Thomas Petersin
Ogrodnik szoguna
Lista ważniejszych postaci (wg imion)
Agniessa magazynier placu w SowLesChozie Aleksandr Iwanowicz Bolkow gubernator EAO Aleksandr Zwieriew porywacz, podporucznik Andrew Bunkroft kierownik działu w Keyaki Wangaratta Andriej Kozurin były dyrektor Oksany Andriusza, Grisza, Kola koledzy Oksany ze studiów Anton, Lew ochroniarze Arrow wałach Bunkrofta Borys, Natalia Czyrba małżeństwo krawców Daria, Olga koleżanki Oksany ze studiów Galina Timurowna Nowikowa kierowniczka administracji w SowLesChozie Grigorij Szlinow ojciec Oksany Ilia Dobyczin historyczny właściciel tartaku Irina Michaiłowna Ibragimowa gospodyni Oksany Isano Hisamatsu asystent dyrektora Takuyi
Julia Witaliewna Korolewa ekonomistka na zwolnieniu Kaylinn australijska kobieta Petera Kirył Konstantynowicz Sipowskij główny księgowy tartaku Leonid Nikonowicz Karepow plutonowy milicji Łarisa Awrosimowa Krapp sprzątaczka Oksana Grigoriewna Szlinowa rosyjska kobieta Petera Oleg Josipowicz Moskowicz kierownik tartaku Paweł Iwanowicz Permen ochroniarz Oksany Peter Abel główny bohater Satoko Asuhara pełnomocnik właściciela Keyaki Schinichi Takuya dyrektor Keyaki Kugła Soseki Mazawa ochroniarz Satoko Swietłana Aleksiejewna Bronina inżynier nadzoru budowy Takako Hirai dyrektor wykonawczy Keyaki Tamara Szlinowa macocha Oksany Toichi Anzai radca handlowy konsulatu Japonii Winged klacz Bunkrofta
Władymir Jegorowicz Grubin mierniczy w leśnictwie Yachiro Igarashi starszy projektant Mutsu Co. Zinaida Władymirowna Anfiejewa sekretarka Petera Asuhara właściciel Keyaki Kuskow śledczy FSB Połtawskij radca prawny Keyaki Kugła Sieryj funkcjonariusz FSB Sołogina nauczycielka Oksany
Rozdział 1
Panna Asuhara w barwnej, przypominającej kimono sukni stała przed jego furtką. Zbliżył się do niej, a wtedy, gnąc się w ukłonie, spytała, czy może wejść. Gdy bez słowa usunął się na bok, drobnymi kroczkami przeszła ścieżką i potem po dwóch schodkach do holu będącego jednocześnie salonem. Nie wiedząc, co myśleć, poszedł za nią. Poczekała, aż wejdzie, i znów kłaniając się, z przepraszającym uśmiechem zamknęła drzwi. Pomieszczenie było ruiną. Fotel, na którym siadała Daisy, był obalony i rozpruty. Donica z bonsai rozbita, biblioteczka wybebeszona, żyrandol zerwany. Wokół walały się skorupy wazonu i porozrzucana zawartość szaf. Japonka z fałd swojego stroju wyjęła pejcz i wręczyła mu. – Jestem kobietą – powiedziała. – Jak Daisy. Wiesz, co chcesz zrobić. Zrób to. Odwróciła się do niego plecami i jednym ruchem spowodowała, że suknia spłynęła na podłogę, odsłaniając jej nagie ciało. Zgiąwszy się wpół, chwyciła się leżącego, rozprutego fotela i przywarła piersiami do jego poziomego teraz boku. Dłonie zacisnęła na poręczy i tak zastygła, wystawiona na jego niszczycielską furię. *** Wszystko się zawaliło, gdy z kliniki otrzymał ostateczne wyniki badań. Następnego popołudnia, kiedy wróciwszy z pracy, zastał na stole kartkę od Daisy podpisaną żegnaj, odczuł całą
głębię swej życiowej porażki. Do nocy bezskutecznie wyładowywał frustrację na wszystkim, co go otaczało. Pierwsze ucierpiały te nieliczne przedmioty, które po niej pozostały. Kolejna była biblioteczka z książkami, które razem czytali. Dalej porąbał i wystawił na zewnątrz wyposażenie ich sypialni. Na tylnym podwórku znalazły się resztki łóżka, świadka ich – jak mu się zdawało – miłości. Obok wylądowały pościel i materac – uczestnicy ich zbliżeń. Potem się upił i przetrwał do rana gdzieś na fotelu w salonie. Tego dnia jedyny raz w życiu poszedł do pracy nieumyty, nieogolony, zionąc alkoholem. Po powrocie kontynuował wyrzucanie z domu – bo z pamięcią nie było już tak łatwo – resztek wspomnień po Daisy. Zdarł z okna zasłonki, które wybrała do sypialni – ich sypialni – i zerwał widoczek ośnieżonego Mount McKinley, na który patrzył, budząc się obok niej co rano. Wyrzucił połowę wyposażenia kuchni – wszystko, co mu ją przypominało. Gdy wyszedł ponownie z tłumokiem ręczników i zerwanymi właśnie firankami, zobaczył przed furtką pannę Satoko Asuhara. Wiedział, że przyjechała z Japonii jako przedstawiciel pełnomocny właściciela Keyaki. Od dwóch tygodni widywał ją na odprawach u dyrektora technicznego, którym się przysłuchiwała. Podobno z wydajnością zakładu było coś nie tak, jak centrala na Honsiu to sobie wyobrażała, i za jej plecami żartowano z pogłoski, że ona przyjechała to naprawić. *** Teraz stał nad nią z pejczem w ręku. Miał w sobie tyle skumulowanej agresji, że było mu obojętne, którą przedstawicielkę zdradliwego żeńskiego rodzaju ukarze zamiast Daisy. Uniósł wręczony batog i wymierzył cios w wyeksponowane, odsłonięte ciało. Usłyszał plaśnięcie i zobaczył, jak na jej skórze koloru kości słoniowej jasny ślad powoli zmienia kolor na czerwony. Dalsze razy wymierzał już mechanicznie i bez opamiętania. Poczuł, jak uraza i gniew, dotąd tkwiące gdzieś głęboko w nim, wydostają się na wierzch z każdym chlaśnięciem bata. Pręga za pręgą znaczyły
powierzchnię jej pośladków, pleców, ud. Coraz mocniej raz po razie uderzał w kobietę – przyczynę swojej frustracji. Karał ją za łajdactwo natury, za podłość płci. Chłostał Daisy, tę oszustkę, wszystkie zdradliwe istoty z rodu Ewy, które mówią piękne, kłamliwe słowa, pieszczą ciało, a potem niszczą duszę. On postępował łagodniej – kaleczył tylko ciało. Cóż jest warte ciało w porównaniu z duszą? Bił energicznie; przelewał w ciosy całą swoją złość, całe rozczarowanie. Wbijał swój gniew w delikatną sylwetkę jęczącą pod jego biczem. Satoko drżała, a potem łkała przy każdym świście bata, wiła się na oparciu, ale nie zmieniła pozycji przewieszonego przez fotel ciała, nie powstała ani nie odturlała się na bok, nie dała żadnego znaku, żeby przestał. Nie wypowiedziała ani jednego artykułowanego słowa – tylko krzyczała, zaciskając kurczowo ręce na poręczy fotela. Abel męczył się, ale nie ustawał. Czuł, że przywraca równowagę w swoim świecie. Penis mu urósł w szortach, a że zabrakło w nich miejsca, by mógł się należycie wyprężyć, więc rozpiął je i zrzucił razem ze slipami, uwalniając go. Wystawiona na jego widok naga, spostponowana przezeń kobiecość z wypiętą brzoskwinią sromu spowodowała, że zapragnął inaczej kontynuować swój odwet. Odrzucił pejcz i gwałtownie wszedł w nią. Nie odsunęła się i nie zaprotestowała, jęknęła tylko, gdy nadział ją na swój nabrzmiały złością na rodzaj kobiecy i wypełniony ogniem zemsty i pożądania rożen. Zdziwił się, jak jej ciało jest gorące; niemal sparzyło jego uda. Zaatakował jej śliską, ociekającą sokami pochwę dogłębnymi suwami prącia. Wkładał je dziko i wyjmował dla nabrania większego rozpędu, obcesowo dewastując samo jądro jej kobiecości. Chciał, żeby bolało. Satoko jęczała i zawodziła przy jego uderzeniach, ale nie uchylała się przed tym nowym rodzajem ciosów – tak jak przedtem nie uchylała się przed razami bata. Wyprężyła nogi, aby wystawić się całym wnętrzem na ofensywę jego męskości, i rozchyliła wargi sromowe. Bijące od niej gorąco zwiększyło jego chuć tak bardzo, że już po chwili rozpoczął się orgazm – równie dziki i gwałtowny jak cały akt. Nigdy z Daisy uczucie spełnienia nie ogarnęło, tak jak teraz, całego jego ciała i nie było tak dogłębne. Skurcze
następowały jedne po drugich, a Peter, strzykając swym bezpłodnym ejakulatem, zawarł w tej erupcji cały swój gniew. A że gniewu miał olbrzymie zasoby, więc i rozkosz była obezwładniająca. Jego sperma biła w dno pochwy Japonki, w ujście macicy. Satoko, coraz głośniej krzycząc, poruszała się w rytm jego wytrysków. Czuł ściskające członek pulsowanie jej mięśni, gwałtowne i mocne jak jego skurcze. Gdy skończył i opuścił jej wnętrze, nogi się pod nią ugięły i opadła bokiem na podłogę, ale zaraz z jękiem obróciła się na brzuch i tak zastygła z łokciem podłożonym pod głowę. Widział jej, mało teraz przypominające kość słoniową, poznaczone czerwono-fioletową siatką pręg i wybroczyn, skatowane ciało, rozrzucone czarne włosy, karmin paznokci rozczapierzonych na podłodze palców ręki – i miał w sobie pustkę. Już nie odczuwał gniewu, zawodu, rozpaczy. Zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, co zaszło; narastała w nim świadomość czynu, którego się dopuścił, i obawa o jego skutki. Czuł zmęczenie, ale zmęczone było jego ciało, a nie dusza. Ciało i dusza były gotowe do wypełnienia czymś nowym. Nową spermą. Nową mocą. Nowym celem. Osunął się na podłogę i ujął pannę Asuhara za drobne ramiona. Nie wiedział, co powiedzieć, więc tylko trzymał swoje ręce na niej. Poruszyła się po dłuższej chwili i uniosła na kolana, by – ku zdziwieniu Petera – złożyć mu znów japoński, głęboki ukłon. – Dziękuję Ci, Panie – powiedziała. – Za co? – zapytał zdezorientowany. – To ja panią skrzywdziłem; nie wiem, jak mam przeprosić i nie wiem, co może zmazać mą winę. – Nie trzeba przepraszać. Zrobiłeś, Panie, co chciałeś i do
czego jako mężczyzna miałeś prawo, a Twoja niewolnica dziękuje Ci za to, że użyłeś jej niegodnego ciała do kuracji swej duszy. Czy zechcesz teraz, Panie, zezwolić swej słudze na odejście? To powiedziawszy, wstała niezgrabnie i zebrała suknię, po czym okryła się nią. Wsunęła stopy w obuwie i ukłoniwszy się na pożegnanie, odwróciła się. Po otwarciu drzwi potruchtała do furtki. Nim oszołomiony jej wizytą i takim jej zakończeniem Peter zdążył włożyć szorty i dobiec do ulicy, odjechała samochodem, który czekał na nią przed domem. *** E-mail, który właśnie otworzył, był uzupełnieniem jego wczorajszej rozmowy telefonicznej z dyrektorem wykonawczym. Takasaki, Japonia. Wrzesień 12, 2006 Szanowny Pan Peter Abel, Dyrektor Techniczny Keyaki Wangaratta Co., Wangaratta, Australia Zgodnie z zaproszeniem dyrektora Hirai jest pan oczekiwany w centrali Keyaki w Takasaki 25 września. Zamówiłam dla pana bilet na przelot z Melbourne do Tokio. Wylot z Melbourne 24 września o 6:05 am lot 632. Przesiadka w Brisbane na lot 389 do Tokio o 8:50 am. Oba loty liniami Quantas. Przylot do Tokio 5:10 pm. W Tokio na noc z 24 na 25 września ma pan zarezerwowany pokój w Palace Hotel. Stamtąd rano 25 września odbierze pana nasz kierowca. Jest pan proszony, by uprzedzić zastępcę w Wangaratta, że wróci pan w połowie października. Z wyrazami szacunku Kamio Midori [1] Po tak formalnym zaproszeniu do centrali, i to na pięć miesięcy przed upływem terminu kontraktu, Peter zorientował się, że firma rozpoczyna nową inwestycję, w której zamierza go
zatrudnić. „Bardzo dobrze” – pomyślał. „Oby tylko w jakimś mniej upalnym miejscu”. Pierwsze pół życia spędził w Estońskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej, więc przywykł do klimatu nieco chłodniejszego niż umiarkowany. Na dodatek następne kilkanaście lat żył i pracował na północy Stanów i w Kanadzie. Zapewne dlatego upały, panujące w nawet tak łagodnie traktowanym przez słońce stanie Australii jak Wiktoria, męczyły go. PS Panna Asuhara Satoko pozdrawia pana i cieszy się na myśl o pańskim przylocie do Japonii. I właśnie postscriptum przywołało tamten obraz sprzed dwunastu lat; wspomnienie dnia, w którym Satoko go odwiedziła w ruinach jego życia. Usuwał wtedy resztkę pozostałych po nim śmieci, gdy zobaczył ją. Drobną i kruchą, w barwnej, wzorzystej sukni, stojącą w otwartej furtce i gnącą się w ukłonie. Taką ją widzi, ilekroć o niej myśli. Wszechogarniająca szarość, otwarta furtka, i ona, kolorowa jak rajski ptak, zgięta jak znak zapytania. Jakby pytała: – Czy zechcesz, Panie, by Twoja niewolnica ukazała Ci nowy świat?
Rozdział 2
Przeszedł przez otworzoną furtkę. Ze zwykłego inżyniera zmianowego w Pinewood Keyaki Co. wkrótce stał się cenionym fachowcem. Japońscy dyrektorzy firmy zawierali z nim kolejne kontrakty na pracę przy nowych inwestycjach, na coraz wyższych stanowiskach, we wciąż innych krajach na różnych kontynentach, a los, nie chcąc pozostać w tyle, podsuwał mu kolejne kobiety. Aktualnie podsunął mu Kaylinn. Kaylinn, gdy ją poznał, już od roku nie była etatowym reporterem „Wangaratta Times”. Utrzymywała się z dorywczych artykułów i zdjęć. Kiedyś wydała cztery poczytne powieści o miłości – „dla gospodyń domowych”, jak wyraziła się autoironicznie – ale ich nakład już nie był wznawiany, a nową książkę pisała od trzech lat. Zaliczkę dawno przepiła, zaś wielokrotnie zaczynane dzieło nadal nie istniało, nawet w zarysie. Staczała się w alkoholizm i wszyscy barmani w Wangaratta i okolicach byli tego świadkami kilka razy w tygodniu. Zmiana, która nastąpiła, była wynikiem Układu. Najpierw oduczał ją picia. Zastąpił alkohol światem bdsm [2]. Wzmocnienie i inne ukierunkowanie tkwiącej w niej energii spowodowało, że Kaylinn zaczęła odbudowę swojej pozycji zawodowej. Wprawdzie nadal była wolnym strzelcem, ale jej reportaże i wywiady często drukowano w „Wangaratta Times”, a czasem nawet kupowały je media centralne. Teraz uczył ją panowania nad własną psychiką.
Jesienią poinformowała go z dumą, że jej nowa powieść została przyjęta przez wydawcę i wkrótce ukaże się w nakładzie dziesięciu tysięcy egzemplarzy. Wiedział, że jest z tego dumna i że docenia jego rolę w swojej metamorfozie, w powrocie z dna. Widział kiełkującą nadzieję, widział jej wzrastającą siłę psychiczną, widział wzbierającą w niej życiową energię i cieszył się wraz z nią. Przypomniał sobie o swoim obowiązku, więc zażądał od swojej suni wykonania testu alkoholowego. Taki mieli układ. On jako Pan i Władca, a ona jako jego poddana, niewolnica seksualna, suka – oczywiście tylko w czasie wspólnych sesji raz lub dwa razy w tygodniu, chyba że test wypadł niepomyślnie. Kaylinn poddawała się rytuałowi testu na każde jego życzenie, a on dbał, by dyktować jego wykonanie kilka razy w ciągu doby w niespodziewanych porach; bywało, że i w nocy. Gdy zawarli Układ, wyposażył ją w wideotelefon komórkowy i alkoholomierz. Wiedziała, że po telefonie lub czasem SMS-ie od niego musi najdalej w ciągu pięciu minut połączyć się z nim wizyjnie i dmuchnąć w ustnik przed kamerą, a następnie pokazać wynik. Opóźnienie wykonania testu, matactwa z udawaniem dmuchania lub – co gorsza – zlekceważenie polecenia skutkowały równie drastycznymi karami, jak złe wskazania testera. Kary te działały dyscyplinująco, a nie miała możliwości ich przewidzieć ani się do nich przyzwyczaić, bo Peter wymyślał wciąż nowe, wykazując dużą inwencję w poszukiwaniu coraz to bardziej przykrych i bolesnych, choć ekscytujących zarazem. Dbał o to, by tortury te nie były zagrożeniem dla zdrowia i nie skutkowały trwałymi urazami fizycznymi, ale starał się też, by ich egzekwowanie i obserwowanie cierpiącej, uległej kobiety sprawiało mu możliwie dużą przyjemność. Ostatecznie Kaylinn w każdej chwili mogła Układ zawiesić. Dwa razy to robiła, ale po kilku dniach wracała skruszona do niego i do ich Układu, a on dawał się przebłagać. Już po roku pożytek z takiej terapii był wyraźnie widoczny. Ćwiczenia
w posłuszeństwie i znoszeniu bólu pomagały w hartowaniu osobowości i były podstawą siły w opieraniu się nałogowi, a to sprawiało, że upadki zdarzały się coraz rzadziej. Po długim okresie treningu totalnej abstynencji, po wielu przypadkach załamań skojarzonych z godzinami kaźni fizycznej i psychicznej, gdy samokontrola Kaylinn osiągnęła wyższy poziom, Peter zastosował nowy scenariusz. Pół roku temu kazał jej kupić i postawić w szafce butelkę jacka daniel’sa. Gdy wytrzymała tę bliską obecność alkoholu w domu przez kilka tygodni bez przypomnienia sobie jego smaku, przeszedł do następnego etapu. Zrobił to w pewne sobotnie południe. Kaylinn spędzała dzień w domu. Peter nakazał wykonanie standardowego testu. Po sprawdzeniu wyniku, który wykazał trzeźwość kobiety, polecił, by jego sunia, nie przerywając połączenia wizyjnego, wypiła dwie uncje whisky. Tylko dwie uncje. Zauważył jej strach przed nowym wyzwaniem. Gdy upewnił się, że wykonała polecenie i odstawiła napoczętą butelkę daniel’sa na miejsce w szafce, przypomniał jej srogość i nieuchronność kary, która jej dosięgnie, gdyby wypiła więcej i – aby wzmocnić determinację – zapowiedział swój przyjazd najdalej za godzinę. Gdy dotarł do jej domu w Killawarra, zastał ją w dresie, spłakaną, drżącą i skuloną w kłębek, przykutą do kranu w łazience kajdankami, których używał do seansów seksualnych. Klucz od kajdanek pozostał w szufladzie sypialni. Wytrzymała. Peter starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo go wzruszyła swą walką. Zajął się nią najlepiej jak umiał i pod wieczór przypominała już jego sukę. Nagrodził ją za wielki hart i determinację. Nagradzał całą noc. A rano ukarał za odstępstwo od uzgodnionego sposobu, w jaki powinna przygotować się na wizytę Pana. Bo kara jest
nieuchronna, ale może poczekać na właściwy czas. Choćby do rana. Potem jeszcze kilka razy ponawiał takie ćwiczenie. Raz zakończyło się upadkiem woli Kaylinn i wtedy znów miał okazję popisać się swoją pomysłowością w wymyślaniu karnej tortury. Gdy w którejś kolejnej, zwycięskiej dla niej próbie nie poddała się głodowi alkoholowemu, nabrał nadziei, że jej mechanizmy kontrolne są gotowe, by panować nad nałogiem. Okazje do stosowania drastycznych sankcji były coraz rzadsze, tym niemniej trenowanie wytrzymałości i hartu ciała i ducha, połączone z rytuałem tortur fizycznych i psychicznych, dających jednak obojgu satysfakcję seksualną, cementowało ich więź i kształtowało charakter Kaylinn. Miał w zanadrzu kilka nowych wariantów kar, ale w równym stopniu cieszył się z tego, że Kaylinn nie zasłużyła ostatnio na żadną z nich, jak i żałował, że nie jest ich egzekutorem i nie dostępuje przyjemności wynikających z ich wymierzania. A na co dzień miał w zanadrzu kilkanaście pomysłów na lekkie BDSM ze swoją sunią, które planował realizować ku obopólnej satysfakcji. Test wykazał trzeźwość. „Oby tak dalej” – pomyślał. Zapowiedział się na sobotę na dziewiątą wieczór. *** Sobotnie popołudnie musiał spędzić przy nowo uruchomionej linii. Po skończonej pracy umył się, zjadł lekką przekąskę w barze zajazdu Pelicans, gdzie mieszkał, sprawdził i przepakował zawartość nesesera z czerwonym paskiem, po czym wyruszył do Killawarra.
Rozdział 3
Kaylinn podkręciła regulator grzania na wyższy poziom; przy normalnym ustawieniu byłoby jej zimno bez odzieży. Zamknęła okna i zasunęła żaluzje i story; nie była ekshibicjonistką, poza tym taki był nakaz Pana. Od południa nic nie jadła, by uniknąć ociężałości, która Go drażniła. Umyła i wysuszyła włosy, wyczyściła zęby, umyła dokładnie całe ciało – wszystko bezwonnymi kosmetykami, bowiem Pan nie znosił u niej obcych zapachów. „Zapach kobiety jest najpiękniejszy – po co go psuć?” – mawiał. Prawie nie stosowała makijażu – jedyne, co jej Pan tolerował, to lekkie poczernienie rzęs henną lub trwałym tuszem. Zrobiła sobie lewatywę i nasmarowała się tam specjalnym kremem, na wypadek gdyby jej Pan zapragnął skorzystać z tego otworu do zrobienia sobie przyjemności. Nałożyła czarny, wykończony koronką, prześwitujący gorset, unoszący jej niemłode już piersi i odsłaniający sutki. Gorset praktycznie nie miał pleców – jedynie sznury ściskające ją w talii – i oczywiście kończył się na linii bioder, tak że jej pupa i starannie wydepilowane łono pozostawały nagie. Właściwe zawiązanie tego elementu stroju wymagało niemałej gibkości i zręczności, do której jeszcze dwa lata temu nie byłaby zdolna. Stopy włożyła w buty będące prezentem od Pana. Niezwykłe – czarne, na ekstremalnie wysokim obcasie, za to zupełnie bez części przedniej. Śródstopie z piętą było wsparte na sztywnej półpodeszwie, do
której mocno przylegało dzięki wierzchniej części, wyglądającej jak opaska kajdan – miękko wyściełane, z charakterystycznym okuciem po zewnętrznej stronie. Palce – całkowicie, ze wszystkimi swymi trzema stawami – wystawały poza konstrukcję buta, zarówno z góry, od strony paznokci, jak i z dołu, po stronie opuszków. Pod nimi nie było podeszwy, stąd wrażenie nagości stopy było nie tylko wizualne, ale i sensoryczne; większa część nacisku przy chodzeniu spoczywała na obnażonych palcach, które całą spodnią powierzchnią utrzymywały kontakt ze strukturą podłoża. Wiedziała, że podoba się w nich Panu, bo jednocześnie wyglądała jak wyzywająco obuta, i jak bosonoga, a i ona je lubiła – oczywiście nie jako obuwie użytkowe, ale jako element ekscytującego, erotycznego i zarazem wizytowego stroju. Przypuszczała, że w nich budziłaby pożądanie we wszystkich mężczyznach i – innego rodzaju – w kobietach, bo żadna podobnych butów nie widziała. Pan zamówił je w Utrechcie, zrobiwszy przedtem odlew jej stóp. Wbrew pierwszemu wrażeniu były bardzo wygodne, a dzięki nim i dzięki zachęcie Pana nauczyła się w nich chodzić z gracją, która ją samą – gdy Pan pokazał jej nakręcony samodzielnie filmik – wprawiła w pełne zachwytu samouwielbienie. A że jak każda kobieta lubiła być powszechnie podziwiana, prosiła Pana, by pozwolił jej włożyć je na jakąś publiczną okazję. Niestety – nie zgodził się. „Na razie” – dodał, pozostawiając nadzieję na zmianę swej decyzji. Tym niemniej z tego prezentu i odbytego treningu chodzenia skutek był taki, że i w zwykłych szpilkach chodziła jak modelka, co oceniła sama na nakręconym samodzielnie, już bez Pana, filmiku. Nie przyznała się do tego, ale co w tym filmiku złego? Przecież Pan cieszy się z jej sukcesów. Ani chwili zastanowienia nie poświęciła postawie, jaką przywita Pana – była w końcu dobrze wytresowaną suką. Wzięła z szafki bicz i obrożę, którą otrzymała od Niego na swoje pierwsze wspólnie obchodzone urodziny; trzymając je, spojrzała na zegar. Było parę minut przed dziewiątą. Przez te kilka minut, które
pozostało do przyjścia Pana, rozglądała się po holu i salonie, czy wszystko jest czyste i na swoim miejscu. Gdy inspekcja wypadła pomyślnie, nie licząc kilku poprawek, które w ostatniej chwili wprowadziła do stanu mieszkania, usłyszała podjeżdżający pod front domku samochód. Pan był jak zwykle punktualny. Uklękła zatem w pewnym oddaleniu od drzwi, trzymając w wyciąg-niętych lekko ku górze rękach te dwa przedmioty – jeden na znak jej przynależności do Pana, a drugi na znak posiadania przezeń władzy nad jej ciałem i prawa do jego karania. Plecy i kark wyprostowane, wzrok spuszczony – tak jak ją nauczył. Gdy wszedł, powitała go słowami wypowiedzianymi wytrenowanym, pokornym i ciepłym tembrem głosu. „Wypowiedź ma pięć poziomów” – uczył Pan. „Treść, słowa, melodia, tempo i barwa głosu”. – Witaj, Panie. Twoja suka chce Ci służyć. Podszedł do niej, kładąc po drodze neseser na blacie garderoby. – Witaj, suczko. Zdjął kurtkę i powiesił na wieszaku. Zmierzwił jej włosy i połaskotał za uchem – jak sukę. – Obroża! – zakomenderował. Pochyliła głowę. Odebrał obrożę z jej rąk i założył jej na szyję. Był to najbardziej intymny przedmiot, symbol spajającej ich, niezrozumiałej dla większości postronnych ludzi, więzi. Gdy jako żona Geoffreya po porannym myciu wkładała obrączkę, nie czuła nic. Teraz, gdy Pan zapinał jej obrożę, odczuwała przypływ czułości i oddania.
Potem przejął z jej rąk bicz i odłożył obok swego nesesera. Stanął na środku holu i rzekł: – A teraz, suczko, rozbierz swego Pana. Podniosła pytający wzrok do góry – po raz pierwszy tego dnia – ale nie znalazła wskazówki w wyrazie twarzy Pana. Jednak gdy niezdecydowanie wysunęła ręce przed siebie, powiedział: – No suniu, bądź grzeczna. Przecież wiesz, że suczki nie mają rąk. – Tak, Panie, wybacz. Zawstydziła się popełnionym uchybieniem i zastanawiała się przez chwilę nad sposobem poradzenia sobie ze zdjęciem z niego spodni i koszuli. Bez powstania z klęczek wydawało się to niewykonalne, ale wiedziała, że Pan nie dałby jej takiego zadania. Zaczęła więc od tego, co było w zasięgu jej możliwości – butów zapinanych na rzepy. Nachyliła się i po paru próbach ułożenia odpowiednio głowy udało jej się złapać zębami za paski lewego, a później i prawego buta – i oderwać je od cholewki. Co teraz? Zauważyła, że Pan uniósł stopę, więc pozostał do rozwiązania dylemat – znów użyć zębów czy pozwolić sobie na posiłkowanie się przednią łapą – suka nie ma rąk, ale ma łapy. Wtedy przyszedł jej do głowy pomysł, który mógł spodobać się Panu. Wciąż klęcząc, przesunęła się w bok i palcami nogi – a właściwie tylnej łapy, bo była suką – zaczepiła o zapiętek buta, zsuwając go ze stopy Pana. Widziała, że pomysł zaakceptował, bo chętnie podał jej drugi but do zdjęcia. Oba po krótkiej chwili udało jej się uchwycić zębami i – wciąż na czworakach – przeniosła je pod garderobę. Z niemałym trudem otworzyła zębami drzwi szafki i wstawiła buty do wewnątrz. Wiedziała, że Pan lubi porządek. Gdy się odwróciła, Pan zmierzał już do salonu. Stanął obok
fotela i czekał, jak poradzi sobie z resztą, a na jego twarzy zagościł cień rozbawienia, co dobrze wróżyło wieczorowi. Będzie musiała się tylko rzetelnie postarać, by sprostać nałożonym zadaniom. Obecnie jedynym dostępnym elementem garderoby stojącego Pana jawiły się spodnie. Uklękła więc wprost przed nim i wyprostowawszy tułów oraz wyprężywszy kark, sięgnęła zębami do jego paska. Wyciągnięcie jego końca ze szlufek spodni było łatwe. „Teraz spinka” – pomyślała z obawą, czy jej zęby wytrzymają. Zagryzła mocno zębami trzonowymi i pociągnęła dynamicznie. Bez współdziałania Pana nie udałoby się, ale On był dziś dla niej łaskawy – lekko wciągnął brzuch i wykonał kontrobrót, więc pasek został rozpięty. Poczuła, że to zadanie zaczyna jej się podobać. Nie było łatwe, ale pierwszym trudnościom sprostała, co wzmogło jej pewność siebie. Było twórcze i ekscytujące, bo jak inaczej nazwać gwarantujące najściślejszą bliskość fizyczną obieranie zębami mężczyzny z garderoby? W tej pracy-grze trenowali współdziałanie – jak w klasycznym akcie seksualnym, gdzie ruch jednego z kochanków natrafia na kontrruch drugiego dla wzmocnienia efektu wzajemnego podniecenia. Teraz górny guzik. Po sekundowym namyśle zmieniła jednak zdanie i postanowiła zacząć od zamka błyskawicznego rozporka. Oceniła, że łatwiej będzie ciągnąć za suwak zamka, gdy guzik spina spodnie. Zsuwając ekler, poczuła Jego zapach. Górny guzik spodni przysporzył sporo trudności. Jego wysunięcie z dziurki wymagało przemyślanej, skoordynowanej operacji zębów i języka. Obśliniła całą okolicę zapięcia, ale nie sądziła, by Pan miał o to do niej pretensje – musiał się z tym liczyć. Za to gdy rozpięte spodnie opadły do pół łydki, odczuła radość i dumę. Kolejny sukces, a i Pan wyglądał z tymi spodniami trochę zabawnie.
Teraz znów zamiast szarpać zębami za nogawki, chciała posłużyć się – tak jak przy zdejmowaniu obuwia – nogą, ale w ostatniej chwili zreflektowała się, że to byłaby pomyłka. Suki nie mają chwytnych palców łap, a tkaninę musiałaby przecież chwycić między palce łapy – cóż z tego, że tylnej – aby ją zsunąć! Całe szczęście, że o tym pomyślała! Teraz jednak czekało ją szarpanie zębami. Myśląc o tym, co i jak robi, zobaczyła oczami wyobraźni, jak to musiało wyglądać z perspektywy Pana. Po prostu zabawnie! Skonstatowała samokrytycznie, że słusznie jej się to należy za cień myśli sprzed chwili, jaki to Pan jest zabawny ze spuszczonymi spodniami. Ma nauczkę – z Pana nie wolno naśmiewać się nawet w myślach! Współdziałając z Panem, który znów pomógł, siadając w fotelu, zdjęła w końcu te spodnie i zaniosła je na krzesło. Trochę czasu i pomysłu wymagało ułożenie spodni Pana równo nogawkami i przewieszenie ich tak przez oparcie, ale poradziła sobie i z tym. Skarpety poszły łatwiutko. Krawat też. Teraz koszula. Och – ile guzików ma męska koszula! A każdy tkwi w takiej maleńkiej dziurce! W sposób podobny do zastosowanego przy spodniach rozpięła je w końcu wszystkie – wszystkie, poza tym przy kołnierzyku. Kołnierzyk znajdował się wysoko i był dość ciasny. Tu napotkała podpowiedź – Pan klepnął się zachęcająco w udo zachęcając ją, suczkę, by mu wskoczyła na kolana. Uczyniła to z radością. Rzadkie były chwile takiej poufałej bliskości z Panem; uwielbiała je. To jednak nie całkiem rozwiązało problem. Cały front koszuli można było wyżymać z jej śliny, a guzik kołnierzyka pozostawał zapięty. W ostatecznej rozpaczy przypomniała sobie jajko Kolumba i odgryzła uparciucha. Nie wiedziała, czy spotka się to z aprobatą Pana, ale nie widziała innego wyjścia.
Wciąż siedząc mu na kolanach i mile masując się o jego uda, ocierając się o jego tors brodawkami piersi, pociągała zębami za kołnierzyk i potem za wszycia rękawów koszuli, aż zsunęła ją Panu z ramion. Następnie nachyliła się do jego nadgarstków i ciągnąc za mankiety – wciąż tylko zębami – zdjęła ją, najpierw z jednej strony, a później całą. Ze spodnią koszulką poszło tylko nieco łatwiej. Nie miała wprawdzie guzików, ale trzeba ją było ściągać przez głowę, co wymagało współpracy Pana. Na szczęście nie był dziś w przekornym nastroju i podniósł ręce. Pozostały slipy. Zeskoczyła więc zgrabnie – efekt ćwiczeń gimnastycznych – z jego kolan i podczas odkładania koszuli na krzesło zastanawiała się, czy ma jakiś pomysł, jak zdjąć bez pomocy rąk slipy z siedzącego, ważącego sto siedemdziesiąt funtów mężczyzny. Gdy nic nie przyszło jej do głowy, spojrzała Panu w oczy – przepraszająco i prosząco zarazem. Wstał. Teraz już nic łatwiejszego i zarazem nic przyjemniejszego. Delikatny zapach samczego aromatu jego genitaliów, tak podniecający, uderzył w jej suczo-kobiece nozdrza z mocą nieporównywalną do żadnych perfum i rozmarzył ją. Napawając się nim w myślach, odłożyła slipy na krzesło. Gdy się odwróciła, Pan klepnięciem się w udo zachęcił ją do podejścia „do nogi”. Był całkiem nagi, a jego przyrodzenie nieco uniesione. Gdy podeszła, nachylił się i poklepał ją nagradzająco po pupie. – Pięknie, suniu. Przespaceruj się teraz i zaprezentuj ładnie swemu Panu. Wydanie takiego polecenia potwierdzało, że Pan jest w dobrym nastroju i że nie wie o żadnych większych jej przewinieniach – w takim przypadku nie pozwoliłby na ten popis,
do którego przygotowywała się za każdym razem starannie i którego nie mogła się doczekać. Wstała więc radośnie i krokiem modelki i dziwki zarazem, bo rozogniony oddaniem i pożądaniem wzrok miała utkwiony w twarzy Pana, przeszła te parę kroków na drugą stronę salonu. On przyglądał się jej z uśmiechem. Wykonała kilka semibaletowych pas, eksponując swoje sterczące cycki, cipkę i wydepilowane łono, co miało upewnić Go, że przestrzega zaleceń dotyczących wyglądu i codziennej gimnastyki oraz że dba o swoje ciało celem dostarczenia Panu wszelkich możliwych przyjemności wynikających z jego gibkości i wytrzymałości. Jej solowy balet cieszył Pana, który lubił go oglądać, chociaż sam nigdy nie tańczył. Figury tego popisu układała sama, długo obserwując i analizując w internecie i na filmach popisy tancerek erotycznych całego świata. Najwięcej inspiracji przynosiły obrazy z brazylijskich szkół samby, ale i tańce wschodnie oraz arabskie dostarczały tak wielu pomysłów, że ograniczał ją raczej czas niezbędny do przećwiczenia nowych elementów niż brak natchnień. Większość figur już nieraz prezentowała. Spośród nich wybierała te, które – jak zauważyła – wzbudzały podziw Pana i podniecały go swoim ogniem, wyuzdaniem lub tajemniczością. Czasem były wśród nich takie, do których potrzebowała jakiegoś rekwizytu, na przykład maseczki, chusty, dilda lub pejcza, wtedy sięgała po nie w odpowiednim momencie do miejsca, gdzie jako własny inspicjent położyła je przed pokazem. Były też figury nowe – wprowadzała do pokazu przemyślane zmiany, starając się stymulować wzajemne podniecenie i zgadywać nastrój swego widza. Zgadywanie to było łatwe – miała przecież przed oczami wiarygodny wskaźnik – Pana członek. Dziś wskaźnik pokazywał pełną akceptację. Czasem Pan na zakończenie życzył sobie pełnego striptizu, ale nie dziś. To dobrze, bo po pierwsze – zdjęcie gorsetu w ramach figury baletowej było trudne i nie opanowała go do końca, a po
drugie – wiedziała, że jej czterdziestoletnie, przez lata zaniedbywane ciało, wiele zyskuje przez gorset. Po ostatnim pas, gdy przypadła mu zdyszana do nóg, całując stopy i szepcząc pokornie „dziękuję, Panie”, co oznaczało koniec pokazu – Pan uniósł jej głowę i pocałował ją gorąco w usta. Nieustający, głęboki pocałunek... Pan – nie przerywając całowania – chwycił jej dłoń i zacisnął jej palce na swoim członku, dając do zrozumienia, co ma robić. Z powodu zawrotu głowy i braku tchu spowodowanych zarówno pocałunkiem, jak i męczącym pokazem miała problem z właściwym, powolnym rytmem stymulacji. W pewnym momencie złapał ją za nierówno szarpiącą go dłoń i skarcił mocnym uszczypnięciem w sutek, nie przerywając rozkosznego penetrowania wnętrza jej ust własnym językiem. Zreflektowała się, zwolniła. W umyśle wytworzyła obraz huśtającego się hamaka. Przybliża się i oddala... przybliża i oddala... Złapała właściwy rytm, ale natręctwo tej wizji w połączeniu z wciąż trwającym pocałunkiem, z niedomiarem powietrza, z własnym rosnącym pobudzeniem, powodowanym sytuacją i upajającą bliskością kochanka z nabrzmiewającym pod jej palcami członkiem, doprowadziła ją niemal do omdlenia. Instynktownie próbowała oderwać usta, by zaczerpnąć więcej powietrza, ale Pan mocno trzymał jej głowę. Miała w niej taki wir, że oburącz odepchnęła Pana. Musiał to nieprzyjemnie odczuć, bo chwycił jej głowę i potrząsnął nią. Wykorzystała przerwę na zaczerpnięcie ożywczego haustu powietrza. Przyszła nieco do siebie i dopiero wtedy pojęła swe nieposłuszeństwo. Zorientowała się, że właśnie zasłużyła na karę. Nie pierwszy raz, więc wiedziała, co robić – była dobrze ułożoną suką. Spuściła wzrok w dół i starając się o najpokorniejsze brzmienie głosu, powiedziała: – Wybacz, Panie. Twoja suka nie opanowała jeszcze tej
sztuki. Pokornie proszę, naucz mnie jej, bym następnym razem Cię nie zawiodła. Nie podniosła wzroku, ale wyczuła, że Pan jest bardzo zniesmaczony jej nieumiejętnością sprostania tak prostemu zadaniu, jakim jest bycie całowanym przy jednoczesnym rytmicznym ruszaniu dłonią. – No cóż, skoro prosisz, to będę cię tresować. Wskocz na stół i leż grzbietem do dołu. Zrobiła, co polecił. Złapał jej ramiona i pociągnął tułów tak, że głowa wysunęła się poza krawędź. Przechylił ją w dół. Zbliżył członek do jej ust. – Otwieraj. Zrób go wielkim. To umiała. Pan wchodził i wychodził z niej rytmicznie, a ona lizała go, ssała i cmoktała jak wiele razy przedtem. Z takim samym skutkiem – w tym względzie jej Pan był przewidywalny; jego penis wyprężył się, nabrzmiał tak, że już prawie nie mieścił się w ustach. – A teraz weź go całego, zupełnie całego, obejmij wargami, przełykaj rytmicznie i nie pozwól, by nawet częściowo ci się wysunął. Równocześnie pieść się ręką, aż dojdziesz. Koniec będzie wtedy, gdy powiem, ale nie wcześniej, niż będziesz miała orgazm. Zadrżała. Wchłonięcie całej, nabrzmiałej męskości Pana powodowało, że jego żołądź wypełniała przełyk aż po migdałki, drażniąc je ryzykownie i grożąc zatkaniem tchawicy. Nacisk na tył języka powodował odruch wymiotny. Od dawna uczyła się go opanowywać – z różnym skutkiem. Teraz nie dość, że ta perspektywa groziła jej nie wiadomo jak długo, to jeszcze musiała wprawić się w stan takiego podniecenia, by dojść do finału. I
dodatkowo miała pamiętać o sukcesywnym przełykaniu! Poczuła, jak wypełnia ją całą, przepełnia, wbija się w jej gardło i przywołała wszystkie swe umiejętności, by opanować torsje. Ułożyła krtań, by pozostawić kanał dopływu powietrza do tchawicy – tego Pan już ją kiedyś nauczył – zamknęła wargi i spróbowała oddychać. Jakoś było. Przełknięcie. O dziwo, skutkiem przełknięcia poczuła ulgę w presji odruchu wymiotnego. „Może dam radę” – pomyślała z nadzieją. „Tylko jak w tych warunkach osiągnąć orgazm?”. Powoli rytmizowała oddechy i przełknięcia, aż uzyskała stan kruchej, ale jednak równowagi, zapewniającej powietrze do przetrwania i takie ułożenie języka i wygięcia szyi, by zapobiec torsjom. Przeszła do następnego punktu zadania. Zaczęła od piersi. Lewą dłonią zaczęła je pocierać kolistymi ruchami. Raz po raz delikatnie ściskała palcami to jedną brodawkę, to drugą. Równocześnie palcami prawej ręki dotknęła łechtaczki i rozpoczęła jej delikatne, rytmiczne ugniatanie. Masować nie mogła, bo była tam na to zbyt sucha, a dostęp do śliny miała odcięty. Wdech. Ucisk. Przełknięcie. Wydech. Ucisk. Przełknięcie. Wdech. Ucisk. Przełknięcie. Wydech... Cztery palce przesunęła w dół, w kierunku wejścia do pochwy. Było lekko wilgotne. Wsadziła tam środkowy i serdeczny. Śluz spłynął w zwiększonej ilości, więc wyciągnąwszy palce z przedsionka kobiecości, ponownie położyła je na łechtaczce. Teraz już mogła się masować. Taka inwestycja jej soków wewnętrznych w zewnętrze dała efekt – po raz pierwszy od czasu przerwanego pocałunku poczuła powrót podniecenia. Na razie delikatny, ale wyraźny. Masując się kciukiem, użyła dwóch innych palców, by wsadzić je do pochwy. Żadnego punktu G w niej nie wyizolowała, ale jej ścianki były wrażliwe na pobudzenie i zwykle suwy penisa
czy też jego imitacji doprowadzały ją do orgazmu. „Orgazm powstaje w umyśle” – przypomniała sobie nauki Pana. Poszukała w myślach ekscytujących skojarzeń, obrazów i... o mało się nie udławiła. Wybiła się z rytmu i nie mogąc wypluć męskiego knebla, z najwyższym wysiłkiem powstrzymała się przed zaciśnięciem na nim zębów. Tego Pan by jej nie wybaczył! Rozszerzyła szczęki, rozchyliła na moment wargi. Spocona ze strachu, z trudem przywróciła niepewną równowagę oddechu i przełykania. Piersi. Łechtaczka. Musiała zaczynać wszystko od nowa, bo przez ten kryzys i strach stała się sucha. Wdech. Ucisk. Przełknięcie. Wydech. Ucisk. Przełknięcie. Wdech. Ucisk. Przełknięcie. Wydech... Po paru minutach równoważenia status quo odważyła się ponownie sięgnąć do ujścia pochwy. Zaczęła masaż – na zewnątrz i wewnątrz. Teraz już nie popełniła błędu z szukaniem czegokolwiek we wspomnieniach. Wyłączyła myśli i wsłuchała się w swój rytm. Jest tylko ona. Niematerialna, unosząca się w przestrzeni jaźń. Jaźń czująca. Czująca dotyk. Dotyk. Dootyyk... Ograniczała się do odbioru bodźców. Pochwa... chce wessać w siebie to, co pląsa u jej wejścia. Łechtaczka... nabrzmiewa, by poprzez większą i twardszą strukturę odbierać więcej pobudzenia. Sutki... Twarde brodawki na tańczących, sprężystych wierzchołkach. Ręce działają automatycznie, bezwiednie. Nie czuje ich. Nie wyczuwa plecami twardości stołu. Nie czuje nóg. Nie czuje ścierpnięcia karku. Tam nie ma komórek czuciowych – może miała, ale teraz nie ma, wyłączyły się. Nie przekazują bodźców do mózgu. Wargi... Czują tętniące gorąco czegoś, czego dotykają. Przełyk... Pulsuje ekscytująco w tym samym rytmie. Wchłania, wciąga. Zapach... Taki podniecający... Więcej, więcej... Więcej połknąć, więcej wessać, więcej ucisnąć, więcej wetchnąć. Więcej powietrza, więcej tej podniecającej woni! Jak nie można zwiększyć haustu,
wzmocnić nacisku – to szybciej ponowić impuls... Szybciej oddychać. Szybciej wchłaniać. Szybciej przełykać. Szybciej, więcej. Szybciej, więcej. Szybciej. Szybciej. Szybciej. Szyb... Bodźce roz... lały się... po jej pod... brzuszu i... objęły w swe... władanie po... chwę, sut... ki i ca... łą ją... uugch... pulsuje... w całej... w piersiach... w brzuchu... w cipie... sutki... łono... odbyt... wszystko... cycki... pęcherz... przełyk... skurcz... zapach... gardło... wytrysk... skurcz... wytrysk... skurcz... woń... skurcz... pizda... skurcz... jej Pan... skurcz... zapach... skurcz... korzeń... skurcz... wytrysk... cipa... drżenie... skuurcz... speeermaa... sóóóól... korzeeenie... jej Paaaan... skuuuuurcz... Ooooch... Mmmm... ... Co za zapach... Była pozbawiona czucia. Nie czuła rąk, nóg i szyi. Nie czuła brzucha ani pleców. Nie czuła ścierpniętego karku. Nie czuła, jak sperma gardłem spływa powoli do jej żołądka. Nie czuła swej kobiecości ani ciała. Istniał tylko on. Tylko zapach. Zapach spełnienia. Zapach mężczyzny. Zapach Pana. Milszy niż najdroższe perfumy. Zioła Prowansji. Balsamy Azji. Korzenie Orientu. Pachnidła Arabii. Wonności Wschodu. Kadzidła Indii.
Zapach seksu. Napawała się nim. Syciła aromatem. Smakowała powonieniem. Delektowała węchem. ... Pierwsze od długich minut czucie, na jakie zwróciła uwagę, pojawiło się w gardle i ustach. Wypełniający je dotąd szczelnie twardy, gorący, mięsisty knebel już nie rozpychał ich tak brutalnie. Żołądź wycofała się z przełyku, a i język już miał się gdzie pomieścić. Po chwili poczuła, że Pan chce ją opuścić, więc przestała obejmować go kurczowo wargami, jak to czyniła dotąd, pomna wyraźnej instrukcji. Pan poklepał ją po policzku. – No, suko! Otwórz pyszczek. Koniec tresury. Widzisz teraz, że jak chcesz, umiesz to zrobić. Chcieć to móc – zakończył znaną sentencją. Odszedł od niej na krok i zakomenderował: – Zeskakuj ze stołu. Chciała to zrobić. Naprawdę! Kazała mięśniom rąk i nóg naprężyć się, by obrócić się na bok, ale nic się nie stało. Dalej leżała bezwładnie na stole ze zwieszoną w dół głową. Ponowiła próbę w inny sposób, ale jedynie z takim skutkiem, że poczuła przeszywający ból ścierpniętej szyi. Wydała ni to jęk, ni krzyk. Jednak jej Pan był uważnym i doświadczonym Panem. Podszedł i oparł jej głowę na swoim udzie. Podłożył ręce pod szyję i barki. Drobnymi, mocnymi uszczypnięciami, operując na całej linii kręgosłupa szyjnego aż do łopatek, masował zdrętwiałe miejsca. Gdy obieg krwi zaczął wracać, chciało jej się wyć z bólu,
ale zakończyło się na paru głośnych jękach. Masaż pomagał i po dwóch, trzech minutach odczuła, że mięśnie już reagują. Nie pokazała nic po sobie, chcąc dłużej napawać się nadzwyczajną dobrocią Pana. Na niewiele to się zdało – Pan zauważył jej uśmieszek kota drapanego za uchem. – Dość tego dobrego. Hyc do pozycji! Łatwo powiedzieć! Zamiast „hyc” udało jej się obrócić na stole i powoli, jak paralityk, zejść na podłogę. „Pozycja” oznaczała stanięcie na czworakach frontem do Pana, z wypiętą, uniesioną pupą (czyli zadem) i podniesioną głową. Gdy udało jej się ją przybrać i podniósłszy głowę na wciąż obolałej szyi, popatrzyła Panu w oczy, zorientowała się, że na coś czeka. Przypomniała sobie, na co. – Twoja suka dziękuje Ci, Panie, za lekcję. Nauczyłeś mnie, jak pokonać kolejny strach i przeskoczyć kolejną barierę. Ponownie pokazałeś, Panie, że wszystko, co nakażesz, jest wykonalne. I dziękuję Ci, Panie, że skorzystałeś ze mnie, by osiągnąć przyjemność. – No widzisz, nie można było tak od razu? Tyle co do tresury, ale twa krnąbrność nie została jeszcze ukarana. Jednak przez wzgląd na wykazane podczas ćwiczeń poświęcenie kara będzie łagodna. Wstań i przynieś hayanawa. Poszła do holu i otworzywszy neseser z czerwonym paskiem, wśród różnych znanych i nieznanych, budzących dreszcz ekscytacji i zupełnie obojętnych przedmiotów znalazła piętnastostopowy, gruby na niemal pół palca konopny sznur, którego zażądał Pan. Gdy go podała, kazał jej zdjąć gorset. Przewlókł złożoną na pół linkę przez przednie kółko obroży i wyrównał końce. Następnie czyniąc szereg supłów, które wypadały w różnych miejscach sznura, ze szczególnym
uwzględnieniem warg sromowych i odbytu, przeciąg-nął go po obu stronach łechtaczki i zakończył na tylnym kółku obroży. Około czterostopowa reszta powroza zwisała teraz luźno za karkiem. Pan złapał za ten koniec i powiódł ją do łazienki. – No, suniu. Przez najbliższe godziny to sakuranbo będzie przypominać ci twoje nieposłuszeństwo. Wiedziała, że wiele, wiele razy sobie o nim przypomni; znała sakuranbo. Nawet takie jak to – najprostsze z możliwych – było efektem kunsztu japońskich mistrzów. Niepozorna linka, niemal nienaprężona, powodowała ucisk i obcieranie bardzo wrażliwych miejsc. Za pierwszym razem Pan uświadomił ją, że węzły drażnią pewne sploty nerwowe, wywołując skutki i odczucia niewspółmierne do oczekiwań profanów. Rzeczywiście, wrażenia można przyrównać do działań nieumiejętnego kochanka: drażniące na granicy bólu, ekscytujące na granicy orgazmu, denerwujące aż do uspokojenia. Wtedy nie uwierzyła – taki zwykły sznurek! Dziś już nie lekceważy tego „sznurka”. – Umyj swego Pana. Ładnie, rączkami. Weszli pod prysznic. Wyregulowała temperaturę i strumień, zanim skierowała strugi wody na Pana. Namydlonymi dłońmi z przyjemnością gładziła go po każdym kawałku skóry, po każdym zakamarku. Wyczuwała mięśnie, masowała je; wyczuwała ściółkę tłuszczową i cieszyła się, że on też ją ma, gładziła jego twarz, obejmowała namydloną dłonią jego palce, jego męskość, mosznę. Wkładała dłoń między jego pośladki, nachyliła się, by umyć jego nogi i stopy. Na zakończenie spłukała go ze wszystkich stron. Zamknęła kurki. Otworzyła kabinę i sięgnęła po ręcznik. Po kolei wycierała każdą jego część ciała, masując i rozgrzewając. Przy okazji sama się wysuszyła. Mokre sakuranbo drażniło bardziej, przy każdym ruchu bolesną rozkoszą przypominając jej krnąbrność.
– A teraz załóż z powrotem to, co zdjęłaś i chodźmy do kuchni. Gdy wiązała gorset, co wymagało wielu wygięć ciała, jej łechtaczka sterczała jak przed orgazmem, a ciarki przemieszczały się od pępka po łopatki. Po dotarciu do kuchni zobaczyła, że Pan znalazł przygotowany z myślą o nim stek ze strusia i już smażył go na patelni. Zdecydował się też na groszek z puszki. Widząc, że przyszła, odszukał jej suczą miskę, nalał do niej wody i postawił przy drzwiach. – Masz, napij się. Woda na pewno dobrze ci zrobi. Rzeczywiście, miał rację – była bardzo spragniona. Wychłeptała całą, Pan musiał nawet dolać. Potem zaniósł tacę ze swoją kolacją do salonu, usiadł przy stole i wskazał na podłogę obok siebie. – Siad! – zarządził. Przysiadła na piętach, a właściwie – co było znacznie mniej wygodne – na sterczących w górę obcasach swoich szykownych butów. Pan raz po raz podawał jej do buzi kawałek mięsa lub kilka ziaren groszku. Atmosfera zrobiła się sielska. Po jedzeniu Pan odniósł tacę i odwiedził łazienkę – jej nie wydał żadnych poleceń, więc czekała w przysiadzie. Wróciwszy, powiedział: – Już po północy. Idziemy spać. I chwyciwszy koniec linki, zwisający jej z obroży, poszedł do
sypialni, która była zwykle jej sypialnią, ale nie dziś. Ułożył się na dziś nie jej łóżku i przykrył dziś nie jej kołdrą. Ona zaś, jako dobrze ułożona suczka, zwinęła się w kłębek na dywaniku obok. A raczej zwinęłaby się w kłębek, gdyby nie linka. Ta bowiem, przyciskana przez gorset, całkiem uniemożliwiła inną pozycję tułowia niż wyprostowana. Tak więc położyła się na boku, zgięła nogi i podłożyła sobie rękę pod głowę. Dopiero teraz poczuła, jak jest zmęczona. Zmęczona i szczęśliwa. Minął kolejny wieczór, spędzony nie – jak jeszcze niedawno – na truciu się alkoholem, rozpamiętywaniu przeszłych i przyszłych niepowodzeń, topieniu w szklance nieśmiertelnych strachów i rodzeniu nowych, lecz na byciu z mężczyzną, któremu na niej zależało. Mężczyzną, któremu zawdzięcza przemianę w prawdziwą kobietę; przemianę, którą potwierdzały spojrzenia mijanych ludzi. Już od roku, a wyraźniej od lata, obserwowała, że ci, którzy jeszcze niedawno patrzyli na nią z litością lub odwracali wzrok z niechęcią, teraz odnoszą się do niej z aprobatą lub – kobiety – z zazdrością i niedowierzaniem. A i nigdy, ani z byłym mężem, ani sama, nie miała takich urozmaiconych i silnych orgazmów. I wciąż były głębsze i dłuższe. Do czego to dojdzie... Szkoda tylko, że to nie miłość; ta wielka, wytęskniona miłość, na którą wciąż, od zawsze, a szczególnie od pierwszej zdrady Geoffreya, czeka... I marząc o niej, zasnęła. O świcie, lekko zziębnięta, obudziła się z silnym parciem na pęcherz. Przez chwilę usiłowała doczekać, aż Pan się obudzi, ale miska wypitej przed snem wody nie pozwoliła lekceważyć problemu. Zdecydowała się obudzić Pana. „W końcu to jego obowiązek wyprowadzać sukę na spacer” – pomyślała. „A może i przyjemność?”. Na jej piski i trącanie Pan obudził się, sprawdził godzinę i
widząc, że pokazuje nosem na drzwi, zaśmiał się domyślnie. – Ooo! Na spacerek by się chciało? Wygramolił się z nie jej teraz łóżka i złapawszy za linkę, powiódł ją do łazienki. Tam najpierw sam oddał mocz, a potem uwolnił ją od sakuranbo. – No, suniu, pokaż, że nie wywlokłaś Pana z łóżka na darmo! Wiedziała, o co chodzi, bo była dobrze ułożoną suką. Stanęła okrakiem nad muszlą klozetową, wygięła się odpowiednio i poluźniła zwieracz. Struga żółtawej cieczy popłynęła z impetem, co Pan obserwował z zainteresowaniem. Nieodmiennie dziwiło ją, że go to podnieca, ale cóż – tolerowała tę jego cechę, podobnie jak wiele innych. Pamiętała pierwszy raz – wtedy to była kara. Zmuszona do sikania na stojąco, obryzgała pół łazienki i nalała sobie do butów. Pan zwijał się w spazmach szyderczego śmiechu, a ona poprzysięgła sobie wtedy, że więcej do tego nie dopuści. Cały tydzień, początkowo w kabinie prysznicowej, później nad ubikacją, ale nadal nago, trenowała po to, by już nigdy z niej nie szydził. Strząsnęła ostatnią kroplę – podcieranie się w obecności Pana było zabronione – i stanęła prosto, gotowa wracać ze „spaceru”. W sypialni już zaczęła układać się na swoim dywaniku, gdy Pan powiedział: – Skoro jesteś tak grzeczną sunią, to wskakuj do łóżka Pana i pokaż, czy jeszcze pamiętasz, jak to jest być kobietą. Zastygła w zdumieniu. Przecież według zasad, które Pan
wprowadził, suka nie ma prawa przebywać w łóżku!? Świat się wali! Spojrzała, czy nie szykuje się jakiś podstęp, ale Pan wydał jasne polecenie – ma być kobietą. Zdjęła więc buty i niepewnie wsunęła się pod kołdrę, do Pana. A Pan odpiął jej obrożę.
Rozdział 4
Taka wolta była efektem przemyśleń, które Peter poczynił w ostatnich dniach. Skoro przeniosą go w inne miejsce świata – a tak przypuszczał – to skończy się jego związek z Kaylinn. Wprawdzie nie mógł jej zabronić podążenia gdzieś za nim, ale natura ich więzi była taka, że nie wierzył, by się na to zdecydowała. Teraz – po dwóch latach Układu – Kaylinn niewiele przypominała siebie z czasu, kiedy ją poznał. Wyprowadził ją z uzależnienia od alkoholu – a przynajmniej taką miał nadzieję – ale czy nie uzależnił od siebie? Co się stanie z jej psychiką, nawykłą do stałej, intensywnej, zewnętrznej kontroli zachowań i do specyficznego rytuału spotkań? Jak zareaguje na przełomową zmianę, jaką będzie rozstanie? Czy zniknięcie bliskiego punktu odniesienia – zarówno emocjonalnego jak i fizycznego – jakim bez wątpienia stał się dla niej, nie spowoduje regresu? Co zajmie jego miejsce w jej myślach i emocjach, w planie tygodnia? Takie pytania nasuwały mu się już od jakiegoś czasu. Chociaż ich Układ wyraźnie stanowił, że każde z nich może odejść z jakiegokolwiek powodu lub bez powodu i drugiemu nic do tego, to słowa słowami, a kobietą rządzą uczucia. Kaylinn była słaba psychicznie. Wprawdzie przez te dwa lata robił wszystko, by jej psychikę wzmocnić i postęp był widoczny, ale czy to wystarczy? Długo głowił się, co zrobić, by nie zostawiać jej w pustce emocjonalnej, zanim wyłonił się pewien pomysł. Zaczął go realizować w niedzielny ranek. Poprzez skłonienie jej do wejścia do łóżka z nim, tak normalnie, chciał przypomnieć, że i taka bliskość kobiety i mężczyzny jest dla niej. Miał nadzieję, że odczaruje w ten sposób jej nieudane współżycie z byłym mężem.
Poza tym potrzebował trochę czasu na zwyczajną, partnerską rozmowę; czyli musiał na tę chwilę, w jak najbardziej naturalny sposób, zawiesić reżim dominator – poddana. Gdy po kilku godzinach przytulania, głaskania i... spania, uzupełnionych, a jakże, kolejnym stosunkiem, zdecydowali się na opuszczenie łóżka, była jedenasta. W szlafrokach (!) zasiedli do śniadania w kuchni. – Zostałem wezwany do centrali, do Japonii. Na trzy tygodnie. Lecę tam w przyszłą niedzielę – zagaił. – Czy to znaczy, Pa... że cię przeniosą? – zapytała z drżeniem niepokoju. – Jakieś zmiany pewnie zajdą, ale nie wiadomo, jakie i kiedy. Na razie mam kontrakt do końca stycznia. Myślę, że wzywają mnie, by zaproponować nowy. – Gdzie? – Będę wiedział za miesiąc. Przetrawiała to przez chwilę. – Zobaczymy się przed wyjazdem? – Z pewnością, zadzwonię kiedy. – A... – Co: „a”? – Nic...
Odwróciła markotnie głowę. – Nie bój się – powiedział ciepło. – Chyba wiem, o co ci chodzi. W poniedziałek rano zgłosi się tu do ciebie ktoś z firmy komputerowej. Podłączy ci kamerkę do laptopa i założy specjalną stronę internetową. Będziesz mogła się na nią dostać z komputera i – podobno – ze swojego wideotelefonu. Jeżeli nawet wystąpi zanik łączności – telefoniczna pewnie będzie, ale co do wizyjnej, to nie wiem – to będziesz się ze mną porozumiewać tą drogą. Jeśli będę nieobecny w danym momencie przy komputerze, w każdej chwili będziesz mogła wgrać swój alkotest na tę stronę, a ja odczytam to potem, gdy będę mógł. To znaczy najdalej po kilku godzinach, bo dostęp do internetu muszę mieć; Keyaki bardzo dba o łączność. W ten sposób nie odczujesz, że jestem na drugiej półkuli. Kaylinn dalej była sceptyczna. – Wiesz, że to nie wszystko. Nieraz kilka godzin, noc, trwa długo. Bywa, że zbyt długo. – Bądź dobrej myśli. Trzy tygodnie to nie wieczność. A nie będziesz przecież osamotniona. Dzięki internetowi będziemy w takim samym kontakcie jak przez telefon. – I przez internet chcesz tresować swoją sukę? Przez internet będziemy się kochać? – Czytałem o takich rozwiązaniach – uśmiechnął się. – Podobno w Japonii zakładają sobie podłączone do komputera cudeńka w różne miejsca ciała – a można w zasadzie we wszystkie. Wtedy partnerzy nie odczuwają oddalenia, choćby dzieliły ich tysiące kilometrów. Ale nie wiem, czy nawet Japończycy wymyślili sprzężenie komputera z biczem czy też sznurem. Tak więc te trzy tygodnie będą nowym ćwiczeniem. Jesteś w stanie mu sprostać. Postaraj się mnie nie zawieść.
– A jak zawiodę? – Eee, skąd to zwątpienie? Gdybym ci nie zdjął obroży, to musiałbym cię za nie ukarać. Ale wiedz, że moje ramię jest długie! Jeśli poszkapisz i test wykaże, że nie wytrzymałaś, to i z drugiej półkuli cię dosięgnie – nic w tej kwestii się nie zmienia. Nie czuj się bezpańska. Widząc powątpiewający grymas Kaylinn, dorzucił ostrzegawczo: – Nie wierzysz? – nie chciej się przekonać, bo będzie to jak zawsze w takich przypadkach bardzo przykre. I zapewniam cię, a nigdy nie złamałem danego słowa, nieuchronne i szybsze, niż myślisz. Zamilkli, kończąc śniadanie. Aby zmienić temat, zapytał: – Ty, zdaje się, urodziłaś się na farmie? Umiesz jeździć konno? W Pelikans wynajmują osiodłane konie pod wierzch. Obok są tereny, na których w niedziele widywałem z angielska wyglądające damy i dżentelmenów cwałujących wśród krzaków. Co ty na to, byśmy wyczarowali jakieś odpowiednie stroje i wzięli dwie szkapy? Bo na ognistego rumaka nie starczy mi umiejętności. Dasz mi lekcję konnej jazdy? To będzie takie odwrócenie ról, dziś ty mnie... Gdy jednak ujrzał na jej twarzy wykwitający szeroko uśmiech, szybko dorzucił, udając przestrach: – Ale szpicrutą będziesz smagać konia, wyłącznie! Wstali radośni, śmiejąc się do własnych myśli.
Rozdział 5
W niedzielę dwudziestego czwartego przed świtem kierowca z Keyaki Wangaratta Co. dowiózł dyrektora Abla na lotnisko w Melbourne. Podróż przebiegła zgodnie z harmonogramem i wieczorem Peter lądował na Haneda w Tokio. Po odebraniu bagaży wziął taksówkę i przed siódmą wieczorem zjawił się w recepcji konserwatywnego Palace Hotel. – Konbanwa [3]. Nazywam się Peter Abel. Mam tu rezerwację. Recepcjonista ukłonił się z uszanowaniem. – Serdecznie witamy, panie Abel. Uniżenie proszę wpisać się w tym miejscu. Jest dla pana wiadomość – wręczył mu kopertę. – Boy zaprowadzi pana do apartamentu. Niemal niewidocznym, wyćwiczonym ruchem podał klucz boyowi, który czekał z jego bagażem. Peter tymczasem czytał: Drogi Peterze! Witam w Tokio. Dziś święto Shūbun no hi [4]. Z tej okazji przygotowałam niespodziankę. Bądź gotów do wyjścia parę minut po siódmej. Sayōnara! Twoja Satoko
Spojrzał na zegar – czasu było diablo mało. Popędził za boyem do windy. Ledwie zdążył wziąć błyskawiczny prysznic i włożyć świeżą bieliznę, gdy zadzwonił telefon. Odezwała się Satoko. – Witaj, Peter. Jak podróż? – Dziękuję, spokojnie. Niestety te parę kilometrów z lotniska do hotelu jedzie się dłużej, niż trwa lot nad całą Australią, więc wybacz, że będę gotów dopiero za pięć minut. – OK. Czekam na dole. Gdy zjechał windą do holu, zobaczył ją od razu. Strojem wyróżniała się z tłumu. Miała kimono hōmongi [5] i wyglądała w nim nadzwyczaj atrakcyjnie – po prostu umiała je nosić. Po powitaniu na sposób japoński – każde z nich uśmiechało się i kłaniało kilka razy – przeszli do jej samochodu stojącego u wejścia. W czasie jazdy nie odzywali się do siebie. Peter położył rękę na wierzchu jej dłoni i ten niewiele znaczący dla innych kontakt był dla nich, znających swe ciała i myśli w sposób niedościgły dla większości kochanków w Europie tym, czym ognisty pocałunek Hiszpanów lub frywolna rozmowa paryskiej bohemy. Ulice były mniej zatłoczone niż przed godziną, więc po dwudziestu minutach zajechali na miejsce. Samochód stanął wśród starych domów dzielnicy Shibuya-ku. Peter zastanawiał się, czy drewniane fasady budynków ocalały w pożarach wznieconych przez amerykańskie bombardowania, czy raczej zostały
odtworzone. Wysiadając, rozglądał się intensywnie, gdyż nie widział wcześniej tego miejsca. Tokio znał słabo – bywał tu kilka razy, ale nigdy nie miał czasu na zwiedzanie. Milcząca, najwyraźniej przejęta Satoko prowadziła go wśród gęstego tłumu do wejścia. Pokazawszy bilety w pierwszej sali, Japonka powiodła go ku następnej. Dopiero wchodząc tam, Peter zorientował się, że są w tradycyjnym japońskim teatrze. Idąc za swą przewodniczką, wybierającą najlepsze miejsce, rozglądał się z zaciekawieniem. Byli w dużej, drewnianej lub wyłożonej drewnem hali. Naprzeciw wejścia znajdowała się scena – podwyższenie z desek o wymiarach sześć na sześć jardów. Nad tą platformą wznosił się na czterech filarkach pagodowy daszek. Scena była z trzech stron otwarta na wypełnioną krzesłami salę główną. Z tyłu miała ściankę, oczywiście też drewnianą, z malowidłem przedstawiającym trójpienną sosnę. Ze sceny w kierunku publiczności wiodło szerokie, kilkuschodkowe zejście; natomiast z lewej, wzdłuż ściany hali, prowadził do niej długi, drewniany pomost, oddzielony od kulis kolorową kurtyną. Wiele miejsc było już zajętych i gdy wybierali swoje, Peter spostrzegł, że nie obowiązują żadne numery – widzowie siadali, jak chcieli. Publiczność stanowił wielobarwny tłum. Ludzie mieli nie tylko rozmaite, odświętne stroje, ale i różne kolory skóry. Uwagę przyciągała kilkuosobowa grupa Arabów w burnusach, którym towarzyszyły kobiety o zasłoniętych twarzach; dostrzegł też liczną ekipę podnieconych Afroamerykanek oraz kilku amerykańskich wojskowych. Ogólnie mężczyźni stanowili mniejszość, odniósł wrażenie, że najczęściej towarzyszyli kobietom. Ubiory były jak zwykle zróżnicowane, ale Japończycy byli bez wyjątku eleganccy; wielu przyszło w strojach tradycyjnych. Kimona u kobiet, zwłaszcza starszych, nie były rzadkością. Zdziwił się mnogości obcokrajowców – nie spodziewał się, że wśród zagranicznych turystów znaleźć można tylu amatorów hermetycznej japońskiej sztuki teatralnej.
Nachylił się ku Satoko, gdy ta dotknęła jego ręki. – Niespodzianka jest innego rodzaju, niż teraz myślisz. Nie zaprosiłam cię tu dzisiaj na japoński dramat. Okazja jest wyjątkowa, gdyż nawashi Yakamura Haruki za chwilę da pokaz kinbaku. Lecz to nie koniec – każda lub niemal każda z przybyłych tu kobiet liczy na przeżycie wyjątkowe. Otóż normalnie w pokazie uczestniczą asystentki mistrza, ale podobno pod koniec seansu Pan Yakamura wybiera kobietę z sali, by na niej zademonstrować swą sztukę. Chyba każda marzy, aby to właśnie na nią padł wybór. Peter poznał kinbaku – a właściwie shibari, japońską sztukę wiązania erotycznego – dzięki Satoko, ale później sam dokształcał się z filmów oraz nielicznych opisów i – rzecz niebagatelna – praktykował. Wiedział, że pokazy kinbaku są modne i dość powszechne, ale nie wiedział, że odbywają się w tak szacownych centrach sztuki, jak teatr Kanze. Ileż musiał kosztować bilet tu, skoro Japończycy słono płacili nawet za pokaz w podrzędnym klubie – zwłaszcza kobiety, gdy były jego biernymi uczestniczkami? Tym ciekawszego spektaklu należało się spodziewać teraz. Za atrakcję Peter uważał nie tyle biegłość nawashiego, ile całą otoczkę kulturową i atmosferę towarzyszącą pokazowi. Sala szybko się zapełniła. Zza kurtyny wyszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich był odziany w kimono – przepasany sukienną taśmą kaftan i spodnie – komplet podobny do noszonego przez judoków, tyle że grafitowy; drugi w czarny, europejski garnitur. Dopiero gdy weszli na scenę i ukłonili się publiczności, Peter ujrzał trzeciego, ubranego w zlewający się z tłem strój, siedzącego z piszczałką shakuhachi przy prawym filarze sceny. „Judoka”, który musiał być nawashim, powiedział parę zdań po japońsku, co miejscowa publika skwitowała uśmiechami i
pomrukiem komentarzy. Wtedy cofnął się o kilka kroków, a głos przejął jego towarzysz – ten mówił po angielsku z bostońskim akcentem. Powitał wszystkich turystów i w imieniu nawashiego – nawashi znaczy Pan liny – Yakamury Harukiego zaprosił na pokaz kinbaku. Po powitalnych oklaskach kontynuował: – Ponieważ dzisiejszy pokaz ma charakter specjalny ze względu na przewagę gości spoza Japonii, więc pozwolę sobie tłumaczyć słowa mistrza na angielski. Przede wszystkim jednak będę cicerone dla tych z państwa, dla których świat kinbaku i shibari jest mało znany. – Otóż kinbaku wywodzi się ze średniowiecznej hojojutsu – techniki stosowania liny do schwytania, utrzymania w ryzach i transportu więźniów. W tamtych czasach ludzie woleli śmierć od związania, które odczuwali jako wielką ujmę na honorze. Stąd przy wiązaniu przestrzegano swoistego kodeksu. Na przykład związanie liną bez węzłów uznawano za niepozbawiające honoru. – W hojojutsu istniały cztery zasady: nie pozwolić, by więzień się oswobodził; nie spowodować u więźnia żadnych uszczerbków na zdrowiu; nie zdradzić obcym stosowanych technik; sprawić, by więzy były piękne. – Lina to po japońsku „nawa”. Nawa była robiona, jak i dziś, z konopi; stosowano trzy jej typy. Każdy miał swoją nazwę: hayanawa – o długości około 6 yardów; służyła do wstępnego unieruchomienia;
honnawa – lina główna o długości od 8 do 25 yardów; służyła do wiązania na czas transportu. Często miała na końcu pętlę lub metalowe kółko; kaginawa – lina z hakiem – służyła do walki, chwytania przeciwnika lub zbiega, do wspinania się lub... zamknięcia drzwi. Tu prelegent zrobił małą przerwę, spodziewając się wybuchu śmiechu, i nie zawiódł się. Po chwili wrócił do wykładu. – W epoce Edo istniało około sto pięćdziesiąt szkół hojojutsu, czyli sposobów wiązania. Technik, wzorowanych na tych wypracowanych wtedy, uczy się do dziś. Stosuje je też japońska policja. Niektóre z nich nadal są tajne. Początkowo ideałem było związanie zatrzymanego w ciągu dziesięciu sekund, sprawnie i bezpiecznie, bez węzłów, bowiem przed osądzeniem nie należało odbierać mu czci. Później, za czasów szoguna Tokugawy Teyasu, związanie sznurami zaczęto stosować jako jedną z czterech kar, którym poddawano skazańców. Wiązano, aby unieruchomić, upokorzyć i torturować utrudnionym krążeniem krwi. Starano się tak wykonać więzy, by te podczas szarpania zaciskały się, zwiększając torturę. Stosowano różne kolory nawa. Najpierw w zależności od pory roku, później dla rozróżnienia typu przestępstwa lub klasy społecznej, do której należał skazaniec. I tak: nawa biała – dla skazanych za lżejsze przestępstwa; nawa niebieska – dla skazanych za ciężkie przestępstwa; nawa fioletowa – dla skazańców z wyższej klasy społecznej; nawa czarna – dla pospólstwa.
