie us"ysza", &e stoj#ca za nim Pie%niarka gwa"townie wci#ga powietrze, i od razu zrozumia" dlaczego. Dzieci ustawiono z przodu, na kraw$dziach wyst$pów, jakby przygotowano je na ofiary. Rapsodia przygryz"a warg$, ale po chwili na jej twarzy pojawi" si$ u%miech. Achmed poszed" za jej wzrokiem, ciekawy, co spowodowa"o nag"# zmian$. Nie by" zaskoczony, kiedy stwierdzi", &e Pie%niarka u%miecha si$ do malców, szczerz#cych si$ do niej paskudnie. Mimo wszystko lubi" w niej t$ s"abo%' do dzieci, cho' czasami mog"a sprowadzi' na nich k"opoty. Zobaczy", &e Grunthor jest ju& na miejscu. Wzi#" g"$boki oddech. Od momentu wezwania przez sze%' dni 'wiczy" z Rapsodi# przemow$ do nowych poddanych. Skomponowana jak symfonia, z uwertur# i poszczególnymi cz$%ciami, prawie od pocz#tku narasta"a ku grzmi#cemu fina"owi Po"#czywszy jego wyczucie rytmów j$zyka bolga)skiego z jej talentami muzycznymi, stworzyli apel, który mia" zapobiec krwawemu powstaniu. Spojrza" na czekaj#cych Firbolgów. - Jestem waszym nowym królem. Mieszkacie we wn$trzu góry, a teraz ja ni# rz#dz$, wkrótce za% podporz#dkuj$ sobie Wrzosowisko, kanion i Ukryte Królestwo. Ylorc stanie si$ pot$&ne jak nigdy przedtem. Nie b$dziemy d"u&ej &y' pod butem Rolandii. Ryk, który wyrwa" si$ z niezliczonych garde", rozbrzmia" w kanionie, odbi" si$ echem od zboczy, przetoczy" nad Wrzosowiskiem, dotar" do najdalszych zak#tków gór. Tu i ówdzie z urwisk posypa"y si$ kamienie, wzbi" si$ kurz.
Achmed u%miechn#" si$ do siebie. Uwertur$ wykona" dobrze. Teraz przysz"a pora na pierwsz# cz$%', która mia"a wzmocni' echa nios#ce si$ po w#wozie. - Jeste%cie tylko odpryskami z"amanej ko%ci, która sprawia wam ból, kiedy idziecie. Przy"#czcie si$ do mnie, a razem utworzymy krocz#c# gór$. Nie b$d$ takim w"adc# jak mój poprzednik ani jednym z dawnych wielkich wojowników. Obudzimy Ylorc do &ycia, a wrogowie przyjd# tu na naszych warunkach. Czy kto% odmawia mi korony? Wiedzia", w któr# stron$ patrzy'. Przez ca"e popo"udnie pods"uchiwali, o czym rozmawiaj# Bolgowie. Niejaki Janthir !amacz Ko%ci, naczelnik Pazurów, który twierdzi", &e pochodzi z rodu Gwyl-liama, uwa&a" si$ za imperatora Z$bów. Wiele klanów zna"o dobrze jego imi$, s"ysza"o o jego okrucie)stwie i dzy w"adzy. Nale&a"o oczekiwa', &e kwesti# honoru b$dzie dla niego przeciwstawienie si$ samozwa)cowi. Janthir wybra" sobie dobrze os"oni$te miejsce mi$dzy dwoma pot$&nymi g"azami, &eby w razie czego uskoczy' przed gradem strza". S"ysz#c wyzwanie, doby" ci$&kiego antycznego miecza i z dzikim wrzaskiem wyskoczy" zza ska". Uniós" bro) nad g"ow$. Klinga zal%ni"a w blasku ognisk rozpalonych w kanionie. - Ja jestem królem Z$bów! I wydusz$ z ciebie ognisty albo lodowaty oddech, uzurpatorze! Jeszcze tej nocy po"kn$ twoje oczy! Uwaga zebranych przenios"a si$ na pretendenta o du&o mniej imponuj#cej posturze. Zgodnie ze zwyczajem teraz by"a jego kolej na che"pliwe pogró&ki. Achmed u%miechn#" si$ pob"a&liwie. -Masz silne barki. Je%li oka&esz si$ co% wart, mo&e wezm$ ci$ na naczelnika. Twoje terytorium ju& zaj#"em. Przysi$gnij mi lojalno%', a pozwol$ ci odwo"a' gro(b$. Odpowiedzia" mu ryk w%ciek"o%ci. Stek obelg wzbi" si$ ku turniom i nocnemu niebu. Drak wyczu", &e stoj#ca za nim w cieniu Rapsodia dr&y. - Jak chcesz - powiedzia" cierpliwie, ze spokojem. – Da"em ci szans$, ale nawet ja nie potrafi$ uchroni' g"upca przed samym sob#. Powiedzia"em ci, &e ja rz#dz$ t# gór#, a ona mnie s"ucha. Przekonaj si$, &e mówi$ prawd$. Bolgowie zamarli, kiedy jeden z dwóch pot$&nych g"azów wsta", wyrwa" ci$&ki miecz z r$ki oniemia"ego Janthira i zada" straszliwy cios. Nim zbiorowe westchnienie przesz"o w zduszony -okrzyk, g"owa Lamacza Ko%ci potoczy"a si$ ze skalnego wyst$pu w przepa%'. Olbrzym, który go zabi", cisn#" bro) do kanionu i wróci" na swoje miejsce. Ca"e wydarzenie trwa"o ledwie chwil$. Achmed odczeka" stosowny moment i ponownie zwróci" si$ do - 187 -
zgromadzonych. Kto jeszcze chce rzuci' mi wyzwanie? Cisz$ przerywa"o jedynie zawodzenie wiatru i trzask p"omieni licznych ognisk. Dobrze. W takim razie s"uchajcie uwa&nie. Oto co zrobicie. Ka&dy klan przy%le mi pi$ciu najlepszych wojowników i po jednym dziecku razem z matk#. Wybra)cy zostan# naczelnikami i cz"onkami doborowej gwardii, otrzymaj# moje b"ogos"awie)stwo i wyszkolenie lepsze ni& &o"nierze Rolandii. Dzieci, które pomy%lnie przejd# sprawdzian, dostan# prezent Zastanówcie si$ dobrze, ale nie zwlekajcie. Macie trzy dni. Kto mnie nie pos"ucha, niech si$ strze&e. Zostanie odci$ty jak chora ko)czyna, a jego plemi$ wypalone niczym kikut... ogniem. Achmed przez d"ug# chwil$ z lekkim u%miechem patrzy" na zmartwia"ych Bolgów, po czym odwróci" si$ i znikn#" w tunelu. Po drodze wzi#" za rami$ roztrz$sion# Rapsodi$ i poprowadzi" j# w g"#b Canrif .
Saltar zamkn#" piek#ce oczy, kiedy poczu" na twarzy i ramionach ch"odn# mg"$. Odk#d us"ysza" o nowym królu i zgromadzeniu w kanionie pod Wrzosowiskiem, wiedzia", &e Duch wreszcie si$ zjawi. Co widzisz? G"os jak zawsze wdar" si$ do jego umys"u niczym intruz. - Jeszcze nic. Obraz nadal jest zamazany. Skup si$. Poszukaj na wietrze tego, który chodzi miedzy pr#dami powietrza. Saltar zacisn#" powieki i po"o&y" d"o) na piersi, ale obraz nie sta" si$ wyra(niejszy. - Nic. Ale on przyjdzie.
Mo&e nie by"a to najpotworniejsza rzecz, jak# w &yciu widzia"am, ale na pewno niewiele jej brakuje do tego miana. Grunthor zrobi" ura&on# min$. - O czym ty mówisz? Wszystko posz"o %wietnie. Nie pola"a si$ krew, a Bolgowie w"a%nie wybieraj# dowódców. Rano mo&emy zacz#' szkolenie. Co znaczy okre%lenie „najpotworniejsza"? -Janthir chyba nie zgodzi"by si$ z twoim stwierdzeniem, &e nie pola"a si$ krew - powiedzia"a Rapsodia, która razem z Jo zwija"a banda&e i szykowa"a zestawy pierwszej pomocy. - Mo&liwe, ale nie s#dz$, by dobrze go by"o s"ycha' z dna ka nionu. - Nie rozumiem, dlaczego nie pozwolili%cie mi pój%' ze sob# poskar&y"a si$ Jo. - Zdaje si$, &e by"a niez"a zabawa. Rapsodia ju& mia"a jej odpowiedzie', ale si$ rozmy%li"a. Achmed i Grunthor cieszyli si$ ze zwyci$stwa. Nie chcia"a psu' im nastroju. - Kiedy zajmiemy Wrzosowisko? Drak podniós" wzrok znad mapy. - Za dwa tygodnie b$dziemy gotowi do przej$cia Wrzosowiska i granicz#cej z nim cz$%ci Ukrytego Królestwa. W sam# por$, &eby stworzy' jednolity front przed Wiosennym Czyszczeniem. Do%wiadczenie, jakiego przy okazji nabierze armia, u"atwi nam przy"#czenie ostatnich terytoriów. Rapsodia tylko pokiwa"a g"ow#.
Podniecenie w g"osie Draka, tak do niego niepodobne, sprawi"o, &e rzuci"a wszystkie zaj$cia i posz"a zobaczy' jego najnowsze odkrycie. Nie mog"a jednak odp$dzi' dr$cz#cej my%li, &e rano zjawi# si$ rekruci, a oni jeszcze nie s# gotowi na ich przyj$cie. - Robi$ to po raz ostatni, Achmedzie - uprzedzi"a, ostro&nie st# paj#c po nierównej posadzce. W g"owie jej wirowa"o. Wn$trze fortecy Gwylliama przywo"ywa"o za du&o wspomnie) z korzenia Wielkiego Drzewa. - Musze przygotowa' kwatery. Drak si$ za%mia". - Dobrze, je%li nie chcesz zobaczy' wielkiej sali, mo&emy wr#... - Znalaz"e% wielk# sale?! - wykrzykn$"a, otwieraj#c oczy. -I mo&e co% jeszcze, ale skoro musisz... Z"apa"a go za r$k$. - Poka& mi j#. Reszta mo&e zaczeka'. - Tak przypuszcza"em. Chod(my. Rapsodia niemal zacz$"a biec. Coraz wy&szy i szerszy tunel doprowadzi" ich do du&ego przedpokoju, na którego marmurowych %cianach zachowa"y si$ fragmenty z"oce). Achmed zatrzyma" si$ przed wielkimi podwójnymi drzwiami z kutego z"ota, a raczej przed tym, co z nich zosta"o. Po"owa, która nadal tkwi"a we framudze, by"a prawie wbita w -%cian$, niczym przez silny podmuch wichru. Drugiej cz$%ci brakowa"o. - Wielka sala - oznajmi" Drak, wykonuj#c r$k# obszerny gest. Rapsodia przekroczy"a zwa" pokruszonego bazaltu i ujrza"a
47 Nie otwieraj oczu. Jeste%my prawie na miejscu.
- 188 -
okr#g"# komnat$ o rozmiarach proporcjonalnych do reszty Can-rif. Wzd"u& bia"ych kamiennych %cian sta"y kolumny z czarnego marmuru o niebieskawym odcieniu. Kopulaste sklepienie, pop$kane i "uszcz#ce si$ z farby, mia"o kolor nieba. Osadzono w nim tafle przezroczystego szk"a, przez które wpada"o do wn$trza dzienne %wiat"o. Rapsodia dostrzeg"a w górze skrawek prawdziwego nieba i zarys gór. Domy%li"a si$, &e pomieszczenie wykuto w skale, blisko wierzcho"ka jednej z turni. Pod"og$, teraz zas"an# gruzem, wy"o&ono p"ytami kolorowego marmuru, tworz#c obrazy planety, s"o)ca, ksi$&yca i du&ej gwiazdy. Rapsodi$ przebieg" dreszcz. To by"a Seren. - Aria - wyszepta"a. , Je%li potrafisz odszuka' na niebie swoj# gwiazd$, nigdy si$ nie zgubisz, nigdy" - przypomnia"a sobie s"owa matki. Prze"kn$"a "zy. Kto% siln# d"oni# chwyci" j# za rami$. -Co si$ sta"o? Potrz#sn$"a g"ow# i zrobi"a krok w g"#b sali. W jej drugim ko)cu, na podwy&szeniu, sta"y dwa trony z takiego samego g"adkiego marmuru jak kolumny. Por$cze i oparcia by"y z"ocone, na siedziskach le&a"y stare poduszki pokryte warstw# kurzu, gruzu i farby sypi#cej si$ z sufitu. Po%rodku symbolu Seren, w miejscu gdzie kiedy% znajdowa"y si$ ma"e drzwiczki, zia"a dziura. Rapsodia schyli"a si$ i zajrza"a w otwór. Zobaczy"a d"ugi, g"$boki walec z krat# na dnie. Sadz#c po wygl#dzie, niegdy% cz$sto p"on#" w nim ogie). Na kracie le&a"y od"amki szk"a; reszta dawno si$ stopi"a. Po umieszczonych nad ni# lustrach zosta"o kilka okr#g"ych metalowych ram. - Widzia"am rysunki w bibliotece. To urz#dzenie wynalaz" Gwylliam, &eby ogrza' pod"og$ wielkiej sali. Jednocze%nie blask ognia odbija" si$ od sufitu, co dawa"o z"udzenie wschodów s"o)ca, zmieniaj#cych si$ w ci#gu dnia kolorów nieba i zachodów, kiedy p"omienie gas"y z nadej%ciem nocy. Sklepienie kaza" wy"o&y' kryszta"ami, &eby przypomina"y gwiazdy. Podobno migota"y, kiedy pada"y na nie ostatnie promienie %wiat"a. Efekty zale&a"y od obrotu Ziemi. Chcia"abym to zobaczy'. - Zobaczysz - powiedzia" Achmed. - Musz$ zajrze' do tego r$ kopisu, kiedy wrócimy. By"a w nim jaka% wzmianka o kolumnach? Jest ich po jednej na ka&d# godzin$ dnia. Rapsodia pokiwa"a g"ow# i otrzepa"a kurz z r#k. - Bezpo%rednio nad t# cz$%ci# Canrif powinno si$ znajdowa' ob serwatorium astronomiczne. W wierzcho"ku której% z najwy&szych turni urz#dzono pokój z niedu&ym teleskopem. Wchodzi"o si$ do niego z jakiego% pomieszczenia na ty"ach wielkiej sali. - Wskaza"a
drzwi za dwiema kolumnami. - Je%li kiedy% by"a tam klatka schodowa, teraz zosta"o z niej ru mowisko - stwierdzi" Achmed. - Musimy umie%ci' j# na naszej li %cie rzeczy do odbudowania. Podszed" do tronów, omijaj#c najwi$ksze sterty gruzu. Rapsodia ruszy"a w jego %lady. Gdy nast#pi"a na marmurowe s"o)ce, w sali nagle zrobi"o si$ ciep"o. Poczu"a lekki zawrót g"owy. - Achmedzie! - zawo"a"a, ale z jej gard"a wydoby" si$ s"aby szept. Drak nie us"ysza". Sta" odwrócony do niej plecami. Pokój si$ zako"ysa", a po skórze przesz"o jej mrowienie. Fizyczne doznanie ca"kowicie j# zaskoczy"o, zupe"nie nie mia"o sensu. To by"a dza. Czyje% d"onie obj$"y j# w talii, po czym wolno zacz$"y sun#' w gór$ ku piersiom. - Achmedzie! Pomocy! S"ysza"a w"asny g"os, jakby dobiega" z daleka. *wiat pociemnia", zrobi"o si$ jeszcze cieplej. Nagle stwierdzi"a, &e osuwa si$ na pod"og$, podtrzymywana przez niewidzialne r$ce. Powietrze zamkn$"o si$ wokó" niej, natarczywie pieszcz#c cia"o. Czu"a, &e co% zadziera jej koszul$. Usi"owa"a walczy', wróci' do tera(niejszo%ci, ale by"a to przegrana bitwa. Cho' umys" protestowa" przeciwko "amaniu woli, zwyci$&y"a pot$&niejsza si"a, zwi#zana z wiedz# o czasie. Oszo"omiona Rapsodia uleg"a emocjom osoby, której histori$ prze&ywa"a na nowo. Ogarn$"a j# nami$tno%', silne podanie, a chwil$ pó(niej gniew, wr$cz dzika furia. Wizja znikn$"a równie nagle, jak si$ pojawi"a. Pie%niarka oprzytomnia"a. Nad ni# sta" Achmed. - Dobrze si$ czujesz? - zapyta", wyci#gaj#c r$k$. Pomóg" jej wsta'. - Mam tego do%' - stwierdzi"a, otrzepuj#c si$ z kurzu i popra wiaj#c w"osy. Koszula by"a wetkni$ta w spodnie. - Wol$ nie pozna wa' przesz"o%ci a& tak dok"adnie, dzi$kuj$. - Co widzia"a%? Rumieniec na twarzy Rapsodii przybra" ciemniejsz# barw$. - Nic. Raczej czu"am. - Co? To mo&e by' wa&ne. - Drak powoli traci" cierpliwo%'. - Prawdopodobnie w"a%nie w tutaj Gwylliam i Anwyn... hm, konsumowali swój zwi#zek. Achmed si$ za%mia". - Szcz$%ciara. - S"ucham?! - Zak"opotanie przerodzi"o si$ we w%ciek"o%'. - Ciesz si$, &e nie ma tu Grunthora. Jeszcze d"ugo musia"aby% - 189 -
wys"uchiwa' komentarzy, cho' za ka&dym razem innych. - Pewnie tak. Czy to znaczy, &e nie wspomnisz ani s"owem o mojej przygodzie? - Mo&e. Pójdziemy teraz do sypialni? Rapsodia w pierwszym odruchu zacisn$"a w pi$%ci, ale szybkosi$ zreflektowa"a. .. - Czy&by% znalaz" królewskie komnaty? -Tak. Wypu%ci"a powietrze z p"uc. - Dobrze, lepiej st#d chod(my. Anwyn i Gwylliam strasznie d"ugo byli ma"&e)stwem. Wola"abym nie przebywa' w miejscu, gdzie spotykali si$ po odprawieniu wszystkich dworzan.
szcza gdybym mia"a %wiadomo%', &e nie nale&$ do tego rodu. Achmed u%miechn#" si$ i potrz#sn#" g"ow#. - Dobrze, &e do%wiadczenia z przesz"o%ci nie wp"yn$"y na twoj# postaw$ wobec uciech cielesnych, Rapsodio - rzuci" sar kastycznie. - Sadzisz, &e "ó&ko rozpad"o si$ ze staro%ci? - zapyta"a, ignoruj#c jego uwag$. Patrzy"a na kupk$ zbutwia"ych tkanin, które dawno temu chyba by"y po%ciel#, oraz na lec# obok niej p"yt$, identyczn# jak wezg"owie, z takiego samego czarnego marmuru o niebieskawym odcieniu i srebrnym &y"kowaniu jak kolumny w wielkiej sali. Drak si$ za%mia". - Pewnie tak, skoro uwa&asz, &e jest ma"o prawdopodobne, by stan$"o w ogniu podczas mi"osnych zmaga). Dlaczego pytasz? Pie%niarka nie odpowiedzia"a, tylko zacz$"a nuci' jak zawsze, kiedy usi"owa"a si$ skupi'. Po chwili spojrza"a na towarzysza. - Czujesz co% dziwnego? Po chwili koncentracji Drak potrz#sn#" g"ow#: - Nie. A co ty odbierasz? Rapsodia opu%ci"a wzrok. - My%l$, &e to krew. Po twarzy Achmeda przemkn#" ponury wyraz, ale g"os si$ nie zmieni". - Nic nie czuj$. - Chcesz, &ebym spróbowa"a? W takim razie ustalmy, &e je%li zacznie dzia' si$ co% niedobrego i nie b$d$ mog"a wyj%' z transu, przyst#pisz do dzia"ania., - Mog$ ci$ st#d wynie%', ale nie jestem pewny, czy to pomo&e. - Lepiej mnie wywlecz. Wiesz, jak nienawidz$ by' noszona. -Dobrze. Rapsodia zamkn$"a oczy i zaintonowa"a t$ sam# melodi$, któr# nuci"a w muzeum cymria)skim, kiedy chcia"a si$ czego% dowiedzie' o w"a%cicielu pier%cienia. Po chwili w jej umy%le uformowa" si$ obraz: na "o&u le&a" m$&czyzna z wykr$con# szyj#, obok niego siedzia" z twarz# ukryt# w d"oniach siwobrody cz"owiek w z"otej szacie. Wtedy zacz$"a odbiera' silne emocje: ból, gniew, poczucie winy, osamotnienia i zdrady. Obla" j# zimny pot. Serce dudni"o g"ucho w klatce piersiowej, ledwo mog"a oddycha' z &alu. Czym pr$dzej otworzy"a oczy -Musimy st#d wyj%'. Nie wiem, co tu si$ wydarzy"o, ale nic dziwnego, &e wsz$dzie panuje atmosfera rozk"adu. Gwa"towny, nami$tny
Zdaje si$, &e sypialnia Gwylliama i Anwyn jest miejscem, gdzie nie gro ci prze&ycia takie jak w wielkiej sali. Rapsodia musia"a przyzna' racj$ Achmedowi. Komnata, odpowiadaj#ca proporcjami reszcie Canrif, zosta"a podzielona na dwa pokoje, oba wystawnie urz#dzone, ale nieprzytulne. W jednej cz$%ci wyciosano w skale ozdobny kominek z pó"k#. *wietliki i znajduj#ce si$ nad nimi "ukowate okno z takimi samymi grubymi szybami jak otwory w suficie wielkiej sali wychodzi"y na stepy ci#gn#ce si$ a& do równiny Krevensfield. Kamienny relief nad kominkiem przedstawia" herb rodowy. Na pierwszym planie lew i gryf sta"y naprzeciwko siebie na tylnych "apach, a nad ich g"owami %wieci"a gwiazda. W tle widnia"a Ziemia, któr# na wylot przewierca"y korzenie d$bu. Rapsodia od razu go pozna"a. Identyczny znak by" wybity na wszystkich sere)skich monetach. - Nic dziwnego, &e nie mogli ze sob# wytrzyma' - stwierdzi"a. -Tak? Dlaczego? Wskaza"a p"askorze(b$. - Umieszczenie symbolu dawnej w"adzy na wprost ma"&e)skiego "o&a %wiadczy, &e Gwylliam nie darzy" zbytnim szacunkiem dziedzictwa Anwyn. I niezbyt mu zale&a"o na jej dobrym samopoczuciu. ' - Nad kominkiem w s#siednim pokoju jest jej herb, smok na kraw$dzi %wiata. - Tak czy inaczej, gdyby dzielili "o&e, które% z nich musia"oby patrzy' na dowód przewagi wspó"ma"&onka. Prawdopodobnie wiec nie sypiali ze sob#. Gdybym by"a zazdrosn# pó"smoczyc# i nie czu"a si$ zbyt dobrze w ludzkiej postaci, nie chcia"abym co noc le&e' pod spoconym Gwylliamem i jednocze%nie podziwia' jego herb, zw"a- 190 -
seks na pod"odze wielkiej sali, %mier' w królewskim "o&u, trup króla w bibliotece... Ci ludzie byli potworami. To nie Firbolgowiedoprowadzili Canrif do upadku, lecz Cymrianie. Achmed si$ roze%mia". - Tyle mog"em ci od razu powiedzie'. Ale chc$, &eby% zobaczy"a jeszcze co%, zanim sobie pójdziemy.
Drak wybuchn#" %miechem. - Skorzystaj ze swoich umiej$tno%ci Mo&e odkryjesz, do czego to s"u&y"o. -Dobrze. Rapsodia zamkn$"a oczy i odnalaz"a w"a%ciw# tonacje. Chwile pó(niej zrobi"a si$ czerwona jak piwonia. - O bogowie! Ale& jestem g"upia! Nie wiedzia"am, &e takie rze czy buduje si$ w domach. - Nie wstyd( si$. S#dz#c po tym, czego do tej pory dowiedzie li%my si$ o tych ludziach, taki tron by"by dla nich najw"a%ciwszy. Zapewne ju& si$ domy%li"a%, &e ten zbiornik to wanna. Rapsodia wzruszy"a ramionami. - Zawsze k#pa"am si$ w metalowej balii przy kominku, w stru mieniu albo w publicznych "a(niach. Nigdy nie widzia"am tak du &ej wanny, w dodatku sze%ciok#tnej. - Có&, Gwylliam mia" sk"onno%' do przesady. Gdy co% mu si$ podoba"o, na przyk"ad g"upie powitanie czy forma sze%ciok#ta, wykorzystywa" je wsz$dzie, gdzie si$ da"o. Im wi$cej dowiaduj$ si$ o Cymrianach, tym mniej mi imponuj#. Rapsodia poci#gn$"a za "a)cuch. Do sedesu wpad"y suche p"atki rdzy. - Kiedy% lecia"a tu woda? - Tak, i znowu b$dzie, gdy tylko rozpracuj$ system kanalizacyj ny. Na razie ta sprawa nie jest najwa&niejsza. Zbiorniki s# pe"ne, wiec mamy co pi'. Reszta musi poczeka', a& opanujemy wszystkie terytoria i wiosn# rozprawimy si$ z Rolandi#. Oczy mu b"yszcza"y jak zawsze, kiedy mówi" o planach na przysz"o%'. Czu"o si$, &e Achmed ma dalekosi$&ne cele i wielkie ambicje. Wygl#da"o na to, &e ju& znalaz" sobie miejsce w &yciu, drugi dom. Jak&e mu zazdro%ci"a.
W komnacie Anwyn, równie ogromnej i pustej jak sypialnia Gwylliama, wezg"owie by"o wykute ze z"ota i przytwierdzone do %ciany. Drugiej p"yty brakowa"o. Pewnie zrabowali j# naje(d(cy po ucieczce Cymrian. Z pó"ki nad kominkiem zesz"o prawie ca"e z"ocenie. Rapsodia popatrzy"a na kamienny relief z siedz#cym na kraw$dzi %wiata smokiem o przera&aj#cych oczach i nagle poczu"a ogromn# t$sknot$ za domem, rodzin# i dawnym &yciem. Co ja tutaj robi$? - my%la"a z rozpacz#. Gdybym wiedzia"a, &e trafi$ do tego miejsca nawiedzanego przez koszmary, wola"abym odda' si$ Michaelowi, zamiast opuszcza' Serendair. - Przesta) si$ nad sob# u&ala' - powiedzia" Achmed. D"o) trzy ma" na klamce nast$pnych drzwi. - Co? Sk#d wiedzia"e%, o czym my%l$? - Za ka&dym razem masz t$ sam# nieszcz$%liw# min$. Odk#d przesz"a% przez ogie), mo&na ci$ przejrze' na wylot. Cho' prawd$ mówi#c, zawsze tak by"o. Spójrz na to. Gdy podesz"a do drzwi, jej oczom ukaza" si$ pokój, jakiego jeszcze nigdy nie widzia"a. Pod"oga by"a wy"o&ona ma"ymi p"ytkami niebieskiego marmuru. Na wprost wej%cia znajdowa"o si$ ogromne sze%ciok#tne naczynie, podobne do basenu fontanny, do którego bieg"y po %cianie skorodowane rury zako)czone rynienk#. Obok sta" osobliwy marmurowy tron, równie& po"#czony z rurami. Wysokie proste oparcie by"o zrobione z tego samego l%ni#cego metalu co system wentylacyjny. Z góry zwisa" "a)cuch. Po siedzisku zosta"a jedynie dziura, a u podstawy krzes"a otwiera" si$ w#ski tunel, nie wi$kszy od lisiej nory, i kawa"ek dalej znika" w %cianie. - Dziwne - mrukn$"a Rapsodia. - Do czego, u licha, potrzebo wali takich urz#dze)? - Jak s#dzisz, co to za pomieszczenie? - zapyta" Achmed, skrywaj#c u%miech. - Nie wiem. Widz$ tu jak#% fontann$ i tron, chyba niezbyt wy godny.
48 - 191 -
Nast$pnego dnia stawili si$ Bolgowie z Z$bów, cz"onkowie
Olbrzym najwyra(niej t$skni" za swoim dawnym zaj$ciem, bo z rado%ci# przyj#" na siebie nowe obowi#zki. Rapsodi$ nieraz budzi" tupot maszeruj#cych oddzia"ów i wy%piewywane na ca"e gard"o spro%ne piosenki &o"nierskie. Grzmi#cy bas Grunthora, któremu odpowiada" ochryp"y rechot nowego wojska Firbolgów, przydawa" surrealizmu koszmarnej egzystencji w Ylorc. Na pro%b$ Pie%niarki Achmed zamkn#" korytarze wokó" wielkiej sali oraz pokojów, które Gwylliam przeznaczy" dla swojego dworu. Rapsodia i Jo dosta"y sypialnie naprzeciwko siebie, niedaleko komnat nowego króla, dzie) i noc strze&onych przez najbardziej rozgarni$tych i godnych zaufania rekrutów Grunthora. On sam równie& mia" tam swoj# kwater$, ale postanowi" zamieszka' w koszarach. Drak wydawa" si$ zadowolony z tempa i rezultatów szkolenia. Fortecy nada" now# nazw$ Kocio", g"ównie ze wzgl$du na znowu dzia"aj#ce ku(nie. Do podtrzymywania ognia w ogromnym piecu wyznaczy" tysi#c Bolgów, poniewa& za bardzo wa&ne zadanie uzna" wyrób mieczy. Bro) nie tylko mia"a s"u&y' &o"nierzom do 'wicze), ale w przysz"o%ci sta' si$ (ród"em dochodów nowego pa)stwa. Sam mia" du&y talent konstruktorski. Ju& wcze%niej wynalaz" cwellan i tak przerobi" arsena" swój i Grunthora, &e razem stanowili zespól nie do pokonania. W pokoju narad ustawi" cztery du&e tablice z rozpi$tego na ramach brezentu i napisa" na nich: „Bro)", „Klany (nie zjednoczone)", ,.Infrastruktura",„Inne sprawy". - Niektóre klany z Wrzosowiska i z obrze&y Ukrytego Króle stwa ju& si$ do nas zg"osi"y z w"asnej woli - oznajmi", skre%laj#c z listy ich nazwy. - Nie spodziewam si$ &adnych k"opotów ze zwerbowaniem pozosta"ych, gdy tylko moje wojsko b$dzie mia"o okazj$ z nimi porozmawia' - doda" Grunthor. Rapsodia zadr&a"a. Entuzjazm oraz liczebno%' armii ros"y z ka&dym dniem. Achmed pokiwa" g"ow#. - Razem to b$dzie jakie% siedemdziesi#t procent ludno%ci. Po Wiosennym Czyszczeniu zajmiemy si$ reszt# Ukrytego Królestwa i Górskimi Oczami. - Kiedy b$d$ mog"a obejrze' winnice? - zapyta"a Rapsodia, przegl#daj#c notatki. - Im pr$dzej, tym lepiej. - Grunthor powinien oczy%ci' ten region... to znaczy przy"#czy', zanim wyruszysz z misj# dyplomatyczn# do Bethany. Olbrzym spochmurnia". -Nadal nie podoba mi si$ pomys", &eby% tam jecha"a, ksi$&
prawie siedmiuset klanów, ponad cztery tysi#ce "owców i dzieci. Jedne dr&a"y ze strachu, inne z podniecenia. Wraz z nimi przyby"o wielu ochotników, ciekawych nowego pana. Achmed wskaza" t"um, który wype"ni" ogromny dziedziniec twierdzy. -Popatrz na nich. Oto m$&czy(ni i kobiety, z pomoc# których odbudujemy Ylorc. W pewnym sensie ich osi#gni$cie b$dzie je szcze bardziej wiekopomne ni& dzie"o Cymrian. Rapsodia spojrza"a na morze rozgor#czkowanych twarzy. -Ostro&nie, Achmedzie, zaczynasz mówi' jak Gwylliam. Drak zmierzy" j# wzrokiem. -Mylisz si$. Wprawdzie obaj wzi$li%my na siebie rol$ rzemie%l nika, lecz ró&nica polega na tym, &e on widzia" cel w oszlifowaniu kamienia, a ja chc$ u&y' kamienia, &eby zaostrzy' narz$dzie. - Przykro mi, ale nie rozumiem twojej przeno%ni. Oczy Achmeda rozb"ys"y. - Dla Gwylliama celem samym w sobie by"o zbudowanie Canrif, ujarzmienie wrogiej góry dla w"asnego kaprysu. Robotnicy mieli jedynie pracowa', &eby urzeczywistni' jego wizj$. S"u&yli jako narz$dzia wyg"adzaj#ce ska"$. Moim celem jest nie tyle odbudowanie miasta, ile stworzenie narodu. Bolgowie s# st$pion# kling#, któr# trzeba naostrzy'. Kamieniem szlifierskim b$dzie ta górska forteca. Dzi$ki niej naucz# si$ wspólnie dzia"a', walczy' i budowa'. Zjednocz# si$ i dokonaj# post$pu. Zale&y mi naostrzejszej broni, a nie g"adszym kamieniu. Z oczu Rapsodia znikn#" sceptycyzm, a pojawi" si$ szczery podziw. - Ciekawy wywód. Tym bardziej &e niezale&nie od intencji ka mie) zyskuje kszta"t, a jednocze%nie bro) staje si$ ostrzejsza. -Tak. Rapsodia przenios"a wzrok na st"oczonych w dole Bolgów. Teraz wydali si$ jej wi$kszymi szcz$%ciarzami ni& przed chwil#. - Chyba w por$ si$ zjawi"e%. Mo&e historia nada"a tytu" Wizjo nera niew"a%ciwemu cz"owiekowi. Achmed si$ za%mia". - To si$ oka&e. Chod(my. Trzeba bra' si$ do pracy. Dzieci i matki od razu przekazano pod opiek$ Rapsodii. Wojowników zaprowadzono do starych koszar gwardii Po kilku miesi#cach szkolenia mieli sta' si$ waleczn# armi# pod dowództwem Grunthora. - 192 -
niczko, zw"aszcza sama. Rapsodia u%miechn$"a si$ do wielkoluda. - Wiem, Grunthorze, i doceniam twoj# trosk$, ale musimy naj pierw na drodze pokojowej spróbowa' po"o&y' kres corocznym masakrom. - Dlaczego? - Bo tak post$puj# ludzie. Chcemy, &eby Firbolgów uwa&ano za ludzi czy za potwory? - Prawd$ mówi#c, za jedno i za drugie - wtr#ci" król. Z drugiej strony sali dobieg"o g"$bokie westchnienie, a po nim g"uchy d(wi$k. Jo ju& na samym pocz#tku odmówi"a udzia"u w rozmowach o strukturze przysz"ego królestwa, o%wiadczaj#c, &e temat jest nudny i ona woli po'wiczy' rzucanie sztyletami. Grunthor ustawi" pod %cian# tarcz$ ze s"omy. Za&arte dyskusje cz$sto przerywa" huk no&y trafiaj#cych w cel. Zw"aszcza uwagi Achmeda zbiega"y si$ w czasie z tym charakterystycznym odg"osem. Teraz Drak u%miechn#" si$ lekko i podj#" wywód. -Bolgów trzeba wyposa&y' w kusze i miecze, których wykuwania w"a%nie si$ ucz#. Na handel b$dziemy produkowa' zakrzywione szable i to. Wzi#" ze sto"u jedn# z wielu p"acht pergaminu, które go za%ciela"y, i uniós" tak, &eby pozostali mogli zobaczy'. By" na niej narysowany nó& o zgi$tym jak rami$ w "okciu trójgraniastym ostrzu ze stali i r$koje%ci owini$tej skór#. - S# przydatne zarówno na otwartej przestrzeni, jak i w tune lach. Ostre i dlatego bardzo skuteczne w bezpo%rednich starciach wyja%ni". - W czasie lotu obracaj# si$ wokó" osi ci$&ko%ci i wbijaj# w cel lub tn# niemal w ka&dej pozycji. -I b$d# robione metod#, któr# mi rano pokazywa"e%? - zapyta"a Rapsodia. Podczas wizyty w ku(ni Achmed t"umaczy" jej cierpliwie zasad$ dzia"ania pot$&nych pras, które Gwylliam dopiero zacz#" budowa', kiedy zdobyto Canrif. Wtedy jednak by"a zbyt oszo"omiona, &eby s"ucha' jego wyk"adu. - Dopiero na trzecim etapie. Po zjednoczeniu kraju od Z$bów po zewn$trzn# granic$ Ukrytego Królestwa. Musisz wiedzie', &e minie wiele pokole), zanim Firbolgowie osi#gn# poziom cymria)sk"ch mistrzów, którzy dorównywali kunsztem wielkim lutnikom z twoich opowie%ci. Ka&da sztuka broni by"a tak starannie i pi$knie zrobiona, &e mo&na j# uwa&a' za dzie"o sztuki. Nam pomog# maszyny Gwylliama.
-Zdaje si$, &e planujesz d"ugo &y' - stwierdzi"a Rapsodia, u%miechaj#c si$ lekko. Achmed nie odwzajemni" u%miechu. - Wiecznie. Jak idzie szkolenie medyczne? - Lepiej by sz"o, gdybym mia"a odpowiednie zaplecze. Przewidzia"e% co% takiego? Drak wygrzeba" ze stosu kolejny zwój i po"o&y" przed Rapsodi#. Na rysunku, który sam wykona" i obja%ni" starannym drobnym pismem, widnia"y najwa&niejsze systemy góry, ku(nie, nowe miasto, które mia"o powsta' w miejscu Canrif. Jeden z ma"ych kwadracików by" oznaczony jako magazyn leków. Rapsodia uwa&nie obejrza"a schemat, %ci#gaj#c brwi. W ko)cu podnios"a wzrok na Achmeda. - Gdzie jest szpital? Gdzie hospicjum? Ju& o tym rozmawiali %my. Powiniene% przewidzie' je w planach. - Zrobi"em to. - Achmed si$gn#" po pergamin z"o&ony na czworo. Okaza"o si$, &e jest to mapa sztabowa. - Twoi podopieczni zajm# si$ udzielaniem natychmiastowej pomocy medycznej ju& na polu bitwy. Tylna stra& b$dzie ich os"ania', póki nie zostan# opatrzone najci$&sze rany, a potem ruszy dalej. - A co z rannymi? - Zabierzemy ich w drodze powrotnej. - Nie b#d( %mieszny - zdenerwowa"a si$ Rapsodia. - Nie mo& na zostawi' rannych bez opieki. Umr#. - Chyba musz$ ci przypomnie', &e to Firbolgowie. Nie s# przyzwyczajeni do cackania si$ z nimi, jak Lirinowie i ludzie, i wcale tego nie oczekuj#. - Nie mówi$ o nia)czeniu. Rannych trzeba przetransportowa' do miejsca, gdzie mog# otrzyma' pomoc. Próbuj$ ci wyja%ni', &e raczej umr# na polu, ni& si$ na to zgodz#. Rapsodia stara"a si$ zachowa' spokój. -To twoi przyszli poddani. Wci#& powtarzasz, &e nie s# potwo rami, tylko lud(mi i s# w stanie przywróci' Canrif dawn# %wiet no%'. Nie mo&esz mie' jednego i drugiego, Achmedzie. Je%li Bolgowie s# potworami, rzeczywi%cie powiniene% rz#dzi' nimi po swojemu, ale ja ci w tym nie pomog$.
- 193 -
Ju& si$ przekona"am, &e nie rozumiem ich mentalno%ci. Je%li natomiast s# lud(mi, prymitywnymi oczywi%cie i brutalnymi, ale dzie'mi Jednego Boga, Dawcy +ycia, maj# takie sama prawa jak oni, mi$dzy innymi do leczenia w chorobie i godnego umierania. Potrzebne jest wi$c odpowiednie zaplecze, nie tylko na okres wojny. W czasie pokoju ludzie te& choruj# i odnosz# rany, a starzy i chorzy potrzebuj# kogo%, kto si$ o nich zatroszczy. Wi$c jak? Ludzie czy potwory? Achmed si$ roze%mia". Zabawny i jednocze%nie wzruszaj#cy by" widok Rapsodii staj#cej w obronie Firbolgów. - A ile dok"adnie przestrzeni b$d# mnie kosztowali "ludzie"? - Du&o. Potrzebuj$ dwóch sal na szpital i jedn# na hospicjum, póki Wrzosowisko i Ukryte Królestwo nie zostan# podbite. Wskaza"a du&e pomieszczenia w koszarach. Drak si$ skrzywi". Pociesz si$, &e po zjednoczeniu królestwa b$dziesz móg" zabra' jedn# ze szpitalnych sal na kwatery dla &o"nierzy, a hospicjum mo&e dzieli' miejsce z sieroci)cem. - Chyba (le oceniasz liczb$ sierot. - Przysz"o mi do g"owy pewne rozwi#zanie. Je%li osobi%cie po b"ogos"awisz sieroty, uznasz je w ten sposób za wyj#tkowe. Klany zaczn# si$ o nie bi', zw"aszcza gdy z adopcj# b$dzie si$ wi#za' jaka% trwa"a korzy%'. - Achmed skin#" g"ow#, a Rapsodia si$ u%miechn$"a. - Widzisz? Staram si$ by' rozs#dna i praktyczna. - Bez w#tpienia. A teraz mam do ciebie jeszcze jedno pytanie. - S"ucham. - Czy w czekaj#cych nas bitwach mog$ liczy' na twój miecz i muzyczny talent, je%li zgodz$ si$ na kosztowne pomys"y z opiek# medyczn#? Rapsodia westchn$"a. Odk#d zacz$li planowanie; w tej kwestii nie mogli si$ porozumie'. Nie chcia"a mie' nic wspólnego z wojn#. By"a gotowa walczy' przeciwko tyranii lub z"u albo w obronie s"abych, lecz opór w niej budzi"a perspektywa rozlewu krwi, nawet Firbolgów, &eby tylko przej#' nad nimi w"adz$. Uzna"a jednak, &e cele Achmeda s# szlachetne, nawet je%li nie podobaj# si$ jej %rodki do ich osi#gni$cia. - Dobrze - zgodzi"a si$ niech$tnie. - No to jak b$dzie? Ludzie czy potwory? Cie) u%miechu przemkn#" po twarzy Wielkiego Wojownika Firbolgów. - Ludzie. Ale budz#cy groz$.
