ELIZABETH HAYDON
RAPSODIA
DZIECKO KRWI
RHAPSODY
CYKL: SYMFONIA WIEKÓW TOM 1
PRZEŁOŻYŁA ANNA RESZKA
WYDANIE ORYGINALNE: 1999
WYDANIE POLSKIE: 2001
Błęk...
3 downloads
11 Views
ELIZABETH HAYDON
RAPSODIA
DZIECKO KRWI
RHAPSODY
CYKL: SYMFONIA WIEKÓW TOM 1
PRZEŁOŻYŁA ANNA RESZKA
WYDANIE ORYGINALNE: 1999
WYDANIE POLSKIE: 2001
Błękitna Rapsodia
Zanim rozpocznę właściwą przed-
mowę do książki, którą właśnie otworzyłeś,
Szanowny Czytelniku, wyjaśnię, że tak właś-
ciwie to tej przedmowy miało nie być. To, że
jest, wynikło z pewnej zmiany poglądów.
Czyli czegoś, czego tylko krowa nie zmienia.
Sygnowaniu moim nazwiskiem serii
wydawniczej „Maga” przyświecały cele
szczytne, jak zaznajamianie miłośników gat-
unku fantasy z autorami dla gatunku za-
służonymi, a dotychczas przez innych
wydawców lekceważonymi lub traktowanymi
po macoszemu. Z tytułami dla fantasy
ważnymi i ważącymi, niczym kamienie mi-
lowe znaczącymi gatunku drogę i rozwój od
ginących już w pomroce niepamięci ojców
założycieli - Abrahama Merrita, E.R. Ed-
disona, Clarka Ashtona Smitha, Lorda Dun-
sany’ego, od będących faktycznymi twórcami
gatunku Howarda i Tolkiena po dzień
dzisiejszy. Oprócz przyświecających celów,
istniał w przedsięwzięciu pewien plan. A
nawet - nie bójmy się tego powiedzieć - Plan.
Za Planu tego lekkie złamanie uzn-
ałem zamiar umieszczenia w serii Elizabeth
Haydon, autorki, co do której początkowo
miałem wątpliwości, czy jest ona aby dla
fantasy kamieniem milowym. Kamienie mi-
lowe wyróżniają się bowiem spośród innych
między innymi tym, że są zerodowane, wys-
magane wiatrem, deszczem i dżdżem. Krótko
mówiąc, noszą ślady. Elizabeth Haydon zaś
takich śladów nie nosi. Ba, nie zdążyła się
jeszcze nawet porządnie zakurzyć.
Dlaczego wiec nie Charles de Lint,
pomyślałem, mający lat czterdzieści i
dziewięć autor, który zadebiutował w roku
1979? Dlaczego nie jego rówieśniczka Bar-
bara Hambly, pisząca fantasy od lat osiem-
nastu? Dlaczego nie Judith Tarr, czterdzi-
estopięciolatka, pisząca od 1985, czy o rok od
3/1493
niej starsza Katherine Kurtz? Dlaczego nie
licząca sobie zasłużone siedemdziesiąt jeden
lat Sheri S. Tepper? Dlaczego wreszcie nie
Fritz Leiber, który już od dziesięciu lat nie
żyje? Jak w tym szacownym towarzystwie
wygląda Elizabeth Haydon, na debiutanckiej
książce której farba drukarska ledwo co
zdążyła oschnąć? Nie, pomyślałem sobie, El-
izabeth Haydon musi poczekać. Niech
zeroduje, niech się zakurzy. Niech się, że
rzucę wieszczem Adamem, ten przedmiot
świeży jak figa ucukruje, tak tytuń uleży.
Tak początkowo myślałem. Ale zdanie
zmieniłem, dochodząc do wniosku, że byłoby
to zachowanie godne jedynie starego zgreda.
A dość już starych zgredów w krytyce liter-
ackiej, niezależnie od ich faktycznegowieku.