– Od razu jednak wyjaśnię, że kolory nawa, które państwo zobaczą w tym pokazie, będą miały znaczenie jedynie estetyczne. Znowu odezwały się śmieszki, świadczące o tym, że przynajmniej część widowni jeszcze nie usnęła. – Dzisiejsze, to, którego będą państwo świadkami, zastosowanie hojojutsu, znane pod nazwą kinbaku, opiera się na dziewiętnastowiecznej sztuce artystycznej hobaku-jutsu. Kinbaku stosowane do zabaw erotycznych nosi nazwę shibari. Shibari dotyczy wyłącznie obrei, kobiet-niewolnic krępowanych przez mężczyznę – ich Pana – i dostarcza przyjemności obojgu. Mam nadzieję, że dziś będzie źródłem przyjemności nie tylko dla nawashiego i jego uroczych asystentek, ale i dla państwa. Przed państwem nawashi Yakamura Haruki! Skończył, czym zasłużył sobie na enigmatyczne oklaski tych, co wytrwali w skupieniu do końca. Nawashi Yakamura zrobił krok do przodu i w jego rękach ukazał się zwój liny. Zza kurtyny wyszła bezszelestnie kobieta w przewiązanej jasną szarfą purpurowej sukni i wolno zbliżała się do sceny. Cicerone ukłonił się i zapowiedział jeszcze: – Najpierw nawashi zademonstruje podstawowe więzy shibari – pierwszym będzie shinju, czyli po angielsku „perły”. Nawa obciska piersi, które przez to stają się bardziej czułe na dotyk. Lina pełni też funkcję stanika, zaburza poczucie bezpieczeństwa, powoduje uległość, masuje sfery erogenne, odstresowuje, ale i podnieca. Po tych słowach zszedł z podwyższenia i usiadł na wolnym krześle w pierwszym rzędzie wśród widzów.
Kobieta podeszła do środka sceny i stanęła tyłem do widowni, a frontem do mistrza. Pochyliła głowę. Odezwał się ospały, zawodzący dźwięk fujarki shakuhachi. Nawashi obszedł asystentkę powoli i stojąc za nią, złożył jej ręce za plecami, tak że przedramiona były poziomo, po czym zaczął ich owijanie za pomocą nawa. Gdy skrępował je kilkoma niekrzyżującymi się okrążeniami, zdecydowanym ruchem przełożył linę dookoła tułowia pod biustem kobiety i owijał ją wokół. Również i te okrążenia nie krzyżowały się. Końcówkę zawiązał na środku pleców. Lekko szarpnął asystentkę za ramiona tak, że obróciła się i stanęła przodem do sali. Sam nachylił się i z podłogi podniósł następny zwój liny. Tak jak poprzednia, także i ta była czarna. Teraz nawashi owijał korpus nad piersiami. Znowu żaden zwój nie zachodził na poprzedni. Odurzające zawodzenie shakuhachi trwało nieprzerwanie. Asystentka stała z pochyloną głową. Sala była tak cicha, że słychać było kroki bosych stóp Yakamury, który nachylił się po trzecią nawa. Nim złożył ją na pół, złapał brutalnie za krawędzie purpurowej sukni i rozwarł ją na piersiach, pokonując docisk więzów i odsłaniając biust. Kobieta drgnęła, przygryzając niezauważenie wargi. Teraz nawashi złożenie liny przewlókł pod dolnym obwojem, przeplótł wokół górnego, ściągnął zdecydowanie, przeplótł przez dolny i trzykroć ponowił te czynności, kończąc na dole, po czym zasupłał ją dwa cale powyżej i oba końce – już rozdzielone na kształt litery V – przeciągnął po dwóch stronach szyi, przechodząc równocześnie za asystentkę. Stojąc z tyłu, pociągnął nawa, powodując podniesienie piersi. Gdy mistrz wiązał za plecami końce trzeciej liny do pierwszej, sutki były ciemne i nabrzmiałe. Rozwarte dłonie przesunął powolnym, wystudiowanym ruchem po piersiach kobiety, wywołując jej – i nie tylko jej, bo i na sali ktoś zawtórował – cichy jęk, a potem
przesuwał je aż do dołu po brzuchu, biodrach i udach. Stanąwszy z boku, obrócił prężącą biust partnerkę w swoją stronę i ująwszy za podbródek, uniósł jej głowę. Przycisnął ją do siebie, zmysłowo całując w usta. Fujarka lekko przyśpieszyła i fraza uległa skróceniu. Na sali ktoś znowu jęknął, ktoś zaszurał. Peter rozglądnął się po widowni. Wszystkie oczy były utkwione w parę na scenie. Niektóre kobiety miały półotwarte usta, a mężczyzna siedzący obok Petera poprawił sobie ułożenie członka w spodniach. Gdy światła oświetlające scenę przygasły, melodia umilkła. Mistrz skończył pocałunek i szybkimi, sprawnymi ruchami rozwiązał asystentkę, która w półmroku lekkimi, cichymi krokami wybiegła po pomoście za kurtynę. Jakiś cień zebrał z desek leżące w nieporządku liny i ułożył nowe. Po chwili światła rozjarzyły się ponownie; nawashi stał znowu z tyłu sceny, a anglojęzyczny prezenter zapowiedział następny typ więzów – sakuranbo. – Sakuranbo to po angielsku „wiśnia”. Te więzy przechodzą wokół bioder i dalej przez srom i rowek międzypośladkowy. Szczególnie stymulującą rolę odgrywa węzeł, który uciska łechtaczkę. Wiązanie to masuje strefę erogenną i dolną część kręgosłupa i nie da o sobie zapomnieć spętanej. Są w Japonii kobiety, które czerpią przyjemność z noszenia sakuranbo pod ubraniem przez dużą część dnia. Wtedy przez całe godziny są na granicy orgazmu, a może nawet przeżywają go wielokrotnie. Jestem przekonany, że na tej sali kilka kobiet ma teraz na sobie ten rodzaj więzów. Zapraszam na kolejny pokaz. Przed Państwem nawashi Yakamura Haruki! Gdy siadał, na widowni dało się słyszeć szepty zafrapowanych widzów. W tym czasie inna asystentka Yakamury
podchodziła do niego posuwistym krokiem. Ramionami obejmowała siebie, przyciskając białą, nieprzepasaną suknię do ciała. Fletmistrz zaczął grać ponownie. Nawashi czekał ze zwojem fioletowej nawa. Gdy stanęła przed nim, zwrócona do niego plecami i ze spuszczoną głową, uchwycił suknię na obojczyku i zdecydowanym ruchem zdarł ją, pokonując opór rąk kobiety przyciskających ją do ciała. Stała naga, zasłaniając piersi splecionymi przedramionami. Yakamura przerzucił linę przez brzuch, i trzymając jej oba równe końce, ściągnął za plecami i związał. Złożoną podwójnie złączył kolejnym supłem, który po przeciągnięciu między udami miał uciskać łechtaczkę. Ciągle stojąc za partnerką, rozdzielił na jej brzuchu końce liny, naprężył je i przymocował do obwiedzenia na obu biodrach, a następnie przywiązał u dołu pośladków do więzów biegnących środkiem. Gestem ręki zaprezentował swoje dzieło, a drugą jak tancerz w piruecie powoli obracał partnerkę. Shakuhachi zagrała w wolniejszym tempie, lecz głośniej. Naga asystentka obracała się kilka razy, prezentując majtki z konopnych sznurów, a nawashi zastygł z podniesioną ręką. Gdy flet zamilkł, odezwały się oklaski. Światła przygasły. Asystentka schyliła się, chwyciła suknię i nie trudząc się jej wkładaniem, odbiegła bezgłośnie za kulisy. Po zapaleniu świateł mistrz powiedział parę zdań, po czym pozwolił zabrać głos tłumaczowi. – A teraz, szanowni państwo, po tej ilustracji podstaw shibari nawashi Yakamura Haruki pokaże państwu więzy zwane karada, obejmujące całe ciało. Karada właśnie znaczy po angielsku „ciało”. Więzy te łączą twórczo oba poprzednie fragmenty, tworząc rodzaj gorsetu. Nawa uciska różne punkty erogenne; krępuje, zniewalając całkowicie. Nawashi zaprezentuje wariację karady, wzbogaconą o więzy rozwierające nogi i kneblujące poprzez
unieruchomienie wysuniętego języka, oraz wykona podwieszenie swojej asystentki. Podwieszenie takie ma na celu zwiększenie efektu zależności od mężczyzny przez pozbawienie oparcia o podłoże. Mistrzowskie wykonanie karady z podwieszeniem może prowadzić do stanu zaburzeń sensorycznych i ekstazy. Dzieje się tak poprzez uciskanie punktów akupresury i utrudnienie krążenia w sposób znany tylko niektórym mistrzom sztuki shibari. Nie muszę mówić, że podwieszona w taki sposób kobieta jest wystawiona w niezwykle podniecający sposób na dowolną bierną czynność seksualną, co z pewnością spowoduje u państwa dreszcz pożądania. Mistrzu Yakamura – prosimy! Sytuacja powtórzyła się. Asystentka w czarnej sukni z kapturem, która zaraz spłynęła z niej – tym razem bez udziału nawashiego – ukazując ją nagą, została poddana jego czynnościom artystycznym przy czarownych dźwiękach fletu. Tym razem tempo gry na shakuhachi i tempo wiązania były jeszcze powolniejsze, Haruki sprawiał wrażenie, że rozkoszuje się wiązaniem kolejnych węzłów i kolejnymi opasaniami. Asystentka poddawała się biernie, nie przejawiając żadnych emocji. Petera nie oczarowały popisy mistrza kinbaku. Widział w nich tylko spektakl, a spektakl ma zawsze pewną dozę fałszu i scenografii rozrywającej sprzężenie mężczyzny z poddaną jego woli kobietą, nawet gdyby nie wszystko było udawane – poddanie, podniecenie, ból, upokorzenie. Spojrzał na Satoko, ciekaw, jak ona reaguje. Ta wyglądała na całkowicie pochłoniętą działaniami rozgrywającymi się na scenie, wręcz zdawała się w nich współuczestniczyć. Nieruchome oczy utkwiła w asystentce mistrza, oddychała płytko i wydawała się bardzo pobudzona. Peter rozglądnął się po sali, chcąc sprawdzić, jak reagują inni. Większość Japonek zachowywała się podobnie jak Satoko; śledziły akcję z wypiekami na twarzy – nie wiadomo, czy naturalnymi, czy będącymi efektem makijażu. Inne kobiety reagowały różnie; były turystki, które utkwiły wzrok w podłodze, jedna ze starszych
Europejek ostentacyjnie okazywała niesmak. Afroamerykanki siedziały w różnych pozach, świadczących jednak o głębokim sprzężeniu emocjonalnym z obserwowaną akcją. Grupa Arabów – poza jednym z mężczyzn, który dyskretnie przyglądał się towarzyszącym im zakwefionym kobietom – siedziała nieruchomo. Dwie matrony wachlowały się spazmatycznie. Amerykańscy oficerowie siedzieli wyprostowani, wyciągając szyje, by niczego nie przegapić. Tylko miejscowi mężczyźni zachowywali się w sposób bardziej zróżnicowany. Niektórzy Japończycy rozglądali się dyskretnie jak on, kilku przytulało się do swoich towarzyszek, a wielu szeptało coś sąsiadom lub sąsiadkom. Peter skonstatował, że osobiste czynne uczestnictwo w sesji bondage jest dla niego bez porównania bardziej emocjonujące niż oglądanie najlepszego nawashiego. W międzyczasie zażądał od Kaylinn testu i odebrał wynik. Zero. Gdy wrócił spojrzeniem na scenę, od początku trzeciej części minęło już co najmniej trzydzieści minut i Yakamura zaczął podwieszanie obwiązanej jak baleron, wciąż stojącej asystentki. Linę, zaczepioną z tyłu jej pleców, przerzucił zręcznie przez hak w stropie pagodowego daszku i złapawszy, przywiązał bez naprężania do wcześniejszych więzów przy kolanie. Z krawędzi sceny podniósł metrowy drążek bambusowy, wyposażony na obu końcach w metalowe kółka. Krótkim kawałkiem nawa przymocował jedno kółko do kostki lewej nogi swojej partnerki. Wziął dłuższą linę i przymocował nią drugie kółko do kostki prawej nogi, wymuszając rozkrok. Gdy pociągnął, noga asystentki oderwała się od desek i poszybowała w górę. Kobieta, z jedną nogą wspierającą się o deski sceny i drugą uniesioną o metr, przypominała przechylone nożyce. Mistrz napawał się chwilę swoim dziełem, a następnie pociągnął za sznur łączący plecy z lewą nogą, powodując oderwanie od ziemi całej postaci, która z rozwartymi nogami zatańczyła w poziomej pozycji niespełna metr nad sceną. Koniec trzymanej liny nawashi pociągnął i przywiązał
do wolnej dotąd stopy lewej nogi, wymuszając uniesienie podudzi obu nóg ku górze. Zakręcił ciałem wiszącej kobiety i dopiero teraz Peter zauważył, że jej język wystaje z ust, przytrzymywany górą i dołem przez dwa odcinki mocno naprężonej i skręconej liny, opasującej jej twarz dookoła policzków. „Jak to jest, że krew dopływa mimo wszystko do końca języka?” – pomyślał zafrapowany. „Jeżeli nie ma tu udawania, to grozi martwicą. Ja bym się bał zostawić takie coś na dłużej niż pięć minut”. Tymczasem po zademonstrowaniu obrotowej – w dosłownym sensie – figury, mającej ilustrować jego biegłość w sztuce, Haruki zdobył się na gest – zdaniem Petera – niesmaczny. Stanął między nogami wiszącej poziomo asystentki i biodrami wykonał kilka ruchów, symulując kopulację. Wywołał tym aplauz części – acz małej – męskiej publiczności. Jedynie paru amerykańskich oficerów zareagowało nietłumionym rechotem, przyciągając oburzone spojrzenia dwóch kobiet, zajmujących miejsca w pobliżu. Po tym obleśnym zakończeniu mistrz opuścił partnerkę na deski, odwiązał od drążka i lin podwieszających, a następnie pomógłszy jej stanąć na nogach, w zadziwiająco krótkim czasie rozplątał więzy. Uwolniona odeszła nieco niepewnym krokiem. Yakamura powiedział dwa zdania, a cicerone przetłumaczył, że teraz mistrz pozostawi szanownych gości sam na sam z jego piękną praktykantką. Oboje udali się za kulisy. Scena została pusta. Nowy pokaz rozpoczął się muzyką z ukrytych głośników. Główny ton nadawał grający szybszą melodię niż poprzednio flet, ale nie brakowało instrumentów perkusyjnych. Lampy nad widownią zgasły całkowicie. Światła sceny, które nastrojowo, psychodelicznie przygasając i zmieniając barwy, wpasowały się w rytm dźwięków, przywodziły na myśl nocny klub. Peter nie
zauważył, skąd na scenie pojawiła się tańcząca zmysłowo, bosa kobieta. Jej strój stanowiły krótka, czarna tunika i szerokie, czarne bransolety na nadgarstkach. Rozpoczęła od kilku piruetów, w czasie których wydłużył i rozluźnił się dekolt sukni, odsłaniając środek czarnego stanika. W rękach pojawiła się aksamitnoczarna maseczka. Sprawnie ją zawiązała, zasłaniając sobie oczy. Ciągle wirując w tanecznych piruetach, w jednym z pas sięgnęła w dół po jasną linę i wielokrotnie ją złożywszy, wymacała hak u stropu. Przełożyła przezeń nawa i nie przestając wirować – to w jedną, to w drugą stronę – obwiązała się nią pod piersiami i w udzie. Płynnym, niewymuszonym ruchem odseparowała wolny koniec sznura i podwiązała do niego stopę uniesionej nogi. Podczepiła linę do odchodzącego od haka pęku i – ciągle zgodnie z rytmem fletu i perkusji – pociągnęła jeden z końców. Niespodziewanie dla Petera wywindowała się w ten sposób ponad scenę, wisząc i kręcąc się w baletowym shibari bez wypadania z rytmu, tańcząc nogami, rękami i całą sylwetką. Trzymany koniec podciągu zaczepiła o jakąś uprzednio przygotowaną pętlę i uwolnionymi rękoma, wciąż oślepiona aksamitną maseczką, odszukała palcami wolny koniec liny. Po kilkukrotnym przeplataniu, ciągle bezbłędnie utrzymując się w rytmie, powstały dwie równe odnogi zakończone pętlami, które chwyciła dłońmi. Teraz idealnie zbalansowany układ punktów przywieszenia, na który składały się mostek, udo, stopa i ręce, pozwolił artystce wykazać się gibkością i fantazją połączonymi z niewyrażalnym kunsztem opanowania sił naciągu i reakcji lin. Peter patrzył z zafascynowaniem i podziwem na ten rodzaj sztuki, który widział po raz pierwszy. Gwiazda wieczoru – bo dla Petera to ona nią była – po prostu czuła linę i czuła rytm. Była przy tym zmysłowa i niewulgarna. Robiła wrażenie kruchej i delikatnej, choć wiedział, jakiej siły potrzebowała dla prezentowania swych tanecznych figur. Nie wykazywała oznak zmęczenia, mimo że ewolucje w podwieszeniu trwały już kilka minut. Pozycja dziewczyny z każdą sekundą była inna. Zmiany następowały tak lekko, jakby grawitacja przestała jej dotyczyć. To był ten element wieczoru, dla którego warto było się tu znaleźć!
Aplauz sięgnął zenitu, gdy artystka włożyła w pętle stopy zamiast rąk i wykonała cały szereg wirujących figur w odwróconej pozycji, sterując bezbłędnie prędkością wirowania zgięciami kończyn i tułowia, wpasowując się w hipnotyzujące rytmy perkusji i wciągające frazy fletu. Wprowadziła Petera chyba w jakiś trans, bowiem nie zauważył, skąd i kiedy na scenie pojawił się mistrz Yakamura. Złapał on wirującą baletnicę za odrzucone w bok ramiona i zatrzymał. Flet załkał spazmatycznie, gdy nawashi przyciągnął jej kibić do siebie i przyciskając jej policzek do swych ust w symulowanym pocałunku, który odwracał uwagę widzów od jego rąk, dwoma ruchami uwolnił ją, stawiając na ziemi. Maseczka opadła, perkusja ścichła, fujarka urwała śpiew, światła zwolniły migotanie i rozjarzyły się równym blaskiem. Oboje stali obok siebie wyprężeni. Gdy zerwały się frenetyczne oklaski, ukłonili się – on z wyrozumiałością, ona ze ściągniętą zmęczeniem, dumną twarzą. Wielu widzów stało, klaszcząc. Peter również. Owacja trwała długo. Gdy dziewczyna odeszła pomostem za kulisy, na scenie pojawił się tłumacz. Porozumiał się szeptem z Harukim i oboje – jeden po japońsku, drugi po angielsku – zaczęli mówić naprzemiennie, krótkimi zdaniami. – Szanowni państwo! – A teraz clou wieczoru. – Mistrz Yakamura Haruki wybierze jedną z kobiet... – spośród obecnych na widowni... – i poprosi ją, by zechciała być jego asystentką... – i poddała się więzom i woli mistrza...
– w pokazie sztuki shibari. – Wskazana przez mistrza... – będzie miała możliwość... – określenia poziomu swojego dopuszczalnego zniewolenia... – to znaczy stopnia obnażenia... – i mocy oraz czasu skrępowania. – Szanowne panie... – prosimy o nieprzecenianie swoich sił... – ale i o odwagę. – Taka okazja trafia się tylko dziś... – tylko raz... – i tylko jednej z was! Z tyłu widowni odezwał się niegłośny werbel. Scena skryła się w półmroku. Nawashi wyszedł na jej krawędź i rozglądał się uważnie po jasno oświetlonej sali. Peter prawie usłyszał, jak fala nadziei i oczekiwania wzbiera wśród żeńskiej części publiczności. Mistrz zwlekał z wyborem. Patrzył w oczy kolejnym kobietom. Pod spojrzeniem mężczyzny twarze czasem odchylały się w bok, czasem wpatrywały się weń – bezczelnie, ze znudzeniem, wyzywająco, drwiąco, uwodzicielsko, hipnotyzująco, modlitewnie. Niektóre, spuściwszy oczy, nie patrzyły nań wcale. Peter pomyślał, że on wybrałby którąś z tych właśnie.
Nie wiadomo, czym się kierował Yakamura. Wskazał jedną z Afroamerykanek i władczym gestem zaprosił na scenę. Przez widownię przetoczył się męski głos aplauzu i kobiecy jęk rozczarowania. Wybrana, pięknie zbudowana dwudziestolatka, uniosła głowę i spojrzawszy na towarzyszki, strachliwie i tryumfalnie zarazem, wstała, by podejść. Gdy podążała ku scenie, zwinnymi ruchami nóg i pełnych bioder lawirując między krzesłami, Peter przyznał, że Haruki wybrał postawną i zgrabną kobietę. Ciemnoskóra Amerykanka weszła po schodkach, we trójkę z mistrzem i tłumaczem półgłosem omówili szczegóły, po czym dziewczyna wraz z cicerone wyszła za kulisy. Widzowie komentowali półgłosem wybór, niektórzy mężczyźni pocieszali swe towarzyszki. Po chwili zza kotary wyłonił się tłumacz poprzedzany przez wybraną, która zamieniła swoje jeansy i golf na wrzosową sukmanę przepasaną szarfą w kolorze kości słoniowej. Jak wszystkie kobiety biorące udział w pokazie była boso. Szła niepewnie, rozglądając się po sali, szukając wzrokiem swych koleżanek. Te wymachami rąk i okrzykami dodawały jej otuchy. Tłumacz postawił przyniesione krzesło na środku sceny, wręczył Harukiemu zwoje białych lin i zszedł na widownię. Z głośników odezwała się koncertowa muzyka fortepianowa z orkiestrą w tle. Nawashi gestem polecił dziewczynie siąść na krześle. Gdy to zrobiła, przełożył jej ręce do tyłu, co spowodowało rozchylenie się wrzosowej sukmany, spod której ukazały się skryte w czarnym staniku wydatne piersi. Yakamura pochylił kobietę i rozpoczął wiązanie shinju. Po unieruchomieniu rąk z tyłu wyprostował ją. Krępował powoli, mocno zaciskał i zwielokrotniał więzy, wzbogacając je o liczne dodatkowo stymulujące kobietę węzły. Po zakończeniu shinju nawashi przesunął dłońmi po biuście mulatki, sprawdzając efekt. Kobieta wyglądała na otumanioną – może muzyką, może więzami, a może przygodą. Pociągnął kilka linek, zwiększając chwilowo ściśnięcie piersi. Dziewczyna zamknęła zmrużone oczy i przesunęła końcem języka po uchylonych wargach. Fortepian grał. Sala milczała zafrapowana.
Yakamura nową liną zaczął sakuranbo. Z początku wybrana siedziała. Zanim mistrz przeszedł do krępowania ud i pośladków, mocnym chwytem za ramiona wymusił zsunięcie się dziewczyny na deski. Afroamerykanka leżała na boku, robiąc wrażenie półprzytomnej. Nawashi kontynuował pracę w przysiadzie. Znów komplikował więzy, dokładając dodatkowe opasania i supły. Gdy skończył, przesunął nową nawa pod jej figami, podwiązał do sakuranbo w kroku i pociągając za końce to w jedną, to w drugą stronę, drażnił ją i bawił się jej podnieceniem. Ciemnoskóra Amerykanka oddychała szybko, urywanie. Oczy miała przymknięte, niewidzące. Mistrz napawał się efektem przez pół minuty; następnie rozpoczął uwalnianie, lecz w odróżnieniu od poprzednich pokazów teraz nie śpieszył się. Rozwiązywanie trwało prawie tak samo długo jak krępowanie. Dla zdjęcia shinju płynnym ruchem usadził bezwładną kobietę ponownie na krześle, co wymagało dużej siły. Gdy rozsupłał ostatnie węzły, ciemnoskóra dziewczyna dalej siedziała. Po chwili zamrugała oczami, robiąc wrażenie obudzonej z narkotycznego snu. Błądziła nieprzytomnym wzrokiem po sali, zanim oprzytomniawszy, skierowała go na swoje koleżanki i zdecydowała się wstać. Tłumacz podskoczył ku niej i podtrzymał ją, pomagając uczynić te kilka kroków do zejścia i potem po schodkach. Gdy muzyka cichła, sala biła brawo; okrzykami chwaliła kunszt mistrza i gratulowała wybrance. Dwie spośród jej towarzyszek przejęły niepewnie stąpającą koleżankę spod opieki Japończyka i doprowadziły na miejsce. Niektórzy wstawali, odprowadzając ją wzrokiem, jak również dlatego, że spodziewali się, że to koniec spektaklu. Nie mylili się. Cicerone, wróciwszy na scenę, zabrał głos, prosząc widzów o pożegnalne brawa dla nawashiego i jego ekipy oraz dla dzielnej przedstawicielki publiczności, a także dziękując wszystkim oraz zachęcając do propagowania sztuki kinbaku i
shibari. Ludzie powoli zmierzali ku wyjściu. Peter zdążył jeszcze zauważyć, że tłumacz podszedł ku grupie Afroamerykanek, wskazując na kulisy i potem wychodzący tłum przesłonił ich. Zwrócił się ku Satoko: – Wdzięczny za tę niespodziankę, nie potrafię się zrewanżować. Zapraszam cię na kolację, ale o tej porze restauracje w Palace Hotel są już nieczynne, a ja nie znam miasta. Czy zgodzisz się pójść w nieznane, gdzieś tu blisko, i zdać się na los szczęścia? – To wieczór niespodzianek, dołóżmy kolejną. I poszli. Niedaleko dojrzeli neon Chez Matsuo – restauracji wyglądającej na elegancką – więc weszli i zajęli stolik. Po kolacji Peter zapytał towarzyszkę, czy odwiezie ją jej kierowca, czy ma wezwać taksówkę. – Kierowca z Keyaki odwiezie nas oboje, bowiem nocujemy w tym samym hotelu. Mam apartament obok twojego. Peter spojrzał uważnie w oczy Satoko, ale nic z nich nie wyczytał, bowiem miała je spuszczone. Wiele myśli przebiegło mu przez głowę, ale żadnej z nich nie nadał kształtu pytania. Zapytał za to o co innego. – Jak mam przywołać samochód? – Ależ Peterze! – powiedziała z wyrzutem. – Nie trzeba go przywoływać. Soseki, gdyby nie było go tam, gdzie jest mi potrzebny, straciłby cały szacunek, jaki ma do samego siebie. „No tak!” – pomyślał. „Zapomniałem, że to Japonia. Zapewne, by odzyskać honor, nazajutrz przyniósłby jej swój
odcięty własnoręcznie palec zawinięty w serwetkę”. Samochód oczywiście czekał obok wyjścia. W Palace Hotel wjechali windą na swoje piętro i Peter odprowadził Satoko pod drzwi jej apartamentu, dziękując ponownie za wieczór i niespodziankę. Rozstali się, kłaniając się sobie i życząc dobrej nocy. Po wejściu do swojego numeru Peter zrobił trochę porządku wśród porozrzucanej w pośpiechu zawartości walizek i wziął prysznic. Gdy wyszedł z zaparowanej kabiny, pomyślał z niezadowoleniem, że nie zapytał, o której jutro jadą do Takasaki. Jednak to, że Satoko nie umówiła się z nim na ranny wyjazd, spowodowało nawrót myśli z kolacji. „Dziwne!” – pomyślał. „Cóż, wstanę jutro przed szóstą, wcześniej chyba nie wyruszymy. Za to teraz trzeba się spakować”. Nie zdążył jednak włożyć do walizki wizytowych butów, gdy usłyszał pukanie. Spojrzał na zegarek – dochodziła północ. Ruszył na poszukiwania kąpielowego ręcznika i zanim przewiązany nim doszedł do wejścia, pukanie ponowiło się. Uchylił drzwi. Na korytarzu stała Satoko. Jej luźna, nieprzepasana suknia, z połami przytrzymywanymi ręką przed rozchyleniem się, nasunęła Peterowi natychmiastowe skojarzenie z asystentkami na dzisiejszym pokazie shibari. Tym samym kilka pytań, których nie zadał w restauracji, doczekało się odpowiedzi. Wpuścił ją i odwrócił się ku niej. Satoko skłoniła głowę i wręczając mu to, z czym przyszła, głosem pełnym uszanowania wymówiła tylko jedno słowo:
– Panie! Puszczone poły sukni odsłoniły nagi brzuch z bladym, głębokim śladem wgniecenia po dopiero co zdjętym sakuranbo. W wyciągniętych rękach trzymała zwoje nawa.
Rozdział 6
W poniedziałkowe przedpołudnie, po zameldowaniu się w sekretariacie, Peter został przez pannę Kamio natychmiast wprowadzony do gabinetu dyrektora Hirai. Po – jak na Japończyków, którzy ujmująco grzeczni wobec szefów i klientów, podwładnym okazywali chłodną wyższość – dość serdecznym powitaniu zajęli miejsca na matach przy niskim stoliku. Skończywszy podyktowane etykietą uprzejmości, podczas których panna Midori z ukłonami postawiła przed nimi czareczki z herbatą i ciasteczka ryżowe, naczelny zagaił: – Zanim przejdziemy do szczegółów, powiem, że mamy zamiar zaproponować panu pracę w naszym kolejnym zakładzie. Jak pan, panie Abel, zapatruje się na przedłużenie kontraktu z nami? Gdy Peter ostrożnie wyraził zainteresowanie, napomykając, że ostateczna zgoda zależy oczywiście od warunków, Japończyk kontynuował. – Panie Abel, to, o czym teraz będziemy mówić, jak i w ogóle wszystko, czego pan się dowie w czasie tej bytności u nas, proszę traktować jako wiadomości poufne. Otóż Keyaki postanowiła wybudować nowy zakład w nowym kraju. Ten kraj to Rosja. Peterowi nie udało się zachować kamiennej twarzy à la Buster Keaton. Czyżby po piętnastu latach jego tułaczki – z Estonii przez Finlandię i Niemcy do Stanów Zjednoczonych, potem Kanady i Australii – teraz koło miało się zamknąć?
– Tak, wiemy, że Rosja jest panu dobrze znana. My tu, w Japonii, zdaje się podobnie jak pan, nie myślimy o niej bez emocji, ale interesami nie powinny rządzić uczucia. Zadania, jakie planujemy panu powierzyć w nowym miejscu, mają znaczenie strategiczne. Chcemy wykorzystać pańskie umiejętności techniczne i organizacyjne – to oczywiste. Pan, panie Abel, ma jednak jeszcze jedną cechę nie do przecenienia w tych warunkach – otóż zna pan rosyjską specyfikę i język w stopniu nieosiągalnym dla nas, którzy uczymy się go w wieku dojrzałym. W Japonii nie ma bowiem wielu ludzi, którzy kształcili się w Rosji i znają Rosję tak jak pan. Dlatego widzimy pana w roli nie tylko menadżera odpowiedzialnego za maszyny i procesy, ale i za kadry. Będzie pan naszą kartą atutową w tamtejszych stosunkach i zawiłościach biurokratycznych. Oczywiste jest przy tym, że warunki kontraktu, który panu przedstawimy do akceptacji, będą uwzględniały wagę roli będącej pańskim udziałem. Co pan na to, panie Abel? – Hmmm... Zanim wypowiem się ostatecznie w kwestii mojej zgody, chciałbym poznać więcej szczegółów. Zarówno dotyczących nowego zakładu, jego lokalizacji, organizacji, rodzaju i wielkości produkcji, harmonogramu budowy i tym podobnych danych, jak i moich przyszłych obowiązków, warunków bytowych oraz wynagrodzenia. – Oczywiście, panie Abel. Zaprosiliśmy pana do Takasaki właśnie w tym celu. Nasza propozycja dla pana na najbliższe trzy tygodnie jest następująca. Za chwilę przejdzie pan do działu rozwoju, aby zapoznać się ze szczegółami nowego projektu. Spodziewam się, że dyskusja z naszymi pracownikami odpowiedzialnymi za to przedsięwzięcie, jak i z przedstawicielami Mutsu Co., której to firmie zleciliśmy projekt techniczny, zaowocuje szeregiem drogocennych uwag, które przyczynią się do naszego wspólnego sukcesu. Potem, dokładnie we wtorek trzeciego października, nasza ekipa, włącznie z panem, inżynierze
Abel, poleci do Rosji, aby na miejscu, w Birobidżanie, podpisać ostatnie dokumenty. Ta uroczystość ma nastąpić piątego, a w sobotni wieczór organizujemy uroczyste przyjęcie – tam, na miejscu. Szkoda, że pana Asuhara – tu dyrektor Hirai z uszanowaniem skłonił głowę – ze względu na jego stan zdrowia nie będzie wtedy z nami. Towarzyszyć nam za to będzie panna Asuhara Satoko. Panna Asuhara chce poznać miejscowy zespół ludzki. Pan na miejscu zapozna się z terenem i istniejącą infrastrukturą, by uściślić plan dalszej pracy, zarówno naszych zaangażowanych w projekt służb, jak i – mam nadzieję – pańskiej. Po powrocie do Takasaki, mniej więcej dwunastego, planowane jest spotkanie z panem Asuhara; wtedy też liczę na podpisanie z panem następnego kontraktu. Przez kilka następnych dni w Takasaki, do czasu pańskiego powrotu do Australii, harmonogram dalszych prac powinien zostać ostatecznie ustalony. Aha – w Takasaki będzie pan nocował w tym samym apartamencie gościnnym, co poprzednio. Czy ma pan jakieś pytania? – Usłyszałem nazwę Birobidżan. To, zdaje się, Żydowski Obwód Autonomiczny – dobrze pamiętam? Co zadecydowało o takiej lokalizacji? – Gubernator jest przychylnie nastawiony do inwestorów zagranicznych, a przy tym zdarzają się tam ludzie – w tym urzędnicy – mniej, powiedziałbym, emocjonalnie nastawieni do idei wielkomocarstwowej Rosji, co usuwa część napięć między nami a Rosjanami. Zaoferowano nam dość korzystne warunki dostępu do surowca drzewnego, a na zbyt możemy liczyć w całej środkowej i wschodniej Rosji. – Nie wiem, jak będę traktowany ja, jako emigrant. Czy to nie będzie przeszkodą dla Keyaki? – Nasz konsul przekonał nas, że paszport amerykański zapewni panu poszanowanie. Obiecał również załatwienie zgody
na pracę dla pana, jak i tych japońskich kolegów, którzy będą tam pracować razem z panem. Oficjalnie nie mówimy w Birobidżanie o pańskim pochodzeniu. Poza tym Birobidżan jest tak daleko od Estonii i od Europy, że mamy nadzieję na to, że odległość ta wytłumiła skutecznie stare animozje. – Miejmy nadzieję, panie dyrektorze Hirai. Chociaż nie można nie doceniać działania FSB, która ma mnie w swoich aktach i dalej, jak sądzę, potrafi sterować zarówno żulią, jak i urzędami. – Nasz konsul twierdzi, że właśnie w Obwodzie Żydowskim liczba ludzi posłusznych byłemu KGB jest relatywnie mniejsza i niechęć ogółu do ich metod działania większa niż w reszcie Rosji, a zwłaszcza w jej syberyjskiej części. A pan czego się spodziewa? Ludzkiej nietolerancji? Na to są dwa sposoby – gaz pieprzowy w kieszeni i parasol dyplomatyczny w osobach konsulów amerykańskiego i japońskiego we Władywostoku. – Obawiam się, że to nie takie proste. Nie docenia pan rosyjskich służb i ich metod działania. Jedyna nadzieja w tym, że nie będą w tego rodzaju aktywności widzieli dla siebie interesu. Ale skoro obiecuje pan wsparcie konsularne, to skłonny byłbym zaryzykować pewne osobiste szykany. Ke-yaki się nie boi, to i Abel nie może okazać się tchórzem – wyjaśnił z uśmiechem. – Może zresztą Rosja zmieniła się bardziej, niż przypuszczam. Zobaczymy. – Wnioskuję, że pan już się zdecydował. Świetnie. Zatem zapraszam do działu rozwoju – rzekł Takako Hirai, wstając. – Panna Midori zaprowadzi pana. Peter wstał i przed opuszczeniem gabinetu skłonił się w japońskim stylu na pożegnanie.
*** Następne dni minęły na wytężonej pracy od rana do późnej nocy, gdyż nawet w swoim apartamencie Peter przeglądał dokumentację i przygotowywał tezy do przedyskutowania w dniu następnym. W dziale rozwoju, którym rządził doktor Hiro Ochida, Peter poznał Schinichiego Takuyę – dyrektora projektu Kugła. Kugła, jak się dowiedział, to nazwa wioski położonej pięć kilometrów od Birobidżanu, w której usytuowany jest SowLesChoz z tartakiem, będącym terenem inwestycji. Schinichi Takuya nie pojawiał się bez nieodłącznego asystenta – młodego absolwenta ekonomii Isano Hisamatsu. Ambitny pan Hisamatsu, jak się okazało, intensywnie uczył się języka rosyjskiego i zdarzało się, że dopytywał się Petera o zawiłości językowe i kulturowe niezrozumiałe dla jego japońskiej duszy. Główną zmianą w planach inwestycji, dokonaną w tych dniach za sprawą Petera, było przekonanie Japończyków, że nie poradzą sobie z samodzielną organizacją budowy, ze względu na barierę językową i różnicę mentalności wychowanych w komunizmie Rosjan w stosunku do obywateli krajów anglojęzycznych, w których Keyaki dotąd inwestowało. Za jego poradą zdecydowano się wybrać biuro projektowe w Rosji, które mogłoby dostosować projekt do lokalnych możliwości wykonawczych, i zatrudnić rosyjskiego inżyniera do nadzoru prac budowlanych. Wyjaśnił zasady korupcji powszechne w Rosji i poradził Japończykom, by poprzez konsulat wywiedzieli się, gdzie pracują członkowie rodziny gubernatora. Konsul okazał się człowiekiem dobrze poinformowanym – już w czwartek otrzymali poufny wykaz, o który prosili. I tu okazało się, że mają szczęście – szwagierka gubernatora Bolkowa, o nazwisku Bronina, okazała się inżynierem budownictwa lądowego, pracującym w jednym z Chabarowskich kombinatów specjalizujących się w budowie hal
produkcyjnych. – Panowie – powiedział Peter na czwartkowej naradzie – uważam tę okoliczność za dar losu. Należy natychmiast zrobić wywiad odnośnie tej – zerknął na poufny wykaz – Swietłany Aleksiejewny Broniny. Upewnić się, czy jest w dobrych stosunkach ze szwagrem – gubernatorem. Jeżeli jest fachowcem, zaproponować jej zatrudnienie – z atrakcyjną pensją – jako konsultanta i nadzorcy robót budowlano-montażowych. Jeśli zamiast kwalifikacji ma tylko dyplom, to zatrudnić ją fikcyjnie i zlecić wybór przedsiębiorstwa budowlanego do organizacji placu budowy i postawienia hal i biurowca. Zysk oczywisty – będziemy mieli gubernatora Bolkowa całkowicie po swojej stronie i zapewne najlepszych z możliwych wykonawców budowy. Jeśli okaże się na tyle kometentna, by sprawować nadzór budowlany, to nikt w Birobidżanie się jej nie sprzeciwi i to będzie ekstra profit. A wszystko za jedną – jak na warunki Rosji dużą, ale nie oszukujmy się, w rzeczywistości normalną – pensję. Japończycy zamilkli zszokowani. Nie bardzo mieściło im się w głowach to proste, dla każdego znającego życie w Rosji, rozwiązanie. Pierwszy zareagował Schinichi Takuya. – Sądzę, że to dobry pomysł. W każdym razie niewiele ryzykujemy, a możemy zyskać – jak przekonuje pan Abel – dużo. Panie Ochida – czy mamy kogoś w Rosji, kto mógłby dowiedzieć się tych rzeczy o tej – spojrzał na wykaz – Broninie? I ewentualnie potem zaproponował jej pracę dla nas? – Myślę, że radca konsularny, pan Anzai, mógłby to dla nas zrobić. To właśnie jemu zawdzięczamy wyszukanie lokalizacji w Birobidżanie.
– Świetnie. Czy mógłby pan bez zbędnej zwłoki poprosić go o to? – Zaraz zredaguję prośbę i dopilnuję jej przesłania do konsulatu. To powiedziawszy, wyszedł z sali. *** W sobotę i w niedzielę dzwoniła Kaylinn. Nie radziła sobie z wykonaniem postawionego jej zadania – samotności – i bardzo źle znosiła oddalenie od Petera. Telefony te same w sobie były przewinieniem i Peter wyczuł, że jej uzależnienie od jego bliskości – nie tyle psychicznej, co tej mierzonej w calach i milach – jest większe, niż przypuszczał. Zachowywała się jak pies, który, zamknięty sam w mieszkaniu, wyje przez cały czas nieobecności pana. Minął zaledwie tydzień od jego wylotu do Japonii – okres porównywalny z odstępem między ich spotkaniami – a Kaylinn wieczorami w domu nie mogła znaleźć dla siebie miejsca. „Jak tak dalej pójdzie, to będzie źle i trzeba będzie wdrożyć plan awaryjny” – pomyślał po zakończeniu połączenia w niedzielny wieczór. „No ale i tak trzeba jak najszybciej ją z tego nowego uzależnienia wydobyć. I wpędzić ją w kolejne? I tak bez końca zwalczać dżumę cholerą, a cholerę durem brzusznym?” – pytał sam siebie sceptycznie. „Co zrobić, gdy ktoś nie potrafi i nie chce być wolnym? Czy jest jakieś bezpieczne uzależnienie? Czy jest nim miłość? Bo stan zakochania i seks, jak widać, nie są...”. *** We wtorek jedenastoosobowa ekipa Japończyków wraz z Peterem udała się na lotnisko w Nigacie, skąd lecieli do Chabarowska. W czasie lotu do Petera przysiadł się pan Hisamatsu, który – po rosyjsku – poprosił Petera o wyjaśnienie
zwrotów grzecznościowych stosowanych przez Rosjan. – Rosjanie, tak jak Anglosasi – Peter wyjaśniał w języku zapytania, czyli po rosyjsku – w oficjalny sposób zwracają się do rozmówcy w drugiej osobie liczby mnogiej, czyli „wy”. Jeśli po tym zaimku następuje imię i otczestwo, na przykład „proszę was, Peterze Jakobowiczu...”, to jest to forma bardzo grzeczna. Imię i otczestwo może być zastąpione tytułem naukowym lub zawodowym plus nazwisko – jest to wtedy zwrot najbardziej oficjalny. Kiedyś, gdy przynależność do partii komunistycznej była chlubą, tytuł zastępowano zwrotem „towarzysz” – lub w przypadku kobiet – „towarzyszka”. Ponieważ przynależność do partii była powszechna, Rosjanom tak bardzo weszło to w nawyk, że i do teraz, zdaje się, często można usłyszeć, jak starszy Rosjanin do urzędnika zwraca się odruchowo „towarzyszu”, pomimo że jest więcej partii, a członkostwo w nich jest rzadkie. – A czy są inne formy? Jak mówią do siebie przyjaciele? A służba – i odwrotnie – szef do personelu? – No, nie próbujcie zwracać się do swoich pracowników inaczej niż przez „wy”, bo bardzo się narazicie. Prędzej spodziewajcie się braku szacunku z ich strony – głównie za waszymi plecami, gdy myślą, że nie słyszycie lub nie rozumiecie – może nawet z jakimś niecenzuralnym, chamskim epitetem. Nie warto na to przesadnie reagować – wychowani w komunizmie Rosjanie oduczyli się grzeczności. Kiedyś, przed rewolucją komunistyczną, służba do pracodawcy zwracała się per „gospodin”, a do kobiety „gospoża”. W połączeniu z ukłonem, a na wsi wraz z obowiązkowym niskim wymachem zdjętą z głowy czapką, uchodziło to za zwrot bardzo uniżony. Gest nazywano „czapkowaniem”. Teraz czapkowanie uważa się za niegodny wolnego Rosjanina sposób zwracania się do drugiego człowieka, ale wyrażenie „gospodin” można znowu czasem usłyszeć, w przeciwieństwie do „wasza wielmożność”. Ten ostatni zwrot,
stosowany głównie wobec szlachty oraz bogaczy, wyginął po rewolucji wraz z nimi. Do gospodarza, gospodyni w ich domu jeszcze niektórzy mówią „gospodarzu”, „gospodyni”, ale rzadko i głównie na wsi. Często wobec obcokrajowców Rosjanie – nie wiedząc, jakiej formy oficjalnie użyć w miejsce nielubianego „gospodin” – stosują angielskie słowo „mister” lub „miss” albo „madame”; proszę się zatem nie dziwić, gdy ktoś zwróci się do was „mister Hisamatsu” – będzie to grzeczne i oficjalne. Jest to też nagminnie stosowane w przypadku wypowiadania się w osobie trzeciej o gościu z zagranicy, bo gdy nie używa się otczestwa i nie jest znany lub zbyt trudny do wymówienia tytuł zawodowy, trudno inaczej. Tak więc o was prawdopodobnie będą mówić w Birobidżanie „mister Hisamatsu”, „miss Asuhara”. – A przyjaciele? – Przyjaciele i młodzież zwracają się do siebie w drugiej osobie liczby pojedynczej. Zatem „hej, a ty skąd idziesz?” świadczy o młodości, równości i zażyłości, czasem nieuprawnionej. Takie zwracanie się do starszego człowieka będzie jednak odebrane jako pogardliwe. – Trudne to. Jak się nie pomylić? – Po prostu proszę się do wszystkich zwracać przez „wy”, a jeśli znacie czyjeś imię i otczestwo, będzie bardzo grzecznie dodać to po zaimku. Przecież to łatwe – na pewno łatwiejsze niż u was. Te wasze san, sama [6] to tylko wierzchołek japońskiego savoirvivre’u. – A ukłony? Kiedy, komu i jak się należy kłaniać? – To nie Japonia! Rosjanie nie kłaniają się wcale. Kłanianie i
czapkowanie rewolucja wyrugowała ze stosunków społecznych. Czasem bardzo delikatnym skinieniem głowy wraz z uchyleniem kapelusza darzą się na powitanie lub pożegnanie ludzie wykształceni i to raczej mieszkańcy miast. Jest to jednak rzadkie jak kapelusze na męskich głowach. Isano Hisamatsu pokręcił głową z zaambarasowaniem. Po krótkim, godzinnym locie wylądowali w Chabarowsku w Nowym – przynajmniej z nazwy – terminalu. Przywitawszy się na lotnisku z przedstawicielem konsula, panem Toichi Anzai, samochodem konsulatu i kilkoma taksówkami pojechali do hotelu Małyj. Był on rzeczywiście mały. Choć niezbyt reprezentacyjny, to wyremontowany przed rokiem był niewątpliwie wystarczający dla ich celów. Tam, rozlokowawszy się w swoich pokojach, zgromadzili się w salce konferencyjnej. Niewielka salka z trudem ich pomieściła, ale sprawnie wybrali i z pomocą pana Anzai zatrudnili czterech spośród kilku podesłanych przez konsulat tłumaczy. Po obiedzie spotkali się ze Swietłaną Broniną. Była to kobieta pięćdziesięcioletnia, rubaszna, pewna siebie i trochę – zdaniem Petera – zbyt męska. Od radcy konsularnego dostała dobre referencje. Gdy po zapoznawczej rozmowie, w której uczestniczyli prawie wszyscy członkowie ekipy wraz z dwoma nowo zatrudnionymi tłumaczami, przedstawiono jej ofertę kontraktu, nie zastanawiała się długo i podpisała ją po półgodzinnych negocjacjach odnośnie do szczegółów. Niemal nieomylna w sprawach ludzkich charakterów panna Satoko nie miała do niej zasadniczych zastrzeżeń, a i na Peterze wywarła dobre wrażenie. „Może kobiecości w niej mało, ale nadzór budowlany to coś, co jej pasuje” – skonstatował. Spodobało mu się szczególnie, że Swietłana Aleksiejewna załatwiła tak swoje sprawy bieżące, że bez zbędnych ceregieli mogła nazajutrz jechać z nimi do Birobidżanu.
Następnego dnia wynajętym autobusem ruszyli autostradą Amur na zachód. W Stanach ani w Europie nie nazwano by tego tworu autostradą, ale rola tej strategicznej dla całej Rosji szosy była nie do przecenienia. Dziury, nie dziury – była to główna utwardzona droga łącząca wybrzeże oceanu spokojnego z Moskwą i dalej z Europą. Po trzech godzinach zajechali przed hotel Wostok w Birobidżanie, gdzie rozlokowali się w pokojach i potem pod czujnym okiem miejscowego przewodnika – a tylko Peter domyślał się, jak bardzo jest ono czujne – spędzili popołudnie na zwiedzaniu miasta. Dzień zakończyli kolacją w hotelowej restauracji. W czwartek podzielili się na dwie grupy. Satoko wraz z inżynierami – w tym Broniną – dyrektorem Takuyą z nieodłącznym Hisamatsu i tłumaczami udali się do SowLesChozu, gdzie mieli oglądać infrastrukturę i poznawać ludzi, od których zależeć będzie niedługo powodzenie współpracy na najniższym, roboczym poziomie. Reszta, czyli dyrektor Hirai, doktor Ochida, radca Anzai i – ku swojemu niezadowoleniu – Peter, który wolałby zwiedzać tartak, ale Satoko stwierdziła, że lepiej będzie, gdy pozna gubernatora Bolkowa, po dołączeniu do konsula, który z tłumaczem przyjechał pociągiem z Władywostoku – udali się do biura gubernatora w celu złożenia podpisów pod dokumentami. W pałacu gubernatorskim czekano na nich. W grupie rosyjskich oficjeli był dyrektor SowLesChozu, który przechodził z końcem roku na emeryturę. Zaczęto od uprzejmości przy nieodłącznej mrożonej wódce i kanapkach z kawiorem. Peter niepokoił się, czy znani ze słabej głowy Japończycy nie przeholują, ale rozmowy grzecznościowe nie trwały długo i już w południe doszło do złożenia podpisów pod przygotowanymi dokumentami. Na szczęście o parę zdań dla miejscowej telewizji poproszono jedynie konsula, który za pośrednictwem tłumacza wygłosił coś w rodzaju peanu na cześć rozwijającej się współpracy gospodarczej. Za to gubernator Bolkow i odchodzący dyrektor
SowLesChozu brylowali; szczególnie ten ostatni nie mógł oderwać się od kamery. Reszta Japończyków, acz filmowana intensywnie, nie została zaszczycona uwagą reporterki z mikrofonem. Z wymiany zdań między kamerzystą a pomocnikiem-oświetleniowcem Peter dowiedział się, że spodziewali się nakręcić kobietę w kimonie – zapewne Satoko – i byli zawiedzeni jej nieobecnością. „Zresztą” – pomyślał Peter – „Satoko dziś nie nosi kimona”. Podczas podróży ten ciężki strój był niepraktyczny i panna Asuhara występowała w zwykłym kostiumie. Ceremonię zakończyłaby lampka szampana, ale po toaście dyrektor Hirai szepnął Peterowi, by ten w imieniu delegacji japońskiej zaprosił gubernatora i dyrektora SowLesChozu z małżonkami na obiad dziś do restauracji hotelu Wostok. Peter nie wiedział, na ile ta akcja jest zaplanowana, a na ile jest ona wynikiem wypitej pod kawior stolicznej zmieszanej z szampanem, ale nie miał w tej sprawie wiele do powiedzenia. Rosjanie przyjęli zaproszenie bez zdziwienia i radca konsularny z tłumaczem, zamiast wrócić do Władywostoku, udali się do hotelu, by uzgodnić szczegóły przyjęcia. Peter w przejściu zagadnął pana Anzai, czy osoby przebywające w Kugle będą obecne na obiedzie, bo trzeba by je uprzedzić, ale został uspokojony oświadczeniem, że wszystko jest pod kontrolą. I rzeczywiście, było. Wśród osób, które dojechały z tartaku, aby wziąć udział w obiedzie z gubernatorem, była oczywiście Satoko, ale i Bronina. Peter wiedział, że Japonka będzie analizowała każde spojrzenie i każdy gest szwagrów, więc nie zdziwił się, że usiadła przy stole naprzeciw Bolkowa. Jemu natomiast wyznaczono miejsce obok Swietłany Aleksiejewny – domyślił się z tego, że tak jak panna Asuhara będzie okiem, tak on ma być uchem. Więc był.
Japończycy, Peter i tłumacz konsularny byli w ubraniach – granatowych lub czarnych – i krawatach. Panna Asuhara wystąpiła w kimonie i stosownych sandałach zori. Rosjanie byli wystrojeni w zapewne najbardziej ich zdaniem reprezentacyjne zestawy garderoby. Mężczyźni w czarnych garniturach, lakierkach i białych koszulach – Aleksandr Iwanowicz z czarną muszką, dyrektor z czerwonym krawatem. Ich żony w długich sukniach – jedna czarnej, druga wrzosowej – z dużymi dekoltami eksponującymi naszyjniki. Tylko Bronina ubrana była w garsonkę z beżowym golfem bez ozdób, nie licząc pierścionka na palcu. Po powitaniu Bolkowa ze szwagierką siostry uściskały się wylewnie. Podczas obiadu rozmowy krzyżowały się głównie na liniach między dwiema narodowościami. Okazało się, że obecni na sali Rosjanie znają angielski – lepiej lub gorzej, ale wystarczająco dla potrzeb towarzyskiej konwersacji – więc rozmowa przy stole toczyła się w tym języku. Atmosfera była luźna, w czym Japończykom pomagało Bordeaux podane do serwowanego combra z jelenia w sosie śmietanowym, podczas gdy Rosjanie, włącznie z paniami, preferowali stoliczną. Po deserze siostry wyszły do toalety poprawić makijaż i zapewne porozmawiać, bo wróciły roześmiane. Przy kawie i koniaku gubernator, który znał angielski na tyle dobrze, żeby dać się oczarować prowadzonej przez Satoko konwersacji, niemal zaprzyjaźnił się z panną Asuhara. Dla Petera nie było w tym nic dziwnego – nieraz już przekonał się, co może dać najlepsza japońska szkoła dla dziewcząt w połączeniu z jej ponadprzeciętną inteligencją, zmysłem obserwacyjnym i specyficznym talentem wzmocnionym otrzymanym w dzieciństwie przeszkoleniem. Sam nie odniósł takiego sukcesu u Swietłany Aleksiejewny – ona nie była chyba zainteresowana mężczyznami w jego rodzaju, a on mało kobiecymi – jak ona – kobietami. „I nie
uczęszczałem do Gakushuin” – pomyślał sarkastycznie, gdyż nieco zazdrościł Satoko jej talentów. „Ale miałem chociaż normalny dom i dzieciństwo” – pocieszył się. Po pożegnaniu, gdy Rosjanie odjechali służbowymi samochodami, a Japończycy zaczęli rozchodzić się do pokoi hotelowych, Satoko skinęła na Petera, by się do niej zbliżył. – Czy nie masz ochoty na krótki spacer? – spytała. – Dobrze byłoby przejść się przed snem. Powód spaceru wydał się Peterowi oczywisty. Gdy wyraził zgodę, dodała: – W takim razie spotkamy się w recepcji za pół godziny. Gdy zszedł do holu odświeżony i przebrany w luźne ubranie – ale i kurtkę, bowiem na dworze wyraźnie się ochładzało – nie musiał długo czekać na Satoko. Ona też kimono, w którym kokietowała gubernatora, zamieniła na kostium ze spodniami i płaszcz. W wyborze kierunku wędrówki Peter zdał się na swą towarzyszkę. Poszli w stronę rzeki. Początkowo rozmawiali, wymieniając się uwagami o mijanych budynkach. Gdy doszli do niezabudowanego terenu, skierowali się ku mostom widocznym po lewej, i wtedy Satoko zapytała, jakby od początku o niczym innym nie mówili: – Jak się przywitali? Peter nie zawiódł jej zaufania co do jego inteligencji. – Bolkow, ściskając jej rękę, uczynił wymówkę z racji mało reprezentacyjnego stroju, w którym przyszła. Trochę ją zrugał, że przynosi wstyd Rosji, a Bronina usprawiedliwiała się, że nie była uprzedzona o kolacji zawczasu i z Chabarowska przyjechała z
jedną walizką, zawierającą najpotrzebniejsze rzeczy. – A potem, podczas kolacji? – W zasadzie nie rozmawiali, ale z atmosfery i braku pytań wysnułem wniosek, że status szwagierki wśród naszej ekipy jest Bolkowowi znany i akceptowany. – A o czym rozmawiała z siostrą? – Tego oczywiście nie wiem, bo główna część rozmowy miała miejsce gdzieś w toalecie, ale wracając, mówiły o jakimś mężczyźnie; wyglądało to na babskie ploteczki lub sprawy rodzinne. Czyli normalnie. – Co sądzisz o Broninie w naszym planie? – Jestem pewien, że mogliśmy trafić gorzej. Z Bolkowem się raczej lubią i choć się nie cenią, to akceptują. Sądzę, że kanał ten jest i będzie otwarty, co w razie potrzeby nam posłuży. Satoko milczała chwilę, przetrawiając informacje. Potem, spacerując wolno wzdłuż brzegu, rozmawiali o ruchu – a raczej o jego całkowitym braku – na rzece. Tafla wartkiego nurtu Biry była pusta. Dziwiło ich, że nie widać ani rybaków, ani łodzi sportowych, ani barek towarowych. Gdy zbliżyli się do mostu, spotkali idących z naprzeciwka Hirai z doktorem Ochidą. Peter, znając trochę Japończyków, wiedział, że to spotkanie było zaplanowane, dlatego nie zdziwił się, gdy Satoko przeszła na japoński i wyrozumiale uniósł kąciki ust, kiedy po dwóch minutach z udającym zawstydzenie uśmiechem przeprosiła go za ten nietakt towarzyski, wracając na angielski. I dalej, aż do hotelu, rozmawiali już po angielsku – o wrażeniach z dnia dzisiejszego, o planach – i o niczym.
*** W piątek Peter wreszcie zobaczył miejsce swej przyszłej pracy. Zakład w Kugle był położony przy bocznej względem szosy drodze wiodącej przez wioskę. W oczy rzucał się przede wszystkim ogrodzony plac ze stertami ściętych pni i sągami tarcicy iglastej oraz wielkim usypiskiem trocin. Był on tak rozległy, że sam tartak ginął gdzieś pomiędzy drewnem. Z przodu, bliżej drogi, stał szary, piętrowy biurowiec, zbudowany w technologii wielkiej płyty. Liczne, choć skromnie wyposażone pokoje biurowe tuliły się do siebie na jego piętrze. Parter był zajęty przez kuchnię i stołówkę dla pracowników, toalety, umywalnie oraz przez zagracone pomieszczenia magazynowe. W części z osobnym wejściem znajdowały się biura placu, kolejne toalety i umywalnie, jakaś chyba nieużywana salka na dwadzieścia osób i magazyny podręczne, w tym magazyn BHP, czyli odzieży dla robotników, pełny aż po strop. „Po co komu tyle tego?” – dziwił się Peter. W sąsiednim żelbetowym budynku mieściły się warsztat samochodowy i wiaty garażowe dla ziłów i uazów dowożących drewno z poręb. Całość wyglądała nieporządnie. W projekcie inwestycji zaplanowano postawienie barakowego zaplecza budowy, aby zarówno ekipy budowlane, jak i liczne biura przedsiębiorstw zaangażowanych kontraktami znalazły w nim normalne warunki robocze i socjalne. Jego lokalizację oznaczono na lewo od biurowca, ale tu widać było liczne koleiny świadczące o tym, że biegły tędy trasy ciężarówek z drewnem. „Tak wygląda planowanie bez wizji lokalnej” – pomyślał Peter. Podszedł do Swietłany Aleksiejewny i dwóch japońskich projektantów. – Nie sądzicie, że zaplecze budowy trzeba przenieść? Tu –
pokazał na koleiny – będzie zawadzać. Japończycy coś zaszwargotali między sobą, a Bronina spojrzała na rzut budowlany ogólny. – Racja. Gdzie pan sugeruje je umiejscowić? Peter poszedł po kierownika tartaku, by we trójkę poszukać lepszej lokalizacji. Współpraca zaczynała się zawiązywać. *** Podczas obiadu, który jedli w stołówce razem z dyrektorem, ale i robotnikami oraz urzędnikami, Peter zapytał inżyniera Igarashiego z Mutsu Co., który był głównym projektantem, o budynek po drugiej stronie drogi. Był on na planie ogólnym i wyglądało na to, że należy do inwestycji, ale nie było rysunku adaptacyjnego. – Ten budynek to jakaś stara rudera, używana jako magazyn i budynek socjalny dla drwali. Nie będziemy go wykorzystywać. Jest źle skomunikowany z zakładem, droga go oddziela. Zaraz po obiedzie Peter w towarzystwie Swietłany i dozorcy z kluczami poszedł za drogę zwiedzić tę ruderę. Stróż był gadatliwym starszym człowiekiem. Przez dwieście metrów, które szli od jego budki przy bramie do celu wyprawy, opowiedział, że ta rudera jest domem niejakiego Ilii Dobyczina, który w 1912 roku zbudował ten tartak. – A wiecie wy, że to był wtedy najlepszy dom w całej guberni? I piece miał w pokoju i biurze – całkiem jak w mieście – tak! I to nie w tym – Birobidżanie! Birobidżanu to jeszcze nie było, a Kugła już była. Jak w prawdziwym mieście, Władywostoku
albo i w Moskwie. Dwa piece, bo Dobyczin mieszkał tylko w części domu, a trzeci, w kuchni, to znów zwyczajny był, ale jaki wielki! A kuchnia, taka ogromna, na pół domu, to była taka duża, żeby ludzie – woźnice i ci z tartaku – mogli tam przyjść, ogrzać się i zjeść gorącą kaszę. Tak, to był dobry gospodarz i o ludzi dbał. Tylko pijaństwa nie lubił. Jeśli kogo pijanego znalazł w tartaku, to obatożyć kazał – tak! Ale! Albo to picia można batem oduczyć? Ludzie pili, piją i będą pić, tfu! Do budynku wchodziło się z podestu, na który wiodło kilka schodków. Było dwoje drzwi – jedne zabite deskami, drugie otwarte, zresztą i tak pewnie nie dawały się zamknąć. Dom miał solidne ściany z ciosanego kamienia, które robiły wrażenie murów zamkowych. Gdy weszli, Peter i Bronina stanęli w długim korytarzu, rozglądając się ciekawie po wnętrzu. Na prawo widać było duże pomieszczenie, kiedyś zapewne oddzielone drzwiami, teraz nieistniejącymi. W środku w oczy rzucał się przede wszystkim wielki, stary, wiejski piec. Trochę drewna opałowego, jakiś garnek i ciężkie, niewiarygodnie brudne ławy pod ścianami dopełniały wyposażenia. Wszędzie walały się butelki i mnóstwo śmieci. – O! Tu nasi się grzeją zimą. A piec to jeszcze gospodina Dobyczina pamięta. Nadal sprawny i ludziom służy, choć stary, świeć Panie nad jego duszą – tu przeżegnał się podwójnie – już umarł tak dawno temu, że mój ojciec, dzieciakiem będąc, ledwie go zobaczyć zdążyli. Po lewej stronie przedsionka biegła na całej długości domu kamienna ściana, w której było dwoje drzwi. Musiały pamiętać Dobyczina; kiedyś z pewnością kosztowne i mocne, teraz zniszczone, wykrzywione, obwieszone na przerdzewiałych zawiasach, zaopatrzone w żelazne sztaby umożliwiające ich zamknięcie.
Dozorca poszukał właściwego klucza i z trudem otworzył zardzewiałą kłódkę, pamiętającą chyba czasy Chruszczowa, a może i Stalina. W środku było ciemno, bo okna też zabezpieczono solidnymi deskami. W półmroku zobaczyli te drugie, zabite deskami drzwi, które widzieli z zewnątrz. Pomijając jakieś śmieci i butelki na zniszczonej drewnianej podłodze, w pomieszczeniu był tylko piec. Kiedyś musiał być piękny. Niektóre kafle miał nadtłuczone lub pęknięte, żeliwne drzwiczki wyrwane, ale widać było po nim dawną, przed-rewolucyjną świetność. Niewiele więcej było do oglądania, więc przeszli do kolejnego pokoju w amfiladzie. Wewnętrzne drzwi zniknęły, została tylko nadwyrężona zębem czasu futryna. Tam też nie było co oglądać. Piec był podobny, ale w gorszym stanie, za to żeliwne drzwiczki ocalały, zwisając smętnie na pojedynczych zawiasach. I śmieci było jakby więcej – jakieś blaszanki, cegły, kawałki rur, dziurawe walonki i szmaty. Gdy znaleźli się na powrót w przedsionku, Swietłana zapytała starego: – A te drzwi przed nami to na podwórko? Co tam jest? – Na podwórko, a jakże. Ale nic tam nie ma! Kiedyś było – chlew, szopy, stajnie i powozownia; i ojciec mówili, że ogródek był. I wygódka, a jakże! Ale teraz tylko śmieci leżą, bo wszystko zawaliło się dawno, a co było drewniane, to na spalenie poszło. A o ogródku to szkoda gadać! – A te schodki to dokąd? – A do piwnicy. Dobyczin tam wino i worki z kaszą, z mąką trzymał. Chcecie pójść, zobaczyć? Otworzę...
Zeszli po kamiennych stopniach. Przed zejściem dozorca przekręcił wyłącznik, ale nic się nie zaświeciło. – Znowu żarówkę skradli albo potłukli, ciemno jak w dupie – marudził półgłosem. Poczekali, aż dozorca w ciemnościach dobierze klucz do solidnego zamka w równie solidnych, okutych blachą drzwiach i trafi nim do otworu. Przekręcił. W środku coś się świeciło, widać tu żarówki były. W słabym żółtym świetle ukazały się ich oczom pomieszczenia o kamiennych ścianach, posadzkach i łukowych stropach. Przypominały lochy. Dwa były puste, trzecie po otwarciu kolejnych drzwi okazało się zawalone powiązanymi w paczki, popakowanymi w brezent lub rozpadający się papier zapasami odzieży dla robotników. Sądząc po jej stanie i wyglądzie, mogła pamiętać drugą wojnę światową. Setki kufajek, koszul drelichowych, spodni jakby z demobilu, kalesonów, onuc, czapek uszanek, rękawic z włóczki i drelichu obszytego skórą, walonek, kaloszy – czego tam nie było... Bronina z ciekawości rozsunęła sznurek jednej z paczek i spod papieru wysypały się jakieś szmaty, które były chyba kocami lub jakimiś pałatkami – bure, sztywne i drapiące płachty niezupełnie znanego przeznaczenia. – A na co to tu czeka? – To jest stary magazyn BHP. Tyle że nie pamiętam, kiedy ostatni raz tu coś wydano, może za poprzedniego dyrektora? Bo za tego pewno nie... Teraz wydają z magazynu w biurowcu, przy stołówce, wiecie – te drzwi obok mistrzówki. – A prąd skąd tu jest? – zapytał Peter, któremu pewna myśl właśnie zaświtała w głowie. – A od zakładu pociągnęli, będzie już dawno temu, bo nie pamiętam.
Weszli na górę, pilnując się, by nie otrzeć się o ściany. Dozorca pomęczył się chwilę z zamkiem; wchodząc, przekręcił wyłącznik. Rozejrzeli się jeszcze raz. Peter spojrzał na strop. Sufit był w dobrym stanie, kilka starych plam nie sygnalizowało nadmiernych przecieków. – A dach? Był kiedyś remontowany? – Musowo – przyświadczył stary. – Jakoś tak będzie dziesięć lat temu. Związki zawodowe kazały wyremontować, bo to drwale tu się we mrozy grzeją, przemoczoną odzież suszą. To wymienili, całą więźbę wymienili, bo stara już przegniła była. I pokrycie uzupełnili, dlatego teraz dach w łaty jest; stary, Dobyczinowy, to cały czerwony był. – A woda tu jest? – No jest, jakże ma nie być. Ino że w studni, na podwórku. Dobra woda, nasi herbatę robią, sam piję czasem, to wiem. Peter spojrzał na Broninę z namysłem. Zagaił po angielsku: – Miałbym do pani całkiem prywatną sprawę. Chwilowo proszę nie mieszać jej z pani kontraktem dla Keyaki, choć później może to się zmienić. Zależy to od paru rzeczy, w tym od pani. Pytanie jest takie: czy dałoby się ten dom przerobić na komfortową willę mieszkalną? Mam na myśli nie przeróbkę murów, które mi się bardzo podobają, tylko wnętrza. Woda w kranie, kanalizacja, automatyczne ogrzewanie, telewizja... Wie pani, jak żyją normalni ludzie w bogatym świecie. Rozglądała się z roztargnieniem. – Wszystko da się zrobić. Problemem są czas i pieniądze. No
i zależy, kto miałby to robić. – A gdybym panią poprosił o bardzo zgrubne oszacowanie kosztów takiej przeróbki? Proszę założyć wysoki standard, termin wykonania, powiedzmy, do końca marca i brak innych ograniczeń. Czy potrafiłaby pani znaleźć projektanta i wykonawców? Popatrzyła na niego ze wzrastającym zainteresowaniem. – Chciałby pan tu zamieszkać? W zimie renowacja jest ciężka, nie wszystko da się zrobić. A co poza murami miałoby pozostać? – Podoba mi się wszystko, co da się ocalić bez znacznego przedłużania prac i przekraczania rozsądku w wydawaniu pieniędzy. Posadzka, piece w pokojach – bo ten kuchenny to nie znajdzie zastosowania. Schody i stropy piwnicy są piękne i wyglądają na mocne. Cóż jeszcze? Zdam się na pani sugestie. – Tanie to nie będzie. Oszacowanie kosztów mogę panu zrobić na poniedziałek, ale to może być milion w tę lub w tamtą stronę. Wykonawcy – nie wiem, ale znam takich, którzy się tym zajmują, zadzwonię. Projekt na pewno zrobią, gorzej z terminem – pół roku, niby dużo czasu, ale zima! Będzie ciężko... Wyszli i wolnym krokiem, wciąż rozmawiając, skierowali się z powrotem do tartaku. *** Wieczorem znowu dzwoniła Kaylinn. Dotąd testy alkoholowe wypadały dobrze, ale kryzys się zbliżał. Jakiś kryzys. „Albo się załamie, albo przełamie” – pomyślał, kończąc rozmowę o 10:40 pm.
Potem zadzwonił do Wangaratty. Ta rozmowa trwała krótko, zaledwie parę minut. Myślał o Kaylinn jeszcze długo w nocy, nie mogąc zasnąć. *** Sobotni ranek i popołudnie ekipa Keyaki spędziła nadzwyczaj pracowicie. Spotkali się w saloniku apartamentu Satoko. Panna Asuhara każdemu wręczyła dwie listy. Pierwsza zawierała wykaz średniego i wyższego personelu SowLes-Chozu wraz ze zdjęciami i krótkimi charakterystykami personalnymi, które przygotowała. Na drugiej widniały nazwiska, funkcje i znane dane osobistości miasta Birobidżan zaproszonych na wieczorne przyjęcie. Każdy miał dwie godziny na nauczenie się nazwisk, stanowisk i twarzy na pamięć oraz na zapoznanie się z faktami i opiniami ich dotyczącymi. W południe przetestowała ich pamięć. Po krótkiej przerwie na posiłek omawiała każdą postać pod kątem cech, które należy poddać weryfikacji podczas przyjęcia. Rozdzieliła zadania i omówiła sugerowane sposoby ich wykonania. W kilku szczególnie istotnych lub wątpliwych przypadkach przeprowadziła symulację rozmów. – Słuchajcie, co do was mówią i patrzcie na ich twarze, na gesty – powiedziała. – Mowa ciała nie kłamie. Ale słuchajcie przede wszystkim tego, co mówią do innych po rozmowie z wami. Kiedy skończyła, była piąta po południu i Peter czuł się zmęczony jak po dniu katorżniczej pracy. Z ulgą zatem przyjął czekające go dwie godziny wytchnienia przed nocną zmianą, jak nazywał przyjęcie. Wieczorna impreza zapoznawcza, zorganizowana w głównej sali restauracyjnej hotelu Wostok w Birobidżanie przez nowych,
japońskich właścicieli tartaku SowLesChoz, który od dwóch dni nazywał się Keyaki Kugła, zgromadziła – poza organizatorami – wicegubernatora, mera miasta wraz z kilkoma urzędnikami magistratu, szefów służb wewnętrznych, bezpieczeństwa, urzędu migracyjnego, zastępcę pełnomocnika prokuratora, przewodniczącego Sądu Obwodowego i wielu innych, wszystkich z małżonkami – lub kochankami, jak pomyślał Peter – dyrektora, mistrza oraz wszystkich kierowników SowLesChozu z żonami, a także innych pracowników umysłowych – tym razem bez żon i mężów. Razem jadło, piło, śmiało się, mówiło – a potem piło, śpiewało, piło, tańczyło, piło, przewracało się i zasypiało na lub pod stołami – ponad osiemdziesiąt osób. Pomiędzy bawiącymi się i pijącymi Rosjanami krążyli japońscy organizatorzy. Dyrektor Hirai, doktor Ochida, Takuya i radca Anzai skupiali się na rozmowach z władzami obwodu i miasta. Panna Asuhara, która zawłaszczyła dwóch tłumaczy, każąc jednemu tłumaczyć nie to, co ona mówiła i co do niej mówiono, ale – dziwiąc go tym niepomiernie i przyprawiając o napady paniki – wszystko, co słyszał wokół, Peter i Hisamatsu krążyli wokół pracowników tartaku. Dla niektórych ważne było wywarcie dobrego wrażenia, zwłaszcza do czasu, aż wódka i szampan nie odsunęły tego celu na dalszy plan. Dla innych celem było – tak jak dla kilku ważnych urzędników – wywarcie wrażenia w ogóle. Też zdarzyło się w paru takich przypadkach, że cel się zmienił około północy. Większość chciała dobrze się zabawić, najeść, napić – bo skoro za darmo, to trzeba korzystać. Ale dla Japończyków, a zwłaszcza dla Satoko i Petera, celem było poznać ludzi od podszewki – zrozumieć motywy, które nimi kierują, odkryć ich prawdziwą, skrywaną na co dzień twarz, dostrzec słabości i mocne strony ich charakteru. Niezrównana w tym Satoko raz po raz krzyżowała – pozornie mimochodem – swą trasę z trasą Petera. Wymieniali wśród uśmiechów jakąś uwagę, obserwację i – zupełnie przypadkowo – w trzy, pięć minut potem jedno z nich podchodziło do pewnej osoby i zagadywało ją o to, o tamto... Drugie zostawało w pobliżu dłużej i słuchało komentarza po rozmowie. Pracowali jak dobrze
naoliwiona maszyna. Jak maszyny pracowali też tłumacze Satoko; jeden z nich krótko przed północą został podmieniony na innego, gdyż osłabł i zachrypł. Przez cały wieczór Peter nie miał chwili czasu dla Kaylinn. Dzwoniącej do niego o 8:40 pm powiedział tylko, że pracuje i nie może teraz poświęcić jej czasu, po czym rozłączył się. Impreza zakończyła się po drugiej w nocy. Panna Asuhara, wciąż świeża i ponętna w swoim dwudziestopięciofuntowym kimonie, przypomniała skonanemu Peterowi, by jeszcze przed położeniem się do łóżka spisał wszystkie obserwacje, zanim sen zmieni pewne szczegóły. – Bo, jak wiesz, sen zaciera jedno i wydobywa z pamięci drugie. To drugie dopiszesz jutro – dodała z czarującym uśmiechem. „Jędza” – pomyślał Peter bardziej z podziwem niż ze złością, usiłując uśmiechnąć się równie czarująco. Głośno zaś powiedział: – Oczywiście wiem, nie musisz się niepokoić. Po dotarciu do pokoju zdjął marynarkę i krawat i wybrał w telefonie numer Kaylinn. Nie odpowiadała. W lodówce znalazł butelkę wody mineralnej. Napił się, resztę postawił przy komputerze. Usiadł. Połączył się z jej stroną internetową. Na zakładce podglądu na żywo zobaczył jej oświetlony górną lampą salon. W środku pola widzenia kamery coś nieruchomo leżało; coś jakby ludzka postać pod jakimś kocem czy kołdrą. Przełączył się na historię, wybrał wczorajszą datę i wklikał 9:00 pm. Nic – pusty pokój. 9:30 pm, potem 10:00 pm. Nadal nic. O 11:00 pm coś się działo – Kaylinn była przed kamerą i coś mówiła, więc wrócił na 10:30 i potem na 10:45. Cofnął na 10:35, zwiększył głośność i wpatrzył się w ekran. Oczekując, aż pojawi się Kaylinn, otworzył
notes i zaczął spisywać uwagi na temat uczestników przyjęcia. Kaylinn znalazła się w polu widzenia kamery o 10:39 pm. Wyszła z łazienki w swoim „służbowym” stroju suki – gorsecie, butach i niczym więcej. Poszła do sypialni i wróciła z obrożą w ręce. Ostentacyjnie spojrzała w kamerę. Zapięła sobie na szyi obrożę i rozpoczęła swój erotyczny taniec. Po kilku minutach dodała nową figurę. Rekwizytem była butelka jacka daniel’sa. Tańczyła z nią jak przy rurze to znów jak z mężczyzną, raz odpychając, raz przytulając; całując – to znów odstawiając na stolik. Na chwilę butelka zasłoniła wszystko. Wkładała sobie jej szyjkę w pochwę, głaskała się nią po piersiach. Gdy skończyła ostatnie pas, odstawiła butelkę i pochyliła się, patrząc w kamerę. – Panie – jesteś tam? – Wiem, że Cię tam nie ma, mój Panie. Zostawiłeś swą sukę samą. Przez dwa tygodnie czekam na Twój dotyk, Panie, na Twój bat, na Twojego penisa. Czekam, czekam... Dwa tygodnie bez Pana to dużo dla suki. Umilkła na chwilę. Wyprostowała się i wróciła z krzesłem, by usiąść na nim bezpośrednio przed kamerą. – Widziałeś mój taniec? Nastała znów chwila ciszy, jakby oczekiwała odpowiedzi. – Nie widziałeś. Nie możesz mi dać ani chwili, bo jesteś zajęty. Nowa praca. Może nowa suka. A stara? – niech sobie radzi. I radzę sobie. Pracuję. Jem. Piję, ale nie whisky – jeszcze nie. Tańczę – widziałeś? Myślę o moim Panu. Myślę o moim Panu w samotne wieczory – we wszystkie wieczory. Spaceruję długo w noc – w bezsenną noc. Myślę o moim Panu, spacerując w bezsenne noce – w prawie wszystkie noce. Zapinam sobie obrożę moimi
własnymi rękami i wyobrażam sobie, że to ręce Pana. Rozbieram się, myśląc, że mój Pan to widzi i że go to cieszy. Ale nikogo to nie cieszy. Nikt mnie nie pochwali. Nikt nie przytuli. Nikt nie zgani. Nikt nie ukarze. Nikt mnie nawet nie ogląda. Spuściła głowę i nastąpiła znowu chwila ciszy. Gdy ją uniosła, dostrzegł łzę spływającą z jej oka. – Panie, kiedy wrócisz? Wiem, mówiłeś, że około piętnastego, ale dziś dopiero siódmy. Jak Twoja suka wytrzyma jeszcze tydzień? Sama...! Panie! Chcę poczuć Ciebie, chcę być przytulona, skarcona, zerżnięta, zbita – cokolwiek. Jestem Twoja czy nie? Twoja czy odstawiona na bok, porzucona? Jeszcze Twoja czy już zapomniana? Znowu chwila ciszy, jakby czekała na odpowiedź. Peter nie mógł skupić się równocześnie na spisywaniu uwag i na śledzeniu dramatu, który rozgrywał się w Killawarra przed czterema godzinami, więc odłożył notes. – Nie odpowiadasz, Panie. Czy jeszcze istniejesz? Nie czuję Twej obecności, Panie. Widziałeś taniec? Ten z butelką whisky? Kiedyś była whisky. Potem byłeś Ty, Panie. Teraz nie ma ani Ciebie, ani whisky. Co ja mówię – jesteście oboje. Ty – może – daleko, a ona – na pewno – blisko. O tu! To mówiąc, podstawiła butelkę daniel’sa pod kamerę. – Widzisz? Widzisz, Panie, jak jest blisko? Widziałeś taniec? Ona mnie przyciąga, a Ty mnie odpychasz. Ale Twoja suka jest Ci wierna. Wyję po nocach, ale pyskiem zwrócona do drzwi, nie do butelki. Kiedy w nich staniesz? Znowu chwila przerwy.