49 Musz$
z tob# natychmiast porozmawia'. Znad du&ego okr#g"ego sto"u zajmuj#cego %rodek pokoju za wielk# sal# unios"o si$ kilkana%cie zaskoczonych twarzy. Wszystkie kobiety, oprócz jednej, by"y ciemne i kud"ate. Jasnow"osa wsta"a z krzes"a. -Wybaczcie - powiedzia"a i ruszy"a do drzwi. Achmed pohamowa" %miech. Rapsodii od czasu do czasu zdarza"y si$ zabawne j$zykowe pomy"ki. W"a%nie poprosi"a kobiety, &eby darowa"y jej &ycie. - O co chodzi? - zapyta"a z niepokojem. - Potrzebuj$ mosi$&nego klucza, który znale(li%my w Domu Pami$ci. Ty chyba mia"a% go ostatnia. - A sk#d ten po%piech? - W"a%nie znale(li%my skarbiec w bibliotece. - Oczy Draka b"yszcza"y z podniecenia. - S#dz$, &e nasz klucz go otworzy. Rapsodia si$ rozgniewa"a. -I tylko po to wpadasz z rykiem na moje zebranie akuszerek?! Achmed pod#&y" wzrokiem ku grupce kobiet. Prawie wszystkie by"y chude i &ylaste, o szerokich, m$skich ramionach. Patrzy"y na niego spokojnie, bez %ladu pokory, z jak# Bolgowie odnosili si$ do nowego króla. Rapsodia by"a zaskoczona i uradowana, kiedy dowiedzia"a si$ o istnieniu po"o&nych. O wojowników, nawet najcenniejszych, nie troszczono si$ przesadnie, lecz noworodki i ich matki otrzymywa"y najlepsz# w tych skromnych warunkach opiek$. Akuszerki by"y szanowane nawet przez przywódców plemion i cieszy"y si$ du&ymi wp"ywami. Mo&e mimo wszystko u&y"a w"a%ciwego idiomu. - Potrzebuj$ tego klucza - powtórzy" niecierpliwie. Rapsodia chwyci"a go za ko"nierz i przyci#gn$"a do siebie. - Nie mów do mnie wi$cej w taki sposób - sykn$"a gro(nie. Zw"aszcza w obecno%ci akuszerek. Nic nie stracisz, okazuj#c mi respekt. I tak jeste% na szczycie. Twoje zachowanie stawia mnie w bardzo niezr$cznej sytuacji. Ciebie równie&, bo nawet je%li nie strac$ w oczach tych kobiet, mog$ narazi' na szwank twój wizerunek. Spróbuj jeszcze raz albo id( precz! Odsun$"a si$ i spiorunowa"a go wzrokiem. Achmed u%miechn#" si$ szeroko. Rapsodia szybko si$ uczy"a. W ci#gu zaledwie paru tygodni doskonale pozna"a zwyczaje i men- 194 -
talno%' Firbolgów. Uk"oni" si$ w pas. -Czy mog"aby% wy%wiadczy' mi "ask$, je%li to nie b$dzie dla ciebie zbyt du&y k"opot? - spyta" g"o%no. Twarz Pie%niarki troch$ z"agodnia"a. - Jest w moim pokoju. - Nie ma. Rapsodia zamruga"a. - Sk#d wiesz? - Bo ju& tam sprawdza"em. Z zielonych oczu posypa"y si$ skry. - S"ucham?! Grzeba"e% w moich rzeczach? - Nie chcia"em ci przerywa' spotkania z akuszerkami. -A nie przysz"o ci do g"owy, &eby poczeka'? Skarbiec Gwylliama jest zamkni$ty na g"ucho od czterech wieków. Nie mog"e% si$ wstrzyma' jeszcze pó" godziny? - Westchn$"a z irytacj#. - Pod "ó&kiem stoi nocnik. Twarz Achmeda wykrzywi" niesmak, nadaj#c jej komiczny i zarazem straszny wygl#d. - Zdecydowanie za d"ugo tu przebywasz. Taka od&ywka pasuje raczej do Grunthora albo do mnie. - Nie u&ywam go, g"upku. W pokoju przylegaj#cym do mojego jest toaleta. Nast$pnym razem spytaj, nim zaczniesz myszkowa' w mojej szufladzie z bielizn#. -I pozbawi' Grunthora jednej z niewielu drobnych przyjemno%ci w &yciu? Có& za samolubna postawa! - Achmed odniós" si$ do kobiet. - Przepraszam, &e zak"óci"em narad$, ale sprawa by"a pilna. Dzi$kuj$, &e pozwoli"y mi panie skonsultowa' si$ z moj# m#dr# doradczyni#. Zamykaj#c za sob# drzwi, przewróci" oczami.
- Mo&liwe, a do biblioteki wpad" na chwil$, &eby odda' ksi#&k$ wypali"a Jo, d"ubi#c sztyletem w z$bach. - Tylko obs"uga jest troch$ za wolna. Grunthor powiedzia", &e nast$pnym razem mog$ z nim pój%', oczywi%cie je%li si$ zgodzisz, Rapsodio. Mog$, prawda? - Prawda - odpar"a Pie%niarka ze %miechem. - Grunthor jest wobec ciebie jeszcze bardziej opieku)czy ni& ja, o ile to mo&liwe. Skoro uwa&a, &e nic ci nie grozi, nie b$d$ si$ sprzeciwia'. -I co ustali"y%cie na zebraniu? - zapyta" Achmed, nape"niaj#c pucharki.Du&o spraw. - Rapsodia wsta"a od sto"u. Na jej twarzy malowa"o si$ podniecenie. - Przynios$ notatki. Podesz"a do kredensu i zacz$"a grzeba' w. stosie papierów. W pewnym momencie skrzywi"a nos. - Achmedzie, to wstyd i ha)ba. Te gobeliny i zas"ony cuchn#. Jeste% teraz królem gór, nie mo&esz si$ ich pozby'? Urz#d( pokój na nowo. - Dawni mieszka)cy za"atwiali si$ za nimi - powiedzia" Drak i roze%mia" si$ na widok obrzydzenia na twarzy Pie%niarki. – Nie tylko Bolgowie, ale równie& Cymrianie. S#dz$, &e min$"o troch$ czasu, nim zbudowano toalety. Llauron uwa&a ich za ras$ pó"bogów, ale by"aby% zaskoczona, czego si$ o nich dowiedzieli%my. - Prosz$, oszcz$d( mi szczegó"ów, je%li ich znajomo%' nie jest konieczna do naszego przetrwania - j$kn$"a Rapsodia. Roz"o&y"a pergamin na stole. - Akuszerki zgodzi"y si$ przekaza' zdobyt# u mnie wiedz$ najbardziej obiecuj#cym kandydatom z ró&nych klanów, g"ównie kobietom, i jednocze%nie szkoli' swoje nast$pczynie. Potem tu wróc#, &eby pracowa' w szpitalu i w hospicjum, póki kraj nie zostanie zjednoczony. Achmed pokiwa" g"ow#. - Dobrze. - Ponadto zaj$"y%my si$ kwesti# dzieci. Chcia"abym, &eby% usta nowi" prawo, &e dr$czenie ich i molestowanie jest przest$pstwem. Bolgowie maj# w"a%ciwy stosunek do najm"odszych, wiec "atwiej b$dzie wyja%ni' im sens tego przepisu ni& „ludziom" z Rolandii,
Jakie% wie%ci od Grunthora? - zapyta"a Rapsodia podczas
kolacji. Siedzieli przy tym samym stole, przy którym wcze%niej rozmawia"a z akuszerkami. Achmed potrz#sn#" g"ow#, prze"amuj#c twardy rogalik. - Wyruszy" na manewry poza Wrzosowisko. Przypuszczamy, &e znajduje si$ tam opuszczona winnica.Nie spodziewam si$ od niego wie%ci przez co najmniej cztery dni. - A kim s# tym razem szcz$%liwi podopieczni? - Rozpruwacze z plemienia Pazurów, którzy twierdz#, &e Gwylliam nie umai" i mieszka w%ród nich. - 195 -
- Je%li ju& sko)czy"a% roztkliwia' si$ nad bachorami, mo&e po rozmawiamy o tym, co b$dziemy wytwarza' oprócz broni? - Oczywi%cie. - Rapsodia roz"o&y"a drug# p"acht$ papieru. Przed ko)cem okresu wegetacyjnego powinni%my zaj#' si$ winnicami. Produkcja wina nie b$dzie du&a, ale dzi$ki naukom Ilyany powinnam uzyska' przyzwoite zbiory. Kiedy ziemie za Wrzosowiskiem stan# si$ bezpieczne, pojad$ tam, wypowiem filidzkie b"ogos"awie)stwo i za%piewam ro%linom. To powinno pomóc. Winogrona b$d# mia"y wysok# zawarto%' cukru i dobry smak. Mo&e wiosn# spróbujemy wyt"oczy' z nich sok. Achmed kiwn#" g"ow#, nie przerywaj#c pisania. -Co jeszcze? Rapsodia i Jo wymieni"y spojrzenia. -Odkry"y%my ciekaw# rzecz w zwi#zku z drewnem, które przy wioz"e% mi z czarnego lasu za Wrzosowiskiem. -Jak#? Na znak siostry Jo wysz"a z pokoju. Chwil$ pó(niej wróci"a z wrzecionem i poda"a je Achmedowi. Drewno mia"o g"$boki czarny kolor z wyra(nym niebieskawym po"yskiem, który dodawa" mu szlachetno%ci, podobnie jak sto"om w wielkiej sali i innym meblom w komnatach Gwylliama i Anwyn. - Nabiera takiej barwy w czasie konserwowania - wyja%ni"a Rapsodia i doda"a z dum#: - Jo dokona"a tego odkrycia. - Dobra robota, Jo - pochwali" j# Achmed, obracaj#c wrzecio no w d"oni. Dziewczyna poczerwienia"a po nasad$ jasnych w"osów i wróci"a do jedzenia. - Na koniec mój skromny wk"ad. Pami$tasz tamte wstr$tne pa j#ki, które oplot"y paj$czynami sze%' sal? - Jak móg"bym zapomnie'? Do tej pory mam w uszach twoje wrzaski. Rapsodia uderzy"a go serwetk#. -K"amca. Wcale nie krzycza"am. Tak czy inaczej, paj$czyny zmieszane z bawe"n# albo we"n# daj# rozci#gliwe, mocne nici, z których mo&na uple%' ró&ne rzeczy, na przyk"ad liny, niezwykle lekkie i jednocze%nie wytrzyma"e.
którzy uwa&aj#, &e dzieci mo&na wykorzystywa' jako podnó&ki albo s"upki do wi#zania koni. Achmed u%miechn#" si$ na wspomnienie zamieszania, jakie wywo"a"a w Bethany, broni#c ch"opca przed brutalno%ci# ojca. Kiedy zaatakowa"a na ulicy tego cz"owieka, gapie, którzy zaraz si$ zebrali, nie próbowali jej powstrzyma', tylko chcieli dotkn#' pi$knej istoty, tak jak wcze%niej wie%niacy z Gwynwood. Rapsodia do tej pory nie zdawa"a sobie sprawy, jaki wp"yw wywiera na ludzi. Martwi"a go jednak pewna rzecz. Nie by" pewny, czy uda"oby mu si$ wtedy wybawi' j# z opresji, gdyby nie szar&a Grunthora, która skutecznie odwróci"a od nich uwag$ t"umu. A wkrótce mia" j# sam# wys"a' do Bethany. Potrz#sn#" g"ow#, by odp$dzi' obawy. - A co z produkcj#? - zapyta". - Chwileczk$. Zaraz do tego dojd$. Oprócz prawa o ochronie dzieci dam dekretu o dobrym traktowaniu je)ców, leczeniu ran nych, u%mierzaniu bólu albo zapewnieniu godnej %mierci. Nowy król Firbolgów przewróci" oczami. - Uchwalanie praw i przepisów zacznie si$ po tym, jak wie%' o nowym porz#dku dotrze do Rolandii i Sorboldu. Najpierw chc$ konferowa' z emisariuszami, ale by"bym zaskoczony, gdyby jaki kolwiek si$ zjawi" przed twoj# wizyt# w Rolandii w sprawie Wiosennego Czyszczenia. Czy mo&emy wtedy sit zaj#' twoimi propozycjami? - Tak, ale mówi$ ci o tym ju& teraz. Planujemy równie& za"o&e nie szko"y dla dzieci, które tu zaprosi"e%. Przy okazji... jeste% wi nien rodzicom dzieci zbroje, bro) i jedzenie obiecane w prezencie. To wszystko. Aha, mam dwana%cioro nowych wnucz#t - O rany! - mrukn$"a Jo, która ogryza"a wielk# giez z apetytem godnym Grunthora. - To reakcja na wnuki czy mi$so? - rzuci"a przybrana siostra weso"ym tonem. Dziewczyna prze"kn$"a ogromny k$s. - Mi$so jest dobre. Po prostu nie przepadam za dzie'mi. Jak pa mi$tasz, by"am przez d"u&szy czas zamkni$ta z ca"# ich gromad#. - Ka&dy by zwariowa" - przyzna"a Rapsodia. - To Firbolgowie? - zapyta" Achmed. Pie%niarka skin$"a g"ow#. - Sieroty. Naprawd$ je lubi$. S# troch$ niesforne, ale ja te& ta ka by"am w dzieci)stwie. - W#tpi$, czy bawi"a% si$ w "apanie szczurów i jedzenie ich &ywcem. - Nie. - Rapsodia a& si$ wzdrygn$"a. - Ale i tak je kocham.
Wyj$"a z kieszeni niewielki k"$bek i rzuci"a go Achmedowi. - Doskona"e - stwierdzi" po chwili Drak. - Bardzo si$ ciesz$. Poza tym ni' ma pi$kny po"ysk. To ju& ko niec mojego raportu. Otworzy"e% krypt$? Achmed opró&ni" pucharek. - Nie - odpar" krótko. - 196 -
Rapsodia si$ u%miechn$"a. - Szkoda, ale przynajmniej by"a z tego jedna korzy%'. Grunthor bezkarnie przeszuka" szuflad$ z moj# bielizn#. - W"a%nie. Robi si$ pó(no - zauwa&y" Achmed, zerkaj#c z uko sa na Jo. - Rozumiem aluzj$ - powiedzia"a dziewczyna. - Dobranoc, Rap sodio. Wsta"a od sto"u i wysz"a. Pie%niarka odprowadzi"a j# wzrokiem. -O co chodzi? - zapyta"a. - Pewnie jest zm$czona - rzuci" Achmed niedba"ym tonem. Podszed" do %ciany, si$gn#" za cuchn#c# kotar$ i wyj#" zza niej ma"# ozdobn# szkatu"k$ oraz ci$&ki manuskrypt owini$ty w aksamit. Rapsodia wytrzeszczy"a oczy. - Jak mo&esz chowa' tam co%, czego zamierzasz jeszcze kiedy% dotkn#'! Drak wróci" do sto"u. ; -I s"ysz$ to od osoby, która trzyma"a klucz do skarbca Gwylliama w nocniku! Zapo&yczy"em pomys" od ciebie. Rapsodia natychmiast zrezygnowa"a z ci$tej odpowiedzi. . - Klucz do skarbca? Podobno nie pasowa". - Nie chcia"em rozmawia' przy Jo. - Ona si$ tego domy%li"a. Nie wiem, dlaczego jej nie lubisz. - Lubi$, ale po prostu jej nie ufam. To nic osobistego. Na %wie cie s# tylko dwie osoby, którym wierz$. - Czy dla ciebie lubienie i zaufanie nie id# w parze? - Nie. - Achmed zaczaj odwija' ksi#&k$. - Mo&emy o tym po dyskutowa' za chwil$. Uzna"em, &e to ci$ zainteresuje. Otworzy" stary r$kopis i ostro&nie przesun#" po stole w jej stron$. - Co to jest? - zapyta"a Rapsodia, patrz#c na suche, pop$kane stronice pokryte drobnym pismem. - Jeden z najcenniejszych manuskryptów Gwylliama, dla niego prawie %wi$to%' - odpar" Achmed z u%miechem. - Powinna% zobaczy' jego drug# bibliotek$ w tajnym skarbcu. S# tam plany nast$pnych cz$%ci Canrif i tych, które ju& zbudowa", ale my jeszcze nie widzieli%my. A tak&e przywiezione z Serendair ksi$gi zawieraj#ce historie ca"ej rasy, rodzinne archiwum, królewskie anna"y z datami narodzin i %mierci oraz drzewami genealogicznymi. Wszystko napisane w tym samym j$zyku co kontrakt - Rzeczywi%cie to staro&ytny sere)ski. - Potrafisz co% odczyta'? Rapsodia ostro&nie przewróci"a par$ kartek, czuj#c, &e papier
kruszy si$ jej pod pakami. W jednym miejscu natrafi"a na znajome imi$. Trinian, nast$pca tronu w czasie, kiedy opuszczali Seren-dair, &y" cztery pokolenia przed Gwylliamem. Przebieg"a wzrokiem stronic$ i nagle zblad"a. Ogie) w kominku zmieni" barw$ i skoczy" w gór$. - Spójrz tutaj - powiedzia"a, wskazuj#c ostatnie zdanie. Gwylliam i Anwyn mieli dwóch synów. Starszy, chyba ich dzie dzic, otrzyma" imiona Edwyn Griffyth. - A m"odszy? Podnios"a na niego wzrok. W szmaragdowych oczach odbi" si$ blask p"omieni. - Llauron. To jeszcze nic nie znaczy - stwierdzi" Achmed. - Jakie jest prawdopodobie)stwo, &e jeden z królewskich synów prze&y" wojn$, w której zgina" Gwylliam, podobno nie%miertelny? - Kto wie? - powiedzia"a Rapsodia, patrz#c w ogie). - Podej rzewam jednak, &e chodzi o naszego Llaurona. - Z czego tak wnioskujesz? - Z drobiazgów. W swoim szklanym ogrodzie mia". ciekawe urz#dzenie, które w %rodku zimy zapewnia"o ro%linom letni deszcz. Podobno zbudowa" je dla &ony jego ojciec. -Co podwa&a twoj# teori$. Gwylliam nienawidzi" Anwyn. Rapsodia otworzy"a ksi$g$. - Nie zawsze. I przesta) si$ wreszcie droczy'. Wiesz, &e mam racj$. - Tak. Gwylliam by" wizjonerem i genialnym wynalazc#. *wiadczy o tym ca"e Ylorc. - A Llauron marzy o zjednoczeniu Cymrian. Powiedzia" wprawdzie, &e zale&y mu przede wszystkim na pokoju, ale teraz si$ zasta nawiam, czy nie kieruje nim dza w"adzy. Wielki Wojownik przysiad" na brzegu sto"u. - Jest religijnym przywódc# ponad pó" miliona wiernych, a &y je jak dobrze op"acany ogrodnik. Po co mu królewska pompa, skoro teraz te& móg"by otoczy' si$ przepychem i nie bra' sobie na g"ow$ dodatkowych k"opotów? - Nie wiem. - Rapsodia przekartkowa"a manuskrypt, ale nie znalaz"a wi$cej nic ciekawego. - Trudno sobie wyobrazi', &e ten uroczy cz"owiek ma jakiekolwiek nikczemne my%li. Kiedy mnie do niego przyprowadzono, by"am ca"kowicie zdana na jego "ask$, a okaza" mi jedynie dobro'. Przypomina" mojego dziadka. Nagle si$ okazuje, &e jest synem najwi$kszego bydlaka na %wiecie i w dodatku - 197 -
w jego &y"ach p"ynie smocza krew. Teraz rozumiem, sk#d tyle o mnie wiedzia", nie zadaj#c pyta). Legendy mówi#, &e smoki wyczuwaj# ró&ne rzeczy. Achmed westchn#" i zamkn#" r$kopis. - No w"a%nie. Mo&e wrócimy do naszej rozmowy o Jo. Jak ju& ci wspomnia"em, w starym %wiecie Grunthor i ja stykali%my si$ z demonami. Rapsodia przewróci"a oczami. -Tak. - Nie b#d( niegrzeczna dla suwerena; nie jestem sarkastyczny. Niektóre demony, nie tylko najstarsze, o których rozmawiali%my, potrafi# zniewala' ludzi, a ich ofiary nawet nie zdaj# sobie z tego sprawy. Mo&liwe, &e która% z osób z naszego otoczenia pracuje dla swojego pana, z w"asnej woli lub nie%wiadomie. Uwierz mi. Wiem, o czym mówi$. Wpi" w ni# tak przeszywaj#ce spojrzenie, &e musia"a odwróci' wzrok. - Podejrzewasz Jo?Achmed westchn#". - Nie, ale nie mam ca"kowitej pewno%ci Uwa&am, &e jeste% zbyt urna, zw"aszcza w obecnej sytuacji. Przyjmiesz do rodziny pó" %wiata, próbuj#c odzyska', co straci"a%. Rapsodii lekko zadr&a" podbródek. - Mo&e to i prawda, lecz uznanie pewnego obcego cz"owieka za brata uratowa"o mi &ycie. Teraz z kolei Achmed odwróci" oczy, &eby nie dostrzeg"a w nich u%miechu. - Wiem, ale jaka jest szansa, &e z takiego post$powania znowu wyniknie co% dobrego? Pos"uchaj, nie mam nic przeciwko Jo, a Grunthor bardzo j# lubi. My%l$ jednak, &e lepiej nie ufa' nikomu spoza naszej trójki. - Lepiej czy bezpieczniej? - To jedno i to samo. - Nie dla mnie - wybuchne"a Rapsodia. - Nie chce tak &y'. Drak wzruszy" ramionami. - Jak uwa&asz. Rób jak do tej pory, a mo&e w ogóle nie b$dziesz &y'. Pami$taj jednak, s# gorsze rzeczy ni& %mier'. Je%li demon, zw"aszcza z tych najstarszych, zostanie twoim panem, tygodnie, które sp$dzi"a% z Michaelem Wiatrem *mierci, wydadz# ci si$ rajem. Rapsodia odsun$"a ksi#&k$ i wsta"a od sto"u. - Mam do%'. Id$ muzyk# uko"ysa' moich pacjentów do snu. Achmed z trudem opanowa" rozdra&nienie. Dogl#danie wcale nie %miertelnie rannych Firbolgów, u%mierzanie im bólu zio"ami i %piewem uwa&a" za ca"kowit# strat$ czasu.
- Widz$, &e zamierzasz po&ytecznie sp$dzi' wieczór. Twoi pa cjenci z pewno%ci# si$ odwzajemni#, je%li b$dziesz czego% potrzebowa"a. Rapsodia zmarszczy"a czo"o. - Nie rozumiem. Jej w"osy i oczy zal%ni"y w migotliwym blasku ognia. - Próbuj$ ci u%wiadomi', &e nigdy nie doczekasz si$ wdzi$cz no%ci za swoje wysi"ki. Kto ci za%piewa, kiedy b$dziesz ranna albo chora? - Ty, Achmedzie - odrzek"a Pie%niarka z u%miechem. Drak prychn#". - Nie chcesz zobaczy', co jest w szkatu"ce? Rapsodia zatrzyma"a si$ w drzwiach. -Raczej nie. I zdecydowanie nie, je%li mia"abym si$ dowie dzie', &e lord Stephen jest odpowiedzialny za zatopienie Serendair. Jeszcze kilka podobnych dni, a tak jak ty nabawi$ si$ manii prze%ladowczej. : Achmed bez s"owa otworzy" pude"ko i wyj#" z niego l%ni#cy instrument. Pie%niarka mimo woli pu%ci"a klamk$. - Czy to róg, który wzywa" Cymrian na rad$? - Ten sam. Rapsodia przez chwil$ przygl#da"a mu si$ oszo"omiona. Mimo wieków nieu&ywania róg b"yszcza" jak lustro, tchn#" nadziej# i rado%ci#, które przed chwil# na dobre, zdawa"o si$, znikn$"y z tego pokoju. -Co z nim zrobimy? - zapyta"a. Drak wzruszy" ramionami. -Na razie nic. Mo&e w przysz"ym tygodniu nape"nimy go wi nem i wypijemy za pomy%lno%' twojej podró&y do Rolandii. Al bo udekorujemy nim twój urodzinowy tort. Nie wykluczam rów nie&, &e Grunthor i ja spoimy si$ do nieprzytomno%ci, wezwiemy &yj#cych cz"onków rady do Wielkiego Zgromadzenia, a potem ich obsikamy. Kto wie? Pomy%la"em sobie tylko, &e chcia"aby% go zobaczy'. Rapsodia wybuchne"a %miechem. -Dzi$kuj$. Mo&e nauczysz si$ na nim gra' i b$dziesz mi akom paniowa" przy ko"ysankach. Achmed od"o&y" róg do szkatu"ki. -Zapewniam ci$, &e pr$dzej zrobi$ wszystko, co przed chwil# wymieni"em. I jeszcze wi$cej. - 198 -
rzem. Przed gabinetem sta" szambelan. Dostrzeg"szy wyraz twarzy ksi$cia, usun#" si$ pod sam# %cian$, schodz#c mu z drogi. Otworzy" podwójne drzwi i zaanonsowa" go%cia: - Milordzie, lady Rapsodia z krainy Ylorc. - Co ty pleciesz? Nigdy nie s"ysza"em o takim kraju. Odsu) si$. Wmaszerowa" do biblioteki, gotuj#c si$ z gniewu. Nowy pan Firbolgów by" tchórzem albo geniuszem; pewnie liczy" na to, &e kobieta nie zostanie natychmiast wyzwana na miecze. Emisariuszka sta"a plecami do drzwi i podziwia"a p"askorze(by na "ukowatym sklepieniu. Bardzo drobna jak na przedstawicielk$ rasy potworów, mia"a na sobie skromn# zimow# opo)cz$ z kapturem, a pod ni# chyba spodnie. Tristana nie zdziwi" brak dworskiego stroju. Us"yszawszy jego kroki, wys"anniczka odwróci"a si$ i uk"oni"a z wdzi$kiem. Ksi#&$ os"upia"; oczekiwa" raczej spluni$cia na pod"og$. Gdy si$ wyprostowa"a, regent oniemia" z wra&enia, - Przybywam z pos"aniem od jego królewskiej mo%ci króla Achmeda z Ylorc. - Rapsodia u%miechn$"a si$ lekko na my%l o po mini$tych przydomkach: *widruj#ce Oko, Bezlitosny, Pan Podziemi - Wyst$puj$ w jego imieniu, jako &e Holandia na razie nie przys"a"a swoich ambasadorów. Tristan zamkn#" usta. Nie by" pewny, jak d"ugo trzyma" je rozdziawione. - Nie jeste% Firbolgiem, pani. - Nie. A powinnam? Steward bezmy%lnie potrz#sn#" g"ow#. - Oczywi%cie, &e nie. To znaczy nie. Nie, nie musi pani. – A& dozna" wstydu, s"ysz#c w"asny be"kot - Dzi$kuj$. Rapsodia u%miechn$"a si$ uprzejmie, ale regent dostrzeg" iskierki rozbawienia w zachwycaj#cych zielonych oczach. Wzi#" g"$boki oddech, &eby odzyska' panowanie nad sob#. -Prosz$ usi#%'. Szambelanie, we( p"aszcz od pani. Mia"aby pani ochot$ na jaki% pokrzepiaj#cy napój? -Nie, dzi$kuj$. Gospodarz pomóg" jej zdj#' opo)cz$ i wskaza" krzes"o. Na chwil$ zapad"a niezr$czna cisza. Wreszcie szambelan si$ ockn#", wzi#" p"aszcz od regenta, z"o&y" g"$boki uk"on i wyszed" z gabinetu. Lord Rolandii usiad" za biurkiem. -Zanim przeka&e mi pani tre%' pos"ania, prosz$ zaspokoi' mo j# ciekawo%': co to jest Ylorc, gdzie le&y i dlaczego pani wyst$puje
50 Tristan Steward, lord regent Rolandii i ksi#&$ Bethany, sta"
w oknie swojej biblioteki i zastanawia" si$, czy doradcy i regenci prowincji, którzy przybyli do jego twierdzy na doroczn# narad$, potracili rozum. Tu& po %niadaniu zacz$li zjawia' si$ jeden po drugim i przerywa' mu prac$ natarczywymi, cho' uprzejmymi sugestiami, &eby przyj#" nieproszonego go%cia, który czeka" cierpliwie w holu. Odmawia" za ka&dym razem, t"umacz#c si$ pilnymi zaj$ciami oraz protoko"em. Gdy mu powiedziano, &e emisariusz przyby" z krainy Bolgów, tylko umocni" si$ w postanowieniu. Teraz znowu rozleg"o si$ nie%mia"e pukanie i chwil$ pó(niej do pokoju, ostro&nie jak pokojówka, zajrza" Ivenstrand, diuk Avonderre, ust$puj#cy pozycj# i zaletami osobistymi jedynie Stephenowi Navarne. Lord Rolandii westchn#". - O bogowie, tylko nie ty, Martinie. Najpierw szambelan, potem doradcy i inni diukowie, a teraz ty? Co macie do mnie tak pilnego, &eby wci#& odrywa' mnie od pracy? Ivenstrand odchrz#kn#". -Wasza wysoko%', s#dz$, &e tego go%cia zechcesz pozna'. Pozwoli"em sobie zaprowadzi' j# do twojego gabinetu na wypadek, gdyby% jednak si$ zdecydowa". Zerkn#" niespokojnie na lorda regenta. Tristan zatrzasn#" atlas, który od rana daremnie usi"owa" przestudiowa'. - Dobrze. I tak widz$, &e nie dacie mi spokoju. - Z marsow# min# pomaszerowa" do drzwi. Min#wszy Ivenstranda, odwróci" si$ nagle. - Powiedzia"e%, j#"? - Tak, milordzie. Regent zacisn#" z$by. ,le, &e Bolgowie przys"ali do niego emisariusza; trzeba b$dzie pó(niej przewietrzy' zamek. W dodatku wybrali kobiet$. Zdumiony i nie na &arty roze(lony ruszy" koryta- 199 -
w imieniu przywódcy Firbolgów? Rapsodia splot"a r$ce. - Ylorc to bolga)ska nazwa dawnych cymria)skich ziem, zna nych niegdy% jako Canrif. Jestem wys"anniczka mojego suwerena. Z trudem pohamowa"a %miech, widz#c min$ regenta. Nowina, &e lady Rapsodia jest poddan# w"adcy Firbolgów, wzbudzi"a w nim wyra(ny niesmak. Jego twarz z wolna przybra"a karmazynow# barw$. Dopiero po d"u&szej chwili odzyska" g"os. - Jaka to wiadomo%'? - zapyta" surowym tonem. - Chodzi o doroczny rolandzki zwyczaj Wiosennego Czyszczenia. Wasi &o"nierze napadaj# na pograniczne wioski i obozowiska Firbolgów. - Znam t$ praktyk$, ale nadal nie rozumiem, z czym pani przybywa. -Trzeba po"o&y' jej kres, raz na zawsze, poczynaj#c od tego roku. Tristan Steward po raz kolejny os"upia". - Doprawdy? To interesuj#ce. A za kogo si$ uwa&a pani suweren, &e wysuwa takie bezczelne dania? - Wiedzia"by pan, milordzie, gdyby pan s"ucha" - odpar"a Rapsodia spokojnie. - Jako król i jedyny w"adca kraju Firbolgów sprzeciwia si$ bezprawnej i haniebnej rzezi jego niewinnych obywateli. Regent popatrzy" na ni# jak na wariatk$. -Obywateli? Oszala"a pani? Firbolgowie to potwory, w dodat ku agresywne. Wiosenne Czyszczenie to manewr obronny, prakty kowany od wieków, odk#d czarci pomiot zaj#" stare ziemie Cymrian. Dzi$ki niemu zapobiegamy naruszeniom granic i brutalnym najazdom, z których Firbolgowie s# dobrze znani. Oczy Rapsodii zap"on$"y jeszcze silniejszym blaskiem. -Czy&by? Kiedy ostatnio dosz"o do tych brutalnych napa%ci? Ksi#&e przez chwil$ mierzy" j# gro(nym spojrzeniem. Gdy wy trzyma"a je bez mrugni$cia, w ko)cu odwróci" wzrok. -Trudno mi wymieni' konkretne ataki. W ka&dym razie zwyczaj Wiosennego Czyszczenia bardzo skutecznie likwiduje przemoc. Z twarzy Rapsodii znikn#" ostatni cie) u%miechu. -Ach tak, teraz rozumiem. Przemoc dotyka tylko obywateli Rolandii. Rze( ludu Ylorc nie ma najmniejszego znaczenia. Regent wytrzeszczy" oczy. - Ludu? Jakiego ludu? Firbolgowie to potwory. - Ju& to s"ysza"am. Agresywne potwory, prawda? Rolandzka armia, której pan jest dowódc#, co roku niszczy wioski i osady, zabi-
ja dzieci i pozbawia je domów. Z drugiej strony nie potrafi pan poda' ani jednego przyk"adu napa%ci dokonanej przez Firbolgów, cho'by w odwecie. Nasuwa si$ pytanie, kogo tu zaliczy' do agresywnych potworów? Lord Rolandii zerwa" si$ z krzes"a. -Jak pani %mie? Za kogo si$ pani uwa&a, m"oda damo, &eby zwraca' si$ do mnie w tak zuchwa"y sposób? Kobieta westchn$"a. -Mam na imi$ Rapsodia. Jestem emisariuszk# dworu Ylorc. Do tej pory udziela"am spójnych odpowiedzi, z czego wnioskuj$, &e wiem, kim jestem. W#tpi$ jednak, milordzie, czy pan mo&e powiedzie' to samo o sobie. W oczach regenta zatli" si$ gniew. - Co znacz# te s"owa? - Uwa&a si$ pan za w"adc$ cywilizowanego i szlachetnego ludu, i zapewne s"usznie. Ale gdy kto% odmawia cz"owiecze)stwa rasom, które te& buduj# domy, wytwarzaj# narz$dzia i zak"adaj# rodziny, wystawia sobie jak najgorsze %wiadectwo. Staje si$ wi$kszym potworem ni& ci, których tak nazywa. Lord Rolandii uderzy" r$k# w biurko. -Do%' tego! Prosz$ wyj%'! Nie mog$ uwierzy', &e traci"em czas tylko po to, by wys"uchiwa' obra(liwych uwag. Mo&e wygl#dasz, pani, jak poprzedni gospodarze cymria)skich ziem, ale masz maniery obecnych mieszka)ców. Rapsodia wsta"a. - Dzi$kuj$. O ile znam histori$ Cymrian, w"a%nie powiedzia" mi pan wielki komplement, cho' niezamierzenie. Z ulg# wyjd$, ale najpierw do ko)ca przeka&$ wiadomo%'. - Prosz$ si$ pospieszy', zanim wezw$ szambelana. - To nie b$dzie konieczne. Po pierwsze, król Achmed gwaran tuje, &e nie b$dzie &adnych najazdów, je%li spe"ni pan jego danie i jeszcze w tym roku zaprzestanie mordowania niewinnych. - Belgowie to lu(na zbieranina bezmy%lnych bestii o wy"#cz nie zwierz$cych instynktach. Nie umiej# zorganizowa' praw dziwego ataku, tak jak nie potrafi# fruwa'. Poza tym w#tpi$, czy ten ca"y w"adca jest w stanie do czegokolwiek zmusi' swoich poddanych. - Có&, z pewno%ci# ma pan prawo do w"asnej opinii, milordzie, nawet je%li wynika ona z niewiedzy. Pozwol$ wiec sobie przekaza' panu t$ oto nowin$: Bolgowie s# teraz zjednoczeni, po raz pierwszy w swojej historii, pod w"adz# jednego króla. Szkolimy ich, uczymy, mi$dzy innymi wytwarzania towarów na sprzeda&. Liczy - 200 -
my na to, &e Rolandia zostanie naszym partnerem handlowym. - Jest pani chora. - Jesieni# b$d# gotowe pierwsze wina z naszych winnic oraz doskona"a bro), jakiej tu nigdy nie widziano. Je%li post#pi pan nierozs#dnie, odrzucaj#c propozycj$ króla Ylorc, tegoroczne Wiosenne Czyszczenie oka&e si$ bardzo kosztowne dla pana i pa)skich &o"nierzy. Prosz$ zapami$ta' moje s"owa. -Precz! Rapsodia ruszy"a do drzwi. W progu wzi$"a p"aszcz od szambelana i odwróci"a si$ do regenta. - Dzi$kuj$, &e mnie pan przyj#", wasza wysoko%'. Przykro mi, &e to, co powiedzia"am, nie zosta"o lepiej odebrane. Pomimo tej rozmowy ch$tnie znowu si$ z panem spotkam, je%li raczy mnie pan zaprosi'. -Nie s#dz$ - odpar" lord Roland z gniewem. - Jeste%, pani, bardzo pi$kn# kobiet#, ale nie masz nawet tyle rozumu, ile Stwórca da" pasikonikowi. Prosz$ wi$cej mnie nie niepokoi'. Przyka&e moim doradcom, &eby z miejsca pani# odes"ali, je%li jeszcze kiedy% zjawi si$ pani w Rolandii. Rapsodia u%miechn$"a si$, wk"adaj#c p"aszcz. -Pa)ska wola, milordzie. Uprzedzam jednak, &e je%li zechce pan si$ ze mn# spotka', b$dzie pan musia" przyjecha' do Ilorc. Szcz$%liwego Nowego Roku. Uk"oni"a si$ krótko i wysz"a z gabinetu. Regent odprowadzi" j# wzrokiem, a nast$pnie zwróci" si$ do szambelana: - Natychmiast wezwij tu moich doradców. - Tak, milordzie.
- Tak. W Navame uwa&ani s# za wielkich bohaterów, poniewa& przy okazji odnale(li zaginione dzieci, b których ci wspomina"em podczas ostatniej narady. Podobno musieli walczy' z si"ami demona. Tristan Steward milcza" przez d"u&sz# chwil$, po czym nala" sobie szklaneczk$ porto i podszed" do okna. -Interesuj#ce - mrukn#" pod nosem.
Kiedy Rapsodia wróci"a do Kot"a, Grunthor porwa" j# w obj$cia. - Martwi"em si$ o ciebie - powiedzia". - Nic mi si$ nie sta"o - odpar"a ze %miechem, klepi#c go po po t$&nym ramieniu. Wiedzia"a, &e olbrzym mówi szczerze. Podbieg"a Jo i zarzuci"a jej r$ce na szyj$. - Jak ci posz"o? - zapyta" Achmed. Rapsodia pos"a"a mu porozumiewawczy u%miech. Otoczy"a ramieniem przybran# siostr$ i ruszy"a za Bolgami do ponurej sali, gdzie podano skromne %niadanie. - Poczyni"am dwie obserwacje. -Tak? Drak skrzy&owa" ramiona i opar" si$ o %cian$, a Grunthor podsun#" jej krzes"o. - Jeste% pewien, &e to nie ty masz dar jasnowidzenia, Achmedzie? Rozmowa potoczy"a si$ niemal dok"adnie tak, jak przypu szcza"e%, s"owo w s"owo. Król Firbolgów u%miechn#" si$ z zadowoleniem. - To nie jasnowidztwo, tylko umiej$tno%' przewidywania. - Bior#c pod uwag$ ich reakcj$ na moj# osob$, równie dobrze mo g"e% pojecha' tam sam. Nie przyj$liby ci$ gorzej ni& mnie. Teraz ro zumiem, dlaczego przez ca"y czas jeste% taki zgry(liwy i niezno%ny.
Lord Stephen Navarne s"ucha" cierpliwie, jak lord regent beszta diuków. Rano czeka" na powrót rolandzkich &o"nierzy, którzy pomogli st"umi' ostatnie i powstanie w Navame, wiec nic nie s"ysza" o ambasadorze, z powodu którego tak si$ piekli" jego kuzyn. Mimo wszystko zareagowa" na nagl#ce wezwanie ksi$cia i teraz by" zadowolony, &e jednak si$ zjawi". Gdy regent sko)czy" tyrad$ i odprawi" diuków, Stephen zosta", &eby zamieni' z nim s"owo. -Jest co%, o czym chyba nie wiesz, Tristanie - powiedzia" mi "ym tonem, staraj#c si$ ukry' niepokój, od którego %ciska"o go w &o"#dku. - Kobieta, która tak ci$ zdenerwowa"a, i jej towarzysze Bolgowie jaki% czas temu uratowali Dom Pami$ci. Lord Rolandii spojrza" na niego pustym wzrokiem. - Naprawd$?
