Jones Denise H.
Pierwszy ogrodnik
Jeremiasz Kiełbaski na patelni wzięły się skurczyły od gorąca, a tłuszcz obryzgał...
13 downloads
16 Views
1MB Size
Jones Denise H.
Pierwszy ogrodnik
Jeremiasz Kiełbaski na patelni wzięły się skurczyły od gorąca, a tłuszcz obryzgał poranną gazetę, którą żem położył na blacie. I tak mnie nie rusza, co tam piszą. Przez caluśki tydzień gadali w nich tylko o tym, co rani – a tu u nas każdy już dostał swoją porcję ran. Przez ostatnie siedem dni chyba żem wypłakał więcej łez niż przez ostatnie dwa lata, odkąd zmarła moja Shirley. A byliśmy małżeństwem przez pięćdziesiąt siedem lat. Panienka Mackenzie płakała wtedy ze mną. Teraz moja kolej wylewać z nią łzy. Widziałem jej zdjęcie w tej gazecie. Próbowała się ukryć za tym wielgachnym, czarnym jak kruk kapeluszem. Ale takiego bólu nijak się schować nie da. Fotografowie wzięli i przyłapali ją z chusteczką przy nosie. Wszyscy wokół pochylali się, jakby się zaraz miała przewrócić. A ten dzieciak gapi się na nią oczami, w których pełno pytań. Prawie że mi to serce złamało, mówię wam. Pozwolili mi wczoraj zostać, póki nie odjechała ostatnia limuzyna. Dwa młodziaki przyszli i stanęli nad dziurą w ziemi. Podciągnęli pasy, odwinęli sztuczną trawę i wyciągnęli to cosik, na czym spuszczali w dół trumnę. Patrzyłem, jak chłopaki idą po koparkę. Serce ani chybi by mi pękło, gdybym czegoś nie zrobił. Podniosłem rękę. – Nie będzie wam wadzić, jak ja to zrobię? Spocili się, bo gorąc taki, jak to w prawdziwy sierpień w Tennessee, ale grzeczni byli. – To nasza robota, proszę pana. Nie dbał żem ni krztyny, że się nie zgadzają. Ściągnąłem tę czarną marynarkę, com ją pożyczył, i rzuciłem na konar wielgachnego, starego dębu, co rośnie tam z boku. Wydawało mi się, jakby drzewo podtykało ramiona i samo prosiło, żebym powiesił swój łach. Jakby chciało dzielić moje brzemię. – Chłopaki, przez trzy ostatnie lata dbał żem o ogród tej rodziny. Dajcież dziś mnie, staremu, tę łaskę. To ważne dla mnie. No już, niech no który z was przyniesie mi szpadel. Dwa wielkie chłopy gapiły się na mnie. Wiedział żem, że mogą stracić pracę, jeśli sobie pójdą. Oni też to wiedzieli. Widziałem ich miny, jakby się spierali ze sobą, choć nie rzekli do siebie ni słowa. – No dajcież mi ten szpadel i siądźcie tutaj. Możecie się na mnie gapić. Przynajmniej nie będziecie mieli kłopotów, a i zobaczycie, że nic głupiego nie wykombinuję. A niech to, ci też się na mnie gapią. – Wskazałem na dwa radiowozy policyjne, co ciągle stały przy bramie. Chłopaki zaśmiali się nerwowo. – Jest pan pewien, że chce pan to zrobić? My są młodzi i mamy koparkę, a pan… Zachichotałem i wyciągłem chusteczkę. – Takim stary jak ta ziemia, co ją rzucę na wieko tej trumny. Ale ja przerzucam ziemię co dnia, chłopaki. I muszę to zrobić. Więc gdybyście odeszli troszkę na bok… Wzruszyli ramionami, i to porządnie, i poszli po szpadel. Wziął żem go w ręce, twarde i poorane ze starości, niech się na nich wesprze. Dobrzem wiedział, gdzie jego miejsce. Razem zabraliśmy się do roboty, ja i ten szpadel, a tymczasem chłopaki siedzieli na ziemi, i nie powiem, nawet z szacunkiem się zachowywali. Gdy żem ubił ostatnią łopatę, odłożyłem szpadel i otarłem czoło. Biała koszula przylepiła mi się do pleców. Jeden z chłopaków już zabierał się do wstania, ale znów żem podniósł rękę. Jeszcze nie koniec. Klapnął z powrotem, ani słowem nie pisnął. Wziąłem z powrotem trawnik, który oni uwalili z boku w wielkie kwadraty. Ułożył żem
je pięknie i gładko na ziemi i przycisnąłem, żeby korzenie miały się jak zaczepić. – Chłopaki, przypilnujcie, żeby miała dość wody przez następne tygodnie, słyszycie? Podniosłem z ziemi wielki wieniec białych róż, co wcześniej leżał na wieku trumny. Położyłem kwiaty na mogile. Cofnąłem się i popatrzyłem na resztę tych wszystkich wieńców i bukietów, które leżały wokoło. I tak jak żem jest ogrodnikiem, ułożyłem te kwiatki tak pięknie, jak piękne było życie, które teraz leżało pod nimi. Wziąłem ostatni i moje oczy, stare, ale wciąż jeszcze dobre, zatrzymały się na szarfie. Wcisnął żem wieniec mocno w trawę, że aż wypadła z niego mała flaga Tennessee. Podniosłem ją i otrzepałem z ziemi. Tyle że ziemia za nic nie chciała się odczepić. I wtedy pomyślałem – że ona to jest taka jak ja, bo ja też próbuję… Wytrzymać jeszcze trochę. Kiedy ją wreszcie oczyściłem, wetknął żem ją z powrotem koło tej szarfy. To wyglądało tak, jakby szarfa opatuliła ją i te malutkie, czerwone różyczki. Wziąłem marynarkę z drzewa i poczułem, że może powinienem temu drzewu okazać trochę wdzięczności czy coś. W końcu przewiesiłem tylko łach przez ramię. Spojrzałem na dwóch młodziaków. Gapili się na mnie tak, jak się pewnie dawno temu ludziska przypatrywały staremu, szalonemu Noemu. Kiwnąłem im, a potem też temu wzgórkowi z trawy i kwiatów. Poszłem do samochodu, przez łzy niewiele żem widział. Dźwigałem ciężar modlitwy.
jeden Dziesięć dni wcześniej Mackenzie London stawiała właśnie pierwsze tego dnia kroki, a ciepło bijące od kamiennej posadzki łazienki rozgrzewało całe jej ciało. Otoczenie było piękne. Wszystkie elementy, szczegóły w tym domu zostały przez poprzedniego lokatora dopieszczone do perfekcji. W dniu przeprowadzki Mackenzie postanowiła, że doceni każdą chwilę spędzoną w tym wyjątkowym miejscu – wiedziała bowiem, że owe chwile nie będą trwały wiecznie. Być może na tym świecie nie ma nic pewnego, jednak w świecie Mackenzie jedna rzecz była dla niej oczywista: nie będzie tu mieszkać zawsze. Wiedziała to od chwili, gdy przekroczyła próg tego domu, a jej włoskie korzenie nie pozwalały jej żyć inaczej, jak tylko z pasją, żarliwością i oddaniem. Postanowiła, że nie straci ani jednej chwili z okazji, która została jej dana. Dziś jednak rezydencja była ostatnią rzeczą, jaka zaprzątała myśli Mackenzie. – No, no, no, a cóż to za przystojny mężczyzna stoi przed lustrem. – Oparła się o brązowy, marmurowy blat i posłała mężowi smutny uśmiech. Gray pochylił się nad swoją umywalką, z elektryczną golarką w ręce. Drugą dłonią skubał skórę u nasady szyi, porośniętej parodniowym, szpakowatym zarostem. Jego błękitne oczy napotkały jej wzrok. Ucieszył się, że przyszła. – Jak się miewa moja dziewczynka? – zapytał. – Załamana. – Szybko podeszła do niego, oplotła go ramionami w pasie i położyła ręce na ręczniku, który Gray owinął sobie wokół bioder po kąpieli. Oparła głowę o jego nagie plecy i wsłuchała się w cichnące buczenie golarki. Serce ciążyło jej w piersi. Gray odłożył golarkę i położył swoje dłonie na jej rękach. – Nowy etap życia, co? Potarła policzkiem jego plecy. Zaśmiał się i odwrócił. Teraz mógł spojrzeć prosto w jej twarz. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, więc górował nad Mackenzie, która liczyła zaledwie metr sześćdziesiąt. Objął żonę ramieniem, uniósł jej podbródek i otarł łzę, która zostawiła mokry ślad na jej policzku. – Wiem, że to głupie. – Mackenzie wytarła nos chusteczką. Miała je dosłownie w każdej kieszeni. – To tylko zerówka. Ale może powinniśmy poczekać, póki nie skończy sześciu lat. Rozumiesz, pięć lat to naprawdę mało. – Ona ma aż pięć lat, Mack. Oparła głowę na jego piersi. – Kiedyś miała aż dwa. Zaśmiał się. – Tak, miała. Ale rozmawialiśmy o tym. Ona chce tam pójść. Wiem, że to może być dla ciebie trudne, mi też nie jest łatwo, ale to dopiero jutro. Cieszmy się więc dzisiejszym dniem, a jutrzejszym zajmiemy się… jutro. Uniosła głowę i zamrugała. Teraz łzy popłynęły ciurkiem. Wiedziała, że mąż ma rację, ale jej uczucia były silniejsze. Już poród siłami natury okazał się mniej bolesny. Gray pochylił się i przycisnął wargi do twarzy Mackenzie, po czym przesunął usta w kierunku jej ucha, czując, jak żona gładzi go po brzuchu. – A poza tym, kto wie? Może za jakieś dziewięć miesięcy będziesz miała kolejne dziecko.
– Modlę się o to. Odchylił się. – Chcesz, żebym zrobił ci zastrzyk, zanim pójdziesz pod prysznic? Przesunęła ręce w górę, ku łagodnemu łukowi jego bioder, uśmiech walczył o lepsze ze łzami. – Chcesz popatrzeć na mój tyłek. – Najpiękniejszy, jaki w życiu widziałem. Uśmiech zwyciężył. Sięgnęła po następną chusteczkę i osuszyła nią oczy, po czym przeszła na swoją stronę łazienki. Pregnyl stał w widocznym miejscu w najwyższej szufladzie. Starali się z Grayem przez dziesięć lat, zanim poczęła się Maddie – dziesięć lat plus cztery poronienia i tysiące dolarów. Jednak kiedy na świecie pojawiła się ich córeczka, Mackenzie dostała jedyne, czego brakowało w jej życiu – dziecko. A teraz, pięć lat później, rozpaczliwie pragnęła mieć kolejne. Pragnęła go, jak ból duszy łaknie uzdrawiającego balsamu. Ostatnia runda leczenia niepłodności zaczęła się prawie rok temu. Tym razem obyło się bez Clomidu i od razu przeszli do zastrzyków. Do tej chwili jedyne, co z tego mieli, to ślady po ukłuciach na siedzeniu Mack. Mackenzie pozwoliła szlafrokowi opaść na marmurową posadzkę. Teraz okrywał ją jedynie komplet czarnej bielizny. Dostrzegła zmianę na twarzy Gray’a. – Tylko zastrzyk, proszę pana. Może pan przystąpić do akcji dziś po południu, ale teraz tylko zastrzyk. Gray był dobrym towarzyszem w tej podróży. Chociaż Mack wiedziała, że jej mąż czasem jest zmęczony rutyną, to nigdy nie opuszczał żadnej wizyty u lekarza, dzielił z nią każdą najmniejszą, przygnębiającą wieść i był zupełnie niezłym pielęgniarzem. Nauczył się całkiem sprawnie posługiwać igłą. Oparła się o szafkę i nagle zaczęła chichotać. Mąż odsunął strzykawkę. – Musisz zachowywać się spokojnie, inaczej ukłuję cię w bok. Co cię tak śmieszy? Ledwie mogła mówić. Nie mogła opanować śmiechu. – Zastanawiam się, co pomyśleliby mieszkańcy Tennessee, gdyby wiedzieli, że ich gubernator dziś rano dawał żonie zastrzyki w tyłek. To by było dobre zdjęcie na pierwszą stronę. – Powiem ci, co by pomyśleli. „Rany, wiedziałem, że gubernator potrafi wszystko. To dopiero facet”. Odwróciła twarz w jego stronę i to dopełniło miary. Odrzuciła głowę do tyłu i śmiała się głośno, póki nie popłynął kolejny potok łez. Gray skrzyżował ramiona, w palcach wciąż trzymając strzykawkę. Musiało jednak minąć kolejne pięć minut, zanim gubernator mógł zająć się pierwszym z szeregu obowiązków w ten piękny niedzielny ranek. *** Podczas niemal półgodzinnej przejażdżki z rezydencji gubernatora w Nashville do centrum Franklin, gdzie dorastała Mackenzie, można było zobaczyć prawie wszystko to, co Mack kochała w środkowym Tennessee. Amerykańskie wyobrażenia o tym regionie ograniczały się do muzyki country, kowbojów z Południa i terminu NashVegas. Jednak rodowici mieszkańcy tacy jak Mackenzie wiedzieli, że Tennessee to było coś więcej. Szybki przejazd przez Franklin Road przeniósł ją od chwili obecnej aż do wspomnień z dzieciństwa. Na tym trzynastomilowym odcinku minęła dwadzieścia jeden kościołów, akry łagodnie pofałdowanej ziemi uprawnej ze stadami krów i koni, pola golfowe, szkoły, domy sprzed wojny secesyjnej i dziesiątki restauracji „meat and three”1, oferujących słodką herbatę i placek czekoladowy, tak dobre, że miało się ochotę zbesztać swoją
mamę. Oczywiście Mackenzie nigdy nie śmiałaby oceniać wypieków swojej mamy. Jej matka zarzekała się, że żaden z tych przydrożnych przysmaków nie mógł się nawet mierzyć z jej delicjami. Mackenzie nie spierała się o to, bo jej matka była jedną z najlepszych mistrzyń południowej kuchni, jaką znała, a niedzielne obiady z Eugenią Quinn stanowiły rytuał, podobnie jak piątkowe mecze futbolowe w jesienne wieczory. Drzwi niedawno przebudowanego wiktoriańskiego domu, osłonięte siatką przeciw owadom, trzasnęły o białą, drewnianą futrynę. Taki hałas dało się słyszeć dwie przecznice dalej, na Main Street. – Wciąż zabieracie moją wnuczkę do tego kościoła, gdzie pastor używa z ambony słowa „pierdoły”? – rzuciła na powitanie matka Mackenzie. Te same słowa witały ich w każde niedzielne popołudnie, odkąd zabrali Eugenię do swojego kościoła. Tak się akurat zdarzyło, że tamtej niedzieli pastor użył słowa, którego matka Mack nie pochwalała. Nigdy nie pozwoliła im o tym zapomnieć. Eugenia trzymała wielki bukiet ogrodowych cynii i margerytek, ale mimo to udało jej się pochylić i podnieść wnuczkę. Gray pocałował teściową w policzek. – Co, mamo? A ty tego nie robisz? Eugenia z udawaną niechęcią cofnęła przypudrowany policzek i całą czułość skierowała na Maddie, obsypując buzię dziewczynki niezliczonymi pocałunkami. Odchyliła się, a na jej uszminkowanych na różowo ustach rozkwitł szeroki uśmiech. Mackenzie zachichotała i pokręciła głową na widok tego wylewu uczuć. Eugenia potrzebowała Maddie niemal równie rozpaczliwie jak ona. Jako że Mackenzie była jedynaczką, cała nadzieja Eugenii na wnuki spoczywała na niej. Brzemię, o którym Mack rzadko zapominała. Maddie otoczyła ramionkami szyję babci. – Gigi, dziś nauczyłam się o karłach! Eugenia uniosła brwi ponad błękitnymi jak kryształ oczami i pokręciła głową. Jej starannie ufryzowane, rozjaśnione na blond i przycięte na pazia włosy zafalowały. Każdy poniedziałek był dniem wizyty w salonie piękności. Jutro Eugenia każe sobie ufarbować włosy, żeby wyglądały tak samo jak dziś. – To oczywiste, kochanie – odparła, patrząc na Mackenzie. – Wasz pastor mówi słowo na „p”. Dlaczego nie mieliby cię uczyć o karłach? Postawiła Maddie na podłodze, wręczyła jej bukiet i poprowadziła przez dom do kuchni, postukując srebrnymi balerinkami o odnowioną sosnową podłogę. Gdy otworzyła drzwiczki piekarnika, po pomieszczeniu rozpłynął się niebiański zapach. Pokryty warstwami folii aluminiowej, wysłużony, metalowy garnek, w którym kryła się ich niedzielna popołudniowa uczta, stanął na blacie. Mackenzie wiedziała, co mama schowała pod tą srebrną kopułą. Raj. Jego aromat już przeniknął w każdy por jej skóry. Podeszła do szafki i wyjęła szklanki. – Pachnie nadzwyczajnie, mamo. – Wszystko już prawie gotowe. – Eugenia wzięła bukiet od Maddie i zaczęła układać go w kryształowym wazonie, stojącym na stole kuchennym. – Wyszłam i ścięłam je tuż przed waszym przyjazdem. Wyglądają równie dobrze jak kwiaty z gubernatorskiego… Przerwał jej odgłos otwieranych tylnych drzwi. Mackenzie podniosła wzrok i zobaczyła, jak jej mama szarpie za kraj swego jasnoniebieskiego, lnianego żakietu. Eugenia nie zdążyła się jeszcze przebrać po nabożeństwie. Uczęszczała do Południowego Kościoła Baptystów od narodzin Mackenzie, a południowi baptyści mieli w zwyczaju wyjątkowo starannie dobierać
ubiór na niedzielne nabożeństwo – kolejna rzecz, którą matka często wytykała Mackenzie. Eugenia szybko wzburzyła palcami włosy, gdy tymczasem w kuchni zagrzmiał tubalny głos Burta Taylora. – Dzień dobry wszystkim. Gray podszedł i wyciągnął rękę. – Dzień dobry, Burt. Eugenia, niby mimochodem poprawiając jeszcze kwiaty, zwróciła się do Burta takim tonem, jakby został zaproszony w ostatniej chwili. – Cześć, Burt. Miło, że się do nas przyłączysz. Obiad będzie gotów za parę minut. Mackenzie stłumiła uśmiech. Już dawno nie widziała mamy tak zdenerwowanej. Eugenia zawsze była dla Mackenzie symbolem siły i córka tylko raz widziała ją płaczącą – kiedy dziesięć lat temu zmarł jej mąż. Po pogrzebie Mackenzie nigdy więcej nie ujrzała matczynych łez i tylko kilka razy słyszała zza zamkniętych drzwi, jak Eugenia płakała w łazience. Eugenia Queen była twarda jak skała. Mackenzie zazdrościła jej tego. Nie mogła sobie wyobrazić, jak by przeżyła, gdyby coś przydarzyło się Grayowi. – Cześć, Burtie! – pisnęła Maddie i dała susa w ramiona Burta. Mężczyzna wydał z siebie na poły chichot, na poły jęk. – Nie szalej, Maddie – upomniał ją Gray. – Uwielbiam to – odparł Burt, pochylając się i wyciskając całus na policzku Maddie. – Odkąd moi wnuczusie się wyprowadzili, nie widuję ich za często, więc to strasznie miłe trzymać małą w ramionach. – Kraj tartanowej marynarki Burta zmarszczył się pod ciężarem dziewczynki. – Maddie – odezwał się Gray – usiądź z panem Burtem na werandzie, a Gigi z mamą przygotują obiad. Możesz mu opowiedzieć, czego się nauczyłaś o karłach w szkółce niedzielnej – zaśmiał się, zerkając na Eugenię. Ta zatrzepotała dłońmi, wyganiając ich na zewnątrz. – Świetny pomysł. Sio z mojej kuchni. Maddie puściła Burta, zeskoczyła na ziemię i cała trójka wycofała się na werandę. – Ten karzeł chyba miał na imię Zach…. – słowa Maddie przycichły, gdy zatrzasnęły się za nią chronione siatką drzwi. Mackenzie zaczęła wkładać lód do szklanek. – Burt często tu ostatnio przychodzi, prawda? – zagaiła. Eugenia nie podniosła wzroku. – Jest stary. I ciągle głodny. A ja jestem dobrą kucharką – burknęła. – Pewnie, że tak. Ale ty i twoje przyjaciółki to już niezła, dzika banda. Matka naburmuszyła się, wyjmując pieczony rostbef spod folii i układając go na białym półmisku. – Nie jestem dzika, Mackenzie London. Zadaję się ze starszymi paniami, które emocjonują się podczas gry w Skip-Bo i myślą, że Starbucks to jakaś niedawno odkryta planeta. Jestem nudna. Możesz mi wierzyć. Wśród wszystkich przymiotników, których Mackenzie użyłaby do opisu swej matki, nigdy nie znalazłoby się miejsce na słowo „nudny”. Eugenia była prawdziwą damą, mistrzynią ogrodnictwa, miłośniczką piękna, ale ledwie na ciebie spojrzała, już klęła – chociaż nigdy nie robiła tego w kościele. Trzymała pod łóżkiem strzelbę swojego męża i była typem kobiety, która najpierw strzela, a potem pyta o imię. Nie znosiła sprzeciwu, a jej słowa potrafiły miażdżyć; ale była również lojalna – namiętnie lojalna. I gdyby świat kiedykolwiek rozpadł się na kawałki, Mackenzie była pewna, że Eugenia Madelina Pruitt Quinn sama jedna potrafiłaby poskładać go z powrotem.
*** Gdy w końcu późnym popołudniem dotarli do domu, Maddie jak zwykle pierwsza wpadła do gubernatorskiej rezydencji. Mackenzie słyszała, jak jej córka z tupotem biegnie po schodach do rodzinnej części domu, podczas gdy ona i Gray dopiero co przechodzili przez frontowe drzwi. Podążyła za Maddie; po drodze zobaczyła porzuconą spódniczkę córki, udrapowaną niedbale na dwóch stopniach. Potem jej wzrok powędrował na piętro, śladem kolejnych ubrań Maddie, znaczących drogę do pokoju dziewczynki. Gray jako pierwszy użył słowa „kupa” na określenie tego, co Maddie często robiła ze swoimi rzeczami. Mackenzie uznała, że termin jest ordynarny, ale Maddie miała pięć lat – i uwielbiała to określenie. Tak więc słowo się przyjęło. Nie minęły dwie minuty, a Maddie zrobiła „kupę” ze swojej spódnicy, potem swetra, butów i skarpetek, pozostawiając na schodach szlak zrzuconych ubrań. Mackenzie westchnęła. Kiedy jej córka miała trzy lata, ten nawyk był zabawny. Teraz – już nie za bardzo. I chociaż pracowali nad tym wspólnie przez zeszły rok, w chwilach takich jak ta Mackenzie nie była pewna, na co się przydał ten cały wysiłek. – Maddie. – Jej głos niósł się korytarzem. Podniosła spódniczkę. Cienki głosik dobiegł, jak się wydawało, z łazienki dziewczynki. – Tak, mamusiu? – Chcesz pójść pobawić się w ogrodzie? – Tak, szykuję się. – A więc może najpierw przyjdź tutaj. Od ciebie zależy, jak szybko znajdziesz się na zewnątrz. Usłyszała tupot małych stópek na korytarzu. Maddie stanęła na górze schodów; zdążyła już założyć dżinsowe szorty, ale nie miała jeszcze na sobie żadnej koszulki. Popatrzyła w dół i zachichotała. – Ups. Mackenzie podała jej spódniczkę. – Tak, ups. Maddie wyrwała spódniczkę i resztę ubrań z ręki mamy i pobiegła z powrotem po schodach na górę. – Maddie zrobiła kupkę. – Z korytarza dobiegł jej głosik, w którym krył się śmiech. Mackenzie musiała się uśmiechnąć. Była zbyt pobłażliwa wobec Maddie, wiedziała to. Gray przypominał jej o tym dość często, podobnie jak matka. Jednak nic nie mogła na to poradzić. Maddie była jej cudownym dzieckiem. A w rezydencji gubernatora nie było dzieci od czasów Lamara Alexandra. Mackenzie czuła wdzięczność, że to ona i Gray potrafili wnieść z powrotem życie w ten wspaniały dom. Odrestaurowana przez poprzednią pierwszą damę, poddana rozległej renowacji rezydencja odznaczała się pięknem wymaganym od domostwa gubernatora. Jednak dzieci również miały w nim swój udział. Zostawiały odciski palców na dziełach sztuki i ślady pokrytych syropem klonowym dłoni na marmurowych stolikach. Robiły gwiazdy we foyer i wnosiły leciutki powiew lekceważenia w częstokroć sztywne otoczenie. Oficjalne kolacje bywały przerywane bajkami na dobranoc, a korytarze ozdobione rzędem portretów dawnych gubernatorów zmieniały się w salę taneczną dla małych balerin. A co najlepsze, Maddie i jej przyjaciele wnosili do tego domu zaraźliwy śmiech, uwielbiany przez cały personel. Znów zatupotały czyjeś nóżki i przed Mackenzie pojawił się spocony mały chłopiec w ubraniu moro. – Cześć, Oliver – powitała siedmioletniego sąsiada z domu obok, który przebiegł po
schodach obok niej. Spojrzała na zegarek. – Jesteśmy w domu dopiero od pięciu minut. – Wiem. Widziałem was z podjazdu. Pójdę do Maddie, dobrze, pani London? Potargane włosy chłopca falowały mu na głowie, gdy przeskakiwał po dwa stopnie naraz. Mackenzie zaśmiała się. – Proszę bardzo, kolego. Fakt, że udało mu się wkroczyć do rezydencji gubernatora jak gdyby nigdy nic, nie trudząc się nawet pukaniem, jakoś chłopcu umknął. Mackenzie jednak nie przejmowała się tym. Lubiła, gdy Oliver kręcił się w pobliżu. Oliver i Maddie zakumplowali się na dobre ostatniego lata, kiedy jego rodzina wprowadziła się po sąsiedzku do starego domu Minnie Pearl. Matka chłopca, Lucy, początkowo próbowała powstrzymywać te liczne odwiedziny w domu gubernatora, ale Mackenzie zapewniała, że Maddie uwielbia jej synka. Oliver wrósł w dom, podobnie jak Eugenia. Ochrona i personel wiedzieli, że mają mu pozwalać wchodzić i wychodzić. Przepadali za sobą z Maddie, zaś Gray prorokował, że w przyszłości pewnie się pobiorą. Mackenzie dotarła do szczytu schodów, weszła do części rodzinnej i natknęła się na Maddie i Olivera, którzy właśnie wychynęli zza rogu. – Mamo! Mamusiu! – zawołała Maddie. – Oliver zna nowe francuskie słowo. Rodzina Olivera mieszkała przez dwa lata we Francji i chłopiec nieco osłuchał się z językiem, choć przeważnie po prostu mówił angielskie słowa z francuskim akcentem. Jednak dla Maddie, która była Amerykanką i południowcem w każdym calu, chłopiec równie dobrze mógłby być tłumaczem francuskiego. – Och, tak? – odparła Mackenzie. – Co to za nowe słowo? – zwróciła się do Olivera. – Potrafi powiedzieć żarówka – wtrąciła Maddie. – A niech mnie – Mackenzie usiłowała ukryć uśmiech. – Dalej, Oliver. Niech to usłyszę. Chłopiec pokręcił głową, jakby to była głupiutka błahostka, ale jego mina zdradzała radość. Wyprostował ramiona niczym francuski dżentelmen. – Żariówka. Mackenzie skinęła głową, sznurując mocno usta, by powstrzymać wybuch śmiechu. – Cudownie, Oliver. Naucz tych słówek Maddie, a zanim się obejrzysz, też będzie mówić po francusku. Dzieci uśmiechnęły się. Maddie wyrzuciła rękę w górę z okrzykiem „pa, mamusiu” i znów rozległ się tupot nóg, tym razem zmierzających na podwórze. Mackenzie podeszła do weneckich okien w salonie. Dwie błyskawice przemknęły przez gęsty trawnik i skierowały się prosto w kierunku trampoliny. Ich energia potrafiłaby przebić naprawdę porządny mur z cegieł. Mackenzie z uśmiechem zapadła się w głęboką, pluszową sofę i podniosła biało-różową, pasiastą teczkę, leżącą na nowoczesnym szklanym stoliku. Jej asystentka, Jessica, zawsze w niedzielę po południu przygotowywała tygodniowy plan zajęć i zostawiała go tutaj. Mack kartkowała strony z obowiązkami na przyszły tydzień. Jutro ma przemawiać do stanowych wychowawców szkolnych na lunchu poświęconym wolontariatowi w szkołach podstawowych. Był to temat ważny dla Mackenzie, ukochana część jej dziedzictwa jako mieszkanki Stanu ochotników. Termin ten pochodził z wojny 1812 roku, kiedy to generał Andrew Jackson zebrał tysiące obywateli, by ochotniczo walczyli z Brytyjczykami na Południu. Nazwa odżyła na nowo podczas wojny meksykańsko-amerykańskiej, gdy gubernator Tennessee, Aaron Brown, zażądał poboru 2800 mężczyzn, a pojawiło się 30 000. Tego określenia używa się w Tennessee do dziś, przynajmniej o ile było wiadomo Mackenzie. Przekonana, że inicjatywę wolontariatu powinno się wszczepiać wcześnie, współtworzyła program nauczania szkoły podstawowej, mający pomóc najmłodszym dostrzec nie tylko wagę
bezinteresownej pomocy, ale i nieskończone możliwości, jakie ona ze sobą niesie. Mocno wierzyła, że jeśli przypomni się ludziom, po co zostali stworzeni, powstaną i przyjmą wyzwanie – a im wcześniej się to stanie, tym lepiej. Początkiem jej własnych doświadczeń w roli młodej wolontariuszki była miska smażonej okry, którą pewnego dnia Eugenia postawiła przed nią jako niedzielny obiad. Mackenzie, która zazwyczaj bardzo lubiła smażone dania, rozgryzła w ustach kulkę kukurydzianej mąki – i znienawidziła ten smak. Po prostu znienawidziła. Pierwsza skarga znalazła finał w podróży do miasta, by nakarmić bezdomnych i głodnych. – Następnym razem, jak będziesz marudzić nad okrą, którą zerwałam we własnym ogrodzie i własnoręcznie usmażyłam – zapowiedziała Eugenia – pomyśl o ludziach, którzy nie mają jedzenia i którzy ucieszyliby się z okry z kuchni mamy. To doświadczenie nie zmieniło opinii Mackenzie na temat jarzyny, ale doprowadziło do znaczącej zmiany w jej życiu. Pomaganie w kuchni dla bezdomnych tak dotknęło jej serce, że zaczęła odmawiać jedzenia tylko po to, by znowu tam pójść. Eugenia zorientowała się już za trzecim razem i odtąd zaczęły regularnie pracować jako wolontariuszki w ośrodku pomocy dla rodzin Nashville Rescue Mission. Mackenzie wybrała pomoc społeczną jako przedmiot kierunkowy na Uniwersytecie Tennessee, a później pracowała jako orędowniczka dzieci znajdujących się w trudnej sytuacji życiowej. Teraz miała sposobność pomóc dzieciom samodzielnie rozpoznawać potrzeby ludzi w ich otoczeniu. Była to jedna z korzyści, jaką dawała jej rola pierwszej damy. Mogła być rzeczniczką w sprawach, które wiele dla niej znaczyły. Zanotowała, żeby przed spaniem przejrzeć notatki i sprawdzić, co jeszcze Jessica zapisała w kalendarzu. Tydzień zapowiadał się pracowicie, zwłaszcza że Maddie miała po raz pierwszy pójść do zerówki, a w środę odbywało się uroczyste wieczorne przyjęcie dla wolontariuszy i bohaterów serii klęsk żywiołowych, które dotknęły region w ciągu ostatnich paru lat. Wszystko zaczęło się od straszliwej powodzi kilka lat wstecz – bezprecedensowy kataklizm dla Tennessee. Przez pierwsze dwa dni maja niektóre rejony stanu zalało rekordowe dziewiętnaście cali deszczu. Było dwadzieścia jeden ofiar śmiertelnych, a straty wyniosły półtora miliarda dolarów. Zniszczenia objęły niektóre z najbardziej cennych obiektów Nashville – Grand Ole Opry, Ryman Auditorium oraz Opryland Hotel i Convention Center. Ponieważ zaś poza stanem niewiele wiedziano o powodzi, która zbiegła się z zanieczyszczeniem ropą Zatoki Meksykańskiej i próbą detonacji bomby w samochodzie w Nowym Jorku – mieszkańcy Nashville głównie musieli sobie poradzić sami. Postąpili jednak tak, jak zwykle postępują mieszkańcy Tennessee. Nie skarżyli się. Nie obwiniali nikogo. Po prostu zawzięli się i służyli… jedni drugim. Mackenzie znalazła się w samym centrum tych działań – oraz podobnych inicjatyw podjętych po ataku ogromnego tornada w północno-zachodnim Tennessee i po śnieżnej zawierusze, która sparaliżowała dwie trzecie stanu na cały tydzień. Za każdym razem rozpoznawała ducha, który czynił ten stan tak szczególnym. I taka była przyczyna środowej kolacji. Mackenzie zawzięła się, by uhonorować miejscowych bohaterów, z którymi spotykała się dzień w dzień, bohaterów, z którymi ogólnokrajowe media ani magazyn People nigdy nie przeprowadzą wywiadu. Zaangażowała się w każdy szczegół uroczystości i nie mogła się doczekać, kiedy się tam znajdzie. – Co porabiasz, kochanie? Podniosła wzrok. Gray miał na sobie szorty do biegania i czerwoną koszulkę Nike. Kropelki potu na jego twarzy błyszczały. Przeszedł się wokół pokoju, próbując ochłonąć. – Patrzę, co mnie czeka w tym tygodniu. Dobrze się biegało?
– Czuję się świetnie. – Pochylił się i delikatnie pocałował ją w usta. Zamknęła teczkę i odłożyła ją na stolik. – Głodny? Gray znów zaczął krążyć. – Tak. Zdążę jeszcze wziąć prysznic? – Pewnie. Maddie jest w ogrodzie z Oliverem. Nie lubi, kiedy się ją pospiesza w zabawie. Otarł czoło rękawem koszulki. – Zastanowiła się już, jaką chce dziś pizzę? W niedzielne wieczory w rezydencji gubernatora serwowano pizzę. Ulubione danie Maddie. To dziecko wyczuwało zapach pepperoni z odległości sześciu przecznic. Zauważała dostawcę pizzy szybciej, niż Mackenzie udawało się wypatrzyć ładną parę butów. – W tym tygodniu nie zmieniła zainteresowań, jeśli o to ci chodzi. Zaśmiał się. – Po trzech latach jedzenia tego samego dania w każdy niedzielny wieczór chyba powinienem porzucić nadzieję. Ale cóż to za życie bez odrobiny nadziei? – Odrobina nadziei może nas daleko zaprowadzić, prawda? – uśmiechnęła się. – Zawsze to powtarzam. Na stoliku obok Mackenzie zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę. – Oczywiście, Joseph, przyślij go na górę – odparła po chwili. Gray popatrzył na nią. – Do mnie? Skinęła głową, wiedząc, że mąż dostrzegł jej rozczarowanie. – Tak. Miała nadzieję, że będą mieli cały dzień dla siebie i że nikt im nie będzie przerywał. Gray spojrzał na zegarek. – Cóż, mieliśmy dla siebie prawie dwadzieścia cztery godziny. Niestety, nie w ciągu tego samego dnia. Zadźwięczał brzęczyk przy wejściu do rodzinnej części rezydencji. Mackenzie patrzyła, jak Gray odchodzi długim, wysłanym dywanem korytarzem. To była część ofiary – jedyna, która naprawdę ją dotykała. Sprzeczki na kapitolu starała się ignorować. W pikietach przed rezydencją widziała prawo ludzi do wyrażania swoich opinii. Zainteresowanie mediów jadłospisem śniadań Graya uważała za zwyczajnie głupie. Jednak ciągłe przerywanie ich życia rodzinnego i poważne obowiązki w czasie, który należał do nich, stanowiły dla niej wyzwanie nawet podczas jej najlepszych dni. Gray otworzył drzwi Kurtowi Greenowi, wyglądającemu na wiecznie zmęczonego szefowi personelu. Kurt wszedł pospiesznie, luźna biała koszulka polo powiewała nad shortami khaki. Zawsze był w biegu, odkąd Mackenzie go poznała. I z wyjątkiem łysiny, wyglądał tak samo jak wtedy, gdy razem z Grayem należeli do bractwa Kappa Alpha na Uniwersytecie Tennessee. Gray zamknął drzwi i podszedł do Kurta. – Co się stało z twoim telefonem? Jest niedziela. Powinieneś coś robić. Z rodziną. Japonki Kurta klapały mu o pięty, gdy podążał za Grayem po grubym, adamaszkowym dywanie do salonu. – Jasne, masz rację. Następnym razem zadzwonię. – Podał mu tekturową teczkę. – Ale grozi nam proces. Gray wziął dokumenty z rąk przyjaciela. – Wiem. Proces wytoczony przez tę grupę broniącą praw ofiar w związku z uwolnieniem
więźniów. – Uniósł brew. – Uzgodniliśmy, że zajmiemy się nim w przyszłym tygodniu. – To było, zanim prasa zwietrzyła trop i uznała to za świetny temat na pierwszą stronę poniedziałkowego numeru. – Kurt pogładził się po czaszce; zły nawyk, który, jak żartował Gray, doprowadził jego głowę do obecnego stanu. – Takie rzeczy mogą nas całkowicie pogrążyć w kolejnych wyborach. – Kurt myślał o nich, odkąd Gray złożył przysięgę przed objęciem urzędu. A może nawet wcześniej. Gray przebiegł wzrokiem po dokumencie. – Przyszła kampania nie uchroni mnie przed zrobieniem tego, co trzeba zrobić, Kurt. Przyjaciel pokręcił głową. – No cóż, to świetnie, Gray, tylko że musimy zareagować teraz. Są demokraci i są republikanie, którzy chcą się ciebie pozbyć. – Są też demokraci i republikanie, którzy zmienią jutro decyzję. To ci sami demokraci i republikanie, którzy nie dali temu stanowi żadnego wyboru oprócz cięć wydatków. Ja też wolałbym nie uwalniać więźniów. Ale dopuścili się tylko niegroźnych wykroczeń i uwolnienie ich było lepszym rozwiązaniem niż zwalnianie nauczycieli. – Gray zamknął teczkę i oddał ją Kurtowi. – Chociaż wciąż jeszcze nie zarządziłem rozwiązania rządu, żeby sobie pożyli parę miesięcy bez poborów. Kurt spojrzał na papiery, a potem na Graya, osłupiały. – Gray, od wyborów minął dopiero rok. Zrobiliśmy w tym stanie tylko niewielkie postępy, mimo że stawiliśmy czoła problemom budżetowym. Wciąż jeszcze jest wiele do zrobienia. Nie możemy pozwolić, by coś takiego jak proces przysłoniło wyborcom prawdziwe zmiany, jakie tu wprowadziłeś. Pamiętaj, wyborcy mają krótką pamięć. Gray westchnął ciężko. Mackenzie poczuła, że garbią się jej ramiona. Wiedziała, że mąż zabierze się teraz do pracy. – Daję ci dwie godziny – ostrzegł Kurta Gray. Czoło Kurta wygładziło się, zniknęły nabrzmiałe żyły. – Zadzwonię po Fletchera. Niech przyjedzie i pomoże nam przygotować wstępną wersję oświadczenia. – Możesz zadzwonić z mojego biura. – Gubernator wskazał ku schodom, ale Kurt już tam był. Gray podszedł do Mackenzie, lekko ją pocałował i pogładził po miękkich, czarnych włosach. – Przykro mi, kochanie. Zostaw dla mnie trochę pizzy. Przygryzła usta. – Tak, mi też jest przykro. I nikomu nie smakuje twoja pizza, pamiętasz? Zaśmiał się. Był uczulony na nabiał, więc zamawiał zawsze pizzę bez sera. Maddie oznajmiła, że jest ohydna. Oliver uznał jej smak za intrygujący. – Baw się dobrze. – Tylko dwie godziny, zgoda? Dziś niedziela. Nawet gubernator zasługuje na trochę odpoczynku. Mack patrzyła, jak Gray marszczy brwi i otwiera usta, by coś powiedzieć. – Wiem, wiem – przerwała. – Wiedzieliśmy od początku, jak to będzie wyglądało. – Skończę najszybciej, jak się da. Obserwowała, jak Gray schodzi po schodach do biura. Westchnęła. Miała wrażenie, że w ciągu ostatnich trzech lat częściej widywała męża jak odchodzi, niż jak przychodzi. 1 Restauracje „meat and three” są popularne na Południu USA. Można w nich zamówić mięso do wyboru oraz dodatkowo trzy dodatki z krótkiej listy.
dwa – Berlyn, daj mi odetchnąć. Nie mam najmniejszej ochoty na tego faceta. Poważnie, dałybyście spokój, ty i Dimples. – Eugenia pozbierała karty do Skip-Bo, rozrzucone na śniadaniowym stoliku i rzuciła talię przed Sandrę. Znała kobiety zebrane wokół stołu od czasu szkoły podstawowej. Ich mamy były przyjaciółkami, więc przyjaźń córek rozwijała się niejako naturalnie, mimo że Eugenia była najmłodsza z paczki. Nazywały siebie ostatnimi rodowitymi mieszkankami Franklin, ponieważ dziś prawie wszyscy w mieście byli przyjezdni. I chociaż Eugenia wiedziała, że nie umiałaby bez nich żyć, dziewczyny potrafiły ją doprowadzić do szału. Dimples, najstarsza z nich, licząca siedemdziesiąt cztery lata, podniosła właśnie jedną z pięknych stołowych serwetek Eugenii i zasłoniła nią usta podczas ataku kaszlu. Eugenia próbowała skarcić ją wzrokiem, ale biedna Dimples miała tylko jedno dobre oko. Drugie było tak zezowate, że musiała przekrzywiać głowę, aby spojrzeć na kogoś prosto. Eugenia była więc całkiem pewna, że przyjaciółka nigdy nie dostrzegała jej pełnych dezaprobaty spojrzeń. Gdyby tak było, przestałaby kasłać w serwetki Eugenii czterdzieści lat temu. Berlyn wstała od stołu i obciągnęła nisko wyciętą bluzkę, w którą tego ranka upchnęła swój okazały biust. Osiągnięta w rezultacie kwiecista eksplozja tylko uwydatniała ich ogrom. Berlyn była o rok starsza od Eugenii – miała siedemdziesiąt jeden lat – ale wciąż kazała mówić swoim wnukom, że ma trzydzieści dziewięć. Eugenia była pewna, że Berlyn sama w to wierzy. Berlyn podniosła szklaną butelkę coli – bo tylko tak pijała colę – i skierowała się do kosza na śmieci. – Mów, co chcesz, Eugenio Quinn, ale wszyscy wiedzą, że ty i Burt Taylor macie się ku sobie. Odkąd ta jego żona umarła na zawał, próbując cię pobić w hodowli najpiękniejszych hortensji we Franklin, Burt świata poza tobą nie widzi. Eugenia naburmuszyła się. – Mówisz, jakbyś miała dwanaście lat, Berlyn. Mary Parker Taylor nie próbowała mnie w niczym pobić. Umarła na zapalenie płuc zimą i była piękną damą, która nigdy nie współzawodniczyła ze mną w niczym, w przeciwieństwie do ciebie. Berlyn również się nabzdyczyła, ale Eugenia ciągnęła dalej. – Poza tym ciągnęło mnie w życiu tylko do jednego mężczyzny, i tyle mi wystarczy. Sandra wstała i podniosła pustą szklankę po herbacie. Wyssany plasterek cytryny leżał na dnie, wyglądając, jakby przez całe popołudnie miał do czynienia z piranią. Sandra była tylko o dwa miesiące starsza od Eugenii, ale zawsze zachowywała się, jakby była starsza o wiele więcej. Najbardziej sztywna, najbardziej poprawna z nich, a według Berlyn, najbardziej pruderyjna. Nie wiedziała, jak się nie ubierać, i kołnierzyki jej ubrań przeważnie wpijały się jej w szyję, jakby miały ją zadusić. Nawet bluzki Sandry z krótkimi rękawami miały marszczone kołnierzyki. – To taki szykowny mężczyzna, Eugenio – zwróciła się do przyjaciółki. – Taki elegancki i wyrafinowany. Nic się nie stanie, jeśli umówicie się na randkę. Ale zgadzam się, że Berlyn interpretuje to dosyć tandetnie. Berlyn chwyciła wykałaczkę i włożyła ją do ust – czego według Sandry damy nigdy nie robią. – Sandro, naczytałaś się za wiele kiczowatych powieści z Południa. Rzuć te książki i zacznij żyć. Nikt nie użył słowa tandetny od czasów Scarlett O’Hary. Dimples wstała, przechylając się lekko na prawo, jakby próbowała śledzić Sandrę
zdrowym okiem. – Sądzę, że jest seksowny – oznajmiła Eugenii, niemal połykając swoje zęby. Eugenia i Berlyn jako jedyne w pokoju jeszcze miały własne. Sandra nie przyznałaby się do sztucznej szczęki nawet nad grobem, ale Dimples całkiem zwyczajnie wyjmowała swoją z ust, żeby ją przeczyścić, ilekroć to było konieczne. – Dimples Bass, cóż ty, u licha, możesz wiedzieć o tym, kto jest seksowny? – odparowała Eugenia. Dimples weszła do kuchni i podrapała się w głowę, mierzwiąc błękitne loki. – Wiem, że moja piętnastoletnia prawnuczka mówi tak o chłopcu, który śpiewa te piosenki o popie. Berlyn podeszła do niej i pochyliła się do jej ucha. – Masz na myśli piosenki pop. – Tak, śpiewa im piosenki pop. Moja prawnuczka mówi, że jest s-e-k-s-o-w-n-y. A ja widziałam Burta Taylora i… – oparła się o kamienny blat – właśnie tak uważam! To dopełniło miary. Eugenia wygoniła je wszystkie z domu i zaryglowała drzwi. W drodze do kuchni zrzucała z siebie kolejne ubrania i spacerowała po domu naga jak ją Pan Bóg stworzył, tak po prostu, bo mogła to zrobić. Nalała sobie słodkiej herbaty, wzięła iPoda, przygotowała kąpiel i włączyła nowy album Kenny’ego Chesneya. Kogo obchodzi, że pożyczyła cd od dzieciaka z ulicy? Mackenzie mogłaby to nazwać kradzieżą. A nieboszczyk mąż, Lorenzo, sędzia sądu objazdowego, pewnie by się z tym zgodził. Jednak po takim wieczorze jak ten Eugenia nazwałaby to po prostu terapią.
trzy Gray wyszedł przed dom wczesnym rankiem i przeciągnął się mocno, wydając przy tym głośne stęknięcie. Usłyszał chichot Jeremiasza. Gdyby nie ten śmiech, nigdy by nie dostrzegł tyczkowatej postaci kroczącej podjazdem z wszystkimi porannymi gazetami Graya upchniętymi pod pachą. – Witamy ranek, gubernatorze? – Tak. – Gray oparł ręce na biodrach. – Myślałem, że pobiję cię dziś we wczesnym wstawaniu, Jeremiaszu. – Gubernatorze, powiem panu o mnie jedną rzecz. Zawsze żem jest na miejscu o wpół do szóstej, żeby zerwać chłopaków. A odchodzę zawsze też o wpół do szóstej. Tak było od dwudziestu pięciu lat i wiele się nie zmieni, póki nie skończę i nie pójdę na emeryturę. Co jak co, to najlepsze godziny dla ogrodnika. – Podał Grayowi stos gazet i znów zachichotał. – Nie wiedział żem, że się wyścigujemy. – Żartuję. Chciałem się przywitać. Kiedy zostawisz gazety w kuchni, nadrobię stratę i już nie zejdę cię zobaczyć. Jak tam mija ranek? – Dał mi dziś prawdziwą zieloną dolinę. – Gray dostrzegł w ciemności błysk białych zębów Jeremiasza. – Możemy się tu spotykać, jeśli pan chce. – Po prostu lubię z tobą rozmawiać i tyle. – Cóż, tak, doceniam to. Też lubię z panem gadać. To zaszczyt. Gray cieszył się towarzystwem Jeremiasza od czasu, gdy jego rodzina przeprowadziła się do rezydencji gubernatorskiej. Główny ogrodnik prawie zawsze kręcił się w pobliżu, przycinał coś albo odchwaszczał czy też pracował w szklarni. Zaś po pierwszych poważnych, realnych wyzwaniach na stanowisku gubernatora, kiedy Gray zrozumiał, że ta praca będzie cięższa niż oczekiwał, znalazł w tym miłym, starszym człowieku przychylnego słuchacza. Co nie oznaczało, że Jeremiasz nie potrafił dać w kość. Prawdę mówiąc, umiał być wręcz uparty. Gray znał jego historię. Wiedział też, że może sprawić, by Jeremiasz miał lepsze życie. Jednak ogrodnik na to nie pozwalał. Powiedział, że jest, jak jest. Gray uszanował życzenia starszego człowieka, ale to nie powstrzymało go od szukania towarzystwa Jeremiasza. – W gruncie rzeczy – zaczął Gray – chciałem cię o coś zapytać. Wiesz dobrze, że ogrodem w rezydencji gubernatora od lat zajmują się więźniowie. Nadzorowałeś ich przez cały ten czas i chciałem dowiedzieć się, co myślisz o pewnej rzeczy. – Dużo to ja nie wiem. Ale w słuchaniu zawszem był dobry. Gray zwinął gazety i wepchnął rulon pod ramię. – Słuchałeś mnie przez ostatnie trzy lata, prawda? – Doceniam każdy dzień. – Jak ci się podoba pomysł z uwolnieniem więźniów? Jeremiasz wolno zakołysał głową. – Jak ja to widzę, jak ktoś przyjdzie i da ci zgniłe cytryny, to nie wyjdzie lemoniada warta łyku. Tak czy siak, życie nijak nie jest takie, jakie powinno być. A poza tym nie ma co myśleć, jakie życie powinno być. Pewnie, chciałbym być ogrodnikiem tam, w Edenie, ale jego już nie ma. Więc robimy najlepsze, co możemy, z tym, co mamy. – Zrobiłem, co uważałem za najlepsze, Jeremiaszu. Inne wyjścia były gorsze. Jeremiasz dotknął jego ramienia. Gray poczuł przez wykrochmaloną, frakową koszulę, jak koścista jest dłoń starego człowieka. – Nie wątpię, gubernatorze. Nie wątpię.
– Dzięki. Doceniam to. – Wie pan, jeden raz to żem był naprawdę przybity tym, jak mi się życie ułożyło, i moja Shirley mówi do mnie: „Jeremiaszu Williams, masz dwa wyjścia. Albo będziesz się trzymał tego, co jak wiesz, jest prawdą, albo weźmiesz i zrobisz coś, czego będziesz żałował. A nie ma nic gorszego niż życie pełne żalu”. – Zgadzam się z panią Shirley – Gray poklepał dłonią gazety. – No cóż, lepiej już zacznę je czytać, hm? Jeremiasz odetchnął głęboko. – Lepiej żeby pan, a nie ja. Dobra. Idę pogadać z kwiatami. Założę się, że mój ogródek pachnie ładniej niż pana. Gray roześmiał się. – Tak, ale to w moim ogródku jest coś, dzięki czemu rośnie twój. – Hi hi. Nie, nie powiem politykom, że gubernator wziął i nazwał ich nawozem. – Jeremiasz zachichotał i zniknął za rogiem. Gray zamknął drzwi z południowej strony domu, wyjął gazetę z Memphis i obrócił ją, by przeczytać nagłówki. „Stowarzyszenie Praw Ofiar zaskarża decyzję o uwolnieniu więźnia?”. Pokręcił głową i znów wepchnął gazetę pod pachę. Prasa chciała tylko, żeby gubernator wypowiadał barwne frazesy, i na tym koniec. Mieszkańcy Tennessee pragnęli gubernatora, który by znał ich nazwiska i odpowiadał na ich potrzeby. Gray z pasją dążył do tego ostatniego. Czasem zawodził. Wiedział o tym. Już samo znużenie mogło do tego doprowadzić każdego. Ale Gray robił, co w jego mocy, by wprowadzić prawdziwe zmiany w życie ludzi z tego stanu. Nigdy nie oddałby cennego czasu przeznaczonego dla rodziny, gdyby chodziło o coś mniejszego. Położył gazety na rogu wyspy kuchennej – Obywatela Tennessee, Knoxville News Sentinel, Chattanooga Times Free Press i Daily News z Memphis. Biegnąc po ruchomej bieżni, pochłonął już New York Timesa i Washington Post. Wykorzystywał czas, kiedy zrzucał wagę, by skupić serce, oczyścić umysł i porozmawiać ze Stwórcą, który o wiele lepiej potrafił się zatroszczyć o mieszkańców Tennessee niż Gray. Wiadomości o procesie pojawiły się na pierwszych stronach wszystkich gazet. Odpowiedź z biura gubernatora zamieszczano na stronie szóstej. – Dzień dobry panu. Gray zatarł ręce i oparł łokcie o wyspę. – Rosa, dziś mam ochotę na gofry ze śmietanką z Devonshire, borówki z cukrem i ciepły syrop klonowy. Rosa pokręciła głową. – Absolutamente, señor London. Wysączył długi łyk soku pomarańczowego, gęstego od miąższu. Rosa postawiła przed nim talerz, zanim odłożył szklankę na stół. Szpinak, pieczarki, pomidory i omlet z papryką. Przypatrzył się talerzowi, po czym spojrzał na Rosę. Jej czarne oczy nie umknęły przed jego wzrokiem, dopóki twarzy gubernatora nie przeciął szeroki uśmiech. – Perfecto. Trzepnęła go wilgotnym ręcznikiem, który zwykle przerzucała sobie przez ramię. Wczoraj prosił o naleśniki z czekoladą i czekoladową posypką i dostał je. Żeby jednak pozostać w formie, której wymagał urząd gubernatora i pogonie za pięciolatką, pozwalał sobie na śmiesznie niezdrowe jedzenie tylko w weekendy. Rosa o tym wiedziała i bez względu na to, o co prosił od poniedziałku do piątku, zawsze dostawał omlet. Przed wyjściem cmoknął Rosę w policzek, aż wywołał rumieniec na jej oliwkowej cerze,
i zabrał drugą szklankę soku pomarańczowego oraz gazety do swojego biura na końcu korytarza. Będzie mógł tam spędzić prawie dwie godziny, zanim Mack otworzy oczy. Biuro, choć wystawne, miało ciepły klimat, z boazerią na ścianach i wysokimi po sufit półkami, na których Gray trzymał większość książek ze swego poprzedniego życia prawnika oraz autobiografie, które pasjami pochłaniał. Zapadł w chłodne, skórzane obicie fotela i oparł się wygodnie, stawiając przed sobą szklankę na podkładce. Dostał ją od Mack na Boże Narodzenie, podkładkę z rodzinnym zdjęciem. W porównaniu z innymi gubernatorami był dosyć młody. Przysięgę przed objęciem urzędu złożył w wieku trzydziestu dziewięciu lat i obecnie, gdy miał czterdzieści dwa, plany na ponowny wybór były już w toku. Ale gubernatorstwo to nie plan na całe życie. Daleko mu do tego. Nawet teraz bywały momenty, kiedy kręcił głową, widząc, w jakim kierunku potoczyły się koleje jego losu. Przez krótki czas w college’u zastanawiał się, czy nie powinien zostać księdzem. Był przewodniczącym Bractwa Sportowców Chrześcijańskich na Uniwersytecie Tennessee. Jako rozgrywający mógł się wtedy pochwalić niezłym tempem. Nie był z niego jednak żaden Peyton Manning, więc nie interesował się karierą w zawodowym futbolu, podobnie zresztą jak polityką. Liczyli się ludzie. Gray London zawsze kochał ludzi i ostatecznie wybrał prawo, jako dobrą drogę służenia im. Potem przyszedł proces, w którym niewątpliwie niewinny człowiek skończył w więzieniu z powodu budzącego wątpliwości sędziego oraz żałosnych błazeństw zarówno oskarżyciela, jak i obrońcy. Gray poznał to z pierwszej ręki i uważał, że jego państwo wyrządziło komuś krzywdę. Został prawnikiem, by bronić ludzi, by ich chronić – by zapewnić prawo głosu ludziom, którzy nawet nie wiedzieli, że go mają lub których nie było na niego stać. Może to jednak nie wystarczało. Może powinien pracować nad zmianą systemu. To wtedy wstąpił na ścieżkę polityki, która zaprowadziła go do rezydencji gubernatora. Lecz, jak szybko się przekonał, politycy potrafią być brutalni. Istniało też wiele skomplikowanych czynników, takich jak ubieganie się o ponowną elekcję. Wyglądało na to, że od razu po objęciu urzędu trzeba było zacząć myśleć o ponownych wyborach. Kurt już dawno temu zorganizował komitet wyborczy i rozpoczął prace przygotowawcze nad nadciągającą kampanią. Gray jednak przysiągł, że nie zaangażuje się w jej przebieg osobiście aż do roku wyborów i że na żadną decyzję, jaką podejmuje jako gubernator, nie wpłynie chęć ponownego objęcia urzędu. Będzie się kierował jedynie dobrem stanu, bez względu na to, czy zgodzą się z tym demokraci, republikanie, podobni do niego niezależni politycy, czy nawet jego własny personel. Do tej pory trwał przy swoim i uważał, że zrobił dużo dobrego. Parę problemów pozostawało jednak ciągłym wyzwaniem – jak choćby budżet stanowy. Lata urzędowania Graya zbiegły się z fatalnym stanem ekonomii państwa. Seria klęsk żywiołowych w Tennessee jeszcze pogorszyła sprawę, zwłaszcza w kwestii miejsc pracy. W tej sytuacji większość kolegów polityków okazała się mało pomocna. Zwykle zgadzali się, że potrzebne są radykalne środki – o ile tylko nie zabierały im elektoratu. Gray musiał przyznać, że na początku podjął parę słabych decyzji. Przez pierwszy rok dokonywał w budżecie gwałtownych cięć, zamiast go lekko przystrzygać, i zamiast wzbudzić zdrowego ducha współpracy, wywołał jedynie gniew Zgromadzenia Ogólnego. Szybko nauczył się, że metodą Robin Hooda nie osiągnie swego celu i nie zjednoczy ludzi. Dwa ostatnie lata spędził na bliskiej współpracy z kolegami z legislatury, lecz odniósł wrażenie, iż wciąż prześladuje go ten pierwszy rok, zwłaszcza jeśli chodzi o media. Spojrzał na stos gazet na biurku i podniósł teczkę z planem zajęć na ten tydzień. Brzęknął
telefon. – Dzień dobry, gubernatorze. – W znajomym głosie słychać było zmęczenie. – Dzień dobry, Fletch. Tylko mi nie mów, że ty i Kurt przespaliście tę noc. – Sen? Co to takiego? – Fletcher Perry był u Graya specjalistą od PR i kolejnym przyjacielem z czasu studiów. – W każdym razie – dodał – zanim dojdzie do ostatecznego głosowania, mamy dziś specjalne posiedzenie z komisją Nadzoru Edukacji i członkami TEA2. Chcesz, żebym coś zrobił z tymi nagłówkami, zanim się spotkamy? Może mam napisać jakieś oświadczenie? Gray oparł się o fotel. – Nie, myślę, że wszystko dobrze. Wydamy oświadczenie po głosowaniu. Paru członków komisji wciąż ma o mnie mętne pojęcie. Nie chcę niczego rozgrywać, zanim nie będziemy mieli solidnych podstaw. – Brzmi nieźle. Wybierasz się gdzieś w moją stronę? – Trochę później. Dziś wielki dzień Maddie. – Ach, tak. Zapomniałem. Cóż, zobaczymy się, gdy zadbasz, żeby Mack doszła do siebie. – Nie będziesz musiał na to długo czekać, zapewniam – roześmiał się Gray. Odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Jego dziewczyny powinny już być na nogach. Doskonale wiedział, co teraz będą robiły.
2 TEA – Stowarzyszenie Edukacji Tennessee (przyp. tłum.).
cztery Jeśli w niebie jest ogródek, wygląda właśnie tak. Mackenzie stała na tylnej werandzie rezydencji, wdychając wilgotne powietrze już parnego, choć wczesnego jeszcze dnia i ciesząc się zapierającym dech pięknem, jakie się przed nią roztaczało. Gdy wybudowano ten dom w 1929 roku, nazwano go „Dalekie Wzgórza” ze względu na wspaniały widok. Pośrodku ogrodu, w stawku, pyszniła się wielka fontanna, wodne pióropusze okalała kamienna rzeźba; wydawało się, że woda wytryskuje z kamiennych dłoni. Wokół rozpościerały się nieskazitelnie wypielęgnowane przestrzenie. Chlubą ogrodu były niektóre z najpiękniejszych kwiatów i drzew Południa oraz co najmniej trzydzieści gatunków róż. Zajmowali się nimi pracownicy z zakładów karnych Tennessee pod uważnym nadzorem Jeremiasza Williamsa. Jeremiasz zarządzał tymi ziemiami od dwudziestu pięciu lat, trzymał wszystko silną ręką, jak mało kto ze spotykanych ludzi, i był tak miły, jak mało kto z tych, których kiedykolwiek Mack znała. Mackenzie spojrzała na dziecięcy domek do zabawy, który przycupnął obok huśtawek i trampoliny. To był jeden z powodów, dla których tak wysoko ceniła Jeremiasza. Przez pierwszy tydzień pobytu w rezydencji była tak zajęta urządzaniem domu, że niewiele czasu poświęcała Maddie. Eugenia była daleko, na dawno zaplanowanej wyprawie z przyjaciółkami, więc Mackenzie wynajęła opiekunkę. Maddie o wiele bardziej jednak intrygował Jeremiasz, który wydawał się wiedzieć wszystko, czego potrzebowała wtedy ta już niemal trzylatka. Dopilnował, żeby huśtawki ustawiono zaraz pierwszego dnia, a kiedy Maddie znudziło się huśtanie, znalazł czas, żeby oprowadzić dziewczynkę i jej opiekunkę po ogrodzie. Pod koniec tygodnia Maddie wiedziała, że herbowym kwiatem stanu Tennessee jest purpurowy irys, i potrafiła nazwać sporo innych roślin. A pod koniec drugiego tygodnia Jeremiasz wybudował dla niej przepiękny domek do zabawy, wyposażony w ławeczkę i mały ogródek z frontu. Mackenzie spojrzała wtedy na domek i wybuchnęła płaczem. Jej emocje zdumiały go. – Nie miałem nic złego na myśli, psze panienki. – Wiem, Jeremiaszu. To tylko… cóż, mój tato zrobił mi taki sam, kiedy byłam małą dziewczynką. Skinął głową. – Znał żem pani tatę. Dobry człowiek, sędzia Quinn. Spojrzała wówczas w czarne oczy Jeremiasza i zobaczyła w nich współczucie. – Znałeś mego ojca? – Taa, spotkałem go raz czy dwa. Zawsze robił, co należy. Nigdy żem od nikogo nie usłyszał choćby jednej złej rzeczy o tym człowieku. – Zachichotał. – Z wyjątkiem tych, których wsadził do kicia. Ona również się roześmiała. – Dziękuję ci. Tacie bardzo by się spodobał domek Maddie. – To nic takiego. Pomyślałem tylko, że małe dziewczynki lubią takie domki, i tyle. Mack pochyliła się i pocałowała go w piegowaty policzek, czym po raz kolejny wprawiła go w zdumienie. – Obdarowałeś mnie wspomnieniem taty, Jeremiaszu. I tego dnia zakwitła między nimi przyjaźń, taka, która sięga głęboko, dość mocna, by zbudować most nad przepaścią dzielącą starego afroamerykańskiego ogrodnika i o wiele młodszą
żonę gubernatora. Mackenzie objęła się ramionami, muskając opuszkami palców gładki jedwab jasnoniebieskiego szlafroka od Diora. Wychodziła przed dom prawie co rano, by przywitać dzień. Jednak dziś czuła, że serce podchodzi jej do gardła, była wyczerpana. Położyła się dopiero o drugiej, zajęta przygotowaniami. Teraz każda pliska na spódniczce Maddie była doskonale równa. Biały kołnierzyk koszulki polo przylegał, jakby ubranko dopiero co przyniesiono ze sklepu. Do małego plecaczka Mack spakowała prowiant i parę smakołyków niespodzianek. Madeline London była gotowa do zerówki. Czy jej matka była gotowa – to już inna kwestia. – Mamusiu, jestem. – Mała rączka Maddie pociągnęła mamę za sukienkę. Drugą dziewczynka przecierała zaspane oczy, jednocześnie wciąż trzymając lalkę Lolę. Mackenzie spojrzała w bezkresny błękit oczu córeczki i wzięła ją za rękę, przygotowując się do porannego rytuału. Przez lata przestrzegała go sama, ale od kiedy Maddie nauczyła się mówić, Mack postanowiła, że ją również wtajemniczy. Maddie zawsze pojawiała się w samą porę, jakby miała w sobie jakiś wewnętrzny budzik. Mackenzie zerknęła na małe paluszki splecione z jej palcami, paluszki, które z trudem obejmowały jej kłykcie, i pomyślała: To najlepsza chwila dnia. Nic więcej w jej życiu – ani dwadzieścia krajów, które odwiedziła, ani setki wydarzeń, w których uczestniczyła, czy przyjęć, które sama przygotowała – nie znaczyło tak wiele, jak te chwile z córeczką. – Chcesz zacząć, Maddie? – Pewnie! – zadźwięczał głosik, przepojony słodyczą, którą można spotkać tylko u dzieci. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie… Mackenzie próbowała przyłączyć się do modlitwy, ale miała zbyt ściśnięte gardło. W końcu wydusiła z siebie szept i wspólnie, jednym głosem powitały dzień. Mackenzie była pewna, że on przywitał je również. – Pięknie. – Mackenzie przyklękła i mocno przytuliła Maddie. Córeczka w odpowiedzi owinęła ją ramionkami. Niestety, w jednej wciąż trzymała Lolę. – Oj! – zaśmiała się Mackenzie, gdy lalka uderzyła ją w plecy. Maddie odchyliła się i utkwiła w Mackenzie to dorosłe spojrzenie trzydziestolatki, które czasem miewała. – To naprawdę wielki dzień, mamusiu. – Tak, wiem. Naprawdę wielki. Maddie przesunęła rączki w górę, na ramiona Mackenzie. – Jestem teraz dużą dziewczynką. Cichy śmiech powstrzymał łzy. – Tak, to właśnie robią duże dziewczynki – potwierdziła Mack. – Duże dziewczynki chodzą do szkoły, mają nauczycieli i kupują sobie obiad. Czarne włoski Maddie, ścięte na pazia, zafalowały lekko, gdy klepała Mackenzie po ramionach. Była to fryzura „dużej dziewczynki”, o którą mała poprosiła tego lata. Mackenzie pochyliła się i pocałowała miękką, oliwkową skórę na buzi córeczki. – Co ty na to, żebyśmy zjadły śniadanie? Maddie klasnęła. – Sos czekoladowy i biszkopty! Wróciła mała dziewczynka, Mackenzie poczuła wdzięczność. – W poniedziałek? Rączki Maddie powędrowały na jej małe biodra. Podparła się pod boki, przyciskając różowy materiał satynowej nocnej koszuli.
– Nie co dzień zaczyna się szkołę, wiesz? Mackenzie pokręciła głową i chwyciła Maddie za rękę. – Masz rację. Nie pomyślałam. Maddie uniosła lalkę. – Dla Loli też. – Oczywiście. Dla Loli to również wielki dzień. Pomachały splecionymi rękami. Wchodziły w nowe życie – życie uczennicy zerówki i matki tej uczennicy.
pięć Gray spotkał Mack, gdy schodziła po schodach z jego swetrem przerzuconym przez ramię i parą skarpetek Maddie w ręku. Mógł sobie jedynie wyobrażać, gdzie je znalazła; pewnie leżały na stole w kuchni. Poczekał na nią na dole, pożerając ją wzrokiem. Po szesnastu latach małżeństwa wciąż nie był zmęczony gapieniem się na swoją żonę. A dziś wyglądała cudownie, mimo nieco podpuchniętych oczu. Uwielbiał, gdy Mack zakładała czerwone ubrania, a ta sukienka należała do jego ulubionych. Nie miała rękawów, więc ukazywała łagodną falę na ramieniu, dowód na to, że nawet jeśli ta dziewczyna ulegała pokusom przysmaków i przesadzała ze słodką herbatą, to wciąż mogłaby przodować na zajęciach z aerobiku. – Najpiękniejsza pierwsza dama. – Pochylił się, by ją pocałować. – Dziękuję. Ty też dobrze wyglądasz. – Mack powiesiła skarpetki i sweter na poręczy i poprawiła mężowi krawat w żółto-niebieskie paski, chociaż wcale tego nie potrzebował. Był to po prostu taki poranny zwyczaj. A ta kobieta uwielbiała przestrzegać ustalonych zwyczajów. – Nasza królewna wciąż w kuchni? – W kuchni, zaraz pójdzie do łazienki. – Idziesz po nią? – Tak. – A jak się ma moja druga królewna? Widział, że walczy ze łzami, ale zdążyły popłynąć, zanim Mack udało się je powstrzymać. Przygryzła dolną wargę i pokręciła głową. Gray przyciągnął żonę do siebie, jego usta dotknęły jej ucha. – Pokocha szkołę, dziecinko. Pod koniec tygodnia będzie prosić, żebyśmy ją tam zabrali. Oparła głowę na jego ramieniu. Poczuł, że zbiera mu się na płacz, gdy przytulał jej ciało tak blisko siebie. – Tego się obawiam – szepnęła Mack. Trzymał ją tak, dopóki nie była gotowa, by odejść. W końcu odsunęła się i starła chusteczką rozmazany tusz. – Chyba powinnam się wybrać w zwykłej bluzie i bez makijażu… Gray zaśmiał się, wziął ją za rękę i poprowadził do kuchni. – Jak się dziś miewa pani Maddie? Podniósł córkę z wysokiego stołka i wziął ją w ramiona, nie zważając na lepkie paluszki i inne takie. Mack złapała wilgotny ręcznik, by wytrzeć mu marynarkę. – Musisz się przebrać, albo spędzisz cały dzień, czując się jak na stoisku z goframi. – Kto by się przejmował odrobiną syropu. – Gray cmoknął Maddie w policzek, posadził ją z powrotem na taborecie i sam usiadł obok. – Cóż – odparła Mackenzie, przenosząc uwagę z marynarki męża na palce Maddie – czas umyć buzię i narzucić na siebie parę ciuszków. I nie zapomnij zabrać Loli – dodała, gdy Maddie zeskoczyła ze stołka i ruszyła w stronę drzwi. – Lulu może zostać ze mną. – Gray uśmiechnął się, gdy Maddie odwróciła się, opierając małą rączkę na biodrze i zginając kolano, podobnie jak to tysiąc razy robiła Mack. Mack zagryzła wargi, by ukryć rozbawienie. Rosa skupiła uwagę na blasze do pieczenia, jej ramiona zadrżały od śmiechu.
– Ona nie nazywa się Lulu, tatusiu. Ma na imię Lola. – Błękitne oczy rozbłysły oburzeniem. Dokładna kopia oczu Graya: jego jedyny widoczny wkład w wygląd Maddie. Poza tym była to wykapana Mack, począwszy od drobnej budowy, skończywszy na silnej osobowości. I tak szybko rosła. Zasłonił usta dłonią. – O mój Boże. Tak mi przykro. Zapomniałem. – Wyciągnął rękę ku lalce, która wciąż spoczywała na kuchennej wyspie obok talerza Maddie. – Lola, proszę, wybacz mi. – Codziennie jej to mówisz – przypomniała Maddie, wciąż podpierając się na biodrze. – Wiem. Ale codziennie potrzebuję choć trochę wybaczenia. A poza tym tatuś się starzeje. Pamięć już nie ta, co kiedyś. Maddie podeszła do stołka Graya. Pochylił się ku niej, a ona pogłaskała go po włosach. – Dla mnie nigdy nie będziesz stary, tatusiu. I Gray oczywiście stopniał. Mógł być gubernatorem Tennessee, ale nie w chwilach spędzanych z tą wyjątkową pięciolatką. – Trafiłaś mnie w czułe miejsce, pani Maddie. – Wiem – zachichotała. Mack uśmiechnęła się i wzięła Maddie za rękę. – Idziemy. Musimy przygotować się do szkoły, albo spóźnisz się pierwszego dnia. Gray podniósł Lolę i wręczył ją córce. – Zrób się na bóstwo, pani Maddie. Uśmiechnął się i łyknął kawy, słuchając, jak córeczka w podskokach przemierza korytarz. *** – Tatusiu, jestem gotowa! – Maddie wypadła przez tylne drzwi i podbiegła do czarnego escalade Graya. Jednak Mack spojrzała na męża znacząco i lekko pokręciła głową, z prośbą w oczach. – Pani Maddie, a gdybyśmy dziś pojechali samochodem mamy? Szkoła jest bliziutko. – Gray powiedział to na tyle głośno, by personel i policjanci z patrolu drogowego, którzy pełnili służbę w ochronie rezydencji, usłyszeli, jakie ma plany. Jeśli było wiadomo, gdzie przebywa i że można się z nim szybko skontaktować, mógł się obywać bez kierowcy. – Ale czemuuu? – Jęk Maddie wydłużył sylaby w słowach. – Bo mama i ja chcemy, żeby to był nasz dzień. Tylko nasz. – I Loli – przypomniała. – Oczywiście. Lulu. – Tatusiu! Roześmiał się i wziął ją za rękę. Skierowali się do garażu. – Oczywiście zapraszam też Lolę. Kiedy wsiadł, Mack już siedziała na miejscu pasażera w swoim białym volvo typu SUV. – Dziękuję – szepnęła. Sięgnął nad środkową konsolą i wziął żonę za rękę. Podniosła jego dłoń do ust, lekko ją pocałowała i obejrzała się do tyłu na Maddie, która przycupnęła na swoim foteliku. – Zapnij pas. – Nie chcę pognieść ubrania – zaprotestowała Maddie. – Przykro mi, ale nie masz wyboru. W samochodzie zawsze zapinamy pasy. Takie jest prawo. – Uhm. Ty czasami nie zapinasz, bo nie chcesz pognieść swoich ubrań. Gray zerknął na Mack z ukosa. Wiedział, że tak robi, a ona wiedziała, że on wie. Nie
miała jednak zamiaru pozwolić, by Maddie postawiła na swoim. – Cóż, jeśli mamusia tak czasem robi – położyła nacisk na czasem – to jest bardzo niegrzeczna. I więcej już tego nie powtórzy. Więc zapnij pas. Gdy Gray odpalał samochód, z tylnego siedzenia dobiegło głębokie i głośne westchnienie. Nowa szkoła Maddie, rejonowa podstawówka, była oddalona tylko o milę drogi od rezydencji. Gray chciał posłać Maddie do publicznej szkoły, żeby zaznaczyć, iż wierzy w publiczną edukację, zaś Mackenzie zgodziła się od razu, kiedy dokładnie się jej przyjrzała. A dokładności Mack nie brakowało. Po powrocie do domu znała już cały budynek i jego strukturę funkcjonowania na wylot, począwszy od zagadnienia szkoleń nauczycieli po menu obiadowe i mundurki. Dziś to wszystko stanie się częścią codzienności Maddie. Gray bezgranicznie ufał, że dobrze jej pójdzie, ale mimo to z trudem przełykał ślinę, gdy córeczka wysiadała z SUV-a, trzymając mocno Lolę w zaciśniętej piąstce. Mack przyklękła przy niej, przy wciąż otwartych tylnych drzwiach samochodu. – Dziecinko, Lola dziś spędzi dzień z mamusią. Przez twarzyczkę Maddie przemknął wyraz najwyższego niedowierzania, a dolna warga zaczęła jej drżeć. – No już, już. – Mack chwyciła ją za ramiona. – To twój wielki dzień, pamiętaj. Jesteś teraz dużą dziewczynką, a Lola jeszcze nie jest na tyle duża, żeby pójść z tobą do szkoły. Ale mamusia dobrze o nią zadba, a kiedy będzie tak duża jak ty, pomyślimy o szkole dla niej. W oczach Maddie wezbrały już łzy. – Będziesz ją wszędzie ze sobą zabierać? – jej głos drżał. Mack z powagą kiwnęła głową. – Wszędzie. O ile Gray znał Mack, przed zapadnięciem zmroku jego żona dostarczy córce pełny raport przygód Loli. – Po obiedzie ma ochotę na coś słodkiego. Teraz również oczy Mack napełniły się łzami – przynajmniej tak się wydawało Grayowi. Jednak trudno mu było to stwierdzić, bo jemu też zaszkliły się oczy. – Coś słodkiego po obiedzie, zapamiętam. – Mack wyciągnęła rękę i cierpliwie czekała, aż znajdzie się w niej Lola. Potem włożyła lalkę do samochodu i zamknęła drzwi. – Nie spuszczę z niej oka. – Po tych słowach obie dziewczyny ruszyły w stronę szkoły. Kiedy Gray w końcu poszedł wydobyć Mack z klasy, zastał Maddie pogrążoną w rozmowie z dwiema dziewczynkami, nieświadomą faktu, że rodzice wciąż są obok. Obserwował ją przez długą minutę, a potem wziął Mack za rękę. Skierowali się z powrotem do samochodu. Gdy otworzył drzwi, by wpuścić żonę do środka, ujrzeli siedzącą tam i wpatrującą się w nich Lolę. Mackenzie i Lola płakały przez całą drogę do domu. Gray musiał po powrocie zmienić garnitur. Z syropem klonowym można było sobie poradzić. Z tuszem do rzęs już nie bardzo.
sześć Mackenzie nie uważała się za osobę zazdrosną. Jednak pięć kilometrów zachwycającej, czekoladowej nogi, kołyszącej się pod rąbkiem ołówkowej spódnicy khaki Jessiki Ryan sprawiło, że musiała tę sprawę rozważyć ponownie. Zapłaciłaby choćby za pięć centymetrów takich nóg. Mówiła nawet Grayowi, że gdyby chirurdzy plastyczni oferowali rozciąganie dolnych kończyn, dałaby sporo za taki zabieg. Sądziła, że gdyby jej ciało zajmowało większą przestrzeń, to słodka herbata, którą lubiła popijać, nie byłaby już problemem i Mack nie musiałaby jej ograniczać. Matka powiedziała jej, że Mackenzie uległa hollywoodzkim bredniom, skoro wierzy, że cukier nie jest dla niej dobry. Poklepała się po udach i powiedziała: – Twój tato je uwielbiał. A wyglądają tak dzięki cukrowi i Crisco3. Są niezłe, przyznaj. Jak mogła się z tym spierać? Wciąż jednak zazdrościła Jessice takich nóg. – Mamy zmianę w dzisiejszych planach, pani London. – Jessica położyła różowo-białą teczkę na kuchennej wyspie, obok Mackenzie. To była ich codzienna, poranna rutyna. Jessica przypominała Mackenzie o wszystkich zobowiązaniach, a Mackenzie je wypełniała. Większość z nich z przyjemnością. Parę tolerowała. I prawie zawsze wyczekiwała końca dnia, kiedy usiądzie do kolacji z rodziną. Ilekroć plan Graya na to pozwalał, spotykali się przy stole we trójkę. A kiedy Gray mimo wszystko nie mógł się pojawić, jadły kolację wspólnie z Maddie, a potem zwijały się na sofie, żeby poczytać książeczkę i maczać owsiane ciasteczka z rodzynkami Rosy w szklance mleka. Teraz jednak od kolacji dzieliło ją jeszcze dużo czasu. A dla Jessiki liczyły się tylko obowiązki. – Masz ochotę na biszkopty z odrobiną czekoladowego sosu? – spytała Mackenzie, powoli podnosząc kolejny pełny widelec do ust. Jessica lekko wydęła wargi. – Nie, nie, dziękuję. Już jadłam. Mackenzie popatrzyła na Rosę i mrugnęła. Kucharka odwróciła się, by ukryć uśmiech. Jeśli na potrawę nie składały się jakieś liście, Jessica jej nie tykała. Rosa pewnego ranka poklepała się po pulchnej figurze i wyraziła swoją łamaną angielszczyzną przypuszczenie, że Jessica pije na śniadanie sok ze szpinaku. To naprawdę rozśmieszyło Mackenzie. Nie, żeby nie doceniała zdrowego jedzenia. Prawdę mówiąc, w ostatnich latach drastycznie zmieniła nawyki żywieniowe swojej rodziny, kładąc nacisk na jedzenie organiczne i próbując stopniowo wyeliminować cukry proste i tłuszcze nasycone, ku wielkiemu rozczarowaniu Rosy. Wciąż jednak była w niekorzystnej sytuacji, a to przez ojca, pół-Włocha, a to przez matkę z Południa, a to jeszcze przez kucharkę z Meksyku oraz dziecko, które uważało makaron i ser za jarzyny. Mackenzie otworzyła teczkę i przebiegła wzrokiem po zmianach w planie zajęć. Wiedziała o lunchu z wychowawcami i o spotkaniu z szefem kuchni przed środową kolacją. Nie planowała jednak rozmowy z Koalicją Wspierania Dzieci z Tennessee, której była rzecznikiem. – Och, pracowity dzień. – Tak, proszę pani. Mamy sporo do zrobienia. A Chandra chce zamienić z panią słówko dziś albo jutro w sprawie programu wolontariatu dzieci. – Jessica stała sztywno przed stołkiem Mackenzie, z wyraźnym niepokojem wyczekując, kiedy jej pracodawczyni skończy posiłek. Mackenzie zatrudniała w swoim biurze trzy osoby, które działały niezależnie od personelu domowego. Susan prowadziła jej biuro – odpowiadała na telefony, przeglądała e-maile, załatwiała wszystkie męczące szczegóły i porządkowała papiery. Chandra zajmowała się
każdą inicjatywą, w której uczestniczyła Mackenzie. Jessica była jej asystentką i jedyną osobą poza Eugenią, która miała oficjalne prawo mówić Mackenzie, co ma robić. Co nie oznaczało, że Mackenzie zawsze jej słuchała. – Jessiko, czemu nie usiądziesz? Na pewno nie masz na nic ochoty? Jessica wyciągnęła stołek i usiadła. Prosta, złota bransoletka zadzwoniła o marmurowy blat. Asystentka nieświadomie zabębniła palcami. Nie była dobra w czekaniu. Raczej skryta i trochę nerwowa – jak powiedział Gray, doskonałe uzupełnienie Mackenzie, która była na bakier z rozkładami zajęć. Mackenzie potrafiła po jakimś spotkaniu spędzić godzinę na pogawędce z ludźmi, nawet jeśli program był napięty. Nie potrafiła inaczej. Nigdy nie lubiła życia w pośpiechu. Kochała plany, tyle że po prostu nie lubiła się spieszyć, kiedy je wykonywała. – Prawdziwy południowiec nigdzie się nie spieszy – powtarzała Grayowi, kiedy skarżył się na jej opieszałość. Pod tym względem przypominała matkę i podobnie jak ona, doprowadzała tym ojca do szału. Rodowity nowojorczyk, syn płomiennej matki Włoszki i wylewnego ojca Irlandczyka, Lorenzo Quinn zakochał się w Eugenii, gdy krótko studiowała modę na pierwszym semestrze w nowojorskim Fashion Institute of Technology. Był wtedy na ostatnim roku Uniwersytetu Kolumbia. Kiedy ona wróciła do domu we Franklin i podjęła pracę w kwiaciarni, on studiował jeszcze przez trzy lata w szkole prawniczej. Zaraz po studiach przeniósł się jednak do Tennessee, by poślubić tą notorycznie spóźnialską, nieco wredną, bardzo w południowym stylu dziewczynę, która skradła mu serce. Południowcy doprowadzali go do szału aż do dnia śmierci, ale starał się z nimi wytrzymać ze względu na Eugenię. Mackenzie wiedziała, że sama często wkurza Jessikę i nie miało to nic wspólnego z południowym pochodzeniem. Jessica urodziła się i wychowała w Nashville. Była po prostu z natury spięta – na pozór nie zważała na wysiłki Mack w celu rozładowania atmosfery. Mackenzie wypróbowała prawie każdą taktykę ze swego arsenału, od zmiany planów w ostatniej minucie po wyskakiwanie zza drzwi, by przestraszyć asystentkę. Ale wszystkie te wysiłki zdawały się jedynie podkręcać zdenerwowanie Jessiki i Mackenzie praktycznie się poddała. Jessica, ze swym ciasno upiętym kokiem czarnych włosów, okularami w kształcie skorup żółwia na nosie i dwoma sznurami pereł na szyi, była jeszcze bardziej spięta niż przedtem. Mackenzie wytarła usta i odłożyła serwetkę na stół, obok talerza. Musnęła rękami to, co pozostało po próbie zakręcenia włosów w loki. Pod wpływem wilgoci loki oklapły w luźne fale. Gdyby się głębiej nad tym zastanowić, powinna zapewne przejąć strategię Jessiki i zacząć prostować włosy. Ale nie, wolała własnoręczną torturę. Odsunęła stołek i podniosła swój czerwony, bawełniany sweter w romby, po czym zarzuciła go luźno na lewe przedramię. – Rosa, śniadanie było wręcz doskonałe. Zupełnie takie, jak robi moja mama. Tylko jej nie powtarzaj, że to powiedziałam. – Mrugnęła i odwróciła się do Jessiki. – Okej, bierzmy się do roboty. Wyszły z kuchni i skierowały się do biura, lecz po drodze Mackenzie dostrzegła za oknem znajomą postać. – Zaraz wracam, Jessiko. – Nie czekała na protest. – Jeremiaszu! – zawołała do postaci stojącej nad rabatką hortensji, które słały się u stóp ogrodnika niczym morze kolorowych pomponów. Jeremiasz Williams odwrócił się, gdy wyszła na werandę, i stał tak z uśmiechem, gdy schodziła po kamiennych schodach. – Coś późno dzisiaj, panienko Mackenzie – powiedział miękko. Pochyliła się i pocałowała go w piegowaty policzek.