– Nie odpowiadasz, Panie. Pamiętasz, co mówiłeś przed wyjazdem? Mówiłeś, że nie mam czuć się bezpańska. Że Twoje ramię, Panie, jest długie i że działasz szybciej, niż się spodziewam. Działaj, Panie, bo Twoja suka jest na krawędzi. Na krawędzi... – chlipnęła płaczem. Zwiesiła głowę. Nastąpiła przerwa. Minuta mijała za minutą, a ona siedziała w bezruchu przed kamerą. Gdy Peter zastanawiał się, czy nie wrócić do spisywania notatek, Kaylinn, nie unosząc głowy, powoli sięgnęła po butelkę jacka daniel’sa. Złapała ją somnambulicznym ruchem i przysunęła do siebie. Podniosła głowę i spojrzała w kamerę. – Nie działasz! Może to Cię przywoła, Panie? Obiecałeś! To powiedziawszy, odkręciła zdecydowanie zakrętkę butelki i zaznaczywszy ostentacyjnie przed kamerą palcem poziom alkoholu, przechyliła ją do ust. Przełknęła kilka łyków. Odjęła i pokazała kamerze, ile wypiła. Było tego jakieś dwa centymetry. Peter szybko oszacował objętość, wyszło mu 100 mililitrów – w stresie wciąż liczył w jednostkach kontynentalnych. Kaylinn odwróciła butelkę i wylała resztę na podłogę. Wstała, odsunęła krzesło i stanęła przed kamerą na czworakach. – Panie, Twoja suka złamała układ i czeka na karę. Poddaję się jej z własnej woli i zgadzam się na każdy jej rodzaj. Proszę Cię, Panie nie zwlekaj z jej wymierzeniem. Wytrwała w tej pozycji kilka minut. Peter sięgnął po notes, ale jego umysł był zajęty innymi myślami, więc nic nie pisał. Czekał, patrząc w ekran. Kaylinn też czekała – cztery godziny temu. Naraz podniosła się i wyszła, by po chwili wrócić ze szmatą, poduszką i kocem. Wytarła kałużę whisky, rzuciła poduszkę na środek salonu, położyła się i przykryła, spoglądając jeszcze raz
wyczekująco w obiektyw kamery, zanim ostatecznie odwróciła wzrok. To ostatnie spojrzenie było tak wymownym zakończeniem sceny dramatu, że Peter oczami wyobraźni zobaczył inne możliwe jego warianty – jak gasi światło, odkłada książkę, kreśli znak krzyża na piersi – to, co zwykle ludzie robią, idąc spać. Kaylinn użyła swego ostatecznego sposobu przywołania go. Wezwała go, rzucając mu jednocześnie wyzwanie, i wierząc, że dotrzyma słowa, bo go nigdy nie złamał, zasnęła prowokująco, ufna w jego przybycie lub w przybycie jakiejś emanacji jego fizycznej obecności. Była tego tak spragniona, że w tym rozdaniu życiowego pokera włożyła do puli całą tęsknotę i cały strach przed karą i bólem, które niósł jej czyn. I – przeciwnie niż przy karcianym stoliku – miała nadzieję, że on przebije i sprawdzi, i że będzie miał silniejszą kartę. Bo tylko wtedy ona wygra. A on musiał powiedzieć „sprawdzam”. I musiał mieć w ręce silne karty. Silniejsze od niej, bo to on był Panem. Peter spojrzał na zegarek. Była 3:35 am. Kaylinn spała. Należało wdrożyć plan awaryjny. Ale Kaylinn nie słyszała sygnału i nie mógł się z nią skontaktować. Wybrał w telefonie ten sam numer, co wczorajszej nocy. *** – Hello, Andrew! Przepraszam, że przerywam ci sen, a prawdopodobnie wręcz zmuszam cię do jego zakończenia na dzisiejszą noc. Niestety, sytuacja Kaylinn wymaga natychmiastowego wkroczenia i skłania mnie to do proszenia cię o pomoc. Czy pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? ---
– Możesz być absolutnie spokojny. Kaylinn żąda ode mnie działania, dając mi zupełną dowolność w wyborze środków. Znajduje się to w zapisie wideofonicznym, a ja proszę cię tylko – a może aż – o to, byś był moim ramieniem. Rozumnym, ostrożnym, ale nie samodzielnym, choć działającym w dobrej wierze. Tak jak i ja działam w dobrej wierze. --– Sam nie wiem, jak rozwinie się sytuacja, bo nie mogę się z nią skontaktować. Później spróbuję jeszcze jednego sposobu, ale i tak będziemy musieli improwizować. --– Więc słuchaj. Plan jest taki... Przez następne kilkadziesiąt minut uzgadniali sposób, w jaki „długie ramię” Petera ma dosięgnąć Kaylinn. – Tylko słuchaj, zrób coś, żeby nie zmarzła! Masz tam chyba jakieś ogrzewanie? --– OK. Daj jej jeszcze ciepłą derkę. Nie jakiś koc, ale używaną, końską derkę, pamiętaj! --– To zabierz ją Winged – zastąp kocem. To ważne, uwierz mi. Wrażenia zapachowe i dotykowe są w tej sytuacji najważniejsze. ---
– Już dzwonię do Pelicans. Kiedy mniej więcej będziesz w Killawarra? --– Dobra. Jak będziesz jakieś pół mili od niej, to zatrzymaj się gdzieś i zadzwoń. Ja spróbuję się z nią połączyć i zobaczymy, co dalej. Albo ją przygotuję, albo nie – i wtedy musisz włożyć maskę. Lepiej, żeby było jeszcze ciemno, ale pewnie nie dasz rady tak szybko się uwinąć. --– Trudno. Na razie i powodzenia. Wybrał numer zajazdu Pelicans. Długo nie odbierano – pewnie wszyscy spali – jednak po dobrej minucie zgłosił się jakiś zaspany głos. – Witam, tu Peter Abel. Jestem waszym gościem, apartament wydzielony numer 1. Przepraszam za telefon o tak nieludzkiej porze, ale to dla mnie bardzo ważne. Miałbym do pana prośbę. Otóż zgłosi się do was za chwilę – tu wymienił imię i nazwisko. Może pokazać prawo jazdy. Chciałbym, abyście wpuścili go do mojego apartamentu. --– Tak. On musi coś stamtąd zabrać, proszę go zostawić w środku samego. To potrwa parę minut. --– Oczywiście – wyciągnął z portfela kartę kredytową i
dowód ubezpieczenia, podyktował numery. – Zgadza się? Dobrze, jeszcze raz przepraszam za sprawienie kłopotu. --– Nie wiem nic dokładniej, myślę, że za tydzień. --– Do widzenia. Akcja ruszyła. Peter przełączył się już wcześniej na podgląd salonu Kaylinn w czasie rzeczywistym, teraz jedynie upewnił się, że nic się nie zmieniło. Może przyjęła trochę inną pozycję, ale dalej leżała na podłodze przykryta kocem. Teraz mógł jedynie czekać na telefon. Spojrzał na ekran – godzina 4:24 am. Na sen nie mógł sobie pozwolić, więc chociaż spróbuje skończyć te notatki z przyjęcia. Przysunął notes i z mozołem, przełączając się myślami z Killawarra do jakże teraz odległej – choć dzieliło go od niej zaledwie kilka pięter – sali restauracyjnej hotelu Wostok, zaczął uzupełniać zapisy. O 4:56 telefon zapiszczał. – Tak, Andrew? --– Poradziłeś sobie z ustawieniami telefonu? Tak, twój prywatny na „tata” i mój prywatny – ten, co ci podałem – na „mama”. Sprawdźmy to jeszcze raz. --– Zgadza się. Zadzwoń teraz do mnie na prywatny z tego
nowego. Z twojego się rozłączam, ale podłącz do niego słuchawki i zrób tak, bym mógł się z tobą połączyć z drugiego, gdy z prywatnego będę miał na linii ten nowy. --– OK, działa. Poczekaj chwilę, zaraz sprawdzę, czy teraz odbierze. Będę dzwonił z drugiego telefonu – nie rozłączaj się. Ustawił komputer na maksymalną głośność i słuchając szumu z salonu Kaylinn, wybrał jej numer. Nasłuchiwał, czy odezwie się sygnał w jej mieszkaniu. Nic. Trzeba było wdrożyć trudniejszy wariant. – Niestety, nie udało się. Nadal śpi na podłodze w salonie. Przygotuj kartkę, na której napiszesz drukowanymi: „weź telefon i słuchaj”. Musisz założyć maskę. Wejdziesz po cichu do środka. Jeśli się uda i nie obudzi się, to rozpyl jej pod nosem trochę tego usypiacza ze sprayu – wtedy uśnie mocno na co najmniej kwadrans. Pilnuj się, żeby samemu nie wetchnąć gazu! Założysz jej tę skórzaną maskę, zamkniesz kłódką – nie odsłaniaj na razie otworu na usta – i skrępujesz ręce z tyłu na wszelki wypadek. Pamiętaj – nie odzywaj się w ogóle, jakbyś był niemy. To najważniejsze. Potem do samochodu i do stajni. Mam nadzieję, że dasz radę ją przenieść, ale stań pod samym wejściem. Jeśli natomiast obudzi się, gdy będziesz wchodził, to pokażesz jej – milcząco, pamiętaj! – kartkę i podasz telefon. Ja załatwię resztę. To zaczynaj – kartka, maska, słuchawki i jedziesz. A ja teraz będę się z tobą kontaktował na twój telefon – usłyszysz mnie w słuchawkach. Będę miał podgląd na salon, gdy będziesz podjeżdżał i wchodził; gdyby się ocknęła albo zaszło coś niespodziewanego, dam ci znać. Powodzenia! Odłożył nieistotny teraz notes i z uwagą wpatrzył się w ekran i wsłuchał w dwa dźwięki – ten z salonu i ten z telefonu
przyjaciela. Nie minęło wiele czasu, gdy Andrew szeptem w mikrofon oznajmił, że jest pod wejściem. Odszeptał: – W porządku, nadal śpi. Wchodź. Cicho. Pole kamery nie obejmowało drzwi wejściowych, ale po minucie Andrew był w środku i Peter zobaczył, jak się skrada. Był chyba w masce, ale ta przypominała twarz, więc z powodu niskiej rozdzielczości kamery nie był tego pewien. W obu rękach coś trzymał. Skradał się doprawdy cicho – szumy z komputera nie zmieniły się ani gdy otwierał drzwi, ani gdy się zbliżał; jego opowieści o dokonaniach w wojsku mogły być nieprzesadzone. Niebawem zbliżył się do śpiącej i wyciągniętą prawą ręką wykonał jakiś gest. „Spray” – zrozumiał Peter. Kaylinn trochę zmieniła pozycję, ale nic więcej. Andrew popatrzył wokół i odszukawszy wzrokiem kamerkę, spojrzał w nią, wykonując gest pytający. – Myślę, że śpi na dobre. Dla pewności psiknij jej jeszcze raz z sześciu cali pod nos – szepnął w odpowiedzi. Zaobserwował wykonanie polecenia. – Dobra, Andy. Teraz maska i ręce. Postać na ekranie pokazała mu pięść z odgiętym kciukiem. Zaobserwował, jak zakłada bezwładnej postaci czarną skórzaną maskę, dokładnie kryjącą całą głowę, z brodą włącznie. Pomęczył się chwilę z włosami, które musiał upchnąć wewnątrz, ale pokonał trudności, zaciągnął paski i spiął je z tyłu małą, przeznaczoną do tego kłódką. Sprawnie – widać było wojskową rutynę – położył ją na brzuchu i paroma ruchami skrępował linką ręce. – Świetnie! Weź komputer z kamerą. Spróbuj go nie
wyłączać, bateria powinna wytrzymać. Siecią zajmiemy się u ciebie. Potem bierz ją i wsadź do samochodu. Domek zamknij na klucz. I nie zgub nowego telefonu, ale rozłącz połączenie. Andrew znowu pokazał wyciągnięty kciuk, po czym obraz zakołysał się i znikł. Upłynęły trzy minuty. – Andrew? Myślę, że przez co najmniej pięć minut możesz mówić, ale lepiej szeptem. Wszystko w porządku? Sprawdź, czy równo oddycha. Zamknąłeś domek? Masz ciepło w samochodzie? Jedziesz już? --– Świetnie. Już jestem ci niewymownie wdzięczny, chociaż wiem, że to dopiero mała część twojej przysługi. --– No stary, nie przesadzaj. Super, że mogłem i mogę na ciebie liczyć. --– Lepiej zdejmij z niej to teraz, póki mocno śpi. Wziąłeś te ciężkie buty? – to załóż, zanim się obudzi. --– Masz wystarczająco dużo skarpet? Dobrze upchaj – będzie w tych butach chodzić. ---
– Teraz podsumujmy szczegółowo, co z nią zrobisz na miejscu. Ja będę mówił, a ty tylko potwierdzaj mruknięciami, bo Kaylinn na pewno jeszcze długo się nie ocknie, ale nie wiem, kiedy podświadomość zacznie rejestrować dźwięki – chodzi o brzmienie twego głosu. Zatem...
Rozdział 7
Kaylinn budząc się, czuła, że koc zakrył jej twarz, ale nie przeszkadzało jej to na tyle, by chcieć pokonać miły bezwład ogarniającej ją senności i odsłonić nos i oczy. Oczu zresztą i tak nie otworzy, bo śpi. Śpi tak dobrze, jak od ilu już dni... nie wie... Mniejsza o to. Dobrze jest tak leżeć i spać... Szumi i kołysze... Takie usypiające... Trochę ręce niewygodnie się wygięły do tyłu, ale co tam, tak dobrze się śpi, że nie ma siły ich przełożyć. Potem... Chyba zasnęła znowu mocniej, bo nie zauważyła, kiedy zrobiło się mniej wygodnie. Zwisała, czy co? I rękoma ruszyć nie mogła – nogami też nie za bardzo. I jakiś nowy zapach – nie mogła sobie przypomnieć, skąd go zna... Zaraz przypomni sobie, już za chwilę, tylko się ocknie... Poczuła, że o coś uderzyła, że przygniotła sobie plecami ręce. Coś ją kłuło w pośladki i ramiona, ale nieboleśnie, nie warto się tym przejmować, póki jest jeszcze dobrze i sennie. Oparła się barkiem o coś zimnego – brrr – spróbowała się odsunąć i udało się. Nawet ręce jakoś się uwolniły i leżały teraz na jej udach, nie chciało jej się jednak ruszać. Po co? Jest dobrze, choć trochę zimno. Czemu ten koc, który zakrywa jej twarz, spadł z reszty? O – a teraz coś ją okryło. Nie jest to koc – co to w takim razie jest? Drapie i tak pachnie dziwnie... Skąd zna ten zapach? Na pewno zna... Wstrząsnęła się pod wpływem ostrego metalicznego dźwięku – jakby ktoś ciągnął łańcuch. I znowu – no co jest? Coś pociągnęło ją do góry, więc wstała – a może jej się tylko śniło, że wstała?
Dobrze, że ma ten koc na uszach, bo nie chce się jeszcze budzić. Usłyszała jakiś twardy tupot w pobliżu, stłumiony łomot i parsknięcie. Aaa! Konie! Ten zapach to zapach stajni. Lecz skąd stajnia? Usiłowała wydobyć się z oparów snu – bardziej zaciekawiona niż zaniepokojona rejestrowanymi doznaniami. Otworzyła oczy, ale z pewnością tylko tak jej się wydawało, bo nadal nic nie widziała. Walczyła ze snem, chcąc się obudzić, a z drugiej strony starała się, by sen nie odchodził, tak jej było z tą sennością dobrze. Musi odgarnąć ten koc z oczu. Z trudem pokonując senność i grawitację, podniosła rękę do twarzy, ale coś było nie tak. Dłoń wyczuła coś ciepłego i gładkiego, i tego czegoś nie dało się nijak odsunąć. Przeszyło ją delikatne ukłucie paniki. W tym momencie gdzieś obok głowy usłyszała: – Suko? Słyszysz mnie? Głos Pana. Stłumiony i mechanicznie zniekształcony, ale to Pan. Przecież nie tylko ucho – instynkt, ciało go poznaje, starając się strząsnąć opończę snu. – Sły... Słyszę, Panie. – Pozycja! Pośpiesznie podjęła próbę stanięcia na czworakach z wypiętą pupą. Coś ją szarpnęło za szyję, uniemożliwiając dotknięcie rękoma ziemi. Zaplątała się w ten jakiś drapiący kawał materii, który ją otulał. Nie bardzo wiedziała, gdzie dół, gdzie góra. Nic nie widziała! Kompletne ciemności nie pomagały w orientacji, ale po długim szamotaniu udało się jej wyplątać z kokonu i grzechocząc czymś przy gwałtowniejszych szarpnięciach, ustalić, gdzie jest dół, by podjąć następną – znowu nieudaną – próbę przybrania
„pozycji”. – Tak, Kaylinn. Odtąd już nie jesteś suką. Pozbyłaś się tego przywileju. Suka mieszka w domu, jak Pan. Teraz jesteś kobyłą i dlatego będziesz mieszkać w stajni. Nie wyścigową klaczą, nie kłusakiem – zwykłą kobyłą. To i tak zaszczyt, bo w tej stajni mieszkają wałach i klacz półkrwi. Są wyszkolone i posłuszne swemu Panu. A ty nie. Będziesz zatem układana, by z kobyły – może kiedyś – stać się klaczą. Jak myślisz – uda się? – Nnnie wiem... Nie wiem, Panie. Usłyszała, jak koło ucha coś ze świstem przecięło powietrze. – To nie jest dobra odpowiedź, kobyło. – Będę się starać, Panie. Z Tobą wszystko się uda. – Już lepiej, choć nie całkiem dobrze. Zaczniemy od nowej pozycji. Zapomnij o tym, co było. Nauczysz się teraz pozycji klaczy. Stań na nogi, prosto, ręce zaplecione z tyłu. Stanęła, pochylając się w zdziwieniu, cóż to takiego ciężkiego ma na nogach. Zapomniała, że i tak nic nie widzi. Zaplotła ręce. Smagnięcie po pupie! Było to takie nagłe, że aż podskoczyła. Nie żeby przeraźliwie bolało, ale poczuła rękę Pana. Nareszcie! – Prosto, powiedziałem. Nie leń się... Smagnięcie. Mocniejsze. Uskoczyła w bok, ale nie bardzo jej wyszło. Gdzieś obok kopyto uderzyło w deski, usłyszała rżenie.
– Chcesz mieć pręgowany zad? Zaplątała się w coś, zahaczyła tymi jakimiś butami, czy co tam miała na nogach, i o mało się nie przewróciła. Grzechot łańcucha i szarpnięcie za szyję. Wyrzuciła ręce na boki, złapała się czegoś, podparła. Następne smagnięcie po pupie – czy może po zadzie? Była kobyłą. Zapach, kopyta, stajnia, zad... – Spokojnie, kobyło! Złapała równowagę, stanęła szerzej. Ręce splecione z tyłu. Wyprężyła pierś; nie pierś – tors. Podniosła głowę. – Zarżyj! Co? Smagnięcie. Po zadzie. I jeszcze raz. – Zarżyj, mówię! Zarżała. Źle. Sama słyszała, że nieudolnie. Nawet kolejne smagnięcie nie było konieczne, by jej uzmysłowić, że musi się poprawić. Przywołała z pamięci rżenie, które słyszała przed chwilą. Poprawiła. Wyszło lepiej. – Lepiej. Teraz co smagnięcie masz głośno rżeć, tupać i prężyć się – nie kulić – prężyć! Ledwie zdążyła zrozumieć polecenie Pana, poczuła chlaśnięcie przez zad. Całkiem odruchowo zatupotała swoimi... buciorami? – bo to chyba były buciory? A może kopytami? Gorzej z rżeniem; raczej jakiś pokwik jej wyszedł. Na drugie nie czekała długo – wcale nie czekała, nastąpiło zaraz po pierwszym.
Podskoczyła i wydobyła ni to kwik, ni to rżenie. Przez roztargnienie rozplotła ręce. – No, kobyło... Chyba nic z ciebie nie będzie. Może odstawić cię do rzeźni? Nie to, żeby potraktowała to poważnie. Nic takiego. Ale samo słowo „rzeźnia”, wypowiedziane w stajni, miało dla niej tak traumatyczne konotacje, że ogarnęła ją panika. Gdy była małą dziewczynką, na sąsiedniej farmie u Gregora była Mist. Kochana Mist, z którą bawiła się, od kiedy tylko pamiętała, którą uczyła się oporządzać, czyścić. Dla której kradła jabłka. Na której uczyła się jeździć – nie tylko ona, ale i pół tuzina innych dzieciaków ze wsi. Sąsiad – Gregor – pozwalał im przychodzić do Mist, kiedy tylko była w stajni, a bywała tam coraz dłużej z powodu wieku. Inne, młodsze i silniejsze konie Gregora woziły turystów lub stały gdzieś pod ratuszem przyprzężone do landa. Gdy była jedenastoletnią dziewuszką, Mist już tak się zestarzała, że właściciel sprzedał ją do rzeźni. Akurat przybiegła na farmę, gdy sąsiad i stajenny wciągali Mist na platformę. Klacz opierała się słabo, tylko jej oczy – szalone, smutne, krzyczące – te oczy prześladowały ją potem co noc. Przez kilka tygodni budziła się z krzykiem, śniąc o Mist i rzeźni. Zachwiała się i pozbawiona możliwości widzenia wyrżnęła całym ciałem o jakąś przegrodę. Z drugiej strony uderzył jej koński sąsiad. Załomotało i zabrzęczało tak, że jej jęk utonął w hałasie. Nogi się pod nią ugięły i byłaby się przewróciła, gdyby nie przytrzymało jej coś za szyję. Łańcuch. Znowu jęknęła, gdyż szarpnęło nią tak, że szyja mało się nie wyłamała. Naraz poczuła, jak mocna dłoń w chropawej rękawicy podpiera jej pierś, pomagając utrzymać równowagę. Stanęła równo, bojąc się zrobić gwałtowny ruch; wiedziała już, czym grozi szarpanie się.
– Kobyła coś zestresowana. Zostawimy ją teraz, bo jeszcze się okulawi. Niech pozna stajnię, uspokoi się. Może później lepiej jej pójdzie. Może przyjdzie jeszcze czas, że coś zrozumie. A teraz zapomnij na minutę, że jesteś kobyłą, podnieś ręce i pomacaj swój łańcuch od szyi w górę. Pomacała. Łańcuch – zaczepiony do kłódki z tyłu szyi – prowadził w skos go góry. Nie był naprężony, ale jego luz nie pozwalał na duży zakres ruchu. Gdzieś ze dwie stopy od szyi wyczuła jakieś zgrubienie mocno przyklejone taśmą do łańcucha. – Czujesz? To telefon komórkowy; taki prosty, dziecinny model. Możesz zmacać klawisze. Ten poziomy na dole to wyłącznik. Gdy zarży – bo on nie dzwoni, tylko rży – naciśnij. Po rozmowie też naciśnij. Na środku – duży i okrągły – to do mnie. A ten mniejszy, kwadratowy, u góry – do stajennego. Dzwonić możesz tylko w ostateczności. Ale myśleć masz cały czas. Myśl o sobie i swoim nowym życiu. Cisza. Dał...? Dali...? Dano jej spokój. Pomacała, co ma na twarzy. Szybko poznała skórzaną maskę, którą kilka razy Pan jej zakładał, by przestała przywiązywać wagę do wzroku i wyczuliła inne zmysły – dotyk, słuch i węch. Tyle że teraz paski z tyłu spinała mała kłódka, uniemożliwiająca jej zdjęcie. Za to otwór na usta był wolny. Macała dalej po sobie. Była cała naga. To oczywiste – kobyły w stajni nie mają gorsetów ani innej odzieży. Nie mają też jednak butów, a ona coś na nogach miała. Macała długo i wymacała tyle, że są to jakieś długie po kolana, ciężkie, bardzo zużyte buty. Pamięć podsunęła niejasne wspomnienie – chyba widziała takie kiedyś na farmie Gregora – stały w lamusie na stryszku nad stajnią. Były ciężkie jak te i jak te sztywne – można było nadepnąć z całej siły na nosek i nic się nie wgniatał. Buty stajennego.
Badanie otoczenia nie przyniosło rewelacyjnych wyników. Chropawy mur z jednej strony, obok ścianka z desek. To za tą ścianką miała rżącego towarzysza. Trzecia strona to prawdopodobnie wejście do boksu, ale nie była pewna, bo było jakby otwarte, a jej łańcuch nie starczał na dalszą eksplorację. Czwarta nie istniała – na dystansie tych trzech kroków, które mogła zrobić w jej stronę, nie było żadnej przeszkody. A pod nogami? Nie mogła się pochylić na tyle, by dotknąć podłoża rękoma, a buty były tak sztywne, że nic nie była w stanie wyczuć – tupiąc, potrafiła tylko rozróżnić twarde od nietwardego i równe od nierównego. Słoma? Może. Ale też i jakaś szmata. Przypomniała sobie, że zanim się całkiem rozbudziła, coś ją okrywało. Derka – tak, to musiała być derka. Kobyle należy się derka. Teraz pod wpływem wspomnienia okrycia zrobiło jej się chłodno. W końcu może i jest kobyłą, ale nie ma sierści. Długo za pomocą zupełnie nienadających się do tego zadania obutych nóg próbowała podnieść tę derkę, aż w końcu, po wielu próbach, udało się. Gdy zarzuciła ją sobie na ramiona – sztywną od końskiego potu, którym nasiąkła, drapiącą – i otuliła się nią, poczuła się prawie dobrze. Prawie, bo napiłaby się, zjadła może coś i wysikała. Właśnie! Jak to będzie z potrzebą fizjologiczną? Na samą myśl parcie na pęcherz zwiększyło się niemiło. Ścisnęła nogi. Jej Pan perwersyjnie lubił – gdy jeszcze była suką – obserwować, jak sika po psiemu. Sikanie to jedno, ale...? Co z wypróżnianiem? Świadomie odsunęła od siebie to krępujące pytanie. I zaraz naszła ją myśl: a jeszcze wczoraj w swoim cieplutkim domku z prysznicem, ze spłukiwaną toaletą, z miękkim łóżeczkiem – co robiła? Szukała dziury w całym! Brakowało jej czegoś. To teraz ma i niech czuje się szczęśliwa. Jednak szczęście miało za nic ten argument, bo jakoś nie odczuła jego przepełniającej bliskości. Za to do katalogu utraconych wygód dopisała krzesło – od stania nogi niedługo
zaczną ją boleć. *** Peter, zakończywszy nocno-ranną akcję w stajni, poczekał, aż Andrew wróci do domu, gdzie będzie mógł nie tylko słuchać, ale i normalnie rozmawiać. Na podglądzie miał boks z obmacującą go Kaylinn i sytuacja była na tyle stabilna, że mógł odetchnąć. Najtrudniejsze było za nim – i za Andrew oczywiście. Jego „długie ramię” odezwało się w słuchawce. --– Pięknie, Andy, jestem pełen podziwu dla ciebie. Poszło znakomicie. --– Traktuj ją dokładnie tak, jak traktujesz konie – wiem, jak o nie dbasz. Jeśli będziesz miał wątpliwości, zapytaj się siebie, jak byś postąpił, gdyby to była twoja nowa kobyła. Będzie dobrze. Kiedy będziesz mógł wziąć ją na lonżę? --– Nie, chodzi mi o wyparcie pseudoproblemów, które zajmują jej umysł. Później – nie wiem kiedy, może za dwa, trzy dni – powinna zacząć zastanawiać się nad sobą. Liczę na to, że spojrzy na swój los tak: poprzednie życie nieudane, życie ze mną lepsze, ale oparte na niestabilnej podstawie, teraz kobyła w stajni – kompletny brak perspektyw. Chcę, by formułowała pytania: „Czego chcę?”, „Co jest dla mnie ważne?”. I liczę na dobre odpowiedzi, Andrew, za pięć, sześć dni – ale trzeba ją skrajnie wymęczyć.
--– Wiem, Andy, że nie masz czasu całymi dniami jej układać. Ja i tak nie mam pojęcia, jak ci się odwdzięczę... --– Cokolwiek by nie powiedzieć, jeżeli poświęcisz jej tyle czasu, ile poświęciłbyś nowo nabytej, zaniedbanej klaczy, to będzie wspaniale. Teraz jednak wybacz – dochodzi ósma i nam obu potrzebny jest odpoczynek. --– OK. Odezwę się po południu, omówimy wieczór. Ustalimy wtedy, czym i jak ją karmić i poić. Do tego czasu – nic! Cześć. Rozłączył się. Spojrzał na notes, w którym zapisywał obserwacje z wieczoru zapoznawczego – nie, nie ma już sił. Spać! Nastawił alarm w telefonie na 12:00, zadzwonił do recepcji, by mu nie przeszkadzano, odwiedził toaletę i rzucił się na łóżko. Zasnął tak szybko, jakby zaczadził go smród własnego, niemytego od piętnastu godzin ciała. *** Gdy obudził go dźwięk alarmu w komórce, zerwał się nieprzytomnie i przez kilka sekund nie wiedział, co się stało. Otrzeźwiawszy wstał, zamówił posiłek do pokoju i poszedł wziąć prysznic. Kiedy w szlafroku otworzył drzwi i zobaczył stolik z tacą i dzbankiem z herbatą – wiedział już, że kawy nie warto tu zamawiać – poczuł, jak bardzo jest głodny. Jedząc, przeglądał notatki dla Satoko. Jak zawsze miała rację
– teraz, po kilku godzinach snu, pamiętał inne rzeczy, a z niektórych zachowań i reakcji gości wyciągał inne wnioski. Uzupełnienia zajęły mu dwie godziny; nie śpieszył się. Wysłał do niej SMS-a z pytaniem o termin spotkania roboczego; nie wiedząc, czy nie śpi, nie chciał dzwonić. Zamówił więcej herbaty i słodkie pierożki, które wypatrzył wczoraj pod oszkloną ladą. Gdy kelnerka podmieniła tace, podszedł do okna, rozkoszując się chłodnym powiewem znad Biry, gorącą herbatą w szklance, ciastkiem przypominającym dzieciństwo... Ponieważ Satoko nie odzywała się, postanowił jeszcze zdrzemnąć się nieco. „Niedziela to w końcu dzień odpoczynku” – pomyślał. *** Po drugiej stronie stał koń – nauczyła się słyszeć jego oddech. Może zresztą były dwa – z dalszej części stajni też dwa razy dobiegł ją dźwięk jakby kopyt. Poza tym panowała cisza. Kaylinn stała oparta o deski. Coraz bardziej chciało się jej sikać. Coraz bardziej bolały ją nogi, zmęczone staniem. Skupiała się na ich ściskaniu, co zwiększało zmęczenie mięśni – zdrętwiałe uda, zaczynające się dreszcze – sytuacja była coraz gorsza. Nie mogła o niczym innym myśleć. Siku. SIKU! Nogi bolą. Sikusikusiku! Już nie mogła! Przeszła, drobiąc stopami, by nie popuścić przed czasem, tak daleko wzdłuż ściany, jak tylko łańcuch jej pozwalał. Stanęła szeroko i wypięta zwolniła z ulgą zwieracz. Struga moczu z szumem rozbryzgiwała się na ściółce, ale Kaylinn nie czuła nic poza wielką ulgą. Nareeeszcie! Otrząsnąwszy ostatnie krople, wróciła łukiem pod deski, aby nie stać w kałuży własnego moczu. Wreszcie jej ulżyło. Teraz miała tylko jeden zasadniczy kłopot – bolące nogi, ale ulga spowodowana opróżnieniem pęcherza wprawiła ją niemal w euforię. Jest lepiej! Co dalej? Jakoś to będzie!
Miała dużo czasu na myślenie, jak to będzie. Nikt nie przychodził. Nic się nie działo. Nic też nie wymyśliła. Kiedy już zastanawiała się, jak najlepiej oprzeć się do spania, usłyszała kroki. Ktoś się zbliżał. Gdy przystanął gdzieś blisko, fuknął gniewnie. Za chwilę odszedł i zaraz wrócił. Hałasował, drapiąc czymś po posadzce jej boksu. Szum wody tryskającej z węża. Szorstko przepchnął ją na bok. Domyśliła się, że zmienia ściółkę. Jakieś szurania, chroboty, sypanie. Potem podobne dźwięki dobiegły ją z boksu obok i z tego trzeciego. Tam jednak zabawił dłużej. Szepty, poklepywanie, szczotkowanie. Stojące tam konie reagowały prychnięciami i mlaskaniem. Ten dalszy zarżał. Potem coś zarżało bliżej. To rżenie było jednak jakieś niekońskie, sztuczne. Przypomniała sobie, że jej telefon rży, zamiast dzwonić – podniosła ręce, namacała klawisz i włączyła. – No, kobyło! Miałaś chyba dość czasu, aby się uspokoić i co nieco przemyśleć. Teraz stajenny weźmie cię na lonżę – będziesz ćwiczyć chodzenie. To proste. Pierś do przodu, głowa do góry i podnoś nogi wysoko, bardzo wysoko. Jak opanujesz te podstawy, to może stajenny da ci obroku. Najpierw jednak stań w pozycji. W pozycji klaczy. Stanęła. Derka z niej spadła lub ją zdjęto. Poczuła znowu dłonie w szorstkich rękawicach, które obwiązały i unieruchomiły jej przedramiona. Coś przybliżono do jej buzi – gdy odwróciła się buntowniczo, ta sama dłoń podparła jej głowę a druga zatkała nos, zmuszając do otwarcia ust, w które jej włożono twardą poprzeczkę. Wędzidło! Wypełniło jej buzię, kneblując. Potem jazgot łańcucha dał znać, że jest odwiązywana od boksu. Pociągnięta, poszła za stajennym. Po paru krokach dopadło ją przejmujące zimno – prawda, wieczorem na dworze musi być z pięćdziesiąt stopni [7]. Poczuła, jak pokrywa się gęsią skórką. Szli niedaleko. Coś tam jeszcze zrobił z jej łańcuchem, że przestał ciążyć i obwisać, a potem klepnięcie w zad zasygnalizowało, że
ma ruszać. Widocznie nie do końca zrozumiała, co to znaczy wysoko podnosić nogi, bo głos Pana przypomniał „wysoko”, co poparte zostało lekkim „pomacaniem” końcem bata. Zatem zaczęła podnosić nogi tak wysoko, jak tylko mogła. Miało to tę dobrą stronę, że dojmujące uczucie zimna zaczęło ustępować. Gdybyż jeszcze ogrzać jakoś piersi i brzuch! Zauważyła jednak, że wyprężanie się i zadzieranie głowy miarowo w rytm kroków trochę, bo trochę, ale jednak rozgrzewa jej górne części ciała. Gdy już zaczynało jej być ciepło, zmęczenie dało o sobie znać i zwolniła. Stajenny był jednak uważny – świst bata przypomniał jej o konieczności wzmożenia wysiłku. Nie miała pojęcia, ile okręgów zrobiła, straciła rachubę. Czuła tylko zmęczenie. Gdy usiłowała stanąć, świst bicza przypominał, po co tu jest. Dwa razy go zlekceważyła i następny lądował na jej zadzie. Zabolało jak cholera – chciała krzyknąć, ale wydobyło się z niej tylko stłumione wędzidłem-kneblem stękanie. Szła więc dalej, tupała buciorami, prężyła pierś, zadzierała głowę. Nóg już nie czuła. Najbardziej bała się, że się potknie i przewróci; z powodu rąk skrępowanych z tyłu nie miałaby się czym podeprzeć – chyba nosem. Pomimo zimna czuła spływający z niej pot. Kleił maskę do twarzy, ciurkał po policzkach, po szyi, zalewał oczy, wpływał do ust, ale i tak większość ściekała po karku, by na ramionach i między piersiami schłodzić się w zimnym powietrzu – i parując, mrozić jej rozgrzaną wysiłkiem skórę. Gdy była pewna, że już następnego okręgu nie przejdzie, usłyszała komendę Pana: – Prrrr! Stanęła i zatoczyła się. Znów ręka w rękawicy podtrzymała ją, chroniąc przed przewróceniem. Pomajstrowano coś przy łańcuchu. Pociągnięta – poszła. Po zapachu i zmianie temperatury poznała, że jest w stajni. Wprowadzono ją do boksu. Ręce w
rękawicach tarły ją czymś mile szorstkim, suchym. Tarły dokładnie, po całym ciele, wywołując uczucie zadbania i pieszczoty. Zdjęto jej wędzidło. Z ulgą wzięła pełny wdech ustami. Łańcuch znów z hałasem zamocowano, ale po naprężeniu poznała, że inaczej. Po rozkazującym klepnięciu za kolanem zrozumiała, że ma podnieść nogę. Wspierając się o ścianę, wykonała polecenie z najwyższym trudem. Zdjęto z niej but i kilka skarpet. Potem z drugiej nogi. Stanęła boso na słomianej ściółce. Na plecy i na skrępowane ręce narzucono derkę, lecz tym razem czymś ją spięto pod brodą, widocznie po to, by nie zsunęła się. – Paszę masz w żłobie, a wodę w wiadrze obok. W wiadrze jest kawałek węża – ułatwi ci picie. Potem prześpij się. Aha, stajenny prosi, byś dla obopólnej wygody nie załatwiała się pod siebie, tylko raczej do ścieku – to taki rowek wzdłuż boksów. Zawstydziła się i poczuła, jak rumieniec oblewa jej twarz. Dobrze, że pod maską był niewidoczny. Odczuła klepnięcie po zadzie. Takie pieszczotliwe klepnięcie, na dobranoc. Łańcuch został przedłużony, dając jej więcej swobody. Ruszyła na poszukiwanie żłobu i wiadra. Wiadro stało przy wejściu – kopnęła w nie z hałasem. Palec od nogi przeszył taki ból, że o mało co się nie przewróciła. Nachyliła się. „Gdzie ten wąż? Aha, wystaje!”. Piła jak przez słomkę, tyle że „słomka” miała pół cala średnicy. Zaspokoiła pragnienie. Wypiła chyba pół wiadra – no, przesada – ale pół galona to na pewno. Zaczęła szukać żłobu. Znalazła go w okolicy, gdzie – jak pamiętała – oddawała mocz. Wzdrygnęła się. Czy to możliwe, że go zasikała? Chyba nie – był dość wysoko. Tym niemniej uczucie głodu minęło. Gdy przeszła pod ścianę z desek, by wreszcie usiąść lub położyć się i ulżyć nogom, wróciło. Wstała z wysiłkiem, poszła i wsadziła głowę w żłób. Nawet miły zapach, jakby owocowy. Wystawiła język i posmakowała tego, co się przykleiło. Musli! Dobre! Mało owoców, ale dziś, po dniu bez jedzenia i po chodzeniu na lonży,
mogłaby jeść trawę. Jadła długo, popiła kilka razy wodą z wiadra i zadowolona przeniosła się pod deski. Usiadła. Zadem wyczuła słomianą ściółkę. Wstała jeszcze raz z wysiłkiem, nagarnęła ją nogą w jedno miejsce i wreszcie usiadła na tej ściółkowej poduszce. „Usiadła” to złe słowo – złożyła zmęczone ciało. Ledwie zdążyła wymyślić to kwieciste wyrażenie – zasnęła. *** Poniedziałek spędzali całą ekipą w Kugle. Zajęli salkę konferencyjną, i najpierw we własnym gronie, a potem wraz z odchodzącym dyrektorem tasowali ludzi i rzeczy w pomieszczeniach, tak aby wygospodarować na początek choć dwa gabinety i pomieszczenie asystenta. To tylko na pierwsze pół roku – potem kadra przyjezdna, wraz z załogą nowobudowanego zakładu, przeniesie się do tymczasowych baraków zaplecza budowy, by na następną wiosnę przenieść się do pomieszczeń w nowym biurowcu. Po kilku godzinach dyskusji graniczącej z kłótnią wypracowano rozwiązanie, które nikogo nie cieszyło, ale którego nikt nie oprotestował. Peterowi przypadło dzielić pokój z Broniną, a dyrektorowi Takuyi z asystentem Hisamatsu. Miały to być gabinety dyrektora i kierownika tartaku z wejściem przez sekretariat. W sekretariacie pozostawiono obecnie tam królującą – Peter rozumiał, że to najwłaściwsze określenie – Nowikową. Pomieszczenie po dyrektorze będzie wolne po nowym roku, więc nie kolidowało to z harmonogramem rozpoczęcia przez Petera pracy w Kugle, co miało nastąpić w lutym. Kierownikowi tartaku natomiast wygospodarowano gabinet na parterze, gdyż Takuya miał nie wracać do Japonii, lecz powoli przejmować zarządzanie nowym zakładem. Bronina do nowego roku pozostawała bez biura, ale i tak pełnoetatową pracę w Kugle mogła podjąć dopiero po nowym roku. Po południu Satoko wraz z Peterem i panem Hisamatsu porównali wrażenia z sobotniego wieczoru, gdyż w niedzielę nie
znaleźli na to siły. Ich spostrzeżenia w kilku miejscach pokrywały się, w wielu uzupełniały. W ramach wniosków Satoko sporządziła poufną listę personalną z uwagami na temat kadry SowLesChozu. Czas miał pokazać, jak trafne były te uwagi. Gdy jechali do hotelu, Bronina spytała Petera, czy po kolacji może do niego wpaść z wyceną, o którą ją pytał. Ucieszył się, że działała w jego sprawie – nawet nie zauważył kiedy. Przyjął ją koniakiem Hennessy. – A więc słuchajcie. Jak mam do was mówić? Peterze – jak otczestwo? Czy jakoś inaczej? Odczytał w tym aluzję do przejścia na ty. Nalał koniak do kieliszków i podając jeden z nich Broninie, zaproponował: – Jeżeli pozwolicie, Swietłano Aleksiejewna, to dobry moment na bruderszaft. Mów mi Peter. – Swietłana. Twoje zdrowie. – I twoje. Gdy odjęli kieliszki od ust, koniakówka Swietłany była pusta, więc napełnił ją. – Słuchaj. Oglądałam tę willę jeszcze raz, zrobiłam wywiad w Kugle, pytałam kolegów, sama trochę policzyłam i sprawy mają się tak. Mury i strop są w dobrym stanie – to najważniejsze. Posadzka mocna. Dach – da się wytrzymać, jeszcze kilka lat pociągnie bez głównego remontu. Reszta – ruina; trzeba wszystko zrobić na nowo. Parter – dwie sypialnie z własną drugą łazienką lub gabinet plus sypialnia, salon z aneksem kuchennym, łazienka ogólna i garderoba lub magazynek oraz hol. Piwnica – tylko
kotłownia z piecem i magazyn oleju, może rezerwowy generator elektryczny – reszta na potem. Garaż dobudowany na tyłach, ale dopiero wiosną. Wykonanie pod klucz – łącznie z instalacjami, podłogami, z kompletną kuchnią, łazienkami z armaturą i sprzętem dobrej klasy. Anteny – tak, ale bez telewizora i innych urządzeń elektronicznych w salonie. Woda hydroforem ze studni. Ścieki do kolektora SowLesChozu. Podlicznik na prąd. Dla standardu, który nakreśliłeś, wyszło mi coś pomiędzy 180 a 250 tysięcy dolarów – ta większa kwota, jeśli uprzesz się, by całość była gotowa na koniec marca. Jeśli ten termin ma być realny, to decyzja musi zapaść już, a rozpocząć trzeba od rur i wymiany okien i drzwi zewnętrznych, bo potem przyjdą mrozy i prace budowlane na zewnątrz staną. Jeśli przed większymi mrozami, na przykład przed listopadem, wymienią tę stolarkę otworową, no i jeszcze zrobią wykopy pod rury – to potem mogliby pracować zimą we wnętrzu. Wtedy może zdążą, w przeciwnym razie zaczną w kwietniu i całość opóźni się o pół roku. – Miałabyś architekta i firmę, która zajęłaby się tym? – Znajdzie się. – Do kogo muszę się zgłosić, gdy dostanę zgodę Japończyków? – Zawiadom mnie, a ja przekażę sprawę komu trzeba. Są u nas ludzie, którzy pracują lepiej i szybciej niż Japończycy. To nowoczesna firma. Umowę możecie spisać e-mailem, akceptacja projektu, zaliczka – wszystko da się załatwić zdalnie. Tylko dolary muszą być; za ruble tego nie załatwisz, ale to dla ciebie nawet wygodniej. To jak będzie? – Zobaczymy. Porozmawiam z Keyaki. Dam ci znać do końca tygodnia. Jeszcze jeden? – zapytał, widząc pusty kieliszek.
– Lej, nie pytaj. Jak zabraknie, zamówisz następną. Zaśmiała się z własnego żartu, wypiła jak wódkę – jednym haustem – co nalał, odstawiła kieliszek i wstała, by się pożegnać i życzyć mu dobrej nocy. *** Z rana – chyba – Kaylinn została obudzona przez stajennego, który wyprowadził ją przed boks i zimną wodą z węża zmoczył ją, namydlił okropnie szorstką gąbką i – po obfitym spłukaniu – osuszył i rozgrzał, nacierając jakąś szmatą podobną w dotyku do wczorajszej. Poczuła jego dłonie – dziś bez rękawic. Były twarde i mocne. Chwytały ją zdecydowanie, ale bez brutalności. Ich dotyk nie był przykry. Potem uwolnił jej ręce i wsadził w nie buty i skarpety, co odczytała jako polecenie obucia się. Gdy to robiła, skrócił łańcuch i przeszedł do dalszych koni. W tym czasie zarżała jej komórka i Pan zapytał, czy musi kogoś zawiadomić, że w tym tygodniu będzie niedostępna. Korzystając z telefonu, który podał jej stajenny, zadzwoniła do redakcji i wydawnictwa oraz do szpitala w Wangaratcie, odwołując spotkania i przesuwając terminy. Gdy stajenny skończył swoją pracę przy koniach i wyniósł się, została sama, nie licząc końskiego towarzystwa. I dobrze, bo musiała znowu się wysikać. Tym razem, pouczona, wymacała nogą rowek ściekowy, ale przysiąść nad nim nie mogła – łańcuch nie pozwalał. Stanęła więc jak wczoraj i starając się na ślepo wycelować, opróżniła pęcherz. Po kilku godzinach chodzenia po dwa kroki to w jedną, to w drugą stronę, sparła ją potrzeba poważniejszej natury. Znowu stanęła w rozkroku nad rowkiem. W rękach miała wiecheć słomy ze ściółki, którą udało jej się podnieść. Po zakończeniu podtarła się, a wiecheć z odrazą wrzuciła do rowka. Gdy wróciła do swojego kąta, miała wrażenie, że smród własnych odchodów zagłusza wszystkie zapachy wokół,
ale wkrótce przestała o tym myśleć, skupiając się na rozważaniu tematów filozoficzno-egzystencjalnych. Na przykład, że bolą ją nogi. Że w bucie coś uwiera – musiała źle włożyć skarpety. Że nie ma jak wytrzeć nosa. Że gdyby teraz miała wybór – albo umyć głowę, albo wypić drinka – bez wahania wybrałaby mycie głowy. I tak dumała całe wieki do przyjścia stajennego. Stajenny – stale ten sam, poznawała już jego kroki – gdy przyszedł, zaczął obrządek od węża i wideł. Wieczór z chodzeniem na lonży miał być taki, jak wczorajszy. Z pewnymi wyjątkami – kilka okrążeń kazano jej zrobić truchtem. Jednak coś w bucie – może źle założona skarpeta, którą zlekceważyła rano – spowodowało, że uraziła sobie lewą stopę. Podczas truchtu oszczędzała ją, co stajenny natychmiast zauważył, bo wstrzymał bieg ręką, klepnięciem w goleń kazał podnieść nogę i zzuł but, a potem zdjął skarpety. Aż syknął z dezaprobatą, a potem zdzielił ją ręką w kark i poprawił w zad – wcale nie pieszczotliwie, lecz strofująco. Zabrał do stajni, gdzie stojąc niewygodnie na jednej bosej, a więc krótszej nodze i na drugiej obutej, znosiła osuszanie i nacieranie. Potem nasmarował czymś odparzenie i zabandażował mocno. Zdjął drugi but, założył derkę. Odszedł bez klepnięcia w zad na dobranoc. Najwyraźniej nie był z niej dziś zadowolony. *** We wtorek w Birobidżanie Peter ze Swietłaną i Japończykami skorygowali zgrubny harmonogram robót. Bronina zaproponowała, by budowlana część projektu z Mutsu Co. została przekazana do jej kombinatu z zapytaniem o wycenę. Poza tym obiecała znaleźć jeszcze co najmniej dwie firmy dla porównania ofert. Sama podjęła się nanieść do końca listopada zmiany wymagane rosyjską specyfiką. Ustalono sposób kontaktów, gdyż Swietłana Aleksiejewna do przyjazdu Petera miała pracować poniekąd sama, bowiem duet Takuya-Hisamatsu nie stanowił dla niej technicznego wsparcia.
Wieczorem urządzili sobie kolację pożegnalną z Birobidżanem. Rano Swietłana wracała z nimi do Chabarowska, gdzie wciąż mieszkała, a skąd Peter, Satoko i większość Japończyków odlatywali do Nigaty. *** Dla Kaylinn kolejny dzień zaczął się podobnie do poprzedniego. Po myciu stajenny zmienił jej opatrunek, po czym sam założył jej skarpety i buty, cmokając z dezaprobatą. Kaylinn odważyła się wyszeptać pytanie: „Kim jesteś?”, ale nie doczekała się odpowiedzi. Zachowywał się jak niemy. Nie miała nic do roboty. Próbowała myśleć o planowanym artykule, potem o nowej powieści, ale nużyło ją to. Myśli krążyły wokół jej życia i nic nie mogła na to poradzić. Nie myślała o przeszłości – przeszłość kobiety, którą była kiedyś, była tak odległa, że aż nieinteresująca. Nie myślała o przyszłości – nie miała danych, żeby ją planować. Czuła się zawieszona między jedną pustką a drugą, a miejscem zawieszenia była stajnia. Nawet Pan był niezbyt bliski – był i zarazem nie był w tej stajni. Konie – te też były i nie były. Jedyną istotą, która była, był stajenny. Ten jeden był naprawdę, stanowił byt niezależny, namacalny – w dosłownym sensie – będący odniesieniem. Wszystkie myśli obracały się wokół niego, mimo że tak niewiele o nim wiedziała. Że nie był młody, ani wysoki, ani niski, ani gruby. Że był silny i solidny. Że kochał konie. Że... Wieczorem nie chodziła na lonży – stajenny obejrzał ponownie odparzoną nogę, cmoknął wymownie, zmienił opatrunek i zostawił ją w boksie. Za to objechał innego konia, bo słyszała, jak go wyprowadzał i potem wycierał. W żłobie wyczuła nowy zapach. Wśród musli znalazła
kawałki kurczaka z KFC. *** W środę w Takasaki Peter zasygnalizował dyrektorowi Hirai swoje postulaty odnośnie warunków przyszłego kontraktu. Wśród nich było zrewaloryzowanie przez Keyaki byłej willi Dobyczina i przeznaczenie jej na jego mieszkanie podczas pracy w Kugle. *** Kolejny dzień w roli kobyły minął Kaylinn bez istotnych wrażeń. Wieczorem stajenny poklepał ją czule po zadzie, co przywróciło jej poczucie ważności – ba! – poczuła się ceniona. Nie wiadomo dlaczego, bo znowu nie ćwiczyła, choć Pan kazał jej w boksie boso wykonać „suchą zaprawę”, to znaczy unosić i opuszczać nogi, stojąc w miejscu. W żłobie tym razem było tylko musli. *** W czwartek Peter został poproszony do gabinetu reprezentacyjnego, gdzie pan Asuhara, w otoczeniu Satoko, dyrektorów Hirai i Takuyi oraz doktora Ochidy, udzielił mu audiencji – bo tak to chyba należało nazwać. Wszyscy – poza panem Asuhara, który w wózku inwalidzkim siedział za zabytkowym, rzeźbionym w drewnie keyaki biurkiem – stali. Mówił tylko Asuhara. Wyraził uznanie dla dotychczasowej pracy inżyniera Abla i radość z powodu jej kontynuacji. Peter znał Japończyków na tyle, by wiedzieć, że to nie przesądza bezwarunkowej zgody na jego warunki, ale potwierdza, że im na nim zależy. Po przypominającym błogosławieństwo skinieniu ręką trzech Japończyków opuściło gabinet. Asuhara spojrzał na swoją protegowaną i zadał po japońsku krótkie pytanie.
– Hay – potwierdziła, spuszczając oczy i skłaniając delikatnie głowę. Zwróciwszy powtórnie wzrok na Petera, Asuhara rzekł tylko: – Zatem wszystko załatwione. Zgadzamy się na pańskie warunki. Kontrakt podpisze pan w gabinecie dyrektora Hirai. Peter skłonił się głęboko i wyszedł, jakby opuszczał salę tronową cesarza – tyłem. Podpisany przez Hirai kontrakt faktycznie już czekał u panny Kamio i było w nim w zasadzie wszystko, co Peter postulował. Dopisano tylko klauzulę, że jeśli Keyaki wyrazi taką wolę, będzie w swojej (!) willi w Kugle gościł personel firmy, z ograniczeniem czasowym do 60 dni w roku. Zapytał o sposób finansowania prac we willi. Poinformowano go, że dyrektor Keyaki Kugła, Takuya Schinichi, jest osobą kompetentną w tej sprawie i do niego należy się zwracać z fakturami i wszelkimi sprawami finansowymi, natomiast stronę techniczną i uzgodnienia zakresu robót oraz projektu pozostawia się jemu i Swietłanie Broninie. Natychmiast po opuszczeniu gabinetu zadzwonił do Swietłany, by ją poprosić o uruchomienie prac projektowych i wykonawczych. Zdając się w tej kwestii na nią, domyślał się, że dostanie swoją działkę od wykonawców, ale taki układ mu odpowiadał. Swietłana może nie była bezinteresowna, ale wydawała się osobą rzutką i godną zaufania – za taką uważała ją też Satoko, a to przesądzało sprawę. Czekały go jeszcze końcowe uzgodnienia z projektantami z Mutsu Co., ale teraz nie mógł się doczekać powrotu do Wangaratty. Miał tam coś do skończenia i nie był to ciąg MDF ani laminatornia.
*** Od rana, po zabiegach stajennego, Kaylinn znowu pogrążyła się w myślach. Stajenny frapował ją coraz bardziej; do tego stopnia, że nie przestawała o nim myśleć. Z tkliwością analizowała jego cmoknięcia, westchnienia, dotknięcia i klepnięcia. Tęskniła do momentu, gdy go zobaczy. Zastanawiała się, co wtedy zrobi. Konstruowała dziesiątki wariantów tego spotkania i układała zdania, które wtedy wypowie. Wieczorem sprawdził jej stopę i – po wymianie opatrunku – sam jej założył buty, zanim wziął ją na lonżę. Prawie się z tego ucieszyła; wprawdzie wiązało się to z dużym wysiłkiem, ale byli ze sobą dłużej – zarówno w czasie ćwiczeń, jak i potem. Dziś biegała z wysokimi wymachami nóg i podrzucaniem głowy (łba? – była klaczą). Tylko rżenie jej nie wychodziło – winiła za to kneblujące ją wędzidło. Po ćwiczeniach wycierał ją długo i – wydawało jej się – z przyjemnością. Zaryzykowała ponowny szept: „Kim jesteś?”, ale on znów zmilczał. Na dobranoc poklepał ją po zadzie. Trzy razy. Najwyraźniej obojgu sprawiało to równą przyjemność. Następny dzień był podobny do poprzedniego, za to kolejny przyniósł istotną odmianę. Stajenny kręcił się po stajni dłużej niż w poprzednie. Objeżdżał pozostałe konie, porządkował, czyścił. Z nią wyszedł też chyba wcześniej – po prostu na zewnątrz nie było jeszcze zimno – i, co dziwniejsze, nie założył wędzidła. Ćwiczenia były długie i męczące, ale musiała wypaść dobrze, bo w połowie dostała do buzi (pyska?) cukierek. O smaku kawowym. Roztkliwiło ją to, aż mokro zrobiło się w oczach – i to nie od potu. Aż się chciało dalej biegać i tupać! Aż się chciało zasłużyć na
następnego, choć za cukierkami nie przepadała. I widocznie zasłużyła, bo dostała drugiego po zakończeniu ćwiczeń. Gdy kolejny raz zapytała przy wycieraniu: „Kim jesteś?”, niby mimochodem złapał jej rękę i cztery razy ścisnął – krótko, długo, przerwa i potem długo, krótko. Dał jej tym tyle do myślenia, że prawie zapomniała o głodzie. Jednak głód o niej nie zapomniał i odezwał się z siłą zwielokrotnioną długim bieganiem. W żłobie znów czekały zagrzebane w musli kawałki kurczaka. Fajnie. Czyżby zaczynała się przyzwyczajać? Do czego? Cóż tu miała? Nic – a nie mogła powiedzieć, że jest jej źle. To nie było życie, które dotąd wiodła. To nie było w ogóle żadne życie, ale czy tamto poprzednie było życiem? Co warto robić w życiu, by było dobre i piękne? Czy musi być ciekawe? Czy doznania muszą gonić jedno drugie, pędzić i nie dawać czasu na ich absorpcję? Czy chce wrócić do tamtego swojego życia? Nie mogła z czystym sumieniem odpowiedzieć twierdząco. Czy wolałaby tu zostać w roli kobyły? Też nie – nie czuła się tu nikomu potrzebna. Zaraz! A te konie – czy i one nie są nikomu potrzebne? To po co są karmione, czesane? Po co ktoś zbudował tę stajnię, ogrzewa ją, czyści? Przecież one są dosiadane, zadbane, kochane – jak mogła przypuszczać, że nie są potrzebne? I ona jest zadbana, karmiona, ćwiczona, myta, głaskana. A jej Pan, gdy był w Wangaratcie, dosiadał jej regularnie, szkolił ją i dbał o nią. A teraz – czyż to, że go tu nie ma, znaczy, że o nią nie dba? To po co zadał sobie tyle trudu, wynajął stajennego i zorganizował to porwanie? A stajenny? Czyż nie miała namacalnych – zatrzymała się przy tym słowie, przypominając sobie wycieranie, mycie i klepanie po zadzie – dowodów jego czułości i miłości? On kochał konie, a ją darzył tymi samymi względami. Czegóż więcej może
chcieć? Właśnie – sama się zdziwiła tym, że dopiero teraz dostrzegła, czym jest miłość, którą kocha ją dwoje ludzi. Oboje w różny sposób – jeden kochał ją jako swoją sukę, drugi jako powierzoną jego opiece kobyłę. Przez pół życia myślała, że potrzebuje mężczyzny, który kochałby ją jako swoją kobietę, ale co to znaczy kochać – nie rozumiała. Jak mogła rozpoznać miłość, nie wiedząc, czym jest? Zdziwiła się własną głupotą. Mając przed sobą miłość, którą darzyli ją ci dwaj, zastanawiała się, czy chciałaby, aby ją kochali z całą jej kobiecą przeszłością, z jej pierwszym mężem, z jej alkoholizmem, z rozbieganiem i bałaganem – tak, bałaganem – emocjonalnym. Czy ona chciałaby włączyć te aspekty do miłości? Czy nie lepiej być czystą kartą, którą zapisze od nowa? Suką – znajdą, klaczą bez rodowodu? Miłością bez przeszłości? Teraz znała już odpowiedź. Jest szczęśliwa. Szczęśliwa, bo kochana. Czy którejś z jej znajomych i koleżanek z redakcji mężowie, mężczyźni, poświęcali tyle uwagi, starań i pracy – nie pięknych słówek, a prawdziwej miłości? A przecież uważała je za szczęśliwe! Sama się sobie dziwiła, jak mogła być tak niemądra, by nie widzieć, że zamęcza się bez powodu i bez sensu. Tak jakby zazdrościła innym starego vauxhalla, mając w swoim garażu mercedesa i lamborghini. I zaraz przerobiła to porównanie. To one były jak vauxhalle w garażach swoich zwykłych facetów. Jej los przydzielił rolę kobyły w stajni dwóch wyjątkowych mężczyzn. I dziś już nie zamieniłaby się na losy. I takie myśli przyniosły jej sen. Ostatni w stajni. Następnego rana po myciu i osuszeniu stajenny wyszedł. Po chwili usłyszała inne kroki. Wrócił Pan.
Rozdział 8
Po wejściu do stajni Peter zsunął do kolan spodnie wraz ze slipami. Śmiejąc się z samego siebie, zarżał jak ogier, złapał swą klacz ręką w pasie i naciśnięciem na barki wymusił wypięcie zadu. Wszedł w nią gwałtownie. Jak ogier. – Rżyj, kobyło, nie ustawaj. Kaylinn zarżała. Radośnie, z werwą, entuzjazmem. Rżała na przywitanie swojego Pana. Rżała w takt jego ruchów. Czuł się jak muzyk, jak skrzypek. Suwał smykiem po swej klaczy, a ona odpowiadała mu dźwiękami: jak wiolonczela – rżącym śpiewem strun głosowych; jak słowik – kląskaniem swojej pochwy, gdy w nią wchodził i wychodził; i jak klacz – stukiem podkutych butów, gdy łapała równowagę, napierana jego biodrami. Pomimo ujemnego bilansu snu w ostatnim tygodniu jego samcze siły były wystarczające, by po krótkim posuwaniu zakończyć stosunek wytryskiem. Nie planował jednak tak prostego – nawet prymitywnego – powitania. Aby dopełnić obrazu kobyły dopadniętej przez ogiera, zdecydował się na stosunek, jednak bez orgazmu. Było to zamknięcie sceny wieńczącej akt drugi przedstawienia, które zaczęła Kaylinn wieczorem siedem dni temu swoim przyzywającym spektaklem przed kamerą. Wezwała go i on przybył. Zrobił z niej klacz, to musi grać rolę ogiera. Nie znaczy to, że orgazm nie był mu potrzebny; stanowiłby rozładowanie, ale tylko jego prostaty, nie psychiki. Dla rozprostowania napiętych sprężyn w mózgu – sprężyn skręcanych histeriami Kaylinn, a w jeszcze większym stopniu niepewnością z nią związaną i wytężoną pracą w Rosji i w Takasaki – potrzebował czegoś innego, czegoś
bardziej wyrafinowanego. A na to przyjdzie czas później. Odpiął ją od łańcucha i narzucił na nią przywiezioną suknię. W boksie, który zajmowała, zerwał z gwoździa na ścianie papierową torbę z kluczem od kłódki maski i ostrym nożem o wysuwanym ostrzu, która tam od siedmiu dni wisiała. Poprowadził Kaylinn do samochodu. „Pierwsze, co zrobię, to dam jej czas, by się ogarnęła” – pomyślał, wioząc ją do domu w Killawarra. „Zaś ja wrócę do Andrew jako jego dłużnik. A potem z powrotem do Kaylinn, ale tam już jako windykator”. *** Pan wprowadził ją do domu i zdjął z głowy skórzaną maskę. Za chwilę wrócił z jej laptopem, rzucił na blat wymiętoszony gorset i buty. – Tu, w domu, znowu jesteś suką, bo kobyły nie żyją w domach. Ale nie jesteś ulubioną suczką swego Pana. W tej chwili nie jesteś JEGO suką w ogóle. Zdjął z niej obrożę i położył obok gorsetu i butów. – Zawiodłaś jego zaufanie i nie wykonałaś zadania. Gorzej – chciałaś zmusić Pana, by zrobił to, co ty chcesz. Chciałaś dominować nad swoim Panem, a to całkowite pogwałcenie Układu. Zostawię cię teraz samą, byś to sobie przemyślała. Gdy przyjdę o piątej, zobaczę, na co się zdecydowałaś. Jeżeli zastanę cię jako nagą – zupełnie nagą – sukę w uległej pozycji przy drzwiach i usłyszę odpowiednio umotywowaną prośbę o karę – wykonam ją. Potem zastanowię się, czy dalej będę chciał być twoim Panem. Jeśli nie ujrzę cię taką i nie usłyszę tego, co musi być powiedziane – wyjdę i nie wrócę.
Odjechał. Pierwszym, co Kaylinn zrobiła po wyjściu Pana, było wytarcie nosa i skorzystanie z toalety. Następnie weszła pod prysznic. Włosy wymagały specjalnego traktowania – zduszone pod skórzanym czepcem, niemyte i nieczesane przez tydzień, przypominały kołtun. Myła się; jej ciało rozkoszowało się silnymi strużkami ciepłej wreszcie wody, a mózg opracowywał zdania, które powie Panu. Nie będą one skomplikowane. Od suki nikt nie wymaga mądrości – po prostu pokornie poprosi o surową karę. Co tu dużo mówić – należy jej się. Ale opłaciło się – przecież stała się inną kobietą. Może kobyłą czy suką – nie o nazwę tu chodziło – ale inną, dojrzalszą. Wreszcie zrozumiała, czym jest miłość, i choćby już tylko za to nie jest w stanie mu się odwdzięczyć. A kary egzekwowane przez Pana, mimo że przejmowały dreszczem strachu, miały jeden istotny walor – często prowadziły do niezapomnianych orgazmów. Wyregulowała grzanie i po rozczesaniu włosów do tej jakby tortury wstępnej, którą sama była zmuszona sobie zadać, dodała kolejną – depilację. Mimo że marzyła o chlebie z masłem, o serze i jajkach na szynce popitych kawą, pokonała chęć zjedzenia normalnego posiłku. Jedzenie przed sesją z Panem – a była pewna, że to będzie trudna sesja – było niewskazane. Czasu do przyjścia Pana pozostało niewiele. Położyła bicz obok obroży i uprzątnęła gorset i buty. W salonie – niesprzątanym od ponad tygodnia – czekało ją więcej roboty. Gdy uładziła wszystko i zainstalowała komputer, konieczne stało się użycie odkurzacza. Odstawiwszy go, była spocona, więc wzięła ekspresowy tym razem prysznic. „Oto zaleta chodzenia nago – mniej rozbierania i ubierania” – pomyślała, przygotowując ciało dla Pana. Gdy wyszła z łazienki, Pan hamował na podjeździe. Ledwie
zdążyła przybrać pozycję. Wszedł jak zwykle ze swoim neseserem. Popatrzył w stronę, gdzie klęczała. – O, jakaś innowacja – powiedział, widząc ją klęczącą z biczem i obrożą w zębach, a rękoma wspartymi o podłogę. Oczy miała przykładnie wbite w ziemię pod jego stopami. Milczała – trudno mówić z batem w zębach. Gdy powiesił kurtkę i odebrał bat oraz obrożę, odezwała się: – Panie, krnąbrna suka chce znowu być Twoja. Ukarz ją surowo, ale nie odtrącaj. Czuła, jak na nią patrzy, ale nie dała się ponieść pokusie podniesienia oczu. – Rozłóż koc na stole. Pobiegła na czworakach do sypialni i wróciła z kocem w zębach, co było trudne, bo koc był gruby. Jedyne, co mogła zrobić, to złapać w zęby cztery warstwy i wlec go za sobą. Zbliżywszy się do stołu, nie wiedziała, co dalej. Spojrzała na Pana, czekając na jakąś wskazówkę, ale on nie patrzył na nią, zajęty przebieraniem się w kimono. Zaniepokoiła się – ten roboczy strój Pan stosował przy brudnych – dosłownie – zabawach. „Czekać czy użyć rąk?” – pomyślała. Po chwili wymyśliła sposób. Oparła dłonie na stole, wskoczyła na krzesło i z krzesła na stół – z kocem w zębach. Teraz przykrycie stołu było dość proste. – Zostań na stole. Na plecach. Ręce Kaylinn opasał linką w nadgarstkach i przywiązał do nóg stołu. Podudzia zgiętych w kolanach nóg przybandażował do
przeciwległych. Była rozkrzyżowana i unieruchomiona z udami niemal w jednej linii i pupą na krawędzi blatu. Z łazienki przyniósł gruszkę do lewatywy i zaaplikował jej ładunek cieczy w odbyt. Po chwili dopełnił drugim i wetknął w nią pneumatyczny korek analny. Podłączył pompkę i rozszerzył go bezlitośnie, uniemożliwiając wypchnięcie. Czuła się rozdęta do granic rozerwania i o ile przy wkładaniu korka jęczała nieco teatralnie, to przy pompowaniu zapomniała o graniu bólu – bolało naprawdę, czemu dawała wyraz. Pan zapytał: – Czy myślałaś o sobie, gdy byłaś kobyłą? – Tak, Panie. – I co wymyśliłaś? – Że byłam głupia i nic nie rozumiałam. – A czego konkretnie nie rozumiałaś? – Miłości. Co to znaczy kochać i kto mnie kocha, Panie. – A teraz rozumiesz? – Tak, Panie. Dzięki Tobie już rozumiem. Suka i kobyła – ja – są ci za to wdzięczne. – I co to jest ta miłość? – Czas poświęcony drugiemu człowiekowi. I praca. – A kto cię kocha?