51
W g"$bi cymria)skich ziem, za rozleg"ym wrzosowiskiem le&a"o Kraldurge, Królestwo Duchów otoczone pier%cieniem wysokich formacji skalnych. By"o to jedyne miejsce, do którego Bolgowie nigdy si$ nie zapuszczali, odludne i nieprzyjazne. Legendy nie mówi"y, jaka tragedia tam si$ rozegra"a, ale musia"a by' potworna, skoro zostawi"a trwa"y %lad w pami$ci mieszka)ców gór. Firbolgowie szeptali o polach zas"anych ko%'mi i demonach - 201 -
po&eraj#cych ka°o napotkanego nieszcz$%nika, o krwi s#cz#cej si$ z ziemi i o wiatrach, od których cz"owiek zaskoczony na otwartej przestrzeni stawa" w p"omieniach. Rapsodia trafi"a przypadkiem w te okolice, kiedy szuka"a sierot wojennych. Teraz próbowa"a razem z Achmedem odszuka' nawiedzon# kotlin$, id#c mozolnie skrajem wewn$trznych Z$bów. W ko)cu cierpliwo%' towarzysza si$ wyczerpa"a. Drak zamkn#" oczy i dopu%ci" do g"osu swój dar. Pomkn#" wzrokiem %cie&k# biegn#c# miedzy stromymi zboczami, w#sk# i zaro%ni$t#, najwyra(niej nie ucz$szczan# od wieków. Na ko)cu %cie&ki otwiera"a si$ rozleg"a "#ka poro%ni$ta g$stymi, wybuja"ymi chwastami. Po%rodku niej wyrasta" kopiec podobny do wzgórza. - Nie chc$ ci$ rozczarowa', ale nie widz$ ani jednego demona. Nie ma te& gejzerów krwi. Rapsodia westchn$"a. - To dobrze. Mia"am do%' tego rodzaju atrakcji w Domu Pami$ci. Ale mimo wszystko chcia"abym obejrze' to miejsce. Nie s#dz$, &eby bez powodu budzi"o do dzisiaj taki strach. Zreszt# szkoda by"oby nie%' nasiona z powrotem do Kot"a. - W porz#dku. Achmed zdj#" z pleców cwellan i wszed" mi$dzy skalne %ciany. Rapsodu nie przestawa"o zdumiewa', jak zr$cznie i szybko Drak obchodzi si$ z ci$&k# broni#. Ruszy"a za nim, z "ukiem gotowym do strza"u. Ich kroki rozbrzmiewa"y w g"$bokim w#wozie, odbijaj#c si$ wzmocnionym echem od zboczy. Mimo ha"asu, jaki po drodze robili, na %ródgórskiej "#ce nic,na nich nie czyha"o. Otacza"y j# tak wysokie stoki, &e wiatr, który zawodzi" jak pot$pieniec przy samych wierzcho"kach turni, rzadko do niej dociera". Achmed i Rapsodia u%miechn$li si$ do siebie. Nawet najdzielniejsi Bolgowie mogli wzi#' jego skowyt za g"osy demonów. Jednak w powietrzu wyczuwa"o si$ nastrój smutku, przemo&nego &alu i gniewu. Rapsodia pochyli"a si$ i dotkn$"a ziemi, ale nie odkry"a niczego niezwyk"ego. Mo&e znajdowa" si$ tu zapomniany cmentarz z czasów cymria)skiej wojny. Nie znale(li o nim wzmianki w manuskryptach Gwylliama, ale to niczego nie przes#dza"o. Kotlina by"a na tyle ma"a, &e z pagórka da"oby si$ obj#' j# wzrokiem. Wygl#da"o na to, &e jest zamkni$ta ze wszystkich stron, a jedyna droga do niej prowadzi przez w#wóz, którym przyszli. Drak skin#" jej g"ow#, &e mo&e zaj#' si$ swoimi sprawami, a on tymczasem obejdzie teren. Rapsodia ruszy"a przez "#k$. Gdy dotar-
"a do kopca, wyj$"a z plecaka brezentowy worek pe"en nasion i narz$dzi ogrodniczych oraz flet. Harfa bardziej nadawa"aby si$ do jej celów, ale zostawi"a j# w Domu Pami$ci, na d$bie, który leczy"a pie%ni# uzdrawiaj#c#. Obejrza"a si$ przez rami$ i upewni"a, &e Achmed kr$ci si$ w pobli&u, po czym przyst#pi"a do kopania. Oczekiwa"a, &e gleba b$dzie ja"owa, a zaskoczona stwierdzi"a, &e gleba pod cienk# warstw# kamieni jest mi$kka, nagrzana przez s"o)ce, ilasta, &yzna i bogata w sk"adniki od&ywcze. Dotkn$"a k$pki górskiej trawy i wezwa"a ogie), który p"on#" jej w duszy. Suche br#zowe (d(b"a natychmiast zaj$"y si$ p"omieniem. Wyrwa"a spalon# wi#zk$ z korzeniami i zacz$"a kopa' g"$biej, &eby zapewni' ro%linkom lepsze warunki. Postanowi"a posia' bratki, swoje ulubione kwiaty. W starym kraju wr$czano je przy sk"adaniu kondolencji, sadzono na grobach lub polach bitew dla upami$tnienia ofiar. Wiedzia"a, &e w po"owie lata pokryj# wzgórek, a za rok lub dwa zakwitn# w ca"ej kotlinie i w#wozie. Wiatr zawy" &a"obnie przy szczytach, kiedy nabra"a z woreczka gar%' ziarenek. Siej#c je, za%piewa"a pie%) odkupienia i pociechy, &eby ukoi' zranion# ziemi$. Na koniec przysypa"a nasiona warstw# gleby, która mia"a ch"on#' wod$ z deszczów i chroni' m"ode kie"ki przed zimnem. Te same czynno%ci powtórzy"a w wielu miejscach na stokach kopca. Ju& ko)czy"a prac$, gdy rydel nagle wypad" jej z r$ki i znikn#" bez %ladu. Os"upia"a. Z pewno%ci# nie wykopa"a dziury na tyle g"$bokiej. Mo&e trafi"a na jam$ albo rozpadlin$. Krzykn$"a na Achmeda i zacz$"a rozgrzebywa' ziemi$ r$kami. Nim Drak wspi#" si$ na pagórek, dostrzeg"a w#ski szyb ze sporym otworem po%rodku. - Spójrz na to. Po&ar"o mi rydel. Drak od"o&y" bro). - Po tylu wiekach mog"o zg"odnie'. Rapsodia zajrza"a do dziury. - Zdaje si$, &e dalej jest co% w rodzaju szybu, ale nie widz$ dna. - Daj mi zerkn#'. Pochyli" si$ nad szczelin#, ale zobaczy" jedynie czarn# pustk$. Zamkn#" oczy i wezwa" na pomoc swój dar. Pomkn#" wzrokiem w g"#b ziemi. Tunel okaza" si$ wyj#tkowo regularny i g"adki jak rura. Po mniej wi$cej czterdziestu "okciach rozszerza" si$ i ko)czy" ogromn# pieczar#, której sklepieniem by" grzbiet kopca. Jej dno znajdowa"o si$ na g"$boko%ci oko"o pi$ciuset "okci. Grot$ wype"nia"a woda. - To jakie% podziemne jezioro -stwierdzi" Achmed.-Zbadamy je? - 202 -
- Oczywi%cie - zgodzi"a si$ skwapliwie. - Tylko pozwól mi najpierw doko)czy' prac$. Ju& niewiele mi zosta"o. Mo&e w tym czasie przygotujesz posi"ek?Achmed skin#" g"ow# i otworzy" plecak. Po chwili zauwa&y", &e do pie%ni pocieszenia wkrad"y si$ weselsze tony. Opró&niwszy ca"y woreczek nasion, Rapsodia usiad"a na pagórku w blasku s"o)ca i zacz$"a gra' melodie, któr# wcze%niej %piewa"a. D(wi$ki fletu nieco z"agodzi"y j$k wiatru dobiegaj#cy od szczytów. W muzyce pobrzmiewa"a rado%' majowego %wi#tecznego wieczoru. Pie%niarka z trudem hamowa"a podniecenie na my%l o bliskiej przygodzie. Achmed potrz#sn#" g"ow# i u%miechn#" si$ do siebie. Zjedli obiad i po krótkich poszukiwaniach znale(li wej%cie do szybu. By"o sprytnie ukryte w cz$%ci w#wozu, gdzie zawsze zalega" cie). Achmed nie dostrzeg" go wcze%niej, kiedy buszowa" po okolicy. Rapsodia sz"a za nim, uwa&aj#c, &eby si$ nie po%lizn#' na stromej b"otnistej %cie&ce. Za zakr$tem tunelu otoczy" ich mrok. - Jak tu g"$boko? - Trzysta, czterysta "okci, na samym %rodku wi$cej. Jaki% tysi#c w najni&szym punkcie. ' Po d"ugim marszu dotarli wreszcie do przepastnej groty, której %ciany gin$"y w ciemno%ci. Rozja%nia" j# nik"y blask wpadaj#cy przez ma"e otwory w sklepieniu; jeden z nich poch"on#" rydel *wiat"a najwyra(niej wystarcza"o ro%linom, bo porasta"y brzegi ogromnego stawu. W powietrzu unosi" si$ zgni"y odór bagna, cho' w jeziorze by" pr#d. Na skraju wody sta"a prostok#tna miedziana konstrukcja o spojeniach uszczelnionych woskiem i bokach ozdobionych przeplataj#cymi si$ wzorami. Przed ni# wystawa"y z piasku metalowe rolki, niegdy% osadzone w &elaznej prowadnicy. Teraz zosta"a z niej kupka rdzy. Przednia %ciana budowli mia"a na dole zawiasy. Po dok"adnym zbadaniu Achmed i Rapsodia doszli do wniosku, &e to hangar na jaki% pojazd wodny. Zardzewia"e urz#dzenie do cumowania nadal tkwi"o w piasku, kruche i poro%ni$te glonami. Gdy Drak otworzy" miedzian# klap$, okaza"o si$, &e w %rodku rzeczywi%cie jest "ód(. Metalowe wios"o le&a"o obok na warstwie ry&u. Rapsodia w pierwszej chwili pomy%la"a, &e bia"e ziarenka to larwy, i odskoczy"a, kiedy wysypa"y si$ jej na nogi. Achmed %mia" si$ z niej d"ugo. Wyci#gn#" "ód( z suchego doku i obejrza" dok"adnie.Zrobiono j# z drewna i obito cienk# warstw# miedzi.
Metal za%niedzia", ale dzi$ki niemu w nadpróchnia"ym kad"ubie nie by"o &adnych dziur. Achmed zepchn#" "ód( na wod$. - Umiesz p"ywa'? - Tak. - Rapsodia spojrza"a na jezioro. Na drugim brzegu do strzeg"a jaki% budynek. - A ty? - Troch$. Wystarczaj#co. Nie wygl#da na g"$bokie. Zrobi"a pow#tpiewaj#c# min$. Ocenia"a, &e na %rodku mo&e by' oko"o pi$'dziesi$ciu "okci. - Tchórzysz? - Oczywi%cie, &e nie - oburzy"a si$. - To ja tutaj umiem p"ywa'.Chod(my. Drak znalaz" drugie wios"o z nieznanego im metalu, zadziwiaj#co lekkiego, bez %ladu rdzy czy %niedzi Ruszyli przez jezioro, wios"uj#c na zmian$. Gdy przychodzi"a kolej Achmeda, Rapsodia rozgl#da"a si$ z ciekawo%ci#. Sklepienie jaskini znajdowa"o si$ tak wysoko, &e nie mog"a go dojrze' w %wietle wpadaj#cym przez otwory. Odnosi"a wra&enie, jakby patrzy"a na zachmurzone niebo. Jezioro by"o czyste, tak &e nawet na %rodku widzieli dno. Tu i ówdzie %miga"y ryby, wiatr, cho' nie tak silny jak na górze, marszczy" powierzchni$ wody. ' Wokó" brzegu wyrasta"y z ziemi stalagmity, z sufitu zwisa"y stalaktyty, l%ni#c jak kryszta"y. Gdy od czasu do czasu odbija" si$ od nich promie) s"o)ca, na %cianach groty zapala"y si$ refleksy. Mniej wi$cej w po"owie drogi ujrzeli wodospad. Zasilana deszczami woda spada"a z hukiem ze skalnej pó"ki znajduj#cej si$ tu& pod kopu"# pieczary. Pie%niark$ zauroczy"a jego muzyka wzmocniona przez liczne echa. -Pi$knie tu - powiedzia"a. Achmed uniós" brew, ale nie odezwa" si$ s"owem. Gdy wreszcie dotarli do brzegu, ich oczom ukaza"a si$ budowla, któr# dostrzegli wcze%niej z przystani. Okaza"o si$, &e ma"y kilkusetletni dom stoi na wyspie lecej dok"adnie po%rodku jeziora. Rapsodia wierci"a si$ niecierpliwie, kiedy jej towarzysz przybija" do bardzo starego pomostu. Najch$tniej wyskoczy"aby ju& teraz i dobrn$"a przez wod$ do suchego l#du. Stwierdzi"a z rozbawieniem, &e Drak nie ma du&ego do%wiadczenia w manewrowaniu "odzi#. Po raz pierwszy przekona"a si$ na w"asne oczy, &e nie jest mistrzem w jakiej% dziedzinie. Ucieszy"a j# ta obserwacja. Jego najwyra(niej nie^ - Rusz si$ i przycumuj "ód( - wycedzi" przez z$by. Rapsodia spe"ni"a polecenie, ukrywaj#c u%miech. - 203 -
fowane jak pryzmaty.Ta strona domu wychodzi"a na wodospad, dlatego tafla szk"a zajmowa"a prawie ca"# %cian$. Poza tym blask zachodz#cego s"o)ca przefiltrowany przez szczelin$ mi$dzy urwiskiem a kopu"# oraz t$cze, które powstawa"y dzi$ki pryzmatom, z pewno%ci# stwarza"y nastrojow# atmosfer$ przy kolacji Rapsodia ch$tnie zobaczy"aby jadalni$ w pe"nej krasie. Gdy wróci"a do g"ównego holu, Achmed w"a%nie wchodzi" po schodach. Ruszy"a za nim, odgarniaj#c paj$czyny, które zwisa"y z sufitu. Na górze Drak skr$ci" w lewo. Stan$"a za nim w progu i zajrza"a do %rodka. Niewielki pusty pokoik mie%ci" si$ w wie&y, której z zewn#trz nie zauwa&yli. W wykuszu pod rz$dem okien sta"a kanapka o ca"kiem zbutwia"ym obiciu. Cho' poza tym nie by"o tu &adnych mebli, Rapsodia dosz"a do wniosku, &e pomieszczenie s"u&y"o kiedy% za gabinet. Po drugiej stronie schodów znajdowa" si$ wi$kszy pokój, sypialnia, bo na wprost wej%cia sta"o du&e "ó&ko. Wezg"owie wyrze(biono z ciemnego drewna i nawet gruba warstwa kurzu nie mog"a przes"oni' jego pi$kna. Przeciwleg"# %cian$ zajmowa" kominek o przewodzie kominowym wspólnym z piecem kuchennym, a pó"ka nad nim by"a mniejsz# wersj# tej z salonu. Niemi"osiernie brudne okno wychodzi"o na jezioro. Deski pod"ogowe przegni"y. Rapsodia st#pa"a po nich ostro&nie z obawy, &e spadnie na parter. Sypialnia mia"a dwie pary drzwi. Jedne z nich, obok "o&a, prowadzi"y do pomieszczenia nad schodami, które okaza"o si$ garderob#. W niedu&ej mahoniowej szafie Rapsodia znalaz"a ma"y dzieci$cy szlafroczek z bia"ej koronki ozdobiony kolorowym haftem. Odwiesi"a go starannie. Achmed tymczasem otworzy" drugie drzwi i sta" teraz oparty o framug$. Rapsodia podesz"a i zajrza"a mu przez rami$. Zobaczy"a "azienk$, podobn# jak w Canrif, z du i pi$kn#, cho' za%niedzia"# wann#, wyposa&on# w r$czn# pomp$. Posadzka by"a wy"o&ona marmurowymi p"ytkami, do sedesu i umywalki bieg"y miedziane rury. Dno muszli i wanny odbarwi"o si$ od kapi#cej wody. - Ju& si$ napatrzy"a%? - G"os Achmeda przerwa" cisz$, której od setek lat nic nie zm#ci"o. Rapsodia a& podskoczy"a. - Chyba tak - powiedzia"a niech$tnie. Dom j# fascynowa". Ruszy"a schodami w dó". Wychodz#c, rzuci"a za siebie ostatnie t$skne spojrzenie.
52 Z miejsca gdzie pla&a przechodzi"a w ubit# ziemi$ poro%ni$t# such# traw#, widzieli ca"# wysp$. Obok domku ujrzeli zapuszczony ogródek z rabatami kwiatowymi i marmurow# altank# o %cianach osmalonych jak po po&arze. Od chwili gdy stan$li na brzegu, czuli w powietrzu g"uchy gniew, zapiek"y &al i bezmierny smutek. Rapsodia zadr&a"a i przysun$"a si$ bli&ej do Achmeda. Drak nie wygl#da" na poruszonego. Nieraz ju& widywa" miejsca, gdzie rodzi si$ nienawi%'. Zrobili szybki rekonesans po wyspie, cho' nieobecno%' &ywych istot rzuca"a si$ w oczy. Pó(niej Achmed spojrza" na komin, zbada" ceg"y, które nadal spaja"a stara krusz#ca si$ zaprawa, i wskaza" g"ow# drzwi. Weszli do %rodka. Uderzy" ich odór staro%ci, ple%ni, zat$ch"ego powietrza i rozk"adu. Drak zostawi" drzwi otwarte, &eby przewietrzy' dom. Rapsodia doby"a miecza i wyci#gn$"a go przed siebie jak pochodni$. Oczy b"yszcza"y jej z podniecenia. Po prawej stronie zobaczyli salonik, po lewej w#skie schody prowadz#ce na pi$tro. Achmed pu%ci" j# przed sob#, &eby o%wietla"a drog$ p"on#c# kling#. Dom, podobnie jak meble, mia" wiele cech charakterystycznych dla architektury Zagubionej Wyspy. By"o oczywiste, &e pochodzi z epoki cymria)skiej. Belgowie z pewno%ci# nigdy nie postawili tu stopy. W saloniku, niegdy% zapewne przytulnym, znajdowa" si$ kominek, a nad nim pi$knie rze(biona pó"ka pokryta grab# warstw# kurzu. Z pokoju wchodzi"o si$ do kuchni, która zajmowa"a ca"y ty" budynku. Achmed z ciekawo%ci# zajrza" do spi&ami oraz wielkiego pieca z licznymi poziomami na ró&ne rodzaje potraw. Doprowadzono wod$ z jeziora, by ch"odzi"a ceg"y. Miedziane rury bieg"y równie& do zlewu i do pomieszcze) na górze. Ca"o%' wyposa&enia %wiadczy"a o technice wy&szej ni& stosowana w tych stronach, nawet w Canrif. Rapsodia obesz"a klatk$ schodow# i trafi"a do jadalni, w której sta" doskonale zachowany d$bowy stó" i cztery krzes"a. *rodkowe szybki panoramicznego okna by"y przezroczyste, pozosta"e - oszli- 204 -
Ogrody zaniedbywano na d"ugo przed tym, jak pozwolono im umrze'. *lady na murach wskazywa"y, &e kiedy% pi$"y si$ po nich ró&e. Winoro%l nie by"a przycinana od wieków. Rapsodii zrobi"o si$ &al. Wyobra&a"a sobie, jak mog"oby wygl#da' otoczenie domu z ro%linami piel$gnowanymi troskliwie. Lecz fantazjuj#c o bajecznych ogrodach, wiedzia"a, &e i tak nic by tutaj nie wyros"o. Z gleby emanowa"o z"o, które nie pozwoli"oby zakwitn#' &adnej ro%linie. Gniew przesi#kn#" w g"#b ziemi. Achmed zbli&a" si$ do altanki stoj#cej na niewielkim wzniesieniu na drugim ko)cu wyspy, w strategicznym punkcie. Nie domy%la" si$, co w"a%ciwie kierowa"o budowniczym przy jego wyborze. Obszed" budowl$, przygl#daj#c si$ jej osadzeniu w gruncie. Po chwili stwierdzi", &e prawdopodobnie wyciosa" j# na miejscu prawdziwy mistrz w swoim fachu. Marmurowy blok tak ustawiono, &eby podkre%li' jego najlepsze cechy. By" g"adko ociosany i wypolerowany, wzd"u& dachu bieg"y delikatne ornamenty, kopu"$ podtrzymywa"o sze%' kolumn. Rapsodia wesz"a po marmurowych stopniach i zobaczy"a stoj#ce obok siebie po%rodku rotundy dwie pó"koliste "awki, tworz#ce liter$ S. Zrobiono je z tego samego kamienia co altank$, prawdopodobnie razem z ni#. W g"$bi budyneczku le&a"a na pod"odze roztrzaskana du&a klatka dla ptaków, misternie kuta z metalu podobnego do z"ota. S"up, na którym kiedy% by"a zamocowana, czarny od brudu i sadzy jak ca"a altana, mia" z pi$' "okci wysoko%ci. Podziwiaj#c mistrzostwo wykonania klatki, niespotykane w krainie Bolgów, dotkn$"a drzwiczek i cofn$"a si$ gwa"townie, odepchni$ta si"# wizji, która raptem j# nawiedzi"a. Czas zwolni" i Rapsodia ujrza"a altank$ tak#, jaka by"a dawno temu. Kolumny l%ni"y biel# w pó"mroku ogrodu. Przed ni# sta" m$&czyzna o g$stej siwej brodzie i krzaczastych ciemnych brwiach. Mia" na sobie z"ot# szat$. Jego oblicze wykrzywia"a w%ciek"o%', oczy miota"y b"yskawice. Widzia"a, jak nieznajomy robi zamach i wymierza pot$&ny cios prosto w jej twarz. Us"ysza"a trzask, poczu"a przeszywaj#cy ból, kolumny zawirowa"y. W nast$pnej chwili obraz znikn#", a ona le&a"a na pod"odze i patrzy"a na kopulaste sklepienie. Achmed podtrzymywa" jej g"ow$. Wsta"a z jego pomoc#, da"a si$ zaprowadzi' do jednej z kamiennych "awek. Usiad"a. Min$"o sporo czasu, nim %wiat wokó" niej znieruchomia". - Teraz wiem, sk#d tutaj wsz$dzie tyle gniewu.
- Co zobaczy"a%? Rapsodia potar"a skronie. -Mia"am okazj$ oczami Anwyn ujrze' Gwylliama w chwili, kiedy j# uderzy". Pami$tasz, co mówi" Llauron? -Tak. - Delikatnie to uj#". Gwylliam musia" zrobi' &onie du krzywd$. W uszach nadal mi dzwoni. - Nic dziwnego, &e próbowa"a go zniszczy'. - Mimo wszystko nadal uwa&am jej reakcj$ za troch$ przesadzon#. Ja te& by"abym w%ciek"a, ale nie s#dz$, &ebym z tego powodu poprowadzi"a dziesi$ciotysi$czn# armi$ na %mier'. Raczej dosypa"abym mu trucizny do owsianki. - Z manuskryptów wynika, &e pierwsza i trzecia flota i tak szuka"y pretekstu, &eby na siebie uderzy'. Uciekinierzy, którzy opu%cili Sanderai w ostatniej chwili, uwa&ali, &e po%wi$cili si$ dla dobra ogó"u, podczas gdy inni dokonali pospiesznej ewakuacji. Po l#dowaniu te& mieli ci$&ko, bo musieli wywalczy' sobie drog$ przez nowe terytorium, a tymczasem Serenowie z pierwszej floty nie natrafili na &aden opór i wiedli "atwe &ycie w lasach. Oczywi%cie tak pisa" Gwylliam. Wed"ug mnie jego drobna bójka by"a jedynie iskr#, która pad"a na beczk$ prochu. Rapsodia wsta"a z "awki i rozejrza"a si$ w zamy%leniu. -Wiec tutaj zacz$"a si$ wojna. Na tej wyspie, w altanie. Nic dziwnego, &e to miejsce jest przekl$te. Achmed parskn#" dziwnym %miechem. Pie%niarka zerkn$"a na niego z ukosa. - Boisz si$ duchów, Rapsodio? - Oczywi%cie, &e nie - powiedzia"a ura&ona. - To one si$ mnie boj#. - Doskonale je rozumiem - rzuci" Drak sarkastycznym tonem. Jeste% przera&aj#ca. Rapsodia u%miechn$"a si$ lekko i wzi$"a do r$ki flet. Z powrotem usiad"a na "awce. Zamkn$"a oczy i zacz$"a nas"uchiwa' apatycznego wiatru, ch"on#' d(wi$ki wype"niaj#ce grot$, szuka' fa"szywych nut. Znalaz"a je prawie natychmiast. Przystawi"a instrument do ust i zagra"a fragment delikatnej melodii. Czyste tony pomkn$"y ku %cianom pieczary, odbi"y si$ od nich, zawis"y w prawie nieruchomym powietrzu i chwile pó(niej ucich"y. -Teraz ju& rozumiem! - wykrzykn$"a podniecona, zrywaj#c si$ na równe nogi. - Nikt do tej pory nie odkry" tej jaskini, bo chroni# j# naturalne wibracje. Dno w#wozu, wicher hulaj#cy przy szczytach,podziemne jezioro i huk wodospadu tworz# d(wi$kow# - 205 -
mg"$, która zas"ania grot$. Natomiast altana dzi$ki swojemu po"o&eniu i materia"owi, z jakiego jest zbudowana, wzmacnia odg"osy. Stanowi naturalne podium. Ka&de wypowiedziane tutaj s"owo niesie si$ daleko, dociera wsz$dzie. Emanuj#ca st#d nienawi%' te& wydostaje si$ na powierzchni$ i to ona tak przera&a Firbolgów. Dlatego kotlina wydaje si$ nawiedzana przez demony. Achmed tylko pokiwa" g"ow#. Jemu te& nie podoba"o si$ to miejsce. Woda zawsze by"a jego wrogiem, uniemo&liwia"a tropienie ofiar. W starym %wiecie mog"y si$ przed nim ukry' tylko blisko morza albo w jego falach. - Wracajmy, skoro rozwi#za"a% tajemnic$. - Poczekaj, musz$ jeszcze co% zrobi'. Zlekcewa&y"a mordercze spojrzenie Draka i zacz$"a gra' na flecie. Ws"uchiwa"a si$ w smutne tony rozbrzmiewaj#ce w jaskini i do ka°o dodawa"a weselszy, w hymn &a"obny wplata"a pie%) odkupienia i spokoju. Efekt nie by" natychmiastowy, ale pod koniec wyczu"a lekk# popraw$. -Mog$ dosta' t$ wysepk$ na w"asno%'? Prosz$! Odnowi$ dom.Wymaga jedynie drobnych prac ciesielskich i porz#dnego sprz#tania. U"o&$ specjaln# melodi$, uzdrowi$ to miejsce, przep$dz$ straszne wspomnienia, które zostawili tu Gwylliam i Anwyn. B$d$ mia"a swoje... hm, moje... - Ksi$stwo? -Co? -Ksi$stwo. Grunthor nazywa ci$ ksi$&niczk#. Powinni%my nada' ci tytu" i ziemi$. Gratulacje. Zosta"a% arystokratk# w%ród Firbolgów. Rapsodia nie zareagowa"a na sarkazm. -Dobrze. Dzi$ki temu b$d$ mog"a wyst$powa' jako twój ambasador, a tytu" doda mi wiarygodno%ci. - Roze%mia"a si$, widz#c min$ Achmeda. - Nigdy nie mia"am niczego na w"asno%'. - Oddaj$ ci grot$ w wieczne w"adanie, pod warunkiem &e wreszcie st#d pójdziemy. - Zgoda. U%cisn$li sobie r$ce i pobiegli do "odzi. -Jak nazwiesz swoj# posiad"o%'? - zapyta" Achmed, wios"uj#c przez jezioro. Poruszali si$ teraz szybciej ni& w drodze na wysp$. - My%la"am o tym - odpar"a Rapsodia z b"yszcz#cymi oczami. Najlepsza by"aby jaka% nazwa ze starego %wiata, pot$&na i królewska, &eby to miejsce przej$"o cz$%' cech swojego poprzednika. Do-
bry pomys", nie s#dzisz? Drak westchn#". - Co tylko zechcesz. To twoje ksi$stwo. A tak przy okazji, b$dziesz mi p"aci' podatek od towarów, które wyprodukujesz. - Dobrze - zgodzi"a si$, cho' wiedzia"a, &e jej towarzysz nie mówi powa&nie. - Ale musisz pobiera' go w naturze. Nie zamierzam nic sprzedawa', wol$ podarowa'. Achmed uniós" brew. - S#dzi"em, &e zamierzasz wytrwa' w celibacie? Rapsodia spiorunowa"a go wzrokiem. - Nie to mia"am na my%li, tylko przyprawy, zio"a, mo&e kwiaty. Potrafisz by' prawdziwym %wintuchem. - +artowa"em. -Wiem. Spojrza"a na malej#cy w dole wodospad. Jego muzyka cich"a, a j# opuszcza" dobry nastrój. Achmed zmierzy" j# uwa&nym spojrzeniem. - Przepraszam. Machn$"a r$k#. - O co chodzi, Rapsodio? Nie odrywa"a wzroku od wyspy nikn#cej w lekkiej mgie"ce. - Nie wiem. Mo&e to zazdro%'. Niezupe"nie o ni# chodzi, ale nie znajduj$ lepszego wyt"umaczenia. - Ty jeste% zazdrosna? O co? Gdy w ko)cu na niego popatrzy"a, w zielonych oczach brakowa"o niedawnego o&ywienia. - Nie zazdrosna, tylko zagubiona. Ciebie nie dr$czy po nocach &al, Achmedzie, w starym %wiecie nie zostawi"e% nikogo, kogo by% op"akiwa". Tutaj masz powód, &eby &y', okazj$, &eby dokona' czego% wiekopomnego. Mo&esz zacz#' wszystko od nowa. Drak prze"kn#" %lin$. - Ty równie& dosta"a% wielk# szans$. Pomagasz mi w osi#gni$ciu wa&nego celu. Potrz#sn$"a g"ow#. - Nie zrozum mnie (le. Chc$ pomóc tobie i Bolgom, zw"aszcza dzieciom. Ale nie jest to dla mnie sensem istnienia. - A co nim jest? - Gdybym wiedzia"a, nie czu"abym si$ zagubiona. – zmieni"a go przy wios"ach. - Mama wci#& karci"a mnie za to, &e zostawiam drzwi otwarte. Mieszkali%my na otwartej równinie i wiatry, które przedziera"y si$ przez barier$ wzgórz, potrafi"y by' - 206 -
gwa"towne.Nadal j# s"ysz$: „Prosz$, zaniknij drzwi". Nigdy si$ tego nie nauczy"am. Co za ironia losu, &e mój dom zosta" zdmuchni$ty przez wicher. Chyba nigdy nie pogodz$ si$ ze strat#. Nie wiem dlaczego.Próbuj$, ale wspomnienia wci#& do mnie wracaj#, co noc, nawet po tak d"ugim czasie. Musz$ wi$c najpierw upora' si$ z &alem i t$sknot#, a potem zastanowi' si$, co dalej. Potrzebuj$ tego, co ty ju& masz: domu, celu, szansy, &eby osi#gn#' co% samodzielnie. I kogo%, komu ja b$d$ potrzebna: Jo, wnuki, Bolgów do pewnego stopnia, ciebie i Grunthora. Mo&e na pocz#tek wystarczy mi w"asne ksi$stwo. Achmed odetchn#" w ulg#, widz#c, &e oczy Pie%niarki odzyskuj# blask. Opu%ci" go smutek, który mimo woli odczu" przed chwil# z jej powodu. Zaczyna"a na niego dzia"a' tajemnicza moc, któr# da" jej ogie). - Jak zatem je nazwiesz? - spyta". Rapsodia pomy%la"a o zamku sere)skiego króla, zbudowanym na urwisku ponad rozhukanym morzem. Nigdy go nie widzia"a. - Chyba Elysian.
sko)czonej przemowie Grunthora przez zgromadzenie przebieg" dreszcz.
Rapsodia wróci"a do Elysian, zachwycona nowymi nabytkami. Ucieszy"a si$ bardzo, kiedy Achmed i Grunthor dostarczyli jej meble i materia" na nowe zas"ony i kapy. Z wdzi$czno%ci pocz$stowa"a ich kolacj#, któr# przygotowa"a w %wie&o wyszorowanej kuchni. Gdy siedzieli przy stole jadalnym, podziwiaj#c zachód s"o)ca za du&ym oknem, t$cze rozja%nia"y im twarze kolorowym %wiat"em. Rapsodia u%miechn$"a si$ do siebie. Pie%) spokoju dzia"a"a, ro%liny zaczyna"y kie"kowa', a ona mia"a w"asny dom, w którym mog"a przyjmowa' go%ci. Po kolacji odprowadzi"a przyjació" na brzeg i pomacha"a im, kiedy wsiadali do jednej z dwóch nowych "odzi. D"ugo patrzy"a za nimi, a& znikn$li z oczu. Potem wróci"a do domu, gdzie z komina snu" si$ dym, a w oknach pali"y si$ %wiat"a, rozpraszaj#c ciemno%' groty. Wesz"a do %rodka i cicho zamkn$"a za sob# drzwi.
Trzy tygodnie pó(niej og"oszono w ca"ej krainie Bolgów, &e nowy król udaje si$ do Kraldurge, &eby z"o&y' ofiar$ demonom. Ogromny Wóz wy"adowano darami dla z"ych bogów, owini$to je brezentem przed oczami ciekawskich, ale &aden si$ nie pojawi", by &yczy' w"adcy powodzenia. Towary kupiono w Berthe Corbair i Sorboldzie wed"ug listy przygotowanej przez Pie%niark$, znan# w kraju jako Pierwsza Kobieta Króla. Rapsodia przyzwyczai"a si$ do tego okre%lenia, cho' nie tylko j# bawi"o, ale równie& irytowa"o. Wszystko dla naszego bezpiecze)stwa, powiedzia"a do Jo, nazywanej Drug# Kobiet#. Bolgowie mieli w zwyczaju napastowanie &on przywódców, którym chcieli rzuci' wyzwanie, a do nich na razie &aden nawet si$ nie zbli&y". Rapsodia nie wspomnia"a siostrze o Elysian, bo chcia"a jej zrobi' niespodziank$, kiedy dom b$dzie ju& odnowiony. Wóz ofiarny wyruszy" pewnej nocy ku Wewn$trznym Z$bom i wkrótce poch"on$"a go ciemno%'. Imperator i sier&ant major wrócili nast$pnego dnia, troch$ zm$czeni po spotkaniu z demonami, ale poza tym w ca"kiem dobrej formie. Demony uzna"y w"adz$ króla, oznajmi" wielkolud. Przestan# po&era' jego poddanych, pod warunkiem &e Bolgowie b$d# trzyma' si$ z dala od ich ziem. Je%li narusz# t$ umow$, straszne opowie%ci z dawnych czasów oka si$ bajeczkami w porównaniu z losem, który spotka intruzów. Achmed u%miechn#" si$, gdy po
53 Rosentham, dowódca gwardii Bethany, odchrz#kn#" i z dusz# na ramieniu zapuka" do sypialni regenta. Min$"a wieczno%', nim rozleg" si$ g"os lorda Rolandii: - Kto tam? - Rosentham, milordzie. Nawet przez grube drzwi s"ycha' by"o przekle)stwa. - Czego chcesz? Je%li znowu chodzi o napa%' graniczn#, nie chc$ nic wiedzie', póki nie podejd# pod moj# twierdz$. Przywódca gwardii polu(ni" ko"nierzyk. - Nie, panie. Przychodz$ z pó"nocnej bramy. Dotar"a do nas wie%', &e lady Madeleine Canderre jest w drodze do Bethany. Drzwi otworzy"y si$ z trzaskiem i stan#" w nich mocno rozczochrany Tristan Steward. - Przyb$dzie tu& po %wicie, milordzie. Regent przeczesa" w"osy palcami. - 207 -
- A tak, dzi$kuj$, Rosentham. Dowódca gwardii poczeka", a& drzwi si$ zamkn#, dopiero wtedy u%miechn#" si$ szeroko i ruszy" z powrotem na posterunek.