Czas najwyższy położyć koniec sprawow-
anemu przez nich - w ich własnym
mniemaniu - rządowi dusz. Wyrażanego
miedzy innymi również zasadą, że „młodzi
4/1493
mają czas, muszą wpierw długo
poterminować”.
Elizabeth Haydon terminować nie
musi. Jest pisarką zwyczajnie dobrą. Faktu
tego zmienić nie może, że debiutowała w
roku 1999 i do dziś dnia zdołała wydać
dopiero jedną trylogię. Złożoną z trzech
tomów, z których dwa już wydano: „Rapso-
dia: Dziecko Krwi” (1999), „Proroctwo:
Dziecko Ziemi” (2000) oraz trzeciego,
„Przeznaczenie: Dziecko Nieba”, który
wyjdzie w 2001. A jeśli uznanie i poklask
całego świata mogą spadać nagle na debiu-
tującą niemal w tym samym czasie panią
J.K.Rowling, to dlaczego dyskryminować
panią Haydon? Pani Haydon wcale nie jest
od pani Rowling pisarsko gorsza, jeśli nie
lepsza. A choć panią Rowling ciężko przebić
wielkością sprzedaży, to i pani Haydon zdar-
zyło się w ubiegłym roku kilkakrotnie zająć
wysokie miejsca na listach bestsellerów kilku
internetowych księgarni.
5/1493
Z podanych wyżej przyczyn, Szanowny
Czytelniku, z czystym i spokojnym sumi-
eniem polecam Ci tę książkę. I całą trylogię.
Tworząc tytułową bohaterkę, Raps-
odię, Elizabeth Haydon zastosowała chwyt
fabularny dość niecodzienny w fantasy pełnej
jak do tej pory królewien-prawiczek,
magiczek-feministek ze skłonnościami do
safizmu, skrzywdzonych emancypantek i
chłopożernych wojowniczek. Rapsodia, jak
dowiadujemy się zaraz na wstępie, zarob-
kowała we wczesnej młodości jako... prosty-
tutka. Miała w swym fachu niezłe wzięcie, co
będzie istotne dla fabuły. Odłożywszy pewnie
nieco grosza, Rapsodia zmieniła profesję -
teraz nie jest już dziwką, lecz Pieśniarką,
czymś w rodzaju skrzyżowania minstrelki z
magiczką. W skonstruowanym przez Haydon
świecie jest bowiem tak, że pięć elementów, z
których świat powstał - ogień, woda,
powietrze, ziemia i eter - nadał wibrują pier-
wotną mocą stworzenia. Niektórzy
6/1493
mieszkańcy tego świata - już za pomocą
specyficznej fizjologii, już to talentu wrod-
zonego, już to sztuki nabytej w drodze nauki i
treningu - mogą owe wibracje wyczuwać,
słyszeć je jak muzykę - i wykorzystywać ich
moc. To właśnie potrafią Pieśniarze, a jeszcze
lepsi od nich są Bajarze. Jak można się
domyślić, Rapsodia, nasza bohaterka, mimo
młodego wieku i absorbującej profesji
zdążyła już osiągnąć wyższy stopień wtajem-
niczenia i jest Bajarką. Bajarz to ktoś tak
zgrany z „muzyką wibracji”, że zdolny jest
manipulować materią i rzeczywistością.
Każda rzecz ma, bowiem swoje „muzyczne
imię”, a Bajarz, imię owo znając, może z
rzeczą wyczyniać, co zechce.