Pieczenie w odbycie, które czuła od chwili, teraz weszło w fazę nieprzyjemną. Odruchowo zluźniła zwieracze i naparła mięśniami, starając się usunąć z wnętrza przyczynę postępującego dyskomfortu. Ciecz wypełniająca jej kiszkę stolcową naparła na ściankę dzielącą ją od pochwy i ścisnęła ją. Ciśnienie się zwiększyło. Dyskomfort wzrósł. Korek trzymał. – Tyyyy, Panie. I stajenny. *** Peter zaniemówił na chwilę. – Skąd tu, u licha, Andy? Co między nimi zaszło? Trzeba to było wyjaśnić. – Skąd wiesz, że stajenny cię kocha? Gdy zadał to pytanie, zawstydził się – źle je sformułował. Wyszło na to, że nie słucha, co Kaylinn mówi. Powiedziała, że miłość to czas i praca, a przecież Andrew poświęcał jej przez tydzień wystarczająco dużo czasu i pracy. Powinien zapytać o co innego. Na szczęście miał trochę czasu na przemyślenie następnej kwestii – sok z imbiru zaczynał działać, co było widać po próbach wypchnięcia korka. – Dbał o mnie, myyyył, karmił, objeżdżał na lonży. Dał mi cukierki. Yyyy... Spróbowała podnieść uda, aby zwiększyć parcie. Niewiele to dało. Za to Peter usłyszał rewelację, o którą przed pół minutą nie wiedział, jak zapytać. – Dużo ci ich dawał? I kiedy? Kaylinn usilnie pracowała mięśniami. Cała aż wibrowała na
stole. Miała trudności, żeby powiedzieć coś wyraźnie, a co dopiero z sensem. – Dwaaa... wczoraj... yyyyy... w nagrooodę... Yyyyy! – Dobierał się do ciebie? – Nnnie! Yyyy! – Podobał ci się? Zastanów się nad odpowiedzią. Jeśli nie uznam, że jest szczera, nie usunę korka. Tym razem na odpowiedź czekał dłużej, do tego stopnia, że zaniepokoił się, czy czas działania imbiru nie skończy się zbyt szybko. Za to oglądał cały spektakl wiercenia się, nadymania, wypinania i parcia. Postanowił to wykorzystać – jego członek był już gotów. Pochwa Kaylinn, która w nieopanowanych skurczach – tak jak wszystkie mięśnie przyległe – pracowała intensywnie, podnieciła go swymi możliwościami. Zsunął spodnie, nawilżył żołądź żelem i wszedł w nią, oczekując silnych wrażeń. Efekt go nie zawiódł. Była ciasna – wypełnienie odbytu pintą wlewu zwęziło ją od dołu sprężystą, wodną poduszką. Trzymał Kaylinn za biodra – inaczej z pewnością by go wypchnęła – ale nic więcej nie musiał robić, całą pracę – i to jaką! – wykonywała ona. – Taaak... NieeE. Nie wieeem... jak wYYYgląda. Miiiły... czuuuły jEEEst. Desperacka praca wszystkich wokółpochwowych i wokółodbytniczych mięśni kobiety, których potężne skurcze, bezskutecznie starające się wypchnąć korek z odbytu, przenoszone były przez ciecz wypełniającą jelito grube na pochwę, zapewniała mu masaż lepszy, niż byłaby w stanie wykonać najlepiej szkolona nałożnica we wschodnim haremie. Gdy stwierdził, że jeszcze kilkanaście sekund i przekroczy punkt, z którego nie będzie
odwrotu, popuścił wentyl. Rozległ się delikatny syk i Peter zobaczył, że korek zaczyna się wysuwać. Wyszedł z niej i zasłonił się kaftanem. Ledwie zdążył – korek wystrzelił, a w ślad za nim trysnęła ciecz, mocząc kaftan i podłogę. Rozwiązał ją. – Przynieś jakąś szmatę i posprzątaj. Biegiem! Z przyjemnością patrzył, jak mimo pieczenia w odbycie, które, acz ustępujące, jeszcze z pewnością trwało, i mimo zmęczenia mięśni całej pupy i ud, skwapliwie, acz pociesznie niezgrabnie biegnie na czworakach do łazienki, i jak wraca z ręcznikiem i ściera wodę z podłogi. Jeden ręcznik nie wystarczył. Odrzucił swój kaftan, którym przedtem sam się wytarł. Stał nago z dużą erekcją. – Poliż go trochę. Spisała się dobrze. Musiał ją powstrzymać, by z nadgorliwości nie doprowadziła go do orgazmu. Jeszcze nie teraz. Dziś nie tak. – Z powrotem na stół. Na brzuch. Przybandażował ją podobnie jak poprzednio. W ten sposób rozkosznie obscenicznie wypięta pupa wystawała daleko poza krawędź. W pochwę unieruchomionej włożył słupek wycięty z korzenia imbiru, a w odbyt wibrator. Włączył na wolne obroty. Poczekał, aż imbir zacznie działać, i zamienił na wibrator. Po chwili znowu. Zmieniał co minutę. Po kilku stało się to, co przewidział; jej krótszy oddech świadczył o rosnącym podnieceniu. Patrzył na jej pięknie prężącą się w swoistym tańcu
linię ud i pośladków. Wyobrażał sobie, jak pracują jej mięśnie wewnątrz i w odpowiedzi na tę wizję jego prącie pęczniało, wypełniając się krwią, i zmieniało kolor na wiśniowy z sinawą żołędzią. Teraz precyzyjnie operował obrotami wibratora i czasem immisji imbiru, by utrzymywać ją w stanie nieustannego pobudzenia, nie pozwalając jednak na orgazm. Musiał się nacieszyć widokami. Minęło najwyżej kilka minut, gdy zaczęła jęczeć. Po następnych trzech skowyczeć. – Panie, skończ. Błagam! Dorżnij mnie! Uderzył ją w wypiętą pupę za niesubordynację. Suce nie wolno kierować takich próśb do Pana – to on decyduje o wszystkim. – Jeszcze nie teraz. Nie pozwalam ci dojść. I dalej wkładał i wyjmował, z tym że czasem zamiast wibratora do pochwy wkładał członek. Widząc męczarnie jej niespełnienia, czuł, jak napięcie ostatnich tygodni odpływa w przeszłość. Do szufladki z napisem „historia” wędrowały stresy ostatnich dni – problemy z podległą kobietą, obraz stajni na monitorze, telefony do Andrew. Doznając na swoim prąciu efektów pracy mięśni Kaylinn i drażniącego działania soków imbiru, od paru minut sam balansował na granicy orgazmu. Ona też już ledwie mogła wytrzymać – natarczywie, nie bacząc na to, że suka nie powinna robić tego werbalnie, dopraszała się końca. Gdy kolejny raz imbir zastąpił wibratorem, wiedział, że długo nie wytrzymają – ona i on. Wszedł w tylne wrota. Mięśnie zwieraczy ściskały go, obejmowały, wsysały i wypychały. W żołędzi odczuł ekscytujące
łaskotanie, które sygnalizowało bliski orgazm. Od dołu, poprzez ściankę dzielącą pochwę od odbytnicy, doznawał drżeń wywołanych wibratorem, które masowały wędzidełko jego członka. Wykonał jeszcze kilka suwów i powiedział: – Już możesz. Rzężąca Kaylinn nie dała sobie tego powtarzać. Niemal natychmiast odebrał prąciem spazmy mięśni łonowych i dźwigacza odbytu; wtedy sam doszedł. W rytmicznych, mocnych skurczach pompował spermę. Czuł, jak wraz z nią opuszcza go całe zmęczenie psychiczne. Już nie praca, nie konfrontacja Rosji współczesnej z sowiecką – znaną z młodości – były najważniejsze, nie Kugła i Takasaki. Przywrócone zostały właściwe proporcje miłości, przyjaźni, obowiązkowi, przyjemności, pracy. Gdy jego wytrysk się skończył, zauważył, że orgazm Kaylinn jeszcze trwa. Pozostając w jej wnętrzu, czuł zamierające i powracające fale skurczów. Wreszcie przy którejś kolejnej zupełnie sflaczały wypadł. Obserwował zafascynowany, jak jej wargi sromowe i pierścień zwieracza pulsują rytmicznie w nawracających spazmach rozkoszy. Zazdrościł jej. „Szkoda, że ja tak nie mogę” – pomyślał. Nie wiedział, jak długo to trwało, gdyż po kilku minutach odsunął się, by usiąść. Kaylinn nie podnosiła głowy. Po kwadransie podszedł sprawdzić, czy wszystko w porządku. Oddychała płytko – szybko i gwałtownie, ale równo. Nie przyszedł tu, by się nudzić, a nabrał przekonania, że dzisiaj z Kaylinn już żadnego pożytku mieć nie będzie. Teraz nie była w stanie nawet dać mu kolacji. Trudno; nie kolacja jest najważniejsza – zje w Pelicans. Odwiązał ją, wciągnął na środek stołu, a następnie przykrył przyniesioną z sypialni kołdrą. Popatrzyła na niego maślanym wzrokiem.
Przed wyjściem zostawił wiadomość: To nie koniec kary – choć dzisiejsza najwyraźniej była dla ciebie powalającą przyjemnością. Ciąg dalszy nastąpi. I przez najbliższe tygodnie następował.
Rozdział 9
Kaylinn nie mogła zapomnieć o tygodniu spędzonym w stajni. Czuła rozdwojenie – w zasadzie była jak dawniej suką, choć tak jakby na niby, na pół etatu. Na drugie pół etatu była klaczą. Będąc suką, czuła przywiązanie do Petera, myślała o jego niesamowitych pomysłach, o dreszczu tortur, o ścierpnięciu w więzach, o pręgach po biczu, o odlocie w orgazmach. Przypominając sobie byt klaczy, myślała o stajennym; o jego rękach głaszczących ją, klepiących po zadzie, wycierających ją z potu, osuszających i karcących, dających cukierki. Nowe było to, że zestawiała Petera z nieznanym, tajemniczym człowiekiem ze stajni. Zastanawiała się nad nimi oboma. Przypomniała sobie stajniane porównanie Pana do lamborghini, a stajennego do mercedesa. Tak – jazda tym (z tym?) lamborghini zawsze zapierała jej dech w piersiach; do tego stopnia, że radość z przejażdżki przychodziła dopiero po zatrzymaniu. Ilekroć pędzi, czuje się oszołomiona i niepewna. Odczuwa ekscytację, ale i strach – czy nie dojdzie do kraksy? Ile jeszcze takich jazd wytrzyma? Ile napięć, stresów, wysiłków? Tyle granic przekroczonych! Kiedy nastąpi przesyt? Wrażeń starczy na długo, do końca będzie wspominać te lata z Peterem, ale całego życia nie sposób tak spędzić. Ta ostatnia myśl zaświtała jej w noc po powrocie Pana z Rosji. W noc, którą spędziła na stole po nie wiadomo ilokrotnych i jak długo trwających orgazmach, poprzedzonych torturowaniem jej imbirem. Wtedy – wieczorem – była o krok od użycia trzeci raz w czasie trwania ich Układu hasła powstrzymującego. Tak czy inaczej lamborghini wkrótce odjedzie. Zmiany nastąpią. Czy to czas, by przesiąść się do statecznego, wolniejszego mercedesa?
*** Gdy oznajmił Kaylinn, że w lutym opuszcza Australię, bo przenoszą go do Rosji, przyjęła tę rewelację spokojniej, niż się spodziewał. Peter odniósł wrażenie, że już nie jest jej jedyną kotwicą w bezalkoholowym świecie. Jakby zyskała nowe odniesienie, jakiś ogólniejszy cel. Andy? Zastanawiał się, jak wypróbować tę nową moc, ale nie miał jeszcze na to pomysłu. Na razie szukał właściwego pytania. „A może otrzymam odpowiedź bez zadania pytania?” – pomyślał. „Czasem tak się zdarza...”. W Rosji praca nad jego domem przechodziła właśnie z fazy uzgodnień do wykonawstwa. Podpisano już niezbędne umowy, przelano zaliczki. Projektowanie i uzgadnianie aranżacji wnętrza wciąż trwało, ale Swietłana doniosła, że okna i drzwi już są i od poniedziałku będą montowane. Instalatorzy pracują – na razie na zewnątrz, ale za tydzień przejdą do wnętrza. Wtedy też specjalistyczna ekipa zacznie prace przy kominie od pieca grzewczego. Może zdążą do mrozów. *** Ponieważ Kaylinn zachowywała się wzorowo, w trzecim tygodniu karę uznał za zakończoną. Założył jej na powrót obrożę. Tego dnia zaprezentowała nowy taniec. Taniec klaczy, jak go nazwała. Rekwizytem były ciężkie, podkute buty, czarna maska na całą twarz i czarny, jednoczęściowy kostium kąpielowy ze sztucznym końskim ogonem, umocowanym w przedłużeniu korka analnego. Był zachwycony układem choreograficznym i gracją ruchów swej suki – a właściwie teraz klaczy. Tańczyła w ciężkich butach, a poruszała się tak płynnie, że wydawało się, iż to bryka po łące źrebica rasy arabskiej. Użyła kroków ćwiczonych w stajni; ręce trzymane z tyłu za łokcie powodowały erotyczne
wyeksponowanie biustu i zalotne zarzucanie głową, co musiało przyprawić każdego koniarza o erekcję. Nie tańczyła w sposób wyuzdany, jak dawniej, jednak jej ruchy epatowały seksapilem. Nie był ekspertem w sprawach tańca, ale nie po raz pierwszy pomyślał, że talent Kaylinn marnuje się. W niedzielę przy śniadaniu zapytała: – Czy nie byłoby dobrze, aby stajenny zobaczył mój taniec? A więc jednak! Ten taniec przygotowała z myślą o Andrew, a on był tylko audytorem, dokonującym wstępnej oceny. Podświadomie doznał ukłucia zazdrości i poczuł rozdrażnienie, spowodowane utratą samczej wyłączności. Zaraz jednak zadziałał rozum – czy nie o to właśnie chodziło? Czy nie to zamierzył, włączając Andy’ego w to wszystko? Udało się, a więc powinien się cieszyć. Powinien. – A czemu to miałoby być dobrze? – spytał. – Bo jestem mu winna podziękowanie, a nie mam jak go wyrazić. Peter miał dobrą pamięć i nie zapomniał odpowiedzi Kaylinn udzielonych w dzień powrotu z Japonii. Wiedział, że za niewinnym pytaniem kryje się chęć poznania Andrew, a ta chęć poznania go nie jest czczą fanaberią, lecz przemyślanym pociągnięciem – świadczył o tym upływ czasu między jej pobytem w stajni w roli kobyły a powrotem do tematu. – A jak to sobie wyobrażasz? Że zaproszę go tu i będziesz dla niego wypinać zad?
– Czy nie widział mnie nagiej i nie dotykał mnie codziennie w stajni? Czy nie działo się to na twoje życzenie? Teraz nawet nie będzie mnie dotykał – nie bez twego pozwolenia. A jak mam mu inaczej wyrazić wdzięczność? Zna mnie jako kobyłę, to i kobyła powinna mu dziękować. – Teraz jesteś moja i nie będę cię wypożyczał. Tańczysz dla mnie – i to musi ci na razie wystarczyć. Odrzucił jej propozycję z premedytacją – znał kobiety na tyle dobrze, że wiedział, iż nie wystarczy. Nie zgadzając się, wzmagał dążenie odkrycia, kto był stajennym. Napinał w niej kolejną sprężynę – nic tak nie wzmacnia woli, jak zakaz i utrudnienia. I nic tak nie zadowala, jak ich przemożenie. Wiedział już, że ta ogólna zasada dotyczy i Kaylinn, a jego podświadomość ucieszyła się ze zwłoki. Przynęta zatem już dojrzewa. Trzeba popracować nad rybką. *** W ciągu tygodnia przysiadł się w kantynie do Andrew. – Jak twoje konie? A tak à propos – Kaylinn pytała o ciebie. Jestem przekonany, że chce coś zrobić, aby dowiedzieć się, kim jest jej stajenny. Polubiła cię. – Wciąż jej nie powiedziałeś? – Czekam na właściwy moment. Przecież muszę dbać o swoją kobyłę. Ty masz Winged i Arrow, a ja ją. – A gdy wyjedziesz do Rosji, co z nią będzie? Otworzysz wrota stajni i puścisz swą klacz wolno czy sprzedasz?
– Kupiłbyś? Andrew pociągnął długi łyk piwa imbirowego. Peter, uważnie wpatrujący się w jego szczerą twarz i nadsłuchujący każdego drgnienia głosu, wyczuł u przyjaciela maskowany pozorną obojętnością wzrost emocji. – A sprzedałbyś? Cały Andy! Peter usłyszał w tym pytaniu nutę pożądania. Przypomniała mu się historia, którą przyjaciel opowiadał, gdy ich znajomość zaczęła przemieniać się w przyjaźń. Trzy lata temu, w lutym, był na lokalnych wyścigach w Echuca. Winged tylko dlatego nie przyszła na metę pierwsza, że dżokej idiota – to wyrażenie powściągliwego Andy’ego – tak się zapamiętał w używaniu szpicruty, że zapomniał anglezować. Andrew, któremu ta czterolatka jakoś się spodobała, po gonitwie poszedł do boksów i zaczął rozmowę od pogody i poprzednich wyścigów, w których Winged nie odegrała żadnej roli. Skrytykował jej pęciny i spytał od niechcenia, po co trzymają w stajni taką miernotę. Koniuszy zapytał wtedy, czy by tę miernotę kupił. I tak Winged zmieniła stajnię. Tajemnicą poliszynela zaś było, że Andrew przepłacił. Zaśmiał się, klepiąc przyjaciela po ramieniu. – Ona nie ma czterech nóg, Andy! Ale kto wie? Może w przyszłym roku zmieni stajnię? Oby na dobrą... Znasz taką? Andrew fuknął gniewnie i wbił wzrok w stolik. – Andy! Teraz tak całkiem poważnie. Przecież wiem, że ty jesteś zdeklarowanym kawalerem i całą miłość przelewasz na konie. Czy coś się zmieniło?
Znowu fuknął gniewnie lub wstydliwie – Peter nie był w stanie tego rozstrzygnąć. Gdy Andrew dopił swoje piwo imbirowe i poszedł do bufetu po kawę, Peter wrócił do biura. Ziarno musi trochę poleżeć w ziemi, nim wykiełkuje. *** W następną sobotę sfilmował Kaylinn w tańcu klaczy. Był jeszcze bardziej dopracowany niż przed tygodniem. W zwyczaj weszło zdejmowanie Kaylinn obroży w niedzielne ranki i spędzanie dnia jak normalna para. Choć Kaylinn znała swoje „miejsce w szeregu” i nie przesadzała z poufałością, utarło się, że wtedy, w czasie śniadania, poruszała najbardziej istotne tematy – zaczęło się to pamiętnej wrześniowej niedzieli przed wyjazdem do Japonii; tak było i poprzednim razem, gdy wystąpiła z zawoalowaną petycją w sprawie ujawnienia, kim był stajenny. Przed pożegnaniem zwróciła się do niego: – Wydawca stwierdził, że moja ostatnia książka – Kajdany wolności – dobrze się sprzedaje i już mi dał zaliczkę na następną. Na razie nadałam jej roboczy tytuł Na rozkaz poddanej. Będzie to historia owdowiałej kobiety, matki dwóch synów, zakochanej i związanej z mężczyzną zależnością sadomasochistyczną. Ty czujesz te sprawy od męskiej strony jak nikt inny mi znany i dlatego chciałabym cię prosić o konsultacje. – Mnie? Ja nie jestem literatem... – Nie o literackie porady chodzi. Posłuchaj. Otóż znajdzie się tam scena, w której jedenastoletni syn tej kobiety przyjeżdża niezapowiedzianie z internatu i zastaje matkę związaną, krzyczącą
i rypaną przez faceta. Ponieważ to się dzieje na farmie, więc łapie za strzelbę i traktuje gościa jako bandytę i gwałciciela. Jak powinien zachować się ten mężczyzna? Co w takiej sytuacji ty byś zrobił? – Po pierwsze, zadbałbym o to, by do niej nie doszło. Zamknąłbym drzwi, zasłonił okna, zakneblowałbym ją – takie rzeczy. On wykazał się karygodnym brakiem odpowiedzialności. Według zgodnej opinii wszelkich znanych mi psychologów uczestniczenie lub choćby oglądanie przez dzieci aktu BDSM z udziałem matki może zrujnować ich wzajemne relacje i skrzywić niedojrzałą, dziecięcą psychikę. Według fachowców od umysłu tego jakoby nie wolno robić. – Jakoby? Nie jesteś przekonany? – Ja nie widzę zasadniczej różnicy w odbiorze przez dzieci aktu sadomasochistycznego a jakiegokolwiek innego seksualnego. Nic też nie wiem o badaniach naukowych na ten temat. – Jak to? Nie ma różnic? – Co dzieci rozumieją z seksu, z każdego obserwowanego zachowania seksualnego? Nic, bo zrozumienie tych spraw przychodzi wraz z praktykowaniem, a wszystko – myśli i działania – zaczynają się wraz z odczuciem popędu. A zachowania sadystyczne i masochistyczne są bliskie każdej grupie wiekowej. Większość dzieci na pewnym etapie życia jest sadystami, a niektóre masochistami. Dopiero wychowanie stawia temu tamy – z różnym skutkiem. – To co – nie zgadzasz się z psychologami? – Zgadzam się co do tego, że jeśli pewne tematy – na przykład seks – są tabu, i nieprzygotowany, niedojrzały człowiek
znienacka jest ich świadkiem, to jest zszokowany. Nie należy go zostawiać sam na sam z tym szokiem. A najlepiej nie szokować. Dzieci powinny być edukowane odpowiednio, by umiały właściwie interpretować otaczający je świat. Jak sobie z tym poradzą, to już rzecz ich psychiki i zdolności wychowawców. – To należy dzieci edukować również w kwestii BDSM? – W każdej kwestii. Trzeba tylko użyć odpowiedniego języka. – Ciekawa jestem, jakiego języka należy użyć w mojej książkowej sytuacji. – Myślisz, że jakiś nieodpowiedzialny wieśniak zastanawia się nad sposobem edukowania dzieciaka w sprawach, o których boją się mówić psychologowie? – Czemu nieodpowiedzialny? – Bo, jak rozumiem, czegoś nie dopilnował i sprawa wymknęła się spod kontroli. – Hmm... Nie chcę, by ten gość wypadł na nieodpowiedzialnego wsioka. Załóżmy więc taką scenę. Chłopak chce zrobić głupią niespodziankę, zakrada się potajemnie – na przykład wchodzi na daszek i stamtąd przez okno na strychu, a pod drzwiami sypialni słyszy krzyki, jęki i błagania o litość. Wpada ze strzelbą w odruchu bronienia matki... I co? – Nie wiem. To ty jesteś autorem. – Nic mi nie pomożesz? Wyobraź sobie taką sytuację i powiedz: jak byś się wtedy zachował?
– Po pierwsze, musiałbym chłopaka rozbroić. Jakoś bezpiecznie, bo gdyby zaczął strzelać, to mogłoby dojść do większej tragedii – nie wiadomo, w kogo by trafił i z jakim skutkiem. To niełatwe. Starałbym się zakryć nagość jego matki i rozkneblować ją, może wtedy kazałaby mu odłożyć strzelbę? Potem... Gdy zaczął opowiadać, co zrobiłby potem, Kaylinn słuchała z rosnącym zainteresowaniem. Zaledwie czasem dopytywała się o szczegóły lub doszkicowywała charakterystykę postaci. *** Ziarno, zasiane w umyśle Andy’ego, zaczęło kiełkować już po kilku dniach – zaprosił Petera na konną przejażdżkę. Późnym popołudniem weszli do stajni, gdzie przed paroma tygodniami przebywała Kaylinn. Gdy siodłali konie, Andrew zagaił sentymentalnie: – Widzisz – boks po Kaylinn wciąż pusty. – Brakuje ci jej? Petera dobiegło fuknięcie, ale mógł się przesłyszeć. Może to Winged? Po dłuższej chwili jednak usłyszał: „Może...”, a tego Winged nie mogła powiedzieć. Galopując po okolicy, Peter wspomniał od niechcenia, że ostatnio Kaylinn popisała się przed nim tańcem przedstawiającym baraszkowanie klaczy na wybiegu. Wyraził uznanie dla jej talentu tanecznego i czekał, czy Andrew zareaguje. Długo czekał. Gdy po powrocie do stajni czyścili konie, Andrew napomknął o noworocznej zabawie z tańcami, odbywającej się w Albury Racing Club, którego był członkiem.
– Nigdy dotąd nie brałem w niej udziału. Od czasów wojska nie tańczyłem. Zresztą i tak nie miałem z kim pójść. – A z Kaylinn – poszedłbyś? Fuknięcie. – Może... Do końca obrządku nic już nie powiedzieli. Gdy weszli do domu – Peter chciał wziąć prysznic, zanim wsiądzie do samochodu – Andrew odezwał się ponownie: – To jak będzie? Możecie przyjść oboje. Załatwię dla was zaproszenia... – Dzięki stary, ale ja nie tańczę. Peterowi przyjęcia i tańce za bardzo kojarzyły się z czynnościami służbowymi, by mógł czerpać z nich przyjemność. Zawdzięczał to Satoko. – Nie ma problemu, wielu jest takich, co nie tańczą. Okoliczna elita uważa za konieczne pokazać się, a i bufet będzie pełny – i bar także. Jeśli ta twoja jest tak dobrą tancerką, jak mówisz, to nie kłopocz się o nią, nie będzie się nudzić. Wśród bywalców jest przewaga mężczyzn i kobiety będą rozrywane – zwłaszcza takie jak Kaylinn. Peter usłyszał podziw w jego głosie. – A, i jeszcze jedno. Podobno założyciel klubu przyszedł na którąś zabawę z kochanką i – żeby uchronić ją przed złymi
językami – kazał jej włożyć przebranie i maskę. Odtąd kobiety towarzyszące członkom klubu uważają, że jest w dobrym tonie wystąpić na tym balu w przebraniu. Więc Kaylinn może zachować incognito. – A dlaczego miałaby się ukrywać? Andrew wzruszył ramionami. – Jeżeli będzie w takim stroju jak wtedy, w stajni... Powiedział to tak poważnie, że Peter zwątpił, czy nie myślał tego na serio. Nie mógł opanować śmiechu. Im bardziej starał się powstrzymać, tym głośniej rechotał. Aż zataczał się z radości, gdy wyobraził sobie Kaylinn w kapturowej masce na głowie, roboczych butach i niczym więcej wśród mężczyzn we frakach i galowych strojach jeździeckich na balu lokalnej elity w Racing Club. Ale kiedy przestał się śmiać, stwierdził, że właśnie wpadł na pewien pomysł. Następnego dnia zapoznał się z relacjami i zdjęciami z poprzednich bali w Albury Racing Club, a kolejne wieczory spędził przy komputerze i rozmawiając przez telefon.
Rozdział 10
W niedzielę Kaylinn dała mu do przeczytania wydruk wstępnej wersji rozdziału tworzonej powieści. Zrobiła to po raz pierwszy – dotąd nie popisywała się przed nim swoją działalnością literacką. Drzwi wejściowe były zamknięte, a nigdy ich nie zamykano, gdy ktoś był na farmie. Brian, zdziwiony, że mama jest nieobecna w tak późne popołudnie, wszedł na daszek i wśliznął się do wnętrza przez okno na strychu. Starał się zachowywać cicho – może gdzieś jest, a niespodzianka polegała na wystraszeniu mamy i zobaczeniu, jak strach na jej twarzy przemienia się w uśmiech radości z jego nieoczekiwanego przyjazdu. Przeszedł do części mieszkalnej. Wszędzie ciemno. Gdzie ona się podziała? Zszedł na parter. Kuchnia też pusta. Poczuł głód i rozglądnął się za czymś do jedzenia. Jednak na piętrze ktoś jest – przez sufit dobiegło go charakterystyczne skrzypienie podłogi w sypialni. Co mama robi w sypialni o tak wczesnej porze? Nigdy nie kładła się przed dziewiątą! I te zamknięte drzwi! Może bandyci? Po cichu przeszedł do jadalni i otworzył serwantkę, gdzie leżała strzelba taty. Wyciągnął ją i nerwowo próbował przypomnieć sobie wszystko, czego przed dwoma laty ojciec uczył go o strzelaniu. Wizja lekcji z bronią przywołała inny obraz ojca – ze szpitala w Sydney, kiedy widział go ostatni raz. Powiedział wtedy do nich: „Bob, Brian – dwaj młodzi mężczyźni. Opiekujcie się matką...”. Nerwowo oblizał wargi. Tu jest zamek, tu kurek,
bezpiecznik... Naboje... Pudełko stało z tyłu. Wziął kilka w garść. Jak się ładuje...? Przełamał winchestera i wsadził dwie gilzy w lufy. Usłyszawszy kliknięcie zatrzasku, poczuł się dorosłym mężczyzną. Chwycił broń w obie ręce, dodając sobie odwagi chłodem zamka. Z góry dobiegł go stłumiony jęk, może krzyk przerwany w połowie. Sufit ponownie zatrzeszczał. Przełknął ślinę. Musi przekonać się, co tam się dzieje. Powoli, omijając skrzypiące, znane od zawsze deski, wszedł na piętro. To, co jeszcze pięć minut temu było dziecinnym psikusem, stało się misją w obronie domu, matki. Męską misją. Ścisnął kolbę i stanął pod drzwiami, nasłuchując. Z początku słyszał tylko jakieś skrzypienie, stęknięcia. Naraz matka – wyraźnie rozpoznał jej głos – jęknęła: „litości”. Pot wystąpił mu na czoło. Nachylił się do dziurki od klucza. W wąskim polu widzenia ujrzał mamine nagie plecy. Była związana, bo pod łopatkami dostrzegł jej okręcone sznurem, skrępowane ręce. Matka obracała głowę w kierunku kogoś, kogo przez otwór klucza nie było widać. Po chwili została czymś uderzona, bo wzdrygnęła się. Samego uderzenia Brian nie zobaczył, ale usłyszał plaśnięcie i jej cichy okrzyk bólu. Brianowi nagle zrobiło się gorąco. „...mężczyźni... opiekujcie się matką...” – zabrzmiało echo w mózgu. W telewizji widział komandosów, jak wpadali do pomieszczenia, w którym terroryści przetrzymywali zakładników. Trzeba zrobić to tak jak oni. Z tym postanowieniem nacisnął zdecydowanie na klamkę, napierając równocześnie barkiem na drzwi. Na filmie to jakoś inaczej wyglądało, bo gdy sam wpadł z impetem do sypialni i hamował przed łóżkiem, by się nie przewrócić, koniec lufy jego broni wciąż wskazywał sufit. Rozejrzał się w poszukiwaniu bandytów i odszukawszy wzrokiem jednego obok łóżka, na którym siedziała związana mama, obrócił się do niego przodem. Prawa dłoń wciąż macała po kolbie w poszukiwaniu swego miejsca, aż wreszcie –
gdy je znalazła – krzyknął: „Ręce do góry!”, wkładając palec wskazujący w osłonę spustu. Bandyta był dziwny – nagi i nie taki znów obcy. Pamiętał go – kręcił się przy mamie ostatnio, a ona mówiła o nim „Mervin”. Spytał ją wtedy, kto to, ale matka zbyła pytanie mówiąc, by nie wtykał nosa w cudze sprawy. Teraz Mervin trzymał jego winchestera za lufę i nie pozwalał jej skierować w swoją pierś. Ponieważ taka możliwość była zupełnie pominięta w filmie, który oglądał, nieprzewidziana sytuacja go zdeprymowała. Powtórzył więc tylko: „Ręce do góry!” i wtedy usłyszał, jak Mervin mówi: – Uspokój się, synu, bo strzelba wypali i postrzelisz mamę. Trzymając mocnymi rękami winchestera z lufą wciąż wycelowaną w sufit, Mervin – zasłaniając sobą łóżko – obrócił Briana przodem do drzwi. – Nie jest dobrze patrzeć na dorosłych w sypialni, zwłaszcza gdy są bez ubrania. Czy nikt ci tego nie mówił? Zbiło go to z pantałyku do tego stopnia, że dał się obrócić, ale strzelby nie puścił. Zdał sobie też sprawę z tego, że bandyci na filmach nigdy nie byli nadzy. Wtedy odezwała się matka: – Brian! Dlaczego nie uprzedziłeś, że przyjeżdżasz? Mervin nic złego mi nie robi. Oddaj mu teraz winchestera, bo rzeczywiście może wypalić, i wyjdź spokojnie na korytarz, a obiecuję ci, że za minutę przyjdę do ciebie, zejdziemy na dół i wyjaśnimy sobie wszystko. Był tak zdezorientowany, że pozwolił silnym rękom Mervina, by przejęły broń. Chciał spojrzeć na mamę, ale mężczyzna na to nie pozwolił i delikatnie wypchnął go na zewnątrz. Gdy przekroczył próg, drzwi przymknęły się, nie zatrzaskując. Z
sypialni dobiegły go jakieś szurania, szepty, skrzypienie łóżka i podłogi, a potem na korytarz wyszła mama w swojej codziennej, dobrze mu znanej sukni, i pocałowała go w czoło, jak to zwykle robiła na powitanie. Brakowało tylko uśmiechu, który zawsze temu powitaniu towarzyszył. Za mamą w drzwiach pojawił się Mervin, również już ubrany w spodnie i koszulę. Mama pociągnęła Briana ku schodom. Zeszli wszyscy razem do jadalni i matka usiadła na swoim krześle za stołem. – Siadaj, synu. A ty – wychodzisz? – to pytanie skierowała do Mervina. – Przeciwnie, Brendo – rzekł, okrążając stół. – Podaj chłopakowi coś do jedzenia i picia, bo pewnie jest głodny po podróży, a my sobie porozmawiamy jak mężczyźni – mrugnął do Briana znacząco. Brenda niepewnie wstała i spojrzała ku kuchni, a potem znów na Briana i Mervina, który w międzyczasie usiadł na wprost jej syna. Gdy ponaglił ją podniesieniem brwi i uniesieniem głowy, wyszła z ociąganiem. Spojrzała za siebie, przechodząc przez drzwi, i pozostawiła je półotwarte. Mervin utkwił wzrok w spiętym chłopaku siedzącym na krawędzi krzesła. Sam rozsiadł się wygodnie. – Widzisz, synu, nie jest dobrze podglądać nagą matkę. – Ale ja nie podglądałem, tylko wziąłem strzelbę, bo myślałem, że to bandyci. Bo drzwi były zamknięte i... Usłyszałem, jak błaga o litość i krzyczy. Dlaczego to robiła, skoro to nie napad? I dlaczego była związana? – Zanim ci to wyjaśnię, muszę zapytać o parę rzeczy. Hmmm... Ty mieszkasz w internacie, prawda? A szkoła, w której
się uczysz – są tam tylko chłopcy czy dziewczyny też? – Są dziewczyny, ale one mieszkają w drugim skrzydle. – Bardzo dobrze. W klasach uczycie się jednak razem? – No tak... Pewnie. – I jak to jest z tymi dziewczynami? Lubisz je? Jest jakaś fajna wśród nich? Brian poczuł się niepewnie. – Nno... jest. – A innym – kolegom, znaczy się – też się ona podoba? Jak ma na imię? – Harriet. Wszystkim się podoba! – A czy wy wszyscy jej się równo podobacie? Czy też lubi jednych bardziej niż innych? – Nno... – spuścił smutno głowę. – Jeramiego i Willy’ego bardziej. – Zaraz jednak znów podniósł ją dumnie – Ale miesiąc temu wolała mnie. – A jeszcze wcześniej? Przed tobą? – Roba, ale on jest głupi. – O!? A czemuż to? – Bo jak Harriet zaczęła bardziej lubić mnie i dała mi zeszyty do niesienia, to rzucił się na mnie z pięściami.
– I co? Nie dałeś mu się, mam nadzieję? – Pewnie! – Brian wyprostował się w krześle. – Ale poleciała mu krew z nosa i pan kierownik dał mi za karę do kaligrafowania Psalm 50. Trzy razy. – Hmmm... A czemu Harriet przestała lubić Roba, a zaczęła ciebie? – Bo... Bo kazała mu wypić siuśki. I on nie chciał. Ale tam nie było siuśków, tylko rosół! – Skąd wiesz? Wypiłeś? – Nno tak... – A przedtem, zanim wypiłeś, myślałeś, tak jak wszyscy, że tam są siuśki? – Nno... – skurczył się ponownie na swoim krześle. – Nno tak... – I mimo to piłeś? Dlaczego? Nie było co mówić, więc wzdrygnął tylko ramionami. – A potem – dlaczego Harriet przestała lubić ciebie? – Bo znowu kazała pić siuśki. Tylko że ja się porzygałem... – Czemu? Rosół ci nie smakował? – Nnie... Tam były wtedy prawdziwe siuśki.
– Aha! A Jeramie i Willy? Oni wypili i nie porzygali się? – Nno nie. – I co? Noszą jej zeszyty? Lubią to? – Nno... – A Harriet? Jest dla nich miła? – Nno nie... Bije ich linijką i każe zgadywać, którą stroną. Ale oszukuje! I każe sobie usługiwać – przynosić colę ze sklepiku albo gumę... Każe im biegać na wyścigi dookoła szkoły. A raz to na przerwie kazała im robić pompki i z innymi dziewczynami śmiała się, że słabi tacy. Brenda bezszelestnie stanęła w drzwiach. Widział ją tylko Mervin, bo Brian był zwrócony do nich tyłem. – Ale Jeramie i Willy mimo to ją lubią? I lubią, jak ich bije i upokarza? – Nno... chyba tak! – A ty – zamieniłbyś się z Willym albo z Jeramiem? – Nno... Nie wiem. Chyba tak... – Nie wiesz? Coś ci się w tym nie podoba? – Bo zrobiła, że na podwórku się z nich naśmiewali. – Ale gdyby nie to, chciałbyś, żeby cię traktowała jak służącego i biła linijką?
– ... – A czemu? Każda dziewczyna może ci to robić?? – Skądże! – A czemu Harriet może? Znowu tylko wzruszenie ramion. – Widzisz, synu. Z mamą i ze mną jest tak samo jak z tobą i Harriet. Ty też nie masz nic przeciw temu, żeby Harriet trochę ciebie pomęczyła. Pozwalałeś na to, bo ci się podobała. Twoja mama też lubi, jak ja ją zwiążę i trochę na łóżku pomęczę. Pozwala na to, bo jej się podobam, bo lubi, jak jej mężczyzna to z nią robi w sypialni. Ale prawdziwy mężczyzna, synu, robi to z kobietą tylko wtedy, gdy ona tego chce. I nie opowiada o tym nikomu. Bo gdyby o tym opowiadał na prawo i lewo, to inni mogliby się z niej naśmiewać. Tak jak inne dziewczyny naśmiewały się z Willy’ego i Jeramiego. A nie chcemy, żeby ktoś naśmiewał się z mamy, prawda? – Noo! Pewnie, że nie... – Więc teraz, Brendo, powiedz synowi, że pozwalasz mi na trochę więcej niż innym mężczyznom, bo się kochamy. Czy nie tak jest? – Prawda, Brian. Kochamy się z Mervinem i czasem robimy to tak, jak to zobaczyłeś dziś, wpadłszy niespodziewanie. Na drugi raz nie wchodź jednak do sypialni dorosłych, a już na pewno nie bez pukania. – Ależ Brendo! Brian przecież chciał cię ratować przed bandytami! Czy mógł postąpić inaczej? Jak możesz go strofować!
– wstał, złapał Briana za oba ramiona, przyciągnął do swojej piersi i przycisnął mocno. – Dzielny chłopak! Kiedy mu dasz wreszcie ten obiad? Przecież na niego zasłużył, czy nie? I nie zapomnij o muffinach – świetnie ci się udały. – I co ty na to? Jak oceniasz ten fragment? – Ta scena z udziałem Briana w sypialni, zwłaszcza jego wpadnięcie do środka i przepychanki z bronią, jest zbyt naiwna. Musisz to urealnić. Dalej jest lepiej. Rozmowa w jadalni mi się podoba. Osobowości Mervina i Briana są przekonująco ukazane – prości, wiejscy ludzie. Mervin ma ukształtowany charakter. – Hmmm... Pomyślę jeszcze nad sceną w sypialni. Choć z drugiej strony wiem, że jedenastoletni chłopcy są dość dziecinni, na pewno bardziej od dziewczynek w tym samym wieku. Dlatego może jego reakcja razi ciebie swą zabawną niedojrzałością. Tak jednak miało być. Brian taki jest – dziecinny. – A jego nieobycie z bronią? Przypomniałaś mi, że gdy byłem w tym wieku, przeszedłem na obozie pionierów gruntowne szkolenie w posługiwaniu się karabinem, mimo że to była tylko drewniana atrapa. A strzelanie z prawdziwego kałasznikowa też było. Do dziś pamiętam to jako największą frajdę! Przy strzale kopał jak koń...
Rozdział 11
W końcu wiosny cała okolica żyła pracami polowymi i zbliżającymi się świętami. Kaylinn miała dużo pracy ze swoją książką i z reportażami dla gazety, jednak w wolnych chwilach, zwłaszcza przed snem, rozmyślała o tym, jak dowiedzieć się, kim jest tajemniczy stajenny. Podejrzewała, że Peter utrzymuje jego tożsamość w tajemnicy z zazdrości. Z jednej strony pochlebiało jej to, ale z drugiej rozpalało ciekawość. Rozpatrywała różne warianty jej zaspokojenia – począwszy od jeżdżenia po okolicy i oglądania stajni, a na wyśledzeniu wszystkich znajomości Petera skończywszy. Metody te jednak były ryzykowne, czasochłonne i nie gwarantowały sukcesu. Postanowiła zatem poczekać do świąt – może uda się jakoś podpuścić Petera, by uchylił rąbka tajemnicy? Ograniczała się więc do ćwiczenia różnych wariacji tańca klaczy – jak go nazywała – i wyobrażała sobie, jak go wykonuje dla, przed czy ze stajennym. Szczególnie ten ostatni wariant był ekscytujący. W ostatnią niedzielę listopada przy śniadaniu Peter powiedział: – Mam obiecane zaproszenia na bal noworoczny w Albury Racing Club. Podobno uczestniczy w nim lokalna elita. Czy nie chciałabyś mi tam towarzyszyć? Aż ją zatkało ze zdumienia! W ostatnich tygodniach nie poznawała swego Pana. Zaczęło się od pamiętnego spania z nią, suką, w łóżku dwa miesiące temu, potem udział nieznanego stajennego w tresurze, niedziele bez obroży i bez reżimu, a teraz proponuje tańce!
Rozmyślała gorączkowo nad właściwą odpowiedzią. – Z przyjemnością z tobą tam zatańczę. – Z tym to może być problem – ja nie tańczę. Jednak jestem w stanie ci obiecać, że nie będziesz podpierać ścian; chętnych do tańca z moją kobyłą nie zabraknie. – Z „TWOJĄ KOBYŁĄ”!? – Wiesz zapewne, że na tym balu kobiety tradycyjnie występują w przebraniach. Ty będziesz przebrana za kobyłę. A że to bal klubu jeździeckiego, to aplauz dla kobyły tak tańczącej jak ty jest murowany. A ja z przyjemnością popatrzę. Milczała oszołomiona. Dawno, dawno temu nie opuszczała żadnych tańców w okolicy. Na jednej z zabaw poderwał ją Geoffrey i potem wyszła za niego za mąż. Małżeństwo okazało się porażką i odtąd już nie chadzała na tańce. Często śniła, że wiruje na parkiecie, lekko i zwiewnie – czasem sama, czasem z tajemniczym mężczyzną bez twarzy – że wszyscy wokół tworzą oniemiały z podziwu krąg, a ona tańczy jak baletnica, bez końca, bez wysiłku... Na jawie dawniej marzyła, że zatańczy na prawdziwym balu – mężczyźni we frakach, damy w szeleszczących jedwabiach do ziemi... Ale była córką farmera, a potem żoną kierowcy wiecznie w trasie – gdzie tu fraki i jedwabie! Teraz ma czterdzieści lat, przeżyła małżeństwo, rozwód, alkoholizm, dziesiątki upadków, załamań – jest obolała, ostrożnie stąpa po twardej ziemi. Nie dla niej takie bale! Widziała fotoreportaże z Albury. Kobiety w Racing Club tańczą w wartych tysiące dolarów amazonkach lub w drogich kostiumach księżniczek i wróżek, skrzą się jak klejnoty – a ona ma się wystawić na śmieszność w stroju kobyły? Tak Pan chce z niej zakpić? Z oczu pociekły łzy.
– Chcesz patrzeć na moje publiczne poniżenie? – Kaylinn – popatrz na mnie! Czy cię kiedyś okłamałem? Czy kiedyś nie miałem racji? – ... – Zaufaj mi. Chcę twego dobra. Weź udział w tym balu właśnie w takim stroju – z kostiumem pomogę ci. Razem dopracujemy szczegóły. Nie chcesz się sprawdzić jako tancerka? – Jako kobyła, chciałeś powiedzieć. Kolejne zadanie, mój Panie? – Teraz, gdy zdjąłem ci obrożę, nie daję zadań. Proszę i przekonuję. Ponieważ jednak nadal jestem twoim Panem, wciąż mogę ją nałożyć i wydać polecenie. A wtedy wykonasz je lub wypowiesz Układ. Chcesz tego? – ... – Więc jak? Poszła do sypialni po chustkę i otarła łzy. – Daj mi czas do namysłu. Nie wiem, czy się zmuszę. Okrutny jesteś... Ja, która marzyłam o zrobieniu konkiety na wielkim balu, na jaki nigdy nie miałam wstępu, teraz... – łzy znów popłynęły. Objął ją ramieniem, przytulił. Pozwolił płakać, wiedział, że płacz jest kobietom potrzebny. I czyż płacząca kobieta, z zaufaniem szukająca utulenia na męskiej piersi, nie przypomina dziecka? Czyż nie budzi opiekuńczych uczuć? Czyż nie jest piękna
w swej bezradności? Długo się cieszył łkającą osóbką wtuloną w jego ramię, a właściwie w szlafrok na ramieniu. Wreszcie chlipnęła ostatni raz, odsunęła się, z ostentacyjnym hałasem wytarła nos i powiedziała żałośliwym głosem: – Skoro tego chcesz... – Chcę. Dobrze robisz, zgadzając się. – Nie wiem, co chcesz osiągnąć, ale muszę ci zaufać – bo komu miałabym? Ale pomożesz mi w przygotowaniach – obiecujesz? – Tak jak powiedziałem – pomogę. *** Wprawdzie Peter pomagać zaczął już wcześniej, ale w poniedziałek wysłał e-maile z potwierdzeniem do kilku osób, do kilku innych zadzwonił, by upewnić się co do terminu, oraz umówił się z Andym w tawernie na rogu Mason St. na wtorek wieczór. W tawernie pełno było bywalców pijących piwo, pociągających whisky przy barze, lub jedzących steki czy hamburgery przy stolikach. Zajął miejsce przy ścianie i zamówił po pincie carlton draught dla siebie i przyjaciela. Gdy Andrew dotarł do stolika, uścisnęli sobie ręce, nim przeszedł do sedna. – Sprawy nabierają tempa. Czy nadal możesz załatwić dwa zaproszenia – dla mnie i Kaylinn – do Albury Racing Club na zabawę noworoczną? Oczywiście, pod warunkiem że ty też tam będziesz...?
– Da się zrobić. – Liczę na to. Kaylinn wystąpi w przebraniu klaczy, ale to jest tajemnica, którą musisz zachować dla siebie. – OK... – A teraz najważniejsze. Planuję, że Kaylinn jako klacz zatańczy swój popisowy numer. W zasadzie tańczy go solo, ale chciałbym... Długo opisywał Andy’emu swój plan. Domówili po steku z frytkami i po pincie carltona, potem jeszcze jednej. Przyjaciel fukał z dezaprobatą, prychał zaambarasowany, marszczył brwi z niedowierzaniem, uśmiechał się z rozmarzeniem – w końcu zgodził się na wszystkie propozycje Petera.
Rozdział 12
W sobotni poranek Kaylinn wsiadła do samochodu Petera z walizką i torbą zawierającą rzeczy ze spisu, który jej przesłał emailem w środę. Bardzo była ciekawa celu wyjazdu – Pan nic na ten temat nie powiedział; wiedziała tylko, że jadą do Melbourne na kilka dni. W czasie jazdy Peter też niewiele mówił, a ona była nauczona nie pytać o szczegóły. Spodziewała się, że ten wyjazd ma związek z noworoczną zabawą w Albury, ale nie wiedziała jaki. Może zakupy? Do Melbourne przyjechali około jedenastej i po krótkim kluczeniu po ulicach zatrzymali się przed domem przy Donald St. Peter sprawdził dane w notesie i podeszli do bramy, a potem zadzwonili do mieszkania. Drzwi otworzyła starsza, gruba Chinka. Peter spytał, czy ma przyjemność z panią Yi-ku Fang, przywitał się z nią, przedstawił Kaylinn i weszli. Niedoskonałą angielszczyzną pani Fang zaprosiła Kaylinn do pokoju, który okazał się pracownią krawiecką. Tam – poprosiwszy Petera o zostawienie ich samych – kazała jej rozebrać się do naga i zdjęła jej miarę w dość dziwny sposób, nakazując przybierać różne pozycje i mierząc również głowę, twarz, a nawet włosy. Po zaklejeniu oczu i brwi taśmą klejącą wykonała odcisk twarzy w masie plastycznej. Zrobiła też wiele zdjęć. Kaylinn postanowiła niczemu się nie dziwić. „Ufaj Panu” – brzmiała podstawowa zasada ich Układu. Frapował ją tajemniczy plan Petera, ale od czasu spędzonego w stajni na – wymyśliła to niedawno – „kontemplacji życia” już nie sprawiało jej trudności czekanie cierpliwie i w pogodzie ducha na wyjaśnienie zagadki. Potem pojechali do pobliskiego Parkville. Tam Peter,
zabrawszy z wozu jej torbę, powiódł ją do dużego gmachu. Na pierwszym piętrze przedstawił się i wskazano im, by poszli do sali czwartej. Była to sala ćwiczeń tanecznych. W wielkich lustrach Kaylinn ujrzała szereg nieładnych, nieciekawych kobiet w banalnej sukni, z różnych stron pokazujących swą podstarzałą, zaniedbaną figurę. Płaskie cycki. Krótkie nogi. Zgarbione ramiona. Chude ręce. W panice wyprostowała się i wypięła biust, ale na niewiele to się zdało. Gdzie nie spojrzała widziała kopię tej samej wstrętnej baby. Siebie. Czyżby miała tu obscenicznie obnażać swoje wady? Produkować się ze swoim wątpliwym talentem? Do czego Pan ją zmusza? Do ekshibicjonizmu? Nie miała jednak dużo czasu na decyzję – uciec czy zostać – zaraz bowiem weszło do sali dwoje ludzi. Przedstawili się: Dana i Jonathan. Z Peterem wymienili tylko uściski dłoni, z nią zaś witali się serdecznie, jakby ją znali. Sprawa wyjaśniła się po chwili – Dana pogratulowała jej talentu, który oceniła, widząc na filmie jej taniec. – Te ręce splecione z tyłu podczas pas de cavale [8] to odkrycie! Oceniliśmy z Jonathanem, że potencjał tkwiący w tej figurze jest nie do przecenienia. Nie spotkaliśmy się z nią dotąd. Gratulacje! Kaylinn zaczerwieniła się ze wstydu. – To nie ja... – Jeśli to nie twój pomysł, pogratuluj twórcy, ale dla nas to twój wkład. I na nim będziemy budować resztę. Jonathan upewnił ją, że wspólnie dopracują ten występ i że jeszcze dzisiaj to sprawdzą, ale są przekonani, że jakieś
pięćdziesiąt – sześćdziesiąt godzin ćwiczeń powinno wystarczyć, by stała się królową balu. – Pięćdziesiąt...? – wydukała. – Ja? – Nie bój się, dasz radę – powiedział Jonathan, biorąc ją za ręce. – Wydajesz się urodzoną tancerką. Czasu nie mamy wiele – zwrócił się do Petera – ale jeśli Kaylinn będzie pracować intensywnie i zgodnie z harmonogramem, który przesłaliśmy, powinniśmy zdążyć do końca roku przygotować ten występ i przećwiczyć jeszcze trochę tańców ogólnych. – Teraz chodź – Dana odebrała ją z rąk Jonathana – przebierzesz się do ćwiczeń. – Panie Abel, kiedy będą gotowe kostium i buty, o których pan wspominał? – Kostium ma być za dwa tygodnie, buty też mniej więcej wtedy, może tydzień później. Chciałem zrobić z tego prezent na Święta... – Obawiam się, że takie opóźnienie byłoby niewskazane, panie Abel. Prawdę mówiąc, te rzeczy powinny być jak najwcześniej. Opisał je pan, rozumiemy, ale tancerka musi mieć możność poczucia się w kostiumie, a buty – zwłaszcza takie – wymagają rozbiegania. Szkoda, że nie ma ich już teraz, ale zrobimy, co się da bez nich. Gdzie jest tymczasowy strój? – Wszystko jest tu – powiedział Peter, wskazując na torbę. – Weź i chodź ze mną – pociągnęła Kaylinn za sobą. Następne dwie godziny Kaylinn spędziła na sali treningowej. Pan siedział w kącie i przyglądał się, jak ona najpierw pod kierunkiem jeszcze jednej młodej instruktorki o imieniu Yvette przez godzinę wypruwa z siebie żyły w wykrokach, wymachach,
wygibach i szpagatach, a następnie przez drugą godzinę z Daną ćwiczy krok klaczy i podstawowe figury swego tańca. Gdy już myśli jej krążyły tylko wokół tego, jak by tu najwygodniej upaść, by sobie odpocząć choć przez minutę, leżąc na parkiecie, Dana uznała tę rundę za zakończoną, upewniła się, że przyjdą o czwartej i pożegnała się. Przypomniała jeszcze, że natryski są obok szatni. Peter poderwał się z miejsca i odprowadził ją – i bardzo dobrze, bowiem w przeciwnym razie musiałaby trzymać się ścian. Pod prysznicem żałowała, że nie wpadł na pomysł, by wejść tam razem z nią i umyć ją, lecz zaraz skarciła się za te nieprzystojnie egoistyczne myśli. Dwie godziny, które zużyli na zainstalowanie się w hotelu i na późny lunch, trochę ją zregenerowały. Po jedzeniu Pan zdecydował się udzielić pewnych wyjaśnień. – Zawiesiłaś, jak prosiłem, swoją działalność do czwartku? – Tak. – Świetnie. Dziś czekają cię jeszcze dwie lekcje, a następne będą w poniedziałki, wtorki i środy. Jedna seria dwugodzinna o 9:00 am i druga, trzygodzinna, o 3:00 pm. Tak będzie co tydzień do świąt – na trzy pierwsze dni tygodnia masz wynajęty hotel i umówionych trenerów. Pod ich fachowym okiem będziesz ćwiczyć taniec, aby dobrze wypaść w Albury i nie przynieść wstydu sobie i swemu Panu – wyjaśnił z kocim uśmieszkiem. – A i oczywiście po świętach też, ale środa i czwartek. Więc teraz swoją działalność zawodową w te dni musisz ograniczyć do wirtualnej i koncepcyjnej. Chyba że napiszesz reportaż o lekcjach tańca w Melbourne – uśmiechnął się szeroko. – Nie wiem, czy starczy mi kondycji na taki wysiłek. – Teraz już nie masz wyjścia. To twoje kobyle zadanie.
– Zawsze podczas treningu będziesz ze mną? – Niestety nie. Przyjadę co tydzień na jeden dzień twoich ćwiczeń i będę też między świętami. – A co to za kostium i buty? – Kostium i buty klaczy, oczywiście. Obiecałem ci, zamówiłem i dostaniesz. Szkoda, że muszę ci je dać przed świętami. Najbardziej by mi odpowiadało, gdybyś mogła je zobaczyć dopiero w Nowy Rok, ale najwidoczniej to niemożliwe, więc będziesz je miała wcześniej. Nic więcej ci teraz nie powiem. Odprowadził ją na popołudniowy trening. Już czuła zmęczenie, a co będzie potem? Potem – to znaczy o szóstej – Peter wraz z Daną klaskali, gdy Kaylinn kończyła wprawki. „Dobre sobie” – pomyślała. „Ja kończę ćwiczenia, a one wykańczają mnie”. Gdyby nie masaż rozluźniający zaaplikowany przez Petera, już drugi dzisiaj, nie byłaby w stanie wziąć prysznica ani dojść do samochodu. W hotelu zjedli coś razem, a potem padła na łóżko i zasnęła, jeszcze zanim Peter wrócił z łazienki. W niedzielę obudziła się wyspana, ale obolała do tego stopnia, że konieczny był nowy masaż. – Muszę im powiedzieć, by nieco zwolnili tempo – mruknął Peter. – A teraz idziemy na basen. – Chcesz, bym się utopiła? – Chodź. Zobaczysz, będzie dobrze.
Dobrze nie było, ale po półgodzinnym taplaniu się ból mięśni stał się mniej dojmujący. Pan kazał jej zjeść pożywne śniadanie, po czym pojechali nad morze, gdzie wprawdzie było zbyt zimno i zbyt wietrznie na kąpiel, ale można było czytać, leżąc w słońcu, i słuchać relaksującego szumu fal. Po południu Peter zawiózł ją do studia masażu i oddał w ręce fachowca. Fachowiec o posturze futbolisty znęcał się nad nią przez trzy kwadranse, ale efekt tych znęcań był wart wydanych pieniędzy – wracając do samochodu, stwierdziła, że właściwie mogłaby teraz iść na kolejną turę ćwiczeń. Była tak zadowolona z ustąpienia bólu mięśni i obserwowanego przypływu energii, że o mało co nie powiedziała tego Panu. Całe szczęście, że się powstrzymała – nie wiadomo, co ten sadysta, jej Pan, jeszcze by na dziś wymyślił! Pan wymyślił obfitą kolację, podczas której oświadczył: – Na masaże do pana Demianikova będziesz chodziła przed lunchem, to jest na godzinę 12:30 pm. Co do posiłków, to zalecenia są takie: śniadanie normalne, ale lekkostrawne i mało płynów, po porannych ćwiczeniach uzupełnisz elektrolity i zjesz pożywny, ale mało objętościowy lunch, po drugiej turze ćwiczeń płyny i lekka kolacja. Tu masz zalecenia szczegółowe – to mówiąc dał jej wydruk. – Z szacunkiem, bo to dzieło dietetyczki baletu Opery Australijskiej. Pamiętaj, że w sumie musisz jeść więcej niż dotąd, bo będziesz potrzebować więcej energii. Rano zalecany jest basen, w dni ćwiczeń oszczędzaj nogi – chodź mało, jak siedzisz, to z nogami w górze. A tu masz spisany szczegółowo cały harmonogram – daty, godziny, adresy, nazwiska. To tylko dla porządku, bo wszystko już wiesz. – Dużo trudu i pieniędzy w to wkładasz. Co z tego będziesz miał?
– Może wystawię cię w zawodach? Może podbijam twoją cenę? Może sprzedam cię z zyskiem? Może zrobisz dobre wrażenie i zmienisz stajnię na lepszą? – Nie rozumiem...? – Jestem poniekąd właścicielem klaczy – mam nadzieję, że wyścigowej. A do Rosji ze mną nie pojedziesz. – A wyścig, zakład? Komu chcesz mnie sprzedać? – Nie traktuj tego dosłownie – to tylko zabawa, alegoria, gra. Jak wszystko między nami. Całe życie jest grą. Ci, którzy myślą inaczej, kończą w szpitalu albo w prosektorium. – Nie rób uników – komu? – A jaka stajnia ci się marzy? Jest taka? Poczuła, że jej oczy rozszerzają się, a na policzkach wykwita rumieniec. Czyżby znał ją lepiej niż ona samą siebie? Przecież zanim padło pytanie – przed kilkoma sekundami – nie pomyślała, że o tym marzy. Peter jest niesamowity! Uprzedził jej myśli swoim działaniem już dawno temu. Skąd wiedział? Jej radosny, pełen uwielbienia podziw musiał być bardzo czytelny, bo powiedział: – Bardzo ładnie, kobyłko. Z takim błyskiem w oczach to Puchar Australii [9] będzie nasz. Zaśmiała się nie tylko ustami, lecz i spojrzeniem, które utkwiła w jego oczach, podczas gdy dłonią zakryła i uścisnęła jego nadgarstek jak zakochana studentka. Zrobiła to zupełnie odruchowo i dopiero gdy zdała sobie z tego sprawę, stwierdziła że
nie było jej tak dobrze i radośnie od wesela z Geoffreyem. Wtedy skończyło się porażką. Była głupią gęsią i nie rozumiała ani siebie, ani tym bardziej mężczyzn. Jak będzie teraz? „Teraz będzie inaczej” – postanowiła. Życie wiele ją nauczyło, a Pan jeszcze więcej. Ta trudna nauka nie może pójść na marne – już ona się o to postara. Skoro Peter tyle inwestuje, tyle pieniędzy, pracy, czasu – tyle miłości – to ona nie może go zawieść. I nie zawiedzie – jego i siebie. Będzie najlepszą klaczą na tych zawodach i zgarnie puchar. „Alegoryczny” – dodała, cytując Pana sprzed chwili. Zdobędą go oboje – klacz bez dżokeja, który jej dosiada, jest niczym. – Będzie nasz – przyświadczyła, ściskając z całej siły jego dłoń. – Ale klacz musi być ujeżdżana. Czy mój Pan zechce mnie dziś dosiąść? I z radością dała się pociągnąć w kierunku windy. *** Wir pracy, podróży do Melbourne i z powrotem, zajęć w szkole tańca i ćwiczeń własnych trwał. Na turę w tygodniu przedświątecznym Kaylinn pojechała z butami, w których miała wystąpić w Albury, kostium zaś odebrali rano z pracowni przy Donald St. Obie te rzeczy były niebywałe. Kostium w zasadzie składał się głównie z rzemyków i sprzączek, ale te fragmenty ciała, które w stroju balowym powinny być zasłonięte, zakryto elastyczną, w dotyku przypominającą aksamit tkaniną, naśladującą gniadą sierść konia. Zakryto – to źle powiedziane. Skutkiem jakiegoś cudownego użycia naciągu czarnych rzemyków i elastycznych wypełniaczy, wszytych w elementy tworzące stanik, jej biust urósł o dwa rozmiary, uniósł się, ujędrnił, wyprężył i usztywnił, nie zmieniając przy tym odbioru wrażeń sensorycznych. Istne cudo! Podobnie i rajtuzy (bryczesy?) – bo jak inaczej nazwać
to, co miała na pupie i udach – podniosły pośladki, napięły i optycznie podkreśliły to, co u kobiety ma być duże, a odchudziły to, co ma być smukłe. Fałdka tłuszczu na podbrzuszu zniknęła. W komplecie były też bieliźniane spodenki z lycry i rodzaj spódniczki, stylizowanej na końską ni to kapę, ni to siodło. Wystająca z tyłu, prawie nieważka, a trzymająca się na okalających ją rzemieniach uprzęży i falująca przy każdym ruchu kita ogona magnetycznie przyciągała wzrok. To, co opinało głowę, wykonano z podobnego, co rajtuzy materiału, tyle że na czole była biała „gwiazdka” zachodząca na nos. Specjalnie wyprofilowane otwory na oczy i usta przylegały do twarzy w taki sposób, że materiał wyglądał jak przyklejony. Mikrokanaliki w otoczeniu oka zbierały pot i nie pozwalały, by ściekał na powiekę. W ogóle całość w jakiś czarodziejski sposób skutecznie zapobiegała poceniu się. Otwór na usta był okolony mięsistą końską wargą, która zwierała się i rozwierała wraz z ruchami szczęki. Tu – według Kaylinn – też działał jakiś czarodziej, bo nie przeszkadzało to w mówieniu, a wszystko działało bez kleju. Na szczycie głowy zaczynała się czarna końska grzywa, modelowana perukarskim sposobem na niewidocznej siatce. Kaskadą spływała na łopatki, mocowana do obecnych tam pasków w sposób zapewniający swobodę przy skłonach. Była oczywiście uzda, kantar, kółko do lonży i zdejmowane wędzidło oraz odpinane wodze. Zestaw uzupełniały długie balowe rękawiczki. Rękaw uszyto z materiału, jaki został użyty na kostium, lecz część dłoniowa była czarna. Dołączono instrukcję wkładania, zdejmowania, użytkowania, prania i konserwacji – tak szczegółową, jakby to był skafander kosmonauty. Innym cudem wzornictwa i techniki okazały się buty. Konstrukcyjnie były to kozaki – w części palcowej płaskie, wspierały mocno uniesioną piętę na wąskim, mało widocznym koturnie. W części górnej wykonane z takiego samego materiału, co kostium, kończyły się pod kolanami. Usztywniały mocno
kostkę dla skrętów i nieco dla przechyłów bocznych i tylnych. Część przednia natomiast była niczym innym, jak kopytem. I mogło ono być podkute! – dostarczono wymienne, przykręcane stalowe podkowy o dwóch ciężarach, jedną plastikową i „podkowę” antypoślizgową. Stopa czuła się w nich komfortowo. Było to zasługą – jak poinformował ją Pan, dumny, jakby sam je wymyślił i zrobił – współpracy stylisty i szewca ze sportowym ortopedą. – Buty pochodzą z tego samego warsztatu w Utrechcie, co poprzednie, jednak sprawiły projektantom kłopot tym, że nie mieli czasu sprawdzić skutków ciężaru podkowy i jej małej przyczepności do parkietu podczas tańca, stąd ten wybór akcesoriów. Z czasem w ogóle był podstawowy kłopot – udało się tylko dlatego, że już mieli odlewy twoich stóp. Podobno normalnie takie buty robią dwa miesiące, a nie trzy tygodnie. Kostium zaś, który dziś odebraliśmy, jest wspólnym dziełem pani Yi-ku Fang i japońskich projektantów, którzy dali też materiały. Na próbę kostiumową – jak ją nazwał – pojechali razem, bo Peter chciał dopasować naciągi pasków i przećwiczyć z nią i instruktorami ich zapinanie. Gdy przebrana weszła na salę z lustrami, myślała, że ogląda jakiś film, a nie samą siebie. Zrobiła kilka pas, piruet i podczas figury lewady zrozumiała, dlaczego miała filmowe skojarzenie. Wyglądała jak postać z filmu anime dla dorosłych. Miękkie, disneyowskie linie, ciepłe barwy kostiumu i wywołujące erotyczne dreszcze paski uprzęży, w połączeniu z wyeksponowanymi walorami kobiecości, postawą i ruchami wyszlifowanymi podczas ponad trzydziestu godzin harówki na sali ćwiczeń i następnych trzydziestu w domu oraz sylwetką wydłużoną poprzez konstrukcję buta, dały efekt, który ją zachwycił. Tak jak przed dwoma tygodniami po ujrzeniu w lustrach brzydkich, starych bab musiała użyć całej siły woli, by nie uciec z sali, tak teraz nie mogła się na
siebie napatrzeć. Klacze w różnych ujęciach tańczyły dookoła, wszystkie przyciągające wzrok, przyzywające, kuszące... Iii-haha! Drżyjcie kobyły, rżyjcie ogiery. Nadbiegam!
Rozdział 13
Tradycyjnie już bal odbywał się w pierwszą sobotę nowego roku. Pod koniec pogodnego i upalnego dnia wiatr osłabł. Gdy kilka minut po siódmej zbliżali się do pawilonu klubowego, wieczór nie przyniósł jeszcze ochłody, a słońce było wciąż wysoko nad horyzontem. Peter nie podjechał pod schody wiodące na taras, lecz celowo zatrzymał samochód na parkingu. Chciał przeprowadzić Kaylinn do klubu dłuższą trasą. Gdy wysiedli, uchwycił wodze i powiódł swą klacz alejką wzdłuż podjazdu. Sam był w uniformie jeździeckim, Kaylinn w kostiumie klaczy szła dwa kroki za nim. Ręce trzymała splecione za plecami. Tupała kopytobutami jak prawdziwa klacz. Jak prawdziwa klacz powiewała kitą i zarzucała grzywą, ściągając na siebie wszystkie spojrzenia. Przejeżdżające samochody zwalniały, bo kierowcy chcieli się jej przyjrzeć. Ci, którzy wysiadali z parkujących wozów, zastygali w bezruchu, odprowadzając ich wzrokiem. Podchodząc do głównego wejścia, mieli odpowiednie entrée. Kilkunastu młodych ludzi, głównie mężczyzn, ustawiło się szpalerem wzdłuż drewnianych schodów. Odezwało się parę oklasków, jakiś aprobujący gwizd z drugiego szeregu, gwar komentarzy i uśmiech na wszystkich twarzach. Kaylinn szła ze wzrokiem utkwionym przed siebie, nie reagując na te dowody zainteresowania żadnym gestem ni zmianą kroku, natomiast Peter, również grając swoją rolę, zdawkowymi uśmiechami i ćwierćukłonami obdarzał komplemenciarzy z prawej i lewej. Wewnątrz głównej sali starsi lub bardziej dystyngowani goście stali w parach lub kilkuosobowych grupach w miejscach
zapewniających dobry widok na wchodzących. Rozglądał się pozornie obojętnie, lecz w rzeczywistości uważnie notował w pamięci uczucia malujące się na ich twarzach. Na wielu widać było wesołość, czasem podziw i rozbawienie. Gorzej było z rozpoznaniem nastroju kobiet, gdyż w większości miały maski, choć kilka z nich, podobnie jak paru mężczyzn, krzywiło się z dezaprobatą. Dostrzegł znajome twarze – wiceburmistrz i członek rady miejskiej z Wangaratty, trzech pracowników Keyaki Wangaratta, właściciele lasów, poznany kiedyś farmer oraz właściciel stadniny, z którego koni kilkukrotnie korzystał. Przywitał się z nimi i przedstawił ich Kaylinn, a on został z kolei przedstawiony ich towarzyszkom. W końcu podszedł do Bunkrofta. – Jak się masz? To jest Andrew Bunkroft, kierownik Działu Utrzymania Ruchu w Keyaki Wangaratta. Maszyny nie mają przed nim tajemnic. To jego uprzejmości zawdzięczamy zaproszenia na tę zabawę. – Witaj, Peter. Twoja towarzyszka wygląda wspaniale! Kaylinn skłoniła lekko głową na powitanie i przesunęła kopytobutem. Mogło to być uznane za uproszczony ukłon angielski, a mogło kojarzyć się z zachowaniem klaczy grzebiącej nogą. Nie odezwała się; Pan wymógł na niej, że podczas zabawy zachowa milczenie. Klacze nie używają słów. – W podzięce za zaproszenia zamawiam pierwszy taniec. Pierwszy w parach, oczywiście... Instynkt baletowy i wczucie się w rolę klaczy spowodowało, że uniosła głowę i zarżała. Stojący w pobliżu spojrzeli na nią – niektórzy ze zdziwieniem, większość z rozbawieniem.
– Przyjąłem to za aprobatę. Marzę o tangu z klaczą. Może mi się uda? – Kaylinn zatańczy z tobą niejeden raz, dziękując ci za zaproszenie. Pozwól jednak, że teraz pójdziemy przywitać się z Glimoore’em – widziałem, jak wchodził z jakąś piratką. *** Podczas przedstawiania Kaylinn zastanawiała się, czy wśród gości jest stajenny i kto nim jest. Z pewnością nie mógł to być człowiek żonaty, ale ze względu na maski na twarzach pań nie przedstawiano ich jako małżonek, więc mogły być córkami, kuzynkami czy wręcz kochankami – jak poniekąd ona. Początkowo najwięcej szans, z racji zawodu, dawała właścicielowi stadniny, ale wolałaby, żeby to był ktoś inny, bo nie wywarł na niej dobrego wrażenia. Jednak po namyśle stwierdziła, że to zapewne nie on. Stajenny był chyba chudszy. Po uścisku rąk nie dało się nic poznać – kontakt był za krótki i inny niż wtedy. Wtedy te ręce ją głaskały, klepały, szorowały i nie dotykały jej dłoni, a zupełnie innych części ciała. Z drugiej strony zaproszenia załatwił ten jakiś Bunkroft i on, jako jedyny spośród dziś poznanych, był najwyraźniej zaprzyjaźniony z Peterem. Poczuła do niego sympatię – może dlatego, że zamówił już taniec? Dostrzegła w jego oczach podziw dla swojej osoby lub stroju, ale niewielu tu dziś jej nie podziwiało. Czyli – nadal nic nie wiedziała. Ruszyli w obchód po sali, szukając innych znajomych. Kaylinn dostrzegła właściciela gazety z Albury i parę innych osób, z którymi zetknęła się na gruncie zawodowym, w tym ekipę pracującą dla lokalnej telewizji, ale jako występująca incognito nie witała się z nimi. Peter przedstawił jej jeszcze jakiegoś handlowca ze znacznie młodszą towarzyszką w stroju bukaniera, a właściwie bukanierki, i starszego pana bez pary, będącego właścicielem kilku tysięcy akrów lasu.
Orkiestra, która coś tam dotąd przygrywała, zamilkła. Do mikrofonu podszedł jej kierownik i zaprosił wszystkich na środek sali do pierwszego tańca – zapoznawczego, jak powiedział. Uczestnicy ustawiali się w koło, więc i Kaylinn po odpięciu wodzy i odebraniu od Pana zachęcającego klepnięcia w ramię, stanęła w kręgu. Oczywiście zagrano w stylu polki, co było do przewidzenia – dzięki ciągłej wymianie partnerów taniec ten najlepiej nadawał się do zaznajomienia wszystkich ze wszystkimi. Przy okazji był to rodzaj muzyki, który pozwalał tancerzom pokazać swą indywidualność w licznych momentach rozłączenia z partnerem. Rytm galopady umożliwiał zaprezentowanie kilku przećwiczonych pas, więc gdy orkiestra po pięciu minutach kilkoma mocnymi akordami zaznaczyła koniec, obiektywnie stwierdziła, że musiała zrobić wrażenie na wszystkich. „No, co najmniej na większości. W końcu sto godzin ćwiczeń robi swoje” – pomyślała. Ledwie zdążyła wyrównać oddech, orkiestra zagrała walca. Przyskoczyło do niej dwóch młodych mężczyzn, ale że obiecała pierwszy taniec facetowi od zaproszeń, podziękowała im, poszukała go wzrokiem i poczekała, aż podejdzie. Ten typ tańca salonowego nie odpowiadał ani jej obecnemu nastrojowi, ani charakterowi stroju, więc potraktowała go wypoczynkowo. Partner tańczył poprawnie i nie można mu było niczego zarzucić – może jedynie to, że swoją statecznością pięćdziesięciolatka tłumił jej zapał wykrzesany poprzednim tańcem. Ale nie – tak było tylko na początku. Może był skrępowany? Pod koniec rozruszał się i poczuła, że ich nogi i ciała złapały wspólny rytm. Gdy walc się skończył, czuła niedosyt – mógłby trwać kilka minut dłużej. Potem znów nadszedł czas na rytm country, tańczony radośnie przez wszystkie grupy wiekowe. Upatrzyła sobie wyglądającego na dobrego tancerza trzydziestolatka i pod koniec starała się trzymać blisko niego, tak by dać sobie okazję do wspólnego przetańczenia następnego tańca. Udało się, ale
dyskotekowy kawałek zagrany przez orkiestrę rozczarował ją – nie lubiła tej muzyki, a i partner tańczył sztywno i jak na jej gust zbytnio nią szarpał. Konferansjer zapowiedział kankana. Była ciekawa, jak to będzie tańczone, ale zawiodła się – cała sala potraktowała kankana jak bush dance [10] i tańcowała na ludowo – ale po australijsku, a nie portugalsku. Kaylinn poprosił do tańca jakiś młodzian w jasnym garniturze z orchideą w klapie. Następny wolny taniec – był to slow fox – zatańczyła z burmistrzem Albury, który był całkiem miłym czterdziestolatkiem. Usilnie chciał prowadzić konwersację i gdy jej nie podjęła, wyglądał na lekko obrażonego, więc gdy ją żegnał po tańcu, obdarzyła go najładniejszym ukłonem, który jako klacz mogła wykonać, tym bardziej że slow fox z nim należał do przyjemności. Zauważyła z ulgą, że oddalający się burmistrz został przechwycony przez Petera, który z pewnością jakoś wytłumaczył mu jej milkliwość. Po fanfarze orkiestry konferansjer podszedł do mikrofonu i poprosił kandydatki startujące w konkursie na najlepszy kostium o wzięcie koszyków. Reszta miała odebrać z rąk kelnerów białe kulki do głosowania. Kaylinn rozglądała się po sali, ciekawa, ile też będzie konkurentek. Zbliżyła się niepewnie do orkiestry i dostała jasnożółty koszyk i flamaster. Polecono jej napisać na koszu drukowanymi literami swoje imię lub pseudonim i stanąć przed orkiestrą. Napisała z boku i wewnątrz kosza „KLACZ” i rozglądnęła się, co dalej. Konkurentek było siedem. Bukanierka miała wysokie buty, kusą czarną spódniczkę, kończącą się ledwie pod piersiami czarną bluzeczkę z białą trupią czaszką i pas z pistoletem. Głowa jej była przepasana czerwoną szarfą, a oko czarną opaską udającą maskę. Mogła mieć dwadzieścia lat i buchała seksapilem. Druga zawodniczka była starszą panią przystrojoną w ludowy strój australijskiej osadniczki z
dziewiętnastego wieku – dla Kaylinn nic ciekawego. Trzecia przebrała się za księżnę albo inną Europejkę z wyższych klas. Wyglądała imponująco i poruszała się odpowiednio do ciężaru stroju – z dumą i pogardą dla pospólstwa. Kolejna, młodziutka – może nieletnia – dziewczyna wystąpiła w stroju paryskiego gawrosza. Malownicze łachmany, malowniczo przybrudzona twarz, gołe ręce i nogi, dziurawe buty i charakterystyczna czapka z daszkiem na bakier czyniły z niej poważną konkurentkę. Jako jedna z trzech startujących nie miała maski. Następna, ubrana w strój mający nawiązywać do karnawału weneckiego, z charakterystyczną porcelanową maską, wypadała na jej tle blado. Za to kolejna na pewno nie była pod żadnym względem blada. Mocno opalona lub śniadoskóra – z paru metrów Kaylinn nie mogła tego rozstrzygnąć – była ubrana w czerwoną, powiewającą, długą spódnicę i naszywany cekinami stanik. Kruczoczarne, długie włosy i czarna maska à la Zorro dopełniały obrazu cyganki. Ostatnia z grupy – również młoda – była po prostu króliczkiem. Z „Playboya”. Gdy się ustawiły w szeregu z koszykami w dłoniach, konferansjer poprosił je o zademonstrowanie walorów przebrania. Nastąpiła pewna konsternacja, bo żadna nie chciała być pierwsza, ale koniec końców z szeregu wystąpiła księżna. Postawiła koszyk przed sobą, wykonała parę dworskich skłonów, w nagłym obrocie zamiotła parkiet długim trenem i wróciła na miejsce. Drugi zdecydował się króliczek. Pomizdrzył się trochę, skłonił głowę, by pokazać dokładnie uszy, zatrząsł biustem, wypiął pupę i skończył. Postawiła kosz i już chciała wyjść jako trzecia, ale wyprzedziła ją starsza osadniczka, która z torebki wyjęła robótkę szydełkową i uzupełniła ją paroma oczkami. Wszystkim prezentacjom towarzyszyły flesze aparatów fotograficznych. – Teraz – westchnęła i wyskoczyła do przodu. Wykonała
kilka kroków pas de cavale, zarżała, zarzucając grzywą w lewadzie, i jako pierwsza dostała brawa. Cofnęła się w pobliże swego kosza, zostawiając przestrzeń najgroźniejszym konkurentkom. Cyganka wykonała parę piruetów, budząc umiarkowany aplauz, gawrosz zrobił gwiazdę i krzyknął: „Vive la France!”, co skwitowano oklaskami, a bukanierka przeszła parę szerokich, marynarskich kroków i z groźną miną strzeliła z pistoletu, co się niektórym bardzo spodobało. Powłóczyste spojrzenia i stateczne kroki ostatniej Wenecjanki na tym tle były niczym i po chwili znowu stały w szeregu obok swoich koszy, do których podchodzili ludzie i bawiąc się w jurorów, wrzucali kulki. Poczuła, że drży z emocji, obserwując ilości kulek w koszach, które powoli dawały wyobrażenie tendencji. Zgodnie z przewidywaniem Wenecjanka i księżna były bez szans, ale dość dużo głosów gromadziła starsza pani – mniej więcej tyle, ile cyganka i króliczek. Nie były jednak konkurencją dla niej, gawrosza i bukanierki. Tutaj toczyła się główna walka. Gdy ludzie przestali się tłoczyć i do koszów podchodzili tylko maruderzy i niezdecydowani, Kaylinn odniosła wrażenie, że kosz bukanierki jest uboższy w kulki niż oba pozostałe. Gdy konferansjer zakończył czas głosowania i z pomocnikiem rozpoczął pracę rachmistrza, emocje rozlały się na zgromadzonych w sali. Przy koszu, który miał napis „VIVE LA FRANCE” na dwójkę liczących napierały z jednej strony uczestniczki, z drugiej reszta gości, a z trzeciej kamerzysta próbował uchwycić falujące podniecenie. – 38 – padła liczba. Odezwały się brawa i głosy ucieszonych zwolenników gawrosza. Przy poprzednich, z których największa wynosiła 21, mogło to imponować, ale i tak liczyły się tylko te trzy – gawrosz, ona i bukanierka. Dwie ostatnie czekały na przeliczenie. Teraz liczono kulki w koszu „JOLLY ROGER”.