Yarim... Jak ona mia"a na imi$? - Lydia. - W"a%nie. By"a "adna i czaruj#ca, cho' troch$ za spokojna. Jej ojciec jest wielkim w"a%cicielem ziemskim. Co si$ z ni# sta"o? - Wysz"a za Stephena. Zgin$"a kilka lat temu w czasie najazdu Lirinów. - A tak, oczywi%cie. Teraz pami$tam. Delikatnie pog"aska"a go po policzku. Tristan spojrza" jej w oczy i odsun#" ko"dr$. W oczach Prudence widzia" zrozumienie, niezmierzon# g"$bi$, ciep"o przywodz#ce wspomnienie gor#cego (ród"a, w którym kochali si$ przed wielu laty. Jej jedynej na ca"ym %wiecie móg" ufa'. Prudence odwróci"a twarz do ognia i zamkn$"a oczy. Tristan si$gn#" po kryszta"owy kieliszek i delikatnie wyla" z niego kropl$ porto mi$dzy jej piersi. Gwa"townie wci#gn$"a powietrze, tak samo jak w ich pierwsz# wspóln# noc. Ogarn$"o go podniecenie. Skóra na piersiach Prudence zwiotcza"a wyra(nie od czasu, kiedy pierwszy raz ich dotkn#". Zamkn#" oczy i przywo"a" na pami$' ich dawny wygl#d, gdy twardnia"y pod jego d"o)mi. Teraz by"y wiotkie i pokryte takimi samymi plamami jak r$ce. Nachyli" si$ i spi" kropl$ porto. Stara" si$, &eby Prudence nie dostrzeg"a na jego twarzy bólu. *ci#gn#" ko"dr$ i cisn#" na pod"og$. - Dlaczego mi nie powiesz, co ci$ naprawd$ dr$czy, Tristanie? Musn#" ustami jej brzuch. - Dlaczego s#dzisz, &e co% mnie dr$czy? Odsun$"a go od siebie zdecydowanym ruchem, opar"a si$ o wezg"owie i zas"oni"a poduszk#. Jej oczy zab"ys"y gniewem. - By"am kochank# twojego ojca, Tristanie. Zawsze uwa&a"am si$ za twoj# przyjació"k$. Jej reakcja ca"kiem go zaskoczy"a, do reszty gasz#c i tak nik"y mi"osny zapa". - Oczywi%cie, &e ni# jeste%. - Wiec nie baw si$ ze mn# w &adne gierki. Jestem za stara na te bzdury. Widz$, kiedy co% nie daje ci spokoju. Znam twoje nastroje lepiej ni& ty sam. Zwykle wszystko mi mówisz. Dlaczego dzisiaj uda jesz skrytego? Tristan westchn#". Nic nie da"o si$ ukry' przed Pni. Walczy" nie tylko z melancholi# wywo"an# przez %wiadomo%', &e czas niesprawiedliwie si$ z ni# obchodzi. Niepokoi"o go, &e kochanka zaczyna przypomina' mu matk$. Nie móg" nawet my%le' o jej utracie, ale dr$czy"o go co% jeszcze. Wspomnienie Rapsodii. Od chwili kiedy opu%ci"a jego twierdz$, nie móg" wymaza' jej z
U licha! Z g"$bi komnaty dobieg" gard"owy %miech. - Przepraszam, Pru. Wkrótce zjawi si$ moja narzeczona. Kobieta ponownie si$ za%mia"a. - No to przyjd( do mnie czym pr$dzej. Tristan u%miechn#" si$ i rozwi#za" pasek szlafroka. - Jeste% bardzo niegrzeczna. I to mi si$ w tobie bardzo podoba. Podszed" do mahoniowego kredensu, nala" dwa kieliszki porto z kryszta"owej karafki i zaniós" je do "ó&ka. Jeden poda" Prudence, przebiegaj#c jednocze%nie wzrokiem po jej ciele. Drugi podniós" do ust, ukrywaj#c smutek, który odbi" si$ na jego twarzy. Za ka&dym razem kiedy na ni# patrzy", coraz trudniej by"o mu uwierzy', &e urodzili si$ tego samego dnia. Mimo ró&nicy stanów sp$dzili ze sob# dzieci)stwo, razem dojrzewali, niemal dzielili jedn# dusz$. Czas jeszcze nie naznaczy" jego cia"a, pozwoli" mu zachowa' m"odzie)cz# sylwetk$ i muskulatur$, ale na Prudence wycisn#" swoje pi$tno; rzecz nieunikniona u ludzi, którzy nie pochodzili od Cymrian. Zawsze wiedzia", &e tak si$ stanie, ale do niedawna o tym nie my%la". Mo&e bliski o&enek sk"oni" go do podsumowa), do Uczenia minionych lat, które na nim nie pozostawi"y %ladu... na razie. Mo&e dlatego, kiedy by" sam, nie czu" zupe"nie ich up"ywu. Tak czy inaczej, zacz#" patrzy' na Pni innymi oczami. Dostrzega" lekko obwis"# skór$, delikatne zmarszczki wokó" oczu i ust, plamki na r$kach, niegdy% g"adkich i jasnych jak alabaster. Prudence od"o&y"a grzebie) i potrz#sn$"a g"ow#. W blasku ognia p"on#cego w kominku znikn$"y siwe w"osy, które wcze%niej zauwa&y" w d"ugich rudych lokach. Kobieta u%miechn$"a si$ do niego i podci#gn$"a satynow# ko"dr$ pod brod$. - Na co patrzysz, Tristanie? Lord Rolandii odstawi" pusty kieliszek na nocny stolik i wyj#" z r#k Prudence jeszcze pe"ny, który przed chwil# jej poda". Usiad" na "ó&ku, przesun#" d"o)mi po ko"drze, chwyci" za jej brzeg, tu& przy szyi kochanki. - Chyba jej nienawidz$. Prudence opar"a si$ o poduszki. U%miech znikn#" z jej twarzy. - Wiem. I nadal nie rozumiem, dlaczego wybra"e% Madeleine. Zawsze s#dzi"am, &e o%wiadczysz si$ tej mi"ej dziewczynie z - 208 -
pami$ci. W dodatku a& cierp"a mu skóra na my%l, &e z wyboru zosta"a poddan# króla Bolgów. Obraz zielonookiej w ramionach potwora denerwowa" go równie mocno jak wra&enie, które na nim wywar"a. Sp$dzi" w jej towarzystwie raptem kilka minut; nie powinien nawet zapami$ta' jej imienia. U%miechn#" si$ na widok intensywno%ci spojrzenia Prudence. - Dobrze, powiem ci, ale pod warunkiem &e przed przybyciem Madeleine b$d$ ci$ mie' tyle razy, ile zdo"am. Odetchn$"a z ulg# i wyci#gn$"a do niego r$ce. \ - Jak sobie &yczysz, wasza wysoko%'. Tristan spojrza" w sufit, czekaj#c, a& wróci podanie. Dzi$ki wprawnym d"oniom Pni i jego wyobra(ni sta"o si$ to szybko. - S"ysza"a% o Canrif, gdzie kiedy% rz#dzili Cymrianie? - Chyba gdzie% w górach na wschodzie? -Tak. Czterysta lat temu zaj$li je Firbolgowie. Zadowolona z rezultatu swoich wysi"ków kochanka otoczy"a go ramionami. - Kim s# Firbolgowie? Regent si$ za%mia". - Nie kim, ale czym. To potwory, cz"ekokszta"tne bestie, które zjadaj# szczury, siebie nawzajem i ka°o schwytanego cz"owieka. Prudence zadr&a"a teatralnie, %ci#gn$"a z niego szlafrok i koszul$ nocn#. U%miech znikn#" jej z twarzy, gdy zobaczy"a jego muskularne barki. Tristan wygl#da" tak samo jak przed laty, pierwszej nocy, kiedy do niej przyszed". - To straszne. - Bo oni s# straszni, wierz ml Co roku musz$ robi' z nimi porz#dek. Moja armia wy"apuje wszystkich, którzy kr$c# si$ w pobli &u Bethe Corbair. Ta pora znowu nadchodzi. Prudence podci#gn$"a kolana, opar"a stopy na jego piersi i "agodnie zepchn$"a go z "ó&ka na pod"og$. - Wiec skoro robisz to od co najmniej dziesi$ciu lat... - Prawie od dwudziestu. Wcze%niej by" to obowi#zek mojego ojca. - Dobrze, od dwudziestu. Skoro od tak dawna to robisz, dlacze go akurat teraz tak si$ przejmujesz? Tristan chwyci" j# za uda i przyci#gn#" na brzeg "ó&ka, po czym obj#" jej biodra, pe"niejsze ni& kiedy%. - Maj# nowego w"adc$. Niedawno przys"a" emisariusza, kobie t$, która w bardzo niegrzeczny sposób zada"a, by%my zerwali
z odwieczn# tradycj# Wiosennego Czyszczenia. - Z corocznym wy"apywaniem Firbolgów z okolic Bethe Corbair? -Tak. Przesun#" d"o)mi po jej brzuchu i talii, uj#" piersi w d"onie. Zamkn#" oczy i wyobrazi" sobie, &e s# mniejsze, j$drniejsze, doskonalsze w kszta"cie, a miedzy nimi wisi z"oty medalionik. Obraz wzbudzi" w nim silniejsze podanie. Pochyli" si$ nad Prudence, a ona oplot"a go nogami w pasie. - Czego% nie tu rozumiem. Je%li chc# unikn#' pogromu, wystar czy, &e przestan# atakowa' Bethe Corbair, prawda? -Tak. -I powiedzia"e% to wys"anniczce? - Tak... no, w"a%ciwie odes"a"em j# do suwerena z wiadomo%ci#, &e odrzucam jego dania. Spoci"y mu si$ d"onie, kiedy przypomnia" sobie twarz Rapsodii, l%ni#ce pasma z"otych w"osów okalaj#ce g"adk# twarz o ró&anej cerze, roziskrzone zielone oczy.Prudence wzi$"a jego r$k$ i w"o&y"a sobie mi$dzy uda. - W takim razie dlaczego si$ denerwujesz, Tristanie? Nogi Rapsodii by"y niewiarygodnie zgrabne, nawet w we"nianych spodniach. Jego oddech sta" si$ p"ytszy. Poczu", &e skóra mu p"onie, a r$ce dr. Ogarn$"o go poczucie winy, &e kochaj#c si$ z Prudence, wyobra&a sobie inn# kobiet$. - Bo nie ufam temu królowi. Podejrzewam, &e planuje atak, sko ro... Belgowie s#... podobno... zjednoczeni. Prudence usiad"a i przycisn$"a l%ni#ce od potu piersi do jego nagiego torsu, obj$"a go ramionami. Porusza"a si$ tak, jak lubi", o czym dobrze wiedzia"a. Praktyka i za&y"o%' zwykle czyni"y akt niemal .automatycznym. Lecz dzisiaj z jakiego% powodu by"o w nim wi$cej pasji, niepohamowanej dzy. Tristan pow$drowa" d"o)mi do w"osów Pni, których rzadko dotyka" w takich chwilach. Zacz#" g"adzi' d"ugie pasma, owija' je wokó" palców. Jak p"ynne %wiat"o s"oneczne, pomy%la". Zwi#zane prost# wst#&k# ze skromnego czarnego aksamitu. Tylko w%ciek"o%' powstrzyma"a go wtedy od przesadzenia biurka jednym susem i rozpuszczenia tych z"otych w"osów. - Co zamierzasz, Tristanie? Chwyci" Prudence za biodra i przyci#gn#" do siebie. Zadr&a", kiedy opasa"a go nogami. P"on#" w nim taki sam ogie), jaki dostrzeg" - 209 -
w oczach Rapsodii. Od tamtej pory jej wewn$trzny &ar wyobra&a" sobie w najdzikszych fantazjach. - Rozgromi' ich - wysapa". - Po%l$ wszystkich... swoich &o" nierzy... Zniszcz$ "otra... i jego... &a"osnych poddanych. !apczywie przylgn#" ustami do warg Prudence, pozbawi" j# oddechu. Kochanka przywar"a do niego kurczowo i po chwili szepn$"a do ucha: - Tristanie? - Mmm...? - Jak ma na imi$ ta kobieta? -Pru... - Jej imi$, Tristanie. -Rapsodia - j$kn#", gdy ogie) rozla" si$ po ca"ym jego ciele. Rapsodia - powtórzy" ciszej. Opad" na Prudence, wyczerpany i zawstydzony. Le&a" bez ruchu, a& w ko)cu poczu", &e cia"o kochanki robi si$ ch"odne Gdy ju& d"u&ej nie móg" unika' spojrzenia jej w oczy, podpar" si$ na "okciach i uniós" g"ow$. - Nie takiego wyrazu si$ spodziewa". Ba" si$, &e zobaczy gniew, zranion# dum$ i ból, lecz dostrzeg" jedynie zrozumienie, nic wi$cej. -Przepraszam, Pru - wykrztusi". Policzki mu p"on$"y. Prudence cmokn$"a go w czo"o i wsta"a z "ó&ka. - Nie musisz, najmilszy. - Schyli"a si$ po halk$ lec# na pod"odze i zacz$"a si$ ubiera'. - Nie jeste% z"a? - Dlaczego mia"abym by' z"a? Przeczesa" palcami wilgotne w"osy. - Sk#d wiedzia"a%? Prudence podesz"a do wysokiego okna, rozchyli"a zas"on$ i spojrza"a na wygwie&d&one niebo. - Znam ci$ przez ca"e &ycie, Tristanie. To ja, pami$tasz? Ta nie sforna córka pomywaczki, z któr# razem ukrywa"e% si$ w spi&arni przed ojcem. Od prawie czterdziestu lat wsuwasz mi r$k$ pod spódnic$, wi$c umiem pozna', kiedy jeste% nieobecny duchem. Wiem,&e mnie kochasz, a ty wiesz, &e ja kocham ciebie. Zawsze b$d$ ci$ kocha'. Nie musisz mnie pragn#', wystarczy, &e kochasz. Ostatnio par$ razy wzi#"e% mnie do "o&a z lito%ci... -Nic podobnego, nigdy! - zaprotestowa" z oburzeniem. - Dobrze. Ok"amuj si$, je%li musisz, aleja nie mam zamiaru. Czu "am, &e od pewnego czasu kto% inny zaprz#ta ci my%li... i nie tylko. Teraz nawet %pi#c jeste% bardziej podniecony, ni& kochaj#c si$ ze mn#.
Ciesz$ si$ jednak, &e to nie o Madeleine %nisz. Zaczynam si$ obawia', &e postrada"e% rozum. A tak przy okazji, ona jest jedz#. Rzuci"a Tristanowi u%miech, a on mimo woli go odwzajemni". Odesz"a od okna, wzi$"a z toaletki sukni$ i w"o&y"a j# szybko. Rozczesa"a spl#tane w"osy platynowym grzebieniem. -Pos"uchaj, Tristanie. Cokolwiek czujesz do tej kobiety, o czymkolwiek marzysz, nie tra' g"owy. Podejrzewam, &e eskalacj$ przemocy rozwa&asz z dzy i w%ciek"o%ci, a nie z konieczno%ci. Uwa&aj, Tristanie. Wojny wszczynane z powodu kobiety prowadz# do kl$ski. Regentowi zrzed"a mina. - Jestem zdumiony, &e mówisz takie s"owa - powiedzia" ura&o nym tonem. - Wysy"aj#c armi$ w bój, kieruj$ si$ wy"#cznie trosk# o bezpiecze)stwo Rolandii i moich poddanych. Nie mog$ uwierzy', &e pos#dzasz ranie o rozp$tywanie wojny, &eby zrobi' wra&enie na jakiej% kobiecie. -Czy&by? W takim razie chcesz odp"aci' jej panu za to, &e wy bra"a jego zamiast ciebie. Albo zosta"a zraniona twoja duma. Nie padnij jej ofiar#. Zagniewany odwróci" si$ plecami. Ostre s"owa sprawia"y mu du&y ból, a jeszcze wi$kszy %wiadomo%', &e Pru mo&e mie' racj$. -Prudence? Gdy zerkn#" przez rami$, ju& jej nie by"o w komnacie.
54 Co roku wraz z ko)cem zimy na Bolgów pada" strach. Odwil& stanowi"a dla nich zapowied( Loterii, w której wybierano najmniej u&ytecznych osobników, &eby umie%ci' ich w sztucznych wioskach budowanych pospieszne na skraju Z$bów. Coroczna danina sk"adana dnym krwi rolandzkim wojakom bardziej ni& wszystko inne przekona"a Achmeda o sprycie pobratymców. Imponuj#cy by" ju& sam fakt, &e przez kilka wieków naje(d(cy nie przejrzeli podst$pu. Zestawienie strat i zysków wykaza"o bez &adnych w#tpliwo%ci, &e z Bolgami nale&y si$ liczy'. Wszyscy dostali rozkaz, &eby zjawi' si$ w kanionie za Z$bami w pierwszy dzie) po nastaniu odwil&y. Byli niezwykle cisi, kiedy Achmed pojawi" si$ na wrzosowisku. Silni i wp"ywowi nigdy nie brali udzia"u w Loterii, dlatego wezwanie bez wzgl$du na pozycj$ - 210 -
spo"eczn# najpot$&niejsi uznali za niepokoj#ce i obra(liwe. Ich postawa zmieni"a si$ szybko, kiedy w"adca przemówi". Koniec Loterii, oznajmi". Bolgowie ju& nigdy wi$cej nie b$d# jagni$tami id#cymi na rze(. W tym roku zg"osz# si$ ochotnicy. Kiedy przedstawi" swój plan, nie znalaz" si$ nikt, kto wyrazi"by &al z powodu zmiany obyczaju.
- Dzi$ki naszym podatkom utrzymujesz armi$ - wtr#ci" diukYarim. - Je%li zaczniesz nalicza' je od poszczególnych kampanii, b$dziemy musieli rozwa&y', czy jest konieczna na sta"e. Moje wojsko %mia"o mo&e przej#' zadanie, skoro maj# si$ z nim wi#za' dodatkowe koszty. - Nadal uwa&am, &e powinni%my si$ zastanowi', czy akcja w ogóle jest potrzebna - odezwa" si$ Stephen Navame. - Ju& ci mówi"em, &e ludzie, przeciwko którym teraz wyruszasz, s# doskonale wyszkoleni i bardzo pot$&ni. Jeszcze raz radz$ ci wycofa' si$ w por$. Dlaczego nie chcesz zawrze' traktatu pokojowego? Mo&e od niego zacz$"aby si$ wymiana handlowa? Lord Rolandii spojrza" na kuzyna z niedowierzaniem. -Zwariowa"e%? - Z jego tonu wynika"o, &e odpowied( jest oczy wista. - Handel z Bolgami? Traktat pokojowy? Nic dziwnego, &e musia"em ci$ ratowa', gdy wybuch"o u ciebie powstanie ch"opskie.Zejd(cie mi z drogi. Odsun#" regentów na bok i wymaszerowa" z gabinetu razem z dowódc# oddzia"ów.
Tristan Steward obserwowa" z okna gabinetu wojsko gromadz#ce si$ na dziedzi)cu. Na Wiosenne Czyszczenie nigdy nie posy"ano wi$cej ni& trzystu lub czterystu rekrutów i podoficerów. Ale poniewa& sam og"osi", &e w tym roku wyrusz# wszyscy zdatni do walki, plac przy stajniach okaza" si$ dla nich za ma"y. Prawie dwa tysi#ce &o"nierzy powodowa"o nieopisany harmider. Stephen Navame z niepokojem patrzy" na zbrojny t"um. Wcze%niej próbowa" przekona' kuzyna, &eby odwo"a" akcj$, lecz zosta" wy%miany nie tylko przez lorda Holandii, ale równie& przez Quentina Baldasarre, regenta Bethe Corbair. Ihrman Karsric, diuk Yarim, nie odezwa" si$ s"owem. Nagle rozleg"o si$ pukanie do drzwi i chwil$ pó(niej do pokoju wszed" Rosentharn. -Milordzie? Steward odwróci" si$ zaskoczony. Dowódca zawsze przebywa" z oddzia"ami do czasu ich powrotu, a w twierdzy zjawia" si$ tylko wtedy, gdy mia" co% wa&nego do zameldowania, czyli rzadko. - Czy by"by% tak "askawy, panie, i przemówi" do &o"nierzy? Ich morale jest do%' ruskie, bo wielu uwa&a zadanie za uw"aczaj#ce. Do tego stopnia, &e mo&na w#tpi' w powodzenie misji. - Naprawd$? A dlaczego? Rosentharn zakaszla". - Do Czyszczenia zwykle wyznacza si$ &ó"todziobów w ramach szkolenia i &o"nierzy ukaranych dyscyplinarnie, wiec ci, którzy ju& kiedy% wype"nili ten obowi#zek, zastanawiaj# si$, za co ponownie dostali kar$. - Mo&e im si$ nale&y - stwierdzi" diuk Bethe Corbair. – Moja armia nigdy nie kwestionuje rozkazów dowódcy. - Zamknij si$, Quentin - warkn#" lord Rolandii. - B$d$ wdzi$czny, je%li zachowasz swoj# opini$ dla siebie. Nie uzna"e% za stosowne wesprze' naszego przedsi$wzi$cia w"asnymi oddzia"ami, co jest do%' dziwne, zwa&ywszy, z kim granicz# twoje ziemie. Dla mnie to du&y k"opot. Moi &o"nierze maj# do krainy Bolgów siedem dni drogi. Prawd$ mówi#c, zastanawiam si$ nad na"o&eniem na ciebie podatku, &eby op"aci' akcj$, któr# od wieków za ciebie podejmujemy.
Achmed patrzy", jak si$ zbli&aj#. Oceni" na oko, &e jest ich dwa tysi#ce, co chwil$ pó(niej potwierdzi" Grunthor. -Wys"a" ca"# brygad$, trzy, mo&e cztery kohorty – zameldowa" z punktu obserwacyjnego w Kotle. - Chyba powinni%my uzna' to za komplement. - Musimy pomy%le' o specjalnych podzi$kowaniach - stwierdzi" król. - Rapsodio, zabierz siostr$ w bezpieczne miejsce. - Nic z tego - o%wiadczy"a Jo. - Przez ca"y tydzie) 'wiczy"am lanie wrz#cej smo"y. Jestem w tym naprawd$ dobra. Nie po to wdycha"am smrody, &eby% teraz mnie odprawi". - Jak chcesz. - Dzielna dziewczyna - szepn#" Grunthor z aprobat#. Rapsodia westchn$"a. - Regencie, ty o%le! Có&, ostrzega"am go. Odnios"am wra&enie, &e nie jest zbyt bystry. Szkoda, &e za jego g"upot$ zap"ac# &o"nierze. - Tak jest od wieków - skwitowa" Achmed. - Ale popatrz na to z ja%niejszej strony. Je%li damy mu nauczk$, mo&e w przysz"ym roku nie spróbuje najazdu, cho' pewnie za wysoko go oceniam. - A poza tym b$dzie %wietna zabawa - doda" Grunthor. – Moje wojsko nie mo&e si$ doczeka'. - Có&, w takim razie ruszajmy - powiedzia" Achmed i spi#" konia ostrogami. - 211 -
do Kot"a. - Co, nie b$dzie dzielenia "upów? - spyta"a dziewczyna. - Pó(niej, m"oda panienko - uspokoi" j# wielkolud. – Najpierw musimy je zebra'. - Racja. Chod(, Jo - powiedzia"a Rapsodia, bior#c j# za "okie'. Z wyrazu twarzy Achmeda wywnioskowa"a, &e powinny jak naj szybciej wróci' do Canrif. Gdy kobiety odesz"y, król zwróci" si$ do Grunthora i genera"ów czekaj#cych na polu bitwy. - Armia mo&e si$ teraz po&ywi' - oznajmi".
Rozgromienie nieprzyjaciela zabra"o Bolgom nieca"# godzin$. Zamiast na s"abeuszy, kalek i nieudaczników wybranych w Loterii &o"nierze Rolandii trafili na doborowe oddzia"y gwardii Grunthora przyczajone w chatach.*ci$li g"owy dwóm manekinom, w jamie z wrz#c# smo"# stracili jednego konia wraz z je(d(cem, nim zorientowali si$, &e wpadli w pu"apk$. Odwrót nie wchodzi" w gr$, bo na skalnych pó"kach i urwiskach pojawili si$ uzbrojeni Firbolgowie. Wyszczerzeni od ucha do ucha run$li jak lawina na zaskoczon# orlanda)sk# brygad$, któr# przewy&szali liczebnie niemal pi$' razy. Na g"owy napastników posypa" si$ grad kamieni wielko%ci ludzkiej g"owy. W chaosie, który zapanowa" po nieoczekiwanym ataku, cz"onkowie górskiej gwardii, ukryci w prowizorycznych cha"upach wioski skazanej na zag"ad$, napi$li druty, do tej pory zagrzebane w ziemi. Konie zacz$"y si$ potyka' i pada'. W tym momencie do rolandzkiej armii dotar"a fala Bolgów. +olnierze stali jak sparali&owani. Paru si$gn$"o po "uki, ale wi$kszo%' przyby"a uzbrojona tylko w miecze, maczugi i pochodnie, które ju& na samym pocz#tku zmiot"o kamienne gradobicie. Kilku rzuci"o si$ do ucieczki, lecz zaraz poch"on$"o ich piek"o wrz#cej smo"y. Obro)cy zawczasu ustawili u wylotu w#wozu cztery katapulty do miotania beczek. Rapsodia z dr&eniem s"ucha"a szalonego %miechu Jo, która zakrzywionym mieczem z br#zu przecina"a sznury. Przenios"a spojrzenie na Bolgów, przez wieki ofiary dorocznej rzezi, którzy teraz biegali po pobojowisku i w%ród straszliwego zam$tu dobijali wrogów. Grunthor stwierdzi" pó(niej, &e nie pami$ta równie druzgocz#cej kl$ski.
Tydzie) pó(niej, w %rodku nocy, lorda regenta Rolandii obudzi" z koszmarnego snu dziwny odg"os. -Pst! Pst! Obok "ó&ka sta"a ciemna posta', obraca"a w chudych palcach ksi#&$c# koron$. *wiat"o ogarka dopalaj#cego si$ na nocnym stoliku pad"o na z"oty filigran. Refleksy omiot"y sypialni$ w krótkich rozb"yskach niczym krew tryskaj#ca z rany. Tristan Steward usiad" na "ó&ku, ale straszna zjawa nie znikn$"a, tylko rzuci"a mu koron$, lekko uderzaj#c go w pier%. -Je%li krzykniesz, b$dzie to ostatni g"os, jaki wydasz w swoim &yciu - ostrzeg"a. Lord Rolandii nie móg"by krzykn#', nawet gdyby chcia". W mroku pojawi" si$ ma"y ognik. Oprócz niego ksi#&$ widzia" tylko bia"e, ko%ciste r$ce zapalaj#ce lampy w pokoju. Usi"owa" otrz#sn#' si$ z resztek snu. Gdy w komnacie poja%nia"o, Achmed zdj#" kaptur i u%miechn#" si$ na widok miny regenta. Usiad" na brzegu królewskiego "o&a, przesun#" palcami po satynowej ko"drze. -Wstawaj - rzuci" spokojnym tonem i skin#" g"ow# na krzes"a stoj#ce w wykuszu. Tristan Steward wype"ni" polecenie, trz$s#c si$ jak osika. Jego bose stopy i bury tajemniczego intruza nic wydawa"y prawie &adnego d(wi$ku, kiedy szli po kamiennej pod"odze do okna, za którym wida' by"o gwie(dziste niebo. Regent usiad" i splót" r$ce na piersi, &eby pohamowa' dr&enie. W miar$ jak przytomnia", u%wiadamia" sobie, &e ma powody do strachu. By" wdzi$czny za pó"mrok, bo podejrzewa", &e w pe"nym s"o)cu oblicze nieznajomego budzi"oby jeszcze wi$ksz# groz$. Zebra" ca"# odwag$ i zapyta", sil#c si$ na spokój: - Kim jeste%? Czego chcesz? - Jestem Okiem, Pazurem, Pi$t# i Brzuchem Góry. Przychodz$
Rapsodii &o"#dek podchodzi" do gard"a. Nie bra"a udzia"u w walce, nawet jej nie wspomaga"a muzycznym akompaniamentem, ale teraz obserwowa"a, jak Bolgowie metodycznie odzieraj# trupy z broni i zbroi, a nast$pnie wrzucaj# cia"a do do"u ze smo"#. - Prawdziwa zgroza - stwierdzi"a. , - Nie martw si$, ksi$&niczko, zawsze po sobie sprz#tamy - odpar" weso"o Grunthor, który 'wiczy" z Jo fechtunek, &eby nie dopu%ci' jej do pl#drowania. - W"a%nie - odezwa" si$ Achmed, zaj$ty liczeniem strat - Sko ro ju& mowa o sprz#taniu, mo&e by"oby dobrze, &eby% wróci"a z Jo - 212 -
ci$ powiadomi', &e twoja armia ju& nie istnieje.Zamiast s"ów z gard"a ksi$cia wydoby" si$ charkot. Wys"a"e% dwa tysi#ce &o"nierzy, ale nie otrzymasz od nich &adnego meldunku. Po krótkiej chwili niedowierzania Stewarda ogarn$"a panika. - Gdzie s# ci, którzy ocaleli? Co z nimi zrobi"e%? - Przygniot"a ich góra. A teraz pos"uchaj uwa&nie i zachowaj nasz# rozmow$ w sekrecie, oczywi%cie je%li po&yjesz dostatecznie d"ugo. Masz dziesi$' dni na przygotowanie projektu umowy handlowej i traktatu pokojowego. Zajmiesz si$ tym osobi%cie, bo uk"ad ma by' twoim pomys"em. Dziesi#tego dnia mój emisariusz b$dzie czeka" na obecnej granicy królestwa Bolgów i Bethe Corbair. Jedenastego dnia granica przesunie si$ bli&ej ciebie, &eby u"atwi' nasze spotkanie. Je%li brzydka pogoda zniech$ci ci$ do podró&y, mo&esz zaczeka' dwa tygodnie i odby' konferencj$ w swojej twierdzy, na nowej granicy. Regent wytrzeszczy" oczy, ale nic nie powiedzia". - To jedyna propozycja, jak# otrzymasz ty i twój lud. Je%li j# zlekcewa&ysz, przekonasz si$ na w"asne oczy, jak wygl#daj# potwory. Ka&dej wiosny pobierali%my lekcje. – Achmed wsta". - A przy okazji, mo&e ci$ pocieszy zapewnienie, &e moja liri)ska pie%niarka od%piewa"a wspania"# pie%) &a"obn# za twoich &o"nierzy. Bardzo wzruszaj#c#. Mieszkaj#c w krainie Bolgów, Rapsodia nabra"a du&ej wprawy w lamentach i rekwiem. - U%miechn#" si$, widz#c, &e na twarz regenta wyp"ywa szkar"atny rumieniec. Nachyli" si$ ku niemu i szepn#" konspiracyjnie: - Nie martw si$. Ona nie ma poj$cia, &e to z jej powodu dosz"o do masakry. Oczywi%cie ja wiem. Jak s#dzisz, dlaczego akurat j# wys"a"em do Rolandii? - To by"a pu"apka - wykrztusi" Tristan. - Ale& lordzie regencie, nie doceniasz swojej roli. Przecie& masz woln# wol$. Gdyby% naprawd$ pragn#" pokoju, przyj#"by% moj# emisariuszk$ i propozycj$ z otwartymi ramionami. - Spowa&nia". M$&czyzna, szczególnie zar$czony, który &ywi wobec kobiety nieuczciwe zamiary, nie jest godny zaufania równie& jako s#siad. Po%wi$ci"e% &ycie dwóch tysi$cy ludzi, &eby zdoby' jej zainteresowanie. Na razie dosta"e% nauczk$. Pó(niej koszty b$d# jeszcze wi$ksze. - Odwróci" si$ i ruszy" ku drzwiom. - Zostawiam ci$, &eby% si$ przygotowa" - rzuci" przez rami$. - Do czego? Król Firbolgów spojrza" na ksi$cia i u%miechn#" si$ lekko. - Do nabo&e)stwa &a"obnego za swoich ludzi. Cienie w
pokoju si$ przesun$"y i intruz znikn#".
O %wicie dziesi#tego dnia zjawi"o si$ poselstwo z Rolandii. Emi-
sariuszka Firbolgów i jej gwardia honorowa ju& czekali na stepie. Rapsodia dopilnowa"a, &eby nie przydzielono im koni zdobytych na wrogach. To kwestia delikatno%ci, tak powiedzia"a Achmedowi. U%miechn$"a si$ teraz, kiedy w%ród je(d(ców rozpozna"a samego lorda Rolandii i przypomnia"a sobie niemi"# rozmow$ sprzed kilku tygodni. Pi$ciu ludzi eskorty regenta by"o odzianych w proste stroje i we"niane p"aszcze podró&ne, prawdopodobnie &eby nie rzuca' si$ w oczy. Rapsodia odrzuci"a sugesti$ Achmeda, &eby w"o&y' najlepsze szaty. Uzna"a, &e by"oby to niestosowne. Ubieraj#c si$ wcze%nie rano w skromne rzeczy, westchn$"a z &alem. W"a%ciwie ile mam ostatnio okazji, &eby si$ wystroi'? - pomy%la"a. Oprócz dwóch ci$&kozbrojnych gwardzistów Tristanowi Stewardowi towarzyszy" kuzyn Stephen Navarne. Pos"a" jej u%miech, kiedy ich oczy si$ spotka"y. U drugiego boku regenta jecha" m$&czyzna bardzo do niego podobny, ale troch$ m"odszy. Na g"owie mia" he"m z rogami, a na szyi ci$&ki z"oty amulet w kszta"cie s"o)ca ze l%ni#c# rubinow# spiral# po%rodku, symbol benisonów Bethany. Zapewne podlega"y mu prowincje Canderre i Yarim. Jego portret widzia"a na %cianie bazyliki ognia. Lord Rolandii %ci#gn#" wodze i zsiad" z kasztanowatego wa"acha. Najwyra(niej chcia" ju& mie' za sob# przykr# rozmow$. Przemy%la" wszystkie mo&liwo%ci i doszed" do smutnego wniosku, &e traktat jest nieunikniony. Na jego decyzji zawa&y"a g"ównie ch"odna reakcja pozosta"ych ksi#t na propozycj$ inwazji. Sorbold, rywal, ale jednocze%nie partner w handlu i sojusznik na wojnie, te& uprzejmie odmówi" udzia"u w ekspedycji, t"umacz#c si$ zamiarem podj$cia stosunków handlowych z Ylorc i w"#czenia nowego kraju do diecezji swojego benisona. Po s"owach ambasadora &y"y na szyi regenta nabrzmia"y jak postronki. Wie%' o kl$sce armii orlanda)skiej nagle u%wiadomi"a wszystkim s#siadom, &e od wieków zastanawiali si$ nad nawi#zaniem kontaktów z Belgami. Steward patrzy", jak emisariusz zsiada z wierzchowca i idzie w jego stron$. Tak jak si$ obawia" i jednocze%nie mia" nadziej$, okaza"a si$ nim kobieta, któr# kilka tygodni wcze%nie wygoni" ze swojej twierdzy, ale nie móg" przep$dzi' z my%li. Oczekiwa" z"o%liwych uwag, lecz na jej twarzy nie dostrzeg" %ladu triumfu, jedynie mi"y u%miech. Przy"apa" si$ na tym, &e po&eraj# wzrokiem, a my%li ma bardzo nie- 213 -
przyzwoite. - Witaj, milordzie - powiedzia"a Rapsodia, sk"adaj#c uk"on. Jeste%my zaszczyceni twoj# obecno%ci#. W jej tonie nie by"o sarkazmu. Lord Rolandii potrz#sn#" g"ow#, &eby oprzytomnie'. - Lady Rapsodio, pozwoli pani, &e przedstawi$ mojego brata, jego %wi#tobliwo%' Iana Stewarda, B"ogos"awi#cego CanderreYarim. Wys"anniczka pochyli"a si$ nad upier%cienion# d"oni#, któr# poda" jej benison. - Zapewne zna pani mojego kuzyna, lorda Stephena Navame. - Tak. Jak si$ pan miewa, milordzie? - Dobrze, dzi$kuj$, milady. Ciesz$ si$, &e wysz"a nam pani na powitanie. Rapsodia odwzajemni"a u%miech. - Ca"a przyjemno%' po mojej stronie. Da"a znak swojej %wicie. Dwaj z dwunastu &o"nierzy rozstawili na trawie drewniany stó" i krzes"a. Potem wyszczerzyli si$ przyja(nie do orlanda)skich lordów, przyprawiaj#c ich o dreszcz. Zachwyceni reakcj# Belgowie pospieszyli do towarzyszy. Tristan Steward odchrz#kn#". - Przygotowali%my dokumenty, o które prosili%cie. Pierwszy to umowa o handlu mi$dzy Bethany a Ylorc, zach$caj#ca inne prowincje do zawierania podobnych, Znajdziecie w niej korzystne warunki i takie same taryfy, jakie zapewniamy najstarszym partnerom handlowym. - Obawiam si$, &e to za ma"o - powiedzia"a Rapsodia "agodnym tonem. - Prosimy o rezygnacj$ z wszelkich ce" przez pierwszych dziesi$' lat na znak tego, &e Rolandia sprzyja rozwojowi gospodarki i odbudowie Ylorc ze zniszcze) przez was spowodowanych. Trzej m$&czy(ni os"upieli. Stephen pierwszy zamkn#" usta i u%miechn#" si$ nieznacznie, natomiast wyraz twarzy regenta i benisona zmieni" si$ na mniej przyjemny. - Zapewne pani &artuje - stwierdzi" regent - Rezygnacja z op"at? Jaki jest wtedy sens handlowania? - Handel bez ce" to uczciwa wymiana jednych towarów na drugie, us"ug albo walut - odpar"a Rapsodia spokojnie. - Tak przynajmniej by"o, póki nie wmieszali si$ poborcy podatkowi. Król Achmed odmawia wnoszenia op"at, z których pó(niej utrzymuje si$ armi$ napadaj#c# od wieków na jego poddanych. Wasze ust$pstwo natomiast uzna za gest dobrej woli i potwierdzenie szczerego zamiaru utrzymania pokoju.
- Ja ch$tnie zrezygnuj$ z ce" w imieniu Navarne - odezwa" si$ lord Stephen, nie zwa&aj#c na gniewne spojrzenia kuzynów. - S#dz$, &e ka&da prowincja b$dzie mia"a prawo do ustalania wysoko%ci op"at jak do tej pory, prawda, Tristanie? - Taka jest obecna praktyka - odpar" krótko lord Rolandii. - Navame ma wobec Ylorc d"ug wdzi$czno%ci za udzia" w ratowaniu naszych dzieci. Dynastia cymria)ska powinna równie& doceni' odzyskanie Domu Pami$ci i przywrócenie zdrowia tamtejszemu Wielkiemu Drzewu. - Lord Stephen mrugn#" ukradkiem do Rapsodii. - Dlaczego wi$c nie chcesz si$ zgodzi' na zniesienie ce" i nie pozwalasz, by inni zrobili to samo, Tristanie? Prowincje ch$tnie przystan# na warunek Firbolgów, &eby tylko móc kupowa' od nich bro). - Istotnie. Có&, nie zaszkodzi spróbowa' - powiedzia" regent ostro&nie. - Doskonale. Dzi$kuj$, - Rapsodia u%miechn$"a si$ promiennie i podpisa"a dokument. Najwyra(niej nie dostrzega"a pal#cych spojrze) m$&czyzn, którzy siedzieli naprzeciwko niej. - Co dalej? Ksi#&$ Bethany rozwin#" nast$pny zwój. - W zamian za obietnic$ nieagresji i zwrot cia" poleg"ych w czasie ostatniej wyprawy Rolandia zgadza si$, jako zjednoczone królestwo, powstrzyma' od nieuzasadnionych wrogich dzia"a) przeciwko Ylorc. Rapsodia potrz#sn$"a g"ow#, zachowuj#c mi"y wyraz twarzy. - Nie mog$ Wyrazi' zgody - o%wiadczy"a z &alem. - Po pierwsze, nie ma &adnych cia", milordzie. Jest tak, jakby pa)sk# armi$ poch"on$"o morze. Prosz$ uczci' ich pami$', ale zapomnie' o doczesnych szcz#tkach. - Konfidencjonalnym tonem doda"a: - Tak miedzy nami, bitwa trwa"a nieca"y kwadrans, a... sprz#tanie pobojowiska kolejnych par$ minut. Pó(niej nikt by nie pozna", &e cokolwiek si$ wydarzy"o. Wracaj#c do naszych spraw, nie podoba mi si$ okre%lenie „nieuzasadnione". Jeste%my tu dzisiaj z powodu napa%ci, które Rolandia przez wieki uwa&a"a za „uzasadnione". Uwa&am, &e powinien by' to zwyk"y pakt o nieagresji podpisany przez obu w"adców. Król Achmed gwarantuje, &e jego poddani nie b$d# napada' na obywateli Rolandii, lord Rolandii obiecuje to samo. Ka&de naruszenie traktatu b$dzie równoznaczne z wypowiedzeniem wojny, a jedynym zado%'uczynieniem - natychmiastowe oddanie przez agresora dziesi$ciu procent jego królestwa. Co pan na to, milordzie? Z trudem pohamowa"a %miech na widok trzech wstrz#%ni$tych twarzy. - Czy ten ostatni warunek nie jest przesad#? - spyta" m"ody benison Canderre-Yarim. - Kto chcia"by dziesi$' procent Ylorc? - 214 -
- Chwileczk$ - powiedzia" lord Stephen. - Mamy dla ciebie,pani, kilka darów. Moje s# wyrazem wdzi$czno%ci mieszka)ców Navarne i pami#tkami od twoich wnucz#t, mi$dzy innymi ich portrecik. Rapsodia u%miechn$"a si$ z rado%ci#. - Dzi$kuje! Co u Gwydiona i Melisande? - Wszystko w porz#dku. Przesy"aj# ci ca"usy i chc# podzi$kowa' za flet i harf$, które od ciebie dostali. Maj# nadziej$, &e wkrótce ich odwiedzisz. - Ja równie&. Uca"uj ode mnie dzieci i powiedz, &e my%l$ o nich ka°o dnia, dobrze? Mo&e kiedy% przyjad# do mnie z wizyt#. - Mo&e - odpar" Stephen, unikaj#c os"upia"ego wzroku kuzynów. Powodzenia. Odsun#" si$, &eby gwardzi%ci mogli przenie%' skrzynie z podarkami na konie Firbolgów, po czym uca"owa" jej d"o) i dosiad" wierzchowca. Regent i benison poszli w jego %lady. Wszyscy trzej wraz z eskort# skierowali si$ na zachód. Rapsodia pomacha"a im po&egnanie. Lord Rolandii zatrzyma" si$ w pewnym momencie, odwróci" z dziwnym wyrazem twarzy i uniós" r$k$. Rapsodia z"o&y"a mu g"$boki uk"on, tak jak przy pierwszym spotkaniu. Ksi#&$ u%miechn#" si$, spi#" konia ostrogami i pu%ci" si$ galopem przez step. - Nie(le jak na ch"opk$, co, Llauronie? - mrukn$"a pod nosem, podchodz#c do swojej klaczy. - Hej, trzymaj "apy przy sobie! krzykn$"a na Firbolga, który w"a%nie dobiera" si$ do skrzyni z darami. - To moje prezenty!
Rapsodia za%mia"a si$ melodyjnie. - Có& za %wie&o%' my%li! I s"uszne pytanie, ale je%li Rolandia ma uczciwe intencje, a s"owo lorda regenta jest %wi$te, w co nie w#tpi$, mo&ecie przysta' na ka&d# cen$, skoro stawk# ma by' honor waszego kraju. Natomiast je%li chodzi o warto%' Ylorc, nie musz$ chyba przypomina', &e by"a to kiedy% siedziba cymria)skich w"adców. Prosz$ nie s#dzi' po pozorach, wasza %wi#tobliwo%'. W górach te& mieszkaj# dzieci Stwórcy, mo&e nawet wi$cej ni& w pa)skiej diecezji. Cho'by z tego wzgl$du warto je chroni', prawda? - T-tak - wyj#ka" benison. Widz#c gro(ne spojrzenie brata, doda" pospiesznie: - Lady Rapsodia ma racj$, Tristanie. Jej propozycja wygl#da mi na uczciwy kompromis. Lord Rolandii bez s"owa zacz#" kre%li' na pergaminie nowe warunki, kipi#c ze z"o%ci. Gdy sko)czy", Rapsodia wzi$"a pióro, muskaj#c przy okazji jego d"o). Kiedy podpisywa"a dokument, d"onie regenta ju& nie dr&a"y, a z twarzy znikn$"y rumie)ce gniewu. - Teraz moja kolej powiedzia" benison. Rozwin#" ostatni zwój i podsun#" wys"anniczce. - Krainy Bolgów zawsze nale&a"a do diecezji Bethe Corbair.Oto pismo, w którym B"ogos"awi#cy Bethe Corbair, Lanacan Orlan-do, proponuje... eee... obywatelom Ylorc przy"#czenie si$ do jego diecezji. Benison Bethe Corbair zapewni kleryków, pos"ugi religijne i eskort$ dla pielgrzymów, a tak&e schronienie, leczenie, oczywi%cie za zwyczajow# dziesi$cin$. Zerkn#" niespokojnie na kuzynów. Oferta by"a bardzo ryzykowna. Kraj Bolgów graniczy" równie& z diecezj# innego benisona lojalnego wobec patriarchy. Gdyby Ylorc wybra"o Sorbold zamiast Bethe Corbair, dosz"oby do powa&nego os"abienia teokratycznej w"adzy Rolandii. - Dzi$kuj$, wasza %wi#tobliwo%', ale nie jestem kompetentna w tej kwestii. Firbolgowie maj# w"asn# religi$ i w"asnego szamana. 'B$dzie najlepiej, je%li B"ogos"awi#cy Bethe Corbair przy%le emisariusza, który porozmawia bezpo%rednio z królem. Mam przekaza', &e b$dzie przyjmowa" ambasadorów po pierwszym nast$pnego miesi#ca. Benison skin#" g"ow#. - Có&, panowie - ci#gn$"a Rapsodia - je%li to ju& wszystko, dzi$kuj$ wam bardzo i &ycz$ dobrego dnia. Schowa"a dokumenty do kieszeni p"aszcza i da"a znak gwardzistom. Firbolgowie zabrali stó" i krzes"a, niemal je wyrywaj#c spod orlanda)skich notabli.