Wracamy do zalążka fabuły - Rapso-
dia zajmuje się właśnie muzyką i wibracjami,
gdy zaczyna nachalnie narzucać się jej jeden
z byłych klientów, który zasmakował był we
wdziękach dziewczęcia wówczas, gdy były do
wzięcia za stosowną opłatą. Czasy te jednak,
7/1493
jak powiedziano wyżej, minęły i Pieśniarka
zdecydowanie odpiera zaloty - tak zdecydow-
anie, że leje się krew. Robi się gorąco, gdyż
były klient to miejscowy watażka, łobuz i
sadysta, bestia mściwa i do tego ustosunkow-
ana. Dziewczyna jest w prawdziwej opresji, z
której jednak niespodziewanie ratuje ją
dwóch tajemniczych osobników, przy czym
jeden załatwia prześladowców za pomocą mi-
otacza strzelającego ostrymi jak brzytwa os-
trzami, czymś w rodzaju japońskich
szurikenów. Po czym wszyscy troje uciekają.
A Rapsodia, sama o tym jeszcze nie
wiedząc, wpadła z deszczu pod rynnę. Dwaj
jej wybawcy są, bowiem uciekinierami
podobnie jak ona, z tym, że ich ściga ktoś
niewyobrażalnie gorszy od napalonego
kochanka - demon mianowicie.
Najemny zabójca Achmed jest
metysem, płynie w nim krew Draków, hu-
manoidalnej rasy o niezwykłej fizjologii, przy
8/1493
czym niezwykłość ta ponownie nawiązuje do
ontologicznej magii opisywanego przez Hay-
don Never Never Landu. Achmed ma mi-
anowicie naczynia krwionośne i zakończenia
nerwów niemal na wierzchu, tuż pod epi-
demią, niemal odsłonięte, dzięki czemu
wyczuwa zarówno magiczne wibracje „ele-
mentów”, jak i zupełnie prozaiczne drgania
gruntu i powietrza, ba, nawet oddech i bicie
serca, dzięki czemu zabójca zdolny jest
zlokalizować i wykończyć swego wroga nawet
z dużej odległości i w zupełnych ciem-
nościach. Achmed - jak sygnalizowałem
wcześniej - posługuje się interesująco
wymyśloną przez Haydon bronią
dalekosiężną - miotaczem cwellanem (cwel-
lan to słowo anglosaskie, we współczesnej
angielszczyźnie przekształcone w kill, zabić).
Haydon twierdzi, iż koncypując ów cwellan
wzorowała się na „kuszy mongolskiej” - ja
jednak nigdy o takiej kuszy nie słyszałem i
dostępne mi źródła milczą o czymś takim.
9/1493
Pomysł jednak, jak się rzekło, jest przedni,
więc.
Trzeci bohater, zawodowy wojownik
Grunthor, to dający się lubić wielkolud,
znowu nieludź, coś w rodzaju kanonicznego
dla fantasy Ogra, monstrum z wystającymi
jak u odyńca kłami. Haydon nazywa go Bol-
giem lub Firbolgiem - co jest nieskrywanym
zapożyczeniem z mitologii iryjskiej, Firbol-
gowie byli potworną rasą autochtonów, z
którymi wojowali po przywędrowaniu do Ir-
landii Tuatha De Danann, Potomkowie Bo-
gini Danu. Tuatha De Danann rozgromili
Firbolgów w bitwie na Mag Tuireadh i
wytępili ich do nogi. Ale takie zapożyczenia
przyjęło się jednak w fantasy wybaczać, od
czasów, gdy praojciec Tolkien zrzynał ono-
mastykę z „Eddy”. Analogia onomastyczna
ma nadto u Haydon pewne uzasadnienie, w
trylogii mówi się, bowiem o wędrówkach
ludów i ras, a ludzie „nieludzkich” Firbolgów
eksterminują, jak mogą.
10/1493
Wbrew aparycji Grunthor jest
przesympatyczny, dialogi z jego udziałem by-
wają prawdziwą czytelniczą ucztą. Dość
będzie powiedzieć, że w ramach licznych już
klubów miłośników twórczości Elizabeth
Haydon są już liczne fankluby Grunthora.