– Moje życie oficjalnie się zmieniło, Jeremiaszu. Dziecinka wymaszerowała z domu z plecakiem książek i pieniędzmi na obiad, a ja nie całkiem wiem, co mam ze sobą zrobić. Ujął ją za rękę – jego zgrubiałe palce i jej miękka dłoń. Drugą ręką podał jej idealny, pozbawiony kolców, czerwony pąk róży. – Cóż, wciąż mamy poniedziałek. – Jeszcze nigdy nie widziałam tak pięknego kwiatu, Jeremiaszu. Mężczyzna wyjął niebieską chusteczkę z tylnej kieszeni spodni i otarł krople potu z wysokiego czoła. – Pani to tak mówi co poniedziałek. Ale jestem całkiem pewien, że ta jest najładniejsza z tych, co my dziś znaleźli. Mack uwolniła rękę z jego dłoni i wskazała na hortensje. – Mógłbyś ściąć dla mnie kilka na nasze wieczorne przyjęcie w środę? – Myślał żem, że kwiatami na tę kolację zajmie się wasza florystka. – Tak, zrobi to. Ale nasze są piękne i chciałabym je wykorzystać. – Uśmiechnęła się podstępnie. – Pozwolę, żeby Jessica jej to przekazała. – Niech mi panienka powie, ile trza, i dostarczymy je. – Polecę Jessice i dokładnie ci powie. Pokręcił głową. – Ona jest cała w nerwach, panienko Mackenzie, a teraz pani pójdzie i jeszcze bardziej ją zezłości. Mackenzie zaśmiała się. Nic nie mogło umknąć uwadze Jeremiasza – zapewne lepiej niż ona wiedział, co się dzieje w domu. – Jessica sprawdza się w swojej pracy – powiedziała. Pokręcił głową w ten swój miły sposób, jakby musiał jej w tym zaufać. – A jak dziś z naszą Maddie? Mack zalały trudne emocje. – To było jeszcze cięższe, niż się spodziewałam. To znaczy dla nas, bo ona nawet nie zauważyła, jak sobie poszliśmy. Co ci dziś rano powiedziała? – Przyszła i piliła mnie, żebym się z nią wybrał. Mackenzie roześmiała się. – No jasne. Ciągnęłaby cię za sobą, jakbyś też był przedszkolanką. – Moja dziewuszka zrobiła to samo, kiedy pierwszy raz była w zerówce. Nie wiem, co te dziewczynki mają z tą szkołą. Moi chłopcy pognali jak zające do szkoły i zapomnieli na amen, że mają mamę i tatę, gdy tylko wpadli na boisko. Ale dziewczynki są inne. Moja mała chciała, żebym był przy niej cały dzień. I lubią się też pięknie wystroić, nie? – Oczywiście. – Maddie May pokazała mi ten swój strój. – Widziałam, jak zawróciła do ciebie. Jeremiasz poklepał Mack po ramieniu i powiedział miękko: – Musi dorosnąć, panienko Mackenzie, nawet jeśli to trudne dla jej mamy. – Zachichotał. – Tak żem sobie pomyślał, że tydzień nie minie, i ta dziewuszka będzie trząść szkołą. Mackenzie zaśmiała się, wdzięczna, że dzięki temu udało jej się powstrzymać łzy. – Pewnie masz rację. – Spojrzała na swoją różę. – Cóż, czeka mnie napięty dzień. Dziękuję za dzisiejszy kwiat, Jeremiaszu. Kiwnął głową i odwrócił się, by dalej czynić swoje czary. Przywrócił tę ziemię do życia; dzięki niemu ogród gubernatora mógłby rywalizować z samym ogrodem Edenu. Mackenzie miała pewność, że skoro Bóg był pierwszym Ogrodnikiem, to nauczył Jeremiasza Williamsa
wszystkiego, co wiedział. *** – Nikt nie ma większego serca niż dziecko. I to w dzieciństwie serce jest najbardziej podatne na wpływy, plastyczne jak nigdy potem. Naszym zadaniem jest więc danie dzieciom możliwości, by dostrzegły potrzeby swojej społeczności. I jestem przekonana, że kiedy zobaczą te potrzeby, zapragną je zaspokoić. Wszystko, co musimy zrobić, to je poprowadzić. Chcę to zrobić. A wy? Mackenzie pozwoliła wybrzmieć ciszy, po czym zeszła z podwyższenia i wróciła na swoje krzesło. Lola siedziała na sąsiednim. Mackenzie podniosła lalkę i z pośpiechem wyszła do łazienki. Wyjęła termometr z torebki i zmierzyła sobie temperaturę. Godzina W wybiła, a ona miała przed sobą jeszcze dwa spotkania, a potem musi odebrać Maddie. Schowała termometr do żółtej, skórzanej torebki i wyszła z łazienki. Nie mogła zrezygnować z rozmów po lunchu, ale skończyła je szybciej niż zazwyczaj. Kiedy wreszcie zatrzasnęła za sobą drzwiczki samochodu, posadziła Lolę między sobą a Jessiką, zauważając przy okazji, że kręcone, jasne włosy lalki są lepkie. Zastanowiła się, ile syropu się w nich kryje. – Muszę zmienić nasze dzisiejsze plany – stwierdziła, wiedząc, że sama wzmianka o korekcie programu wytrąci jej asystentkę z równowagi. Ostrzegła jednak Jessikę, kiedy rozpoczęli z Grayem nową fazę zażywania leków na niepłodność, że w pewne dni program po prostu będzie musiał się zmienić. Jessica na szczęście nie zadawała wielu pytań i przeważnie znosiła to dobrze. Była, co prawda, nieco bardziej rozdygotana, ale Mackenzie umiała sobie z tym poradzić. Jessica skubnęła rąbek spódnicy, jakby to miało naprawić czekającą ją ruinę planów. – Mówimy o zmianach całego programu czy tylko jednego spotkania? – Cóż… jak wygląda dziś program Graya? Jessica sięgnęła do teczki i wyjęła kartkę papieru. – Właśnie skończył popołudniowy briefing. O drugiej ma spotkanie z Mieszaną Komisją od Nadzoru Edukacji i TEA. Mackenzie zerknęła na zegarek. Był kwadrans po pierwszej, a od biura Graya dzieliło ją dziesięć minut jazdy. To dawało im pół godziny, zanim Gray będzie musiał wyjść na spotkanie. – Doskonale – powiedziała – Jedźmy na kapitol. Przenieś moje spotkanie z Koalicją Wspierania Dzieci na inny dzień w tym tygodniu, jeśli mogą. Powiadom ich, że naprawdę mi przykro, ale nie dało się tego uniknąć. Spytaj Chandry, czy możemy o tym porozmawiać jutro z samego rana. Z szefem kuchni, Robertem, mogę się spotkać, jak już odbiorę Maddie i wszystko się ułoży. Z głosu Jessiki, która zaczęła rozmowę z Koalicją, domyśliła się, że z asystentką nie było całkiem dobrze. Gdy Mackenzie odwiedzała budynek stanowego kapitolu Tennessee, zawsze czuła lekki przypływ dumy. Ukończony w 1859 roku, neogotycki budynek z białego wapienia – jeden z zaledwie jedenastu stanowych budynków kapitolu bez kopuły – służył jako forteca podczas wojny secesyjnej i wciąż wyróżniał się swoim pełnym godności charakterem na tle rozgardiaszu centrum Nashville. Samochód zniknął w podziemnym wjeździe. Mackenzie już powiadomiła Graya, że nadjeżdża z bardzo niecnymi zamiarami. Roześmiał się głośno – i oznajmił, że właśnie tego mu brakowało. Chociaż czasem bywał zmęczony wymaganiami leczenia niepłodności, nigdy nie
miał nic przeciwko improwizowanym wizytom, takim jak ta. Mackenzie skierowała się prosto do jego biura, zachęciwszy Jessikę, by zrobiła sobie półgodzinną przerwę. Wiedziała jednak, że jej asystentka nie potrafi odpoczywać, przypuszczała więc, że znajdzie jakieś miejsce, w którym będzie mogła pracować. Mackenzie rozważała, czy by nie zmusić tej kobiety do urlopu, ale obawiała się, że to poskutkowałoby jej całkowitym załamaniem emocjonalnym. – Dzień dobry, pani London. – Senatorowie z Memphis i Clarksville powitali ją, gdy spieszyła eleganckim korytarzem. – Dzień dobry, Stan, John. Widzimy się w sobotę wieczorem. Przekażcie Jane i Meredith, że nie mogę się doczekać, kiedy je zobaczę. – Zrobiła dwa kroki w kierunku biura Graya, po czym odwróciła się. – John, jak poszło Carltonowi w biegu przełajowym? Zapomniałam spytać o to Meredith. W oczach senatora widać było zaskoczenie. – Był w pierwszej dziesiątce. – Pogratuluj mu ode mnie. – Nie omieszkam. Gruby, granatowy dywan stłumił stukot jej obcasów, gdy weszła do biur gubernatora. Gray stał w drzwiach swego prywatnego gabinetu, oparty o framugę drzwi, i uśmiechał się. Jego asystentka, Sarah Hughes, siedziała za biurkiem, z okularami na nosie; jej palce przebiegały po klawiaturze komputera, stukając jak stado dzięciołów. Młody asystent uniósł wzrok znad swego małego stolika przy drzwiach na korytarz. – Witam, pani London. – Cześć, Troy, po uszy w robocie? – Tak, proszę pani. – Obrócił się i spojrzał na Graya. Uśmiechnęła się. Widać było, że młody człowiek chce, by gubernator dostrzegł jego ciężką pracę. Sarah, słysząc to, uniosła głowę. Uśmiech przemknął przez jej twarz. – Cześć, Mackenzie. Nasz gubernator cię oczekuje. Sarah i Mackenzie znały się, odkąd żona gubernatora była małą dziewczynką, zaś córka Sarah, Anna, wciąż była najlepszą przyjaciółką Mackenzie. Sarah przepracowała dziesięć lat w biurze prawniczym Graya, zanim przeniosła się z nim na kapitol. Wiedziała o Grayu prawie wszystko, również i to, co zazwyczaj oznaczały popołudniowe wizyty Mackenzie. Gray wycofał się do swego gabinetu, uśmiechając się szeroko. Rękawy koszuli miał podwinięte, krawat wokół szyi rozluźniony. Zamknął za nimi drzwi. Sarah dopilnuje, żeby nikt im nie przeszkadzał. – Wybiła godzina W? – Gray pochylił się, by pocałować żonę. Mack pogłaskała go po głowie, wyczuwając między palcami miękkość włosów. Uwielbiała jego fryzurę – krótką, schludną, pokrytą na końcach odrobiną dystyngowanej siwizny. – Masz tylko parę minut. Spojrzał na nią i uśmiechnął się. – Sprawdziłaś mój harmonogram? Zmarszczyła nos. – Tak. Wziął ją za rękę i poprowadził po żółto-niebieskim dywaniku ozdobionym herbem Tennessee, zakrywającym niemal całą podłogę w biurze. Otworzył drzwi do uroczego gabinetu na tyłach głównego biura i, objąwszy Mackenzie w pasie, wprowadził ją do środka. To tutaj czytał akta, wykonywał telefony i – czasami – kochał się ze swoją żoną. Zamknął za nimi drzwi. Mackenzie odwróciła się do niego i poprawiła mu krawat.
– Mamy około dwudziestu minut. Wiem, że nie potrzebujesz całego tego… – Gdy to mówiła, Gray odciągnął jej ręce od krawata i delikatnie przesunął do tyłu. – Ale możesz wykorzystać całe dwadzieścia minut, jeśli chcesz. Zsunął jej żakiet z ramion. – Dziękuję. Myślę, że skorzystam. – Zastanawiam się, co pomyśleliby twoi wyborcy, gdyby… Pocałował ją w szyję tak, że słowa muskały jej ucho. – Wolałbym nie myśleć teraz o moich wyborcach, jeśli pozwolisz. Mackenzie znów się zaśmiała. Pozwalała w zupełności. *** Owinęła Grayowi krawat wokół szyi. Znała swojego męża tak dobrze. Pamiętała te pierwsze randki, kiedy to zaczęła poznawać jego historię, a później dziwactwa. A, Bóg świadkiem, miał ich niemało. Najbardziej rozśmieszał ją zwyczaj układania pościeli w nocy. Wierzchnie prześcieradło przed snem musiało być schludnie ułożone na kołdrze. Mackenzie lubiła jednak naciągać pościel pod brodę. Po pierwszym roku małżeństwa Gray w końcu się poddał. Poza tym w nocy w sypialni musiał stać wentylator, ot tak. Co wieczór, zanim Gray się położył, ustawiał starannie wiatrak, by dmuchał mu prosto w twarz. Ona wolała całkowitą ciszę i ciemność. Teraz już przyzwyczaiła się do szumu wentylatora. Aha, i nie lubił, żeby go dotykać, kiedy już miał zamiar spać. Chciał, żeby Mackenzie była przy jego boku, a on przy niej. W tym przypadku się sprzeciwiła. Nic nie mogła na to poradzić. Miała zamiar go dotykać, nawet jeśli tylko dużym palcem u nogi. Z tym też się oswoił, albo po prostu zmęczył się narzekaniem. Uśmiechnęła się, myśląc o tych wszystkich jego dziwactwach. – Dziękuję ci, kochanie – szepnęła, gdy zapiął ostatni guzik jej bluzki. Pochylił się i miękko pocałował ją w usta. – Mack, nie musisz mi dziękować za to, że się z tobą kocham. – Wiem. Dziękuję ci za to, że zawsze chętnie mnie witasz. – Skończyła wiązać mu krawat i zaciągnęła go ściśle wokół szyi. Wiedziała, że Sarah zdaje sobie sprawę, co tu robią, ale nie chciała, żeby to było zbyt oczywiste. – Jesteś zawsze mile widziana. Oparła głowę o jego pierś. – Kocham cię, Grayu Londonie. – Ja też cię kocham, skarbie. – Módlmy się, żeby to zadziałało. Przesunął ustami po jej czole. – Nawet jeśli nie, lubię te twoje wizyty. Ze śmiechem odrzuciła głowę do tyłu. – Podobam ci się taka nieprzewidywalna? – Kocham to. Ruszyła ku drzwiom i przekręciła złotą gałkę. – Zobaczymy się w domu. – Zadzwoń, kiedy odbierzesz Maddie – poprosił. – Nie mogę się doczekać wieści, jak jej minął dzień. – Co ty na to, jak dam jej telefon? Wsunął stopy w buty.
– Doskonale. Kocham cię, Mack. – Ja ciebie też. – Odwróciła się w jego stronę, po czym wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Och, jeszcze spodnie. – Co? – Sięgnął do nich i poczuł, że mają rozpięty zamek. – Nic by nie było widać, prawda? – Może więcej, niż chciałbyś pokazać – zaśmiała się. Zapiął spodnie, a tymczasem Mack opuściła biuro. Pomodliła się cicho, żeby tym razem się udało. Żeby to popołudniowe spotkanie zaowocowało chłopczykiem, którego oboje pragnęli i na którego oboje zasłużyli.
3 Mieszanka tłuszczów roślinnych, używana w kuchni.
siedem Gray próbował zmusić się do pracy. Było to trudne, ponieważ wizyta Mack poruszyła wszystkie jego zmysły i pochłonęła myśli. Prawdę powiedziawszy, zabiegi z poczęciem dziecka poważnie go rozstrajały. Z pewnością nie miał nic przeciwko popołudniowym schadzkom z żoną. Prawdą było też, że chciał kolejnego dziecka – szczególnie chłopca. Nie oddałby Maddie za nic w świecie, ale zdarzały się dni, kiedy jego serce wołało o syna. Tak bardzo pragnął tej więzi ojcowsko-synowskiej, jaka łączyła go z własnym ojcem. Jednak ciało Mack odmawiało współpracy, zaś realia kolejnej fazy leczenia niepłodności zaczynały go nużyć. Był zmęczony zmianami nastrojów, jakim Mack ulegała po lekach, zmęczony tym, że muszą planować całe swoje miłosne życie z termometrem i kalendarzami w ręku, zmęczony martwieniem się całą tą sprawą. Przecież miał też inne rzeczy na głowie. Był gubernatorem Tennessee, na litość boską! Oczywiście nigdy nie powiedział o tym Mackenzie. Jej serce domagało się kolejnego dziecka, widział, jak jego żona bardzo cierpi, próbując zajść w ciążę. Cierpieli oboje. Ostatnią rzeczą, jakiej by chciał, to dokładać jej ciężaru. Westchnął. Nie ma się co martwić rzeczami, nad którymi nie ma kontroli. Lepiej skupić się na tym, na co ma wpływ. Mack. Maddie. I praca, która była… Brzęczenie telefonu przerwało tok jego myśli. – Tak? Po drugiej stronie odezwała się Sarah. – Gray, mam na drugiej linii dom opieki Green Hills. Westchnął ciężko. Na moment zapomniał o tym konkretnym zmartwieniu. – Dzięki. – Nacisnął guzik. – Tu Gray London. – Gubernatorze, mówi Harriet Purvis. – Harriet była pielęgniarką, która doglądała jego ojca na oddziale chorych na Alzheimera w ośrodku Green Hills. Mała była szansa, że dzwoni z dobrymi wieściami. – Pana ojciec miał dziś zły dzień. Krzyczał na kilku pacjentów, wyzywał ich słowami, których raczej nie będę powtarzać… Wie pan, jak nazywa północnych Koreańczyków. A potem, cóż… Przerwała, a Gray przygotował się. – Dalej, powiedz mi. Znów zmoczył spodnie? Cisza w telefonie. I wreszcie: – Znaleźliśmy go w łóżku z inną osobą. Pacjentką. A kiedy próbowaliśmy go odciągnąć, wywiązała się wręcz bójka. Powiedział, że to jego… wojenna branka. Z trudem wyprowadziliśmy go z pokoju, zanim pojawił się mąż tej biednej kobiety. Śmiech wyrwał się, zanim Gray zdążył go stłumić. Wiedział, że sytuacja nie była zabawna, ale czasami po prostu trzeba jakoś ją rozładować. Jak wtedy, gdy tato wciąż jeszcze mieszkał w rezydencji gubernatora i uciekł pielęgniarkom, a potem pokazał goły tyłek całemu autobusowi turystów… – Gubernatorze, muszę panu powiedzieć, że są na niego skargi. Jest coraz bardziej pobudzony, lekarz chce zmienić niektóre leki. Śmiech zamarł mu na ustach. Gray wiedział, co pielęgniarka chce przez to powiedzieć. – Harriet, a ty? Co o tym myślisz? Wiesz, że ci ufam. – I to była prawda. Przez ostatnie pięć lat opieki nad jego powoli gasnącym ojcem, jeszcze zanim oddali go do domu opieki, zasłużyła na to zaufanie. – Myślę, że czas podać mocniejsze leki.
– Dobrze, porozmawiam o tym z lekarzem – westchnął Gray. – I wpadnę wieczorem zobaczyć się z tatą. – Ucieszy się. Odłożył słuchawkę i tylnymi drzwiami wyszedł z biura. Schadzka z Mack może i go nie krępowała, ale nie spojrzy Sarah w oczy wcześniej niż po spotkaniu z nadzwyczajną Mieszaną Komisją od Nadzoru Edukacji. *** Kiedy Gray przybył na miejsce, w sali wrzało od krzątaniny. Jasnobrązowe, skórzane krzesła z wysokimi oparciami stały w pogotowiu wokół mahoniowych stołów, jakby świadome, że wszystko, co się wydarzy w tych czterech ścianach, będzie niezmiernie ważne. Byli tu demokraci i republikanie z obu izb, a wraz z nimi trzej członkowie Stowarzyszenia do spraw Edukacji w Tennessee. Przewodniczący Izby Reprezentantów rozmawiał w rogu z Fletcherem, zaś Kurt nalewał sobie filiżankę kawy, pewnie dziesiątą. Asystenci brzęczeli pod ścianami niczym pszczoły w ulu. Kiedy Gray wszedł, członkowie komisji właśnie wymieniali powitania i zajmowali miejsca wokół stołu. Gray starał się być przywódcą, który prowadzi innych przez własny przykład. Nie wymagał od swoich pracowników, by robili coś, na co sam nie miał ochoty. Kiedy poprosił ich o cięcia w budżecie, sam też to zrobił. Kiedy prosił, by zostali do późna, sam również zostawał. Kiedy zadawał im trudne pytania, mogli być pewni, że sam je już sobie postawił. Ten styl rządzenia stopniowo zyskał mu pewien poziom szacunku ze strony obu partii. Szacunku, który ich tu dziś sprowadził, w miesiącu, kiedy Zgromadzenie Ogólne zwykle nie odbywało sesji. Ekonomia prześladowała go od początku. Każdy punkt w budżecie stanowym, od szkół po autostrady, pochłaniał pieniądze, i Gray został zmuszony do dokonania drastycznych ograniczeń swoimi metodami – takimi jak kontrowersyjne uwolnienie niegroźnych więźniów – żeby powstrzymać odpływ pieniędzy. Ale wciąż było jeszcze wiele do zrobienia – i to na już. Pomimo niewielkich oznak poprawy sytuacji ekonomicznej, rozwiązanie rządu wciąż im groziło. Szkoły też musiały zacisnąć pasa – stąd ta nadzwyczajna sesja w tym tygodniu. Gray musiał zaufać członkom komisji w sprawie zmiany projektu ustawy, która miała zostać rozpatrzona na specjalnym głosowaniu w środę. Wszyscy pracowali pilnie, żeby jej treść była sensowna i nie przeszkadzała nauczycielom nauczać. Minęły jednak miesiące, nim udało się zebrać tutaj wszystkich, nieszczególnie zadowolonych. – Panie gubernatorze – zaczął przewodniczący Norm Johnson. Białe włosy podkreślały pełniony przez niego urząd, a południowe przeciąganie samogłosek świadczyło o jego korzeniach. – Niektórzy nauczyciele są wściekli z powodu tego projektu. Gray pokręcił głową. Przeczytał każdy z setek listów, jakie otrzymał w związku z projektem – za, przeciw i pośrednie. – Wielu z nich ją popiera. – Mówiąc to Ted Lamont, lider większości izby, szarpał z tyłu za swój tupecik. Był to nerwowy nawyk, który wskazywał, że nie podoba mu się kierunek, jaki obrała dyskusja. Trzech członków TEA siedzących naprzeciw niego włączyło się w dialog, ale nie wnieśli nic własnego. Przedstawili swoje myśli na piśmie już miesiące temu, a dziś mieli się skupić raczej na formalnościach i uzgodnić kilka spraw. Było to ostateczne posiedzenie, zanim projekt ustawy zostanie poddany głosowaniu na Zgromadzeniu Ogólnym. Przewodniczący Johnson kontynuował: – Wierzymy jednak mocno, że to najlepsza rzecz dla naszego stanu. – Cieszę się, że to słyszę – przyznał Gray.
– I jestem dumny, że mamy w izbie dosyć głosów, by projekt przeszedł. Gray oparł się na krześle. – Marcus, co z senatem? – Jest dobrze, gubernatorze. – Dostojny głos Marcusa Newmana pasował do jego garnituru za tysiąc dwieście dolarów. Newman, jedna z nowych twarzy na kapitolu, pochodził z długiej linii ustawodawców z Memphis. Był wyraźnie ambitnym człowiekiem, a wyznaczenie go do tej komisji pokazało, że szybko idzie do przodu. Jak dotąd działał jednak jako gracz zespołowy. – Obie strony zgadzają się, że coś trzeba zrobić. Wierzymy, że obie strony zostaną uczciwie reprezentowane. Kryzys edukacji nie pozostawił im wielkiego wyboru. Skoro w szkoły miały uderzyć cięcia, Gray musiał zaoferować społeczeństwu coś, dzięki czemu ludzie zobaczą, że edukacja publiczna jest warta tego, by w nią inwestować. Zmienili więc standardy ukończenia szkoły, a także wytyczne oceny nauczycieli. Przyjrzano się dokładnie zarówno uczącym, jak i uczniom, w nadziei, że społeczeństwo otrzyma system szkolny, dla którego będzie chciało posyłać swoje dzieci. Gray wniósł swój wkład, zawożąc Maddie dziś rano do publicznej szkoły. Krzesło zakołysało się pod Grayem, gdy oparł ramiona na stole. – A więc mowa tu o tym, że żarty się skończyły? – Zagłosujemy jutro na naszym specjalnym zebraniu komisji. Będzie się oczywiście musiało odbyć per procura. Są pewne granice, ilu ludzi możemy znów zebrać w mieście o tej porze roku, nawet w tym szczególnym wypadku, gdy chodzi o budżet. Johnson zakaszlał i sięgnął po wodę. Był przewodniczącym od dwunastu lat, a senatorem od trzydziestu. Gray uważał, że powinien już ustąpić, ale wyobrażał sobie, że ten człowiek umrze z młotkiem przewodniczącego w ręku – albo bijąc nim oponenta w głowę. Innymi słowy, Johnson nie wypuści młotka, dopóki tli się w nim wola walki. Gray spojrzał na Fletchera. Krawat w niebiesko-czerwone paski przekrzywił się na szyi przyjaciela, a gęste, brązowe włosy Perry’ego sterczały w różne strony. – Zorganizuj publiczne podpisanie na czwartek rano – polecił mu Gray. – Tak zrobię. – Cóż, panowie, wychodzę sprawdzić, czy uda się skłonić jakieś gazety, żeby o mnie jutro napisały. – Zaśmiał się, reszta sali również; był to dowód, że oni też czytali poranną prasę. Gray wstał, wdzięczny, że posiedzenie dobrze poszło. Wymienił uściski dłoni i skierował się z powrotem do swego biura. Fletcher podążał tuż za nim, Kurt deptał im po piętach. – Mogą wyciąć jakiś numer w ostatniej chwili. – Kurt podbiegł, by go dogonić. – Nie ufam Newmanowi. Jest za… za… gładki. – Podpiszą to – zapewnił go Gray. – Mają za dużo do stracenia, jeśli tego nie zrobią – dodał Fletcher. Nie uspokoili tym Kurta. – Czytasz za dużo gazet. – Nie, za długo jest politykiem – zaśmiał się Fletcher. Gray również zachichotał. Kurt milczał. – Śmiejcie się, ale nie bądźcie zaskoczeni, jeśli przed czwartkiem rano wytną wam jakiś numer. Powinniśmy usiąść i przejrzeć ten projekt ustawy Stowarzyszenia Praw Ofiar z Tennessee – odezwał się w końcu. Gray spojrzał na zegarek. Prawie trzecia. Maddie wkrótce będzie w domu. Nie chciał opuszczać rozmowy z córką. – Daję wam pół godziny, ale kiedy zadzwoni Maddie, kończycie. – Kiedy zadzwoni Maddie, zrobimy przerwę i możemy skończyć potem – nastroszył się
Kurt. Fletcher poklepał Graya po plecach. – Sam go zatrudniłeś. Nie ma nic lepszego od wiernej przyjaźni, a ich przyjaźń należała do najwierniejszych. Wszyscy troje grali razem w baseball i futbol. W młodości chodzili na potrójne randki i umożliwili Grayowi zwycięstwo w wyborach na przewodniczącego samorządu studentów. Przysięgli sobie, że dokądkolwiek droga ich zaprowadzi, pójdą nią razem. Dotychczas im się udawało. – Tak, zrobiłem to, prawda? Głupia obietnica z czasu studiów. Kurt przewrócił oczami. Fletcher i Gray zaśmiali się. Tak było od college’u. Gray odczuwał wdzięczność, że nic się nie zmieniło.
osiem Mackenzie przejechała przez wysoką, ozdobną, żelazną bramę, po czym spojrzała w lusterko wsteczne, by zobaczyć, jak podwoje zamykają się za nią, sunąc ku sobie niczym starzy kochankowie. Za nimi dostrzegła okazałą rezydencję. Ciągle ją zdumiewało, że to jej dom. Krótka, milowa przejażdżka do szkoły Maddie zakończyła się na jednej z alejek parkingu przed szkołą. Mack nigdy dotąd nie zatrzymywała się w takim miejscu. Przez tyle lat marzyła o tym dniu, o dniu, kiedy stanie się taka jak każda matka i będzie odbierać dziecko z zerówki. Pamiętała wszystkie te lata przejeżdżania koło szkół, kiedy to desperacko pragnęła własnego dziecka, tak że w końcu przysięgła, iż nigdy nie będzie przejeżdżać przez te okolice w godzinach popołudniowych. Zbyt boleśnie przypominały o tym, czego jej brakowało. Jak wiele innych rzeczy: sklepy z ubrankami dla dzieci, Dzień Matki obchodzony w kościele, reklamy pieluch, dzieci na placach zabaw, uprawiające jogging matki, pchające przy tym wózki dziecięce – odczuwała to wszystko jak wymierzony jej policzek. I pytania – te były najgorsze. „Kiedy macie zamiar mieć dzieci? Na co czekacie? Nie chcecie dzieci? Nie wiecie, jakie ryzyko wiąże się z ciążą po trzydziestym piątym roku życia?”. Mack obiecała sobie, że nigdy nie zada nikomu żadnego z tych pytań. Jeśli ludzie nie mieli dzieci, musiał być ku temu jakiś powód – a ona nigdy nie chciała powiększać ich bólu przez drążenie tematu. Przez dziesięć lat prób zajścia w ciążę Mackenzie odczuwała tak głęboki ból. Jednak coś w niej wciąż wierzyło – wierzyło, że będzie mieć dziecko, dziecko, które będzie wyglądać jak część niej i Graya. I w końcu do tego doszło. W dniu narodzin Maddie ona i Gray wypłakali łzy ze źródeł tak głębokich, że nigdy by się nie spodziewała, iż w ludzkiej duszy kryją się takie przepaście. Kiedy zaś pielęgniarka położyła Maddie w jej ramionach, Mack zrozumiała, po co były te wszystkie pigułki, zastrzyki i fiolki krwi. Po to, by pojawił się cud – ta mała dziewczynka. Sięgnęła ręką i poprawiła Lolę, siedzącą na fotelu obok niej. – Powiedz jej, jak dobrze się tobą opiekowałam, zgoda? – przypomniała lalce. – Powiedz jej o tych wszystkich ludziach, których spotkałaś na uroczystym lunchu i jak wkurzyłyśmy Jessikę. Ale bądź miła i okaż trochę dyskrecji, niech to małe rendez-vous z jej tatą pozostanie między nami. Spojrzała na Lolę i mrugnęła do niej. Uśmiech wymalowany na twarzy lalki upewnił ją, że można jej zaufać. Na konsoli pomiędzy miejscem kierowcy a fotelem Loli zawibrował telefon. – Pani London? – Mack usłyszała napięty głos Jessiki. Inny ton byłby niespodzianką. – Tak, Jessiko. – Chandra mówiła mi, że dzwonili z misji. Przybył do nich ojciec z żoną i ośmiorgiem dzieci. Wyeksmitowano ich i potrzebują gdzieś się zatrzymać, póki misja nie przygotuje dla nich pokoju w ośrodku. Mackenzie pokręciła głową. Sytuacja ekonomiczna zrujnowała tak wielu ciężko pracujących ludzi z jej stanu. Nie pamiętała, by kiedykolwiek było równie trudno. Nie wahała się ani chwili. – Powiedz im, że się zgadzam. I powiedz jeszcze, że w rezydencji znajdzie się miejsce, ale w środę jest wystawna kolacja, więc mimo wszystko to nie będzie dobry pomysł. Za dużo zamieszania dla tych dzieci. – Dobrze to słyszeć. – Jessica nie znosiła, kiedy Mackenzie pozwalała rodzinom zatrzymywać się w domu. Powiedziała, że nigdy nie wiadomo, kogo się zaprasza, i że to nie jest mądre. Mackenzie poinformowała wówczas Jessikę, że rezydencja należy do ludzi z tego stanu, i skoro potrzebują miejsca, gdzie w nagłym wypadku mogliby złożyć głowę, to trzeba im ją
udostępnić. Przez prawie trzy lata, odkąd mieszkała tam z Grayem, czasowo przebywało z nimi prawie tuzin różnych rodzin. – Niech Chandra zadzwoni do jednego z tych hosteli, w których mają pokoje dzienne, lodówki i płyty kuchenne. Zamów tyle pokoi, ile im trzeba i zapłać moją osobistą kartą kredytową. Powiedz Mary z misji, że zapłacimy za tydzień, a jeśli potrzebuje więcej czasu, niech da nam znać. I upewnij się… I wtedy Mackenzie dostrzegła ciemną głowę podskakującą nad maską innego samochodu na alejce przy krawężniku. Niebieskie oczy Maddie wypatrywały już na tyle długo, by dziewczynka dostrzegła matkę. – Nieważne. Muszę już iść, bo widzę moją córcię. Jedna z nauczycielek pomagała właśnie grupce małych ludzików, którym plecaczki z książkami zwisały na plecach niby worki cegieł, przejść do drugiej alejki samochodów i wtulić się w bezpieczne ramiona rodziców. Mackenzie wyciągała szyję, by znów wypatrzeć Maddie, kiedy nagle drzwi samochodu otworzyły się. Maddie z łomotem rzuciła plecak na podłogę, wspięła się do auta i padła na tylne siedzenie, szaleńczo machając nóżkami. – Och, mamusiu, co za dzień! – Dramatycznie rzuciła się na czarne, skórzane oparcie. – Taki dobry? – zaśmiała się Mackenzie. Maddie podskoczyła i oparła się o konsolę obok kierowcy. – Maddie, wiesz, że masz od razu zapinać pas. – Wiem. – Dziewczynka z ciężkim westchnieniem wspięła się na swój fotelik. – Chciałam tylko, żebyś na mnie patrzyła, kiedy będę ci opowiadać o moim dniu. Mackenzie poszukała odbicia córki w lusterku wstecznym. – Okej, patrzę. Opowiedz mi o nim. – Gdzie Lola? Mackenzie podała lalkę i patrzyła, jak mała ją kołysze niby niemowlę. – Czy moja mamusia troszczyła się o ciebie? – Lola i ja miałyśmy dzień pełen przygód, ale najpierw chcemy usłyszeć wszystko o twoim. Zjadłaś obiad? Pamiętałaś, żeby pójść do łazienki? Co robiłaś? – Było wspaniale, mamusiu. Siedzieliśmy w kółku i mówiliśmy przysięgę na wierność sztandarowi. Ja już ją znałam, bo tatuś zawsze każe mi ją mówić. I musieliśmy sobie wybrać ławki, a pani nam je podpisała i w ogóle. – Chyba przypisała? – Uśmiechnęła się Mackenzie. – Nie, podpisała je dla nas. Napisała nasze nazwiska na karteczkach i położyła je na ławkach. – Okej, mój błąd – zaśmiała się Mackenzie. Przez resztę drogi do domu Maddie nie zamykała się buzia. Gdy żelazne odrzwia rezydencji zaczęły się rozsuwać przed nimi, zadzwoniła komórka Mackenzie. To był Gray. Nie mógł się doczekać. Mack nacisnęła przycisk głośnomówiący, więc Maddie mogła rozmawiać. – Cześć, tatusiu! – wykrzyknęła z tylnego siedzenia. – Cześć, pani Maddie. Jak poszło? Wiem, że dziś byłaś naprawdę dużą dziewczynką. – Byłam, tatusiu! Przez cały pierwszy tydzień szkoły będę dyżurną! – Naprawdę? No wiesz, jestem z ciebie taki dumny. Co ty na to, żeby tatuś zabrał dziś ciebie i mamę na pyszną kolację? – Żeby to uczcić? – Maddie zareagowała ze swoim zaraźliwym entuzjazmem. – Tak, żeby to uczcić. Pasuje ci, Mack? – Pewnie. Dziś pracujesz do późna?
– Nie dziś. – Chcę iść do Rotiera! – oznajmiła Maddie. Było to miejsce, gdzie Gray i Mackenzie jedli tego wieczoru, gdy zrozumieli, że się kochają. Żadne z nich nie powiedziało o swoim odkryciu aż do następnego dnia, do przerwy w meczu futbolowym między Uniwersytetem Tennessee a Vanderbilt, ale oboje to wiedzieli. Maddie uwielbiała tę historię równie mocno, jak uwielbiała słynne cheeseburgery Rotiera na francuskim pieczywie, dzięki któremu od pełnych jedenastu lat szczyciły się one mianem najlepszych burgerów w Nashville. Ich koktajle i kanapki Reubena4 były równie dobre, chociaż nie „naprawdę pyszne”. Głos Graya rozniósł się po samochodzie. – Do Rotiera, hm? – Albo Chuck E. Cheese’s? – zaproponowała Maddie. Śmiech Graya odbił się echem. – Ja też wybrałbym to miejsce jako drugie. Co ty na to, żebyśmy jednak poszli do Rotiera? Może znów się zakocham w twojej mamie. – Jak dla mnie brzmi nieźle – powiedziała Mackenzie. – Dla mnie też – zawtórowała Maddie. – A więc w porządku, ale najpierw muszę sprawdzić, co z tatą. Chcą zmienić mu parę leków, muszę porozmawiać z lekarzem. – Chcesz, żebym poszła z tobą? – Nie, tym razem ja się tym zajmę. A tuż po szóstej zabiorę moje dwie najlepsze dziewczyny na cheeseburgery. – Trzy dziewczyny! – krzyknęła Maddie, podnosząc Lolę za ramię i potrząsając nią, jakby Gray mógł ją zobaczyć. Odpowiedział, jakby rzeczywiście widział lalkę. – Ach, racja. Lulu też idzie, hm? – Oj! No, tato! Mackenzie wjechała do garażu. – Zobaczymy się później. W tym momencie wszystko w jej świecie było takie, jak być powinno.
4 Amerykańska kanapka z wołowiną, kapustą, żółtym serem i sosem (przyp. tłum.)
Jeremiasz Maddie Mae wypadła przez drzwi, jakby miała owsiki. Co i rusz dziś się śmiałem w duchu, jak żem pomyślał o tej tyciej złośnicy, co zawojuje całą szkołę energiczną buzią, co się nie zamyka… chyba że się ją zatka lodami czy czymś. Ten dzieciak umie gadać tymi wielgachnymi, niebieściutkimi oczami i szerokimi brewkami. Unosi je, przewraca oczami, mruży je i zaraz powie ci o całym dniu, nie otwierając buzi. – Jeremiaszu! Bóg jeden wie, jak lubię słuchać, jak ten szkrab woła mnie po imieniu. Chwilę zajmie, zanim złapiesz, co w ogóle do ciebie mówi. – Maddie Mae! – Ukląkłem, bom wiedział, co się szykuje. Błoto na moim kombinezonie wciąż było mokre. Wsparłem swoje stare kości na trawie. – Jak dziś było w twojej dolinie? Rzuciła się na mnie tym małym ciałkiem, prawie żem się wywrócił. – Zielono! – zapiszczała. Brzuch mi się trzęsie za każdym razem. Jej też. Śmieje się tym swoim śmieszkiem, a ja wtedy cieszę się, że Bóg pamiętał o starej ziemi i stworzył dzieciaki. Ile razy ją widzę, myślę o swoich wnukach. W dni takie jak dziś, łamię se głowę, jak wyglądają. Jak pachną. Jakie głosy mają. Nigdy nie widziałem żadnego z tych berbeci. Życie płynie i sporo tu namieszało. Ale kiedy nachodzi mnie ból, bo chcę ich przytulić czy poznać, Bogu dziękuję za tego dzieciaka do kochania. W końcu żem ją puścił i postawiłem na jej własnych nóżkach. – Jeremiaszu, to było coś niesłychanego! – Trzymała swoje małe paluszki na moich ramionach, jakby była nauczycielką, a ja chłopaczkiem ze szkoły. Oj, lubi ustawiać ludzi, jak chce. – Niesłychanego, hm? To stare słowo, i wielkie. Puściła moje ramiona i rzuciła się na trawę, co ją właśnie przycięliśmy. Położyła się na pleckach, zachwycona światem. – Nauczycielka mnie polubiła, wiesz? Klapnąłem i ja na gęstą trawę i zagapiłem się na ten ósmy cud świata, co wciąż kręci się jak bąk. – Nie wątpię. Zerwała się z ziemi, założyła rączki za siebie, zupełnie jak podrosła panna. – Nie? To znaczy, że jak wychodziłam dziś rano, myślałeś, że nauczycielka mnie polubi? – Taa, pewnie, żem tak myślał. Skrzyżowała kostki. – Kiedyś tak zmądrzał, Jeremiaszu? Wsunąłem źdźbło trawy między zęby. – Tak jakoś mi wyszło. Zmarszczyła nosek i wydęła usteczka, potem też chwyciła źdźbło trawy. – Powiedziała, że przez cały tydzień mogę być dyżurną. – Lepszej dyżurnej nie znajdziesz w całym Bożym świecie. Kiwnęła głową, przeżuwając źdźbło, jakby na zgodę. – Chciałabym to robić przez cały rok. – Wiesz, innym dzieciakom tyż trzeba dać szansę. – Tak mówi mama. Mówi, że powinnam się dzielić. – Taa, dzielenie to zawsze dobra rzecz. Jak ja to widzę, trzymasz ręce otwarte…
Upadła na trawę, jak to ona, gapiąc się w górę na wielkie, niebieskie niebo, i dokończyła za mnie: – …a Bóg może ci w nie więcej włożyć. A jeśli trzymasz je zamknięte, dostaniesz tylko to, co masz. Nie mogłem się nie zaśmiać. – Chyba ci to mówiłem parę razy. – Miliony. I wtedy żem wypatrzył moim bystrym okiem coś dużego i wrednego – panienkę Eugenię; zeszła po schodach, cała wystrojona w jakieś żółcie. Wiedział żem, że będzie świergotać jak kanarek, nawet go trochę przypomina. Rządzi się jak u siebie. Wtyka nos wszędzie, gdzie chce, i nie ma na tyle rozumu, żeby trzymać język za zębami… Myśli, że całe stworzenie ma ochotę poznać jej myśli. Wiem, że Bóg nie popełnia błędów, ale z Eugenią… cóż, był blisko. Powinien żem wiedzieć, że pokaże się ona w pierwszy dzień szkoły. Kuśtykała po tych schodach – chodzi tak, odkąd ma to nowe kolano. Dla mnie to wygląda, jakby dostała już używane. – Madeline Quinn London, jak mojej ulubionej wnuczce minął pierwszy dzień w szkole? Głos, co wypłynął z tych jej na czerwono malowanych usteczek, brzmiał prawie tak miło, jak u wszystkich kanarków, com ich słuchał. Ale Maddie skoczyła i uśmiechnęła się do babuni, jakby na całym świecie nie było szczęśliwszego dzieciaka. Dzieciaki kochają prawie wszystko. – Gigi! – Maddie poleciała i owinęła tycie ramionka wokół miękkiej talii babuni. Prawie że się do niej przykleiła. Już miałem ochotę podejść i ją odciągnąć. – To było coś niesłychanego! Panienka Eugenia uniosła brwi i spojrzała na mnie. Skinąłem tylko głową. Najbezpieczniej tak odpowiedzieć. Nieźle mi dopiekła, nim się tego nauczyłem. – Niesłychanego, tak? – spytała. – Tak! Siadaj, Gigi. Siadaj. – Maddie znów klapnęła na trawę i poklepała ziemię obok siebie. Gigi była nowym szczeniaczkiem. Czekałem, czy panienka Eugenia spełni prośbę Maddie, bo zwykle trzęsie się nad swymi wymuskanymi strojami. Spojrzała na siebie. Wiedziałem, że gryzie się, czy siąść na trawie, bo wstanie jeszcze bardziej żółta. Ale byłem w szoku, kiedy klapła na ziemię koło Maddie Mae. Właściwie to nie wiem, czemu się dziwię. Panienka Mackenzie to jedyne dziecko panienki Eugenii i w ogóle, a do tego ona i gubernator mają kłopoty z nowym dzieckiem – i przez to wszystko Eugenia straciła głowę dla Maddie Mae. Chciałem już się zabrać, ale złapałem ją za rękę i pomogłem usiąść. Jej ręka była gładka jak jedwab w moich pooranych dłoniach. Malutka nic a nic nie wie, że to klapnięcie na trawę to pewnie najmilsza rzecz, jaką Gigi w ogóle dla niej zrobiła. Bo zaraz potem zaczęła paplać jak najęta. – W tym roku w szkole będziemy wystawiać sztukę i będzie wycieczka, i mogę zabierać drugie śniadanie do szkoły, jak chcę, ale nie wiem czemu miałabym chcieć, przecież mają pełno stołów z jedzeniem i można brać, co się lubi. Jak na niedzielnym obiedzie u ciebie, Gigi. Gdyby ktoś inny z Nashville wziął i porównał niedzielną wyżerkę u Eugenii Quinn ze szkolnym obiadem, skończyłby wysmarowany smołą i utarzany w pierzu i jeszcze ogłosiliby to w kościelnej gazetce. Ale kiedy powiedziała to Maddie, panienka Eugenia uznała słowa wnusi za komplement. Bo to był komplement. – No cóż, moja mała, wygląda na to, że to będzie najlepszy rok. A teraz wyjmij z ust to źdźbło. Wyglądasz jak łobuz. Maddie Mae ściągnęła usteczka, jakby się zastanawiała. Eugenia wierciła ją wzrokiem. Mała była tak samo uparta jak ona, ale w końcu wypluła trawkę. Chłopak od sąsiadów uratował nas od ostatecznej bitwy.
– Maddie! – zawołał. Nogi same ją podniosły z ziemi. – Oliver! Byłam w szkole! – Wiem, głupia. Przecież żem cię widział. Gapiłem się na dzikie loki tego chłopaka. Jeśli on i Maddie pobiorą się, gdy dorosną, liczę, że Maddie Mae każe temu urwisowi czesać włosy. – Chcesz posłuchać mojej piosenki z ogniska? Dla dzieciaka piosenek z ogniska nigdy za wiele. – Zaśpiewaj! Zaśpiewaj! – zapiszczała Maddie. I poszli sobie. Każdy szkrab potrzebuje widowni, a Maddie zawsze słucha Oliviera – tych jego piosenek, co je wymyśla na miejscu. Chłopak ma więcej wyobraźni niż większość tych grajków z Hollywood. Ktoś powinien go odkryć i zrobić sławnym. Na pniu siedziałem i gryzłem włosy, Mój dziadziuś przyszedł, krzesło przynosi. Przeżuł je całe i dał mi w bok sójkę I poszedł zobaczyć w kinie bójkę. A to był, a to był Shrek Trzeci, Shrek Trzeci. Potem do metra dziadziuś już leci Czipsów paczkę kupuje za dwójkę Przeżuł je całe i dał mi w bok sójkę, I poszedł zobaczyć w kinie… Panienka Eugenia ucięła w samym środku pieśni. – Kochanie, dziadek naprawdę cię uderzył, jak w tej nowej piosence? – To tylko piosenka, Gigi – oznajmiła Maddie. – Znam jeszcze jedną, o babci. Chcecie posłuchać? Gigi pokręciła głową. – Słuchajcie, wy dwoje, lepiej biegnijcie się pobawić. Wygląda na to, że macie dużo energii, której trzeba dać upust. Nie byłem pewien, czy dzieciaki wiedzą, co to znaczy upust, ale nie dały sobie tego powtarzać dwa razy i czmychnęły jak zające. Kłopot tylko w tym, że zostawiły mnie z Eugenią. – W tym wieku na niczym nie potrafią dłużej się skupić, jak motylki, prawda, Jeremiaszu? – Oparła swoje czerwono wymalowane paznokcie w trawie i próbowała dźwignąć się na nogi. Próżne wysiłki. Klapła z powrotem na miejsce. Dźwignął żem się i wyciągnąłem rękę, by jej pomóc. Bóg mi świadkiem, że na ten dzień wykonałem swoją normę dobrych uczynków. – Tak, psze pani, myślę, że tak. Maddie Mae tyle mi nagadała o swoim dniu, że wszystko, co żem mógł, to kiwać głową. – Nie wątpię – zaśmiała się. A potem wzięła i powiedziała to. Bo wiecie, zanim urodziła się panienka Mackenzie, panienka Eugenia prowadziła kwiaciarnię, więc uważa, że jej chrześcijańskim obowiązkiem jest gadać mi, jak mam dbać o moje kwiaty. Ale zawsze zaczyna od komplementów. – Ogrody wyglądają pięknie, Jeremiaszu. Tyle że pod komplementami panienki Eugenii zawsze coś się kryje. Nigdy nie powie żadnego, żeby potem nie palnąć ale. – O, dziękuję, psze pani. – Otarłem czoło starą, niebieską chustką. Od tej minuty, kiedy
zobaczyłem, jak jej cytrynowa osoba wychodzi przez drzwi, niemiłosiernie zacząłem się pocić. A dalej już poszło. Jak zawsze. Słówka podlane słodyczą jak ulepek, od której pszczołę by zemdliło. – Ale powinieneś troszkę więcej uwagi poświęcić piwoniom przy schodach. Dałeś im za dużo wody. – Zerknę na nie, psze pani. Zerknę. – Wiem, że robisz to już długo, Jeremiaszu, ale ja też długo zajmowałam się ogrodami, czego dowodem są liczne nagrody. – Tak, psze pani, mówiła mi już pani. – Gadała mi o tym tyle razy, że mógłbym wyrecytować to z pamięci, nim ona otworzy usta. – Moje przyjaciółki Dimples i Berlyn mówią, że powinni napisać o moich ogrodach w Życiu na Południu. O dobry Boże, zmiłuj się. Biedna Dimples musi głowę przekręcić, nim zajrzy komuś w twarz. I ta Berlyn. Kiedym ostatni raz tę kobitę widział, na sukni więcej miała kwiatków niż w całym moim ogrodzie – i, no cóż, dekolt chyba do pępka. Jeśli te dwie gadają, że o panience Eugenii powinni napisać w Życiu na Południu, to chyba naprawdę brakuje jej komplementów. – Założę się, że tak, psze pani. Uśmiechnęła się, jakby cieszyło ją, że się zgadzam. – No cóż, dobrze. Domyślam się, że nad wszystkim tutaj panujesz. – Robię, co mogę od dwudziestu pięciu lat, psze pani. Nie zawsze dobrze wyjdzie, ale przeważnie coś tam się uda. Rzuciła mi to samo spojrzenie, co zawsze, jakby uważała, że coś kombinuję. – Cóż, udanego wieczoru, Jeremiaszu. – Pani też, psze pani. Miałem już się zbierać, kiedy przybiegła Maddie, skacząc przez ogród jak ptaszek. – Wróciły nasze lilie Włochata Ropucha, Jeremiaszu! – Taa – powiedziałem. – To ich czas. Pogroziła mi paluszkiem, jak nauczycielka. – A więc trzeba wziąć jakiś nawóz i go im dać. Pogłaskałem te jedwabiste, czarne włoski. – Dobrze o nie zadbamy, ja i ty. Wsunęła swą małą rączkę w moją sękatą dłoń i ruszyliśmy w stronę domu. Zachichotała. – Uwielbiam tę nazwę, wiesz? Zaśmiałem się. – No pewnie, że wiem. A kiedy zawołała ją do domu panienka Mackenzie, to jeszcze zanim sobie poszła, pociągnęła mnie i dała mi słodkiego całusa, prosto w policzek. A potem, zanim żem się obejrzał, dostała skrzydeł i pofrunęła. Przypomniała mi słowa piosenki, co to ją Shirley tak lubiła śpiewać, z filmu, gdzie Julie Andrews ma tyle dzieci. Tę linijkę, co idzie: „Czy możesz złapać obłok i go uwięzić?”. Zawsze, gdy widzę, jak ta maleńka pędzi ku mnie przez mój ogród, słyszę te słowa. Znam też odpowiedź: nie możesz. Nie da rady uwięzić obłoku. Jeszcze do jednego żem doszedł. Nie powinieneś nawet próbować.
dziewięć Gray ogarnął Maddie ramionami. Była taka wiotka w jego objęciach, jak szmaciana lalka. – Domyślam się, że zerówka może zmęczyć małą dziewczynkę. Mack odłożyła książkę na stolik i zgasiła lampę. – Sądziłam, że koktajl czekoladowy postawi ją na nogi na cały wieczór. Zaśmiał się. – Wysączyła go co do kropelki, prawda? Mack zawtórowała mu śmiechem i podążyła za nim do pokoju Maddie. – Poinformowała mnie, że ja też powinnam sobie taki zamówić. Mack ściągnęła z łóżka różową, bawełnianą kołdrę. Gray ułożył uśpione ciałko Maddie i wyjął z komody jej ulubioną koszulkę nocną ze Śnieżką. Przyglądając się wyblakłej od częstego prania twarzyczce Disneyowskiej królewny, przypomniał sobie, jak często chciał się z nią ożenić w dzieciństwie. Lubił mówić o tym Maddie – że Mack była jak Śnieżka. Wyglądała jak ona, była słodka jak ona. Dlatego też Maddie tak uwielbiała tę koszulkę. Usiadł na brzegu łóżka i przypatrywał się drobnej twarzyczce swojej dziecinki. Wszystko w niej było takie delikatne i małe – podobnie jak u Mack. Drobne były paluszki jej rąk i stóp, jej gęste rzęsy – podwinięte i subtelne. Wiedział, że pewnego dnia może pojawić się jakiś mężczyzna, który będzie sobie rościł pretensje do tego wszystkiego. A ona mu uwierzy i odjadą w stronę ciemnych, niskich chmur na jakimś wsiowym Harleyu… Potrząsnął głową jak pies po kąpieli, by odgonić tę zabłąkaną myśl. Życie jednak tak właśnie wyglądało dla Graya, odkąd pojawiła się Maddie. Rzeczy, o których nigdy wcześniej nie myślał, teraz zaczęły być ogromnie ważne. To, że miał tę małą dziewczynkę do kochania, wpłynęło nawet na sposób sprawowania przez niego urzędu. Większość tego, co robił, było zdeterminowane faktem, że podejmowane przez niego decyzje odbiją się kiedyś na przyszłości jego córki. A on chciał, by ta przyszłość była dobra. Maddie wciąż miała na sobie szkolny mundurek. Nie chciała go zdjąć po powrocie do domu. Teraz Gray rozebrał ją i naciągnął nocną koszulę przez głowę córeczki, nieświadomej, że świat kręci się wokół niej. Mack przysiadła po drugiej stronie łóżka. Poczuł na sobie jej wzrok, gdy układał Maddie z powrotem, opierając jej głowę na poduszce. – No co? – zapytał. – Nic – uśmiechnęła się Mack. – U ciebie to nigdy nie jest nic. Parsknęła śmiechem. – Nic, daję słowo. Tym razem naprawdę nic. Okrył córkę kołdrą i obrócił twarz ku żonie. – Ściemniasz… – Uwielbiam patrzeć, gdy z nią jesteś, Gray. Ilekroć widzę was razem, coś we mnie jeszcze bardziej cię kocha. Nie umiem tego wytłumaczyć. Jakby moja miłość do ciebie zapadała się głębiej w moje wnętrze. – Mogę to sobie wyobrazić – uśmiechnął się znacząco. – Jak zapadam się w twoje wnętrze… Pochylił się i pocałował główkę Maddie. Mack zrobiła to samo. Gray ujął drobną rączkę córki w swoją dłoń i przypatrywał się, jak w niej spoczywa, chłonąc ten widok całym sobą. Potem wziął Mack za rękę i pomodlił się:
– Panie, dziękujemy Ci za miły dzień, jaki nam dałeś z naszą panią Maddie. Dziękujemy Ci za jej nową przyjaciółkę, za nauczycielkę, którą pokochała, a szczególnie za to, że nie wywalili jej ze szkoły, bo powiedziała pani ze stołówki, że kawałki kurczaka nie smakują jak kurczak. – Usłyszał chichot Mack. – I dziękuję Ci, Panie, za dar, jakim Maddie jest dla nas. Za to, że dałeś nam właśnie to, czego tak pragnęły nasze serca. Ochraniaj jej serce. Nie pozwól, by kiedykolwiek oddała je czemuś innemu, niż czego pragniesz dla niej Ty. Ufamy, że wiesz, kiedy przyjdzie pora, by dać nam kolejne dziecko, chociaż wiesz też, jak bardzo go chcemy. Daj nam przespać noc spokojnie. Daj nam mądrość przy spełnianiu naszych obowiązków i… – zerknął na żonę – pogłębiaj miłość w naszych wnętrzach. – Mack dała mu kuksańca. – Amen. – Nie powinieneś żartować, kiedy się modlisz. Wstał. – Myślisz, że Bóg nie śmieje się z moich żartów? Podeszła do drzwi. – Tego nie powiedziałam. Powiedziałam tylko „kiedy się modlisz”. Otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie, gdy szli korytarzem. – Dobra odpowiedź. Gdy weszli do sypialni, Mack wysunęła się z jego uścisku i udała się do łazienki, by dokonać wieczornych obrządków. Gray ruszył za nią. – Ile tu tego masz… – Sięgając po szczoteczkę, spojrzał do jej szuflady, pełnej kremów i środków do demakijażu. – Tyle, ile potrzebuję, dziękuję ci bardzo. – Poklepała twarz myjką. Otarł usta. – Zejdę na dół i migiem zerknę jeszcze na parę rzeczy. Odwróciła się szybko. – Gray, nie. Słowo daję, w zeszłym tygodniu powtarzałeś to co wieczór, a w łóżku byłeś dopiero po północy. Męczy mnie, że nie kładziemy się razem. A im dłużej siedzisz w biurze, tym staje się to gorsze. Nie znosił tych sprzeczek. Zerknął na stolik przy łóżku. Książka o małżeństwie Miłość & Wojna leżała niczym niemy świadek, przypominając, jak cienka linia oddziela je w od siebie w małżeńskiej relacji. – Obiecałem Kurtowi, że przejrzę ten projekt ustawy, zanim jutro zejdę do biura. – Bywają dni, że wydaje się, jakbyś poślubił Kurta, a nie mnie – burknęła. – A poza tym, co robią twoi urzędnicy? – To, co im każę. Teraz mamy bardziej rozbudowany harmonogram, a nie doszło nawet do opracowania projektu ustawy. Daj mi jeszcze trochę czasu. – Gray, wiesz, że ci tego nie odmawiam. Prawie nigdy nie narzekam. W zeszłym tygodniu pracowałeś do późna, a ja nawet nie pisnęłam. Kiedy telefony dzwonią podczas obiadu, siedzę cicho. Kiedy przerywają nam niedzielne popołudnia, robię, co w mojej mocy, żebyś ty mógł robić to, co musisz. Ale ty nigdy nie patrzysz w przyszłość. A wiesz, co ja widzę, gdy tam teraz zaglądam? Za zaledwie parę miesięcy zacznie się na dobre kampania przedwyborcza. Teraz, kiedy Maddie jest w szkole, nie możemy jej zabierać ze sobą na wiece, a ja jej nie zostawię samej w domu. Będę więc siedzieć tutaj, a ty będziesz ciągle w rozjazdach. A to oznacza, że czas, jaki nam teraz pozostał, jest tym bardziej cenny. – Mack, wiesz, że cenię te wspólne chwile. Odwróciła się z powrotem do lustra, podniosła małą tubkę i zaczęła wklepywać pod oczy krem odżywczy. Po wszystkich tych zabiegach pachniała jak cały ogród, ale w środku była najeżona kolcami jak róża.
– Nie twierdzę, że nie cenisz tych chwil. Mówiłam tylko, że kiedy mamy okazję pobyć razem, powinniśmy to zrobić. Ale jeśli naprawdę musisz przejrzeć ten projekt, to idź. Jestem dużą dziewczynką. Położę się sama. Podszedł i pocałował ją. – Obiecuję, że nie będę długo. Nie zdążysz nawet skończyć oglądać Food Network, a ja już wrócę. Wiedział jednak, że tak się nie stanie. Mack umiała zasypiać szybciej niż ktokolwiek, kogo znał. – Tak, tak. – Wyszła z łazienki i zniknęła w garderobie. Gray skierował się ku schodom. Żona miała rację. Im dłużej mieszkali w rezydencji gubernatora, tym bardziej pochłaniała go praca. Obecnie wspólne chwile stały się rzadkością. W domu regularnie pojawiały się nawet wycieczki, zwiedzające rezydencję. Jedynym schronieniem dla Mack i Graya stały się cztery ściany sypialni. A Mackenzie dała mu dużo czasu. Nie powinien jej tego mówić, ale odpowiedzialność czasem tak bardzo mu ciążyła. Zapalił światło w biurze i natychmiast dostrzegł wielką stertę papierów na biurku. Coś ścisnęło go w piersi. Stał przez chwilę w drzwiach, próbując opanować to dziwne uczucie. Jednak ucisk nie zelżał. Gray naprawdę powinien popracować. Wyłączył światło, na palcach wrócił na górę i otworzył drzwi sypialni. Blask telewizora padał na łóżko i oświetlał uśpioną twarz Mack. Gray podszedł ku żonie, pochylił się i pocałował ją w policzek. – Wybacz, kochanie – szepnął. Gdy ponownie pojawił się w sypialni, była już pierwsza w nocy.
dziesięć Ryman Audytorium w Nashville uważano za macierzystą świątynię muzyki country już w czasach, kiedy kalifornijski ewangelista imieniem Charles Fuller w 1953 roku odbył tu spotkanie odnowy religijnej. Po każdym wieczornym nabożeństwie wracał do hotelu i w trakcie tych przechadzek spotykał bezdomnych ludzi z Nashville. Większość nazywała ich wtedy trampami. Niektórzy prosili o jałmużnę, inni o zasiłek. A z każdą prośbą zabierali kolejną cząstkę serca doktora Fullera. Kiedy na spotkaniach odnowy zebrano końcową ofiarę, kaznodzieja oddał cały datek mieszkańcom Nashville, prosząc tylko, by zaopiekowali się bezdomnymi ludźmi z miasta. Taki był początek Nashville Rescue Mission – organizacji, która w sercu Mackenzie zajmowała szczególne miejsce, odkąd ona sama po raz pierwszy odwiedziła jej siedzibę jako mała dziewczynka. Gdy dostała się do szkoły średniej, była już stałą wolontariuszką. Wybrała pracę społeczną jako przedmiot kierunkowy w college’u, opierając się na swoich doświadczeniach w misji, a działając dla stanu, stała się jedną z najbardziej konsekwentnych orędowniczek organizacji. I chociaż po pojawieniu się Maddie zrezygnowała z pracy społecznej, nigdy nie przestała odwiedzać misji. Zabierała po prostu Maddie ze sobą. – Dziecinko, poczekaj na mamusię. Maddie wyskoczyła z dwiema torbami Dollar General w tej samej chwili, gdy ich samochód zatrzymał się przed świeżo odnowionym budynkiem Centrum Życia Rodzinnego na Rosa Parks Boulevard, należącym do misji. – Wiem, to nie zawsze jest bezpieczne… – Maddie wypowiedziała te słowa owym irytującym tonem, jakby słyszała tę przestrogę setki razy. – Tak, święta racja. Wezmę twoje stworzonka. – Mackenzie sięgnęła do bagażnika i wyjęła torbę pluszowych zwierzątek. Maddie, która ostatni dzień spędziła na zabawie z dziećmi ze schroniska, postanowiła, że chce im podarować część maskotek. Mackenzie zamknęła bagażnik, a tymczasem Maddie w podskokach dotarła do wejścia. Metalowe drzwi zielonego jak seler, otynkowanego budynku otwarły się i Maddie tanecznym krokiem przeszła przez bramkę do wykrywania metali, wyrzucając dłoń ku oknu, jakby robiła to codziennie. Mackenzie wpisała je do księgi, po czym sama przemaszerowała przez bramkę. Weszły razem na pomalowany na zielono korytarz, tętniący życiem. – Cześć, Maddie – zawołała jedna z młodych pracownic. – Mam coś dla was, Vanesso. – Maddie uniosła torby. – Dasz mi coś do świetlicy? – Vanessa poklepała Maddie po ramieniu gładką, brązową dłonią. – Tak, kolorowanki i kredki. – Maddie zanurzyła dłoń w jednej z toreb, jakby była poszukiwaczem skarbów, i szybko zerknęła na Vanessę. – I przytulanki! – Och mój Boże, przeszłaś samą siebie. – Vanessa wyciągnęła rękę. – Chcesz, żebym to wzięła i zaniosła do Kolorowego Pokoju? Mackenzie obserwowała wyraz wahania na twarzy córki. Maddie cieszył zakup przyborów do rysowania i wybieranie zabawek do zaniesienia, ale nie była jeszcze gotowa, żeby je oddać. Vanessa też to zauważyła. – Rozumiem. A może zanieśmy te rzeczy razem do salki, a ty zadecydujesz, gdzie powinnyśmy je położyć? Maddie kiwnęła głową, jakby to był najlepszy pomysł, jaki tego dnia usłyszała. Mackenzie patrzyła, jak jej córeczka i Vanessa zdążają w kierunku salki, gdzie dzieci mogły się bawić w ciągu dnia, podczas gdy ich matki przebywały w pokoju dziennym, albo wieczorem,
kiedy mamy przygotowywały ciepły kącik do snu. Centrum Życia Rodzinnego służyło kobietom i dzieciom. Schronisko dla mężczyzn mieściło się w głównej siedzibie misji, dwie mile na południe. To był powód, dla którego Mack została wcześniej powiadomiona telefonicznie o wyeksmitowanej rodzinie – ponieważ pracownicy schroniska nie chcieli rozdzielać jej członków. Dziś panował tu względny spokój. Był piękny, sierpniowy dzień, więc w pokoju dziennym siedziało tylko kilka kobiet; w chłodne, deszczowe albo szczególnie upalne dni chroniło się tu ich wiele. W ciągu dnia kobietom było wolno przebywać tylko w tym pokoju, w jednej z sal szkolnych albo w stołówce, gdzie pracowały. Musiały zwolnić łóżka rano i nie mogły wrócić aż do czwartej, kiedy podawano obiad. A poza tym, jeśli chciały dostać łóżko, musiały uczestniczyć w wieczornym nabożeństwie w kaplicy, ponieważ choć misja karmiła ludzi, odziewała ich i zapewniała im miejsce do spania, to jej głównym celem było doprowadzenie ich do osobistego spotkania z Jezusem Chrystusem. – Jesteś szybsza niż myślałam. – Najlepsza przyjaciółka Mackenzie, Anna, niedbałym krokiem przeszła przez wykrywacz metali. Jej długie, jasne włosy powiewały, różowa koszulka fałdowała się pod ciężarem skórzanej, szarobrązowej torebki, zawieszonej na ramieniu. – Tak – potwierdziła Mackenzie – przyjechałyśmy prosto ze szkoły. – No i jak minął pierwszy tydzień? Mackenzie zrobiła znaczącą minę. – Dla Maddie cudownie. Dla mamy… cóż, przetrzymałam. Anna otoczyła ją ramieniem. – Jestem z ciebie dumna. – Czemu? Bo nie zmusiłam nauczycielki, żeby pozwoliła mi siedzieć w klasie przez cały dzień? Okrągłe, niebieskie oczy Anny roziskrzyły się, gdy się zaśmiała. – Tak, dlatego, i za to, że jesteś dużą dziewczynką. Ja płakałam przez cały tydzień. Gray powiedział, że ty tylko przez dwa dni. – To były aż dwa dni. Przyjaciółka puściła do niej oko. Przerwał im tupot nóg Maddie, dobiegający z korytarza. – Nana! – zawołała dziewczynka, rzucając się na Annę. Kiedy była malutka, nie umiała wymówić imienia Anny i przyjęła wersję Nana. Anna przyklękła i objęła Maddie. – Jesteś gotowa, by nakarmić głodnych ludzi? – spytała. – Tak. Przyniosłam im trochę zabawek i kredek, a teraz mogę pójść i zanieść im tace. Podeszły we trzy do windy, Maddie przycisnęła guzik. Miały pojechać do stołówki na drugim piętrze, gdzie koncentrowała się działalność centrum. Dziennie wydawano tam prawie sześćset posiłków, a bieżąca sytuacja ekonomiczna sprawiała, że taka pomoc była coraz bardziej potrzebna. W roku 2009, po raz pierwszy w historii misji, większość mężczyzn, którzy uczestniczyli w programach powrotu do normalnego życia, znalazła się tam z powodu utraty pracy i domu, a nie z powodu nadużywania narkotyków i alkoholu. Kobiety sprowadzały do misji często te same przyczyny, a dodatkowo fakt, że w trudnych czasach nasilała się przemoc domowa. Siedemdziesiąt procent tych, które wyrażały chęć, by przejść przez programy powrotu do normalnego życia, dzięki wysiłkowi misji stawało znowu na nogi i zaczynało żyć niezależnie. Tak wyglądała statystyka. Mackenzie uwielbiała udzielać się i werbować wolontariuszy do misji – a była zapaloną werbowniczką. Prawdę mówiąc, kilka jej najdawniejszych przyjaciółek zostało wolontariuszkami. Przekonała je, by udzielały się w misji co wtorek
wieczorem. Przyprowadzały ze sobą dzieci do pomocy i od czwartej do wpół do szóstej oferowały każdej kobiecie i dziecku posiłek, by nakarmić ich ciało, i uśmiech albo słowo czy dotknięcie, które, jak miały nadzieję, nakarmią ich dusze. Maddie i inni mali wolontariusze nosili kobietom tace, zwłaszcza tym, które miały dzieci. Przy ostatnim liczeniu okazało się, że w schronisku przebywa pięćdziesięcioro maluchów. W jadłodajni, zastawionej okrągłymi, białymi stolikami i metalowymi krzesłami typowymi dla szkolnych stołówek, z granatowymi siedzeniami i oparciami, pachniało obiadem. Maddie pobiegła do magazynu i wróciła z foliowymi czapkami i plastikowymi fartuchami. Przystroiły się w nie i zabrały do pracy. – Cleo, pięknie wyglądasz – oznajmiła Mackenzie, nakładając młodej kobiecie tłuczone ziemniaki na talerz. – Dziękuję, panienko Mackenzie. – Cleo spojrzała zza strąków rudych włosów, opadających jej na oczy. – Maddie chce się wieczorem pobawić z twoją małą, zanim wyjdziemy. Co ty na to? Cleo nie podniosła głowy, ale uśmiechnęła się lekko. – W porządku. – Cudownie! Nie mogę zatrzymywać jej tu długo, bo właśnie zaczęła zerówkę, ale wiem, że wcale jej się nie spieszy do domu. Cleo skwapliwie kiwała głową. Przez następne półtorej godziny przez stołówkę przewinęło się wiele kobiet. Mackenzie rozdawała tłuczone ziemniaki, prowadząc jednocześnie rozmowy. Maddie zajęta była roznoszeniem tac i paplaniem z malutkimi dziećmi. Kiedy została obsłużona ostatnia kobieta, Anna i Mack pomogły małej się umyć, a potem odłożyły na miejsce czapki i fartuchy i przygotowały się do wyjścia. Gdy już wychodziły, wpadły przy windzie na przyjaciela – Harrisona Wheelera. – Maddie, ekstra dziś wyglądasz! – Harry! – Rączki Maddie wystrzeliły w górę. Młody człowiek odsunął swój wypchany, marynarski worek i stuknął się z nią pięścią „na żółwika”. – Założę się, że dziś wieczorem sporo pomagałaś w jadłodajni. – Przeniosłam dwadzieścia tac. – Dwadzieścia tac? O mój Boże, to zdumiewające. Następnym razem powinienem zaprowadzić cię do kuchni, żebyś tam gotowała. Ups, i oto nasza winda. Harrison był wolontariuszem w kuchni centrum od około roku. Jego matka ukończyła program powrotu do normalnego życia parę lat wcześniej i teraz pracowała w biurze misji. Jej syn służył w miejscu, które uratowało życie matki. Kiedy jechali na dół, Mackenzie usłyszała jakiś hałas dobiegający z marynarskiego worka Harrisona. Maddie najwidoczniej też go dosłyszała, bo wyciągnęła ciekawie szyję. Jej mały nosek zmarszczył się, gdy próbowała przewiercić wzrokiem siatkę na bokach worka. – Co tam masz? Młodzieniec przełożył torbę na drugie ramię i przycisnął do boku. – Nic. – Wszyscy znów usłyszeli tajemniczy odgłos. Drzwi od windy rozsunęły się, Maddie wyszła za Harrisonem, sięgając ku workowi. Młody człowiek chwycił ją za rękę. – Poczekaj. Wpadnę w kłopoty, jeśli otworzysz worek. Z pośpiechem wyszedł z budynku na parking. Maddie przemknęła przez drzwi za nim, a Mackenzie podążała w ślad za tą dwójką. Sądząc po odgłosach dochodzących z torby, nie miała
wątpliwości, co w niej jest. Wiedziała też, że ani ona tego czegoś nie chce, ani Maddie tego nie potrzeba. – Maddie, jeśli Harrison prosi, żebyś nie otwierała worka, to zostaw go w spokoju. Maddie odwróciła skonsternowaną twarz ku matce. – Mamusiu… – Nie jęcz, Maddie. – Ale czemu Harry przyniósł tu coś, przez co popadnie w kłopoty? Zmierzyła Harrisona znaczącym spojrzeniem. – No cóż – zaczął – nie mogłem trzymać tego w domu, bo miałbym kłopoty z właścicielką. – Ty wciąż masz kłopoty – zauważyła Maddie. Harrison roześmiał się. Rozejrzał się po parkingu, potem popatrzył na Maddie i kiwnął palcem. Poszły za nim do jego samochodu. Otworzył bagażnik i położył marynarski worek na jego brzegu, a potem rozpiął zamek w torbie. Wyjrzały dwa małe, kudłate łebki. – Szczeniaczki! – Maddie klasnęła w ręce, a jej nogi odtańczyły dziki taniec. – Mamo, szczeniaczki! Mackenzie westchnęła. Przez ostatni rok toczyła wojnę o szczeniaki. Uważała, że Maddie nie potrzeba pieska, póki nie będzie potrafiła sama o niego zadbać. – Harry, mogę wziąć jednego? Masz dwa! Harrison spojrzał nerwowo na Mackenzie, która stanowczo kręciła głową. – Ehm… chyba muszę zatrzymać oba. Jeden będzie dla mojej dziewczyny, bo marzy, żeby mieć psa, drugi jest dla mojej siostry. Maddie przyklękła i podniosła jednego, który już do połowy wygrzebał się z worka. – A gdybyś tak znalazł innego dla siostry? – Przytuliła się do futerka pieska i zaczęła chichotać, kiedy polizał ją w nos. – Zobacz, mamusiu. Już mnie pokochał. – Ciebie łatwo pokochać, córeczko. Ale to szczeniaki Harrisona, więc nie możemy ich wziąć. – No, ale ja bym… – Nie możemy. Drugi szczeniak w końcu wyskoczył z worka i podszedł, by powąchać nos Maddie. – On też mnie kocha, mamusiu! – Maddie podniosła także drugiego pieska. Mackenzie powoli ruszyła ku bagażnikowi Harrisona. Nie mogła się powstrzymać. Maleństwa były takie śliczne. – Co to za rasa? Jeden ze szczeniaków wyskoczył z ramion Maddie do bagażnika i podszedł do Mackenzie. Niechętnie wzięła go na ręce, wdychając słodki zapach szczenięcia. Oddech pieska pachniał tak, że nawet rozsądny człowiek musiał się pozbyć wszelkich oporów. – To shih tzu. Moja dziewczyna uważa, że to najinteligentniejsze psy, jakie w życiu widziała. I słodkie. Wszystkich kochają. – Ale mnie najbardziutko – wtrąciła Maddie. – Och tak, oczywiście. Ciebie najbardziutko. Mackenzie zaśmiała się, kiedy piesek prawie wetknął jej język do nosa. Nie minęło parę minut, a ona, Maddie i ich nowy shih tzu, Sophie, byli w drodze do domu. Gray ją zabije, ale nie przejmowała się tym. Zresztą kiedy poczuje zapach oddechu tego szczeniaka, też przestanie się przejmować. Gray jednak się przejmował, i to bardziej, niż przewidywała. – Chyba żartujesz, Mack. Jakby któreś z nas miało czas na szczeniaka. Maddie nie umie
nawet pozbierać swoich ubrań z podłogi, a co dopiero zajmować się psem. I ile za toto zapłaciłaś, pewnie z trzysta dolarów? Mackenzie wtuliła nos w miękkie futerko Sophie. Szczeniak obrócił się niczym akrobata, żeby polizać ją po twarzy. – Gray, jesteś śmieszny. – Zaśmiała się. – Chodź, niech cię pocałuje. – Wyciągnęła Sophie w jego stronę. – Zakochasz się w niej, obiecuję. Powstrzymał ją uniesioną dłonią. – Nie pozwalam, żeby jakiś pies lizał mnie po twarzy. I powinniśmy o tym porozmawiać. Zabrała mu Sophie sprzed nosa. – Dobrze. Zgoda. Powinniśmy o tym porozmawiać. Ale nie mogłam się oprzeć. Jest taka cudna. I kocha Maddie. – Mówię poważnie, Mack. Powinnaś ze mną porozmawiać. Szczeniaki to wielka odpowiedzialność. – Dobry Boże. To tylko piesek, Gray. I wiem to i owo o odpowiedzialności. Pokręcił głową. – Tylko tego nam brakowało, Mack. Tylko tego na dokładkę do budżetu wymykającego się spod kontroli i do wszystkich tych problemów z moim tatą, i do naszych starań o dziecko. To nie w porządku z twojej strony, że tak po prostu przyniosłaś psa do domu, nie zamieniwszy ze mną ani słowa. Minęła go sztywno i postawiła Sophie na podłodze w łazience. – Czy ty w ogóle mnie słuchałaś, Mack? Mack przeszła do garderoby i z jednej z szuflad wyjęła piżamę. Dziś wieczorem nie pora na seksowne koszulki. – Nie. Szczerze mówiąc, nie słyszałam z tego ani słowa, ponieważ nie mam ochoty rozmawiać z tobą, kiedy zachowujesz się całkowicie niedorzecznie. Gray stanął z drugiej strony masywnej komody, która rozdzielała ich połowy szafy, i nachylił się, żeby zbliżyć twarz do twarzy żony. – Powiedziałem, że tylko tego nam brakuje. Mam teraz problemów po uszy, Mack, i nie potrzebuję psa. Spojrzała w jego niebieskie oczy, bardziej zmęczone niż gniewne. I tym razem go usłyszała. Naprawdę usłyszała. Położyła spodnie od piżamy na szafce i okrążyła ją, żeby podejść do Graya. – Nie chodzi o szczeniaka, Gray. Co się dziś stało? Potrząsnął głową i objął Mack w pasie. Odetchnął ciężko, opuściwszy ramiona. Wiedziała, jaki ciężar musiał dźwigać poza tymi czterema ścianami, ale była wdzięczna za każdym razem, kiedy przestawał się pilnować i w jej ramionach był po prostu Grayem. – Znów dzwonili z domu opieki. – Znowu? – Bardzo mu się pogorszyło. Nie poznaje mnie już, Mack. Mój własny ojciec nie wie nawet, jak mam na imię. A więc o to chodziło. Dostrzegła cierpienie w jego oczach i przez chwilę uderzyło ją człowieczeństwo tego mężczyzny, którego nawet ona czasami uważała za herosa. Gray na pozór potrafił poradzić sobie ze światem i na dodatek zapytać potem, co jeszcze trzeba zrobić. Miał jednak swoje ograniczenia. Owinęła go ciaśniej ramionami. – Myślisz, że moglibyśmy skłonić moją mamę, żeby zapomniała naszego adresu? Trzepnął ją w ramię, ale krótki uśmiech zaraz zgasł.