55 Oddaj mi pude"ko, bo zjesz wszystkie. - A co, chcia"a% schowa' je na zim$? Przecie& si$ podzieli"am. - Tak, jeden dla mnie, sze%' dla ciebie, jeden dla mnie, cztery dla ciebie... - Ty jeste% malutka i drobna. Potrzebujesz mniej jedzenia. - Uwa&aj - powiedzia"a Rapsodia, sil#c si$ na surowo%'. - Sto czymy dziesieciorundowy pojedynek na maczugi i "a)cuchy, i zobaczymy, kto tu jest malutki. - Maczugi i "a)cuchy? - powiedzia"a Jo z udawanym lekcewa &eniem. Wierzchem d"oni otar"a czekolad$ z ust i wzi$"a nast$pny - 215 -
pi#c go ustami. - Ma"pa. - Rapsodi$ cieszy" widok roze%mianej siostry. - Chyba jednak zatrzymam twój prezent Jo wytar"a usta w r$kaw i usiad"a prosto. - Prezent? Jaki prezent? - Pomy%la"am, &e tobie te& si$ co% nale&y spo%ród ca"ej góry podarków, którymi zasypano Achmeda. Ale zachowa"a% si$ tak paskudnie, je%li chodzi o czekoladki, &e... Jo szybko si$gn$"a po pierwszy lepszy "ako' i poda"a go Rapsodii z komiczn# powag#. Pie%niarka spojrza"a na swoj# d"o). Le&a"a na niej %liwka. Obie wybuchn$"y %miechem. -Dobrze, ju& dobrze. Wsta"a z pod"ogi, strzepn$"a okruszki z koszuli nocnej i podesz"a do wysokiej szafy przywiezionej a& z Bethany. Wyci#gn$"a z niej du drewnian# skrzyni$ i pokaza"a dziewczynie szerokim gestem. Jo skwapliwie otworzy"a wieko. Sypi#c po ca"ym pokoju trocinami u&ytymi do pakowania, odwin$"a sztywny papier i zobaczy"a du&o ma"ych, p"askich dysków z metalowymi szpikulcami po%rodku. Spojrza"a zdziwiona na siostr$. -Dzi$kuj$ - powiedzia"a s"odkim tonem. - W"a%nie marzy"am o pu"apkach na karaluchy. Rapsodia si$ roze%mia"a. -Zobacz dalej. Jo pogrzeba"a g"$biej i po chwili wyj$"a gar%' %wiec, d"ugich i krótkich, w wielu kolorach. - Nie masz w pokoju kominka, a pewnie przyda"oby ci si$ w nocy troch$ ciep"a i %wiat"a. - Jest ich tu tysi#ce - powiedzia"a dziewczyna z zachwytem. Przez ca"e &ycie mia"am tylko jedn#, na czarn# godzin$. Zabra"am j# martwemu &o"nierzowi. - Ostro&nie od"o&y"a %wiece do skrzyni i podnios"a wzrok. - Dzi$kuj$. - Nie ma za co - odpar"a Rapsodia, poruszona wyrazem jej twarzy. Zupe"nie jakby patrzy"a na sam# siebie sprzed kilku lat. – Nie oszcz$dzaj ich, tylko u&ywaj. Zawsze mo&emy sprowadzi' wi$cej. Chcia"am po prostu uczyni' twoje &ycie ja%niejszym. -I dlatego przywlok"a% mnie tutaj, &ebym mieszka"a pod ziemi# z gromad# Firbolgów. Wypróbujmy je. Zeskoczy"a z "ó&ka, d(wign$"a skrzyni$ z ziemi. Rapsodia otworzy"a jej drzwi i razem przesz"y do sypialni Jo. - Bogowie, co tu si$ sta"o?! - wykrzykn$"a, stan#wszy w pro gu. - Kto% spl#drowa" twój pokój. Pójd$ zawiadomi' Achmeda, ka&$
"ako'. - Zabawki Firbolgów. Ja wol$ sztylet. Pie%niarka si$gn$"a po ostatni# czekoladk$ z górnej warstwy, ale Jo chwyci"a j# pierwsza i szybko wsadzi"a sobie do ust. U%miechn$"a si$ szeroko. - Sztylet to bardziej finezyjna bro), zgadzam si$ - przyzna"a Rapsodia, zadowalaj#c si$ suszonym jab"kiem. - Ale jest ma"o przydatny, je%li trzeba zachowa' pewien dystans. Jak smakuje? - Mmm, pycha - odpar"a Jo z pe"nym ustami. Prze"kn$"a czekoladk$, otworzy"a nast$pne pude"ko i wyda"a okrzyk rado%ci na widok ulubionych smako"yków. Wysypa"a je na "ó&ko i pod"og$. Przybrana siostra nie mog"a powstrzyma' si$ od %miechu. - Ale nadal czuj$ smak paskudztwa, którym mnie nakarmi"a%, by uchroni' przed zatruciem. Ciekawe, kto wpad"by na pomys", &eby dodawa' trucizn$ do prezentu, je%li chcia" si$ wkupi' w "aski króla? Rapsodia spojrza"a na ni# z rozbawieniem. - Skoro mówimy o naszym Achmedzie, dziwne, &e pude"ka nie s# pe"ne kwasu. - Czemu odmówi"a% za"o&enia %licznych kolczyków z granatami, przys"anych przez benisona Avonderre-Navame? Ze strachu? - Nie, ba"am si$, &e od tych tandetnych %wiecide"ek uszy zrobi#mi si$ zielone. Musz$ przyzna', &e w kwestii bi&uterii jestem snobk#. Nie nosz$ jej du&o, ale lubi$, &eby by"a "adna. Jo spróbowa"a kolejnego cukierka. -Nie Ucz#c tamtego dnia w Bethe Corbair, nie nosisz &adnej oprócz tego wisiorka - stwierdzi"a, wskazuj#c z"oty "a)cuszek. Pie%niarka wzi$"a medalion do r$ki i przez chwil$ przygl#da"a mu si$ bez s"owa. - Kimkolwiek jest lord MacAlwaen, ma dobry gust, je%li cho dzi o s"odycze - doda"a Jo, rozwijaj#c orzech w karmelu. - Ziemie barona le na po"udnie od Sepulvarty - wyja%ni"a Rapsodia, k"ad#c si$ na pod"odze. - Uwa&aj na z$by. S#dz$, &e jego dary to wyraz zwyk"ej uprzejmo%ci. Ylorc mu raczej nie zagra&a - Zupe"nie jakby Achmeda mo&na by"o przekupi' s"odyczami. - To nie wszystko, co przys"a". Uwa&am jednak, &e sprytnie wybra" podarunek, gdy& w ten sposób da" do zrozumienia, &e docenia wyrafinowanie nowego w"adcy Firbolgów. - Jakie znowu wyrafinowanie? - S# jeszcze nugaty? - Nie ma. - Jo zachichota"a, rzucaj#c ostami w powietrze i "a - 216 -
mu wezwa' stra&ników... - O czym ty mówisz? Wszystko jest w porz#dku. Tak go zosta wi"am. - +artujesz. Celowo zrobi"a% taki potworny ba"agan? - Oczywi%cie - odpar"a dziewczyna ura&onym tonem. – Nie wiesz, jak najlepiej ukrywa' cenne rzeczy? - Najwyra(niej nie. - Trzeba je po"o&y' na wierzchu - wyja%ni"a Jo. - W ten sposób nikt ich nie znajdzie. Wyj$"a ze skrzyni %wiece w ró&nych kolorach i zacz$"a je umieszcza' w metalowych lichtarzach. - !#cznie z tob# - zauwa&y"a Rapsodia, patrz#c na pobojowisko z mieszanin# przera&enia i rozbawienia na twarzy. – W"a%ciwie sama mog"aby% si$ tutaj zgubi' i nigdy by%my ci$ nie znale(li. Przekroczy"a stert$ brudnych ubra) oraz resztek jedzenia i podesz"a do krzes"a, na którym le&a"o kilka par butów. Zrzuci"a je na pod"og$ i usiad"a ostro&nie. - Nie b#d( %mieszna - burkn$"a Jo, rzucaj#c jej kilka %wiec i podstawek. - Wiem dok"adnie, gdzie jest ka&da rzecz. Udowodni$ ci. - Nie musisz. - No dalej, wymie) co%, a ja ci powiem, gdzie to jest Rapsodia rozejrza"a si$ po pokoju, skrywaj#c u%miech. - Dobrze, gdzie s# pochewki na no&e? Jo pos"a"a jej lekcewace spojrzenie i odsun$"a r$kawy koszuli nocnej. - Tutaj. - Zabierasz sztylety do "ó&ka? - zdziwi"a si$ Rapsodia. - Tylko dwa. Reszt$ trzymam pod poduszk#. - O bogowie! No dobrze... gdzie chowasz pieni#dze? Dziewczyna "ypn$"a na ni# podejrzliwie. - Mniejsza o to, niew"a%ciwe pytanie. A co z ksi#&k#, któr# ci da"am, &eby% 'wiczy"a czytanie? - Aha! - zawo"a"a Jo. Wyskoczy"a z "ó&ka " zacz$"a przekopywa' si$ przez stos ubra), pude", worków i innych rupieci. Po chwili triumfalnym gestem unios"a w gór$ zakurzony manuskrypt. Wyra(nie z siebie zadowolona, rzuci"a go kolana siostry. - Widz$, &e pilnie si$ uczysz - stwierdzi"a Rapsodia z przek#sem.
- Zapytaj mnie jeszcze o co%. - Nie ma potrzeby, Jo. Wierz$ ci. - Zabawa staje si$ coraz lepsza. Wymie) jak#% rzecz. - Gdzie trzymasz czyst# bielizn$? Dziewczyna zrobi"a niepewn# min$. - Co to znaczy „czyst#"? - No nie! Nie wiesz, co znaczy „czysta"? - S# ró&ne rodzaje czysto%ci - wyja%ni"a Jo z lekkim zak"opota niem. - Wiesz, rzeczy, które nosi"o si$ w tym miesi#cu albo w zesz"ym. - B"agam, nie mów nic wi$cej! Wygra"a%. Jak tylko wróc$ do swojego pokoju, przejm$ twoje zwyczaje. Tylko prosz$, nie ka& mi wi$cej o nic pyta'. - Z kogo sobie robisz &arty? Gdyby% nie mia"a ubra) posk"ada nych wed"ug kolorów t$czy, a obok nich dodatków w osobnych workach, dosta"aby% apopleksji. Jak my%lisz, gdzie umie%ci' te %wiece? Rapsodia rozejrza"a si$ po pokoju. - Czy nie by"o tu kiedy% komody? Jo si$ rozpromieni"a. - Dobry pomys". Podesz"a do góry ubra) o ró&nym stopniu czysto%ci i jednym ruchem zrzuci"a je na pod"og$, ods"aniaj#c komod$. Rapsodia unios"a brzeg koszuli nocnej i brn#c przez skarby Jo, ruszy"a na drug# stron$ pokoju. Pod pozorem ustawiania lichtarzy na du&ym kufrze, zacz$"a ukradkiem porz#dkowa' t$ cz$%' sypialni. - Nie jestem pewna, czy to dobry pomys", Jo. Nie chcia"abym, &eby wybuch" tu po&ar. - Nie martw si$ - odpar"a dziewczyna. - U"o&$ wszystko w dwa stosy na %rodku pokoju. To powinno wystarczy'. - Pod warunkiem &e je spalisz - powiedzia"a Rapsodia. Skupi"a si$ na ogniu p"on#cym w jej duszy i dotkn$"a %wiec. Knoty zaj$"y si$ p"omieniem. - Hej! Imponuj#ce! - zawo"a"a Jo. - Gdzie masz krzesiwo? Po &ycz mi na chwil$. Rapsodia podesz"a do dziewczyny, obj$"a j# ramieniem i w taki sam sposób zapali"a reszt$ %wiec. Jo przez chwil$ gapi"a si$ na nie jak urzeczona, po czym opad"a na "ó&ko. Migotliwy blask wype"ni" sypialni$, ba"agan znikn#" w pó"cieniach, wn$trze nabra"o przytulniejszego wygl#du. Rapsodia siad"a na krze%le, podci#gn$"a kolana pod brod$ i u%miechn$"a si$ do Jo. - Jak ci si$ podoba? - spyta"a. Dziewczyna rozgl#da"a si$ z zachwytem. - 217 -
- Cudownie! *wiat"o w nocy. Nigdy wcze%niej czego% takiego nie widzia"am poza Quimsley, bogat# cz$%ci Navame. Kiedy% próbowa"am tam spa', ale po przej%ciu lampiarzy obchód zaczynali stra&nicy, a gdy cz"owiek dosta" si$ w ich "apy, wkrótce marzy" o tym,&eby wróci' do przyjaznej ciemno%ci innych ulic. Tak czy inaczej, pokój wygl#da teraz milej. - Moja mama mawia"a, &e najskromniejszy dom wydaje si$ pa"acem w blasku %wiec. Teraz rozumiem, co mia"a na my%li. - Nie s#dz$, &eby tak wyobra&a"a sobie twój dom – stwierdzi"a Jo, wyci#gaj#c si$ na "ó&ku. - Pewnie dosta"aby ataku serca, gdyby ci$ tu zobaczy"a. - Zdziwi"aby% si$ - powiedzia"a Rapsodia z u%miechem.— Ma m# trudno by"o wstrz#sn#'. Wiele w &yciu przesz"a, ale nie straci "a pogody ducha. *wiat"o w jej oczach nigdy nie gas"o. Jo milcza"a przez d"u&sz# chwil$. W ko)cu wyj$"a sztylet spod poduszki i zacz$"a nim balansowa' na czubku palca. - Chyba bardzo j# kocha"a%. Rapsodia zapatrzy"a si$ w migotliwe p"omyki. -Tak. -I ona ciebie te& kocha"a, prawda? Czy& nie mia"a% wspania"ego dzieci)stwa? - W jej g"osie brzmia"a nuta goryczy. - Tak, Jo. Ale to nie powstrzyma"o mnie przed opuszczeniem do mu rodzinnego. - Naprawd$? Przecie& to g"upota. - Owszem. - Wiec dlaczego to zrobi"a%? Rapsodia dotkn$"a medalionu i po chwili powiedzia"a co%, czego nigdy nikomu nie mówi"a. - Z powodu ch"opca. - Och. By" twoim pierwszym? - Tak. I ostatnim. Od tamtej pory nigdy nikogo wi$cej nie ko cha"am. I nigdy nie pokocham. - Z nim uciek"a%? Rapsodia mocniej obj$"a kolana ramionami. - Nie. Uciek"am, &eby go odszuka'. Nie znalaz"am. Dosta" ode mnie, co chcia", i poszed" w swoj# stron$. - Dlaczego po prostu nie wróci"a% do domu? - Co dzie) zadaje sobie to pytanie. - A teraz nie mo&esz wróci'? -Nie. Nic wi$cej nie doda"a, tylko patrzy"a na %wiece, pogr#&ona we wspomnieniach. Wreszcie zniecierpliwiona dziewczyna usiad"a i za-
cz$"a wodzi' sztyletem po nodze. - Jak to jest? To znaczy, jak si$ ma matk$? - Hm? A, cudownie. Niektóre moje przyjació"ki nienawidzi"y swoich matek. Jestem przekonana, &e w"a%nie dlatego wiele z nich bardzo wcze%nie wysz"o za m#&. Po prostu chcia"y uciec z domu. Ale moja by"a nadzwyczajna. Musia"a taka by' jako jedyna w wiosce przedstawicielka swojej rasy. -Rasy? - Tak. By"a Lirink#, jedyn#, która prze&y"a zniszczenie domu. Odk#d po%lubi"a mojego ojca, spotyka"o j# du&o upokorze), ale znosi"a je, jak wszystko, z "agodno%ci# i wdzi$kiem. Nigdy nie s"ysza"am, &eby mówi"a o kim% (le, nawet o tych, którzy brzydko si$ do niej odnosili. Nie pozwala"a moim braciom si$ gniewa', kiedy ludzie traktowali ich okrutnie. W czasie gdy ja pojawi"am si$ na %wiecie jako szóste dziecko i jedyna dziewczynka, ju& wszyscy w wiosce j# kochali. - Widz$, &e by"a wyj#tkowa - powiedzia"a Jo dyplomatycznie. - Dla mnie tak. Moje ulubione wspomnienia to te, jak siada"y %my po kolacji przy kominku, tylko ona i ja. Czesa"a mi w"osy i %piewa"a stare liri)skie pie%ni, opowiada"a legendy, &eby nie posz"y w zapomnienie, kiedy jej zabraknie. Rozmawia"y%my o wszystkim. Teraz my%l$ o niej za ka&dym razem, kiedy siedz$ przy ogniu.Widok p"omienia dodaje mi otuchy. Z ca"ej mojej przesz"o%ci za matk# t$skni$ najbardziej. Rapsodia umilk"a i %wiece w ca"ym pokoju przygas"y na chwil$. Jo wpatrywa"a si$ w cienie ta)cz#ce na suficie. - Przynajmniej mia"a% matk$, która ci$ chcia"a. Mog"o by' du&o gorzej. - Opowiedz mi o swojej, Jo. - Co tu opowiada'? Nawet jej nie zna"am. - Nadal bawi"a si$ sztyletem. - Wi$c sk#d wiesz, &e ci$ nie chcia"a? Jo upu%ci"a nó& na pod"og$ i schyli"a si$ po niego. - G"upie pytanie. Nie s#dzisz, &e gdyby mnie chcia"a, teraz te& zachowywa"abym si$ tak p"aczliwie jak ty i mówi"a o niej mi"e rzeczy? Nie s#dzisz, &e przynajmniej pami$ta"abym, jak wygl#da"a? Ze z"o%ci# wsun$"a sztylet z powrotem pod poduszk$ i po"o&y"a si$, zak"adaj#c r$ce pod g"ow$. Rapsodia wsta"a z krzes"a i usiad"a na "ó&ku przy stopach Jo. - Niekoniecznie - powiedzia"a, unikaj#c jej wzroku. - Nie wiesz, co was roz"#czy"o. Mo&e nie mia"a wyboru. - 218 -
- To ten m$&czyzna z tym... no wiesz... - Poczerwienia"a z za k"opotania. W tym momencie Rapsodia przypomnia"a sobie spotkanie z nieznajomym na miejskim targowisku. - A! Ten. - W jej oczach zab"ys"y weso"e iskierki. Szepn$"a konspiracyjnie: -Jo, zapewniam ci$, &e wszyscy m$&czy(ni maj# „no wiesz". -J$dza! Dziewczyna ze %miechem uderzy"a j# poduszk#, ale by"a wyra(nie zawstydzona. Rapsodia sama poczu"a si$ skr$powana, wi$c zmieni"a ton z kpi#cego na rzeczowy. - Sk#d wiesz, &e ma pi$kne w"osy? - zapyta"a. - O ile sobie przypominam, w ogóle nie widzia"y%my jego twarzy pod kapturem. - Ty nie widzia"a% - sprostowa"a Jo. - Ja znajdowa"am si$ pod troch$ innym k#tem... - Istotnie. - Pie%niarka parskn$"a %miechem, za co dosta"a na st$pny cios poduszk#. - Dostrzeg"am w"osy koloru miedzi, nie takie matowe jak mo nety, lecz l%ni#ce jak z"oto i oczy o niesamowitym odcieniu b"$ki tu. W"a%ciwie tylko tyle zobaczy"am, miedziane w"osy i bardzo niebieskie oczy, ale to mi wystarczy"o. - Westchn$"a przeci#gle. - O bogowie, Jo, a je%li on nie ma nic wi$cej?!- zapyta"a Rapsodia z udawan# trosk#. - Niezbyt przyjemna my%l. Nie uwa&asz, &e powinna% chocia& obejrze' go ca"ego, zanim wybierzesz %lubn# zastaw$? Dziewczyna splot"a r$ce na piersi i milcza"a z uporem. - Przepraszam, Jo. Jestem niezno%na. Ciesz$ si$, &e spotka"a% kogo%, kto ci si$ podoba. Ale on przypadkiem nie próbowa" uci#' ci r$ki? - Nie, to ty próbowa"a% uci#' mu r$k$ - odpar"a Jo, nadal za gniewana. - By" dla mnie mi"y, to wszystko. Zapomnijmy ju& o nim, dobrze? Rapsodia westchn$"a. - Chyba rzeczywi%cie (le ci$ w &yciu traktowano, dziewczyno, skoro uwa&asz, &e by" dla ciebie mi"y. Ale kto wie? Czasami pierwsze wra&enie jest najtrafniejsze. Co s#dzisz o szansie powtórnego spotkania? - Wspomnia", &e nas odwiedzi. Czemu zwleka? Pewnie ju& nigdy go nie zobacz$. Si$gn$"a pod "ó&ko po nocnik. Rapsodia ruszy"a do wyj%cia. - Zobaczymy. Nigdy nie wiadomo, Jo. Dziwne rzeczy si$ zdarzaj#.
Jo usiad"a gwa"townie. - A mo&e by"am dla niej k"opotem. Mo&e nie mog"a si$ docze ka', &eby si$ mnie pozby'. Ty te& nie masz poj$cia, Rapsodio. Wspaniale, &e trafi"a ci si$ cudowna matka. Jestem szcz$%liwa ze wzgl$du na ciebie, ale zrób mi "ask$ i oszcz$d( ckliwych wspomnie), dobrze? Poza tym wol$ my%le', &e mnie nie kocha"a, bo mog$ jej nienawidzi' i nie czu' si$ (le z tego powodu. Odk#d pami$tam, zawsze by"am zdana na siebie, i to si$ nie zmieni. Zreszt# co za ró&nica, czy mnie kocha"a, czy nie. Z oczu dziewczyny pop"yn$"y "zy gniewu. Rapsodia obj$"a j#, zacz$"a ko"ysa', g"aska' po w"osach i %piewa' pie%) pocieszenia tak cicho, &e szlochaj#ca Jo nie mog"a nic s"ysze'. Po chwili melodia przynios"a skutek i dziewczyna przesta"a dr&e' spazmatycznie. Rapsodia uj$"a w d"onie jej mokre policzki. - Teraz pos"uchaj mnie, Josephine Bez Nazwiska. Wszystko si$ zmieni"o. Nie jeste% i nigdy wi$cej nie b$dziesz sama. Kocham ci$.Nale&ymy do siebie nawzajem, jestem zawsze pod r$k#. Postaram si$, &eby by"o lepiej. Jo poci#gn$"a nosem. - Co &eby by"o lepiej? - Wszystko. Cokolwiek. Poza tym mama ci$ kocha"a. Jak mog"aby nic nie czu' do w"asnego dziecka? *mia"o, do woli rób brzydkie miny. Nie potrafi$ ci tego wyja%ni', ale jestem pewna, &e ci$ kocha"a. A teraz kochaj# ci$ równie& inni. Jo patrzy"a na ni# przez chwil$ bez s"owa, a potem w &artach pchn$"a j# na plecy. - Nie mówi"am, &e nikt mnie nie kocha - powiedzia"a z szelmowskim u%miechem. - Tak? - Rapsodia zainteresowa"a si$ nagle. - Ciekawe, o kim mówisz? Co% przede mn# ukrywasz? - Nie - odpar"a Jo z westchnieniem. - Jeszcze nie, cho' mam nadziej$, &e b$dzie co ukrywa'. - A któ& jest tym szcz$%ciarzem? Dziewczyna usiad"a ze skrzy&owanymi nogami, wzi$"a poduszk$ i przytuli"a j# do siebie. -Ashe. -Kto? - Ashe. No, przecie& wiesz. -Kto to jest Ashe? - O bogowie, Rapsodio, jeste% g"ucha czy co? Ashe. No wiesz,ten z pi$knymi w"osami, z Bethe Corbair. Siostra patrzy"a na ni# pustym wzrokiem. - Naprawd$ nie mam poj$cia, o kim mówisz. Kto to jest Ashe? Jo przewróci"a oczami. - 219 -
A teraz ju& %pij, Jo. Mo&e tym razem, je%li b$dziesz bardziej wypocz$ta, trafisz na sakiewk$. - Mrugn$"a weso"o i otworzy"a drzwi. - Dobranoc, siostro - rzuci"a dziewczyna ze %miechem. Gdy Pie%niarka si$ u%miechn$"a, Jo odnios"a wra&enie, &e ciep"e ramiona bior# j# w obj$cia. - Dobranoc, skarbie. Rapsodia cicho zamkn$"a drzwi i wróci"a do swojej sypialni podniesiona na duchu. Mroczna komnata wyda"a si$ jej ja%niejsza.
- 220 -
wrotem na szyi. - Wtedy przyjdzie. Powietrze zg$stnia"o, przez mroczn# komnat$ Sahara przemkn#" gor#cy podmuch. Tak. Kramy. Na d(wi$k g"osu matki si$ pod powiekami Rapsodii wezbra"y "zy. Resztkami %wiadomo%ci próbowa"a odepchn#' od siebie wizj$. Koszmary cz$sto zaczyna"y si$ w"a%nie w taki sposób, zaskakuj#c j# nieprzygotowan#, bezbronn#. - Nie - szepn$"a przez sen. - Prosz$. !agodna d"o) spocz$"a na jej g"owie. Zamajaczy"a u%miechni$ta twarz matki, przes"oni$ta przez "zy. Nie p"acz, Emmy. - Mamo - wyszepta"a Rapsodia i pogr#&y"a si$ we %nie. Podoba mi si$ twój dom, Emmy, zw"aszcza %wiece. W oczach matki odmalowa"a si$ aprobata na widok migotliwych p"omyków rozja%niaj#cych ciemno%'. Nawet najskromniejszy dom jest pa"acem w ich blasku. - Mamo... Chod(, uczesz$ ci w"osy przy kominku, tak jak kiedy% to robi"y%my. Rapsodia wsta"a i ruszy"a za matk#. Na twarzy poczu"a ciep"o. P"omienie skoczy"y wy&ej, zata)czy"y. Pieszczota mi$kkich d"oni, ostre z$by grzebienia, lekkie szarpni$cia. Pami$tasz, dziecino? - Tak - szepn$"a, po"ykaj#c "zy. - Mamo... Ciii... Wyjmij tamten przedmiot. Ja nie mog$ tego zrobi'. Ogie) mi nie pozwoli. Rapsodia w"o&y"a r$k$ w hucz#ce p"omienie. Poczu"a &ar, ale nie ból. Namaca"a co% g"adkiego i ch"odnego. Wyci#gn$"a z ognia miecz. P"omienie zgas"y w jednej chwili, oprócz tych, które liza"y ostrze. - Clarion. Taki jak by" w przesz"o%ci, nim zabrano go z naszej ziemi, z dala od blasku Seren. Spójrz, jak wtedy wygl#da". Rapsodia obróci"a bro) w r$kach, przesun$"a palcem po srebrzystej klindze. - Wydaje si$ taki sam. Popatrz uwa&niej. Obejrza"a go jeszcze raz. Na r$koje%ci, przytrzymywany przez srebrne z$by, p"on#" intensywnym blaskiem ma"y ognik ja%niejszy ni& s"o)ce.
56 Nadchodz#.
-Wiem. Saltar wsta" z kamiennego tronu, przesuwaj#c palcami po granitowych por$czach wyg"adzonych w ci#gu wieków przez liczne d"onie. By" to jeden ze staro&ytnych skarbów, które zagarni$to po zdobyciu wspania"ego podziemnego miasta i Ukrytego Królestwa, i to wcale nie najcenniejszy. Zbli&a si$ armia, lecz nie ma z ni# tego, którego szukam. Ogniste Oko prze"kn#" %lin$, ale nic nie powiedzia". Duch okaza" si$ bardzo przydamy, da" mu zdumiewaj#c# odporno%', wr$cz nie%miertelno%' - nieocenion#, gdy si$ d#&y do w"adzy - lecz trudno by"o si$ od niego uwolni', odwróci' jego uwag$. Zdj#" "a)cuch z szyi i popatrzy" nieobecnym wzrokiem na oko umieszczone po%rodku z"ocistego p"omienia, symbol, od którego wzi$"o si$ jego szama)skie imi$. Ogniste Oko. Tak nazywali go Bolgo-wie, zwykle szeptem. Talizman przez wieki le&a" na dnie wielkiej skrzyni. Bolgowie z Ukrytego Królestwa bali si$ go dotkn#', a co dopiero za"o&y'. Wzdragali si$ przed tym nawet najdzielniejsi "owcy z jego w"asnego klanu Pi$%ci i Ognia. Dopiero on zebra" si$ na odwag$ i zawiesi" talizman na szyi. Z rado%ci# patrzy", jak wszyscy cofaj# si$ przed nim z poni&aj#cego strachu. Nigdy go nie zastanowi"o, dlaczego Willumowie schowali taki pot$&ny amulet pod stert# szmat, razem z dwoma alabastrowymi lwami i broszk# z macicy per"owej, których nikt nie %mia" ruszy', ale które znikn$"y natychmiast po tym, jak wyj#" ogniste oko ze skrzyni. Od tamtego dnia min$"o dwadzie%cia cykli. Duch objawi" si$ prawie od razu. Ukaza" si$ w mroku pod jego w"asn# postaci#. Ogniste Oko przerazi" si$ tak, &e zacz$"y mu dr&e' r$ce. S"ysza" g"os ma"o wyra(ny, ale z czasem nauczy" si$ go rozumie'. Duch nada" mu imi$ Saltar. Saltar? Ogniste Oko podniós" g"ow$ i przeszuka" wzrokiem ciemno%', wypatruj#c prawie niewidzialnej Zjawy. Tak nazywa"y ducha inne klany, zdj$te takim samym l$kiem jak on. Wiem, jak go zwabi' - powiedzia". Cisza. - Tym razem musisz walczy' - doda", wieszaj#c "a)cuch z po - 221 -
- Teraz brakuje tego %wiate"ka - powiedzia"a Rapsodia. - Oprawa jest pusta. Co w niej by"o? Kawa"ek gwiazdy Seren. ,ród"o wielkiej mocy, prastarej magii &ywio"ów, sprzed Czasu. To twoja gwiazda, Emmy. - Aria - wyszepta"a Rapsodia. Tak, powiedzia"a matka i wskaza"a na niebo, gdzie tak jak kiedy% l%ni"a Seren. Mówi"am ci dawno temu, dziecino, &e je%li potrafisz odszuka' swoj# gwiazd$, nigdy si$ nie zgubisz. Ju& o tym zapomnia"a%. - Pami$tam, mamo. Coraz trudniej by"o jej oddycha'. Wiec dlaczego si$ zgubi"a%? - Ja... straci"am j# z oczu, mamo. Serendair zgin$"a tysi#c lat temu. Wyspa zaton$"a, ale gwiazda pozosta"a. - Mamo... Patrz, dziecino. Matka wskaza"a na niebo. Od Seren od"ama" si$ male)ki kawa"ek i poszybowa" przez niebosk"on. Male)ka spadaj#ca gwiazda. P"omyk na r$koje%ci miecza zamigota" i zgasi. Oprawa by"a pusta. Rapsodia pow$drowa"a wzrokiem za matczyn# d"oni#. Wydawa"o si$, &e jej palec prowadzi gwiazd$ w czasie spadania. W mroku zobaczy"a stó" lub co% w rodzaju o"tarza. Le&a" na nim cz"owiek, ale widzia"a tylko zarys postaci. Male)ka gwiazdka spad"a prosto na niego. Cia"o rozjarzy"o si$ na chwil$. Rapsodi$ przeszed" zimny dreszcz na wspomnienie wizji, któr# mia"a w Domu Pami$ci. Tam w"a%nie trafi" od"amek Seren, dziecino, na dobre lub z"e. Je%li potrafisz odszuka' swoj# gwiazd$, nigdy si$ nie zgubisz. Nigdy. Rapsodia czu"a, &e co% jest nie tak. W snach rodzice albo inne osoby znane jej z dawnego &ycia zwykle opowiadali o rzeczach minionych. W wizjach przysz"o%ci nie pojawiali si$ bliscy, którzy zgin$li w kataklizmie. Natomiast teraz matka mówi"a o du&o pó(niejszych wydarzeniach. - Sk#d to wszystko wiesz, mamo? Poczu"a, &e obejmuj# j# ciep"e ramiona. To twoje wspomnienia, tyle &e przysz"e. Je%li potrafisz odszuka' swoj# gwiazd$, nigdy si$ nie zgubisz. Nigdy. Cia"o spoczywaj#ce na o"tarzu rozp"yn$"o si$ w ciemno%ci. - Ju& go nie widz$, mamo. Dlaczego? Obejrzyj si$ przez rami$. Rapsodia odwróci"a si$ i zobaczy"a troje oczu. Dwa, z czerwonymi obwódkami, nale&a"y do ledwo widocznej twarzy, trzecie znaj-
dowa"o si$ pod nimi, w %rodku p"on#cej kuli. Zacz$"a dr&e'. -Mamo? Zapami$taj, co powiem, Emmy. On nie jest tym, kim si$ wydaje. P"omienie rozprzestrzeni"y si$, a& wype"ni"y ca"e pole widzenia. Poch"on$"y matk$. Ogarni$ta przera&eniem Rapsodia wyci#gn$"a do niej r$ce. - Mamo! Twoja rodzina zgin$"a w po&arze, Emmy. - Mamo! Ogie) jest silny, ale blask gwiazd narodzi" si$ pierwszy. Jest pot$&niejszym &ywio"em. U&yj ich %wiat"a, &eby oczy%ci' siebie i %wiat z nienawi%ci, która nami zaw"adn$"a. Wtedy odpoczn$ w spokoju, a kiedy% znowu mnie ujrzysz. - Mamo, nie! Prosz$, wracaj!On nie jest tym, kim si$ wydaje. -Rapsodio? - Nie! -j$kn$"a, rozpaczliwie chwytaj#c powietrze. - Rapsodio, dobrze si$ czujesz? Usiad"a na "ó&ku i r$kawem koszuli nocnej otar"a "zy z twarzy. W drzwiach rysowa"a si$ sylwetka Jo, rzucaj#c d"ugi cie). - Tak. Przepraszam, kochanie. Obudzi"am ci$? Dziewczyna wesz"a do pokoju, siad"a na "ó&ku i u%ciska"a j# mocno. - Nie, Grunthor mnie obudzi". Jeste% potrzebna w szpitalu.
57 Bolga)scy sanitariusze nadal znosili rannych, kiedy Rapsodia zjawi"a si$ z torb# lekarsk#, w nocnej koszuli, z rozpuszczonymi w"osami. Podbieg"a do olbrzyma, który w"a%nie k"ad" jednego ze swoich ludzi na pryczy. - Jeste% ca"y, Grunthorze? Co si$ sta"o? Gdy dowódca zdj#" &o"nierzowi skórzany napier%nik, ukaza"o si$ potworne ciecie od szyi do pasa. - Mnie nic, kochanie, ale stary Warthy jest w z"ym stanie. W g"osie wielkoluda brzmia"a troska. Rapsodia otworzy"a torb$ i sprawnie zamienili si$ miejscami. Nie pierwszy raz dochodzi"o do potyczek, ale jeszcze nigdy nie by"o - 222 -
a& tylu rannych. Musia"o si$ wydarzy' co% strasznego. - Czyste kompresy i li%cie pomocnika, prosz$ - powiedzia"a do Krinsel. Kobieta skin$"a g"ow# i znikn$"a. Na te s"owa Grunthorowi wyci#gn$"a si$ twarz. Zio"o, o które prosi"a Rapsodia, podawa"o si$ konaj#cym dla u%mierzenia bólu. - Ju& po nim, co, ksi$&niczko? Pie%niarka u%miechn$"a si$ ze smutkiem. - Obawiam si$, &e tak. Ma uszkodzone serce. - Wzi$"a od akuszerki p"ótno i zacz$"a tamowa' krwawienie. - Spróbuj$ chocia& mu ul&y'. - Pierwsza Kobieto? - szepn#" Bolg. Rapsodia delikatnie pog"aska"a go po twarzy. - S"ucham ci$. - To by" Ogniste Oko i jego klan. W jej oczach pojawi"o si$ wspó"czucie, cho' nie zrozumia"a, o czym mówi ranny. - Teraz odpoczywaj - powiedzia"a "agodnie. Umieraj#cy zamruga" powiekami, staraj#c si$ skupi' wzrok na jej twarzy. -Ogniste Oko... tak go nazywaj#... Bolgowie... ale jego imi$... brzmi... Saltar. Rapsodia wzi$"a od akuszerki lecznicze zio"o. - Przeka&$ królowi. - Pierwsza.... Kobieto...Przy"o&y"a li%cie do rany. - Tak? - spyta"a cicho, patrz#c, jak z porucznika uchodzi &ycie. - Jeste%... jak... poranek. Oczy &o"nierza zrobi"y si$ szkliste. *cisn$"o j# w gardle. Nachyli"a si$ i poca"owa"a zroszone ch"odnym potem czo"o. Poczu"a, &e bruzdy troch$ si$ wyg"adzaj#. Cicho za%piewa"a biedakowi do ucha pocz#tek tradycyjnej liri)skiej Pie%ni Przej%cia, któr# zawsze intonowa"o si$ przy stosie pogrzebowym, &eby rozlu(ni' wi$zy zmar"ego z ziemi# i u"atwi' duszy podró& ku %wiat"u. Przerwa" jej nag"y ha"as i krzyki. Na szpitalnym korytarzu pojawi"a si$ upiorna karawana &o"nierzy i sanitariuszy z rannymi. Zapanowa" chaos. - Dobrzy bogowie! - wyszepta"a. Krew la"a si$ na pod"og$, powietrze wype"ni" straszliwy odór spalonego mi$sa. Rapsodia zerwa"a si$ z pryczy i podbieg"a do Ach-meda, który kierowa" najbardziej poszkodowanych do medyków opatruj#cych rany, ogl#da" ka°o Bolga, &eby si$
upewni', czy jest &ywy, czy martwy. Nios#cych trupy odsy"a" poza teren szpitala. Twarz mia" ponur#. Samej bitwy nie widzia". Rapsodia przej$"a ci$&ko rannego Pazura od chwiej#cego si$ na nogach towarzysza, zarzuci"a sobie jego rami$ na szyj$ i powlok"a go w spokojniejszy zak#tek sali, gdzie pod"oga by"a jeszcze w miar$ czysta. Skinieniem wezwa"a Grunthora. Dowódca %ci#gn#" z &o"nierza zbroj$ i skrzywi" si$ na widok tego, co zobaczy". - Co si$ sta"o? - zapyta"a go ponownie. - Wybrali%my si$ na pokojowe manewry - odpar" gigant, zawi#zuj#c opask$ uciskow# na nodze podw"adnego. - W"a%nie widz$. - Mówi$ powa&nie, ksi$&niczko - warkn#" Grunthor. – Zwyk"a procedura: najpierw rekrutacja, potem "upienie. Zapu%cili%my si$ w g"#b Ukrytego Królestwa. Warthy i Ringram ruszyli przodem ze swoj# dru&yn#. Powinna% widzie' tych, których nie dali%my rady stamt#d zabra'. Ci tutaj to jeszcze nic. Rapsodia zadr&a"a. Nagle dobieg"o j# histeryczne wo"anie. Podnios"a wzrok i zdr$twia"a ze strachu. Krinsel nale&a"a do najbardziej opanowanych akuszerek. Nigdy nie zdradza"a &adnych emocji, nie wpada"a w panik$. Teraz trz$s"a si$ jak osika Pie%niarka wsta"a szybko i wzi$"a j# za ramie. - Chod(cie ze mn# - powiedzia"a Bolganka. Ruszyli za ni# przez t"um w k#t szpitalnej sali, ostro&nie przekraczaj#c cia"a rannych i martwych. Odór spalonego mi$sa by" tutaj najsilniejszy. Rapsodia zas"oni"a usta i nos, &eby go nie wdycha'. Wszystkie ofiary mia"y na torsach, brzuchach, twarzach rany ci$te, g"$bokie jak od mieczy. Pie%niarka szeroko otworzy"a oczy na ich widok. - Achmedzie! - zawo"a"a. Pochyli"a si$ nad nieszcz$%nikami, sprawdza"a im puls. +y" tylko jeden, ale ju& traci" przytomno%'. Chwil$ pó(niej zjawi" si$ Drak. - Spójrz na to - powiedzia"a, wskazuj#c straszne ci$cie na plecach ostatniej &ywej ofiary. Delikatnie obmy"a ran$ leczniczym roztworem tymianku i czystej wody. Rana by"a g"$boka i rozleg"a, ale nie krwawi"a, jakby jej brzegi przypalono &elazem do pi$tnowania byd"a. Jeszcze dymi"a. Achmed kucn#" przy umieraj#cym. - Co o tym s#dzisz? - Nie wiem, ale rany wygl#daj# jak zrobione Clarionem - stwierdzi"a. - 223 -
- Tylko &e s# g"$bsze i nie takie w#skie - doda" Achmed. - To mi wygl#da na" %lady szponów - odezwa" si$ Grunthor. Rapsodia spojrza"a na akuszerk$, która wygl#da"a, jakby zaraz mia"a zemdle'. - Krinsel, wiesz, co zada"o te rany? Bolganka skin$"a g"ow#. - Zjawa. Zjawa Ognistego Oka.