Jeśli już przy dialogach jesteśmy, są one
mocną stroną pisarki - żywe, inteligentne,
dowcipne, cięte. Niecodzienne to, oj,
niecodzienne zjawisko w anglosaskiej
fantasy, zwłaszcza od czasu, gdy osierocił nas
Mistrz Roger Żelazny.
Mnie zaś, jeśli wolno wtrącić, ogrom-
nie spodobały się śpiewane przez Grunthora
żołnierskie marszowe piosenki Firbolgów.
Wracamy do fabuły. Achmed i
Grunthor są ścigani przez straszliwego de-
mona Tsoltana, któremu Achmed niegdyś
służył i od którego zbiegł. Z Tsoltanem nie
ma żartów, a i uciec przed nim, jak się
okazuje, niełatwo. Gdy pościg następuje na
11/1493
pięty, trójka uciekinierów decyduje się na
krok prawdziwie ryzykancki - na podróż do
wnętrza ziemi korytarzami wyrytymi przez
korzenie Sagii, gigantycznego dębu, który -
niczym znany z mitologii nordyckiej Jesion
Yggdrasil - łączy swymi korzeniami całe
uniwersum.
Nie mając we zwyczaju streszczać
fabuł, więcej nie zdradzę - ot, może tylko to,
że idąc wzdłuż głównego korzenia Sagii,
tworzącego Axis Mundi, Oś Świata, bo-
haterowie przechodzą przez środek ziemi i
płonący tam ogień. Ogień oczyszcza ich,
ozdrawia i odradza. Rapsodia, dla przykładu,
niemożebnie wprost pięknieje i znowu staje
się dziewicą - co zresztą nie ma większego
znaczenia, wszakże nie hymen prawiczkę
czyni. Że po przejściu na drugą stronę globu
bohaterowie, choć znajdą się naprawdę
daleko od prześladowców, skonstatują, że tak
do końca przed nimi uciec im się nie udało.
Że będzie kataklizm na miarę Atlantydy. Że
12/1493
będzie jeszcze odnaleziony ognisty miecz
Clarion. Że trzeba będzie walczyć z porywa-
jącym i mordującym dzieci Rakshasem (kole-
jne zapożyczenie, tym razem z demonologii
hinduskiej, w której rakszasy to diabły). Że
pojawi się jeszcze kilkoro interesujących bo-
haterów, że będzie się wojować, a jeden z bo-
haterów zostanie królem.
Że wreszcie zaczną bohaterowie
podejrzanie pasować do starożytnej a za-
gadkowej przepowiedni, mówiącej o Dziecię-
ciu Krwi, Dziecięciu Ziemi i Dziecięciu
Niebios. Albowiem Dziecię Krwi to wyraźnie
asasyn Achmed, zaś Dziecię Ziemi to
Grunthor. A to na Dziecię Niebios wyznacza
samą Rapsodię, zrodzoną, co sugeruje pro-
log, nie bez magicznej, sięgającej przez czas i
przestrzeń interwencji...
Ale, jak się rzekło, o tym P.T. Czytel-
nik musi przeczytać sam. A przypominam, że
jest to trylogia, nie należy, więc oczekiwać, by
13/1493
wiele wyjaśniło się przed epilogiem tomu
trzeciego. Ale miłośników fantasy rzecz taka
nie jest wszakże w stanie zbulwersować.
Elizabeth Haydon zdaje się pilnie
strzec swej prywatności i nigdzie nie można
znaleźć żadnych dokładniejszych informacji
o niej. Dało to nawet asumpt do podejrzeń,
że jest to pseudonim i alter ego jakiejś znanej
autorki. Podejrzenia nasiliły się, gdy Haydon
całość otrzymanych za dwa pierwsze tomy
trylogii honorariów przekazała na cele
dobroczynne - rzecz to, bowiem wśród
„młodych” niecodzienna. Ja osobiście nie
mam „Elizabeth Haydon” za maskę i pseud-
onim, po prostu nie znam nikogo, kto pisałby
podobnym stylem. Tym niemniej wykluczyć
się tego nie da - casusy Kinga-Bachmana i
Gary’ego-Ajara długo jeszcze będą ciążyć nad
branżą pisarską.