– Mack, mówię poważnie. – Wiem. Przepraszam. Ale proszę, Gray, pozwól, żebym ci przy nim pomogła. Spotkam się z lekarzami twego taty. Mogę zdjąć z ciebie trochę ciężaru, jeśli mi pozwolisz. – Dzięki, kochanie, ale wciąż mam nadzieję, że wejdę tam i akurat w ten dzień on mnie rozpozna, że w pewnej chwili przypomni sobie, kim jestem. I mógłbym też wejść tam pewnego dnia, a jego by już nie było. Nie chcę stracić żadnego z tych momentów. – Rozumiem – odparła. – Obiecaj tylko, że dasz mi znać, jeśli będę mogła pomóc. Otoczył ją ramionami i pocałował we włosy. – Obiecuję, że… ej! Mack spojrzała w dół i ujrzała Sophie, wgryzającą się w stopę Graya. Ten odtrącił ją delikatnie. – Jak coś tak małego może mieć tak ostre zęby? Zachichotała, pochyliła się i podniosła pieska. – Chcesz, żeby z nami spała? Odpowiedź była szybka i zdecydowana. – Absolutnie nie.
jedenaście – Przysięgam, Mack, jeśli to stworzenie jeszcze raz nasika mi do butów, znajdzie się na zewnątrz, a tam niech Jeremiasz użyje jej jako konewki! Gray usłyszał, że Mack chichocze w łazience. – Sophie! Sophie! – Z korytarza dobiegł głos Maddie. Wpadła do sypialni. – Tatusiu, gdzie Sophie? Gray spojrzał w jedno z luster zabytkowej, sosnowej szafy i poprawił krawat. – Masz na myśli tę maszynkę do siusiania, którą mama pozwoliła ci zatrzymać? Maddie przystanęła na środku pokoju i wsparła ręce na biodrach. Plisy spódniczki zmarszczyły się pod jej palcami. – Tatusiu, to malutki piesek. Malutkie pieski siusiają. Mack wyszła z łazienki z pochyloną głową i rękami założonymi za kark, próbując zapiąć naszyjnik z trzech sznurów korali. – Maddie, lepiej będzie, jak dopilnujemy, żeby Sophie wychodziła na zewnątrz i tam załatwiała, co trzeba. Ale też, Gray, pamiętaj, że to szczeniak, ma mały pęcherz. A od dziś zacznie ją uczyć trener. – Tak, przejdzie szkolenie. – Stłumiony głos Maddie dochodził spod okrągłego stołu przy wykuszowym oknie, zastawionego fotografiami rodziny i przyjaciół. Gray pochylił się i zobaczył, że roześmiana córka mocuje się z Sophie, bo szczeniak zabierał się właśnie do lizania jej po twarzy. Musiał przyznać sam przed sobą, że cieszy go widok jego dziewczynki tak szczęśliwej. Wczołgał się pod stół. – Szczeniaki to wielka odpowiedzialność, Maddie. Oparła się o niego, przytrzymując miotającego się pieska w morderczym uścisku. – Wiem, ale ja już jestem duża. Będę się nią opiekować. Nakarmię ją. Wyprowadzę na sikanie. I na kupkę. Wszystko, tatusiu. – Ach tak, zrobisz to? – Gray wziął na kolana obie, dziewczynkę i szczeniaka. Sophie wywinęła się z ramion Maddie, próbując dosięgnąć twarzy Graya. Zaśmiał się, gdy polizała go po podbródku. – Lubi cię, tatusiu! – pisnęła Maddie. – Chociaż na nią krzyczałeś. – Nie krzyczałem – zaprotestował, oddając jej szczeniaka. – Informowałem. Mack skończyła zapinać szary kardigan, poprawiła białą koszulkę. – No już, córeczko, bo się spóźnimy do szkoły. Gray, widziałeś moje kluczyki? Gray potrząsnął głową. Tej kobiecie potrzebny był GPS. – Pewnie są gdzieś tam, gdzie twoje okulary przeciwsłoneczne. – A widziałeś okulary? – Nie, wymądrzam się tylko. – Cóż, nie czas teraz na twoje wymądrzanie, bo muszę odwieźć Maddie do szkoły. Pytam poważnie, widziałeś moje kluczyki? Wynurzył się spod stołu. – Zawiozę ją dzisiaj. Jadę do biura. – Możemy zabrać Sophie? – Maddie podskoczyła, aż Sophie omal nie wypadła jej z objęć. Gray znów uratował szczeniaka i wręczył go Mack. – Nie, pani Maddie, odwiozę cię i nie wracam już do domu. Pieskiem zajmie się dzisiaj
mama. Mack przycisnęła wiercącą się kulkę futra do piersi. – Mama będzie zachwycona. Ale mogę zawieźć Maddie. Widać było, że Mack cieszy nowy obowiązek odwożenia córki do szkoły. Gray nie chciał jej tego odbierać. – Mamusiu, musisz też pilnować Loli. – Pamiętam. Jestem Superkobietą. Zadbam o wszystkich – powiedziała ze znaczącym uśmiechem Mack. Gray schylił się i cmoknął ją w lśniące od różowego błyszczyku usta. – Dziś przychodzi trener, tak? – Mówiłam ci już trzy razy. Tak, będzie dzisiaj. – Tylko się upewniam. – Gdy ruszyli ku schodom, zauważył, że Sophie w ramionach Mack uspokoiła się. – Mam nadzieję, że przed wami wspaniały dzień. – Będzie świetnie, tatusiu! – Maddie w podskokach zbiegła po schodach na korytarz przy drzwiach garażu, wdzięcznie ominąwszy swój plecak, i skierowała się prosto do samochodu. Gray podniósł tornister i wręczył go Mack. – Wiesz, kto będzie się zajmował tym psem, prawda? Mack przesunęła uśpionego szczeniaka, żeby podnieść torbę, po czym wskazała nosem na Graya i weszła do garażu. – Tylko się upewniałem – zawołał, gdy zatrzasnęła za sobą drzwi samochodu.
dwanaście Mackenzie wspięła się po wielkich schodach Conservation Hall, czując pod stopami mocne deski z pociemniałego drewna, pozyskanego nad rzeką Tennessee. Zawibrował telefon, na ekranie pojawiło się zdjęcie Anny. – Cześć. – Gotowa na przyjęcie? – Tak, zapowiada się wspaniały wieczór. Eloise i ja skończyłyśmy przygotowania i wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Powinnaś zobaczyć salę. – Cieszysz się, że poprzednia żona gubernatora wywalczyła od republikanów zgodę na jej budowę? Mackenzie zaśmiała się. Nowa sala bankietowa była kontrowersyjnym dodatkiem w projekcie konserwacji i przebudowy rezydencji poprzedniej pierwszej damy. Została zbudowana całkowicie pod ziemią, pod trawnikiem przed rezydencją. Wielki dziedziniec przed salą wymusił konieczność wykopania wielkiej dziury w środku trawnika, ale zapewnił piękne, naturalne światło sali, która w innym wypadku wyglądałaby jak jaskinia. Zanim ją zbudowano, na oficjalnych obiadach w rezydencji można było przyjąć maksymalnie tylko dwudziestu dwóch gości. Większe przyjęcia przenoszono do namiotów na terenie rezydencji, z wynajmowaną estradą i przenośnymi toaletami. Nowa, olśniewająca sala mogła pomieścić stu sześćdziesięciu ludzi; każdy miał na czym oprzeć siedzenie, a toalety były tuż za rogiem. Komfort i wygoda, przynajmniej z punktu widzenia Mackenzie. W Tennessee może i sporo było starych, dobrych wieśniaków o tradycyjnych poglądach, ale nikt tak naprawdę nie miał ochoty korzystać w rezydencji gubernatora z przenośnych toalet. Budowa Conservation Hall, podobnie jak i wiele innych szczegółów projektu renowacji, spotkała się z zaciekłymi protestami wielu obywateli i prawników, którzy uważali, że pieniądze potrzebne są w wielu innych miejscach. Ponieważ ówczesny gubernator należał do demokratów, w kwestii tej szczególnie głośni byli republikanie. Jednak czy mieli rację, czy też nie, ten obiekt był piękny, a dziś wieczorem, razem ze swymi dziełami sztuki i bezcennymi pamiątkami, będzie cieszyć oczy wspaniałych obywateli Tennessee. – Jak sobie poradziłaś z rozsadzaniem gości? – spytała Anna. – Wierzę, że na tyle, by wieczorem nie doszło do bójek między politykami. Przyjaciółka zaśmiała się. – Dokonałaś niezwykłego wyczynu, Mack. Przez te dni byłaś odpowiedzialna za wszystko, nie mogłam uwierzyć, że wzięłaś na siebie jedno i drugie. Mackenzie dotarła na szczyt schodów i skierowała się do rodzinnej części rezydencji. Mijając ołtarzowy stół z marmurowym blatem, stojący pod portretem Andrew Jacksona, podniosła papierek po gumie, własność Maddie, i włożyła go do kieszeni. – Myślałam o tym od lat – przyznała przyjaciółce – od czasu powodzi. Widziałam, co mieszkańcy zrobili jedni dla drugich, bez żadnych wskazówek. Dostrzegli po prostu, że ktoś na ich ulicy albo w sąsiedztwie jest w potrzebie, i zaczęli zdzierać wykładzinę i płytę gipsową i przekopywać muł. Później zrobili to samo po ataku tornada i po burzach śnieżnych i tak dalej. Uważam, że są niewiarygodni, za każdym razem. Chcę ich po prostu jakoś uhonorować. – To nie podlega dyskusji – powiedziała Anna. – Wiadomo coś o jakichś protestach dziś wieczorem? Wspomniałaś, że taka możliwość istnieje. – Tak, dziś po południu dostaliśmy informację, że parę osób będzie protestować w sprawie uwolnienia więźniów.
– Gray serio uważał, że to było najlepsze rozwiązanie? Mackenzie ujęła klamkę drzwi do sypialni i przystanęła. Gładki brąz był chłodny w dotyku. – Inne wyjścia były gorsze, prócz całkowitego rozwiązania rządu. Niekiedy myślę, że to by nam najlepiej posłużyło. Anna zgodziła się z nią. – Cóż, baw się dobrze dziś wieczorem. I pamiętaj, zdobądź dla mnie autograf Rascala Flatta. – Och, te zalety bycia żoną gubernatora – zachichotała Mackenzie. Gdy weszła do pokoju, Maddie i Gray leżeli rozciągnięci na łóżku, a między nimi poniewierały się Lola i Sophie. – I jak, rozwiązujemy problemy świata? Maddie pokręciła głową. – Nie, próbujemy tylko wytłumaczyć tacie, jak ładnie będzie wyglądał w smokingu. Mackenzie usiadła na brzegu łóżka na brązowej, jedwabnej, pikowanej narzucie od Ann Gish i przeczesała dłonią piękne loki córki. – Tak się cieszę, że mu to powiedziałaś. Ja też uważam, że w smokingu wygląda fantastycznie. Maddie obróciła twarzyczkę ku mamie. – Powiedział, że się w nim ugotuje. Gray na potwierdzenie skinął z powagą głową. – Że go bojkotuje? – doprecyzowała Mackenzie. – Tak, właśnie to w nim robi, mamo. – Cóż, jeśli tato bojkotuje swój smoking, to chyba będę musiała znaleźć jakiegoś innego przystojnego mężczyznę do towarzystwa. – Mogłabyś zabrać Jeremiasza! – Maddie usiadła tak gwałtownie, że Mackenzie musiała cofnąć dłoń. – Mówił mi, że kiedyś zabrał panienkę Shirley na bardzo miłą kolację, i powiedział, że nosił smoking. Myślę, że to mogło być wtedy, jak prosił jej rękę. – Jak prosił ją o rękę? – uśmiechnęła się Mackenzie. Córka skinęła głową. – Jeremiasz to ciekawa propozycja – Mackenzie pochwyciła spojrzenie Graya i mrugnęła. – Jest w końcu całkiem przystojny. Maddie jednocześnie uniosła prawą brew i prawy kącik ust. – No wiesz, może i przystojny, ale stary jak Gigi. Gray zaśmiał się i wstał z łóżka. – Po pierwsze, lepiej nigdy nie mów Gigi, że jest stara, bo weźmie cię na stronę i spuści ci lanie wierzbową witką. A po drugie, żaden mężczyzna z tego miasta nie będzie towarzyszył mojej żonie, gdy ma na sobie tę zieloną sukienkę. – Wypiął pierś. – Jestem jedyną osobą, którą mama może bałamucić. Zmuszę się więc do włożenia smokingu i dopilnuję, żeby żaden inny mężczyzna nie zainteresował mojej żony. – Mamo, tatuś jest zazdrosny – parsknęła śmiechem Maddie. Mackenzie przytknęła czoło do czoła córki. – Tu go mamy, prawda? – Tak – wyszczerzyła zęby Maddie. – Mamy go. Mackenzie wstała i skierowała się do garderoby. Usłyszała, jak stopy Maddie łupnęły o podłogę, a potem zatupotały, gdy podbiegła za nią. – Mamusiu, pozwól mi popatrzeć, jak się będziesz stroić. Lubię patrzeć na twoje sukienki.
Wyciągnęły razem wszystko, co potrzebne na wieczór – suknię, bieliznę, biżuterię, pantofle. Kiedy zaś już każda rzecz była na miejscu, ozdabiając delikatną sylwetkę Mackenzie, mama i córeczka zawirowały wokół szafy i obejrzały końcowy efekt w lustrze. Maddie wsunęła drobną rączkę w dłoń matki. – Jesteś śliczna, mamusiu. Śliczna. – Z twoją pomocą. Bez ciebie by się to nie udało. Do pokoju wszedł Gray. Mackenzie nie mogła się powstrzymać i westchnęła głośno z wrażenia. Był taki przystojny. On też lustrował ją wzrokiem. Był to zwyczaj, który deprymował Mack tuż po ślubie. Teraz lubiła wiedzieć, że jej mężczyzna ją dostrzega, że widzi każdy centymetr jej ciała. To było spojrzenie w rodzaju „to moja dziewczyna” – dzięki któremu czuła się zauważana i doceniana. Gray delikatnie pocałował ją w dłoń. – Wszyscy padną z wrażenia na twój widok, kochanie. – Potem przyklęknął przed Maddie. – To dzięki twojej pomocy mamusia wygląda dziś tak pięknie, pani Maddie? – Pewnie, że tak. – Więc świetnie się sprawiłaś – pochwalił, obejmując ją mocno. Potem wstał. – A teraz pora, żebym poprowadził twoją piękną mamusię na eleganckie przyjęcie. Weszli do sypialni akurat w chwili, gdy do drzwi zapukała Eugenia. – Francja-elegancja! – wykrzyknęła, kiedy jej otworzyli. – Nie powiem, piękna z was dziś para. – Ładnie wyglądają, prawda, Gigi? Eugenia zmierzyła Maddie swoim szczególnym spojrzeniem. – Z pewnością, Madeline. I co, jesteś gotowa spędzić wieczór z Gigi? Trochę tu namieszamy. – Mamo – ostrzegła Mackenzie – bądź grzeczna. – Co masz na myśli, mówiąc „grzeczna”? – nadąsała się Eugenia. – Pójdziemy do pokoju zabaw, dołączy do nas Oliver i zagrają w brydża ze mną i z Burtem. – W brydża? – Gray musiał się upewnić, że dobrze usłyszał. – Pobijemy ją, tato! – Nauczyłaś moje dziecko grać w brydża? – Mogło być gorzej. Mogłam nauczyć ją grać w pokera. – Eugenia wzruszyła ramionami. – Przychodzi Burt? – drążyła Mackenzie. Eugenia wyprostowała się i uniosła brodę. – Wolisz, żebym zmusiła Olivera i Madeline do spędzenia wieczoru z Sandrą albo Berlyn? – Dziękujemy ci za to. – Gray podszedł do łóżka i podniósł z niego Sophie i Lolę. – Aha, i musicie też dziś pilnować tych artystek. Eugenia świdrowała dwie istotki wzrokiem, jakby zobaczyła UFO. – Lalki tak. – Wyrwała mu Lolę. – Psy nie. Mówiłam ci już wcześniej. Maddie wyciągnęła ręce i wzięła Sophie od taty. – To jest Sophie – oznajmiła, podtykając kulkę futra pod nos Eugenii. Babcia odchyliła się gwałtownie do tyłu, prawie równocześnie z Sophie. Mackenzie wydało się, że słyszy warczenie szczeniaka. – Czy to robi kupy? – zapytała Eugenia. – Wszystkie psy robią, Gigi – zaśmiała się Maddie. – To znaczy, że są zdrowe. Tak mówi mama. Zawsze to powtarza, kiedy ja robię kupkę. – Cóż, ja psich kupek sprzątać nie będę.
– Ja posprzątam, babuniu. Wzniosłą konwersację przerwał dzwonek telefonu. Gray wyszedł, żeby odebrać. – Mamo, dziękuję, że zajmiesz się Maddie. A co do pilnowania Sophie… – Mack uniosła rękę, zanim Eugenia zdążyła się odezwać. – Tak, odnotowałam twój protest, ale naprawdę nie mamy wyboru. Więc cóż… bądź grzeczna. Eugenia spojrzała na Maddie i uśmiechnęła się do niej chytrze. Maddie zachichotała. – Będziemy bardzo grzeczne. Aha, wiesz, że syn Berlyn wreszcie się ożenił? – Walter? Naprawdę? Ma pięćdziesiątkę, czyż nie? – Tak. – Zaśmiała się Eugenia. – Powiedziałam Sandrze, że to znaczy, że dla niej też jeszcze jest nadzieja. – Kiedy się to stało? – Według Berlyn, pewnego bardzo złego dnia. Nie może znieść jego nowej żony. Mówi, że chodziła kiedyś z dalszym kuzynem i że to mogło zdarzyć się tylko w Kentucky. Mackenzie pokręciła głową. – Ciii, mamo. – Wypchnęła je obie z sypialni na korytarz. – Trzymaj tego psa daleko ode mnie, Maddie. Maddie zaśmiała się z babci i ruszyła w podskokach do pokoju zabaw. Mackenzie przeszła przez sypialnię. Gray wciąż był przy telefonie, rozmawiał z kimś z domu opieki. Serdecznie współczuła mężowi. Jego ojciec był równie uroczy, co parę lat temu, ale choroba Alzheimera okazała się tragiczna w skutkach. Niewiele zostało z tego mężczyzny. Gray miał starszego brata, który mieszkał w Knoxville, ale rzadko otrzymywali wieści od niego – na myśl o tym też krajało jej się serce. Gray odłożył słuchawkę i podszedł do żony. – W porządku, kochanie? – spytała. – Tak. Nic mi nie jest. Musieli mu dziś dać środek uspokajający. Mówią, że w jednej minucie krzyczał i mówił o wojnie, a w następnej płakał za mamą. – Teraz śpi? – Uspokoił się. – Gray westchnął ciężko i wyciągnął rękę. – A teraz chodźmy udawać, że to miejsce do nas należy.
trzynaście Drzwi otwarły się, gdy nieznani oraz samozwańczy bohaterowie Tennessee zmierzali ku rezydencji gubernatora. Zwykli ludzie, pragnący po prostu pomóc swoim sąsiadom, ustawili się w kolejce razem z senatorami i reprezentantami, by uścisnąć dłonie gubernatora i jego żony. Letni wieczór psuły tylko krzyki i skandowanie, dobiegające zza ich pleców. – Wygląda na to, że zebrał się spory tłum protestujących – powiedziała Mackenzie, gdy wraz z Grayem zajęli swoje miejsce przy schodach. – Tak, spodziewaliśmy się tego. Media cały tydzień nie mówiły o niczym innym. Gdyby tak nie rozdmuchiwały tej sprawy, wątpię, czy zeszłoby się tak wielu ludzi. – Wiesz, ilu ich tam jest? – Ściągnęła usta, czekając na pierwszych przybyłych. – Myślę, że koło setki. – Ochrona sobie poradzi? – Mack była zaniepokojona. Odkąd wprowadzili się do rezydencji, protesty organizowano sporadycznie. – Oczywiście, kochanie. Ludzie tylko dają ujście swojej frustracji. Pikietowałbym z nimi, gdybym mógł. Prawdę mówiąc, jeśli po kolacji jeszcze jacyś zostaną, chyba pójdę z nimi porozmawiać. Gwałtownie urwali rozmowę, bo oto zbliżyli się do nich pierwsi goście. Pół godziny później, gdy wciąż jeszcze stali i witali przybyłych, przewodniczący Johnson przepchnął się do przodu, do Graya. – Słyszysz tych ludzi na zewnątrz, prawda? Gray przypatrywał się ostrym rysom twarzy wiekowego ustawodawcy. – Trudno ich zignorować, prawda, Norm? – Mamy zamiar wesprzeć Stowarzyszenie Praw Ofiar, jeśli czegoś z tym nie zrobisz. – My? – Marcus Newman. To nasz nowy człowiek. Kurt miał rację. Marcus był zbyt gładki, by mu zaufać. – Czy to on pomógł ci dziś w staraniach o przepchnięcie ustawy TEA? Co ty sobie myślisz, Norm? Kiedy pewnego dnia dałeś mi słowo, uważałem, że ono się liczy. Nie miałem pojęcia, że powinienem oczekiwać ciosu nożem w plecy. – Nie wszyscy nauczyciele byli zadowoleni. – Podobnie jak związki zawodowe. – Cóż, wypuszczanie więźniów nie rozwiąże nam kryzysu budżetowego. Gray położył rękę na ramieniu Johnsona. – Podobnie jak wpompowane sześć milionów dolarów w zjednujące ci wyborców, kosztowne projekty, co tak dobrze ci szło przez ostatnie dwadzieścia lat. Myślę więc, że nasze wysiłki przynajmniej częściowo muszą zrekompensować twój brak samokontroli i dalekosiężnych planów. Czy to też przedstawisz Stowarzyszeniu Praw Ofiar? Polityk strącił dłoń Graya. – Potrzebuje mnie pan po swojej stronie, gubernatorze. – Chcę, żebyś był po mojej stronie, Norm. Ale nie pozwolę, żebyś mnie w związku z tym szantażował. Wyczuł, że Mack jeży się, i usłyszał, jak mruczy coś pod nosem. Nie mogła znieść, gdy rzucał Grayowi wyzwanie ktoś inny niż ona. Jej oddech uspokoił się jednak z chwilą powitania kolejnego gościa, a przez następne pół godziny już żaden polityk nie wykorzystał tego momentu jako okazji do sprzeczki.
*** Gray wszedł do garderoby i zdjął muszkę. Mack siedziała na otomanie z wyciągniętymi nogami, wciąż w sukni wieczorowej. Oparła o dłonie twarz, która promieniała w uśmiechu. Obok leżał prezent-niespodzianka, który mąż wręczył jej na bankiecie – mata z czarno-białym zdjęciem umazanej mułem Mack, pracującej w jednej z najbardziej dotkniętych powodzią dzielnic. Na zdjęciu widniały podpisy wszystkich mieszkańców tej dzielnicy. – Wyglądasz na zrelaksowaną. – Gray wsunął muszkę na ścienny wieszak na krawaty. – I taka jestem – potwierdziła. Zdjął marynarkę smokingową i odwiesił ją. – Wprawiłem cię w zakłopotanie? – Tak. Uniósł brwi, zsuwając eleganckie buty. – Naprawdę? – Owszem. Ale podobały mi się twoje słowa, były przemyślane, z głębi. Sprawiłeś, że dziś wieczorem każdy czuł się tak, jakby był jedyną osobą na sali. Łącznie ze mną. Byłam z ciebie taka dumna. Gray zdjąć skarpetki i przeszedł boso po grubym, kremowym, adamaszkowym dywanie z drukowanej tkaniny. Ukląkł przed żoną i pochylił się, by ją pocałować. – Dzięki. – Mówię poważnie. – Wiem. – Wstał, by się przebrać. Mack siedziała dalej na otomanie. Gray wcisnął się w szorty do biegania i koszulkę i spostrzegł, że żona nie ruszyła się z miejsca. – Idę sprawdzić, co z Maddie i czy zostali jeszcze jacyś protestujący. W tej kolejności. Masz zamiar spać w sukni? – dodał, wsuwając stopy w japonki. – Być może. – Uśmiechnęła się. – Wrócę za minutkę. Przeszedł korytarzem i otworzył drzwi do pokoju Maddie. Nocna lampka z Kopciuszkiem rzucała łagodną, różową poświatę na płócienną tapetę i na anielską buzię dziewczynki. Łagodność na tym się jednak kończyła, ponieważ w drugim, podwójnym łóżku umościła się Eugenia i teraz chrapała w najlepsze niczym wiertarka udarowa. Gray przyglądał jej się przez minutę, próbując dociec, jak w ogóle może się z niej wydobyć taki dźwięk. W końcu zrezygnował z rozważań i podszedł do łóżka Maddie. Lola leżała wtulona pod jednym ramieniem, a Sophie zwinęła się w kłębek po drugiej stronie. Stał tam przez dłuższą chwilę, patrząc i czując głęboki smutek. Czy wszyscy ojcowie to czują, gdy ich mała dziewczynka podrasta – tę potrzebę zatrzymania czasu, nauczenia się na pamięć jej rysów? Przyklęknął przy niej, odmówił krótką modlitwę, odsuwając czarny lok z twarzyczki córki, i delikatnie ją pocałował. Eugenia wydała z siebie taki odgłos, że Gray był pewien, iż Maddie się obudzi. Ona jednak ani drgnęła. Gray zachichotał, wziął Sophie i zszedł po schodach. Na zewnątrz pozostało kilku protestujących, jeden z oficerów ochrony eskortował go więc do końca podjazdu. Przez kolejne pół godziny razem z Sophie Gray wysłuchiwał uwag i wyrażał zrozumienie, po czym polecił im udać się do domów. Zapewnił ich, że dziś zrobili już, co do nich należało, i że ich skargi dotarły do niego. I rzeczywiście tak było. Cała ta sytuacja naprawdę go frustrowała, podobnie jak ich. Kiedy w końcu dotarł z powrotem do sypialni, Mack nigdzie nie było. Postawił Sophie na podłodze i szczeniak skierował się prosto do garderoby. Tam Gray natknął się na śpiącą twardo
Mack, wciąż na otomanie i wciąż w sukni. Sophie polizała jej palce u stóp. Gray szturchnął żonę w bok. – Obudź się, Mack. Musisz pójść do łóżka. Przetarła oczy i powoli wstała. – Dobrze – wymamrotała i skierowała się do swojej umywalki w łazience. – Ehm… może zdejmiesz sukienkę, zanim umyjesz zęby? Uniosła dłoń, jakby na znak, że go słyszy, i powolnym krokiem wróciła do garderoby. Kiedy w końcu znaleźli się w łóżku, Gray usłyszał, jak Sophie skomli w swojej budce. Głośno wypuścił powietrze. Był na to wszystko zbyt zmęczony. Podszedł do budki i zobaczył, że piesek mocno przyciska nos do czarnej kraty. – Nie patrz tak na mnie – zagderał. Szczeniak uniósł łepek i znów zaskomlił. Gray otworzył drzwiczki budki. – Jeśli powiesz komuś, że to zrobiłem, wszystkiemu zaprzeczę. Położył się z powrotem. Sophie umościła się pod jego ramieniem. Po raz pierwszy poczuł cień zapachu szczenięcego oddechu. I wtedy już wiedział.
Jeremiasz Od rana coś mnie przytłacza. Nijak nie wiem, co to, zupełnie jakby jakaś czarna chmura zawisła tuż nade mną. Próbowałem się modlić. Mówiłem Panu, że jeśli chce mi coś powiedzieć, to niech przyjdzie zwyczajnie i powie. A potem modliłem się za wszystkich, których znam. Modlił żem się z całych sił. Przez calutki dzień, kiedym plewił, przycinał i pracował, też żem się modlił. Kiedym przytulił Maddie Mae, wziąłem i przycisnąłem ją do siebie parę sekundek dłużej. A kiedy panienka Mackenzie wyszła się przywitać, też troszki dłużej trzymałem ją za rękę. Tego ranka zobaczyłem nawet panienkę Eugenię i za nią też się pomodliłem. Co prawda trochę to trwało, bo najpierw musiałem wziąć i nakłonić Pana, żeby mi przebaczył te wszystkie małe myśli na jej temat, i to jeszcze zanim zegar pokazał dziewiątą rano. Bo już wtedy czepiała się mojego ogrodu i szukała dziury w całym. Ale zrobiłem to. Pomodliłem się też za Eugenię, ale nie pamiętam już, com mówił. Myślałem też o gubernatorze Londonie i o jego ojcu. Przypomniałem sobie, jak żem widywał starego pana Londona, jak wychodził ze swojego pokoju i siadywał na tym balkonie. Czasami siedział tam tylko i się gapił, zupełnie jakby nie czuł, że żyje na tym świecie, a z kolei innym razem tracił głowę i krzyczał na moich chłopaków czy coś takiego. A czasem znów wziął i uśmiechnął się do mnie. A ja zawsze do niego machałem, czy mi odmachał, czy nie. Tak czy siak, to mi dzisiaj głowę zaprzątało. Czułem, że coś mnie gryzie, dokucza, gdzieś głęboko w środku. Gdybym wiedział zawczasu, co przyniesie dzień, zagrzebałbym twarz w ziemi i nie wstałbym, póki Bóg nie zmieniłby swego zamysłu. Rozdarłbym swoje ubrania, jak ci dawni prorocy w Dobrej Księdze, nie przełknąłbym ani kęsa przez cały dzień, tylko błagał Pana, żeby odwrócił swe postanowienie. Zrobiłbym coś – ale nie wiem, czy to by się na coś przydało. Myślę, że Bóg postanowił to już na dobre. A ja nie wiem, czemu. Po prostu nie wiem. Jedyne, co wiem to… to. To, co się stało. I co wciąż jest. A my w tym tkwimy. I wszyscy chcielibyśmy, żeby było inaczej.
czternaście Czubki kordowanów5 Graya zapadały się cicho we wzorzystym dywanie w ośrodku opieki Green Hills. Po ostatnim wieczornym telefonie gubernator czuł, że powinien sprawdzać, co z tatą, zanim rozpocznie dzień. Skręcił za róg do pokoju ojca i napotkał nową twarz. Młoda blondynka podniosła wzrok znad prześcieradeł łóżka, których brzegi wtykała pod materac. Błysk jej błękitnych oczu świadczył, że go rozpoznała. Gray odezwał się pierwszy. – Dzień dobry. Wpadłem tylko, żeby zobaczyć, jak się miewa. Czy Harriet dziś nie pracuje? Opiekunka wytarła ręce o swoją koszulkę z nadrukiem i obeszła łóżko. – Dziś przyjdzie później. – Wyciągnęła rękę. – Nazywam się Tiffany Beecham. Właśnie zaczęłam tu pracę. Parę tygodni temu przeniosłam się z domu opieki we Franklin. Harriet pokazuje mi, co i jak. Gray uśmiechnął się i uścisnął jej dłoń. Zęby Tiffany były olśniewająco białe. Powinna zostać asystentką stomatologa. Gray podszedł do taty, leżącego bez ruchu. – Harriet trzyma wszystko silną ręką. Jest pani pewna, że da pani radę? Opiekunka zaśmiała się. – Silna ręka to podstawa. – Miała mocny i przyjemny akcent z Tennessee. – Ta kobieta jest najlepsza w swoim fachu. Jestem pewna, że to dlatego zajmuje się pańskim ojcem. Gray obrócił się ku niej. – Robi to już od pięciu lat. – Wiem. Bardzo go lubi. – Skinęła głową w kierunku łóżka. – Jak się dzisiaj miewa ojciec? Słyszałem, że w nocy dał wam popalić. Wróciła do łóżka i poprawiła kołdrę. Gray zauważył francuski manikiur na jej paznokciach – przynajmniej tak nazywała to Mack. Wyglądały czysto i lśniły, miały białe końce. – Potrzeba paru dni, żeby nowy pracownik wdrożył się do pracy. Dziś rano pański ojciec miał ciężki sen, więc poprosiłam lekarza, żeby do niego zajrzał raz jeszcze. Ale ma pan rację, słyszałam, że ostatnia noc nie była łatwa. – Tak, tak mi mówiono. – Gray przyciągnął krzesło do łóżka. – Ożywia atmosferę. – Mogę pana zapewnić, że nie cierpimy tu na brak rozrywki. Czekam aż ktoś napisze książkę: dzień życia w domu opieki. Niektórym autorom podobno brakuje dobrego materiału… Rozmowa toczyła się lekko. Gray prawdopodobnie bywał trochę oschły dla reszty personelu, ponieważ tak lubił Harriet. Przy Tiffany czuł się jednak odprężony, poza tym nowa opiekunka wydawała się wiedzieć, co robi. Gray ujął dłoń taty. – Mógłbym pobyć z nim parę minut? – Proszę bardzo, gubernatorze. Niech pan zostanie, ile pan uważa. Proszę dać mi znać, jeśli będzie pan czegoś potrzebował. – Dzięki, Tiffany. Miło było cię poznać. Skinęła głową i zostawiła ich samych. Oddech ojca był ciężki i rytmiczny. Bywały dni, kiedy Gray wiedział, że dla jego taty byłoby lepiej, gdyby „przeszedł do chwały”, jak zwykła mawiać jego matka. Prawdę powiedziawszy, od czasu śmierci matki Graya ojciec nigdy nie był już taki jak dawniej. A kiedy brat gubernatora w zasadzie zniknął po jej pogrzebie – jak to zwykł robić przez większą część swego dorosłego życia – Gray senior zamknął się w sobie. Ale nawet w te dni, kiedy Gray myślał, że tato umiera, wciąż przynajmniej miał go przy
sobie. Mógł na niego patrzeć. Dotykać go. Uniósł dłoń ojca do ust i ucałował ją. Przyglądał się jego twarzy. Ojciec nie ruszył się, odkąd Gray wszedł do pokoju. Może i należało zmienić mu lek, ale na pewno nie musiał być w śpiączce. A tak się przedstawiał dziś rano. – Zapytam doktora, tato. Tak nie da się żyć. Obiecuję zrobić, co będę mógł. Ale ojciec nie odpowiedział. Gray nie miał pewności, czy kiedykolwiek się odezwie.
5 Kordowany – buty z końskiej skóry.
piętnaście Gdyby Mackenzie mogła zatrzymać świat któregoś dnia, o wybranej porze, byłyby to piątkowe popołudnia. Ona i Gray zawsze bardzo sobie cenili ten czas. Zanim pojawiła się Maddie, Gray, gdy tylko mógł, wcześnie kończył pracę i wraz z Mack wymykali się na wczesny seans filmowy, nim kino opanowały dzieciaki ze szkoły. Teraz do równania dodawali Maddie i musieli wychodzić wcześnie, żeby uniknąć wyborców w kolejce po bilety ulgowe. Ten piątek był jeszcze bardziej doniosły. Świętowali pierwszy tydzień szkoły Maddie i pierwszy tydzień Loli jako przybocznej pierwszej damy. Mackenzie zerknęła na lalkę, podczas gdy samochód chodził na luzie, na parkingu przed szkołą. Bała się tego tygodnia, a okazał się tak miły. Każdy etap macierzyństwa miał swoje radości i tak ważne było, by delektować się każdą minutą. Odgłos otwieranych drzwi przywrócił ją do teraźniejszości. – Mamusiu, to piątek! – oznajmiła Maddie. Mackenzie odwróciła się i zobaczyła, że biała koszulka polo córki jest brudna niczym białe spodenki zawodnika futbolu po czwartej kwarcie. – Słowo daję, córeczko, tarzałaś się w błocie? Maddie nachyliła się nad konsolą i chwyciła Lolę, siedzącą na fotelu obok kierowcy. – Nie. – Nie, proszę pani – poprawiła Mackenzie. – Nie, proszę pani. – Maddie usadowiła się z powrotem, przytulając mocno lalkę. – Upadłam tylko, gdy ścigałam Charliego Westa wokół dziedzińca. Mackenzie zachichotała i wyjechała z alejki. – Charlie West, hm? A kto to jest Charlie West, jeśli wolno mi spytać? Posuwały się powoli w korku w kierunku Harding, drogi I–65 i kina. – Charlie West to mój chłopak. Mackenzie wytrzeszczyła oczy, ale udało jej się zachować nonszalancki ton głosu. Zerknęła do tyłu. – Masz chłopaka? Maddie nie podniosła wzroku, poprawiała Loli włosy. – Oczywiście. Mam ich mnóstwo. – Co rozumiesz przez „mnóstwo”? – Mamo, to szkoła. Jest dużo chłopaków, a wszyscy to moi przyjaciele. – Ach. – Mackenzie roześmiała się z własnej ulgi, wjeżdżając na pas drogi I–65, prowadzący na północ. Kierowcy koło niej przyciskali gaz do dechy, wiedząc, że za pół godziny autostrada międzystanowa zmieni się w parking. Mackenzie dotrzymywała im tempa. Zerknęła w lusterko wsteczne i zobaczyła, że Maddie jeszcze nie zapięła pasów. – Maddie, tyle razy ci mówiłam, że kiedy wsiadasz do samochodu, to od razu masz zapiąć pas. Nie będę ci tego znowu powtarzać. – Nie odrywała wzroku od lusterka. Maddie westchnęła ciężko, miętosząc brudną koszulkę, i sięgnęła po pas. Mackenzie uniosła prawą brew. – Nie strój fochów, Madeline. Nie mam ochoty zawracać i jechać do domu tylko dlatego, że w dniu, który warto uczcić, ty masz wszystko w nosie. Znów spojrzała na drogę i złapała gwałtownie powietrze, tuż przed sobą widząc światła hamowania. Wcisnęła hamulec i zerknęła w lusterko wsteczne. Osiemnastokołowy tir zbliżał się szybko jak kula.
Spróbowała skręcić na lewy pas, ale uderzenie było brutalnie gwałtowne. Poczuła jego impet, samochód zaczął kręcić się w kółko jak bąk. Wszystko rozgrywało się w zwolnionym tempie – auta skręcały, by uniknąć zderzenia, drzewa rosnące przy drodze wirowały, jakiś samochód uderzył w maskę jej wozu i popchnął go na betonowy pas rozdzielczy. Całe ciało Mack napięło się jak struna, jakby mogła ona tym zatrzymać samochód. Kiedy w końcu wszystko zamarło, Mack tkwiła na północnym pasie, zwrócona twarzą ku południu. Autostrada międzystanowa wyglądała jak złomowisko. Z resztek białej maski samochodu unosiła się para. Mack poczuła w ustach krew, ale nie miała pojęcia, skąd ona wypływa. Odór pękniętej poduszki powietrznej i jej pozostałości sprawiały, że miała wrażenie jakby była skąpana w pyle, nie odczuwała jednak bólu. Gorączkowo naciskała przycisk zwalniający pas bezpieczeństwa. Zauważyła, że po palcach spływa jej krew. Kiedy pas w końcu ustąpił, odwróciła się do tyłu, rozpaczliwie pragnąć ujrzeć twarz córeczki. Tylne siedzenie było jednak puste. Wbiła kolana w rozgrzaną skórę fotela, przerzuciła swoje ciało nad konsolą i zaczęła badać podłogę z tyłu. Czuła, jak w głębi jej gardła wzbiera krzyk, ale już go nie słyszała. W jej świecie zapadła cisza. Maddie nie było. Nigdzie jej nie było… Mackenzie spojrzała w górę i zobaczyła rozbite okno obok miejsca Maddie. Panika jeszcze głębiej zatopiła w niej szpony. Cofnęła się, rzuciła na swój fotel i mocno pchnęła drzwi. Ani drgnęły. Naparła na nie całym ciężarem, po czym rzuciła się nad deską rozdzielczą na fotel pasażera i szarpnęła za drugą klamkę. Ręce, śliskie od krwi, nie znalazły przyczepności. Mack miała to w nosie, złapała za klamkę raz jeszcze i uderzyła o drzwi całym ciałem. Tym razem ustąpiły. Słońce zalało jej oczy blaskiem, jakby dopiero co się obudziła. Światło raziło ją, niemal oślepiało. Wypadła z samochodu, czując, jak czyjeś ręce zaczynają ją macać. Odgoniła je gwałtownym ruchem, jej oczy gorączkowo błądziły po niebie i ziemi. Ludzie wrzeszczeli, wołali, wyciągali do niej ręce, ale jedyne, czego chciała, to odnaleźć swoją dziecinkę. Z krzykiem przepchnęła się przez tłum i pobiegła autostradą. Słońce rzuciło biały odblask na środek asfaltu, tuż przed nią. W stopach czuła nieznośny ciężar, ciało nie było w stanie się poruszyć. Uniosła prawą nogę, ale zaciążyła jej jak ołów. Odepchnęła się jednak, zmusiła ją do ruchu, choć znowu szarpały ją czyjeś ręce. Zmusiła lewą nogę do kroku. Wykrzesywała z siebie każdą odrobinę siły, byle dojść tam, gdzie dotrzeć musiała. Lola leżała do ziemi, w mocno zaciśniętej dłoni Maddie. Mackenzie rzuciła się na asfalt, obok drobnego ciałka swojej córeczki. W gardle kłębił się krzyk. Potem nie było już nic. Cały świat pociemniał. Odpływając w dal, Mack błagała Boga, by już nigdy nie musiała tu wracać.
szesnaście Na twarzy Kurta malowała się panika. Gray zauważył to. – Gray, musimy wyjść. – O co chodzi? – Musimy cię gdzieś zawieźć. Gray stał bez ruchu za biurkiem. – Nigdzie nie pójdę, jeśli nie powiesz mi, o co chodzi. Do pokoju wszedł Fletcher. Grayowi nie umknął również jego wyraz twarzy. – Powiedz mi od razu. Zaatakowali nas? Twarz Kurta zmieniła się. – Nie, Gray, to… Mack i Maddie. Miały groźny wypadek. Musimy zaraz jechać do szpitala Vanderbilta. Gray poczuł, jak narasta w nim fala lęku. Instynktownie złapał marynarkę, wiszącą na skórzanym krześle przy biurku i wielkimi krokami skierował się ku drzwiom. Szczegóły otoczenia stały się nagle tak wyraźne, jakby w każdy z jego zmysłów wstrzyknięto zbyt dużą dawkę adrenaliny. Sarah stała za swoim biurkiem w jasnopomarańczowym żakiecie. W powietrzu unosił się mocny zapach kawy, Grayowi wydało się nawet, że wyczuł woń popcornu. W pokoju było cicho. Śmiertelnie cicho. To uderzyło go przede wszystkim. I oczy Sarah – ich spojrzenie nie dawało mu spokoju. Odgłos butów, stukających o marmurowe podłogi, gdy wyszedł z biura i zmierzał korytarzem, grzmiał w jego uszach jak eksplozja. Dobiegły do niego słowa Sarah: – Jesteśmy z panem, gubernatorze. Silnik escalade już pracował. Gdy dotarli do podziemnego parkingu, Gray poczuł zapach spalin; powietrze w betonowym pomieszczeniu unosiło się, ciężkie i wilgotne. Drzwi samochodu były otwarte; Graya przeniknął chłód klimatyzacji, jeszcze zanim wsiadł do środka. Głosy dobiegające z walkie-talkie jego oddziału ochrony mieszały się ze sobą. Telefony Fletchera i Kurta zadzwoniły niemal równocześnie. Gray przesunął się po czarnym, skórzanym obiciu do okna. Kurt usiadł obok niego. – Powiedz mi, co się stało. Fletcher obrócił się ku nim z fotela obok kierowcy. Słowa bezładnie padały z jego ust, wzrok miał gorączkowo rozbiegany. – Nie mamy pewności… szczegóły… nie wszystko wiadomo. – Przerwał i spojrzał na Graya. – Ale jest źle. – Masz mi powiedzieć, jak bardzo źle. Kurt dotknął jego ramienia. Gray dostrzegł w jego oczach łzy. – Jest naprawdę źle, Gray. – Przez jego głos przebiły się emocje. – Maddie… Więcej nie mógł z siebie wydusić. Gray poczuł, że krew odpływa mu z ciała. Gdyby nie to, że siedział, na pewno by zemdlał. Obrócił twarz w stronę okna. – Mack? – Jest w złym stanie. Zabrali ją prosto na chirurgię. Jechali, a Gray nie odrywał wzroku od okna. Wycie syren wozów policyjnych, które eskortowały ich do szpitala, wydawało się być odległe o całe mile. Przechodnie na ulicy rozmazywali się jak we mgle. Gray słyszał jednak wszystko, co działo się w ich samochodzie – jak Fletcher pociąga nosem, jak wibruje telefon na siedzeniu obok, jak papiery w rękach Kurta
szeleszczą tak głośno, jakby gniótł je tuż obok ucha Graya. – Wiesz, co się stało? Z przedniego siedzenia dobiegł łamiący się głos Fletchera. – Świadkowie mówią, że był korek, remont drogi. Mackenzie najwyraźniej skręciła, żeby nie stuknąć samochodu z przodu, ale razem z nią skręcił jadący za nią osiemnastokołowy tir. Gray gwałtownie obrócił głowę. – Uderzył w nią tir? Fletcher spuścił wzrok, ale zaraz go podniósł. – Wprawił samochód w ruch obrotowy. Uderzył od strony kierowcy. – Urwał nagle. – Czego mi nie mówisz? Kurt instynktownie wyciągnął rękę i położył ją na kolanie przyjaciela. Jego dłoń była ciężka i gorąca. – Maddie wyrzuciło z samochodu. Gray pozwolił, by te słowa zawisły w powietrzu. Nigdy nie znajdą dla siebie miejsca. Przeszły przez jego uszy, przeszyły wnętrzności i odbiegły dokądś, choć nie miał pojęcia, dokąd mogą odbiec słowa takie jak te. – Pasy bezpieczeństwa – szepnął. Znów skierował spojrzenie za okno. Ból przepalał go od środka. Łzy polały się po twarzy, nie umiał ich powstrzymać. Gdy samochód dotarł do szpitala Vanderbilt Medical Center, Gray już na poły wysiadł z samochodu. Dwaj lekarze w kitlach wyszli mu na spotkanie i zaprowadzili go na oddział chirurgiczny. Irytujące było skrzypienie ich tenisówek na szpitalnej podłodze. Szelest ich spodni sprawiał, że Gray miał ochotę krzyczeć. – Gubernatorze, jestem doktor Hank Rosenberg, a to doktor Allen. – Lekarz był stary i żylasty, a idąc, nie przestawał mówić. – Zabraliśmy pańską żonę prosto na chirurgię, zaraz gdy tu dotarła. Intensywnie krwawiła, a prześwietlenie wykazało, że ma odmę opłucnową. Wie pan, co to takiego? Gray pokręcił głową. – To rozerwanie płuca na skutek zmian ciśnienia w klatce piersiowej. Kiedy człowiek wdycha powietrze, żebra poruszają się w odwrotnym kierunku: zapadają się, zamiast rozszerzać. To zdarza się tylko wtedy, kiedy nastąpią jakieś obrażenia na skutek działania tępego urazu, zwykle kiedy żebro albo rozedrze płuco, albo wbije się w klatkę piersiową. Pańska żona ma żebra złamane z przodu i z tyłu. Kiedy tu dotarła, oddychała z wielkim trudem, odczuwała również silny ból w klatce piersiowej. Pluła też krwią podczas kaszlu. To zdumiewające, że w ogóle wysiadła z samochodu, ale adrenalina może uśmierzyć nawet najsilniejszy ból. Wyrzuciło ją z samochodu. Gray pozwolił, by ten obraz go opanował. – Ma też dwie złamane kości w prawym ramieniu, całkowicie pogruchotany nadgarstek i, hm, poważne rany szarpane na twarzy, w tym kilka głębokich. Nałożyliśmy jej w sumie czterdzieści pięć szwów, dwadzieścia pięć na rozcięcie po lewej stronie, gdzie uderzenie było najmocniejsze. Teraz jednak najbardziej niepokoimy się o jej płuco. Gray słyszał za sobą Fletchera i Kurta. Słowa lekarza docierały do niego, ale mógł myśleć tylko o tym, że ktoś robi zamieszanie z tej katastrofy i że oni rozmawiają o dwóch osobach, których nigdy nie spotkali, a nie o dwóch osobach, które dla niego znaczyły najwięcej na świecie. Zatrzymał się na środku korytarza. Lekarze wyprzedzili go o pięć kroków, zanim zdali sobie sprawę, że został z tyłu. – Moja córeczka. Nie wspomnieliście nic o Maddie. Młodszy lekarz o jasnobrązowych, schludnie zaczesanych na bok włosach przystanął i odwrócił się.
– Przykro mi, proszę pana. Myśleliśmy, że już panu powiedzieli. Gray poczuł, że ściska go mocno w gardle. – Nie powiedzieli mi nic z tego, co chciałem usłyszeć. Czuł, że Fletcher i Kurt poruszają się obok niego. Byli blisko. Naprawdę blisko. Lekarze postąpili do przodu. Ten w okularach i z kościstym nosem – chyba doktor Rosenberg – przemówił pierwszy. – To była chwila, gubernatorze. Fletcher ujął Graya pod lewe ramię, a Kurt przytrzymał drugie i go obrócił ku sobie. – Wyrzuciło ją z samochodu. Ale nie cierpiała. Gray spojrzał dopiero, gdy odezwał się drugi lekarz, ten młodszy, z przejrzystymi, błękitnymi oczami. – Nie czuła bólu. Tępy uraz w głowę był tak poważny, że umarła od uderzenia. Gray chciał uderzyć tego człowieka, rzucić nim o ścianę i bić go. Chciał uderzyć cokolwiek. Chciał krzyczeć. Chciał biec. Chciał upaść na podłogę jak kłoda i płakać. – Chciałby ją pan zobaczyć? Pana żona będzie na chirurgii jeszcze przez parę godzin. Zobaczyć ją? Zobaczyć martwe ciało swojej córki? Nie, nie chciał jej zobaczyć. Chciał zabić tego, kto był za to odpowiedzialny, ktokolwiek to był. Chciał cofnąć się do dzisiejszego ranka, przygarnąć do siebie swoje dziecko i żonę, objąć je mocno i nie pozwolić im nigdzie wyjść. Chciał tego, co było. Chciał tego, co było zaledwie godzinę temu. – Zaprowadźcie mnie do niej – powiedział. Fletcher szarpnął go za ramię. – Jesteś pewien, że tego chcesz? – To moje dziecko, Fletcher. Co byś zrobił, gdyby to było twoje dziecko? Fletcher zwolnił uścisk i kiwnął głową, nie kryjąc już dłużej łez. – Tak mi przykro, Gray. Chcesz, żebyśmy poszli z tobą? Gray pokręcił głową. Ciężar tego wszystkiego był tak ogromny, że Gray z trudem zmuszał się do ruchu. – Zrobię to. Sam. Kurt zwolnił uścisk na drugim ramieniu. Gray nie był pewien, czy ustoi bez pomocy przyjaciela. Dał jednak radę. Wsparł się mocno na nogach i zwrócił się do starszego lekarza. – Proszę mnie do niej zaprowadzić. Lekarz skinął głową i ruszyli korytarzem. Rosenberg nacisnął kwadratowy, metalowy przycisk na ścianie, wahadłowe drzwi oddziału ratunkowego rozsunęły się przed nimi. Znaleźli się w wielkiej, otwartej sali. Gray szedł ku zasłoniętej roletami, oszklonej salce i czuł, że nie może oderwać od niej oczu. To była chwila, gubernatorze. Przystanął za lekarzami. Ten młodszy ujął klamkę. – Życzy pan sobie, żebyśmy weszli z panem? Gray pokręcił głową. Zabrakło mu słów. Lekarz skłonił się lekko i uchylił drzwi na tyle, żeby Gray mógł wejść. Ale on nie potrafił się ruszyć. Coś wewnątrz niego wiedziało, że kiedy przestąpi te drzwi, koszmar stanie się realny. Zetknie się z rzeczywistością, która zmieni jego życie na zawsze. A on nie chciał, żeby cokolwiek z tego było prawdą. Chciał, żeby to wszystko okazało się kłamstwem, pomyłką, historią kogoś innego. Starszy lekarz podszedł i ujął go za ramię. – Nie musi pan tego robić. Gray wszedł do salki, obrócił się i pociągnął drzwi, które przytrzymywał lekarz.
– Owszem, muszę. – I z tymi słowami zamknął je za sobą. Odwrócił się powoli. Zauważył, że przez otwarte okno wlewa się słoneczny blask. Jak słońce może świecić, jeśli to, co usłyszał przed chwilą, jest prawdą? Potem przymusił oczy, by zwróciły się ku szpitalnemu wózkowi na środku pokoju. Tam, przed nim, leżała jego pani Maddie. Była doskonała. Gray podszedł do wózka i objął córeczkę wzrokiem. Dopiero wtedy zauważył siniak na twarzy i skrzepłą krew w lekko rozdartym uchu. Włosy Maddie były wciąż wilgotne, widocznie musieli z nich zmywać krew. Przeczesał palcami miękkie jak u niemowlęcia, czarne loki, rozsypane po białym prześcieradle i tak pełne życia. Oliwkowa skóra dziewczynki pobladła, ale wciąż zachowała odcień, który Gray tak kochał. Zaś jej twarz… jej twarz była taka sama, jaką zapamiętał z poprzedniej nocy. Ta noc. Poprzedniej nocy wiedział, prawda? Coś wiedział. Coś wyczuł. Ale nie miał pojęcia, że to będzie właśnie to. Pochylił głowę i przytulił ją do policzka Maddie. Policzek był zimny. Tak bardzo zimny. Gray odruchowo podciągnął prześcieradło pod brodę córki i wtedy zauważył Lolę, która leżała przy ramieniu Maddie, z umazaną z boku twarzyczką. Wziął bezwładną lalkę, wtulił ją Maddie pod brodę i opatulił obie prześcieradłem. – Lola, z tobą będzie jej ciepło. Rozejrzał się jak oszalały po pokoju. Potrzebował koca. Ale pokój był pusty. Żadnych urządzeń. Żadnych narzędzi. Nic, co by wskazywało, że lekarze zrobili wszystko, by ocalić życie tej małej dziewczynki. Znów przyłożył głowę do jej główki, jego łzy pociekły po jej czole. Ogarnął ją ramionami, rozpaczliwie pragnąć ją ogrzać, przywrócić ją do życia. Wtulił nos w jej włosy i wdychał znajomy zapach jej ulubionego szamponu. Ogarnęła go fala mdłości i gubernator Tennessee w ostatniej chwili dopadł do kosza na śmieci, by wyrzucić z siebie wewnętrzny ból. *** Gray poczuł na głowie chłód mokrej szmatki. Mocne ramię podparło mu plecy i objęło bok. Głos Fletchera zabrzmiał mu w uchu. – Usiądź, Gray. Otworzył oczy i ujrzał pod sobą stopy obu przyjaciół. Nigdy go nie słuchali. Był gubernatorem, a mimo to nigdy go nie słuchali. Teraz się z tego cieszył. Pozwolił ciału zagłębić się w ich ramiona. Pomogli mu opaść na krzesło, stojące w rogu pokoju. Podniósł oczy i zobaczył przed sobą ciało swego dziecka. Dziewczynki, która nigdy już nie powie do niego: „Tatusiu!”. Ta prawda zawisła w pokoju takim ciężarem, że musiał się pod nim ugiąć. Przyjaciele widocznie dostrzegli strugę, zanim ich też dosięgła, bo opadli obok niego na kolana i zamknęli go w ramionach. A potem zapłakali. Trzej najbardziej wpływowi mężczyźni w stanie Tennessee płakali. Razem. *** Kiedy Gray wszedł na oddział intensywnej terapii, jego oczom ukazała się całkowicie odmienna scena. Mack leżała zewsząd otoczona rurkami – jedna wychodziła z jej klatki piersiowej, najwidoczniej odprowadzając płyn opłucnowy, inna z ust, gdzie umieszczono ją przed operacją. Wielki bandaż pokrywał lewą stronę twarzy jego żony, a mniejsze przyklejono do
czoła i brody. Całe ramię, łącznie z bicepsem, pokrywał gips. I nieustannie pikały monitory. Gray zbliżył się do łóżka, wdzięczny, że żona nie uświadamia sobie ich nowej rzeczywistości. Zapragnął przez chwilę, aby nigdy jej nie poznała. Mimo że cieszył się, że Mack jest tutaj – nadal żywa, nadal należąca do niego – i egoistyczna cząstka w nim była wdzięczna, że mogą razem przejść przez ból, to jednak bezinteresowna część jego osoby wolałaby, żeby Mack również była martwa. Bo kiedy się obudzi i będzie musiała się zmierzyć z prawdą… tak, żałował, że nie może jej tego oszczędzić. To zdumiewające, że w ogóle wysiadła z samochodu, ale adrenalina może uśmierzyć nawet najsilniejszy ból. A więc Mack wysiadła z samochodu… O Boże, nie. Wszystko widziała. Mógł się tylko modlić, by widziała taką samą panią Maddie jak on. Żeby dotarło do niej, jak piękna i spokojna była ich dziewczynka i że nie doświadczyła żadnego bólu. Przysunął krzesło do lewej strony łóżka Mack i oparł głowę na jej zdrowym ramieniu. Wtedy zrozumiał, że świat nie zatrzyma się i nie pozwoli mu na załamanie. Za parę minut będzie musiał pocieszyć teściową i najlepszych przyjaciół, a potem zająć się przygotowaniami przed złożeniem jego małej córeczki do ziemi. Ciężar tego wszystkiego sprawił, że Gray ugiął się jeszcze bardziej. Ale teraz – w tej właśnie chwili – po prostu zamknął oczy i błagał Boga, by zatrzymał świat.
Jeremiasz Pięć dni później Wszędzie wokół tyle najgłębszego smutku. Jest tak głęboki i gęsty, po prostu wiesz, że weźmie i połknie cię całego. Widział żem tylu ludzi, co próbowali wydobyć panienkę Mackenzie z żalu, ale z takiej żałoby nie da się wyciągnąć nikogo. Ludziska sami decydują, kiedy są gotowi. Czy w ogóle kiedyś znajdą na to siłę? Gubernator, ten to ma siłę na te wszystkie tarapaty. Mówił nawet na pogrzebie własnej dzieciny. Powiedział, że nikt jej nie znał tak jak on i panienka Mackenzie. A kiedy to wymówił, widział żem, że na tę jedną krótką chwilkę załamał się, ale zaraz pozbierał się jak to dżentelmen i ciągnął dalej. Ja sam o mało nie oszalałem w tym kościele. Tyle łez popłynęło w tym tygodniu. Tyle było pociągania nosem. Panienka Eugenia, taka zraniona. A panienka Mackenzie – jak głaz. Całkiem jak jeden z kamieni w moim ogrodzie. Nie płacze. Tylko sobie siedzi. Myślę sobie, że po prostu zdrętwiała. Musieli przełożyć pogrzeb o jakieś pięć dni, żeby panienka Mackenzie doszła troszkę do siebie, ale i tak siedziała na wózku przez kłopoty z oddychaniem i te wszystkie siniaki. Ale ona ma o niebo więcej siniaków na sercu niż na ciele. Takie rany o wiele dłużej się goją. Do żalu nie idzie się przygotować – słyszał żem, jak ktoś kiedyś tak gadał. Ale nie myślałem wcale, że tak całkiem nas ten żal zaleje. Błagam dobrego Pana, żeby pomógł nam przez to przejść… bo tylko tak dostaniemy się na drugą stronę.
siedemnaście Eugenia wpadła przez wahadłowe drzwi kuchni z siłą rzeki Ocoee. – Rosa, chcę, żebyś zabrała się i wyszła z kuchni, abym mogła przyrządzić tym ludziom jakieś jedzenie. – Señora Quinn, robię to, czego jak wiem, życzą sobie señor i señora London. – Przecież tu nie ma nic smażonego. Ani nawet domowego biszkoptu. Nic. – Eugenia nawet się nie odwróciła, żeby sprawdzić, kto wszedł do kuchni za jej plecami. Tę bandę rozpoznałaby wszędzie już z samych odgłosów. – Dobrze, señora. Ale i tak pomogę, por favor. Eugenia nie odpowiedziała. Podeszła do szafek i zaczęła trzaskać drzwiczkami, szukając nie wiadomo czego. Jej trzy amigos stanęły za nią rządkiem, każda chwyciła za drzwiczki szafek i również zaczęła nimi trzaskać. Po dobrej minucie nieustannego łomotu Eugenia w końcu spytała: – Cóż wy, u licha, robicie? Dimples przechyliła głowę. Ta kobieta z każdym dniem coraz bardziej przypominała cocker spaniela. – Nie mam pojęcia. Co my robimy? – Uczestniczymy w żałobie – oznajmiła Berlyn, otwierając kolejną szafkę i zamykając ją z hukiem. Sandra skubnęła wysoki, przymarszczony kołnierzyk swojej czarnej sukienki. Jeśli ta kobieta ma zamiar zadusić się na śmierć, pomyślała Eugenia, to równie dobrze może to zrobić teraz niż kiedy indziej. Wszyscy byli już na miejscu i nadszedł czas, by przygotować posiłek wart skosztowania. Wszystko, czego potrzeba na dobrej stypie. – Nie potrzebuję, żebyście uczestniczyły w mojej żałobie – stwierdziła Eugenia. – Chcę tylko przyrządzić trochę przyzwoitego jedzenia. Na tym stole nie ma ani kawałka smażonego kurczaka. Co to za stypa bez smażonego kurczaka? – Albo galaretki warzywnej – dodała Sandra. Berlyn skinęła głową. – O tym właśnie mówię. – Czy w tej rezydencji mają słoninę? – spytała Dimples. – Dimples, dobrze wiesz, że do smażenia kurczaka nie bierze się już słoniny – odparła Eugenia. – Teraz używamy Crisco. I możesz być pewna, że jeśli mieszka tu córka Eugenii Quinn, to wszystko, czego potrzeba, będzie na swoim miejscu. – Pochyliła się i zaczęła znów trzaskać drzwiczkami, aż w końcu znalazła żeliwną rynienkę. Podeszła do lodówki i zajrzała do środka tak, jakby kryły się tam klucze do życiowych sekretów. Sandra położyła jej rękę na ramieniu. – Eugenio, nic się nie stanie, jak sobie popłaczesz. Eugenia gwałtownie strząsnęła jej dłoń. – Nie potrzeba mi płaczu. Muszę gotować. – Zawsze czuję się lepiej, jak zjem coś tłustego – wtrąciła Berlyn. – Eugenio, czy cudzoziemców wpuszczają do rezydencji? Dimples zawsze mówiła o sobie jak o cudzoziemce, bo urodziła się w stanie Maryland, a jej matka przyjechała na prawdziwe Południe, kiedy Dimples miała już dwa latka. Twierdziła, że sprowadziła się tu tak szybko, jak tylko się dało, i na dobry początek dała Dimples typowe imię z Południa. Jednak mimo że stan Maryland formalnie leżał poniżej linii Masona-Dixona, Dimples
wciąż się martwiła, że nie jest prawdziwym południowcem. Eugenia nawet nie raczyła wyjąć głowy z lodówki. – Kucharka jest Meksykanką, Dimples. Poważnie. – Tylko się upewniałam. Raz poszłam do więzienia za to, że wjechałam w płot. To był już mój trzeci wypadek na tym płocie i policja uważała, że byłam pijana, bo przekrzywiałam głowę i w ogóle. I, wiecie, kiedy tam byłam, pamiętacie, jak wam opowiadałam… – O tej wielkiej kobiecie z nastroszonymi blond włosami, co robiła do ciebie słodkie oczy? Tak, Dimples, pamiętamy. Słyszałyśmy tę historię z tysiąc razy – stwierdziła Sandra. – I za każdym razem, gdy ją opowiadasz, jest równie odrażająca. – A poza tym wciąż nie wiem, jak ci się udało dostrzec, że robi do ciebie słodkie oczy – wtrąciła Berlyn. Dimples wyprostowała się i poprawiła luźną, czarną bluzkę bez rękawów. Ciemna, bawełniana spódnica, którą miała dziś na sobie, była dla jej drobnej sylwetki zbyt szeroka. – Och, siedź cicho, Berlyn. Widzę to, co chcę widzieć, a ty doprowadzasz mnie do szału i dlatego nie zwracam w ogóle uwagi na ciebie i na to, na co według ciebie powinnam patrzeć. Ale ta kobieta wpatrywała się we mnie takim spojrzeniem, które nie powinno łączyć dwóch kobiet. No i, cóż, ta noc przyprawiła mnie o trwały uraz. Jestem jak najdalsza od pragnienia, by spędzić kolejne chwile w więzieniu. Eugenia zatrzasnęła drzwi lodówki i otworzyła zamrażarkę. – Dziś nie trafisz do więzienia, Dimples, więc możesz przestać się martwić. Znalazła paczkę mrożonych piersi kurczaka, wyjęła ją i cisnęła na blat. Berlyn zajrzała do spiżarki i przez dłuższą chwilę kontemplowała jej wnętrze. Eugenia już miała ją stamtąd odciągnąć, ale Berlyn w końcu chwyciła butelkę oliwy i postawiła ją na blacie koło kurczaka. – Nie widziałam Crisco. – Bo nie patrzyłaś – stwierdziła Eugenia. – Patrzyłam. I wszystko, co widziałam, to te sztuczne badziewia. Twój kurczak będzie smakował wprost obrzydliwie. – Cóż, to ty wyglądasz dość obrzydliwie w tej sukience. To pogrzeb, na litość boską, Berlyn, a nie popołudnie szybkich randek. Berlyn wsunęła ręce pod biust, uniosła go, a potem puściła luźno. – Na pogrzebach można spotkać miłych mężczyzn, zapewniam cię. A ten był duży. Pojawili się na nim senatorowie. Sandra podeszła do nich i wysunęła sobie spod blatu barowy stołek. – I ani jeden z tych senatorów, Berlyn, ani żaden z mężczyzn w kościele, którzy rzeczywiście patrzyli na ciebie, a przypuszczam, że nie było ich wielu, w ogóle nie widział twojej twarzy, bo wszyscy gapili się na twój biust. Berlyn oparła się o blat. – Starszej kobiecie zazdrość nie przystoi, Sandro. Po prostu nie przystoi. Sandra naburmuszyła się. – Chcę, żebyście wszystkie stąd wyszły, co do jednej – odwróciła się Eugenia. – Nie chcę was. Nie potrzebuję. Nie potrzebuję słuchać waszej gadaniny o piersiach, senatorach i całej reszcie. Chcę tylko, żebyście wyszły, abym mogła przygotować prawdziwy posiłek i… – jej głos się załamał. Berlyn w jednej chwili znalazła się przy jej boku. Złapała Eugenię za ramię i podprowadziła ją do krzesła przy stole. Sandra chwyciła Dimples za rękę i usadziła ją obok. Berlyn zgięła swoje grube nogi i uklękła przed Eugenią.
– Jesteśmy twoimi przyjaciółkami, złotko. Kochamy cię. A ty nas potrzebujesz. – Potrzebuję Madeline. Chcę, żeby moja córka i Gray nie byli tak poranieni. – Łzy płynęły jej teraz ciurkiem. Sandra i Dimples instynktownie wstały i stanęły za nią. Dimples położyła głowę na ramieniu Eugenii, a Sandra zebrała jej jasne włosy nad karkiem, jak matka swojej małej córeczce. – Eugenio, tak nam przykro – szepnęła. – Naprawdę. – Dimples przesunęła ustami po ramieniu Eugenii. – Jak przetrwać coś takiego? Życie po śmierci Lorenza to jedna sprawa, ale dziecko? Jak przeżyć utratę dziecka? – Słowa wyrywały się Eugenii gwałtownie, niesione wybuchem bólu. – Tego się nie da przetrwać, złotko. Serce nie potrafi przeżyć takiego bólu. Jedyne, co może uzdrowić ten ból, to samo niebo – powiedziała Berlyn, wsparta pulchnymi ramionami o nogi Eugenii. – I dlatego pomodlimy się za ciebie. Teraz, dziewczyny. Spojrzała na przyjaciółki, a potem zaczęła się modlić. Wypowiadała słowa głośno, jak przystało na jej zielonoświątkowe korzenie. Jej modlitwa była gwałtowna, jak modły pastora podczas nabożeństwa odnowy duchowej, i tak potrzebna, jak woda w pustej studni. Eugenia oparła się o Berlyn i pozwoliła, by te słowa ją obmywały. Po skończonej modlitwie Berlyn uniosła brodę Eugenii, by spojrzeć jej w oczy. – Pamiętasz, jak umarli nasi mężowie i zastanawiałyśmy się, jak przetrwać ten dzień? I że jakoś nam się udało? Obudziłyśmy się, zaczął się nowy dzień i przeżyłyśmy go. A potem, dzień po dniu, ból stawał się coraz lżejszy. Cóż, tak właśnie przez to przejdziemy. To tak, jakby coś nas pchało ku następnemu dniowi. Eugenia spojrzała na przyjaciółkę i obtarła oczy. – Tego dnia nie dam rady przetrwać, Berlyn. Berlyn wstała i ogarnęła Eugenię mocnym uściskiem, przyciskając jej głowę do swoich piersi. – Dasz radę i przetrwasz. Na te słowa Eugenia rozluźniła się, czując falę bezpieczeństwa płynącą od przyjaciółki i jednocześnie wiedząc, że dłuższe pozostawanie w takiej pozycji grozi wysokim prawdopodobieństwem zaduszenia. Ale coś w niej bolało tak, że nie troszczyła się o to wcale.
Jeremiasz Dziesięć dni później Dziś w dolinie nie ma zieleni. Dolinę ogarnął mrok. Wprowadziła się do nas panienka Eugenia. Najlepsza przyjaciółka panienki Mackenzie, Anna, przez tydzień pomagała. Trzeba było zobaczyć jeszcze te wszystkie kwiaty i liściki. Ale większość ludzi trzyma się z daleka. Widział żem to już wcześniej. Ludzie nie wiedzą, co robić z żałobą. Pewnie się boją, jakby to była choroba, którą można złapać. Jakby uznanie czyjegoś żalu znaczyło, że to samo może przytrafić się tobie. Dlatego ludzie trzymają kurczowo, co ich, i wolą cierpieć z pewnej odległości. Gubernator próbuje wrócić do pracy. Inaczej nie może sobie znaleźć miejsca. My też jakoś ruszamy powoli pod tą ciężką chmurą, co przesłoniła nam niebo. Po prostu próbujemy sobie poradzić. Rosa gotuje i płacze. Przyjaciele gubernatora od tamtego dnia nawet nie pokrzykują na siebie. A i panienka Jessica też się nie naprzykrza. Wszyscy tkwimy głęboko w żałobie. Zapadliśmy w nią hen, daleko, nie wiem, czy kiedykolwiek z niej wyjdziemy. Jakby Bóg wyjął żarówkę z lampy, która świeciła nam wszystkim. Jakby zapomniał, że to taka rzecz, której najbardziej nam potrzeba. Nigdy Go w tym nie zrozumiem. Zawsze robi rzeczy, które po ludzku biorąc, nie mają ni krzty sensu. A w środku całego tego szaleństwa bierze i zmusza nas, byśmy Mu zaufali. Zaufać Mu? Dziś to nie jestem pewien, czy Go nawet lubię. Kłóciłem się z Nim, wylałem całą swoją złość. On je wziął – i ani nie poraził, ani nic. Tylko siedzi sobie tutaj i słucha, jak stary człek podważa Jego umiejętności w rządzeniu tym światem. Bo wygląda na to, jakby On odwrócił od nas swoje oko. Jakoś tak. Długo gniewać się nie będę. Nigdy długo żem się nie gniewał. Mamy z Bogiem taki układ. Doprowadza mnie do białej gorączki – mówię Mu o tym. Ja Go doprowadzam – On mówi mnie. W zapisie punktów, co je prowadzę, zwycięża On. W tych dniach dużo myślałem o swoim tacie. On mnie nauczył, jak gadać z Bogiem. Nauczył mnie też dużo o kwiatach. Zawsze mówił: „Bóg potrafi sobie poradzić z moim krzykiem, a kwiaty potrafią zdobyć serce”. Ta biała kobieta, dla której pracował, stara panienka Moss, była niedobra, gburowata i brzydka. I nie chodzi mi tylko o brzydotę serca. Była zwyczajnie brzydka jak noc. No i tata był u niej parobkiem. Tak czy siak, mówił mi, że kiedy już tak mu się dała we znaki, że ledwie zipał, Bóg podpowiedział jego sercu kwiaty. No żeby po prostu dawał jej kwiaty. Kwiaty, które mówią. Tato znał mowę kwiatów, nauczył się jej, gdy pracował w kwiaciarni, na długo przed moim urodzeniem. I teraz zaczął zapisywać mowę kwiatu na liściku, a potem wtykał kwiatek i liścik pod drzwi panienki Moss. Nigdy nie powiedziała mu za to w podzięce ani jednego dobrego słowa, ale on zrozumiał, że lubiła te kwiaty. Powiedział mi, że zobaczył to w jej oczach. A kiedy umarł, stara panienka Moss wzięła i zapłaciła za jego pogrzeb, za wszyściutko. I aż do dnia swojej śmierci opiekowała się też moją mamą. A potem opiekę nad mamą przejął syn panienki Moss i zajmował się nią do końca życia. Mi też Bóg podpowiada co do kwiatów. Parę miesięcy temu poczuł żem, sam nie wiem, czemu, że muszę zasadzić bulwy białych hiacyntów. I dziś Bóg jakby mi szeptał: „To jest ten dzień”. Więc biorę dla panienki Mackenzie jeden z tych hiacyntów. To znaczy, że się za nią
modlę. No bo przecież jej nie powiem, że ta cała modlitwa bardziej wygląda na sprzeczkę. Ale dziś panienka nie zeszła i nie wzięła ode mnie tego hiacynta, bo nie wychodzi już odmawiać modlitwy. Chyba nie widzi w niej sensu, bo zabrakło małej rączki, która by ją trzymała. Boże, musimy jej pomóc znaleźć znów ten sens. Gubernator zabrał ode mnie kwiatek, włożył go do wody i zaniósł go jej na górę, tak myślę. Któregoś dnia zobaczył żem jej smutną twarz, gdy wyglądała przez okno. Ale ona mnie nie widziała. Patrzyła przeze mnie, ale mnie nie widziała. Nie wiem, od kiedy znów nic nie widzi. Modlę się, by pewnego dnia, pewnego dnia, Panie, nasza panienka Mackenzie potrafiła zobaczyć coś innego niż swój żal. Chociaż… przecie wszystko, co ja teraz widzę, to mój własny smutek.
osiemnaście Mackenzie wtopiła się w poduszkę; czuła się tak, jakby dotykała każdego bolesnego miejsca w jej ciele i duszy. Matka weszła rano do pokoju i rozsunęła zasłony, chociaż Mackenzie wolała, by pozostały zasunięte. Gdyby miała siłę, żeby wstać, zasunęłaby je sama. Sił jej jednak brakło. Wystarczało ich tylko na łzy, których nowe strużki spływały po znajomych ścieżkach, omal już wyżłobionych w jej twarzy. Skapywały na włosy, a potem na poduszkę. Od pogrzebu ani na chwilę nie wyszła z pokoju. Przetrwała tę uroczystość dzięki jakiejś sile, której nie potrafiła określić, ale gdy tylko weszła do domu, wpełzła do łóżka i wychodziła tylko do łazienki. Wciąż nosiła piżamę, którą założyła zaraz po pogrzebie. Wszyscy próbowali ją nakłonić, by wzięła prysznic – Anna, Gray, matka. Odmawiała. Nie myła też włosów. I nie jadłaby, gdyby matka nie karmiła jej siłą. Powinna pójść do lekarza, żeby usunął szwy z jej głowy, ale powiedziała Grayowi, że znikną one wyłącznie wtedy, gdy lekarz przyjedzie do niej. Lekarz przyjechał – to było prawie tydzień temu. Według Graya dziś też miał przyjść. Anna robiła, co w jej mocy, by kochać i wspierać przyjaciółkę, ale Mackenzie ledwie unosiła głowę, gdy Anna wchodziła do pokoju, niewiele też wtedy mówiła. Przyjaciółka siadała więc po prostu w fotelu koło wykuszowego okna i czytała. Mackenzie wiedziała, że Anna też się modli; słyszała jej cichy szept. W takich momentach chciała krzyknąć do przyjaciółki, żeby wyszła z pokoju, ale energii nie starczało jej nawet na krzyk. Przeważnie jednak Mackenzie była wdzięczna Annie, że jest. Nie po to, żeby rozmawiać. Po prostu, żeby być. Obok. Mimo to czuła ulgę, gdy Anna wychodziła, gdyż to uwalniało ją od przymusu myślenia o czymkolwiek innym oprócz własnego bólu. Chociaż z drugiej strony nieobecność Anny oznaczała częstszą obecność matki, a Mackenzie nie była pewna, co jest gorsze. A Gray? Był łagodny, wspierający. Wiedziała jednak – wiedziała gdzieś tam, głęboko – że ją obwiniał. Mogła to wyczytać z jego oczu. To wszystko było jej winą. To przez nią jej dziecko nie żyło. To ona nie uważała. To przez jej przykład powstał ten zły nawyk z pasami. To ona wypowiedziała do swojej córeczki ostatnie słowa, które były besztaniem, pogróżką, że pozbawi ją piątkowej rozrywki. Łzy popłynęły szybciej, zapiekły na poły zagojone rany na twarzy. Nie uniosła ręki, by je obetrzeć. Gray może sobie mówić, że ją kocha, może próbować nakłaniać ją do wyjścia z łóżka, całować wieczorem i otaczać ramionami. Ale nie da się naprawdę kochać kobiety, która odebrała życie swojej małej córeczce. A tym bardziej – kobiety, która nie jest w stanie dać mężowi kolejnego dziecka. Jak mógłby taką kochać? Usłyszała, że otwierają się drzwi. – Dziś bierzesz kąpiel, Mackenzie – oznajmiła matka w drodze do łazienki. Mackenzie usłyszała stukot pantofli matki na kafelkowej podłodze, a potem szum wody napełniającej wannę. Chwilę później matka była była już przy niej, odgradzając ją od okna. Jej pokaźny cień przysłonił słońce. Mackenzie zamknęła oczy. – Nie będziesz spać i nie pozwolisz, by lekarz zobaczył cię w takim stanie. Kocham cię. Wiem, że jesteś zraniona, ale cuchniesz. I twoja pościel cuchnie. Więc zaraz weźmiesz kąpiel i wypierzemy te prześcieradła. Eugenia pociągnęła za zdrowe ramię córki. Opadło bezwładnie na łóżko. Niezrażona, pociągnęła mocniej. – No rusz się. Mówię ci, nie spotkasz się z lekarzem, wyglądając i woniejąc tak jak teraz.
Weźmiesz kąpiel, nawet gdybym musiała wejść z tobą do wanny i myć cię jak wtedy, gdy byłaś dzieckiem. A jestem święcie przekonana, że nie masz na to ochoty. Znów pociągnęła córkę za ramię i wreszcie wydobyła Mackenzie z łóżka. Ale to bolało. Nawet przewracanie się na drugi bok bolało. Powstanie na nogi było koszmarem. Mackenzie objęła się za żebra i skrzywiła się, gdy Eugenia ujęła ją pod ramę i usiłowała doprowadzić do łazienki. – Pomożesz mi, jeśli zaczniesz podnosić nogi. Mackenzie nie wykrzesała z siebie zbyt wiele. Eugenia usadowiła ją na pufie na środku łazienki i sprawdziła temperaturę wody. Musiała uznać ją za odpowiednią, bo podeszła do córki, podniosła ją, zdjęła jej białe, bawełniane spodnie od piżamy i z werwą ściągnęła z niej czerwoną koszulkę bez rękawów. Żebra Mackenzie były mocno obandażowane. Eugenia z jak największą troską odwinęła bandaże. Naciągnęła białą torbę na śmieci na gips i obwiązała gumką, żeby nie przemókł. Potem pomogła wejść czterdziestoletniej córce do wanny. Sama usiadła na pufie naprzeciwko. Tymczasem Mackenzie oparła głowę o poduszkę kąpielową i pozwoliła, by woda opłynęła jej ciało. Od razu odniosła znajome wrażenie i odczuła je jako zaskakująco dobre. Ciepło wody wypchnęło jednak także ból z jej duszy na powierzchnię. Przytłaczający żal z rykiem obudził się do życia, niosąc ze sobą przeszywające łkanie, głębokie, głośne i bolesne. Mackenzie usłyszała, że coś chlupnęło do wody, a potem poczuła otaczające ją mocne ramiona matki. Materiał jej białego, lnianego żakietu okrył wstrząsane szlochem ciało córki. Usłyszała głos Graya. – Trzymam ją, Gray. Mama ją trzyma. Pozwól, że ją wyszoruję, powiem ci, kiedy skończymy. – W pełni ubrana i całkowicie przemoczona Eugenia obejmowała córkę, póki fala jej emocji nie opadła. – Oddychaj, dziecko. Oddychaj. – Nie mogę, mamo. To boli. Wszystko boli. – Wiem, kochanie. Wiem. – Ja tego nie przeżyję. – Posłuchaj mnie. – Mackenzie poczuła, że uścisk matki zacieśnia się. – Przeżyłaś. I będziesz żyć. Jakoś razem przez to przebrniemy. Wszystko, czego ci trzeba, to łaska dnia dzisiejszego. A kiedy dotrzesz do jutra, Bóg będzie miał dla ciebie łaskę, jakiej ci trzeba, żeby przebrnąć przez kolejny dzień. Mackenzie potrząsnęła głową. – Na to nie starczy łaski. – Przeciągniemy cię przez to. Twoja mama cię przeciągnie. Obiecuję ci. Mackenzie uniosła rękę i przytrzymała się matki tak mocno, jak tylko mogła. Czuła w tym momencie, że gdyby Eugenia jej nie pochwyciła, mogłaby ześliznąć się pod wodę i pozwolić się jej pochłonąć, żeby tylko zmyć ból w duszy. – Teraz mam zamiar umyć ci włosy. Oprzyj tutaj głowę. Mackenzie ułożyła się najlepiej, jak umiała, przez moment wdzięczna, że wanna jest tak solidna i duża. Eugenia uważnie spryskała jej włosy wodą. – Pamiętasz, jak to robiłam, kiedy byłaś malutka? Córka powoli przytaknęła. – Nawet wtedy, kiedy twój tato albo ja byliśmy w dołku, ty znajdowałaś w nim perłę. Wykopywałaś ją, jeśli musiałaś, ale zawsze znalazłaś coś, z czego mogliśmy się cieszyć. – Eugenia zagłębiła palce w czuprynie córki. – Pamiętam, jak kiedyś twój ojciec kosił trawnik i
wjechał prosto w moje świeżo zasadzone tulipany. Wróciłam do domu, piekląc się i pomstując. Ale ty wyszłaś na zewnątrz, zbadałaś szkodę i natychmiast wróciłaś. Nie wytrąciło cię to z równowagi. Powiedziałaś tylko: „Mamo, przynajmniej tato jest na tyle zdrowy, że potrafi coś ściąć”. – Mackenzie poczuła, że brzuch matki zadrgał lekko od cichego śmiechu. – Pamiętam, że stałam tam w kuchni i śmiałam się. Zapomniałam zupełnie, że gniewałam się na twego tatę. Mackenzie zamknęła oczy. Maddie posiadała tę samą magię, ale ona już nie zobaczy swej córeczki. Jedyne, co może ujrzeć, to pusty fotelik samochodowy, błysk bieli. Nie mogła pozbyć się tych obrazów z umysłu. – Zabierz to ode mnie, mamo. Proszę, zabierz to ode mnie. – Mocniej zacisnęła powieki. Matka objęła jej złamane ciało kolejnym uściskiem. – W porządku, Mackenzie. W porządku. Przebrnijmy przez tę chwilę. A potem przebrniemy przez następną. Gdy ciało córki się rozluźniło, matka spłukała z niej szampon. Mackenzie poczuła ciepło, gdy woda obmywała jej włosy. Eugenia wyszła z wanny, chwyciła ręcznik i owinęła nim czyste włosy Mack. Potem sięgnęła po żel do golenia i zaczęła golić porosłe włoskami nogi córki. Mackenzie otwarła oczy i dostrzegła ból matki. Nie było żadnych łez. Gdyby się pojawiły, Eugenia nigdy nie pozwoliłaby jej ich zobaczyć. Jednak ból matki był prawdziwy, dojmujący i widoczny w bladości twarzy, liniach wokół ust, w sposobie, w jaki Eugenia oddychała. Mackenzie złożyła głowę z powrotem na poduszce, wdzięczna za obecność matki – przynajmniej w tym momencie. – Czas wyjść. – Eugenia pomogła córce wstać, owinęła jej ciało ciepłym ręcznikiem i posadziła ją na pufie, żeby ją osuszyć. Opatuliła Mack w świeży, suchy ręcznik, a sama przez chwilę zajęła się sobą – zdjęła mokry stanik i babciowate majtki, owinęła ręczniki wokół głowy i ciała. Potem znów przeniosła uwagę na Mackenzie. Przeczesała włosy córki i wysuszyła je, a później ubrała ją w czarne, bawełniane spodnie i biały podkoszulek. Ponowne bandażowanie żeber zostawiła lekarzowi, by dać Mackenzie chwilę wytchnienia od jeszcze jednej pamiątki tragedii. Umyła uważnie twarz córki, zaaplikowała jej na blizny witaminę E, potem musnęła ją maskarą i błyszczykiem i w końcu zaprowadziła na fotel przy oknie. Mackenzie odwróciła twarz i spojrzała przez okno na ogród. – Dziękuję ci, mamo – szepnęła tak cicho, że uznała, iż matka tego nie usłyszy. – Nie ma za co, córeczko. Poczuła, że matka przesuwa ustami po jej głowie, kładzie rękę na jej ramieniu. Chwyciła ją za dłoń. Nie pozwoli jej odejść. Nigdy.
dziewiętnaście Gray siedział w korytarzu przed drzwiami do sypialni, z głową opartą o futrynę, z zamkniętymi oczami i krzykiem w duszy. Ostatnie dwa tygodnie były koszmarem – najpierw pogrzeb, potem zamknięcie trumny nad jego dziewczynką, a później codzienny obraz ogromu żalu Mack i tego, jak coraz bardziej odsuwa się od niego. Był wdzięczny za Eugenię. Bez niej chyba by mu się nie udało skłonić Mack do zjedzenia czegokolwiek. Eugenia zmuszała córkę, by ta zjadła posiłek, i groziła kroplówką, jeśli nie otworzy ust. Teraz była z Mack w łazience, przymuszała ją do kąpieli. Przed momentem jeszcze słyszał buczenie suszarki, ale potem wszystko ucichło. Wiedział jednak, że Eugenia także była zraniona. Wyzwoliła w sobie jakąś nadprzyrodzoną siłę, by zadbać o córkę, nie uronić ani łzy, ale on potrafił usłyszeć jej ból, gdy tylko wychodziła z tego pokoju. Którejś nocy znalazł ją w łóżku Maddie, wczepioną w poduszkę wnuczki, szlochającą. Ta kobieta była jednak wojowniczką i najwyraźniej nie miała zamiaru pozwolić wymknąć się córce bez walki. Sophie przeciągnęła się na jego kolanach. Spojrzał na uśpioną kulę futra. Nienawidził samej choćby myśli o psie, gdy Maddie i Mack sprowadziły go do domu, ale to, co ten szczeniak dla niego teraz robił, było nie do opisania. Rankami zmuszał Graya do wstania, bo przecież trzeba go było wyprowadzić i nakarmić. Sophie żądała jego uwagi. Obecnie tylko ona jej pragnęła i wymagała, a zatem dostawała ją. Gray nabrał zwyczaju, by wszędzie zabierać pieska ze sobą. Co w tym tygodniu nie oznaczało żadnych dalekich wypraw. Z tą odrobiną pracy, jaką miał do wykonania, uporał się na miejscu, w domu. Mack była w tak marnym stanie, że nie mógł jej zostawić i pojechać do biura. Zespół pod jego nieobecność załatwiał tyle spraw służbowych, ile się dało, a Gray znajdował czas, by zająć się tymi, przy których był nieodzownie potrzebny. Wstępne czytanie projektu ustawy Stowarzyszenia Praw Ofiar w przyszłym tygodniu wymagało jednak jego powrotu do biura. Do chwili pogrzebu cały stan zatrzymał się i pogrążył w żałobie razem z nim i Mack, ale teraz wszyscy już ruszyli dalej i oczekiwali, że Gray także do nich dołączy. Jak na razie, odbywał z Sophie wiele spacerów po okolicy, modląc się, by Bóg w jakiś sposób albo zatrzymał świat, albo przerwał jego cierpienie. Eugenia wyszła z sypialni i omal się przez niego nie przewróciła. Miała na sobie jeden ze swoich płaszczy kąpielowych, głowę owinęła ręcznikiem. Dźwigała zwinięte prześcieradła z jego łóżka. – Wielkie nieba, chłopcze, czy następnym razem mógłbyś zrobić mi trochę miejsca, gdy będę przechodzić przez te drzwi? Mama do chucherek nigdy nie należała. Gray dźwignął się, przesuwając plecami po ścianie, i stanął przed Eugenią. Sophie poruszyła się w jego ramionach. Objął teściową ramieniem, przygarnął ją blisko do siebie i mocno przytulił. – Kocham cię, mamo. – Ja też cię kocham, Gray. – Poklepała go po plecach. Odchylił się. – Co z nią? – Wzięła kąpiel. – To wielki postęp. – Nie wiem, jak mogłeś spać z nią w tym stanie.