wami pociechy. Rapsodia tylko si$ u%miechn$"a. Drak westchn#" ci$&ko. - Czy Grunthor ju& przemówi"? - Jeszcze nie. Achmed pokiwa" g"ow#, si$gaj#c pami$ci# na drug# stron$ czasu. - Ju& kiedy% prze&ywa" co% podobnego, nawet du&o gorszego. Wkrótce dojdzie do siebie; - Na pewno - zgodzi"a si$ Rapsodia. Z twarzy Draka wy czyta"a g"$bok# trosk$ i smutek. Strachu si$ nie dopatrzy"a. – Pewien porucznik zd#&y" mi co% powiedzie' przed %mierci#. Zerkn#" na ni# z ukosa. - Co? Odgarn$"a pasmo w"osów, które wiatr cisn#" jej na oczy. - Zdradzi" mi prawdziwe imi$ Ognistego Oka. -Rozejrza"a si$ niespokojnie. - Sahar. -Wiem. - Brzmi ci znajomo? S"ysza"e% kiedy% podobne? - Owszem. Tsoltan. Rapsodia wypu%ci"a powietrze z p"uc. - Wcale nie jestem zaskoczona, &e wiesz. - Nie wiedzia"em, ale spodziewa"em si$ tej chwili, odk#d wy pe"zli%my z korzenia Wielkiego Drzewa. - Patrzy" na wrzosowisko, na wysokie "#kowe trawy ko"ysane wiatrem. - Ironia losu nigdy nie przestaje mnie zdumiewa'. W jego g"osie nie by"o zwyk"ego sarkazmu. - Co masz na my%li? - zapyta"a Rapsodia. Achmed utkwi" wzrok w dalekim punkcie na horyzoncie, jakby próbowa" zajrze' w przesz"o%'. Podniós" kamyk z dna tunelu i zacz#" si$ nim bawi' z roztargnieniem. - Przez ca"e doros"e &ycie by"em my%liwym, i to dobrym. Tak mnie wychowano. F'dorowie bezlito%nie t$pili mój lud, wiec ja te& sta"em si$ bezlitosny. Przy narodzinach otrzyma"em dar, wie( z krwi#, która pozwala"a mi by' Bratem wszystkich ludzi. U&ywa"em go jednak w imi$ %mierci. Chodzi"em samotnie, nas"uchiwa"em bicia serca i pod#&a"em za nim nieomylnie, a& znajdowa"em ofiar$, chyba &e schroni"a si$ w morzu, bo tam nie potrafi"em jej wyczu'. Lecz nikt nie móg" wiecznie si$ przede mn# chowa'. Teraz jestem tutaj, po drugiej stronie Czasu. Zrezygnowa"em ze wszystkiego, z naturalnej broni, która tak d"ugo mi s"u&y"a, i uciek"em przed jedynym niepokonanym prze%ladowc#. Przed sob# samym. Duch zdoby" moje imi$; by"em jego wspólnikiem w polowaniu na mnie. Podobnie jak ja nigdy nie pozwala"em wymkn#'
Rapsodia opu%ci"a szpital dopiero wieczorem nast$pnego dnia. Do tego czasu zabitych przeniesiono do krypty w pobli&u wielkich ku(ni, rannych opatrzono i znaleziono dla nich "ó&ka. Sanitariusze i akuszerki poruszali si$ cicho w%ród ofiar, zajmuj#c nimi z tak# sam# wpraw# jak filidzi z hospicjum Khaddyra. Zostawi"a Jo z Grunthorem, który nie chcia" opu%ci' swoich ludzi i popad" w uporczywe milczenie. W jego oczach dostrzeg"a wyraz, który widzia"a ju& wcze%niej, kiedy sier&ant major opowiada" o swoim dawnym wojsku. Próbowa"a go pociesza', ale gigant jeszcze bardziej spos$pnia". W ko)cu dosz"a do wniosku, &e najlepiej b$dzie pozwoli' mu czuwa' przy rannych. Da"a mu wi$c spokój i przykaza"a m"odszej siostrze mie' na niego oko. Cho' marzy"a o wymoczeniu si$ w wannie, mocniej zawi#za"a pasek poplamionego krwi# fartucha i ruszy"a do tunelu prowadz#cego na Przekl$te Wrzosowisko. Zbli&a"a si$ noc. Na niebie widnia"y ró&owe i karmazynowe smugi, nad horyzontem k"$bi"y si$ chmury, a %wiat przekrzywi" si$ pod dziwnym k#tem, odk#d ostatni raz spa"a. Zacz$"a drewnianym g"osem %piewa' vespery. Stara"a si$ trzyma' rozpacz na wodzy, ale tym razem nie znajdowa"a pocieszenia w cowieczornym rytuale. Belgowie tak strasznie ucierpieli. Achmed siedzia" tam, gdzie spodziewa"a si$ go znale(', u wylotu tunelu, który wychodzi" na kanion i lece za nim wrzosowisko. Z tego miejsca po raz pierwszy przemówi" do swoich poddanych, obj#" nad nimi w"adz$. Teraz zwiesi" nogi poza kraw$d( urwiska, nad przepa%ci#, i spogl#da" w dal. Usiad"a obok niego. Razem w milczeniu obserwowali s"o)ce, które pospiesznie schowa"o si$ za brzeg %wiata, jakby wstydzi"o si$ pozosta' na niebie cho'by chwil$ d"u&ej. Wraz z nadej%ciem zmroku zerwa" si$ ch"odny wiatr. Dmuchn#" im w twarze, przeczesa" w"osy, zaj$cza" w w#wozie. Kiedy ciemno%' zapad"a nad rozleg"ym królestwem Firbolgów, Achmed odezwa" si$ pierwszy: - Dzi$kuj$, &e nie próbujesz przerwa' ciszy wywa&onymi s"o - 224 -
si$ zdobyczy, F'dorowie te& nigdy nie przegrywaj#, bo nawet w razie kl$ski czyni# ze zwyci$zcy swojego nowego gospodarza. Lepiej zgin#', ni& pozwoli', by duch &y" dalej w tobie. Nie wiem jednak, czy nie jestem z nim zwi#zany. Powinienem wiedzie', &e na tym ma"ym %wiecie nie mo&na si$ przed nim ukry'. Ukry' przed sob#. Lawiny nie da si$ powstrzyma'. Rapsodia nic nie powiedzia"a, tylko nakry"a r$k# jego d"o). -I wtedy ty si$ zjawi"a%, namiesza"a% mi w g"owie swoim nieustannym gadaniem, a& w ko)cu uwierzy"em, &e uda"o mi si$ F'dorowi uciec. Powinienem by' m#drzejszy i rozumie', &e duch mnie odnajdzie, to tylko kwestia czasu. - Rzuci" kamyk do w#wozu. - Nie wiadomo, czy ju& ci$ znalaz" - powiedzia"a cicho Pie%niarka. - Mo&e nadal jeste% my%liwym. Achmedzie, i twoim przeznaczeniem jest stawi' mu czo"o, zabi' go. Mo&e w"a%nie on b$dzie twoj# ostatni# ofiar#. Ale masz racj$ w jednej sprawie. Nie mo&esz d"u&ej ucieka', poniewa& F'dor ci$ dopadnie wcze%niej czy pó(niej. Na twoim miejscu wola"abym nie pokazywa' mu pleców. - *wietna rada z ust kogo%, kto nie ma poj$cia, jakie konse kwencje mnie czekaj# - burkn#" Drak i cofn#" r$k$. - Wiem za to, co mi grozi. Mog$ straci' jedyn# rodzin$, jaka po zosta"a mi na %wiecie, zw"aszcza niezno%nego brata, który jest mo im ca"kowitym przeciwie)stwem. - Dostrzeg"a, &e spojrzenie Achmeda "agodnieje. - Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo si$ tego boj$. Lecz bez wzgl$du na konsekwencje stan$ u twojego boku jak Grunthor. Tak si$ post$puje w rodzinie. U%miechn$"a si$, natomiast Drak ze wszystkich si" usi"owa" zachowa' kamienn# twarz, cho' zrobi"o mu si$ ciep"o na sercu. -S"ysza"e%, &e Bolgowie szepcz# co% o Zjawie Ognistego Oka? zapyta"a. -Tak. - O co chodzi? Je%li to jest Tsoltan, który zd#&y" umkn#' przed zag"ad# Serendair i przyby" tutaj z ostatnimi Cymrianami, czy mogli go zobaczy'? Achmed potrz#sn#" g"ow#. - W#tpi$, cho' mo&e powinni%my przyj#', &e tutaj nie obowi# zuj# zasady ze starego %wiata. F'dorowie zwi#zani z ludzkim go spodarzem na ogó" s# niewidzialni, ale czasami mo&na wyczu' w powietrzu wstr$tny odór zgnilizny. Raczej rzadko, dlatego s# tak diabelnie niebezpieczni. - Wiec jak my%lisz, o kim mówi# Bolgowie? Drak wsta" i otrzepa" piasek z ubrania.
- Nie mam poj$cia. Ktokolwiek to jest, pos"uguje si$ czarnym ogniem jako broni#. St#d te okropne rany. Bolgowie uwa&aj#, &e Zjawa Ognistego Oka to dzie"o Saltara, magiczna moc, która czyni go niezniszczalnym i zapewnia mu zwyci$stwo. - Wiec to cz"owiek op$tany przez demona? Damy rad$ go zabi'? - Nie wiem. - Pomóg" jej wsta' z ziemi. - Nie zamierzam ry zykowa'. Musz$ sam stawi' czo"o Ognistemu Oku, Rapsodio. Istnieje staro&ytny dracki rytua" zwany Zniewoleniem, który nie pozwala demonowi opu%ci' gospodarza. Gin# obaj. Sztuka polega na tym, &eby za wcze%nie nie zabi' cz"owieka. Lecz je%li Ogniste Oko nie jest gospodarzem, czar nie zadzia"a. -Potrafisz go wy%ledzi'? Achmed opar" si$ o %cian$ tunelu i zamkn#" oczy. Skupi" wewn$trzny wzrok na kanionie oddzielaj#cym ich tumie od Przekl$tego Wrzosowiska. Pop$dzi" nad przepa%ci#, ponad górsk# "#k# i skalnymi %cianami Kraldurge, ku rozleg"ym polom czekaj#cym na wiosenne siewy. Bardzo dobrze zna" t$ tras$. Przeby" j# wielokrotnie razem z Grunthorem, kiedy podporz#dkowywali sobie i rekrutowali Bolgów. Wszystkie ziemie znajdowa"y si$ teraz pod jego w"adz#, podobnie jak ich mieszka)cy. Przemkn#" nad starymi winnicami na "agodnych wzgórzach rozdzielonych rzek#. Obecnie troskliwie piel$gnowali je Bolgowie wyszkoleni przez Rapsodi$. Z zawrotn# szybko%ci# sun#" nad lasami " %ródgórskimi kotlinami, które niegdy% nale&a"y do Nainów i Gwaddów, cymria)skich ludów &yj#cych pod ziemi#. Za g$stymi borami, gdzie Lirinowie lojalni wobec Gwylliama zbudowali swoje domy, zobaczy" Ukryte Królestwo, kamienne rumowiska w miejscu wiosek i miast, najdalej wysuni$tych posterunków Cymrian. Gleba by"a tutaj czarna, &yzna, nieuprawiana, ludno%' ukryta w ogromnym labiryncie górskich korytarzy. Wpad" w kr$te tunele, pod#&y" nimi do ogromnej pieczary z du nisz# na ko)cu. Zatrzyma" si$ raptownie przed szerokim kamiennym "o&em bez materaca, na którym spa" Bolg. Oczy szamana otworzy"y si$ w ciemno%ci i spojrza"y na niego, otoczone czerwonymi obwódkami. W tym momencie wizja zblad"a i znikn$"a. Achmed wypu%ci" powietrze z p"uc i u%miechn#" si$ mimo woli, gdy ujrza" wyraz oczekiwania na twarzy Rapsodii. -Wiem, gdzie on jest - oznajmi". - Ale on mo&e teraz to samo powiedzie' o mnie.
- 225 -
Rapsodia mocowa"a si$ ze zbroj#, któr# da" jej Achmed. -Najmniejszych - odpar"a, wykr$caj#c sobie rami$, &eby zapi#' jak#% sprz#czk$. W ko)cu podda"a si$ i zwróci"a do Grunthora o pomoc. - Postara"am si$, &eby dobrze obejrza"a cia"a ofiar Ognistego Oka, tak &e by"a bardziej ni& szcz$%liwa, mog#c zosta' w szpitalu. Prawd$ mówi#c, zg"osi"a si$ na ochotnika do pilnowania moich wnucz#t. Grunthor u%miechn#" si$, ale w jego oczach brakowa"o zwyk"ych weso"ych iskierek. -To dobrze. Przynajmniej b$dzie bezpieczna. Nie s#dz$, &eby% równie& zmieni"a zdanie, wasza wysoko%'? Rapsodia poklepa"a go po ramieniu. -Nie. - W takim razie ciesz$ si$, &e b$dziesz nam towarzyszy'. Tylko pami$taj, czego si$ nauczy"em. - Oczywi%cie. I m#dr# rad$ Achmeda: wcze%niej czy pó(niej zostaniesz ranna, wi$c b#d( na to przygotowana i nie zamykaj oczu. Lepiej widzie', co si$ dzieje. Król Firbolgów u%miechn#" si$ pod kapturem. -Wi$c jeste% gotowa? Rapsodia podesz"a do wylotu tunelu. Spojrza"a w dó" na morze Bolgów. W w#wozie zebra"o si$ dziesi$' tysi$cy &o"nierzy pa"aj#cych straszliwym gniewem i dz# zemsty. Ha"as by" og"uszaj#cy. Oddzia"y szykowa"y si$ do walki. Wci#& przybywali kolejni wojownicy, m$&czy(ni i kobiety. - Jeste% pewny, &e nad nimi zapanujesz? - spyta"a z niepokojem. - Nie - odpar" Grunthor lekkim tonem. - Ale przynajmniej wiem, &e odp"ac# wrogowi.
tu Rockslide'a, pot$&nego rumaka, daru od lorda Stephena. – Nie s#dz$, &eby byli tak g"upi, by teraz zaatakowa'. - Potoczy" spojrze niem po kanionie wype"nionym wojskiem. - To Pi$%ci i Ogie), Oczy czy Brzuchy? - zainteresowa"a si$ Rapsodia. - Brzuchy - odpowiedzieli jednocze%nie Achmed i Grunthor. - W takim razie dlaczego ich przywódca nazywa si$ Ogniste Oko? Bolga)scy naczelnicy zwykle do"#czaj# do imienia nazw$ klanu. Achmed zsiad" z konia i podszed" do niej, zamiast przekrzykiwa' harmider. Rapsodia nachyli"a si$ z siod"a. - Wszystkie klany w Ukrytym Królestwie to Brzuchy. Imi$ te go szamana nawi#zuje do czerwonych obwódek jego oczu. Czasami w ten sposób mo&na dojrze' F'dora, ale tylko przelotnie. Takie oczy pojawia"y si$ w twoich wizjach, prawda? Mo&liwe równie&, &e u&ywa tego samego %wi$tego, czy te& raczej diabelskiego symbolu, który zobaczyli%my w Bethany. To by" znak Tsoltana. Rapsodia wróci"a pami$ci# do ostatniej strasznej wizji, która j# nawiedzi"a tu& przed tym, jak rzeczywisto%' zmieni"a si$ w koszmar. - Chyba tak. Widzia"am go we %nie. - Ja nie, ale trudno, &eby mia" je wyhaftowane na kocach. Nie wiem, czy znajdzie si$ jaki% na jego ceremonialnych szatach, je%li w ogóle ich u&ywa. Achmed chwyci" wodze klaczy i odci#gn#" j# z drogi trzech tarmosz#cych si$ bolga)skich kuszników. Grunthor chwyci" jednego za ko"nierz, dwóch warkni$ciem przywo"a" do porz#dku. Wszyscy trzej pospiesznie wrócili do nierównych szeregów. - Pami$taj, co mówi"em o rytuale Zniewolenia. Nie atakuj go, póki si$ nie upewnisz, &e jest w transie. Zgie"k jeszcze si$ nasili", Rapsodia tylko skin$"a g"ow#. Achmed poklepa" j# po nodze i wróci" do swojego wierzchowca,
Konie bi"y kopytami, po skórze przebieg"o im nerwowe dr&enie. Rapsodia podejrzewa"a, &e ma w oczach taki sam dziki wyraz jak one. Wcze%niej obserwowa"a Bolgów ze strachem. Teraz, na dnie kanionu, poczu"a si$ jak w oku huraganu. Wokó" niej k"$bili si$ ludzie i pó"ludzie, unosi" si$ zapach potu i podniecenia przed bitw#. Widzia"a, &e w tysi#cach ochotników narasta bojowy sza", i to j# przera&a"o. - Co z Górskimi Oczami? - zapyta" Achmed. - Ani %ladu - odpar" Grunthor, który wydawa" rozkazy z grzbie-
Jazda do Ukrytego Królestwa by"a d"uga i m$cz#ca. Rapsodia mocno %ciska"a kolanami boki klaczy i kurczowo trzyma"a si$ "$ku, &eby nie spa%' z siod"a. Jechali na czele kolumny Firbolgów, która wci#& si$ powi$ksza"a. Z ka&d# mil# przybywa"o coraz wi$cej klanów i rodów, samotnych "owców, ojców z synami i ca"ych oddzia"ów. Wydawa"o si$, &e ca"e góry pod#&aj# za Achmedem. Rapsodii znowu rozbrzmia" w uszach jego g"os, pe"en energii i &aru, kiedy po raz pierwszy zwraca" si$ do nowych poddanych z pó"ki nad w#wozem, zasnutym dymami z
58 - Mia"a% z ni# jakie% k"opoty, ksi$&niczko?
- 226 -
ognisk. Jeste%cie tylko odpryskami z"amanej ko%ci, która sprawia wam ból, kiedy idziecie. Przy"#czcie si$ do mnie, a razem utworzymy krocz#c# gór$"... Sta"o si$ tak, jak przewidzia". Po lewej stronie us"ysza"a bas Grunthora intonuj#cego marszow# piosenk$:
jaj#cy si$ pod ciemne niebo, mi$dzy gwiazdy. Pod koniec czwartego dnia dosz"o do pierwszych potyczek. Bolgowie, którzy teraz schodzili ze wzgórz lub przybywali ze zniszczonych cymria)skich osad, nie zamierzali do"#czy' do królewskiej armii, tylko zaatakowali jej flanki. Te próby nie spowodowa"y najmniejszego zamieszania w g"ównej kolumnie i by"y udaremniane bez wypadania z rytmu z marszowych piosenek. Pi#tego dnia wszystko si$ zmieni"o. Poprzedniej nocy Achmed ostrzeg" Rapsodie, &e znajduj# si$ na terytorium Pi$%ci i Ognia, licznego i dzikiego plemienia, które w dodatku umia"o zastawia' pu"apki. Udowodni"o to o wschodzie s"o)ca. Dzi$ki diecie s"ucej poprawieniu wzroku, a z"o&onej z korzonków i podrobów, &o"nierze dostrzegli w porannej mgle szare sylwetki napastników. Pierwsza fala otoczy"a bolga)sk# armi$ wielkim kr$giem, si$gaj#cym od kra)ca do kra)ca du&ego niegdy% i "adnego miasta, z którego zosta"y tylko ruiny. Druga wyp"yn$"a spomi$dzy szcz#tków budowli, miotaj#c pochodnie nas#czone &r#cym p"ynem. Przera&ona Rapsodia %ci#gn$"a wodze klaczy. -Ogie) flankowy! - rykn#" Grunthor. Wojsko Achmeda rozdzieli"o si$ po%rodku i zacz$"o strzela' z kusz do nacieraj#cych Pie%ci. Raptem pod niebo buchn$"y p"omienie. Wrogowie podpalili sadzawki oleju i smo"y, odcinaj#c napadni$tym drog$ ucieczki. Powietrze wype"ni" gryz#cy dym. Ci$&kie wyziewy utrudnia"y oddychanie. Grunthor odwróci" si$ do Pie%niarki. -*piewaj! - krzykn#". Rapsodia pospiesznie zaintonowa"a wojenn# pie%), któr# wcze%niej prze'wiczyli. U"o&ona specjalnie do rytmu bolga)skich serc, mia"a rozpali' krew w walcz#cych. Rzeczywi%cie poskutkowa"a. Przez równin$ spowit# czarnym dymem przetoczy" si$ og"uszaj#cy ryk. Królewskie wojsko, rozw%cieczone i zagrzane do boju, wypu%ci"o kolejny grad strza" i ruszy"o na wroga. U jej boku nagle zjawi" si$ Achmed. -Chod(. Zostaw konia. Musimy dotrze' do jaskini, zanim ogie) si$ rozprzestrzeni. Pobiegli przez bitewne k"$bowisko, unikaj#c ciosów i przeskakuj#c przez trupy. Chwil$ pó(niej dogoni" ich Grunthor. Wyr#ba" sobie drog$ Salem, ulubionym toporem, z furi# r#bi#c wojowników Pi$%ci i Ognia. -Wchodzimy? - wysapa". Achmed wskaza" ska"$ po%ród szalej#cego piek"a.
Mówiono mi, "e zemsta To wystyg#e danie, Ja wol! ciep#$ straw!, Wiec kiedy po ciebie przyjd!, Urw! ci r!k! i zjem ze smakiem.
Przy drugiej zwrotce wspar"y go ju& tysi#ce chrapliwych g"osów: .
Od stóp do g#ów Po"r! ci! ca#ego, A ko%ci odrzuc!. Przy odrobinie szcz!%cia Twoja rodzina i przyjaciele Znajd$ sobie innego os#a.
Góry opowiedzia"y pot$&nymi echami. Mimo &artobliwych s"ów w %piewie Bolgów s"ycha' by"o ból i jednocze%nie bojowy zapa". Rapsodia do"#czy"a do chóru g"os, skupiaj#c si$ na wzmocnieniu d(wi$ku. Piosenka wzbi"a si$ pod niebo, podejmowa"o j# coraz wi$cej &o"nierzy, w marszowym rytmie zapowiadaj#c zemst$. Po plecach przebieg" jej dreszcz strachu zmieszanego z podnieceniem. Zerkn$"a na Achmeda. Drak u%miechn#" si$ do niej. Przenios"a spojrzenie na Grunthora, który w"a%nie zaczaj nast$pn# pie%), tym razem pos$pn#. Z jego twarzy znikn$"a rado%'. Olbrzym bardzo wzi#" sobie do serca rze( swoich ludzi i teraz planowa" pom%ci' ich okrutnie. Rapsodia ju& szykowa"a si$ w duchu na to, co wkrótce mia"o nast#pi'. Przez pierwsze trzy dni podró&y armia nadal ros"a liczebnie, do rozci#gni$tej kolumny wci#& do"#czali nowi ochotnicy. Po ustaleniu, &e to nie trz$sienie ziemi, tylko przemarsz wojska, zjawi"o si$ wielu przedstawicieli Pazurów, Oczu i nawet Brzuchów z pól i lasów. Nocami rozbijali obóz. Wartownicy pilnowali wielkich ognisk, %piewaj#c hymny zagrzewaj#ce do boju. Rapsodia obserwowa"a gigantyczne cienie, które ta)czy"y na skalnych %cianach, i dym wzbi- 227 -
Gdy odwróci"a g"ow$ z powrotem, stra&nicy le&eli na ziemi. Chod( - powiedzia" Drak, bior#c j# za r$k$. Pobiegli razem z Grunthorem w g"#b pieczary, gdzie niegdy% ci#gn$"o si$ cymria)skie miasto. Rapsodii serce wali"o m"otem, oddech mia"a krótki i urywany. Nagle poczu"a ostre szarpniecie. Jej towarzysz zatrzyma" si$ w pó" kroku. Przed nimi sta" Bolg o niezbyt imponuj#cej posturze, mniej wi$cej wzrostu Achmeda, z cymria)skim mieczem w d"ugiej, wychudzonej r$ce. Odziany w mocno sfatygowan# szat$, w"osy mia" zmierzwione, jakby sta" na silnym wietrze. Spod zmarszczonych brwi patrzy"y na nich oczy z czerwonymi obwódkami. Malowa" si$ w nich strach. Achmed zamkn#" oczy i lekko rozchyli" usta. Rapsodia po"o&y"a d"o) na r$koje%ci Clariona, a tymczasem Grunthor rzuci" Sala i doby" Kosiarza. Drak przyst#pi" do rytua"u Zniewolenia. Z jego gard"a wydoby"y si$ cztery oddzielne d(wi$ki, utrzymane w jednej tonacji, pi#ty wydosta" si$ przez zatoki i nos. Zabrzmia"o to tak, jakby pi$ciu %piewaków jednocze%nie zaintonowa"o pie%). Do tego zacz#" rytmicznie cmoka' j$zykiem. Ogniste Oko zamruga" zdumiony. Achmed uniós" praw# r$k$ z otwart# i sztywn# d"oni#, jakby kogo% zatrzymywa". Lew# powoli wysun#" w bok, a nast$pnie w gór$, lekko poruszaj#c palcami. Stosowa" odwieczn# praktyk$ Draków. Szuka" wibracji demona. Nag"e otworzy" oczy. Niczego nie wyczu". Nawet %ladu F'dora. Saltar skrzywi" si$ z w%ciek"o%ci. Z krwio&erczym pomrukiem skoczy" do przodu i zamachn#" si$ mieczem. W tymi momencie Grunthor wyda" ryk, od którego strop zadr&a". Odepchn#" króla i zas"oni" go w"asn# piersi#. Achmed upad". Rapsodia si$gn$"a po Clariona. Saltar ci#" jeszcze raz i obroni" si$ przed atakiem olbrzyma. Grunthor rozdziawi" usta. Ogniste Oko przewidzia" jego manewr, który mia" by' zaskakuj#cy. Wielki Bolg wzi#" kolejny zamach. Saltar uchyli" si$ i odparowa" cios. B"yskawicznie zrobi" dwa kroki do ty"u, przewiduj#c, &e tym razem wielkolud zaatakuje obur#cz. Pot sp"ywa" mu po twarzy, mieszaj#c si$ z krwawymi "zami wysi"ku. Grunthor sapn#" z w%ciek"o%ci. - Dra) wcze%niej ode mnie wie, co zrobi$. Uniós" Kosiarza, licz#c na to, &e przeciwnik zareaguje tak jak poprzednio, po czym zebra" wszystkie si"y i opu%ci" go na bro) szamana. Miecz upad" na kamienie, g"owa z wytrzeszczonymi czerwo-
-Tam jest wej%cie.
Saltar mia" zamkni$te oczy, ale jego r$ce porusza"y si$ nerwowo. -Nadchodz# - wyszepta". S"owa odbi"y si$ echem w mrocznej pieczarze. Potem zapad"a cisza. Oczy z czerwonymi obwódkami otworzy"y si$ raptownie. -S"ysza"e%? Powiedzia"em, &e nadchodz#. Ch"odna mg"a zwil&y"a mu twarz, ale nie by" pewny, czy to duch, czy jego w"asny pot. Nie ma go z nimi. Ogniste Oko chwyci" miecz Willuma, swój drugi najwi$kszy skarb. Nie spodziewa" si$, &e b$dzie go kiedy% potrzebowa". -Jak to? Oczywi%cie, &e jest! S# tutaj, nadchodz#! Nie widz$ go. Nie ma z nimi tego, którego szukam. Z ust Saltara wylecia" stek przekle)stw, plugawych nawet dla Bolgów. - Musisz mi pomóc! - krzykn#". - Musisz walczy'! Odpowiedzia"o mu tylko echo. Achmed zatrzyma" si$ przed wa"em ognia. Zza niego "ypali szyderczo ustawieni w nierównej linii wojownicy z klanu Pi$%ci broni#cy wej%cia do jaskini. Drak skin#" na Pie%niark$. Rapsodia wzi$"a g"$boki oddech i doby"a miecza; %wist Clariona wzbi" si$ ponad tumult. Unios"a kling$ na wysoko%' oczu. Nim je zamkn$"a, dostrzeg"a, &e bu)czuczne miny Bolgów ust$puj# miejsca przera&eniu. - Slypka - powiedzia"a. - Zga%nij. *ciana p"omieni znikn$"a. Grunthor ruszy" przed siebie ze straszliwym rykiem, wymachuj#c Salem. Ci#" kilku nieszcz$%ników, którzy nie zd#&yli uskoczy'. Zatrzyma" si$ tylko na chwil$, &eby wyci#gn#' ostrze z cia"a martwego Bolga, i wbieg" do tunelu. Achmed i Rapsodia pop$dzili za nim. Pie%niarka zwolni"a na chwile, &eby schowa' ognisty brzeszczot. Za sob# us"ysza"a tupot nóg, ale nie mia"a czasu sprawdzi', czy do jaskini wpadli poddani Achmeda, czy wrogowie. Przed nimi wyrós" nagle oddzia" stra&ników, uzbrojonych w antyczne miecze i równie stare w"ócznie. Achmed si$gn#" po w#ski, d"ugi miecz, którym pos"ugiwa" si$ w Domu Pami$ci. Rapsodia spojrza"a za siebie. U wlotu korytarza Bolgowie toczyli ze sob# bratobójcz# walk$ wr$cz. Ich krew splami"a kamienie. - 228 -
nymi oczami poturla"a si$ po dnie jaskini. Rapsodia cofn$"a si$ przera&ona. Gdy cia"o run$"o na ziemi$, rozleg" si$ dziwny brz$k. G"owa przetoczy"a si$ kilka razy i znieruchomia"a. Achmed pochyli" si$ zaintrygowany. Martwe oczy patrzy"y w sklepienie pieczary. W szklistych (renicach odbija" si$ blask Clariona. - Dziwne - powiedzia". - Czerwone obwódki znikn$"y. Rapsodia zadr&a"a. - Gdzie jest demon? Nie uwi$zi"e% go? - Nie wyczu"em go nigdzie w pobli&u - odpar" Drak. W tym momencie spod szaty bezg"owego trupa wysun#" si$ z"oty talizman na ci$&kim "a)cuchu. Rapsodia schyli"a si$ bez zastanowienia. - Nie dotykaj! - krzykn#" Achmed. Grunthor wsun#" czubek Kosiarza pod amulet i odwróci" go ostro&nie. J$zyki ognia wykute z metalu liza"y z"ot# kul$, tak &e ca"o%' wygl#da"a jak planeta w p"omieniach. Do wn$trza kr$gu opada"a spirala z czerwonych kamieni szlachetnych, ko)cz#ca si$ w %rodku pojedynczym okiem. - To on, panie! - zawo"a" olbrzym ze strachem. Rapsodia rozejrza"a si$ p"ochliwie, ale w przepastnej jaskini nie dostrzeg"a nikogo poza ich trójk#; Bolgowie nadal walczyli u wej%cia, nie%wiadomi, &e ich szaman zgin#". Nagle poczu"a na twarzy ch"odn# mg"$. W tym momencie rozleg" si$ krzyk Grunthora. Nie by" to wojenny okrzyk, który przera&a" ludzi i p"oszy" konie, ani dziki %miech, którym zwykle kwitowa" czynione przez siebie spustoszenie.By" to ryk bólu. Firbolg okr$ci" si$ w miejscu. Niewidzialna r$ka zada"a mu potworne ciecie przez oczy. Rapsodia skoczy"a mu na pomoc i zosta"a odepchni$ta do ty"u przez silny podmuch. Wielkolud cofa" si$ na o%lep. Krew la"a mu si$ z oczu. Na piersi i ramieniu widnia"y dwie g"$bokie rany. Jego p"aszcz zaj#" si$ ogniem. Achmed chwyci" przyjaciela za ramiona, pchn#" na ziemi$ i zaczaj gasi' ogie). Pod si"# niewidocznego ciosu wymierzonego w podbródek g"owa Draka odskoczy"a do ty"u. P"omienie buchn$"y wy&ej. Rapsodia z trudem d(wign$"a si$ na kolana i wyci#gn$"a przed siebie miecz. Wzi$"a g"$boki oddech, oczy%ci"a umys". -Slypka - szepn$"a.
Ogie) zgas", ale Grunthor nadal le&a" twarz# do ziemi. Straszliwy cios rozp"ata" mu plecy od szyi do pasa. -Achmedzie, patrz! - krzykn$"a Rapsodia. W %wietle Clariona dostrzegli, &e nad rannym pochyla si$ jaki% cie). Z r$kawów lu(nej szaty wystawa"y szkieletowate r$ce zako)czone ognistymi pazurami. Sylwetka migota"a, przechodz#c ze %wiata &ywych ludzi do %wiata duchów. Wewn#trz kaptura panowa"a ca"kowita ciemno%'. Tylko na chwil$ rozja%ni" j# odblask miecza. Potem nawet to nik"e %wiate"ko znikn$io. Grunthor poruszy" si$ raz i znieruchomia". Zjawa odwróci"a si$ i ruszy"a w ich stron$. - Szing - wyszepta" Achmed. - O bogowie! - Szing? Co to takiego? - zapyta"a Rapsodia ledwo s"yszalnym g"osem. - Oko F'dora. Idzie na nas. Walcz, póki dasz rad$. Potem uciekaj. Ja spróbuj$ go powstrzyma'. Rapsodia zacz$"a si$ cofa', nie wstaj#c z kl$czek. - F'dor? Powiedzia"e%, &e tu go nie ma. - Nie wyczu"em &adnych wibracji - sykn#" Achmed z w%ciek"o%ci#, rozgl#daj#c si$ gor#czkowo. - Ale on tu jest. To s"uga Tsoltana. Saltar by" jego gospodarzem. On nie jest tym, kim si$ wydaje. S"owa rozbrzmia"y w g"owie Rapsodii tak wyra(nie, jakby matka sta"a obok. Powtórzy"a je na g"os: -On nie jest tym, kim si$ wydaje. Nagle g"owa Achmeda odskoczy"a do ty"u, na ramieniu pojawi"a si$ rana, szata stan$"a w p"omieniach. Drak zatoczy" si$, potkn#" o rannego przyjaciela i run#" na niego ca"ym ci$&arem. Grunthor j$kn#" i odruchowo zacisn#" wielk# pi$%'. Potem znowu znieruchomia". On nie jest tym, kim si$ wydaje. Rapsodia pow$drowa"a wzrokiem ku amuletowi. Wyci#gn$"a drc# r$k$. - Nie! - wykrztusi" Achmed, chwytaj#c si$ za rami$, - Nie do tykaj tego! Niewidzialna si"a obróci"a cia"o Grunthora na plecy. Rapsodia chwyci"a talizman i unios"a go wysoko. - Przesta)! - rozkaza"a.Tsoltan? G"os rozbrzmia" w jej umy%le, jakby dobiega" z drugiej strony pieczary. By" st"umiony, niewyra(ny. Potrz#sn$"a g"ow#, próbuj#c uwolni' si$ od intruza. - 229 -
mnie. G"os stawa" si$ coraz s"abszy. Rapsodia spojrza"a na Achmeda. - +#da uwolnienia. Drak skin#" g"ow#. - Najpierw uka& si$ ca"y - powiedzia"a. Migotliwa po%wiata przybra"a niewyra(ny kszta"t wychudzonej postaci okrytej workowat# szat#. Szponiaste pazury ju& nie p"on$"y, tylko ja%nia"y s"abym blaskiem. Wn$trze kaptura wype"nia"a nieprzenikniona czer). - S# jeszcze inne demony? Inni F'dorowie? Szing przyblad". - Slypka. Zjawa znikn$"a. Rapsodia pobieg"a do Grunthora. !zy %cisn$"y jej gard"o, kiedy zobaczy"a straszliwe rany na jego twarzy i ciele. Gigant oddycha" p"ytko, szkliste oczy patrzy"y na sklepienie jaskini. Policzki powleka"a trupia blado%'. S"abym g"osem zacz$"a %piewa' jego trudne bolga)skie imi$, pe"ne %wiszcz#cych g"osek i gard"owych warkni$'.
Achmed opar" si$ na "okciu. - Uciekaj! On zabije Grunthora, a potem we(mie si$ za mnie. Nie przestanie, póki si$ nie upewni, &e ofiara nie &yje. Biegnij! Raptem na jego twarzy odmalowa"o si$ przera&enie. - O bogowie, Rapsodio, twoje oczy! W (renicy talizmanu dostrzeg"a odbicie zielonych oczu z czerwon# obwódk#. On nie jest tym, kim si$ wydaje. - To amulet - powiedzia"a cicho i wyci#gn$"a go przed siebie. On, a nie szaman kierowa" Szingiem. Odwróci"a si$ do cienia majacz#cego w ciemno%ci. - Odejd( od niego - poleci"a. Na cia"em Grunthora ukaza"a si$ s"aba po%wiata. - Czego chcesz? Szukam Brata. - S"ysza"e%? - Gdy Achmed potrz#sn#" g"ow#, wyja%ni"a: - On szuka Brata. Drak wsta" z ogromnym wysi"kiem i podniós" z ziemi miecz. - Powiedz mu - wyszepta" po bolga)sku. - Nie. On ci$ nie widzi. Teraz jeste% Achmedem W$&em. - Powiedz mu, bo wróci do Grunthora, a pó(niej zabije ciebie. - Powiedz. -Nie. Chwiejnie zrobi" krok do przodu. - Ja jestem Bratem! - krzykn#". - Ja! Mnie szukasz! Pie%niarka zobaczy"a z przera&eniem, &e Achmed wije si$ w p"on#cych szponach. Migotliwa zjawa unios"a go z ziemi i cisn$"a bezw"adnego pod jej nogi. Cie) zawis" przed ni# w powietrzu. W g"owie znowu us"ysza"a g"os. Znalaz"em Brata. Dostarczy"em go zgodnie z rozkazem. Uwolnij mnie teraz. Rapsodia %cisn$"a "a)cuch, mokry od potu. - Gdzie s# pozosta"e oczy z Tysi#ca? Nie ma. Ju& dawno zgin$"y w &arze *pi#cego Dziecka. Zosta"em sam. Przeby"em szeroki ocean w poszukiwaniu Brata. Nikomu wi$cej si$ uda"o. Uwolnij mnie teraz. Achmed poruszy" si$ lekko. - Zapytaj o jego pana. - Kto ci$ wezwa"? Gdzie teraz jest? Nie &yje, cz"owiek i duch, jego imi$ zosta"o zapomniane. Ja by"em ostatnim, który powsta" z jego ognia. Teraz on nie &yje. Uwolnij
Dziecko piasku i otwartego nieba, syn jaski' i mrocznych krain. Bengard, Firbolg, sier"ant major. Mój trener, obro'ca. Mistrz (mierciono%nej Broni. Najwy"szy Autorytet, Którego Trzeba S#ucha& Za Wszelk$ Cen!. Grunthor, silny i godny zaufania jak sama ziemia. Mój przyjaciel, drogi, najdro"szy przyjaciel. Zanios"a si$ spazmatycznym szlochem. Na zewn#trz pieczary zachodzi"o s"o)ce.