– 31. Dało się usłyszeć kilka jęków zawodu i kilka okrzyków radości. Krąg zacieśnił się do tego stopnia, iż rachmistrz, zanim zabrał się za liczenie zawartości kosza Kaylinn, poprosił wszystkich o zrobienie kilku kroków wstecz. – 37 – ogłosił konferansjer. I kontynuował, przekrzykując okrzyki, jęki i brawa z sali: – Proszę państwa, ponieważ różnica wynosi jeden głos, a ludzie są omylni, kulki w koszach „KLACZ” i „VIVE LA FRANCE” zostaną jeszcze raz przeliczone. Proszę o cierpliwość. Chciała zwyciężyć – głównie ze względu na Petera, bo to jego pomysł, wysiłek i pieniądze stworzyły ten strój – ale teraz odczuła coś w rodzaju niesmaku. Nie z powodu przegranej – życie jest grą, jak uczył Pan, a w grze są zwycięzcy i przegrani – ale z tego, że z zabawy i gry robi się problem. A problemów – prawdziwych problemów – w grze nie ma, dopóki stawką nie staje się gracz. W czasie powtórnego przeliczania niektórzy widzowie stracili zainteresowanie, ale ubytki z pierwszych rzędów zostały zastąpione przez tych, którzy dotąd stali z tyłu. Podczas liczenia do rachmistrza przedarł się jakiś mężczyzna we fraku i mówił mu coś na ucho, a potem coś mu podał. Wreszcie konferansjer podszedł do mikrofonu. Cała sala ucichła. – Proszę państwa o uwagę. Zwyciężczynią jest Vive la France. Oto dyplom za najlepszy kostium na balu Racing Club 2007 i kosz kwiatów! Odezwały się brawa i okrzyki aprobaty. Konferansjer podszedł do gawrosza i wręczył jej teczkę z dyplomem. Za nim podążał młodzieniec w uniformie posłańca, niosący kosz z
kwiatami. Konferansjer odczekał, aż umilkną brawa, po czym kontynuował: – Mamy też nagrodę specjalną, ufundowaną przez pana Wilkinsa dla najlepszej klaczy na sali. Odezwały się głośne śmiechy i kilka braw. – W sposób oczywisty i niekwestionowany nagrodę tę przyznaje się jedynej tu obecnej klaczy. Nagrodą tą jest tuzin buszli paszy Baileys. Brawa, które odezwały się na sali, zdecydowanie przegrały z salwami gromkiego śmiechu. Kaylinn sama nie wiedziała, czy się śmiać czy płakać. Już łzy szukały sobie ujścia, gdy pomyślała, że jest klaczą – niczym więcej, jak klaczą swego Pana. Klacz bardziej niż z kwiatów powinna się cieszyć z dobrej paszy – Baileys była uważana za najlepszą. I żadne prztyczki ani podteksty klaczy nie dotyczą – tym niech się martwi Pan. Więc zarżała – z początku nieudolnie, bo ściśnięte gardło jej nieco przeszkadzało, potem z werwą, aby zagłuszyć rozczarowanie z powodu przegranej z łachmaniarskim gawroszem i upokorzenie postępkiem nieznanego jej Wilkinsa. Niezależnie od jej odczuć sala miała świetny ubaw, więc i ona postanowiła bawić się dalej. Co tam – dziś jest na balu. Wiwat bal! Tak więc, gdy konferansjer podał jej zobowiązanie na 12 buszli Bayleys No. 2, zarżała ponownie. Potem ruszyła szukać Pana – musiała mu je przekazać, bo sama nie miała gdzie go przechować. Nie musiała Petera szukać – podszedł do niej z gratulacjami, ale i on miał niepewną minę. Zza niego wynurzył się Bunkroft i
dołączył się do słów uznania. Wyraził żal, że zatańczyła z nim zaledwie raz, więc dała się zaprosić teraz do quickstepa, którego właśnie zaczęto grać. Później zatańczyła jeszcze dwa współczesne przeboje z młodymi ludźmi, którzy ją poprosili. Następny bush dance przepuściła i zbliżyła się do Petera, który ze szklanką w ręku rozmawiał z jakimś mężczyzną – prawdopodobnie o niej, bo gdy podeszła, umilkli. Pan przedstawił jej nieznajomego – Wilkins, hodowca z Albury. – Pan Wilkins, kobyłko, zachwyca się twoim tańcem i kostiumem. Musiałem bardzo się starać, by odwieść go od pomysłu zakupienia ciebie do jego stadniny. Hodowca wybuchnął śmiechem, a Kaylinn, nie wiedząc, jak zareagować na ufundowaną przezeń paszę, prychnęła po końsku. Ponieważ dalsza rozmowa Petera z Wilkinsem zwyczajnie się nie kleiła, Peter przeprosił go i doczepiwszy jej linkę do uzdy, powiódł wzdłuż ściany sali. Ręce trzymała splecione z tyłu. Wilkinsowi na chwilę opadła szczęka, ale doszedł widocznie do wniosku, że to świetny dowcip i pożegnał odchodzących kolejną salwą śmiechu. – Mam nadzieję, że dobrze się bawisz, Kaylinn. Skoro do mnie przyszłaś, to widocznie coś byś zjadła lub wypiła. Tam widziałem bufet – chodź, posilimy się trochę. Na czas jedzenia zdjął jej wędzidło. Gdy wybierała potrawy i potem jadła, przyciągnęła spojrzenia zaciekawionych, jak to będzie się odbywać, ale prawdopodobnie doznali rozczarowania, gdyż wyglądało to zupełnie zwyczajnie. Trudniej było z piciem – ze względu na konstrukcję warg maski musiała użyć słomki, ale to też nie żadna sensacja. Trochę jej przeszkadzał reżim milczenia, lecz doceniała jego zalety – jedną z nich było uniknięcie rozmowy z
tym nieokrzesanym Wilkinsem. Jako niemowa była bardziej tajemnicza i przez to pociągająca. Zastanawiała się, jak i z kim by flirtowała, gdyby nie zakaz mówienia, ale nie bardzo wiedziała. Wyszła z wprawy przez okres małżeńskich problemów, późniejszej depresji, postępującej choroby alkoholowej i związku z Panem – przez lata była w towarzyskiej separacji. Następne dwa tańce stanowiły dla Kaylinn rozgrzewkę przed główną rundą, która musiała niebawem nadejść; rundą, do której się przygotowywała z takim trudem – wyborami miss balu. Poza tym powinien być jeszcze konkurs na najlepszą parę, ale ten musiała odpuścić z oczywistego powodu braku pary. Na jakiegoś przypadkowego partnera, który stanąłby z nią do konkursu, raczej nie miała co liczyć i nie brała tego pod uwagę. Ponieważ najlepszą parę na balu w Albury tradycyjnie wybierano podczas Marsza Radetzkiego, na wyraźne żądanie Petera przećwiczyła z Jonathanem ten taniec, ale sensu w tym nie widziała. Bez zgrania z partnerem nie można tu było odnieść sukcesu. Ponownie dla zwrócenia uwagi uczestników odezwały się fanfary, po czym zabrał głos konferansjer: – Szanowni państwo! Za chwilę będą państwo wybierać parę najlepszych tancerzy na tej sali. Ponieważ będzie to zarazem najważniejszy i ostatni konkurs, proszę o uwagę. Kaylinn zamarła. Jak to ostatni – a miss balu? Przecież do tego występu właśnie się przygotowywała przez miesiąc. Czyli wszystko na próżno? Cały jej wysiłek, wszystkie starania Petera i wydane pieniądze na nic? Po raz drugi poczuła, jak w gardle rośnie jej jakaś gula, która dziwnym sposobem uciska gruczoły łzowe. Na sali również powstał zamęt. Dały się słyszeć gwar i pytania o wybór miss balu.
– W tym roku organizatorzy zrezygnowali z oddzielnego wyboru miss balu. Koronę królowej i tytuł najlepszej tancerki postanowiono przyznać tryumfatorce w konkursie par. Znowu odezwały się okrzyki protestu i jęki zawodu. Kaylinn klęła pod nosem. Nie miała czym otrzeć łez, które już napływały jej do oczu. – Nic państwo nie stracą – uspokajał konferansjer. – Konkurs będzie dwuczęściowy. W pierwszej fazie znakomite jury w składzie – tu wymienił pięć nazwisk i funkcji; była wśród nich żona prezesa klubu, dwoje dziennikarzy, w tym jeden z Canberry, właściciel szkoły tańca z Melbourne i choreograf z telewizji – wyselekcjonuje spośród tańczących par piątkę finałową. Te pięć par w indywidualnych popisach pokaże państwu, na co je stać. I spośród tych pięciu par wszyscy państwo wybiorą tę jedną: króla i królową balu. Teraz czeka państwa kilka minut oglądania najlepszego tańca i emocje rundy kwalifikacyjnej. Pary startujące w konkursie prosimy o odbiór numerów, a wszystkich pozostałych o przejście do części wschodniej sali – pokazał ręką na lewo. – Część zachodnia będzie areną zmagań zawodników. Kaylinn poszła szukać toalety. Musiała czymś wytrzeć łzy, a może jeszcze wypłakać się w samotności. Walczyła z nastrojem rezygnacji, który wysysał z niej całą energię. Po drodze ktoś ją złapał za rękę i wstrzymał mocnym chwytem. Obróciła się, gotowa się wyrwać – w końcu miała, u licha, prawo do chwili dla siebie. Zobaczyła poważne oblicze faceta od zaproszeń. – Chodź, kobyłko. Idziemy zatańczyć. Szarpnęła się gniewnie. Co on sobie myśli? Kompletny pacan, nie widzi łez, nie widzi, w jakim jest nastroju? Teraz chamowi na tańce się zebrało? I co to za odzywka – „kobyłko”? Jest pijany?
Ręka Bunkrofta ścisnęła ją i popuściła, ponownie ścisnęła w jakimś nienaturalnym rytmie. Patrzył jej prosto w oczy, jakby chciał coś przekazać. Nie pozwolił jej się wyrwać. Ręka znowu ścisnęła mocniej. I znowu. Coś jej zaświtało. Już kiedyś była tak ściskana. W stajni! Szeroko otwarte oczy utkwiła w jego źrenicach. Zaskoczona, nie wiedziała, jak potwierdzić swoje podejrzenia. Mając w myślach tygodniowy pobyt w boksie i dotyk stajennego, pokonała przeszkodę ściśniętego gardła i wydukała zniekształcone wędzidłem, bezsensowne tu i teraz pytanie: – Kim jesztesz? Patrząc w oczy ponownie zaczął ściskać jej ramię. Krótko, długo, przerwa, długo, krótko. – Nic nie mów. Dziś tobie nie wolno. Chodź zatańczyć. Stajenny! Zatrzęsła się, oszołomiona sytuacją, ruszyła głową niezdecydowana – sala czy toaleta? Ale nogi już wiedziały, nogi kobyły słuchały – jak w stajni i na wybiegu. Ruszyła wraz z mężczyzną w kierunku miejsca, gdzie parom rozdawano numerki uczestników. On zaś wielką kraciastą chustą próbował otrzeć jej łzy, lecz zrozumiawszy, że idąc, sama zrobi to delikatniej, oddał ją w jej ręce. Wytarła oczy starannie i żałowała, że nie może wysiąkać nosa. Znowu reminiscencja związana z tygodniem w stajni – tam też nie mogła. Wtedy wytrzymała cały tydzień pomimo tej niedogodności, to i tu wytrzyma te kilkanaście minut, tym bardziej że dzisiejsza maska była o klasę lepsza. – Tańcz tak jak z Jonathanem. Pamiętasz układ? Potrząsnęła głową twierdząco. Ona pamięta, ale co z
partnerem? Co z tego, że ona będzie tańczyć jak w Parkville, skoro nie on wtedy z nią tańczył? Ona nie zna jego, a on nie zna jej i pewnie nawet nie zna kroków. Dostali opaski z liczbą 12 i założyli je na lewe ramiona. Zanim szef orkiestry ogłosił zamknięcie zgłoszeń, doszła jeszcze jedna para – trzynasta. – Szanowni państwo – odezwał się konferansjer. – Jurorzy przekonali mnie, że nie są w stanie w ciągu trzyminutowego tańca wyrobić sobie zdania o trzynastu parach. Dlatego kwalifikacje będą rozbite na dwie tury – numery nieparzyste zatańczą najpierw, a zaraz po nich tego samego Marsza Radetzkiego zatańczą numery parzyste. Z każdej grupy jury wybierze trzy pary finałowe – razem będzie więc sześć par prezentujących potem indywidualny, wybrany przez siebie taniec. Uwaga! Część zachodnia – pokazał ręką – dla par o nieparzystych numerach. Grupa pięciu osób – widocznie to byli ci jurorzy – stała już na podeście dla orkiestry. Zaczęto grać, pary ruszyły, a Kaylinn, wciąż trzymana za rękę przez stajennego – tak o nim teraz myślała, stajenny, a nie Bunkroft – oglądając pierwszą turę kwalifikacji razem z resztą, starała się odgadnąć przyszły werdykt jury. Według niej zdecydowanie najlepiej tańczyła trójka, a potem piątka, dziewiątka – a może jedynka? W połowie tańca jurorzy zaczęli szeptać między sobą. Gdy orkiestra skończyła ostatni akord galopady i tańczący zastygli w finałowych pozach – poza parą 11, która najzwyczajniej dołączyła do widzów – odezwały się długie brawa. Arbitrzy skupili się i uzgadniali werdykt. Po kilkunastu sekundach jeden z nich, wyróżniający się garniturem w kolorze budyniu waniliowego, podszedł do mikrofonu i ogłosił: – Do finału zapraszamy pary 1, 3 i 9.
Odezwały się kolejne brawa, krótsze już, po których na parkiecie znalazły się pary parzyste. Kaylinn nerwowo przesuwała sobie w myślach figury i kroki – kolejność i rytm ćwiczeń z instruktorem. Weszła ze stajennym i ten – o dziwo – ustawił się i ujął ją tak jak Jonathan. Skąd wiedział – oglądał ją na filmie? Wiedziała, że niektóre jej ćwiczenia w celach szkoleniowoinstruktażowej analizy bywały filmowane, ale czy te – nie pamiętała. Orkiestra zaczęła i ruszyli. Stajenny przewodził jak Jonathan. Mogłaby zamknąć oczy – prowadził pewnie i czuła wzajemną jedność dopasowania, jeszcze wyraźniejszą niż w końcówce pierwszego walca. Stało się coś dziwnego. Tańczyła równocześnie w trzech miejscach – tu, w stajni i w Parkville, w sali z lustrami. Czuła równocześnie na sobie ręce Jonathana i obecnego partnera, kierowały nią stanowcze w swej delikatności ręce nauczyciela tańca, jak i twarde, żylaste ręce stajennego – te same, które w stajni podtrzymywały ją, gdy była bliska przewrócenia. Połączenie tych doznań otaczało ją aurą pewności i bezpieczeństwa, pieściło i niosło po parkiecie jak nieważką, a zarazem energicznie bijącą parkiet kopytami w rytm marszowej galopady klacz – na wybiegu? – na parkiecie? – nie wdawała się w takie rozróżnienia. Jest klaczą, a on – ten obok – jeźdźcem. Galopuje pod jego dyktando, razem na paradzie w cesarskim Wiedniu prezentują swe umiejętności przed Franciszkiem Józefem. Doskonale wie, co do niej należy. To nic trudnego – po prostu wykonuje instrukcje jeźdźca. Drobny sygnał ręką i obraca się. Przechył – skręca. Galopuje w rytm ruchu jego bioder. Czując jego skłon – kłoni szyję. Gdy wypręża pierś – sama zadziera łeb. Harmonia złączenia. Akord końcowy i jeździec osadza ją w pełnym galopie, więc zarywa kopytami w parkiet. Zaczyna widzieć otoczenie. Przedtem oczy też miała otwarte, ale widziała tylko – no właśnie, co widziała? – już nie pamięta. Wiedeń? Schönbrunn? Plac
maneżowy? Głośne brawa przywróciły ją całkiem do rzeczywistości. Werdykt! Jaka będzie decyzja jury? – Do finału zapraszamy pary 4, 10 i 12. Hurraa! W swej radości zapomniała, że to dopiero pierwszy etap. Rzuciła się partnerowi na szyję. Z całej siły wtuliła swój koński pysk maski w jego ramię. Niemożliwe stało się możliwe. Stajenny oddał jej uścisk – niezbyt mocno, nieśmiało; potem ujął oburącz jej głowę i pocałował delikatnie grube, kobyle wargi maski. Znów poczuła, jak wilgotnieją jej oczy. Żal czy radość – żadna to dla nich różnica. Jakżeż dziwny jest człowiek! Konferansjer zapowiedział kilka tańców ogólnych, aby – jak się wyraził – rozładować emocje i złapać oddech. Sala zapełniła się parami tańczącymi rumbę, a oni przeszli w kierunku wyjścia na taras, by orzeźwić się choć trochę chłodem nocy. Na tle ciemnego nieba zmaterializował się Peter. – Gratulacje, Kaylinn, i dla ciebie, Andy. Byliście wspaniali. Podsłuchałem kilka zdań z sali i wszystkie typowały was jako finalistów już po pierwszej minucie. – To zasługa Kaylinn. Tańczy bosko. I ten kostium... Czułem się jak z moją Winged. Więc wrażenia miał komplementarne do niej! – Wasze stroje pasują do siebie, bo któż może tańczyć z klaczą, jak nie jeździec? Świetnie wyszło, ale teraz jest czas, w którym Kaylinn może skorzystać z toalety. Kaylinn, poradzisz sobie tam sama, czy mam ci pomóc przy kostiumie? A może wolisz pomoc kobiety? Też da się zrobić.
Gestem dała znać, że poradzi sobie sama, jeśli teraz odepnie jej kilka pasków na plecach. Gdy to zrobił, weszła za drzwi ze znaczkiem „dla kobiet”. Też coś – żeby Pan wchodził z nią do damskiej toalety! Wprawdzie była pewna, że zrobiłby to bez zawahania, ale ona uważała, że to strefa wolna od mężczyzn. Taki nawyk. Ledwo zamknęły się drzwi za Kaylinn, Peter zwrócił się do Andrew: – I co teraz? Masz jakiś plan? – Plan? Twoja kobieta jest yhmm... wspaniała. To cały plan. Mnie zawsze najlepiej szło tango, bo – jak stwierdził pułkownik Slade – jeśli zrobisz błąd i się zaplączesz, po prostu pląsasz dalej [11], a ona umie zatańczyć wszystko. Niech orkiestra zagra Jalousie albo La Cumparsitę i tyle. – Hmmm... Mam inną propozycję. Pamiętasz, że ona ćwiczyła ten swój taniec klaczy jako występ w konkursie indywidualnym? Miała wystąpić do Tańca z szablami Chaczaturiana. Znasz? To dobrze. W tym popisie ona tańczy jak dzika klacz na lince podczas poskramiania. Linki ani poskramiacza w tym tańcu nie ma – choreografia tylko sugeruje ich istnienie, choć próbowała początkowo z linką i Jonathanem. Ona to świetnie tańczy i chciałbym, by to pokazała. W końcu to właśnie ćwiczyła tygodniami. Pomysł mam taki – będzie na rzeczywistej lince i będziesz ją poskramiał. Dużo się nie natańczysz, ale postrzelasz z bata w odpowiednich momentach i poudajesz, że szarpiesz linką. Tylko poudajesz – żadnego rzeczywistego szarpania, bo ją przewrócisz! Andy prychnął i skrzywił się. – Wybacz, ale nic nie wiem o tym układzie.
Już od minuty Peter zajmował się swoją kamerą, którą niedawno filmował wspólny taniec Andy’ego i Kaylinn. – Zaraz ci pokażę, jak to wyglądało... O, jest. Tu masz Kaylinn, jak – jeszcze na lince – próbuje z Jonathanem. To już prawie dopracowany układ; ostateczny jest bardzo podobny, ale bez linki. Zobacz, jak to robi Jonathan i wzbogać to o elementy własne – jakieś przytupy, strzelanie z bata – sam wymyśl, co... Mężczyzna prawie nic nie robi – całą uwagę skupia klacz – ale teraz dostrzegam, że on jest tu niezbędny. Myślę, że Jonathan świadomie opracował to dla pary, bo tym się zawodowo zajmuje, a potem tylko dostosował do występu solowego. Andrew wpatrywał się z uwagą w wyświetlacz. – Fiuuu! Ona TAK tańczy? Ho, ho! Puść mi to jeszcze raz – od samego początku. *** Kaylinn opróżniła pęcherz, zdjęła maskę, przemyła ręce, wysiąkała nos i przetarła twarz. Dopiero teraz dotarła do jej świadomości waga faktu, że tajemniczy dotąd stajenny przestał być postacią bez nazwiska, twarzy i głosu i zmaterializował się w osobie Andy’ego Bunkrofta. Plan Pana też się materializował. Z jakichś powodów Pan bawi się w swata – nie do końca wiedziała, kto tu jest bardziej zanęcany i co z tego wyniknie, ale... Cóż – „ufaj Panu”. A swoją drogą nareszcie go poznała. Całkiem jej się podobał, mimo że starszy od niej o parę lat. „Mój stajenny!” – pomyślała z rozczuleniem. Po osuszeniu sprawdziła, jak wygląda okolica oczu, bo resztę i tak kryła maska. Nie było źle.
Założyła prowizorycznie maskę, częściowo zapięła kostium i wyszła. Resztę spinek i szlufek niech poprawi Peter na korytarzu. Na korytarzu Peter zabrał się za jej paski, sprzączki i rzepy, podczas gdy Bunkroft oglądał coś na wyświetlaczu jego kamery. – I co, Andrew? Jak to widzisz? – Ostro i wyraźnie. Mogę spróbować za dużo nie spieprzyć. – Świetnie! Kaylinn – skup się, bo czas nagli. Pamiętasz, jak na pewnym etapie tańczyłaś z Jonatanem, który trzymał cię na lince? Teraz zatańczysz tak samo z Andym. Czy coś trzeba jeszcze teraz przećwiczyć? Możesz mówić, Kaylinn. – Wszyssko – wysyczała poprzez wędzidło. – Myślę – odezwał się Andy – że kroki startowe i linkę. Ale nie mamy muzyki. – Będzie wam musiała wystarczyć z kamery. To ja pędzę po bicz, a wy szukajcie spokojnego miejsca. Andy – zadzwonisz do mnie, gdzie was znajdę. *** Gdy ktoś z obsługi, komu Peter to zlecił, wsparłszy swą prośbę banknotem, zapukał w umówiony sposób do ich drzwi, kończyli właśnie próbę całościową. Po dojściu do finałowej figury poszli w kierunku sali. Na parkiet wyszła właśnie para z numerem 10. Nie mieli własnej płyty – poprosili orkiestrę o tango Jalousie, i gdy zaczęli, Peter cieszył się, że pomysł Andy’ego, by tańczyć to właśnie tango, nie doszedł do skutku; Jalousie w wykonaniu pary numer
10 trudno byłoby przyćmić. Orkiestra nieco odbiegała poziomem od tych, których słuchał Peter, ale dziesiątka – jak ich w myślach nazywał – tańczyła tak pięknie, że obserwując ich, nie pomyślał ani razu o Kaylinn i Andym. Jednak wszystko ma swój koniec – orkiestra po czterech minutach umilkła, tancerze zastygli – ona w odwróceniu, a on w przyklęku – i gdy wszyscy klaskali, Peter z płytą CD już zmierzał ku kierownikowi orkiestry. *** Andrew z duszą na ramieniu wprowadzał Kaylinn na parkiet. Czuł się jak na manewrach pułkowych. Gorzej – tam miał pewność, że jeśli oddział zawiedzie, to nie z jego winy, bo zrobił wszystko, co się dało. Teraz nie miał tego poczucia – od niego zależało tak wiele, a nie przygotował się odpowiednio. Pozostaje liczyć na szczęście i na Kaylinn. Uzgodnili, że już samo wejście będzie widowiskowe – klacz będzie tańczyć bez muzyki, szarpiąc się na uwięzi, pokazując swą dzikość i opór. Poza wprowadzeniem widowni w nastrój, ułatwiało to synchronizację z nagle rozbrzmiewającym w głośnikach forte orkiestry. Pomysł się sprawdził – Kaylinn płynnie przeszła do swoich figur tanecznych i teraz jego zadaniem było, nie utrudniając jej kroków, odgrywać rolę poskramiacza. Przy pierwszej zmianie tempa strzelił z bicza – strzelanie z bata trenował od dziecka. Kaylinn zarżała, a z głośników odpowiedziały puzony. Strzelił ponownie. I znowu rżenie i puzony – dobrze jest, siedzi w rytmie. Udał, że przyciąga klacz do siebie, dbając zarazem o nienaprężanie linki, i skoncentrowana Kaylinn przybliżyła się, by zaraz odbiec wśród stacatto ksylofonu i własnych kopyt. Sekwencja z biczem, rżeniem i puzonami powtórzyła się raz, drugi i trzeci. Za każdym nawrotem Kaylinn nieco zmieniała figury, zacieśniała lub rozszerzała krąg wokół niego, a on trzaskał z bicza i dbał o właściwe naprężenie linki, przesadnie sygnalizując ramieniem i przechyłem sylwetki rytm
zbliżania się lub oddalania. Pierwsza połowa drugiej minuty utworu została opanowana przez łagodne tony smyczków i miękkie dźwięki saksofonów, więc i klacz tańczyła miękko, zmęczona poprzednim wyrywaniem się i szarpaniem. Usypiała uwagę człowieka. W tej części pozwolił sobie na własną inwencję – kilka kroków i kilka ruchów tułowiem miało wspomóc obraz maneżu. W następnej ćwierci minuty nastąpił bunt klaczy. Zmyliła tresera chwilą spokoju. Teraz w muzyce i w tańcu zapanował zaplanowany bezład. Ten moment był trudny – należało pilnować linki, by ani Kaylinn ani on się w nią nie zaplątali. Czterokrotne użycie bicza w takt puzonów przywróciło ład, ale nie uspokoiło klaczy. Figury z pierwszej minuty wróciły i z jedną nową, którą była lewada wykonana przez rżącą klacz zwróconą pyskiem – Kaylinn, wybacz – ku niemu na skróconej do minimum lince z akompaniamentem wielokrotnego strzelania z bicza na początku trzeciej minuty, zdominowały taniec na następne trzydzieści sekund. Wtedy grę przejęły znów smyczki, muzyka zwolniła swój szalony galop i ścichła. Klacz podbiegła do niego i zatrzymała się, drobiąc delikatnie w miejscu. Gdy zabrzmiał ostatni akord bębnów, skłoniła głowę, a on teatralnym wymachem odrzucił bicz i zastygł, zadzierając tryumfalnie głowę i wypinając pierś. Cała sala rozbrzmiała brawami. Zwłaszcza męska część widzów okazywała żywiołowy entuzjazm – tupano, gwizdano, klaskano, krzyczano. Kobiety zachowywały się bardziej powściągliwie, ale i wśród nich – zwłaszcza tych w średnim wieku – nie brakowało oznak entuzjazmu. Aplauz trwał tak długo, że kierownik orkiestry miał problem z zaproszeniem do głosowania. Nie było to zresztą potrzebne – tłum kłębił się i przepychał wokół stojących przy pomoście orkiestry sześciu koszy ponumerowanych jak finałowe pary. Kaylinn i Andrew wciąż stali tam, gdzie skończyli swój taniec. Wielu w drodze do koszy lub z powrotem
podchodziło do nich. Kaylinn nawet nie zmieniła pozycji – pochylona głowa ułatwiała wyrównanie oddechu. Andrew natomiast stał już normalnie i przyjmował gratulacje, bohatersko znosił dziesiątki poklepywań, ściskał podawane ręce, odbierał wizytówki i dziękował w imieniu partnerki i swoim. Wielu nie mogło się oprzeć i macało kostium klaczy, jednak kiedy ktoś zaczął macać maskę, Andy stwierdził, że tego już za wiele i pociągnął Kaylinn z dala od tłumu. Ich para, a właściwie Kaylinn – Andrew nie miał co do tego złudzeń – otrzymała tyle kulek, że nawet ich nie liczono. Jemu poziom adrenaliny powoli spadał i czuł, że wraca do rzeczywistości. Przede wszystkim chciał wyrazić uznanie dla Kaylinn i zupełnie odruchowo poklepał ją po pupie. Skierowała ku niemu oczy, ale z powodu maski nie zorientował się, czy akceptuje takie spoufalenie, czy wręcz przeciwnie. Musiała zauważyć jego dezorientację, bo ścisnęła jego rękę i otarła się zalotnie biodrem. Pod wpływem tego gestu poczuł przypływ uczuć, które chyba należało nazwać szczęściem – zrobiło mu się miło w duszy. Może to była miłość, bo nigdy dotąd w stosunku do kobiety tego nie czuł. Było podobnie jak wtedy, gdy kupił Winged, gdy ją przywiózł do siebie i wprowadzał do boksu. Trochę. Jak wtedy, gdy ją czyścił, przemawiał do niej, a ona chuchała na niego, szukając po kieszeniach kostek cukru lub jabłek. No, może... Jak wtedy, gdy patrzył na biegającą na lonży Kaylinn, gdy ją mył i wycierał. Gdy nie mogąc się powstrzymać, klepnął ją po pupie – jak teraz. Tak – już wtedy to czuł po raz pierwszy. „Czy tak właśnie czują się zakochani albo mąż i żona?” – zdziwił się. „Tak wygląda więź kobiety i mężczyzny?”. Było to ciekawe zagadnienie, lecz nie miał teraz czasu na jego przemyślenie, bo konferansjer zapraszał ich przed orkiestrę celem dekoracji koronami króla i królowej balu i odbioru nagród – rocznej bezpłatnej karty członkowskiej Albury Ricing Club dla każdego z nich.
*** Kaylinn po dekoracji nie miała szans na chwilę samotności. Każdy chciał z nią zatańczyć. Bawiła się jeszcze przez dwie czy dwie i pół godziny, cieszyła się adoracją młodych i dojrzałych, ale często łapała się na tym, że szuka na sali Andy’ego. Zatańczył z nią jeszcze jeden taniec, ale później zostawił ją na pastwę Ważnych Osób. Przetańczyła tango z wiceprezesem klubu, cha-chę z synem właściciela rzeźni, kolejnego już walca z dziennikarzem – jednym z jurorów. Tego dobrze znała i śmiała się w duchu z jego umizgów i prób sprowokowania jakiejś wypowiedzi, która byłaby dla niego wskazówką co do jej nieujawnionej tożsamości. Narzucone milczenie coraz bardziej jej się podobało! Po kolejnym tańcu z kimś tam stwierdziła, że maska staje się powoli niewygodna, nogi wymagają odpoczynku, a ciało kąpieli. Wszystko, co było do zrobienia, stało się. Plan Pana wykonany, stajenny się ujawnił. Czas do domu. I tak już było późno i bal wkrótce się skończy. Lepiej wyjść przy pełnej sali. Poszła po Petera. – Jedżemy. W samochodzie pozwolił jej zdjąć wędzidło i pomógł rozpiąć maskę. – I jak tam Andy? – Przecież wiesz... – Widziałem, że nie jest ci obojętny. Dobrze ci się z nim tańczyło? – Dobrze prowadzi, ale nie to jest ważne. Ty też nie udawaj, że o taniec ci chodzi.
– O taniec też – on też jest częścią gry. Będziesz grać z nim? – Grać? Jeśli to tak nazywasz... A on – czy zechce? – On wciąż ma wolny boks obok Winged. To twój boks i czeka na ciebie. Cholerny Peter! Niby prowadzi zwykłą, zdawkową rozmowę, a znienacka powie coś, co nie wiadomo, jak traktować – jako żart, przenośnię czy poważnie? – Zależy ci, bym już teraz zmieniła stajnię? Dlaczego? – Bo Andy jest starym kawalerem i nie wiadomo, co mu strzeli do głowy. – A co mu może strzelić? – Może zwątpić w swoją atrakcyjność dla takiej królowej balu jak ty. I dotąd nie odczuwał potrzeby, by kobieta grała jakąś rolę w jego życiu. – A nie-kobieta? – Z nie-kobiet to para koni, kilku kolegów i maszyny, jeśli ci o to chodzi. W tej kolejności i bez podtekstów. Zamyśliła się. To stąd ta przebieranka za klacz! Rozpatrywała różne jej implikacje. – Mów, co chcesz, ale teraz jestem twoja. Andy musi poczekać. Jak wyjedziesz – może... ***
Gdy dojechali do jej domu, wszedł za nią. – Przynieś obrożę. Spojrzała zaskoczona, ale lata tresury (?) spowodowały, że bez słowa, tupiąc kopytobutami klaczy, poszła do sypialni i przyniosła ją Panu. Podała jak zwykle – na klęczkach. Pan wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył ostrze i zniszczył ją. Widząc, jak części jej obroży spadają na podłogę, wbrew zasadom podniosła nań spuszczone dotąd oczy. Podniósł śmieci, które jeszcze przed minutą były dla niej najważniejszym przedmiotemsymbolem, i wrzucił do pojemnika pod zlewem. Wrócił i ujął ją za ramiona; podniósł. Stanęła. – Od tej chwili nie jesteś moją suką. Nie jest to kara ani odrzucenie, ale wyzwolenie. Stałaś się klaczą i jako klacz nie należysz do mnie. Jesteś wolna i należysz tylko do siebie. Jeśli zechcesz komuś podarować swą wolność – zrób to. Ale to już nie będę ja. Poczuła wzruszenie. Objęła pod kolana Petera – już teraz nie Pana. – Zawsze będę o tobie myśleć jako o moim Panu i takim cię będę pamiętać. Nikt dla mnie nie zrobił tyle, co ty. Ale nie rozstawajmy się tak nagle. Odwiedzaj mnie, zanim wyjedziesz... – Hmmm... Dobrze, ale czy nie ryzykujesz zbyt wiele? Nie zapomnij, że Andy’emu trzeba poświęcić dużo czasu. „Czasu, czyli miłości” – dopowiedziała sobie w myślach swoją definicję. ***
Andrew Buncroft, jadąc do swojego domu, snuł rozważania. Dotąd tylko konie ufały mu we wszystkim. Tylko konie dawały mu się prowadzić. Tylko konie nie zadręczały go gadulstwem. Tylko koniom wystarczał taki, jaki jest. Tylko konie o nic się nie obrażały. Teraz znalazł taką kobietę. Z końmi mógł wiele. Mógł rozmawiać – z Kaylinn też. Mógł się o nie troszczyć jak o Kaylinn. Mógł z nimi tańczyć jak z Kaylinn. Mógł ich dotykać, ale to nie to samo, co dotykać Kaylinn. Mógł ich dosiadać, ale to nie to samo, co dosiąść Kaylinn. I nie mógł liczyć na ich wzajemność w tym względzie. A na wzajemność Kaylinn mógł. Kaylinn była jedyną kobietą, która we wszystkim dorównywała Winged, a w niektórym ją przewyższała. Peter za niecały miesiąc wyjedzie i Kaylinn będzie wolna. Pierwsza kobieta, przy której było mu dobrze, a której na dodatek nie był obojętny. Pierwsza od czasów szkolnych, która coś dla niego znaczyła. Wprawdzie Peter w tamtej tawernie, w listopadzie, obiecał mu ją, ale Andy nie bardzo zrozumiał, na jakiej zasadzie miałby ją zdobyć. Fakt – spełnił prośbę kolegi, odbył kilka lekcji tańca w Parkville, przećwiczył z Daną ten Marsz Radetzkiego – i co z tego? Czy to mu da Kaylinn? Czy królowa balu w Albury, z pewnością atrakcyjna dla wielu mężczyzn, nie zniknie bezpowrotnie z jego świata? Jeśli nie postara się, jeśli nie zdobędzie się na jakiś ruch, patrząc na pusty boks obok Winged, całe życie będzie czuł ucisk tęsknoty. Musi coś zrobić... Ponieważ przy pożegnaniu, zanim odjechała z Peterem spod klubu, zaprosił ich na niedzielę na obiad do Atrium Restaurant, by uczcić taneczny sukces, tam musi odbyć
decydującą rozmowę. Z nią. Tak postanowił. *** W niedzielę wieczorem w eleganckiej atmosferze najlepszej restauracji Wangaratty Andrew odczekał, aż przyjaciel na chwilę odejdzie od stolika, i przy porto zapytał Kaylinn, czy po wyjeździe Petera mogliby cwałować razem. W ostatniej chwili stchórzył i dodał: – Przejażdżka na Winged na pewno ci się spodoba. Gdy to powiedział, tak jakoś odruchowo, spostrzegł, jak bardzo Kaylinn wyróżnił – dotąd nikomu nie pozwalał dosiąść Winged. – Z przyjemnością – odpowiedziała. Oboje uznali, że wszystko jasne. Uśmiechnęli się do siebie, jakby każdemu spadł kamień z serca. *** W jakiś czas później, gdy Peter od kilkunastu dni był gdzieś w północno-wschodniej Azji, a Winged i Arrow chrupały w swych boksach Bayleys No. 2, Kaylinn zatańczyła dla stajennego taniec klaczy. Zrobiła to tam, gdzie ćwiczyła chodzenie na lonży – na maneżu przed stajnią. Wystąpiła w kostiumie z balu w Albury, jednak była różnica. Teraz tańczyła tylko dla stajennego, więc pod spód nie włożyła spodenek z czarnej lycry, które zasłaniały rozcięcie w kroku. Dziś nie było takiej potrzeby. Sądziła nawet, że dziś spodenki mogłyby przeszkadzać.
I miała rację. Przeszkadzałyby.
Rozdział 14
CURRICULUM VITAE Oksana Grigoriewna Szlinowa Adres: Chabarowsk, ul. Frunzego 48/6 Data urodzenia: 11 marca 1984 Stan cywilny: wolna Telefon: (grzecznościowy) 31-12-89 e-mail:
[email protected] Wykształcenie 2003-2007 Studia w Państwowej Szkole Ekonomii i Prawa w Chabarowsku 2003 Ukończenie Szkoły Ogólnokształcącej w Nachodce Doświadczenie zawodowe 2006-2007 EkoKopy (Chabarowsk, ul. Spokojnooceaniczna 136b), praca na stanowisku obsługi klienta
2006 Dalniewostocznyj PromTrans (Chabarowsk, ul. Sachalińska 42), praca na stanowisku pomocniczym w administracji Znajomość języków obcych angielski – dobra ukraiński – bardzo dobra Dodatkowe umiejętności praca z programami pakietu Microsoft Office i księgowymi: Simple, SAP (finance), ORACLE, CBN Optima Zainteresowania teatr, film, jazz *** Oksana przeczytała swoje CV jeszcze raz. No dobra, ujdzie. Nie jest wprawdzie napisane, że studia niedokończone i dyplomu oczywiście nie ma, ale też nie napisano, że jest. Niech się domyślą, w końcu dyplomu nie zdobywa się w niespełna cztery lata. Reszta też odpowiednio podrasowana, ale nie bardzo. Może da to jej jakąś szansę na stałą pracę. W końcu potrzebują nie kierownika ani głównego księgowego, tylko ekonomistki do anglojęzycznej księgowości komputerowej. Ciekawe, ile chcą płacić? Niechby ją tylko przyjęli, bo nie ma już za co żyć. Od czasu, jak Olga wyprowadziła się i cały czynsz za pokój – 5500 rubli – musiała opłacać sama, potrzeba większych zarobków stała się paląca. W tej
chwili starczało albo na mieszkanie, albo na życie. Ot, taki los! Gdyby jeszcze nie ta afera w PromTransie, to byłaby zameldowana, albo w ostateczności waletowałaby w domu studenckim i jakoś by było – no i studiowałaby dalej, ech... Cóż, biednej sierocie to zawsze wiatr w oczy wieje... No, ale taki pech i krzywda, jaka ją spotkała ze strony Kozurinów, a szczególnie tej paskudnej baby – no, szkoda gadać. Gadać może szkoda, ale co robić, gdy w pamięci po raz kolejny odżył tamten feralny wieczór. *** W PromTransie zatrudniono ją jako sprzątaczkę. Cudem załapała się na tę pracę – godziny nienormowane, więc mogła godzić ją z zajęciami, a i pieniądze całkiem znośne. Od czasu, gdy po śmierci ojca cofnięto jej stypendium, musiała się sama utrzymywać, bo macocha – wiadomo – pieniędzy nie przyśle; zresztą jej i tak z trudem starczało na siebie i synów. A swoją drogą, to ta biurokracja chora jakaś – gdy ojciec żył, to dostawała stypendium z puli przeznaczonej dla dzieci wojskowych, kiedy umarł – cofnięto je, zostawiając ją samej sobie. Cóż za logika! Tak więc notorycznie przemęczona i niewyspana, chodząc na zajęcia w dzień i pracując wieczorami, a ucząc się w nocy, żyła sobie jakoś. W feralny poniedziałek jak zwykle sprzątała biura dyrekcji. Zaczęła od opróżnienia popielniczek i wyrzucenia śmieci w sekretariacie, a gdy weszła do gabinetu Kozurina, zobaczyła, że dyrektor siedzi za biurkiem – widać jeszcze pracuje. Powiedziała „przepraszam” i chciała cicho wyjść, by nie przeszkadzać, gdy Kozurin zawrócił ją i kazał sprzątać. Opróżniła więc kosz i wyczyściła popielnicę w gabinecie, starła kurze i wróciwszy z odkurzaczem, wyczyściła wykładzinę. Wyciągnęła odkurzacz z gabinetu i nie wyłączając go, cofnęła się, by zamknąć drzwi, gdy dyrektor zawołał ją ponownie i kazał sprzątnąć pod swoim
biurkiem. Faktycznie – pod biurkiem wokół butów Kozurina leżały jakieś papierki. Po wszystkim jasne było, że je właśnie z premedytacją rozsypał, ale wtedy niczego nie podejrzewała. Nie podejrzewała niczego złego nawet wtedy, gdy nie chciał, by zrobiła to z pomocą odkurzacza. – Nie rób sobie roboty z ciągnięciem tej maszyny i kabla – powiedział. – Czy nie prościej zebrać to paluszkami? „No tak, faktycznie prościej” – pomyślała i jak ta głupia weszła na czworakach pod biurko zebrać te paprochy. Ani się spostrzegła, gdy coś ją szarpnęło za włosy. Poderwana do góry głowa i uderzenie szyją w kant szuflady otumaniły ją na moment. Poczuła, że nie może tej głowy opuścić, bo coś trzyma jej warkocz, przyciskając jednocześnie potylicę do niedomkniętej szuflady, której uchwyt boleśnie wbija jej się w tył szyi. Ponieważ wyprężonymi palcami rąk ledwie sięgała do podłogi, walcząc o ulżenie wykręconej szyi obciążonej masą ciała uwięzionego pod biurkiem i w zasadzie wiszącego na przytrzaśniętym szufladą warkoczu, była zupełnie bezradna. – No dalej, dziwko, zapracuj na swoją pensję – usłyszała głos lekko zdyszanego Kozurina. Fotel na kółkach, odepchnięty pokaźną dupą wstającego mężczyzny, odskoczył pod ścianę, i wtedy parę centymetrów przed sobą zobaczyła, jak jego spodnie zsuwają się i odsłania się spod nich wpierw brzuch, a pod nim dyrektorski siusiak, bo inaczej tego organu, z powodu małych rozmiarów i śladowej erekcji, nie można było nazwać. Nozdrza wciągnęły zapach dyrektorskiego potu. „A niech go szlag” pomyślała, czując bardziej odrazę i litość niż strach. – A tu co się dzieje? Co ta kurwa robi? – przez warkot silnika, wciąż pracującego w przyległym sekretariacie odkurzacza, przedarł się zdenerwowany kobiecy dyszkant.
Kozurin odsunął się, puszczając szufladę i usiłując schować swe narzędzie niedoszłego gwałtu w podciąganych nerwowo spodniach. Nie miało to wielkiego wpływu na jej sytua-cję – szuflada dalej przytrzymywała zakleszczony warkocz, wymuszając pozycję z zadartą głową i tyłkiem wypiętym w kierunku drzwi. I w tej pozycji wysłuchała całego dialogu. – Nnic, nic, kochanie. Ona tu tylko sprząta pod biurkiem... – Sprząta!? A to dopiero sprzątanie! A kto to w ogóle, Andrieju, jest? – Tto? Nasza sprzątaczka... – Kurwa niemyta, a nie sprzątaczka. Jestem pewna, Andrieju, że wyrzucisz ją stąd natychmiast, a i mnie ona też jeszcze popamięta. Jak się nazywa? – Nnie wiem, kochanie. Zwykła sprzątaczka... – Ja ci dam zwykłą sprzątaczkę! Chodź, wychodzimy! A ty... masz! To mówiąc, Kozurinowa żona, której notabene nigdy dotąd ani potem nie udało jej się ujrzeć – teraz zresztą w polu widzenia miała tylko fotel i regał, gdyż dyrektor już zdążył opuścić swe miejsce za biurkiem – z rozmachem kopnęła ją w wypiętą słabiznę. Dobrze, że miała kitel, a pod nim spódnicę i że mięśnie pośladków miała naprężone – gdyby nie to, mogłaby szpicem buta wyrządzić jej krzywdę, a tak skończyło się na bólu i sińcu. No i na wstydzie i złości – nie tyle z powodu kopnięcia, bo kto by się tym przejmował, ale z powodu własnej głupoty i rażącej niesprawiedliwości. Oto ona, która o mało co nie została podstępnie i brutalnie zgwałcona, zostaje oskarżona o czyny nierządne i to na niej ta wredna baba będzie się mścić. Niechby
lepiej za męża się wzięła, wiedźma jedna! Kopnięcie miało jednak też dobry skutek, gdyż szarpnęło w przód jej niewielką postacią, przez co warkocz wysunął przytrzaskującą go szufladę, uwalniając głowę, a więc i ją całą. Wyczołgała się niezgrabnie spod biurka, by stanąć przed tym rozjazgotanym babsztylem i powiedzieć mu, jak sprawy się mają naprawdę, ale już nie zobaczyła nikogo. Odruchowo wyłączyła wciąż pracujący w sekretariacie odkurzacz. Z dołu schodów dobiegł ją jeszcze histeryczny dyszkant, domagający się, by „noga tej kurwy już tu nie postała” i głoszący: „Jutro chcę wiedzieć, kto ona, macie przecież jej teczkę personalną”, ale biuro i sekretariat były już puste. Następnego dnia czekał na nią kierownik administracji i bez komentarza wręczył jej wymówienie w trybie natychmiastowym za „nieobyczajne czyny w czasie pracy”. Babsztyl napisał list do kierownika kwater studenckich, w którym opisał ją jako kurwę deprawującą pracowników firmy PromTrans. W efekcie od nowego miesiąca wymówiono jej miejsce w hotelu studenckim, które przyznano na początku studiów jeszcze jako córce wojskowego służby czynnej. Mało tego – dostała zakaz wstępu do akademika, co poważnie utrudniało kontakt z przyjaciółmi i uniemożliwiało wspólne uczenie się, do czego przywykła. I tak za jednym zamachem z powodu podłości Kozurinów pozbyła się niezłej pracy, bezpłatnego miejsca w domu studenckim i przyjaciół. Od tego czasu włosów już nie zaplata. Zaczęła zjeżdżać po równi pochyłej. Pracę – dzięki Andriuszy – znalazła w studenckiej kopiarni, ale za mniejszą niż w PromTransie pensję i – co gorsza – musiała tam pracować w dzień, zarywając zajęcia. Pokój wynajęła na mieście na spółkę z Olgą. Do
uczenia się samotnie przyzwyczajała się z trudem; nie chodziła na większość zajęć, więc nie zawsze wiedziała, czego się uczyć. Finansowo była na granicy głodu – a jak długo tak można? Załamanie nastąpiło w styczniu, gdy nie dopuszczono jej do sesji z powodu opuszczonych zajęć, a dobiło ją to, że Olga też nie zaliczyła semestru i wyjechała do rodziców, przestając współpłacić za pokój. *** Dołączyła zdjęcie i wcisnęła „wyślij”. To już ostatnie dziś CV. Odpowiadała na kilka, kilkanaście ofert pracy w tygodniu, rozsyłała CV po całym Kraju Chabarowskim, a i tak odezwały się zaledwie dwie firmy. Szczęście, że w samym Chabarowsku, to i dotrzeć łatwo, ale po pierwszej rozmowie – cisza. Teraz wysyłała ofertę gdzieś pod Birobidżan w Autonomicznym Obwodzie Żydowskim – to po prawdzie i tak bliżej niż taki, na przykład, Komsomolsk Nad Amurem, nie mówiąc w ogóle o Ajanie, do której było tysiąc kilometrów, czy zgoła o Ochocku. Do takiego Birobidżanu koleją można dojechać w niespełna trzy godziny, ale dojazdem będzie się martwić, gdy okażą zainteresowanie. A swoją drogą to jakaś dziwna firma, to Keyaki. W ogłoszeniu w serwisie „praca” był tylko adres – Birobidżan – Kugła. Branża drzewna. Dokopała się do informacji, że Japończycy kupili tam tartak i będą inwestować. „Może płacą lepiej niż Rosjanie, daliby tak ze 12 000” – rozmarzyła się. „Żebym jeszcze sobie poradziła z tą angielską księgowością, ale i tak pewnie nawet nie odpowiedzą. Tatuśku, ratuj” – westchnęła. *** Dziesięć dni później pracowała jak zwykle, gdy kolega przyszedł zastąpić ją przy kopiarce.
– Idź, Oksa, telefon do ciebie. – Tu Kirył Konstantynowicz Sipowskij z Keyaki. Czy to wy wysłaliście CV na naszą ofertę odnośnie pracy dla księgowej? Nie zrozumiała słowa „Keyaki” i skojarzyła dopiero wtedy, gdy usłyszała „CV” i „praca księgowej”. Z emocji głos jej zadrżał, gdy powiedziała: – Tak, to ja. – Zostaliście wstępnie zaaprobowani. Zapraszam na rozmowę kwalifikacyjną. Przedstawimy propozycję umowy o pracę. Warunki omówimy na miejscu. Kiedy możecie przyjechać do Kugły? Najwyraźniej tatusiek miał na tamtym świecie – jeśli był jakiś tamten świat – coś do powiedzenia... Rany! Kiedy może przyjechać? Przecież musi przypomnieć sobie tę księgowość elektroniczną... I w ogóle przygotować się, skombinować forsę na bilet... – Dziś środa... Czy we wtorek po Wielkanocy nie będzie za późno? – Wolelibyśmy prędzej. Praca jest od zaraz, więc gdyby rozmowa przebiegła pomyślnie, zaczęlibyście po świętach. Dacie radę? Ten Sipowskij najwyraźniej był nastawiony na podpisanie z nią umowy i rozmowę traktował jako formalność. To dawało dużą nadzieję, że wreszcie dostanie swą szansę. Nie ma co marudzić, trzeba jechać.
Po potwierdzeniu i uzyskaniu informacji o godzinie spotkania i sposobie dojazdu – wynikało, że taksówką, okazją albo pieszo; sześć kilometrów z dworca to godzinka spaceru – rozłączyła się. Przed wyjazdem czekało ją wiele pracy. *** Czwartkowa rozmowa kwalifikacyjna w kugielskim Keyaki rzeczywiście była formalnością. W sekretariacie, gdy zapytała o Kiryła Konstantynowicza Sipowskiego, skierowano ją do gabinetu, na którego drzwiach wisiała tabliczka „Główny Księgowy”. Powitał ją niemłody człowiek w nowym, drogim garniturze. Przedstawiła się. – Aaa! Witajcie, Oksano Grigoriewna. Zdejmijcie płaszcz. U nas w biurze płaszcze zabronione – zażartował, przyskakując do Oksany i pomagając jej w rozebraniu się z zimowego palta. Potem sam odwinął z jej szyi szalik, co uznała za lekką przesadę, i włożył w rękaw płaszcza. – Siadajcie, siadajcie... – podprowadził ją za łokieć do krzesła, jakby była jakaś niepełnosprawna lub pijana. Potem nastąpiła luźna rozmowa o tym, jak minęła podróż i czy zna kogoś w Birobidżanie. Po takim wstępie zapytał o jej angielski – czyżby nie czytał CV? – i wyszedł na chwilę, by wrócić z jakimś skośnookim młodzieńcem. Domyśliła się, że to musi być Japończyk, bo wszak to Japończycy są tu właścicielami. Wstała grzecznie i ukłoniła się, a gdy obaj mężczyźni usiedli, usiadła i ona, by zaraz potem odpowiadać na podobne, co przed chwilą towarzyskie pytania, tym razem zadawane przez młodego po angielsku. Po chwili przeszli do rozmowy o ekonomii i księgowaniu, i Oksana stwierdziła, że całkiem nieźle pamięta angielską terminologię branżową. Dobrze, że na lektoracie dali im w kość z tymi wyrażeniami! No i na szczęście powtórzyła je sobie
w pociągu. Jej rozmówca widocznie też był zadowolony, bo po kwadransie uśmiechnął się i powiedział do Sipowskiego po rosyjsku: – Wszystko w porządku. Nie mam zastrzeżeń. Gdy wyszedł, księgowy rzucił kilka zdań na temat jej przyszłej pracy. Nie przedstawił wielu konkretów, za to stwierdził z podejrzanym uśmieszkiem, że i tak prawdziwym sprawdzianem jej umiejętności będą wyniki, a te „ocenimy już niedługo, po okresie próbnym”. Za to zaproponował oszałamiająco wysoką – zdaniem Oksany – pensję – 16 000 rubli plus premia 10 procent plus 10 000 w marcu za bilans roczny; cóż, to dopiero za rok i „gdy się sprawdzi”, ale zawsze. Obiady darmowe w stołówce na miejscu. Dla niej, żyjącej ostatnio za mniej niż połowę tej kwoty – nie licząc nawet tych firmowych obiadów – był to uśmiech losu i bez zastanowienia podpisała umowę. Popołudnie wykorzystała na szukanie kwatery. „Od teraz tu będę żyła” – pomyślała z zadumą, chodząc po Birobidżanie. *** Znowu musiała zapożyczyć się u kolegów – ile to długów już jej narosło! Różnica taka, że z pierwszej pensji spłaci część zobowiązań, zapłaci za wynajem kwatery w Birobidżanie i jeszcze zostanie jej na skromne, bo skromne, ale nie wymagała przecież luksusów, życie w następnym miesiącu. „A potem to już z górki” – pomyślała z nadzieją. Jak dobrze pójdzie, jak zaciśnie pasa, to latem wyjdzie z długów. No i żeby jakoś udanie lawirować z tym Kiryłem Konstantynowiczem, który zachowywał się tak, jakby miał na nią chrapkę! Nie odważyła się dać mu zdecydowanego odporu, zresztą sytuacja tego nie wymagała, bo nie był zbyt natarczywy, raczej... lepki. Jako mężczyzna budził w niej
instynktowną niechęć. Sama nie wiedziała, czemu aż taką, bo niczym się nie różnił od innych podstarzałych podrywaczy, których dotąd spotkała. W pracy sąsiadowała biurko w biurko z o parę lat starszą od niej, obdarzoną obfitym biustem kobietą imieniem Agniessa, zajmującą się placem drewna. Nawet fajna, choć nieco prymitywna – oceniła ją po pierwszym dniu. Oksanie szef kazał kontynuować elektroniczną księgowość, zaczętą przez niejaką Korolewą, od paru tygodni będącą na chorobowym. Przydzielił laptop i uzgodnił z nią login i hasło do systemu księgującego – i tu niespodzianka – nie był to żaden z jej znanych, lecz coś o nazwie „Keyaki-B-K”, co sugerowało dzieło japońskich programistów z firmy. Zapytała szefa o podręcznik lub opis systemu. – Jak sobie sami nie poradzicie, to zapraszam do mnie wieczorem, popracujemy razem... A więc o to chodzi! Nie było co więcej pytać. Próbowała sobie radzić. Chwilowo skutek był taki, że raporty dzienne otrzymywane od Sipowskiego wkładała do segregatora, bo kulawo poruszała się po programie i nie znała zasad japońskiej księgowości, więc nie warto było wklepywać danych. W tych pierwszych dniach poza Agniessą i szefem poznała niewielu pracowników tartaku. Sekretarkę dyrekcji – której podlegały też sprawy administracyjne i związkowe – Galinę Timurowną Nowikową, już znała. Doszły nagminnie odęta kasjerka i fakturzystka pracujące pod piątką, pomoc w stołówce... Przewijały się przy niej różne osoby – kim są, dowiadywała się czasem później lub wcale – zabiegany zaopatrzeniowiec, hałaśliwa pani inżynier nadzorująca budowę, która się jeszcze nie zaczęła, dwaj wiecznie uśmiechnięci Japończycy; starszy – dyrektor i młodszy, ten, z którym w dniu przyjęcia rozmawiała po angielsku – jego asystent, poważny czterdziestolatek – podobno dyrektor
inwestycji, zniszczona życiem i zapewne alkoholem sprzątaczka, referent z czwórki... O innych nic nie wiedziała – różnili się tylko twarzami i pozostawali anonimowi.
Rozdział 15
Od czwartku noce były jeszcze zimne, ale już nie mroźne, a dnie wręcz ciepłe. Nastała odwilż. Dwudniowy deszcz, topiąc większość śniegu i zimowego lodu, ugruntował władzę wiosny, która w poniedziałek syciła się swoim pierwszym dziełem – wszechobecnym błockiem, przylepiającym się do butów i opon. Wszyscy uskakiwali przed ziłami, których koła rozbryzgiwały błoto na kilka metrów, i przez to topili swoje buty, a nierzadko i nogi – pończochy lub spodnie – w rozmiękłej młace obok utwardzonej drogi. Oksana, zanim doszła do Kugły, miała nogi ubłocone aż do kolan, cały płaszcz był obryzgany burą breją, a buty nie przypominały wcale tego elementu garderoby, lecz jakieś buły szarobrunatne i cieknące. Wchodząc do budynku zwanego powszechnie biurowcem, choć mieścił na parterze i stołówkę i ogrzewalnię dla robotników, zastanawiała się, co zrobić z butami i zabłoconą odzieżą. W efekcie namysłu zdjęła pionierki, skarpety i rajtuzy i niosąc je w ręce, udała się do toalety na piętrze. Pomyślała, że boso wygląda rozkosznie i doprawdy szczytem „szczęścia” było w tym momencie natknięcie się na Sipowskiego – akurat na Sipowskiego – który dogonił ją na schodach. – O, Oksana Grigoriewna! – zawołał z ostentacyjną radością. – Widzę, że ta pogoda dała się wam we znaki. Bo wy, zdaje się, chodzicie pieszo całą drogę z miasta do Kugły? Czas to zmienić – dziś podwiozę was do Birobidżanu, nie będziecie musieli taplać się w tym błocie. – Dziękuję – wydukała zaskoczona. Cóż innego mogła powiedzieć?
Toaleta była na szczęście pusta. Zdjęła wierzchnie okrycie, obmyła buty i przepłukała rajtuzy. Z ortalionowego płaszcza ręką zmyła błoto, a rajtuzy wycisnęła i zabrała do biura, by tam je wysuszyć. Tylko buty stwarzały problem – no cóż, włożyła mokre. Muszą wyschnąć na nogach; na dobre im – nogom i butom – to nie wyjdzie, ale innych na zmianę nie wzięła. Szkoda tych butów – to jej jedyne terenowe, jeszcze ze starych, dobrych czasów, gdy jeździła na wycieczki. Cóż, jak dobrze pójdzie, może na jesień stać ją będzie na nowe. Zdaje się, że przy tych codziennych, dwunastokilometrowych spacerach, buty będą artykułem pierwszej potrzeby. Chyba że kupi sobie rower. Na razie nie miała za co, ale może będzie zmuszona przyśpieszyć ten zakup, aby Sipowskiemu nie dawać pretekstu do spoufalenia. Bo na wojnę z głównym księgowym jej nie stać. Przed południem Galina Timurowna weszła do jej pokoju. – Słuchaj, Oksano, muszę wyjechać do miasta załatwić sprawy. Zostaw na godzinkę ten komputer i chodź, zastąpisz mnie w sekretariacie. Wiesz, co robić – zechcą kawy, herbaty – podasz. Uśmiechaj się, potakuj itp. Jak będą potrzebować coś ekstra, to ci powiedzą. To długo nie potrwa, najwyżej dwie, trzy godzinki. Poradzisz sobie. Chodź, pokażę ci, jak łączyć rozmowy do dyrektorów. *** Peter część poranka omawiał ze Swietłaną przygotowanie placu budowy, skutkiem czego inżynier opuściła ich wspólne biuro i poszła sprawdzić w terenie, czy rzeczywiście projektowana droga dojazdowa koliduje z usypiskiem odpadów, które rozrosło się znacznie od jesiennej wizji lokalnej. W czasie jej nieobecności wziął się za przeliczanie przewidywanego natężenia transportu na
tej drodze w trakcie zaczynającej się niedługo budowy. Obliczenia były trudne z powodu niepełnych danych; tym niecierpliwiej czekał na Swietłanę. Ta przyszła zła, ubłocona. Od progu zaczęła kląć na Olega Josipowicza, że sypał trociny nie z tej strony, gdzie powinien, i że teraz będzie robota z oczyszczeniem miejsca pod drogę, że koparka, dwa spychacze, wywrotka... Mówiła dużo, zdenerwowana dodatkową robotą i istotnym kłopotem – ciężki sprzęt ugrzęźnie w błocie. Peter uważał, że przekleństwa nic nie pomogą – nie lubił ich – i odetchnął, gdy koleżanka uspokoiła się. Zdenerwował się natomiast koniecznością odbycia nieprzyjemnej rozmowy z kierownikiem tartaku. Niestety – irytacja była nie tylko ich udziałem. Zza drzwi dobiegła go wrzaskliwa tyrada. – A ta Bronina to co sobie myśli? Może wydaje się jej, że ja nie mam nic innego do roboty, jak tylko sprzątać i sprzątać to błocko cały dzień? Chodzi taka, buty uświnione, ale nie oczyści, nie...! tylko do biura się pcha. Jak do chlewu – usłyszał głos niemłodej kobiety, pewnie sprzątaczki. Nastąpiła chwila ciszy; może Galina coś odpowiadała, ale dźwiękochłonne obicie drzwi nie przepuściło słów. Zaraz jednak dał się słyszeć ciąg dalszy. – A ty, kochaniutka, to mogłabyś pouczyć tych dyrektorów, tych inżynierów, coby buty czyścili. Też paniska mi się znalazły! Dawniej, o! – to był porządek. Żadne inżyniery nie gardziły pracą sprzątaczki, nie! A jak nie szanował kto człowieka pracy, to do łagru z nim i spokój był! Na takie dictum Peter poczuł, że przez pamięć na dwanaście lat łagru własnego ojca musi zareagować. Rzadko wpadał w pasję, ale wychwalać łagry dlatego, że jakiejś babie pracować się nie chciało – tego było mu za dużo. Otworzył drzwi gabinetu i stanął
na progu sekretariatu. Zobaczył kobietę w fartuchu roboczym ze szmatą w ręce. Obok stało wiadro brudnej wody. – Co to za krzyki? Pracować nie można. – A bo, proszę was, ta wasza inżynier – słowo „inżynier” powiedziała z przekąsem – to nabłociła jak, nie przymierzając, świnia jakaś. No zobaczcie tylko, jak podłoga wygląda, a dopiero co wysprzątałam. Pracy ludzkiej nie szanuje! – A wy kto jesteście? – Ja? Ja tu czystości pilnuję, o porządek dbam. – To wy milicjant jesteście, że pilnujecie porządku? A ja myślałem, że wy sprzątaczka... Jak się nazywacie? – Jak się nazywam, to nie ma nic do rzeczy. Lepiej przypilnujcie tej swojej inżynier, coby buty obtarła u wejścia. To była ta kropla, która przepełniła kielich. Nie dosyć, że wychwala stalinowskie metody i łagry, że leń i że jego koleżankę obraża, to jeszcze i jemu, dyrektorowi, polecenia wydaje. Zwrócił się w lewo, by nakazać Galinie Timurownej zrobienie porządku z chamską i leniwą sprzątaczką, ale za biurkiem sekretarki nie było Nowikowej. Zamiast niej stała – przypomniał sobie, że gdy wyszedł z gabinetu, kątem oka zobaczył jakiś ruch – nieznana mu, niewysoka dziewczyna, robiąca wrażenie spłoszonej. Miała długie płowoblond włosy i ubrana była w niebieski sweterek i ciemną spódnicę. Po raz drugi dziś zadał to samo pytanie, tyle że tym razem skierował je do blond dziewczęcia: – A wy kto? Gdzie Galina Timurowna?
– Nazywam się Oksana Grigoriewna Szlinowa. Pracuję w księgowości dopiero od tygodnia, dlatego zapewne, dyrektorze, nie zauważyliście mnie dotąd. Galina Timurowna wyjechała za sprawami do miasta i kazała mi tutaj się zastąpić. „No!” – pomyślał Peter. „Ta przynajmniej grzeczna”. Poczuł coś, jakieś drgnienie sympatii. Pojawiło się przeczucie, że ta dziewczyna jest ważna dla niego. Oszacował jej chudą sylwetkę, pozytywnie pomyślał o składnej i wyczerpującej odpowiedzi na jego pytanie... i poczuł, że nerwy go opuściły. „Czy to jej głos mnie uspokoił?” – przemknęło przez myśl pytanie. – Jak się nazywa ta pouczająca wszystkich kobieta? – Ja nie wiem, nie jestem pewna. Nie znam tu jeszcze prawie nikogo... Chyba Łarisa Awrosimowa. Nazwiska nie znam... dyrektorze. – To proszę przekazać Galinie Timurownej, gdy wróci, że ma się do mnie zgłosić w sprawie ukarania Łarisy Awrosimowej za niewypełnianie obowiązków służbowych. I niech ją pouczy o normach grzeczności obowiązujących w Ke-yaki – dodał, wracając do biura. *** Gdy dyrektor wrócił do siebie, Oksana poczuła, że jej nogi zdrętwiały – pewnie z emocji – i usiadła. Łarisa ze znamionującym zagniewanie i obrazę prychnięciem ostentacyjnie wyszła, zostawiając błoto niesprzątnięte. Po godzinie Galina, która wróciła z Biribidżanu, była już poinformowana o tym, co zaszło. Weszła do sekretariatu jak chmura gradowa, z marsem na czole. Gestem odsunęła Oksanę zza
swojego biurka i usiadła na krześle jak władca na tronie. – Słyszałam – rzuciła w przestrzeń gdzieś obok Oksany – że dyrektor Abel zrugał Łarisę. Czemu go nie ułagodziłaś? – Ja? Jak? Dyrektor wyszedł i od razu zapytał ją, kto ona. Co miałam zrobić? – Przecież i tak w końcu mu powiedziałaś. – No przecież mnie zapytał! – Trzeba było wcześniej coś zrobić. Cóż, nie nadajesz się na sekretarkę, nie nadajesz się... No, wracaj już do tej swojej pracy. – Dyrektor polecił przekazać, że macie się do niego zgłosić w sprawie ukarania Łarisy Awrosimowej i że macie ją pouczyć w temacie grzecznego zachowania. – Dobrze już, dobrze. Idź! *** Peter ze Swietłaną właśnie szacowali koszt drugiego wariantu związanego z nieszczęsną drogą, gdy Galina weszła do gabinetu. – Dyrektorze, chcieliście się ze mną widzieć. – Za chwilę was zawołam. Wszystko wskazywało, że trasy drogi nie opłaca się zmieniać. Po kwadransie wezwał sekretarkę, a właściwie kierowniczkę
administracji, bo w takiej roli miała teraz wystąpić. – Galino Timurowna, w czasie waszej nieobecności doszło do pewnych niewłaściwych zachowań ze strony sprzątaczki, Łarisy Awrosimowej Krapp bodajże. Czy sprawa jest wam znana? – Tak, dyrektorze, słyszałam, że Łarisa Awrosimowa wyrażała się nieodpowiednio. – To też, ale oprócz tego nie wypełnia obowiązków. – To znaczy, dyrektorze, jakich obowiązków? – Swoich. Nie sprząta, tylko dyryguje innymi w chamski sposób. – Już zwróciłam jej uwagę, dyrektorze. Jestem pewna, że to się nie powtórzy. – Ponieważ jej zachowanie i stosunek do pracy uznałem za niewłaściwe, wnioskuję o ukaranie Łarisy Krapp naganą i ścięciem premii. Jak wysoka jest jej premia? – Dziesięć procent, czyli 1150 rubli miesięcznie. Niewysoka. – To proszę jej powiedzieć, że została łagodnie potraktowana. I – skoro ta kobieta tak ceni stalinowskie łagry – proszę przypomnieć jej, że jeszcze niedawno za strajk wędrowało się do łagru na dziesięć lat. I mało kto wracał. – Ależ dyrektorze, zważcie, że to biedna kobieta. A jej wina nie jest aż taka wielka... – Słuchajcie, Galino Timurowna. Ja wiem, że wy tu, cała załoga SowLesChozu, jesteście zżyci ze sobą. Wszystkie
społeczności takie są – im mniejsza, tym bardziej. I wy, Galino Timurowna, jesteście rozdarci pomiędzy solidarnością z załogą a powinnością służbową wobec zarządu. Zauważcie jednak, że pobłażanie tej Krapp spowoduje, że jacyś inni nieodpowiedzialni ludzie mogą pójść w jej ślady, będąc przekonani o tym, że ich praca jest w sumie nieważna; że to, czy i jak pracują, ma małe znaczenie. Że ich chwilowe nastroje, prywatne poglądy czy koleżeńska solidarność są od niej ważniejsze. Takie rozumowanie jest groźne. Za kilka dni ruszy budowa. Ktoś nie zabezpieczy dźwigu, bo ważniejsze dla niego będzie bycie pierwszym w kolejce na obiad – dźwig przewróci się i będzie tragedia. Ktoś nie ogrodzi wykopu, bo będzie uważał, że szkoda na to czasu, a inny złamie nogę. Ktoś upije się wieczorem i rano mistrz się nad nim zlituje – uda, że tego nie zauważył – a ten z powodu braku koncentracji zahaczy łopatą spychacza o pomost, na którym pracują robotnicy. Wszyscy muszą spokojnie skupić się na swoich zadaniach – wtedy praca ich i innych będzie bezpieczna i wydajna. Jak ktoś się awanturuje, zamiast pracować, to cały zespół jest wytrącony z równowagi. Praca idzie gorzej i o wypadek łatwiej. Zrobił sobie przerwę na głęboki wdech. – Proszę ukarać ją tak, jak powiedziałem. I proszę jej zapowiedzieć, że jeśli powtórzy się podobna sytuacja, zostanie zwolniona. A na zebraniu związkowym, które zwołacie w najbliższym czasie, wyjaśnicie załodze, że czeka nas wszystkich okres pełen napięć związanych z budową i jak ważne dla bezpieczeństwa i wydajności jest to, by każdy w spokoju, sumiennie wykonywał swoje obowiązki. Praca każdego człowieka jest ważna. – Rozumiem. Zrobię, co każecie, dyrektorze. Na kursach BHP jakoś tego tak nie ujmowali. Spróbuję przedstawić ludziom wasz tok rozumowania. Myślę, że taka argumentacja do nich trafi.
– Świetnie. Teraz druga sprawa. Dzisiaj na czas swojej nieobecności przekazaliście zastępstwo jakiejś nowej pannie. Dlaczego nie mam aktualnego wykazu pracowników i nie zostałem zaznajomiony z jej aktami osobowymi? Czyż nie powinienem co najmniej być powiadomiony o nowej rekrutacji? – Przepraszam dyrektorze, macie rację. Myślałam, że Kirył Sipowskij omówił z wami jej zatrudnienie; to on ją zwerbował. Jestem pewna, że omawiał to z dyrektorem Takuyą. Kirył Konstantynowicz potrzebował kogoś do prowadzenia księgowości dla Japończyków według ich – przepraszam, waszych – standardów. Wszystko z powodu choroby Korolewej. – Chciałbym, by regułą było informowanie mnie o nowo zatrudnianych – najlepiej przed faktem – jak i o ewentual-nych zwolnieniach. To, że dyrektor Takuya podpisuje te sprawy formalnie, nie znaczy, bym miał nic nie wiedzieć. Proszę o jej teczkę personalną do wglądu. I jeszcze jedno. Prace wewnątrz domu Dobyczina skończyły się – przynajmniej na jakiś czas. Wprowadziłem się tam i chciałbym, byście znaleźli i podesłali do mnie jakąś kobietę, która będzie mi sprzątała i prasowała koszule. Przychodziłaby, powiedzmy, ze dwa razy w tygodniu. Im prędzej, tym lepiej. Dziś o osiemnastej będę w domu; wyjaśnię obowiązki. Tylko zróbcie, żeby to nie była ta Krapp. Znajdźcie we wsi kogoś innego. To tyle – dziękuję. *** Na koniec dnia Galina jeszcze raz przyszła do Oksany. – Abel uparł się, by Łarisę ukarać. – Tak mówił. – No właśnie. Kazał jej wpisać naganę do akt i ściąć premię.