– Nie zdawałem sobie sprawy, jak jest źle. – Cóż, wiedziałam, że miłość jest ślepa, ale nie miałam pojęcia, że jest też nieczuła na zapachy. Nie wypuszczając Sophie z ramion, Gray podążył za teściową przez korytarz w stronę pralni. Odkąd Eugenia się wprowadziła, zabroniła służbie zbliżać się do tego pomieszczenia. Oznajmiła, że nigdy nie pozwalała, by ktoś oprócz niej samej dotykał jej bielizny, i dopóki tu jest, będzie się tego trzymać. – Masz zamiar mianować tego psa szefem swojego personelu? Ostatnio przebywasz z nią częściej niż z twoimi dwoma pomagierami. Gray wetknął nos w sierść Sophie. – To słodki, mały piesek, Eugenio. – No właśnie: piesek. – Teściowa otworzyła pokrywę pralki i wrzuciła prześcieradła. – Lubi mnie. Chyba jej potrzebuję. Eugenia wlała płyn i obróciła się do Graya, przypatrując mu się badawczo. Potem pogłaskała Sophie po łebku, ostrożnie, jakby to był gorący palnik. Piesek natychmiast otworzył oczy. – Ona chyba też cię potrzebuje – powiedziała miękko. – Lekarz już jedzie? Gray spojrzał na zegarek. – Powinien być za jakiś kwadrans. – Posadziłam ją w fotelu przy oknie. Może spędziłbyś z nią chwilkę? – Dobrze. – Wyciągnął ku niej Sophie. – Zajmiesz się nią za mnie? Pokręciła głową i minęła go, kierując się z powrotem na korytarz. – Nie. Wy dwoje potrzebujecie się nawzajem. Ja nie potrzebuję jej wcale. Gray spojrzał na pieska. – Wygląda na to, że musimy iść razem odwiedzić mamę. Odwrócił się, by pójść za Eugenią, i wtedy na stole zauważył biały hiacynt w wazonie. Jeremiasz w tym tygodniu codziennie przynosił jakiś kwiat, ale dziś Gray zapomniał dać go żonie. Mack zwykle dostawała kwiat od ogrodnika tylko w poniedziałki. Jeremiasz najwyraźniej poczuł, że czas na jakąś zmianę. Gray wetknął sobie Sophie pod ramię, podniósł wazon i ruszył zobaczyć się z żoną. Kiedy otworzył drzwi do sypialni, Mackenzie nawet nie drgnęła. Sophie nerwowo wiła się pod jego ramieniem. Gdy postawił ją na podłodze, suczka instynktownie pobiegła do fotela Mack; małe tylne łapki, wciąż jeszcze chwiejnie, niosły ją do celu. Gray tymczasem postawił wazon na okrągłym stoliku tuż obok innego flakonu z dwoma przywiędłymi już hiacyntami. Twarzyczka Maddie odwzajemniła jego spojrzenie z pięciu spośród dziesięciu zdjęć rozrzuconych na stole. Na jego ulubionej, czarno-białej fotografii kolorowe były tylko niebieskie oczy córeczki i kremowa plamka waniliowych lodów na jej nosie. Rozbite serce Graya zdawało się łamać na jeszcze mniejsze kawałki od samego spoglądania na to zdjęcie. Zwrócił wzrok ku Mack. Wciąż na niego nie patrzyła. Od pogrzebu unikała jego wzroku. Usiadł na brzeżku otomany i położył sobie nogi żony na kolanach. Wsunął ręce pod miękki materiał jej spodni i przesuwał nimi tam i z powrotem po jej gładkiej skórze. Pragnął aż do fizycznego bólu, by móc ogarnąć ją ramionami i by ona odpowiedziała mu tym samym. – Cześć, kochanie. – Założył jej pasmo ciemnych włosów za ucho. Rany na twarzy Mack wciąż wyglądały na bolesne, ale wiedział, że się goją. Gdybyż to odnosiło się także do jej serca! – Wyglądasz pięknie – powiedział. Wciąż siedziała bez ruchu. Jej brązowe oczy wpatrywały się w krajobraz za oknem. – Przyjechali dziś Kurt i Debbie. Chcieli ci przekazać, że bardzo cię kochają i zrobią
wszystko, czego sobie zażyczysz. Co ty na to? Czekał. Odpowiedzi nie było, więc ciągnął dalej. – Thad będzie tu za minutkę. Coś ci przynieść? Zjesz coś, jeśli poproszę mamę, żeby przygotowała? Sophie przeżuwała sznurówki jego tenisówek. Mack pokręciła głową. – Nie jestem głodna. Rozumiał to. Dla niego również jedzenie w tych dniach stanowiło tylko kłopot. Najchętniej nie przyjmowałby go, gdyby nie było trzeba. Biedna Rosa przyrządzała wszystkie ich ulubione przysmaki, Eugenia również upichciła parę, ale potrawy nie miały smaku, nie dawały zadowolenia. Jedzenie było po prostu elementem przetrwania. Podobnie jak wszystko inne w życiu. Nawet teraz, w tej chwili dzielonej z Mack, chodziło o przetrwanie. Następne zdanie. Następny ruch. Następna chwila. Teraz życie sprowadzało się tylko do przebrnięcia przez każdy kolejny moment. – Porozmawiasz ze mną? Powiesz mi, co się w tobie dzieje? Nikt na tym świecie nie zrozumie tego, co przeżywasz, tak jak ja, kochanie. Porozmawiaj ze mną, proszę. Chcę… Ciche pukanie do drzwi przerwało jego prośbę. Odruchowo wstał. Sophie wskoczyła pod stół. – Proszę wejść. Ich przyjaciel, a zarazem lekarz rodzinny, Thad Tyler wszedł do pokoju. Nie odezwał się ani słowem, lecz po prostu mocno objął Graya, po czym odstąpił krok do tyłu, wciąż trzymając prawą rękę na ramieniu przyjaciela. Spojrzał na Mack. Jego zielone oczy wypełniły się współczuciem. – Jak się miewa? – Ciężki tydzień. Ale to nie ma nic wspólnego z jej zewnętrznymi obrażeniami. – Pozwól, że je zbadam. Przez następną godzinę Thad zajmował się Mack i rozmawiał z nią, oglądając jej rany, osłuchując płuca i na nowo bandażując żebra. Gray siedział cicho na krawędzi łóżka z Sophie w ramionach i obserwował, jak Mack bez życia odpowiada na pytania Thada i zbiera siły potrzebne do przetrwania jej własnej chwili. Kiedy Thad wyszedł, Mack odwróciła się z powrotem do okna. Tkwiła tak przez cały dzień, doglądana od czasu do czasu przez Eugenię, aż w końcu Gray położył ją do łóżka. Zwinął się w kłębek przy jej boku i otoczył ramionami jej talię tak łagodnie i delikatnie, jak tylko potrafił. – Kocham cię, maleńka – szepnął, zanurzając twarz w jej włosach. – Chciałabyś porozmawiać? Nie odezwała się ani słowem.
dwadzieścia Nawet odgłos trzepania przez matkę poduszek z wiklinowego fotela bujanego na werandzie budził w Mackenzie chęć do płaczu. – To ci dobrze zrobi – wysapała Eugenia, dziko uderzając w wyściełane siedzenie. – Chcę tylko zostać sama – zaprotestowała Mackenzie, w jej tonie nie było jednak słychać woli walki. – Już dosyć byłaś sama. Wyglądasz blado, potrzebujesz trochę witaminy D. – Eugenia położyła rękę na przedramieniu córki i pomogła jej opaść na krzesło. Żebra Mackenzie wciąż bolały ją przy każdym ruchu. Za każdym razem, gdy to się zdarzało, cierpiało też jej serce; ten ból przypominał jej o teraźniejszości. To był jeden z powodów, dla których chciała zostać sama. W samotności mniej rzeczy przypominało, jak bardzo puste będzie już zawsze jej życie. Minęły dwa tygodnie od jej ostatniego wyjścia na świeże powietrze, a matka nie chciała już dłużej czekać. Tego ranka wkroczyła do jej pokoju o ósmej, zmusiła, by Mack wzięła prysznic, i ostrożnie roztarła krem przeciwsłoneczny na bliznach na jej twarzy. Potem wyprowadziła córkę na zewnątrz, w miejsce, gdzie Mackenzie co rano trzymała rączkę swojej małej córeczki i modliła się. Było to miejsce, którego Mack przysięgła już nigdy nie odwiedzać, była to modlitwa, której nie mogła dłużej znieść. A jednak teraz, tutaj, siedziała w wiklinowym bujanym fotelu, ze szklanką słodkiej herbaty. Uniosła twarz do słońca, grzejącego jak to zwykle na początku września – niezaprzeczalnie przyjemne wrażenie. Ciepło ogarnęło jej ramiona i spłynęło po gołych nogach aż do odkrytych palców u stóp. Biała koszulka bez rękawów i miękkie, niebieskie szorty Nike były wyborem Eugenii. Wszystko, co Mack nosiła w tych dniach, wybierała Eugenia. Przez blisko trzy lata Mackenzie dobierała sobie ubrania raz na tydzień. W niedzielne poranki, zanim Maddie wstała, przynosiła do garderoby kalendarz i wybierała kompletne stroje – odzież, buty, biżuterię, torebkę i bieliznę – na każde nadchodzące wydarzenie. Kiedy już odwiesiła stroje do wydzielonej części garderoby – uznawała tydzień za w pełni zaplanowany. Ustalanie ubioru cieszyło ją. To było dziewczyńskie zajęcie. Teraz jednak stało się zajęciem maminym. Gdyby bowiem zostawić to Mackenzie, rzuciłaby wszystkie ciuchy w kąt, pobiegła odkopać swoje dziecko i położyłaby z nim do trumny. Właśnie to chciała zrobić w dniu pogrzebu – wpełznąć tam, do Maddie, i kazać zamknąć za sobą wieko. Już nigdy nie będzie troszczyć się o to, co nosi na sobie. – Dzwoniła żona twojego pastora – oznajmiła Eugenia. – Chcesz, to dam ci telefon, żebyś mogła oddzwonić. – Nie, dziękuję. – Powiedziała, że w kościele jest pewna pani, która straciła dziecko, i że może dobrze by ci zrobiło, gdybyś z nią porozmawiała. – Nie interesuje mnie to. – Mackenzie, kochanie, poważnie, powinnaś… – Słowa matki urwały się na dźwięk otwieranych drzwi. – Przyszła Jessica. Asystentka podeszła do nich. Mackenzie wyjątkowo była jej wdzięczna za przybycie, ale tylko dlatego, że uciszyło to matkę. – Dzień dobry, pani London. – Dzień dobry. – Mack skinęła w stronę wolnego krzesła przy stoliku. – Możesz usiąść.
Mackenzie mogła sobie tylko wyobrażać, jak jej nieobecność wpłynęła na nerwy Jessiki. Nie miała jednak energii, by się tym martwić. Jessica była dorosłą kobietą. Będzie musiała sama się z tym uporać. Jessica powoli usiadła. – Brakuje nam pani – szepnęła. – I tak nam wszystkim przykro. Mackenzie popatrzyła na młodą kobietę. Kobietę, która nigdy nie miała dzieci. Kobietę, która nie wiedziała, czym jest taki ból. Kobietę, której największym problemem po przebudzeniu było, czy ma nałożyć kostium szarobrązowy czy szary, czy ma uczesać włosy w kok czy w koński ogon. – Dziękuję – Mackenzie z trudem wydusiła te słowa. Nie powiedziała już nic więcej. – Cóż… – Jessica poruszyła się niespokojnie i w końcu wstała. – Chciałam tylko powiedzieć że panujemy nad wszystkim w biurze i, hm… cóż, proszę nam dać znać, gdybyśmy mogli coś zrobić. Mackenzie w milczeniu kiwnęła głową. Oczy Jessiki napełniły się łzami, asystentka odwróciła się szybko i wróciła do domu. – Cierpi razem z tobą – powiedziała Eugenia. – Jak wiele osób. – Zebrała włosy Mackenzie z szyi i związała w luźny koński ogon. Potem pochyliła się nad ramieniem córki i szepnęła jej do ucha: – Zrobię ci coś do jedzenia. Zaraz wracam. Obie jednocześnie podniosły wzrok i zobaczyły Jeremiasza, wchodzącego po stopniach werandy. – Skoro już tu zmierza, to może przekaż mu, że sprawdziłam te jego Lilium Loreto. Potrzebują więcej cienia. Zamorduje je. Mackenzie spojrzała przed siebie. – Co to jest Lilium Loreto? Eugenia pogłaskała córkę po głowie. – Niczego cię nie nauczyłam. Moje ogrodnicze talenty zejdą ze mną do grobu, gdyż moje dziecko odmawia przejęcia swojego dziedzictwa. – Oddaliła się ku drzwiom. – To lilia, Mackenzie. Lilia. Zniknęła w domu, a Mackenzie utkwiła oczy w Jeremiaszu. Ociężałe ruchy chudego mężczyzny były dziwnie uspokajające, gdy wspinał się ku niej po ogromnych schodach. Nie wyglądał tak jak zwykle. Nikt teraz tak nie wyglądał. Mackenzie nie postrzegała obecnie ludzi jak kiedyś. Nie, teraz patrzyła na nich poprzez wspomnienia, jakie łączyły ich z Maddie. Nic nie mogła na to poradzić. Każdy odłamek jej zdruzgotanego serca był przywiązany do tego dziecka, więc każdy, kto pragnął wejść do świata Mack, musiał przekroczyć przez wspomnienie Maddie. I to właśnie robił teraz Jeremiasz. Mackenzie widziała Maddie tak wyraźnie, wirującą w krótkiej spódniczce, opowiadającą Jeremiaszowi wszystko o jej wielkim dniu. Łzy nie musiały prosić o pozwolenie… Jeremiasz dotarł na szczyt schodów, tak blisko, że mogła dostrzec krople potu nad jego górną wargą. – Dzień dobry, panienko Mackenzie. Badała wzrokiem przyjazną, piegowatą twarz. – Dzień dobry, Jeremiaszu. – Dobrze panienkę zobaczyć tu, na słońcu. Próbowała się uśmiechnąć, ale jej twarz od tego odwykła. Nie miała ogrodnikowi nic do zaoferowania. Była wdzięczna, że jej do niczego nie zmuszał. – Zerwałem dziś cosik dla panienki.
Spojrzała na pęk kolorowego kwiecia w jego ręce, a potem na niego. – Jeremiaszu, przez trzy lata nigdy nie dawałeś mi niczego oprócz róż… a i te tylko w poniedziałki. Dlaczego tak nagle to się zmieniło? Potrząsnął głową i wolną ręką skubnął swój kombinezon. – No bo kwiaty mają mowę, wie panienka. Każdy jeden coś mówi. A dziś przyniósł żem te rozmaite cynie, bo chcę przekazać panience, co one gadają. Wyciągnęła rękę, a Jeremiasz wsunął w nią kwiaty. Przytrzymał jej dłoń swoimi dłońmi i zanim ją puścił, upewniwszy się, że Mack mocno trzyma bukiet. – Cóż więc znaczą cynie? – spytała. Ogrodnik wyjął spraną, niebieską chusteczkę i otarł nią usta i czoło. – Mówią, że myślę o kimś bliskim, kogo już nie ma. Te słowa głucho załomotały o jej serce. Równie dobrze mógłby dawać mi te kwiaty przez resztę życia. – Panienko Mackenzie, nie ma słów dość wielkich, które by pani powiedziały, jak moje serce współcierpi z panią i gubernatorem. Boli tak głęboko. – Położył rękę na piersi, a w jego oczach wezbrały łzy. – Tak bardzo kochał żem tę dziecinkę. Mackenzie czuła, że węzeł w jej wnętrzu zacisnął się jeszcze mocniej. Była zmęczona mówieniem. – Dziękuję ci, Jeremiaszu. – Pamięta panienka, jak mnie kochała, troszczyła się o mnie i modliła się za mnie, gdy umarła moja Shirley? To było co innego. – Pamiętam, kiedy Shirley zmarła. – No więc ja zatroszczę się o panienkę, cokolwiek trzeba. Jeśli panienka mnie będzie potrzebować, wie panienka, gdzie mnie znaleźć. Przyjdę i wezmę wszystkie brzemiona, musi mi je panienka tylko dać. Nie wiedziała, co ma na to powiedzieć, więc powtórzyła tylko: dziękuję. Jeremiasz skinął głową, jak zawsze robił, gdy kończyli rozmowę. Tym razem jednak ujął jeszcze jej wolną rękę obiema dłońmi. Ich ciepło, delikatność, szorstkość i siła, wszystko razem, przepłynęły przez nią. W końcu mężczyzna puścił ją. Mack patrzyła, jak schodzi po schodach krokiem staruszka. – Powiedziałaś mu o liliach? – Głos Eugenii przerwał ciszę. Postawiła przed córką tost z masłem orzechowym i domową konfiturą. Mackenzie nie odrywała oczu od Jeremiasza. – Nie, nie mówiłam. Eugenia wzięła od niej kwiaty. Przez twarz przemknął jej znaczący uśmieszek. – Myślałam, że daje ci tylko róże. – Tak było przez trzy lata. – Przez trzy lata? Codziennie? – Ściśle mówiąc, w każdy poniedziałek. Czerwone pąki róż, z usuniętymi kolcami. Nie wiem, skąd je brał w zimie – zadumała się. Eugenia popatrzyła na córkę. – Usuwał kolce? – Tak, czemu pytasz? – Czerwone pąki różane oznaczają czystość i piękno. A kiedy usunie się z nich wszystkie kolce, oznacza to miłość od pierwszego wejrzenia. Mackenzie patrzyła za znikającą postacią Jeremiasza.
– Och – powiedziała. – A co znaczą białe hiacynty? Posyła mi je na górę od czasu pogrzebu. – Zerknęła na cynie. – Czyli aż do dziś. Spostrzegła, że Eugenia kieruje wzrok w stronę Jeremiasza. Na twarzy matki zagościł wyraz łagodności, którą Mackenzie rzadko tam widywała. – „Modlę się za ciebie”. Mackenzie odchyliła głowę do tyłu. Dobrze, że ktoś się modlił, gdyż ona sama nie miała pewności, kiedy znów będzie w stanie to zrobić i czy w ogóle to jeszcze zrobi.
dwadzieścia jeden Gray zdjął okulary do czytania i przetarł oczy. Zapiekły pod dotykiem palców. Pokrywająca blat antycznego biurka skóra w kolorze wielbłądziej sierści rozmyła mu się w oczach. Potarł je mocniej. Nie było go w biurze od prawie trzech tygodni, ale teraz nadeszła pora, aby to zmienić. Był gubernatorem i już. Eugenia wyciągnęła dziś Mack z pokoju, a zatem życie wkraczało w inną fazę. Przynajmniej taką miał nadzieję. – Nie musimy tego robić dzisiaj. – Kurt oparł się na sofie, kładąc plik wydruków na karmelowej, aksamitnej poduszce. Koło niego siedział Sam Foster, członek komisji do spraw finansów i administracji. – Jeszcze mamy czas na przygotowanie budżetu. – To nie będzie zwykły budżet. – Ton Graya był ostry, zupełnie nie w jego stylu. – Nie wyjdziemy z ekonomicznej zapaści, wydając pieniądze na prawo i lewo. Rynek mieszkaniowy wciąż nie wrócił na właściwy poziom. Powódź kosztowała nas miliardy dolarów, a tornado na północy i potem ta cała zawierucha podczas ostatniej zimy też nie pomogły. Straciliśmy miliony z dochodu stanowego, kiedy nie odbudowano Opry Mills. A kiedy uwalniam ludzi zza krat tylko po to, żeby nie wyłączać prądu ani nie redukować zatrudnienia nauczycieli o połowę, Zgromadzenie Ogólne próbuje uszczknąć fundusze na projekty pod publiczkę. Pamiętacie rozwiązanie rządu w 2002 roku? Kurt skinął głową. Oczywiście, że pamiętał. Wyraz twarzy Sama wskazywał dobitnie, że on również ma doskonałą pamięć. – Cóż, zrobię to znowu. Ograniczę zajęcia na stanowych uniwersytetach. Zamknę stanowe parki. Przerwę budowę dróg. – Głos Graya nabierał na sile, gdy ten dodatkowo podkreślał swoje słowa szerokim gestem ręki. – Jeśli tego potrzeba, by rząd zaczął się sam kontrolować, zrobię to wszystko. Nawet w roku wyborów. – To ostatnie stwierdzenie wygłosił, zanim Kurt zdążył zadać pytanie. Sarah odłożyła pióro i wsparła plecy na francuskim, zabytkowym krześle. Fletcher skubnął swoją muszkę. Gray wyczuwał ich niepokój. Kurt rozparł się na swoim miejscu. Wyglądało na to, że w ostatnich tygodniach stracił sporo ze swej chłopięcej urody. – Aż do października nie będziemy mieć statystyk z agencji, a bez tych wyliczeń nie damy rady podjąć żadnych realnych decyzji. W tym roku spodziewamy jednak się deficytu, a jest dopiero wrzesień. W następnym będzie jeszcze trudniej. – Wiem. – Westchnienie Graya było ciężkie i długie. – A każda nasza decyzja wpływa na całą społeczność. Ale senatorowie i reprezentanci z tego stanu też muszą z czegoś zrezygnować, czy tego chcą, czy nie, albo ockną się, zbijając bąki w swoich rodzinnych mieścinach. – Weźmiemy wszystko pod lupę, gubernatorze – oznajmił Sam, notując coś w notatniku w skórzanej teczce, leżącej mu na kolanach. – Wyplewimy wszystko, jeśli to niezbędne. Gray nagle wstał i chwycił swoją ciemnozieloną marynarkę z oparcia fotela. Miał wrażenie, że zaraz wyskoczy ze skóry. – Musimy, inaczej w lipcu prąd na kapitolu i w rezydencji zostanie odcięty, choćbym miał sam przekręcić wyłącznik. – Wybierasz się dokądś, Gray? – Kurt wychylił się z sofy, na jego twarzy malowała się troska. Gray wpychał papiery do aktówki. – Przykro mi, chłopaki. Myślałem, że jestem gotów, ale muszę być blisko Mack. Teraz po
prostu… muszę wiedzieć, gdzie jest. Współczucie wypełniające pokój było wyraźnie odczuwalne. Gray wiedział, że ci ludzie osłaniali go z każdej możliwej strony. Przez ostatnie parę tygodni walczył, by zachować jakieś pozory, że dalej jest sobą. Był wdzięczny tym czworgu za to, że znają Graya, który ukrywa się pod żałobą. – Idź do domu, Gray – przemówiła Sarah tonem matki. Gubernator skinął głową i skierował się ku drzwiom. – Przejrzę te wyliczenia, które mi dacie i może znów się zbierzemy za dzień czy dwa. – Załatwimy to, obiecuję. – Kurt wstał i podszedł z nim do drzwi. Gdy opuszczali biuro, Gray słyszał za sobą gorączkową krzątaninę i dźwięk ten przypomniał mu, że ci ludzie nie pozwolą mu się pogrążyć. Ich działania, mające uratować stan od całkowitego upadku, a także mające pomóc przetrwać ich gubernatorowi i przyjacielowi, splatały się ze sobą. *** Sophie wybiegła przed Graya – czy może raczej wyskoczyła. Celebrowała każdy krok, jakby była lwem czatującym na zdobycz i obchodzącym swoje włości, chociaż w trawie ledwie było ją widać. Tak maleńka i tak pełna życia. Gray podniósł wzrok i odważył się spojrzeć na ogródek za domem. Wszystko zniknęło. Trawa wciąż była wgnieciona w miejscu, gdzie kiedyś stały trampolina i huśtawki. Widocznie Jeremiasz zaniósł je do składzika. Został tylko domek, ale bez ławki i zatrzęsienia zabawek, które zwykle leżały wokół niego. Gray żałował, że Jeremiasz nie zabrał także domku, ale jednocześnie odczuwał smutną wdzięczność za ten gest. Jeśli Bóg ośmieli się obdarować ich kolejnym dzieckiem, Jeremiasz znów wydobędzie z ukrycia sprzęt. Teraz jednak ogrodnik nie chciał, by on czy Mack mieszkali obok pamiątek przypominających o stracie. Gray spędził tu z Maddie mnóstwo czasu, huśtając ją, słuchając pisków radości, gdy skakała na trampolinie. Brakowało mu dźwięku jej głosu; nienawidził tej bolesnej ciszy, jaka zawisła nad rezydencją. Maddie i Mack wypełniały dom tyloma słowami, że nie pomieściłaby ich cała seria encyklopedii. Teraz Mack nie mówiła prawie nic. Personel zdawał się również nie wiedzieć, co ma mówić w tej sytuacji. Gdyby nie Eugenia, Gray chyba by oszalał. Sophie przystanęła, gdy jakiś motyl zniżył lot, by się jej przyjrzeć. Instynktownie cofnęła się ku swemu panu. – To motyl, Sophie, nie pterodaktyl. – Gubernatorze! Dziecięcy głos przeszył duszę Graya. Razem z Sophie obrócili się w kierunku gęstych krzaków róż i zobaczyli zbliżającego się ku nim małego sąsiada. Głowa kiwała mu się w przód i w tył w rytm biegu. Gray poczuł, że serce w nim lekko zamiera. Bardzo lubił Olivera, który okazywał duże zainteresowanie jego rodziną i nawet uczestniczył w pogrzebie – jego mała twarz widniała na fotografii na pierwszej stronie gazety. Chłopiec jednak przypominał Grayowi też o tym, czego już nie ma i czego nigdy nie będzie. Gray zastanawiał się nieraz, czy pewnego dnia pani Maddie mogłaby poślubić Olivera. Teraz obecność chłopca głosiła smutną prawdę, że Maddie nigdy nie dorośnie i nikogo nie poślubi. Ale żadna z tych rzeczy nie była winą Olivera. Gray zmusił się do uśmiechu. – Jak się miewasz, kolego?
Chłopiec zatrzymał się przed nim: potargane loki jeszcze przez chwilę falowały na jego głowie, a szorty w szkocką kratę i niebieska koszula wyglądały tak, jakby Oliver sypiał w nich od dwóch dni. Mały oddychał gwałtownie. – Sophie! – krzyknął, dostrzegłszy szczeniaka u stóp Graya. Psiak w odpowiedzi szaleńczo podskakiwał. Chłopiec osunął się na kolana i podniósł pieska, który zaczął lizać go po twarzy. Serce Graya stopniało na dźwięk dziecięcego śmiechu. Przykucnął i pogłaskał loki Olivera. Desperacko pragnął otoczyć chłopca ramionami. Poczuć ciepło dziecka. Jakiegokolwiek dziecka. Oliver uniósł twarzyczkę ku Grayowi. Jego szare oczy były wielkie i świetliste. – Brakuje mi Maddie. Te słowa ukłuły. Mocno. Gray wiedział jednak, że mały musiał też przeżywać żal, i prawdę mówiąc, był wdzięczny za szansę rozmowy o córce. Usiadł w gęstej trawie. – Mi też, kolego. – Moja mama mówi, że ona nigdy nie wróci. – Obawiam się, że to prawda. – Gray powiedział to ostrożnie, niepewny, co jeszcze rodzice przekazali chłopcu i czy potrafi on naprawdę zrozumieć, czym jest śmierć. – Nigdy? – No cóż, któregoś dnia zobaczymy ją w niebie. Oliver podrapał się po nodze naznaczonej czerwoną wysypką. To dziecko było wrażliwe na sumaka jadowitego bardziej niż ktokolwiek, kogo Gray znał. – Moja mama też tak mówiła. Ale niebo jest naprawdę daleko. To znaczy wiem, że Superman potrafi tam dotrzeć i w ogóle, ale ja nie chcę czekać, aż będę taki jak Superman, żeby zobaczyć znów Maddie. Chcieliśmy założyć stoisko z lemoniadą, wie pan? Gray nic o tym nie słyszał. – Taki mieliście zamiar? – Tak, i postawić je tuż za bramą. I zarobić na nim kupę pieniędzy. Ja potrzebowałem nowej rękawicy baseballowej, a Maddie chciała kupić psa. – Oliver przerwał, jakby coś sobie uświadomił. – Myśli pan, że dlatego poszła do nieba? Bo już miała psa i teraz nie potrzebuje już pieniędzy? Myśli pan, że zapomniała, że ja dalej potrzebuję tej rękawicy? Gray bardzo chciałby, żeby prawda była taka prosta. – Mogę cię zapewnić, że nie zapomniała o twojej rękawicy. I jestem pewien, że nie dlatego tam poszła. – Gray przesunął dłonią po trawie. – Wiem tyle, że samotnie tu bez niej. – Będę pana odwiedzał. Dotrzymam panu towarzystwa, a umiem to robić. – Z całą pewnością – uśmiechnął się Gray. – Bardzo lubię, kiedy mnie odwiedzasz. Oliver wstał, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona, przynajmniej jeśli chodzi o niego. Pogłaskał Sophie po łebku i śpiewając jedną ze swych naprędce komponowanych rymowanek, skierował się w podskokach w stronę domu. To dziecko nie potrzebowało słuchaczy, jego widownią był cały świat. Odwrócił się, jakby coś sobie przypomniał. – Gubernatorze! – Oliver zwracał się tak do Graya, odkąd Londonowie wprowadzili się do rezydencji. Wymawiał to słowo stanowczo, podkreślając każdą sylabę. – Nauczyłem się nowego francuskiego słówka. – Tak? – Tak. Chce pan usłyszeć? – Z przyjemnością. – Nauczyłem się, jak się mówi „szczeniak”. Gray usadowił się wygodniej na trawie.
– Naprawdę? No cóż, chciałbym to usłyszeć. Oliver zadarł nos równie wysoko jak Francuzi, których Gray w życiu spotykał. – Szczyniak. – Wymówił to tak, jakby był na tyle biegły, by samemu uczyć tego języka. – Fantastycznie, Oliverze – uśmiechnął się Gray. – Jesteś niesamowity, wiesz? – Wiem – odparł chłopiec, przedzierając się z powrotem przez morze róż. Gray usłyszał jakiś chichot. Odwrócił się i ujrzał Jeremiasza. – Ale dzieciak, no nie? Gray spojrzał jeszcze raz w kierunku znikającej sylwetki Olivera. – Tak, uroczy malec. – Wyczuł, że Jeremiasz cofnął się, gdy zauważył podekscytowanie Sophie obecnością kogoś nowego. – Nie podziękowałem ci, Jeremiaszu. – Gray odwrócił twarz ku ogrodnikowi. Jego wzrok przyciągnęła grupka więźniów w pomarańczowych uniformach po drugiej stronie trawnika. – Nie trza mi za nic dziękować, gubernatorze. Robię, co kocham, i jestem wdzięczny, że w ogóle mogę to robić. Gray poczuł, że coś twardego więźnie mu w gardle. – Nie za to. Za grób Maddie. Wiem, że to twoja robota. Dziękuję ci za opiekę nad naszym dzieckiem. Jeremiasz pochylił się i podrapał Sophie dwoma palcami pod łebkiem. Piesek skłonił nisko małą główkę, domagając się dalszej uwagi. – Zrobił żem to, za czym tęskniło moje serce. – Moje serce też tęskni, Jeremiaszu. – Słowa Graya bezradnie płynęły w ojcowskiej obecności ogrodnika. – Czasami czuję się, jakbym nie był w stanie zaczerpnąć oddechu. Muszę pracować, ale chcę być tylko tutaj. Żałuję, że nie umiem pozbyć się tego żalu. – Żal to nie coś takiego, co można pospieszyć – potrząsnął głową Jeremiasz. – To Boży sposób, żeby pomóc nam wyjść z bólu. On wie, że jeśli nie uda nam się strząsnąć tego z siebie, to wybuchniemy. Więc daje nam żal i łzy. Potrzebujemy tego wszystkiego, żeby się wziąć i pozbierać. Gray otarł łzy, cieknące mu po policzkach. – Już nigdy nie będzie tak samo. To dlatego tak ciężko mi pojąć sens tego wszystkiego. Już nigdy jej nie zobaczę, przynajmniej nie tutaj. A życie na zawsze będzie inne. Jeremiasz usiadł na trawie. Sophie wskoczyła mu na kolana. – Dobrze pan mówi. Nie będzie już tak samo. Będzie inaczej, do samego końca. Ale pan też będzie inny. Może lepszy. – Przysunął Sophie do siebie. – Pan jest mocny, gubernatorze. Delikatny, ale mocny. – Nie czuję się mocny – pokręcił głową Gray. – Mocny nie znaczy, że nie czuje bólu. Mocny żyje, mimo że boli. Gray ciężko wypuścił powietrze, próbując rozluźnić napięcie, które narosło mu w piersi. – Co mam zrobić z Mack? Wygląda na to, że w ogóle nie chce żyć. Jeremiasz pomyślał przez chwilę. – Kiedy jakieś moje kwiaty zachorują, muszę je postawić na nogi, tak jak doktor. I niektóre to jakby mnie prosiły, żebym wyciągnął z nich choróbsko, żeby mogły wrócić do życia. Ale inne chcą tylko, żebym zrobił, co powinienem, i zostawił je w spokoju. Żal nie zawsze wygląda tak samo, wie pan. Panienka Mackenzie inaczej z tym se radzi niż pan. Gray zaśmiał się cicho i znów otarł twarz. – Masz rację. – Oderwał Sophie od guzika przy kieszeni kombinezonu Jeremiasza, który suczka właśnie zawzięcie przeżuwała. – Niech pan zwyczajnie pozwoli, żeby smuciła się tak, jak teraz potrzebuje. I niech pan da
jej czas, bo wszystko jeszcze świeże. – Cóż, podejrzewam, że masz rację. – Gray wetknął sobie Sophie pod pachę i dźwignął się z ziemi. Wyciągnął rękę, żeby pomóc staremu człowiekowi wstać. Jeremiasz ujął jego dłoń i z łatwością podniósł się na nogi. – Nie damy jej uciec, gubernatorze. Weźmiemy i będziemy walczyć o nią, długo i zażarcie. I sprowadzimy ją z powrotem. Rozkwitnie znowu. – Poklepał Graya po ramieniu. – I pan też. – Dziękuję ci, Jeremiaszu. Potrzebowałem to usłyszeć. Każde słowo. Ogrodnik pochylił znowu głowę, a Gray odwrócił się w stronę domu. Spojrzał w górę, chcąc zobaczyć w oknie twarz Mack. Była tam, ale nie widziała go wcale. Mógł mieć tylko nadzieję, że któregoś dnia zobaczy go znowu.
Jeremiasz Dużo widział żem już żalu, odkąd żyję. Widziałem, jak dorosłe chłopy odchodzili od rodziny i beczeli jak dzieciaki. Widziałem zło i ból tak głębokie, mroczne i gęste, że trzeba było lat, żeby się przez nie przekopać. Ja już też żem przeżył swoją porcję kłopotów. Poważnych kłopotów. Ale tutaj i teraz wszystko jest inne. Może dlatego, że moje serce przywiązało się do panienki Mackenzie i gubernatora, i w ogóle. A może dlatego, że otwarło się tak szeroko i przyjęło w siebie całą tę miłość, którą słodka Maddie nam przyniosła, żebyśmy ją poznali. A może i dlatego, że była taka maleńka i niewinna. Dzieciaki – dzieciaki powinny być bezpieczne. Żyć długo, do starości. Przez taki kłopot człowiek czuje, że Bóg na dobre stracił swój zdrowy rozsądek. Jakby już nie czuwał. Wszyscy tutaj tak to właśnie widzimy. Panience Mackenzie to się wcale nie polepsza. Jest jeszcze gorzej, rozchorowała się na dobre. Blada jak duch, nic nie zje, tak mówi Rosa. I wpierw to groźne przeziębienie, a teraz calutki czas wymiotuje. Może to grypa. Wezwali dziś doktora, żeby ją zbadał. A przez te choróbska jeszcze panienka Eugenia ciągle tu siedzi. Przed tą to nigdzie się człek nie schowa. I myślałby kto, że przez cały ten płacz i żałobę, i smutek człowiek uspokoi się troszeczkę. Człowiek tak, ale nie ona. Gdzie tam. Plotkuje calutki czas jak najęta. Ta kobita ma w sobie więcej słów niż każda jedna z tych machin, co mielą pisaninę. Jakby wszystkie rozumy pozjadała. Nawet teraz, kiedy tyle rzeczy ma na głowie, zawsze znajdzie czas dla mnie i węszy, co robię. Któregoś dnia widział żem ją tutaj, jak nos wściubiała w moje hortensje. Miałem wielką chęć ją trzasnąć – a nigdy, w całym moim życiu, żadnej kobity żem nie trzasnął. Raz czy dwa dałem niezły wycisk chłopu, ale kobity nigdy żem nie tknął. Shirley dałaby mi za to popalić. Ale ta… Panie Boże, weźże ratuj, bo wezmę i stracę resztkę cierpliwości, co mi jeszcze została. Panienka Eugenia to zawsze człowieka doprowadzi do ostatka. Wiem, ostatnio modliłem się jak samolub. Modlić się o zdrowie panienki Mackenzie i w ogóle to nie jest samolubne. Ale kiedy ona wróci do zdrowia, to ta szalona kobita prędzej się wyniesie z tego domu. I Boże mi dopomóż, o to też się będę modlił.
dwadzieścia dwa – Mackenzie Quinn London, wiem, że jesteś chora, ale i tak musisz coś zjeść. Została z ciebie sama skóra i kości i nigdy z tego nie wyjdziesz, czymkolwiek to jest, jeśli nie zaczniesz się odżywiać. Mackenzie stała w garderobie, gapiąc się na swoje ubrania. – Mamo, mówię poważnie. Nie mogę. Sama myśl o jedzeniu przyprawia mnie o mdłości. – Wytarła nos papierową chusteczką. Eugenia padła na otomanę. – Poddaję się. Nie wiedziałam, że da się mnie wykończyć, ale jednak tobie się udało. – Dzięki Bogu – szepnęła Mackenzie. Po raz pierwszy od tygodni wymówiła coś bliskiego modlitwie. – Słyszałam to. Może i mnie wykończyłaś, ale wciąż jeszcze nie ogłuchłam. Mackenzie odwróciła się twarzą do matki, jej głos nie wyrażał żadnych emocji. – Mamo, jestem w garderobie, oglądam swoje ubrania. Możliwe, że sama się ubiorę. Sądzę, że zrobiłyśmy spore postępy, więc byłabym wdzięczna, gdybyś przestała dramatyzować. Nie jestem w nastroju. – Nie potrafię przestać dramatyzować. Pochodzę z Południa. My tworzymy dramaty. Zrezygnować z nich to jak amputować kończynę. Zbyt dużo mam dla siebie sympatii. – I równie dużo samolubstwa – stwierdziła Mackenzie. Gdy tylko wypowiedziała te słowa, poczuła po raz kolejny, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Mdłości były silne i narastały z każdą chwilą. Przebiegła koło matki i rzuciła się do toalety. Sok pomarańczowy, który Eugenia wmusiła w nią na śniadanie, palił gardło, gdy Mack go zwracała. Już nigdy nie napije się tego soku. Usłyszała przy umywalce matkę, woda szumiała. Gdy Mackenzie nachylała się nad swoim nowym, porcelanowym przyjacielem, uświadomiła sobie, że nudności przynajmniej zmuszają ją do ruchu. Przez ostatni tydzień to one pędziły ją do toalety a to z łóżka, a to z fotela. Jeśli jej członki wcześniej były bliskie atrofii, to teraz Mack znalazła się na dobrej drodze, by zmienić się w długodystansowego biegacza. Przez jej głowę przemknęła znowu myśl – ta sama wariacka myśl, którą Mack bawiła się od wielu dni. Początkowo ją odsunęła. Myśl była zwariowana. Wnosiła zbyt dużo nadziei. Ale wciąż wracała, nękała. Mokra szmatka miękko dotknęła jej czoła. Mackenzie pogłaskała Eugenię po dłoni. – Dziękuję, mamo. Eugenia pocałowała córkę w czubek głowy. – Nie ma za co, kochanie. Przykro mi, że tak cierpisz. Zaufajmy, że lekarz nam powie, co się dzieje. Był taki pewien, że to przez twoje nerwy albo jakieś wirusy, ale nie wypuszczę go dzisiaj, póki mi nie wyjawi, co z tobą nie tak. Pewnie zaraziłaś się jakimś okropnym jelitowym paskudztwem przez tego ogrodnika i te jego zmutowane gatunki kwiatów, jakie ci przynosił, albo od którejś z tych zbzikowanych meksykańskich potraw, które Rosa kazała ci jeść. Mackenzie poczuła, że nudności ustępują. Usiadła na kamiennej podłodze. Niechcący otarła głowę o sedes, znajomy ból wrócił. – W kwiatach Jeremiasza nie było nic szkodliwego, mamo. Jest fantastycznym ogrodnikiem, a Rosa cudowną kucharką. Ucisz się teraz i pomóż mi się ubrać. Eugenia zdjęła z czoła Mackenzie mokrą myjkę i ujęła córkę pod zdrowe ramię, by pomóc jej wstać. Mackenzie musiała jeszcze dobre cztery tygodnie nosić gips na prawym
ramieniu. – To niezbyt miłe, kazać matce się uciszyć. Mackenzie skierowała się z powrotem do garderoby, a Eugenia stała w korytarzyku. – To niezbyt miłe, dręczyć córkę, kiedy wymiotuje. – Mack zdrową ręką przerzucała swoje ubrania, zatrzymując wzrok na wygodnych ciuchach z ostatnich kilku tygodni. Oparła się jednak chętce i wybrała brązową, bawełnianą sukienkę kopertową. Pociągnęła za rękaw, próbując nałożyć go na gips. Eugenia odłożyła myjkę na kosz z brudami i pospieszyła córce z pomocą; chore ramię udało się wsunąć w odpowiedni otwór. – Zwilżyłam ci czoło szmatką; nie zapominaj o tym. – Mackenzie łupało w głowie. Zamknęła oczy i potarła skronie. – Jak zachorujesz na tyfus, to dobry Bóg mi świadkiem, zwolnię Rosę i będziesz jadać tylko to, co ja ugotuję. Mackenzie stanęła przed lustrem i tylko pokręciła głową. Wszystko w jej odbiciu wydawało się obce. Oczy. Skóra. Wydłużona twarz. Przez ostatnie sześć tygodni straciła prawdopodobnie dziesięć kilogramów, co też nie pomagało na urodę. – Powinnaś nałożyć choć delikatny makijaż – zaproponowała Eugenia. Mackenzie związała włosy w koński ogon i usiadła na blacie przy umywalkach. – Mamo, wyglądam strasznie. Widziałaś te ciemne kręgi pod moimi oczami? Eugenia podeszła do niej i wyjęła korektor z jej rąk, po czym zaczęła lekko nakładać go pod oczy Mackenzie. – Przeszłaś ciężki czas, córeczko. Jestem dumna, że się ubrałaś i że masz czyste włosy. Uczcimy to dzisiaj. Mackenzie pozwoliła matce nałożyć trochę różu na policzki, uszminkować wargi i pociągnąć rzęsy tuszem; potem podeszła do swojego kącika przy oknie. Gdy wyjrzała na zewnątrz, uświadomiła sobie, że na jedną krótką chwilkę zapomniała. Przez jedną krótką chwilkę, gdy szukała ubrań w garderobie, odsunęła od siebie ten dzień sprzed sześciu tygodni, który sprawił, że jej życie zatrzymało się z piskiem opon. To była jednak tylko chwilka, gdyż teraz wszystko wróciło – każdy szczegół. Krew, rozbite okno, zapach benzyny, wyciągające się ku niej ręce. Biała postać na jezdni. Zielona trawa za oknem rozmyła się w ocean. – Wrócę, kiedy przyjdzie lekarz. Mackenzie skinęła głową, ale nie odwróciła się. Lekarz. Przychodził, ponieważ jest chora. A może wcale nie jest. To odmienne wrażenie. I znajome. A jeśli to, o czym myśli, jest prawdą, nie wiedziała, jak ma się z tym czuć. Wahała się między radością a przerażeniem, niezdolna wybrać jedno z nich. – Jest tutaj, doktorze. – Usłyszała za drzwiami głos matki. Podniosła wzrok i ujrzała Thada Tylera, wchodzącego za Eugenią do pokoju. – Proszę zobaczyć. Ubrała się w prawdziwe ubrania. Wierzymy, że odtąd będzie tak codziennie. Thad posłał matce miły uśmiech, po czym uratował ich oboje. – Dziękuję bardzo, pani Quinn. Pozwoli pani, że zbadam Mackenzie na osobności? Eugenia rzuciła mu spojrzenie. Spojrzenie Eugenii. – To moja córeczka, doktorze. Gdy tylko usłyszę, że krzyczy, będę tu szybciej, niż zdąży pan powiedzieć: stetoskop. Mackenzie nie była pewna, czy w oczach Thada dostrzegła strach, czy rozbawienie. Eugenia uniosła dwa palce jednej dłoni do oczu, a potem wycelowała je w lekarza, w geście nieustannej obserwacji. Mackenzie często zdumiewało, że jej matka to przecież dorosła kobieta. – Mamo. Idź.
Eugenia w końcu opuściła pokój, zostawiając ich samych. – I ja musiałam to wytrzymywać – powiedziała Mackenzie. – Dużo przeszłaś – zaśmiał się Thad. – Po prostu martwi się o ciebie. Mack poprawiła się na krześle. – Myślę, że chcesz zbadać niewłaściwą osobę. Potrząsnął głową i uśmiechnął się szeroko. – Znam twoją rodzinę od dawna, Mackenzie, i nie sądzę, żebym był odpowiednim dla niej rodzajem lekarza. – Odsunął puf od krzesła i przysiadł na nim, opierając łokcie na kolanach. – A teraz powiedz mi, jak się czujesz. – Czuję, że jestem w ciąży – oznajmiła rzeczowo. W oczach Thada pojawiło się zaskoczenie, wyprostował się. – W ciąży? – Tak. Jest podobnie jak… ostatnim razem. – Wciąż bierzesz Pregnyl? – Nie biorę go od śmierci Maddie – pokręciła głową. – Ledwie miałam siłę umyć zęby, nie mówiąc już o zastrzyku, który przypominałby mi o… wszystkim. Thad wyjął z torby stetoskop i przyłożył chłodną słuchawkę do piersi Mack. – Oddychaj. Posłuchała. Życie w tych dniach było łatwiejsze, kiedy inni mówili jej, co ma robić. Pomagało nawet polecenie, by oddychała. – Kiedy ostatni raz miałaś intymny kontakt z Grayem? Nie musiała nad tym myśleć. Pamiętała. – W tym tygodniu, kiedy zginęła Maddie. – To doświadczenie było teraz odnośnikiem do każdej rzeczy z jej życia. Zanim zginęła Maddie, po tym, jak zginęła Maddie. – Brałaś wtedy Pregnyl? Skinęła głową. Przyłożył słuchawkę do jej pleców. – Oddychaj głęboko. Odetchnęła, jak kazał, a kiedy wypuściła powietrze, zakręciło jej się w głowie. Uderzyła w nią fala mdłości. Ledwie zdążyła dobiec do łazienki. Teraz przynajmniej, zwisając nad sedesem, była dobrze ubrana. Gdy nudności ustąpiły, Mack wstała i podeszła do umywalki, żeby zwilżyć myjkę i wytrzeć sobie usta. Wyjęła szczoteczkę i umyła zęby. Thad wszedł do łazienki i stanął obok umywalek. – Zrobimy badania krwi, sprawdzimy, czy masz rację, a ty tymczasem poproś Graya, żeby kupił ci test ciążowy. Rzadko bywają omylne. Mackenzie wypluła pastę i wypłukała usta. Wyprostowała się i spojrzała w lustro na Thada. Powoli wyciągnęła rękę i otworzyła dolną szufladę. Wewnątrz, w schludnym rządku, leżało pięć testów ciążowych. – Mieli w promocji – zażartowała. – Za tobą wiele prób, prawda? Mogłaby kupić niezłe auto za pieniądze, które wydała przez lata na te pudełeczka; sam ich widok sprawiał, że kolana się pod nią uginały. – Sporo. Thad sięgnął do szuflady i wyjął jeden test. – Chciałbym, żebyś z niego skorzystała. Dla mnie. – Nie chcę – pokręciła głową. – Wiem, że nie chcesz, Mackenzie, ale sprawdźmy, co nam powie.
Przypadkiem spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Na jej twarzy malowała się panika. – A jeśli wynik będzie ujemny? – Tak jak powiedziałem, zrobimy też badania krwi. To ostatecznie wyjaśni sprawę. Ale test zaoszczędziłby nam trochę czasu. Tak czy inaczej, musimy się dowiedzieć, co jest przyczyną tych nudności. Wzięła od niego pudełko gestem, jakby podawał jej bombę nuklearną. Gdy wysuwał się z łazienki, posłał jej krzepiący uśmiech. Nienawidziła tych testów. Jak dla niej, niosły ze sobą niespełnione możliwości, druzgocące rozczarowania. Pięć razy patrzyła na dwie cieniutkie, różowe kreski i tylko jeden raz malutka dodatkowa kreska rzeczywiście zaowocowała w jej życiu. W czterech pozostałych wypadkach różowa obietnica skończyła się bólem poronienia. A jednak za każdym razem, gdy widziała tę różową kreskę, nawet wiedząc, że może jej sprawić bolesny zawód, coś w niej budziło się do życia w zupełnie nowy sposób. Zdjęła foliowe opakowanie pudełka. Miał wrażenie, jakby ten odgłos odbijał się echem od każdego kąta. Postąpiła zgodnie ze znaną jej doskonale instrukcją, po czym wstała i czekała. Czekając, uświadomiła sobie, że tym razem jest inaczej niż za każdym poprzednim razem. Wtedy zawsze za drzwiami czekał Gray. Tym razem nawet mu nie powiedziała o swoich podejrzeniach. Przyglądała się tylko, jak przeżywa z nią żałobę, jak czuwa nad nią przez ostatnie sześć tygodni. A teraz, odkąd cierpiała na gwałtowne nudności, zżerała go troska o nią. Nie była pewna, dlaczego właściwie mu nie powiedziała, ale nie chciała mówić nikomu. To była kolejna część jej nowego życia, którą Mack postanowiła zachować dla siebie. Tak jak gniew, lęk i ból. Dzielenie ich z kimkolwiek, nawet z Grayem, odbierała jako zbyt niebezpieczne, jak otwieranie rany, która nigdy nie przestanie krwawić. Jej uwagę przykuła krawędź różowej linii wyłaniającej się na niewielkim prostokąciku. Mack czuła, że zamiera w niej oddech. Nie wypuściła powietrza, dopóki nie zarysowała się przed nią wyraźna, różowa kreska.
dwadzieścia trzy Klamka z nierdzewnej stali była chłodna pod palcami Graya, światło z lodówki rozjaśniało ciemną kuchnię. – Był tu dziś Thad – powiedział Gray do telefonu – ale nie wiem, co stwierdził. Byłem w biurze, wyszedłem dopiero jakąś godzinę temu. Przeglądaliśmy z kilkoma urzędnikami sprawy budżetowe. Dostałeś moją wiadomość o projekcie Raymonda Fielda za 150 tysięcy? Chodzi o badania nad cyklem życiowym cykad, tu, w Nashville. – Kpisz sobie ze mnie? – dobiegł go głos Kurta z drugiej strony. – Może jego wyborcy chcieliby mieć pewność, że gdy już rzeczywiście zamkniemy stanowe parki albo będziemy musieli zwolnić część policjantów, przynajmniej będziemy się orientować, kiedy nas czeka kolejna fala cykad? – To akurat mogę im powiedzieć. – Zimne powietrze z lodówki chłodziło twarz Graya. – Niektóre pojawiają się co trzynaście lat, a inne co siedemnaście, zależy od gatunku cykad. No i proszę, zaoszczędziłem nam 150 tysięcy dolarów. – Odetchnij trochę, przyjacielu. – Dobrze. Porozmawiamy jutro. Gray skończył rozmowę i położył telefon na blacie. Odwrócił się ku lodówce i zdał sobie sprawę, że dwa miesiące temu wszystko w niej wyglądało dla niego smacznie. Dziś wieczorem wiedział jedynie, że musi zjeść, ponieważ w porze obiadu pracował i jego ciało wymagało teraz pożywienia. Zamknął drzwi, postanawiając zadowolić się bananem. To przynajmniej uciszy burczenie w brzuchu. Odwrócił się i podskoczył na widok stojącej przed nim, ukrytej w cieniu postaci, na którą padało światło ogrodowych lamp zza wykuszowego okna. Mack. – Pracowałeś dziś do późna. Obszedł rozdzielającą ich wyspę kuchenną, przesuwając dłonią po drewnianym blacie. – Co tu jeszcze robisz? Myślałem, że już od dawna jesteś w łóżku. Miałabyś ochotę coś przekąsić? Przygotuję ci coś. – Ujął palcami brzeg jej białego, bawełnianego płaszcza kąpielowego. Pogłaskała jego dłonie. – Nie trzeba, wszystko dobrze. Zresztą łyknęłam wieczorem trochę zupy. Thad dał mi lekarstwo, które ma zatrzymać wymioty, ale zwaliło mnie z nóg. Obudziłam się dopiero parę godzin temu. – Chcesz mi powiedzieć, co stwierdził? Mack wyciągnęła wysoki stołek i usiadła, więc on też przysiadł na drugim. Wydawała się spokojna. W ciemności trudno było zgadnąć, jaki wyraz ma jej twarz. – Kochany, nigdy wcześniej nie byłam tak zraniona. Jego ręka instynktownie powędrowała w stronę jej kolana. Głód zupełnie go opuścił. – Wiem – powiedział. – Ja też. – Tak mi przykro. – Przykryła dłonią jego dłoń. – Widziałam twój ból. Czułam go w nocy, w łóżku, ale wszystko, co wówczas potrafiłam, to oddychać, a co dopiero wczuwać się w kogoś. – Ale ja cię potrzebowałem. – Gray usłyszał, jak łamie mu się głos. – Nikt tutaj nie rozumie, jakie to ciężkie, nikt oprócz ciebie. Naprawdę. Nie mam ochoty jeść. Robię wszystko, co w mojej mocy, żeby pracować, bo wiem, że muszę. Potem wracam do domu i nawet nie mam z kim pogadać. Nie mogę cierpieć z tobą. Nie mogę płakać z tobą. Czuję za to, że chcesz sama
przeżywać żal. Oparła głowę o jego ramię. Tak dobrze było mieć ją blisko przy sobie, wiedzieć, że tego chce. Mimo to Gray odczuwał też lekki gniew i nic na to nie potrafił poradzić. Był zraniony. To, jak go odsunęła od siebie, odrzuciła, rozdarło mu serce. – Przykro mi. Tak mi przykro – Mack dała upust łzom. – Tak bardzo cię kocham, Gray. – Ja też cię kocham, dziecinko. Już dobrze. – Pochylił się, by pocałować ją w czubek głowy, jego łzy kapały na jej włosy. Przywarła ciasno do jego ramienia, a on pozwolił ciału chłonąć każdą odrobinę jej obecności. – Nic nie jest już takie samo – szepnęła. Delektował się jej słowami. Od czasu śmierci Maddie było ich tak mało, że pragnąłby, żeby Mack siedziała tu i rozmawiała z nim przez całą noc. – I już nigdy nie będzie takie samo, ale wciąż mamy siebie. Nie możemy o tym zapominać. Po tych słowach minęła długa chwila, zanim żona Graya znów się odezwała. Gray poczuł ruch jej warg na swoim ramieniu. – Chcę ci coś powiedzieć. – Możesz mi powiedzieć wszystko. Przesunęła się wyżej. – Jestem w ciąży, Gray. Zamrugał. Jego umysł wystrzeliwał z siebie myśli niczym karabin maszynowy. Kiedy? Gdzie? Jak? Dlaczego teraz? W końcu odzyskał głos. – Jak… Kiedy się dowiedziałaś? – Thad zadzwonił i potwierdził to dziś wieczorem, ale już w zeszłym tygodniu domyślałam się, że stąd się biorą moje nudności. Wyprostował się na stołku. – Dlaczego mi nic nie powiedziałaś? – Musiałam wiedzieć na pewno. Nie chciałam snuć przypuszczeń w takiej sprawie jak ta. Gray wstał, jego japonki uderzały o pięty, gdy przemierzał kuchenną posadzkę. Obiema rękami nieustannie przeczesywał sobie włosy. – To szaleństwo, Mack. Nie mogę w to uwierzyć. Nie wiem nawet, co mam czuć. – Wiem. Ja mam tak samo. – Siedziała bez ruchu. Podszedł do niej. – Przecież… przez wszystkie te lata… Próbowaliśmy przez ostatnie trzy lata, a to się zdarza teraz? Bóg postanawia właśnie teraz dać nam kolejne dziecko? – Wiem – potrząsnęła głową. – Przez cały tydzień zmagałam się z tymi samymi myślami. Nie wiem, czy mam się zachwycać, czy wściekać, ale myślę, że to może być nasz cud, Gray. Myślę, że to może być dar od Boga, za to, co przecierpieliśmy. Odnowa naszego życia. Takie mam myśli, nic na to nie poradzę. Usiadł z powrotem i przygarnął ją do siebie. Oparła się całym ciężarem o brzeg krzesła i złożyła głowę na ramieniu męża. Gray otoczył ramionami jej szyję. Taka była też jego pierwsza myśl, ale bał się ją wypowiedzieć. Nie potrafił sobie wręcz wyobrazić, jak Mack się załamie, jeśli ta ciąża się nie powiedzie. – Nie wiem – odezwał się. – Nawet się nie zabieram za zrozumienie Bożych zamiarów. Wiem tylko, że jesteśmy teraz w tym miejscu. To się dzieje. I postanowiłem, że będę się tym cieszył. Odchyliła się i spojrzała na niego. Jej twarz była tak inna od tej, którą widywał przez
ostatnie tygodnie. W tej twarzy była jakaś iskra, niemal uśmiech. Gray poczuł wdzięczność. Jeżeli to życie w jej wnętrzu zdoła mu ją przywrócić, to on zrobi wszystko, co w jego mocy, by dopilnować, aby ono bezpiecznie przyszło na ten świat. Jej ciało zmiękło w jego ramionach. – Tak bardzo cię kocham. – Ja też cię kocham. Uważnie przyjrzał się jej zranionej, lecz pełnej nadziei twarzy, po czym pochylił się i pocałował ją. Pierwsze wrażenie było dziwne, ale Mack stopniowo odpowiadała na ten pocałunek, tak jak wiele razy wcześniej. Gray podniósł jej drobną postać i skierował się do ich pokoju. Tej nocy kochał się ze swoją żoną w nastroju, jaki może dać tylko wspólny żal – albo wspólna nadzieja.
dwadzieścia cztery Sześć tygodni później Mackenzie wtuliła twarz w zagłębienie na szyi Graya. – Wiesz, co dziś za dzień? – Nie – odparł. – Jaki? – To koniec pierwszego trymestru. – Zerwała się i usiadła po turecku na łóżku. – Udało nam się. Wiedziałam, że się uda. Gray przetoczył się do jej boku i oparł głowę na jej dłoni. – Wciąż to powtarzałaś, prawda, kochanie? I miałaś rację. Mack nachyliła się i miękko pocałowała go w usta. – Od początku czułam, że to podarunek dla nas. Odnowa. Tyle przeszliśmy, przecież wiesz. – Skubnęła rąbek czerwonej, jedwabnej góry od piżamy. – Już czas, Gray. – Czas? Dała mu kuksańca. – Wiesz, o czym mówię. Czas, by to wszystkim oznajmić. Takich rzeczy się nie ukrywa, Gray. Trzeba się nimi dzielić. Już wcześniej toczyli taką rozmowę. Od chwili, gdy dowiedzieli się o ciąży, Mackenzie chciała wykrzykiwać tę wieść z dachów. Stwierdziła, że mieszkańcy Tennessee dzielili z nimi żałobę, więc teraz powinni mieć możność wspólnego z nimi świętowania. Gray, biorąc pod uwagę poprzednie doświadczenia, poprosił, by poczekali przynajmniej do końca pierwszego trymestru, a Mack przystała na tę prośbę. Ale i tak wiedziała. Wiedziała w głębi swej istoty, że to chłopiec, którego tak pragnęli. A teraz była gotowa oznajmić to całemu światu. – Jesteś pewna, że nie chcesz jeszcze troszkę poczekać? – spytał Gray z delikatnym uśmiechem. – Jesteś gotowa znaleźć się w centrum uwagi? To znaczy, po… – Jestem gotowa. – Mack zeskoczyła z łóżka. Podążył za nią do łazienki. Sophie, słysząc ich, zaskowyczała ze swej budki w garderobie. – Minutka, piesku – zawołał Gray do szczeniaka. – Zaczekaj. – Podszedł do swojej umywalki i wziął szczoteczkę do zębów. – Zapowiada się ciężki tydzień – odezwała się Mack. – Wszystko przyspieszyło, odkąd zgodziliśmy się wydać za parę miesięcy ten uroczysty lunch dla księżnej Wishire. Jessica równie dobrze mogłaby go przygotowywać dla królowej. Dostanie ataku serca, kiedy ją poproszę, żeby opracowała komunikat dla prasy o dziecku, ale trudno. Będzie musiała to jakoś wpleść w swoje obowiązki. Gray obrócił się, by spojrzeć na żonę, oczy mu spoważniały. – Chcę przeczytać tę notkę, zanim Jessica ją wyśle. – Oczywiście – wymamrotała Mack z ustami pełnymi pasty. Skończyła myć zęby, otarła twarz i podeszła do kabiny prysznicowej. Otwarła drzwiczki i puściła wodę, żeby się nagrzała. – Co planujesz na dziś? – Mnóstwo rzeczy. Wciąż pojawiają się pytania o budżet, a jesteśmy na początkowym etapie przeglądania całości. – Wypłukał szczoteczkę. – A co z tobą? To znaczy, oprócz oświadczenia. Mack wyślizgnęła się z piżamy i weszła pod ciepły strumień wody. – No cóż, planuję wyprawę do sklepu dziecięcego, z Anną. Kupię coś, by uczcić ten
dzień. – Z kabiny zaczęła wydobywać się para. – Chcemy się spotkać na lunchu z Tiną i Heather, a później zajmę się pisaniem wstępu do nowej książki kucharskiej Ligi Juniorów. Jestem pewna, że to matka mnie w to wrobiła. Gray odwiesił ręcznik i podszedł do kabiny. – Założę się, że będziesz uśmiechnięta przez cały dzień – powiedział przez drzwiczki. – Byłam uśmiechnięta przez ostatnie dwa miesiące – zachichotała Mack. – Co więcej, robiłam wszystko, co mi kazała Jessica. Uwierzysz w to? Ani razu nie zmieniłam rozkładu dnia. – Wytknęła mokrą głowę z kabiny. – Aż do dzisiaj. – A ja się zastanawiałem, czemu twoja asystentka kiedyś nuciła pod nosem. – Rzucił jej szybki uśmiech i zniknął w garderobie, z której znów dał się słyszeć skowyt Sophie. Mack wysunęła się z kabiny, chwyciła ręcznik i podniosła butelkę oliwki dla dzieci. Przez krótką chwilę napłynęły wspomnienia. Wszystko wróciło. Mack otwarła różową tubkę, przypomniawszy sobie, jak miękka od tej oliwki robiła się skóra Maddie. To dlatego Mack zaczęła sama ją stosować. Nie mogła się jednak w to zagłębiać. Nie teraz. Odsunęła tę myśl od siebie i zastąpiła ją nową, pozytywną. Wyobraziła sobie, jak cudownie będzie wcierać oliwkę w ciałko noworodka. Owinęła się ręcznikiem i ruszyła do garderoby, skąd Gray akurat wychodził z Sophie w ramionach. Szczeniak bardzo urósł przez ostatnie dwa miesiące. Gęste kudełki spadały mu między ślepia, jeszcze trochę, a da się je spiąć w kucyk. Piesek wiercił się szaleńczo. – Daj mi ją. – Mackenzie wyciągnęła ręce. Gray był wyraźnie wstrząśnięty. – No nie bądź taki – zaśmiała się. – Ostatnio byłam dla niej bardzo miła. – Miła, tak. Spacery, już nie. Niecierpliwie poruszyła palcami. – Weź, przestań. Daj mi ją. – Nie – sprzeciwił się kategorycznie. Zmarszczyła brwi, opuściła ramiona. – Gray, chcę tylko zabrać naszego psa na spacer. – Nie – powtórzył. Zaczynała się irytować. – Jesteś śmieszny. Poważnie. – Mack, masz na sobie ręcznik. Popatrzyła na siebie i wybuchnęła śmiechem. Zupełnie o tym zapomniała. – Cóż, chyba tak. – Zmarszczyła nos. – Może wyprowadzę ją jutro. – Tak – zaśmiał się Gray. – Przypomnę ci o tym. Mack z uśmiechem weszła do garderoby. Strój na dzisiejszy dzień wisiał na wieszaku, gotowy na wyjście. Ona też była gotowa. Od sześciu tygodni wypełniała każdy punkt harmonogramu. Odkąd dowiedziała się, że nosi w sobie życie, życie jakby do niej wróciło. Brązowe spodnie szeleściły cicho, gdy zmierzała na nieduży balkon przy sypialni. Miejsce się zmieniło. Modlitwa również. Nie mogła jednak jej zaprzestać po darze, jaki otrzymała. Uniosła twarz ku słońcu, miękki kołnierz skórzanego żakietu ocierał jej szyję. Kiedy skończyła, zeszła po schodach do garażu. Parę minut później siedziała za kierownicą nowego samochodu, zmierzając do domu Anny, a potem do tego uroczego sklepu dziecięcego na Belle Meade. Musiała udekorować pokój dla dziecka i po raz drugi w życiu miała zamiar cieszyć się przy tym każdą minutą.
Jeremiasz Ostatnie miesiące tutaj minęły miło. Panienka Mackenzie zdaje się wracać do życia. Wiedział żem od początku, czemu, jeszcze zanim się w końcu wygadali. Każdy, kto widział swoją żonę z nasionkiem kiełkującym w środku, wie, jak wygląda kobieta w stanie błogosławionym. Nie pisnąłem ani słowa, póki nie byli gotowi, by to rozgłosić. Ale wiedział żem swoje. I wiedziałem, że to cud. Dziś mają spotkanie w rezydencji. To też mi wygląda na jakiś cud. Tak sobie myślę, odkąd Maddie Mae umarła: czy w tym domu znów się będzie świętować? A oni tymczasem wydali parę przyjęć na Boże Narodzenie. A to, co teraz tu robią, to chyba herbatka dla pań, żeby uczcić jakąś dostojną damę z Anglii. Podobno to jakaś krewniaczka samej królowej. Myślałby kto, że przy takiej wielkiej imprezie wariatki będą trzymać się z dala, ale panienka Eugenia i jej trzy kumpelki kręcą się tu przez cały dzień i nic nie robią, tylko wydziwiają. Eugenia nawet uparła się, że się zajmą kwiatami. I panienka Mackenzie poszła na to! Nie wiem, co ona sobie myślała. Ta cała Dimples prawie że zniszczyła mi magnolie. Pewnie okaleczyła je na calutkie życie, tyle liści im ucięła. A potem dobrała się jeszcze do nich Eugenia. A wystarczyło mnie poprosić – mam w szklarni pełno kwiatów, zimują tam. Ale gdzie tam, nie zrobiła tego. Za dumna z niej sztuka. Jasne, te zwariowane kobity to najmniejsze z naszych zmartwień. Gubernator prawie już się uporał z budżetem, tak słyszałem. Mówi, że znalazł w tej sprawie dość nawozu, żebym miał czym użyźniać moje ogrody, póki nie wróci Jezus. Rzekłem mu, że przynajmniej rząd będzie miał o jedną rzecz mniej na głowie do płacenia. Zaśmiał się, jak to on. No i dobrze. Cieszę się, że w ogóle się śmieje. Trochę żem się martwił o niego i o panienkę Mackenzie. Nie, żebym wściubiał nos. Ale tak mi się widzi, że to uzdrowienie, które miało przyjść, naprawdę nie przyszło. Znów jest jak przedtem. Teraz dużo ich rozprasza. Czekają na nowe dziecko, i to ich odciąga od bólu. No i te rządowe sprawki, one też rozpraszają. Ale coś we mnie wie, gdzieś głęboko, że jeszcze nie koniec żałoby. Że to wszystko bierze i odciąga ich tylko na chwilę. Nigdy nie zrozumiesz, czemu takie życie trafia się dobrym ludziom jak panienka Mackenzie i gubernator. Ale słyszał żem, jak kiedyś pastor mówił, że kiedy Bóg wzywa cię do czegoś wielkiego, to wszystko w twoim życiu robi się wielkie. Twoje góry i twoje doliny – wszystkie ogromnieją. A ta dolina tutaj jest tak wielgachna, że w życiu żem takiej nie widział. Ale może to dlatego, że oboje – i panienka, i gubernator – są stworzeni do wielkości. Tylko że ja wciąż nie mogę przestać myśleć, po co Bogu potrzebna ta żałoba. Co On z niej zrobi. I trochę boję się dowiedzieć. Bo ostatni ich żal był tak głęboki, że prawie w nim utonęli. Musiałem głęboko kopać, żeby ich znaleźć. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, jak daleko trzeba będzie kopać następnym razem.
dwadzieścia pięć Wiosna narodziła się w połowie stycznia. Na zewnątrz wiał przenikliwy, zimowy wicher, lecz w rezydencji gubernatora jaśniał oszałamiający, kwietniowy dzień. Eugenia wsparła ręce na biodrach i z satysfakcją zlustrowała wzrokiem jadalnię. Dwa olśniewające żyrandole zwisały nad okrągłymi stołami na dwanaście osób, nakrytymi świeżo wyprasowanymi, lnianymi obrusami w kolorze kości słoniowej. Mackenzie uparła się, że doda dwa miejsca ponad ustaloną pojemność jadalni. Dlatego usunęła długi stół jadalny i zastąpiła go dwoma okrągłymi. Okazało się to doskonałym rozwiązaniem. Każde krzesło było okryte pięknym, jedwabnym materiałem w kolorze nasyconej zieleni, upiętym z tyłu i związanym wielką, kremową wstęgą. Przed każdym krzesłem stało nakrycie: nowa, robiona na zamówienie porcelana udekorowana kwiatem stanu Tennessee, purpurowym irysem. Zresztą, każdy wolny kąt rezydencji zajmowały kwiaty. To była robota Eugenii. Matka Mack ogłosiła się główną florystką tego wydarzenia w chwili, gdy dowiedziała się, że do Nashville przybywa ktoś z rodziny królewskiej. Przejęta postanowiła, że wykorzysta swe talenty, by Mackenzie zabłysła. Oczywiście nie miała wątpliwości, że przy okazji rozbłysną również talenty Eugenii. – Wezmę je stąd. – Dimple przekrzywiła głowę i spojrzała na drzwi. Ręce miała pełne błyszczących liści magnolii. – Ale ten Jeremiasz powiedział, że więcej mi ich nie da. – Nieważne. Skończyłyśmy już szykować dekoracje. – Eugenia mocniej wcisnęła na głowę kaszmirowy kapelusz w kolorze granitu, ozdobiony wielkim, kremowym kwiatem. – Więc Jeremiasz może sobie te liście schować. – Słowo daję, zejdziesz do grobu, sprzeczając się z tym człowiekiem – pokręciła głową Berlyn. – Jest środek zimy, jak okiem sięgnąć, żadnych kwiatów, a ty nie umiesz sobie odpuścić. Eugenia spojrzała na nią złym okiem. – Sprawdzałaś porcelanę? Berlyn jęknęła rozdrażniona. – Eugenio, masz bzika na punkcie kontroli. Sprawdzałam porcelanę, sprawdzałam srebra. Sprawdzałam kieliszki, czy nie ma na nich smug, chociaż Eloise zapłaciła za umycie tego wszystkiego. Spróbowałam też kanapek z pieczonym kurczakiem, które przygotowałaś, ot tak, żeby się upewnić, czy są warte skosztowania. Masz moje słowo. Następnym razem skłonisz mnie, żebym kazała kucharzowi nakaszleć nad daniami. Sandra wypluła wodę, którą sączyła, a kremowy, wełniany kapelusz omal nie zleciał jej z głowy. – Cóż, Sandro – stwierdziła Berlyn – jesteś w końcu tylko człowiekiem. To najbardziej niezdarne zachowanie, jakie kiedykolwiek u ciebie widziałam. Wzeszła nadzieja dla wolnego świata. Powtórzysz to przed królową, co ty na to? – Uspokój się. – Sandra otarła usta chusteczką, którą nosiła zatkniętą bezpiecznie w zdobnym koronkowym mankietem rękawie brązowej sukni. Eugenia podeszła do stolika deserowego. Trzy panie podążyły za nią. – Sandro, święcie wierzę, że nigdy nie byłaś równie blisko wypowiedzenia przekleństwa jak teraz. Chciałabym, żebyś pewnego dnia poszła na całość i bluzgnęła, ile wlezie. Aha, Berlyn, to nie królowa, lecz jedna z jej krewniaczek. Niech to do ciebie dotrze. – Och, królowa-tralalowa, kto by o to dbał? Berlyn chwyciła Dimples za ramię, by uchronić ją od wpadnięcia na krzesło. – Czemu nie poprosiłaś mnie, bym skosztowała też deserów? Zrobiłabym to z
przyjemnością. Sandra zaszła jej drogę, jakby chciała ustrzec przed nią ciasta. – Spróbuj jeszcze trochę słodkiego, a będziesz musiała się poddać operacji żołądka, po której już nie będziesz tyle jadać. – Czy wyglądam na kobietę, której przeszkadza własny wygląd? – Berlyn wypięła pierś, czerwone kwiaty na jej gorsie wyglądały tak, jakby trzymały się tam ostatkiem sił. Sięgnęła po srebrny widelec i zaczęła przekładać go między palcami. – Niech wam nawet nie przyjdzie na myśl, że zabierzecie coś z tego do domu. – Eugenia poprawiała sztućce. – Wy dwie zachowujecie się jak dzieci. Proszę, czy mogłybyśmy dziś poudawać dorosłe? – Wyrwała liście z rąk Dimples, która omal się nie przewróciła. Sandra szybko wyciągnęła rękę, żeby ją podtrzymać. – Przynieście dwa wazony z powitalnego stolika – poleciła Eugenia. – Chcę tu ustawić kompozycję. Cała trójka zaczęła śmigać po domu, posłuszna Eugenii niczym sprawna ekipa do wynajęcia. Tymczasem szef kuchni i personel rezydencji dopieszczali ostatnie szczegóły zbliżającego się wspaniałego przyjęcia. Dekoracje kwiatowe olśniewały: aksamitne pudełka z jedwabnymi wstęgami w kolorze nasyconej zieleni, liśćmi magnolii i pękami pachnących, śnieżnobiałych narcyzów. Eugenia przycinała łodygi pędzonych forsycji, układając je w wazonie razem z purpurowymi, holenderskimi irysami z kwiaciarni, a jej myśli błądziły wokół artykułu we Wzorowej Pani Domu, który czytała podczas wczorajszej wizyty w salonie piękności. W magazynie była mowa o depresji poporodowej, o tym, jak często jest ona wynikiem nieuporządkowanych emocji wzmocnionych przez zmiany hormonalne zachodzące podczas ciąży i po niej. A jeśli coś takiego przytrafi się Mackenzie? Bóg jeden wie, ile ta biedna dziewczyna ma w sobie nieuporządkowanych emocji. Prawdę mówiąc, odkąd dowiedziała się, że jest w ciąży, zupełnie jakby odłożyła żałobę na półkę. Od przesiadywania cały dzień na fotelu wróciła do roli zajętej żony gubernatora. Po prostu zamknęła za sobą drzwi. A to martwiło Eugenię, gdyż jeśli czegoś ją życie nauczyło, to tego, że nie można tak po prostu zamknąć drzwi za żałobą. Bo w ostatecznym rozrachunku żałoba zacznie przeciskać się przez szpary. – Pozwolisz nam zabrać resztki do domu? – Głos Berlyn przerwał jej myśli, gdy układała w wazonie ostatnią łodygę. Sandra podniosła wazon z forsycjami i irysami i podeszła do stolika deserowego. – Berlyn, ty nie potrzebujesz resztek, tylko osobistego trenera. – Oczy Berlyn rozbłysły, jakby coś takiego ją właśnie interesowało. – Takiego, co wyciśnie z ciebie ostatnie poty, moja droga, a nie takiego dla twojej osobistej przyjemności. Dimples nie zwracała na nie uwagi, wygrzebując z kremowej, skórzanej torebki, wiszącej jej u boku kopertę. – Mam losy na loterię dla królowej. Eugenia odwróciła się i spojrzała na nią. Trzeba było zabrać biedactwo na zakupy. Jej zielony, wełniany kostium wisiał na niej, jakby kupiła go dla kobiety o dwa rozmiary większej, a malutki, zielony beret sterczał na głowie, nadając Dimples wygląd prababki sierżanta armii. – Dimples, czyżbyś bała się, że ktoś ukradnie ci torebkę? Dimples przycisnęła swój skarb mocniej do boku, jakby w obawie, że Eugenia każe jej go odłożyć. – Nigdy nie wiadomo. Mamy ciężkie czasy. W gazetach piszą, że nowy budżet, który jutro ogłosi Gray, zmusi nas wszystkich do wyłączenia prądu. Sandra przebiegła palcami po wysokim, marszczonym, kremowym kołnierzyku wokół szyi.
– Twój prąd jest bezpieczny, Dimples. I czemu, na Boga, kupiłaś losy na loterię dla kogoś, kto nawet nie mieszka w tym kraju? – To praktyczne – upierała się Dimples. – Mogłaby rzeczywiście wygrać, a wszystkie pieniądze z loterii idą na edukację. Oficjalnie pomagam Mackenzie i jej przyszłemu dziecku. – Dimples, bądź poważna – pokręciła głową Eugenia. – Nie miałaś przynosić prezentu dla gości. Mackenzie już przygotowała wspólny prezent od wszystkich mieszkańców Tennessee, czyli także od ciebie. To ma być coś związanego z lokalną kulturą. Berlyn wbiła zęby w kawał borówkowego ciasta z kruszonką. – Jeśli na kartce będzie moje nazwisko, to chcę zobaczyć, co to za prezent. Sandra dała jej klapsa w rękę. – Powinnaś być wdzięczna, że nie musiałaś kupować tego prezentu. – Nic na to nie poradzę, skoro jestem na zasiłku. – Słowa Berlyn zabrzmiały niewyraźnie, gdyż przeżuwała ciastko, a okruszki właśnie spadały jej za dekolt. Dostrzegła, że Eugenia przygląda się jej z uwagą. – Zobaczę później – dodała. – Co wy tu właściwie robicie? – mruknęła Eugenia, obchodząc stolik deserowy, by przejść do drugiej części sali. – Mówię serio, czemu tu w ogóle jesteście? Dimples zaczęła lekko chwiać się na nogach. – Myślisz, że mogę uciąć sobie drzemkę, zanim się zacznie to wielkie przyjęcie? Eugenia odwróciła się, by sprawdzić, co jej przyjaciółka zamierza. – Czemu nie? I zabierz ze sobą resztę. Jeśli jest Bóg na niebie, będzie dla nas na tyle miłosierny, że prześpicie całą imprezę.
dwadzieścia sześć Na twarzach niektórych ludzi wpatrzonych w Graya malowało się jedno pragnienie – jego krwi. Inni chcieli po prostu przekazać najnowsze informacje. Jakiś żółtodziób podniósł rękę. – Gubernatorze? Gray rozpoznał reportera z lokalnego oddziału NBC. – Tak, Davis. Młody człowiek skoczył na równe nogi i poprawił okulary w drucianych oprawkach. Notatnik drżał mu lekko w rękach. – Dlaczego zdecydował się pan ogłosić budżet drogą mailową? Gray nie stracił rezonu. – Ponieważ znam paru ustawodawców, którzy boją się sprawdzać e-maile. Mam nadzieję, że po prostu pominą tę wiadomość i nawet na nią nie zerkną. – Po tej swobodnej odpowiedzi gubernatora napięcie na twarzy żółtodzioba zelżało. – A mówiąc serio, Davis – ciągnął Gray – rezygnacja z wersji papierowej była kolejnym sposobem na obcięcie kosztów. A na tym właśnie ja i mój zespół spędziliśmy parę ostatnich miesięcy. Obdzieraliśmy ten budżet jak wieśniak skubiący kurczaka. Nie zostawiliśmy niczego, z czego według nas nie dałoby się zrezygnować. I będę z tobą szczery, niektóre z tych cięć zabolą. Żałuję, że musieliśmy je wprowadzić, ale kiedy kandydowałem na gubernatora, postawiłem sprawę jasno, i dzisiaj robię podobnie: jestem tutaj, by chronić ten stan. To moje zadanie. I jeśli to oznacza, że niektórzy ludzie nie będą ze mnie zadowoleni, to bardzo mi przykro, ale takie jest zadanie, do którego wybrali mnie wyborcy. I to właśnie zrobiłem. Po tej wypowiedzi ręce reporterów gwałtownie wystrzeliły w górę, zasłaniając niemal gąszcz kamer, transmitujących program na żywo w całym stanie i nagrywających wydarzenie do południowych i wieczornych wiadomości. – Tak, Bonnie? – Znana dziennikarka z Obywatela Tennessee wstała, natychmiast przejmując kontrolę nad przestrzenią wokół siebie. – Przez ten budżet posiwieję chyba szybciej niż ty – dodał Gray, zanim Bonnie zdążyła zadać pytanie. – Myślę, że pana praca jest cięższa niż moja – skinęła głową reporterka. – Ja tylko przekazuję informacje o tym, co pan robi. Pan musi to robić. Skoro już o tym mowa, jakie ma pan plany w związku z projektem ustawy Stowarzyszenia Praw Ofiar, skoro obecnie dali sygnał, że przedstawią tę sprawę w sądzie? – Moje plany się nie zmieniły i są takie jak na początku, Bonnie. Skupiamy się na jednej rzeczy: wyprowadzeniu stanu z deficytu. Jeśli nie będziemy umieli sobie z tym poradzić, będziemy musieli uporać się z dużo gorszymi rzeczami niż paru niegroźnych więźniów, którzy znaleźli się na wolności. Pójdziemy więc do sądu i stawimy czoła temu, czemu będzie trzeba. – Nachylił się trochę bliżej w stronę kamer, oczy wciąż miał utkwione w reporterce. – Gubernator musi wyważyć wszystkie możliwości, zanim podejmie decyzję. Wiedzieliśmy, że prawdopodobnie czeka nas sąd, ale też wcale nie chcieliśmy uwolnienia więźniów. Byliśmy jednak zmuszeni to zrobić. Nowy budżet ma nas uchronić przed ponownym takim wyborem. To jednak oznacza, że nasze ciało ustawodawcze również musi się nauczyć, jak podejmować trudne decyzje, decyzje, które może nawet uniemożliwią im ponowne wybory. I mam nadzieję, że ludzie z tego stanu są dla naszych senatorów i reprezentantów ważniejsi niż ich polityczna przyszłość. Gray sięgnął po wodę i wypił duży łyk. Ostatnie czterdzieści pięć minut prezentacji nowego budżetu oraz odpowiadanie na pytania sprawiły, że zaschło mu w gardle. Jedna z reporterek podniosła rękę.
– Tak, Vivian. – Gubernatorze. – Nosowe brzmienie głosu siwowłosej dziennikarki zdradzało jej południowe korzenie. – Marcus Newman właśnie oficjalnie ogłosił swoją kandydaturę do fotelu gubernatora. Elaine Wiggins i Matt Kubitza od wiosny prowadzą nieoficjalną kampanię. Czy pan się będzie ubiegał o ponowny wybór, czy też nie? – Cóż, zacznijmy od tego, Vivian, że pięknie dziś wyglądasz – powiedział Gray z uśmiechem. – Nie głosowałam na pana uprzednio, gubernatorze, więc miłe słówka nic tu nie zmienią. Sala rozbrzmiała śmiechem. Wiek dziennikarki pozwalał jej na swobodę. Gray także się roześmiał. – Zawsze można mieć nadzieję. Ale dziś chodzi o budżet. Decyzję podejmę w ciągu paru tygodni, a kiedy to zrobię, dam ci znać. To, że Marcus Newman czy ktokolwiek inny postanowił kandydować, nie będzie miało żadnego wpływu na moją decyzję. Dobrze, ostatnie pytanie. Ręce uniosły się w górę jak w pierwszej klasie podstawówki. – Tak, Jeremy? – Gubernatorze, jak pan i pani London radzicie sobie z tym okresem, mam na myśli oczekiwanie na dziecko i stratę córki? – Niebieskie oczy młodego reportera były przepełnione szczerością. To, o czym mówił młody człowiek, ukłuło Graya do żywego. To ukłucie czuł wciąż co rano. Nieważne, jak bardzo radość z życia w łonie Mackenzie próbowała odsunąć ten ból na bok, on wciąż tam był, dręczący i realny. – To boleśnie piękna pora, Jeremy. – Te słowa odsłoniły więcej, niż Gray zamierzał pokazać dziennikarzom. Zebrał się w sobie. – A więc na tym koniec. Reszta w rękach waszych reprezentantów. Zobaczymy, co zrobią. Fletcher przytrzymał przed Grayem drzwi. Kurt deptał mu po piętach. – Dobra robota, Gray. Gray chwycił go w przyjacielskim geście za ramiona, opięte brązową marynarką. – Potrzebuję porządnego lunchu. – Popatrzył na zegarek. – Dopiero południe, ale mam ochotę na stek. A co z wami, chłopaki? Dajcie się skusić na duży, soczysty kawał czerwonego mięsa. I nie nadwerężę kieszeni podatników. Pozwolimy Kurtowi zapłacić za obiad. – Są już doniesienia o reakcjach niektórych ustawodawców na budżet – oznajmił Kurt, dosłownie następując na Graya. – Musimy szybko odpowiedzieć. Gray przystanął na środku dywanu i odwrócił się do przyjaciela. – Kurt, pracowaliśmy nad tym budżetem bez wytchnienia przez całe miesiące. Dopiero co spędziłem prawie godzinę, przeglądając go i odpowiadając na pytania w sprawach, co do których nawet jeszcze nie podjąłem decyzji. Więc czy moglibyśmy, proszę, przez jakąś godzinkę albo dwie, zająć się czymś, czego nie robiliśmy od długiego czasu? – Pomiędzy ich trójką zapadła nagła cisza. Znali się już tak długo. – Chcę po prostu, żebyśmy zjedli razem, jak normalni faceci, którzy wybrali się na lunch. – Jesteś gubernatorem – odparł szybko Kurt. – Nie ma tu nic normalnego. Fletcher poklepał Graya w ramię i spiorunował Kurta wzrokiem. – Tak, Gray, przez dwie godzinki możemy być normalni. Zadzwonię do „Fleming’s” i sprawdzę, czy ich kucharz poda nam wczesny obiad. – Jest południe, Fletch – przypomniał Kurt, chociaż szef kuchni już kilka razy wcześniej przystał na coś podobnego. – Lubi Graya. I toleruje ciebie. Ucieszy się, gdy znów nas zobaczy. – Zadzwonię po samochód – powiedział Kurt zrezygnowanym tonem.