59 -K si$&niczko? Znajomy g"os w uszach, pulsuj#cy ból w oczach. Rozmywaj#ce si$ bia"e kr$gi na tle czerni. Rapsodia próbowa"a si$ obudzi', ale znowu zapad"a w sen, w którym mog"a wierzy', &e Grunthor &yje. U%miecha" si$ do niej jak wiele razy w czasie w$drówki korzeniem Wielkiego Drzewa, budzi" j# z koszmaru, przemawia" koj#co. - Nie spiesz si$, kochanie. Szarozielona twarz ze wspomnie), wyszczerzona od ucha do ucha. Ile razy tak do niej mówi" z bezgraniczn# cierpliwo%ci# i trosk#, czekaj#c, a& znajdzie oparcie dla stóp? - 230 -
- Jak d"ugo jest nieprzytomna? - Od %witu. - G"os Achmeda by" bardziej zgrzytliwy ni& wtedy, gdy ostatnio go s"ysza"a. - *piewa"a ca"# noc. Gdy wzesz"o s"o)ce, zemdla"a. - Grunthorze... — szepn$"a. S"owo zabrzmia"o, jakby wypowiedzia" je bardzo stary Firbolg. Gard"o mia"a obola"e. - Jestem, panienko. Jak nowo narodzony. Rapsodia z trudem otworzy"a oczy. Nad sob# zobaczy"a szarozielon# twarz rozja%nion# szerokim u%miechem. Chcia"a si$ odezwa', ale tylko bezg"o%nie poruszy"a wargami. - Nic nie mów, ksi$&niczko. !adnie mnie wykurowa"a%. Wygl# dam teraz du&o lepiej ni& ty. Rzeczywi%cie nie dostrzeg"a na nim nawet zadrapania. Odwróci"a g"ow$, &eby sprawdzi', co ci%nie j# w rami$. Obok niej siedzia" Achmed, zabanda&owany i posiniaczony, ale ca"y i zdrowy. Z g"$bi pokoju dobieg" g"os. -Obudzi"a si$? Wszystko dobrze? Niech na ni# spojrz$. Chwil$ pó(niej dziewczyna stan$"a przy "ó&ku. Jej twarz, z wy ra(nymi %ladami "ez, by"a jednocze%nie uradowana i w%ciek"a. -Pos"uchaj, je%li nast$pnym razem sama pójdziesz na tak# %wietn# wypraw$, a mnie zostawisz ze swoimi niezno%nymi wnukami, spuszcz$ ci porz#dne lanie. Te bachory zwi#za"y mnie i okrad"y. Gdyby% nie wróci"a w por$, by"abym pierwszym cz"owiekiem, który po&ar" Bolga. Rapsodia wyda"a g"$bokie westchnienie. Czu"a bolesny ucisk w klatce piersiowej. - Ty naprawd$... &yjesz... Grun... - Przesta) mówi', panienko - powiedzia" olbrzym. - Jestem jak nowy i bardzo ci wdzi$czny. Chyba naprawd$ dobrze mnie znasz, skoro pie%ni# sprowadzi"a% z powrotem do %wiata &ywych, cho' jedn# nog# by"em ju& na tamtym. Szeroki u%miech obróci" wniwecz usi"owanie olbrzyma, &eby zachowa' powa&ny wyraz twarzy. -Nic dziwnego. Ostatecznie nieraz ze sob# spali%my - wychry pia"a i po chwili zapad"a w sen, uko"ysana ich %miechem.
której Achmedowi cierp"y z$by. -Grunthorze, znalaz"em now# metod$ torturowania – oznajmi" Drak w pewnym momencie. - Nikt nie wytrzyma tego d(wi$ku. Pr$dzej czy pó(niej wyjawi najwi$kszy sekret. Gigant parskn#" %miechem. -Dobry pomys". Z amuletu te& wydusi ca"# prawd$. Wreszcie po dwóch godzinach, kiedy za%wieci" ksi$&yc i posrebrzy" jej z"ote w"osy, Rapsodia wsta"a z ziemi, otrzepa"a spódnic$ i wróci"a do przyjació". Wzi$"a Achmeda pod rami$. -Oto co ustali"am. Talizman widzia" w swojej historii straszne rzeczy, wi$c postanowi"am nie cofa' si$ za daleko w przesz"o%'. Nie chcia"am traci' czasu na ogl#danie potworno%ci, a poza tym nie jestem pewna, czy nie mia"yby na mnie szkodliwego wp"ywu. Ten amulet jest martwym przedmiotem, który nale&a" do istoty bardzo pot$&nej, zwi#zanej ze %wiatem duchów, i po prostu zachowa" troch$ jego mocy. Szing mówi" prawd$. Tsoltan wezwa" Tysi#c Oczu i rozdzieli" miedzy nie swoje si"y &yciowe. Ka&de otrzyma"o cz#stk$ jego pot$gi albo, jak wolicie, duszy. Czerpa"y z tej energii, kiedy wyruszy"y z misj# odnalezienia Brata i dostarczenia go demonowi. Poniewa& uda"o ci si$ uciec, Achmedzie, Szing kontynuowa" poszukiwania. Duch, którego spotkali%my w jaskini, ocala" jako jedyny, bo w przeciwie)stwie do pozosta"ych opu%ci" wysp$ Serendair i przeby" morze. Inne wytrwale przeczesywa"y %wiat. Nawet gdyby ci$ znalaz"y, i tak by nie rozpozna"y, bo zmieni"e% imi$. Tak wi$c Tsoltan nie dosta" tego, co chcia", ani nie móg" odwo"a' Szinga. Przegra" z kretesem. Straci" si"$ wraz z demoniczn# cz$%ci# swojej natury, zosta"a mu tylko ludzka pow"oka. W"a%nie wtedy dopad" go MacQuieth. Zabi" cz"owieka, w którym nie zosta"o wiele z F'dora. Os"abiony demon zgin#" razem z gospodarzem. Rapsodia zadr&a"a na lodowatym, porywistym wietrze. Grunthor czym pr$dzej otuli" j# swoim p"aszczem. - Dziwnie si$ rozmawia z przedmiotem. Jego perspektywa jest nieco spaczona, delikatnie mówi#c. W ka&dym razie MacQuieth zerwa" amulet z szyi umieraj#cego kap"ana, zawióz" go do Elysian, tego prawdziwego, i podarowa" królowi jako trofeum. Nie wiem tylko, któremu w"adcy. Talizman nie zna si$ na dynastiach. Przez ca"e pokolenia wisia" na %cianie w królewskim muzeum. Jak to cz$sto bywa, ludzie w ko)cu zapomnieli o jego pochodzeniu i znaczeniu, sta" si$ po prostu jeszcze jednym eksponatem. Potem nast#pi"a ewakuacja. Kiedy Serenowie opuszczali wysp$, wrzucili amulet do pud"a razem z innymi skarbami i zabrali ze sob# jako cz$%' kulturowego dziedzictwa. Pud"o bezpiecznie dotar"o do Canrif, ale nie
Wiatr po%wistywa" nad Przekl$tym Wrzosowiskiem, szarpi#c opo)czami niczym &aglami na wzburzonym morzu. Achmed i Grunthor stali na stra&y, czekaj#c, a& Rapsodia zbada amulet. W os"oni$tym miejscu kotliny Pie%niarka wypali"a kr#g trawy i po"o&y"a talizman na du&ym kamieniu. Oko spogl#da"o w ciemne niebo. Teraz %piewa"a pie%) o zmiennej melodii i wysokiej tonacji, od - 231 -
zosta"o rozpakowane. S#dz$, &e Gwylliam i jego poddani mieli do%' wyzwa), blasku i wspania"o%ci, &eby jeszcze potrzebowali zapomnianego symbolu minionej pot$gi. W dodatku brzydkiego, bez &adnej warto%ci dekoracyjnej. Le&a" wi$c w skrzyni i porasta" kurzem. Pó(niej wybuch"a wojna, Gwylliam zgin#", Bolgowie zdobyli gór$ i znale(li amulet w ruinach wioski, prawdopodobnie Lirinów albo Gwaddów, w g"$bi Ukrytego Królestwa. Bali si$ go jednak i zostawili w pudle, a& Saltar, czy jak tam brzmia"o jego imi$, zdoby" si$ na odwag$. Za"o&y" talizman na szyj$ i stwierdzi", &e ogniste oko daje mu si"$. Z pocz#tku ta moc polega"a tylko na budzeniu strachu w innych bolga)skich klanach, nawet w Pi$%ciach i Ogniu. Lecz wkrótce zjawi" si$ Szing, który nie ustawa" w tropieniu Brata, a kiedy wiatr przyniós" mu zew amuletu, zacz#" szuka' Tsoltana lub jego nast$pcy. Nauczy" Sahara, jak korzysta' z oka, &eby widzie' na du&e odleg"o%ci i uprzedza' dzia"ania innych, o czym przekona"e% si$ na w"asnej skórze, Grunthorze. - Podst$pny kurdupel - mrukn#" olbrzym. - Gdyby nie amulet, rozp"ata"bym go na pó". - Z pewno%ci#. Od daru widzenia oczy robi"y si$ czerwone, co mi te& si$ przytrafi"o, kiedy dotkn$"am talizmanu. To ju& chyba ca"a historia. Ale jest jeszcze jedna ciekawa rzecz, zwi#zana z twoim imieniem, Achmedzie, tym dawnym. -Tak? Rapsodia pogrzeba"a w plecaku i wyj$"a kawa"ek brezentu z rozmazanym w$glowym odciskiem inskrypcji. - Pami$tasz to? - Oczywi%cie. - Wspomnia"e%, &e tabliczka, z której zdj$li%cie ten napis, by"a przytwierdzona do bloku obsydianu. - Tak - wtr#ci" si$ Grunthor. - Uznali%my, &e to móg" by' kamienny o"tarz %wi#tyni Jedynego Boga. -Tak. - Gdy Tsoltan zniszczy" %wi#tyni$ w imi$ swojego bóstwa, Po&eraczki, Bogini Pustki, wykorzysta" o"tarz do sk"adania krwawych ofiar. - Na twarzy Draka nie dostrzeg"a %ladu emocji. My%l$, &e w"a%nie w nim uwi$zi" twoje imi$. - Bardzo prawdopodobne. - Zwyci$skie wojska odzyska"y kamie) i ponownie po%wieci"y go Bogowi +ycia, bo takie imi$ nosi" wcze%niej Stwórca. Amulet przekaza" mi bardzo wyra(ny obraz paniki, w jak# wpad" Tsoltan,
kiedy odkry", &e mu si$ wymkn#"e%. Szkoda, &e nie mog"am ci go pokaza'. Na pewno by% si$ ubawi". Mo&e kiedy% napisz$ o tym komiczn# od$. Jeste%cie gotowi? Belgowie spojrzeli na siebie, po czym skin$li g"owami. We trójk$ udali si$ na wietrzn# górsk# "#k$, gdzie na kamieniu le&a" amulet, patrz#c w gwiazdy niewidz#cym okiem. -Wiesz, co robisz, ksi$&niczko? - spyta" Grunthor. -Nie. Gigant zamruga". - Trudno. Trzeba spróbowa'. Pie%niarka si$ u%miechn$"a. -W"a%nie. Zamkn$"a oczy. Doby"a miecza ze stalowej pochwy wykutej w ku(niach Achmeda i ozdobionej kawa"kami czarnego stalaktytu, w którym go znalaz"a. Clarion wyda" taki d(wi$k, &e ca"ej trójce dreszcz przebieg" po plecach. Klinga ja%nia"a eterycznym %wiat"em, wy&ej liza"y j# p"omienie. Ogrza"y twarz Rapsodii, doda"y blasku w"osom, które zal%ni"y jak latarnia w mroku. Pie%niarka do"#czy"a swój g"os do pie%ni miecza i poczu"a, &e wype"nia j# jego moc, rozbrzmiewa w jej duszy niczym symfonia chwa"y. Otworzy"a oczy i odszuka"a na niebie gwiazd$ &eglarzy. Ma"a i intensywne niebieska Maurinia wisia"a nad po"udnikiem zerowym. Znowu, tak jak w snach, us"ysza"a g"os matki. Ogie) jest silny, ale blask gwiazd narodzi" si$ pierwszy. Jest pot$&niejszym &ywio"em. U&yj ich %wiat"a, &eby oczy%ci' siebie i %wiat z nienawi%ci, która nami zaw"adn$"a. Rapsodia wzi$"a g"$boki oddech i unios"a miecz ku firmamentowi. Poczu"a, &e muzyka Clariona ogarniaj# ca"#. Wskaza"a na Maurini$ i us"ysza"a, &e gwiazda zaczyna %piewa' razem z ni# w cudownej harmonii. Zamkn$"a oczy i zawo"a"a jej imi$, a wtedy szczyty gór, w#wóz i "#k$ obla"a srebrzysta po%wiata, zmieniaj#c noc w dzie). Po%ród tej jasno%ci zarysowa"y si$ na chwil$ trzy czarne cienie, po czym, ca"kowicie przez ni# poch"oni$te, zaja%nia"y migotliwym blaskiem. Z nieba spad" z og"uszaj#cym hukiem p"omie) gor$tszy ni& ogie) szalej#cy w j#drze ziemi. Uderzy" w ska"$, na której le&a" z"oty amulet, rozbijaj#c j# w py". Wszyscy troje os"onili oczy przed o%lepiaj#cym blaskiem. Chwil$ pó(niej %wiat"o zgas"o, zostawiaj#c po sobie garstk$ popio"u w miejscu, gdzie znajdowa" si$ talizman. Grunthor chwyci" Rapsodi$ za ramiona. - Nic ci nie jest, ksi$&niczko? - 232 -
Pie%niarka ledwo dostrzegalnie skin$"a g"ow#. Patrzy"a w dal, ws"uchuj#c si$ w g"os, który odp"ywa" od niej unoszony wiatrem. ...Wtedy odpoczn$ w spokoju, a kiedy% znowu mnie ujrzysz... Wyt$&a"a s"uch, póki szept ca"kiem nie umilk". Wielkolud obj#" j# i przytuli" mocno. Dopiero wtedy oprzytomnia"a. By"o tak, jakby po&egna"a si$ ze zmar"ymi krewnymi w obecno%ci nowej rodziny. Po uderzeniu gwiezdnego ognia poczu"a si$ zagubiona i bardzo smutna. Otuchy dodawa"y jej jedynie silne ramiona i pocieszaj#ce s"owa towarzyszy, których ca"e wieki temu uzna"a za braci. - Ju& po wszystkim. Co teraz? Achmed u%miechn#" si$ pod kapturem. - Wracamy, do pracy. Grunthor i ja mamy du&o roboty po wyprawie do Ukrytego Królestwa. Z wyj#tkiem Górskich Oczu wszystkie klany z Wrzosowiska i Zewn$trznych Z$bów s# zjednoczone. Pora zacz#" wprowadza' w &ycie nasz plan. Ale najpierw musimy jeszcze urz#dzi' wielki pogrzeb. Rapsodia skin$"a g"ow#. - Ju& wykopali%cie groby? Drak zamruga". - Pomy%la"em sobie, &e wrzucimy cia"a do pieców w ku(ni. - Nie! - zaprotestowa"a z oburzeniem. - Wprawdzie tak zrobili%my z Nainami, którzy dawno temu zgin$li w obronie ku(ni, ale w przysz"o%ci nie powinny odbywa' si$ tam &adne kremacje. - Dlaczego? - Po pierwsze, teraz jest to miejsce budowania i tworzenia, a kremacja, cho' konieczna, by"aby aktem destrukcji. Po drugie i du&o wa&niejsze, w przeciwie)stwie do dzieci nieba, Lirinów, którzy pal# zmar"ych na stosach i w ten sposób oddaj# ich cia"a wiatrowi i gwiazdom, Bolgowie s# dzie'mi ziemi i dlatego w niej nale&y ich grzeba' po %mierci. Achmed wzruszy" ramionami. -Dobrze, ust$puje przed twoj# znajomo%ci# rytua"ów pogrzebowych. Bolgowie maj# szcz$%cie, &e nadworna Pie%niarka za%piewa im pie%) &a"obn#. - W tym momencie zauwa&y", &e oczy Rapsodii znowu pochmurniej#. - Co ci$ smuci? Gdy nie odpowiedzia"a, wzi#" j# za ramie. -Jeste%my bezpieczni, Rapsodio. Amulet znikn#", podobnie jak ostatni Szing. Tsoltan nie &yje i prawdopodobnie razem z nim umar"F'dor. Teraz mo&emy wreszcie zaj#' si$ odbudow# Ylorc. Czeka nas ogromne wyzwanie, ale cel wydaje si$ osi#galny. Ju& nie musimy si$ ukrywa', &a"oba te& dobieg"a ko)ca. Pora bra' si$
do pracy. Rapsodia u%miechn$"a si$ nieweso"o. -Dla ciebie mo&e pora.
.
60 Popo"udniowe s"o)ce od czasu do czasu wygl#da"o zza szczytu, kiedy Rapsodia wspina"a si$ po skalnych pó"kach na wrzosowisko. Ka°o ranka biega"a po stepie i wzgórzach z mieczem na plecach, trenuj#c wytrzyma"o%' i szybko%'. Na %wie&ym powietrzu pr$dko nabiera"a si", co sprawia"o jej wielk# rado%', cho' treningi by"y m$cz#ce. Teraz szuka"a nowego miejsca, ale tym razem nie kierowa"a ni# ambicja, lecz przemo&na potrzeba ucieczki. Nowe królestwo Achmeda by"o krajem koszmarów. Nawiedza"y j# coraz straszniejsze sny. Ba"a si$ na sam# my%l o pój%ciu do "ó&ka. Zastanawia"a si$ nawet, czy nie spa' z Jo, ale si$ rozmy%li"a. Nie chcia"a jej przerazi'. Achmed i Grunthor prawie ca"y czas przebywali poza Kot"em, mog"a wiec sp$dza' noce w jego zimnych komnatach albo w Elysian. Dzisiaj po kolacji przysz"a jej do g"owy my%l, &e zm$czy si$ do ca"kowitego wyczerpania i nie b$dzie nawet mia"a si"y %ni'. Dotar"szy na wrzosowisko, prawie zapomnia"a o tragicznych wydarzeniach, z powodu których tu si$ znalaz"a. Trawiasta "#ka budzi"a si$ z d"ugiego zimowego snu, zachodz#ce s"o)ce oblewa"o j# z"otaw# po%wiat#, tak &e wygl#da"a jak dotkni$ta bosk# r$k#. Pokaza"y si$ pierwsze wiosenne kwiaty, znacz#c stok kolorami, na razie nie%mia"o, jak t$cza, która czeka na zaproszenie, &eby pokaza' si$ w pe"nej krasie. Rapsodia schyli"a si$ i zacz$"a im %piewa' pie%) Llaurona, dodaj#c zach$ty, na któr# czeka"y. Gdy p#ki si$ otworzy"y, rozejrza"a si$ zachwycona urod# górskiej krainy. Nad Z$bami zapada" zmierzch. Popatrzy"a na poszarpane turnie strzeg#ce dawnego cymria)skiego dominium. Próbowa"a sobie wyobrazi', jak tu by"o, kiedy Firbolgowie mieszkali w dalekich jaskiniach, a tymi ziemiami rz#dzili jej krajanie. Kamieniste stepy, hale poro%ni$te wrzosami i niedost$pne góry zupe"nie nie przypomina"y krajobrazów Serendair. Czy Cymrianie kiedykolwiek poczuli si$ tutaj jak w domu? Czy uda"o si$ im zapomnie' o rodzinnej wyspie, któr# musieli opu%ci'? Czy pociesza"a ich %wiadomo%', &e maj# przy sobie rodziny? K"uj#cy ból przeszy" jej serce na my%l o sennych koszmarach. Próbuj#c si$ przed nimi ratowa', nabra"a takiego zwyczaju, &e wieczorami k"ad"a obna&ony Clarion w k#cie sypialni Elysianalbo - 233 -
swojej komnaty w górskiej twierdzy, &eby rozja%nia" mrok. Mia"a wyrzuty sumienia, &e u&ywa staro&ytnej broni jako lampki nocnej, ale miecz stanowi" (ród"o ciep"a i dodawa" otuchy jak %wieca, któr# matka zostawia"a w pokoju dziecinnym. Wtedy jednak rzadko dr$czy"y j# z"e sny, natomiast teraz co noc, bez wyj#tku. Ju& nie %ni" si$ jej Michael ani jemu podobni, tylko dom rodzinny i ludzie nie&yj#cy od ponad tysi#ca lat. Czasami s"ysza"a nawo"ywania rodziców albo braci, w bezmiernym smutku czekaj#cych na jej powrót. Kiedy indziej nawiedza"y j# obrazy wojny sere)skiej i wywo"anych przez ni# zniszcze). Zastanawia"a si$, co spotka"o jej bliskich. Prze&yli czy padli ofiar# wojennej po&ogi? Co matka mia"a na my%li, gdy powiedzia"a, &e wszyscy zgin$li w ogniu? Z tych koszmarów budzi"a si$ z krzykiem, zw"aszcza kiedy wyobra(nia podsuwa"a jej odpowiedzi. Lecz najgorsze by"y sny nostalgiczne, tak prawdziwe, jakby nadal mieszka"a w swojej wiosce i prowadzi"a dobrze znane, spokojne &ycie, bezpieczna na "onie rodziny. Cz$sto przekonywa"a w nich siebie i innych, &e naprawd$ uciek"a, i b"aga"a, by zatrzymali j# si"#, nie pozwolili wróci' do nowej strasznej egzystencji. Potem budzi"a si$ w ciemno%ci Kot"a i wybucha"a rozpaczliwym p"aczem. Nie dzisiaj, powiedzia"a do siebie. Nie chc$ znowu przez to przechodzi'. Omiot"a wzrokiem wrzosowisko, szukaj#c w%ród nowo rozkwit"ych kwiatów %cie&ki do biegania. +a"owa"a, &e nie przebra"a si$ w odpowiedniejszy strój. Mia"a na sobie mi$kk# szar# sukni$, dopasowan# w talii, ale z szerok# spódnic# i bufiastymi r$kawami. Rozpostar"a ramiona i pobieg"a przed siebie na o%lep, bez celu. Wiatr wpad" w r$kawy, a& zafurkota"y niczym skrzyd"a ptaka. Gdy %ci#gn$"a wst#&k$, musn#" jej w"osy, delikatnie jak kochanek, przeczesa" je, cisn#" na twarz. Na po"udniowym kra)cu wrzosowiska odwróci"a si$ i pop$dzi"a ku zachodz#cemu s"o)cu. Tanecznym krokiem przeskakiwa"a k$py traw i du&e kamienie. Wiatr pl#sa" razem z ni#, wzdyma" fa"dy sukni niczym fale na wzburzonym morzu. Z gracj# wykonywa"a obroty i podskoki, sadzi"a d"ugimi susami. Zrzuci"a p$ta i poczu"a si$ ca"kowicie wolna. Ju& nie ta)czy"a, lecz skupi"a si$ na szybko%ci. Przemierzywszy "#k$ wszerz i wzd"u&, pu%ci"a si$ jej skrajem. Bieg"a nad przepa%ci#, ale to nie robi"o na niej wra&enia. Czasami wr$cz pragn$"a, &eby silny podmuch zwia" j# z p"askowy&u prosto w otch"a). Wreszcie stan$"a bez ruchu i wy-
stawi"a twarz do s"o)ca chowaj#cego si$ za góry. Wyobrazi"a sobie, &e niebo si$ oddala, a ona szybuje ku ziemi. Wyra(nie si$ och"odzi"o. Pot parowa" z rozgrzanej skóry. Po siedemdziesi$ciu okr#&eniach mog"a ju& biec z zamkni$tymi oczami. Po wrzosowisku przesuwa"y si$ coraz d"u&sze cienie niebotycznych szczytów. Gdy wreszcie uzna"a, &e jest dostatecznie wyczerpana, ruszy"a szybkim krokiem w g$stniej#c# ciemno%'. Omal nie wpad"a na ciemn# posta', która nie wiadomo sk#d wyros"a jej na drodze. Musia"a zatrzyma' si$ raptownie i straci"a równowag$. Intruz chwyci" j# za ramiona. Uwolni"a si$ b"yskawicznie i zr$cznym ruchem, wypraktykowanym na ulicach Easton, si$gn$"a po sztylet. Dysza"a ci$&ko, staraj#c si$ Opanowa'. - Bardzo przepraszam - us"ysza"a znajomy g"os. - Nie chcia"em pani wystraszy'. - Kim... kim pan... jest? - To ja, Ashe. Jedli%my razem obiad w Bethe Corbair. - O bogowie! Prosz$ nigdy wi$cej tego nie robi'. Jeszcze chwi la, a poder&n$"abym panu gard"o. Spod kaptura dobieg" cichy %miech. - Nast$pnym razem b$d$ ostro&niejszy, obiecuj$. - Co pan tutaj robi? - zirytowa"a si$. - Jakim cudem przedosta" si$ pan przez bolga)skie posterunki? Grunthor b$dzie w%ciek"y. - Nie wiem, kto to jest Grunthor, ale mam nadziej$, &e nie b$dzie zbyt surowy dla stra&ników. - W g"osie brzmia"o wspó"czucie. – To naprawd$ nie ich wina. Poza tym przyby"em tu na zaproszenie. Rapsodia nadal by"a rozdygotana. Jeszcze nie dosz"a do siebie po prze&ytym strachu, ale oddycha"a ju& wolniej. - Naprawd$? Czyje? - Wasze. Tak potraktowa"em s"owa Jo, &e zawsze mog$ z"o&y' wizyt$ w Canrif. Przepraszam, je%li (le j# zrozumia"em. - Ale& nie - zapewni"a pospiesznie. - To ja musz$ przeprosi'. Oczywi%cie, &e jeste% tu mile widziany, panie. Po prostu mnie za skoczy"e% i wystraszy"e%. Jeszcze ca"a si$ trz$s$. - Przed czym pani ucieka? Zastanawia"a si$ przez chwil$, ale w ko)cu stwierdzi"a, &e na to pytanie nie da si$ odpowiedzie' w kilku s"owach. - Przed niczym namacalnym - odpar"a, sil#c si$ na lekki ton. - Naprawd$? - Tak. A przed czym pan si$ ukrywa? Ashe wybuchn#" %miechem i uk"oni" si$ &artobliwie. - Te& przed niczym namacalnym. - 234 -
Och"on#wszy z przera&enia wywo"anego nag"ym pojawieniem si$ obcego na pustej "#ce, Rapsodia poczu"a l$k innego rodzaju. Przybieg"a na wrzosowisko, &eby uciec przed koszmarami, i prawie jej si$ to uda"o, lecz teraz pami$' podsun$"a obraz, który ju& dwa razy nawiedza" j# w snach: m$&czyzny lecego na o"tarzu. W tej wizji jego cia"o zaczyna"o si$ jarzy' niesamowitym blaskiem, a potem znika"o. ...Ju& go nie widz$, mamo. Dlaczego? On nie jest tym, kim si$ wydaje... Zajrza"a w obszerny kaptur, lecz nic nie dostrzeg"a. Ogarn#" j# dziwny .niepokój, troch$ z"agodzony przez smutek. Ona te& cz$sto musia"a si$ w &yciu maskowa'. Ale dlaczego Ashe ba" si$ pokaza' ludziom? Wygl#da" jak monstrum? By" poznaczony bliznami lub okaleczony? Mo&e pad" ofiar# jednego z licznych aktów przemocy, do których ostatnio dochodzi"o w ca"ym kraju? W jej umy%le pojawi" si$ kolejny obraz - ton#cy cz"owiek. Zadr&a"a gwa"townie. - Dobrze si$ pani czuje? Dotkn$"a zmarszczonego czo"a, napi$tych mi$%ni policzków. Jej twarz wyra&a"a strach. - Tak - odpar"a krótko. - Mo&e pójdziesz ze mn#, panie? U%miechn$"a si$ blado i odgarn$"a w"osy z oczu. - Zaprowadz$ ci$ do Kot"a. Achmed si$ ucieszy. Jest teraz królem. - Do Kot"a? - Tak nazywa swoj# twierdz$ i dwór. - O bogowie! - Ostatecznie to s# ziemie Firbolgów. Chod(, panie. Poka&emy ci, &e jeste%my go%cinni. Przewi#za"a w"osy wst#&k# i ruszy"a przez "#k$, kieruj#c si$ ku skalnej pó"ce. Ashe pod#&y" za ni#. Wiatr "opota" po"ami jego szarego p"aszcza. -Milady, wierz mi, &e poszed"bym za tob# wsz$dzie. Tylko nie jestem pewny, czy zdo"am dotrzyma' ci kroku, je%li zaczniesz biec.
61 Prze"$czy strzeg"o wojsko uzbrojone i wyekwipowane jedno-
licie, cho' skromnie. O dziwo, Firbolgowie pe"nili obowi#zki równie dobrze jak &o"nierze Sorboldu i lepiej ni& Rolandczycy, których zbroje wielu nosi"o. Pod tym wzgl$dem lepiej spisywali si$ tylko Lirinowie. Ashe, który ujrza" Canrif po raz pierwszy w &yciu, by" oszo"omiony i zaskoczony. Ostatnio dotar" w pobli&e krainy Bolgów z armi# Bethany jako rekrut, dawno temu w czasie Wiosennego Czyszczenia, w poprzednim &yciu, kiedy jeszcze mia" powód i mo&liwo%', &eby otwarcie chodzi' po %wiecie. W wyprawie bra" udzia" bez wrogo%ci, ale gorliwie czy%ci" nadgraniczne wioski i ochoczo zabija" ich pó"ludzkich mieszka)ców. W tamtym czasie nie dr$czy"y go wyrzuty sumienia. Poczu" je dopiero teraz, gdy zobaczy", &e prymitywni i krwio&erczy Firbolgowie nie s# zwierz$tami, tylko lud(mi. A ci dwoje, Rapsodia i Achmed, zdo"ali ich okie"zna' i w krótkim czasie wyszkoli' gro(n# armi$. To osi#gniecie dobitnie %wiadczy"o o ich mocy. Zanim si$ ujawni", d"ugo sta" na ciemnym wrzosowisku i obserwowa" Rapsodi$. Z pocz#tku nie rozumia", czemu ta kobieta biega po "#ce, pozwalaj#c, &eby wiatr rozwiewa" jej w"osy i wzdyma" sukni$ niczym &agiel na niespokojnym morzu. Gdy wreszcie dostrzeg" jej zatracenie w p$dzie, dziko%' ta)ca, poczu" %ciskanie w gardle. Wyra(nie próbowa"a uciec, ale nie mia"a dok#d. Zapragn#" jej jeszcze bardziej. Próbowa" odp$dzi' od siebie t$ my%l, id#c za Rapsodi# przez górskie prze"$cze i dalej przez o%wietlone pochodniami skalne korytarze, prowadz#ce do dawnej siedziby cymria)skiego króla. Canrif. legendarne miejsce narodzin epoki cymria)skiej, najwspanialszego okresu w historii tych ziem. Wtedy w"a%nie stworzono kodeksy, dokonano wielkiego post$pu w nauce, technice, architekturze, medycynie i sztuce, zbudowano wielkie bazyliki i drogi. I wszystko to zosta"o zaprzepaszczone z powodu ma"&e)skiej k"ótni. Wielka szkoda, pomy%la" Ashe. Maszeruj#c wilgotnymi, niszczej#cymi tunelami, przesyconymi zapachem dymu i smo"y oraz wyczuwaln# jeszcze teraz woni# kl$ski, odnosi" wra&enie, &e cofa si$ w przesz"o%'. Ruiny fortecy musia"y wygl#da' podobnie czterysta lat temu, gdy uciekali z niej Cymrianie. - 235 -
Gwylliam zaprojektowa" i wzniós" najwi$ksze budowle znanego %wiata, miedzy innymi Canrif. W niedost$pnych górach wyku" twierdz$ nie do zdobycia, doprowadzi" do niej %wiat"o, ciep"o i %wie&e powietrze. Stworzy" królestwo, w którym ró&ne rasy, przyby"e z ostatni# flotyll#, mog"y &y' w swojskim otoczeniu, i utrzyma" je przez trzysta lat Dzie"o godne podziwu. Gdy wreszcie po d"ugiej w$drówce dotarli do dawnej sali tronowej Canrif, czy te& Ylorc, jak obecnie nazwali je Belgowie, ujrza" Jo, któr# pozna" na targowisku w Bethe Corbair, i strasznego Achmeda. Towarzyszy" im ogromny Bolg mieszanej krwi. Gdy Rapsodia przedstawi"a go jako Grunthora, Ashe zorientowa" si$, &e to dowódca gwardii, o którym wcze%niej wspomnia"a. Gigant stukn#" obcasami i skin#" g"ow#, ale si$ nie odezwa". Jo z trudem hamowa"a podniecenie, mimo to milcza"a, tylko u%miechn$"a si$ do niego promiennie. Najwyra(niej otrzyma"a par$ lekcji dobrego wychowania. -Co ci$ do nas sprowadz#, panie? - zapyta" Achmed. Ashe westchn#" w duchu. Mo&e nie powinien tu przychodzi'. Nie zd#&y" jednak odpowiedzie' królowi, bo wyr$czy"a go Rapsodia. -Zaprosi"y%my go, nie pami$tasz? By"e% przy tym. - Odwróci "a si$ do go%cia. - Cieszymy si$, &e przyby"e%, panie. Prawda, Jo? Na widok jej u%miechu lekko ugi$"y si$ pod nim kolana. - Tak - zapewni"a Jo skwapliwie. - Kiedy wyje&d&asz, panie? - spyta" w"adca Firbolgów. - Achmedzie! Prosz$ mu wybaczy'. Chodzi"o mu o to, jak d"u go mo&esz zosta', panie. Musimy przygotowa' ci jaki% pokój. Spiorunowala Draka wzrokiem. Ashemu coraz trudniej by"o oderwa' od niej wzrok, ale wiedzia", &e musi zachowa' czujno%'. - Zostan$, póki b$d$ mile widziany - odpar". - Dzi$kuj$, &e nas odwiedzi"e%, panie. Mi"o by"o ci$ znowu zo baczy' - powiedzia" Achmed. - Nie zwracaj na niego uwagi, panie - poradzi"a Rapsodia, czer wieniej#c z zak"opotania i gniewu. - Próbuje by' zabawny, ale kiep sko mu to wychodzi. - Wkrótce musz$ rusza' w drog$. Wyraz twarzy Pie%niarki zmienia" si$ jak w kalejdoskopie: od &yczliwo%ci po w%ciek"o%'. Obserwowanie takiej twarzy niepr$dko si$ znudzi, pomy%la" Ashe z rozbawieniem. - Akurat przygotowali%my kwatery dla ambasadorów Sorboldu i Rolandii. Powinno by' ci tam wygodnie, panie. S"ysza" o wyprawie armii rolandzkiej, ale nie wiedzia", &e do-
sz"o do zawarcia paktu. Kiedy% opracowanie traktatu mi$dzy Rolandi# a Sorboldem trwa"o dwie%cie lat Ta trójka przebywa"a w Ylorc zaledwie od paru miesi$cy. Samo nawi#zanie rozmów w tak krótkim czasie zakrawa"o na cud. By"o ich troje. Wprawdzie nie wierzy" w stare proroctwa, ale ta liczba dawa"a do my%lenia. Z ca"# pewno%ci# nie pochodzili z tych stron, w przeciwie)stwie do Jo, która si$ tutaj urodzi"a. Nic dziwnego, &e w obecno%ci tak wyj#tkowej mocy od&y"y dawno pogrzebane nadzieje. Rapsodia si$ za%mia"a. - Dlaczego jeste% zdziwiony, panie? Kilka tygodni temu podpisali%my pakt o nieagresji oraz umowy handlowe z Rolandi#, a.tydzie) pó(niej z Sorboldem. Bolgowie niebawem znowu b$d# pot$g#, z któr# trzeba si$ Uczy', tym razem gospodarcz#, a nie postrachem innych ras. Jakby na przekór jej zapewnieniom z korytarza dobieg" harmider, odbijaj#c si$ echem od kamiennych %cian. Grunthor wypad" z komnaty, a zaraz za nim wszyscy obecni. Nie musieli biec daleko. Par$ kroków od sali tronowej natkn$li si$ na zakrwawionego bolga)skiego gwardzist$. Rapsodia zatrzyma"a si$ raptownie. Achmed i Grunthor ju& rozmawiali z pos"a)cem. - Co si$ dzieje? - zapyta" cicho Ashe, który stan#" tu& za ni#. - Atakuj# Górskie Oczy, ostatnie z nie zjednoczonych plemion. G"upcy! Achmed chcia" przyj#' ich do wspólnoty, lecz si$ sprzeci wili i stawili opór, a teraz pal# wioski tych klanów, które przysi$ g"y mu lojalno%'. - Hura! - krzykn$"a Jo. - Od Wiosennego Czyszczenia nie mo g$ si$ doczeka' porz#dnej walki. Tu jest potwornie nudno. Lec$ po "uk, Rapsodio. Tobie te& przynios$. Pop$dzi"a do swojej sypialni. Tymczasem Ashe dotkn#" ramienia lekko zdenerwowanej Pie%niarki. - Mog$ co% dla was zrobi'? - -Owszem. Przyda si$ nam ka&da pomoc. Bolgowie dopiero niedawno si$ zorganizowali i "atwo wpadaj# w panik$ w czasie bitwy, zw"aszcza z Górskimi Oczami. To najbardziej dziki i krwio&erczy ze wszystkich klanów. Królewski plan nakazuje oszcz$dza' cywili, ale Grunthor nie zawsze si$ go trzyma, szczególnie gdy jest z"y. Ashe skin#" g"ow#. - 236 -
niewiele czasu na rozmow$, bo w"a%nie rusza" z armi#, &eby zrobi' ob"aw$ na niedobitków Górskich Oczu i przy"#czy' ich terytorium do nowego pa)stwa Bolgów. Zd#&yli jednak ustali', &e Ashego obaj oceniaj# tak samo. Nim Achmed zobaczy" swojego go%cia w walce, uzna" go za darmozjada i w"óczykija, tyle &e z og"ad#. Na ogó" jego s#dy nie okazywa"y si$ a& tak chybione jak tym razem. Kimkolwiek by" intruz, zgodnie uznali, &e jest gro(ny. Achmed nie móg" jednak zrozumie', dlaczego od razu nie doszed" do tego wniosku. Zwykle potrafi" oszacowa' przeciwnika albo chocia& jego umiej$tno%ci bojowe po postawie czy ruchach. Natomiast Ashe’go nie by" w stanie rozgry(', nie wiedzia" nawet dok"adnie, jak ten cz"owiek wygl#da. Czu" si$ przy nim nieswojo, co nigdy mu si$ nie zdarza"o. Najgorsze, &e Rapsodia nie dostrzega"a w przybyszu nic dziwnego. Ashe ch$tnie stan#" w obronie Canrif. Ma"o tego, bez pomocy w kilka minut oczy%ci" g"ówny hol z po"owy napastników, po czym wyruszy" z Grunthorem na górskie %cie&ki. Szed" za nim i rozprawia" si$ z wrogami, którzy unikn$li %mierci z r#k olbrzyma. Popisywa" si$ doskona"# technik# i imponuj#c# szybko%ci#. Ostrze jego miecza wygl#da"o w ciemno%ci jak niebieska b"yskawica. Schowa" bro), gdy tylko przesta"a by' potrzebna, tak &e nikt nie zd#&y" jej dok"adnie obejrze'. By" dobrze wyszkolony i do%wiadczony, lecz bez oporów s"ucha" rozkazów. Ch$tnie os"ania" Jo, ale w taki sposób, &eby nie urazi' jej uczu'. Cho' wyra(nie lubi" towarzystwo Rapsodii, nie stara" si$ walczy' blisko niej, tylko szed" tam, gdzie kierowa" go dowódca. Mia" ogromny udzia" w u%mierzeniu rebelii. Nawet na Grunthorze zrobi" wra&enie. Natomiast Achmed sam nie wiedzia", dlaczego Ashe budzi jego irytacj$ i niech$'. Teraz siedzia" samotnie w mrocznej sali tronowej i zastanawia" si$, co robi'. Nie podoba"y mu si$ uczucia, które go ostatnio dr$czy"y. Nie potrafi" rozpozna' zazdro%ci, bo nigdy wcze%niej jej nie do%wiadczy". Doszed" do wniosku, &e na razie b$dzie znosi" obecno%' tego cz"owieka. Lepiej dowiedzie' si$ o nim wszystkiego, ni& go przep$dzi', maj#c %wiadomo%', &e wróci. A najwa&niejsze to zorientowa' si$, po co w"a%ciwie przyby" do Canrif. Przeczuwa" jednak, &e nie spodoba mu si$ powód niepodanej wizyty.
- Ch$tnie was wespr$. Rapsodia u%miechn$"a si$ do niego. - Dzi$ki. Prosz$ ze mn#.