Boję się, że to nie przysporzy mu sympatii. Abel wyjaśniał mi, dlaczego to takie ważne; ja to nawet zrozumiałam, ale nie wiem, czy potrafię przekazać to ludziom. Przekonać mnie to jedno, ale inną sprawą jest przekonać takich jak Krapp, Wałuszkin czy Agarow, którzy myślą tylko o swoich przyziemnych sprawach, o wypitce z kumplami, o babie, o tym, co jest teraz, a nie o tym, co będzie, gdy wytrzeźwieją czy też jutro. A mnie kazał właśnie ich przekonać. Tymczasem oni zastanawiają się, jak to możliwe, że dziewięćdziesiąt lat po likwidacji kapitalizmu znów pracujemy dla obcych. Teraz Łarisa rozpowiada, jak to ona jest pierwszą po rewolucji ofiarą wyzyskiwaczy w Obwodzie Żydowskim. Na razie ogłosiła częściowy strajk, do biur dyrekcji nie wchodzi. Nie wiem, na co liczy – na pomnik? Oni tam, w Japonii, nawet nie wiedzą, jak to jest, gdy załoga się buntuje. Ale co ty o tym wiesz!? Was, młodych, w dużych miastach, takie rzeczy, jak nastroje klasy robotniczej nie interesują. No dobrze, powiedzmy, że to moja sprawa. Ale tak się składa, kochana, że i ciebie to też dotyczy, bo Abel zażądał, żebym załatwiła mu sprzątaczkę do jego domu. I kogo ja wezmę? Łarisa się obraziła – zresztą ja bym nawet bała się posłać ją do Abla. Pozabijaliby się, a potem on odgryzłby się na mnie. Już ja znam takich! Im się wydaje, że praca to praca, a człowiek w pracy to automat i nerwów nie ma, rodziny nie ma, kłopotów nie ma. No więc, pozostałaś ty. Sprzątaczką byłaś, to wiesz co i jak. Najmłodsza jesteś, to dostajesz od związków, że tak powiem, delegację do willi dyrektora celem sprzątania. Zaczniesz dziś po pracy. Kazał przyjść o osiemnastej, wyjaśnicie sobie szczegóły; wiesz – gdzie proszki, wiadro, żelazko i co tam jeszcze... I wyszła. Oksana była tak zaskoczona, że nie zareagowała. Co ma teraz zrobić? Odmówić? Dość ma kłopotu z tym Sipowskim! Nie zadrze jeszcze ze związkami, z kierowniczką administracji, z dyrekcją – nie teraz, gdy wreszcie pracuje i ma szansę odbić się od dna.
Przecież jest najmłodsza w tym Keyaki, więc z drugiej strony kogo Galina miała dyrektorowi podesłać? „A ty myślałaś, że tym razem ekonomistką będziesz, w biurze popracujesz!”. Siedziała w stuporze minutę, a potem otrząsnęła się z wysiłkiem. „Ha! Tobie, głupia cipo, praca fizyczna pisana! Pójdziesz do tej willi, uśmiechniesz się ładnie i będziesz zapieprzać jak w PromTransie, na dodatek pewnie za darmo. Tylko tym razem nie daj się zgwałcić!”. W drzwiach stanął Sipowskij. Był w płaszczu i kapeluszu. „To tutaj się chodzi w kapeluszach?” – zdziwiła się mimochodem. – Gotowi jesteście? – spytał. Przez chwilę nie mogła się zorientować, o co mu chodzi. – Jedziecie przecież ze mną. Tak się umówiliśmy, prawda? O kurczę, jeszcze tego brakowało! Nagle zrozumiała, że dziś Sipowskij będzie musiał obejść się smakiem i prawie się roześmiała. Przywołała jednak na twarz grymas zawodu – Sołogina, która prowadziła w jej szkole kółko teatralne, byłaby zadowolona – i powiedziała żałośliwym głosem: – Niestety, Kiryle Konstantynowiczu, dziś nie mogę jechać z wami. Galina Timurowna kazała mi iść do willi dyrektora Abla. Mam tam sprzątać. Sami rozumiecie... – wywinęła dolną wargę, dając do zrozumienia, jaki ma stosunek do tego, co ją spotkało. Grała rolę skrzywdzonej, choć teraz już nie wiedziała, co woli – iść sprzątać u dyrektora czy opędzać się przed umizgami Sipowskiego. Bo że nie chce wylądować w jego łóżku, to wiedziała.
Uśmiech spełzł z twarzy księgowego. – Trudno. To może innym razem. Odwrócił się i wyszedł, zamykając drzwi. „No, to chociaż jedno mi się udało” – pomyślała. „Może z tym sprzątaniem też nie będzie tak źle?”. Przecież właściwie lubi sprzątać. Ale gdzie też jest ta willa? Wybiegła w poszukiwaniu Galiny Nowikowej, by ją o to zapytać, lecz już na korytarzu zwolniła, bo pomyślała, że tu pewnie więcej osób wie, gdzie dyrektor mieszka. Galiny zresztą już nie było, widocznie wyjechała zaraz po rozmowie z Oksaną. Agniessa wybyła dawno temu, inne biura na piętrze były zamknięte. Spojrzała na zegarek – no tak, już po siedemnastej, wszyscy wyszli. Kogo by tu spytać? Pomyślała o stróżu – ten powinien być. Ale czy wie? Wiedział. – Dyrektor Peter Abel teraz mieszka tu niedaleczko, w Kugle, ma się rozumieć. O – tam wyjdziecie, furtką obok bramy wjazdowej, to najbliżej. Zaraz wam pokażę. To ten dom po drugiej stronie drogi. Nie było sensu iść teraz. O osiemnastej to o osiemnastej. Poczeka. Dobrze, że to tak blisko; nie straci czasu na chodzenie. I tak codzienne ranne spacery do pracy i potem powroty do kwatery w Birobidżanie zabierały jej po godzinie. Wychodziła po siódmej, a wracała o szóstej wieczorem. Zakupy tylko w jednym sklepie, który był otwarty dłużej. Ciężko, a teraz będzie jeszcze ciężej – kilka dni w tygodniu będzie wracać nocą. „Ha, masz wprawę w pracy po piętnaście godzin, przeżyjesz” – pomyślała markotnie.
*** Dokładnie minutę przed szóstą Peter usłyszał pukanie do drzwi. Gdy otworzył, ujrzał stojącą na podeście blond księgową, Szlinową. Wyglądała biednie w zniszczonych terenowych butach i brudnym od błota, zmoczonym przez deszcz zimowym płaszczyku. – Dobry wieczór, dyrektorze Abel. Zostałam wydelegowana do sprzątania. Uśmiechnęła się gorzko. Był zaskoczony. Nie tym, co powiedziała, choć uznał, że to niecodzienne sformułowanie. Tym, że przeznaczenie, którego dotyk poczuł rano w sekretariacie, działa tak szybko. – Dobry wieczór, wchodźcie. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że to wy przyjdziecie; myślałem, że to będzie któraś z miejscowych. Przez kogo zostaliście – jak mówicie – wydelegowani? – Nowikowa, kierowniczka, powiedziała, że Łarisy boi się wam podesłać, więc zostałam ja, jako najmłodsza. Na miejscową kobietę to Galina pewnie pieniędzy nie ma w funduszu administracji. Zamknął drzwi i odebrał od niej płaszcz. – Dziś powiesimy go w łazience, niech obcieknie... Nie rozumiem, o co chodzi z tymi funduszami? Przecież za sprzątanie to ja płacę z własnych pieniędzy. Ale skoro to na was padł wybór – a ja wierzę w przeznaczenie – to mogę się tylko z tego cieszyć. Oczyśćcie tu sobie buty z tego błocka, bo inaczej to będziecie całą
noc sprzątać własne ślady. Żadnej odzieży roboczej dziś dla was nie mam. Kupcie przy okazji coś odpowiedniego, zapłacę oczywiście. Myślę, że trzeba będzie przychodzić dwa, trzy razy w tygodniu na co najmniej dwie godziny. Dam wam klucz i kartę do unieruchomienia alarmu, byście nie byli związani moją obecnością. Jeśli chodzi o wynagrodzenie, to proszę powiedzieć, ile mam płacić? – Płacić? Jeśli wy, dyrektorze Abel, chcecie płacić, to zdam się na waszą ocenę. – Dobrze więc. Czy zadowoli was półtora tysiąca rubli tygodniowo? – To hojna zapłata. Zadowala mnie całkowicie. Zatem... – Zatem zróbcie coś z butami i oprowadzę was. Omówili szczegóły i gdy była gotowa, pokazał jej dom. Weszli do pokoju, który za Dobyczina był gabinetem. – Pozwólcie, że na taras nie wyjdziemy, bo jego remont nawet się nie zaczął. Dlatego też ten pokój, zwany przeze mnie gościnnym, wysprzątacie tylko z grubsza i na końcu, bo i tak nie będzie chwilowo używany, póki tej drugiej łazienki nie skończą. A tu jest moja sypialnia. Są w niej jedyne rzeczy, których chciałbym, byście nie otwierali, a mianowicie te dwie walizki – otworzył szafę i pokazał – oraz szafka nocnego stolika. Wszystkich innych przedmiotów w całym domu możecie używać, przekładać je, czyścić lub oglądać. – Rozumiem, dyrektorze Abel. – Waszym obowiązkiem będzie też prasowanie i dbanie o czystość mojej garderoby. Pralkę widzieliście – jest w łazience.
Tam do kosza wrzucam brudną bieliznę. Wyprasowane koszule wieszajcie w tej szafie. Pilnie kilku potrzebuję, więc dziś się za nie zabierzecie. Tu jest żelazko i deska do prasowania. Na chwilkę dotknął – niby mimochodem, aby skierować ją ku drzwiom – jej biodra. Przechodząc na prawą stronę domu, zadysponował: – Posadzkę w korytarzu będziecie musieli dziś umyć. Pokazał dawną służbówkę i przeszedł do salonu z aneksem kuchennym. Objaśnił działanie sprzętu. – Kuchnię też prosiłbym dziś wysprzątać, jeśli czasu nie zbraknie, choćby z grubsza. Szmaty i środki czystości znajdziecie w wysokiej szafie w łazience, a odkurzacz w szafie w holu. Schodząc pierwszy po stromych schodkach do piwnicy, ujął ją za rękę. Pokazał kotłownię, prawie pusty magazyn, w którym były nieużywane walizki i opróżnione kartony, oraz drugi magazyn, gdzie urządził salkę treningową. – Te piwnice i kotłownię wysprzątacie kiedy indziej, gdy czasu będzie więcej. Regulatora pieca proszę nie przestawiać, bo – uśmiechnął się – piec przestanie grzać i czort potem będzie musiał palić, a jego, czorta znaczy się, specjalnością są stare piece; ten zaś, pech prawdziwy, jest całkiem nowy i mogłoby być zimno. Zdobywszy się na ten wątpliwej błyskotliwości dowcip, spostrzegł poniewczasie, że Oksana jest znużona po całym dniu pracy, i wrócił do prozy codzienności. – Nie jesteście może głodni lub spragnieni? Weźcie sobie wszystko, na co macie ochotę i zjedzcie. Herbatę lub kawę też – znajdziecie je w szafce nad lodówką. Pamiętajcie – zawsze
możecie zjeść i wypić, cokolwiek tu u mnie znajdziecie. Podziękowała i udała się na górę do pracy, więc sam – żeby jej pierwszego dnia nie peszyć – pozostał, by potrenować na ławce i potem na atlasie.
Rozdział 16
W czwartek trzeciego maja w powietrzu czuć było nadchodzącą zmianę. Gdy Peter zdecydował się skończyć pracę i wrócić do domu, pogoda była bliska załamania. Porywy wiatru szarpały gałęziami drzew i gięły świerki, grożąc ich wyrwaniem. Deszczyk padający od południa, gnany wiatrem, zacinał teraz ostro, przechodząc w ulewę. Otwierając drzwi domu, usłyszał pierwszy, odległy grzmot zbliżającej się burzy. Z ulgą zsunął kaptur; rozpiął, a potem zdjął kurtkę. Oksana nie pojawiła się, by przywitać go jak zwykle w te dni, gdy wypadało sprzątanie. Pomyślał nawet, że już wyszła – wcześniej, ze względu na zbliżającą się burzę – ale światła w holu i salonie były zapalone. Zmienił obuwie i wziąwszy z szafy odzież na zmianę, poszedł do łazienki. Oksana była tam, siedziała na zamkniętej klapie klozetowej z twarzą ukrytą w dłoniach. Gdy otworzył drzwi, poderwała się zaskoczona. Zauważył, że jej zaczerwienione oczy unikają jego spojrzenia. – Czy wszystko w porządku, Oksano Grigoriewna? – zapytał zdziwiony tą zmianą w jej dotychczas pogodnym nastroju. – Tak, tak, dyrektorze Abel. Wszystko w porządku. Ja tylko tak się zamyśliłam. Już zaraz... Ale wy, dyrektorze, po pracy... To ja stąd pójdę... dokończę, jak się umyjecie. Gdy odświeżony i przebrany przechodził do salonu, zobaczył Oksanę siedzącą na ławce w holu. Z opóźnieniem potwierdzającym, że jakieś strapienie zaprząta jej myśli, poderwała się i przemknęła dokończyć sprzątanie w łazience.
Chciał włączyć telewizor, ale usłyszawszy huk bliskiego pioruna, zdecydował, że nie będzie ryzykował zniszczenia odbiornika. Podszedł do okna. Sądząc po sylwetach drzew widocznych w błyskach wyładowań, wiatr musiał już zbliżyć się do siły huraganu. „Ciekawe, jakie okażą się zniszczenia w Keyaki” – pomyślał przelotnie. „A moje anteny?”. Żywioł za oknami miał w sobie coś fascynującego; tak gwałtownej burzy nie pamiętał od czasu opuszczenia Kanady. Długo stał przy oknie i patrzył. Potem pospuszczał rolety. Gdy odwrócił się, ujrzał Oksanę zapinającą w holu swój puchaty, ortalionowy płaszczyk. W myślach zrugał się za to, że dotąd nie pomyślał o tym, że ona w taką pogodę nie może przecież iść do Birobidżanu. Mógłby ją odwieźć, ale... teraz jazda samochodem groziła zderzeniem ze złamanym drzewem lub zepchnięciem do rowu. A i na kompletne przemoczenie ubrania nie miał ochoty. Może właśnie przeznaczenie kolejny raz wtrąca się w jego życie – tym razem posiłkując się burzą? Przeczucie, które go tknęło wtedy, w sekretariacie, gdy po raz pierwszy zobaczył Oksanę, i później, gdy przyszła do niego ze smutnym uśmiechem, oznajmiając że wydelegowali ją – pamiętał, jak zaskoczyło go to określenie – aby sprzątała w jego domu, mówiło mu, że dziś los napisze następny rozdział w życiu ich obojga. Wierzył w przeznaczenie, a właściwie w fatum. Starał się mu nie sprzeciwiać – życie go nauczyło, że to bezcelowe. Pomyślał, że pora zacząć aktywnie z nim współdziałać. – Ależ Oksano Grigoriewna, nie możecie iść do domu w taką pogodę. Myślę, że nawet jazda samochodem byłaby niebezpieczna. Przeczekajcie tę noc u mnie. Pościelcie sobie w pokoiku; wiecie lepiej ode mnie, gdzie jest wszystko, czego potrzeba. Na kolację
weźcie, na co tylko macie ochotę – ja zjem z wami. Nakryjcie w salonie. Z telewizji dziś musimy zrezygnować – proszę winą obarczyć burzę. A tu zapłata za ten tydzień – to mówiąc, wręczył jej zwykłą kwotę. Oksana zastygła, słuchając go w zmieszaniu. Spojrzała mu w oczy, po raz pierwszy tego dnia, taksująco. Schowała banknoty i niepewnie zwróciła oczy w kierunku okien salonu. Były zasłonięte, ale wichurę i ulewę było dokładnie słychać; żaden widok nic nie mógł dodać w kwestii decyzji. – Dziękuję wam, dyrektorze. Zaraz nakryję do kolacji... Pozwólcie jednak, że nie zasiądę z wami. Nie jestem głodna, a i towarzysz do rozmowy dziś ze mnie marny... Zdjęła płaszczyk i sprawnie, w milczeniu, zabrała się za nakrywanie stołu, nastawianie samowara i resztę przygotowań. Peter nie dopytywał się o przyczyny jej złego nastroju. Z podziwem zauważył, że wie, co on pije i co zwykle jada na kolację. Musiała być uważną, inteligentną obserwatorką. Przygotowawszy wszystko, co potrzebne, życzyła mu dobrego apetytu i zniknęła z salonu. Po jedzeniu Peter przeczytał kilka rozdziałów z książki, którą zaczął poprzedniego dnia, a potem uprzątnął ze stołu. Chwilę posłuchał hałasującego za oknami żywiołu, upewnił się, że drzwi są zaryglowane, umył się i opasany ręcznikiem przeszedł do sypialni. Przez cały ten czas Oksana nie dała się widzieć ani słyszeć. *** Na dworze deszcz jeszcze padał, choć burza już przeszła.
Wiatr hulał, ale powoli wracał do normalnego, czyli teraz miał poziom wichury. Oksana czuła się coraz gorzej. Doła miała straszliwego; tak głębokiego, jak nigdy w Birobidżanie. Po co tu w ogóle przyjeżdżała? Nie trzeba było pisać w CV o biegłym opanowaniu programów księgujących! Księgowości jej uczyli, ćwiczenia z pracy z programem księgującym też zaliczyła. Zaliczyła – to właściwe słowo. Nie miała wszystkich zasad w małym palcu i nie klasyfikowała wszystkiego na pamięć, chociaż normalnie z tak prostym księgowaniem jak tu poradziłaby sobie nieźle – ale w tym dziwnym systemie? Według japońskich zasad, których nie znał pewnie i Kirył Konstantynowicz? Sam Kirył Konstantynowicz, księgowy SowLesChozu z dwudziestoletnim stażem, który – według Agniessy – już przy trzeciej szklance wódki zwykł chwalić się, że ani razu jego bilans nie był kwestionowany przez biegłych rewidentów! Na dodatek, gdy okazało się, że do księgowania ma posługiwać się unikatowym oprogramowaniem, robionym chyba specjalnie dla firmy Keyaki, ona, głupia, po stokroć głupia cipa, nie postawiła sprawy jasno, że nie ma pojęcia, o co chodzi! Nie poszła do łóżka tego obleśnego Sipowskiego – na to była za dumna! Postanowiła się sprężyć, jakoś samej zrozumieć, jak to działa. No i sprężała się, sprężała, aż się doigrała. Dziś Kirył Konstantynowicz zażądał, by do poniedziałku zamknęła kwiecień oraz zrobiła wyciągi w rozbiciu na przekazane rankiem kategorie. W sumie nic dziwnego, miesiąc już się skończył. I co teraz, głupia cipo? W poniedziałek szef wejdzie w system, sprawdzi wyciągi... Zwolni, jak nic wywali na zbity pysk. I co wtedy? No tak... Trzeba było się nie stawiać... Od dania dupy jeszcze nikt nie umarł, no, chyba że na HIV-a, ale w końcu istnieją prezerwatywy. A tak? Żeby choć za kwiecień zapłacili! Ale czy zapłacą? – przecież jak Kirył Konstantynowicz pójdzie do tego ważnego Ta... Takuchy? – chyba Takuyi... to musi na kogoś zwalić winę, a przed japońskim dyrektorem wszyscy aż drżą ze strachu. Nie odzywa się, uśmiecha, a ludziom nogi się uginają. A jeśli to tylko kolejna akcja Sipowskiego, by ją zmiękczyć?
Jeśli on ma na nią taką chrapkę, że do tego się posunął, by ją złamać? Taki z niego drań? Niedoczekanie jego! Nie da mu! Tylko co dalej? Nic, tylko płakać. Łzy nie czekały na zachętę; same znalazły sobie ujście i kapały na materac już od jakiegoś czasu. W tej mieścinie ona, obca, nie znajdzie innej pracy. No cóż, trzeba będzie wyjechać i szukać jej gdzie indziej. Tylko jak wyjechać? Uwięzła w tym Birobidżanie jak głupia. Nawet jak dostanie wypłatę, to na wszystko nie starczy. Wszędzie ma długi, mieszka na kredyt, a tu jeszcze bilet! I dokąd pojedzie? Z powrotem do Chabarowska? Tam też nie ma się gdzie zaczepić; w EkoKopy pewnie już przyjęli kogoś na jej miejsce, a żyć trzeba. Bo z samego sprzątania u dyrektora Abla – nie chciał, by zwracała się do niego Peterze Jakobowiczu – nie wyżyje, choć ten płacił solidnie, co tydzień. I jak przyszła pierwszy raz, to nawet nie spodziewała się, że tyle. Ba – myślała, że może nie będzie płacił wcale – taki ważny dyrektor mógł przecież sądzić, że skoro dają jej pensję za pracę w tartaku, to sprzątać będzie, jak to mówią, „w ramach”. Galina też pewnie tak myślała, każąc właśnie jej tu przyjść. No i spać też tu nie będzie, nie co dzień jest taka pogoda... A swoją drogą miło, że zatrzymał ją i kazał zrobić sobie spanie tu, w pokoiku. Co do spania to zresztą nie śpi, nie uśnie, mowy nie ma. Przeliczyła się. Nie żeby się nie starała! Usiłowała przecież jakoś zrozumieć japoński system i ich pieprzoną księgowość, ale... Nikt nie pomógł; szef – wiadomo, a do kogo jeszcze mogła z tym pójść? Do Korolewej? Podobno była na szkoleniu w Japonii, ale jest na chorobowym. Wysyłała błagalne zapytania do kolegów ze studiów, ale bez rezultatów. Japońskie zasady księgowania nie były im znane. Jeden Andriusza obiecał załatwić podręcznik rachunkowości z „Imperium Kwitnącej Wiśni”, jak się wyraził, ale okazało się, że jest pisany w kanji. Te japońskie hieroglify! – kto je zna w takim Birobidżanie? Przerąbane... I jeszcze ten wstyd. Zawsze była ambitna i on bolał najbardziej. Chlipnęła głośniej z
bezsilności. Chciało jej się wyć. A miesiąc temu już prawie uwierzyła w koniec złej passy! Tyle nadziei i wszystko w diabły! Zasłużyła na to. Jest głupią, po stokroć głupią idiotką. Nic nie umie, to i nic jej nie wychodzi. Czuła się tak, jak przed pierwszym egzaminem z podstaw rachunkowości. Studia – jakże odległe wydawały się teraz... *** Za dwa dni mieli zdawać u profesora Kalandrina, a ona nie wiedziała nic. Kuła i kuła od dwóch tygodni – i nic. Wszystko, czego się uczyła, wpadało w nią jak w czarną dziurę i ginęło gdzieś w czeluściach. U Griszy i Koli – ciekawe, co u niego, nie odpowiedział na e-maila, a kiedyś podkochiwała się w nim – z Darią urządzili sobie powtórkę. Słuchała ich i niby wszystko wiedziała, ale sama zapytana – nic, null. Kompletna porażka! Podatek naliczony (co to jest? – definicja była gdzieś w czarnej dziurze jej umysłu) i odroczony zlały się w jedno; zasady kasowa, memoriałowa i współmierności znaczyły mniej niż pamiętana ze średniej szkoły zasada sodowa. To były podstawy ogólne – a ustawy i rozporządzenia? – szkoda gadać! Przyjaciele najpierw się śmiali z jej nieuctwa, potem dziwili, a w końcu zezłościli na nią. Sama była zła na siebie. Aby zmienić temat i choć na chwilę uwolnić się od konieczności dalszego wystawiania na szwank pielęgnowanego przez siebie image’u ambitnej studentki, zażądała jakiejś kary dla siebie. Zaproponowała – żartem oczywiście – żeby koledzy ukarali ją, leniwą cipę, za nieuctwo, lenistwo i głupotę. Tak powiedziała – „leniwą cipę” – i to był błąd, bo towarzystwo wzięło żart zupełnie serio. Daria zachichotała, gdy Kola oznajmił, że aby leniwe cipy zmusić do pracy, jest tylko jedna metoda, i jeśli ona, Oksa, tego chce, to on, i owszem, proszę bardzo. Zaskoczona, trochę zawstydzona, lecz wciąż myślami pozostająca przy zbliżającym się egzaminie i stąd nie do końca nadążająca za tempem rozwoju sytuacji, nie zrozumiała, co miał na myśli. Kola
wstał, zrobił krok ku niej i szarpnął za ramiona, zmuszając do gwałtownego poderwania jej „leniwej cipy” z łóżka, na którym siedziała. Pod wpływem impetu szarpnięcia straciła równowagę – lewa noga okazała się lekko zdrętwiała – i oparła się rękoma o biurko. Ponownie usłyszała chichot Darii i poczuła, że ktoś (Kola, bo kto? – to on był z tyłu) zadarł jej spódnicę i zsunął majtki. Szarpnęła się, by się wyrwać, ale za słabo – ręka mocno trzymała jej ramię. Nie zaprotestowała w bardziej kategoryczny sposób, bo wstyd spowodowany blamażem naukowym w połączeniu z zażenowaniem wywołanym niespodziewanym rozwojem sytuacji erotyczno-towarzyskiej spowodował jakiś stupor. I później też się nie wyrywała, gdy silny Kola dopchnął ją do biurka i gdy wyczuła, że rozpina sobie spodnie. Gdy usłyszała pełne podziwu „łooooł” Darii i jakąś zachętę wypowiedzianą przez Griszę. Gdy poczuła gorące Kolowe prącie (o stuporze świadczyć może fakt, że procesy myślowe przebiegały w jej mózgu w logicznym porządku – zdziwiła się nawet, że jest już sterczące i gotowe do akcji – tylko jej ciało było nienaturalnie bierne, bezwolnie poddawało się sytuacji, której reżyserem był Kola), rozpychające jej nieprzygotowaną, ale – o dziwo – już wilgotną szparkę. Widocznie ona wiedziała, w przeciwieństwie do swojej właścicielki, co robić w takiej sytuacji. Prawda, że była raczej pobudliwa, ale też nigdy akcja nie była tak szybka, tak niespodziewana. Kutas Kolki zaczął swój ruch w przód i w tył, w przód i w tył, a ona oddawała bezwiednie te posuwiste ruchy, przytrzymując się biurka nie po to, aby odepchnąć wykonującego swoją męską robotę chłopaka, ale współdziałając w biologicznym, męsko-kobiecym akcie. Słyszała głośny oddech za sobą, sama też postękiwała, dopychana rytmicznie do krawędzi blatu. Kątem oka widziała, jak Grisza obejmuje Darię i wsuwa rękę pod jej sukienkę. Jak Daria przysuwa się do Griszy, przytula całym ciałem, nie przestając patrzeć w jej stronę. Kutas Koli nabrzmiewał w niej coraz bardziej, wiedziała, że chwila wytrysku jest coraz bliższa. Pomyślała o tym, że pewnie nie użył prezerwatywy, ale nie przejęła się tym jakoś. Poczuła, że pragnie tego aktu, że ma on jakąś nieznaną moc, że rozpiera ją
kobieca, seksualna energia. Zapragnęła orgazmu. Miała wrażenie, że jeszcze chwila, jeszcze kilka, kilkanaście tych gwałtownych pchnięć, a dojdzie. Tyle że to miała być kara, kara dla „głupiej cipy” za jej, Oksany, blamaż w kwestii rachunkowości. Zawinił mózg, a cipa... Zawinił kowal, a Cygana powiesili. Myśl ta zakłóciła na chwilę rytm współdziałania z przyśpieszającym, masującym jej kobiece wnętrze mięsistym, męskim członkiem; czuła, jak jądra w mosznie obijają się o jej łechtaczkę, jak ta nabrzmiewa... Po chwili na powrót była na granicy orgazmu. Myślała tylko o nim, usuwając myśl o odkupieniu winy gdzieś w głąb czarnej dziury swojego umysłu, gdy wtem Kola wyrwał się z niej i trysnął przed siebie. Widziała, jak strużka spermy przeleciała obok jej policzka i wylądowała na biurku, po sekundzie poczuła, jak druga i trzecia zraszają jej pupę. Usłyszała charakterystyczny jęk Darii; przechylając głowę zobaczyła ich – Griszę i Darię – jak pieszczą się nawzajem. Daria jęczała długo, tak długo, że Oksana zdążyła oprzytomnieć i zapanować trochę nad nieugaszonym ogniem wypełniającym jej podbrzusze, jamkę i prężącym łechtaczkę. Przejechała dłonią po mokrym pośladku, odepchnęła się od blatu biurka, stanęła na drżących nogach i rozglądnęła się po podłodze wokół, szukając majtek. Były tam, gdzie mogła się spodziewać; krępowały jej kostki. Podniosła je, podciągając na właściwe miejsce, i obciągnęła spódnicę. Po raz pierwszy po spojrzała na Kolę; był ubrany i spodnie miał już zapięte. „Ten to ma tempo” – pomyślała zdziwiona. Para na łóżku obok zaczynała nawiązywać kontakt z rzeczywistością. Maślane oczy Darii powoli nabierały zwykłego dla nich blasku. Grisza wstał i zapewne udał się do toalety; Kola też zniknął na chwilę za szafą i wrócił z ręcznikiem. „Szkoda, że nie wcześniej” – pomyślała. Sperma lepiła jej palce. Gdy po pożarze zmysłów ugaszone zostały co większe iskry, pozostawiając jedynie żarzące się węgielki we wspomnieniach, i gdy – z ociąganiem maskowanym niepewnymi uśmiechami – wrócono do powtarzania materiału, Oksana ze zdumieniem
odkryła, że z czarnej dziury wróciły do jej świata pewne elementy podstaw rachunkowości, które umożliwiły na razie zadawanie właściwych pytań. Musiały one być mądre, bo wspólna praca ruszyła z kopyta. Elementów rachunkowości w świecie jej umysłu było coraz więcej, szeregowały się, ustawiały na odpowiednich dla siebie pozycjach. W szybkim, zaskakującym ją i pozostałą trójkę tempie wskakiwały w swoje rubryki, kolumny, wiersze; arkusze kalkulacyjne powstające w jej mózgu wypełniały się treścią; paragrafy zjawiały się na żądanie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki; słowem – odblokowała się. Kola zaczął nawet snuć plany udzielania podobnych, cudownych korepetycji innym „leniwym cipom”. – Nawet bezpłatnie – rzucił rozmarzonym głosem. Dała mu w ucho. Egzamin z podstaw rachunkowości u rygorystycznego Kalandrina zdała. Nawet nieźle zdała. *** No tak! Teraz nie ma tu Griszy, Koli i Darii. Jest sama. Nawet pogadać tak od serca i przytulić się nie ma do kogo, a o Kolowych korepetycjach dla leniwych cip nawet nie ma co marzyć. Szkoda – może by zadziałały? Czy tu jeszcze da się coś wymyślić? Tonący brzytwy się chwyta! Ale czego tu się chwycić? Albo kogo? „Tatuśku, ratuj!”. Nie ma już tatuśka. Ocalić ją może tylko Sipowskij. I dyrekcja. Czyli Abel. Ta myśl poraziła ją swą nagłą oczywistością. Dziś chciał z nią nawet zjeść kolację, zaprosił ją niemal; mogła skorzystać, zagadać mile, poprosić... a ona, głupia cipa, odmówiła.
Nie pomyślała; odrzuciła może ostatnią szansę. Na dodatek pewnie się obraził... Trzeba by go jakoś udobruchać... Teraz już i tak za późno; dyrektor kolację zjadł i na pewno śpi. Przepadło! Czuła się tak przez wszystkich opuszczona, że w poszukiwaniu zwykłego, ludzkiego ciepła mogłaby się przytulić nawet do nocnego stróża; tego miłego i uczynnego staruszka. „To już prościej do Abla” – pomyślała trzeźwo. „Ten, w przeciwieństwie do stróża, jest na miejscu”. Zaraz zrugała samą siebie. „W środku nocy? A gdyby nawet, to potem pewnie chciałby czegoś więcej. O ile by mu stanął; to przecież zimny czterdziestolatek, a nie jurny Kola...”. Choć, co tam, i tak nie ma nic do stracenia. Jak się skurwić, to czy Abel, czy Sipowskij – jeden czort! Jednak nie – z tym obleśnym Sipowskim nie zmusiłaby się. Nawet prezerwatywy nie ma. Dno. Liczyć na faceta? Też dno. I jak? Ma mu tak po prostu wejść do łóżka? Zresztą musiałaby go najpierw obudzić. I co mu powie? Cokolwiek zresztą nie powie, i tak wyjdzie na to, że chce się sprzedać za protekcję, i wtedy on z pewnością kopnie ją w dupę i wygoni na dwór, na deszcz. A przynajmniej tak powinien postąpić, jeśli jest tak uczciwy i bezkompromisowy, za jakiego go uważają. I w czym tam pójdzie? Goła? Bo przecież nie w spódnicy i przepoconym sweterku, w których pracowała. Majtki to po całym dniu pewnie już czuć na kilometr, a czysta bielizna na zmianę leży sześć kilometrów stąd, w jej birobidżańskiej kwaterze. To co mu powie? Że tak sobie przyszła? Przytulić się? Wyżalić? Idiotka!
Ciągle łając się za ten kretyński pomysł, zorientowała się, że stoi pod drzwiami do łazienki. No tak – przecież po pierwsze musi się umyć! Dobrze zatem – brudna i tak nie pójdzie do łóżka, a myjąc się, może jeszcze coś wymyśli. Zapaliła światło, zdjęła rajtuzy, majtki i biustonosz, weszła do kabiny, którą jeszcze parę godzin temu czyściła, i teraz zaczęła się myć sama. Zwykłym żelem do kąpieli – dyrektor Abel nie miał przecież mleczka do demakijażu – z trudem zmyła ślady po rozmazanym łzami tuszu do rzęs. Żel był dziwny, właściwie wcale nie pachniał. Umyła całe ciało, ze szczególnym uwzględnieniem krocza, pach i piersi; delikatny masaż, w połączeniu z ciepłą, bardzo ciepłą wodą spowodował, że wargi sromowe nabrzmiały, a piersi ujędrniły się. Powiększyła ten efekt, wycierając się szorstkim ręcznikiem wyjętym z szafki – sama go tu dziś schowała po ostatnim praniu – i odszukała jego szlafrok, ten frotowy, granatowy, który nigdy nie zmienił pozycji na półce; widocznie dyrektor go nie używał. Narzuciła go na siebie; niemal utonęła w jego obszernym wnętrzu, bo była o ponad głowę niższa od właściciela i dwukrotnie lżejsza. Wyszła z łazienki – nie zapomniała o zgaszeniu światła i... cofnęła się, ponownie je zapalając. Przypomniała sobie o zębach. Nie miała szczoteczki, więc umyła je palcem. Pasty wyszło pięć razy więcej, ale co tam – dyrektora stać na te trochę pasty. Wyszła ponownie i zadała sobie pytanie: Co dalej? „A tam! Raz kozie śmierć”! Powoli ruszyła ku sypialni. Szła cicho. Drogę przed sobą macała bosymi stopami, dbając, by się nie potknąć i nie narobić hałasu. Zresztą szum deszczu bijącego w dach i zewnętrzne rolety i tak zagłuszał jej kroki. Skórą podeszew rozpoznawała twardy chłód kamiennej posadzki holu. Wyczuwała jej fakturę, jakąś chropawą, nierówną, pierwotną; takiej musiała dotykać kobieta
prehistoryczna, idąc przez jaskinię. Prawie widziała siebie w tej jaskini: burza huczy na zewnątrz, ognisko zdusił deszcz, a ona, oddalając się od wrogich żywiołów, idzie ku swemu spełnieniu w zgodzie z naturalnym przeznaczeniem. Zaczęło ją ogarniać nieznane dotąd uczucie jedności z otoczeniem – z ciemnością, z wichurą, z kamieniem i – może przede wszystkim – z celem, ku któremu zmierzała, z mężczyzną. Przestała kierować swoimi krokami, kierowała nimi natura i konieczność. Czuła się pionkiem w grze losu i przemożnych sił przyrody. Jak drzewo, które gnie się pod wpływem wichury i potem, wyrwane, zmienione w kłodę porwaną przez wezbraną rzekę, pędzi w dół, ku morzu. Bezwolnie poddawała się jakimś siłom, które pchały ją ku dyrektorowi. Dobra, dobra – przecież i tak tam idzie, bo chce. Czy na pewno? W sypialni nie było nic jaśniej niż w holu. Z chłodnej, kamiennej posadzki wkroczyła na przyjemny, ciepły w dotyku dywan. Głaskał przyjemnie jej podeszwy, wywołując uczucie luksusu i wytworności. „Jak nałożnica w tureckim haremie idąca do sypialni sułtana” – pomyślała. I zaraz zrugała się: „Ląduj, głupia, ląduj; prędzej tania kurwa w drogim hotelu” – ale nie wstrzymało jej to. Skradała się. Znała rozkład sprzętów, ale nie było pewności, czy on czegoś nie przestawił, nie położył czegoś na podłodze. Zmierzała ku łóżku, przyciągana tą pierwotną koniecznością, która owładnęła jej wolę. Czuła się, jakby na całym świecie były tylko dwie istoty – ona i on – oraz noc, burza i samotność. Nie wiedziała, jak leży – na boku, a może na wznak? – ani nawet, czy jest tam w łóżku na pewno. Wiedziała, że sypia zwrócony głową do okien – dobre i to. To dopiero byłby obciach, gdyby wchodząc do łóżka, kopnęła go w twarz! A czy śpi w jakiejś piżamie? – raczej nie, bo miałaby ją w praniu. Pewnie śpi nago.
Podsunięta przez wyobraźnię wizja nagiego dyrektora Abla wprawiła ją w mimowolne dygotanie. Zatrzymała się jakieś pół metra od łóżka i wsłuchała w burzę – wiatr i deszcz hałasowały na zewnątrz, co było słychać mimo szczelnych okien. „Niech się dzieje, co ma się dziać” – pomyślała, zsuwając szlafrok. Coraz silniej drżąc, wymacała krawędź materaca i powoli, jak najwolniej unosząc brzeg kołdry, by nie obudzić go przed tym, nim ułoży się obok, zaczęła wsuwać się w nagrzaną jego przyzywającym ciepłem przestrzeń. *** Peter ocknął się, widząc mętne światło w szparze pod drzwiami. Spojrzał na zegarek – była prawie druga. Już niemal ponownie zasypiał, gdy bardziej poczuł, niż zobaczył, że drzwi się otwierają. Jego przyzwyczajone do ciemności oczy dostrzegły sylwetkę Oksany na tle otworu framugi. Była w jakimś dziwnym stroju; gdyby nie niski wzrost i pewne nieuchwytne szczegóły zarysu głowy, a może sposób poruszania się, nie wiedziałby, kto to i może nawet sięgnąłby do szuflady stolika po paralizator. Upewnił się, że Oksanie nikt nie towarzyszy i czekał spięty, rozpatrując różne możliwe przyczyny jej wizyty. Chęć uczynienia mu krzywdy była mało prawdopodobna – stawiał raczej na kobiece sztuczki w celu zapewnienia sobie poparcia w biurze. Jej wieczorny nastrój zwiastował jakiś dramat. No cóż, poczekamy – zobaczymy, przeznaczenie działa i robi swoje. Obserwując ją kątem oka – bał się ruszyć głową, by nie wydało się, że nie śpi – zobaczył, jak opada z niej okrycie, cokolwiek to było, i powziął podejrzenie, że jest naga. Gdy zaczęła powoli wsuwać mu się pod kołdrę, wiedział już z grubsza, co będzie grane. Z początku wtuliła się w niego bokiem. Poczuł, jak drży, ale raczej nie z zimna – skórę miała ciepłą, a i w sypialni automatyka dbała o temperaturę, jaką lubił. To raczej emocje lub – oby nie – gorączka spowodowana chorobą. Gdy go poczuła, zaczęła macać –
delikatnie przesuwając rękę – aby poznać ułożenie jego ciała. „No, teraz już chyba powinienem się »obudzić«” – pomyślał. „Inaczej domyśli się, że udaję”. Po dotknięciu w okolicach biodra poruszył się gwałtownie, symulując przebudzenie. Przestawił rękę tak, by móc ją chwycić lub – gdyby fakty były inne, niż założył – zasłonić się. Oksana z wolna obróciła się przodem, dociskając swój drżący brzuch do jego biodra i przytulając się piersiami do żołądka. Wsparł się na łokciu, unosząc głowę, i spytał spokojnie: – Co się stało? – To ja, Oksana – szepnęła, a właściwie zachrypiała, bo głos jej odmówił posłuszeństwa. – Co tu robisz? – wolał zadać to pytanie, choć sytuacja wydawała się zupełnie jasna. Jednak w życiu zdarzają się różne niespodzianki, a on, jako człowiek przewidujący, nauczył się rozbrajać miny nieporozumień, zanim zaczną ranić. – Przyszłam... – usłyszał jej drżący głos – bo musiałam. Bo... jestem głupia cipa i nawaliłam... w pracy... w życiu i... i w ogóle... *** Czar, który przywiódł ją w to miejsce, nagle przestał działać. Z całą wyrazistością ujrzała żenującą niestosowność tego, na co się zdobyła. Łzy ponownie zaczęły gromadzić się w kącikach oczu. Co ma dalej mówić? Wszystko jest jasne. Przecież jest głupią cipą. Cipy nie mówią – nie muszą. Nie będzie udawać, że przyszła tu na rozmowę – na rozmowę nie idzie się nago i nie wsuwa się cichcem facetowi do łóżka. Nie przyzna się przecież, że przyszła
po odrobinę ciepła – wyśmiałby ją. Pomyślała, że wyrwie się mu, ucieknie stąd, ubierze się szybko w pokoiku i wyskoczy w ciemność, w wichurę, w deszcz – byle dalej od tych słów, na które czekał, a których jej zabrakło. Dalej od jej ostatecznego upodlenia, od przejmującego wstydu, głębiej w noc i samotność. Już spięły się mięśnie jej nóg i ramion... I wtedy poczuła jego rękę obejmującą ją pod łopatkami, unieruchamiającą silnym chwytem. – Ciii... Już dobrze – szepnął. – Już dobrze... Męska noga przygniotła jej kolana do materaca, przyciągając ją jednocześnie i splatając ich ciała. Coś łaskotało ją w pępek. Poczuła, że łzy tryskają z jej oczu i że nie może ich powstrzymać. Po co powstrzymywać, jakie to ma znaczenie? – Płacz spokojnie, mała. Możesz płakać, ile chcesz... Rozbeczała się więc, wtulając nos w materac włosów na jego ciepłym, przytulnym torsie. Łzy płynęły, mięśnie zwiotczały; już nie miała sił, by uciec. Nie miała sił na nic. Po długim płaczu pomyślała, że zasmarka mu i zmoczy całe łóżko. Zafrasowała się przelotnie myślą o konieczności jego suszenia. Myśl była niedorzeczna, ale otrzeźwiła ją i wstrzymała nieco fontanny z jej oczu. Po chwili łzy przestały płynąć; powoli się uspokajała, drżenie ustawało. Poczuła, że podsuwa jej do twarzy jakąś tkaninę, chyba ręcznik, bo dotykiem wyczuła frotte. Uwolnioną ręką wytarła buzię i nos. Pomyślała, że powinna też wytrzeć jego piersi. – Przepraszam – powiedziała, właściwie chlipnęła. Zabrzmiało to żałośnie. – A teraz powiedz, co się stało.
Powiedziała. O tym, jaka z niej głupia idiotka. O Kozurinach, o wyrzuceniu z akademika, o niedopuszczeniu do sesji, o podrasowanym CV, o programie księgującym, o bilansie, o wyciągach, o wypłacie, której potrzebuje, bez której nie ma za co żyć. O tatuśku, który już nie żyje. Długo mówiła, a on nie przerywał; raz tylko zapytał o jakiś szczegół. Gdy skończyła, poczuła się dziwnie wolna, jakby pewien etap miała już za sobą i teraz była między czymś starym, co przestało się tak naprawdę liczyć, a czymś nowym, nieznanym. Opowieść postawiła tamę, a ona po tej stronie tamy, po której była teraz, na swoje dotychczasowe życie patrzyła jak widz, a nie uczestnik. Cisza trwała chwilę, nim się odezwał: – Nie bój się o bilans. Jutro poproszę mistera Hisamatsu, aby znalazł wieczór lub dwa na wyjaśnienie ci ich systemu. Na pewno sobie poradzisz. Odwdzięczysz mu się rosyjską konwersacją, bo on zapamiętale zgłębia tajniki rosyjskiego. Do poniedziałku jeszcze trzy dni, masz cały weekend na zamknięcie kwietnia. Japońskie programy nie bywają bardzo rozbudowane, oni lubią miniaturyzację – wyjaśnił żartobliwie. Dopiero teraz zauważyła, że tej nocy nie używa wobec niej formy oficjalnej „wy” i uznała to za zupełnie naturalne. Przestał ją przytulać, przemieścił krępującą ją nogę i odsunął się trochę. Zapalił lampkę. Gdy oczy ich przyzwyczaiły się do rozproszonego światła, usiadł na łóżku. Ona też usiadła. Siedzieli tak nadzy i jakoś nie widziała niczego niestosownego w bliskości obcego nagiego mężczyzny obok swojej nagości. – Spróbujmy jeszcze pospać. Jednak zanim pójdziesz do swojego łóżka, muszę cię ukarać – chwycił ją z tyłu za ramiona i niespodziewającą się niczego takiego, przegiął, przekładając przez kolano, a równocześnie drugą nogą zablokował jej nogi. Znowu poczuła jego prącie w okolicach swego pępka. Szybko
sztywniejąc, uciskało ją dojmująco. – Chcę – jego głos stwardniał – byś zapamiętała raz na zawsze, że w TYM – położył wyraźny nacisk na słowie „tym” – w TYM tartaku to ja i tylko ja decyduję, jaki towar, kiedy i jak jest rżnięty. Gdy to mówił, poczuła pierwsze chlaśnięcie w wypiętą pupę. Mocne chlaśnięcie męskiej dłoni. Krzyknęła odruchowo, bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Potem nastąpiło drugie... *** Kiedy miała siedem – trzynaście lat, w ten sposób wymierzał karę ojciec. Bywał w domu rzadkim i wyczekiwanym gościem. Jako podoficer Floty Czarnomorskiej, a potem, gdy polityka niepodległej Ukrainy wymusiła detaszowanie jego jednostki i przeprowadzkę do Nachodki koło Władywostoku, Floty Dalekowschodniej, dom, w którym macocha wychowywała ją i swoich synów, odwiedzał, gdy udzielano mu przepustek, czyli pięć, sześć razy w roku. Regułą było, że Tamara – jego druga żona – już na przywitanie wyliczała przewiny, których Oksana dopuściła się od ostatniego razu, i żądała, by ojciec wymierzył karę krnąbrnej córce. Grigorij wzdychał i dla świętego spokoju wymierzał. Siadał na krześle w pokoju, kazał córeczce podejść, przekładał ją przez kolano i ciężką, marynarską ręką spuszczał lanie na gołą pupę. Za to potem zaczynał się czas iście świąteczny. Gdy rozdał przywiezione cukierki i zjadł powitalny poczęstunek, rozmawiał – głównie z nią, bo była najstarsza, ale też dlatego, że była jego ulubienicą, będąc jego jedyną córką. Opowiadał historyjki ze służby – znowu głównie jej. Potem albo czytał im na dobranoc, albo – jeśli pora dnia była wcześniejsza – szli do kina lub na spacer. Pili lemoniadę, dokazywali – to był prawdziwy dom. Dom taki trwał kilka dni, a zaczynał się od lania. Nieważne, że pupa piekła ją potem dzień czy dwa, pamiętała czas dziecinnego szczęścia.
*** ...i następne... i kolejne... Nie mogła powstrzymać się od krzyków. Dostawała lanie, karcona jak mała dziewczynka. Pupa zaczynała ją palić; krew w pośladkach, rozgrzana energią męskiej ręki, roznosiła ciepło na uda, wzgórek łonowy, muszelkę i pochwę. Czuła, jak wargi i łechtaczka nabrzmiewają, a jamka staje się gorąca. Pomyślała, że właśnie otrzymuje to ciepło, do którego przed godziną tak tęskniła. Zadziwiona tą konstatacją, poddała się rytmowi kary. Czy kary? Czy czuła ból? Co to jest ból? A upokorzenie? Czy naprawdę jest upokorzeniem, gdy ręka mężczyzny rozgrzewa ciało, a myśli temu towarzyszące grzeją zmysły? Kiedy trudno orzec, czy szloch rozsadzający krtań jest wywołany bólem, szokiem, radością, czy rozkoszą? Nie miała czasu, by się skupić na tym zagadnieniu, bo dyrektor Abel skończył. Podparł ją, by stanęła, i schyliwszy się, podał jej do rąk granatowy szlafrok. Sam też był zupełnie nagi i nie krył sterczącego penisa. Delikatnie skierował ją ku drzwiom. – Idź. Do jutra. Ciągnąc szlafrok po ziemi, powlokła się z piekącą, purpurową pupą, przepełniona myślami, których nie rozumiała. Pierwszy raz od opuszczenia Nachodki cztery lata temu poczuła, że jest w domu.
Rozdział 17
Wchodząc do pokoiku, myślała tylko o tym, by kładąc się na materacu, ułożyć się od razu na brzuchu. Gdy już przyjęła tę niezwyczajną dla niej pozycję – zwykle spała na boku – i przykryła kocem, sen nie przyszedł od razu. Z jednej strony wstydziła się swojego wygłupu, a z drugiej nie mogła przestać myśleć o rozgrzewającym jej pośladki cieple jego męskiej ręki, o jego hipnotycznym, niskim głosie, o jego włochatym torsie. Te wspomnienia, ból pupy i nadzieja, którą w niej rozbudził, jednak w końcu wzięły górę nad czarnymi myślami – i zasnęła. Stała nago w szerokim rozkroku na środku sklepionej, kamiennej piwnicy. Jej wzniesione ręce były podwiązane do haka u sufitu, a stopy przykute do podłogi. Nabrzmiałe srom i łechtaczka paliły ją żywym ogniem, a cipa swędziała nie do zniesienia. W piwnicy było upalnie; pot ściekał jej po plecach i brzuchu, mieszał się z wilgocią wypływającą z krocza i spływał po nogach na ziemię. Spojrzała na posadzkę w nagłym przeświadczeniu, że pod nią tworzy się już kałuża. Zawstydziła się swej zwierzęcości; tego, że każdy, kto tu wejdzie, będzie wiedział o trawiącej ją żądzy. Z drugiej strony czekała, aż ktoś przyjdzie – ten, kto ją doprowadził do tego stanu, że gdyby tylko mogła wsunąć do środka palec lub dotknąć łechtaczki, ba – ścisnąć nogi – doszłaby po kilku ruchach. Nie mogła się go doczekać, choć nie wiedziała, kto to jest. Nie pamiętała, skąd się tu wzięła, kto ją tu zostawił spętaną ani jak długo czeka. Za długo! Niech już wreszcie przyjdzie i weźmie ją, wyzwoli z rozsadzającej chuci, ugasi ogień w kroczu i ukoi świąd. Z ulgą usłyszała zapowiedź spełnienia swych tęsknot – odgłos zbliżających się kroków. Nie widziała, kto to; zbliżał się od tyłu i – mimo że odwracała ku niemu głowę – nie
mogła go, bo był to mężczyzna, tego była zupełnie pewna, dostrzec. Stanął gdzieś za nią. Usłyszała świst i poczuła parzący efekt uderzenia na swojej pupie. Krzyknęła milcząco w mieszance bólu i ekstazy. Słychać było tylko kolejny świst bicza i kolejne uderzenie – drugie, trzecie, czwarte... Powiększały napięcie w jej sferach erogennych, zwiększając ból niespełnienia, oczekiwania, żądzy. Zauważyła, że stara się odgadnąć miejsce kolejnego ciosu, by podstawić srom pod rżnący rzemień – w nadziei, że pieszczota korbacza podaruje jej wreszcie wyzwalający orgazm. Już była tak blisko; wystarczyłoby jedno celne trafienie... Intensywnie kręciła pupą, przechylała się, zadzierała rozogniony tyłek, wypinała się – wszystko na nic, bo bicz skrzętnie omijał podstawianą pod jego razy cipę i rżnął tylko skórę obok. Za każdym razem miała nadzieję, że teraz, że już... i za każdym razem uderzenie bata miast zaspokoić, podniecało ją jeszcze bardziej. Starała się wyartykułować prośbę: „W cipę! Błagam! Zerżnij wreszcie moją cipę!...”. Jednak jej usta były jak spętane i żaden dźwięk z nich się nie wydobywał. I wtedy niewidzialny biczownik odezwał się głosem dyrektora Abla: – W tym tartaku to ja i tylko ja decyduję, jaki towar, kiedy i jak jest rżnięty. Przebudziła się. Leżała na wznak. Pupa i przyległości bolały przy każdej próbie ruchu i nawet bez niej. Miała wrażenie, że obrzmienie warg i łechtaczki, wywołane rozgrzewającym efektem lania, nic a nic się nie zmniejszyło, a jej cipka ocieka śluzem. Czy to dalszy ciąg snu? Uchyliła koc. To nie był sen – nos odbierał ostry, nieporównywalny z niczym innym zapach. Ta woń podnieciła ją jeszcze bardziej. Zorientowała się, że dziś ma chęć na seks po raz pierwszy od – od kiedyż to? – no, od początku roku na pewno. Tak na dobrą sprawę to od kiedy wywalili ją z akademika. Od kiedy przestała jadać i spać regularnie. Ale teraz już od trzech
tygodni je obiady, śpi w każdą noc – i libido wróciło. Jakże prosto działa człowiek! Jęcząc przy najmniejszym nawet ruchu, podniosła się nieco, wsparła łopatki o zagłówek, rozchyliła nogi i wsunęła rękę pod koc. Fala własnego zapachu owiała ją ze zdwojoną siłą. Wcale nie musiała ślinić palców – jej organizm aż w nadmiarze zadbał o lubrykację. Ból, rozpalając ogień w jej pupie, wzmagał podniecenie. Wystarczyło niewiele ruchów, by zbliżyć się do krawędzi orgazmu. Gdy poczuła, że nadchodzi, zagryzła podwójny brzeg koca – zdarzało jej się szczytować bardzo głośno. Głęboko włożonymi palcami naparła mocno na przednią ściankę pochwy i jednocześnie kciukiem docisnęła łechtaczkę. Przymknąwszy powieki, znienacka zobaczyła wzwiedziony członek dyrektora Abla i wtedy stęknęła w pierwszym spazmie. Drobnymi, kolistymi ruchami masowała łechtaczkę, równocześnie zginając palce w jamce; zaciskając zęby na kocu, jęczała w kolejnych, intensywnych skurczach. Gdy ostatecznie wygasły, długą chwilę leżała bezwładnie z palcami na muszelce. Zebrała siły, zsunęła kark ze ściany i z jękiem przekręciła się na brzuch. Podłożona pod głowę ręka pachniała tak intensywnie, że zwątpiła, czy zaśnie mimo zdrętwienia całej pupy, podbrzusza i ud. *** Takie częściowe zdrętwienie po orgazmie ostatni raz miała z Kolą na piątym semestrze. Gzili się w jej pokoju; była niedziela, Daria poszła na randkę, więc mieli dużo czasu. Najpierw się tulili. Potem Kola całował ją długo, z języczkiem. Gdy przystąpili do wzajemnego rozbierania, zaczęło być ekscytująco. Powoli głaskali się nawzajem. Wkrótce Kola zaczął skubać jej piersi – z początku delikatnie. Wrażenia były przyjemne, odwzajemniła mu się szczypaniem w uda i pośladki. On też. Potem mocniej, aż poczuła ból. Oddała mu, usiłując zgnieść jego uniesione prącie. On ścisnął jej oba sutki. Zabolało, aż się zatchnęła. Jednak spodobało jej się to
nowe doznanie tak bardzo, że jęcząc, prosiła Kolę o jeszcze. Gdy drocząc się z nią, wstrzymywał się ze spełnieniem jej błagań, nachyliła się, by za karę ugryźć go w członek. Gdy miała go już w ustach, chłopak przytrzymał jej głowę i wziętą z biurka linijką chlasnął ją po pupie. Z zaskoczenia otworzyła szeroko buzię do krzyku, co Kola wykorzystał natychmiast, wbijając się w nią głęboko. Potem drugi i trzeci, nie przestając uderzać. Gdy ona dławiła się, chłopak przestał płazować, puścił linijkę i zmacał jej jamkę, wsadzając dwa palce do środka. Udało jej się wziąć wdech, potem drugi, a potem to już Kola wytrysnął. Miała w ustach tętniący męski członek, poczuła gorzkawy smak spermy i rozgrzana do czerwoności szczypaniem i linijką, czując mężczyznę równocześnie swymi wszystkimi wargami, podniebieniem, pochwą i językiem, eksplodowała takim orgazmem, że gdyby prącie nie kneblowało jej buzi, słyszałby ją cały akademik. Długo potem, gdy Kola już poszedł, nawet nie była w stanie przejść do umywalki, by się umyć. Gdy Daria wróciła, leżała nadal bezwładnie na łóżku, zażenowana tym, że zapach, który roztacza wokół, zdradza tajemnice jej schadzki.
Rozdział 18
W piątek rano zaspała i obudziła się, słysząc szum prysznica w łazience. Rzut oka na zegarek uprzytomnił jej, że powinna wychodzić. Usiadła na łóżku nagle i równie nagle podskoczyła do pozycji stojącej. O dupa! Tak przypomniały o sobie nocne ekscesy. Sięgnęła po garderobę leżącą na półce. Od kiedy natura zawiadomiła ją poprzez pierwszą miesiączkę, że jest kobietą, codziennie rano wkładała czyste majtki – nie wyobrażała sobie zmiany tego przyzwyczajenia. Teraz, po pierwsze, nie miała czystych majtek na zmianę, po drugie, te używane wczoraj zostały – wraz z rajtuzami i biustonoszem – w łazience. A w łazience mył się dyrektor. Prosić dyrektora o podanie jej brudnej bielizny? Na to się nie zdobędzie. Poza tym włożenie rano brudnych majtek napawało ją niechęcią. Nie było czasu czekać, aż Abel umyje się i ogoli; musiała wychodzić już. „No trudno” – powiedziała sobie. „Zobaczymy, jak to będzie”. Włożyła wierzchnią odzież na gołe ciało, prędko zrolowała pościel i wybiegła, zanim dyrektor Abel skończył poranną toaletę. W pracy pojawiły się problemy różnego rodzaju. Po pierwsze, musiała odwiedzić umywalnię, gdzie – drżąc, by nikt jej nie podejrzał – umyła się w kroku. Po drugie – musiała jakoś wyjaśnić Agniessie, dlaczego tak lubi stać cały czas, a jak już siada, to powoli i delikatnie, jak połamana. Każde przechylenie, każda zmiana siedzącej pozycji, przypominały jej nocne wydarzenia. Na szczęście Agni dała się nabrać na historyjkę o postrzale w krzyżu. W jej rodzinie nikt postrzału nie miał i nie wiedziała, że dotknięci tą przypad-łością nie wstają i nie nachylają się normalnie, a stękają wyłącznie w pozycji siedzącej. Ale bez
siedzenia nie dało się na dłuższą metę pracować przy komputerze, no i z drugiej strony Oksana wolała nie tłumaczyć wszystkim odwiedzającym ich biuro, dlaczego pracuje w tak niewygodnej – ha!, teraz najwygodniejszej – stojącej pozycji. Trzeci problem też wiązał się z pupą, ale był innej natury. Ciekawe były doznania związane z dotykaniem spódnicą gołej, sensorycznie uwrażliwionej wczorajszym laniem skóry. Inne przy chodzeniu, gdy ocierała się o szorstką wełnę w takt kroków, inne przy siedzeniu, gdy jej niczym nieosłonięta muszelka odbierała bodźce z każdej zmiany ułożenia na krześle. Te odczucia dotykowe dodawały się do bólu zbitych mięśni. Całego festiwalu przeżyć dostarczało powietrze owiewające ją w kroku. Zimniejszy podmuch mile chłodził piekącą pupę, ziębiąc równocześnie wzgórek Wenery. Jeżeli dotarł – a docierał przy każdym zamaszystym kroku po dworze – do łechtaczki, odczuwała efekt zmrożenia sięgający aż po sutki, które, już wstępnie pobudzone ocieraniem się o luźniejszy sweterek, naprężały się, jakby chciały przebić materiał i sprawdzić, skąd ten mróz. To z kolei przyprawiało ją o wrażenia erotyczne, gdyż brodawki sutkowe miała niesłychanie wrażliwe i każde ich potarcie w tym stanie przez odzież, przemieszczającą się nawet minimalnie podczas chodzenia, przeszywało ją podniecającą rozkoszą. Ten natłok doznań sensoryczno-erotycznych tak ją absorbował i rozpraszał, że przez pierwszą godzinę nie mogła skupić się na pracy. Do przemyślenia też miała niejedno. Na przykład tezę, że dyrektor Abel jest oziębły seksualnie. Niby widziała i czuła jego sterczącą męskość, ale z drugiej strony który normalny, zdrowy i samotny mężczyzna powstrzymałby się przed zerżnięciem młodej i – jak mniemała o sobie – apetycznej dupy, która sama wepchnęła mu się do łóżka? Uwaga, ręcznie wbita jej do pamięci, że to on decyduje o tym, jaki towar, kiedy i jak jest rżnięty, też nie była zrozumiała – przecież stał mu aż miło! To co z tym dyrektorskim popędem seksualnym?
Pedał? A może po prostu dyrektor się nią brzydzi? Może widzi w niej tylko osobę bez płci, sprzątaczkę, ludzką maszynę? Chyba nie... Wzwód temu przeczył. Czemuż więc, pomimo tego niekłamanego dowodu podniecenia i gotowości, odprawił ją z kwitkiem, ba – ze zbitą dupą? Jakiś moralizator? Co sobie o niej pomyślał? Na pewno ma ją za wyrachowaną dziwkę. W świetle dnia nocny postępek jawił się jej niewybaczalnym. Nie zmieniało to faktu, że wypłakanie się na jego włochatym torsie miało wpływ zdecydowanie kojący. Słowa wiary w jej zdolności, poparte obietnicą korepetycji u asystenta japońskiego dyrektora zarządzającego, cudownie poprawiły jej nastrój i wraz z nocnym orgazmem odbudowały zasoby utraconej energii. I do tego to lanie – jak w domu... Czyżby wiedział o ojcu? Powiedziała mu o nim? Chyba nie... Dziwny, trudny do rozszyfrowania człowiek z tego dyrektora. Skąd by tu się czegoś o nim dowiedzieć? Czy dotrzyma obietnicy? Czy Japończyk zechce jej wszystko wyjaśnić? Czy to wystarczy? I czy ona zdąży z bilansem do poniedziałku? Doprawdy, miała o czym myśleć. Czekała niecierpliwie na wiadomość, porządkowała dokumentację księgową i starała się przygotować pytania do asystenta. Telefon dzwonił od rana kilka razy, a ona przy każdym dzwonku myślała, czy to ten, na który czeka. Około południa telefon znów zadzwonił. – Tu Abel. Mister Hisamatsu jest gotów po przerwie
obiadowej pomóc ci w sprawie programu Keyaki-B-K. Czekaj na niego o czternastej w salce konferencyjnej. Weź komputer i dane. Przekażę Kiryłowi Konstantynowiczowi, że poleciłem ci współdziałać z misterem Hisamatsu do końca dnia, a może i jutro, jeśli taka będzie potrzeba. Aha, w drodze wyjątku dziś możesz siedzieć w biurze, jak długo będziesz chciała, a na jutro i pojutrze załatwiłem ci możliwość wejścia przez cały dzień. W razie gdyby nikt z kierownictwa nie pracował, stróż ci otworzy i potem zamknie, musisz go tylko odszukać, wychodząc. Życzę owocnej pracy. – Bardzo wam dziękuję, dyrektorze Abel. I wczoraj... – nie mogła otwarcie wspomnieć o wydarzeniach nocy, nie w biurze. Choć Agni była na placu, ktoś mógł podsłuchać. Skończyła więc: – Doprawdy, dawno mi nikt tak nie pomógł... – Drobiazg. Do widzenia w poniedziałek. Z dyrektorem Ablem zobaczyła się znacznie wcześniej niż w poniedziałek, bo minęli się w stołówce w porze obiadu. Otaksował ją uważnym spojrzeniem i przeszedł dalej, nie reagując na kolor jej twarzy, palącej ją bardziej niż zbita pupa. „Ciekawe, co łatwiej ukryć: stan duszy czy stan dupy” – pomyślała. I złapała się na tym, że walczyły w niej ze sobą dwa wizerunki dyrektora Abla – w pierwszym był apodyktycznym, bezdusznym zarządcą, a w drugim uprzejmym i czułym mężczyzną. *** Przerwę wykorzystała nie tylko na zjedzenie obiadu. Wyobrażając sobie dyrektora dotykającego jej nieświeżej, zostawionej w łazience bielizny, okrywała się rumieńcem wstydu, więc wpadła do willi dyrektora, by ją zabrać. Po sekundzie zastanowienia nie włożyła jej, lecz upchnęła do kieszeni płaszcza;
potem przełoży do plecaka. Zdecydowała niechęć do brudnych majtek, a przy nagiej pupie biustonosz wydał się jej śmiesznym dodatkiem. Poza tym doświadczyła, że nieużywanie bielizny jest takie dziwne! Może przyjemne? Chciała to jeszcze sprawdzić. *** Mister Hisamatsu zjawił się w salce, ledwie zdążyła się rozłożyć z laptopem i dokumentami. Uśmiechnięty ukłonił się zaraz po wejściu. Odczytała w tym działanie dyrektora Abla, gdyż obaj Japończycy uśmiechy mieli wprawdzie przyklejone do twarzy, ale nigdy nie zauważyła, żeby kłaniali się rosyjskim pracownikom. Nie wiedząc, jak na to zareagować, wstała i oddała ukłon; powtórzyła przy tym gest mistera Hisamatsu najdokładniej, jak umiała. Usiadł obok niej i spojrzał na jej komputer z włączonym ekranem podstawowym Keyaki-B-K. – Słyszałem od dyrektora Abla, że macie problem z naszym programem. Czy możecie powiedzieć mi o tym problemie? Wyjaśniła mu, że nie wie, czy dobrze rozumie opcje programu księgującego i prosiłaby, aby wyjaśnił jej konfigurację, bo robiła to jej poprzedniczka. Poprosiła też o instruktaż, jak utworzyć wzorzec podarkusza kategorii i zapytała, jak sterować aktualizacjami danych między arkuszem głównym a wycinkowymi. Miała jeszcze dużo wątpliwości, ale mister Hisamatsu przerwał jej uniesieniem ręki, z ujmującym uśmiechem stopując litanię jej pytań. Zasugerował, że najlepiej będzie po prostu zacząć pracować. I zaczęli wspólnie. Szło ciężko. Każda odpowiedź rodziła trzy nowe pytania. Nie mogła ogarnąć całości, choć chwilami miała wrażenie, że jest blisko – tuż-tuż. Czuła, że potrzebny jest tylko jakiś jeden impuls, a wszystko wskoczy na swoje miejsce. Obolała pupa i brak majtek oraz bezustanne drażnienie sutków
przez sweterek też nie sprzyjały koncentracji. W pewnym momencie jęknęła z bólu przy bardziej gwałtownej zmianie pozycji i aby to zamaskować i odwrócić uwagę sąsiada zapytała, czy nie mogłaby dostać jakiegoś podręcznika księgowości japońskiej, gdyż wszystko, co o niej wie, pochodzi z analizy wpisów Korolewej. Mister Hisamatsu, uśmiechnąwszy się w odpowiedzi jeszcze szerzej, wstał i opuścił bez słowa salkę konferencyjną. Wrócił po minucie i położył przed nią dwie broszury w języku angielskim: japoński podręcznik księgowania i przewodnik po programie Keyaki-B-K. Podręcznik miał dwieście czterdzieści stron; niewiele – rosyjskie miały po sześćset. Przerzuciła go z nerwowym zainteresowaniem. Było tam chyba wszystko, czego usiłowała dociec przez ostatni miesiąc. – Skąd macie? Ja szukałam czegoś takiego od początku, bezskutecznie... – Te są moje, ale takie same powinny być u Kiryła Konstantynowicza. W lutym przekazaliśmy mu po dwa egzemplarze do użycia w tugielskim zakładzie Keyaki. Myśleliśmy, że wam dał. „No tak” – pomyślała. To dopiero w gówno wdepnęła. Gdyby nie Abel i jej wyczyny dzisiejszej nocy, Sipowskij miałby ją na widelcu. Albo na kutasie. – Aż jej się gorąco zrobiło ze złości i wstydu za to rosyjskie bagno. Przez tę irytację nawet pupa jakby mniej bolała. Skupiła się na mechanizmach programu. Razem z misterem Hisamatsu wyjaśnili sobie arkusz pod kątem specyfiki zakładu. Przejrzeli jej dotychczasowe wpisy i dokonała korekt według zaleceń Japończyka. Przypominając sobie programy z ćwiczeń, zaczynała kojarzyć różnice i podobieństwa. Oczekiwany przełom nastąpił. Po osiemnastej już była prawie pewna, że jak zapozna się z drukowanymi instrukcjami, to sobie poradzi. Uzyskawszy
zapewnienie, że jutro obaj Japończycy będą w biurze co najmniej do południa i że może przyjść z następnymi pytaniami, podziękowała wylewnie, zabrała japońskie broszury, swoje dokumenty i laptop i wróciła do siebie. Czekało ją dużo pracy. Wiedziała, że wieczór, noc i cały jutrzejszy dzień spędzi w biurze, ale miała nadzieję, że zdąży do poniedziałku. I że kolejny raz wywinie się temu sukinsynowi Sipowskiemu. Niech go czart porwie! Z tej zawziętości zapomniała nawet zapuścić sondę na temat dyrektora Abla. Mister Hisamatsu powinien przecież coś wiedzieć na jego temat. Okazja do zapytania nadarzyła się w sobotę. Po trzynastej mister Hisamatsu, z płaszczem na ręku i nieodłącznym uśmiechem na twarzy, stanął w drzwiach, pytając, czy pojawiły się kolejne problemy. Zakrzątnęła się wokół herbaty i starannie ważąc słowa, zagadnęła delikatnie o nich – jego i dyrektorów. O sobie mister Hisamatsu powiedział krótko, że kończył Uniwersytet Ekonomiczny w Tokio, że pracuje w Keyaki od początku swojej kariery, to jest cztery lata, i że obecnie jest asystentem dyrektora, co uważa za wielką szansę, i aby być tutaj bardziej użytecznym dla dyrektora Takuyi i swojej firmy, uczy się intensywnie rosyjskiego. Pomna uwag dyrektora Abla wtrąciła, że jeśli będzie mogła odwdzięczyć mu się konwersacją w tym języku, to może na nią liczyć, co przyjął skinieniem głowy. O dyrektorze Schinichim Takuyi rozwodził się długo i w samych superlatywach, co Oksanę interesowało średnio, ale o dyrektorze Ablu nic nie powiedział. Gdy zapytała wprost: – A dyrektor Abel, mister Hisamatsu, czemu o nim nic nie mówicie? Japończyk zmniejszył uśmiech o dwa rozmiary, uciekł spojrzeniem w bok i powiedział, że dyrektor Peter Abel jest wybitnym specjalistą od budowy i rozruchu ciągów produkcyjnych w przemyśle drzewnym, że pracował dla firmy Keyaki w Stanach,
Kanadzie i Australii, że cieszy się wielkim zaufaniem właściciela, mistera Asuhara, a właściwie miss Asuhara Satoko, ale że jemu o dyrektorze Peterze Ablu osobiście niewiele wiadomo, bo mister Abel, pracując na budowach zagranicznych, w Japonii bywał rzadkim gościem. Po chwili milczenia i popijania herbaty zdobył się jednak na odwagę, przełamując widocznie bulwersujące tabu, bo oświadczył tajemniczo: – Miss Asuhara powiedziała kiedyś, że mister Abel wszędzie znajdzie jakiś diament i tak długo go szlifuje, aż zrobi z niego brylant. Gdy Oksana wyrazem twarzy ukazała, że nie rozumie, Japończyk, milcząc, dopił herbatę i pożegnał się kolejnym ukłonem. Stojąc już prawie w drzwiach, odwrócił się i dorzucił bez uśmiechu i prawie szeptem: – Miss Asuhara miała na myśli kobietę. *** W niedzielę Oksana jeszcze musiała pójść na kilka godzin do biura, aby sprawdzić bilans i wydrukować zestawienia dla Sipowskiego. O piętnastej jednak była już wolna i z rozkoszą wróciła do domu – właściwie do kwatery, w której mieszkała. Pora na jedzenie i przepierkę, ale przede wszystkim potrzebowała snu i czasu na przemyślenie tego, co zdarzyło się od czwartkowej nocy. W każdej chwili, której nie poświęcała bilansowi, myślała o słowach, czynach, a nawet gestach dyrektora Abla w zestawieniu ze zdaniem tej jakiejś Asuhara. O miss Asuhara dowiedziała się od stróża – bo nikogo innego w niedzielę w firmie nie było – tylko tyle, że to coś jakby kadrowa, bardzo szanowana przez wszystkich japońska miss. – Młoda i ładna, a taka ważna! – dodał stróż, kiwając głową z
podziwem. Przez ostatnie trzy dni tajemniczy dyrektor Abel nie wychodził jej z głowy. Mimo że nie mogła się zdecydować co do jego charakteru, z pewnością różnił się od reszty. W tartaku odnoszono się do niego z szacunkiem i nikt nie mówił o nim złego słowa; nawet w czasie dwudniowego buntu Łarisy nikt nie wziął jej strony przeciw dyrektorowi. W ogóle mało o nim mówiono. Kim on właściwie jest? Nocą przed zaśnięciem naszła ją myśl, jak by to było być żoną takiego faceta, ale zaraz sama siebie wyśmiała. „No bo co sobie, głupia, wyobrażasz? Gdzie tobie do niego! On, dojrzały, sytuowany, mądry, wykształcony internacjonalista, miałby wziąć sobie na głowę taką prowincjuszkę, taką głupią siksę jak ty? Ciebie nawet w łóżku nie chciał! Na pewno lepsze i ładniejsze na niego leciały i żadnej nie wziął. Co by z tobą miał robić? Tatkować?”. Myśl o tatkowaniu przez Abla ze sterczącym prąciem ubawiła ją. „Tatkę miałaś jednego, jaki był, taki był, ale dzięki niemu miałaś choć szansę studia skończyć, i tylko sama sobie, głupia cipo, zawdzięczasz, że zawaliłaś. Jeszcze trochę i byłabyś specjalistką [12], a tak to musisz się obejść smakiem i dorabiać, sprzątając u obcych ludzi. Choć akurat sprzątanie nie jest najgorsze” – skorygowała w myślach. „To u dyrektora. I płaci hojnie, bez ociągania. Żeby tak cały świat wyglądał jak praca u niego, to życie byłoby proste i pewne; nie żadne miody, ale i nie jak w SowLesChozie – istne pole minowe; nie wiadomo, w co można wdepnąć. Zresztą na jakie miody może liczyć niedouczona ekonomistka bez praktyki, bez znajomości?”. Dobrze, że jest, jak jest, bo jeszcze miesiąc temu ani marzyła o takich zarobkach. Żeby tylko ich teraz nie stracić! Nic nie zaszkodzi jednak, jeśli zabawi się w przegląd cech dyrektora Abla, które miałyby znaczenie u jej faceta. Więc tak –
najpierw dodatnie. Prawy i solidny – to raz. Nie pije – to dwa. Wysoki, no pewnie, i przystojny – to trzy. A jego dłonie! – aż ją ciarki przeszły na myśl o ich dotyku. Czysty – to cztery. Wykształcony i inteligentny – to pięć. Czy ma poczucie humoru i dystans do siebie? – nie wiedziała, więc odłożyła to rozstrzygnięcie na potem. „Ale głos to taki męski ma” – skonstatowała, znowu czując dreszcz. Zamożny – to sześć. Nie żeby jej facet musiał być bogaty, ale nie może być menelem lub nierobem, którego musiałaby utrzymywać. Szanowany i bywały w świecie... to, ile to już – sześć? Co jeszcze? Hmmm... No to teraz ujemne. Coś nie tak z seksem – to raz. Chociaż właściwie to za mało wie; może więc lepiej poczekać, aż to się wyjaśni? Dobra – anulujemy. Więc stary – to raz. Obcokrajowiec. Ale co on za obcokrajowiec? – po rosyjsku mówi jak ona i kulturę rosyjską też pewnie zna. W SowLesChozie mówią, że on nasz, tylko wyjechał do Ameryki i tam karierę zrobił. Że zdradził Rosję. Co to za zdrada – mało to teraz takich, co majątek robią i żyją za granicą? Też anulujemy. To co z tego wynika? Pięć, nie, sześć do ilu? Ile to wad znalazła...? *** W biurze z rana Sipowskij zapytał o bilans i o wyciągi. Gdy dała mu wydruki i włączył arkusz, kazał się jej przybliżyć, by mogli razem widzieć ekran. Przystawiła sobie krzesło, a on skrzywił się – widocznie liczył na coś innego. Przez chwilę studiował tabele i Oksanie wydawało się, że dostrzega w nim nerwowość. Zadał szereg pytań, które uważała za świadczące o nierozumieniu oczywistych rzeczy, ale posłusznie odpowiadała i tłumaczyła mu niejasności, pilnując się, by nie dać poznać, że dostrzega jego nieznajomość japońskiej księgowości. „Z całą pewnością nie zaglądał nawet do japońskich broszur” – pomyślała. Po dłuższym wpatrywaniu się w ekran oderwał się wreszcie od niego i wyraźnie starając się przywołać na twarz miły uśmiech,
zwrócił się do niej: – Widzę, że sobie poradziliście. Dobrze byłoby uczcić wasz pierwszy miesięczny bilans. Zapraszam na lampkę koniaku; po pracy oczywiście. Pojedziemy razem do jakiegoś dobrego lokalu. Przyjdę po was o siedemnastej. Sytuacja powtórzyła się. Tym razem miała już gotową wymówkę – taką samą i znowu prawdziwą. Przybrała swoją smutną minkę. – Niestety, Kiryle Konstantynowiczu, dziś znowu muszę iść sprzątać do willi dyrektora Abla. Przez to zamknięcie miesiąca nie byłam tam kilka dni i dyrektor nie podarowałby mi kolejnego. – Ale tak świetnie sobie poradziliście, nadspodziewanie... – zacukał się. Już przestał się uśmiechać. – Mam nadzieję, że dyrektor będzie zadowolony... – powiedział skwaszonym głosem. Na jej stwierdzenie, że bilans jest zrobiony właściwie i według instrukcji mistera Hisamatsu, żachnął się, że mister Hisamatsu go niewiele obchodzi i że „zobaczymy, co powie na to dyrektor Takuya”. „No dobrze, zobaczymy” – pomyślała, ale zmilczała i czekała, aż ją odprawi. Widocznie dyrektor Takuya nic nie powiedział, albo powiedział coś pochlebnego o jej pracy, bo do końca dnia miała już spokój. Pomogła nawet Agniessie zebrać kwity drzewne i zrobić raport dzienny; przy okazji podpytywała ją o miss Asuhara, ale poza potwierdzeniem tego, czego dowiedziała się od stróża, usłyszała niewiele więcej – że się miło uśmiecha i że na przyjęciu była w stroju gejszy. Potem razem wyszły z pracy już o szesnastej; Agni zabrała się ziłem z pilarzami, a ona poszła do sprzątania.