Gray wyrzucił ręce w górę. – Nieszczęsny, musiał się poddać. Jest zwykłym śmiertelnikiem. A my mieliśmy zaszczyt ostatecznego odkrycia tej prawdy. – Zamknij się. – Kurt udał, że daje mu kuksańca. – Hej, mówisz do gubernatora. – Nie, mówię do Graya, kumpla z college’u, któremu z jakiegoś niezgłębionego powodu udało się zostać gubernatorem całego stanu. Czy ty w ogóle znasz już wszystkie tutejsze hrabstwa? – Przebiegły uśmieszek przemknął po twarzy Kurta, gdy obrócił się i skierował do garażu. Wyjął telefon, by wezwać kierowcę. – Anderson, Bedford, Benton, Bledose… – Chociaż Fletcher wciąż błagał go, by przestał, Gray nie przerwał tej wyliczanki, dopóki nie przeszedł przez całą alfabetyczną listę.
dwadzieścia siedem Mackenzie zamknęła teczkę i pozwoliła poprowadzić się rutynie. – Drogie panie, myślę, że to wygląda nieźle. Udało nam się wytyczyć plan na kolejne cztery miesiące. Dziękuję wam za ciężką pracę. Wstała i z wdzięcznością skinęła głową personelowi. To ci ludzie pilnowali, by sprawy, w które Mackenzie wierzyła i które chciała promować, w pełni korzystały na jej obecności w rezydencji. – Dziękuję, pani London – powiedziała Chandra, kierując się z Susan w stronę drzwi. – Wkrótce zobaczymy się na podwieczorku. Jessica zamknęła za nimi drzwi. – Czy wycieczki skończą zwiedzanie do wpół do trzeciej? – zapytała ją Mackenzie. – Ostatnia grupa ma być o drugiej. Postaramy się ich pozbyć, zanim nadjedzie księżna. Pobiegnę teraz do łazienki, a potem łyknę filiżankę kawy. Potrzebuje pani czegoś jeszcze, zanim zajmiemy się kwestią podwieczorku? – Nie. Wszystko dobrze. Jeśli wypiję kolejną kawę, będę co chwila wychodzić do toalety. – Niedługo wrócę – uśmiechnęła się Jessica. Mackenzie wstała od roboczego stołu ze szklanym blatem i ruszyła w stronę ręcznie malowanego, francuskiego biurka, przy którym można było podziwiać widok na północ. Podwieczorek rozpoczynał się o trzeciej, ale musiała jeszcze uporządkować pewne sprawy, zanim będzie mogła powitać gościa, księżnę Wilshire, przy północnym wejściu. Wsunęła do koperty kolejny liścik z podziękowaniem, opatrzony monogramem. Liściki wędrowały do wszystkich wolontariuszy, którzy poświęcili swój czas na dekorację rezydencji na Boże Narodzenie. Mackenzie czuła wdzięczność, że święta już minęły. Nieobecność Maddie tak bardzo rzucała się wówczas w oczy. Mack uzmysławiała ją sobie za każdym razem, gdy usłyszała śmiech dziecka albo gdy w telewizji pojawiała się reklama jakiejś zabawki. Razem z Grayem uciekli zresztą wtedy na Florydę, licząc na to, że zmiana scenerii odwróci ich uwagę od straty, a pozwoli skupić się na nowym życiu rozwijającym się pod sercem Mackenzie. Ich dar odnaleziony w ruinach. Teraz, gdy nadszedł styczeń, było już łatwiej. Odbyli nawet z Grayem poważną rozmowę o zbliżającej się kampanii wyborczej. Gray był stworzony do roli gubernatora, Mackenzie nie miała co do tego wątpliwości. Ona natomiast była stworzona, by kochać ludzi, służyć im, wierzyć razem z nimi. Orędować w ich sprawach. Słuchać ich opowieści. Przesunęła dłońmi po lekko wypukłym brzuchu. Żółta, wełniana sukienka opinała go ciasno. Mackenzie uwielbiała być w ciąży i cieszyła się, że przez ostatnie dwa miesiące mogła swobodnie ją demonstrować. W poprzedni weekend przybyły ostatnie mebelki dla dziecka. Mackenzie i Gray kilka razy dziennie mijali zamknięte drzwi do pokoju Maddie – Mack wciąż nie potrafiła tam wejść – i wpadali do nowego, całkowicie już gotowego pokoiku dziecinnego. To było ich małe sanktuarium nadziei. Eugenia weszła do pokoju i od razu skierowała się ku sofie, by rzucić się na nią z pełnym irytacji westchnieniem. – Jeśli jeszcze kiedyś wspomnę coś o zapraszaniu gdziekolwiek tych kobiet, zastrzel mnie. Mackenzie, zajęta naklejaniem znaczka na ostatni list, nawet się nie odwróciła. – Mamo, przecież wszędzie je zabierasz.
– Wiem. Jestem żałosna. Powinnam częściej gdzieś wychodzić. Burt zabrał mnie kiedyś wieczorem, żebyśmy coś obejrzeli. – Do kina? – Mackenzie odwróciła głowę, a w jej głosie słychać było niedowierzanie. – Nie, dziecko, widowisko. Teatr. Nie chadzam do kina. Nie mam zamiaru płacić za przyglądanie się, jak ludzie strzelają do innych ludzi, piją ich krew albo afiszują się sztucznymi cyckami. Wystarczy mi Berlyn. Poza tym otaczający mnie ludzie są o wiele zabawniejsi niż wszyscy ci, których kiedykolwiek zobaczyłabym w filmach. – Przerwała i spojrzała na sufit. – No, chyba że występuje w nich Gena Rowlands. Wiesz, że… – … ją lubisz. Tak, wiem. – Albo film o kobietach z Południa. Uwielbiam takie filmy. Mackenzie obróciła się na krześle, by popatrzeć na matkę. – Skoro nie znosisz wszystkich filmów, no chyba że występują w nich kobiety podobne do ciebie albo zachowujące się jak ty, to czemu właściwie zaangażowałaś się w projekt renowacji Franklin Theatre? Eugenia potrząsnęła głową, jakby Mackenzie zadała najdurniejsze z pytań. – A kto inny zrobiłby to tak jak ja? Dziecko, pytam poważnie, kto cię wychował? Mackenzie zaśmiała się cicho. – Mam jakiś wybór? Eugenia przewróciła oczami. Potem jej wzrok powędrował ku okrągłemu, zabytkowemu stolikowi i spoczął na fotografii Maddie. Podniosła ją. Mackenzie wiedziała, co się szykuje. Obróciła się z krzesłem tyłem do matki. – Nie chcę tego słuchać. – A jednak usłyszysz. – Mackenzie zorientowała się, że matka wstała z sofy. – Jeszcze nie skończyłaś jej opłakiwać. – Nic innego nie robię, mamo. Dopóki… – Nie, nie opłakałaś jej. Naprawdę. Wstrzymałaś tylko na chwilę oddech. Potem dowiedziałaś się o ciąży i tak jakby… zapomniałaś. Zabrałaś się znów za życie, a Maddie zostawiłaś za sobą. Mackenzie zignorowała haczyk w wypowiedzi matki. Nie potrafiła w to wejść. Nie mogła sobie na to pozwolić. Nie teraz. – Nie zapomniałam. Nigdy nie zapomnę. – Udało jej się to powiedzieć spokojnym i twardym tonem. – To ty ukrywałaś łzy, pamiętasz? Nie pouczaj mnie, jak się przeżywa żałobę. – Jestem twoją matką. Będę cię pouczać, dopóki żyję. I może ukrywałam łzy przed tobą, ale nie przed sobą. Czułam je. Każdą z osobna. Wciąż je czuję. To dlatego, kiedy próbowaliście wszyscy wmówić mi Burta, tak trudno było mi to przełknąć, bo wciąż gdzieś głęboko kocham twojego ojca… – Skąd wiesz, że ja też nie ukrywam przed tobą łez? – W głosie Mackenzie zabrzmiał niezamierzony sarkazm. Eugenia zawahała się przez chwilę. – Jak mówiłam, jestem twoją matką. Mam oczy dookoła głowy. A roztrzepanie i żałoba zwykle nie idą w parze. – Wstała i odłożyła zdjęcie z powrotem na stolik. – W każdym razie, twoje kwiaty są piękne. Twoja postawa nie za bardzo, ale kwiaty wyglądają jak milion dolarów. – I z tymi słowami wymaszerowała z pokoju, zamykając drzwi za sobą na tyle głośno, by zaakcentować swoje rozczarowanie córką. Mackenzie wstała, bo drzwi znów się uchyliły. – Mamo, mówię poważnie. To nie kolejny… Do środka zajrzała Jessica.
– Mam wywiesić białą flagę? – Nie, przepraszam. – Barki Mackenzie rozluźniły się. – To tylko moja matka. Skąd się tu znowu wzięła? – Zaprosiła ją pani przecież? – Racja. Mogę obwiniać tylko siebie. A już byłam bliska złajania ciebie. – Jessica nie uśmiechnęła się. – Jessiko, żartuję. Asystentka przysiadła na krawędzi krzesła, z notatnikiem na kolanach. Na jej szyi kołysał się pojedynczy sznur pereł; brzeg jasnoniebieskiej, obcisłej sukni Jessica schludnie wygładziła i elegancko skrzyżowała niemożliwie długie nogi. Eugenia by to pochwaliła. Mackenzie wysiliła się, by znów poskromić swoje myśli i skupić się na dziecku pod jej sercem. Na promyku nadziei, dzięki któremu nie traciła zmysłów. Na pracy, którą trzeba było wykonać. – Czy liga ochrony przyrody znalazła już nowego przewodniczącego do tej akcji w przyszłym miesiącu? – Tak, ale mimo to proszą, żeby pani mogła figurować jako honorowy przewodniczący. – To miłe z ich strony. – Mackenzie usiadła. – Powiedz im, że będę zaszczycona. I z chęcią się u nich pojawię. – Dobrze. Mack rozparła się na skórzanym fotelu i splotła dłonie na brzuchu. – Są dni, że wciąż nie mogę w to uwierzyć, Jessiko. Ani trochę. Chciałabym, żeby moja matka nie próbowała mi wszystkiego zepsuć. Jessica podniosła wzrok i spostrzegła, że Mackenzie nie mówi już o pracy. – Każdemu z nas trzeba było cudu, pani London. A to dziecko jest cudem. – Uśmiechnęła się. – Pani matka zmieni zdanie. Gdy tylko weźmie maleństwo na ręce, zmieni zdanie. Mackenzie potrząsnęła głową, próbując zrzucić z siebie narosłą frustrację. – Wiem. Masz rację. – Zdusiła irytację. Matką będzie martwić się później. W końcu Eugenia nigdzie się nie wybiera. – Dasz wiarę, że już za cztery miesiące będę trzymać w ramionach tego maluszka? To się wydaje niemożliwe. A już niebawem dzieciątko zacznie się ruszać. – Mackenzie pogładziła brzuch, po czym odsunęła fotel i wstała. – Zjedzmy coś. Jestem głodna jak wilk. Jessica spojrzała na zegarek, żyłka na jej szyi zaczęła nerwowo pulsować. – Podwieczorek za dwie godziny. Wtedy zjemy. Poza tym, odkąd pani zaszła w ciążę, przybrałam na wadze. Mackenzie podeszła do asystentki i ujęła ją za ramię. – Od sałaty nie utyjesz. – Nie, ale od bananowych deserów owszem. Mackenzie ściągnęła ją z krzesła. – Cóż, powinnaś trochę przytyć. – Tak zawsze mówi pani matka. – Oczywiście. A teraz niech ten mały cud coś przekąsi. Obie kobiety skierowały się do kuchni. Nagle Mackenzie, idąc po drewnianej podłodze, poczuła na nogach coś ciepłego. Spojrzała w dół i ujrzała strużkę krwi, wypływającą spod spódnicy i ściekającą do beżowych butów z wężowej skórki. Chwyciła Jessikę za ramię. – Zadzwoń do Graya. Natychmiast. – Z trudem wyduszała z siebie słowa. Asystentka odwróciła się i spostrzegła krew na nodze Mack. – O nie – szepnęła. Wyszarpnęła telefon z kieszeni i w pośpiechu wybrała numer.
Mackenzie patrzyła, jak nadzieja wycieka z jej ciała.
dwadzieścia osiem Gray i Thad wyszli z Sophie na korytarz, zamykając za sobą drzwi sypialni. Gray czuł się tak, jakby zamykał drzwi za nadzieją na życie, które miało znów zagościć w murach rezydencji. – Sen powinien jej pomóc. Ale kontroluj przyjmowanie leku, okej? – ostrzegł Thad, wyciągając buteleczkę z lekarstwem. – Gray, słyszysz mnie? Gray z powagą skinął głową. Oczy mu płonęły. Poklepał przyjaciela po ramieniu i poprowadził go na górę schodów. Sophie deptała im po piętach. – Nie wiem, co teraz z nią będzie. Naprawdę nie wiem. Thad przystanął i spojrzał na przyjaciela wzrokiem pełnym głębokiego współczucia. – Tu nie chodzi tylko o jej stratę, wiesz o tym. Ty też straciłeś to dziecko. Powinieneś o tym pamiętać. I powinieneś z kimś porozmawiać. Nalegam. Nawet gubernatorzy nie potrafią udźwignąć wszystkiego. Wszyscy za dużo przeszliście. – Wyciągnął wizytówkę z bocznej kieszeni torby. – Ken Jantzen to mój dobry przyjaciel. Jest wspaniałym terapeutą, pomaga ludziom w żałobie. Zadzwoń do niego. Wetknął wizytówkę w dłoń Graya i otoczył go ramieniem. Ciągnął dalej miękko: – Tak mi przykro, przyjacielu. Gray również go objął. Potrzebował poczuć czyjąś siłę, choćby na chwilę. Po chwili Thad wypuścił go z objęć i zrobił krok do tyłu. – Trafię do wyjścia. Idź, zaopiekuj się Mackenzie. Zadzwonię jutro i sprawdzę, co z wami – obiecał. Gray patrzył, jak przyjaciel schodzi po krętych schodach. Spojrzał na zamknięte drzwi na końcu korytarza, naprzeciwko sypialni. Nie był w tamtym pokoju, odkąd wstawili do niego nową kołyskę. Nie wiedział, czy kiedykolwiek tam wejdzie; pokój za bardzo przypominał mu o tym, co nigdy nie zawita do ich domu. Próbował delikatnie perswadować Mack, że przecież mogą stracić to dziecko. Ona jednak była przekonana, że ta ciąża jest darem. Nagrodą, pociechą lub czymś podobnym. Tak stanowczo nalegała, że powiadomi wszystkich o niej, że będzie ją świętować, przygotowywać się do niej. Jak mógłby jej tego odmówić? Trzymanie w sekrecie jednej z największych radości, jakich może zaznać kobieta, byłoby niesprawiedliwością. Wyglądała tak pięknie. Zmiany w jej ciele tylko dodały jej urody. I tak cieszyła się każdą minutą ciąży. Gray wiedział, że jego żona wciąż tłumi ból po stracie Maddie, ale nie myślał o tym wiele. Oglądanie jej szczęśliwej, otwartej na niego, było tego warte. Prawdę mówiąc, wspierał ją w tej radości. Nie potrafił oderwać wzroku od tamtych drzwi. Coś go ciągnęło w ich stronę. Coś w jego wnętrzu przyzywało go tam. Podszedł do nich, przekręcił gałkę drzwi i wszedł do pokoiku. Pomieszczenie wyglądało jak żywcem wyjęte z magazynu przyjaciółki Mackenzie, Lucindy Walters, która dekorowała rezydencję gubernatorską za dni Lamara Alexandra. Lucinda pomagała Londonom nadać pokoikowi ostateczny wygląd, wybierając kolor kości słoniowej i zabawny zielony odcień – seledynowy, jak nazywała go Mack. Gray z trudem wymawiał tę nazwę, ale uważał, że ma to coś wspólnego z selerem. Podszedł teraz do sosnowej szafy i otworzył ją; na poprzecznym drążku wisiał rządek małych, białych wieszaków. Gray zamknął szafę i ruszył w kierunku sosnowej komody. Wysunął najwyższą szufladę i ujrzał starannie ułożony stosik pieluch oraz wszystko to, co jest potrzebne, by nadać niemowlęciu ów zapach, od którego mięknie serce każdego rodzica. Mack przykładała wagę do każdego detalu. W tym pokoju było wszystko. Wszystko z
wyjątkiem dziecka. Przeszył go ból tej niepowetowanej straty. Wtem jego wzrok padł na stojący w kącie antyczny fotel bujany. Należał do Maddie. Na tym krześle Gray i Mack kołysali swoją córeczkę prawie każdego wieczoru, przez dwa pierwsze lata jej życia… Gray zatrzasnął za sobą drzwi i przekręcił klucz. Gardłowy krzyk wyrwał mu się z głębi duszy. Nie wiedział, że istnieją w niej takie głębiny. Krzyk pełen gniewu, goryczy i rozpaczy. Gray zaczął walić pięściami o komodę, póki drewno niemal nie ugięło się pod siłą jego ciosów. Ból przeszywał mu ramiona, ale Gray nie dbał o to. Posłałby ten mebel prosto do piekła, gdyby tylko mógł. Wewnętrzne cierpienie rzuciło go na kolana i zmusiło do wyduszenia słów. – Dlaczego? Dlaczego? – pytał. – Co z nami robisz? Nienawidzisz nas? Chcesz nas zniszczyć? Czy zrobiliśmy coś tak strasznego, że zasługujemy na karę? Ukarz mnie, jeśli musisz. Ale nie karz Mack! Słowa były pełne jadu, z ust Graya płynęła ślina, gdy płakał i krzyczał, waląc pięściami o puszysty dywanik, którym Mack przykryła drewnianą podłogę. Ale niebo milczało. – No co? Nie umiesz mówić? Nie czekał na odpowiedź. Już ją znał. – Oczywiście, że nie umiesz. Nie ma usprawiedliwienia dla czegoś takiego. Nie ma na to odpowiedzi! – Uniósł twarz, wyrzucając z siebie słowa z siłą, która przyprawiała go o ból głowy. – Jak mamy przez to przejść? Myślisz, że jesteśmy jakimiś superbohaterami? Że potrafimy przyjąć wszystko, co nam dasz? Mack z trudem pozbierała się po śmierci Maddie, a Ty oczekujesz, że przetrwa także to! A ja… – Wezbrał w nim ból, po policzkach popłynęło jeszcze więcej łez. Pierś Graya falowała w rozpaczliwej próbie znalezienia miejsca, które pomieściłoby udrękę. – Ja nie jestem taki silny. Tym razem nie dam rady. – Osunął się niżej, pokonany. – Nie mam już nic do ofiarowania. Nie potrafię przejść nad tym do porządku. To nie jest w porządku. To dla mnie za wiele. – Opuścił głowę i wtulił twarz w dywanik, zapach nowości wypełnił jego nozdrza. Ciało stopniowo osuwało się coraz bardziej, aż w końcu Gray legł na podłodze. Odwrócił głowę na bok, by móc oddychać. Poczuł na sobie gorący oddech Sophie. Jego ciało poddało się. Ogarnął go sen, mocny i głęboki. Kiedy się obudził, w pokoju było już ciemno. Podniósł głowę, to samo zrobiła Sophie. Najwyraźniej ona też postanowiła uciąć sobie drzemkę. Poczuł na twarzy słony smak zaschniętych łez. Podparł się i udało mu się dźwignąć z podłogi. Cały był obolały. Przeszedł korytarzem i otworzył drzwi sypialni. Mack siedziała przy oknie, wpatrując się w ciemność nocy. Podszedł do niej i usiadł na podnóżku fotela. Przyciągnął żonę do siebie i mocno przytulił. Nie poruszyła się. Życie, które na krótką chwilę zapłonęło w niej na nowo, być może zgasło już na zawsze. A jeśli Gray miał być szczery, to nie miał pewności, czy i z jego życiem nie będzie podobnie.
dwadzieścia dziewięć Miesiąc później Kożuszek zimowego płaszcza miękko otulał twarz Mackenzie, ale ona tego nie czuła. Powietrze było tak zimne jak lodowy rożek w lipcu. Tymczasem Mack palił wewnętrzny żar. Sosny pachniały bożonarodzeniowym porankiem, lecz jej było daleko do świątecznego nastroju. Figlarne trele sikorek przypominały arię z Don Kichota, Mack jednak prawie ich nie słyszała. Dziś wyszła z domu po raz pierwszy, odkąd… odkąd umarła jej nadzieja. Nie wiedziała nawet, po co wyszła. Narzuciła płaszcz na piżamę, wzuła kozaki i poszła. Może gdzieś w głębi czuła, że w ten sposób uda jej się odejść od bólu, hałasu, ciszy. Od… świata. Może już zawsze będzie tak szła i szła. Zachodzące słońce raziło w oczy, zmrużyła więc powieki. Przeklinała jasność dnia. Powinno padać. Powinno lać, dopóki Bóg nie ruszy wreszcie tyłka i zabierze się do roboty. Chociaż w tym momencie wątpiła, czy On w ogóle istnieje. A jeśli istniał, z całą pewnością Go nienawidziła. Będąc niedaleko azalii, usłyszała czyjeś mamrotanie. Podskoczyła odruchowo, kiedy nagle tuż przed nią wyrosła jakaś postać. Mack mocniej otuliła się płaszczem. Z jej ust wyrwał się okrzyk. – To tylko ja, panienko Mackenzie. Tylko ja. – Łatwiej było usłyszeć głos Jeremiasza, niż dostrzec jego twarz. – Omal nie umarłam ze strachu. – Przykro mi, psze pani. Nie chciałem. – Wskazał na ziemię. – Pilnuję, żeby była gotowa na wiosnę. Co panienka tu porabia po południu, panienko Mackenzie? Choć nie powiem, dobrze widzieć panienkę na nogach. – Ja… potrzebowałam trochę świeżego powietrza. – Objęła się ramionami. – Co tam mruczałeś, kiedy nadeszłam? – Modlił żem się tylko. Sporo się modlę, kiedy pracuję w ogrodzie. Spojrzała na niego uważnie. – O co się modlisz, Jeremiaszu? – Chyba o wszystko – zaśmiał się cicho. – Modlę się za chłopaków, co ze mną pracują. Modlę się za życie. Modlę się, żeby moje kości wytrzymały jeszcze trochę. Modlę się za panienkę. – Ostatnie słowa wypowiedział ciszej. – Jak się za mnie modlisz? To znaczy, o co? – Modlę się za panienki serce. Żeby już nie bolało. Mack poczuła, jak budzi się w niej nagła wściekłość. Nie chciała, ale gniew i tak się pojawił. – Nie marnuj na mnie swoich modlitw, Jeremiaszu. Patrzyła, jak ogrodnik powoli kołysze się na piętach. – Żadna z tych moich modlitw się nie marnuje, tak sobie myślę. Jedyne zmarnowane modlitwy, tak po mojemu, to te, których się nie odmówiło. – W takim razie nie słyszałeś moich – powiedziała szeptem. Jeremiasz zerwał liść z pobliskiego krzewu. Zwinął go w palcach. – To liść kamelii. Kwiaty na tym krzaku nie rozkwitną aż do wiosny. A wie panienka, co te kwiaty mówią? Gadają: jesteś płomieniem w moim sercu. A ja żyję na tyle długo, by wiedzieć
to i owo o sercu. – Przerwał, jakby w oczekiwaniu na jej odpowiedź. Nie doczekał się. – Dużo żem się nauczył o ludziach przez te lata. Ich serca były pozamykane na amen. Wie panienka, jak to wygląda? Pokręciła głową. – Zamknięte serce to najsmutniejsza rzecz, jaką żem widział. Wszyscy wychodzimy z łona matki z sercem całkiem otwartym. Wszyscy słodcy, ufający i bliscy Bogu. Jakby jakaś lina łączyła nas z samym niebem. Ale życie może nadwerężyć tę linę. Takie małe nacięcie, gdy jesteśmy mali i przydarzy nam się jakiś frasunek albo gdy ktoś jest w czymś lepszy od nas. I znowu następne nacięcia, jak się z kimś pobierzemy, a ten mężuś albo ta żona zrobi coś, co nas zrani. A czasem wcale się nie żenimy i zostajemy sami. I tak to dalej idzie. Czasem coś stracimy, czasem coś nas rani albo ktoś oszuka, zdradzi… to wszystko nacina tę linę, co łączy niebiosa i małe, żywe serce. I ono w końcu nie chce już być otwarte, więc się zamyka. Pokazał Mack zaciśniętą pięść, wciąż ubabraną ziemią. – Tak po mojemu wygląda zamknięte serce. Całe smutne, całe w strachu i goryczy przez te wszystkie rzeczy. Ale co naprawdę jest smutne, to to, że ono wcale nie musi się zamykać. Bo lina do nieba, nawet ponacinana, wciąż jest. Jeśli serce się zamknie, to już tylko dlatego, że myśmy tego chcieli. Mackenzie przestąpiła z nogi na nogę. Nadal nie miała nic do powiedzenia. – Bóg się nie gniewa, jak się panienka wścieka, panienko Mackenzie. Tak sobie myślę, że On słyszy wszystko, więc nic z tego, co mówimy, Nim nie wstrząśnie. Ale kiedy człowiek zamknie serce, które Bóg mu dał, wtedy… nie wiem, czy coś sprawia Mu więcej bólu… Mackenzie uniosła brwi. Jeremiasz znów zwinął liść w palcach. – Nie będę udawać, że wiem, co się dzieje z panienki sercem. Wiem tyle ze swojego życia, że kiedy to życie staje się ciężkie, jak teraz dla panienki, to łatwo od niego uciec. A ja nie chcę, żeby panienka uciekała. Nie, kiedy jest jeszcze tyle do przeżycia. Usłyszała już dość. Wystarczy. – Dobrego dnia, Jeremiaszu. – Odwróciła się, zanim zdążył odpowiedzieć. – Na pewno będzie dobry. Wystarczy, żem panienkę zobaczył, i dzień jest piękny. – Przerwał. Potem w gęstniejącym mroku zabrzmiały słowa: – Panienko Mackenzie, wie panienka, co znaczą różowe kamelie? – Już mówiłeś. Coś o płomieniu w sercu. – Tak, ale to o czerwonych kameliach. Różowe mówią: tęsknię za tobą. Myślę sobie, że to właśnie robi Bóg, kiedy próbujemy zgasić płomień w swoim sercu. On tęskni za nami. Mackenzie jeszcze przez chwilę wpatrywała się w zarys jego sylwetki, po czym odwróciła się i ruszyła w stronę domu. Gdy rozmawiała z Jeremiaszem, nad domem pojawiły się ciężkie chmury. Teraz zawirował przed nią płatek śniegu. Nie zwróciła na niego uwagi, podobnie jak na setki innych, które spadły z nieba, nim nastał ranek.
Jeremiasz Nigdy nie zapomnę zapachu po tej wielkiej powodzi w Tennessee. Ziemia rozmokła. Włożył żem wtedy gumowce, żeby to wszystko doprowadzić do porządku. Pracowali my ciężko, chłopaki i ja, martwe żeśmy usuwali, przesadzaliśmy to, co zamokło. A ta woń… to był zapach śmierci. Podobny do tego teraz. Jakby zawitała tu śmierć. Zawsze się dziwię, jak to jest, że tragedia potrafi połknąć całego człowieka. Pamiętam tamten ciemny dzień, prawie trzydzieści lat temu. Myślał żem, że umrę. Chciałem umrzeć. Ale tak się nie stało. Przeżyłem. A kiedy żem zrozumiał, że będę żył dalej, postanowiłem, że to właśnie zrobię. Że będę żył. Nie da się zmienić tego, co się stało. Nie mogłem powiązać języków tym, co o mnie źle gadali. Wszystko, co mogłem, to przeżyć życie, jakie zostało mi dane. Nie chciałem żyć w ten sposób. To życie nie wyglądało tak, jak żeśmy to sobie z Shirley wyobrażali. Ale takie żeśmy dostali. I zaczęliśmy kopać, Shirley i ja. Aż do bólu, aż do uzdrowienia. Ale tu nie ma uzdrowienia. Tych dwoje nie robi nic innego, tylko dokopuje się do śmierci. Bóg dobrze wie, że niewiele mam do dania. I wie też doskonale, że są dni, kiedy widzę, jak panienka Eugenia się tu przechadza, i mam chęć ją zaczepić, tak jak Sanford zaczepiał Esther6. Wiecie. „Co porabiasz? Jak się miewasz? Kiedy wyjeżdżasz?”. Albo powiedzieć jej to, co Ralph zawsze gadał Alice. „Bo wezmę i dam ci po zębach”. Więc tak sobie myślę, że może jednak mam trochę do dania. Tyle, że to nie to, co im teraz trzeba. I nie wiem, jak ich wyciągnąć z samych siebie. Eugenia próbuje. Próbuje i stara się bardziej niż większość ludzi, jakich znam. Kocha tych dwoje tak głęboko i na oścież. Kłopot w tym, że Eugenia to taka kobita, której jest za dużo, w kochaniu także. Stara się tak bardzo, że mogłaby zadusić ich na śmierć. 6 „Sanford and Son” – amerykański serial komediowy.
trzydzieści Berlyn wypchnęła Eugenię przez frontowe drzwi. Eugenia broniła się, biła ją na oślep po ręce, ale Berlyn była brutalna. Zaciągnęła Eugenię na chodnik, gdzie czekały już Sandra i Dimples, a potem wszystkie ruszyły w stronę Main Street wśród miękko padającego śniegu. Eugenia wróciła dziś do siebie, by sprawdzić, czy wszystko w porządku, i zabrać czystą bieliznę. Nie miała w planach szarpaniny z siedemdziesięciolatką, która zamierzała ją porwać. – Wychodzisz z nami, i tyle. Mieszkałaś w rezydencji cały miesiąc, bez przerwy, i pora, żebyś wykroiła dzień dla siebie. Poza tym jesteś już chuda jak szczapa, a ja nie mam zamiaru zostać sama jak palec w tym gronie zwolenników zdrowego odżywiania. – Odkąd to otyłość jest zdrowa? – zażartowała Sandra. – A odkąd to krągłości uważa się za otyłość? Powiedz to Marylin Monroe albo Betty Grable. Albo Oprah. – Żadna z ciebie Marylin Monroe czy Betty Grable – sapnęła przyjaciółka. – I Bóg mi świadkiem, daleko ci też do Oprah. Berlyn zignorowała tę uwagę i szarpnęła za rękaw jasnoniebieskiego płaszcza Eugenii. Naburmuszona Eugenia sunęła ulicą, a Dimples obstawiała tyły, rozpaczliwie starając się nie przewrócić w za dużych, czarnych kaloszach. – Weź ją pod rękę! – warknęła Eugenia do Sandry, wskazując na Dimples. – Jeszcze tego nam brakuje, żeby wywinęła orła na ulicy. – Ona potrzebuje sałatki z jajkiem – oznajmiła Berlyn. Dimples odruchowo oblizała wargi. Sandra ruszyła ku niej. Skórzane szarobrązowe czółenka tonęły w śniegu, pasująca do nich torebka dyndała na przegubie, a futrzany kołnierz płaszcza – także szarobrązowy – zakrywał twarz Sandry i przypominał nieco… bobra. Główna ulica Franklin tętniła życiem, na chodnikach było pełno ludzi, którzy chcieli nacieszyć się pierwszym śniegiem tej zimy w jednym z najbardziej malowniczych miast Tennessee. Eugenia zawsze kochała tu mieszkać. Na długo przedtem, zanim oznajmiono to w Życiu na Południu, wiedziała, że to miasto jest skarbem. Miało w sobie coś, co zawsze ją uspokajało. A teraz, spacerując główną ulicą z przyjaciółkami, zdała sobie sprawę, jak bardzo brakowało jej domu. Prawie zapomniała, że poza murami rezydencji istnieje jakiś świat. Jej dusza tak żarliwie za nim tęskniła. Minęły sklep Chico’s, w którym zwykle ubierała się Eugenia. Próbowała zaciągnąć tam Berlyn, ale wydekoltowane, kwieciste spodnium, jakie przyjaciółka ubrała dziś pod jasnoróżowy płaszcz, było dowodem, że jeśli coś nie wygląda jak kanapowa tapicerka, to Berlyn tego nie założy. Pomarańczowy i fuksja? Na miłość boską! Sklep z bielizną Frederick’s of Hollywood przy guście Berlyn wydawał się ostoją konserwatyzmu. Przecięły Main Street i Eugenia dostrzegła w powietrzu bańki mydlane. Wylatywały ze sklepu z ręcznie robionym mydłem. Maddie uwielbiała tę maszynę do robienia baniek. Ta nagła myśl sprawiła, że Eugenię zabolało serce. Podobnie bolało, gdy po raz pierwszy usłyszała złą wieść o wnuczce. Czy to naprawdę zdarzyło się pół roku temu? Cierpienie było czasami tak ogromne, że Eugenia nie wiedziała, czy je przetrzyma. Nigdy im tego nie mówiła, ale gdyby nie te trzy zwariowane kobiety, nie dałaby rady. Telefony, liściki, podwieczorki, nawet sprzeczki – wlewały w nią nowe życie. Towarzystwo przyjaciółek sprawiało, że miała czasem ochotę łyknąć porządnego kielicha, ale wiedziała, że bez nich by
umarła. A gdyby nie ich dzisiejsza interwencja, na pewno nie wyrwałaby się z rezydencji. Obawiała się, co może w niej zastać po powrocie. Wzdrygnęła się na samą myśl. Gdy przekroczyły próg Merridee’s Breadbasket, zapach masła i drożdży natychmiast obudził jej zmysły. Ciepło tego miejsca wydawało się napierać na nieustanny chłód, w którym Eugenia żyła na co dzień. Zamknęła oczy i pozwoliła, by ta chwilowa przyjemność nią zawładnęła. Stojąc tu, rozkoszując się radością, uświadomiła sobie, że zapomniała, jak to jest odczuwać przyjemności. Jej dusza była wdzięczna za tę odmianę, dozgonnie wdzięczna, że istnieją takie miejsca jak Merridee’s. Przeznaczeniem właścicielki sklepu, imieniem Merridee, było piekarstwo. Jej babcia pracowała niegdyś jako piekarka w firmie Pillsbury. Dlatego wszyscy mieszkańcy Franklin ucieszyli się, kiedy w 1984 roku Merridee postanowiła obdarować to południowe miasto swoimi piekarskimi talentami. Jej sklep był rajem dla miłośników węglowodanów, a Eugenia i jej przyjaciółki zawsze uwielbiały węglowodany. – Dzisiaj zjem tylko placek – oznajmiła Berlyn, puszczając wreszcie ramię Eugenii. Dimples oparła się o ladę i zagapiła na przysmaki w szklanej witrynie. – Ja też. Dziś tylko słodkie. Jesteśmy u wrót śmierci, a ja od lat nie posiadam własnych zębów, więc czemu mam sobie odmawiać przyjemności? – Ślinisz się, Dimples. – Sandra ściągała skórzaną rękawiczkę. – Ja biorę sałatkę. Berlyn spojrzała na nią z niesmakiem. – Zejdziesz do grobu, nie zaznawszy przyjemności. – Przynajmniej kiedy pójdę do nieba, nie ochrzanią mnie za maltretowanie własnego ciała. Berlyn otworzyła szeroko oczy i odchyliła głowę. – Wybacz, ale za każdym razem, gdy czytam biblijne historie o Jezusie, On coś je. Przypuszczam więc, że raczej skarci cię za zmarnowanie mnóstwa wspaniałych okazji do cieszenia się życiem, niż ochrzani. Eugenia zignorowała przyjaciółki i zwróciła się do kasjerki. – Proszę podwójną sałatkę z jajkiem, torebkę czipsów, koktajl owocowy i kawałek placka z rabarbarem. Zapłacą te panie. Doprowadzały mnie do szału przez całą drogę, więc teraz niech poniosą tego koszty. Odwróciła się i spojrzała na Sandrę, która miała twarz tak napiętą jak bielizna Berlyn – a przynajmniej bielizna, do której noszenia Berlyn próbowała przekonać Sandrę. Sandra podbiegła do lady. – Boże… no dobrze… myślę, że zapłaci za nas Berlyn… – skinieniem ręki wskazała przyjaciółkę – …gdyż to ona jest organizatorką dzisiejszej wyprawy. Ja wezmę sałatkę z kurczaka z truskawkami i sosem, specjalność zakładu. Berlyn podeszła do kasy i odsunęła Sandrę, napierając na nią swoim obfitym biodrem. – Eee tam… pewnie, że wezmę to na siebie. Mam ubezpieczenie, a niedługo całkiem z niego zrezygnują, więc trzeba korzystać z życia. Gdyby nie ja, wszystkie leżałyby teraz sześć stóp pod ziemią. Albo tkwiły w domu opieki, bełkocąc coś w oczekiwaniu, aż ktoś je przewróci na drugi bok. Biedna dziewczyna za ladą musiała być tu nowa, gdyż na jej twarzy malowało się przerażenie. – Ja wezmę kawałek placka kukurydzianego i ciasto czekoladowe – oznajmiła Berlyn. – A Dimples chce ciastko czekoladowe z miętowym kajmakiem i placek z orzechami pekan. Obie wyznajemy zasadę, że życie staje się lepsze, kiedy się je uzupełnia o deser. Młoda kasjerka szybko przekazała zamówienie i z ulgą zwróciła się ku następnym
klientom. Przyjaciółki czekały, aż wywołają ich imiona, po czym porwały jedzenie, by zająć sześcioosobowy stolik przy oknie. Ani Eugenia, ani Sandra nie lubiły siedzieć zbyt blisko innych ludzi. Wymówką Eugenii były uderzenia gorąca. Używała jej od dwudziestu lat. Sandra usprawiedliwiała się zarazkami. Sandra usiadła i natychmiast poinformowała przyjaciółki, że trzeba odmówić modlitwę. Dostosowały się do jej prośby, chociaż Berlin specjalnie nigdy nie zamykała oczu, żeby dręczyć tym Sandrę. Sandra uważała Berlyn za największą znaną jej pogankę, ale to do niej pierwszej dzwoniła, kiedy potrzebowała towarzystwa. Gdy już zabrzmiało „amen”, Berlyn chwyciła pięć paczuszek słodzika z dozownika na stole i schowała je do torebki. – To kradzież – burknęła Sandra. – Pilnuj swojego nosa, starucho. Sandra skrzywiła się i zwróciła się do Eugenii. – Jak się miewa Mackenzie? Eugenia grzebała widelczykiem w koktajlu owocowym, obserwując, jak truskawki mieszają się kawałkami melona. – Jest w opłakanym stanie. Nie wiem, co robić. Czuję, że zawiodłam jako matka. – Głos jej się załamał. Dimples sięgnęła przez stolik, by ująć przyjaciółkę za ramię. Przy pierwszej próbie minęła swój cel o milę, ale tak długo machała ręką w powietrzu, póki w końcu nie oparła jej o ramię Eugenii. – Jesteś cudowną matką, Eugenio. Nie chcemy słuchać tych nonsensów. Gdyby nie ty i jej mąż, skarb nie mężczyzna, to biedne dziecko całkiem by się już zmarnowało. Robisz wszystko, co w twojej mocy. Berlyn wyjęła z torebki butelkę coli i zdjęła kapsel. – Myślałyście o psychologu? – Moje dziecko nie potrzebuje psychologa – prychnęła Eugenia. Berlyn przeżuwała ciasto tak długo, dopóki nie upewniła się, że przy pierwszym słowie nie wypluje kawałka z ust. – To nie pora na unoszenie się dumą, Eugenio. Popatrz na to realistycznie. Mackenzie i Gray przeszli piekło. A w takim wypadku pomaga, jeśli prócz rodziny jest ktoś, z kim można pogadać. To wszystko z mojej strony. Może i dorastałyśmy bez tej całej psychologii, ale… – popatrzyła na siedzące przed nią trzy kobiety – może dlatego jesteście wszystkie takie pokręcone. Eugenia rozluźniła się i oparła o drewniany płotek parapetu, rozważając jeszcze poprzednie słowa Berlyn. – Mackenzie prawie nie wychodzi z domu. Jej lekarz, Thad, przepisał jej antydepresanty. Sandra znów prychnęła, a Berlyn zmierzyła ją podejrzliwym spojrzeniem. – Nad czym tym razem kręcisz nosem? Sandra pociągnęła za swój sznur pereł. – Tak się składa, że uważam te całe depresje za czysty nonsens. – Cóż, niektórzy za czysty nonsens uważają też stare, nerwowe kobiety – odpaliła Berlyn – ale przez to nie stają się one mniej prawdziwe. Eugenia rozłożyła serwetkę na kolanach i wygładziła ją. – Myślałam nad tym, co powiedziałaś, Sandro. Pigułki na problemy? Nie tak nas wychowano. Prosiłam nawet Thada i Graya, żeby nie dawali tego mojemu dziecku. Ale Gray mi powiedział, że depresja to takie wyboje w mózgu. Dimples uniosła widelczyk i wbiła go w ciasto orzechowe, odłamując jedynie okruszek z
brzegu. – Wyboje w czym? – spytała, nie unosząc wzroku. Znów zaatakowała ciasto i tym razem udało jej się nabrać kawałek. – W mózgu, Dimples. W mózgu. Jedz ciasto i pozwól mi skończyć, okej? Dimples miała już pełne usta, ale uśmiechnęła się i skinęła głową. Eugenia ciągnęła dalej. – Thad powiedział, że kiedy ktoś przeżywa jakąś traumę, to ona robi mu w mózgu coś w rodzaju dziury. I… – O matko i córko! Sandro, to wszystko wyjaśnia! – O czym ty, u licha, gadasz, Berlyn? – zdziwiła się Sandra. – W końcu wiemy, na czym polega twój problem. Kiedy mama upuściła cię w dzieciństwie na podłogę, zrobiła ci się dziura w mózgu. I dlatego nie wszystko jest z tobą halo… – Gdybym nie była damą, Berlyn… – Sandra zmrużyła oczy. – Dość tego! – Eugenia uniosła ręce. – Nie mogę prowadzić z wami normalnej rozmowy, bo nie jesteście do niej zdolne. Nie wiem, czemu sądziłam, że mogę zrobić coś normalnego z szalonymi kobietami. Berlyn poprawiła się na krześle, wygodniej moszcząc obfite kształty. – Mów dalej, Eugenio. Słuchamy cię. Ale nie mogłam się powstrzymać. To było jak objawienie. – Nie odezwę się już ani słowem. – Poważnie. – Dimples wgryzła się w swoje ciasto. – Chcemy cię posłuchać, Eugenio. – Odezwę się, jeśli żadna z was nie otworzy ust, póki nie skończę. Dimples przesunęła palcami wzdłuż ust, na znak, że zamyka je na cztery spusty. Berlyn poszła za jej przykładem. Sandra prychnęła raz jeszcze i wsunęła do ust widelec sałatki z kurczaka. Eugenia wskazała palcami na swoje oczy, a potem wycelowała nimi w przyjaciółki. – Jak mówiłam, trauma tworzy w mózgu dziury. A kiedy zmagasz się z jedną trudnością po drugiej, to organizm nie nadąża z wypełnianiem wybojów i popadasz w depresję. – A czym się wypełnia takie dziury? – Dimples spojrzała znad talerza. – Asfaltem – przewróciła oczami Berlyn. – A jak myślisz? Sama jednak również spojrzała wyczekująco na Eugenię. Najwyraźniej ona też nie wiedziała. – Czymś, co wytwarza mózg – wyjaśniła Eugenia. – Thad nazywa to serotoniną. Powiedział, że antydepresant zapełnia dziurę, dopóki organizm nie wyprodukuje na tyle serotoniny, żeby samemu przejąć kontrolę. Ja nie wiem, ale… – opuściła głowę – …to ma dla mnie sens. Moje dziecko potrzebuje pomocy w wypełnianiu swoich dziur. Jeśli te pigułki w tym pomogą, to jestem za nimi. – Podniosła wzrok i wbiła go w Berlyn, która właśnie otwierała usta. – I nie chcę słyszeć żadnego dowcipkowania na ten temat. Usta Berlyn zamknęły się powoli. – A co z Grayem? – spytała Sandra. Oczy Eugenii zwilgotniały. – Cierpi. I chyba się zamartwia. Nie jest sobą. I jak dotąd wciąż nie ogłosił oficjalnie, że ubiega się o reelekcję. – Ma jeszcze czas – zauważyła Sandra. – A nasz stan go kocha. Ludzie szanują go za to, co zrobił w budżecie. Zrobił to, co powinien. Wiem, że politycy często zachowują się jak nastolatki, ale z pewnością nie ma potrzeby, aby wydawać pieniądze na uczenie studentów, jak oglądać telewizję. Wiedziałyście, że jakiś senator z Knoxville w swojej propozycji budżetu zwrócił się z taką prośbą do Uniwersytetu Tennessee? Pracowałam w edukacji pięćdziesiąt pięć
lat i zapewniam was, że młodzież nie ma problemu z oglądaniem telewizji. Cieszę się, że Gray zechciał zabrać się za te trudne sprawy. Prawda jest taka, że go potrzebujemy. – Cóż, nie wszyscy tak myślą – potrząsnęła głową Eugenia. – Wiem, że to bystry facet i że jest wspaniałym gubernatorem, ale szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby on i Mackenzie poradzili sobie z kampanią wyborczą. Nie jestem pewna, czy w ogóle powinni próbować. Moje dzieci powinny odbyć żałobę. Potrzebują uzdrowienia. Dimples zakasłała w chusteczkę. – Mackenzie jest cudowną pierwszą damą. To piękne, co zrobiła dla tego ośrodka pomocy. – Uśmiechnęła się, ukazując zęby umazane czekoladą. – Ja zagłosuję na Graya, nawet jeśli się wycofa – obwieściła Berlyn. – Wpiszę odręcznie jego nazwisko na listę, jeśli będę musiała. – Potrafisz je przeliterować? – zażartowała Sandra, trzymając w palcach przeżuty plasterek cytryny. Nie spuszczała oczu z przyjaciółki. Berlyn wbiła widelczyk w ciasto. – Czy ktoś cię kiedyś uderzył, Sandro? Chodzi mi o taki cios prosto między oczy, po którym widzisz gwiazdy i dzwoni ci w uszach? Otóż takiego przeżycia możesz się spodziewać, kiedy moja pięść wyląduje na twoim koczku. To, że ty byłaś bibliotekarką w szkole, nie oznacza, że inni ludzie nie potrafią czytać. – Jesteś neandertalką. – Sandra pogłaskała ją po włosach. – Nie, jestem trochę wieśniaczką, a trochę południowcem, co oznacza, że mogę powalić cię na ziemię, a potem podać rękę, żeby pomóc ci wstać. Przyjemność będzie ta sama.
trzydzieści jeden Tuż obok głowy Graya zabrzęczał alarm. Gubernator sięgnął ręką i wyłączył budzik. Zielony, fluorescencyjny poblask oświetlił cyfry. Wpół do siódmej. Grayowi wydawało się, że nastawił zegar na siódmą. Ostatnio bywał zmęczony. Od ponad miesiąca nie budził się o wpół do szóstej. Popatrzył na Mack. Spała. Zwykle tuż po obudzeniu przysuwał się do niej, wsuwał jedno ramię pod jej głowę, a drugim obejmował ją w pasie i przytulał przez parę minut. Uwielbiał to uczucie bliskości w pierwszych chwilach poranka. Teraz jednak od tygodni jej nie dotykał. A gdyby miał być szczery, to po prostu nie miał na to ochoty. Kiedy i tym razem go odrzuciła, odczuł to jako zdradę. Miał ochotę wyrwać ją z tego stanu. Zmusić do reakcji. Zmusić do odczuwania… czegokolwiek. Nawet gdyby to był gniew, może sprowadziłby ją z powrotem do krainy żywych. Z powrotem do niego. Ale Gray nie potrafił tego zrobić. Nie potrafił jej z tego wyrwać. Tak więc pozostawało mu niewiele możliwości. Wstał z łóżka i skierował się do łazienki, żeby doprowadzić się do porządku. Koło umywalki położył pigułkę Mack. Zgodnie z zaleceniami Thada, nadzorował podawanie leku. Wszedł pod prysznic. Dziesięć minut później, kiedy właśnie się golił, wpadła Mack, żeby skorzystać z toalety. Chwyciła tabletkę, ale ta wypadła jej z ręki. Gray patrzył, jak Mack się schyla i na próżno maca ręką po podłodze w poszukiwaniu zgubionej pigułki. Powiedział wówczas, że da jej następną. To były jedyne słowa, jakie zamienili tego ranka. Wychodząc z pokoju, nawet jej nie pocałował. Wiedział, że powinien, ale nie zrobił tego. Czemu? Ponieważ po prostu nie miał ochoty. *** – Chodź, Sophie, jedziemy do pracy. Gray otworzył drzwi samochodu, a Sophie wskoczyła do środka. Weszło im to już w zwyczaj, a z pomocą trenera psów szczeniak lepiej lub gorzej opanował podstawy zachowania porządnego psiego obywatela. Czasami Gray żałował, że jego koledzy politycy nie mają tak dobrych manier jak Sophie. Jeździł teraz czarną toyotą avalon. Z usług kierowcy korzystał tylko w przypadku długich tras, kiedy musiał przygotować się do spotkań, i wymienił czarnego escalade na bardziej praktyczny i bardziej ekonomiczny pojazd. Stan Tennessee opłacał rachunki za gaz, a Gray chciał mądrze korzystać z tego przywileju. Podczas piętnastominutowej przejażdżki Graya na kapitol z szarego nieba padał śnieg. Sophie rozciągnęła się na fotelu pasażera. Grayowi przemknęło przez myśl, że opady śniegu zapewne spowodują zamknięcie szkół. Ten fakt nie miał już dla niego znaczenia, był jedynie kolejnym przypomnieniem o ziejącej ranie, wciąż rozdzierającej jego serce. Podrapał Sophie, a ona od razu przekręciła się na grzbiet i wypięła brzuszek. Miała sierść miękką jak bawełna. Obecność psa uzdrawiała Graya. Prawdę mówiąc, to Sophie, a nie praca, częściej wyciągała go z łóżka. Suczka była zależna od niego, a on od niej. Niektórzy członkowie domowego personelu proponowali pomoc przy piesku, ale Gray łaknął tego, co dawała mu Sophie – nieskrywanego pragnienia, by z nim być. Czasem trochę się wstydził, że ludzie widzą go z shih tzu, a nie z golden retrieverem czy
dogiem niemieckim. Większość z nich znała jednak historię Sophie, więc obeszło się bez uwag. W gruncie rzeczy najbardziej pogardliwe dotąd uwagi co do Sophie wyszły od Mack. Piesek przypominał jej ostatnie dni Maddie. Chciała, żeby Gray pozbył się szczeniaka zaraz po wypadku. Później, kiedy była w ciąży, jej uczucia do Sophie trochę się ociepliły. Ale od czasu poronienia – cóż, w te dni Mack nie pragnęła już niczego. Ani Sophie, a już na pewno nie jego. Terapeuta, którego polecił Thad, Ken Jantzen, przychodził do Mack dwa razy w tygodniu. Według Eugenii Mack nie reagowała także na niego. Jantzen martwił się, że depresja Mack może być niebezpieczna, więc Thad zaaplikował jej antydepresanty. Gray nie dostrzegł jednak żadnych oznak działania leku. Thad zachęcał go, by też zaczął spotykać się z terapeutą, i Gray obiecał, że o tym pomyśli. Zrobił to – to znaczy, pomyślał o tym. I postanowił, że nie skorzysta. Nie potrzebował terapii, lecz powrotu żony. Nigdy nie był typem człowieka, który ucieka w pracę przed życiem domowym. Aż do teraz. Coraz częściej łapał się na tym, że ucieka do jedynego miejsca, w którym czuł, że ktoś go chce. Policjant pełniący służbę w podziemnym parkingu otworzył drzwi po tym, jak Gray zaparkował auto i wysiadł z samochodu, a Sophie wyskoczyła za nim. Gray wziął ją na ręce i skierował się do windy. Fletcher dołączył do nich na korytarzu przed biurami personelu Graya i pokazał przyjacielowi teczkę. – Co to? – spytał Gray. – Coś, czego nam najmniej trzeba tuż przed ogłoszeniem, że przystępujesz do kampanii wyborczej. Drzwi do biura otwarły się i stanął w nich Kurt. – Wiem, że nie przyjmiesz teraz nowych obciążeń, i o ile damy radę, sami zajmiemy się tą sprawą, ale miej świadomość, że w porze lunchu ta nowina się rozniesie. Na szczęście jest za późno, żeby pojawiła się w porannych wiadomościach. Dla większości ludzi w stanie byłoby to po prostu kolejne przypadkowe zabójstwo, gdyby nie fakt, że Marcus Newman i jego poplecznicy szukają sposobu, żeby powstrzymać cię przed reelekcją. Gray szedł dalej, krótko pozdrawiając Sarah i chwytając po drodze filiżankę kawy, aż dotarł do swojego biura. Kurt i Fletcher podążyli za nim i zamknęli drzwi. Wypuszczona z objęć Sophie ruszyła prosto do miski z wodą, stojącej w kącie obok zabytkowego kredensu, który pochodził z czasów urzędowania Lamara Alexandra. Gray wziął od Fletchera teczkę i zaczął kartkować policyjne raporty. Tego ranka o trzeciej trzydzieści ktoś zamordował sprzedawcę nocnego sklepu spożywczego. Podejrzanego szybko zatrzymano. Gray spojrzał na policyjne zdjęcie. Człowiek na fotografii miał bladą, niemiłą twarz. – Powinienem go znać? Kurt nachylił się nad biurkiem Graya. – Powinieneś wiedzieć, że to jeden z więźniów zwolnionych z powodu cięć budżetowych. Gray aż usiadł. – Co? – Był niegroźny, ale najwyraźniej taki się stał. Zrobił to zaraz po tym, jak złoił swoją żonę. – Ma rodzinę? Fletcher zmrużył oczy. – Bije żonę, Gray. Jak widać, ma rodzinę. Gray rzucił mu poirytowane spojrzenie.
– Ofiara, Fletcher. Mówię o człowieku, który został zastrzelony. Czyżbyś zapomniał, że istniał ktoś taki? A może martwisz się tylko o to, jak to zdarzenie wpłynie na kampanię? – Nie… przepraszam. – Przyjaciel spojrzał na niego. – Szczerze mówiąc, nie pomyślałem o rodzinie ofiary. Chcesz, żebym się czegoś o niej dowiedział? Gray poczuł, że wzbiera w nim gniew. Ostatnio zdawał się on tlić tuż pod powierzchnią. Gray zdusił go jednak i znów przerzucił papiery. – Tak. I dowiedz się też czegoś o żonie oskarżonego. – Owszem, skupiliśmy się raczej na kampanii – przyznał Kurt, najwidoczniej próbując załagodzić sprawę. – To nasza praca: pilnować, żeby ludzie widzieli cię w odpowiednim świetle. Gray rzucił teczkę na biurko. – I w jakim świetle to przedstawisz, Kurt? W jakim świetle przedstawisz fakt, że więzień, którego wypuściliśmy na wolność, pobił jedną osobę i zamordował drugą? I że gdzieś teraz jakaś matka, ojciec, żona albo dziecko rozpaczają nad bliskim, który wczoraj wieczorem wyszedł do pracy i nigdy już nie wróci do domu? Czy można to przedstawić inaczej niż tak, jak to wygląda w rzeczywistości? A wygląda strasznie. I to jest nasz problem. Kurt i Fletcher wymienili spojrzenia, po czym Fletcher otworzył swój notatnik. – Jak więc chcesz zredagować oświadczenie dla prasy? – spytał ostrożnie. – Zredagujemy je tak jak wszystko, co wychodzi z tego biura. Uczciwie. Powiemy im, że to część tragedii, jaka spotyka nasz stan. Zapewnimy ich, że nadal będziemy kontrolować, jakich więźniów wypuszczamy, ale że zawsze istnieje ryzyko, iż ci mężczyźni i kobiety zrobią coś, czego się po nich nie spodziewaliśmy. Kiedy wychodzą z więzienia i widzą, jakie przeszkody stawia przed nimi sytuacja ekonomiczna, mają pewnie niewiele nadziei na lepszy obrót spraw. Kurt usiadł w krześle przy biurku Graya. – Sądzę, że powinniśmy połączyć to z jakąś wpadką obozu Newmana, pokazać, kto wpędził nas w te tarapaty. Gray pokręcił głową. – Kurt, zginął człowiek. Ktoś „złoił” pewną kobietę, gdyby użyć słów Fletchera. A Newmana nawet nie było w Nashville, kiedy to wszystko się stało. Więc nie obarczajmy go za to winą. Poza tym myślę, że nie wystartuję w wyborach. Pióro omal nie wypadło Fletcherowi z ręki. Kurt wstał. Sophie wzdrygnęła się na ten nagły ruch, po czym podreptała na swoją poduszkę i położyła się. – Co? Pracowaliśmy nad programem od miesięcy. Wyborcy byli cierpliwi, wiedzieli, ile wycierpiałeś. Ale ludzie zainwestowali już w kampanię. – Cóż, może będą musieli zainwestować w coś innego – odpalił Gray ostro. Kurt wyraźnie próbował się uspokoić. – Posłuchaj, wiem, że to był… – Ani się waż o tym mówić, Kurt. – Gray wstał. Był teraz blisko Kurta. – Ani się waż mówić, że wiesz, co to był za czas. Nie masz o nim pojęcia. Codziennie wracasz do domu do Debbie, kładziesz Carly i Tylera do łóżek i całujesz ich na dobranoc. Budzisz się rano i widzisz, jak jedzą śniadanie, a potem zawozisz ich do szkoły. A kiedy wracasz do domu, Debbie podaje ci obiad, całuje cię i cieszy się, że już jesteś. W nocy kładzie się z tobą do łóżka i chce posłuchać, jak minął dzień. Więc nigdy mi już nie mów, że wiesz, jak się czuję. Nie masz pojęcia. Po twarzy Kurta widać było, że te słowa go zraniły. Graya jednak to nie obchodziło. – Gray, przykro mi. Ja tylko… – Wyjdź – Gray wskazał ręką na drzwi i usiadł. – Oboje wyjdźcie. Fletcher, napisz oświadczenie, tak jak ci kazałem. Dam wam obu znać, kiedy i jeśli w ogóle zdecyduję, że jednak
startuję w wyborach. Fletcher szybko wstał i zamknął notatnik. Gray był świadomy, że nie potraktował ich tak, jak zwykle traktował przyjaciół. Ale był inny. Nigdy już nie będzie ten sam. Oni powinni o tym wiedzieć. Wszyscy powinni o tym wiedzieć. Kurt otworzył drzwi i odwrócił się jeszcze do Graya. – Do wyborów zostało dziewięć miesięcy, a nawet mniej. Ludzie zasługują na to, by znać twoją decyzję. My też na to zasługujemy. – Taak, ludzie zasługują na wiele rzeczy – mruknął Gray. – Ale nie zawsze dostają to, na co zasłużyli, prawda? Kurt przepuścił Fletchera i wyszedł za nim, zamykając za sobą drzwi. Gray chwycił telefon i wybrał numer Sarah. – Czy możesz zdobyć numer do rodziny ofiary strzelaniny w sklepie? Chcę do nich zadzwonić. – Oczywiście. – Dzięki. Dobrze wiedział, co im powie. Powie to, co sam chciał usłyszeć od innych. *** Gray oparł się o krawędź biurka i zagapił na ekran gabinetowego telewizora. Dostrzegł na nim kurz, po lewej, w miejscu, gdzie padało światło. Pomyślał o Philipie, który zwykle sprzątał jego biuro. Żona Philipa leżała w szpitalu, chorowała na raka. Odwiedzili ją z Mack w grudniu przed… cóż, przed tym wszystkim. Ale od czasu poronienia Gray ani razu nie pomyślał o rodzinie Philipa – aż do dziś. Powinien sprawdzić, co u nich. Dzwonek telefonu przerwał jego myśli. To była Sarah, z danymi o rodzinie ofiary. Po otrzymaniu informacji Graty rozłączył się i wybrał numer. – Halo? – Usłyszał w słuchawce słaby głos. – Czy to pan Gooden? – Tak, przy telefonie. – Panie Gooden, tu gubernator Gray London. Z drugiej strony zapadła długa cisza. – Ehm… tak – odezwał się w końcu Gooden. – Proszę pana, właśnie dowiedziałem się o tragicznej śmierci pańskiego syna. Chcę panu złożyć szczere wyrazy współczucia. Jest mi bardzo przykro. Znowu cisza, i w końcu: – Dziękuję panu. Ehm, to miło, że pan zadzwonił. – Mam nadzieję, że pan wie, że gdyby pan czegoś potrzebował, może się pan do nas zwrócić. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by wymierzyć sprawiedliwość człowiekowi, który to zrobił. – Dziękuję panu. – Gray usłyszał, że głos mężczyzny się łamie. Sam musiał bardzo się starać, żeby kontrolować swój. – Proszę. Cóż, to już wszystko, co chciałem powiedzieć. – No dobrze. – Dobrze… do widzenia. – Do widzenia. Gray wiedział, że w całej tej sytuacji ta jedna rozmowa znaczyła niewiele. Czemu tę rodzinę miałyby obchodzić jego kondolencje, skoro właśnie dotknęła ich najokrutniejsza niesprawiedliwość? Ale gdzieś w zakamarkach umysłu Graya kołatała myśl, że ów splot zdarzeń
jest dosyć… dogodny? Morderstwo. Wybory. Uwolniony więzień – jeden z tych, których wypuścił Gray. Trochę to ekstremalne jak na politykę stanu Tennessee, ale słyszał już wcześniej o podobnych sprawach. Sophie zaczepiała jego nogę, odciągając Graya od tej śmiesznej myśli. Pogłaskał pieska po łebku, podniósł go i posadził na biurku. Rozległo się delikatne pukanie do drzwi. – Proszę wejść – rzucił Gray, nie przerywając głaskania. Na progu stanęła Sarah. – Chciałam sprawdzić, co z tobą. W porządku? – Tak, jest OK – skinął głową. Podeszła bliżej. Wiedział, że chce z nim porozmawiać, ale on nie miał na to ochoty. Jedyny problem z jego personelem polegał na tym, że oni wszyscy posuwali się w relacjach z nim tak daleko, że czasem przekraczali granicę pracownik-pracodawca i wchodzili w prywatną przestrzeń Graya. Jak dotąd, nigdy mu to za bardzo nie przeszkadzało, ale ostatnio wiele się zmieniło. – Jak się miewa Mackenzie? – spytała ostrożnie Sarah. – Żyje. Sekretarka przechyliła głowę. Była piękną sześćdziesięciolatką – drobną, z klasą, zawsze poukładana, o łagodnym głosie. To wszystko jednak było wyłącznie dla zmylenia przeciwnika, gdyż w duszy Sarah tkwiła także mama tygrysica. A ponieważ Mack i córka Sarah, Anna, przyjaźniły się od dziecka, Sarah najwyraźniej uważała, że zarówno Gray, jak i Mack należą do jej stada. – A co u Graya? – dodała. Gray zdjął rękę z łebka Sophie. Suczka otrząsnęła się gwałtownie i ruszyła ku brzegowi biurka. Gray złapał ją, zanim zdążyła skoczyć. – Świetnie. – To mi nie brzmi świetnie. Ani nie wygląda. Gray, dużo przeszedłeś. – Z sympatią pogłaskała go po ramieniu. Gest zatroskanej matki. – To nic złego czuć ból. I to w porządku nie być w porządku. – Przerwała na chwilę. – I będzie też w porządku, jeśli nie zechcesz angażować się w te wybory. Nikt cię nie będzie za to obwiniał. Gray oparł głowę o jej ramię. – Tak, wiem. – Nagła myśl sprawiła, że przyspieszyło mu tętno. Uniósł twarz. – Czy w naszym obozie jest ktoś, kto nie chce, żebym startował w wyborach? – spytał, ważąc każde słowo. – Czy mówią o tym jedynie ludzie z obozu Newmana, czy może jacyś inni? Sarah zabrała rękę, ale jej głos pozostał łagodny. – Nic z tych rzeczy, Gray. To wyłącznie moje słowa. Twoja matka nie żyje, ojciec nie jest w stanie dać ci tego, co potrzebujesz, a ty i ja wiele razem przeszliśmy. Mówię tylko, że nie ma niczego złego w wycofaniu się, jeśli czujesz, że te wybory to dla ciebie za wiele. Gray walczył z rodzącym się w nim uczuciem paniki. Sarah coś ukrywała. Czuł to. Plotkowali o nim. Uważali, że jest słaby, że nie potrafi sobie poradzić jednocześnie ze stratami w rodzinie i z wyborami. – Jestem więcej niż gotów, aby się z tym zmierzyć. Ludzie mnie tutaj potrzebują. Potrzebują tego, co im mogę dać. – Jego głos był nabrzmiały od gniewu. – Może nie potrafię uchronić moich dzieci od śmierci, ale na pewno umiem poprowadzić kampanię polityczną. Na twarzy Sarah odmalowała się litość. Nie chciał jej. – Okej. Chcę, żebyś zrobił to, co uważasz za najlepsze. Cokolwiek postanowisz, poprę cię w stu procentach. Posłała mu czuły uśmiech, taki, jakiego nie chciał – i którego nie odwzajemnił, po czym
bez słowa wyszła z gabinetu. Gray siedział przez kilka minut, oddychając ciężko, po czym podniósł słuchawkę telefonu. – Kurt, o tym zabójstwie będzie jeszcze głośno przez parę tygodni, nie dłużej. Nie podsycajmy tego, nie rozmawiajmy o tej sprawie po dzisiejszej popołudniowej konferencji. Jeśli nasi oponenci poruszą ten temat, ustosunkujemy się. Ale nic poza tym. Z trzaskiem odłożył słuchawkę, zanim Kurt zdążył odpowiedzieć. Wzdrygnął się, udręczony katuszą szalejącą w jego ciele. Rozproszone myśli krzyżowały mu się w głowie. Gray czuł się tak, jakby miał zaraz popaść w obłęd. To wszystko to było szaleństwo – te myśli, frustracja, wszystko. Gray miał ochotę wypełznąć ze swojej skóry. Gdyby tylko mógł odsunąć się od wszystkiego, może dałby radę przetrwać. Postawił Sophie na podłodze, wyszedł z gabinetu i skierował kroki do garażu. Nie chciał kandydować na gubernatora. Chciał wpełznąć do jakiejś jamy i już nie wychodzić. Kryło się w nim jednak coś, co było silniejsze niż to pragnienie. Coś, co odczuwał jako nowe i prawdziwe. Coś, co było jego dumą. Jego gniewem. Jego przemożną potrzebą bycia potrzebnym. Gdzieś. Gdziekolwiek. Nie wiedział, co z tym zrobić. Co więcej, nie był pewien, co ono zrobi z nim. Ale może to nie było nic nowego. Może – tylko może – tkwiło w nim od dłuższego czasu. Potrzebowało jedynie wielkiego sztormu, który by wyrzucił je na brzeg.
trzydzieści dwa Mackenzie podeszła do okna. Widok śnieżnego krajobrazu nieco ją zaskoczył. Gdyby nie śnieg, Mack nie wiedziałaby, jaka jest pora roku. Zresztą niewiele ją to obchodziło. Zegar na stoliku przy łóżku pokazywał szesnastą. Przespała cały dzień. Miała nadzieję, że nigdy się nie obudzi. Dziś rano celowo upuściła tabletkę, a potem skłamała, mówiąc Grayowi, że nie może jej znaleźć. Dał jej drugą, a teraz miała obie. Cały ten pomysł z lekami był dla niej nowy. Wyrosła w domu, gdzie rzadko łykało się choćby aspirynę na ból głowy. Ale teraz było inaczej i realność depresji dawała się odczuć. Mack pomyślała, że jeśli weźmie dwie pigułki naraz, wróci ją to do życia albo przynajmniej uniesie gdzieś daleko. Wyszło jednak na to, że jedynie spała trochę dłużej niż zazwyczaj i że matka nie przyszła jej nękać. Kiedy dziś rano weszła z powrotem do łóżka, pragnęła, żeby Gray ją pocałował. Dotknął jej. Coś zrobił. A on nawet nie próbował. To też była nowość. Gray zawsze ją dotykał. Zazwyczaj nie potrafił minąć jej bez jakiejś pieszczoty. Dotknięcia. Pocałunku w głowę. Pieszczotliwego poklepania po siedzeniu. Bliskiego przytulenia. Ale tego ranka po prostu sobie wyszedł. Mackenzie wiedziała, dlaczego. Była chodzącym grobem. Odstręczała Graya, więc nie potrafił jej nawet dotknąć czy przygarnąć. Ledwie się do niej odzywał. A ona nie obwiniała go za to. Sama czuła do siebie odrazę. Usiadła w fotelu, jej ciało zapadło się w miękkie obicie. Żałowała, że nie potrafi wtopić się w nie cała. Sięgnęła po zamszową podkładkę pod książki, leżącą przy fotelu, i przejechała palcami przez grzbietach stojących obok tomów. Dotykając jednego, od razu odgadła, co to za tytuł. Jej Biblia. Mack miała ochotę wyrzucić ją przez okno, gdyż cała zawartość tej księgi okazała się kłamstwem. Wszystkie zawarte w niej obietnice nie były dla Mack niczym więcej jak pustym brzęczeniem. Gray po śmierci Maddie prosił żonę, żeby wybrała się z nim do kościoła. Odmówiła. Chętnie tam wróciła, kiedy okazało się, że jest w ciąży. Teraz Gray już nie trudził się proszeniem jej o to. Nie była nawet pewna, czy on tam chodzi. Wiedziała jednak, że sama nigdy już tam nie wróci. Bo nikt nie znał jej bólu. Nikt nie znał głębi jej straty. Zaczęła się zastanawiać, czy takie historie jak historia Hioba były w ogóle prawdziwe. Żaden człowiek przecież nie przetrwałby utraty dziesięciorga dzieci. Ona straciła sześcioro. Sześcioro. I nie nazwałaby tego, co się z nią działo teraz, przetrwaniem. Ktoś delikatnie zapukał do drzwi, odrywając ją od myśli. – Proszę wejść. – Nawet nie podniosła wzroku. Usłyszała ciche kroki w swoim kierunku. – Dzień dobry, pani London. Jeremiasz kazał to pani dać. Mackenzie odwróciła się i ujrzała Jessikę, trzymającą lustrzaną doniczkę z orchideą. Pięć delikatnych kwiatów zwisało z pochylonej łodygi, zupełnie jakby i one pragnęły po prostu opaść. – Kto kazał? – Jeremiasz Williams. Mam ją tu postawić? – Jessica wskazała na stół. Mackenzie kiwnęła głową i znów odwróciła się do okna. – Czy mogę zrobić coś jeszcze? Jest pani głodna? Rosa przyrządziła chili. Mackenzie bez słowa pokręciła głową.
– Dobrze więc. Cóż, chyba zostawię panią samą. Jessica stąpała cicho po dywanie z adamaszku. Mackenzie usłyszała brzęknięcie bransoletki o klamkę. – Czemu orchidea? – spytała. – Słucham? – Orchidea. Czemu orchidea? – Mackenzie teraz wpatrywała się w kwiat. – Zawsze dawał mi kwiaty cięte. Nigdy w doniczce. – Odwróciła się szybko do Jessiki, stojącej w drzwiach i patrzącej na nią łagodnie. – Powiedz mi, co oznacza orchidea. – Co oznacza orchidea? – W oczach Jessiki pojawiła się konsternacja. – Tak. Każdy kwiat to jakiś symbol. Chcę wiedzieć, co oznacza orchidea. – Nie wiem, pani London – Jessica pokręciła głową. – Nie wiedziałam nawet, że kwiaty mają swoje znaczenie. – Mogłabyś to sprawdzić w moim telefonie? Leży w łazience. – Chce pani, żebym w nim sprawdziła? – Tak, proszę. – Mackenzie oparła głowę o fotel. Czuła, że ta krótka rozmowa wypompowała z niej odrobinę życia, jakie jeszcze w niej zostało. Jessica wróciła z iPhone’em Mackenzie w ręku. – No dobrze, spójrzmy. – Zmrużyła oczy, patrząc na ekran. – Orchidea oznacza „miłość, piękno, wyrafinowanie, piękną damę, chiński symbol…” – przerwała w środku zdania. Pauza była długa i znacząca. Mackenzie spojrzała na asystentkę. – Chiński symbol czego? – Hm… dalej jest jeszcze parę znaczeń. Rozwaga, dojrzałość, wdzięk. – Jessica skończyła czytać i ruszyła, by odnieść telefon. – To wszystko. Mackenzie wiedziała, że Jeremiasz mógłby chcieć przekazać jej każdą z tych rzeczy, ale wiedziała też, że odkąd przestał dawać jej róże, kwiaty od niego niosły bardzo konkretne przesłania. I wszystkie, w jakiś dziwny sposób, wlewały w nią odrobinę spokoju – powiedziałaby nawet, że kwiaty od ogrodnika były jedyną rzeczą, jaka dawała jej spokój. – Chiński symbol czego? Jessica wyłoniła się z łazienki i potrząsnęła przecząco głową, zaciskając wargi tak mocno, że aż wybałuszyła oczy. – Jessiko – Mackenzie ważyła słowa – czego mi nie przeczytałaś? – Na pewno nie wiedział o tym znaczeniu. – Ramiona Jessiki obwisły. – Jeremiasz wie wszystko o kwiatach. Czego na pewno nie wiedział? Jessica zamilkła i rzuciła spojrzenie za okno, jakby licząc na to, że Mackenzie zapomni o pytaniu. Wreszcie jednak odparła z długim westchnieniem: – Chiński symbol wielodzietności. Źrenice Mackenzie zwęziły się. Chyba musiała się przesłyszeć. – Powiedziałaś „wielodzietności”? – Tak, orchidee są symbolem posiadania licznego potomstwa – wolno kiwnęła głową Jessica. Mackenzie poczuła, że gniew wzbiera w jej palcach u nóg i zmierza ku górze, jakby chciał wydostać się przez wszystkie otwory w jej głowie. Wcisnęła się w fotel, gwałtownie odepchnęła podnóżek i wstała. Chwyciła doniczkę ze stołu i minęła Jessikę, potrącając ją przy tym. Gdy dotarła na parter, wsunęła stopy w kozaki, stojące przy tylnych drzwiach, i bez wahania wyszła na zewnątrz. Chłód od razu zaczął szczypać odsłonięte partie ramion. Wiatr przeszywał do szpiku kości, lecz w Mack płonął gniew. – Jeremiaszu! – Jej głośne wołanie poniosło się echem po krętych alejkach ogrodu. –
Widzieliście Jeremiasza? – zaczepiła dwóch młodych mężczyzn w pomarańczowych uniformach, którzy odgarniali śnieg spod tarasu. Popatrzyli na siebie, jakby bali się odpowiedzieć, po czym wskazali na tył domu. Jeremiasz stał zgięty przy jakimś krzewie, z wielkimi nożycami w ręku. Mack podeszła do niego i przystanęła o kilka cali od jego pleców. – Co ma znaczyć ta orchidea, Jeremiaszu? Ogrodnik wyprostował się powoli, przyciskając lewą dłoń do krzyża. – Mam nadzieję, że to panienki nie zeźliło. – Co próbowałeś mi powiedzieć? – powtórzyła. – Po śmierci Maddie posłałeś mi hiacynty, jakiś gatunek stokrotek i… – Cynie. Cynie Zahara. – No dobrze, cynie. Ale każdy z tych kwiatów miał inne znaczenie, zgadza się? A potem, kiedy zaszłam w ciążę, wróciłeś do posyłania mi róż. A odkąd… odkąd… – Nieznacznie ściszyła głos. – Odkąd dziecko umarło, znów posyłasz mi różne kwiaty. Matka codziennie mi wyjaśnia, co one znaczą. Ale dziś…. – Plecy jej zesztywniały. – Co przekazałeś mi dziś przez tę orchideę? Jeremiasz ściągnął robocze rękawice. Dłonie lekko mu drżały, schował je do kieszeni. – No więc, panienko Mackenzie, musi panienka wiedzieć, że wcale żem nie miał chęci dawać tej orchidei. Ale coś mnie tak gryzło w środku, uwierało, że właśnie tego kwiatu panience trza. Ja dobrze wiem, co ten kwiatek mówi. I wiem, o którą jego mowę panience chodzi i w ogóle. – O wielu dzieciach? – Tak, panienko. Właśnie o tę. Wciąż chodziła mi po głowie. Nie umiem tego wytłumaczyć. Po prostu czułem, że powinienem to dziś panience dać. – Myślisz, że to zabawne, Jeremiaszu? Z powagą pokręcił głową. – Nie, panienko, wcale tak nie myślę. Twarz Mack płonęła. – A może dla ciebie to jakaś gra, w którą gramy razem? – Nie, panienko. Robię tylko to, co czuję, że powinienem. Rzuciła doniczką o drzewo. Lustrzana powierzchnia natychmiast pękła, a orchidea zwisła przez chwilę ze złamaną łodygą, zanim wylądowała na śniegu. – Nie chcę już żadnych kwiatów. Słyszysz mnie? – Tak, panienko. – Ogrodnik bacznie jej się przyglądał. – Nie próbuj mi już nic przekazywać. Nie próbuj mi dawać żadnych przesłań. Żadnych. Jedyne, czego chcę, to żeby zostawiono mnie w spokoju. Słyszysz? – Tak, panienko. Przykro mi. Nie chciałem panienki urazić, myślałem tylko, że to mogłoby dać panience troszkę nadziei. – Nadziei! – Mack zaśmiała się drwiąco. – Na dzieci! Nie znasz mojej przeszłości? – Nie odpowiedział. – To ciało nie może rodzić dzieci! I ta kobieta też nie! A gdy miałam jedno, nie potrafiłam go nawet ochronić. – Głos jej się łamał, łzy zaczęły płynąć po twarzy. – Nie potrafiłam nawet ochronić Maddie! Żadne dziecko nie zasługuje na mnie, Jeremiaszu! Żadne! Emocje były głębokie i żywe. Pozostał po nich strach; Mack czuła go, biegnąc ścieżką w stronę rezydencji, na skróty przez grządki róż. Duży kolec drasnął jej ramię, ale nie zwróciła na to uwagi. Łzy płynęły jej z oczu równie szybko, jak jej stopy pokonywały odległość. Bez słowa minęła stojącą w tylnych drzwiach Jessikę i ruszyła prosto do swego pokoju, do łazienki. Gwałtownie wyszarpnęła dolną szufladę szafki z taką siłą, że schowane tam rzeczy podskoczyły równocześnie. Mack padła na kolana i jęła gorączkowo macać je dłonią w
poszukiwaniu testów ciążowych, które leżały w idealnym rządku, jakby naśmiewały się z jej rozproszenia. Wyrzuciła je w powietrze z całą siłą i krzyknęła, gdy leciały przez łazienkę, ostatecznie uderzając o ścianę, a potem rozsypując się po kamiennej posadzce. Spojrzała na buteleczki Pregnylu i strzykawki. Chwyciła krzesło sprzed toaletki i zamaszyście odepchnęła je za siebie. Przewróciło się z hukiem. Szarpnęła kosz na śmieci, zgarnęła lekarstwa i z impetem wrzuciła je do środka. Szloch wstrząsał jej ciałem, gdy gwałtownie wpychała kosz z powrotem pod umywalki. Przewrócił się, wyrzucając całą zawartość z powrotem na podłogę. Mack powoli dźwignęła się na nogi, czując, że ogarnia ją znużenie. Wróciła do sypialni i rzuciła się na łóżko. Krew z ranki na ramieniu zostawiła małą, czerwoną plamkę na kołdrze.