Ognie, które o%wietla"y %cie&ki biegn#ce na zewn#trz góry, podsycano zje"cza"ym t"uszczem. Smród gryz#cego dymu przyprawia" Rapsodi$ o md"o%ci. Zakaszla"a, próbuj#c go rozp$dzi'. W"a%nie celnym ciosem w udo powali"a ostatniego przeciwnika, gdy poczu"a na ramieniu ko%cist# d"o). - Spójrz - powiedzia" zgrzytliwy g"os. Wyczu"a w nim irytacj$. Odwróci"a si$ i zobaczy"a ich go%cia w akcji. Ashe imponowa" kunsztem szermierczym i szybko%ci#. Sta" po%ród cia" swoich ofiar i bez trudu broni" si$ przed nieporadnymi atakami Górskich Oczu. Odnosi"o si$ wra&enie, &e za wszelk# cen$ próbuje unika' zabijania, by nie narazi' si$ gospodarzom. Akurat w tym momencie okr$ci" si$ i zada" seri$ ci$' mieczem, tak &e wida' by"o tylko niebieskawy b"ysk ostrza. Ostatni Bolgowie padli jeden po drugim na wielki stos trupów. - Jest dobry - mrukn$"a Rapsodia, widz#c, jak Ashe skacze przed Jo i paruje przeznaczony dla niej cios. - Prawie tak szybki jak ty, Achmedzie. Hm... nie s#dzi"am, &e kiedykolwiek zobacz$ szermierza, który by"by w stanie ci dorówna'. Co o nim s#dzisz, Grunthorze? - Nie(le wyszkolony - zgodzi" si$ olbrzym. - A co ty my%lisz, panie? Drak %ci#gn#" brwi. Jego twarz pociemnia"a z gniewu. My%l$, &e jest du&o bardziej niebezpieczny, ni& pocz#tkowo s#dzi"em. Min$"a najciemniejsza cz$%' nocy, a Achmed jeszcze nie spa", tylko duma" w samotno%ci. By" zdenerwowany. Nie chodzi"o o udaremniony atak na Canrif. Spodziewa" si$ go od dawna. Bardziej martwi" go przybysz, który jak cie) chodzi" za Rapsodi# po korytarzach twierdzy. Zastanawia" si$, czy wizyta Ashego i napa%' Górskich Oczu tylko przypadkiem zbieg"y si$ w czasie, szczególnie po tym, co widzia" w okolicach Bia"ego Drzewa i w ca"ej drodze z Navame do Ylorc. W pozornie spokojnych wioskach i miasteczkach bez wyra(nego powodu dochodzi"o do rozlewu krwi. Na pró&no usi"owali dociec przyczyn dziwnych ataków. Ba" si$, &e zaraza dotrze do Ylorc. Po wygranej potyczce spotka" si$ z Grunthorem. Dowódca mia"
Rapsodia pchn$"a ci$&kie drzwi i odsun$"a si$, wpuszczaj#c Ashego do komnaty go%cinnej. - 237 -
W czasie gdy razem z Jo jad" kolacj$, wyk#pa"a si$ i przebra"a w czyste ubranie, a wcze%niej opatrzy"a drobn# ran$, któr# zada" jej naczelnik Górskich Oczu. Kiedy upad"a, Ashe z niek"aman# satysfakcj# %ci#" mu g"ow$. Zaimponowa"a mu, bo b"yskawicznie poderwa"a si$ z ziemi, gotowa do dalszej walki. Zmys"y mówi"y mu, &e rana jest bolesna, ale niegro(na, pod warunkiem &e przemyje si$ j# oczarem, &eby unikn#' infekcji, a nast$pnie zrobi ok"ad z tymianku i babki. Pie%niarka tak w"a%nie post#pi"a. Mijaj#c j#, wci#gn#" w nozdrza %wie&y zapach z nut# wanilii i myd"a, bez %ladu perfum. Zadr&a". Przest#piwszy próg, rozejrza" si$ zaskoczony. Pokój by" wysprz#tany, w kominku p"on#" ogie), na pod"odze le&a" pleciony dywan. Na umeblowanie sk"ada"o si$ "ó&ko z materacem i niebiesk# ko"dr#, stojak na miednic$ i dzbanek, wieszak na ubrania. Nie spodziewa" si$, &e tak b$dzie wygl#da"a sypialnia go%cinna w królestwie Firbolgów. P"omienie trzaska"y weso"o, zupe"nie jakby do drew dorzucono zielonych szyszek sosnowych. Ashe nie zdj#" p"aszcza, tylko wyci#gn#" si$ na "ó&ku i zamkn#" oczy. Mimo kaptura czu" na powiekach &ar bij#cy od kominka. Rapsodia sta"a twarz# do drzwi. Kiedy si$ odwróci"a, mia"a na twarzy ol%niewaj#cy u%miech, który ju& nieraz przyprawi" go o dr&enie kolan, ale dostrzeg" w iskrz#cych si$ oczach nowy, dziwny wyraz. Nic nie mówi#c, po"o&y"a r$ce na biodrach, przesun$"a je w gór$, na piersi. Si$gn$"a do sznurowania bluzki i zacz$"a je rozwi#zywa' z gracj#. Kiedy ukaza"a si$ %wietlista skóra w zag"$bieniu szyi, Ashe poczu", &e pal# go wargi. Jego oddech sta" si$ p"ytszy, serce zabi"o mocniej, gdy Rapsodia rozpi$"a bluzk$ do ko)ca. Ogie) w kominku by" zimny w porównaniu z jego krwi#. Zdj$"a czarn# aksamitn#'wst#&k$ i potrz#sn$"a g"ow#. Kaskada l%ni#cych z"otych w"osów sp"yn$"a jej po plecach. Ashe stwierdzi", &e jego postanowienie, by ukrywa' si$ przed ludzkim wzrokiem i pozosta' samotnym, s"abnie wobec pal#cej dzy, która nagle go ogarn$"a. Bluzka zsun$"a si$ z ramion do pasa, a potem na pod"og$. Cho' by"a noc, Rapsodia wygl#da"a jak bogini poranka, gdy tak sta"a przed nim pomaga, a blask ognia z"oci" jej delikatn# ró&ow# skór$. U%miechn$"a si$ promienniej, rozwi#za"a spódnic$ i zsun$"a j# przez biodra. Ashe zadr&a" na widok zgrabnych nóg; by"y dok"adnie takie, jak je sobie wyobra&a". Podesz"a do "ó&ka i usiad"a na
brzegu, ale nie poruszy" si$ z obawy, &e straci panowanie nad sob#. Lecz jej chyba w"a%nie o to chodzi"o. Uj$"a jego d"o) swobodnym gestem, najwyra(niej pewna, &e potrafi zdoby' ka°o m$&-. czyzn$, jakiego zapragnie. Zrobi"o mu si$ gor#co, kiedy sobie u%wiadomi", &e teraz wybra"a jego. Po"o&y"a jego drc# r$k$ na swoim udzie i wolno przesun$"a j# wy&ej. Zamkn$"a oczy, gdy dotkn#" jej cudownych piersi i zacz#" je pie%ci'. S"ysz#c jej przyspieszony oddech, zdoby" si$ na odwag$ i musn#" drug# d"oni# jedwabist# wewn$trzn# stron$ uda. Rapsodia zatopi"a w jego oczach t$skne spojrzenie. - Chc$ ci podzi$kowa' za to, co dla nas dzisiaj zrobi"e%, panie. Ashe zamruga" i gwa"townie usiad" na "ó&ku. Rapsodia sta"a przy drzwiach kompletnie ubrana, ze zwi#zanymi w"osami. - Ca"a przyjemno%' po mojej stronie - odpar", u%miechaj#c si$ pod kapturem. Na szcz$%cie mglisty p"aszcz skrywa" jego podniecenie. - Jeste% dzieln# wojowniczk#, pani. Rapsodia zrobi"a pow#tpiewaj#c# min$. - Nie s#dz$. - Naprawd$ - zapewni", opuszczaj#c nogi na pod"og$. - Sia"a%, pani, istne spustoszenie tym swoim ognistym mieczem. - Rzeczywi%cie dzisiaj rozgromili%my wrogów - przyzna"a, pod chodz#c do szafki z miednic#. Z dolnej pó"ki wyj$"a szorstki r$cz nik i po"o&y"a go na krze%le. - Ale nie lubi$ rzezi. I ba"aganu. Ashe si$ za%mia". - Jeste% interesuj#c# kobiet#, pani. - Dzi$kuj$. Cho' czuj$ si$ troch$ nieswojo, s"ysz#c te s"owa od cz"owieka, którego twarzy jeszcze nie widzia"am, bo nigdy nie zdejmuje kaptura. Je%li ju& niczego nie potrzebujesz, panie, chyba zostawi$ ci$ samego. Z pewno%ci# zas"u&y"e% na odpoczynek. Ashe westchn#" w duchu. Prawd$ mówi#c, czego% potrzebowa", ale nie zamierza" o to prosi', przynajmniej jeszcze nie teraz. - Ch$tnie pos"ucha"bym pie%ni. Jo wspomnia"a, &e jeste% muzy kiem, pani. - Mo&e jutro? Czuj$ si$ troch$ zm$czona. Ashe skrzywi" si$, z"y na siebie. Zapomnia" o jej ranie. - Oczywi%cie. Czy to znaczy, &e mog$ tu zosta' do jutra? - Jak d"ugo zechcesz, panie. Jeste%my ci wdzi$czni, &e pomo g"e% nam odeprze' atak. Ale nawet gdyby% nic nie zrobi", te& by" by% mile widzianym go%ciem. - Jeste% bardzo "askawa, pani. W takim razie niczego ju& dzisiaj nie potrzebuj$. Rapsodia skin$"a g"ow# i chwyci"a za klamk$. - 238 -
-Dobranoc. *pij dobrze, panie. Gdy zamkn$"a za sob# drzwi, Ashe gwa"townie wci#gn#" powietrze i chwyci" za brzeg "ó&ka. Oddycha" p"ytko, póki ból troch$ nie zel&a". Dopiero potem przyszed" niespokojny sen.
to ju& wcze%niej. Nie chc$, &eby kr$ci" si$ po Ylorc, ale je%li ze wzgl$du na kurtuazj$ wzdragasz si$ przed wyproszeniem go, Grunthor i ja za"atwimy spraw$ po swojemu. W Draku narasta"a irytacja, ale daleko mu by"o do Jo, która bawi"a si$ sztyletem, z najwy&szym trudem hamuj#c w%ciek"o%'. - Uspokójcie si$ - powiedzia"a Rapsodia tonem Bajarki. – Nie s#dz$, &eby tajemniczo%' by"a czym% z"ym. Ty, Achmedzie, jeste% najbardziej skrytym cz"owiekiem, jakiego znam. To, &e Ashe nie pokazuje twarzy, nie oznacza, &e co% knuje. Mo&e jest okaleczony. - Nie odbieram od niego &adnych wibracji. Gdy jest obok, mam wra&enie, jakbym sta" nad oceanem, a wiesz, jak lubi$ morze. ...On nie jest tym, kim si$ wydaje... Rapsodia przez chwil$ nas"uchiwa"a matczynego g"osu, ale w jej g"owie nie rozbrzmia"y ju& wi$cej &adne s"owa. - Mo&e chodzi o jego strój - podsun$"a. - Co o tym s#dzisz, Grunthorze? Ca"y czas milczysz. Gigant splót" palce. - Zgadzam si$ z jego wysoko%ci#. Uwa&am, &e nie powinni%my spuszcza' go%cia z oczu. - *wietnie - wtr#ci"a Jo pospiesznie. - Ju& nigdy nie zostawi$ go samego w &adnej z g"ównych komnat. B$d$ wsz$dzie z nim chodzi'. Co wy na to? - Dobry pomys", moim zdaniem - o%wiadczy"a Rapsodia. -I tak wkrótce nas opuszcza, wiec mo&ecie ten jeden raz mi ust#pi'.Czy musze wam przypomnie', &e z w"asnej woli pomóg" st"umi' bunt Górskich Oczu, nie oczekuj#c niczego w zamian? Achmed wsta" z krzes"a. - Widocznie niczego nie potrzebowa" - powiedzia", ruszaj#c do wyj%cia. - Mo&e jego celem by"o wywo"anie rebelii. Ci$&kie drewniane drzwi zatrzasn$"y si$ z hukiem.
62 - Je%li naprawd$ czujesz si$ taka samotna w%ród Bolgów, znajd$ ci kota. Rapsodia spiorunowa"a Achmeda wzrokiem; ogie) w kominku zap"on#" ja%niej. - Co to ma znaczy'? - To znaczy, &e on jest tutaj ju& od tygodnia i nie wygl#da na to, &eby szybko zamierza" nas opu%ci'. W"óczy si$ z Jo po ca"ym Ylorc, bez &adnych ogranicze), cho' wyda"em, zdaje si$, polecenie, &eby nie dopuszcza' go do miejsc, których nie powinien zobaczy'. Z k#ta pokoju, gdzie sta" cel ze s"omy, dobieg" g"uchy huk. - Przepraszam, czy kto% umar", &eby% ty móg" zosta' w"adc#? spyta"a dziewczyna lodowatym tonem. Grunthor podniós" wzrok znad mapy, któr# pilnie studiowa". - Janthir !amacz Ko%ci, m"oda panienko - powiedzia". - Mo&e dla Bolgów jeste% królem, ale ja nie pami$tam, &ebym sk"ada"a ci przysi$g$. - Jo wyci#gn$"a nó& z tarczy. - Nie wiem,czym si$ martwisz. Ashe to dobry cz"owiek. Nie jego wina, &e nie ufasz nikomu. Moja równie& nie. - Patrzcie, kto to mówi! - skwitowa" Achmed cierpko i od wróci" si$ do Rapsodii. - Chc$, &eby do rana st#d znikn#". Pie%niarka od"o&y"a lir$. Przez jej pi$kn# twarz przemkn#" wyraz zdziwienia. - Dlaczego? - Bo tak. Zaskoczenie ust#pi"o miejsca gniewowi. -Naprawd$? Zgadzam si$ z Jo. Nie s#dzi"am, &e liczy si$ tylko twoja opinia. Ostatecznie wszyscy tu mieszkamy. - Dobrze, niech zostanie. Grunthorze, zabij go, prosz$. Przed kolacj#. - Zaczekaj - wtr#ci"a szybko Rapsodia, widz#c, &e wielkolud odsuwa map$. - To wcale nie jest zabawne. - Nie &artowa"em. On jest skryty i niebezpieczny. Mówi"em ci
Ashe obudzi" si$ ze snu, zrzucaj#c strój, który nosi" przez ca"y czas, dzie) i noc, bez wyj#tku. Z p"aszcza uniós" k"#b pary, ch"odz#c rozpalon# twarz. Mg"a zawsze przynosi"a ulg$, nieco "agodzi"a ból. l skrywa"a go przed prze%ladowcami. Nie %ni" od dwudziestu lat, od tamtej nocy, kiedy jego &ycie l$g"o w gruzach. Dawniej marzenia senne uwa&a" za b"ogos"awie)stwo, jedyn# szans$, &eby by' z kobiet#, któr# kocha". Jej %mier' by"a dla niego ko)cem nadziei i wiary w przysz"o%', ale pozosta"o mu najcenniejsze na %wiecie wspomnienie. W ko)cu zacz#" t$skni' za tymi rzadkimi nocami, gdy odwiedza"a go w snach, u%miecha"a si$ w ciemno%ci, - 239 -
tak jak kiedy%. ..Jest bardzo ma"y, taki jak moja d"o). Dziadek trzyma go na pó"ce nad kominkiem, w butelce... Jego jedyne wspomnienie. Musia"o mu wystarczy'. Lecz pewnej nocy nawet ta pociecha zosta"a mu odebrana. Przesta" by' panem swojego &ycia, sta" si$ pionkiem w diabelskiej grze. Ból, który w sobie nosi", nie ust$powa" ani na chwil$. Walka z udr$k# duchow# i cierpieniem fizycznym wymaga"a ca"ej si"y woli. Wtedy te& przesta" nawiedza' go sen, zbyt %wi$ty i czysty, &eby towarzyszy' conocnym koszmarom. Ostatnio jednak co% si$ zmieni"o. Od spotkania na targowisku w Bethe Corbair %ni" o Rapsodii. Wyrzuty sumienia z powodu zdrady pami$ci Emily szybko ust#pi"y pod wp"ywem koj#cego g"osu Pie%niarki. Zanim j# pozna", nie potrafi" uciec od sta"ego pulsowania w g"owie i piersi.
zna" si$ na sztuce rz#dzenia i niczym smok zawsze doskonale wiedzia", co si$ dzieje w jego królestwie. To by"y jego ziemie. Ashe nie mia" tutaj &adnej w"adzy. Nie przejmowa" si$ jednak obra(liwymi uwagami ani restrykcjami, poniewa& najbardziej zale&a"o mu na blisko%ci Rapsodii. Samo patrzenie na ni# sprawia"o mu rado%'. Pie%niarka mia"a bogat# osobowo%', bywa"a zarówno "agodna, jak i gwa"towna, a jednocze%nie posiada"a rzadk# umiej$tno%' %miania si$ z samej siebie. Pogodnie znosi"a nieraz grubia)skie docinki przyjació". By"a bardzo oddana Jo, pilnowa"a jej jak kwoka, w razie potrzeby broni"aby dziewczyny niczym prawdziwy drapie&ca. Jej inteligencja i poczucie humoru nie mia"y sobie równych. Ashe wiedzia", &e powinien ju& rusza' w drog$. Osoba, która na niego czeka"a, na pewno denerwowa"a si$ coraz bardziej. Nie potrafi" jednak zdoby' si$ na rozstanie. Zachowywa" si$ swobodnie, niezobowi#zuj#co, dzi$ki czemu Rapsodia dobrze si$ czu"a w jego towarzystwie. Traci"a czujno%' i rezerw$, nabiera"a do niego sympatii. Przynajmniej takie odnosi" wra&enie. Jeszcze tylko kilka dni, powtarza" sobie co noc, kiedy le&a" w "ó&ku i zastanawia" si$, o czym %ni Pie%niarka. Najwyra(niej w"adza Achmeda rozci#ga"a si$ nawet na kamienne %ciany, bo nie móg" si$ przez nie przebi' zmys"ami, co mu si$ bardzo nie podoba"o.
Wypl#tawszy si$ z koców i p"aszcza, usiad" na "ó&ku i zamkn#" oczy. Oddycha" p"ytko, staraj#c si$ uwolni' od zdradzieckich my%li. Cia"em, dusz# i pami$ci# pozostawa" niez"omnie wiemy dziewczynie, któr# pozna" po drugiej stronie czasu. Cho' sp$dzili razem tylko jedn# noc, jego serce by"o %wi#tyni# Emily. Dlaczego wiec nie móg" przep$dzi' z niego Rapsodii? ...B$d$ my%la" o tobie przez ca"y czas, póki si$ nie spotkamy...
Wszystko zmieni"o si$ kilka dni pó(niej. Achmed i Grunthor przez prawie ca"y dzie) badali zakamarki górskiej twierdzy. Ashe sp$dzi" ranek na uczeniu Jo gry zr$czno%ciowej polegaj#cej na odpowiednim rzucaniu no&em, w której, jak s"usznie przewidzia", powinna celowa'. Dziewczyna szybko opanowa"a technik$ i akurat demonstrowa"a j# Rapsodii, kiedy dwaj Bolgowie wrócili z wyprawy. Na ich twarzach malowa"o si$ podniecenie. -Chcesz zobaczy', co%my znale(li, ksi$&niczko? - zapyta" Grunthor, podaj#c jej w#sk# szkatu"k$ wysadzan# klejnotami. Puzderko by"o bardzo stare, zrobione z czarnego o niebieskawym odcieniu drzewa hespery, które ros"o w g"$bi Ukrytego Królestwa i z którego wykonano wi$kszo%' mebli w Kotle. Wieczko nie mia"o zamka, tylko ma"e z"ote zawiasy. -Le&a"o to w%ród stosów pude" i skrzy) w skarbcu - powie dzia" Achmed, nalewaj#c sobie wina z karafki. Rapsodia ostro&nie otworzy"a szkatu"k$. W %rodku le&a" d"ugi zakrzywiony sztylet z ko%ci lub podobnego materia"u o ró&owoz"otym kolorze, przypominaj#cym barw$ stopu miedzi ze z"otem. - Dziwne. - Wyj$"a nó& z kasetki i obróci"a go w r$kach. – Kto
63 W miar$ jak mija"y dni, Ashe coraz bardzie zadomawia" si$
w Ylorc. Achmed nie znosi" go i najcz$%ciej zaszywa" si$ w bibliotece lub skarbcu Gwylliama, do których oprócz niego mieli wst$p tylko Rapsodia i Grunthor. Dzi$ki smoczym zmys"om Ashe oczywi%cie wiedzia", gdzie znika ca"a trójka, ale nie potrafi" stwierdzi', co znajduje si$ w niedost$pnych komnatach. Na szcz$%cie Rapsodia ch$tnie rozmawia"a o najnowszych odkryciach, Achmed za% wieczorami czyta" manuskrypty znalezione w bibliotece. Gdy pewnego razu pozwoli" sobie zerkn#' w zwój, który w"adca akurat przegl#da", dokument zosta" nagle zwini$ty. Ashe otworzy" oczy i zobaczy", &e Achmed wpatruje si$ w niego z drugiego ko)ca pokoju, jakby si$ domy%la", co robi go%'. W"adca Firbolgów - 240 -
wyrabia tak# bro)? Jest za mi$kka, &eby u&y' jej w walce. A poza tym zobaczcie, ile skaz jest na powierzchni. - Mo&e to narz$dzie ceremonialne: Rapsodia zamkn$"a oczy i zacz$"a nas"uchiwa' w skupieniu. Niemal od razu dotar" do niej wyra(ny szum. Poblad"a na twarzy. - O bogowie! Chyba wiem, co to jest. - Co? - Pazur smoka - wyszepta"a. - Spójrzcie. Unios"a go wy&ej. Mia"a racj$. S#dz#c po wielko%ci pazura, bestia musia"a by' ogromna. - *wietny nó& dla m"odej panienki - stwierdzi" Grunthor. - Oszala"e% - warkn$"a Rapsodia i natychmiast po&a"owa"a szorstkiego tonu, bo olbrzym zrobi" ura&on# min$. - Przepraszam, Grunthorze. Po prostu wiem, &e smoki to samolubne i zazdrosne stworzenia. Uwa&am, &e lepiej zwróci' pazur, bo je%li jego w"a%cicielka jeszcze &yje, pr$dzej czy pó(niej dowie si$, kto go ma, i najedzie nasze ziemie, &eby go odzyska'. - W"a%cicielka? - Elynsynos, matka Anwyn. Babka Llaurona. Nie s"ysza"am o innym smoku. - Pazur le&a" tu od wieków - stwierdzi" Achmed z irytacj# w g"osie. - Dlaczego s#dzisz, &e smoczyca nagle zapragnie go odzyska'? - Mo&e póki znajdowa" si$ w zapiecz$towanym skarbcu, nie wiedzia"a, &e tu jest, ale teraz z wiatrem dotrze do niej jego zapach. Nie &artuj$, Achmedzie. Ju& na pocz#tku szkolenia Pie%niarze poznaj# opowie%ci o pierworodnych rasach, dlatego wiem, w jak# w%ciek"o%' potrafi# wpa%' smoki i jakich zniszcze) dokona', gdy kto% im co% ukradnie albo we(mie niechc#cy. Musimy powzi#' rozs#dn# decyzj$. By"oby strasznie obudzi' si$ pewnej nocy i ujrze' Ylorc w ogniu. - Ju& nic wi$cej ci nie poka&$ - o%wiadczy" Grunthor. - Mo&e ona ma racj$ - powiedzia" Achmed ku zaskoczeniu obecnych. On te& zna" ró&ne straszne historie. - Ale nie jestem pewny, czy oddanie pazura to dobre wyj%cie. Mo&e powinni%my wrzuci' go w przepa%' z najwy&szego Z$ba. Smoczyca go znajdzie, je%li jeszcze &yje. - Albo kto% inny - rzuci"a Rapsodia z oburzeniem. - Ka&dy mo&e znale(' szkatu"k$. Skaza"by% niewinnego cz"owieka na potwor n# %mier'. Poza tym nie s#dz$, &eby Elynsynos by"a zachwycona, &e cenn# dla niej rzecz, po któr# jest gotowa przyby' do Canrif, wyrzuca si$ jak %mie'. - Niech nikt si$ nie wa&y za%mieca' gór - ostrzeg"a Jo i wróci"a do gry. Ostatnio zorganizowa"a bolga)skie dzieci i razem z nimi
uprz#tn$"a okolic$. - Wi$c jak proponujesz zwróci' pazur w"a%cicielce, Rapsodio? zapyta" Achmed. - Pójd$ do niej. To b$dzie ciekawa przygoda. Mo&e dowiem si$ czego% o smokach z pierwszej r$ki. -Nie. - S"ucham? - Zmru&y"a oczy, co by"o pierwszym sygna"em budz#cego si$ w niej gniewu. - Powiedzia"em „nie". Czy to nie Elynsynos wpad"a w sza", kiedy si$ dowiedzia"a, &e Merithyn nie wróci", i porzuci"a swoje dzieci, jeszcze niemowl$ta? -Tak. -I ty zamierzasz odda' jej zgub$, a potem grzecznie si$ po&egna' i wróci' do domu? W#tpi$, czy ci si$ uda. Zreszt# nie masz poj$cia, gdzie jej szuka', prawda? - Ja wiem - odezwa" si$ Ashe spokojnie. Do tej pory siedzia" w milczeniu, s"uchaj#c rozmowy z zainteresowaniem i lekkim roz bawieniem. Kobiety a& podskoczy"y na d(wi$k jego g"osu. Zupe" nie zapomnia"y o jego obecno%ci. - Mog$ tam zaprowadzi'. - Nie - powtórzy" Achmed dobitnie. - Masz lepszy pomys"? - zapyta"a Rapsodia z irytacj#. Drak sapn#" ze z"o%ci#. - Chyba warto najpierw wybada', co smoczyca mo&e nam za proponowa' w zamian. - Chcesz zada' znale(nego od smoka?! Nuta lekcewa&enia lub kpiny w g"osie Ashego wyprowadzi"a króla z równowagi. - Oczywi%cie, &e nie. Po prostu chc$, &eby pami$ta"a, komu jest winna wdzi$czno%'. Rapsodia straci"a cierpliwo%'. - Wol$ nie ryzykowa' - oznajmi"a. - Zw"aszcza &e Ashe wie, jak znale(' jej kryjówk$. - Dobrze. W takim razie niech narysuje nam map$, oczywi%cie je%li jest pi%mienny. Ashe si$ roze%mia". - Nic z tego. Je%li rano nadal b$dziecie zainteresowani, mo&emy wspólnie u"o&y' plan podró&y. A teraz &ycz$ wszystkim dobrej nocy. Jo te& wsta"a. .- Odprowadz$ ci$. Cmokn$"a Rapsodi$ w policzek i wysz"a z pokoju za zakapturzonym go%ciem. Rapsodia odczeka"a stosown# chwil$ i zwróci"a si$ do Achmeda: - Dlaczego to robisz? O co ci chodzi? - 241 -
-O nic. - Wiec dlaczego tak si$ zachowujesz? - Trzeba by' ostro&nym na nieznanym terytorium. - Najwyra(niej Ashemu jest znane. -On sam jest nieznanym terytorium. Co si$ z tob# dzieje, Rap sodio? Natykasz si$ na dziwnego cz"owieka na targu, on nazywa ci$ dziwk# i potem stawia ci obiad na przeprosiny, ty mu wybaczasz, dowodz#c tym samym, &e mia" racj$. Pó(niej zjawia si$ tutaj, na mojej ziemi, niezapowiedziany i niepodany, i znowu wkupuje si$ w twoje "aski. Czy towarzystwo Firbolgów jest takie odpychaj#ce, &e znosisz awanse tego bezu&ytecznego g"upca, by tylko znowu znale(' si$ w%ród ludzi? Rapsodi$ zapiek"y oczy. Achmed nigdy specjalnie nie dba" o jej uczucia, ale teraz przeszed" samego siebie. - Mówisz straszne rzeczy. - Du&o mniej straszne ni& to, co si$ z tob# stanie, je%li sama, bez ochrony, wybierzesz si$ w podró& z prawie obcym cz"owiekiem. Wiesz, &e nie mog$ teraz opu%ci' Ylorc. Nie pora, bym wyje&d&a" z kraju, kiedy Bolgowie s# wreszcie zjednoczeni, a nasze wysi"ki zaczynaj# przynosi' pierwsze owoce. Rapsodia zmru&y"a roziskrzone oczy. Jak zwykle by"a to zapowied( wielkiego gniewu. - I dlatego mam zosta' w Ylorc, chocia& moja rola w twoim planie zjednoczenia ju& si$ sko)czy"a - powiedzia"a cicho, z tru dem panuj#c nad sob#. - Zrobi"am swoje, Achmedzie, a nawet wi$ cej, bo mówi"e%, &e tak trzeba. Czym mia"abym si$ teraz zaj#'? Drak chwyci" za por$cze krzes"a. - Rolnictwem? Szpitalem? Hospicjum? Szko"#? - Wszystko dzia"a jak nale&y. - A produkcja towarów na handel? Winnice? Idzie wiosna, po ra na siewy. Wszystko to jest wa&ne dla tego kraju i ludzi, na których podobno ci zale&y. - A co z ratowaniem ich przed oddechem smoka? Ju& zapomnia"e% o niebezpiecze)stwie? Widz$, &e bardziej ci$ martwi mój przewodnik ni& to, co si$ stanie, je%li nie pójd$. Dziwna postawa jak na króla. - Ja mog$ i%' z tob# - zaproponowa" Grunthor. Pie%niarka u%miechn$"a si$ do wielkoluda. - Nie, nie mo&esz. Jeste% tu jeszcze bardziej potrzebny ni& on. Drak tylko skin#" g"ow#. Wyraz jego oczu si$ zmieni". Rapso dia podesz"a do sto"u i usiad"a na kraw$dzi. Uj$"a d"o) Achmeda. - Czy jako starzy przyjaciele nie powinni%my mówi', co na
prawd$ my%limy? Dlaczego nie przyznasz, &e si$ o mnie martwisz? Boisz si$, &e smoczyca mnie zabije albo we(mie do niewoli? Nie ufasz Ashemu, s#dzisz, &e bez was nie dam sobie rady? Achmed spojrza" jej w oczy. - Przecie& w"a%nie to powiedzia"em. Skoro znasz moje odczu cia, dlaczego mimo wszystko chcesz si$ nara&a'? Rapsodia potrz#sn$"a g"ow#. - Bo kto% musi. Moja nieobecno%' nie zahamuje &adnych prac.Poza tym umiem zatroszczy' si$ o siebie. Zapominasz, &e nim was spotka"am, przez d"ugi czas &y"am na ulicy. Poradz$ sobie. Z Ashem równie&, je%li spróbuje zrobi' mi krzywd$. Mam Clariona, a za sob# najlepsze szkolenie, jakie mo&na otrzyma'. Powiedz mu, Grunthorze, &e wszystko b$dzie dobrze. - Nie mog$, panienko. Nigdy nie ok"amuj$ jego wysoko%ci. Pie%niarka westchn$"a. - Twoja wiara we mnie jest doprawdy zdumiewaj#ca, Achmedzie. Pami$tasz, co powiedzia"am tamtego dnia na jeziorze Elysian? +e potrzebuj$ celu, szansy, by zrobi' co% dla ludzi, których kocham. Teraz j# dosta"am. Jeszcze nigdy od przybycia tutaj nie by"am taka potrzebna. Ylorc to równie& mój dom. Zaryzykuj$ wiele, &eby uczyni' go bezpiecznym. Mog$ pomóc Bolgom. To dla mnie bardzo wa&ne. - Wi$c id(. I we( ze sob# Jo. Jak d"ugo ci$ nie b$dzie? Rapsodia zamruga"a. - Wi$c jednak chcesz mnie wys"a'? Achmed prychn#". -Nie udawaj g"upiej. Oczywi%cie, &e nie chc$, ale znam ci$ do statecznie d"ugo, by wiedzie', &e i tak postawisz na swoim. Ju& si$ zdecydowa"a%, dlatego pozostaje mi tylko dobrze ci$ wyekwipowa' i u"o&y' rozs#dny plan. Ustalimy te& dat$ powrotu. Je%li do tego czasu si$ nie zjawisz, przydzielimy twój pokój komu% innemu, rozdamy rzeczy i zapomnimy o tobie. Rapsodia zastanawia"a si$ przez chwil$. -Dobrze. Ale nie mog$ zabra' Jo. To z"y pomys". - B$dzie pilnowa' twoich pleców. I nareszcie si$ st#d wyrwie. - W ko)cu znalaz"am dla niej bezpieczne miejsce, a ty chcesz, &ebym ci#gn$"a j# przez ca"y kontynent do kryjówki smoka? - obu rzy"a si$ Pie%niarka. - Poza tym zawsze ci$ martwi" i denerwowa" jej niewyparzony j$zyk i gadulstwo. A je%li zacznie opowiada' Ashemu lub komu% obcemu o Ylorc wi$cej, ni&by% sobie &yczy"? - Skoro ju& mowa o Ashem, mo&esz go ostrzec, &e je%li przytra fi ci si$ co% z"ego albo je%li nie wrócisz, wytropi$ go i zabij$ na kil - 242 -
ka sposobów, dzi$ki którym zostan$ upami$tniony w legendach odezwa" si$ Grunthor z powa&n# min#. Rapsodia si$ roze%mia"a. -Przeka&$ mu twoje s"owa. Nachyli"a si$ i cmokn$"a Achmeda w policzek.
u nas pojawi". Do dwóch najazdów dosz"o niedaleko Bethe Corbair, tu& przed tym, jak spotkali%my go w mie%cie, i krótko po naszej wizycie. Mo&e istnieje jaki% zwi#zek. Rapsodia zadr&a"a. - Mam nadziej$, &e si$ mylisz. - Ja te&. Jeszcze nie jest za pó(no, &eby% zmieni"a zdanie. Zastanawia"a si$ przez chwil$. -Lepiej podj#' ryzyko, ni& ukrywa' si$ " biernie czeka', a& smoczyca sama nas odwiedzi - stwierdzi"a w ko)cu. Achmed skin#" g"ow#. Rozumia" j# doskonale. Pi#tego dnia trójka przyjació" wsta"a przed %witem, &eby j# po&egna'. Rapsodia wszystkich u%ciska"a i poca"owa"a. Z suchymi oczami zapewni"a ich, &e wróci ca"a i zdrowa. - Ju& jej nie zobaczymy, prawda? - spyta"a Jo p"aczliwym to nem, kiedy dwa cienie znikn$"y w%ród ska". By"a zbyt poruszona, &eby sili' si$ na zwyk"# nonszalancj$. - Hej, m"oda panienko, nawet tak nie my%l - skarci" j# Grunthor, obejmuj#c pot$&nym ramieniem. - Ksi$&niczka jest du&o twardsza, ni& si$ wydaje. Powinna% ju& o tym wiedzie'. Jo wytar"a oczy. -Ona zginie, a ja ju& na zawsze utkn$ tutaj z wami dwoma. Po prostu cudownie. Achmed u%miechn#" si$ lekko. - Za to twoja pozycja w%ród Bolgów wyra(nie si$ poprawi. Zostaniesz Pierwsz# Kobiet# i mo&e now# ksi$&n# Elysian, chyba &e gdzie% indziej dostaniesz lepsz# propozycj$. Poza tym b$dziesz mog"a bra' udzia" w audiencjach. - Wypchaj si$ - burkn$"a Jo i odmaszerowa"a du&ymi krokami. Grunthor os"oni" oczy przed pierwszymi promieniami s"o)ca. Na jego twarzy malowa"a si$ troska. -A je%li zginie? Jak si$ tego dowiemy? Achmed wzruszy" ramionami. Przeszuka" zachodni horyzont wzrokiem my%liwego, ale nie dostrzeg" nawet jej cienia. -Nie dowiemy si$, cho' mo&e wiatr przyniesie jej ostatni# pie%). Liri)skich Bajarzy "#czy silna wi$( z muzyk# i %mierci#. Westchn#" cicho. - Du&o dla nas zrobi"a, wi$c na razie poradzimy sobie bez niej. Zauwa&y"e%, &e w jej g"osie nie by"o bajarskiego tonu, kiedy zapewnia"a, &e wszystko b$dzie dobrze? Grunthor skin#" g"ow#. -Bo przybiera go tylko wtedy, gdy mówi prawd$.
Pi$' dni pó(niej wyruszy"a z Ashem na zachód, sk#d niedawno przyby"a z trójk# przyjació". Du&o czasu przed podró po%wi$ci"a Jo, która rozpaczliwie pragn$"a i%' z nimi, ale w ko)cu da"a si$ przekona', &e powinna zosta' z Grunthorem. - Mam straci' ksi$&niczk$ i m"od# panienk$? O nie, Jo! By" bym taki samotny, &e zwin#"bym si$ w k"$bek i umar". Obie na sam# my%l wybuchne"y %miechem. - Czy mo&na si$ oprze' takiej pro%bie? - powiedzia"a Rapso dia, przytuli"a siostr$ i szepn$"a jej do ucha: -I o tego drugiego równie& zadbaj. On jeszcze bardziej potrzebuje troski i zainteresowania. Dziewczyna tylko skin$"a g"ow#. Jej niech$tna zgoda u%wiadomi"a Rapsodii dziwn# rzecz. Musia"a u&y' tych samych argumentów, którymi bez powodzenia usi"owali przekona' j# Achmed i Grunthor. W rezultacie, gdy Jo w ko)cu ust#pi"a, Pie%niarka ju& sama nie by"a pewna, czy m#drze post$puje, a w dodatku czu"a si$ hipokrytk#. Ostatni dzie) sp$dzi"a z Achmedem, rozmawiaj#c o wyprawie albo siedz#c w przyjaznym milczeniu. - O czym jeszcze mam mu nie mówi'? - zapyta"a przy kolacji, któr# jedli w jego pokoju. Drak podniós" wzrok znad talerza. Po twarzy przemkn#" mu u%miech. - Mów, o czym chcesz. Zmierzy"a go uwa&nym wzrokiem.Jeste% pewny? - Tak. My%l$, &e b$dziesz rozs#dna i zatrzymasz istotne infor macje dla siebie, chyba &e b$dziesz musia"a post#pi' inaczej. - Dobrze. Spróbuj? równie& wyja%ni' kwestie ostatnich dziw nych ataków. - Tylko nie pakuj si$ w &adne k"opoty. Mo&esz równie& zwróci' uwag$ na powi#zania miedzy napa%ciami a Ashem. Od dawna podejrzewam, &e nie by"y przypadkowe. W oczach Rapsodii odmalowa"o si$ zdziwienie. - Co masz na my%li? - Plemi$ Górskich Oczu zaatakowa"o akurat wtedy, kiedy si$ - 243 -
Kiedy dotarli na szczyt ostatniego wzniesienia, Rapsodia od-
Rapsodia pokiwa"a g"ow#. - Ambasadorowie. Przybywaj# z wizyt# do króla Achmeda. - Nie zazdroszcz$ im - stwierdzi" z humorem. - Ich wyobra&e nia o protokole dyplomatycznym legn# w gruzach. Rapsodia zerkn$"a pod ciemny kaptur, ale ujrza"a tylko rzadki ob"oczek pary. W skroniach jej zaszumia"o, kiedy spróbowa"a odszuka' oczy tego cz"owieka. Ashe sprawia" wra&enie, &e czuje si$ w%ród Bolgów swobodnie, by" uprzejmym i niek"opotliwym go%ciem, ale wida' pozory myli"y. Mia" s"u&y' za przewodnika, zaprowadzi' j# do kryjówki smoka, &eby mog"a zapewni' bezpiecze)stwo krainie Bolgów. Teraz jednak dosz"a do wniosku, &e powinna na niego uwa&a' ze wzgl$du na swoich przyjació". - Idziemy? - spyta", patrz#c ku zachodowi. Jeszcze raz zerkn$"a przez rami$ na góry, po czym równie& skierowa"a wzrok na rozleg"# równin$. Promie) z"otego %wiat"a przebi" szar# mg"$, która spowija"a %wiat lecy u ich stóp. - Tak. Jestem gotowa. Nie ogl#daj#c si$ wi$cej za siebie, ruszy"a za Ashem po stoku ostatniej góry. W oddali cz"owiek w$druj#cy szlakiem ukrytym w g"$bokim cieniu zatrzyma" si$ na chwil$, spojrza" na gro(ne szczyty i pod#&y" dalej do królestwa Firbolgów. Ni' czasu p$k"a ze %wistem i zerwa"a si$ ze szpuli, sypi#c iskrami. Ekran pociemnia", z lampy uniós" si$ dym. P"on#cy kawa"ek cienkiej b"ony spad" na pod"og$. Meridion zerwa" si$ z krzes"a, zatrzyma" szpul$, zgasi" tl#cy si$ koniec ta%my. Szybko wy"#czy" edytor czasu i schyli" si$ po film. Z przera&eniem wzi#" go do r$ki. Nawet bez patrzenia wiedzia", &e ni' jest nieodwracalnie zniszczona. Usiad" zrezygnowany. Po chwili podniós" b"on$ do %wiat"a. Niemal ich widzia", malutk# posta' kobiety o l%ni#cych w"osach zwi#zanych czarn# wst#&k# i m$&czyzn$ w szarym p"aszczu z kapturem. Stali na szczycie góry, o%wietleni przez promienie wschodz#cego s"o)ca. Westchn#" ci$&ko. Có& za ironia losu! Zostawia' ich w bezruchu ponad zapieraj#c# dech w piersiach dolin#, podobn# do tej, któr# zachwycali si$ tamtej nocy... Wreszcie zetkn#" ich ze sob# po tej samej stronie czasu, lecz ich dusze by"y tak naznaczone przez minione wieki, &e si$ nie poznali. Ale nie wszystko stracone. Ponownie przesun#" d"oni# nad konsolet# i edytor o&y" %wiate"kami. Delikatnie wsun#" osmalon# b"on$ pod mikroskop. Cierpliwie zacz#" dostraja' okular, przesuwaj#c go w gór$ i w dó".
wróci"a si$ i spojrza"a ku wschodz#cemu s"o)cu, które w"a%nie pokaza"o si$ nad horyzontem. Os"oni"a oczy, zastanawiaj#c si$, czy d"ugie cienie to sylwetki trzech osób, które kocha"a najbardziej na %wiecie, czy tylko odbicia wysokich ska". Wydawa"o jej si$, &e jeden z cieni pomacha" r$k#. Widok ostrych turni na tle ró&owego nieba, malej#cych wraz z odleg"o%ci#, nape"nia" j# bolesnym smutkiem. Na pró&no usi"owa"a otrz#sn#' si$ z poczucia straty, które %ciska"o j# za gard"o i serce, tak jak poprzedniej nocy. Moja rodzina, pomy%la"a z &alem. Znowu opuszczam rodzin$. Gdzie% w%ród tych ró&nobarwnych gór zaczyna"a si$ historia, rodzi"a wielko%'. Pó"ludzcy mieszka)cy podziemi wynurzali si$ z mroku dziejów, tak jak w dawnych wiekach wype"zli z jaski). Lecz tym razem mieli stworzy' now# epok$ pod wodz# króla z ich w"asnej rasy. Ju& nie ba"a si$ Firbolgów. Ba"a si$ o nich. Zagra&a" im nie tylko krwio&erczy smok, czaj#cy si$ dalekiej mglistej krainie. Ludy nowego %wiata bardzo ró&ni"y si$ od Serenów, ale pod jednym wzgl$dem by"y takie same - uwa&ali Bolgów za potwory, jak kiedy% ona, i starali si$ ich zniszczy'. Ch"odny wiatr owia" jej twarz i przep"oszy" resztki w#tpliwo%ci. Gdy po raz ostatni obejrza"a si$ za siebie, gdzie zostali przyjaciele i gdzie w"a%nie budzili si$ Bolgowie, zala"a j# czu"o%'. Ukrywaj#c si$ kiedy% w wysokiej "#kowej trawie, nie wiedzia"a, po czyjej stan#' stronie - ludzi, którzy wyratowali j# z opresji, czy te& swoich pobratymców. Teraz ju& nie mia"a tego dylematu. Glos ojca zabrzmia" jej w uszach: „Kiedy znajdziesz w &yciu co%, w co b$dziesz wierzy' ponad wszystko, wytrwaj przy tym, bo nigdy wi$cej nie wróci, dziecino. A je%li b$dziesz wierzy' z cala moc#, ludzie pr$dzej czy pó(niej spojrz# na to twoimi oczami. Bo kto wie lepiej jak nie ty? Nie bój si$ trudnych wyborów. Znajd( co% jednego, co si$ liczy, a wszystko inne samo si$ u"o&y". Postanowi"a, &e gdziekolwiek przyjdzie jej &y', Bolgowie zawsze b$d# mogli na ni# liczy'. Uzna"a, &e warto podj#' ka&de ryzyko, &eby zapewni' im bezpiecze)stwo. Mi"y baryton wyrywa" j# z zamy%lenia. - Spójrz! Daleko, na skraju stepu, gdzie kamieniste pogórze przechodzi"o w niziny, dostrzeg"a linie ciemnych sylwetek. -Kto to? - Wygl#daj# mi na ludzi - odpar" po chwili jej towarzysz. - 244 -
Wreszcie si$ podda", wyczerpany i zmartwiony. Obraz pozosta" zupe"nie ciemny. Meridion mia" tylko nadziej$, &e wraz ze spalonymi klatkami nie przepad"a wskazówka co do to&samo%ci F'dora. Bez niej nie móg"by znowu interweniowa'. Ci dwoje mieli tragiczn# przesz"o%', a czeka"by ich jeszcze gorszy los. Na zawsze utkn$liby w mroku. Wy"#czy" edytor " odchyli" si$ na oparcie krzes"a, &eby pomy%le' w spokoju. Obraz na zw$glonej nici &ycia by" czarny.
Zapada"a noc, ale to nie mia"o dla niego znaczenia. Ciemno%' mu sprzyja"a, oczy przywyk"y do braku %wiat"a w królestwie czarnego ognia. Bia"ka oczu, nieodró&nialne w dzie) od bia"ek oczu innych ludzi, zabarwi"y si$ teraz na kolor krwi. Gdyby kto% móg" je obserwowa', zobaczy"by, &e na brzegach robi# si$ szkar"atne. Ale oczywi%cie nikogo tutaj nie by"o. Zachowywa" ostro&no%'. Nie chcia", &eby go zdemaskowano tak blisko celu. W oddali widzia" nadchodz#cego ambasadora. Rozpar" si$ wygodnie na krze%le i westchn#". Wreszcie, po tak d"ugim czasie, zjawi"o si$ Troje, by" tego pewny.
- 245 -