Z opublikowanych w różnych miejs-
cach wywiadów wynika, że pracowała jako
14/1493
redaktorka w branży księgarsko-wydawn-
iczej. Pomysł napisania książki zasugerował
jej w 1994 jeden z kolegów redaktorów, sama
zaś Haydon pomysł określa jako szaleńczy,
używa nawet określenia Wydaną w roku
1999 „Rapsodie” Haydon nazywa swym debi-
utem - książkowy debiut jest to z pewnością,
brak jednak zupełnie danych co do
wcześniejszej twórczości pisarki w zakresie
krótkiej formy - fantasy, SF czy innych
gatunków.
Niewiele mówi Elizabeth Haydon o
swym życiu prywatnym, wiadomo jednak, że
jest mężatką i ma dzieci. Strzeże też pisarka
swej daty urodzenia, ale można się pokusić o
jej choćby przybliżone określenie. Przyznaje
się oto autorka w jednym z wywiadów, iż
czytała „Narnię” C.S. Lewisa będąc
dzieckiem, a Tolkiena w wieku
młodzieńczym, że potem fascynowała się
twórczością Annę McCaffrey i Patricii McKil-
lip. A że to niemal tak samo, jak było ze mną,
15/1493
niniejszym - tuszę, że autorka wybaczy mi
ten żart - mianuję Elizabeth Haydon moją
rówieśniczką i wyrażam żal, że tak długo dała
na siebie czekać. Ale nie ma tego złego, co by
na dobre nie wyszło. Późne debiuty dają
dojrzałe utwory. Dają książki, które czyta się
z przyjemnością.
Przyjemnej lektury, Czytelniku.
Andrzej Sapkowski
16/1493
Listopadowi, październikowi i
wrześniowi,
trzem miesiącom roku
z podziękowaniem
za wszystko, co mi dały.
Podziękowania
Siła muzycznej rapsodii to różnorod-
ność inspiracji, dzięki którym powstała, i tal-
enty muzyków, dzięki którym ożywa. Oto
wyrazy uznania dla członków orkiestry:
Richarda Curtisa, agenta, artysty i
wielkiego miłośnika muzyki, który uwierzył
w moją pieśń wcześniej niż inni, nawet ja
sama. Bez niego nie byłoby tej książki;
mojego doskonałego wydawcy Jamesa
Minza, dyrygenta, który zna melodie lepiej
niż ja, oraz dla wszystkich cudownych ludzi z
Tor;
recenzentów: Rebeki Mayr, Sharon
Harris, Jennifer Robertson i Annie McCaf-
frey, które wysłuchały jej na próbie general-
nej i przed premierą wskazały pewne niedo-
pracowane fragmenty;
Roberta J. Beckera za kartograficzne
obliczenia i wiedze geograficzną.
Normy J. Coney za znajomość ziół i
kwiatów;
Luisowi Royo za wspaniałą okładkę i
Edowi Gazsiemu za piękne mapki;
Helen M. Kahny za doskonałą zna-
jomość muzyki średniowiecznej w ogólności i
skali Guido w szczególności oraz za wszystko
inne, co mi dała;
profesorowi Wilhelmowi Nicolais-
enowi za to, że nauczył mnie kochać folklor i
pokazał, jak odszyfrowywać jego sekrety.
I wreszcie największe mojemu mężowi
i dzieciom, wiernym i żarliwym słuchaczom.
Serdeczne dzięki wam wszystkim i
każdemu z osobna. Przyjmijcie oklaski,
proszę.
19/1493
Proroctwo o Trojgu
Zjawi się Troje, odejdą wcześnie,
przybędą późno:
Dziecko Krwi, Dziecko Ziemi, Dziecko
Nieba.