Jeremiasz Wiedziałem. Wiedziałem, że panienka Mackenzie się wścieknie. No dobra, może nie byłem tego taki pewien. Coś we mnie w środku myślało, że może nie zauważy. Ale zauważyła. Naprawdę zauważyła. To dlatego nie wiedziałem, czy to robić. Może ta złość to dobra rzecz. Może to znaczy, że w panience wciąż coś żyje, że ona wciąż walczy. Bez złości nie ma uzdrowienia. To mnie troszkę bolało. Panienka Mackenzie nigdy nie mówiła do mnie w ten sposób. Ale jak tak sobie myślę, to ja też do nikogo nigdy tak nie mówiłem. Ani żem nie widział, żeby ona tak marszczyła czoło. Wszystko, co do tej pory widziałem, to jej uśmiech – aż do zeszłego roku. W tym roku nie uśmiecha się prawie wcale. Wciąż nie wiem, czemu Bóg kazał mi dać jej tę orchideę. Ale wygląda na to, że On i ja trąciliśmy gniazdo szerszeni. Może On właśnie tego chce. Żeby panienka Mackenzie coś poczuła. Ja tylko pojąć nie mogę, czemu to musiałem być ja. Jedno, co wiem, to to, że się nasłucham od panienki Eugenii. Zezłości się i pewnie mnie stąd wyleje, i jeszcze się będzie z tego cieszyć. I tak myśli, że ten ogród to jej własność. Co mogę rzec? Pan Bóg musiał mieć niezłą uciechę, wykręcając ten numer. Bo pojęcia nie mam, jak tu obłaskawić taką konkretną kobitę jak Eugenia Quinn. Jak raz na ciebie wsiądzie, to nijak nie zlezie. Mam swoje sposoby na chrabąszcze, roztocza, korniki, gąsienice – co tam chcecie – ale nie znalazłem dotąd nic, co by wypędziło Eugenię Quinn. Czasem se myślę, że Pan ją tu trzyma, bo każdy musi mieć jaki cierń w ciele, więc i ja muszę. Ale kiedy żem ostatnio sprawdzał, to cierni mam już od licha i trochę bez panienki Quinn. Więc gdy ona znów tu przyjdzie, wycofam się i pozwolę, żeby to Bóg się nią zajął. I nie pisnę ani słówka. Niech On sam działa w tym swoim genialnym pomyśle.
trzydzieści trzy Parkując w garażu rezydencji, a potem idąc z Sophie długim korytarzem pod budynkiem, Gray czuł na swoich barkach przygniatający ciężar. Zawiadomił ochronę, że wybiera się do domu opieki i że może go chwilę nie być. Potem spędził dzień w lokalnym barze w Green Hills. Znalazł krzesło w kącie i obrócił się plecami do pozostałych klientów. Student college’u, który go obsługiwał, najwyraźniej nie miał pojęcia, kim jest gość, więc Gray, jedząc skrzydełka kurczaka i oglądając mecz koszykówki, wyżłopał o jedno piwo za dużo. Od lat nie pił piwa, ale dziś potrzebował jednej butelki. No dobra, paru butelek. Czegokolwiek. Kiedy wrócił na kapitol, żeby zabrać Sophie, skorzystał z tylnego wejścia i dołożył starań, aby nie wydychać powietrza w stronę stojącego tam policjanta. W drodze do sali treningowej w piwnicy usłyszał w korytarzu jakiś dźwięk. W pracowni Jeremiasza paliło się światło. Gray spojrzał na zegarek. Piąta. Nie przypuszczał, że Jeremiasz wciąż tu jest, i nie miał ochoty na rozmowę, więc cicho przeszedł przez siłownię i do prywatnej łazienki, w której trzymał strój do ćwiczeń. Przebrał się, wszedł na ruchomą bieżnię, nastawił program i zaczął biec. Sophie tymczasem mocowała się z jedną z lin w rogu. W połowie pierwszej mili w drzwiach pojawiła się głowa Jeremiasza. – Wcześnie pan dziś w domu, co, gubernatorze? – Muszę pozbyć się stresu – wydyszał Gray. – Cieszę się, że trochę pan się za siebie weźmie. Serce będzie zdrowe i silne. – Taak. – Gray kiwnął lekceważąco głową, ale Jeremiasz wciąż tkwił w drzwiach. Stał i patrzył na niego, z parą nożyc w ręce. Zapadła dziwna cisza. Gray nie przerwał biegu, wpatrując się prosto przed siebie, na ekran telewizyjny. Po chwili Jeremiasz wszedł do środka i położył rękę na poręczy bieżni. – Widziałem dziś panienkę Mackenzie. Nie za dobrze z nią. Gray nie odpowiedział. Wzrok miał utkwiony w jednym punkcie, stopy poruszały się szybko. Twarz gubernatora zrosił już pot. – Powiedziałbym, że oboje żeście zranieni. – Jeremiasz obracał w dłoniach nożyce. – Żałoba zwykle rani, Jeremiaszu. Stary człowiek powoli i miarowo pokręcił głową. – Taak, pewnie. Ale tak być musi. Czasem, zanim się polepszy, jest trochę gorzej. – Dziękuję ci. Dodałeś mi otuchy. – Gray nawet nie próbował złagodzić ironii, ale Jeremiasz zdawał się jej nie zauważać. Wyciągnął tylko chustkę z kieszeni i przetarł nią ostrze. – Przycinałem dziś róże, wie pan. Ludzie chyba tego nie wiedzą, ale róże to mocne bestie. Traktuj je dobrze, to będą twarde i łatwo nie zginą. Ale za to moje azalie… one są inne. Z nimi jak z dzieckiem. Może pan słyszał, jak Chińczycy rozumują mowę azalii? – Raczej nie. – Ramiona Graya poruszały się w rytmicznie, gdy biegł. – One mówią: „kobiecość”. A czasem jeszcze: „kruchość” – przerwał. – Panienka Mackenzie teraz wygląda mi na naprawdę kruchą. – Dużo przeszła. – Wiem, że to było naprawdę ciężkie. Nas wszystkich to bardzo boli. Dlatego mówię o tych azaliach. One są zupełnie inne niż róże. Trzeba im cienia, dużo wody, ziemia musi być w sam raz kwaśna. Czasami to mi się wydają niewarte tego całego starania. Gray otarł czoło. Nogi zrobiły się ciężkie, a alkohol zdawał się sączyć ze wszystkich porów skóry. Mężczyzna widział odbicie Jeremiasza w lustrze przed sobą i pragnął, żeby już
było wpół do szóstej. – Wie pan, po tej tutejszej powodzi sporom stracił tych cholernych azalii. Korzenie zapuszczają płytko, więc zwyczajnie wymyło je z ziemi; zostały tylko wielkie dziury przy bramie wjazdowej. Już chciał żem machnąć ręką i dać se spokój. No bo tyle było przy nich roboty i tak dalej. Ale nie, gubernatorze. Nie poddałem się. A wie pan, czemu? – Nie. Czemu? – Bo każdej wiosny mają tyle kolorów, co na jarmarku albo na sukienkach panienki Berlyn. – Gray uśmiechnął się nieznacznie do tego porównania. – I ludzie przyjeżdżają po to tylko, żeby na nie popatrzeć – ciągnął ogrodnik. – I wie pan, co jeszcze? – Gray nie był pewien, czy Jeremiasz oczekuje odpowiedzi, więc tylko pokręcił głową, nie przerywając biegu. – Nikt nie zauważył dziur po tych wyrwanych, bo te, co się ostały, są tak cholernie piękne. – Jeremiasz opuścił nożyce. – Życie ciągle drąży jakieś dziury. Jedne większe, inne mniejsze. Ale to nie znaczy, że mogę przestać pielęgnować to, co mam. I wie pan, co jest największym wariactwem? Wiosna przychodzi zawsze. Nie widziałem dotąd roku, żeby nie było wiosny. Przychodziła zawsze. I kiedy ona już zawitała, kiedy zmiotła śnieg, to byłem wdzięczny, że nie rzuciłem w kąt tych kapryśnych, wrednych krzewów. – Gray zamrugał, bo pot spłynął mu do oczu. Słyszał słowa tego starego człowieka. Tyle, że nie miał ochoty się do tego przyznawać. – Taa, i wie pan, gubernatorze, te azalie są tak piękne, że warte tego całego zachodu. Warte, żeby o nie dbać. Walczyć o nie. A naprawdę mądry ogrodnik, ogrodnik, co wie, że wszystkiego nie wie, taki naprawdę uważnie słucha, kiedy niebo podpowiada mu, jak o nie dbać. Gray wciąż milczał. Jeremiasz w końcu kiwnął głową i odwrócił się ku drzwiom. – No dobrze, idę już. Do zobaczenia jutro. – Ruszył do wyjścia. – Dobranoc – skinął głową Gray. Jeremiasz zatrzymał się jeszcze przy drzwiach i obrócił. – Aha, prawiem zapomniał, że te azalie mówią coś jeszcze. – No, co takiego? – Mówią: „Dbaj o siebie…” – zawiesił głos – „…dla mnie”. Po tych słowach opuścił salkę. Gray nacisnął guzik, zszedł z bieżni i opadł na ławkę. Sophie znalazła się koło niego, szamocząc się szaleńczo ze swoją liną. Gray pochylił się, wyrwał jej linę z pyska i rzucił przez salę. Suczce zaplątały się łapki, ale w końcu odzyskała przyczepność i popędziła przez siłownię, by chwycić linę i odnieść ją panu, po drodze omal nie przewracając się przez dyndający jej z pyszczka sznur. Gray chwycił jeden koniec liny, a Sophie warcząc, szarpała za nią z drugiej strony. On i Mack też przeszli przez powódź. I z jakiegoś niewiadomego powodu przeżyli, choć pragnęli czegoś wręcz przeciwnego. Gray nigdy nie czuł się tak zdruzgotany, tak rozbity jak teraz. A w Mack zostało więcej dziur niż w kimkolwiek, kogo znał. Jego żona była jak szeroka łąka poznaczona wyrwami po zdetonowanych minach. Puścił linę i wyciągnął się na miękko wyściełanej ławce. Sophie też zostawiła sznur i zaczęła lizać swojego pana po ramieniu. Gray leżał tak przez długi czas. Wiedział, że Mack go potrzebuje. Ale w tym momencie to wszystko było dla niego za trudne. Nie miał w sobie siły, by walczyć dla niej. Ani dla nikogo innego. Dlatego podjął świadomą decyzję, że stanie do walki tam, gdzie może zwyciężyć. I zostać gubernatorem.
trzydzieści cztery Mackenzie patrzyła, jak Gray wchodzi do pokoju. Nie odezwał się ani nawet nie spojrzał w jej kierunku. Obserwowała, jak podąża do łazienki, potem usłyszała szum wody w kabinie prysznicowej. Już godzinę wcześniej zapadł mrok, ale ciemny pokój rozjaśniał blask księżyca odbijający się w śniegu, tak że wszystko było widoczne. Mackenzie podniosła się z fotela i ruszyła do łazienki. W świetle lampy zobaczyła zaschniętą krew na ramieniu. Wzięła myjkę z bieliźniarki i nasączyła brunatny materiał wodą, po czym oparła się o blat z trawertynu i zmyła krew. W lustrze dostrzegła zarys sylwetki Graya w kłębach pary, za szklanymi drzwiczkami prysznica. Wydawało jej się, że to ktoś obcy. Kiedyś znała Graya tak dobrze i z ciekawością pragnęła poznawać go coraz lepiej. Zawsze znalazło się coś nowego do odkrycia, coś w sposobie jego myślenia, czego dotąd nie zauważyła, coś w jego sercu, które wciąż eksplorowała. Teraz nic już jej nie ciekawiło. Z jednym wyjątkiem: co mogłoby ukoić cały ten ból. Nakleiła plaster z opatrunkiem na rankę. Gray otworzył drzwiczki prysznica. Para buchnęła do łazienki i natychmiast osadziła się na lustrze przed Mack. Gray sięgnął po ręcznik i osuszył ciało. Podniósł wzrok i zobaczył żonę. – Mack! Nie wiedziałem, że tu jesteś. – Był wyraźnie zaskoczony. – Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć. – Gdzie byłaś? – Gdy wszedłeś, siedziałam w fotelu. Zadrasnęłam się w ramię, więc przyszłam po plaster. Podrapały mnie róże – wyjaśniła, uprzedzając jego pytanie. Energicznie wytarł głowę ręcznikiem, potem owinął go sobie wokół pasa i wszedł do garderoby. Słyszała, jak otwiera szuflady. Dzielił ich dystans większy niż długość łazienki, był raczej jak głęboki kanion. Gray wrócił w ciuchach do ćwiczeń. – Dokąd idziesz? – zapytała. Zatrzymał się. – Mack, jest dziewiętnasta. Idę coś zjeść, pooglądać telewizję i trochę popracować. Zrobić to, co zwykle robią żywe, oddychające, ludzkie istoty. Wpatrywała się w niego. Oczy miał zmęczone, nabiegłe krwią. Nie skomentowała jego słów, wrzuciła tylko do kosza papierek po plastrze. – Mack – kontynuował Gray, a ona podniosła na niego wzrok. – Musisz dowiedzieć się paru rzeczy. Postanowiłem, że będę ponownie kandydował na gubernatora. Sądzę, że w kwestii budżetu osiągnęliśmy wiele, i jestem przekonany, że ludzie wierzą w to, co robimy. Te słowa padały na nią jak grad. Uzmysłowiła sobie, że nie myślała o jego kampanii od zeszłego miesiąca. Sama myśl o tym przyprawiała ją o nudności. – Chyba że nie planujesz prowadzić kampanii ze mną – dodał. Spostrzegła nagłą zmianę w jego twarzy. Gray zrobił krok naprzód. – Wiesz, czego oczekuję, Mack? Oczekuję, że będziesz się rano ubierała. W prawdziwe ubrania. Że będziesz spotykała się z Jessiką i wyznaczała spotkania w kalendarzu. Oczekuję też, że będziesz wiedziała, iż w przyszły poniedziałek rezydencja zostanie otwarta dla zwiedzających. I że… – postąpił jeszcze bliżej – …dotrze do ciebie, że życie płynie naprzód, a ja i ty płyniemy razem z nim. Czy tego chcemy, czy nie. Stała bez ruchu, zmrożona ciskanymi w nią słowami. Przez szesnaście lat małżeństwa Gray nigdy nie użył takiego tonu. Teraz nie powiedział nic więcej, tylko okrążył ją i wielkimi
krokami wyszedł z łazienki. Jeszcze długo po jego wyjściu w powietrzu dało się wyczuć słaby zapach alkoholu.
trzydzieści pięć Miękkie, ciepłe włosy muskały jego twarz. Gray otworzył oczy, czując w środku jakąś iskierkę, która jednak szybko zgasła, gdy zdał sobie sprawę, że to Sophie. Szturchnął szczeniaka w bok. – Piesku, złaź. Posłuszna, zeskoczyła z sofy. Gray odrzucił koc i zsunął stopy na puszysty dywan. Uniósł ręce i przeciągnął się porządnie, po czym pomasował kark. Od lat nie spał na sofie, a w biurze na kapitolu nie nocował nigdy. Ale po rozmowie z Mack po prostu nie chciał siedzieć w domu. Był zmęczony tym wszystkim – zmęczony łzami, brzemieniem i brakiem intymności. Nigdy nie odezwał się do Mack w taki sposób, jak ostatniego wieczoru. Oczywiście, toczyli sprzeczki, gdyż oboje mieli temperament, ale Gray nigdy jej nie rozkazywał ani nie był szorstki. A może właśnie powinien. Najwyższa pora, żeby jego żona wzięła się w garść. Złożył koc i przykrył nim sofę. Strzepnął poduszkę i wyłączył wentylator, który przyniósł z domu, żeby łatwiej zasnąć. Razem z Sophie mieli sprawy, o które trzeba było zadbać. Gray wzuł tenisówki i zaczął doprowadzać się do porządku. Później wyjdą na zewnątrz, żeby zająć się Sophie. Narzucił na siebie sportową kurtkę i ruszył do gabinetu. Sarah siedziała już przy biurku. Podniosła wzrok, na jej twarzy odmalował się wstrząs. – Wcześnie przyszedłeś. – Zlustrowała jego strój. Popatrzył na swoje czarne treningowe spodnie. Przez wszystkie te lata wspólnej pracy z Sarah nigdy nie pojawił się w biurze bez krawata, a tym bardziej w dresie. Pocierając policzek, wyczuł jednodniowy zarost. Najwyraźniej nie przemyślał dobrze tego planu. Zawsze trzymał w biurowej łazience zapasowy garnitur i dodatki, ale nie zdawał sobie sprawy, jak wcześnie Sarah pojawia się w pracy. – Ehm… taak. Wcześnie dziś wstałem. – Wskazał z zakłopotaniem na drzwi. – Właśnie idę wyprowadzić Sophie za potrzebą. Sarah przyjrzała mu się, po czym podeszła i wzięła pieska na ręce. – A co ty na to, żebym zrobiła to za ciebie? Kumplujemy się z Sophie, prawda, piesku? – Szczeniak pomachał z zapałem ogonem i polizał palce Sarah. – Górna szuflada po prawej – dodała asystentka. – Muffiny z borówkami. Wyjątkowo je upiekłam. Świeża kawa jest tutaj, w dzbanku. Tak troskliwie o niego dbała. Lepiej niż on sam o siebie w tych dniach. Pogłaskał Sophie po głowie, wdzięczny, że w tej części biura jest jedynie Sarah. – Dziękuję. Mrugnęła do niego i wyszła z Sophie. Gray podszedł do jej biurka i wyjął plastikowy pojemnik, jeszcze ciepły od spodu. Zaniósł go do swojego biura i zamknął drzwi. Usiadł na sofie i od razu otworzył pudełko. Zapach świeżo upieczonych babeczek ogrzał mu serce i natychmiast przyniósł wspomnienie naleśników z borówkami, które jadała Maddie. Nagle, bez ostrzeżenia, ścisnęło go w gardle. Tak wyglądała żałoba. Dawała ci chwilę wytchnienia, a potem ni stąd, ni zowąd niemile cię zaskakiwała i zapierała dech. Gray podniósł muffina. Nie pozwoli, by przeszłość zabrała mu ten dzień. Ledwie odgryzł pierwszy kęs, rozległo się pukanie do drzwi. – Proszę – rzucił, oczekując, że za Sarah do środka wpadnie Sophie, zwabiona zapachem
jedzenia. – Cześć, wcześnie dziś jesteś. – To nie była jego sekretarka. To był Kurt. Pod pachą niósł gazetę, a w drugiej ręce trzymał teczki. – Taak. Masz ochotę na muffina? – Gray wyciągnął ku niemu pudełko. Kurt nie sięgnął jednak po ciastko, lecz stanął jak wryty, wpatrując się w przyjaciela, najwyraźniej zaskoczony jego wyglądem. – Tak, tę noc przespałem tu na sofie. – Gray wstał i wepchnął do ust resztę babeczki. – Pokłóciliście się z Mackenzie? Gray, wciąż żując ciastko, odłożył pudełko na biurko i podszedł do okna. Zobaczył Sophie grzebiącą w śniegu. Próbowała znaleźć najlepsze miejsce, by załatwić swoje potrzeby. Sarah tymczasem siedziała na ławce, dając pieskowi czas. – Nie można się kłócić z kimś, kto zachowuje się jak trup. – Terapeuta nie pomógł? – Gray wyczuł, że Kurt podszedł bliżej. Wezbrał w nim gniew. Zaczynał się już oswajać z tym uczuciem. – Terapeuta mógłby jej pomóc, pod warunkiem, że ona by z nim rozmawiała. – Co z tobą, Gray? – Kurt położył mu rękę na ramieniu. – Czemu nie porozmawiasz z tym człowiekiem? Debbie i ja przez lata spotykaliśmy się z pewnym gościem, kiedy mieliśmy problemy w małżeństwie. Pamiętasz to, prawda? On naprawdę nam pomógł. Przeszedłeś przez więcej, niż potrafię sobie choćby wyobrazić. Potrzebujesz kogoś, kto pomoże ci pogodzić się z przeszłością. Gray usunął się spod ręki Kurta. – Świetnie by to pasowało do kampanii, prawda? Wyobraź sobie nagłówki gazet: „Gubernator na kozetce”. Kurt otworzył szeroko oczy. – Po pierwsze, w tym stanie nie ma nikogo, kto by nie zrozumiał, że korzystasz z porady po tym, przez co przeszedłeś. Po drugie, czy to oznacza, że zdecydowałeś się kandydować? – Tak i mam zamiar zwyciężyć. – Posłuchaj, Gray, myślałem całą noc o tym, co wczoraj powiedziałeś. Może miałeś rację. Może powinieneś się zastanowić, czy te wybory to w tej chwili najlepszy pomysł. Gray odwrócił się gwałtownie. – No dobra, pozwól, że jasno to wyłożę. Jeszcze wczoraj jedyne, o czym potrafiłeś myśleć, to wybory. Mówiłeś o nich nawet na odchodne. A dziś wahasz się, czy powinienem kandydować? Czego mi nie mówisz? Kurt odruchowo uniósł ręce w obronnym geście. – Spokojnie, jestem twoim przyjacielem, a przyjaciel widzi, że cierpisz. I muszę cię przeprosić. Przykro mi, że byłem arogancki. Teraz zależy mi tylko na jednym: żeby zobaczyć, jak ty i Mackenzie wracacie do zdrowia. Gray odepchnął wzniesione ramiona Kurta i wyminął go. – Ależ z ciebie skurczybyk, Kurt! Nie może być tak, że jednego dnia marzysz tylko o mojej kandydaturze, a na następny dzień już ci na tym nie zależy. A może znalazłeś sobie bardziej odpowiedniego kandydata? – Odwrócił się, wyrwał gazetę spod ramienia Kurta i otworzył ją. Z pierwszej strony bił w oczy nagłówek o zabójstwie sprzedawcy z całodobowego i o tym, że podejrzany został wypuszczony z więzienia. Gray rzucił gazetę na biurko. – Czyżby zraziła cię gwałtowna reakcja mediów? Wiesz co? Ja sieję śmierć. Idzie za mną jak zaraza. Więc albo musisz się do tego przyzwyczaić, albo się wynoś! Kurt zrobił krok do tyłu. – Posłuchaj siebie. To śmieszne. Przyjaźnimy się od dwudziestu pięciu lat. Zawsze stałem
za tobą murem i będę stał nadal. – Bo stamtąd łatwiej wbić w plecy nóż, prawda? – Gray dostrzegł twarz Kurta po tych słowach, ale nic go to nie obchodziło. – Zapomnę, co powiedziałeś… – zaczął Kurt. – Nie trzeba. – Gray podszedł o krok bliżej. – Wiedziałem, co mówię. Stali teraz twarzą w twarz. – Potrzebujesz pomocy, Gray. A ja nie mam zamiaru wspierać cię w kampanii, kiedy tak się zachowujesz. Jeśli nie wystartujesz, ludzie to zrozumieją. – Nie chcę niczyjego zrozumienia! Nie przeinaczaj faktów. Jesteś gotów odejść, tak ci wygodnie. Idź, wspieraj sobie kogoś, kto obieca ci łatwiejszą drogę awansu. Zawsze taki byłeś, prawda? Windowałeś się na moich plecach, bo nie miałeś żadnej własnej wizji. Usłyszeli pukanie do drzwi. – Proszę wejść. – Słowa Graya rozniosły się echem po biurze. Drzwi otwarły się i do środka wpadła Sophie. Sarah stanęła w progu z filiżanką kawy w dłoni. – Wyjdź stąd, Kurt – Gray wskazał na drzwi. – Drzwi otwarte. Sarah, kierując się z kawą w stronę biurka, rzuciła mężczyznom zdumione spojrzenie. – Ty też, Sarah. Wyjdź. Kurt ruszył ku drzwiom. – Porozmawiamy później, gdy będziesz bardziej nad sobą panował. – Doskonale nad sobą panuję i bynajmniej nie porozmawiamy. Opróżnij swoje biurko. Zwalniam cię. – Gray, co ty robisz? – wtrąciła się Sarah. – Nie mieszaj się do tego, Sarah. – W porządku – uspokoił ją Kurt. – On nie myśli jasno. Gray zbliżył się do niego. – Myślę, jak trzeba. I chcę, żebyś stąd wyszedł. Jesteś zwolniony. Rozumiesz? Zobaczył jakąś miękkość w oczach Kurta, ale miał to gdzieś. – Rozumiesz? – powtórzył. – Tak, Gray. Rozumiem. – Ton głosu Kurta był niemal czuły. Jednak ta czułość sprawiła jedynie, że w Grayu zagotowała się nowa fala wściekłości. – Gubernator do ciebie mówi! – wrzasnął, a jego pięść wylądowała na policzku przyjaciela. Pod wpływem ciosu Kurta odrzuciło gwałtownie do tyłu. Sarah krzyknęła i podbiegła do niego. – Co się z tobą dzieje, na Boga? Kurt odruchowo sięgnął ręką do ust. Z kącika warg sączyła się krew. To wszystko stało się tak szybko, że wstrząsnęło nawet Grayem, ale Gray odepchnął od siebie współczucie. Kiedyś miał go w duszy nieograniczone zasoby, ale teraz czuł się tak jałowy jak łono Mack. Kurt gwałtownym ruchem otarł wargi z krwi i spojrzał Grayowi w oczy. – Opróżnię biurko w pół godziny, gubernatorze. Wychodząc z pokoju, miał w oczach jedynie smutek. Sarah nie odezwała się ani słowem. Łzy płynęły jej zbyt obficie, by mogła mówić. *** Gray długim krokiem wszedł na znajomy korytarz w domu opieki Green Hills, z Sophie
pod pachą. Nerwy miał wciąż napięte, a tętno tak szybkie, jakby właśnie skończył biegać. – Dzień dobry, gubernatorze – powitał go starszy pan siedzący w recepcji. Zanim jednak Gray zdążył odpowiedzieć, usłyszał jakiś hałas w głębi korytarza. – …nie pokonają nas. Będziemy walczyć do śmierci! – Głos jego ojca niósł się echem, docierając aż tutaj. Gray podążył za tym głosem i zastał ojca szamoczącego się z dwiema pielęgniarkami, próbującymi go przytrzymać. Pospiesznie wszedł do salki, postawił Sophie na podłodze i przygniótł ojca całym swoim ciężarem, uważając jednak, by nie urazić jego słabego ciała. Harriet Purvis szybko podciągnęła rękaw jasnoniebieskiej piżamy Graya seniora i wbiła igłę w pomarszczoną i ziemistą, cienką skórę na jego ramieniu. Gray wyprostował się, gdy poczuł, że ciało staruszka rozluźnia się pod wpływem środka uspokajającego. Zsunął mu rękaw i nakrył tatę prześcieradłem aż po podbródek, na to naciągnął zieloną kołdrę, a potem zawinął na nią brzeg prześcieradła i przyklepał. Jakby układanie pościeli ojca mogło pomóc uporządkować ten bałagan, w który zmieniło się jego życie. Korpulentna Harriet, sześćdziesięciolatka, przysunęła się do Graya i pogłaskała go po ręce swoją ciemną, gładką dłonią. – Bardzo mu się pogorszyło. Będziemy musieli znów wprowadzić pewne zmiany. Gray usiadł na krześle przy łóżku i przytaknął. – Wiem. W tym tygodniu porozmawiam z lekarzem i dowiem się, co dalej. Nie możemy pozwolić, żeby zrobił coś złego sobie albo którejś z was. – Gray skinął głową ku pielęgniarce, która pomagała Harriet. Tiffany, tak miała na imię. Tiffany podeszła do Harriet. – Wie pan, on nadal ma siłę i nie dajemy rady go przytrzymać. Czasami nawet pielęgniarze mają z tym trudności. Gray ogarnął ją spojrzeniem. Była piękna – aż do teraz nie zdawał sobie sprawy jak bardzo. Nie mogła mieć więcej niż trzydziestkę; jędrne ciało, łagodne spojrzenie. – Tak – odparł – bardzo mi przykro. Głos Harriet ściągnął jego myśli z powrotem na ziemię. – Jedyny sposób to ciągłe podawanie środków uspokajających. Niestety, na tym etapie już się znaleźliśmy. Ilekroć jest przytomny, sytuacja staje się nieprzyjemna. – Chyba masz rację – Gray znów potrząsnął głową. – Może zrobiłybyście sobie z Tiffany przerwę, a ja spędzę z nim trochę czasu? Zawiadomcie lekarza, że tu jestem, może znajdzie chwilę na rozmowę. Harriet podeszła do sofy przy wykuszowym oknie i podniosła pomarańczową tacę z nietkniętym obiadem Graya seniora. – Być może będziemy musieli też pomyśleć o sondzie. Wiem, że nie chce pan o tym słyszeć, ale od zeszłego tygodnia ojciec zjadł niewiele. – Pogłaskała Graya po ramieniu. – Ściągniemy tu doktora. Może rzuci okiem również na pana. Nie wygląda pan za dobrze. – Doktor na pewno nie ma na to czasu – uśmiechnął się słabo Gray. Harriet spojrzała na niego przenikliwie i wzruszyła ramionami. – No cóż, proszę dzwonić, jakby pan mnie potrzebował – podniosła Sophie i usadowiła ją na kolanach Graya. – Pan wie, że nie pozwolę, aby temu wrednemu staruszkowi coś się stało. Lubi mnie, czy się do tego przyznaje, czy nie. Jeśli tylko sobie przypomni, kim jestem. Tiffany, która sprzątała szafkę przy łóżku, pochwyciła spojrzenie Graya. Niebieski fartuch nie potrafił ukryć miękkiej linii jej bioder. Pielęgniarka podeszła do łóżka i zatrzymała wzrok na Grayu. Poczuł to. Wewnętrzne wzburzenie. Pochyliła się nad jego ojcem i poprawiła na nim kołdrę, a potem zbliżyła się do Graya i łagodnie dotknęła jego ramienia.
– Tak, proszę dać nam znać, gdyby panu czegoś było trzeba, gubernatorze. – Pozwoliła dłoni ześlizgnąć się po gubernatorskim barku. Gdy opuściła pokój, we wnętrzu Graya zawrzało. Od czasu… cóż, od czasu, gdy Mack straciła dziecko, nie dotykała go tak żadna kobieta, żadna piękna kobieta. A on nie patrzył tak na żadną kobietę, odkąd spotkał Mack. Przerażające w tym wszystkim było to… że Tiffany też to zauważyła.
trzydzieści sześć Gdyby do piekła wiodły schody, Eugenia Quinn maszerowałaby po nich dokładnie tak, jak schodziła teraz po stopniach werandy do ogrodu. Gdyż jeżeli istniał ktoś, kto wkurzał ją bardziej niż sam szatan, to był nim ten człowiek z sekatorem i w spłowiałych, starych, niebieskich rękawiczkach. Nie wiedziała, co takiego w nim siedzi, co doprowadza ją do szału. Było to jednak coś, co wywoływało u niej białą gorączkę. Nie ufała mu, zwłaszcza odkąd poznała jego historię. Znała się na ludziach i była przekonana, że pod tą skromną powierzchownością kryje się ktoś wyrachowany i podły. I umówmy się, ten jego cholerny ogród to nie było Bóg wie jakie cudo, mimo że zdobył nagrodę w konkursie na najpiękniejsze ogrody rezydencji gubernatorskich. Stopy w czarnych balerinkach zatrzymały się, gdy dotarła do rzędu ostrokrzewów. – Ekhm. Jeremiasz odwrócił ku niej głowę. – Dzień dobry, panienko Eugenio. – Kiwnął w jej stronę, powoli dźwigając się na nogi. – Pięknie panienka wygląda w tym niebieskim płaszczu. – Nie próbuj mi się podlizywać, Jeremiaszu – odpaliła. – Co ty sobie myślisz? – Zaraz, panienko Eugenio… – Nie panienkuj mi tutaj. Nie wiem, co kombinujesz, ale Mackenzie dość już wycierpiała, a ty, posyłając jej tę orchideę, wpędzasz ją w jeszcze większy dół. – Ale ja nie… – zaczął. Ona jednak nie słuchała. – Skup się na tym, co mówię, drogi panie: lepiej nic już jej nie posyłaj. Ani bratków, ani nagietków, ani żadnego innego zielska! Rozumiesz? Dostrzegła zmianę na jego twarzy. Nie spodziewała się, że jej słowa aż tak go zabolą, i trochę ją to zaniepokoiło. Otrząsnęła się jednak. Ten człowiek nie będzie nią manipulował. – Tak, proszę pani – przytaknął cicho ogrodnik. – Nie chciał żem nikogo skrzywdzić. – Daj mi święty spokój. – Naburmuszona, odwróciła się, żeby odejść. – Panienko Eugenio, co takiego jest we mnie, czego panienka nie lubi? To pytanie ją zaskoczyło. Jej przyjaciółki były bezpośrednie w obejściu, ale ich relacja trwała już wiele lat. Inni przeważnie wiedzieli, że lepiej nie próbować, i chodzili koło niej na palcach. Teraz jej gniew wzrósł. – Nie powinno cię tu być – fuknęła. – Nie wiem, komu przyszło do głowy, że to dobry pomysł, żeby pozwolić ci zajmować się ogrodem gubernatora. Przecież i tak nie wiesz, co robisz. Wyraz bólu na jego twarzy ustąpił innemu uczuciu, którego Eugenia nie potrafiła rozszyfrować. – Może i ma pani rację. Może to i nie moja rzecz, żeby tu być. I na pewno nie moja to rzecz, żeby wściubiać nos w panienki rodzinę. Ani chybi, przez te wszystkie lata, kiedy żem pracował w tym pięknym ogrodzie, zapomniałem, gdzie moje miejsce. Eugenia zamarła, niepewna, jak odczytać jego słowa. Czy naprawdę tak uważał, czy może z niej kpił? Nie potrafiła odgadnąć. – Będę miała na ciebie oko – odezwała się w końcu. – Nie żartuję. I już żadnych kwiatów dla mojej córki. – Odwróciła się na pięcie, by wmaszerować z powrotem do domu. – Ona jest prawie martwa, panienko. Te słowa zatrzymały ją w miejscu. Odwróciła się ku ogrodnikowi ze zmrużonymi oczami i wbiła w niego wzrok. – Co powiedziałeś?
– Powiedziałem, że jest prawie martwa. – Owszem, tak właśnie jest. – Przy tych słowach Eugenia odrzuciła głowę i zaczęła gwałtownie gestykulować. – Myślisz, że tego nie wiem? Myślisz, że nie walczę każdego dnia, żeby ją sprowadzić z powrotem? Robię dla niej wszystko, co mogę, Jeremiaszu. – Nie chciałem jej zranić – powtórzył miękko ogrodnik. – Nigdy żem nie chciał widzieć, jak panienka Mackenzie cierpi. Próbowałem jej dodać otuchy. Pokazać jej, że jest coś, dla czego warto żyć. Eugenia zbliżyła się do niego. – Sądzisz, że nie próbuję zrobić tego samego? Umarł mi mąż. W niecały rok pochowałam jedną wnuczkę, a drugiego wnuka straciłam. A teraz z trudem odnajduję swoją córkę w tym wraku człowieka, jakim się stała. Ale na Boga, nie pozwolę, żeby uważała, że to dzieci ściągną ją z powrotem do życia, skoro może już nie będzie mieć żadnego. Co ty sobie myślałeś, Jeremiaszu? – Nie pomyślałem o tym. – O, w tym się tak bardzo nie mylisz. Postąpiłeś bezmyślnie… – Zrobiłem to, bo On wziął i mi kazał. – Jeremiasz wzniósł oczy ku niebu. Eugenia też spojrzała w górę. – Kto? Bóg? Nie obchodziłoby mnie, gdyby On sam zstąpił i zapisał to na gałęziach tych twoich żałosnych ostrokrzewów. – Złapała za konar i potrząsnęła nim gwałtownie. – Jeśli chcesz znać moją opinię, Wszechmogący ma wiele do wyjaśnienia, po tym, jak pozwolił, by moja rodzina przeszła przez to wszystko. – Tym razem głos załamał jej się na dobre, zagroziła uniesioną pięścią. – Wiele… do wyjaśnienia… Ukryła twarz w dłoniach. Nie chciała się załamać. Nie teraz. I na pewno nie tutaj. Nic jednak nie mogła na to poradzić. Tego było już za wiele. Po prostu… za wiele. Ramiona zatrzęsły jej się od szlochu. Poczuła, jak obejmują ją chude, lecz mocne ramiona Jeremiasza. Ogrodnik poklepał ją niezgrabnie po plecach. To było dziwne, nieznane uczucie. Nigdy nie pozwoliła objąć się Burtowi. Prawdę mówiąc, minęło wiele czasu, odkąd pozwoliła dotknąć się jakiemukolwiek mężczyźnie, z wyjątkiem Graya. A jeśli miałaby wrócić do tych historii z dotykaniem-przez-facetów, to na pewno nie chciałaby, żeby to robił właśnie ten mężczyzna. A jednak w tym momencie go potrzebowała. Bardzo. Wstrząsnął nią gwałtowny płacz, ale Jeremiasz nie wypuścił jej z ramion. Kiedy w końcu łkanie ucichło, Eugenia pozbierała się jakoś. Wysunęła się z objęć ogrodnika i poklepała po twarzy, jak gdyby dziarskość w południowym stylu mogła zetrzeć resztki żalu. – My są po tej samej stronie, panienko Eugenio. – Głos Jeremiasza był spokojny. – Wiem, co panienka sobie o mnie myśli, i może się panienka nie myli. Może nie zasługuję, żeby tu być, ale jakoś jestem. Tkwię tu od dwudziestu pięciu lat i jestem wdzięczny za każdy dzień. I niczego innego nie robię, tylko kocham rodziny, co tu przychodzą. I Bóg miłosierny mi świadkiem, że kocham też tę rodzinę. Eugenia nie wiedziała, co ma powiedzieć, a to była dla niej nowość. Stała tylko, patrząc w ziemię, z pragnieniem, by łzy wreszcie obeschły. W końcu pokręciła głową. – Cóż, koniec z posyłaniem kwiatów. Pamiętaj. Odwróciła się. Tym razem nie przystanęłaby, nawet gdyby za nią wołał. Nigdy też nie pozwoli, by ktoś się dowiedział, że wypłakiwała się na ramieniu człowieka, który nie powinien być ogrodnikiem w rezydencji gubernatora.
Jeremiasz Przez wszystkie te lata nikt mi nie powiedział, że moje ostrokrzewy są żałosne. Przysięgam, Panie, gdyby ta kobita nie padła w moje ramiona, to mógłbym jak nic wziąć i ją trzasnąć. Wiedział żem, że tu przyjdzie. Już wam to mówiłem. Czułem, że jak tylko usłyszy o tej orchidei, to przyleci tu wściekła jak osa, nabzdyczona, jakby ją giez ukąsił. Ale wiem też, że cierpi. Tyle że do tej pory chyba nie rozumiałem, jak bardzo. Była twarda, żeby wyciągnąć panienkę Mackenzie z tej dziury, i sama omal w nią nie wpadła. Ale to nie daje jej prawa gadać mi tych wszystkich podłych rzeczy, dobrze mówię? Dobrze mówię? Chyba muszę wziąć i się za nią pomodlić, co sądzicie? Choć wcale nie mam na to ochoty. Za to mam chęć, żeby nią potrząsnąć. Oj, daleko mi, żeby się modlić za kobitę, która wygaduje na mnie takie dyrdymały. Ale ona potrzebuje Cię, Panie. Słyszysz mnie tam? Mówię, że Cię potrzebuje. I wcale nie wygląda przy Tobie na szczęśliwą. Sporo żeś wody wzburzył. Może i panienka Eugenia ma rację z tym, że ja tu nie pasuję. Wiem, że tacy jak ja nie zasługują na takie miejsce. Ale z jakiejś przyczyny posadziłeś mnie tu już dawno temu i ja sobie myślę, że trzymasz mnie tu, bo chcesz, żebym tu był. Nie wiem, czemu – jedno, co wiem, to to, że to wszystko dla mnie za wielkie. Może to dlatego siedzę tu od trzydziestu lat. Może dlatego żem przeszedł przez te koleiny losu, widziałem, com widział, słyszałem, com słyszał. Bo ta rodzina mnie potrzebuje. Bo czuję, że mogę coś zrobić, nawet jeśli to będzie tylko modlitwa za wredną, starą kobitę. Więc dobrze. Tylko, Panie, proszę, nie każ mi już dawać panience Mackenzie więcej kwiatów. Bo tak coś czuję, że jak to zrobię, to nie tylko ta Dimples będzie chodzić z jednym okiem. To pewne jak słońce na niebie, że panienka Eugenia weźmie i palnie mnie tak, że i ja dostanę zeza.
trzydzieści siedem Mackenzie stała w oknie sypialni, a gorący gniew wręcz ją dusił, niczym czarny naszyjnik przylegający do szyi. Gray nigdy dotąd nie odezwał się do niej tak jak wczoraj; dziś przez cały dzień słyszała w głowie jego głos. A jego słowa tłukły się po jej duszy, karmiąc wściekłość. Wczoraj ostatnie, czego potrzebowała, to żeby ktoś dodatkowo działał jej na nerwy, jakby nie wystarczyło, że Jeremiasz już z powodzeniem wydobył na światło dzienne tlącą się furię, o której Mack nie wiedziała, że w niej tkwi. Ale idiotyczne słowa Graya zrobiły przynajmniej jedno. Dały jej coś, na co mogła się wściekać. I co mogła zrobić. Skoro Gray chciał posłusznej żony, to będzie ją miał. Wyszła z rodzinnej części rezydencji i skierowała się ku schodom. Kątem oka dostrzegła matkę, nadciągającą niczym burza. Eugenia zdarła z siebie płaszcz i przerzuciła go przez poręcz. Jej buty w rozmiarze 41 zadudniły, gdy ruszyła po chodniku pokrywającym schody. – Załatwiłam to, Mackenzie. – Chwyciła za mosiężną poręcz, opierając się na niej całym ciężarem i mozolnie wspinając się na piętro. – Koniec z kwiatami od Jeremiasza. Zanim dotarła na górę, już ciężko dyszała. Zatrzymała się przed Mackenzie, wciąż sapiąc, i otwarła szeroko oczy. – Wstałaś… i ubrałaś się. Czyżby ominęła mnie jakaś paruzja? Mackenzie również odetchnęła głęboko. – Idę do pracy. Przed nami kampania, którą trzeba wygrać. – Minęła matkę i ruszyła w dół schodów. Dywan tłumił jej kroki, mimo że miała na sobie czarne kozaki na wysokich obcasach. – Kto ci wybrał ubrania? – dogonił ją głos Eugenii. Mackenzie zaczęła się bawić paskiem swojej kurtki w szkocką kratę. – Sama to zrobiłam. Nie jestem inwalidką. – Trochę jakby nią byłaś przez ostatni miesiąc czy dwa. Mackenzie odwróciła się gwałtownie. – Ale już nie jestem, rozumiesz! I wiesz co? Umiem się o siebie zatroszczyć. Jestem dorosłą kobietą, potrafię się nakarmić i ubrać. – Szarpnęła za rękawy kurtki. Eugenia chwyciła ją za ramię. Mackenzie zamrugała. Matka może i była posunięta w latach, ale wciąż miała w sobie siłę. – Wyjaśnijmy sobie jedną sprawę, panienko. Przez ponad pół roku troszczyłam się o twój tyłek, nawet myłam go, gdy to było konieczne. I nie wiem, co to tam za małe światełko zaiskrzyło w twojej głowie, ale jeśli oznacza „pyskowanie mamie”, to lepiej szybko je zgaś. A teraz albo mi powiesz, co się stało, albo wyciągnę to z ciebie siłą. Jeszcze potrafię przerzucić cię przez kolano. – Mamo. – Mackenzie uwolniła się z jej uchwytu i ruszyła dalej po schodach. Eugenia deptała jej po piętach. – Mówię poważnie. Powiedz mi, co się stało, Obcasy Mackenzie zastukały o marmurową podłogę holu. Obróciła się na pięcie. – Gray dał mi jasno do zrozumienia, że ma teraz jeden cel, czyli zwycięstwo w wyborach. I tym się teraz zajmiemy. – Mackenzie, kochanie – głos Eugenii złagodniał – nie jesteś w stanie brać udziału w kampanii. Prawdę mówiąc, Gray też nie jest. – Widocznie nie rozmawiałaś z nim ostatnio.
– Gray nie jest sobą. Jest pogrążony w żalu, tak jak ty. – Może się pogrążać, ale sam. Ja mam pracę do wykonania. Potem wychodzę na lunch z Anną. A później, kto wie? Może wpadniemy do centrum handlowego. – Mack położyła ręce na ramionach matki. – Wracaj już do swojego życia. Dziękuję, że się mną zajęłaś. Dziękuję ci za wszystko, co zrobiłaś. Ale już koniec z terapeutami. Koniec z lekarstwami. Koniec z mamami karmiącymi mnie zupą. Jestem dużą dziewczynką i potrafię zadbać o siebie. – Duża dziewczynka, duża dziewczynka, pocałuj mnie gdzieś. Duże dziewczynki wiedzą, czego im trzeba, i są na tyle odważne, by się do tego przyznać. Ty po prostu znalazłaś kolejny sposób na ucieczkę i… Twarz Mackenzie stężała w uśmiechu. – Idź do domu, mamo. Czuję się świetnie. Eugenia bacznie jej się przyglądała spod zmrużonych powiek. – Właśnie idę do domu. Prawdę mówiąc, brakuje mi mojego łóżka i wanny. I lepiej, żebyś wiedziała, że to wcale nie uzdrowienie. Nie, dopóki wciąż uciekasz. – Okej. To brzmi nieźle. Zadzwonię do ciebie później. Eugenia stała z rękami na biodrach, wyraźnie rozzłoszczona. W końcu wyciągnęła ramiona i przytuliła do siebie córkę. Mocno. Potem jeszcze mocniej. Jej usta musnęły ucho Mackenzie. – Trzeba w końcu spojrzeć bólowi w twarz. Trzeba o nim porozmawiać. Przejść przez niego. Nie da się go uniknąć, zamaskować, zaprzeczyć mu. Mackenzie głaskała matkę po plecach, póki ta nie wypuściła jej z objęć. Gdy Eugenia wyszła, Mackenzie wydobyła telefon z kieszeni świeżo wyprasowanych, czarnych dżinsów. – Jessiko, czas zabrać się do roboty.
trzydzieści osiem – Wypłakiwałaś mu się na ramieniu? – Słomka wetknięta do szklanki ze słodką herbatą musnęła twarz Dimples o włos. Kobieta chwyciła ją i wetknęła jej koniec do ust. Eugenia zesztywniała. Nie planowała, że im to powie, ale przyjaciółki po prostu to z niej wyciągnęły. Gdyby skończyły z wścibstwem, powinny wszystkie jak jeden mąż zacząć szpiegować dla CIA. – Wcześniej powiedziałam mu parę słów prawdy. Berlyn oparła łokcie o krawędź ich stolika w barze Franklin Mercantile Deli. Odsunęła od siebie swój talerz: ser z pieprzem, sałatkę z tuńczyka i sałatkę z kurczaka i splotła dłonie tak mocno, że czerwona róża przypięta do dekoltu jej białego, puszystego swetra omal nie wystrzeliła. – A więc poszłaś do ogrodnika, wydarłaś się na niego, kazałaś mu już nigdy nie dawać Mackenzie kwiatów, a potem wypłakiwałaś się na jego ramieniu. Jesteś tragiczna, Eugenio. Mówiłam ci, że powinnaś zacząć ćwiczyć ze mną gimnastykę wschodnią. To by cię zrelaksowało. – Przycisnęła do ust butelkę coli i uniosła ją do góry gestem, jakby to był kufel piwa. Sandra wzięła do ręki widelec, przyglądając się jego zębom, jakby sprawdzała, czy są odpowiednio czyste jak na jej standardy. – To pewnie jakieś New Age. Nie powinnaś się tym zajmować. Berlyn odstawiła butelkę i wyrwała widelec z ręki Sandry. – New Age, ho, ho. Ja nie siedzę i nie przywołuję duchów. Siedzę, zastanawiając się, jak, do licha ciężkiego, unieść nogi do ramion i nie zadusić się przy tym. – Zerknęła na swój dekolt i wzruszyła ramionami. – To jest chyba taki relaks, jakiego potrzebowałam – sapnęła sarkastycznie Eugenia. Dzwonek nad drzwiami restauracji zabrzęczał. Weszła młoda matka w różowej kurtce, a z nią opatulony maluch. – Powinnaś skończyć z tymi niegrzecznymi odzywkami do ludzi, Eugenio. To niestosowne – zbeształa ją Sandra. Eugenia spojrzała na nią. – Ten człowiek dał mojej córce orchideę, Sandro! Orchideę! Biedna dziewczyna nie ma dzieci, a on daje jej kwiat, który jest symbolem wielodzietności. I ty mnie chcesz pouczać, co jest stosowne, a co nie? Dimples wywróciła oczami. W rękach wciąż trzymała resztkę kanapki z bekonem, sałatą i pomidorem. – Nie sądzę, że to był aż taki zły pomysł. Wszystkie popatrzyły na nią. Unikała ich spojrzeń, świadoma, że cała uwaga skupiła się teraz na niej. Zazwyczaj nie miała jakiegoś bzika na tym punkcie, ale Eugenia dostrzegła, że teraz Dimples prostuje plecy. Przeżuła z trudem bekon, po czym zdecydowanym ruchem odłożyła kanapkę i otarła usta serwetką. – Nie patrz tak na mnie, Berlyn. – Nie patrzę na ciebie, tylko na ten kawałek jedzenia, co został ci w kąciku ust. Dimples wytarła raz jeszcze wskazane miejsce. – Nie próbujcie zmieniać tematu. Wiem to i owo o życiu, niezależnie od tego, co sobie myślicie. I wiem, że czasem ludzie potrzebują nadziei. Jeśli nie masz nadziei, nic ci już, człeku, nie zostało.
– Nie mów człeku – skarciła ją Sandra. – Stul dziób, Sandro. – Dimples odwróciła się znów do Eugenii, która wpatrywała się w nią z otwartymi ustami. Dimples nigdy jeszcze nie kazała się nikomu zamknąć. – Mackenzie potrzebuje jakiejś nadziei. A jeśli to sam dobry Pan polecił temu człowiekowi dać jej trochę, to kim my jesteśmy, żeby to kwestionować? – Eugenia już była gotowa odpowiedzieć, ale Dimples jeszcze nie skończyła. – Ty, Eugenio Quinn, bardziej niż ktokolwiek inny powinnaś się cieszyć, że ktoś kocha twoją córkę na tyle, by tego próbować. Poza tym wszystkie wasze starania nie na wiele się zdały. Jeszcze wczoraj w południe Mack była wciąż w piżamie. Wygląda na to, że ten ogrodnik zapalił w niej jakąś iskierkę, skoro wyszła z łóżka i ubrała się… – To dlatego, że się wściekła, Dimples, a nie z powodu nadziei. Dimples podniosła swoją kanapkę. – Może to nie takie złe. Może ona potrzebuje gniewu. A jeśli Jeremiasz chce jej dawać kwiaty, jeśli chce pomóc uzdrowić serce twojej córeczki, to byłabyś głupia, nie pozwalając mu na to. Listek sałaty wypadł z kanapki na stół. Sandra chwyciła go i odłożyła na talerz Dimples. – Przestań ciskać jedzeniem, Dimples. Pomyślą, że urwałyśmy się z domu wariatów. Eugenia mieszała swoją sałatkę. – Ten kwiat złamał jej serce. Dimples ponownie odłożyła kanapkę. – Jej serce już było złamane, Eugenio. A jeśli nawet? A jeśli przed nią jeszcze jakieś dzieci? Czy źle by było, gdyby w to uwierzyła? Każdy potrzebuje w coś wierzyć. Jeśli przekonasz ją, że nie warto w nic wierzyć, to możesz równie dobrze zakopać ją w grobie. A jeśli nie wierzysz, że czeka ją jeszcze coś pięknego, to jesteś równie godna żalu jak ona. Gniew czy smutek: co za różnica, bo jeśli się w nic nie wierzy, to nie ma po co żyć. – Sandra otworzyła usta, a Dimples uniosła ostrzegawczo krzywy, kościsty palec. – Sandro, przysięgam, jeśli z twoich ust padnie choć jedno słowo, to cię walnę. Sandra spojrzała na Berlyn, jakby to ona dawała Dimples lekcje pyskowania. Przyjaciółka tylko wzruszyła ramionami. Eugenia wpatrywała się w zdrowe oko Dimples, wciąż w niej utkwione. Przez wszystkie te lata nigdy nie widziała, by Dimples komuś się sprzeciwiła. Prawdę mówiąc, ten wybuch był sam w sobie cudem. Jej myśli przerwał okrzyk Berlyn. – Ja w coś wierzę! – No podziel się z nami – przewróciła oczami Sandra. Berlyn odwróciła się do niej. Eugenia widziała, jak chuda pierś Sandry wznosi się i opada pod żabotem granatowej bluzki. – Wierzę, że obudzę się pewnego dnia i Krispy Kreme ogłosi, że będą sprzedawać pączki przez okrągłą dobę. Eugenia zachichotała. Czuła, że to w niej wzbiera. Już dawno się nie śmiała. Może ona też była na wpół martwa. I może Dimples swoim jednym okiem dostrzegała więcej niż Eugenia dwoma.
trzydzieści dziewięć Łagodna muzyka rozbrzmiewała w samochodzie Anny niczym fale pluskające w jeziorze. Była powolna i rytmiczna. – Jesteś pewna, że masz na to ochotę? – Pytanie Anny wydawało się podszyte obawą. – Tak, jestem pewna. To centrum handlowe, Anno. Lunch. To właśnie nazywają życiem. – No cóż, chyba dobre miejsce na początek, ale mogłybyśmy teraz pójść na lunch, a do centrum pojechać w przyszłym tygodniu. Lepiej zacząć małymi kroczkami, Mackenzie. Nie musisz robić wszystkiego naraz. Nikt tego od ciebie nie oczekuje. – Widocznie nie rozmawiałaś jeszcze z Grayem. Zaufaj mi. Gray ma duże oczekiwania. Anna zaparkowała swojego tahoe na parkingu przed centrum Macy’s, ale nie wyłączyła silnika. – Nie sądzę, żeby Grayowi chodziło o to, byś zrobiła wszystko w jeden dzień. Może chciał tylko, żebyś ruszyła z miejsca. Mackenzie odpięła pas i otworzyła drzwi samochodu. – Jestem zmęczona mówieniem o Grayu. Anna wysiadła z auta i obie skierowały się w stronę sklepu. Gdy przeszły przez drzwi, otoczyły je rozbuchane kolory wiosny, pyszniące się niby w wielkanocnym koszyku. Każdy sweterek, spódnica, naszyjnik i para spodni głosiły wszem i wobec, że zima odchodzi do przeszłości i że pora, by wiosna zaznaczyła swoje terytorium. Przyjaciółki z przyzwyczajenia ruszyły ku znajomemu sklepowi na rogu. – Zastanawiałaś się kiedyś, czego takie staruszki jak my mogą szukać w sklepie z ciuchami dla nastolatek? – zapytała Mackenzie, przeglądając ubrania na wieszakach. – Nie powiem, żebym to robiła – wzruszyła ramionami Anna. – Poważnie. Nie znajdziesz tu niczego innego jak tylko rozpinane sweterki, kwieciste topy i bermudy khaki. – Jak rozumiem, nie masz zamiaru tu nic kupować. Mackenzie spojrzała w twarz przyjaciółki. Napięcie zelżało. – Przepraszam. Robię się jędzowata. Zwykle taka nie bywam. Anna dała jej kuksańca. – Wolno nam być jędzowatymi tylko wtedy, gdy mamy PMS i trzeba nam czekolady albo litra słodkiej herbaty. Wtedy złośliwość jest absolutnie dozwolona. – Mackenzie uśmiechnęła się. – Miło widzieć twój uśmiech. – Anna objęła przyjaciółkę za ramiona. Wróciły do głównego holu centrum. Ruch nie był ani w przybliżeniu tak duży jak w weekend, ale sporo ludzi i tak chętnie wybrało się tego dnia na zakupy. – Czujesz ten zapach? – spytała Anna. – Jaki? – Tych precli. – Wskazała na sklep „U Cioci Anne”, pośrodku otoczonej stolikami dużej, wydzielonej przestrzeni, po której krążyli amatorzy smakołyków. – Uwielbiam je. Mackenzie wzruszyła ramionami. Ona nie przepadała teraz za żadnym konkretnym rodzajem jedzenia. – Nie czuję. – Chcesz spróbować? – Za godzinę jemy lunch. – To będzie nasza przystawka. – Zamów sobie jeden, jeśli chcesz – Mackenzie pokręciła głową.
– Nie chcę, jeśli ty też nie weźmiesz. – Idź – szturchnęła ją Mackenzie. – Poradzę sobie. Przespaceruję się i obejrzę wystawę. – Wskazała drogerię naprzeciwko „Cioci Anne”. Zostawiła przyjaciółkę i ruszyła spacerkiem ku wystawie. Na akrylowym stojaku umieszczono trzy szminki – jaskraworóżową, pomarańczową i czerwoną. Mack oblizała wargi. Dziś nałożyła błyszczyk po raz pierwszy od… cóż, od wieków. Nagły ból przeszył jej ścięgno Achillesa. Odruchowo sięgnęła ku stopie. – Och, bardzo przepraszam. Nie uważałam. Mackenzie odwróciła się i zobaczyła obok nogi małe kółko spacerówki. Za wózkiem stała młoda kobieta, z rumieńcem na twarzy. – W porządku. – Mackenzie z roztargnieniem pocierała stopę. Teraz przeszywał ją też widok leżącego w wózku, uśpionego niemowlęcia. – Od takiego maleństwa nie zaboli. – Naprawdę przepraszam. – Ile ma? – Mackenzie oparła ręce o wózek. – Pół roku. To taki wspaniały wiek. – One zawsze są wspaniałe. – Ta uwaga wymknęła się Mackenzie mimo woli. – Ma pani dzieci? – zapytała kobieta. Mackenzie poczuła, że otacza ją gęsta, ciężka mgła. Lekko pokręciła głową. – Ehm… nie. Cóż, ja… – Wyprostowała się. – To długa historia. – Na pewno będzie pani cudowną matką. Mackenzie nie wiedziała, że zapory mogą runąć bez ostrzeżenia, bez przynajmniej krótkiego sygnału. Przez wszystkie te lata powściągliwości, planowania, pomyśl-zanim-powiesz, nigdy nie przeżyła czegoś podobnego jak to, co nastąpiło teraz. W tej sekundzie każde pęknięcie w jej duszy zderzyło się z zalewającą ją realnością świata, który teraz był jej światem: a to było więcej, niż mogła znieść. Powódź po prostu wyrwała się z brzegów, a Mack nie miała arki, w której mogłaby przetrwać potop. Odwróciła się gwałtownie i ruszyła biegiem ku wyjściu. Słyszała za sobą głos Anny, która wołała ją jakby z innego życia, do którego Mack już dłużej nie należała. Szloch wypływał z miejsca, gdzie nigdy nie padały słowa przeprosin i gdzie ludzkie opinie nie miały żadnego znaczenia. Próbując minąć zakręt, wpadła na metalowy stojak z jedwabnymi sukienkami. Nim się przewrócił, ugodził ją mocno w ramię. Nawet nie pomyślała, żeby się zatrzymać. Kiedy wreszcie wydostała się na parking, gardło miała już zdarte od krzyku.
czterdzieści Z lustra w łazience ojca spojrzały na Graya nabiegłe krwią oczy. Gubernator potarł zarośniętą szczękę. Znękane odbicie oskarżało go. Pogubił się. Wisiał nad brzegiem przepaści. Chwiał się nad pełnym rozpaczy miejscem, dokąd nie chciał pójść i na które Mack nie zasługiwała. Jeremiasz miał rację. Mackenzie potrzebowała miłości, żeby ją ściągnąć z powrotem do życia. Ale on też jej potrzebował. On też zasługiwał na miłość. I przez króciutką chwilę zdał sobie sprawę, jak łatwo byłoby sięgnąć po zły rodzaj miłości. Odkręcił kran i patrzył, jak woda, wirując, wpada do odpływu. Czuł, że jego życie spływa równie szybko. Zanurzył ręce w strumieniu, pochylił głowę i chlusnął sobie zimną wodą w twarz. Zakończenia nerwowe ożyły, podobnie jak zmysły Graya. Jestem gubernatorem tego stanu i właśnie napadłem na szefa mojego personelu. Mojego najlepszego przyjaciela. I do tego jeszcze ta pielęgniarka… Oparł się o krawędź blatu. Woda ściekała mu po twarzy. Zdjął biały ręcznik z plastikowego kółka i osuszył skórę. Wtedy usłyszał jęki ojca. Wrócił do pokoju. Gray senior spał przez co najmniej trzy godziny. Lekarz miał przyjść późnym popołudniem i Gray zdecydował, że na niego zaczeka. Usiadł i położył rękę na łóżku ojca. Oczy taty były szeroko otwarte, ale wzrok wciąż był utkwiony w suficie. – Cześć, tato, jak się miewasz? Ojciec powoli przesunął spojrzenie na twarz Graya i zdawał się ją badać. Potem na jego ustach rozkwitł łagodny uśmiech. – Cześć, synu. Miewam się dobrze. Gdzieś ty był? Serce Graya stopniało. Czuł, że ta miękkość promieniuje z koniuszków palców. W gardle coś go ścisnęło z taką siłą, że nie potrafił powstrzymać łez. – Byłem tutaj. – Tak? A niech mnie. Tęskniłem za tobą. Gray zaśmiał się cicho i wytarł nos. – W porządku. Odpoczywałeś. – To czemu czuję się taki zmęczony? – Ojciec potarł oczy. Gray nic nie mógł na to poradzić. Był chłopcem, a to był jego tato. Oparł dłonie na piersi ojca i zapłakał. Po jakiejś minucie poczuł, że ojciec głaska go po czuprynie. – Coś nie tak? Czemu płaczesz? – Przepraszam, tato. – Mówiłem ci, żebyś nigdy za to nie przepraszał. Nic w tym złego, że dorosły mężczyzna płacze. Łzy muszą popłynąć. Tak nas stworzył Bóg. – Po prostu też za tobą tęskniłem. To wszystko. – A więc cóż, nie powinniśmy tak rzadko się widywać. Gray uniósł głowę i kiwnął. Po jego łzach na piżamie ojca została wilgotna plama. Zmusił się, by wyprostować plecy. Nie chciał przeleżeć tego momentu przytomności ojca, ukrywając twarz. Chciał patrzeć w jego oczy, by móc przypominać sobie, jak to było przebywać z nim, gdy ojciec był w pełni obecny. Na wypadek, gdyby dziś miał być ten ostatni raz. – Tato, mogę ci zadać jedno pytanie? – Możesz mnie pytać o wszystko. Gray wziął ręce ojca i przytrzymał je w swoich. Zielona kołdra pofałdowała się pod
wpływem tego gestu. – Jak można zatroszczyć się o kogoś drugiego, kiedy człowiek czuje się do głębi zraniony? Jak można być przy kimś, kiedy trudno sobie nawet wyobrazić uzdrowienie własnego serca? Poczuł, że palce ojca uwalniają się z jego uścisku. Przytrzymał jego dłonie mocniej, bojąc się, że ojciec, wzburzony, może dostać kolejnego ataku. – Synu, czy mógłbyś puścić na chwilę moje ręce? Gray zaśmiał się i rozluźnił uścisk. – Przeżywałeś ostatnio trudny okres? – spytał ojciec. – Bardzo ciężki. – Mackenzie również? Gray kiwnął głową. – Chcesz mi o tym opowiedzieć? Gray nie potrafił jednak powiedzieć ojcu, co się stało. Od tego tata mógłby znów stracić kontakt z rzeczywistością. Więc Gray tylko wzruszył ramionami. Ojciec potrząsnął głową. – Wiesz, uzdrowienie zabiera wiele energii. Czasami człowiek czuje, jakby cały jego organizm skupił się na tej jednej, ziejącej ranie, i nie może wtedy pomyśleć o czymkolwiek innym. I tak jest dobrze. Przyszła taka pora, i już. Ale ból może z nas też zrobić egoistów. Możemy dać mu się pochłonąć, tak że w końcu nie zostanie już nic, co moglibyśmy zaofiarować innym. A jedyny sposób, by tego uniknąć, to nie przestawać dawać, nawet gdy zżera nas ból. – Chwycił Graya za rękę. – Słyszysz mnie, synu? Jeśli Mack cię potrzebuje, musisz przy niej być. Mam wrażenie, że kiedy zobaczysz, jak zdrowieje, tobie też to pomoże się pozbierać. Gray pochylił się i ucałował ręce ojca. Przywarł do nich ustami na dłuższą chwilę. Kiedy podniósł wzrok, ojciec już twardo spał. Gray pocałował go w czubek głowy, potem podniósł Sophie i wyszedł z pokoju. Idąc korytarzem, położył sobie pieska na ramieniu i wyjął z kieszeni komórkę. Dotarł na parking, wsiadł do samochodu, usadowił suczkę na sąsiednim siedzeniu i zamknął drzwi. Potem poszperał w konsoli między fotelami w poszukiwaniu wizytówki terapeuty, którego polecił Thad. Potrzebował pomocy. I potrzebował uzdrowienia. Nie wiedział nawet, jak zaczyna się leczyć tak głębokie rany. Wystukał numer z wizytówki. Po drugiej stronie odezwał się żwawy, męski głos. – Tu Ken Jantzen. – Ken, ehm… tu Gray, Gray London. Wie pan, mąż Mackenzie, ehm, gubernator… – Gray pochylił głowę nad kierownicą. – Myślę, że powinienem się z panem zobaczyć. – Przy tych słowach głos mu się załamał. Zadźwięczał sygnał oczekującej rozmowy. Sprawdził na wyświetlaczu. Czego, na Boga, może chcieć od niego Anna?
czterdzieści jeden – Cześć, Mack. Kochanie, wszystko dobrze. Wszystko dobrze – powtarzał Gray uspokajająco, klęcząc przed żoną w maleńkim korytarzyku damskiej toalety. Mackenzie siedziała na krześle obitym zielonym materiałem, nogi skuliła pod sobą. Kołysała się w przód i w tył, wpatrzona w Graya i Annę, ale jej umysł wędrował gdzieś daleko. Mogli równie dobrze być dla niej kimś zupełnie obcym. – Wybiegła na parking. – Anna cała się trzęsła. – Jedyne, co mogłam zrobić, to przyprowadzić ją tutaj. Nigdy nie widziałam jej w takim stanie. Musimy wezwać jakąś pomoc. – Już dobrze – powtórzył Gray tym samym uspokajającym tonem. – Jestem przy niej. Dopilnujesz, żeby przez kilka minut nikt tu nie wchodził? Oczy Mackenzie w szybkim tempie ogarniały pomieszczenie. Nawet ta łazienka z niej drwiła. Przewijak przymocowany do ściany. Przestrzeń wydzielona dla karmiących matek. Wszędzie, gdzie by nie poszła, świat zdawał się z niej kpić. Gray położył ręce na jej kolanach. – Pozwól się zabrać do domu, Mack. – Nie dotykaj mnie. – Trzepnęła go w dłonie. Zabrał je. – Musimy pojechać do domu. Zeskoczyła z krzesła. – Nie chcę jechać do domu. Nie chcę. – Znów zalała się łzami. Podeszła do przewijaka i szarpnęła za zasuwkę. Długi, plastikowy stół rozłożył się, podskakując przy uderzeniu podpórki o podłogę. Mack zaczęła szarpać za pasy, desperacko próbując oderwać go od ściany. Poczuła, że obejmują ją ramiona Graya. – Przestań. Proszę. Przestań. – Puść mnie! – wykrzyczała te słowa z jadem, którego u niej nie znał. – Puść mnie! Przytrzymał ją mocniej. – Nie. Chodź tutaj. – Prawie wyszeptał te słowa. – Kochanie, chodź do mnie. Ściskała nylonowe pasy z niemal zwierzęcą siłą, ale w końcu Gray zdołał ją oderwać i zaciągnął z powrotem na krzesło. Szarpała się szaleńczo w jego ramionach. – Puść mnie. – Mack, albo coś złamiesz, albo w końcu zrobisz sobie krzywdę. – Nie obchodzi mnie to! Chcę umrzeć! To ja powinnam umrzeć! Nie Maddie! Nie nasze… – Głos zdławił jej kolejny szloch. – Wiem. To tak bardzo boli. Wciąż szamotała się w jego uścisku, aż w końcu ją puścił. Stała przed nim, cała drżąca. – To nie tak miało być! – Wiem, kochanie. Wiem. – Teraz i jemu popłynęły łzy. – Do tej pory już tyle razy powinnam być mamą. Powinnam mieć gromadkę dzieci. Ale nie mam! Wiesz, co mam? – Wróciła do przewijaka i walnęła w niego pięścią. – Mam paczkę pieluch, ale nie mam ich komu założyć! Mam pustą księgę dziecka i nic do zanotowania! Żadnego pierwszego ząbka. Pierwszego strzyżenia. Mam wieszaki, na których nigdy nie zawieszę dziecięcych ubranek. – Chwyciła za blat i zaczęła walić nim o ścianę. – Wszystko poszło źle! Nie takie miało być moje życie! Chcę umrzeć! Chcę, by to wszystko się skończyło, nie chcę żyć! – Jej ciałem wstrząsało rozpaczliwe łkanie. Poczuła, że Gray nachyla się nad nią i znów otacza ją ramionami.
– Cieszę się, że nie umarłaś. Potrzebuję cię. – Potrzebujesz kogoś, kto ci pomoże wygrać wybory! – Prawie wypluła z siebie te słowa. – Mnie nie potrzebujesz. – Nie. To nieprawda. – Pokręcił stanowczo głową. – Nie powinienem tego wczoraj mówić. Zraniłem cię. Potrzebuję cię. Naprawdę. Ale żadna rzecz już tego nie zmieni. Nic nie przywróci nam Maddie ani nie da kolejnego dziecka. – Oskarżasz mnie! Odważ się i powiedz to: że to wszystko moja wina. Chciałeś to powiedzieć, odkąd umarła Maddie. Powiedz choć raz, co naprawdę czujesz! – Załomotała pięściami o jego pierś. – Wyduś, co chciałeś powiedzieć kobiecie, która zabiła twoje dziecko! – To nieprawda. – Gray chwycił ją za ręce. – Nie oskarżam cię o wypadek. – Kłamiesz! Powiedz to, Gray! Powiedz! – Kocham cię, Mack – wyznał przez łzy. – To wszystko, co mam do powiedzenia. Kocham cię. Trzymał ją w ramionach, dopóki jej ciało nie przestało wreszcie walczyć. W końcu poddała się jego sile i poczuła, jak wszystkie jej członki miękną. Nic już jej nie zostało. Przez krótką chwilę myślała, że gniew pomoże jej przetrwać. Ale życie było za wielkie. Ból za duży. Jego mrok zdawał się pochłaniać ją w całości. Obudziła się w środku nocy, w łóżku, ubrana w miękką piżamę. Gray mocno trzymał ją w ramionach. Zasnęła znowu, rozpaczliwie pragnąc, by się już nigdy nie obudzić.
Jeremiasz Nie mam słów, by rzec Bogu, jak jestem Mu dziś wdzięczny. Obudził żem się bez ani jednej myśli o kwiatku, coby go dać panience Mackenzie. Pewne jak dwa razy dwa, że mam już święty spokój. Potem jeszcze żem ujrzał panienkę Eugenię, jak maszeruje po schodach z piwnicy, z jakimś pudełkiem. I zaraz se pomyślałem, że jak nic rzuci je w sam środek moich skrzynek z rozsadami. Ale ona wzięła i zadziwiła mnie, aż mi się wierzyć nie chce. – Proszę – tak mi powiedziała, jak już wparowała do mojej pracowni. I stuknęła mnie tym pudełkiem prosto w pierś. Prawiem podskoczył. Otworzyłem to pudełko, a w nim białe chusteczki. Białe! Na co komu białe chusteczki, jak się grzebie w błocie przez cały dzień i poci jak mysz? Nie mam wybielacza, coby dbać o takie rzeczy. Ale mam maniery. – Dziękuję – mówię jej. Tylko trzepnęła ręką, jakby mi machała. – Twoje są brudne. Potrzebowałeś nowych. Próbowała udawać, że to nic takiego, ale ja wiedziałem, że coś się za tym kryje, że Eugenia Quinn daje mi chusteczki. Więc ją spytałem. – Czemu panienka daje mi te chustki? Nabzdyczyła się i nadęła jak indor, że nieomal te guziki na jej różowym swetrze pękły i wyrwała mi to pudełko z rąk. – Ależ z ciebie niewdzięczny, stary dziwak. – Bardzom panience wdzięczny, myślę sobie tylko, że jeśli panienka daje komuś prezent, to może by się chciała dowiedzieć, co temu komuś trzeba. A każdy widzi, że człekowi, co haruje w błocie przez cały dzień, nie trza białych chusteczek, tylko ciemne. Zmarszczyła się tylko i mocniej przydusiła pudełko do piersi. – Cóż, porządny człowiek, jak dostaje prezent, to potrafi za niego podziękować, a nie poucza osobę, która mu go dała, jaki ten prezent powinien być. – No to chyba całkiem żem porządny, bo najpierw żem podziękował. Widziałem, że te jej świdrujące, niebieskie oczka zmrużyły się jak u żbika i pomyślałem przez minutę, że będzie trzeba mojego szpadla, żeby otworzyć jej usta, bo zacisnęły się w jedną kreskę. Ale powinienem wiedzieć, że znajdą sposób, coby się rozewrzeć. – Jesteś niepoprawny – powiedziała Eugenia, sapiąc, jak to ma w zwyczaju. – Chciałam ci powiedzieć, że możesz dawać Mackenzie kwiaty, jeśli chcesz. Kiedym to usłyszał, oczy prawie wyszły mi z orbit. – Co? – Słyszałeś, Jeremiaszu. Dawaj jej kwiaty, jeśli taka twoja wola. – Rozmaite kwiaty? I nie zastrzeli mnie panienka? – Tego nie powiedziałam. – Taką miała przy tym minę, że jej uwierzyłem. – Ale nie zrobię tego z powodu kwiatów. I wymamrotała coś, że niby miałem rację. Ale ja wiem, że ani niebo, ani piekło nie zmusiłoby Eugenii Quinn, coby przyznała, że mam w czymś rację. – Jeśli gniew trzyma ją przy życiu, na razie zadowolimy się gniewem. A nadzieja… Wzięła i urwała przy tych słowach. Nie patrzyła na mnie. I była jedna taka mała chwilka, że wszystko, co we mnie żywe, chciało się wyrwać i szaleć, krzyczeć i śmiać się, i pogładzić tę kobitę po twarzy, bo musiała przyjść i nie miała racji.
Ale nie zrobiłem tego. Bóg mi świadkiem, chciałem, ale nic. Tylko żem pokręcił głową i pozwoliłem jej dalej obnosić się z tą godnością, co jej wedle niej została. – Chciałbym mieć choć trochę nadziei – rzekłem tylko. Wtedy przestała się nerwowo kręcić i wróciła do swoich dziwactw. – No więc dobrze… To już wszystko, co chciałam powiedzieć. – Zatrzepotała ręką, jak to zwykle robi nad moimi kwiatami. – Wracaj teraz do pracy, zadbaj o to, o co tam musisz. Bo dobry Bóg świadkiem, że ten ogród potrzebuje dbałości. Powinien mieć ogrodnika, co by przychodził po ogrodniku. I umknęła. Umknęła, bo już spełniła ten swój dobry uczynek. Jakby prowadziła zapis wszystkich dobrych uczynków, które musi zrobić w tym roku i zapełniła go za jednym zamachem, bo wręczyła mi te głupie chusteczki. Nie wiedziała, że zawsze jest taki jeden Ogrodnik, co przychodzi po mnie. I jak tylko wyszła, usłyszałem Go. Bóg wziął i kazał mi dać panience Mackenzie tę drugą cebulkę, co wyrosła w pracowni. Martwiłem się, że On może mi kazać to zrobić. Wiecie, ta cebulka nie zakwitnie przez jeszcze parę tygodni. Ale Boże dopomóż, kiedy już wypuści kwiecie, to… bo wiem, co ten kwiat mówi. I jeśli ta orchidea tak zeźliła panienkę Mackenzie, to nawet nie chcę wiedzieć, co się stanie teraz.
czterdzieści dwa W świecie zabrakło nagle punktów orientacyjnych. Mackenzie siedziała w swoim fotelu, niezdolna rozpoznać nic, co pojawiało się za oknem. Jedyne, na czym potrafiła się skupić, rozgrywało się właśnie w jej umyśle, gdzie wszystko było udręką. Wiedziała już, że żal jest okrutnym towarzyszem. Nie obchodziło go, jak bardzo człowiek jest zmęczony, słaby czy zrozpaczony. Wisiał nad nim, drwił i rzadko ustępował. Potrafił wycofać się na krótko, tylko po to, by uderzyć znowu pod wpływem nieoczekiwanego słowa, spojrzenia czy wspomnienia. Chwile wytchnienia Mack odczuwała jako jeszcze okrutniejsze niż ciągły ból, ponieważ potrafiły się zakończyć w ułamku sekundy i nigdy nie dało się przewidzieć nadciągającego ataku. Teraz jednak nie było już wytchnienia. Gdzieś tam, podczas tych niezliczonych dni, które minęły obok niej, ciemność zwarła się i zgęstniała. Z każdą minutą świadomości szeptała Mack do ucha, jak strasznie beznadziejne jest życie. Mack myślała, że nagły przypływ gniewu będzie trwał, że może wykorzysta go na swoją korzyść i jakoś przechytrzy żal. Na próżno się zwodziła. Rzuciła orchideą Jeremiasza. Nigdy wcześniej w życiu niczym nie rzucała. Potem chciała rzucać wszystkim, co się nawinęło pod rękę. Głęboka wściekłość zdawała się napływać z palców u nóg. Ale kiedy gniew się wyczerpał, pozostało uczucie wypalenia. I odtąd Mack nie miała już nic. Absolutnie nic. Wciąż pojawiały się chwile, kiedy do jej życia wciskała się teraźniejszość. Mack słyszała jakieś słowo, dostrzegała mignięcie czegoś, co rzeczywiście zauważała. Zazwyczaj jednak żyła w tej pustej studni. Otchłań mroku, ciężaru i dręczących głosów, powtarzających „gdyby tylko”. Gdyby tylko zatrzymała samochód i zapięła pas Maddie. Gdyby tylko dawała lepszy przykład. Gdyby tylko lepiej o siebie dbała, kiedy była w ciąży, nie próbowała zrobić tak wiele. Gdyby tylko… Głosy uderzały w nią bezlitośnie, dopóki nie zażyła lekarstwa, które przepisał jej Thad. Potem po prostu brzmiały dużo ciszej, dołączając do głosów ludzi próbujących zakłócić jej ciszę. Bardziej niż czegokolwiek innego Mack pragnęła, by te głosy całkiem zamilkły. Zostawiły ją w spokoju. Ale Gray wydawał się inny. Tyle zauważyła. Trwał teraz przy niej prawie ciągle, starając się do niej dotrzeć. Był jednak tylko jednym, bardziej odległym z tych głosów, które wzywały ją do pozostania w świecie, z jakiego ona całym sercem chciała uciec. A w tych rzadkich chwilach, kiedy głosy milkły na tyle długo, by mogła usłyszeć dźwięk tego, co uważała za własne serce, Mackenzie zdawała sobie sprawę, że ów świat nicości był dużo bardziej przerażający niż świat furii. Miała pewność, że kiedy dosięgnie dna tego, ku czemu zmierzała i czymkolwiek to było, nie będzie już ratunku. Nie wiedziała, co to znaczy, a gdy przychodził kolejny dzień, z tą samą dręczącą monotonią, nie była pewna, czy ją to w ogóle obchodzi. Przez moment tylko zastanawiała się, czy mogłaby istnieć ciemność głębsza niż ta, w której ona teraz żyła. A coś w niej podsuwało jątrzącą myśl, że taka ciemność rzeczywiście istnieje.
czterdzieści trzy Gdy Gray obudził się następnego ranka po nerwowym załamaniu Mack, jego żona wycofała się znów do swej skorupy. Próbował ją czymś zająć, porozmawiać z nią, ale ona nie dała mu nic w zamian. Mimo to kręcił się w pobliżu. Przez ostatnie dwa tygodnie robił dla niej wszystko i dla każdego stało się jasne, jak bardzo mu na tym zależy. Przynosił jej śniadania. Przynosił obiady. Kąpał ją i ubierał. W uszach wciąż od nowa dźwięczały mu słowa Jeremiasza o azaliach. Są warte zachodu. Warte, żeby o nie dbać. Walczyć o nie. A naprawdę mądry ogrodnik, ogrodnik, co wie, że wszystkiego nie wie – taki naprawdę uważnie słucha, kiedy niebo podpowiada mu, jak o nie dbać. Zabrało mu to trochę czasu, ale teraz Gray czuł, że w końcu słucha. Bo po załamaniu Mack w centrum handlowym, gdy wreszcie wsadził ją do samochodu, usłyszał niebiański szept. Ów szept mówił wyraźnie: „Kochaj ją”. To właśnie Gray starał się robić w każdej chwili. Kochać swoją żonę najlepiej, jak potrafił. Nie wiedział tylko, czy to wystarczy. *** Pozostało jeszcze parę tygodni do czasu przyjęcia przez Izbę i Senat końcowych postanowień o budżecie. Prawnicy Graya pracowali pilnie nad sprawą sądową wytoczoną przez Stowarzyszenie Praw Ofiar. Gabinet poinformował Fletchera, że nie zatrudnią nowego szefa personelu – przynajmniej jeszcze nie teraz. Przez następne parę tygodni Fletcher miał po prostu czekać na wiadomość. A wiadomość póki co była taka, że gubernator przed podjęciem ostatecznej decyzji o starcie w kolejnych wyborach zażywał wytchnienia w domu z żoną. Gray zapewnił wyborców, że powiadomi ich o wszystkim w kwietniu, kiedy to upływał termin zgłoszenia kandydatury. A był już pierwszy tydzień marca. Notowania Newmana w sondażach wzrosły, a wyniki Graya spadały szybciej niż rozkwitały grusze Bradford – co mogło się zdarzyć praktycznie z dnia na dzień. Skoro jednak Mackenzie źle się czuła, Gray wiedział, że jest tylko jedna rzecz do zrobienia – być mężem, jakim zobowiązał się być. W zdrowiu i w chorobie. Drzwi łazienki otwarły się. – Wynocha – polecił mu głos Eugenii. Gray spojrzał na teściową znad okularów i odłożył książkę, którą czytał Mack. – Nigdzie nie wychodzę, Eugenio. Powiedziałem Fletcherowi, że wrócę do biura w poniedziałek, i tak zrobię. Ale dziś dopiero środa. Zdjął okulary, położył je na stoliku i spojrzał na Mack. Siedziała bez ruchu w swym fotelu, zapatrzona w okno, Bóg jeden wie, na co. Musiał gdzieś wyjść. Odetchnąć. Pożyć trochę, choćby tylko przez chwilę. – Na pewno nie masz nic przeciwko? – Nie mówiłabym tego, gdybym miała. – Eugenia zgoniła go kuksańcem z krzesła. Gray pochylił się nad Mack i pocałował ją w głowę. – Nie wychodzę na długo, kochanie. Zabiorę tylko Sophie na spacer. Nawet nie drgnęła. – Idź, synu. – Eugenia dotknęła jego ramienia. – Zaopiekuję się nią. – Dzięki, mamo. – Przed wyjściem cmoknął ją w policzek. Wyszli właśnie z Sophie przed dom, gdy niedaleko posesji zatrzymał się żółty szkolny
autobus. Gray ujrzał brązowe niczym kawa loki Olivera, falujące przy każdym kroku, gdy chłopiec pędził podjazdem. Za każdym razem, gdy Gray widział Olivera, wracało bezlitosne wspomnienie Maddie. Budziło się do życia z nagłym impetem. I było tak żywe. Gray widział ją i Olivera skaczących na trampolinie, bujających się na huśtawkach, zabawiających jego i Mack dramatycznymi przedstawieniami wieczorem po niedzielnej pizzy. Nie odepchnął tego wspomnienia. Pozwolił, by żal przepłynął przez niego, choć we wnętrzu poczuł budzący się ból. Taką obietnicę dał sobie w pokoju ojca, obietnicę, którą umocniły sesje z terapeutą. Nie będzie już uciekał przed żalem, lecz wkroczy w niego, kiedy ten się pojawi. Obejmie go, poczuje, przyjmie w siebie uderzenie. Potem wróci do życia, które, z jakiegoś powodu, ma przeżyć. Życie – zapomniał, co to naprawdę znaczy. Kiedy Maddie była jeszcze z nimi, każda chwila wibrowała życiem. W swoim żalu, gniewie, rozczulaniu się nad sobą, Gray zapomniał, czym naprawdę życie jest, a teraz zaczynał na nowo zdawać sobie z tego sprawę. Od dnia spędzonego w barze nie oglądał ani jednego meczu futbolu czy koszykówki – zresztą wtedy w barze też tak naprawdę nie patrzył. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatnio śmiał się do łez. Uniósł twarz ku słońcu, które delikatnie muskało jego skórę. Nie uświadamiał sobie tego wrażenia od czasu, gdy śmierć Maddie sprawiła, że przestał odczuwać cokolwiek oprócz bólu. Otworzył oczy i zawołał Olivera po imieniu. Właśnie pomyślał o czymś, co sprawiło, że poczuł się niewyobrażalnie żywy. Chłopiec odwrócił się na dźwięk jego głosu. Wyrzucił ręce w górę. – Gubernator! Gray podszedł bliżej do czarnego ogrodzenia z kutego żelaza, które oddzielało teren rezydencji od domu Olivera. – Cześć, kolego! Możesz tu przyjść na minutę? Oliver cisnął swoją torbę z książkami na żwir podjazdu i puścił się chwiejnym kłusem. Jego kościste kolana migały bielą pod szortami khaki. Gray uśmiechnął się. Marzec przyniósł ładną pogodę, ale nie aż taką, żeby ubierać szorty. Widocznie drugoklasiści byli nieczuli na ziąb. Oliver dotarł do ogrodzenia. – Co tam, gubernatorze? Gray przykucnął, żeby móc spojrzeć Oliverovi prosto w oczy. Sophie wetknęła łebek pomiędzy pręty żelaznego płotu, wyprężając się, żeby być jak najbliżej chłopca. Ona pierwsza przykuła uwagę Olivera. – Sophie! – zawołał. Ukląkł i z rozmachem zaczął głaskać pieska. Gray opadł na miękką trawę po swojej stronie ogrodzenia. – Oliverze, tak sobie myślałem. Skoro ty i Maddie nie urządziliście tego stoiska z lemoniadą, to co powiesz na to, żebyśmy my dziś po południu takie przygotowali? Oliver przekrzywił głowę, Sophie również. Oboje zdawali się zastanawiać, czy można potraktować propozycję Graya serio. – Czyli pan i ja na chodniku? – Oliver spojrzał w kierunku ulicy. – No dobrze, tu nie ma chodników. Czyli… na pana podjeździe? Ale zaraz! Pan jest gubernatorem, prawda? Założę się, że mógłby pan kazać komuś, żeby szybko zrobił dla nas chodnik. – Cóż, nie wiem, czy udałoby im się to tego popołudnia – zaśmiał się Gray. – Więc co ty na to, żebyśmy stanęli na podjeździe? Poproszę Rosę, żeby zrobiła trochę lemoniady, przyniosę stolik… – A ja zrobię szyld! – Oliver skoczył na równe nogi i wykonał krótki taniec. Nagle
zatrzymał się. Zmarszczył czoło. – Muszę coś panu powiedzieć, gubernatorze. Myślę, że powinniśmy sprzedawać ją za dolca, nie mniej. Ten krach nas zabije. – Nie sądzisz, że dolar to dużo jak na szklankę lemoniady? – Gray przygryzł wargi. Gęste brwi Olivera złączyły się w niemal jedną kreskę. Chłopiec wydął wargi i podrapał się po głowie, jakby to była najważniejsza decyzja, którą trzeba podjąć po rozpoczęciu drugiej klasy. – Nie – odezwał się w końcu. – Pan jest gubernatorem i w ogóle, więc na pewno możemy żądać dolca. Gray uznał, że nie ma co nakłaniać Olivera do opuszczenia ceny. Musi po prostu znaleźć jakieś duże kubki. Chłopiec nachylił się do płotu i szepnął, jakby knuli jakiś wielki atak wojskowy. – Spotkamy się za godzinę. Tutaj. Damy czadu, gubernatorze. Zanim pójdziemy spać, Warren Buffet7 będzie się skręcać z zazdrości. Nie sposób było się nie roześmiać. I Gray poczuł w sobie ten śmiech. Poczuł go w duszy. Chłopiec musiał podsłuchać, co mówi ojciec, ekonomista. Może Gray powinien zatrudnić Olivera i jego tatę, żeby pomogli podreperować mu budżet. Teraz jednak musiał uruchomić stoisko z lemoniadą. – Widzimy się za godzinę – rzucił. Oliver wycelował w niego palec. – Niech pan dopilnuje, żeby panienka Rosa nie użyła żadnych sztucznych świństw. Dajemy prawdziwe cytryny i prawdziwy cukier, nie inaczej. – Załapałem – Gray skinął głową. – Prawdziwe cytryny, prawdziwy cukier. Bez sztucznych świństw. – Do roboty, gubernatorze! – Z tymi słowami Oliver zniknął. Gray powoli podniósł się z trawnika, stęknąwszy cicho z wysiłku, po czym spojrzał na Sophie, która skomlała za Oliverem, chcąc skłonić go do powrotu. – Przed wieczorem będziemy milionerami, piesku. Kryzys budżetowy rozwiązany. Ruszył w kierunku rezydencji. Sophie zrezygnowana pobiegła za nim. Gdy tak szli, Gray poczuł gdzieś w kąciku serca, że odnalazł drogę do domu. Sprzedaż lemoniady okazała się sukcesem i to pod wieloma względami. Oliver w ciągu dwóch godzin zarobił czterdzieści dolarów. Oczywiście dlatego, że jeden z klientów dał mu dwadzieścia, żeby tylko przestał gadać. Zaś mała dziewczynka, która zatrzymała się przy nich z mamą w minivanie, dała chłopcu pięć dolarów, bo uznała, że Oliver jest fajny. Natomiast dwóch policjantów z ochrony Graya wypiło po dwie szklanki tylko dlatego, że musieli stać razem z nimi. Oczywiście Oliver ani się domyślał, skąd ten sukces. W jego mniemaniu on i Gray byli prawdziwymi lemoniadowymi magnatami. Gray pozwolił mu tak myśleć. Całe to doświadczenie dobrze zrobiło jego sercu. Byli już w trakcie zwijania stoiska, kiedy zatrzymała się przy nich czarna furgonetka. – Będzie dolar – stwierdził Oliver, wyciągając plastikowy kubek. Gray rozpoznał znajome terkotanie, podniósł wzrok i ujrzał obiektywy kamery, wystającej z tylnego okna. Kierowca wysunął ramię, w palcach ściskał coś czarnego. Szybko nadciągnęli policjanci. – Zaraz, zaraz – zaprotestował chłopak za kierownicą. – To tylko iPhone. Jeden z policjantów wyrwał mu urządzenie z ręki. Gray odprowadził Olivera na bok, rozlewając przy tym lemoniadę na bruk, i szybko wysunął się do przodu.