Rozdział 19
Dyrektora nie było w domu. Najpierw zadbała, by w pralce znalazła się jej pościel z piątku. Była dziś wcześniej niż w inne dni, więc miała więcej czasu. Po wykonaniu zwykłych prac zdecydowała, że pora wyjść poza zaklęty krąg łazienka-kuchniapodłogi-pranie-prasowanie. Rozglądnęła się krytycznie po mieszkaniu i stwierdziła, że ogrom pracy przerasta jej możliwości. Prasowanie koszul, odkurzanie mebli, sprzętu, książek, prześcielenie pościeli – co z maglowaniem? – musi zapytać; podłogi... A co z piwnicą, której jeszcze nie ruszała? Co z tą drugą sypialnią? Co z zawartością szaf, z ubraniami, butami? Na marginesie przyszło jej do głowy pytanie, jak dyrektor radzi sobie z obiadami w te dni, gdy stołówka nie pracuje – czy je na mieście? Tak czy inaczej te pięć, sześć godzin w tygodniu nie wystarcza dla zapewnienia standardu, jakiego oczekiwał i do jakiego zapewne dyrektor Abel przywykł. Czy w związku z tym ma się ograniczyć do dotychczasowych prac, czy powiedzieć dyrektorowi, że będzie tu częściej? Ale jak ma być częściej – toż wtedy nie miałaby czasu na własne życie, na własne sprawy; nawet zakupów nie byłoby kiedy zrobić, a i dyrektor mógłby myśleć, że chce wyłudzić większą zapłatę. Jednak tak jak teraz, to dyrektorskie mieszkanie będzie coraz brudniejsze albo jego garderoba zaniedbana. Przyznała sama przed sobą, że bardziej jej zależy na stanie mieszkania i garderoby dyrektora niż na własnych. Własne lokum traktowała jako nieważne i tymczasowe, zaś willa i jej mieszkaniec byli jego zaprzeczeniem: solidni jak dom i stabilni jak granit, z którego był zbudowany. Po standardowym sprzątaniu, praniu i prasowaniu
postanowiła przejść do zaległości – zabrała się za półki w salonie. Odkurzając księgozbiór, zauważyła – poza wieloma podręcznikami i opracowaniami technicznymi – szereg tytułów klasycznych i kilka całkiem jej nieznanych powieści rosyjskich, w tym niektóre w wydaniu amerykańskim. Zwracała uwagę znaczna ilość pozycji – zarówno literaturowych, jak i filmowych – z gatunku, który zaklasyfikowała do erotyki, choć może błędnie? Kilka książek – chyba cykl – autorstwa jakiegoś Johna Normana, w których tytułach pojawiało się nieznane słowo „Gor”, miało na okładkach tę samą ilustrację przedstawiającą nagie kobiece plecy. Jedną z półek zajmowały wydawnictwa popularnonaukowe lub albumowe poświęcone psychologii, socjologii, medycynie, akupunkturze, akupresurze i sztuce. Uwagę jej przyciągnęła ilustracja we właśnie odkurzanym albumie anatomicznym. Otworzył się przypadkowo, ukazując krocze kobiety. Coś takiego! Nie znała nawet połowy tych nazw – wzgórek łonowy, łechtaczka, cewka moczowa, pochwa – owszem, ale że pomiędzy nimi jest spojenie przednie, które zaczyna wargi sromowe większe, że łechtaczka ma trzon i kapturek obok żołędzi, że ten ma wędzidełko, jak u facetów – nie wiedziała. A takich nazw, jak gruczoły Skenego, fourchette i perineum, które graniczy już z odbytem, to nawet nie słyszała. „Wieczorem muszę wziąć lusterko i wszystko dokładnie obejrzeć” – obiecała sobie. Zamknęła; teraz nie miała czasu na studiowanie książek. Przeszła do półki z filmami. Kilka z nich też miało na okładkach nagie kobiety. Pięć minut straciła na odkurzanie kabli za półkami. Gdy skończyła i spojrzała na zegarek, stwierdziła, że jest głodna i pomyślała, że w domu nie ma nic do jedzenia, a zanim wróci, wszystkie sklepy będą już zamknięte. „Tak mści się praca przez cały piątek i sobotę”. Przypomniała sobie, że dyrektor już
pierwszego dnia upoważnił ją do częstowania się jego zapasami. Nigdy dotąd tego nie robiła – zbytnio kojarzyło jej się to z podkradaniem – ale tym razem, stanąwszy przed alternatywą poszczenia aż do jutrzejszego obiadu, przemogła dumę. Nastawiła ekspres do kawy i przygotowała sobie kilka kanapek. Nakryła też dla dyrektora i wiedząc, że wieczorem pije zawsze herbatę, nalała wody do samowara. Jedząc, postanowiła zrobić użytek z biblioteki dyrektora. Wybrała bogato ilustrowaną pozycję o inkwizycji. Kawa okazała się najlepszą, jaką w życiu piła, za to album był średnio ciekawy. Po przekartkowaniu wstępu, który zawierał znane jej ze szkoły fakty, zatrzymała się chwilę na cytatach traktatów z epoki, ale stwierdziła, że jest zbyt zmęczona, by je analizować, tym bardziej że czytanie starych dywagacji i opisów absorbowało jej uwagę znacznie bardziej, niż gdyby tekst był pisany współczesną angielszczyzną. Poszukała ilustracji. Trafiła na fotografie i rysunki przedstawiające średniowieczne narzędzia tortur. Żelazna dziewica. Buty hiszpańskie. Imadła do ściskania palców. Koło do łamania kości, a w zasadzie do wystawiania stawów. Brrrr... Te znała. Drewniany koń. Tego nie. Na rysunku kobieta siedzi na drewnianej pryzmie, opierając się o podłoże czubkami palców u nóg. Poszukała tekstu, chcąc się zorientować, o co chodzi z tą torturą. Przeczytała, że po jakimś czasie wyprężania nóg podsądna męczyła się i opadała całym ciężarem na wąską krawędź „konia”, przez co uciskała sobie boleśnie krocze, więc napinając ponownie mięśnie nóg, podnosiła ciało. Nie na długo jednak starczało jej sił i sytuacja powtarzała się w coraz krótszych odstępach czasu, co podobno przypominało cwałowanie na koniu. Hmmm... Czego to ludzie nie wymyślą... A na dodatek, jak uzupełniono w opisie, czasem zaopatrywano te przyrządy w kołek wchodzący w odbyt lub w pochwę. Brrr... Znowu się wstrząsnęła. A żelazna gruszka? Wciskano ją do odbytu lub pochwy i mechanizmem śrubowym rozszerzano, rozrywając podsądnym te narządy.
Najgorsze, że groza, którą odczuwała, powodowała w niej mieszane odczucia. Odraza walczyła z podnieceniem. Seksualnym. Fuj! Dość tego! Zatrzasnęła album zniesmaczona. Trzask okładki nałożył się na kliknięcie rygla drzwi wejściowych. Gdy znienacka ujrzała dyrektora, zerwała się spłoszona z krzesła, a album wylądował na podłodze. Wstrząśnięta swoją niespodziewaną reakcją na rysunki i opisy tortur oraz rozzłoszczona własną niezręcznością, schyliła się, by go podnieść i odłożyć na stół, ale przy tym przechyliła kubek i mała struż-ka kawy splamiła okładkę. Rozglądnęła się wokół, szukając czym by tu szybko ją osuszyć. – Przepraszam. W piątek nie byłam w mieście i nic nie kupiłam. Skorzystałam zatem z waszego zezwolenia i zjadłam kolację u was, dyrektorze. Jeśli pozwolicie, zaraz wam włączę samowar. Złapała ścierkę, przetarła album – ale z niej fleja – i nacisnęła wyłącznik. – Dziękuję. Szkoda, że znów nie będę miał przyjemności zjeść z tobą. A tak przy okazji – masz komórkę? Podaj mi numer. Teraz będę miał więcej pracy i możemy się mijać w domu, a jakiś kontakt jest niezbędny. To mówiąc, dyrektor wyjął z kieszonki swój telefon i spojrzał na nią wyczekująco. Uciekła wzrokiem. Własna bieda nieodmiennie ją zawstydzała. – Nie mam telefonu. Byłam w kiepskiej sytuacji, nie stać
mnie było. Może za dwa, trzy miesiące kupię, wtedy oczywiście... Spojrzał na nią ze zdziwieniem, może niedowierzaniem. A może z naganą? – To szkoda. Ale dziś już nic na to nie poradzimy – odwrócił się i skierował do łazienki. Oksana wstawiła do zmywarki ubrudzone przez siebie naczynia, oczyściła ekspres i zalawszy wrzątkiem herbatę w czajniczku, rozglądnęła się, czy wszystko na stole jest przygotowane do dyrektorskiej kolacji. Książkę o inkwizycji odłożyła na półkę. Żałowała, że ją w ogóle otwierała. Wszystko było nie tak. Zdała sobie sprawę z ogromu pracy, któremu nie sposób podołać, potem te zdjęcia i sztychy i jej niespodziewana reakcja, a w końcu wstyd z powodu własnej biedy... Wiedziała, że niesłuszny, ale jednak... Zaabsorbowało ją to tak bardzo, że pracując, nie myślała o niczym innym. Jak również wtedy, gdy już ubrana rzuciła w kierunku piwnicy „do widzenia” i gdy zatrzaskiwała drzwi. I wtedy, gdy skręciła na drogę prowadzącą do głównej szosy. Dopiero po przejściu przez wieś, na skrzyżowaniu z drogą wiodącą do miasta, przyszła jej do głowy myśl, pod wpływem której nagle się zatrzymała. Oglądnęła się do tyłu, zastanawiając się nad powrotem, ale oceniła to jako bezsensowne. Zaklęła więc brzydko, tupiąc ze złością w asfalt. Nie podziękowała dyrektorowi. „Ty głupia cipo” – zezłościła się. „Co on sobie o tobie pomyślał? Jak mogłaś tak się zapomnieć? Rób tak dalej, a już żadnej przyjaznej duszy nie będziesz tu miała” – zżymała się. Ale mleko się rozlało i należało teraz myśleć, jak w przyszłości zatrzeć złe wrażenie. ***
Przyszłość nastąpiła w czwartek. Ledwie sprzątnęła łazienkę i zabrała się za kuchnię, gdy wpadł dyrektor. Widocznie zamierzał wrócić na budowę, gdyż pozostał w ciężkich butach. Nie wchodząc głębiej, wywołał ją do holu. – Współczesny człowiek nie może egzystować w społeczeństwie bez łączności. Powinnaś mieć komórkę. Żyjesz samotnie, chadzasz sama, nierzadko po zmroku. Nie wiadomo, co się może wydarzyć. Może trzeba będzie nagle wezwać pomoc, coś uzgodnić, może odwołać umówione spotkanie. To jest mój telefon, ale ty go będziesz używać. Na razie masz dwieście minut do wykorzystania przez kwartał. Nie protestuj – ja już za to zapłaciłem, ciebie to nic nie będzie kosztować. I nie traktuj tego jako prezent. To po prostu inwestycja. Może będę cię nagle potrzebował, abyś mi zrobiła kolację – dodał żartem. – Oczywiście możesz dzwonić, do kogo tylko chcesz. Jak potrzebujesz więcej minut, możesz sama doładować. A tu pieniądze za sprzątanie – wyjął i wręczył jej banknoty. Nie wyciągnęła ręki, więc położył je na półce. – Zawstydzacie mnie takim prezentem. Co ja jestem winna, żem biedna? – Nic. Dobrze wiesz, że to nie ma nic do rzeczy. Powiedziałem ci, że to z mojej strony inwestycja. I nie jest to telefon służbowy Keyaki. Bez zobowiązań do niczego, poza tym, byś zawsze go miała przy sobie włączonym i odbierała, gdy zadzwonię. Obiecuję, że nie będę nadużywał tego przywileju. Nawiasem mówiąc, wpisałem swój numer jako „Abel”. Możesz dzwonić, gdyby trzeba było o coś zapytać lub z jakąkolwiek inną sprawą. A tu – postawił pudełko na banknotach – są akcesoria i
instrukcja. – Przez was czuję się jak utrzymanka! – Błąd! Ja po prostu inwestuję w swoje kobiety. Ale teraz wybacz, muszę wracać – obrócił się na pięcie i wyszedł. – „Swoje”! Też coś! – prychnęła buntowniczo pod nosem. Z niedowierzaniem wzięła do ręki dziewiczo nowego sony ericssona z niezdjętą jeszcze z kolorowego wyświetlacza ochronną naklejką. Telefon komórkowy! Ile to lat marzyła o tym – pół szkoły i całe studia. Jak bardzo go wtedy prag-nęła! Ile imprez przeszło koło nosa, ile przyjaciół się odsunęło, ile wieści ją ominęło, ile czasu straciła, ile zajęć opuściła! A teraz ma! Ma, gdy już go nie potrzebuje... Gdy życie poszło bokiem i o niej zapomniało. Gdy cała jej paczka jest daleko. Gdy nie ma nikogo, kto by do niej chciał dzwonić. Jedynie Abel w sprawie zrobienia kolacji, prasowania i sprzątania. Co za ironia losu. No, ale ma komórkę! Może życie właśnie sobie o niej przypomniało? Cholera jasna! Znowu nie podziękowała. Za bilans i nawet za telefon! Kurwa niedojebana! Powiesić się można... *** W piątek, wezwana jak zwykle telefonem Sipowskiego, weszła do jego gabinetu po raporty dzienne. – Słuchajcie, Oksano Grigoriewna. Widzę, że nie możecie, czy też raczej nie chcecie, znaleźć sobie miejsca w naszym zakładowym kolektywie. Jesteście młodzi i może nie wiecie z doświadczenia, jak ważne jest zgranie załogi dla atmosfery pracy i
osiągnięcia wspólnie sukcesu zawodowego. Podjąłem już kilka prób wprowadzenia was w nasz zżyty zespół, ale wy ustawicznie wymigujecie się od zadzierzgnięcia silniejszej więzi. Czy zdajecie sobie sprawę ze szkodliwości takiego postępowania? Zupełnie ją zaskoczył. Przez chwilę wydawało się jej, że marzą mu się jakieś wieczornice proletariackie, jakieś zebrania związkowe, komsomolskie czy partyjne. W jakim świecie on żyje? Po chwili jednak otrzeźwiała i pomyślała, że chyba jednak szefowi chodzi o coś innego. Czyżby o te odmowy wspólnego spędzenia wieczoru? Nie – zaraz, chwila! Z takiego powodu uruchomiłby tę drętwą gadkę godną sekretarza KPZR? Musi się upewnić, do czego pije. – Nie wiem, o czym mówicie, Kiryle Konstantynowiczu. Z nikim spośród pracowników nie miałam żadnej scysji, z kilkoma już jestem na przyjacielskiej stopie, a pracuję dopiero od miesiąca. Wzięłam udział w jedynym zebraniu związkowym, o którym mi wiadomo, że się odbyło. A jeśli chodzi o moją pracę sprzątaczki, to rzeczywiście zabiera mi ona dużo czasu, ale po pierwsze, wykonuję ją na wyraźne polecenie Galiny Nowikowej, a po drugie, nie koliduje ona z moją pracą w tartaku, bo wykonuję ją po godzinach. – Nie mogę mieć do was pretensji o to, co robicie na polecenie dyrekcji. Możecie jednak i powinniście zrozumieć, że jesteście Rosjanką i utrzymywać silniejszą więź z kolegami i... hmmm... koleżankami z zakładu pracy. Kolegami Rosjanami. Bo, widzicie, Rosja i my jesteśmy tu i będziemy, a inni... przybysze, że się tak wyrażę... odjadą wcześniej czy później. Zobaczycie. Co on insynuuje? – Nie rozumiem, Kiryle Konstantynowiczu.
Jego ręce, bawiące się długopisem, wyraźnie zintensyfikowały swoje ruchy. Najwyraźniej zdenerwował się jej niedomyślnością. Miała wrażenie, że długopis lada moment rozpryśnie się na kawałki. – Nie bądźcie dziecinni, Oksano Grigoriewna. Wszyscy stanowimy jeden kolektyw. Wszyscy starzy pracownicy SowLesChozu oczywiście, do których i wy niejako dołączyliście. A jak jeszcze nie dołączyliście, to dołączycie niebawem. To księgowanie, które prowadzicie w zastępstwie Korolewej, też musi być wspólnym dziełem. Naszym wspólnym dziełem. Wprawdzie pierwszy miesiąc udał się wam dobrze i nie musiałem wiele korygować, ale wolałbym to kontrolować na bieżąco, a nie być zaskakiwany w dniu zamknięcia. Dlaczego nie przyszliście do mnie wcześniej, żebym go sprawdził? Przecież razem musimy pracować na rzecz wspólnego dobra, jakim jest nasz zakład, nasza Ojczyzna. Musimy trzymać wspólny front, wspólnie realizować zadania, aby nikt nie mógł nam nic zarzucić. A wy tak się separujecie, jakbyście mi nie ufali. I dokumenty też bierzecie nie ode mnie, tylko wykradacie je innym. Czy tak postępuje członek kolektywu? WYKRADA DOKUMENTY?! – Ależ ja, doprawdy, tylko sporadycznie, dla przyśpieszenia księgowania... Tylko kilka razy... Czy to coś złego? – Musicie wiedzieć, że najpierw ja sprawdzam wszystkie dowody, a potem dopiero są one księgowane. Nic się nie stało, ale na przyszłość zawsze księgujcie tylko te dokumenty, które mają moją parafę. W końcu ja odpowiadam za księgi i sprawozdania, więc muszę wiedzieć, co się w nich dzieje. – Tak jest, Kiryle Konstantynowiczu. Będę pamiętała. Tylko dowody z waszą parafą.
– No właśnie – warto pracować w zespole. I mam nadzieję, że od dziś będziecie mieć do mnie większe zaufanie. – Ja zawsze ufam przełożonym, Kiryle Konstantynowiczu – uśmiechnęła się naiwnie, choć wewnątrz aż się gotowała z chęci zrozumienia, o co tak naprawdę chodzi. O procedury? To po co te komunały o współpracy Rosjan? O to, że go trzyma na dystans? A może o coś innego? Co tu jest grane? – O to, to... Właśnie o to chodzi. O zaufanie. Weźcie te raporty – podsunął jej plik dokumentów – i wracajcie do siebie. I obiecajcie – koniec z indywidualizmem. – Tak. Oczywiście – odpowiedziała zdecydowanym głosem i kiwnąwszy głową na pożegnanie, opuściła gabinet. W biurze długo myślała o tej rozmowie. Coś tkwiło w podtekstach, czego nie rozumiała. Jedno było jasne – polecenie księgowania tylko z raportów dziennych od Sipowskiego i z jego parafą. No dobrze – to nawet prościej. Wprawdzie wbrew temu, czego ją uczono, ale nie ona tu rządzi. *** W poniedziałek po południu, zbliżając się do dyrektorskiej willi, zauważyła robotników na tarasie. Szlifowali starą kamienną posadzkę. Gdy wchodziła, otaksowali ją wzrokiem i skomplementowali gwizdami aprobaty. O siedemnastej dyrektora oczywiście nie było w domu. Wyjęła z kosza koszule i włożyła do pralki. Wsypała proszki i uruchomiła program. Z pracą na parterze uporała się w nieco ponad godzinę i potem, uzbrojona w miotłę, szufelkę i wiadro, zeszła po schodkach na dół z zamiarem sprzątania części
piwnicznej, do której dotąd nie miała czasu zejść. Po zapaleniu światła zawahała się, od czego zacząć. Zdecydowała się na najbrudniejsze pomieszczenie – magazyn. Środek był pusty; przy jednej ścianie sterta próżnych skrzyń, kartonów i walizek, a pod drugą listwy, zrzynki, kawałki płyt i różne resztki po budowie. Po namyśle jedną ze skrzynek przepchnęła pod schody i zapełniła drobniejszymi elementami spod ściany. Niech sobie dyrektor później zdecyduje, czy to wyrzucić. Obok oparła o ścianę listwy i kawałki płyt. Resztę kartonów spłaszczyła i związała w paczkę. Walizki odkurzyła i owinęła folią. Kilkoma maźnięciami miotły po stropie skontrolowała, czy są pajęczyny. Na miot-le ich nie było, ale ponieważ klosze kierowały światło lamp w dół, pracowała na oślep. Potem przyszedł czas na ściany. Trochę zapylone. Zajmie się nimi za chwilę mopem. W końcu skierowała swoją uwagę na podłogę. Zamiatając, na środku pomieszczenia odsłoniła spod brudu dwa niewielkie zagłębienia. Były w odległości metra od siebie i kryły coś wewnątrz. Po chwili okazało się zresztą, że jest ich więcej. Jedyny sposób, by je oczyścić, to użyć odkurzacza. Gdy po kwadransie to zrobiła, spod śmieci ukazały się żelazne pierścienie; każdy był przymocowany do ucha wbitego w kamień. Przelotnie pomyślała nad ich przeznaczeniem i wtedy zmroziło ją wspomnienie snu sprzed paru dni. Stanęła na środku pomiędzy parą z nich i podniosła wzrok ku sufitowi. Z powodu lamp świecących w oczy nic nie widziała. Gnana ciekawością wbiegła na górę – w holu dyrektor trzymał dużą latarkę. Zgasiła lampy w piwnicy i świecąc sobie latarką, stanęła między żelaznymi pierścieniami. Skierowała reflektor na strop. Był tam! Pokaźny, dwukrotnie zakręcony hak wbity dokładnie nad nią. Zrobiło się jej gorąco, a potem przeszły ją dreszcze. Pierścieni i haka na pewno nie miała szans nigdy przedtem zobaczyć; w magazynie była tylko raz, z dyrektorem Ablem pierwszego dnia i
wtedy musiały być tak samo niewidoczne jak dziś. Dotąd nie miewała proroczych snów – czy ten o batożeniu był taki? Korzystając ze światła latarki, obejrzała uważnie cały sklepiony strop. Dostrzegła jeszcze kilka podobnych haków. Z jednego z nich zwisało parę ogniw pordzewiałego łańcucha. Zapaliła ponownie główne światło i przeprowadziła dokładną inspekcję ścian. Na tej, pod którą przedtem leżały kartony, odnalazła kilka kotew, dwie z nich były zakończone takimi pierścieniami jak te w posadzce. Wbito je na różnej wysokości – dwie u dołu, inne wyżej: na poziomie pasa, głowy i blisko stropu. Na przeciwległej ścianie też były dwie i ślad po innych, wyrwanych. Wróciła do pracy, ale przez cały czas myślała o tym, do czego mogły służyć, jeśli nie do tego, o czym śniła w czwartkową noc. Wyobrażała sobie kobiety przywiązane do uchwytów, przykute do ścian, bite i krzyczące. Inkwizycja. Ryciny. Wchodząc po schodach po skończonej robocie, zauważyła, że jej brodawki sutkowe sterczą. Umyła się, myśląc wciąż o tych pierścieniach i hakach, o reakcji swojego ciała. Jak przed tygodniem. Czy jest zboczona? Dlaczego wizje tortur, bicia i bólu tak na nią działają? Automatycznie nakryła stół i gdy wszystko było gotowe do kolacji, znowu zdała sobie sprawę z tego, że przez cały czas myśli o tych hakach i torturach i przez cały czas wpasowuje w tę scenerię siebie i dyrektora Abla. Jak w pamiętnym śnie w czwartkową noc. I jak wtedy jest wilgotna. Wyjęła koszule z pralki i rozwiesiła do suszenia. Gdy zamykała za sobą drzwi willi, robotników na tarasie już nie było. Dyrektora jeszcze też nie. ***
We wtorek Galina znowu zasadziła ją w sekretariacie. Sama z dyrekcją i jeszcze jednym nieznanym jej mężczyzną pojechała na cały dzień do miasta. Roboty w zasadzie nie miała – telefony, które łączyła do Broniny, odprawiała z kwitkiem lub przełączała na kierownika tartaku; a jedyny gość, który był chyba akwizytorem, dowiedziawszy się o nieobecności dyrektorów, sam się zmył. Podobnie mnóstwo ludzi w kufajkach lub kombinezonach z budowy, którzy pytali o szefa inwestycji – odchodzili lub załatwiali sprawy z Broniną. Swie-tłana Aleksiejewna zamawiała kilka razy herbatę, raz dla większej grupy. I tyle. Gdy minęła siedemnasta, nie wiedziała, czy może iść do domu, bo inżynier pracowała w dalszym ciągu; wchodziła i wychodziła, czasem z Japończykami lub kierownikami ekip kładących różne rury i kable lub kończących podłączanie do nich kontenerowych baraków zaplecza budowy. W reszcie biur ruch zamarł, a w jej gabinecie jak na budowie trwał w najlepsze. Siedziała więc potulnie, zdając sobie sprawę z tego, że sklepy w Birobidżanie właśnie się zamykają, że zakupy musi zrobić jutro. A sprzątanie? Musi wyprasować dyrektorowi koszule – to najważniejsze. Wstanie przed szóstą i kupi chleb w sklepie przy piekarni miejskiej. To jej musi wystarczyć. Gdyby jeszcze mieli i margarynę... Jak nie, to może Irina Michaiłowna pożyczy? Przed zmrokiem inżynier dostrzegła jej zdeterminowaną obecność na posterunku, rzuciła okiem na zegarek i spytała, co tu jeszcze robi. Potem kazała podać sobie herbatę. – Jestem wykończona. Siądę z tą herbatą tu obok was. Weźcie, zróbcie sobie też. Powiedzcie coś. Po całym tym dniu gadania z facetami muszę usłyszeć parę słów od kobiety. Usiadła obok i zaczęła rozmowę od jakichś nieważnych rzeczy. Kiedy Oksana wspomniała, że sprząta u dyrektora, Bronina ożywiła się, otaksowała ją wzrokiem i spytała:
– I co, jak wam z nim idzie? – To uprzejmy i solidny człowiek. Nie mam co do niego żadnych zastrzeżeń. – Wiecie, że nie o to mi chodzi. – A o co? – spytała naiwnie. – No wiecie... Peter jest nie tylko szefem, ale i mężczyzną. O ile wiem, godnym uwagi. Nie udawajcie, że wam to nie przyszło do głowy? Chyba, że wy z tych, co nie lubią facetów... Na tę insynuację zaczerwieniła się i gorączkowo wymyślała, jak by tu taktownie, ale jednoznacznie odpowiedzieć, zarazem nie stawiając się na pozycji ani nieudolnej podrywaczki ani gburowatej feministki czy lesbijki, gdy Swietłana Aleksiejewna dodała: – Jeśli chcecie coś zdziałać, to lepiej się pośpieszcie, bo od jutra będziecie mieli groźną konkurencję. Przyjdzie taka jedna nowa do prowadzenia sekretariatu budowy. Przekonacie się – będzie ostro! – Eee... Myślicie? Dyrektor Abel jest taki zimny... Wobec mnie nie robił jak dotąd żadnych podchodów. – Podchodów? Wy chyba... Nie – czekaj chwilę. Wyszła do swojego wspólnego z Ablem biura i po paru sekundach wróciła z butelką koniaku. – Dawaj nowe szklanki. Albo nie, po co – wylejemy te herbaty. Mierzi mnie to oficjalne gadanie do was. Jesteś równa dziewczyna, a tu nie Rada Federacji [13], tylko budowa. Chodź,
wypijemy bruderszaft. Nim zaskoczona Oksana podeszła z czystymi szklankami, ich herbata wylądowała za oknem, a jej miejsce w szklankach zajął napoleon. – Swietłana. – Oksana. Mów mi Oksa. Swietłana przechyliła szklankę i wypiła jej zawartość – a była tego ponad połowa – na dwa hausty. Oksana usiłowała jej dorównać, skutkiem czego na chwilę zabrakło jej powietrza, a gdy wreszcie bezdech ustąpił, była czerwona jak burak. Pożałowała tej wylanej herbaty. Teraz bardzo by się przydała. – No więc, wracając do ciebie i Petera, nie myślisz chyba, że on będzie cię podrywał jak jakiś student? Umizgi, bukieciki, spacery przy księżycu, tańce? To ci chodzi po głowie? To nie ta kategoria facetów. Jeśli na to czekasz, będziesz tu podliczać słupki do końca życia. A o nim możesz zapomnieć. – Ja tu nie przyjechałam po męża. Ja naprawdę potrzebowałam pracy... – Dobra, dobra. Ale nie pękaj – wiadomo, że okazja jest i żal jej nie chwycić. Tylko nie zasypiaj gruszek w popiele. Skorzystaj z mojej rady – Peter lubi grzeczne i pokorne, ale działać musisz zdecydowanie, bo inaczej Zinaida ci go wyrwie. – Zinaida? – Ta nowa sekretarka. – A działać zdecydowanie – to znaczy jak?
– Spójrz kiedyś w lustro, dziewczyno. Peter ma tam takie wielkie w sypialni... Ładna jesteś, młoda... Ale czy normalny mężczyzna zwróci uwagę na kobietę w pionierkach i sweterku po szyję? Jeśli tak ubrana, i na dodatek ze smętną miną, krzątasz mu się po kuchni, to będziesz dla niego tylko służącą. Pończoszki, szpilki, krótka, wydekoltowana, czarna sukienka, przy pracy biały fartuszek – to jest to, na co łapią się wszyscy faceci. – Eee... nie mam... białego fartuszka – o mało nie powiedziała, że nie ma też prawdziwych szpilek ani wizytowej sukienki, jedynie granatową garsonkę, której spódnica kończy się w okolicach kolan. I pewnie dziś wisi na niej jak na wieszaku, bo ma ją od dawna, jeszcze z czasów, gdy miała pełniejszą figurę. – A taki strój do sprzątania – toż to śmieszne! I wątpię, czy na takich jak on, światowców, pończoszki i fartuszek wystarczą... – No, kochana, to masz jeszcze inne wyjście. Ja ci to mam mówić? Dziewicą chyba nie jesteś? Do łóżka mu wejdź, daj chłopu to, czego potrzebuje. Jak okażesz się w tym dobra, to może ci się uda. Nie mówię, że będzie łatwo. Może na podpis w urzędzie go nie namówisz, ale co dziś wart taki podpis! A reszta – po prostu wszystko zależy od ciebie. Z chłopami już tak jest, wierz mi. – A wy... przepraszam, ty – próbowałaś z Ablem? Swietłana zaśmiała się rozbawiona tym pytaniem. – Nie! Ja mam dość facetów na co dzień. Na budowie, w biurze i wszędzie. I jeszcze miałabym mieć jakiegoś w domu, po pracy? Co za dużo, to niezdrowo. Zmądrzałam wreszcie po moim ostatnim i nie chcę powtarzać. Ostatnie zdanie powiedziała cicho i jakoś wolniej. Pokiwała głową, dolała koniaku sobie i Oksanie. Tak się złożyło, że dla
Oksany starczyło tylko na dwa centymetry. Nie zmartwiła się tym; i tak czuła, jak alkohol już szumi jej w głowie, mącąc myśli. I może dlatego, gdy ponownie odstawiły swoje puste szklanki – Swietłana swoje pół wychyliła bez mrugnięcia ani żadnych innych widocznych efektów, podczas gdy ona swój łyk rozłożyła na kilka mniejszych – zapomniała o instynkcie samozachowawczym i palnęła: – Ja już tam byłam, w tym łóżku... Poniewczasie dotarło do niej, że przeholowała ze szczerością. Usiłowała nie dostrzegać wlepionego w nią ostrego i – zadziwionego? rozbawionego? zaciekawionego? – spojrzenia inżynier. Wstała z krzesła. – Mnie już trzeba do domu. – Dobra, dobra. Do miasta jedziesz? Podrzucę cię. Oksana uporządkowała biurko, umyła szklanki i łyżeczki, schowała herbatę i cukier, wyrzuciła butelkę po napoleonie. Gdy wróciła w płaszczu i z plecakiem, Swietłany już nie było. Zamknęła więc szybko biura i zbiegła na dół. Dogoniła inżynier przy jej ładzie. Wsiadła i pojechały. – Zatrzymaj się, proszę, pod stróżówką; muszę klucze zdać. Gdy ruszyły drogą, przez chwilę milczały obie. Po Broninie nie było widać wypitego alkoholu; prowadziła pewnie. Wjechawszy na główną szosę, spojrzała na Oksanę i rzuciła: – Opowiedz. Jak było? Nie chciała mówić. W głowie jej się kręciło, ale bardzo się pilnowała, aby już nic nie powiedzieć.
– Nic nie było. – Jak to nic? Tylko nie mów, że to impotent! – Nic nie mówię. Nic nie wiem. A co ty wiesz? – No, dziewczyno! Impotent!? Coś takiego! Patrz, a nigdy bym się nie spodziewała! Nie, to niemożliwe... – Czemu? – Ty się pytasz? Ilu facetów miałaś? Nie trzeba mieć wielu, by to poznać! A nic nie zauważyłam! – Ale ja nie mówię, że to impotent. – Kurwa mać! – poirytowana Swietłana puściła kierownicę i obiema rękoma uderzyła w nią, chwytając ponownie. – To co właściwie między wami zaszło? Mów, dziewczyno! – Byłam w jego łóżku i do niczego nie doszło. Ale nie przypuszczam, by był impotentem. Miał wzwód. – Stał mu? I nic? Czym go zraziłaś? Masz HIV-a czy co? – Nie mam. Niczym. Daj mi spokój. Jest mi niedobrze. Też coś – HIV-a. Ale pewnie tak myślał. Czemu dyrektor Abel, rozsądny i mądry człowiek, miałby ryzykować seks z jakąś podejrzaną dziewczyną, która sama mu się pcha do łóżka? – Może faktycznie on jest jakiś inny... Hmmm... Zapomnij, co ci o mężczyznach mówiłam. Moje mądrości dotyczą sprawy ze zwyczajnymi facetami. Bo moi byli tylko zwyczajni, nawet zbyt
zwyczajni. Ale jeśli Abel jest inny, to... – wyprzedziła ciężarówkę – tym bardziej walcz, dziewczyno, bo to może być dla ciebie jedyna okazja. Tak jak dla każdej innej, więc walcz! I wierz mi – życzę ci, by ci się udało. Cokolwiek to oznacza. Gdyby to było z dziesięć lat temu, tobym ci nic nie mówiła, tylko sama... Do końca jazdy już nic nie powiedziała. *** W środę rano, gdy Oksana zdała Galinie relację z poprzedniego dnia, ta zapytała: – Poznałaś już tę nową? Lepiej przejdź się do baraku biura i sobie zobacz. Masz, weź ten faks. Zanieś. Powiedz, że to ja przesyłam. Gdy w rozgardiaszu panującym na budowie znalazła boks sekretariatu i weszła do środka, była tak brudna i zapiaszczona, jakby wracała ze spaceru po pustyni. Za biurkiem siedziała ona. Że to właśnie ona, było widać od razu. Po czarnej fryzurze „na mokrą Włoszkę”. Po nieskazitelnym makijażu. Po stroju. Po zadbanej, aksamitnej cerze. Ale najbardziej po oczach. Miała oczy jak Nina, a tej żaden z jej kolegów z roku nie umiał się oprzeć. Ba, ilekroć zakładały się z nią, że nie poderwie jakiegoś chłopaka – zawsze przegrywały. Raz nawet napuściły ją na takiego wrednego doktoranta. Wygrała Nina. – Galina kazała ten faks przynieść. Zinaida spojrzała na nią z obojętnym, profesjonalnym uśmiechem. – Dzień dobry. Dziękuję. Poznajmy się. Jestem Zinaida Władymirowna, sekretarka inżyniera Petera Abla, dyrektora
inwestycyjnego Keyaki Kugła – zakładu płyt wiórowych w budowie. A wy kto? – Oksana Grigoriewna. – Goniec? – Nie, księgowa – aż się w niej gotowało od tego wystudiowanego profesjonalizmu. I od tego gońca. – Och, wybaczcie! Nie macie pojęcia, ile niepotrzebnych papierów dzisiaj mi już przynieśli. I zawsze jeden człowiek, jeden papier. A są tacy, co po parę razy przychodzili. Czy to nie dziwne? Ten faks też nie do dyrektora Abla. Odnieście go Galinie Timurownej z podziękowaniem. Niech przekaże go do działu handlowego. Było mi miło was poznać. Do widzenia! Odeszła jak niepyszna. Zrozumiała, przed czym ostrzegała ją Swietłana i co podziwiała Nowikowa. W biurze Agni, gdy tylko przyszła z placu, zaraz zaczęła nadawać: – Widziałaś, Oksa, tę nową? Eeekstra, nie? Jak myślisz, na kogo zagnie parol? Ja myślę, że na dyrektora Abla. On jest w końcu najlepszą partią w SowLesChozie. A tobie jak się podoba? – Kto? Zinaida czy dyrektor Abel? Agniessa wybuchła śmiechem. – Oj, żarty się ciebie trzymają! O facecie mówię, o Ablu znaczy się. Podoba ci się? – Jak to facet...
– No coś ty? Nie podoba ci się? Taki męski, pijany nie chodzi i w ogóle... Nie gadaj, że o nim nie myślisz przed snem? Wiesz, kiedy TO robisz – kładąc akcent na „to”, mrugnęła porozumiewawczo. – Wyobraź sobie, że nie robię „TEGO” – odruchowo zaprzeczywszy, przypomniała sobie, że ten jedyny tu raz to właśnie myślała o nim. A konkretnie o kawałku niego. Bardzo istotnym kawałku. – Ooo! Widzisz, jak kłamiesz? Przecież rumieniec ci wyszedł! Nie wstydź się! Wszystkie dziewczyny – i nie tylko dziewczyny – które znają go choć trochę, myślą tylko o nim. A mój Genadij to już zazdrosny jest jak nie wiem co! To fajnie, nie? Bo jak chłop zazdrosny, to znaczy, że kocha. Bez zazdrości nie ma miłości. Genadij to mnie nawet zbił parę razy za tego dyrektora. Widzisz – tu jeszcze mam siniaki – podciągnęła bluzkę i obróciła się plecami. Istotnie, Oksana ze zgrozą zauważyła żółte i sine pręgi i natychmiast skojarzyła to ze swoją pupą po czwartkowym laniu. Agni kontynuowała: – „Tak na zapas” – powiedział, „abym sobie czegoś nie pomyślała”. Ale ja i tak myślę sobie o nim, kiedy zechcę. Jak jestem sama, albo i z Genadijem. A co mi tam – przecież on się nie dowie. Powiedz, jaki on jest? – Kto? Genadij? Agni znowu się roześmiała. – Co ty? Genadij to wiem przecież. Dyrektor oczywiście. Czy bije? Czy jest delikatny, czy bierze cię ostro? Czy zasypia na tobie? – Słuchaj, Agniesso. Między mną a dyrektorem niczego nie ma. Zapamiętaj to raz na zawsze. Co wy wszyscy sobie w ogóle o
mnie myślicie? Że ja kurwa jakaś jestem? Że nic nie robię w tej willi, tylko się pieprzę z Ablem? Jak to sprzątanie takie świetne, to czemu żadna z Keyaki ani ze wsi nie chciała pójść? Bodaj was diabli wzięli z waszymi plotami! Oczy koleżanki rozszerzyły się ze zdumienia. – No jak, Oksa, no co ty? Ty z nim nie tego? Toż to trzy tygodnie już do tej willi chodzisz i nic? To on upośledzony jakiś, czy co? Albo ty? Czy ty... no wiesz? Nie próbowałaś nawet? Jakby mi Galina powiedziała o tym sprzątaniu, tobym jak w dym poleciała. Ale ona wybrała ciebie. – Zaraz, chwileczkę! To Galina wiedziała, że to sprzątanie to taka atrakcja dla wszystkich? – No, pewności nie mam, ale to chyba każda wie, nie? Może nad tobą się zlitowała? – Jak „zlitowała”? Czemu miałaby się litować? Nadała mi sprzątanie z litości? – A co? Może to nie dyrektor i to, że do niego chodzisz, ocaliło cię przed daniem dupy Kiryłowi Konstantynowiczowi? – Kiryłowi Konstantynowiczowi? Sipowskiemu? – Noo! Nie udawaj, że się do ciebie nie dobierał! Każda tu przez niego przeszła. A ciebie to zatrudnił chyba głównie po to. On lubi blondynki. Gdy zaczęłam chodzić z Genadijem, to już ze mną nie mógł jak kiedyś. Bał się, bo Genadij to wariat! Ale dyrektor lepszy. Od Kiryła znaczy. Masz szczęście! Młodszy, przystojniejszy i w ogóle! Ja bym też wybrała dyrektora. – To ciebie ten Sipowskij też... tego...? A to świnia!
– Pewnie! Takie rzeczy ze mną wyprawiał, że muszę się pilnować, by Genadijowi się nie wygadać, bobym chyba na drugi dzień do roboty nie przyszła, a może i w szpitalu wylądowała. A już Kirył to na pewno! Potem Genadij zgniłby w więzieniu, tyle bym z tego miała. Jak się za mnie brał, nieraz myślałam, że umrę, choć bywało i delikatnie. Zresztą ogólnie nie było najgorzej. Uprzejmy, koniak fundował, ciastka... On nie bije, tylko interes ma nieduży, nie jak Genadij. Ale mówię ci, jaki jurny! I co wyczynia! On lubi... Oksana nie chciała się dowiedzieć, co lubi wyczyniać swoim niedużym interesem Sipowskij. Nie chciała też kontynuować rozmowy o tym, dlaczego nie pieprzy się z Ablem w jego willi wieczorami. Ani domyślać się, na kogo zagnie parol nowa sekretarka, zwłaszcza że w tej ostatniej sprawie była, jak wszyscy, pewna, że na dyrektora Abla. Nie było o czym mówić; widziała Zinaidę i dyrektor Abel wydawał się stracony. Stracony dla niej. „A czy mi na nim w ogóle zależy?” – zadała sobie pytanie. Ku zaskoczeniu Agniessy Oksana wybiegła zza biurka i jak torpeda pomknęła ku toalecie. Gdy tam wpadła, łzy już tryskały z niej jak z fontanny. Niestety – nie była tam sama. Z kabiny wyszła właśnie fakturzystka i kierując kroki ku umywalce, omiotła ją spojrzeniem pełnym nagany. Oksana zamknęła się w świeżo opuszczonej klitce, gdzie stojąc nad otworem i wdychając cudze fetory, łkała cichutko przez parę minut. „Przestań się oszukiwać, głupia cipo! Zależy ci jak cholera. Ale obudziłaś się za późno. Nie ma o czym mówić. Pozamiatane. Teraz możesz sobie poderwać jakiegoś drwala, może nawet jeszcze nie żonatego, ale już na pewno pijaka, i gdy wieczorem, zionąc odorem z gęby, pierdząc i śmierdząc przedwczorajszym potem, spuści się w ciebie i będzie na tobie chrapał, możesz – jak Agni – robić sobie dobrze, wspominając Abla, wyobrażając sobie, że to on
na tobie leży, czysty, trzeźwy i że to nie twoje własne palce wypełniają ci pizdę. Jesteś głupia i głupia już pozostaniesz. Śmietankę z życia spijają takie laleczki z dyplomami jak Zinaida, a ty to możesz co najwyżej wybierać między wiecznie pijanym drwalem a obleśnym Sipowskim. A jak nie, to gdy będziesz stara i zgorzkniała jak Swietłana, zostanie ci tylko żałować, żeś na żadnego się nie zdecydowała”. Płakałaby dłużej, ale ktoś zaczął się dobijać i musiała wyjść. Szkoda; najchętniej zostałaby tu na zawsze. *** Po południu weszła do willi z zamiarem nadrobienia zaległości. Sprzątanie łazienki i podłóg odłożyła na jutro, a zajęła się tylko kuchnią, by potem poświęcić czas dyrektorskiej garderobie i bieliźnie. Pracowała z pełną wściekłości werwą, więc już po pół godzinie kuchnia była czysta. Ponieważ od rana aż dygotała z żalu i złości, postanowiła – zanim zajmie się garderobą – zrobić sobie kawę. Gdy ekspres pracował, spojrzała na półki z książkami. „Tylko nie o inkwizycji” – pomyślała. Wybrała bogato ilustrowany japoński album z obwiązaną liną piękną modelką na okładce. Z kawą i albumem usiadła przy stole. Wnętrze zawierało wiele ilustracji. Sztychy archiwalne przedstawiające wojowników i powiązanych jeńców poprzedzały szereg rysunków instruktażowych dotyczących wiązania; te przekartkowała z małym zainteresowaniem. Zatrzymała się na zdjęciach prawie nagich, zupełnie nagich lub obscenicznie nagich kobiet, związanych lub w trakcie wiązania linami. Było w tym coś egzotycznie pięknego, modelki wyglądały jak w ekstazie. Mimo że poobwiązywane jak baleron, prezentowały się nie jak mięso u rzeźnika, lecz raczej jak makrama, dzieło sztuki. Niektóre podwieszone linami do haków, inne stojące, jeszcze inne w
różnych pozycjach wymuszonych krępującymi je linami – wszystkie wyglądały pięknie i nawet dla niej, kobiety, ekscytująco. Poczuła pożądanie, tęsknotę za artystą, który tworzy z kobiety takie arcydzieło. Ona w takich więzach? Biust – hmmm... pupa za chuda, a nogi, ręce, plecy? Oczami wyobraźni ujrzała żeberka zapakowane w sznurki jak baleron i uśmiechnęła się gorzko. „Wiadomo, z takiej chudzizny jak ja to nawet najbardziej zdobne wiązanie piękna nie wydobędzie” – pomyślała z żalem. Odstawiła kubek do zmywarki, wyczyściła ekspres i poszła do sypialni, bo tam w wielkiej na całą ścianę szafie dyrektor trzymał odzież i bieliznę. Rozstawiła deskę, włączyła żelazko i przyniosła z łazienki wysuszone koszule. Kolejny raz zwróciła uwagę na stare ślady nieudolnego prasowania. „Ciekawe, czy to dyrektor tak partolił, czy też ktoś na mieście?” – przeleciało jej przez myśl. Nie na darmo macocha ją przeszkoliła w prasowaniu męskich koszul i mundurów. Ojcu, wojskowemu z krwi i kości, nie można było odstawić fuszery. A i braciom przyrodnim też, gdy na akademię szli albo do teatru; już Tamara tego pilnowała! Każda krzywa zapraska, każde ominięcie, były karane palnięciem w ucho; na początku, bo w ten sposób szybko się nauczyła dobrej pracy. Ze sprzątaniem było podobnie. Zimny chów, bieda, ale przynajmniej prowadzić dom umie. I trochę gotować, choć co to za gotowanie... Biednie i prymitywnie jedli. Jak ojciec miał przepustkę, to może lepiej, świątecznie, ale wtedy to już macocha obiady robiła. Prasowanie męskich koszul samo w sobie nasuwało myśli o ich właścicielu. Złapała się na tym, że gładząc ich płócienne gorsy, ma wrażenie, że pieści owłosioną pierś Abla; prasując kołnierzyki, w myślach opina je na jego szyi; przesuwając żelazko po mankietach, myśli o jego wystających zeń dłoniach. Co z tego, że
myśli o nim? To nie ona będzie rozpinać spinki tych mankietów, nie ona z niecierpliwości oderwie guzik u kołnierzyka, nie ona zedrze w namiętnym szale koszulę z jego torsu i pleców. To dla innej, dla Zinaidy prasuje te koszule. Dla Zinaidy szczotkuje garnitury. Gdy pomyślała, że dla Zinaidy niedługo wyglansuje wizytowe buty, a w nich dyrektor zabierze sekretarkę do restauracji i potem do teatru, rozpłakała się. „I dobrze ci tak, że z nią pójdzie. Z tobą, chuda zołzo, to po trzeźwemu nawet drwal by się na festyn nie wybrał. Tobie nie tylko do tej krasawicy z sekretariatu, ale nawet do tych powiązanych sznurkiem Azjatek daleko”. Przypomniała sobie, że Swietłana kazała jej przejrzeć się w sypialnianym lustrze. „Ciekawe skądinąd, że ona była w tej sypialni... Ale może to nie taki głupi pomysł? Zobaczę chociaż, czego mi brakuje”. Wyszła zza deski i stanęła przed lustrem. Stanęła bokiem, stanęła przodem... Nic z tego. Od Zinaidy dzieliła ją taka przepaść, że nawet nie umiała powiedzieć, na czym w szczegółach ona polega. Próbowała przybrać taką samą pozę i minę jak ona, ale miast oczu jak gwiazdy zobaczyła czerwone, zapłakane szparki, a w miejsce kształtnego nosa jak z żurnala swoją małą kluseczkę. Dupa. Ze względu na mały nos i oczy-szparki to bliżej jej do tych Japonek z albumu. Tylko że one nie miały czerwonych. To jak by wyglądała jako Japonka z czerwonymi szparkami oczu? Poprawiła story, by szczelnie zasłaniały okna, za którymi właśnie ktoś uruchomił szlifierkę, a po chwili zawtórowała jej inna maszyna. Szybkimi ruchami zdjęła sweterek i biustonosz; odłożyła je na posłanie. Po chwili dołączyły do nich spódnica, rajstopy i majtki. Tenisówki zostały przy łóżku, a ona – naga jak tamte egzotyczne modelki – stanęła przed lustrzanymi drzwiami wielkiej szafy. „No, dziewczyno, aleś się zapuściła” – pomyślała
zdegustowana tym, co ujrzała. „Ciesz się, że nikt cię tu nie zobaczy!”. Obracając się, zauważyła, że przez ostatni miesiąc ciała jej trochę przybyło. Żebra i łopatki już tak nie sterczały, biustowi przybyło jędrności, a i pupa była całkiem, całkiem. „Może obejdzie się bez nowej garsonki?” – ucieszyła się. „Nie ma to jak regularne obiady...”. Pozując, przybierała postawy zapamiętane ze zdjęć. Wypinała ku lustrzanej tafli tyłek, rozszerzała nogi, przyciskała ręce do piersi, chowała je za plecami, by po chwili unieść je wysoko. Podniosła nogę, przyciągnęła rękoma do ciała i spróbowała ją wyprostować ze stopą nad głową. Gdy jej się to prawie udało, z boku, spod drzwi do drugiej sypialni, odezwały się głośne – tak głośne, że nawet warkot zza okna ich nie zagłuszył – oklaski. – Brawo, brawo! Szarpnęła się gwałtownie, chcąc równocześnie opuścić nogę, obrócić się przodem do klaszczącego, by zobaczyć, kto jest tym intruzem, jak i tyłem, już poznała bowiem dyrektora po głosie i chciała się zasłonić. W efekcie tej ekwilibrystyki przewróciła się na podłogę jak długa. – Doprawdy, nie ma się czego wstydzić – powiedział, ująwszy ją mocno, po czym podniósł i pomógł stanąć na nogach. – Kobieta nigdy nie powinna się wstydzić swojego ciała, dla każdego mężczyzny ono jest piękne przez swoją odmienność. Pomimo że już stała pewnie, nie puszczał. Rumieniec palił jej twarz; nie wiedziała tylko, czy i reszta jest równie rozpalona. Musiała być; jakże inaczej czułaby tak dokładnie jego chłodne ręce? Skórą lub intuicją, bo oczy miała wstydliwie odwrócone, widziała jego spojrzenie szukające jej oczu. Jakaś część jej umysłu chciała, by ten stan trwał wiecznie, ale zaraz włączyła się ta druga,
sceptyczna, i ta nakazała jej zakończyć tę żenującą scenę. W pierwszym odruchu zamierzała się wyrwać, ale gdy wyobraźnia podsunęła jej, jakże żałośnie banalny, obraz nagiej sprzątaczki szarpiącej się z dyrektorem na środku jego sypialni, zrezygnowała. – Przepraszam! Jak tu weszliście? Długoście mnie podglądali? – Jak dla mnie trwało to stanowczo za krótko. Wszedłem normalnie, przez drzwi. A przepraszać nie masz za co, to raczej ja powinienem prosić o wybaczenie, bo ponoszę część winy za twoją wywrotkę. Stało ci się coś? Skręciłaś nogę? – Nie, nic mi nie jest. Puśćcie mnie. Chłodne ręce przestały ją podtrzymywać. Wciąż stał z tym swoim delikatnym, szyderczym uśmieszkiem. Podskoczyła do łóżka, jednym ruchem zagarnęła swoją odzież i wstydliwie zasłaniając nią owłosienie, rzuciła się do łazienki. Po minucie, już ubrana, wypadła na korytarz i złapała płaszcz i plecak. Wsunąwszy stopy w buty, bez wiązania i bez zastanowienia wybiegła na dwór, jakby ją biesy goniły. Byle dalej od tego, co ją podkusiło do rozebrania się i odstawiania tych figur. Zatrzymała się dopiero przy drodze. Oglądnęła się za siebie, ale oczywiście nikt za nią nie biegł. Wokół było pusto. Włożyła zatem płaszcz i plecak, zasznurowała buty i ruszyła do Birobidżanu. Idąc, drżała. Może z powodu chłodu silnych dłoni dyrektora Abla, których dotyk wciąż czuła na żebrach? Gdy zbliżała się do swojej kwatery na Szkolnej, uspokoiła się nieco i postarała się uporządkować myśli. Zdało się to na tyle, że przypomniała sobie pozostawiony w sypialni bałagan i włączone żelazko. Przestraszyła się. Chyba nie stanie się przyczyną pożaru?
Ale wiedziała, że nie może tego zostawić losowi, coś musi zrobić, by się upewnić, że dom jest bezpieczny. Już zamierzała wracać, gdy z plecaka odezwała się elektroniczna melodyjka. Przez kilka sekund szukała w myślach przyczyny tych dźwięków i wtedy przypomniała sobie o telefonie. Zsunęła plecak i wyjęła komórkę z kieszonki. Nacisnęła guzik i przyłożyła aparat do ucha. – Słucham. – Tu Abel. Czy wszystko w porządku? Gdzie jesteś? – Tak, w porządku, dyrektorze Abel. Dochodzę do domu. Do Birobidżanu znaczy się. Ale wybiegłam tak nagle... Zdaje się, że nie wyłączyłam żelazka. Czy nic się nie stało? Czy je wyłączyliście? – Wyłączyłem. Wszystko w porządku. Nie martw się o nic. – Przepraszam za ten burdel, który pozostawiłam. Widzicie, nawet jako sprzątaczka jestem do niczego. I nie dość, że zamiast sprzątać, bałagan robię, to jeszcze świecę golizną. – O nic się nie martw. Jak dotrzesz do siebie, zadzwoń albo wyślij SMS-a, żebym i ja się nie martwił o ciebie. Obiecaj. – Dobrze. Obiecuję. – Kiedy wypada następne sprzątanie? – Jutro, tak jak zwykle. Dziś chciałam nadgonić robotę i zająć się waszą garderobą. Widzicie, jak się to skończyło. Jeszcze raz proszę o wybaczenie. – Powtarzam: niczym się teraz nie martw. Pamiętaj o SMSie. Do widzenia, jutro może się zobaczymy.
Rozłączył się. No to po raz pierwszy inwestycja w komórkę się przydała. Wprawdzie jej, a nie dyrektorowi, bo gdyby nie telefon, tuptałaby teraz z powrotem do Kugły. SMS-a wysłała, gdy tylko zdjęła płaszcz i buty. Potem wyjęła chleb, nastawiła wodę na herbatę i zapukała do Iriny Michaiłownej z prośbą o pożyczenie pół kostki margaryny. W piekarni rano nie mieli.
Rozdział 20
W czwartek, ledwie Oksana zaparzyła herbatę i wzięła się do pracy, zadzwonił telefon. – Nowikowa. Pozwólcie do sekretariatu. Gdy weszła, Galina skierowała ją gestem do biura dyrektora Abla. Z tym że dyrektora ani Swietłany w nim nie było. Zamiast nich przy niedużym stole konferencyjnym siedzieli mister Hisamatsu i Sipowskij. Mister Hisamatsu wstał na powitanie. – Siadajcie, Oksano Grigoriewna. Pamiętając jego uprzejmość sprzed dwóch tygodni, ukłoniła się po japońsku. Usiadł i odczekał chwilę, a gdy przycupnęła na brzeżku krzesła z boku stołu, zagaił: – Jak wasze opanowanie Keyaki-B-K? Kryjąc niepokój, odparła: – Sądzę, że sobie radzę. Zaczynam uzupełniać zaległości po Korolewej według wskazówek Kiryła Konstantynowicza. Miesiąc kwiecień zamknęłam i przekazałam w zeszły poniedziałek. Z następnym jestem na bieżąco. Chwilę panowała cisza, jakby mister Hisamatsu trawił tę banalną skądinąd wieść. Potem zaczął coś oglądać na swoim
komputerze i trwało to dość długo. Następnie wstał, uśmiechnął się kwaśno i wyszedł z gabinetu. Sipowskij chrząknął znacząco i spojrzał na nią jakoś dziwnie – ni to porozumiewawczo, ni to strofująco. Japończyka długo nie było. Mijały minuty, a w gabinecie panowała cisza. Gdy w końcu wrócił, przeprosił ich oboje za zamieszanie i usprawiedliwiając się decyzją dyrektora Takuyi, zawiadomił o przełożeniu rozmowy. – Galina Timurowna zawiadomi was o nowej godzinie – rzucił. *** Dzwonił Takuya. – Dyrektorze Abel, czy znalazłby pan teraz chwilę czasu, aby przyjść do mojego gabinetu? Wczoraj, gdy Peter ze Swietłaną wyprowadzili się do baraków, ich dotychczasowe pomieszczenie przejął Isano, a dyrektor Takuya zajmował swoje samodzielnie. Mimo to, gdy po kilku minutach dotarł na miejsce, w gabinecie siedzieli obaj Japończycy. – Panie Abel, potrzebujemy pańskiej opinii. Stało się coś dziwnego. Magister Hisamatsu zda panu relację. Hisamatsu podniósł się z krzesła, ukłonił się swemu szefowi i zwrócił się do przybyłego:
– Panie Abel. Dziś wezwałem głównego księgowego Sipowskiego i tę jego nową pracownicę, Szlinową; tę, która u pana sprząta. Korolewa znowu przysłała zwolnienie na kolejny miesiąc i nie możemy czekać dłużej. Rozmowa miała ustalić, czy Szlinowa mogłaby zastąpić Korolewą w księgowaniu elektronicznym całości Keyaki Kugła i czy tylko czasowo, czy może na stałe. Zagaiłem jakoś, na co ona oświadczyła, że bilans za kwiecień zamknęła i zameldowała o tym Sipowskiemu w poniedziałek 7 maja. Nam ten bilans Sipowskij przedstawił dopiero w ten poniedziałek. Nawiasem mówiąc, coś się w nim nie zgadza i będę jeszcze badać co. Może też będziemy mieli w tej sprawie jakieś pytania do pana, ale to potem. Jak się o tym dowiedziałem, to sprawdziłem co innego. Keyaki-B-K zapisuje w niejawnym pliku historię zmian i indywidualny kod księgującego. O tym instrukcja nie mówi, ale ja to wiem. I z tego pliku wynika, że kilka zmian po 7 maja zostało dokonanych, i to przez Szlinową. Nie były to istotne poprawki, sprowadzały się głównie do korekty dat w kilku operacjach kasowych. I teraz mamy problem, bo albo Szlinowa kłamie i nie wiemy dlaczego, albo ktoś się pod nią podszył. W tym drugim przypadku głównym podejrzanym jest Sipowskij, tylko nie wiemy, co on zyskuje na tej korekcie. Dlaczego miałby się kryć z tym, że poprawia błędy pracownika? – Czy pana zdaniem można wierzyć słowom Szlinowej co do daty zakończenia i zdania bilansu? – Ja mam zaufanie do jej solidności i prawdomówności. Jest mocno impulsywna, ale uczciwa. I bardzo naiwna, co nie sprzyja udanemu kłamstwu. Jeśli ją naciśniecie i nie zaplącze się, to można jej ufać. – Jeśli tak zrobimy i obroni się, to kto się pod nią podszył? Sipowskij? Dlaczego Sipowskij miałby korygować bilans w ten sposób? Jaką hipotezę pan by postawił? A jeśli nie Sipowskij, to kto jeszcze miałby okazję i taką potrzebę?
– Chwileczkę, panowie, powoli... Bo jeśli to jakaś zmowa, to ona powiadomi wspólników. Jeśli nie jest w spisku, to też mogą się dowiedzieć, że ją przepytujemy. – To jak ją pytać, by się nie zorientowała, o co chodzi? By nikt nie spostrzegł, że coś podejrzewamy? – Zróbcie to, co było waszym zamiarem. Zatrudnijcie ją w miejsce Korolewej, ale ta była, zdaje się, na przeszkoleniu w Takasaki? To przenieście Szlinową do gabinetu Isano na parę dni, pod pozorem szkolenia przez pana Hisamatsu, bo oczywiście w Takasaki nie była i wie mało. Wtedy, Isano – zwrócił się do kolegi – będziesz mógł pociągnąć ją za język. I dobrze byłoby nieznacznie ją obserwować, choćby dla jej bezpieczeństwa. Taka opieka musiałaby być bardzo delikatna. Ale to tylko na parę dni, jak rozumiem? Bo potem albo zrozumiemy, dlaczego dokonano zmian i sami domyślimy się, kto to zrobił, albo będziemy musieli wszcząć jakieś inne działania dla wyjaśnienia wątpliwości. A Szlinowa będzie już bez znaczenia, więc względnie bezpieczna. – Więc podsumowujemy. Wracamy do planu zlecenia Szlinowej księgowania elektronicznego całości finansów Keyaki Kugła. Na razie miesiąc maj – potem się zobaczy. Przenosimy ją na parę dni z komputerem i całą dokumentacją do magistra Hisamatsu. Kiedy odpytujemy ją o zmiany po 7 maja – bo wtedy nasze podejrzenia staną się jawne? – Z tym wstrzymajcie się panowie do poniedziałku. Ja to przemyślę i może coś odkryję. A może sam jakoś z nią porozmawiam. Zobaczymy. Bo jak rozumiem, to podejrzany jest raczej Sipowskij? To byłoby nawet zgodne z poufnym raportem panny Asuhara. Obaj Japończycy smutno pokiwali głowami.
– To na razie nie wzywamy milicji? – upewniał się Takuya. – Panie dyrektorze, w Rosji obowiązuje odwrotna kolejność. Tu, jak wystąpi problem, to nie wzywa się milicji. W tym kraju jak milicja ma problem, to wzywa nas. A wtedy my mamy kłopot. Bo tu nic nie dzieje się bez udziału milicji. Lub kogoś wyżej niż milicja. – Tak pan myśli, inżynierze? – dyrektor Takuya był zbulwersowany takim przypuszczeniem. – Jestem tego pewien. Tak więc nalegam, panowie, byśmy konsultowali ze sobą ewentualne powiadomienie milicji i prokuratury. I nie śpieszyli się z tym za bardzo. Poza tym przypominam o możliwych podsłuchach. Oba wasze gabinety, jak zapewniają ludzie z Takasaki, są bezpieczne, ale gdzie indziej lepiej o tym nie wspominać. Dobrze! A teraz – Isano, co z tymi innymi wątpliwościami? – Jeszcze muszę parę rzeczy uściślić. Pokombinuję, upewnię się i wrócimy do nich później. *** O jedenastej Oksana została ponownie wezwana do asystenta dyrektora. Mister Hisamatsu nakazał jej prowadzenie, zamiast wciąż chorej Korolewej, podwójnej – rosyjskiej i japońskiej – księgowości elektronicznej całej Keyaki Kugła w systemie Keyaki-B-K wraz z archiwizacją. Nazwisko tej Korolewej pojawiało się coraz częściej, a Oksana nie znała jej zupełnie. – Nie wiem, czy dam radę robić to sama... Czy mi czasu starczy.
– Poradzicie sobie. Dotąd byliście niedociążeni, teraz to się zmieni. Początkowo może być wam trudno, ale dojdziecie do wprawy i po jakimś czasie nie będziecie siedzieć w pracy dłużej niż dotąd. Zresztą to tylko tymczasowo, przez miesiąc. Jeśli niedyspozycja Julii Witalewnej będzie się przeciągać, to potem zadecydujemy o ewentualnych zmianach. A przez ten miesiąc, jeśli wywiążecie się ze zleconych zadań bez zarzutu, to dostaniecie jej premię. Oprócz swojej oczywiście. A wynosi ona – mister Hisamatsu poklikał coś na swoim komputerze – 3100 rubli. „Ale wyzysk” – pomyślała Oksana. „Za drugi – było nie było – etat ci kapitaliści płacą mniej, niż dyrektor Abel za ćwierć przy sprzątaniu. To ja wolę sprzątać”. Powiedziała jednak: – Tak, naturalnie. – Świetnie. Na kilka dni, aby pod moim kierunkiem wdrożyć się do nowych zadań, przeniesiecie swoje stanowisko pracy tu, do mnie. Możecie zająć prawą część tej szafy, a biurko ktoś przeniesie. Zaraz to zorganizujemy. Kiryle Konstantynowiczu, byliście tu jako dotychczasowy szef Oksany Szlinowej. Teraz Oksana Grigoriewna przechodzi pod moje kierownictwo. Na kilka dni. Notatkę od dyrektora Takuyi na ten temat dostaniecie najpóźniej jutro. Proszę udostępniać jej wszystkie dokumenty i dane księgowe całego zakładu. Wracamy do wdrożenia, na razie wciąż próbnego, pełnej księgowości elektronicznej. Nadal jednak księgowość oficjalna to księgi prowadzone przez was i za nią wy odpowiadacie. Na dziś to tyle – dziękuję wam, Kiryle Konstantynowiczu. Mister Hisamatsu wyszedł do sekretariatu razem z Sipowskim. – Galino Timurowna, zorganizujcie kogoś do przeniesienia biurka i dokumentów z szóstki do mnie. Oksana Grigoriewna
wskaże, co przenieść. *** I tak plany Oksany dotyczące wieczornego sprzątania u dyrektora wzięły w łeb. Przed obiadem przeniosła się do nowego biura. Po obiedzie mister Hisamatsu podszedł do niej i zapoznał ją z regułami poufności i odpowiedzialności księgowania. Pokazał jak i kazał jej samej zmienić hasło do systemu; nalegał, by nigdy nikomu go nie zdradzała. Położył nacisk na każdorazowym wylogowywaniu się z programu, ilekroć opuszczała pokój. Potem wdrażał ją w nową pracę. Szło to opornie, bo mister Hisamatsu często robił przerwy; raz nawet na godzinę. I może dlatego siedziała w pracy jeszcze o szóstej, kiedy zdecydowała się zadzwonić do dyrektora, przepraszając, że dziś się nie pojawi w willi z przyczyn od niej niezależnych. Nie wiedziała, że dyrektor Abel jest dokładnie zorientowany, gdzie ona jest i co robi. Przed siódmą jej nowy szef stwierdził, że na dziś koniec i zaoferował odwiezienie do Birobidżanu. *** Na piątkowej naradzie dyrektorzy Abel i Takuya dowiedzieli się od zdumionego Isano Hisamatsu, że z dalszej analizy zmian dokonanych w bilansie po 7 maja wynika, że były robione w specyficznych terminach w dwóch sesjach. Pierwsza miała miejsce we wtorek 8 maja wieczorem; wtedy Szlinowej zapewne nie było już w zakładzie. Druga podczas przerwy obiadowej w czwartek 10 maja, gdy mogło się zdarzyć, że Oksana była w stołówce. Oprócz dat wzajemnie znoszących się wpłat i wypłat w kasie w dwóch przypadkach nieznacznie skorygowano ilość drewna dostarczonego z wyrębu.
– Podsumowując – stwierdził Isano – bilanse, elektroniczny i księgowy, są zgodne teraz, po zmianach dokonanych 8 i 10 maja. Te zmiany księgowania w kasie nic w stanie nie zmieniły, ale dziwne jest poprawianie po kilkunastu dniach ilości surowca przyjmowanego. Ze względu na czas sesji podejrzanych wpisów wygląda na to, że ktoś podszywał się pod Szlinową. Najłatwiej mógł dokonać tego Sipowskij. Można popytać na bramie, czy we wtorek 8 maja był w zakładzie dłużej. Proponuję naradzić się nad tokiem dalszych działań. Po krótkiej wymianie hipotez dyrektorzy ustalili, żeby na razie nie przepytywać portierów o Sipowskiego, a do sprawy wrócić po niedzieli. *** W piątek Oksana siedziała jak na szpilkach, nie mogąc się doczekać końca pracy. Wczoraj nie miała możności być w willi dyrektora, więc dziś gnał ją tam obowiązek. Zarazem jednak nie mogła tam pozostać długo, bo zrobienie zakupów było konieczne – po prostu nie miała nic do jedzenia i proszek się skończył, a przepierki koniecznie trzeba zrobić. Już wczoraj majtki prała toaletowym mydłem. Spytała swego nowego szefa, czy z powodu dłuższej pracy wczoraj nie mogłaby dzisiaj wyjść wcześniej. Długo musiała wyjaśniać swój punkt widzenia na pracę po godzinach, gdyż Japończyk nie mógł go zrozumieć. W końcu rozdrażniona powiedziała, że w takim razie albo dyrektor Abel nie będzie miał wysprzątane, albo ona zemdleje z głodu najdalej w niedzielę i w poniedziałek nie przyjdzie do pracy wcale. – A dlaczego mielibyście być głodni? – spytał zdumiony. – Bo sklepy dziś zamykają o szóstej i są zamknięte do poniedziałku, a ja nie mam w domu nic do jedzenia, dlatego że
wczoraj trzymaliście mnie tu prawie do siódmej – wypaliła w ostatecznej już rozpaczy nad jego tępotą. – A restauracje? Przecież my z dyrektorem Takuyą tylko w restauracji jadamy – rzekł. – Nie jest tak źle. – Gdybym ja chciała jadać w restauracjach, to pensja starczyłaby mi na tydzień, a jeszcze muszę za coś mieszkać i w coś się ubrać. Mister Hisamatsu zamilkł i po chwili wyszedł. Gdy wrócił, był innym człowiekiem. Stanął przed jej biurkiem, głęboko się ukłonił zdumionej Oksanie i rzekł z kamienną twarzą: – Bardzo was przepraszam za moje zachowanie. Wykazałem całkowite niezrozumienie życia w Rosji i waszej sytuacji. Oksano Grigoriewna, czy kiedyś będziecie w stanie wybaczyć mi moją głupotę? Oczywiście możecie dziś wyjść z pracy o piętnastej. Oksana wstała już w połowie jego przemowy, a gdy skończył, siląc się na powagę, odkłoniła mu się w japońskim stylu. – Proszę się nie martwić – już wybaczyłam. Jest zrozumiałe, że będąc obcokrajowcem, nie znacie życia w Rosji. I jestem wdzięczna za zwolnienie mnie dziś wcześniej. Tak więc już parę minut po trzeciej była w willi. Wkładając robocze tenisówki, przypomniała sobie o szpilkach i fartuszku, zalecanych przez Swietłanę do sprzątania, i uśmiechnęła się rozbawiona tym wspomnieniem. „Ta to się filmów naoglądała” – pomyślała. Za kwadrans piąta skończyła swoje rutynowe czynności.