Każdy człowiek, zrodzony z krwi,
Chodzi po ziemi i z niej żyje,
Sięga nieba i znajduje pod nim
schronienie,
Dopiero umarły staje się częścią
gwiazd.
Krew daje początek życia, ziemia -
strawę,
Niebo daje marzenia w życiu i
wieczność po śmierci.
Przepowiednia o nieproszonym gościu
Nieproszony wyruszył z ostatnimi,
przybył z pierwszymi,
Szukając nowego gospodarza w now-
ym miejscu.
Zdobył moc, będą pierwszym,
Stracił ją, będąc ostatnim.
Niczego nieświadomi gospodarze ży-
wią gościa,
A on, cały w uśmiechach,
Sekretnie zatruwa strawę,
Zazdrośnie strzegąc swoje władzy.
Gospodarz nigdy nie spłodzi dzieci,
Ale nieproszony gość będzie
próbował się rozmnożyć.
Uwertura
Meridion
Meridion usiadł przy Edytorze Czasu i
wziął się do pracy. Wyregulował soczewki,
sprawdził szpule przezroczystych nici, od
grubych i mocnych zwojów przeszłości po
cienkie jak pajęczyna włókienka przyszłości.
Ostrożnie wytarł delikatne narzędzia,
rozwinął nić ze szpuli przeszłości, naciągnął
ją na szkielet maszyny i umieścił pod mik-
roskopem. Staranie rozdzielił poszczególne
linie czasowe, poprzez wieki i lata do dni i
chwil, aż znalazł punkt, którego szukał.
Uśmiechnął się do siebie, gdy zobaczył
chłopca maszerującego dziarskim krokiem
po leśnej drodze. Jego chód bardzo się różnił
od tych, które zwykle widywał. Letni poranek
był pogodny i świeży, ale młodzieniec na-
jwyraźniej nie zwracał uwagi na urodę
otaczającego go świata.
Meridion zatrzymał maszynę. Ze szk-
lanego dysku umieszczonego obok Edytora
Czasu zdjął małą flaszeczkę odlaną z czarne-
go kamienia. Odkorkował ją i gwałtownie
cofnął głowę, gdy doleciał go gryzący zapach.
Zamrugał kilka razy, żeby ręką nie wycierać
łez, które stanęły mu w oczach. Wiedział, co
mu grozi, jeśli dostanie się do nich choćby
najmniejsza kropla, nie mówiąc o marno-
trawstwie cennej substancji.
Gdy odzyskał zdolność widzenia, po-
woli wyciągnął z fiolki pędzelek grubości
włosa. Zaczekał, aż na końcu uformuje się
owalna łza, i wkroplił płyn w oczy chłopca na
zastygłym obrazie. Patrzył przez chwilę, jak
roztwór rozlewa się po szafirowych
tęczówkach. Niezwykle ważna była precyzja.
Następnie zakorkował buteleczkę i
odstawił na iskrzący się dysk. Zdjął szpulę z
Edytora Czasu i zastąpił ją inną, odleglejszą
przeszłością. Bardzo ostrożnie rozwinął nić,
ze względu na wiek i miejsce pochodzenia, od
dawna zatopione przez morskie fale.
24/1493
Odnalezienie właściwego momentu tym
razem trwało dłużej, ale Meridion był cierpli-
wy. Wiele zależało od prawidłowego wykon-
ania czynności.
Ponownie zatrzymał maszynę, sięgnął
po inne narzędzie. Z wprawą wykonał równe
cięcie i delikatnie przeniósł obraz z pierwszej
nici na drugą. Zbadał pod mikroskopem
rezultat swojej pracy.
Chłopiec nie stracił przytomności,
leżał twarzą do ziemi i energicznie tarł oczy.
Meridiona ogarnęły jednocześnie śmiech i
współczucie. Powinienem przewidzieć, że
będzie walczył, pomyślał. Rozparł się na
krześle i skierował wzrok na ścienny ekran,
żeby obejrzeć spotkanie i rozstanie.