– W porządku, Clint. Oddaj mu telefon. Chłopak nie miał nic innego do roboty, więc przyjechał sprawdzić, co z gubernatorem. Policjant podał kierowcy urządzenie, a młody człowiek wyciągnął je w kierunku Graya. – Gubernatorze, jakieś uwagi co do budżetu, który właśnie mają przyjąć Izba i Senat? Gray wiedział, że telefon ma włączoną funkcję nagrywania. Sam miał podobny. Pokręcił głową. – A więc to pan robi w chwili wytchnienia: bawi się w stoisko lemoniady z chłopcami z sąsiedztwa? – Hej, nie jestem chłopcem – wypiął pierś Oliver. – Jestem młodym człowiekiem. Gray przygryzł wargi, robiąc, co w jego mocy, by ukryć wzbierający gniew. – Robię to, co robią ludzie, gdy pozwolą sobie na przerwę. Relaksuję się – odparł. – Naprawdę sądzi pan, że to dobra pora na wolne dla gubernatora? Ludzie tracą domy. Prosił pan wszystkich, by oszczędzali, a pan robi sobie płatne wakacje od podatników. Gray poczuł, że tętno mu przyspiesza. – Pełnię ten urząd od ponad trzech lat i przez cały ten czas wykroiłem tylko dwadzieścia jeden dni dla mojej rodziny. Szczerze mówiąc, moja żona mnie teraz potrzebuje. I nie muszę… Nie, nie będę usprawiedliwiać się z tego przed panem ani przed nikim innym. – A więc robiąc lemoniadę, opiekuje się pan żoną? – padło drwiące, przemądrzałe pytanie. – Czas już na pana – odparł Gray spokojnie. – Taak, jeśli nie da nam pan dolca, musi się pan zbierać – oznajmił Oliver, machając dłonią, po czym dodał, tym razem czystą francuszczyzną – au revoir. Dwaj młodzi ludzie odjechali, a Gray przed wysłaniem Olivera do domu dopilnował, by chłopiec się ogarnął. Mógł sobie tylko wyobrażać, jakie historie Oliver wymyśli po tej przygodzie albo co reporterzy zrobią ze świeżo zdobytym odkryciem. Gray wiedział jednak, co mu dało to popołudnie. Po raz pierwszy od ponad pół roku naprawdę dobrze się bawił. 7 Warren Buffet – bogaty amerykański inwestor giełdowy.
czterdzieści cztery Eugenia szczotkowała gęste, czarne włosy, opadające na plecy córki, tak jak robiła to tysiące razy. – Córeczko, musisz coś zjeść. Rosa powiedziała mi, że twoje talerze wracają nietknięte, tak być nie może. Twój organizm potrzebuje pożywienia. Mackenzie odchyliła lekko głowę do tyłu, gdy matka zbierała jej włosy w koński ogon. Eugenia zerknęła na wazon pełen białych fiołków. To było wszystko, co Jeremiasz przyniósł Mackenzie, odkąd Eugenia pozwoliła mu znów posyłać kwiaty. Przesłanie brzmiało: „Podejmijmy ryzyko”. Eugenia wiedziała, co ogrodnik próbuje przez nie powiedzieć. Usiłował wezwać jej córkę z powrotem, zachęcić ją, by podjęła ryzyko życia. W głębi duszy Eugenia doceniała go za to. I choć Mackenzie nawet nie siliła się spytać, co oznaczają kwiaty, to Eugenia jednak postarała się i tak ją o tym poinformować. Wyciągnęła puf, a Mackenzie przesunęła nogi, by zrobić miejsce. – W ten sposób nie da się przeżyć, a ja chcę, żebyś przeżyła. Mackenzie odwróciła twarz ku matce. Pod oczami miała ciemne kręgi. – Nie chcę przeżyć. Eugenia miała wrażenie, że brakuje jej oddechu. Słysząc, jak Mackenzie mówi to głośno, poczuła lęk, przepływający niczym krew po krwioobiegu. – Nie wolno ci tak mówić! – Złapała córkę za ramiona. – Gdybyś miała umrzeć, umarłabyś. Ale tak się nie stało. A ja ci na to nie pozwolę. Słyszysz mnie? – Zalał ją potok łez, z taką siłą, że opadła na kolana córki, otaczając ramionami jej chude nogi. Mackenzie nawet nie drgnęła. Zapora siły Eugenii runęła i woda przelewała się przez sypialnię. Matkę jednak niewiele to obchodziło. Już się tym nie przejmowała. Jeśli na widok jej załamania w jej córce coś drgnie, to Eugenia pozwoli Mack na to patrzeć. W końcu uniosła głowę i spostrzegła, że Mackenzie nawet nie odwróciła wzroku, lecz wciąż była wpatrzona w okno. Eugenia wstała i spokojnie poszła do łazienki. Usłyszała, że drzwi do pokoju otwierają się. – Mamo? – W głosie Graya brzmiała troska. – Jestem tutaj. Wyszedł zza rogu. Gdy ją zobaczył, na jego twarzy odmalowała się ulga. Potem twarz mu stężała. – Co się stało? Mackenzie coś powiedziała? – Nie! – Eugenii nie obchodziło, czy ktoś ją usłyszy. Wskazała w stronę pokoju. – Nic nie mówi! Gray, ona umiera. Moja córka umiera. – Gray wziął ją w objęcia. Eugenia oparła głowę na jego piersi. – Musimy sprowadzić jakąś pomoc. Nie możemy pozwolić, żeby wyschła na wiór. – Wiem. – Przytulił ją mocniej. – Rozmawialiśmy już o tym z Thadem. Załatwił świetnego psychiatrę. Przyjdzie zbadać Mack w poniedziałek. Thad powiedział, że to, co jej przepisał, nie działa. Chce przyprowadzić specjalistę. – Cofnął się, trzymając Eugenię za ramiona, i spojrzał jej w oczy. – Nie wiem, co się stanie. Lekarz może zapisać inny lek i dać jej trochę czasu, żeby sprawdzić, jak to zadziała. Może też uznać, że trzeba ją hospitalizować w Vanderbilt. Ale jestem gotów zrobić wszystko, co sprowadzi ją z powrotem. Wiesz o tym, prawda? Eugenia wpatrywała się w jego jasne, błękitne oczy. Wyglądały teraz tak inaczej niż jeszcze parę tygodni temu. Były spokojniejsze. Bardziej skupione. Bardziej obecne.
– Jasne, że o tym wiem – odparła miękko. – Nigdy nie wątpiłam, że bardzo kochasz moją córkę, Gray. – Potarła oczy. – Ale ci wszyscy psychiatrzy… Niewiele o tym wiem. Wiem jednak, że moje dziecko jest chore, i poprę wszystko, co sprawi, że mu się polepszy. Kiwnął głową i puścił jej ramiona. – Wiem o tym. A teraz jedź do domu. Zajmę się nią. Ale jutro wróć, bo muszę wyjść się z kimś zobaczyć. – Dobrze – Eugenia wytarła nos – ale proszę, namów ją, żeby coś wypiła albo zjadła. – Zrobię, co w mojej mocy. Eugenia wróciła do pokoju, do córki. Pochyliła się i przytuliła twarz do głowy Mackenzie. – Nie pozwolę ci umrzeć. Słyszysz? – Gdy uniosła się, zobaczyła łzę ściekającą po ziemistym policzku Mack. Zamigotał w niej płomyk nadziei. Jeśli Mackenzie potrafiła płakać, to znaczy, że coś czuła. Tego wieczoru Eugenia coś w niej poruszyła.
czterdzieści pięć Mackenzie nie próbowała powstrzymać łez. Jej matka mówiła prawdę. Matki robią wszystko, co w ich mocy, by pomóc swoim dzieciom żyć – żyć, nie umrzeć. Mack wiedziała o tym. I wiedziała też, że poniosła całkowitą porażkę. Słyszała rozmowę matki z Grayem i dzięki temu poznała, jakie mieli plany. Ale nie przejmowała się nimi. Jeśli zabiorą ją do szpitalnej sali i przez resztę życia będą faszerować lekami, okaże wdzięczność. Zgodzi się na wszystko, byle pomogło jej zapomnieć. Gray dźwignął ją z fotela, zaniósł do garderoby i zaczął rozbierać, żeby nałożyć na nią piżamę. Zajmował się tym co wieczór od czasu jej załamania. Ona nie robiła nic, nic też prawie nie czuła. Prawdę mówiąc, była to pierwsza łza, jaką uroniła od tamtego dnia. Gray zdjął z niej koszulkę. – Pamiętasz, kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy? Jak zawsze zasypiałaś w samochodzie, kiedy wracaliśmy z randek, i zanosiłem cię do twojego mieszkania? – Nie czekał na odpowiedź. Wiedział już, że nie ma po co. – Potrafiłaś zasnąć wszędzie. A samochód działał na ciebie uspokajająco. Podobnie jak na Mad… – Urwał i gorączkowo rzucił jej spojrzenie, jakby spodziewał się załamania. Nic takiego się nie stało. Ale Mackenzie wiedziała. Maddie też potrafiła wszędzie zasypiać. Wszędzie… Gray najwyraźniej zdecydował, że pójdzie tym tropem. – Maddie była w tym podobna, prawda? – Zdjął jej stanik i pomógł wsunąć ramiona w jedwabną, kremową górę od piżamy. Zapinając guziki, ciągnął dalej. – Tak bardzo mi jej brakuje, Mack. Brakuje mi jej śmiechu. Tęsknię, by utulić ją w ramionach. Wiem, jak bardzo też za tym wszystkim tęsknisz. I wiedz, że to dobrze, jeśli tak jest. Dobrze jest to opłakiwać, wykrzyczeć, i tak dalej. Ale musimy przez to przejść. Przeżyć to. A nie tylko odsuwać od siebie ból. Ściągnął jej dżinsy i pomógł ubrać spodnie od piżamy. Uniósł twarz. Nie widziała go. Nie tak jak dawniej. Nie w świadomy, uważny sposób. – Tak dalej nie może być, Mack – powiedział łagodnie. – Nie możesz się tak zachowywać. To się musi zmienić. Jeśli nie zrobisz czegoś, żeby z tego wyjść, to będziemy musieli wezwać innego lekarza, a może nawet zawieźć cię do szpitala. Słyszysz mnie? – Chwycił ją za ramiona. Poczuła na ciele nacisk jego palców. – Wiem, co czujesz tam w środku. I jeśli mogłabyś po prostu porozmawiać ze mną, zobaczyć się z Kenem czy coś w tym rodzaju, myślę, że moglibyśmy normalnie przez to przejść. Jednak ty wycofujesz się tak daleko, że drżę ze strachu, iż mogłabyś już nie wrócić, więc muszę zapewnić ci jakąś pomoc. Ukrył twarz w dłoniach. – Gdyby umiał, sprowadziłbym cię do życia miłością, ale w pewnej chwili musisz sama zacząć chcieć żyć. Nie mogę tego zrobić za ciebie, Mack. Żałuję, ale nie mogę. Wpatrywała się w niego. Dostrzegała ból w jego twarzy, słyszała rozpacz w głosie. Nie potrafiła jednak się przemóc, zareagować na to, nawet gdyby chciała. Jakby ktoś wydarł z niej tę część, która umiała robić takie rzeczy. Gray wstał i wyciągnął do niej rękę. Ujęła ją i pozwoliła się zaprowadzić do łazienki. – Chcesz, żebym umył ci zęby? Pokręciła głową, po czym złapała szczoteczkę i wyczyściła zęby. Potem wróciła do sypialni i wśliznęła się do łóżka od swojej strony. Gray przytulił się do jej pleców. Był ciepły, okrywał ją sobą. Ona jednak nie miała energii, by przysunąć się do niego. Leżała tylko bez ruchu. W pewnej chwili w środku nocy, kiedy Gray już wrócił na swoją połowę łóżka, Mack
przesunęła palce, tak że niemal dotknęły jego ramienia. W tym ruchu zawarła wszystko, co pozostało w niej żywe. A gdzieś głęboko w środku, w miejscu, gdzie mieszkało to, co w jej duszy niewypowiedziane i rzadko dotykane, była to ostatnia próba serca, by przetrwać. Serce Mack czuło, że wystarczy jeszcze jedno osunięcie się w rozpacz i nie będzie już stamtąd ucieczki. I wtedy Mackenzie London odejdzie… na zawsze.
czterdzieści sześć Gray nie miał pojęcia, co zastanie za drzwiami. Uniósł kołatkę u wejścia do odnowionego wiejskiego domu koło Hillsboro Road. W drzwiach stanęła, uśmiechając się ciepło, Debbie Green, z czerwono-czarną ścierką do naczyń przewieszoną przez ramię. Bez słowa objęła go mocno, a Gray pozwolił jej na to. Gdy wypuściła go z ramion, oznajmiła: – Jest na zewnątrz, na tarasie. Nie ruszył się z ganku. Pod butami miał wielką literę „G”, pośrodku wycieraczki z trawy morskiej. – Szykuje się, by mnie walnąć? – Jeśli tak, pozwolę mu na to – zaśmiała się. – Przykro mi, Debbie. – On rozumie. Oboje rozumiemy. – Tego się nie da usprawiedliwić. – Masz rację. Idź, powiedz mu. – Wskazała na tylne drzwi. Wchodząc do środka, Gray pocałował ją w pulchny policzek. – Kocham cię. – Ja też cię kocham – pogłaskała go po ramieniu. – Aha, Gray? – Jej orzechowe oczy wyrażały troskę. – Jak się miewa Mack? – Nie za dobrze – potrząsnął głową. Zamknęła frontowe drzwi i szturchnięciem skierowała go na tył domu. – Idź. Z holu, przez trzy pary drzwi balkonowych, zajmujących tylną ścianę budynku, widać było basen. Kurt siedział na krześle pod parasolem, z okularami zsuniętymi na czubek nosa, i czytał gazetę. Jego syn, Tyler, usadowił się na krawędzi tarasu i rzucał piłkę tenisową młodemu labradorowi. Gray wyszedł na taras. Kurt uniósł oczy, w jego wzroku od razu dało się wyczytać zaproszenie. Odłożył gazetę na stolik i odsunął krzesło, by wstać i przywitać się z Grayem. Gray dostrzegł pierwszą stronę gazety. Zdjęcie jego i Olivera. – Szybcy są. Kurt spojrzał na gazetę. – Newman chce wykorzystać wszystko, co się da. Twój urlop jest mu na rękę. – Pozwólmy mu na to. – Gray pokręcił głową. Spojrzał Kurtowi w oczy. – Muszę ci zadać jedno pytanie. – Strzelaj. – Czemu wybrałeś akurat tę porę, żeby mnie posłuchać? Oczy Kurta zwęziły się pod okularami. – Co masz na myśli? – Nigdy nie zwracałeś uwagi na to, co mówię. Dlaczego więc ten jeden raz postanowiłeś mnie posłuchać i pozwolić się wylać? Kurt podrapał się w głowę. – Cóż, wcześniej nigdy mnie nie uderzyłeś. Gray podszedł do przyjaciela i objął go. – Przepraszam, Kurt. Wybacz mi, proszę. – Wybaczam. – Kurt odwzajemnił uścisk. Stali tak przez chwilę, dopóki Tyler nie rzucił żartu o obejmujących się facetach. Oczywiście musiał to zrobić. Miał już trzynaście lat. Zaśmiali
się wszyscy trzej. – Siadaj. – Kurt wskazał na krzesło po drugiej stronie stołu. Gray usiadł i zakłopotanie natychmiast minęło. – Potrzebuję cię w biurze – powiedział. – Wiem o tym. – Ale nie do prowadzenia kampanii. – A więc nie masz zamiaru wystartować? Gray oparł łokcie na stole i zatarł ręce. – Nie mogę, Kurt. Przez Mack. Źle z nią. Nie wiem, co mam robić, jeśli coś się nie zmieni. Jest w głębokiej depresji. Nie potrafię do niej dotrzeć. – Tak mi przykro – Kurt pochylił się w jego stronę. Pokręcił głową. – Nie z powodu wyborów, ale Mack. I ciebie. I całego tego koszmaru, który przeżyłeś. Robisz to, co należy. – Muszę. – Gray mówił z trudem. – Mack to wszystko, co mam. Nie mogę jej stracić. W dzień, kiedy… no więc, w dzień, kiedy… – Uderzyłeś mnie? – pomógł mu Kurt. – Tak, to. Jeszcze raz, bardzo przep… – Dotarło do mnie za pierwszym razem. Już nie przepraszaj. Gray potarł głowę. – No dobrze, więc już chyba dzień wcześniej zacząłem się gubić. Powiedziałem jej wstrętne, straszne rzeczy. – Głos mu się załamał. – Gray, Mack wie, jak bardzo ją kochasz. – Ale powiedziałem jej coś w tym rodzaju, że jedyna rzecz, która mnie teraz obchodzi, to wybory. Że musi wziąć się w garść. Coś w stylu: do roboty albo do widzenia. I potem… To właśnie wtedy wszystko się rozsypało. Ona rozsypała się przeze mnie. – Gray, to nie przez ciebie. Ty tylko… straciłeś na chwilę panowanie nad sobą. To może się zdarzyć każdemu. – Wiem – skinął głową Gray. – I korzystam z pomocy. Robię to. Ale wciąż potrzebuję ciebie i Fletcha. Nie pójdę dalej bez ciebie. – Przerwał i spojrzał na przyjaciela. – I nie chcę. – Wiesz, że pójdę z tobą wszędzie. – Myślisz, że moglibyście napisać dla mnie roboczą wersję oświadczenia, żebyśmy mogli ogłosić, że nie kandyduję w wyborach? – Oczywiście. Co konkretnie chcesz tam przekazać? – Że moja rodzina jest dla mnie najważniejsza. I że teraz najpierw muszę się zająć nią, więc to nieodpowiednia pora, żebym skupiał się na czymś innym. Kurt skinął głową. – Przygotujemy to do połowy przyszłego tygodnia. A oświadczenie napiszemy razem w piątek. – Nie – sprzeciwił się Gray – musi być wcześniej. Dałbyś radę skończyć roboczą wersję do jutra, żebym mógł ogłosić to w sobotę? Kurt zastanowił się. – Zwykle nie ogłasza się ważnych spraw w sobotę, ale okoliczności są wyjątkowe. – Skinął głową. – Zrobimy to. – Dzięki. – Gray potarł oczy. – Wydaje się, że Mack zabrnęła w mrok dalej niż wcześniej. A ja nie mam pojęcia, jak ją stamtąd wyciągnąć. – Wszystko, co możemy zrobić, to ją kochać, Gray. Nic innego nam nie zostało. I ufajmy, że lekarze są na tyle mądrzy, że będą wiedzieli resztę. – Nie chcę, żeby tkwiła gdzieś na oddziale zamkniętym. – Gray nawet nie próbował
powstrzymać łez, które napłynęły mu do oczu na tę myśl. Kurt chwycił przyjaciela za przegub. – Nie pozwolimy na to. Gray nie odrywał od niego wzroku. – Może być już za późno. *** Gray zaparkował w garażu. Idąc podziemnym korytarzem, zobaczył, że w pracowni Jeremiasza pali się światło. – Co tam masz, Jeremiaszu? Ogrodnik bez pośpiechu podniósł wzrok. Jego długie palce w znajomym, leniwym rytmie uciskały czarną ziemię w ceramicznej donicy. Wszystko, co robił Jeremiasz, wydawało się powolne. – Szykuję kwiatek dla panienki Mackenzie. Gray przyjrzał się roślinie. – To coś innego niż te białe kwiaty, które dałeś jej przedtem. – Tak. – A więc znów masz zamiar zaryzykować i posyłać jej kwiaty? – No chyba – zachichotał Jeremiasz. – Wariacko brzmi, nie? Ale panienka Eugenia wzięła i dała mi pozwolenie. A ja sobie myślę, że z niej gorszy harpagon niż z panienki Mackenzie. Gray też musiał się zaśmiać. – Nigdy nie słyszałem prawdziwszego stwierdzenia. Rozejrzał się po pracowni, obejmując wzrokiem długi stół, pojemniki z sadzonkami oświetlone zielonymi żarówkami, małą lodówkę i talerz z gorącym daniem w rogu. – Rosa ciągle przynosi ci tu smażone kiełbaski? – Tak, cieszy się, jak mam smażeninę na lunch. Moje ulubione. Gra zaśmiał się i skinieniem głowy wskazał na kwiat, którym teraz zajmował się Jeremiasz. – Co to właściwie jest? Widziałem jeden przed… na Boże Narodzenie, prawda? – Tak, raczej wtedy. To amarylis. Miałem tę cebulkę od świąt, w styczniu znowu żem ją włożył do wody, zaraz po stracie dziecinki. Trzeba kwiatkowi było trochę czasu, ale teraz już kwitnie na dobre, a Pan wziął i kazał mi dać go panience Mackenzie. Gray przyglądał się Jeremiaszowi, jak ten zbiera trochę zielonego mchu z pudełka i układa go wokół sadzonki. Jego ręce pracowały z delikatnością artysty. Co chwilę robił coś innego – najpierw upychał ziemię, otulał ją mchem, a potem wyciągnął wstążkę i zawiązał kokardę. Każdy ruch był jak pociągnięcie pędzla, stwarzające piękny obraz. W tej swobodzie ruchów i wdzięku kryła się jakaś tajemnica. Taka prostota wywierała wrażenie. – Jeremiaszu, mogę cię o coś spytać? Jeremiasz odsunął na bok gotowy amarylis. Gruba łodyga i trzy jasnoczerwone kwiaty prezentowały się dumnie i okazale, jakby znały moc swojego wdzięku. – Niech pan drąży, gubernatorze. Nie śpieszy mi się za bardzo do siebie. Gray kiwnął głową. Rozumiał. Od dawna czuł się podobnie. – Postanowiłem, że nie wystartuję w wyborach. Jeremiasz zanurzył ręce w kieszeniach i przechylił się do tyłu. – Hm. – Tak. Najpierw myślałem, że to najlepsze, co mogę zrobić. Wiesz… że to odsunie myśli od tego wszystkiego, przez co przeszliśmy. – Zapatrzył się na stary, sosnowy stół do pracy,
zajmujący prawie całą długość pokoju, po czym dotknął grudek ziemi, która wysypała się z doniczki. – Że to pana oderwie, tak? – Tak, chyba tak. – Gray zacisnął wargi. – Ale Mack jest w złym stanie i tak sobie myślę, że najlepiej będzie nie kandydować. Ona mnie teraz potrzebuje. Przerwał. Wciąż czuł ciężar tej decyzji. Kochał swoją żonę jak wariat. Liczyła się dla niego bardziej niż cokolwiek na świecie. A jednak nieodwracalne zamknięcie za sobą drzwi ciążyło mu i było dotkliwie realne. – Robię to, co właściwe… prawda? Jeremiasz odwrócił się. Narzędzia potrzebne do jego całodziennej pracy leżały po drugiej stronie stołu. Ogrodnik podszedł do zlewu i wyjął ręcznik z wiszącej półki. Zmoczył go wodą, wziął ze stołu nożyce do przycinania i zaczął czyścić ostrza. Gdy je tak wycierał mocnymi pociągnięciami, widać było, że jego pokryta zmarszczkami ręka jest wciąż silna i pewna. – Pamiętam, jak lata temu tym ogrodem zajmował się mój tatko. Jednej nocy siedział do późna na zewnątrz, bo próbował złapać królika, co pustoszył stokrotki. Spytał żem go, czemu tyle czasu marnuje na tego królika, skoro zawsze przylezą nowe. Wie pan, co mi rzekł? „Bo teraz, tutaj jest tylko ten królik”. Wiem, że czasem, kiedy się robi jedno po drugim, człowiek się nie troska, co robi akurat teraz, w tej chwili, bo se tak myśli, że jak tylko z tym skończy, zaraz zajmie się czym innym. I pewnie ma pan rację. Teraz, tutaj jest tylko to jedno. A jedyna droga, by uratować pańskie stokrotki, to poświęcić czas i to złapać. Gray słuchał go. Słowa Jeremiasza były takie prawdziwe. Jeśli Gray miał ponownie być gubernatorem, sposobność ku temu jeszcze wróci. A to, co musiał zrobić teraz, to być mężem Mackenzie London. Na dobre i na złe. – Coś jeszcze, gubernatorze? – Słowa Jeremiasza przerwały tok jego myśli. Gray spojrzał w głębokie, ciemne oczy ogrodnika. Nie popędzały go, lecz szukały. – Nie. Tyle że naprawdę doceniam ciebie i twoją szczerość. Wiesz o tym, prawda? Oczy Jeremiasza zabłysły figlarnie. – Ceni mnie pan na tyle, żeby zanieść ten amarylis panience Mackenzie? – Tchórzysz? – uśmiechnął się Gray. – Tak – odparł krótko ogrodnik. – Jasne. Jeremiasz podał mu doniczkę. – Chcesz mi powiedzieć, co znaczy ten kwiat? – spytał Gray. Jeremiasz zagryzł wargi, jakby się namyślał. W końcu pokręcił głową. – Nie. Pewnikiem wkrótce się pan dowie.
czterdzieści siedem Usłyszała, że otwierają się drzwi, ale nie odwróciła wzroku. Zaraz potem ciche kroki Graya po dywanie, brzęczenie przywieszki przy obróżce Sophie. Po chwili mąż był już przy niej i stawiał kwiat na pobliskim stoliku. – Od Jeremiasza. Nie obchodziło jej to. – Inny kwiat niż te, które wysyłał ci przez ostatnie tygodnie. – Gray uśmiechnął się do niej. Jej wargi nawet już nie próbowały ułożyć się w uśmiech. – Myślisz, że ten kwiat ma jakieś znaczenie? Na pewno miał. Nie spytała jednak, jakie.
czterdzieści osiem Eugenia ujrzała kwiat w piątek rano, zanim zobaczyła Mackenzie. To nie Boże Narodzenie. Cóż sobie, na Boga, myślał ten Jeremiasz, posyłając jej córce amarylis? Popatrzyła na roślinę, prezentującą się tak dumnie i okazale, i wciągnęła powietrze. Chyba nie chciał powiedzieć… a może chciał? Tak. Wystarczyło jej parę minut, żeby wykonać telefon. Potem zeszła po schodach werandy i pomaszerowała prosto do ogrodu. Dostrzegła sylwetkę w uniformie, z tą śmieszną, niebieską chusteczką wystającą z tylnej kieszeni. Ogrodnik pochylał się nad rabatą tulipanów. Wyciągnęła ramiona do przodu, rozstawiając nogi, żeby zachować równowagę. Potem chwyciła za tylną kieszeń jego spodni obiema rękami i pociągnęła z całej siły. Szarpnęła tak gwałtownie, że wylądowała na ziemi, a Jeremiasz na niej. – Złaź ze mnie, Jeremiaszu! – krzyknęła, wiercąc się i szamocząc. Ogrodnik kręcił się, próbując dźwignąć się na nogi, ale jemu też nie było łatwo. – Na litość boską, kobito, jak będziesz leżeć spokojnie, to może jakoś się pozbieram – odezwał się w końcu. Przestała się wreszcie rzucać i Jeremiaszowi udało się wstać. Wyciągnął rękę, żeby pomóc wstać również Eugenii, ale jego spojrzenie dawało do zrozumienia, że chyba postradała zmysły. Odtrąciła więc jego rękę i wstała samodzielnie, otrzepując jaskrawozielony kardigan z trawy i usuwając źdźbła, które przywarły do białego topu. – No dobrze, nie wiem, o co w tym u licha chodzi, ale wzięła panienka i powiedziała mi, że mogę dać panience Mackenzie jakiś kwiat. Jaki bądź. – Tak, tak powiedziałam. – Obciągnęła brzeg swetra. – Jeśli więc masz zamiar deklarować, że moja córka jest dumna, musisz stać się częścią kuracji. – Złapała go za rękę i szarpnięciem poprowadziła w stronę domu. – Gdzie mnie panienka zabiera? – Na wycieczkę. – Ale ja nie mogę zostawić… – Mój zięć jest gubernatorem. Możemy zrobić, cokolwiek zechcę. – Weźmie panienka i mnie zapuszkuje na resztę życia. I żadnego zwolnienia za dobre zachowanie. – Za dobre zachowanie i tak nie dostałbyś zwolnienia, bo uznałeś, że twoim zadaniem jest doprowadzanie mnie do szału. – Tego nie muszę robić. Panienka sama doskonale to umie. Zatrzymała się przy tylnych drzwiach i spojrzała mu w twarz. – Zapomnę, że to powiedziałeś. – Nie pomoże zapomnieć, jak taka prawda. Znów chwyciła go za rękę, pociągnęła za sobą przez główną część rezydencji i wyprowadziła przez frontowe drzwi. Przed północnym wejściem, na dużym, okrągłym podjeździe zostawiła samochód. – Nie wlezę do tego – zaparł się Jeremiasz. Przed nimi stał czarny cadillac sedan. Eugenia otworzyła drzwi z prawej strony. – Wsiadaj, Jeremiaszu. – Za nic. – Nie ruszył się. – Właśnie, że tak.
– Nie. Gadał żem panience, że nie mogę zostawić ogrodu. A poza tym to auto wygląda mi na karawan i pewnie panienka planuje mnie posłać do piachu, tak to widzę. Pociągnęła go za ramię i wytężając wszystkie siły, wcisnęła na przednie siedzenie, a to, co jeszcze wystawało, dopchnęła biodrem. Przed tym nie dałby rady się obronić, nawet gdyby próbował. Gdy Jeremiasz w całości znalazł się w aucie, Eugenia zatrzasnęła drzwi i zablokowała je jednym piknięciem pilota. Obeszła samochód i wsiadła od strony kierowcy. – Zabierzemy jeszcze parę osób – oznajmiła, przekręcając kluczyk w stacyjce i naciskając pedał gazu. Siła przyspieszenia wcisnęła głowę Jeremiasza w zagłówek. – Boże litościwy, zmiłuj się – wymruczał. – Już to zrobił – stwierdziła Eugenia. – Tak myślę. *** – Nie dotykaj mnie! – krzyknęła Sandra z tylnego siedzenia. Eugenia przekręciła lusterko wsteczne i zobaczyła, że ruchliwa Berlyn przysuwa się coraz bliżej Sandry, która siedziała na środku, i że Sandra klapsem powstrzymuje ją przed tym manewrem. – Wy dwie, możecie przestać? Poważnie! – zbeształa je Eugenia tonem stanowczej przedszkolanki. Dimples siedziała po drugiej stronie Sandry, ze sztuczną szczęką w ręku. Wpatrywała się w nią jednym okiem, a Eugenia przysięgłaby, że drugim obserwowała drzewa migające wzdłuż autostrady międzystanowej. – Dimples, do ciebie też mówię. Włóż zęby do ust. – Wezmę, zadzwonię na policję i powiem, że mnie porwały. – Jeremiasz pokręcił głową. – Nie porwałyśmy cię, człeku – cedziła słowa Dimples. – Pożyczyłyśmy tylko. – Nie mów człeku. – Sandra chwyciła Dimples za rękę, w której ta trzymała zęby. – I załóż je z powrotem, albo wyrzucę je przez okno, przysięgam. To odrażające. Dimples wepchnęła sztuczną szczękę do ust. – Był w nich kawałek kurczaka – oznajmiła, spoglądając drwiąco na Sandrę. – Poza tym damy nie przysięgają, Sandro – dodała, wysuwając czubek języka dla podkreślenia tych słów. – Wasz poziom mnie dobija! – uskarżała się Eugenia. – Sandro, nie dotykaj jej. A ty, Dimples, następnym razem zabierz wykałaczkę. – Ustawiła lusterko wsteczne we właściwej pozycji. – A więc dokąd jedziemy? – Berlyn wychyliła się do przodu, na tyle, na ile pozwalał jej na to pas bezpieczeństwa. – Jedziemy przypomnieć mojej córce, że nie ona jedna na tym świecie ma problemy. – Co panienka robi, panienko Eugenio? – Jeremiasz odwrócił się gwałtownie. – Panience Mackenzie nie trzeba teraz żadnych głupot. – Cóż, to ty dałeś memu dziecku amarylis w marcu – przypomniała mu Eugenia. – O ile wiem, ten kwiat oznacza „dumę”. Jeśli nie to insynuowałeś, to mi teraz powiedz. – Mocniej zacisnęła ręce na kierownicy. Berlyn gwałtownie odwróciła głowę w stronę Jeremiasza, jakby piłka tenisowa wpadła teraz na jego połowę. – Cóż, dałem jej ten kwiatek, bo On mi tak powiedział. – Kto? – spytała Berlyn. – Nie pytaj – ostrzegła Eugenia. – Pan. Pan mi tak powiedział.
– Pan? – zdumiała się Berlyn. – Czyli… Bóg? – Nie wzywaj imienia Bożego nadaremno – trąciła ją Sandra. Berlyn potrząsnęła pięścią przed jej twarzą. – Spróbuj mnie jeszcze raz uderzyć. Obiecuję… – Jesteście szalone – zgromił Jeremiasz pasażerki z tylnego siedzenia. – Tak, Bóg dużo mi rzeczy powiedział co do ogrodu. Lubi się tam kręcić. – I Bóg kazał ci dać jej amarylis, bo oznacza dumę, tak? – indagowała Eugenia. Spojrzał na nią ciemnymi oczami, jakby chciał sprawdzić, czy przytaknięcie skróci jego żywot, ale musiał odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Inaczej nie potrafił. To była jedna z jego cech, które doprowadzały Eugenię do szału. – Nie myli się panienka. Ale tak naprawdę nie wiem, o co chodziło. Jasne, jestem bystry i tak dalej, i wiem, co to żal. Sam żem swoje przeżył. Wiem, że panienkę Mackenzie ten żal prawdziwie gryzie. Ale żal może wziąć i łatwo pomieszać się z dumą i litowaniem się nad sobą, i to wszystko może z czasem człeka całkiem pochłonąć. Może to Bóg chciał jej powiedzieć. Ale na litość boską, panienko Eugenio, ja to nie On. Nie zawsze wyrozumiem, czemu mi mówi różne rzeczy. Wiem tyle, że muszę to zrobić. Eugenia gwałtownie odwróciła głowę ku jezdni. – Cóż, dopóki żyję i potrafię tego dopilnować, mojej córki nic nie pochłonie. Lekarze mogą się zajmować jej głową, ale ja będę się opiekować jej sercem. Dimples przesunęła się na brzeg siedzenia i pociągnęła za zagłówek Jeremiasza. – A więc jesteśmy jak Aniołki Charliego czy coś takiego? – Raczej coś takiego – zawyrokowała Eugenia. – Skoro tak, to ja jestem Farrah Fawcett – szybko zaklepała Berlyn. – Wiesz, ona już nie żyje – poinformowała ją Sandra. Berlyn spojrzała na przyjaciółkę. – To się może zdarzyć najlepszym. W każdej chwili, kiedy się tego najmniej spodziewamy, kiedy nie uważamy, i może to zrobić nawet ktoś, kogo znamy. – Rzuciła Sandrze znaczące spojrzenie. Ta przycisnęła mocniej do piersi swoją torebkę z czarnej, lakierowanej skóry. – Jedziemy do ośrodka Nashville Rescue Mission – powiadomiła je Eugenia. – Są tam mężczyźni? – chciała wiedzieć Berlyn. Eugenia zauważyła, że Jeremiasz marszczy brwi. Spojrzał na nią. Tylko pokręciła głową. – Nie pytaj. – Nawet i nie chcę wiedzieć. – Nie chodzi tu o mężczyzn, Berlyn – wytłumaczyła Eugenia. – Mackenzie zwykle przyjmowała w domu samotne matki z maluchami i pozwalała im przenocować w gościnnych pokojach, kiedy w misji brakowało łóżek. Rosa gotowała dla nich obfite posiłki, a Mackenzie uczyła Maddie, co to znaczy troszczyć się o innych. W tym życiu nie chodzi tylko o nas i powinniśmy się dzielić tym, co mamy, i pomagać innym nieść ich brzemiona. To była jedna z rzeczy, które sprawiały Mackenzie najwięcej radości. – Ściszyła głos. – Ale od czasu poronienia nie zaglądała już do ośrodka. – Znów była spięta. – Jessica powiedziała mi wczoraj, że dzwoniła kierowniczka misyjnego Centrum Życia Rodzinnego z informacją, że brakuje im łóżek dla rodziny, która ma tam dziś przyjechać. Chcieli się dowiedzieć, czy moglibyśmy ugościć ich w rezydencji. Jessica nie wiedziała, jaką dać im odpowiedź, ale ja zdecydowałam, że dziś wieczór wyznaczymy Mackenzie zadanie. Przypomni sobie, jak żyć, jeśli zda sobie sprawę, że wszyscy, nie tylko ona, przechodzą w życiu przez trudne sytuacje. – Czemu nas goni auto gubernatora? – Usłyszała lęk w głosie Jeremiasza.
– To nie auto gubernatora. To mój przyjaciel Burt. Przywiezie tę rodzinę do rezydencji, bo my już nie mamy miejsca w samochodzie. Zobaczyła, że barki Jeremiasza się rozluźniają, a potem jego usta powoli ułożyły się w uśmiech. – Czemu się uśmiechasz? – spytała. W odpowiedzi ogrodnik tylko cicho zachichotał. Nie spojrzała już na niego, dopóki nie zaparkowali przed Centrum Życia Rodzinnego. Wysiadając, spostrzegła, że Jeremiasz wciąż się uśmiecha. Bardzo irytujący uśmiech, gdyby miała to ująć w słowa. I tak zrobiła. Zawsze wszystko ujmowała w słowa.
Jeremiasz Ujrzał żem prawdziwe oblicze szaleństwa. Miało twarz czterech kobit latających w te i we wte po schronisku dla bezdomnych. Dopadły jakąś bidną kobiecinę i jej troje drobiazgu i powiedziały, że ich zabierają do rezydencji. Eugenia rzucała rozkazy jak sam gubernator. Dimples spałaszowała jakieś spaghetti, a Sandra hamowała Berlyn, coby nie weszła do męskiej ubikacji. Ja kręciłem się w pobliżu. Niewiele można zrobić, jak się człek zadaje z szaleńcami. Tylko się kręci i patrzy, gdzie na litość boską znów cię zabiorą. Upchnęły tę rodzinę w aucie – dzieciaki miały brudne włosy, a mama była wymęczona – a potem napakowały ich ubrania i różności do bagażnika. Tak sobie myślę, że trochę czasu minęło, odkąd ktoś prał ich przyodziewek, bo ta napuszona Sandra coś marszczyła nos. Szepnęła nawet coś o wszach, chociaż dzięki Bogu nie za głośno. Przez całą drogą modlił żem się, żebym nie popadł w kłopoty, bom zostawił ogród. Wiem, że Eugenia to teściowa gubernatora i w ogóle, ale i tak mam swoje do zrobienia – robotę, z której jestem dumny. I nie namówiłaby mojego szefa, coby mi pozwolił ją zostawić. Wiem, że to dobry człek, ufa mi, ale zasady to zasady. A panience Eugenii nawet nie przyjdzie do głowy, że zasady ją też związują. Nie mogę pojąć, czemu chciała mnie tam ze sobą zabrać. Gdyby chciała wziąć i ciągać kogo ze sobą, to powinna poszukać samego Pana, bo amarylis to Jego pomysł. Ale ja sobie tak krążyłem i myślałem, kiedy trwała ta cała awantura. Może ten kwiatek nie mówił wcale o panience Mackenzie. Bóg dobrze wie, że panienka Eugenia wtyka nos w moje kwiaty, więc może on był dla niej. Może miał nią potrząsnąć i na dobre ją rozeźlić. Bo czasem trza się porządnie rozeźlić na diabła, żeby przestał się podkradać. A panienka Eugenia już pewnie wymęczona tym starym diabłem, co się koło niej kręci. Więc może Bóg wiedział, co jej stanie ością w gardle i co każe jej wymyślić coś, co zadziała. A nie samo chuchanie na ranę. Bo przychodzi taka chwila, że nie trzeba już więcej chuchać, tylko spojrzeć chłodno, bez wydziwiania. Więc tylko się modlę, coby ten cały dzień było coś wart. Proszę, Panie, niech będzie coś warte, że spędziłem dwie cenne godziny mego żywota z tymi kobitami. I, Panie, jeśli będziesz chciał mi coś rzec, musisz mi pomóc, żebym miał oczy do patrzenia i uszy do słyszenia. Bo w tej chwili już nic nie widzę.
czterdzieści dziewięć A więc do tego doszło. Ponad trzy lata służby mieszkańcom Tennessee i jedno przemówienie, które miało oznaczać początek końca. Kurt zadzwonił do Fletchera zaraz po tym, jak Gray wyszedł z jego domu, i wspólnie zaczęli przygotowywać oświadczenie. Wieczorem zaplanowali spotkanie, na którym Gray miał przejrzeć tekst. Postanowił, że odczyta go jutro, na pospiesznie zwołanej konferencji prasowej. To zdejmie ciężar z jego barków i pozwoli mu od poniedziałku poświęcić cały czas Mack. Gray nie miał pojęcia, co przyniesie ten poniedziałek, ale nie chciał pozwolić żonie przechodzić przez to samotnie. Fletcher wiercił się przy swoim biurku, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. – Fletch, no naprawdę. Mógłbyś się uspokoić choć na minutę? – zaśmiał się Gray, robiąc notki na szkicu oświadczenia. – Tak, jasne. – Fletcher poprawił okulary w drucianych oprawkach, wciąż kołysząc nogą. Gray zdjął okulary i położył je na biurku, po czym podał dokument Fletcherowi, który tego dnia zamienił swoją koszulę z muszką na bluzę Uniwersytetu Tennessee. – Oświadczenie jest świetne. Kawał dobrej roboty. Jak możemy je zabezpieczyć, żeby nic nie przeciekło do prasy, zanim sami go nie ogłosimy? – Cóż, kiedy organizowałem wczoraj konferencję prasową, to oczywiście wywołało to tysiące pytań. Wszyscy wydają się być przekonani, że to początek twojej kampanii. Wiedzieli, że ogłosisz swoją decyzję, kiedy już skończy ci się wolne. Ale o ile mogę stwierdzić, nikt nie wie na pewno, co planujesz. – Mam zamiar przesłać poufne oświadczenie liderom Izby i Senatu. Powinni je poznać przed konferencją. Przygotuję to na dziesiątą rano. Dowiedzą się pierwsi i będą mogli wyprzedzić o krok medialną wrzawę, która się rozpęta po konferencji prasowej o dwunastej. Kurt nie spuszczał oczu z Graya. – Jak się czujesz? Gray przeczesał ręką włosy. – Trochę zmęczony. Trochę zasmucony wszystkimi tymi sprawami. – Jakieś wątpliwości? – spytał Fletcher, bawiąc się drobnymi w kieszeni. – Nie – pokręcił głową Gray. – Żadnych wątpliwości. Kiedy wychodziłem, Mack leżała w łóżku. Potem przyszła Eugenia, więc mogłem się spotkać z wami. Fletcher skinął głową. – Cóż, dziś z eteru popłynęło nowe ogłoszenie wyborcze Marcusa Newmana. Niby o tobie nie wspominał, ale insynuacja była oczywista. Gray oparł się o biurko i skrzyżował ramiona. – O czym mówił? – Przypomniał wyborcom, że wypuszczony więzień zabił sprzedawcę. W ogłoszeniu pojawia się wypowiedź rodziny ofiary. Gray poczuł napięcie w piersi, przypływ gniewu. Telefonował do nich. Rozmawiał z nimi. Napięcie jednak nie zelżało. Stracili kogoś, kogo kochali. Byli zagniewani. – W porządku – stwierdził. – Rozumiem. Nie znoszę tylko takiego wykorzystywania czyjegoś żalu. – Cóż, teraz to i tak nieważne. Przynajmniej nie może być wykorzystane przeciw tobie – przypomniał Fletcher. – Teraz już niewiele od nas zależy. Ludzie albo pomyślą, że zrobiłem, co należało, albo
nie. Ale ja zawsze będę wiedział, że zrobiłem, co mogłem, z tym, co miałem. Budżet zatwierdzą w planowanym terminie? – Tak – odparł Kurt. – Mam nadzieję, że masz pod ręką czerwony długopis. – Mam. I zamierzam go użyć. – Cóż, dobra wiadomość jest taka, że powinniśmy otrzymać dość głosów, by powstrzymać przeciwników od obalenia projektu. – A więc zanim powiemy ostatnie słowo, mamy jeszcze sporo pracy, co? Dobra robota z tym oświadczeniem, chłopaki. Dokładnie o to mi chodziło. Skąd mnie tak dobrze znacie? – uśmiechnął się. Kurt i Fletcher potrząsnęli tylko głowami i wyszli. Gray przeszedł do wysokich na całą ścianę okien za biurkiem. Wyjrzał na trawnik przed budynkiem, myśląc o Mack kulącej się w łóżku jak dziecko. Chciał ją uratować. Tak desperacko pragnął wydobyć ją z cierpienia. Na samą myśl o tym poczuł przypływ bólu. I wtedy przyszło objawienie. W tym całym zamieszaniu, kiedy sam borykał się z własnym cierpieniem i odzyskiwał własne serce, tak naprawdę nie zrobił dla Mack jednej rzeczy. Świadomość tego spłynęła na Graya z taką mocą, że musiał usiąść. – Nie mogę uwierzyć. Nie modliłem się za nią. Oczywiście wyrzucał z siebie akty strzeliste. „Boże, pomóż nam. Panie, daj mi mądrość”. Robił to. Ale nie naciskał. Nie w taki sposób, jak powinien. Nie tak, jak tego wymaga rozpaczliwy czas w życiu. Jeremiasz opowiedział mu kiedyś historię o tym, jak jego synek zachorował na zapalenie opon mózgowych. Jeremiasz wszedł wtedy do jego pokoju, zamknął drzwi i nie wyszedł, póki lekarze nie uznali, że chłopiec jest zdrowy. Powiedział Grayowi, że modlił się i pościł przez całe trzy dni. Że czuł się jak król Dawid, który zrobił to samo dla swojego syna. Gray odwrócił się od okna. Sophie przypatrywała się ze swojej poduszki, jak jej pan ją mija, zamyka drzwi i przekręca od wewnątrz klucz, po czym wyjmuje z szuflady stolika Biblię i klęka przed sofą. I tak oto, na stanowym kapitolu w Tennessee, gubernator stanu walczył o życie swojej żony.
pięćdziesiąt Eugenia wpadła przez drzwi rezydencji, napędzając przy tym stracha Josephowi. Poznała to po sposobie, w jaki złapał się za pierś, gdy drzwi otwarły się z rozmachem. – Joseph, wszystko w porządku – uspokoiła zarządcę. – To tylko ja. Wprowadź je! – wrzasnęła przez ramię do Berlyn. Berlyn obróciła się, ukazując światu swoje rozłożyste siedzenie, ozdobione na materiale spodni równie rozłożystą, jaskrawoczerwoną różą. – Na święta nie kupię jej nic, co nie będzie miało prążków – mruknęła do siebie Eugenia. Dimples i Sandra wygramoliły się z samochodu. Sandra sapała, dyszała i zachowywała się tak, jakby miała zaraz umierać. – Zrób pranie – rzuciła Eugenia. – Zabierz się za to, Sandro. Sandra zacisnęła mocno wargi, ale Eugenia znała przyjaciółkę na tyle, by wiedzieć, że jej południowe maniery czy też południowa duma, jakkolwiek to nazwać, nigdy nie pozwolą jej powiedzieć: „Nic na tej Bożej, ukwieconej ziemi nie zmusi mnie do zrobienia tego śmierdzącego prania” w obecności ludzi, do których brudne ubrania należały. Eugenia umiała tym doskonale manipulować. Jeremiasz powoli wysiadł się z samochodu. Doprawdy, temu człowiekowi chyba trzeba by wetknąć w zadek laskę dynamitu. Dimples obeszła samochód i wtarabaniła się w zderzak. Eugenia otworzyła bagażnik swego auta, przyciskając guziczek pilota, i wieko odskoczyło do góry, a biedna Dimples ze strachu omal nie spojrzała prosto lewym okiem. Berlyn wzięła za rękę jedną z trzech dziewczynek i prowadziła całą gromadkę przez główne drzwi. – Już dobrze. Wejdźcie do środka. Zostaniecie tu, póki nie zwolnią się łóżka w schronisku. Matka trójki dzieci była o głowę wyższa od Eugenii. Musiała mieć przynajmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, była jednak dość mizerna i strusiowata, a jej włosy zapewne wyszły od szamponu. Jeżeli w ogóle miała jakiś szampon. Jeremiasz, który zamykał pochód, chwycił Eugenię za ramię, gdy ta zaczęła wchodzić po schodach, by sprowadzić Mackenzie. – Gdzie panienka idzie? – Idę po Mackenzie. No już, puszczaj mnie. – A co, jeśli nie zejdzie? – To wyciągnę ją z łóżka. – Co z tego przyjdzie dobrego? Jutro znów będzie w łóżku. Wyrwała ramię z jego uścisku. – Myślisz, że przywiozłam tę kobietę i jej dzieci dla siebie? – Nie. Dobrze wiem, czemu panienka je tu przyprowadziła. Tylko może panienka nie przemyślała sobie, co trza zrobić teraz, jak już tu są. Eugenia zirytowana pokręciła głową i tupnęła. – Mów po angielsku, Jeremiaszu. Co mi próbujesz powiedzieć? – Ten kwiatek mówił o dumie, panienko Eugenio. Właśnie tak. Wiedział żem to, jak go dawałem panience Mackenzie. I wiedziałem, że litowanie się nad sobą to jedna z najszpetniejszych i najgorszych twarzy dumy. Ale wszystko, co się da zrobić dla człeka, gdy cały zaplątał się w bólu, to dać mu szansę na uzdrowienie. A jeśli panienka se myśli, że może dla kogoś zrobić więcej, to może ten kwiatek nie był dla panienki Mackenzie.
Eugenia poczuła, że marszczy brwi. – Mówisz o mnie? To ja mam problem z dumą? – Gadam w takim angielskim, w jakim umiem. Kontrola to duma, panienko Eugenio. Przyzwolenie… co tu gadać, w nim jest zdrowie. Eugenia była zbyt wytrącona z równowagi, żeby pomyśleć. Właśnie przywiozła tę bezdomną rodzinę do rezydencji. Sandra prawie zwymiotowała, kiedy usłyszała, że ma się zająć praniem. Berlyn nie można zostawić tu samej nawet na moment; zawsze wyniesie jakąś pamiątkę. A teraz ogrodnik ma czelność sugerować, że Eugenia wpakowała się w te wszystkie kłopoty, bo za wiele w niej dumy? Jeremiasz musiał czytać jej w myślach. – Wszystko, co da się zdziałać, panienko Eugenio, to doprowadzić ją do wody. Już jej w tym głowa, czy się napije, czy nie. Musi panienka złożyć wszystko w ręce Pana. On jest wielki. Eugenia potarła twarz, po czym przeczesała palcami swoje sztywno nalakierowane włosy. – Odejdź, Jeremiaszu – poleciła. – Po prostu odejdź! Pomaszerowała po schodach, tuż obok wyraźnie podenerwowanej Jessiki, wciąż czując na sobie jego wzrok. Nie na darmo jednak nosiła nazwisko Eugenia Quinn i każdy dzień był jej dniem. Zrobi więc po swojemu. Drzwi do sypialni były zamknięte. Eugenia otworzyła je powoli. Jej córka nadal leżała w łóżku, opatulona kołdrą. Zupełnie jakby miała wciąż siedem lat i spała sobie twardo i bezpiecznie, bo rodzice nad nią czuwają. Mówią jej, co robić. Więcej – każą jej coś robić. Mackenzie zawsze była posłusznym dzieckiem – czasami trochę upartym, ale w końcu robiła, co się jej poleciło. Nawet jeśli robiła to po swojemu. Eugenia podeszła do okna, z oczyma utkwionymi w córce. Mackenzie potrzebowała jej przez zeszłe pół roku, więc Eugenia była przy niej. Zdarzały się chwile, kiedy Mack trzeba było popchnąć i matka robiła to. Były też momenty, kiedy córka po prostu potrzebowała miłości i trwania przy niej, więc Eugenia kochała ją i przy niej trwała. Ale Jeremiasz miał rację. I Eugenia o tym wiedziała. To dlatego tak bardzo nie znosiła tej myśli – bo wyszła od niego. Eugenia machnęła z niesmakiem dłonią i podeszła do łóżka. – Mackenzie, chcę, żebyś wstała. Zobaczyła, że córka uchyla lekko powieki. – No już. Wiem, że mnie słyszysz. Musisz zwlec się z łóżka i wstać. Masz towarzystwo, którym trzeba się zaopiekować. – Chwyciła córkę za ramię. Mackenzie tylko mocniej przytuliła poduszkę. – Mackenzie, posłuchaj mnie. Matka każe ci coś zrobić i pora się za to zabrać. – Głos jej zadrżał, jakby nagle ogarnął ją lęk. – No już. Musisz wstać, ubrać się i pomóc mi zająć się naszymi gośćmi. Mówiąc to, już czuła, że jej słowa są bezużyteczne. Jak miedź brzęcząca. Cymbały brzmiące. Biszkopty bez tłuszczu. Była jednak mamą, a mamy nie pozwalają swoim dzieciom zatonąć. Nurkują za nimi i jeśli staną im na drodze rekiny, to okładają je gołymi pięściami. Pochyliła się, by znów pociągnąć córkę za ramię, i nagle nią samą coś szarpnęło i powstrzymało. Cofnęła się odruchowo. I poczuła to znowu. Coś odciągało ją od Mackenzie. W jej duszy zatrzepotały słowa – Mam ją. Odepchnęła ten głos, ale wiedziała, skąd pochodzi. – Nie mogę Ci zaufać w jej sprawie – szepnęła. – Nie teraz. Nie po tym wszystkim. Pochyliła się ponownie nad córką. Mackenzie poruszyła się. Gdzieś jeszcze głębiej zaświtały w Eugenii inne myśli. W roztrzaskanych światach każda rzecz jest połamana. Ale tylko jedno może je poskładać w całość.
Eugenia zrobiła krok do tyłu. Wiedziała, że to prawda. Wiedziała, że ten świat jest roztrzaskany i okrutny, że nic w nim nie jest takie, jakie być powinno. A odkąd utraciła Lorenza, przekonała się także, że tylko niebo jest na tyle wielkie, by objąć te katusze, które pustoszą wnętrze i nie spoczną, póki nie wypalą połowy serca. Nadeszła pora, by odejść. O dziwo, Eugenia czuła, że wie o tym już od długiego czasu, jeszcze zanim Jeremiasz cokolwiek powiedział. Tylko że wiedzieć a zrobić – to dwie różne rzeczy. Wycofała się pod wykuszowe okno i stała tam długo, wpatrując się w niebo, które dzień wciąż jeszcze barwił ulotnym błękitem. W końcu przemówiła. – Ojcze, jestem dobra w wielu rzeczach. Jestem dobra w ogrodnictwie. Lepsza niż Jeremiasz. Jestem dobra w decydowaniu i organizowaniu. Beze mnie te trzy, tam na dole, całkiem by się pogubiły. I jestem dobrą mamą. Wiesz o tym. Taką mnie stworzyłeś. Ale nigdy nie byłam dobra w przyzwalaniu na coś. Potrafię poganiać jakąś szkapinę, aż upadnie, i potem dźwignąć ją na nogi, żeby znowu ruszyła do przodu. – Zachichotała. – Przynajmniej tak zawsze mówi Mackenzie, ale chyba taką właśnie mnie stworzyłeś. Również taką. Poczuła, że coś ją mocno ściska w gardle. Poczekała chwilę, aż uczucie zelżało. – Ojcze, moje dziecko jest złamane, a ja nie umiem go uleczyć. Teraz to widzę. Naprawdę. Robiłam wszystko, co umiałam. Ale nie do mnie należy uzdrowienie. Potrząsnęła głową w milczeniu. Ta chwila wydawała się przeciągać w nieskończoność. Wreszcie Eugenia uniosła splecione dłonie ku błękitnemu niebu. – W porządku, Panie. Dałeś mi to dziecko. Teraz oddaję je Tobie. Jest w Twoich rękach. Łzy pociekły jej po twarzy. – Ale proszę, gdybyś mógł ją nam wrócić… Prawdziwą Mackenzie, naszą Mackenzie… – Wypowiadała te słowa z trudem. – Gray i ja docenimy to. Długie milczenie, które teraz zapadło, zmieniło Eugenię Quinn na zawsze. – Ale cokolwiek uznasz za najlepsze dla mojej córeczki… zaufam Ci – dodała w końcu. Gdy poczuła, że poddała się całkowicie – albo tak całkowicie, na ile było ją stać – podeszła do Mackenzie i delikatnie pocałowała ją w policzek. Potem zostawiła ją samą. Zamykając za sobą drzwi, usłyszała krzyk z parteru. Widocznie Sandra właśnie wyjęła z samochodu rzeczy do prania.
Jeremiasz Od razu wiedziałem, już jak żem puścił ramię tej kobity, że ona nie posłucha tego, co jej mówię. Ale zrobiłem, co było trzeba. Potem poszedłem do mojej pracowni i nakazał żem chłopakom, coby zostawili mnie na chwilę. Dobrze wiedzieli, czemu. Kiedy tak im mówię, to znaczy, że mam jakąś sprawę do załatwienia. Wiedziałem, że gubernator i panienka Eugenia chcą uratować panienkę Mackenzie. To tak jak ja. Ale ona musi chcieć być poratowana. To też jej walka. Coś pomiędzy nią a Bogiem. I tak zrobił żem jedyną rzecz, jaka miała choć krzynę sensu. Padłem na kolana, wdzięczny, że wciąż są dość mocne, by klękać, i zacząłem się modlić – za nich wszystkich. Za gubernatora, za tę szaloną damulkę i za panienkę Mackenzie. Coby każde z nich znalazło w sobie na tyle siły, by porzucić dumę, jeśli taka w nich tkwi. A z dumą bywa ciężko, bo ona lubi udawać coś, czym wcale nie jest – że to ona niby uratuje, ochroni, będzie opłakiwać albo współczuć. Tak se myślę, że czasem duma umie udać i starego człeka, co radzi gubernatorom i innym takim, co powinni zrobić. Ale do rzeczy. Cokolwiek ta duma udaje, zawsze będzie kłamać jak najęta. Każe myśleć, że my są czymś, czym nie jesteśmy. Każe myśleć, że se człek poradzi bez Boga. Ja to widzę tak: Bóg uznał, że dobrze będzie całe życie rozpocząć w ogrodzie. A długo potem, kiedy już wszyscy se myśleli, że On odszedł na dobre, pokazał się znowu w innym ogrodzie. Kobita, co Go ujrzała, gdy wstał z martwych, myślała, że to ogrodnik. Zawsze żem uwielbiał tę historię. Ja tak sobie myślę, że On jest Największym Ogrodnikiem. Więc pomóż nam, proszę, teraz, dobry Panie, żebyśmy trzymali swe dumne ręce z dala od Twego ogrodu i z dala od tego, co rośnie i kiełkuje tak, jak Ty chcesz.
pięćdziesiąt jeden Przenikliwy krzyk przebił się przez mgiełkę otulającą umysł Mackenzie. Zamrugała z trudem. Słońce wciąż stało wysoko; Mack nie miała pojęcia, która jest godzina, kiedy wyszedł Gray, ani czyj krzyk właśnie ją obudził. Próbowała podnieść nogi i przerzucić je przez krawędź łóżka. Były tak ciężkie, jakby przez całą noc moczyła je w cemencie. W końcu zepchnęła je na siłę i usiadła. Wszystko ją bolało. Właściwie to nie powinno być nic nowego. Większość czasu Mack spędzała przecież na materacu. Prawdziwy cud, że jej mięśnie dotąd całkowicie nie zanikły. Na korytarzu rozbrzmiały donośne głosy. Ktoś zapukał do drzwi, głośno i energicznie. – Pani London? Nie odpowiedziała. Siedziała tylko cicho na brzegu łóżka. Kolejne pukanie, tym razem mocniejsze. Głos zza drzwi też zabrzmiał donośniej. – Pani London? – Przestańcie! Odpoczywa! – Natarczywy głos jej matki mógłby obudzić umarłego, nie wspominając o kimś śpiącym w sąsiednim pokoju. Mackenzie dźwignęła się na nogi i podniosła białą, miękką bluzę, leżącą w nogach łóżka. Uświadomiła sobie, że Gray wiedział, czego będzie potrzebowała, kiedy wstanie. Będzie potrzebować bluzy. Tej bluzy. I zostawił ją tu dla niej. Nałożyła ją na siebie i rozejrzała się wokół. Wyczuwała, że jest jakoś… inaczej. Jej zmysły były bardziej wrażliwe niż zazwyczaj. Podeszła do drzwi i otworzyła je. Jessica i matka wpatrzyły się w nią szeroko otwartymi oczami. Natychmiast zrozumiała, dlaczego. Matka widziała ją dziś rano, praktycznie umarłą dla świata. Jessica z kolei widziała ją wczoraj, siedzącą na fotelu niczym zombie. Teraz Mack nie czuła się jakoś szczególnie świetnie, ale już nie przypominała tamtej siebie. – Och, pani London – odezwała się Jessica. – Tak mi przykro. Nie wiedziałam, że pani śpi. Ja tylko… – urwała. Mackenzie oparła się o framugę drzwi. – W porządku. – Objęła się ramionami. – Co się dzieje? We wzroku Jessiki widać było napięcie, słychać je też było w jej słowach. – Czy zadecydowała pani, że chce dziś przyjąć tę rodzinę z ośrodka? – Ja zadecydowałam za nią – wtrąciła się Eugenia. Mackenzie przetarła oczy. – Co masz na myśli? Jaką rodzinę? – Jest tu pewna rodzina. Matka z dwiema córkami… – Trzema – poprawiła Eugenia. Jessica obróciła się ku niej i pokręciła głową. – Więc dobrze, na dole są cztery osoby, które, jak wszystko na to wskazuje, trzeba nakarmić i przenocować. Wiem, że pani dawniej to robiła, ale zwykle załatwiała to pani przeze mnie. Nieznacznie przekrzywiła głowę ku Eugenii przy ostatnim zdaniu, subtelnej deklaracji, jakie zasady obowiązują w tym domu. Mackenzie wyminęła je i wyszła na korytarz. Spojrzała nad poręczą na parter. W holu stała wysoka, brudna kobieta z trójką obszarpanych, rudowłosych dzieci. Jedna z dziewczynek siedziała na podłodze, druga na pierwszym stopniu schodów, a trzecia biegała jak narwana, z rozłożonymi ramionami, a z jej małych, lecz hałaśliwych usteczek wydobywało się buczenie
naśladujące samolot. Dimples goniła ją na miarę swych możliwości, cudem unikając zderzenia ze ścianą. Berlyn siedziała na schodach obok drugiej dziewczynki, która położyła głowę na jej miękkim brzuchu. Sandra natomiast przystanęła w rogu, tuląc do siebie torebkę. Po drugiej stronie korytarza, naprzeciwko niej, stały torby z brudnym praniem. Sandra co jakiś czas głaskała przebiegającą dziewczynkę po głowie, ostrożnie, jakby miała do czynienia z jeżozwierzem. – Tak – powiedziała Eugenia raczej łagodnym tonem. Podeszła do Mackenzie. – Nie musisz się jednak o to martwić. Mamy to pod kontrolą. No i cóż, ja, dziewczyny i Jessica – ujęła Jessikę za ramię i pociągnęła ją w kierunku schodów – poradzimy z tym sobie. Próbujemy tylko pomóc tym ludziom. Jessica, już holowana przez Eugenię po schodach, spojrzała na Mackenzie błagalnie. Mack obserwowała, jak jej matka dociera na parter i zaczyna swą zwykłą, sierżancką musztrę. To było bardziej w jej stylu. – Więc tak – zaczęła. – Rosa dała mi znać, że mamy jeszcze trochę czasu przed kolacją. Będziemy mogły was gdzieś ulokować. Matka dziewczynek postąpiła ku Eugenii. – Jeśli mamy tu jeszcze trochę zostać, psze pani… – Zdawała się wahać. – Nie ma pani nic przeciwko, żebyśmy gdzieś się umyły, ja i dziewczynki? Eugenia pogłaskała kobietę po ramieniu. – Oczywiście, skarbie. Wszystkim się zajmiemy. – Odwróciła się do przyjaciółek. – Dimples, zabierzcie z Berlyn dzieci na górę do łazienki dla gości i wykąpcie je. Najmniejsza z dziewczynek zatrzymała się na środku holu, przyglądając się badawczo kobiecie, która wydawała kąpielowe instrukcje. Wyraz twarzy małej świadczył, że nie jest w ogóle tą opcją zainteresowana. Uniosła twarzyczkę ku matce. – Mamuś, musimy? Matka pogłaskała małą i pochyliła się, by szepnąć jej coś na ucho. Ramiona małego rudzielca obwisły, ale ruszyła ku schodom. – Mamę zabieram do drugiej łazienki dla gości. Będziesz miała trochę czasu tylko dla siebie – zwróciła się Eugenia do kobiety, po czym krzyknęła: – Rosa! Rosa wyłoniła się z kuchni. – Trzeba nam czegoś pożywnego, obfitego i… – zatrzymała się i rzuciła Rosie znaczące spojrzenie – …najchętniej smażonego. I żeby było tego dużo. Rosa uśmiechnęła się do niej i zniknęła za wahadłowymi drewnianymi drzwiami. – Josephie, dopilnuj, żeby nakryto stół do kolacji. I pokaż Sandrze, gdzie jest pralnia na górze. – Spojrzała na przyjaciółkę. Sandra spiorunowała ją wzrokiem, ale pochyliła się ostrożnie, by wziąć torbę. Jeden ze służących pospieszył jej z pomocą. Eugenia była w swoim żywiole. – Berlyn, ty i Dimples macie namydlić małe od stóp do głów. Przypilnujcie, żeby wyszorowały miejsca, o których nawet nie wiedzą, że je mają. I oczywiście wykąpcie je w pianie. Dzieci lubią pianę. Rozumiecie? – Tak jest! – Berlyn wyprostowała się i zasalutowała, po czym pochyliła się do najstarszej dziewczynki. – Ona zawsze mówi nam, co mamy robić. Taka się po prostu urodziła. – Załatwione! – Dimples próbowała strzelić kościstymi piętami, ale skutek był taki, że nogawki jej workowatych, jasnozielonych spodni podjechały do góry i materiał obwisł po bokach jak przy podmuchu wiatru. Nad czarnymi butami ortopedycznymi ukazały się białe skarpetki. Dimples usiłowała jeszcze zasalutować, ale minęła ucho o cal. – Jessiko!
Jessica zwróciła głowę ku Eugenii. – Wracaj do swoich zajęć. Mam wszystko pod kontrolą. Mackenzie dostrzegła, że Jessica zadrżała. Tymczasem Eugenia chwyciła matkę dziewczynek za ramię i nie minęła minuta, a hałaśliwy hol znów opustoszał. To się może zdarzyć tak szybko. Mackenzie to przecież widziała. W jednej minucie życie pulsuje w każdej najdrobniejszej szczelince, a w następnej zostaje z niej wyrwane. Znika w jednej chwili. Mackenzie wpatrywała się w pustą przestrzeń. Tyle że to konkretne życie nie zniknęło i właśnie zbliżało się do niej po schodach. Mackenzie odruchowo cofnęła się, gdy cała gromadka ją mijała. Dzieci przypatrywały się jej ciekawie, a Berlyn zaganiała je do łazienki. – Grace, to moja córka, Mackenzie – przedstawiła ją Eugenia matce dziewczynek. – Wybacz nam, kochanie. Starałyśmy się nie przeszkadzać. – Miło cię poznać, Grace. – Mackenzie przywołała na twarz uśmiech, taki, jakim obdarzała wszystkich przez ostatnie sześć tygodni. Zobaczyła Sandrę na dole schodów, zasłaniającą usta ramieniem. Przyjaciółka matki w drugiej ręce trzymała torbę prania. Za nią czekał służący. Nieco dalej w korytarzu zdążyło wybuchnąć zamieszanie, jakiego nie sposób zignorować. Mackenzie podążyła za zgiełkiem do łazienki dla gości. Berlyn nachylała się nad wanną, sprawdzając temperaturę wody. Dimples zabawiała dziewczynki – lub może raczej straszyła – na przemian wyszczerzając swoje sztuczne zęby i wsysając je z powrotem. – Co jest nie tak z twoim okiem? – spytała jedna z siostrzyczek. – Nic takiego – odparła Dimples. – Bóg dał mi dwoje oczu, które mogą patrzeć w przeciwnych kierunkach, dzięki czemu mogę lepiej upilnować takie szkraby jak wy. Najstarsza dziewczynka wzruszyła ramionami. Druga cofnęła się o krok w stronę siostry. Tymczasem Dimples zaczęła szarpać za rękaw najmłodszej. Głowa dziecka utknęła gdzieś w wyświechtanym, żółtym wdzianku z długimi rękawami. Dimples ciągnęła, a mała krzyczała: – Oj! Udusisz mnie! Mackenzie wyciągnęła rękę i zastąpiła Dimples przy rękawie, po czym delikatnie zdjęła wdzianko. Pokazała się głowa ze sprężystymi, rudymi lokami, błękitne oczy płonęły ożywieniem. – Całe szczęście, że się pani zjawiła. Mackenzie spojrzała na trzy siostry, chowające się za sobą, jak trzy stopnie schodków. Każda z niesfornymi, rudymi lokami i brudną, piegowatą twarzyczką. I w tym momencie coś w niej poruszyło się, obróciło, oderwało. Coś małego, ale istotnego. Uklękła przy najmłodszej. – Hej, jak masz na imię? Duże, niebieskie oczy zwróciły się na nią, potem spojrzały w podłogę. – Suzy – powiedziała cicho dziewczynka. – To piękne imię. Oczy szybko się uniosły. – Mam je po cioci. – Naprawdę? I co, jest tak piękna jak ty? – Tak. – Głowa kiwnęła w przód i w tył. – I wiesz co? – Co? – Też ma rude włosy. – Twoje włosy są naprawdę piękne. – Mackenzie dotknęła płomiennego, miedzianego loka.
Dziecko pokiwało głową, jakby też było o tym przekonane. – Tak. – Ciii – skarciła ją kuksańcem średnia siostra. Mackenzie przyjrzała się jej twarzy. Była zbyt poważna jak na swój wiek. Nie mogła mieć więcej niż siedem, osiem lat. – W porządku, skarbie. Ja tylko zadaję jej pytania. Na to odwróciła się najstarsza. Lecz w tym momencie odwróciło się coś jeszcze, wywróciło na drugą stronę – coś w duszy Mackenzie. Na jeden króciutki moment nie chodziło już o śmierć, stratę czy umieranie, nie o przeszłość czy o ponurą, niemającą kresu przyszłość. Chodziło tylko o teraz, o tę właśnie chwilę. Chodziło o trzy małe dziewczynki i jedną kobietę, która bardziej nad wszystko w świecie uwielbiała opiekować się małymi dziewczynkami. – A co powiecie, gdybym was gdzieś zaprowadziła – zaproponowała. – Mam inną łazienkę, z wielką wanną, i założę się, że zmieścicie się tam wszystkie naraz. Suzy uśmiechnęła się szerzej. Dwie pozostałe zdawały się wahać. Mackenzie wstała i pochyliła się ku najstarszej. – Wszystko w porządku. To mój dom. – Uśmiechnęła się i położyła jej rękę na plecach. – Berlyn, zabiorę je na chwilę. Myślę, że bardziej im się spodoba moja łazienka. Berlyn uniosła pokrytą pianą rękę. – Pasuje. Ja i Dimples pomożemy Rosie z kolacją. Dimples cmoknęła na samo wspomnienie jedzenia. Mackenzie nie miała wątpliwości, że to zadanie ucieszy je o wiele bardziej niż poprzednie. Inna sprawa, czy ich pomoc równie ucieszy Rosę. Tak czy siak, Mack pokierowała trzy dziewczynki ku wyjściu i poprowadziła korytarzem. – Nigdy nie widziołam tak wielkiego domu – powiedziała Suzy. – Nie mówi się widziołam – skarciła ją starsza siostra. – Jak masz na imię? – Lily, a to jest Toby. – Matkująca gromadce wskazała na średnią siostrę. – Nasz tatuś chciał chłopaka – oznajmiła Suzy. – Mówiłam ci, żebyś nikomu o tym nie gadała – trąciła ją Toby. Suzy potarła ramię i zmarszczyła brwi. – Ale to i tak prawda. Mackenzie poczuła, że gdzieś w środku musuje w niej śmiech. Nigdy nie odszedł, po prostu był. I teraz uderzył ją, jak coś zarazem obcego i pięknego. Zabrała dziewczynki do swojej sypialni; zareagowały na nią z takim zachwytem, jakby się znalazły na głównej ulicy w Disneylandzie. Suzy pobiegła prosto do okna i wyjrzała na ogród. – Czy to jeziorko? – Tak. – Mackenzie stanęła za nią. – Czy pani w nim pływa? – Powinnaś mówić po imieniu – pouczyła ją Lily. Suzy wzruszyła ramionami. – Jak ma pani na imię? – Mackenzie. – Mack położyła rękę na miękkich lokach Suzy. – Pływasz w nim, Mackenzie? – Panienko Mackenzie – poprawiła ją Lily. – Rany julek – prychnęła Suzy, przewracając oczami, zanim posłuchała siostry. – Pływasz w nim, panienko Mackenzie? – Podkreśliła wymownie słowo. Mackenzie ścisnęło w gardle od olśnienia. Suzy była taka jak jej Maddie. Mała mądrala.
Co w sercu, to na języku. Urzekająca. I nie mogła mieć więcej niż pięć lat. Była jakby truskawkową wersją czekoladowej Maddie. A Maddie też zawsze chciała pływać w tym lśniącym stawie – Mack i Gray musieli jej strzec jak kwoki, kiedy się tu wprowadzili. Łzy napłynęły do oczu, zanim zdążyła je powstrzymać. Zawisły na rzęsach i obraz przed nią rozmazał się. Jeziorko zmieniło się w plamę błękitu. – Nie, skarbie, nie pływamy w tym stawku. Suzy spojrzała na nią i zmarszczyła nos. – Czyli macie tu taki stawek i w nim nie pływacie… – popatrzyła na siostry – …naprawdę nie pływacie? Ale dziwne. Mackenzie spojrzała przez okno. Zamrugała, żeby strząsnąć łzy. Nagle uderzyło ją piękno widoku, który rozpościerał się pod nią. Kolory były zieleńsze, jaskrawsze, woda w stawku bardziej niebieska. Chmury w blasku zachodzącego słońca płonęły złotem, nieprawdopodobne w swojej urodzie. – Tak, bardzo dziwne, prawda, Suzy? – Jeszcze przez chwilę patrzyła przez okno, póki nie poczuła, że Suzy wierci się koło niej. Spojrzała na małą. Dziecko trzymało rękę między nogami. – Muszę siusiu. – Och, jasne. Chodźmy. – Mackenzie poprowadziła je do łazienki i pozwoliła Suzy zająć się jej potrzebą, a sama napełniła wannę ciepłą wodą i wlała pieniący się płyn do kąpieli. Tak jak lubiła Maddie. Kiedy trzy dziewczynki wchodziły do wanny, Mack podeszła do bieliźniarki. Wciąż stała tam butelka dziecięcego szamponu. Mack wyjęła ją i wracając do wanny, starała się uspokoić. Wspomnienia czaiły się wszędzie. W szafce znalazła również parę zabawek kąpielowych Maddie. Podrzuciła je dzieciom, a sama usiadła na podłodze. Dziewczynki paplały, bawiły się, śmiały i wydmuchiwały bańki mydlane. Kiedy w pewnym momencie Mackenzie włączyła w wannie masaż wodny, patrzyły zaskoczone na wirującą wodę i jeszcze większą liczbę bąbelków, które wypływały na powierzchnię. Wtedy ich zdziwienie zmieniło się w zachwyt. – Panienko Mackenzie, masz jakieś dzieci? – spytała Suzy przez wąsy z piany, które sobie zrobiła. Mackenzie poczuła, że kurczy jej się żołądek, ale wiedziała, że pytanie zostało postawione zupełnie niewinnie. – Nie, słonko. Nie mam. – A chcesz mieć? Zamarła. Nie potrafiła o tym rozmawiać. Ukryła to w głębi siebie, w miejscu, gdzie chowa się to, co umarło. Teraz jednak patrzyły na nią błękitne oczy… – Cóż, miałam jedno – powiedziała w końcu. – Też małą dziewczynkę. Dwie starsze przestały się bawić. Suzy chwyciła garść piany i dmuchnęła na nią. Bąbelki pofrunęły prosto ku stopom Mackenzie. – Gdzie ją wysłałaś? – Cóż, chyba zabrał ją Bóg. – Nie wspominała o Bogu od wielu tygodni. – Suzy, nie zadawaj już pytań. – Lily szybko przypomniała sobie o swojej dojrzałości. Toby jednak najwyraźniej uznała, że ta reprymenda odnosiła się tylko do Suzy. Położyła ręce na brzegu wanny. – Umarła? Suzy przy tych słowach całkiem się uspokoiła. Przesunęła się do brzegu wanny i też oparła o nią rączki.
Czy da się zignorować dzieci? Wyjaśnić im, że pewne pytania są zbyt osobiste, że jest ból, którego nie chce się dzielić z nikim? Zgoda, Mackenzie zaprosiła je do swojej łazienki, ale nie zapraszała ich w prywatne zakamarki swego serca. Mimo to odpowiedziała. – Tak. Oczy Suzy były wielkie i okrągłe. Mackenzie czuła, że pęka jej serce. Pozwoliła, by słowa popłynęły zgodnie ze swoją wolą: – Moja córeczka, Maddie, była mniej więcej w twoim wieku. – Pogłaskała dziewczynkę po ramieniu. Słów, które teraz opuściły jej usta, nie wypowiadała nigdy wcześniej, przynajmniej nie w ten sposób. – Zginęła w wypadku samochodowym. Trzy dziewczynki wpatrywały się w nią z powagą na twarzach, ich niebieskie oczy były nagle dorosłe. – Tęsknisz za nią? – spytała w końcu Suzy. Mackenzie przygryzła wargę, by powstrzymać łzy. – Codziennie. Lily przez chwilę przyglądała się jej badawczo, po czym opuściła głowę i powiedziała cicho: – Ja tęsknię za tatusiem. Obie siostry szybko obróciły ku niej głowy, na ich twarzach natychmiast pojawił się smutek. – Och, skarbie, wasz tatuś nie żyje? – Nie, proszę pani. Jest w więzieniu. – Strzelił do człowieka i zabił go – wyjaśniła Suzy rzeczowo. Widać było, że nie rozumie dokładnie, co to wszystko znaczy. – Wypuścili go z więzienia – dodała Lily. – Mówił, że pomoże mamie zająć się nami, ale nie mógł znaleźć pracy. Szukał i szukał, bardzo długo. Pewnej nocy pokłócił się z mamą i ją mocno zbił. Potem któregoś wieczoru obrabował stację benzynową i znów zamknęli go w więzieniu. Bo zabił człowieka, który tam pracował, więc. Nagle Mackenzie sobie przypomniała. Uwolnienie więźniów. Dość długo było o tym głośno w gazetach, był nawet jakiś proces, ale nie wiedziała, co się z tym dalej stało, jeśli w ogóle coś. A dzieci dotknięte tym koszmarem moczyły się teraz w jej wannie. Zobaczyła, że oczy Lily napełniają się łzami. Widziała, że dziewczynka desperacko z nimi walczy, ale na próżno. Sięgnęła przez pianę i otoczyła Lily ramionami. Toby również przytuliła siostrę, a Suzy przebrnęła przez wodę, by być blisko nich. – Tatuś robił to wszystko i nigdy nie miał pieniędzy – powiedziała Lily przez łzy. – A kiedy mama wyszła ze szpitala, to też straciła pracę. Nie mogli zapłacić czynszu ani nic, więc musieli zabrać nas do schroniska, żebyśmy miały co jeść i gdzie spać. – Wszystko się ułoży. – Suzy pocałowała siostrę w mokre loki. – Mama znajdzie pracę, a my będziemy mieć dom i tyle makaronu z serem, ile damy radę zjeść. Mackenzie spojrzała na Suzy i mrugnęła do niej nieznacznie. – Masz zupełną rację co do mamy. Ale wy trzy pomarszczycie się jak suszone śliwki, jeśli stąd zaraz nie wyjdziecie. – O raaany – zaprotestowała Suzy. – No już – poganiała ją Lily. Wszystkie trzy wyszły z wanny, a Mackenzie owinęła je w ręczniki. Potem poprowadziła je do pralni, gdzie z suszarki właśnie wyszła pierwsza tura świeżych, suchych ubrań. Sandra wyciągnęła je do dziewczynek, jakby kryła się w nich zaraza, ale one zdawały się nic nie
zauważać. Gdy już się ubrały, zeszły z Eugenią na dół, by rozkoszować się, jak im powiedziano, meksykańską fiestą, uzupełnioną na specjalną prośbę o makaron z serem. Mackenzie wróciła do swojego pokoju i przystanęła w garderobie, zaskoczona, że naprawdę chce założyć prawdziwe ubrania. Wsunęła na nogi przecierane dżinsy rurki i narzuciła biały T-shirt z dekoltem w szpic. Czerwone buty na płaskim obcasie z matowymi, złotymi klamrami stały w pogotowiu, więc wsunęła w nie stopy. Podeszła do lustra i przyjrzała się swej twarzy. Sporo straciła na wadze, tak że oczy wydawały się głęboko osadzone w oczodołach. Musiała dla tych dziewczynek wyglądać równie upiornie, co sztuczna szczęka Dimples. Poświęciła parę minut na nałożenie makijażu, wyszczotkowanie zębów i przez moment zachowywała się tak, jakby naprawdę żyła. Po raz pierwszy od tak dawna poczuła, że może rzeczywiście tak jest. Wyszła z łazienki i ujrzała jasnoczerwony, wysmukły amarylis stojący w doniczce na stole. Przypomniała sobie, że Gray przyniósł jej coś od Jeremiasza i pytał ją, czy wie, co ów kwiat znaczy. Nie wiedziała. I aż do tej chwili w gruncie rzeczy jej to nie interesowało. Teraz, schodząc po schodach, przez całą drogę zastanawiała się nad znaczeniem kwiatu. Gdy weszła do kuchni, na twarzy matki na chwilę odmalował się szok. Ale z zachowania Eugenii jak zwykle wynikało, że wszystko biegnie swoim torem. – Chcesz pomóc tej małej z talerzem, zanim wyląduje na podłodze? – Pewnie. Z przyjemnością. I przez resztę wieczoru pomagała matce, jej szalonym przyjaciółkom i mniej niż zwykle rozgorączkowanej Jessice – która została do późna i nie trzeba jej było nawet o to prosić – zajmować się trzema dziewczynkami. Kiedy Lily, Toby i Suzy jadły lody przy długim stole obok wykuszowego, kuchennego okna, Mackenzie usiadła przy ich matce. – Twoje dzieci są piękne. – Dziękuję. Ja też tak uważam – przytaknęła skromnie kobieta. – Przepraszam – Mackenzie pokręciła głową – ale nie mogę sobie przypomnieć, jak masz na imię. – Grace. – Tak, prawda, Grace. Przykro mi, że musiałaś tyle przejść. Grace zwróciła ku Mackenzie swoje niezwykłe, szarozielone oczy. – I przez wiele innych rzeczy. Ale to właśnie robimy. Przechodzimy przez to, przez sam środek. – Tak, nie dookoła ani pod spodem. Prawda, mamo? – Suzy wciąż tkwiła nosem w salaterce. Jej matka zaśmiała się i pogładziła czubek czystej głowy Suzy. – Racja, dziecinko. Przez sam środek, nie inaczej. Ręka Mackenzie opadła na stół, gdy uderzyło w nią znaczenie tych słów. Zdania odbiły się echem w jej umyśle, gdy tak siedziała, słuchając dziecięcych błagań o dokładkę. W końcu Grace oznajmiła, że już koniec z deserem i pora spać. Kiedy Eugenia wstała, by posprzątać ze stołu, Mackenzie chwyciła matkę za ramię. – Mamo, co oznacza amarylis? Eugenia spojrzała na córkę, jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. – Dumę, Mackenzie. Mack poczuła siłę tych słów. – Dumę? – Tak, kochanie. I wydaje się, że wszyscy zmagamy się z naszą własną jej wersją.
– Czy ja jestem dumna, mamo? Eugenia łagodnie potrząsnęła głową, tak, jak robi to mama wobec córeczki, kiedy nie chce jej zranić. – Dumą może być litowanie się nad sobą. Nie mówię, że to aktualnie ciebie dotyczy, ale może nam to grozić w przypadku każdej straty. Te słowa uderzyły jeszcze mocniej, ich ciężar wcisnął Mackenzie głębiej w wyściełane krzesło. – Ten kwiat ma też inne znaczenie i myślę, że powinnaś je rozważyć. – Tak? Eugenia przełożyła lepką salaterkę po lodach do drugiej ręki. – Oznacza determinację. Coś, co zawsze ci wpajałam. – Podniosła drugą miseczkę i skierowała się w stronę zlewu. Mackenzie powoli się podniosła. Suzy zeskoczyła ze swego krzesła. – Możemy spać z tobą, panienko Mackenzie? Zawahała się przez sekundę, a potem uśmiechnęła. – Mam dla was coś lepszego. – I zanim zdążyła to gruntowniej przemyśleć, już stała przed drzwiami pokoju Maddie, mając za plecami Lily, Toby i Suzy. Zadrżała jej ręka. Poczuła, że jedna z dziewczynek popchnęła drugą i coś jej szepnęła. Mackenzie powoli otworzyła drzwi i jej oczom ukazał się pokój, do tej pory praktycznie zapieczętowany jak grobowiec. Zapach jej małej córeczki już się ulotnił, ale każda cząstka Maddie wciąż zdawała się dalej żyć w tym różowym świecie. Mack szybko zamknęła drzwi. Puls jej przyspieszył. – Dobrze się pani czuje, panienko Mackenzie? – Lily położyła jej rękę na ramieniu. Mackenzie spojrzała na jej pełną oczekiwania twarz i powoli wypuściła powietrze. Chciała uciec. Pobiec do swojego pokoju, wdrapać się do łóżka i naciągnąć kołdrę na głowę. Ale nie mogła. Nie teraz. Gdyby to zrobiła, Suzy na pewno poszłaby jej szukać, mając w zanadrzu dwadzieścia pytań. Ta myśl z jakiegoś powodu ją uspokoiła. Mack przekręciła gałkę i jeszcze raz otworzyła drzwi. – Dziewczynki, położymy was do łóżka. Ułożyła dwie starsze siostry w łóżku, a dla Suzy przygotowała posłanie – albo „pałac”, jak to nazwała – na podłodze. Potem znalazła jakąś książkę i przeczytała im bajkę. Zanim skończyła, wszystkie zapadły już w sen. Mackenzie naciągnęła kołdrę pod samą brodę Suzy i upajała się magią pięciolatki. Nie chciała pozwolić odejść temu uczuciu. Miała ochotę złapać je, zamknąć w butelce i cieszyć się nim, ilekroć najdzie ją taka chęć. Światło z pokoju zabaw Maddie przeświecało przez drzwi, które na prośbę Suzy Mack zostawiła uchylone. Podeszła do nich i zatrzymała się z ręką na gałce. Nawet nie śniła, że będzie żeglować po takich wodach. Puściła klamkę i zamarła w bezruchu. Nie dookoła ani pod spodem. Przez sam środek, nie inaczej. Otwarła drzwi na oścież. Wewnątrz wszystko wyglądało tak samo jak w dniu śmierci Maddie. Od tamtej chwili nie Mack dotykała niczego, najdrobniejszej rzeczy, chociaż podejrzewała, że Eugenia i służba ścierali tu kurz i odkurzali dywan. Weszła do pokoiku i zamknęła za sobą drzwi. Przesunęła dłońmi po tiulowej „spódniczce księżniczki” na wieszaku. Buciki Maddie wciąż stały schludnie ustawione, para przy parze, a zeszyty i kartki z pierwszych dni szkoły tkwiły na dolnej półce. Mackenzie wyjęła stamtąd blok z grubymi kartkami. Napis na pierwszej stronie głosił:
Mój świat. Maddie London. Na kolejnych stronach widniały rysunki ukazujące, jak Maddie widziała otaczającą ją rzeczywistość. Były tam patykowate postacie Mackenzie i Graya. Całkiem dobry obrazek kudłatego pieska, dziecka o rozczochranych włosach, które widocznie miało być Oliverem, oraz uwiecznione kredką naleśniki Rosy. A także wysoka, ciemna postać trzymająca kwiat. To był świat Maddie, to prawda. Był to również świat Mackenzie, tylko że żal pochłonął go całkowicie. Mack pozwoliła, by tak się stało. Ona też miała obrazek swojego świata, wymalowany w wyobraźni. A na nim ona sama, Gray i co najmniej dwójka dzieci, dzielący wspólne życie, robiący to, do czego zostali stworzeni, kochający ludzi, kochający Boga. A potem, gdy nadciągnie starość, siedzący na werandzie z wnukami. To był tak piękny obrazek. Doskonały. A jej życie okazało się całkiem inne i dlatego czyniła niebu wyrzuty. Od śmierci Maddie to właśnie robiła, w ten czy inny sposób. W tej chwili olśniła ją prawda o tym, jak przeżyła ostatnie pół roku. Zrozumiała, sama dała na to przyzwolenie. Tak, żal był prawdziwy i palący, ale to był jej wybór: przyzwolenie, by ją pochłonął. I tylko ona mogła przekopać się ku wyjściu. Wyjęła kolejne zeszyty i uważnie przeglądała je jeden po drugim, pozwalając sobie odczuć ból i stratę, które jawiły jej się przed oczami. Powtarzała sobie, minuta po minucie: Przez sam środek… Przez sam środek. Łzy nieustannie ciekły jej po twarzy. W końcu Mack otworzyła ostatnią stronę, obrazek był nieukończony. Nie umknęła jej ironia tego faktu. Maddie nie dokończyła tego rysunku. Podobnie jak Mack nie dokończyła czegoś innego. Mackenzie padła na kolana, ściągając z wieszaka jedną z koszulek Maddie i wtulając w nią twarz, by stłumić szloch. Czuła, że upchnęła go w sobie tak głęboko, iż sparaliżował jej duszę. Lecz kiedy w niej drgnął, razem z nim poruszyło się coś innego. Coś jeszcze głębszego. Coś… uzdrawiającego. Przez co najmniej pół godziny szlochała w rozżaleniu. Kiedy łzy w końcu ustąpiły, poczuła się wyczerpana, lecz w jakiś sposób żywa. Ból jej nie zabił. W gruncie rzeczy odczuwanie go, doświadczanie, przedzieranie się przez niego tak naprawdę pozwoliło jej zrozumieć, że żyje. Opadła całym ciałem na podłogę i skuliła się, wtulając twarz w drobne sploty dywanu. – Przebacz mi – szepnęła. W tych słowach zawarło się bardzo wiele. Mack powiedziała to przede wszystkim do siebie. Musiała, żeby zacząć żyć. Gdyby nie pozwoliła odejść temu, co miała za złe własnemu sercu, nigdy nie ruszyłaby z miejsca. Po drugie, powiedziała to do Maddie, tak jak robiła wiele razy wcześniej. Postanowiła jednak, że to będzie już ostatni raz. Musiała kiedyś skończyć i wybrała właśnie tę chwilę. Tak mi przykro, kochanie. Proszę, przebacz mi. I w końcu mówiła do nieba. Wreszcie zdała sobie sprawę, że to nie ono trzymało ją w więzieniu. Tak, Bóg pozwolił, by zdruzgotał ją ciężar żalu, jakiego według niej nikt nie powinien dźwigać, ale to ona sama uwięziła własną duszę. I… litowała się nad sobą? Tak, wiedziała o tym. To właśnie litość nad sobą trzymała ją w celi wypełnionej żalem. Co nie oznaczało, że ból nie był prawdziwy. W jakiś sposób jednak zmieszał się z urazą, że prawdziwe życie nie pasuje do jej wyobrażeń o nim. Mack zakładała, że zasługuje na życie, jakiego pragnęła, a kiedy ono jej się nie przydarzyło, chciała się poddać. I właśnie dlatego powiedziała niebu, że jej przykro. Uniosła lekko głowę i przyciągnęła do siebie niedokończony obrazek. Gdy mu się przyglądała, zatliła się w niej iskierka nadziei, myśl, że być może, tylko być może, niebo zostawiło jej coś, nad czym mogłaby pracować.
Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak powinien wyglądać jej nowy rysunek. Prawdę mówiąc, już sama wiara, że w ogóle jakiś może istnieć, była największym krokiem w wierze, jaki Mack kiedykolwiek wykonała. A w głębokim zakamarku duszy, tam, gdzie wciąż kryła się czarna dziura, która niemal pochłonęła ją całą, Mackenzie podjęła pewną decyzję. Nie był to jednak pojedynczy krok. Mackenzie London skoczyła.
pięćdziesiąt dwa Gdy Mack układała trzy siostry do snu, Eugenia trwała z uchem przy drzwiach sypialni Maddie. Dimples zrelacjonowała jej wcześniej, że Mackenzie zabrała dziewczynki do swojej łazienki. Tak się przynajmniej wydawało Dimples. – Jeśli to nie była Mackenzie – wyjaśniała – to kręci się tu jakaś inna atrakcyjna brunetka i może powinnaś zadzwonić na policję. Berlyn upewniła Eugenię, że to jednak była jej córka, i oświadczyła Dimples, że pora na nowy aparat słuchowy, który uzupełni jej zdrowe oko. Potem wszystkie trzy poszły sprawdzić, jak się sprawuje Sandra w pralni. Zastały ją rozebraną do biustonosza i babciowatych pantalonów, czekającą, aż jej własne ubrania wyschną, ponieważ uznała, że należy je uprać, gdyż wszystkie zostały zarażone. Zaklinała się, że widziała wszy. Eugenia potwierdziła jej przypuszczenia. Była wprawdzie pewna, że żadnych wszy nie było, ale w tym momencie Sandra doprowadzała ją do szału, więc postraszenie jej wszami dało Eugenii satysfakcję i nieco rozrywki. Trzy przyjaciółki przyglądały się, jak Sandra ściąga pozostałe części garderoby szybciej, niż zrobiłaby to w noc poślubną, gdyby Bóg stworzył na ziemi jakiegoś człowieka, który potrafiłby ją tolerować. Eugenia była zmuszona zatem przynieść jakieś ubrania Mackenzie, żeby nie musiały patrzeć na gołą Sandrę. W końcu wszyscy ułożyli się do snu. Jessica przydźwigała nawet wielki koszyk olejków kąpielowych i balsamów oraz ładną piżamę, by Grace w gościnnym pokoju poczuła się komfortowo. Eugenia musiała przyznać, że Jessica zrobiła dla mamy dziewczynek więcej, niż ktokolwiek oczekiwał. Zadbała nie tylko o sztywną organizację, ale i o praktyczną troskę – a ta praktyczna troska miała wiele zalet. Kiedy Mackenzie weszła do pokoju Maddie, Eugenia poczuła, że od przypływu paniki zabrakło jej tchu. Nie miała pewności, jak wydarzenia tego dnia odcisną się na emocjach Mackenzie. I na pewno nie planowała, że powie jej o kwiatku. Mackenzie jednak spytała. Eugenia może i miała wady, ale nigdy nie uważała, że należy chronić ludzi przed prawdą. Życie było jakie było, a to było życie Mackenzie. Toteż Eugenia wyznała jej prawdę. Poza tym ta cała sytuacja poddania i dla niej była całkiem nowa. Stała w korytarzu przez dłuższą chwilę, modląc się za córkę. Kiedy zaś w końcu usłyszała dobiegający z pokoju stłumiony płacz, poczuła, że panika częściowo ustępuje. Mackenzie od czasu poronienia praktycznie nie okazywała żadnych emocji, pominąwszy dzień w centrum handlowym. Jeśli chodzi o Eugenię, to uważała ona, że porządne wypłakanie się prawie zawsze dobrze robi. I chociaż musiała się powstrzymywać, by nie wpaść do środka, nie przytulić swojej córeczki i nie zacząć jej pocieszać, to jednocześnie wiedziała, że Mackenzie potrzebuje żalu bardziej niż mamy. Musiała poczuć ból po wszystkim, co utraciła. Poza tym, prawdę mówiąc, ten dzień toczył się o wiele lepiej, odkąd Eugenia się poddała. Co nie oznaczało, że nawet i za milion lat przyzna Jeremiaszowi rację. Minął jakiś czas, nim usłyszała, że łkanie Mackenzie cichnie. Potem zapadła cisza. Eugenia uchyliła drzwi sypialni i zobaczyła światło sączące się spod zamkniętych drzwi do pokoju zabaw. Wiedziała, co strata Maddie poczyniła z jej własnym sercem. Ale jako matka nie miała pojęcia, co to znaczy pochować własne dziecko – nie mówiąc już o pięciu pozostałych. Mimo że bardzo się starała, nie potrafiła w pełni zrozumieć cierpienia Mackenzie. Wiedziała tylko, że to głęboki ból: widziała, jak bardzo jej córka jest zraniona.
I wtedy, w najgłębszym kąciku jej serca, zrodził się szept. Ja również. Wówczas Eugenia zrozumiała. Wiedziała, przez cały czas, że jest Ojciec w niebie, który ma tylko jedno pragnienie – leczyć zranienia swoich dzieci. Spojrzała na sufit, gdzie fluorescencyjne gwiazdki Maddie tańczyły w bladej, różowej poświacie nocnej lampki. – Opiekuj się nią. Nigdy nie przestałem.
Jeremiasz Pojechałem do siebie o wpół do szóstej, jak zawsze. Ale wciąż potem żem się modlił. Wszyscy już wiedzą, że jak się modlę, to lubię być sam. Kiedy więc wszedłem do swego pokoju, uklękłem i tak trwałem na modlitwie. Stoczyłem piękny, ciężki bój. Pozwoliłem, by Duch modlił się przeze mnie, jak już dawno nie wziął i nie robił. Wzdychał i jęczał tak, że Bóg tylko sam wie, co gadał. Ale bardzom rad, że Bóg wie. Nie wiem, co się takiego stało, że to brzemię zelżało. Ale naszła mnie taka chwila pośrodku modlitwy, kiedy żem zrozumiał, co trza zrobić. Kiedy więc wlazłem do łóżka, sprężyny zaskrzypiały, jak to one, a ja leżałem i rosła we mnie wiedza. Wiedział żem, co przyniesie jutro. Po raz pierwszy od czasu, gdy tym światem wstrząsnęła wieść o naszej dziecince, Maddie, spłynie na nas pokój. Ten głęboki pokój. Ten pokój, którego umysł człeka nie pojmie. I wiedział żem, który kwiatek najlepiej o tym powie. Leżałem tam, gapiąc się w biały sufit, dumając, jak Bóg to wszystko zdziała. Rozmyślał żem, co takiego zrobi. Pewne jak słońce, że Eugenia umoczy w tym wszystkim palce jak to ona, ale nie byłem pewien. Może Bóg wysili się na naprawdę wielki cud i Eugenia będzie trzymać się z dala. Jedno wiem – ogromnie żem rad, że Bóg zezwolił mi być w tym całym rozgardiaszu. Robota w rezydencji to nie żadne moje wielkie marzenie. Ale nie ma dnia, żebym nie był wdzięczny, że On pozwolił mi tu pracować. Nie ma dnia. A dziś to żem jest wdzięczny szczególnie.
pięćdziesiąt trzy Zanim Gray poczuł spokój i uznał, że może się poddać w boju, który toczył – przynajmniej na tę chwilę – zapadła już ciemność. W całym życiu nie modlił się tak jak dziś, wcześniej też nigdy nie pościł. Wiedział jednak, że tym razem stawka jest wyższa. Naprawdę czuł, że po raz pierwszy w życiu zmagał się z czymś z innego świata. Otworzył drzwi i zastał Sophie wpatrującą się w niego spojrzeniem z rodzaju „proszę, wyprowadź mnie wreszcie, a potem daj jeść”. – Chcesz na nocniczek? Skoczyła mu do kolan. – Rozumiem, że to znaczy „tak”. W drodze do samochodu przystanął i pozwolił pieskowi załatwić potrzebę, a potem zapewnił Sophie, że dostanie jeść, jak tylko dotrą do domu. W rezydencji było cicho, tylko z kuchni dobiegały jakieś hałasy. Gray pchnął wahadłowe drewniane drzwi i natknął się na Eugenię i jej kohortę oraz Rosę i Jessikę. Oddawały się właśnie słodkiemu lenistwu przy stole i paplały jak szkolna dziatwa. Intensywny zapach kawy wypełniał pomieszczenie i Gray poczuł ssanie w żołądku. Teraz mógłby coś przekąsić. Rosa zeskoczyła z krzesła. – Dobry wieczór, señor London. Skinął, żeby usiadła. – Rosa, nie przeszkadzaj sobie. O czymkolwiek rozmawiacie, widzę, że szkoda by wam było przerywać. – Señor, proszę, zrobię panu coś do jedzenia, jeśli pan pozwoli. Położył ręce na jej ramionach i delikatnie wcisnął ją z powrotem w krzesło. – Siedź, Rosa. Jestem dużym chłopcem. Jesteś już po pracy. Sam sobie coś przygotuję. W końcu usiadła, chociaż niechętnie. Gray położył dłoń na stole i spojrzał na kobiety. Wszystkie miały przebiegłe miny. – Byłybyście kiepskie w pokerze. Berlyn odchrząknęła. – W moim kościele jestem najlepsza. – W twoim pogańskim kościele – uzupełniła Sandra. – Zamknijcie się – rzuciła Eugenia, nie racząc ich nawet spojrzeniem. Wstała, z oczyma utkwionymi w Grayu. – Z Mack wszystko dobrze? – spytał Gray. – Powinieneś się z nią zobaczyć. – Zły dzień? – Opadły mu ramiona. – Doskonały. Idź do niej. Jest w pokoju Maddie. Nie zrozumiał. – Co? – Po prostu tam idź, Gray. I nie zwracaj uwagi na dzieci w sypialni – dodała Eugenia, gdy jej zięć skierował się ku drzwiom. Po chwili jednak zatrzymał się i odwrócił. Śmiech Jessiki. Nigdy wcześniej go nie słyszał. Miał wrażenie, że nic już nie będzie takie samo po tym, co tu się dziś stało – cokolwiek to było. I nie był pewien, czy to było coś dobrego. Przecież wmieszały się w to przyjaciółki Eugenii. – Coście nawyprawiały? – zapytał. – My tylko otworzyłyśmy drzwi – uśmiechnęła się ciepło Eugenia. – A Mackenzie przez
nie przeszła. – Tak, otwarłyśmy na oścież, a ona prosto w nie – potwierdziła Dimples. – Tak przynajmniej myślę, że to była ona. Bóg jeden wie, czy to mogła być inna kobieta, ale o ile mogę orzec… to była ona. Gray spostrzegł, że Sandra ma na sobie spodnie do ćwiczeń i czerwony T-shirt z dekoltem w szpic. Wpatrywał się w ten cudowny – i dziwnie znajomy – widok. – Sandro, twój strój… Co masz na sobie? Czy to nie ubrania… Mackenzie? Sandra spojrzała nerwowo po sobie, a potem przesunęła dłonią po swojej odsłoniętej szyi. Przez jej twarz przemknął wyraz pewnej satysfakcji. – Cóż, sądzę, że tak. A niech mnie! W tej bluzce mam szyję. Pierwsza wybuchnęła śmiechem Eugenia. Zaraz po niej śmiech gruchnął wzdłuż stołu i w końcu ogarnął nawet Sandrę. Gray tylko pokręcił głową. Nie był pewien, czy kiedykolwiek widział śmiejącą się Sandrę. W drodze na górę zajrzał podejrzliwie do barku. Drzwi od pokoju Maddie były uchylone, sączyła się przez nie struga różowego światła nocnej lampki. Gray otworzył je szerzej i zobaczył trzy rudowłose głowy – po jednej w obu łóżkach, a jedną na posłaniu na podłodze. To było jak Złotowłosa na sterydach. Gray przez moment poczuł obawę, że cokolwiek tu się dziś zdarzyło, jutro rano zagości na stronach Obywatela Tennessee. Obszedł na palcach małe ciałko leżące na podłodze wśród poduszek i przeszedł do pokoju zabaw. Otworzył drzwi, jak mógł najciszej, i zastał Mack śpiącą na podłodze z koszulką Maddie wtuloną pod policzek i z kartką papieru w ręku. Jeżeli to miało być dobre, to on niczego nie pojmował. Zamknął za sobą drzwi i usiadł obok żony. Pogłaskał jej czarne włosy. Obudziła się, zamrugała, najwyraźniej próbując sobie przypomnieć, gdzie jest. – Cześć, kochanie. Teraz sypiasz w pokoikach zabaw? Pozbierała się i usiadła. Natychmiast dostrzegł w niej zmianę. Była inna. Beznadzieja, zagubienie, jakimi przedtem tchnęła, zniknęły. Otoczyła go ramionami i przywarła do niego ze wszystkich sił. – Tak mi przykro, tak przykro – szeptała mu bez końca do ucha. – W porządku – przyciągnął ją bliżej i pocałował we włosy. – W porządku. – Zrobię wszystko, Gray. Będę rozmawiać. Jeść. Zrobię wszystko. Proszę, nie rezygnuj ze mnie. – Padały pełne desperacji słowa. – Nigdy z ciebie nie zrezygnuję. Nawet tego nie mów. – Przycisnął ją mocniej. Długo się do niego przytulała, a on chłonął jej obecność, jej lęk, jej emocje – wszystko. Kiedy w końcu puściła go i odsunęła się, ujął jej twarz w dłonie. – Co się stało, Mack? – Nie wiem – potrząsnęła głową. – Pojawiły się te dzieci. Zadawały mi pytania. I zmuszały do odpowiedzi. – Ale kim one są? – Jego zakłopotanie musiało być widoczne, bo Mack zaśmiała się cicho. I to go uderzyło… ona się zaśmiała. Właśnie usłyszał śmiech Mack. Ujął znów jej twarz i przyciągnął żonę do siebie, mocno przytulając. Oparła głowę na jego piersi i tak, wtulona w jego ramiona, opowiedziała historię całego dnia. – …i wtedy mnie obudziłeś. Wypuścił ją z objęć, żeby na nią spojrzeć. Wyglądała tak inaczej – teraz było w niej życie. Ale nagle znów ogarnął go lęk.
– Co teraz zrobimy, Mack? Jak będzie wyglądało nasze jutro? Nie chcę cię znów stracić. Myślałem… – głos mu się załamał – …myślałem, że nigdy już cię nie odzyskam. – Łzy popłynęły strugą, mimo że chciał je powstrzymać. Nie troszczyły się o to, czy jest gubernatorem, czy nie. – Nie wiem, co zrobimy. – Mack otarła mu łzy. – Ja zacznę się znów spotykać z Kenem. Zobaczę się nawet z psychiatrą. Wiem, że potrzebuję pomocy, aby się z tym wszystkim uporać. Moje dobre chęci nie wystarczą, nie poradzę sobie sama. – Delikatnie pogłaskała go po policzku. – Nie wiem, co z tym wszystkim zrobić. Z tym bólem, który wciąż we mnie tkwi. – Wiem – skinął głową Gray. – We mnie też. – Może zajmiemy się tym razem? – Mack, z tobą wszystko. Wiesz o tym. Oparła znów głowę na jego piersi. – Muszę cię jednak o coś spytać. Przesunął dłonią po jej plecach, w górę i w dół. – Oczywiście. Pytaj, o co chcesz. – Czy mnie obwiniasz? – Obwiniam cię? O co? – O śmierć Maddie? Pogodzę się, jeśli tak. – Usiadła wyprostowana, słowa padały szybko. – Zrozumiem. Po prostu… muszę wiedzieć. Rozprostował nogi, tak że siedziała teraz między nimi. Otoczył jej talię ramionami. – Już ci wcześniej powiedziałem i to była prawda. Nigdy cię nie obwiniałem. Nigdy. Maddie zginęła w wypadku… strasznym wypadku. – Ale ja… Położył jej palec na ustach. – Kochanie, nic w życiu nie dzieje się tak, jak powinno. Powinno być idealnie jak w ogrodzie Eden. Ale tego ogrodu już nie ma. Teraz żyjemy w świecie pełnym złamanych ludzi. W świecie ran, bólu, chorób, wypadków i śmierci… – Urwał łagodnie i oparł głowę o jej głowę. – Ale w środku tego wszystkiego jest Bóg, jest tu z nami. Dzieli z nami żal, walczy przy naszym boku, zachęca nas, byśmy wytrwali. – Ale ja tak mocno gniewałam się Niego – wyjawiła Mack. – Nienawidziłam Go, Gray. – Jestem pewien, że On wie o tym – zaśmiał się Gray. – Uważałam, że jest mi winien dziecko. – Lekki uśmiech przemknął jej po twarzy. – Ja też tak sądziłem. – On nic nam nie jest winien, prawda? – Zwiesiła głowę. – Ani krztyny. – Uniósł jej podbródek. – Wszystko, co mamy, to tylko dar, prawda? – Tylko dar – skinął głową. – I Bóg przeznaczył dla nas cudowny dar w postaci Maddie, nawet jeśli mieliśmy ją tylko przez chwilę. Pomyśl o tym. Z wszystkich ludzi na świecie, którym mógł ją powierzyć, wybrał właśnie nas. Zaufał nam. – Nie chcę jej oddawać. – Łzy napłynęły jej do oczu. – Jeszcze nie. Te słowa obudziły w Grayu głęboki żal. – Ja też nie. I w tym momencie po raz pierwszy przeżywali go razem. Naprawdę razem. Tam, na podłodze w pokoju swojego dziecka, wylewali wspólnie łzy, tak jak powinni to robić mąż i żona. Po chwili Mack otarła twarz rękawem swojego T-shirtu i podniosła koszulkę Maddie, która upadła na podłogę. – Muszę pozwolić temu odejść. Jeśli mam sobie poradzić, to muszę odpuścić. Ta mała
dziewczynka w sypialni, ta, co leży na podłodze… ma na imię Suzy. – Suzy? – Tak – uśmiechnęła się Mack. – I ona… jest tak podobna do Maddie. Mam na myśli jej wigor, spryt, jej pytania. Wielkie nieba, to dziecko zadaje mnóstwo pytań. Więc tak sobie pomyślałam… Nie masz nic przeciw temu, żebym spakowała ubrania Maddie i jej dała? Mogłabym też przekazać jej i jej siostrom niektóre zabawki Maddie, a resztę odesłalibyśmy do ośrodka. – Jesteś pewna? – przekrzywił głowę Gray. – Może lepiej jeden krok, a potem dopiero kolejny. – Jestem pewna – skinęła głową. – Już pora, Gray. Muszę zacząć znowu żyć. A tego nie da się zrobić, trzymając się przeszłości albo udając, że nic się nigdy nie zdarzyło. Przyciągnął ją do siebie trochę bliżej. – A co, jeżeli już nigdy nie będziemy mieć dziecka, Mack? Jeśli dostaliśmy już wszystko, co mieliśmy dostać? Widział, że ta myśl ją zastanowiła, i zawahał się, czy nie naciska za mocno. Może nie powinien w ogóle dotykać tego tematu. A jeśli jedno słowo cofnie ją do tamtego strasznego stanu, w którym tkwiła jeszcze dziś rano? – Zawsze będą dzieci do kochania, Gray – odpowiedziała w końcu – czy wyjdą z tego złamanego ciała, czy z czyjegoś innego. Czy będę kochać je jeden dzień, czy całe życie, zawsze będą dzieci do kochania. I myślę, że to jest cel dla mnie. – Gdy się do niego uśmiechnęła, poczuł, jak do serca wraca mu spokój. – I jestem w tym dobra. Jestem dobra w kochaniu dzieci, Gray. – I owszem – pocałował ją delikatnie. – Bardzo dobra. I co, gotowa, by zasnąć w prawdziwym łóżku? – Prawdę mówiąc, zmęczyło mnie już to łóżko. I dopiero co się zdrzemnęłam. – A więc może jesteś głodna? Bo ja umieram z głodu. A w naszej kuchni rezydują właśnie dwie najlepsze kucharki w Nashville. – Mam ochotę na biszkopty w czekoladzie. – I na bekon. – Grayowi rozszerzyły się oczy. Byli na fali. – I na sadzone jajka. – Jej śmiech był głęboki i pełny. Gray wstał i uniósł żonę z podłogi. Wiedział, że wciąż mają przed sobą długą drogę. Mimo to pozwolił sobie wypowiedzieć w myśli słowa, które chciał wyrzec już od tak dawna: Moja Mack wróciła.
pięćdziesiąt cztery Mack trzymała w rękach małą, różową spódniczkę baleriny i nawet nie próbowała powstrzymać łez. Porządkowanie pokoju Maddie było jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek przyszło jej robić. Gray i matka zaofiarowali swoją pomoc, ale ona wiedziała, że jest to coś, czym musi zająć się sama. Musiała dopuścić do siebie każde uczucie, przeżyć na nowo każde wspomnienie, zanim pozwoli im odejść. Kiedy więc matka i jej sojuszniczki zabrały Grace i dzieci na dół, by nakarmić je obfitym południowym śniadaniem, naszpikowanym cholesterolem i skrobią, ona w tym czasie pakowała ubrania swojego dziecka. Zabawki wyśle później. Dziś mogła zrobić tylko to. Opowiedziała Grayowi historię ojca dziewczynek i oboje zrozumieli, że muszą podjąć jakieś działania. Poprosiła Grace o spotkanie, zanim rodzina opuści rezydencję, mimo że Gray wyznał jej wczoraj wieczorem, że nie będzie już kandydował na gubernatora. *** – Chciała pani ze mną porozmawiać? Wysoka kobieta zatrzymała się z wahaniem w drzwiach salonu. Jej wzrok powędrował ku trzem wielkim pudłom obok kanapy, na której siedziała Mack. – Proszę wejść – zaprosiła Mackenzie nieznajomą, starając się włożyć w te słowa jak najwięcej ciepła. – Dziękuję – kobieta powiedziała to również ciepłym tonem, choć w jej oczach czaiła się nieufność. Weszła do pokoju. Czubki jej butów na płaskich obcasie ze sztucznej skóry były zupełnie wytarte. – Proszę spocząć. – Mackenzie wskazała na drugą sofę. Grace usiadła, a Mackenzie podniosła się, by usadowić się koło niej. Gray siedział naprzeciw. – Grace, dziękuję, że spędziłaś z nami wczorajszy wieczór. Po wychudłej twarzy kobiety przemknął lekki uśmiech. Odsunęła kosmyk włosów, który spadł jej na lewe oko. – Ma pani piękny dom. Bardzo doceniamy tę gościnę. – Cieszyłam się każdą jej minutą – uśmiechnęła się Mackenzie. Przerwała i wskazała na pudełka. – Ja też miałam córeczkę. Była bardzo podobna do Suzy. I, cóż… zeszłego roku umarła. Gray i ja dotąd nie pozbyliśmy się jej ubranek. Nie obrazisz się, jeśli dam je Suzy? W oczach Grace natychmiast pojawiło się współczucie i dzielony z Mack smutek. – O rety, tyle pudeł. – Tak, a w jednym same stroje do przebieranek. Maddie uwielbiała bawić się w księżniczkę. – Moja Suzy wierzy, że jest Kopciuszkiem. – Wyraz twarzy Grace zmienił się. – To naprawdę miłe z pani strony, pani… ehm, pierwsza damo. – Mów mi Mackenzie. Grace wepchnęła pod siebie aksamitną poduszkę, moszcząc się na kanapie. – Cóż, rzecz w tym, że nie mamy gdzie trzymać tych rzeczy. – Pomyśleliśmy o tym – odezwał się Gray. – Tak. Przyjaciółka mojej matki, Berlyn, ma mieszkanie dla gości – wyjaśniła Mack. – Do tej pory nikt z niego nie korzystał. Nie jest duże, nic takiego, ale to miejsce, w którym ty i
dziewczynki mogłybyście z powrotem stanąć na nogi. Mąż Berlyn umarł kilka lat temu, ona nie pozbyła się samochodu, więc mogłabyś nim jeździć. A my moglibyśmy pomóc ci znaleźć pracę. Kobieta zerwała się z miejsca. Gray i Mackenzie również wstali. – Nie, nie, to za wiele. To znaczy, to naprawdę miłe, ale gdybyście państwo wiedzieli, co zrobił mój mąż, nigdy… Gray i Mackenzie wymienili spojrzenia. – Grace, wiemy – odezwał się cicho Gray. – Prawdę mówiąc, aż za dobrze wiemy, co zrobił twój mąż. Ale wiemy też, że ty i dzieci nie miałyście z tym nic wspólnego. – Chcemy wam pomóc, Grace. – Mackenzie położyła jej rękę na ramieniu. – Dziewczynki są takie bystre. I tak grzeczne. I słodkie. To dzięki tobie. Twój wpływ, twoje wychowanie stworzyło te dociekliwe, czarujące dzieci. Są twoim dziełem. A my chcemy tylko pomóc ci odetchnąć. Pozwolisz nam na to? Grace przestąpiła z nogi na nogę. – Nie mogę wziąć tak wszystkiego za darmo. Będę musiała wam zapłacić. Mackenzie skinęła głową. – Berlyn już ma parę pomysłów, gdzie mogłabyś znaleźć pracę. A do niektórych z tych miejsc da się dotrzeć spacerkiem z jej domu. Mają tam dobre szkoły. Możemy od razu zapisać twoje dzieci. Łzy zaszkliły się w oczach Grace, gdy dotarło do niej znaczenie tej nagłej propozycji. – Cóż mogę powiedzieć? – Nic. – Mackenzie otoczyła ją ramionami. – Wczoraj wieczorem twoje dzieci zrobiły dla mnie coś, czego nie potrafił nikt. Proszę, przyjmij to jako dar w zamian za to, co od nich dostałam. *** W ciągu następnej godziny Londonowie upchnęli Grace i dziewczynki do samochodu Berlyn i w końcu pozbyli się wszystkich pozostałych. Eugenia ociągała się z odejściem, ale wyłącznie dlatego, że biedna Dimples rozcięła sobie głowę, bo źle oceniła szerokość otwartych frontowych drzwi. Kiedy już rozcięcie zostało opatrzone i cały cyrk w końcu wyjechał do miasta, Mackenzie i Gray przystanęli w drzwiach i jednocześnie odetchnęli z ulgą. Chwilę potem Mackenzie odwróciła się i ruszyła po schodach. – Musimy porozmawiać. – To było jedyne, co powiedziała. Gray podążył za nią do salonu. – O czym? – Usłyszała obawę w jego głosie. Usiadła na sofie i podwinęła pod siebie nogi. – Nie chcę, żebyś rezygnował z wyścigu. Napięcie na jego twarzy zelżało. Usiadł koło niej. – Mack, wiem, że czujesz się lepiej, ale wiele jeszcze musimy w sobie uzdrowić. Rozmawialiśmy o tym przez calutką noc. W twoim stanie nie ma się co spieszyć. Najpierw musimy sobie poradzić ze wszystkim. Sporo tego. – Zgadzam się – pokiwała powoli głową. – Potrzebujemy odpoczynku. Ale jeśli w głębi duszy chcesz rządzić, będę ci towarzyszyć. – Jesteśmy oboje zbyt rozbici, żeby kierować stanem. – Posłuchaj, jeśli to, co prawdziwe, nie będzie umiało zamieszkać w tym domu, to jak może zamieszkać w jakimś innym? Nie jesteśmy doskonali i nie powinniśmy zachowywać się tak, jakbyśmy byli. Otworzył usta w udawanym zdziwieniu.
– Co? Nie jesteś doskonała? A ja myślałem… – Mówię poważnie – trzepnęła go dłonią. – Wiele przeszliśmy. Nie jesteśmy nadludzcy i ludzie muszą to zobaczyć. Muszą się dowiedzieć, że to nic złego być zranionym i szukać pomocy. – Nie możemy jednocześnie przedzierać się przez to i prowadzić kampanię wyborczą. – Nie wygrasz wyborów bez kampanii – potrząsnęła głową. – Nie, Mack. Nie zrobię tego. Kiedy dowiedzieliśmy się, że jesteś w ciąży, stłumiliśmy cały ból po śmierci Maddie, nie zajmowaliśmy się nim wcale i zobacz, dokąd nas to doprowadziło. To jest świeże, nowe i nie powtórzymy tego błędu. Ale… – Uniósł palec. Zagryzł dolną wargę, odwracając twarz. Widać było, że nad czymś się zastanawia. – Co? Pokręcił głową, jakby przyszła mu do głowy szalona myśl. – A co powiesz na to? Wystartuję pod jednym warunkiem: żadnej kampanii wyborczej. Przynajmniej nie takiej, jakie prowadziliśmy do tej pory. – A więc jaką proponujesz? – Chcesz być przejrzysta i szczera? Zawahała się. – Tak. – Naprawdę? Naprawdę chcesz ofiarować temu stanowi coś, czego nigdy nie widział? Naprawdę chciała. Tym razem jej głos zabrzmiał mocno i pewnie. – Tak. Chcę. Z tobą. – A więc zgodzimy się na wywiad, który nadadzą wszystkie stanowe stacje. I po prostu będziemy szczerzy w każdej sprawie. Co do zeszłego roku. Co do naszego bólu. Co do walki, jaką wciąż toczymy o naszą rodzinę. Co do moich decyzji zbilansowania budżetu, dlaczego je podjąłem, i co do tragedii, która z nich wynikła. I tyle. Żadnych autobusów. Podróży. Dnia zajętego przez dwadzieścia cztery godziny, nieustannych cięgów znoszonych przez nasze ciała albo dusze. I jeśli zwyciężymy, to zwyciężymy. Jeśli przegramy, to przegramy. Położyła mu rękę na kolanie. – Chcesz im powiedzieć, co zrobiliśmy dla Grace i jej dzieci? Nie wahał się ani chwili. – Nie, nie ma takiej potrzeby. Ludzie pomyślą, że zrobiliśmy to pod publiczkę. A one dość już przeszły. – A jeśli ktoś się o tym dowie? – Nie obchodzi mnie to – odparł. – Po raz pierwszy w moim życiu naprawdę nie obchodzi mnie, co myślą inni. Straciłem córkę. Prawie straciłem żonę. Mogą mieć ten dom, mogą mieć ten tytuł, albo mogą mieć człowieka, który nie jest doskonały, ale stara się o nie walczyć. Podzielimy się naszymi sprawami. Wszystkimi. Poznała po wyrazie jego twarzy, że mówi poważnie. – Te sprawy nie wyglądają pięknie, prawda? Otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. – Nie – odparł – ale są nasze. – Czyż nie mamy szczęścia? – zapytała, wtulając głowę w jego pierś. Gray delikatnie pocałował żonę w czubek głowy. Nie było na świecie miejsca, gdzie Mack czułaby się bezpieczniej niż w jego ramionach. *** Gray i Mack odwołali zaplanowaną konferencję prasową i ustalili, że wywiad odbędzie
się w następny piątek. Gray chciał rozpocząć spotkania z terapeutą, zanim ruszą do przodu. Stan mógł poczekać albo podążyć dalej. Grayowi odpowiadało i jedno, i drugie. W poniedziałek rano Joseph przyniósł Mackenzie na górę piękny bukiet białych tulipanów, z nagryzmolonym liścikiem. Oczywiście napisał go Jeremiasz. Panienko Mackenzie – nie wezmę i nie każę panience szukać, co mówią te kwiatki. To tulipany, jak panienka dobrze wie. Kwiaty wiosny. A mówią o „idealnej miłości”. To jedyne, co może pomóc po tym, co się stało. Mówią też o „przebaczeniu”, bo bez niego prawdziwe uzdrowienie nigdy nie przyjdzie. Mack musnęła palcami jedwabiste, białe płatki, wdzięczna zarówno za nie, jak i za człowieka, który je przysłał.
pięćdziesiąt pięć Wychodząc z samochodu, Eugenia poprawiła pobrzękujący złoty naszyjnik. Powiadomiła Mackenzie, że dziś wieczorem przyjedzie po nią i zabierze ją do ośrodka pomocy, ale wpierw miała jeszcze coś do zrobienia. Ruszyła prosto do ogrodów na tyłach domu. Jeremiasz siedział pod drzewem, popijając wodę z butelki. Rzuciła mu paczuszkę. – Proszę. Chyba tylko do Timbuktu nie zawędrowałam, żeby to znaleźć. Ogrodnik sięgnął długimi palcami do torebki i wyjął z niej pudełko granatowych chusteczek. Na jego piegowatej, brązowej twarzy błysnął bielą szeroki uśmiech. – A niech mnie. Wzięła panienka i znalazła dla mnie chusteczki, którymi będę mógł obcierać pot. – To śmieszne – prychnęła. – Nigdy nie widziałam mężczyzny, który by tak się uparł w sprawie koloru chustek. Jesteś gorszy od kobiety. Dźwignął się na nogi, po czym otarł siedzenie z ziemi, ściskając paczuszkę w ręce. – Wie panienka, czemu są dla mnie takie wyjątkowe? Poprawiła sztywny kosmyk jasnych włosów, zwichrzony powiewem wiatru. – Nie mam pojęcia. – Moja Shirley kupiła mi takie, zaraz po ślubie. Odtąd już żaden inny kolor mi się nie podoba. Eugenia zapomniała, że Jeremiasz też stracił swoją drugą połowę. I to całkiem niedawno, zupełnie jak ona. Zmarszczyła czoło. – Mówiłeś mi, że je wolisz, bo na ciemnych nie widać brudu. – I to też prawda. Ale to nie dlatego miałem je pierwszy raz. Przyłożył nową chusteczkę do nosa i wdychał jej woń długo i głęboko. – Ach. Kocham ten zapach nowych rzeczy. Eugenia nie miała pojęcia, jak często Jeremiasz miewał nowe rzeczy. Widząc go takim, z nosem wetkniętym w świeżą, granatową chusteczkę, nagle poczuła ukłucie bólu, że tak go dotąd traktowała. Spojrzała na złoty zegarek i zobaczyła, że na nią już pora. – Cóż, ciesz się nimi – powiedziała, obracając się na pięcie. – Ale lepiej wracaj już do pracy, bo twoje ciemierniki wyglądają jak… Cóż, jestem z Południa i jestem damą, więc tego nie powiem, ale to słowo zaczyna się na g, a kończy na o. Ta złośliwa uwaga wyszła z jej ust tak łatwo, jak sprawnie jej ręce przyrządzały czekoladowy, siedmiowarstwowy tort. Jasne, poczuła z tego powodu ukłucie winy – ale tylko ukłucie. Odchodząc, usłyszała, że Jeremiasz chichocze. Nie pozwoliła mu zobaczyć, że ona także się śmieje.
pięćdziesiąt sześć Gdy Mackenzie przeszła przez wykrywacz metali, jej przyjaciółki już czekały w holu budynku misji. Mack była tu po raz pierwszy od czasu poronienia. Przywiozła ją tu Eugenia, na jej wyraźną prośbę. – Mamo, muszę robić trudne rzeczy, albo nigdy się już do nich nie zabiorę – wyjaśniła. Eugenia zgodziła się z tym. A więc przybyły – z pewnymi posiłkami. Eugenia zadecydowała bowiem, że jej przyjaciółki też muszą się zjawić. Oznajmiła im, że zrobiły się stare i narcystyczne i powinny przez chwilę pomyśleć o kimś innym poza sobą. Podejrzewała jednak, że zgodziły się przyjechać, bo już im się znudziła gra w Skip-Bo. – Witaj znowu! – Anna wzięła Mackenzie w objęcia. – Pilnowałyśmy gospodarstwa. Mackenzie oparła głowę na ramieniu przyjaciółki. – Nie wątpiłam ani chwili. Eugenia popchnęła je w kierunku windy i na górę, do kuchni, gdzie Harrison już zapędził Berlyn, Sandrę i Dimples do pracy. Berlyn kroiła pomidory, Sandra wyjmowała sztućce i zastawę, a Dimples wycierała tace, ponieważ nie pozwolono jej bawić się ostrymi przedmiotami. Dimples jednak była przebiegła. Kiedy Sandra nie patrzyła, chwyciła widelec i nabiła na niego marchewkę z jednej z dymiących tac. – Jeśli weźmiesz jeszcze jedną, zakłuję cię tym widelcem. – Sandra uniosła swój własny sztuciec i obróciła go w dłoni, żeby Dimples mu się przyjrzała, czy to jednym, czy drugim okiem. Harrison spojrzał na Mackenzie. – Jak ci się udało pozostać tak normalną? Mack wcisnęła na głowę plastikową czapkę. – Któż to wie? Eugenia przyniosła dużą tacę z sałatą. – Dziewczęta, jeśli nie będziecie się zachowywać jak należy, więcej was tu nie zabiorę. Berlyn odłożyła nóż. – Cóż, proponuję, żebyśmy następnym razem pojechały w miejsce, gdzie są mężczyźni, najlepiej tacy mający pracę. – Tak – przytaknęła Dimples. – Opieka społeczna ma węża w kieszeni. – Wy nie potrzebujecie mężczyzn. Powinnyście siedzieć w domu – zażartowała Sandra, gładząc naszyjnik z korali, opadający na głęboki dekolt jej bluzki. – O ile to będzie dom pełen mężczyzn – zachichotała Berlyn. Harrison zatkał uszy palcami i zaczął śpiewać. – Wystraszyłyście go – zaśmiała się Mackenzie. – Jego? – Eugenia machnęła ręką na Harrisona. – Wystraszyły mnie. – A tak w ogóle, to skąd w tobie tyle zadufania? – Berlyn odwróciła się do Sandry. – W końcu uwolniłyśmy cię od tych sztywnych kołnierzy. Pora, żebyś sobie znalazła mężczyznę. Eugenia omal nie krzyknęła, gdy zobaczyła, że zdrowe oko Dimples zwraca się w stronę Harrisona. – Dimples, nawet o tym nie myśl – szepnęła ostro. Dimples szybko opuściła głowę i tylko mocniej zaczęła szorować tacę. – Właśnie zaczęłam się zmieniać – oznajmiła Sandra. – To dlatego noszę bardziej przewiewne bluzki. – Zmieniać-wpieniać, Sandro. Masz praktycznie tyle lat, co ja – odpaliła Berlyn. – Twoje kobiece rejony nie były w użytku prawie tak długo, ile ja obchodzę się bez seksu.
Eugenia widziała, że Dimples próbuje dokonać obliczeń w głowie i że jeśli jej nie powstrzyma, to przyjaciółka jeszcze zrobi sobie krzywdę. Berlyn też musiała to dostrzec. – To już piętnaście lat, Dimples. Herbert umarł piętnaście lat temu. Berlyn, patrząc na Eugenię, uniosła brwi. Eugenia pokręciła głową. Miała tylko nadzieję, że to naprawdę było piętnaście lat. – Jeśli chcesz wiedzieć, to wszystkie moje kobiece rejony są na swoim miejscu – odparowała Sandra. Harrison spojrzał na zegarek. – Uwaga, musimy zabrać się do pracy. Drzwi otwarły się i do środka zaczęły napływać kobiety z dziećmi. Na przedzie kolejki pojawiła się mała dziewczynka z czarnymi lokami, siedzącą na biodrze matki. Eugenia podniosła wzrok akurat w porę, by zobaczyć, że Mackenzie znika za rogiem. I serce na chwilę przestało jej bić. *** Mackenzie wiedziała, co musi zrobić. To była jedna z przyczyn, dla których dziś wieczorem przyjechała do ośrodka misji – żeby to załatwić. Jeszcze jeden pierwszy raz, z tych wszystkich pierwszych razów, które ją czekały. Pierwsza wizyta w szkole podstawowej na zebraniu w sprawie programu nauczania. Pierwsza wyprawa do kina z Grayem bez Maddie. Pierwszy ciepły wiosenny dzień bez dziecka, które trzeba zabrać do parku. Postanowiła, że stawi czoło każdemu z tych wyzwań, po jednym naraz. To miało związek z przechodzeniem przez to wszystko. Zaczęła zdawać sobie sprawę, że Bóg obiecał jej, iż będzie przy niej, gdy ona zacznie przechodzić przez sam środek wyzwań – a nie ich unikać. Gdy drzwi kuchni zamknęły się za nią, podeszła do młodej kobiety na przedzie kolejki, do tej z pięknym, czarnowłosym dzieckiem. – Mogę potrzymać twoją córeczkę, gdy będziesz sobie nakładać jedzenie? Kobieta badawczo przyjrzała się Mackenzie i wreszcie skinęła głową. Mackenzie wzięła małą w ramiona i przytuliła ją do piersi. Przyjaciółki obsługujące kolejkę zdawały się wstrzymywać oddech, oczekując, że Mack się załamie, krzyknie, zrobi coś gwałtownego, by wyrazić żal. Ale to też był żal. Tyle że Mack celebrowała go tak, jak musiała, w tym konkretnym okresie. Przytulała do siebie coś, czego nie miała, i uświadamiała sobie, że niemowlęta wciąż będą przychodzić na świat. Codziennie będzie się rodzić komuś dziecko. A ona będzie je spotykać w sklepach spożywczych, na stacjach benzynowych i tutaj, w ośrodku. I te dzieci nigdy nie będą jej. W tej sprawie nie miała wyboru. Mogła tylko zdecydować, czy od tych dzieci ucieknie, czy też przybiegnie do nich. – Cześć, koteczku – powiedziała, podrzucając dziecko na biodrze. Dziewczynka pociągnęła za długie włosy Mackenzie. – Tak, to moje włosy. Chociaż wolałabym mieć loki, tak jak ty – powiedziała, dotykając palcami czarnych pukli. Dziecko podskoczyło w jej ramionach na widok matki nadchodzącej z tacą. Jej mała twarzyczka rozpromieniła się w radosnym podnieceniu. Mackenzie podążyła za kobietą do stołu i posadziła małą na wysokim krzesełku. Przez resztę wieczoru zajmowała się kolejnymi dziećmi. Było parę momentów, kiedy wszystkie „gdyby-tylko” chciały wyrwać się na powierzchnię. Mack odkładała jednak te myśli na bok, wiedząc, że gra w „gdyby-tylko”
pozbawiłaby ją umiejętności życia w „co-może-się zdarzyć”. To było jej życie. A ona postanowiła, że je przeżyje. *** – Dzięki Ci, Panie – szepnęła Eugenia, widząc, jak Mackenzie wchodzi do stołówki. Przez krótką chwilę bała się, że jej córkę wyniosą stąd na noszach, i nie myśląc wiele, ruszyła za nią. Przystanęła jednak, z silnym poczuciem, że nie powinna jej śledzić. To, co się teraz liczyło, to podróż Mackenzie do jej osobistego uzdrowienia. Poza tym, gdy już zaczęły wydawać posiłki, była zbyt zajęta, by się martwić o córkę. Miała za zadanie zająć się sałatkami. Berlyn nakładała tłuczone ziemniaki i sos pieczeniowy, Sandra serwowała jarzynkę, Harrison mięso, a Dimples rozdawała bułki, z których większości udawało się dotrzeć na talerze. Anna i reszta wolontariuszy pilnowała, żeby nie zabrakło jedzenia. Eugenia mogła dostrzec ze swego punktu obserwacyjnego zaprawioną kroplą goryczy radość na twarzy swej córki i łzy, które Mack ocierała przez cały obiad. Eugenia czuła, że ściska ją w gardle na myśl o tym, co ostatni rok przyniósł jej i jej rodzinie. Wtedy spojrzała na wierne przyjaciółki u jej boku i poczuła, jak wielkie spotkało ją błogosławieństwo. Pomyślała też o Jeremiaszu, niezachwianym i wiernym człowieku, który był równie miły, jak ona wredna. Wytrwale kochającym jej rodzinę. Mogła nawet doszukać się w sercu wybaczenia za zaniedbania w ogrodzie. Z tyłu kolejki coś głośno szczęknęło i jej myśli wróciły do chwili obecnej. Spojrzała na przejście i zobaczyła, że Dimples wynurza się spod lady, ściskając w ręce dwie bułki. – Już wszystko dobrze! – oznajmiła. I tak też było. Ich serca już nigdy nie będą takie same. Takie rany nigdy się w pełni nie zagoją – a Eugenia nawet by tego nie chciała. Nie chciała być taka sama. Chciała być lepsza. Stała tu ze swymi dobrymi przyjaciółkami, podając jedzenie ludziom, którzy go potrzebowali. Patrząc na salę, widziała, jak radość, smutek i determinacja tańczą na twarzy córki, która pędziła przed siebie ku uzdrowieniu. A ona sama dopiero co wręczyła Jeremiaszowi Williamsowi pudełko chusteczek. Granatowych chusteczek. Jeśli to nie była oznaka, że jest lepiej, to Eugenia już nie wiedziała, co innego mogłoby nią być.
pięćdziesiąt siedem Cały salon zalało światło lamp. Trzy ustawione tam kamery miały przekazać historię Mack i Graya mieszkańcom Tennessee. Dan Miner, prezenter wiadomości oddziału stacji NBC, poprawił mikrofon przy klapie i przejrzał notatki, przygotowując się do wywiadu. To był długi tydzień. Kurt, Fletcher i reszta personelu pracowali nad rozpoczęciem niezwykłej kampanii Graya – przygotowywali plany, rozmawiali z darczyńcami i zwolennikami, a także dokładali starań, by sprawy stanu toczyły się zwykłym torem. Co ważniejsze, Gray i Mackenzie w tym tygodniu trzy razy spotkali się z Kenem Jantzenem. Sesje były bolesne i wyczerpujące, ale wnosiły nadzieję. Wydobycie na jaw tak potężnego bólu może pozbawiać sił, ale też uwalnia człowieka. Każdego wieczoru tego tygodnia Gray i Mack kładli się do łóżka o dziewiątej. Przez pierwsze kilka nocy Gray bał się zamknąć oczy. Bał się, że Mack rano uzna, że nie warto już w ogóle wstawać. Jednak co rano ona była na nogach. Oczywiście nie brakowało łez i gniewu, ale Mack stawiała czoła każdemu dniu. Gray również. Robili to razem. Mack weszła do salonu. Jej jasnozielona sukienka marszczyła się lekko na biodrach. Mackenzie wciąż była zbyt chuda, ale nie można jej było odmówić urody. Gray lubił spoglądać na jej delikatnie zaróżowione policzki. Wyciągnęła rękę do prezentera, szczupły przegub zdobiła duża, złota bransoletka. Reporter przywitał się z nią i odwrócił się do Graya. – Cóż, gubernatorze, jesteśmy gotowi, a pan? – Jesteś gotowa, kochanie? – Gray spojrzał na Mackenzie. Skinęła głową, na jej twarzy odmalowała się obawa. Mąż pochylił się ku niej i ściszył głos. – Nie musimy tego robić. Jeszcze nie jest za późno na zmianę decyzji. Stanowczo pokręciła głową. – Nie. Damy radę. Jak powiedział Ken, to część naszego procesu zdrowienia. – Poprawiła mu jasnoniebieski krawat. – Założyłeś go z myślą o mnie? – Uśmiechnęła się. – Bo przy nim twoje oczy po prostu mnie elektryzują. Skinął głową. Tak właśnie było. Lubił ubierać się dla niej w błękit, a jeszcze bardziej mu się podobało, że wreszcie znów go zauważała. – A więc dobrze. – Wziął ją za rękę i poprowadził ku dwóm krzesłom, ustawionym przed wielkim oknem z widokiem na ogrody. Rozpiął sportową marynarkę khaki, poprawił krawat i usiadł. Kamery zaczęły pracować, a Dan rozpoczął wywiad. – Gubernatorze, obywatele Tennessee wiedzą, że dla pana i pańskiej żony to był trudny rok. Spotkaliśmy się dzisiaj, bo prosił pan o to. Czym pan i pani London chcą się podzielić ze stanem Tennessee? Gray i Mackenzie jednocześnie głęboko odetchnęli. Potem Gray zaczął opowiadać ich historię. Nie krył niczego, począwszy od śmierci Maddie i poronienia, aż do terapii i wspólnej decyzji, by wystartować w wyborach, rezygnując z tradycyjnej kampanii. – Czy niepokoi pana proces wytoczony przez Stowarzyszenie Praw Ofiar, którego rozprawa ma się odbyć za kilka tygodni? – zapytał Dan. – Ufamy, że sąd uzna, iż podjęliśmy decyzję, wybierając to, co według nas było najlepsze dla wszystkich obywateli Tennessee. A mieliśmy bardzo niewiele opcji. – Co z nowym budżetem, który przyjął Kongres? Zamierza pan coś w nim zawetować?
– Obstaję przy moim początkowym oświadczeniu. Jeśli Kongres będzie się upierać przy wydatkach, które uważam za szkodliwe dla stanu i jego budżetu, nie pozwolę tego utrzymać i sądzę, że będziemy mieć wystarczającą liczbę głosów, by moje veta przeszły. A wtedy ci dorośli w końcu mężczyźni i kobiety będą musieli spojrzeć w twarz swoim wyborcom i tłumaczyć się z podjętych decyzji. – A pana oponenci? – Moi oponenci robią wrażenie i, jak wierzę, są kompetentni. Co więcej, mogę panu powiedzieć, że jeśli chodzi o mój obóz, to nie będzie to kampania polegająca na obrzucaniu się błotem. Zaangażuję się w otwartą i uczciwą debatę i tylko taka spotka się z odpowiedzią mojego zespołu. Prezenter przeniósł uwagę na Mackenzie. – Pani London, nie owijając niczego w bawełnę: czy jest pani gotowa na tę kampanię? Mack spojrzała na Graya, potem znów na Dana. Pokręciła głową. – Nie. Tak naprawdę, Dan, nie jestem pewna, jak się będę czuła w dziesięć minut po tym, gdy wyjdziesz, a tym bardziej jutro. Jestem w takim punkcie, że co rano zmuszam się, by wstać z łóżka i nie marzyć o ucieczce od życia. Nikomu nie daję gwarancji. – Poklepała męża po ręce. – Wszystko, co wiem, to to, że żyję. Z jakiegoś powodu nie zginęłam wtedy w wypadku, co już samo w sobie jest cudem. Mój żal mnie nie zabił, choć czasami wolałabym, żeby tak było. Ale jak się okazuje, mam dalej żyć. I teraz, w tym momencie, to właśnie robię. Żyję. Gdy wywiad dobiegł końca, wyłączono kamery i pokój opustoszał. I tak zaczęła się nowa kampania. Ta, z którą Gray i Mackenzie radzili sobie dzień po dniu, niczego nie przyspieszając.
pięćdziesiąt osiem Dzień wyborów Gray spojrzał na przyjaciół, stłoczonych w salonie rodzinnej części rezydencji. Wszystkie oczy utkwione były w trzech telewizorach – jednym nastawionym na stację Fox, drugim – na CNN i trzecim – na lokalny oddział NBC. Wiadomość o zwycięstwie Graya w ponownych wyborach jako pierwsza ogłosiła NBC, ale już za parę sekund zaczął nadawać ją Fox, a zaraz potem CNN. Każdemu obwieszczeniu tej nowiny towarzyszyła burza oklasków. Poła błękitnej koszuli Graya wysunęła się z jego spodni khaki już trzy godziny temu. Teraz zbliżała się północ. Gray zdążył osuszyć jednym haustem wiele szklanek owocowej herbaty Eugenii i opchać się chili z con queso Rosy. Pierwszy dopadł go Kurt, którego łysa głowa lśniła jeszcze większym blaskiem niż cztery lata temu. Objął przyjaciela w niedźwiedzim uścisku i mocno poklepał po plecach. – Jestem z ciebie taki dumny – powiedział. Gray odwzajemnił uścisk. – Dziękuję, przyjacielu. Nie dokonałbym tego bez ciebie. – To twoje dzieło. Podjąłeś ryzyko związane z budżetem i zapłaciłeś za nie. A dzięki przejrzystości, jaką się wykazałeś w sprawie uwolnienia więźniów, proces Stowarzyszenia Praw Ofiar poszedł po naszej myśli – Słuchajcie, słuchajcie! – Fletcher dołączył do nich, końce muszki zwisały mu luźno z szyi, dwa górne guziki koszuli były rozpięte. – Patrzcie – zauważył Gray – przy nas nawet Fletcher się rozluźnił. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Gray objął przyjaciela. – Tobie, Fletch, zawdzięczamy obieg informacji. Dziękuję. – Przy tobie i Mack to było łatwe, Gray. Kiedy już wszyscy zostali wycałowani, wyściskani i z każdym przybito piątkę, Gray i Mack pomachali im na pożegnanie i wrócili do pobojowiska, jakie zostało po przyjęciu na cześć zwycięstwa. Wszędzie walały się talerze i filiżanki. Większość personelu świętowała z nimi, ale Gray i Mack nie pozwolili im posprzątać po przyjęciu, a Gray oświadczył, że skoro już wszystko przygotowali i podali, ich obowiązki się skończyły i teraz wolno im nic nie robić, jedynie dobrze się bawić. I naprawdę chyba dobrze się bawili i cieszyli z wyniku wyborów. Ich reakcja przemówiła do Graya bardziej niż czyjakolwiek inna. Mack zlustrowała wzrokiem bałagan. – Słuchaj, czy przewidywałeś, że twoim pierwszym zadaniem jako ponownego gubernatora będzie wysprzątanie salonu? – Przynajmniej zrobię to razem z pierwszą damą – zaśmiał się. – Nie mów jej mężowi, dobra? Przyjrzała mu się i wydęła usta. – Ani mru mru. – Gdy zaczęła zbierać talerze, on zszedł na dół, by przynieść z kuchni worek na śmieci. – Nie wiedziałam, że to zadziała – oznajmiła, kiedy pojawił się z powrotem. – Szczerość? – spytał. – Tak, szczerość. No wiesz, to jest polityka. – Myślę, że dlatego zadziałało – zaśmiał się Gray. – Szczerość jest tak rzadka. Wzięliśmy
wszystkich przez zaskoczenie. Mack wrzuciła stos plastikowych talerzy i puste kubki do dużego, czarnego worka. – Wspaniałe przyjęcie w rezydencji gubernatora… – zaśmiała się. – Świetna ze mnie gospodyni, prawda? – Doskonała. – Cmoknął ją w nos. Kiedy już wyrzucili ostatni talerz, skierowali się do sypialni. Gray zatrzymał się przy drzwiach. – Czeka mnie jeszcze szybki telefon i wyjście z Sophie. – Bardzo proszę. Ja idę do łóżka. Gray przeszedł do biura, z Sophie depczącą mu po piętach, i podniósł słuchawkę. Wystukał numer i przysiadł na brzegu biurka, czekając na połączenie. W słuchawce odezwał się męski głos. – Tak? – Tu gubernator London. Wiem, że jest późno, ale czy mógłbym rozmawiać z Jeremiaszem Williamsem? – Tak… ehm, oczywiście, gubernatorze. Proszę chwilkę poczekać. Minęło parę dobrych chwil, zanim Gray usłyszał, że Jeremiasz podnosi słuchawkę. – Gubernatorze. – Głos Jeremiasza był tak świeży, jak wtedy, gdy ogrodnik wychodził tego dnia z rezydencji. – Słyszał żem, że mamy co dziś świętować. – Tak. Oczywiście żałuję, że nie zostałeś z nami dziś wieczorem. Mógłbym cię zawieźć do domu, wiesz przecież. – Jest pan gubernatorem, wiem, że by pan mógł – zachichotał Jeremiasz. – Ale wrócił żem do domu własnym gruchotem. Ale też widział żem wszystko w telewizorze. I prawdziwie jestem dumny z pana i panienki Mackenzie. Prawdziwie dumny. – Dzięki. Chciałem ci tylko powiedzieć, że będziesz na nas skazany przez kolejne cztery lata. – Hihi. No cóż, chyba jakoś to przeżyję. – To oznacza też Eugenię. – Och, Boże, miejże litość. Co tu gadać, są w życiu rzeczy warte poświęcenia, jakie trza za nie płacić. Gray zawahał się na chwilę, wiedząc, ile znaczenia kryje się w tych słowach. – Tak, przyjacielu – powiedział w końcu. – Śpij dobrze. Mam nadzieję, że nie zepsułem ci nocy. – Zawsze się zerwę na telefon od gubernatora – odparł Jeremiasz. – Zawsze. *** Gdy Gray i Sophie wrócili do pokoju, Mack była w łazience, zajęta przygotowaniami do snu. Gray zajrzał do środka. – Wyglądasz prześlicznie. Wklepywała właśnie w twarz krem. Krótka, czarna koszula nocna odsłaniała gołe nogi. – Ależ dziękuję – odparła. – Chcesz się kochać z gubernatorem? Spojrzała na jego twarz w lustrze i potrząsnęła głową. – Nie. Oczy mu się rozszerzyły. Nie odrzuciła go jeszcze ani razu, odkąd wróciła do życia. Obróciła się z figlarnym wyrazem twarzy. – Za to chciałabym się kochać z moim mężem. – Podeszła do niego blisko. – To teraz
całkiem niezły facet. Spotkałeś go kiedyś? – Chyba tak – odparł Gray. – Wysoki, przystojny mężczyzna. Takiego mężczyznę nazwałbym wzorem faceta. – Tak, i owszem. – Zachichotała. – Zdecydowanie wzór faceta. I ma cudowne, błękitne oczy. – Minęła go, ocierając się o niego, i skierowała się na swoją stronę łóżka. – Tak, słyszałem, że bardzo je podkreślają niebieskie ubrania. – Zaczął rozpinać błękitną koszulę. – Tak. I dlatego je wkłada. Dla mnie. – Więc jesteś pewna, że wolisz jego niż gubernatora? Weszła do łóżka i naciągnęła kołdrę po samą brodę. Gray poprawił swoją stronę, owijając kołdrę wierzchnim prześcieradłem najlepiej, jak umiał. – Absolutnie – odparła Mack. – Kto by chciał gubernatora, jeśli ma taki wzór faceta, jaki mam ja. – Przygryzła wargę, najwyraźniej próbując powstrzymać śmiech. – Cóż, udało ci się. – Doceniam to. Położył koszulę w nogach łóżka i rozpiął pasek. – Nie obrazisz się, jeśli pójdę poszukać twego męża? – Ani trochę. – Zwinęła się w kłębek na swojej stronie, nie spuszczając oczu z Graya. Gray wziął koszulę i wszedł do łazienki. Wyłonił się z niej w T-shircie i nylonowych szortach. – Słyszałem, że rozmawialiście o mnie. – Całe szczęście, że jesteś. Gubernator próbował mnie uwieść. – Naprawdę? – Gray włączył wentylator i wśliznął się pod pościel, uważając, by prześcieradło z jego strony się nie pomięło. Już dawno temu zrezygnował z prób utrzymania porządku po stronie Mack. Poza tym, biorąc pod uwagę to, co mu teraz zaprzątało myśli, prześcieradła na pewno trochę się skłębią. Uniósł ramię, a Mack wsunęła się pod nie, kładąc głowę blisko jego głowy. Musnęła jego ucho. – Nie udało mu się – szepnęła. – Nie wie, jakim jestem wzorem faceta, prawda, kotku? – Skąd. – I przy tych słowach przestała nad sobą panować. Śmiech wypłynął gdzieś z palców stóp i porwał ją tak, że aż przetoczyła się na swoją stronę łóżka. Wszystko, przez co przeszli, o co walczyli i co zwalczyli, było warte tego śmiechu. Gray chwycił ją i przyciągnął z powrotem do siebie, ale na próżno. Nie nadawała się do niczego. Minęło dziesięć minut, nim odzyskała kontrolę nad sobą, a on cieszył się każdą tą minutą. Kiedy śmiech ucichł i skończyli się już kochać, Mack znów umościła się pod jego ramieniem. – Kocham cię, Grayu London. – Ja też cię kocham, Mack. I co będziemy robić przez te następne cztery lata? Przycisnęła usta do jego ucha. – Żyć – szepnęła. Nie potrafiła wymyślić niczego innego, czym wolałaby się zająć. Ani nikogo innego, z kim chciałaby to robić.
pięćdziesiąt dziewięć Pod frontowe drzwi rezydencji dotarła przesyłka i Joseph zaniósł ją Mackenzie na górę. Były doskonałe. Szukała ich wszędzie, by znaleźć te najlepsze. Pięknie rozrosną się w ogrodzie, mimo że obecna pora roku nie była jeszcze odpowiednia. Doniczkę Mack wybrała trochę wcześniej. Wiedziała, że będzie idealnie pasować do pracowni Jeremiasza, jeśli to w niej będzie chciał je trzymać. W zimowych miesiącach spędzał tam tyle samo czasu, co w ogrodzie, odświeżając narzędzia i pielęgnując cebulki. Najpierw szukała go na dole. W pracowni było ciemno i cicho, więc wyszła na chłód listopadowego poranka i znalazła go, reperującego jakąś połamaną płytkę na jednej ze ścieżek wokół stawku. Wyciągnęła ku niemu doniczkę z kwiatami, chylącymi główki z elegancją, ale i pokorą. To jej nie zaskoczyło, gdyż roślina była między innymi symbolem pokory. – To dla ciebie – powiedziała. Ogrodnik rozprostował swoje długie nogi i wstał – trochę wolniej niż zeszłego roku. – Och, panienko Mackenzie, to najśliczniejsze konwalie, jakiem w życiu widział. Ale teraz nie pora na nie. Jak je panienka zdobyła? – Szukałam na górze i na dole, aż w końcu znalazłam – uśmiechnęła się. – To jedyny kwiat, który przekazywał to, co chciałam powiedzieć. Wziął doniczkę z jej rąk. – Jeremiaszu, wiesz, co to dla mnie znaczy? Wyraz jego twarzy świadczył, że wie. Zobaczyła, że w oczach wezbrały mu łzy. – Nie udałoby się nam przejść przez to wszystko bez ciebie. Nikomu z nas. Mnie. Grayowi. Nawet mojej matce, chociaż nigdy się do tego nie przyzna. Pokręcił głową. Mocno. Zaśmiała się. – Prawda? Nie ma na to słów. – Żeby nie skłamać, panienko Mackenzie. Gdybym był pijakiem… – Wiem. Mój ojciec zwykł powtarzać to samo. „Gdybym był pijakiem, do tej pory zapiłbym się na śmierć”. Zaśmiali się oboje. – Wiem, że nie muszę ci tłumaczyć, co oznaczają te kwiaty – powiedziała. Przekrzywił głowę. – Nie powiem, żebym to wiedział. Przystała na tę grę. – Oznaczają „powrót do szczęścia”. Czuję, że to właśnie stało się z nami. A ty miałeś w tym wielki udział. – Nie zrobił żem wiele, tyle żem hodował kwiatki i się modlił. – Udawaj pokornego, jeśli chcesz, ale to prawda. Naciskałeś na nas. Przyciskałeś nasze guziki. Otworzyłeś nasze serca. Potem kopałeś w nich, jak przystało na ogrodnika, i uprawiłeś każdy spłachetek ziemi, aż w końcu nasiona obudziły się do życia. – Nigdy żem nie znalazł serc bardziej wartych kopania. Stanęła na palcach i otoczyła ramionami jego szyję. – A ja od czasu, gdy spotkałam Graya Londona, nigdy nie znalazłam człowieka bardziej godnego miłości niż ty. – Objęła go i zaraz zalała się łzami. Kiedy odchyliła się, Jeremiasz wręczył jej niebieską chusteczkę.
– Są nowe. No, prawie nowe. Panienki mama wzięła i kupiła je już w marcu. Omal przy tym nie sczezła, ale zrobiła to. Mackenzie zaśmiała się i wydmuchała nos. – Wiesz, mają jeszcze inne znaczenie. Konwalie. – Naprawdę? A jakie? – „Dzięki tobie moje życie stało się pełne”. Pochylił nisko głowę, pokornie, jak to on. Uniosła jego podbródek. – Naprawdę tak sądzę, Jeremiaszu. Nasze życie nie byłoby pełne, gdyby ciebie w nim nie było. Przykro mi, że przeszedłeś przez tyle cierpień, żeby się tu znaleźć. Ale czuję egoistyczną wdzięczność, że tu jesteś. – Nie przydarzyło mi się nic, z czym On pierwszy się nie zmagał. – Ogrodnik wskazał na jaskrawobłękitne niebo Tennessee. – Tak se myślę, że skoro On uznał, że se z tym poradzę, to tak jest. Ale dziękuję panience. Nigdy żem nie słyszał milszych słów. Stali tak przez chwilę, uśmiechnięci, a między nimi, w dłoniach Jeremiasza, zwieszały łebki konwalie. – No dobrze. – Mackenzie klasnęła w ręce. – Jessica zaplanowała mi już dzień. – Jasne – uśmiechnął się szeroko – I założę się, że jutrzejszy też.
Jeremiasz Dzień inauguracji – Wielki dzień, co, Jeremiaszu? Położył żem marynarkę na metalowym stole. – Taa, Harvey. Wielki dzień. – Powrót do realnego świata, co? Betonowa ściana stała przede mną, jak zawsze. – Pewnie. – Nie znoszę ci tego robić. – Nie ma co za to przepraszać. Robota jak robota. – Harvey zawsze załatwia się z tym szybko i ja zawszem jest mu za to wdzięczny. Ale i tak cała ta procedura upokarza człeka. Wziąłem moje łachy ze stołu i przeszedł żem przez metalowe drzwi. Zamknęli je za mną, głośno i pewnie, jak to robią co dzień od trzydziestu lat. I nie było dnia, żebym się na to nie wzdrygnął. Wziąłem zimny prysznic – nie ma tu takich cudów jak gorąca woda. Dziś nakarmili nas tak dobrze, że nie był żem ni trochę głodny. Byłem syty i zmordowany. Wziąłem i siadłem na mojej pryczy, z materacem tak cienkim jak skóra na plecach. Wyciągnąłem się i spojrzałem w sufit, i cały dzień pokazał się przede mną jak na dłoni. Gubernator, jak przysięga na podium. Panienka Mackenzie przy nim, w złotej sukni. Nigdym nie widział jej śliczniejszej. I ten szczęśliwy uśmiech na jej twarzy – nigdy żem nie myślał, że zobaczę go znowu. Panienka Eugenia – ta też się wystroiła jak choinka. I nawet raz się do mnie uśmiechnęła. Jeszcze trochę, a bym pomyślał, że się we mnie zadurzyła. Mam ciarki, jak o tym se pomyślę. Zaprosili mnie nawet na ten wielgachny, uroczysty lunch w rotundzie kapitolu. Większość tych ludzi nawet nie wiedziała, kto żem taki. Nie wiedzieli, że budzę się co rano w celi. Byłem na tym lunchu, więc se pomyśleli, że ze mnie jakaś ważna osoba. I wiecie co? To prawda. Ważna ze mnie osoba dla gubernatora i panienki Mackenzie – tak ważna, że usadzili mnie i Rosę przy stole razem z samą panienką Eugenią. A ta nie mogła rzec do mnie złego słowa o tej żałosnej dekoracji z kwiatów, bo to było dzieło florystki z miasta. Nigdy żem nie spotkał ludzi, co by dla mnie tak byli dobrzy jak gubernator i jego rodzina – może za wyjątkiem tego strażnika, co pojawił się tu prawie razem ze mną. Lubi mnie – nigdy żem nie wyrozumiał, dlaczego. Zawsze gada mi tak: „J.W., wiem, że nie zrobiłeś tego, co mówią”. I żem nie zrobił. Nie zabiłem właściciela tej kwiaciarni, gdzie żem pracował. Ale trzydzieści lat temu dla starszej, białej kobity wszyscy czarni wyglądali tak samo. Nie mieli my prawdziwych twarzy ani prawdziwych imion. Po prostu byli my czarni. I wszystko się wzięło z tego jej gadania, że mnie widziała, jak wychodzę stamtąd późną nocą, a potem rano znaleźli go martwego. Dwunastu białych ludzi wzięło i uwierzyło, że to ja. Sędzia wlepił mi siedemdziesiąt pięć lat, bez szans na zwolnienie warunkowe. Z takim wyrokiem prędzej miał żem umrzeć, niż znów zobaczyć światło dnia. Ale ten strażnik wiedział, żem tego nie zrobił. I Shirley wiedziała. I moje dzieciaki. I ja. I to się naprawdę liczy. A kiedy ten strażnik dał mi robotę w rezydencji, poczułem się wolny jak nigdy. Nie dlatego, co bym naprawdę stał się wolny. Ale dlatego, że ktoś zobaczył, kto ja
naprawdę jestem. I w ten dzień żem się uwolnił – bo zrozumiałem, że Bóg też wie, żem jest niewinny. I kiedy już to się stało, inaczej na siebiem patrzył. Przestałem się wstydzić. Miałem do siebie szacunek. Moja Shirley, ona zawsze gadała, że kiedy Bóg cię uniewinni, to już nikt nie może wpędzić cię w winę. Ja żem wiedział, że nawet gdybym pociągnął za ten spust, co oni przysięgali, że pociągnąłem, to Bóg i tak by mnie uniewinnił. I tak naprawdę zrobił, tak se myślę. Bo przez wszystkie te lata, com przepracował w rezydencji, nikt nigdy nie wziął i nie gadał o mojej przeszłości. Nawet gubernator i jego żona, co dla nich pracowałem, znali moją historię. I nikt nie traktował mnie jak winowajcę. Tak se myślę, widać uznali, że skoro strażnik zaufał mi przy pierwszej rodzinie, to może warto mi zaufać. I tak se też wyobrażam, że może Bóg troszkę im pomógł – pomógł im poznać, jaka jest prawda. Ale gubernator i panienka Mackenzie jedyni zaufali mi aż tak, że nie bali się o swoją dziecinkę. Chyba dlatego tak ich kocham. Ale lubiłem też gubernatora, co to był przed panem Londonem. On mi kupił ten zielony uniform. Gadał, że w pomarańczowym nie wyglądam dobrze. Ale wiem, co naprawdę chciał rzec. Chciał, żebym widział siebie tak, jak on mnie widzi. Brakło mi słów, żeby mu powiedzieć, jak dobrze to zrobiło memu sercu. Wrócił mi kawałek mojej godności. Nadzieję, że może któregoś dnia poznają, kto wziął i zabił tego gościa z kwiaciarni. Modlił żem się, żeby szybciej to poznali, co bym mógł skończyć życie z Shirley, w naszym własnym łóżku, całując moje dzieciaki i wnuki, nie patrząc na te metalowe kraty. Ale tak się nie stało, choć paru gubernatorów nawet próbowało mnie ułaskawić. Ale w Tennessee nie da się ułaskawić więźnia, chyba że odsiedział swój wyrok. A ja umrę, zanim to się stanie – chyba że zrobią te hocki-klocki z tym całym DNA, o którym żem słyszał. Ale teraz se myślę, że może zawsze żem wiedział, że te kraty, za które mnie wpakowali, nie są moje. I tylko te kraty zostały, bo z tamtych, co więziły moje serce, już dawno żem się wyzwolił. Ta stara kobita nie wybrała mnie na tej konfruntacji, bo miała mi co za złe. Myślała se po prostu, że to ja. I muszę przyznać, że jakiś czas to byłem na nią porządnie wściekły, i na sędziego, i na adwokata, i na tych wszystkich przysięgłych. Ale w końcu se odpuściłem. W końcu żem uznał, że jedno więzienie w życiu wystarczy. I teraz jestem rad, że tak żem zrobił. Bo tak jak to widzę, wolę być wolnym człowiekiem w więzieniu niż więźniem, co mu się zdaje, że jest wolny.
posłowie Teraz, gdy nasza wspólna podróż przez powieść dobiegła końca, może zastanawiacie się, co tak naprawdę skłoniło mnie do jej napisania. Wciąż nie jestem pewna, czy to wiem. Wiem, że pomysł na nią pojawił się ni stąd, ni zowąd, i że to głos Jeremiasza usłyszałam jako pierwszy. (Tak, i to udowodni wszystkim moim przyjaciołom, że słyszę głosy). Wiedziałam, że Maddie umrze, i wiedziałam, że jeśli w ogóle mam napisać taką historię, muszę to zrobić, zanim sama będę mieć dzieci. Nie miałam pojęcia, że przez pierwsze kilka tygodni pisania spotkam cudownego mężczyznę i w końcu stanę się „nadprogramową” mamą dla pięciorga uroczych dzieci. Gdy zaczęłam pisać o cierpieniu Graya i Mackenzie po stracie Maddie, odkryłam, że wiele korzystam na moim własnym, osobistym bólu, płynącym z braku dzieci. Chociaż nie wiem, jak to jest urodzić dzieci i je stracić, wiem za to, jak to jest opłakiwać dzieci, które, jak sądziłam, wydam na świat. Życie nauczyło mnie też jednej rzeczy. Bóg nic mi nie jest winien. Och, przez długi czas myślałam, że jest. Myślałam, że jeśli będę wystarczająco dobra, wystarczająco miła i wystarczająco się postaram, On już dopilnuje, żeby przynajmniej przez 90 procent czasu dobrze mi się wiodło. Teraz już zdaję sobie sprawę, że to nieprawda. Bóg nic mi nie jest winien. A to, że w moim życiu w ogóle zdarza się coś dobrego, wynika z Jego wyjątkowej uprzejmości. Bóg pojawia się w swej miłości, niosąc nieoczekiwane błogosławieństwa, zachwycające przyjaźnie, cudowne możliwości. I tak, czasem pozwala na niewytłumaczalny ból. Zrozumiałam jeszcze jedno – że Bóg da nam cudownych towarzyszy w naszej podróży przez cierpienie, jeśli będziemy chcieli otworzyć oczy i ich poszukać. Czasami wniosą oni w nasze życie mądrość Jeremiasza. Mogą też mieć wytrwałość Eugenii albo solidność Graya. Jacykolwiek będą, to, że idą z nami, kochają nas i „przechodzą z nami” przez cierpienie, jest także darem Boga. Modlę się, abyście znaleźli swojego Jeremiasza (albo Eugenię, Graya czy Annę), w czasie, gdy będziecie ich potrzebować. I abyście stali się takim Jeremiaszem w chwili, gdy ktoś inny będzie go potrzebował.
podziękowania Wiele słów wdzięczności mam dla mojej niezwykłej „rodziny” z wydawnictwa Tyndale, za to, że wierzyliście ze mną w tę historię i pomogliście mi nadać jej obecny kształt: Karen, Stephanie, Babette i Vicky. Dla Anne Christian Buchanan, mojej nieulękłej i drobiazgowej redaktorki. Zajęłaś się moim misz-maszem i pomogłaś mi zmienić go w piękną historię. Dziękuję ci za sumienną pracę i wnikliwy osąd. Dla mojego agenta, Grega Daniela: dla tej powieści jesteś prawdziwym darem. Dla Jenny Sanford: dziękuję ci, że dałaś mi poznać, co to znaczy być żoną gubernatora i mieszkać w rezydencji, wychowując jednocześnie dzieci. Dla Brendy Farris i personelu Nashville Rescue Mission, a szczególnie dla Michaela Davenporta, mojego fantastycznego przewodnika: dziękuję wam wszystkim za gościnność i za niezwykłą pracę, jaką wykonujecie dla miasta. Dla mojego kochanego męża: dziękuję ci, że znosiłeś moje histerie, gdy zbliżały się ostateczne terminy, moje niezliczone słowa (tak, pomyślisz, że już brakuje mi słów…) i moje wciąż zdrowiejące serce. Twoja miłość jest cierpliwa i łaskawa. Jesteś moim Grayem. Dziękuję Bogu co dnia za dar, jakim jesteś. Dla moich cudownych dzieci: cieszę się, że ukończyłam tę książkę. I cieszę się, że teraz wiem, jak to jest podwozić was do szkoły, czytać bajki na dobranoc i zwinąć się na sofie, oglądając wspólnie American Idol. I wreszcie dla mojego Ojca w niebie: może i nic nie jesteś mi winien, ale dałeś mi wszystko.