25/1493
Zaginiona wyspa
1139, trzeci wiek
Ból ustał równie szybko, jak się zaczął.
Gwydion splunął śliną zmieszaną z kurzem i
z głuchym jękiem przewrócił się na plecy.
Spojrzał w niebo i natychmiast się zori-
entował, że coś jest nie tak. Przed chwilą był
poranek, teraz późne popołudnie. W dodatku
znajdował się w całkiem obcym miejscu.
Na szczęście w darze od natury
otrzymał pragmatyzm. Oswoiwszy się z now-
ym otoczeniem, wstał i zaczął dumać, co
dalej. Nie interesowało go w tej chwili, co
właściwie mu się przytrafiło i dlaczego.
Stwierdził, że powietrze jest tutaj rz-
adsze niż w jego rodzinnych stronach.
Rozejrzał się i w pewnej odległości wypatrzył
niewielki zagajnik. Ruszył w jego stronę
wydłużonym krokiem.
Dotarłszy do schronienia, padł na
ziemię. Oddychał szybko i płytko, czekając,
aż płuca przystosują się do nowych war-
unków. Osłonił załzawione oczy i namacał
rzeczy, które zabrał ze sobą w drogę do
miasta: sztylet i sakiewka były na miejscu,
podobnie jak bukłak na wodę i jabłko. Napił
się łapczywie. Raptem wyczuł lekkie drżenie
gruntu. Zbliżał się jakiś pojazd.
Ujrzawszy w oddali gęstą chmurę kur-
zu, Gwydion przypadł do ziemi. Ostrożnie
uniósł głowę i dostrzegł trzech ludzi idących
obok wozu zaprzężonego w dwa woły, wyład-
owanego słomą i workami z ziarnem. Powoził
czwarty mężczyzna. Wszyscy mieli na sobie
obce ubiory, ale widać było, że są chłopami,
rolnikami.
Gwydion wytężył słuch, nadal zam-
glony wzrok skierował na usta wieśniaków.
Raptem wyraźnie zobaczył formułowane
przez nie słowa i mimo turkotu kół usłyszał
27/1493
głosy, jakby podróżni mówili mu prosto do
ucha. W głowie mu zawirowało, kiedy roz-
poznał język.
Rozmawiali po starocymriańsku. To
niemożliwe! Starocymriański był martwym
językiem, używanym obecnie tylko przez
kapłanów w czasie ceremonii religijnych lub
przez snobów szczycących się swoim rodo-
wodem. Ależeby posługiwali się nim chłopi
jak wiejską gwarą! Niemożliwe, chyba że...
Gwydion zadrżał. Serendair, ojczyzna
Cymrian, zatonęła w morskim kataklizmie,
który przed ponad tysiącem lat pochłonął
wyspę i sąsiednie lądy. Stamtąd pochodzili
jego przodkowie. Większość ocalałych roz-
proszyła się po świecie i padła ofiarą wojen
pustoszących kraje gospodarzy. Czyżby tutaj
przetrwała garstka jego ziomków i żyła tak
samo jak przed trzynastoma wiekami?
Kiedy stracił z oczu wóz i towar-
zyszący mu tuman kurzu, wyszedł z
28/1493
zagajnika. Zdążył jeszcze dostrzec, że pojazd
mozolnie wspina się na strome wzniesienie i
znika po drugiej stronie, kierując się na
zachód. Odczekał jakiś czas, sprawdził, czy
droga jest pusta, i ruszył w tę samą stronę.
Na wzniesieniu zatrzymał się i spojrzał na
pagórkowatą okolicę, na łąki oblane
blaskiem letniego słońca. Nigdy wcześniej
nie widział tej pięknej krainy, bo na pewno
by ją zapamiętał. Wszystko aż kipiało zielen-
ią, powietrze przesycały odur...