Pościel i ręczniki zmienione, wyprane i rozwieszone. Kuchnia i łazienka czyste. Podłogi przejechane mopem lub odkurzaczem. Prasowanie dokończone. Przez dziesięć minut ścierała jeszcze kurze w korytarzu i w sypialni, po czym umyła ręce i właśnie wkładała buty, gdy wszedł dyrektor. – Witaj, Oksano. Widzę, że już wychodzisz. – Tak, dyrektorze Abel. Dziś pracowałam u was od trzeciej, a teraz śpieszę się do miasta, bo muszę jeszcze zakupy zrobić. Nie mam w domu nic do jedzenia. – Szkoda, że kolejny raz nie potowarzyszysz mi wieczorem. Choć z drugiej strony i ja powinienem zrobić zakupy. Poczekaj dziesięć minut. Umyję się i pojedziemy do Birobidżanu razem. *** Gdy przebrany wyszedł przed dom, stała już przy jego land cruiserze. Gdy otworzył drzwi, wsiadła i położyła swój plecak na kolanach. Obszedł wóz i zajął miejsce za kierownicą. Ruszyli. – Jak tam nowy szef? Nie miej do niego żalu o nadgodziny. W Japonii wszyscy w biurach pracują po kilkanaście godzin, gdy chcą zrobić karierę, i taki jest Hisamatsu. Potem zresztą umierają na karoshi [14]. On naprawdę nie pomyślał, że twoje życie też wymaga czasu, bo wszystko musisz zrobić sama, i to w dwóch domach. Gdy mu to uświadomiłem, był niepocieszony. Winił siebie podwójnie, jako ekonomistę i jako kierownika. – Nie mam do niego żalu. Przeciwnie – byłam zdumiona jego słowami. W życiu nie słyszałam, by jakiś kapitalista składał samokrytykę. Myślałam, że to tylko w komunizmie. – O ile wiem, w Japonii jest to nierzadkie, z tym że składa się
ją publicznie szefowi lub zespołowi. A co on ci powiedział? – Cóż, był bardzo oficjalny. Kłaniał mi się, oskarżał się i prosił o wybaczenie. – Jestem pod wrażeniem. Mówisz, że ci się kłaniał i oskarżał się? Coś takiego... – Teraz mam tak dużo roboty, że nie wiem, kiedy wszystkiemu podołam. Nie mogę sobie pozwolić na to, by zrazić do siebie dyrekcję wybrzydzaniem. Ja naprawdę potrzebuję tej pracy. Może przez miesiąc jakoś się nauczę i to, co teraz zajmuje mi dziesięć, a może i dwanaście godzin, dam radę zrobić w osiem. Jednak prosiłabym o wyrozumiałość, jeśli chodzi o sprzątanie. Nie mogę obiecać żadnych stałych dni ani godzin. Może będę przychodzić do was w soboty lub niedziele? – To jeszcze ustalimy, to nie problem. Zresztą to tylko tymczasowe. W przyszłości albo wrócisz do swojej dotychczasowej pracy, albo przejmiesz na stałe całe księgowanie elektroniczne. A wtedy ja pewnie stracę sprzątaczkę... – Wierzcie mi, dyrektorze Abel, że ja naprawdę chciałabym u was sprzątać, tym bardziej że jak na razie płacicie lepiej niż mister Hisamatsu. Bo za drugą księgę obiecał mi dodatek 3100 rubli. – Hmmm. Jestem pewien, że jeśli przekonamy się, że to księgowanie dobrze ci idzie, to będziesz dostawać więcej. Ale musisz się wykazać. A jak ci wyszedł ten bilans za kwiecień? – Ja jestem go pewna, ale mister Hisamatsu jakiś taki dziwny był, jak mu odpowiedziałam na to samo pytanie. – Co znaczy „dziwny”?
– No, nie wiem. Osłupiał, czy co? I potem coś długo sprawdzał. Tak jakby spodziewał się, że powiem co innego. – A dane miałaś kompletne? Skąd je brałaś? – W zasadzie od Kiryła Konstantynowicza. Ale raz poszłam do kasowego po ostatni raport i wypożyczyłam go sobie na pół godziny. Kasjerka miała potem pretensje. Czasem spisywałam też kwity drzewne Agni, zanim odniosła je Sipowskiemu razem z raportem. – A normalnie kwity skąd miałaś? Sipowskij ci przynosił? – Ależ skąd! On miałby przynosić? Dzwonił do mnie i kazał przyjść. Wtedy jednak nie dawał kwitów, lecz raporty dzienne. Mnie to przyspiesza pracę, tylko że na studiach uczyli mnie księgować z oryginałów i taki mam odruch. No i czasem mi się śpieszyło, żeby do was iść do sprzątania, a te raporty pod koniec dnia spływały. – To Sipowskij ci oryginałów nie dawał? – Nie. A tydzień temu wręcz zakazał mi z nich korzystać. – O! A dlaczego? – Powiedział, że on odpowiada za całą księgowość i mam księgować tylko dane, które on zaakceptował. Z jego parafą. – Cóż za solidny człowiek. Ale jesteśmy już w centrum. Najpierw staniemy tam, gdzie ja zwykle kupuję, a potem podwiozę cię, gdzie zechcesz. – Oczywiście – skinęła głową na zgodę.
W delikatesach spożywczych, dokonując swoich zakupów wraz z nią, zaobserwował, jak starannie ogląda ceny i wybiera dla siebie najtańsze towary. Sam poza żywnością dla siebie kupił dużą czekoladę Lindt oraz bombonierę i butelkę metaxy. Bombonierę i alkohol polecił ozdobnie zapakować. – Ja już skończyłem zakupy. Dokąd jedziemy teraz? – Dziękuję, dyrektorze, ale nie chcę wam zabierać czasu. Poradzę sobie sama. – To żaden problem. Dziś już i tak nie wracam do Keyaki. Odczuwam potrzebę zrobienia czegoś innego niż pilnowanie monterów, rozstrzyganie niejasności czy podpisywanie papierów. Podjechali więc pod sklep drogeryjny i potem pod warzywniczy – w tym ostatnim jej towarzyszył, ale tam Oksana kupiła tylko dwie cebule. Humor miała zwarzony. Ponownie zaproponowała, że dalej poradzi sobie sama i zaczęła się żegnać. Złapał ją za ramię. – Wsiadaj. Oczywiście, że odwiozę cię do domu. To nie problem. Wrzuciła pełen plecak i torbę z chemicznego na tylne siedzenie, wsiadła i już bez żadnych komentarzy dopilotowała go pod swoją kwaterę na Zarzeczu. Zatrzymał wóz pod domem przy ulicy Szkolnej. Przysunął usta do jej policzka, by pocałować. Odsunęła się z niechętnym zdziwieniem. – To miał być gest podziękowania za to, że ostatnio przygotowujesz mi kolację. Cenię sobie, że o mnie myślisz i starasz się ocieplać mi wieczory. – Tak. Ja ocieplam, jak mówicie, wasze wieczory. Ale wasze
łóżko to ociepli już kto inny. – To znaczy? – No, nie udawajcie, że nie rozumiecie. Ja jestem od sprzątania, ale od kochania to ta druga. Zimne pocałunki, szydercze oklaski, zdawkowe podziękowania – to wszystko, co dla mnie macie. Gdy się raz wobec was otworzyłam, to dostałam po dupie, a dla tamtej bombonierki, koniaki we wstążkach i bibułkach... Przez jedną chwilę słabości spisaliście mnie na straty. A wszystko dlatego, że jestem biedna i prosta dziewczyna. Wam przecież potrzebna jest „dama”, taka sztuczna lala, wykształcona, odpicowana. Zinaida. Takie lubicie, przyznajcie się. Idźcie do niej z tą bombonierą i flaszką; wypijcie, może będzie wam tak ciepło, że zrobicie wreszcie użytek ze swojego fiuta. Bo przy mnie coś wam nie wyszło. Nie musiało, ale nie mówcie, że to moja wina. A może tchórz was obleciał? Baliście się, że was zarażę, tak? Poczekajcie, zaraz wam coś przyniosę. To powiedziawszy, wyskoczyła z samochodu i popędziła do domu, przed którym stali. Po kilku minutach wróciła z jakimś papierem w ręce. – Weźcie, przeczytajcie. Żebyście nie myśleli, że mogłam was wtedy zarazić albo co. To świeże wyniki – stąd, z Birobidżanu. Kazałam się przebadać, jak mnie zatrudniali, tak na wszelki wypadek. Nie jestem dziewicą; w akademiku takie się nie uchowają, a zresztą i przedtem... Ale ostatnie miesiące i tu, w Birobidżanie, żyłam w celibacie. Nie kłuję się, nie jestem narkomanką ani nic z tych rzeczy. Nawet u dentysty w tym roku nie byłam. Tak więc mogliście być spokojni w tamten czwartek. Nie mam HIV-a, ale skąd mogliście wiedzieć? Nie dziwię się wam, że się przestraszyliście. Za to teraz już wiecie. A tamto było, minęło. Życzę wam szczęścia z tą Zinaidą. A mnie, jeśli możecie,
wybaczcie. Jeśli nie – trudno. Więcej już wam nie będę się narzucać. Zaraz wam oddam ten cholerny telefon. Nieudana to była inwestycja, tak jak ja. Sięgnęła do klamki tylnych drzwi. Uprzedził jej ruch – nacisnął przycisk blokujący rygle. Tylko jej przednie drzwi były wciąż otwarte. Powiedział powoli, cicho, spokojnym, rozkazującym tonem: – Siadaj. Nadal siłowała się z tylnymi drzwiami. – Siadaj, mówię, chyba że znów chcesz dostać lanie. Zareagowała nagłym szarpnięciem, jakby ją spoliczkował. Potem zastygła, wpatrując się w niego z niedowierzaniem. – Tu mnie nie uderzycie! – rzuciła, wysuwając wyzywająco podbródek. Nic nie odpowiedział. Patrzył spokojnie w jej oczy i czekał. Siłowali się tak spojrzeniami długie sekundy. Wreszcie skapitulowała. Wiedział o tym, jeszcze zanim ona to zrozumiała. Wsiadła; tak jakoś flakowato, z rezygnacją. Głowę miała spuszczoną jak zbity pies. Po jej policzku pociekła samotna łza. – I po co ci to było...? Nieprawdą jest, i dobrze o tym wiesz, że w tamten czwartek nie widziałem w tobie kobiety. Zbiłem cię, bo chciałaś mi się oddać z wyrachowania, użyć mnie. A wystarczyło wtedy przyjść, zwierzyć się i poprosić. O radę, o pomoc. O seks. Intryg nie lubię, lecz na prośby kobiety jestem wrażliwy, zatem zapewne spełniłbym ją, może nawet więcej.
Wybrałaś swój, błędny sposób, i dlatego odeszłaś z czerwoną pupą. Nie była to dotkliwa kara – sama to rozumiesz. Po jej wymierzeniu ta sprawa została zamknięta, choć nie zmienia to faktu, że przez dobę na każdym kroku i w zetknięciu z każdym krzesłem czy łóżkiem przypominałaś sobie o popełnionym błędzie. I o to chodziło. Zauważ jednak, że nie towarzyszyły temu złość i żal, lecz ulga i radość... Jeśli chodzi o bombonierkę i brandy, to kupiłem je dla Galiny. We wtorek ma urodziny... Jestem prawdziwym mężczyzną, prawdziwym samcem alfa. To ja decyduję o wszystkim i dlatego niczego nie muszę udawać. Moje zachwyty, pocałunki i podziękowania są zawsze szczere. Uważasz, że szczery jest tylko ten, co nie dziękuje – jak ty, która tak oszczędnie używasz tego słowa...? Ja moje kobiety wprawdzie pieszczę i nagradzam, ale i nie puszczam im płazem krnąbrności. Dziś okazałaś niczym nieuzasadnioną zazdrość, arogancję i niewdzięczność. Obraziłaś mnie fałszywymi posądzeniami, więcej – starałaś się mnie zranić – i to nie obejdzie się bez kary. To dla twojego dobra. Kara ma wielką moc; przywraca zaburzoną równowagę. Oczyszcza psychikę. Odbudowuje radość i dobre mniemanie o sobie. Im wcześniej to zrozumiesz, im wcześniej do niej dojrzejesz, tym lepiej dla ciebie. Przyjdź wtedy do mnie i poproś o jej wymierzenie, a ja tej prośbie nie odmówię... Wysiądź teraz grzecznie, zabierz swój plecak i zakupy. Zjedz kolację i idź spać. Weź tę czekoladę, którą dla ciebie kupiłem. Miał to być załącznik do podziękowań. Zjedz. Potraktuj jak lekarstwo, pomoże ci zasnąć; czekolada łagodzi stres. I pamiętaj – musisz podjąć decyzję. Ważną decyzję. Decyzję, która określi, czy nadal chcesz dryfować na krawędzi egzystencji, czy jednak podejmiesz wysiłek, by stać się kobietą świadomą swej siły, swej wartości i seksapilu. Pełnowartościową kobietą, kochaną i umiejącą kochać. I koniec końców spełnioną... Wiem, jak podle teraz się czujesz. Czeka cię zła noc, ale zapewniam cię – ten stres minie, gdy podejmiesz decyzję.
Rozdział 21
Gdy znalazła się w swoim pokoju, nie mogła pozbyć się nerwowych dreszczy. Miała problem. Właściwie nie wiedziała – dlaczego? Dlaczego tak potraktowała dyrektora? Co ją podkusiło, by dać taki pokaz kłótliwej zazdrości? Co jej do tego, co robi dyrektor? Niech popija sobie, z kim chce! A nawet niech pieprzą się razem w tej willi... Buuu! Tu dalszy ciąg wewnętrznego monologu przerwał płacz – nie! – ryk głośny i niepowstrzymany, jak jeszcze nigdy. Aby stłumić dźwięk choć trochę, rzuciła się na łóżko i wbiła głowę w poduszkę. Nie wiedziała, jak długo tak ryczała, nie usłyszała otwieranych drzwi. Dopiero gdy poczuła rękę Iriny Michaiłownej na ramieniu, podniosła głowę, nie wiedząc, o co chodzi. – Czy coś się stało? – spytała gospodyni zatroskanym głosem. – Nic, nic. Zostawcie mnie w spokoju – wymamrotała, a raczej wybuczała przez łzy. Irina jednak nie odeszła. Usiadła na jej łóżku i spracowanymi dłońmi skłoniła ją, by złożyła głowę na jej podołek. Milczała. Teraz Oksana moczyła jej granatowy fartuch w białe groszki. Minęły długie minuty, zanim Oksanie wróciła zdolność myślenia. I pierwszą myślą było, że jest zazdrosna. Zazdrosna o dyrektora Abla. A bez zazdrości nie ma miłości, jak ktoś niedawno powiedział. „Kto to był?” – jej rozum nie pracował normalnie, myśli raczej błąkały się po jego obrzeżach, ale w końcu sobie
przypomniała: „Agniessa! I ten jej Genadij, który ją bija na wszelki wypadek. Kochają się. On ją bije, a tej to się podoba, bo to miłość. Dziwne”. Nie tak sobie dotąd wyobrażała miłość. To Abel też ją kocha? Bo przecież sprał ją wtedy, w ten czwartek. I dzisiaj chciał. No, dzisiaj to raczej nie z miłości. Dzisiaj to naprawdę zasłużyła – bez dwóch zdań! Żeby taką scenę zrobić! I to komu – dyrektorowi! Tak jakby co najmniej był jej narzeczonym. To sobie nagrzebała! Ale dyrektor mówił coś o karze, że zakończy sprawę. Niby, że jej nie wyrzuci. Dużo mówił, tylko nie mogła sobie przypomnieć dokładnie co. Podniosła głowę z fartucha gospodyni. Ta, widząc, że łzy już nie płyną, otarła jej twarz rąbkiem w groszkowy wzorek i z uśmiechem zafrasowania spytała: – I co, lepiej ci? – Nie wiem, Irino Michaiłowna. Strasznie narozrabiałam. – Co się stało, to się nie odstanie. Ale może nie jest tak źle, jak myślisz? A może i jeszcze co dobrego z tego wyniknie? – Dobrego, mówicie? Naubliżałam dyrektorowi, scenę zazdrości odstawiłam – i to wszystko niesłusznie, bez powodu. Idiotkę z siebie zrobiłam. – Zazdrościsz? Znaczy kochasz go... „No tak. Na to by wyszło” – przytaknęła w myślach. Jakie to proste, gdy ktoś nazwie rzecz po imieniu! Ona go kocha, bo zazdrości. On ją kocha, bo ją bije. Ale to wcale proste nie jest. – A jaki on jest, ten twój dyrektor? „No, dalej, powiedz jej, jaki on jest. Powiedz, że prawy,
wykształcony, że nie pije, nie pali nawet, samotny, przystojny, zamożny – istny książę z bajki. Istny królewicz. A ona kopciuszek. Tylko gdzie ta wróżka, gdzie ta karoca z dyni? Gdzie te stroje zaczarowane, ten pantofelek?” Bo na razie to tenisówkę może mu na schodach zgubić. Po co gubić – przecież leżą tam u niego, w szafce na korytarzu, obie, cała para. Ten obrazek otrzeźwił ją do reszty – nie ma to jak złośliwa autoironia. Wyprostowała się na łóżku i zdobyła się na uśmiech. Należał się Irinie – dobra z niej kobieta. – Całkiem w porządku, Irino Michaiłowna. Uścisnęła jej pomarszczone dłonie. – Teraz muszę zakupy rozpakować. Pójdziecie ze mną do kuchni? Mam dla was te pół kostki margaryny – zaraz odkroję. Przypomniała sobie wyrzut dyrektora, że zbyt rzadko dziękuje. Dając, powiedziała: – Dziękuję bardzo. Nie mogłam trafić na lepszą gospodynię; jesteście dla mnie jak matka – tacy mili i w ogóle... A mną się nie martwcie, jakoś się ułoży. Jeszcze nie wiem jak, ale coś wymyślę. A jak nie ja, to dyrektor Abel. To prawy człowiek i krzywdy mi nie zrobi. „Chyba” – dodała w myślach. Wykładając chleb, margarynę, kiełbasę, kilka plasterków szynki, ser, jajka i konserwy z plecaka, a z torby proszek, płyn do naczyń, golarki, mydła, piankę i pastę do zębów, nadal w myślach analizowała szczegóły zajścia z dyrektorem. „Od czego to się
zaczęło? Aha, powiedział coś o grzaniu, że mu dom ociepla. Hmm... A ty, ostatnia kretynko, na to – jakbyś się jakichś prochów nałykała – że Zinaida mu grzeje łóżko, że zimny, że szydzi z ciebie i nie okazuje wdzięczności. Kilka razy zapraszał, byś zjadła z nim kolację, a ty co? – odmawiałaś. Skoro notorycznie się wymigujesz, to czego właściwie chcesz? Miał się na ciebie rzucić? To nie on tu jest zimny, tylko ty, głupia cipo. Więc nawet jakby teraz planował wieczór z inną, to twoja wina. A te oklaski to też mi wielkie szyderstwo! Może nawet on wcale się nie naigrawał wtedy, tylko mu się autentycznie ten striptiz podobał? Czy wolałabyś, aby udawał, że nie widzi? To dopiero miałabyś powód do kpin, gdyby się wydało, że zaczajał się we własnej sypialni! Facet jest facetem i gdyby nie patrzył na gołe dziewuchy, to znaczy, że pedał. A ty, kretynko, masz nauczkę, by nigdy – nigdy, idiotko – nie być zarośniętą jak niedźwiedź! I tyle. A z tymi dywagacjami w temacie oklasków – szydercze czy nie – to daj sobie, głupia, spokój!”. Nastawiła w kuchni samowar, zaczęła rozkrawać bułki i smarować margaryną. Nie bardzo jej to szło – ręce jej drżały i omal nie ucięła się w palec. „A wdzięczność, kretynko, to za co miałby ci okazywać? Za sprzątanie to ci płaci – i to nieźle – więc to ty powinnaś mu być wdzięczna. Jak ci się nie podoba, ty debilko, to możesz w każdej chwili odmówić. Ale nie, ty jeszcze wyzwałaś go od tchórzy i impotentów! Aż dziwne, że ci w twarz nie dał, bo właśnie to powinien zrobić. Ale dyrektor spokojny jak głaz – tylko kazał ci przyjść prosić o karę”. Jakoś nóż jej się obsunął i jednak zacięła się w palec. Jasna cholera! Nie ma plastra! Z palcem w buzi, aby nie kapać po korytarzu, wybiegła do Iriny Michaiłownej.
Po kilku minutach wróciła z opatrunkiem. Tak, dotąd robiła wszystko, by dyrektora Abla zrazić do siebie. Koleżanki śnią o nim jako o kochanku lub mężu, wszystkie, może i nawet Galina Timurowna, nadziwić się nie mogą jej obojętności, a ona od niego ucieka i robi mu pyskówkę; obraża go. A jemu jeszcze na niej zależy. Czy zależy? Nalała sobie herbaty, wzięła talerz z bułkami z szynką – kiedy to ostatni raz jadła szynkę? – i poszła do swojego pokoju. Po drodze wychlapała chyba ćwierć kubka, tak jej ręce drżały. Co z nią jest, do cholery? No zależało – bo z bilansem przecież pomógł i tę inwestycję w telefon zrobił. Zaraz – telefon! Musi go mieć przy sobie, by odbierać, gdyby dyrektor Abel dzwonił. Gdzie jest ten cholerny telefon? Wstała i wszczęła nerwowe poszukiwania. Dwukrotnie przetrząsnęła plecak, porozrzucała przyniesione torby – nic. Pobiegła do kuchni. Na stole nic. Na podłodze? – nie. Wróciła do pokoju i zaczęła sprawdzać metodycznie. Po pięciu minutach była pewna, że tu go nie ma. Dygotała coraz bardziej. Teraz już i pół kubka by rozchlapała. Wróciła do kuchni. No tak! Nerwowy chichot, który ją złapał, gdy znalazła go w lodówce w torbie z czekoladą, był nie do powstrzymania. Idiotka z niej! Telefon do lodówki włożyła! A ta czekolada! – takiej nie próbowała. Szwajcarska! Pewno droooga. Wróciła do pokoju, w jednej ręce dzierżąc telefon, a w drugiej tabliczkę lindta. Spojrzała na pozostałą bułkę – właściwie nie miała apetytu. Wypiła herbatę i myśląc o Ablu i telefonie, zaniosła niedojedzoną kolację z kubkiem do kuchni. Umyła
zabrudzone naczynia, a jedzenie zawinęła w papier i schowała na jutro. Jak on to powiedział? – że chadza sama wieczorami i że może potrzebować pomocy? To jednak mu na niej zależy. A że upokarza ją drogim prezentem? On to nazwał inwestycją. Co to za inwestycja – ona? Inwestować można na giełdzie, w fabrykę, w złoto. W nią? Co z takiej inwestycji za profit? Chyba rzeczywiście przygotowanie kolacji raz na trzy dni! Aż się zaśmiała z takiej kolacyjnej inwestycji. Powiedział, że inwestuje w swoje kobiety. Swoje! Też wymyślił! Może jeszcze, że ona go kocha? Bo przyszła do niego do łóżka? Ba, to do tego miłość jest potrzebna? Od kiedy? Mało to pieprzenia widziała i mało razy to robiła – zupełnie bez miłości? Co to jest miłość – przeżytek jakiś... Poczuła, że znów płacze i łzy tak jakoś same kapią na stół. No tak – miłość... Któż by jej nie chciał! Ale co to ta miłość? Ufanie komuś, opiekowanie się, przytulanie... Tak myślała dotąd. Czy też jak u Agniessy – bicie, zazdrość? A czy robiła to kiedyś z miłością? Kiedyś tak myślała. A dziś? Czy to była miłość? – skąd! Zauroczenie jakieś. Zresztą mijało. Chłopcy byli mili i tyle. Nie miała czasu na miłość. Musiała uczyć się i pracować na czynsz, na życie, na naukę. No tak... Miłość jest piękna... Ale ona i miłość? A czemu nie?... I dla takich jak ona znajdzie się miłość. Tylko jaką postać przybierze? Koli? Genadija? Sipowskiego? – fuj! Bo na pewno nie Abla. Dla niego jest nikim. Ani wykształcenia, ani manier. Nawet ubrać się nie ma w co. „No – to teraz wiesz, dlaczego klaszcze ci, jak jesteś goła – po prostu ciało masz jeszcze jakie takie! Ale czy jemu o ciało chodzi? Właściwie o co mu chodzi? Dość tego bezproduktywnego rozmyślania. Robota czeka”.
W łazience zrobiła przepierkę; w tym akurat drżenie rąk nie przeszkadzało tak bardzo jak opatrunek na palcu – musiała założyć gumowe rękawice. Rozwiesiła bieliznę i sweterek na sznurkach, umyła się i wróciła do pokoju. Pożyczyła od gospodyni żelazko i wyprasowała dwie bluzeczki. „Trzeba koniecznie wyprać pościel” – pomyślała. „Weekend to jedyna okazja”. Przygotowała łóżko do spania i przyłapała się na tym, że nie przestaje myśleć o Ablu – o tym, co powiedział, jaki jest, co ona powiedziała, co mogła powiedzieć... Dyskutowała z duchem, z wyobrażeniem dyrektora. Wiedziała, że to bez sensu, ale ilekroć chciała pomyśleć o czymś innym, uparcie wracała do niego. W kółko i w kółko te same sytuacje międlone na kilka tych samych sposobów. Dyskutowała również z sobą – też w kółko i w kółko przekonywała się, że jej taka miłość niepisana, niepotrzebna. Ale czy można żyć bez miłości? Czy można przestać marzyć? Co będzie robić całe życie? Prać, prasować, jeść, myć się, chodzić do pracy, wracać i znowu sprzątać, jeść... No, może jeszcze iść na spacer i do kina. W święto. I poczytać książkę. I tak ma wyglądać jej życie? To ma być szczęście? Abel coś mówił o szczęściu. Że była szczęśliwa, gdy dostała lanie. Hmmm... Może i miał rację... Dlaczego wtedy tak się czuła? I gdy ojciec bił – tak samo. Taka wolna, swobodna, lekka... Jak na wakacjach. Bez brzemienia odpowiedzialności – za życie, za siebie, za kogokolwiek. Gdy pupa bolała, fajnie było żyć, a gdy nie bolała, to już nie zawsze. Wtedy, z ojcem, czuła się ważna. Czuła, że mu na niej zależy. Ba, czy komuś na niej zależy teraz? No, Ablowi widocznie zależy, skoro w nią „inwestuje”. Ojciec – on ją kochał, to mu na niej zależało. A Abel? Czy on też ją kocha? To może on ją kocha, a ona jego nie? Dlaczego ona go nie kocha? A skąd ma wiedzieć! A gdyby kochała – po czym poznałaby, że kocha? Po zazdrości? A
czy to zazdrość, czy urażone ego? Czy miłość i egotyzm się nie wykluczają? Może kocha, tylko o tym nie wie? To straszne – można o tym nie wiedzieć? I miłość minie, przejdzie koło nosa nierozpoznana? Siedziała na łóżku, dygocząc. Faktycznie kiepsko się czuła. Abel miał rację – jak zawsze. Jak to jest, że on taki mądry? Studiował gdzieś w Stanach. Co to on mówił o tym jej samopoczuciu? Że czeka ją zła noc. No, faktycznie. Aaaa, no przecież czekolada! Kazał jej zjeść czekoladę. Czekolada jest dobra na stres. Wstała z łóżka, połamała pół lindta – to pół było większe od tabliczek, które kiedyś jadła – i włożyła jedną kostkę do buzi. Nooo! To jest czekolada! Pewnie, że taka to łagodzi stres. Musi – nigdy takiej dobrej nie próbowała. Rozpływa się w ustach, taka gładka, jak jedwab. Mmmm... I słodka, śmietankowa... Taka najlepsza! Wzięła następny kawałek. Rozkoszując się czekoladowym luksusem, położyła się na łóżku i jadła. Rozcierała papkę po podniebieniu, ssała kawałki, międliła językiem. Nagryzała zębami. Przełykała słodycz. Czuła błogość w ustach, w gardle. Błogość ta przenikała do żołądka, stamtąd rozkurczała mięśnie, rozleniwiała myśli. Zwinęła się w kłębek, myśląc o następnym kawałku. Wsadziła go do ust, smakowała. Czekała, aż sam się rozpuści. Nie chce się teraz ruszać, by sięg-nąć po następny – niech starczy na dłużej. Starczył aż do rana, bo nie wiedzieć kiedy, zasnęła. Obudził ją dopiero blask słońca świecącego w okno. Dochodziła szósta. Jeszcze chwilę pośpi – dziś sobota. Skręcając do biurowca, spotkała Zinaidę. Szła wypindrzona, w białym fartuszku na czarnej kusej sukience z dekoltem aż do
sutków. Drobiła nogami w siatkowych kabaretkach i stukała szpilkami. Na „Dzień dobry” nie odpowiedziała, głucha i obojętna, jakby mijało ją powietrze. W sekretariacie nie było Galiny Timurownej – zastępowała ją Łarisa Krapp, która zbeształa ją, że brudzi. Teraz dopiero zauważyła, że jej pionierki zostawiają na każdym kroku olbrzymie placki błota. „Ciekawe, skąd to błoto?” – pomyślała zdziwiona. „Przecież dziś jest sucho”. Czyszcząc buty w toalecie, zobaczyła, że jej rajtuzy są w dziurach, a spódnica w brązowe lepkie plamy. „To od tej czekolady” – pomyślała. „Musiałam na niej usiąść”. Spojrzała w lustro. Twarz też umorusana... Zdjęła buty, rajtuzy i spódnicę, zaczęła się myć, ścierać i czyścić... W tym momencie z kabiny wyszedł dyrektor Abel i zaczął jej bić brawo. „Jakim sposobem wy tu, to damska toaleta” – chciała powiedzieć, ale wtedy zauważyła, że to nie dyrektor, lecz fakturzystka, a oklaski to tylko stukot jej szpilek. – Co wy wszyscy z tymi szpilkami? – zdziwiła się. – Nie wiesz? – zdumiała się fakturzystka – teraz w biurze nosimy szpilki. Ponieważ mycie i czyszczenie nic nie pomogło, a wszystko było mokre, poszła do biura w majtkach i boso, obciągając płaszczyk, by zasłonić goliznę. Tu Sipowskij, który siedział za biurkiem Agniessy, prychnął z dezaprobatą i powiedział: „U nas w biurze płaszcze zabronione”. Zdarł go z niej i śliniąc się, polecił, by zdjęła jeszcze bluzkę i majtki. Uciekła oburzona. Płaszcz został Sipowskiemu w rękach, trudno. Już nigdy nie wróci do tego obleśnego typa! Wybiegła z zakładu i postanowiła – skoro niespodziewanie ma tyle wolnego czasu – wysprzątać wreszcie porządnie willę. Gdy wyjęła klucze z plecaka i otworzyła drzwi, wewnątrz zobaczyła Agniessę, która była też w szpilkach, ale poza nimi i pończochami miała na sobie tylko biały kusy fartuszek. Jej wielkie cycki przewalały się z boku na bok przy każdym ruchu.
– Już tu nie masz czego szukać. Teraz ja tu sprzątam, a dyrektor mnie kocha! – oznajmiła i odwróciła się, pokazując z satysfakcją swoje obite plecy i pupę. – I nie wchodź tu, brudasie... I zanim zatrzasnęła drzwi, na podeście obok jej bosych, brudnych nóg wylądowały dwie tenisówki. Otworzyła oczy. Ufff – koszmar! Wyskoczyła z łóżka, ale nie czuła się wypoczęta. Poranna gimnastyka zabrała jej godzinę – od dziś postanowiła znowu o siebie dbać. Ściągnęła prześcieradło, zdjęła poszwy z kołdry i poduszki, a następnie poszła z nimi do łazienki. Wytaszczyła pralkę z kąta, podłączyła i wężem napuściła ciepłej wody z kranu. Wsypała proszek, włożyła pranie, nacisnęła wyłącznik i gdy pralka robiła swoje, rozpoczęła toaletę. Dziś wreszcie ogoli sobie nogi, pachy i łono. Miała w tym potężne zaległości. Nigdy więcej! Nigdy więcej do tego nie dopuści! Zatem od dziś żadnej taryfy ulgowej, żadnego lenistwa! A jak wyjdzie z długów, kupi depilator, a może lepiej – zafunduje sobie wizytę u kosmetyczki? W łazience rozważała swoje dalsze kroki wobec dyrektora Abla. W sumie fatalnie się zachowała. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej wątpiła w możliwość przywrócenia poprzednich, przyjaznych stosunków. Musi go przeprosić, to oczywiste. Im wcześniej, tym lepiej – to też oczywiste. To może dziś? Nie – musi najpierw wymyślić, jak te przeprosiny mają wyglądać, żeby znów się nie zbłaźnić. Więc tak. Ubierze się ładnie, weźmie – właśnie, co weźmie? Kwiaty? Mężczyźnie od kobiety? Hmmm... Nie pali, pije rzadko i
drogie trunki – nawet nie wiedziała, ile kosztują takie, jakie ma w domu, ale wiedziała, że jej na takie nie stać. Poza tym – alkohol od kobiety? Znaczy, alkohol też odpada. Jaki może mu dać załącznik do przeprosin? Długo myślała i nic nie wymyśliła. Może poradzić się kogoś? Irina Michaiłowna! Gdy tylko skończyła drugą pachę, pobiegła do gospodyni. Niestety – pomysły kochanej Iriny Michaiłownej nie trafiły jej do przekonania. Sweterek ręcznie robiony, serwetka, komplet chusteczek z monogramem – to wydawało się jej infantylne i staroświeckie. Dyrektora stać było na lepsze i miał lepsze, niż mogła nabyć w Birobidżanie. A na ręczne robótki nie miała czasu. Po wygoleniu łona zdecydowała się zadzwonić do Olgi, bo tylko jej aktualny numer telefonu znała. Olga też niczego odkrywczego nie umiała podpowiedzieć. Przecież nie podaruje dyrektorowi biletów do kina, wody po goleniu ani scyzoryka. To wszystko dobre dla chłopaka na urodziny, a nie dla dyrektora na przeprosiny. Czyli zostają te kwiaty. Będzie, cholera jasna, paradować przez pół miasta i całą wieś w kostiumie z bukietem, jak prymuska na akademię z okazji rozdania świadectw. A co ma powiedzieć? Że żałuje, że przeprasza i że obiecuje już nigdy więcej... Bla, bla, bla... A cóż tu można innego wymyślić? Skończyła z goleniem, powyrywała pęsetą pojedyncze włoski, które nieestetycznie wyrastały tu i ówdzie wokół jej szparki, wypłukała pranie i przepuściła przez wyżymaczkę.
Wykąpała się, rozwiesiła pranie, sprzątnęła łazienkę po swojej działalności i przeszła do kuchni przygotować śniadanie. Była dziesiąta. Jak ten czas leci! Podczas jedzenia pozostałej po wczorajszej kolacji bułki z szynką naszła ją myśl, że jeśli przepraszać chce w dzień roboczy, to musiałaby albo wyrwać dyrektora rano z łóżka lub zaczaić się na niego, jak będzie wychodził z łazienki, albo złapać go na budowie. Żadna z tych ewentualności nie była dobra. Do popołudnia to kwiaty by nie wytrzymały... Zaraz – dzień powszedni odpada, bo kwiaty musiałaby kupić w przeddzień, a do pracy iść w kostiumie i butach na obcasie. Czyli jutro... Nie! – kwiaciarnie będą nieczynne. Trzeba dziś. Ale pięć kilometrów w butach na obcasie? Wytrzyma jakoś, ale czy buty wytrzymają, bo to jeszcze wrócić w nich trzeba? No – jeszcze można iść w pionierkach, a potem gdzieś zmienić buty. W willi albo i przed, tylko torbę musi mieć do tych butów lub plecak wziąć. Sprzątnęła po śniadaniu i wyskoczyła do miasta zobaczyć, czy gdzieś w ogóle są czynne kwiaciarnie. Wkrótce stała przy takiej jednej, co była otwarta. Przed wejściem zdecydowała, że zadzwoni najpierw do dyrektora, czy będzie o pierwszej w domu. Dopiero byłoby zabawnie, gdyby czekała na niego z bukietem i przeprosinami, a on by wyjechał! – Dzień dobry, dyrektorze Abel. Tu Oksana Szlinowa. Chcę was przeprosić, ale chciałabym zrobić to osobiście. Czy zastanę was w domu dziś o pierwszej? – Ależ Oksano! Chyba wczoraj nie zrozumieliśmy się. Nie chodzi o przeprosiny. Musisz zrozumieć samą siebie. Pobudki, które tobą kierują, swoje ograniczenia i swoją siłę. Zastanów się, czego chcesz od życia. Jaka jesteś, a jaka chcesz być. Gdy odrobisz
tę lekcję, zrozumiesz, że potrzeba, abym ci wymierzył karę za wczorajszy wybryk. Karę tę przyjmiesz z radością i rozpocznie ona twoją przemianę. Wtedy przeprosiny okażą się zbędnym, nic nie znaczącym sztafażem, a bez tego są bezproduktywne. Nic w tobie nie zmienią, a ja ich nie potrzebuję. Była przybita i całkiem skołowana. Nie tego oczekiwała. Nie odmowy. Nie kolejnego wykładu, z którego nic nie zrozumiała. – To co ja mam właściwie zrobić? – Przemyśl to, co powiedziałem. Rozpaczliwie usiłowała nie dopuścić do zerwania rozmowy. – Ale ja tego nie rozumiem – nie wiem zupełnie, o czym mówicie. Może gdybym mogła przyjść i porozmawiać, wyjaśnilibyście mi tak po prostu, zrozumiałabym... – W porządku. Dziś po południu i tak wypoczywam. Równie dobrze mogę wypoczywać, rozmawiając z tobą. Przyjdź, jeśli zechcesz. – Dziękuję. Przyjdę na pewno. Czy około pierwszej nie będzie zbyt wcześnie? – O pierwszej będę na budowie. W domu zastaniesz mnie po trzeciej. Pomyślała, że zapewne dyrektor zechce jeszcze umyć się po pracy i zjeść obiad. – Zatem byłabym o piątej. Czy to wam odpowiada? – Będę czekał. Do widzenia.
No tak. To dostała prztyczka w nos. Nadzieja na szybkie załatwienie sprawy okazała się płonna. Musi się nastawić na długi, nudny i męczący wieczór. I skoro dyrektor nie chce przyjąć przeprosin, ciągle nie wie, jak wybrnąć z sytuacji.
Rozdział 22
Peter siedział w salonie nad kieliszkiem porto, myśląc intensywnie, gdy usłyszał, jak drzwi wejściowe otwierają się i zamykają. Po krótkiej chwili odezwała się z holu: – Dobry wieczór. Czy można wejść? Wstał i powitał ją w wejściu do salonu. Zobaczył bukiet. – Dyrektorze Abel. Rozumiem, że na razie nie przyjmujecie moich przeprosin. Przyjmijcie jednak te kwiaty, które miały im towarzyszyć. A przecież nie zabronicie mi wyrazić żalu i skruchy. – Dziękuję. Wejdź, siadaj. Odebrał bukiet i rozglądnął się w poszukiwaniu naczynia, którego można by użyć jako flakonu. – Pozwólcie dyrektorze, ja się tym zajmę. Użyła wiaderka do chłodzenia szampana i ustawiła na półce obok telewizora. Potem usiadła we wskazanym fotelu i pozwoliła sobie nalać porto. – Są herbatniki, czekolada i porto. Wolisz kawę czy herbatę? – Kawę – poderwała się z fotela. – Pozwólcie, że ja zaparzę. – Siadaj. Dziś jesteś gościem.
Siadła. Peter zajął się ekspresem, postawił cukier. Śmietanki nie podał – gdy oblała album kawą, zaobserwował, że pije czarną. „Wciąż nie wiem nic o jej przeszłości, marzeniach, upodobaniach... Nie wiem nawet, czy słodzi kawę. Jakże karkołomne zadanie przede mną” – pomyślał zdenerwowany. – Chciałbym cię lepiej poznać. Opowiedz o sobie. Czy masz rodzinę? – Tak, dyrektorze Abel. Mam ciotkę – siostrę ojca. Mieszka w Symferopolu. Pisujemy do siebie okazjonalnie. Rodzice nie żyją. Jest też macocha i dwaj przyrodni bracia. Mieszkają w Nachodce. – Ta Nachodka – gdzie to? Nie znam tej nazwy. – To duże wojskowe miasto blisko Władywostoku. Sto osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców – dodała z dumą. – Do niedawna tajne. – Co lubisz? Jakie masz zainteresowania? – W CV napisałam dużo – teatr, kino, jazz. Ale tak naprawdę to ostatnio nie miałam możliwości oddawać się tym sprawom; nie miałam czasu i nie miałam forsy. Gdy ojciec umarł, a właściwie zginął, cofnięto mi stypendium, a potem akademik – mówiłam już wam, dlaczego. Ledwie wiązałam koniec z końcem i czasu na kulturę nie było. – Kiedy ostatnio byłaś w teatrze, na koncercie? – W teatrze to – wstyd przyznać – latem, w Białym, na Król umiera Ionesco. A na koncercie – tu się zaśmiała – to w zeszłym
tygodniu. W Birobidżanie na stadionie w Dzień Zwycięstwa. W połowie zaczęło padać i wszyscy zmokli. Uniósł kieliszek i gestem zachęcił ją do tego samego. – To dobre, oryginalne portugalskie wino deserowe. Na pewno będzie ci smakować. Pociągnęła jeden mały łyczek i potem dwa głębsze. Piła na rosyjski sposób – nie odstawiała nieopróżnionego kieliszka. „Dobra nasza” – pomyślał, dolewając. – Sama chodzisz do teatru i na koncerty? – Taki tam koncert. Święto, darmowy wstęp, sama zaszłam. Spacerowałam. A do teatru to nie sama oczywiście. W Białym byłam z kolegą, Kolą. – To kochanek? – Wybaczcie... Spojrzała ze zdziwieniem i jakby wyrzutem. – Nie jest ci za ciepło? Zdejmij żakiet. Daj, odłożę go. – Rzeczywiście, ciepło u was – powiedziała, oddając mu górę swego granatowego kostiumu. Ba, nie na darmo ustawił grzanie na max. – Jak trafiłaś tu, do Keyaki Kugła? – Zwyczajnie, z ogłoszenia. Wisiało w internecie, że potrzebna ekonomistka; wysłałam podanie i udało się.
– To Sipowskij cię przyjmował, prawda? Jak to przebiegało? – Po prostu – zadzwonił, abym przyjechała, zgodziłam się na warunki i zaraz po świętach zaczęłam. – Tak po prostu? Nie robił żadnych aluzji? – Nie... O jakie aluzje wam chodzi? – Nie wiem. Zastrzeżenia jakieś, warunki? – Nie, żadnych. Powiedział tylko, że sprawdzi mnie w pracy. Uniósł kieliszek. Towarzyszyła mu po swojemu – do dna – więc znowu uzupełnił. – I sprawdził? – Nie rozumiem? Ach! No sprawdził jakoś ten bilans. Najpierw miał wątpliwości, ale potem w zasadzie pochwalił. – Ja nie o bilans pytam. Czy ciebie sprawdził. Jako kobietę. Rumieniec oblał jej twarz. – To wiecie? Nie, jak dotąd udało mi się wymigać. – Co mam wiedzieć? – Że on taki... – Jaki? – No wiecie... Nie chciałabym mówić, plotek rozsiewać.
– Co tak siedzisz sztywno jak w szkole? Rozluźnij się! Ten fotel okaże się znacznie wygodniejszy, jeśli usiądziesz głębiej. Stopy też możesz położyć wtedy na siedzisku. Zdejmij buty – będzie wygodniej. Bingo! Rzeczywiście skorzystała z sugestii. Buty zostały zdjęte. Wypili znowu. Podatna była na jego gest podnoszenia kieliszka. Widocznie nawet w studenckim gronie piło się „na komendę”. Dolał. – Jak wyglądały twoje stosunki z rodzicami, z braćmi? – Ojca kochałam i lubiłam, jednak rzadko bywał w domu – parę razy w roku. Byłam jego ulubionym dzieckiem. Może dlatego, że moją matkę bardzo kochał? Matkę słabo pamiętam – umarła na raka płuc, gdy miałam cztery lata. Oboje kochałam, szczególnie ojca. Ojca dłużej – zginął na służbie dopiero rok temu. On dopingował mnie, bym studiowała, załatwił stypendium. Gdy zginął, wszystko zaczęło źle się dziać... Cofnęli stypendium, straciłam niezłą pracę, miejsce w domu studenckim... Ale to już wiecie, opowiadałam wtedy, w nocy... – zarumieniła się i przerwała na chwilę. Wzięła herbatnika. – Macocha jest mi obojętna, ja jej też. Bracia przyrodni – właściwie przybrani – co mogą mieć wspólnego ze starszą niby-siostrą? Nie lubiliśmy się – ojciec mnie faworyzował, a macocha ich. Tamara ciężko pracowała, by nas utrzymać; ja jej pomagałam dom prowadzić, ale darliśmy ze sobą koty. Na pewno do mnie nie tęsknią, ja do nich też. – Czy rodzice bili cię? Rumieniec. Wsadziła drugą połowę herbatnika do ust. Popiła
resztą kawy z filiżanki; na pewno już była zimna. Wstał i zapytał: – Jeszcze kawy? A może czegoś innego? Herbata? Sok? Woda? – Dziękuję, poproszę jeszcze kawy. Uruchomił ekspres. Usiadł. – Więc czy byłaś bita? – Matka... nie pamiętam, chyba nie. Macocha tak dosłownie mnie nie biła, ale wytarganie za uszy, palnięcie dłonią lub ścierką było u niej normalną metodą wyrażania dezaprobaty. Z większą karą czekała jednak na ojca. On przekładał mnie przez kolano i prał – ręką, jak wy, i jak wy – na kwaśne jabłko. Robił to tylko raz, w dniu przyjazdu. Macocha mówiła mu, że mi się uzbierało i lał mnie na samym początku. Potem już miałam spokój. Do następnego przyjazdu. – Bałaś się ojca i tego lania? – Nie. Tatusiek był w porządku. Zawsze tęskniłam za nim. Nie mogłam się doczekać, kiedy będzie miał przepustkę. To lanie to był wstęp do szczęśliwych dni z nim. Takich dni było mało, zawsze za mało. Przyjeżdżał tylko parę razy w roku, na kilka dni zaledwie. To były święta. Wesołe. Nic, że dupa piekła – fajnie było. Pokiwała smętnie głową do własnych myśli, ale oczy jej promieniały, a twarz rozjaśnił błogi spokój czarownych wspomnień minionego dzieciństwa. Nalał jej kawy, a sobie herbaty z samowara. Poczęstował herbatnikiem.
– Czy ojciec robił jakieś zakusy na ciebie jako kobietę? Oburzyła się. – Nie, no co wy! Nic takiego nie miało miejsca. Jak możecie!? – Przepraszam za to pytanie, ale to wcale nierzadkie. A inni dorośli, jak byłaś dzieckiem? – Nie. Niechęć okazała grymasem i odwróceniem wzroku. – Masz chłopaka? Przez chwilę czekał na odpowiedź. – Teraz nie. Nie miałam czasu. Nie wiecie, jak to jest pracować i studiować równocześnie. Prać, prasować, sprzątać, zakupy robić. Czasem gotować. Na nic nie ma czasu – nawet na chłopaka. – A tu? Nie miałaś więcej czasu? – Do czwartku – może trochę – skrzywiła usta. – Ale nikogo nie mam. Zbyt krótko tu jestem, by kogoś poznać. – Jednak w Chabarowsku miałaś? Kochałaś go? – Wybaczcie, dyrektorze Abel. Wasze pytanie wprawia mnie w zakłopotanie. – Pamiętasz, po co przyszłaś? Jak mam ci pomóc zrozumieć
samą siebie, skoro masz przede mną tyle tajemnic? Aby te tajemnice nie mnożyły się zbytnio, proponuję taką dyscyplinującą zabawę. Za każdą odmowę odpowiedzi zdejmiesz jedną sztukę garderoby. W zamian za ukrycie informacji odkryjesz ciało. – Wy poważnie, dyrektorze? Widział, że walczy o skupienie myśli. Uważnie obserwował efekt wywołany przez trzy kieliszki porto – w końcu to tyle, co cztery uncje whisky. Ile mogła ważyć – 90 funtów? Będzie już blisko promil i rośnie. Ostatecznie nie każda kobieta w Rosji ma odporność Swietłany. Alkohol musi jakoś na nią działać – pytanie, czy rozluźniająco, czy pobudzająco. – Najzupełniej. Ja jestem konsekwentny – ty też bądź. Zauważ, że to trzecia odmowa, dwie rzeczy już zdjęłaś. Teraz kolej na następną. Możesz wybrać, którą. Widział, że zaskoczył ją stwierdzeniem, że to właściwie kontynuacja trwającej gry. Uśmiechnęła się filuternie. Rozluźniająco! Uff... Teraz sama wzięła kieliszek i przyłożyła do ust. – Dobrze, skoro to gra, to grajmy oboje. I ja chciałabym się o was czegoś dowiedzieć. Jeśli zagramy na równych prawach, zgadzam się. Przez godzinę, którą strawił na wymyślaniu strategii tej rozmowy, rozpatrzył i ten wariant. Zamknął drzwi wejściowe na zasuwę, zapalił światło, spuścił rolety, dolał porto i powiedział: – Zgadzam się. Gdy wyczerpię swoje pytania, odpowiem na twoje. Na tych samych warunkach. Chyba że wtedy już nie
będziesz chciała. Teraz jednak zdejmij coś. I ustalmy, że za odpowiedź niezgodną z prawdą zdejmiesz dwie sztuki. Wstała, zsunęła rajstopy, usiadła. Położyła je na siedzeniu za plecami. – Jak wyglądała twoja inicjacja seksualna? *** Oksana przypominała sobie ten pierwszy raz dość mętnie. Jeżeli to w ogóle można nazwać inicjacją seksualną. Kiedyś – ile mogła mieć wtedy lat? 12? 13? – jedna z koleżanek w klasie chwaliła się jej i paru innym, jakie to już piersi jej urosły. Faktycznie, robiły wrażenie i budziły zazdrość. Wieczorem w domu przy myciu specjalnie się obmacywała po swoich i szczypała, by skłonić je do wzrostu. Zauważyła, że po takim szczypaniu rzeczywiście stają się jędrniejsze, a i cycuszki sterczą. Było to przyjemne, więc szczypała i masowała je długo i intensywnie, badając ich twardość, aż stwierdziła, że i gdzieś między nogami coś się zmienia od tego szczypania. Wiedziała już, że tam nie tylko robi się siusiu, ale i dzieci tamtędy wychodzą, kiedy chcą się urodzić. Miesiączkowała już od kilku okresów i wiedziała co nieco o tym, skąd dzieci się biorą. Dzisiaj jej ówczesne uświadomienie wywoływało w niej zaledwie uśmiech politowania, ale wtedy... Zaczęła więc badać, co tam jest, i wymacała jakąś zmianę w stanie swej muszelki. Nie wiedziała, co to jest, ale macało się przyjemnie. I coraz przyjemniej jej się robiło. Wrażenie było podobne do drapania się po użądleniu komara – nie można było przestać. Aż stało się coś dziwnego, jakieś skurcze, jakaś ulga – a potem dotykanie przestało być miłe. Dokończyła mycie i poszła do łóżka. Dopiero po dłuższym czasie z „Marusi” dowiedziała się, że to był orgazm. Jej pierwszy.
*** „Czy ma to wszystko opowiedzieć dyrektorowi?” – zastanawiała się, sącząc kawę. – Pierwszy orgazm miałam w piątej, szóstej klasie, nie pamiętam dokładnie. Trochę przypadkowo, przy myciu. Pocierałam się i się stało. Wtedy nie wiedziałam, co to orgazm i że go miałam. Dowiedziałam się dopiero potem. – A pierwszy raz z chłopakiem? Wywołane pytaniem dyrektora Abla wspomnienie było tak wyraźne, że cipka jej zwilgotniała. Jak wtedy w ósmej klasie na imprezie, gdy całą szkolną paczką oglądali jakiegoś pornosa z kasety. Stiopa posadził ją sobie na kolanach już przedtem, by – jak to na imprezie – poprzytulać się trochę. Potem, już w trakcie oglądania, wsadził rękę w jej majtki. Wypite piwo i ekranowe wyczyny brazylijskich chłopaków – umięśnionych i wyposażonych w takie maczugi, jakich w swoim niewielkim doświadczeniu nie tylko nie widziała, ale i nie spodziewała się, że takie istnieją – podnieciły ją tak bardzo, że mu na to pozwoliła bez krygowania się. Radosny entuzjazm, z jakim młode, cycate i dupiaste czekoladowe dziewczyny o wygimnastykowanych ciałach swymi chwytnymi, jak się zdawało, pochwami masowały dwudziestoparocentymetrowe, błyszczące kutasy partnerów, tak ich – ją i Stiopę, ale nie byli w tym jedyni – roznamiętniły, że oboje bezwiednie poddali się rytmowi ich ruchów. Stiopa podrzucał ją lekko swoimi udami, równocześnie dotykając ręką jej wilgotnej muszelki i perełki. Gdy Brazylijczycy spuszczali się na wypięte pupy swoich partnerek, a Stiopa wziął głęboki wdech i stęknął, zwalniając nieco i dociskając ją do pulsującej w spodniach męskości, poczuła takie skurcze pochwy i ud, że gdyby nie trzymał jej mocno w pasie drugą ręką, z pewnością by się zsunęła z jego
kolan na podłogę. Potem i tak, zamiast zejść z nich, runęła jak długa na dywan, budząc ogólny śmiech. Ponieważ jednak wszyscy byli po paru piwach, złożono to na karb alkoholu – inaczej ze wstydu zapadłaby się pod ziemię. Dziś wstydziłaby się raczej pijaństwa. Wspomnienie było tak żywe, tak intymne, że mówienie o tym odarłoby ją z czegoś sekretnego, wzbudziłoby niesmak względem niej samej. I byłoby nielojalne wobec Stiopy. Trudno – to nie dla dyrektora. Musi to wziąć na siebie. Popiła tego słodkiego wina. Kurde, dobre było. A do głowy szło jakoś inaczej niż wódka czy piwo. Czuła zadowolenie i przypływ beztroski. I trochę brak precyzji ruchów – tę filiżankę przed chwilą z takim zamachem odstawiła, że gdyby była pełna, parę kropel by wychlapała. – Nie był to pełny stosunek. Byliśmy sztubakami. Ponieważ więcej nie chcę powiedzieć, więc – jak rozumiem – mam coś zdjąć? – Jeśli uważasz, że coś zataiłaś... Stanęła tyłem do dyrektora, rozpięła bluzkę, zdjęła biustonosz, po czym ponownie włożyła bluzkę. Odwróciła się i z uśmiechem pomachała stanikiem jak chorągiewką na pochodzie pierwszomajowym. Rozglądnęła się, gdzie by go odłożyć. – Włóż stanik i rajstopy do szuflady na lewo od telewizora, żeby nie zawadzały. Jest pusta. *** Zaimponowała mu uczciwym podejściem do odpowiedzi.
Wybrała przyzwoitość i wierność pierwszemu partnerowi; zapłaciła za to kolejną ratą nagości. Nie droczyła się, nie targowała – dotrzymała reguł. Po raz pierwszy poczuł dla niej podziw. Dostała szkołę od życia, ale trudne warunki nie złamały jej kręgosłupa moralnego. W razie potrzeby potrafiła osłonić intymność pierwszego wspólnego doznania i tajemnicę drugiej osoby własnym ciałem. Dosłownie. – Miewasz sny erotyczne? – Teraz bardzo rzadko. Przepracowanie nie sprzyja takim snom. – Opowiedz o ostatnim. – Sen jak każdy – nierealny i dziwaczny. Czy macie sennik egipski? Śniło mi się, że jestem w jakiejś piwnicy; uniesione ręce mam przywiązane do haka w stropie, a rozkraczone nogi do posadzki. Nie wiem, jak się tam znalazłam. Jestem bardzo podniecona, choć nie wiem dlaczego. Czekam na kogoś. I ten ktoś przychodzi, wiem to, ale go nie widzę. Smaga mnie biczem. Sprawia mi to ni ból, ni rozkosz. Jestem bliska orgazmu, stale mi brakuje tego ostatniego, wyzwalającego bodźca; chcę, by trafił mnie w odpowiednie miejsce. Przerwała na chwilę. Zaczerwieniła się. – Niestety, nie trafia. Budzę się. Nagryzł herbatnika. Popił. – Jesteś towarzyska? – Czy ja wiem? Kiedyś myślałam, że tak. Nasza paczka – czy to w szkole, czy na studiach – była zgrana i zżyta, tak przynajmniej
mi się zdawało. Potem, gdy rozdzieliliśmy się, wszystko szlag trafił. Teraz nie wiem, czy to moje cechy mnie odsuwają od grupy, czy okoliczności. – Koledzy, koleżanki ze studiów – tęsknisz do nich? – Do niektórych – pewnie tak. Ale oddaliłam się od ich towarzystwa po wakacjach. Oni mieli czas na wspólne zabawy, ja – nie. Zaczęli mi się wydawać dziecinni. Ja pracowałam, a oni tracili czas na głupstwa. Kontakty się poluźniły, niektóre zerwały. Życie! – Nikomu na tobie nie zależało na tyle, by zadzwonić czasem, umówić się do kina, na wspólne wkuwanie? – Nie tym z paczki – szli na łatwiznę, a ja nie miałam telefonu ni forsy. Jeszcze Andriusza czasem się kontaktował. To on właśnie załatwił mi pracę przy kopiarce, gdy z PromTransu mnie zwolnili. Okazał się dobrym kumplem – on jeden. – A koleżanki? – Spoza paczki z akademika była tylko Olga. W ostatnim semestrze mieszkałyśmy razem na kwaterze. Ale po oblaniu egzaminów pojechała do domu... i tyle. – Czy była dla ciebie seksualnie atrakcyjna? Spłoszyła się lekko. – Nnnie... Dlaczego? – Lubisz seks? Spojrzała mu prosto w oczy. Wyzywająco.
– Lubię. – Z kobietą też? – Nie próbowałam. Nie wiem... Dotąd tylko z chłopakami... – A masturbacja? Jakie masz tu doświadczenia? Rumieniec. Chwila zastanowienia. – Owszem, zdarza mi się. Lubię to. Ale – czy ja wiem? Z mężczyzną to jakoś inaczej... Przytulanie... Jakaś nieprzewidywalność, sprzężenie emocjonalne... Jak dwoje ma orgazm, to jakby każde miało podwójny... Wiecie, co mam na myśli? – Wiem doskonale. Chwilę pomilczeli, nim zadał następne pytanie. – Czy wyobrażasz sobie wtedy coś konkretnego? Lub kogoś? – Różnie. Na ogół fantazjuję lub wspominam... – A ostatnim razem – kogo sobie wyobrażałaś? Znów się zaczerwieniła. Jej skłonność do rumienienia się była w tej rozmowie dla Petera głównym drogowskazem. – Widzę, dyrektorze Abel, że skutecznie mnie rozbieracie – wstała i zgrabnym ruchem zdjęła majtki. Pomachała nimi jak poprzednio stanikiem i odkładając do szuflady, kontynuowała: – Niedługo zbliżycie się do Édouarda Maneta. Z tym że ze względu na porę i miejsce, będzie to nie Śniadanie na trawie, a kolacja w
salonie. – To bardzo dobry pomysł z taką kolacją. Czuj się zaproszona. – Dziękuję. Dziś nic mnie nie gna do miasta. Przez chwilę milczeli oboje, pogryzając i popijając. – Czego chcesz od życia? – Ha, cóż za pytanie!? Dachu nad głową, pełnego talerza; ogólnie chcę przeżyć, spłacić długi. To na dziś, bo dostałam w kość. Ale nie zawsze taka byłam i mam nadzieję, że nie zawsze taka będę. Kiedyś marzyłam o skończeniu studiów. Marzyłam o dobrej pracy, o dzieleniu życia z kimś, z mężem znaczy się. O wspólnym spędzaniu czasu. O kochaniu się też, naturalnie. Ale o tym marzy każda dziewczyna. Teraz prawie przestałam o tym myśleć. – To zacznij na nowo. – Teraz? – Teraz. – Teraz odpowiadam na wasze pytania, dyrektorze Abel. Zapomnieliście? – Nie. Ale ja cię zapytałem o twoje marzenia. Dzisiejsze marzenia. Roztocz je przede mną. Pociągnął łyk porto. Oksana jak zahipnotyzowana, wpatrując się w przestrzeń niewidzącymi oczami, również podniosła swój kieliszek i wypiła też tylko łyk. Nie odstawiła go jednak na stolik.
– Marzenia... A cóż to jest? Złuda, miraż. Ale jak chcecie posłuchać o moich fantazjach, proszę bardzo. Uprzedzam – to będzie jak sen i jak sen niewiele warte... Chcę żyć dostatnio, nie w luksusie, ale tak, żeby starczało na najpotrzebniejsze rzeczy. Chcę mieć faceta – prawego, mężczyznę przez duże M, któremu by na mnie zależało i któremu mogłabym zaufać we wszystkim. Chadzalibyśmy do teatru, do kina. Dzielilibyśmy się myślami, rozumieli się, mieli dzieci... Zaczerwieniła się i dodała ciszej: – Chciałabym kochać się z nim często i na różne sposoby... Czym bym chciała się zająć poza smakowaniem życia i miłością? Prowadziłabym dom – lubię to robić. Dom też bym chciała mieć normalny; nie jakiś wynajęty pokój ani mieszkanie wielorodzinne ze zlewem na korytarzu. A praca? Odpowiedzialna, samodzielna... Główna księgowa w dużej firmie, może asystentka prezesa korporacji – byleby szef był w porządku. Wakacje – co roku w innym kurorcie; morze, plaża, słońce... Oto marzenia waszej sprzątaczki. Czujecie się usatys... usatysfakcjonowani? Język już jej się trochę plątał. – Skąd ten sarkazm w końcówce? – Bo takie marzenia są mrzonką. Zatruwają duszę i rodzą smutek. – Jesteś w błędzie. Marzenia są paliwem życia. Bez nich życie zmienia się w wegetację. One są jak horyzont dla wędrowca. Dąży on do niego; zawsze ma go przed sobą jako cel i nigdy go nie osiąga, ale przecież wielokrotnie przekracza linię, która była kresem, horyzontem, celem – wczoraj, przed tygodniem. Gdy przestanie wpatrywać się w ten horyzont, będzie się kręcił w
kółko. Gdy w końcu przestanie wędrować, horyzont – nowy horyzont – dalej będzie w tym samym miejscu – przed nim, ale wędrowiec będzie w zupełnie innym. Nie stój – patrz przed siebie, idź przez życie, a zrealizujesz swoje marzenia. Potem będą nowe i nowe... Wszystko stanie się, jeśli nie staniesz w miejscu. – Jesteście poetą. Piękne słowa, ale to tylko słowa. Szkoda, że tylko. – Obrażasz mnie. Gdy ja mówię, że coś jest, to jestem tego pewien. Zastanów się, od czego zacząć realizację swoich marzeń. – Od księcia z bajki – zaśmiała się perliście, a jej oczy strzeliły skrami. – A jakie cechy musiałby mieć twój książę? Znów się delikatnie zarumieniła. Dotąd taki rumieniec sygnalizował intymność, szczerość wyznania. Ciekawe, co teraz wyjawi? Intuicyjnie czuł, że stąpa po kruchym lodzie, jeszcze sobie radzi, jeszcze jej nie stracił. Jednak do celu też jeszcze się nie przybliżył. Zaczęła odliczać na palcach. – Bez nałogów – raz. Prawy i solidny, godzien zaufania – dwa. Wysoki i przystojny – to trzy. Wykształcony, inteligentny, z poczuciem humoru – to cztery. Zamożny – to pięć. Młody, ale bardzo dojrzały – to sześć. Pociągający seksualnie i dobry kochanek – to siedem. Wystarczy? Aha, zdrowy i czysty – osiem. – Świetnie! O kim myślisz? Wykwitający rumieniec nie przeszkodził jej spojrzeć mu bezczelnie prosto w oczy.
– Muszę odpowiedzieć? Rozłożył ręce w bezradnym geście. – Znasz ustalenia. Wstała, zdejmując bluzkę. Złożyła ją i odłożyła do szuflady. Usiadła. Miała piękne piersi; pomimo małych rozmiarów, spowodowanych ogólnym wychudzeniem, były wyraziste i jędrne. Ładnie sterczące, jasnoróżowe brodawki sutkowe słabo odznaczały się z tła o ton jaśniejszej otoczki. Chwyciła kieliszek, ale nie zbliżając do ust, odstawiła z powrotem. – Rozmawiałaś o mnie z koleżankami w pracy? – Raz czy dwa. – I jak się o mnie wyrażały? – Zależy. Ogólnie uważały was za godnych uwagi lub pożądania. – Swietłana też? Co ci radziła? – Dyrektorze, gdybym odpowiedziała, zdradziłabym prywatną rozmowę, czyli nadużyłabym zaufania. Przecież wiecie, że tego nie mogę zrobić. – Ale możesz zdjąć spódnicę. To nic nie kosztuje. Wyszła na chwilę i wróciła z ręcznikiem. Częściowo rozwinęła i umieściła na siedzeniu fotela. Bez entuzjazmu, ale i bez dłuższego ociągania zdjęła spódnicę, odłożyła ją i siadła na ręczniku.
Zauważył, że od środy dokładnie się wygoliła. – Skorzystasz z jej rady? – Mówiła wam o tej rozmowie! To moja lojalność na nic! Wyglądała na złą i zawiedzioną. – Lojalność jest bezcenna i ja ją zawsze doceniam. A Swietłany nie obarczaj winą – poznasz ją lepiej, to zrozumiesz. Odpowiedz, czy skorzystasz z jej rady? – Z której? Najpierw radziła mi sprzątać u was w białym fartuszku i butach na wysokim obcasie. Potem zmieniła zdanie i kazała mi wskoczyć wam do łóżka – nie wiedziała, że mam to już za sobą ani jak to się skończyło. A na koniec odwołała swoje rady jako niestosujące się do was i życzyła szczęścia. – Odpowiedz, czy skorzystasz z którejś z nich? – Tak, skorzystam z życzenia szczęścia – zaśmiała się. – Świetny unik – uśmiechnął się rozbawiony. Rozmowa powoli zaczynała mu się podobać. – A w czym życzyła ci szczęścia? Popadła w długie milczenie, przedłużone powolnym wysączeniem do dna reszty zawartości kieliszka. Tym razem nie uzupełnił – przeliczył prędko stężenie alkoholu w jej krwi i ocenił, że nie będzie ryzykował, że utraci kontrolę nad sobą. W końcu zdobyła się na odpowiedź. – W poderwaniu was.
– I co? Masz zamiar mnie poderwać? – Ja was? – zaśmiała się gorzko. – Za trudne dla mnie! Mogliście odnieść wrażenie, że próbowałam – w tamten czwartek – choć akurat wtedy miałam co innego w głowie. Okazaliście się odporni na mnie, aż do bólu. Do mojego bólu, i to jak najbardziej fizycznego – znów się uśmiechnęła, tym razem kpiąco. – Jesteście niepodatni na uwodzenie, nieprawdaż? Kobiety o was marzą, a wy wciąż bezżenni... – Nie miałem i nie będę miał żony. – Otóż to. Widocznie macie ważne powody. Nie uszczęśliwiliście żadnej dotąd, to i mnie się to nie uda. – Dlaczego mówisz, że nie uszczęśliwiłem żadnej kobiety? To nieprawda! Jestem pewien, że zbudowałem szczęś-cie kilku. – W jaki sposób? – Widzę, że teraz ja jestem odpytywany. Cóż, niech tak będzie. Otóż wiedz, że tej, która pożąda sielanki warunkowanej urodzeniem dzieci, nie mogę pomóc. Do uszczęśliwienia innej niepotrzebna mi pieczątka urzędnika. Problem w znalezieniu takiej, która jest zdolna zdobyć się na wysiłek, by rozpoznać i realizować własne marzenia. A marzenia wielu kobiet są tak głęboko ukryte, że nawet boją się je sobie uświadomić. – Nie rozumiem, mówcie jaśniej, dyrektorze. – To temat na dłuższą rozmowę. Na pewno masz ochotę słuchać filozofii? – Dużo dziś mówiłam, teraz chętnie posłucham.
– Dobrze więc... Są kobiety, które tylko mniemają o sobie, że są kobietami. Mają wprawdzie pochwę, macicę i nawet rodzą dzieci, ale z przekonań są mężczyznami. Chcą dominować lub chcą być równe mężczyznom we wszystkich zachowaniach. To mężczyźni z ciałami kobiet i takie – lub lepiej powiedzieć tacy – mnie nie interesują. Inne nie chcą mieć celu w życiu. Niedojrzałe i zmienne – dziś łagodne i miłe, jutro lub za tydzień agresywne i buntownicze, by za miesiąc płakać i skarżyć się, że mężczyźni są wszystkiemu winni. Spełniają się powierzchownie i mnie na takie szkoda czasu. Lecz zdarzają się i prawdziwe kobiety. Te oddają się mężczyźnie całkowicie, wiedząc, że każde z nich realizuje się inaczej i na swoim polu osiąga szczęście. Kobieta osiąga je dzięki uległości i dawaniu przyjemności mężczyźnie, tak jak prawdziwy mężczyzna realizuje się, dominując i prowadząc kobietę do spełnienia. Ale problemem jest, że wiele z tych, które w pełni zasługiwałyby na miano kobiety, wstydzi się swoich tęsknot i wypiera marzenia z jaźni. W efekcie mijają się ze swoim szczęściem. – A czy te prawdziwe kobiety, które wiedzą, czego chcą, zawsze znajdują prawdziwych mężczyzn? – Nie. Często nabierają się na fałszywki. – Jak odróżnić fałszywego mężczyznę od prawdziwego? – Jeśli kobieta w związku z mężczyzną nie osiąga satysfakcji, nie czuje się wyróżniona, a przeciwnie, wstydzi się go, boi czy też zazdrości koleżance lub sąsiadce jej faceta – to co najmniej jedno z nich nie jest prawdziwe. – Zazdrości koleżance faceta... Właśnie! Najpierw trzeba go mieć. Wiele wstydzi się, że nie ma mężczyzny w ogóle. – Tu popełniłaś bardzo rozpowszechniony błąd. Mężczyzny
nie można mieć. Mieć można tylko jego atrapę. To mężczyzna ma. Jest jak łowca, który pożąda godnej zwierzyny, a prawdziwe kobiety są tak poszukiwane, że nie pozostają długo same. – Czyli kobieta jest zdobyczą, którą można posiąść? Jak rzecz, jak zwierzę? – Nie jak rzecz. Nie jak zwierzę. Nikt nie mówi o kimś, kto ma ołówek i kota, że je posiada. Posiadaczami nazywani są ci, którzy mają coś naprawdę cennego. Komuniści posiadaczami nazywali właścicieli fabryk, kamienic, ziemi. I, rzecz charakterystyczna, w ortodoksyjnym komunizmie również kobiety uważano za coś cennego, bo postulowano zanik więzi na wyłączność; kobiety chciano uczynić własnością społeczną, właśnie jak fabryki, domy i ziemię. Biblia znów mówi o błogosławionych, którzy posiądą ziemię. Mówi też o posiadaniu kobiety i oznacza to akt seksualny. W tym znaczeniu kobieta jest posiadana. Posiadany mężczyzna to hańba – przestaje być mężczyzną. – Ale posiadacz-mężczyzna robi z kobietą, co zechce? I kobieta musi się na to zgodzić? – Bynajmniej nie musi – ona zgadza się z radością. – Na wszystko się zgadza? Zawsze? – Zawsze, jeśli jest prawdziwą kobietą. Jeśli odmawia – na skutek pomyłki lub zmiany charakteru – przestaje nią być. Traci swoją kobiecość, a mężczyzna traci wielką wartość – swoją kobietę. Oboje tracą coś bardzo cennego. – A ta radość – z czego wypływa? Przecież w zasadzie jest jego niewolnicą!?
– Radość wynika z charakteru jej kobiecości. Dla prawdziwej kobiety podporządkowanie nie wynika z gwałtu lub zwyczaju, lecz jest świadomym aktem jej woli. Ona wie, że jej mężczyzna robi tylko to, co dla niej dobre. Weźmy taki przykład. Dwie kobiety. Obie uchybiły swoim mężczyznom. Obie za karę zostały zbite i mają pręgi na pupie i plecach. Pierwsza z nich za nic nie pokaże się na plaży, zanim pręgi nie znikną, gdyż wstydzi się swojej uległości. Druga przeciwnie – z dumą obnosi je jak laury, prezentując koleżankom. I większość z nich – możesz być pewna – w głębi ducha zazdrości jej, choć żadna za nic się do tego nie przyzna, mimo że nad tą pierwszą – gdyby podejrzały przypadkiem jej sińce – litowałyby się w głos. Pierwsza jest nieszczęśliwa – nie akceptuje swojego mężczyzny i chciałaby go zmienić. Druga jest spełniona – a zmienić może chcieć jedynie siebie, jeśli bicie było wyłącznie karą. Bo mogło być i nagrodą – dla wielu kobiet lanie lub inna forma cierpień fizycznych, zadanych im przez kochanego mężczyznę, jest afrodyzjakiem. Jak dla ciebie. Trafił. W końcu nie na darmo, przed przewietrzeniem pokoiku w tamten piątkowy ranek, zwrócił uwagę na zapach unoszący się z jej zrolowanej pościeli. Spuściła dotąd utkwiony w nim wzrok i w tej samej chwili zobaczył, jak jej twarz pąsowieje. Czerwony stał się też koniuszek ucha widoczny spod włosów. Nawet szyja i otoczki brodawek sutkowych stały się purpurowe. Wreszcie poczuł, że przestał stąpać po kruchym lodzie. Do brzegu daleko, ale pod nogami przestało trzeszczeć niepokojąco. Kilka długich sekund trwała cisza. Jej palce bawiły się uchem filiżanki. – Dużo o mnie wiecie, dyrektorze. – Dużo wiem o kobietach. I jestem równie uważnym obserwatorem jak ty.
– A dla mężczyzn? Czym jest zadawanie bólu kobiecie dla was, dyrektorze? Riposta. Jest dobra! – Jeśli kobieta otwiera się, reaguje żywiołowo, jej postać pięknieje w moich oczach i to mnie podnieca, sprawiając przyjemność – sama to odczułaś w nocy podczas lania. Wiem też wtedy, że w końcu i ona, przez ból, bunt i inne sprzężone reakcje, osiągnie wyższy, niedostępny inaczej stan podniecenia, a jej orgazm będzie nieporównanie silniejszy niż bez nich – to też możesz sama poświadczyć. Ekspresja jej uczuć, jej bólu i jej orgazmu, zwielokrotnia moje doznania. Jeśli zaś zacina się w uporze i buncie, zostaje tylko funkcja kary, która sama w sobie nie jest przyjemna w momencie dokonywania, choć może – i powinna – doprowadzić do dobrego celu później. – Muszę przemyśleć, co mówicie. Nigdy tak nie ujmowałam stosunków między mężczyzną i kobietą, choć – jak sami zaobserwowaliście – wiele z tego trafia do mego rozumu i odczuć. Jednak aż taka całkowita podległość mężczyźnie, podległość w każdym aspekcie życia, jest dla mnie niewyobrażalna; chyba bym się tego bała. Sama nie wiem, czego chcę – nieprawdaż? Raz grzeczna i spokojna, to znów histeryczna i zazdrosna... No i nie przyszło mi do głowy szczycić się zbitą przez was dupą. Tak więc, jak widzicie, nie zaliczam się do tej waszej kategorii prawdziwych kobiet. – Może powinnaś podnieść wzrok i popatrzeć na horyzont? Na horyzont swoich marzeń. Wpatrz się w niego i zacznij ku niemu zmierzać. Jaka będziesz jutro? Jaka chcesz być? Nastąpiła chwila ciszy. Jej oczy – utkwione gdzieś w przestrzeń – wpatrywały się widocznie w tę drugą Oksanę, Oksanę
– gwiazdę na nieboskłonie nad widnokręgiem. Zaczęła powoli wyliczać. – Chcę być piękna i zdrowa, mądra i wykształcona – by mieć z czego być dumną i by mężczyzna mógł się mną szczycić. Chcę być niezależna, silna i spokojna, by nie być dla nikogo ciężarem. Chcę być szczęśliwa... Tu jej nieruchome oczy zaszkliły się, a głos zadrżał. Przerwała wyliczankę. Chwilę panowała cisza. – Świetnie. Cel widoczny, kierunek wytyczony. Zwracam ci tylko uwagę na jeden aspekt – niezależność jest iluzją, zaś dążenie do iluzji skutkuje wewnętrzną dezintegracją. Lepiej od razu zrezygnować z tego marzenia. – Zrezygnować z niezależności!? Ja przez całe życie byłam zależna – od macochy, od pracodawców, nauczycieli, od kierowniczki domu studenckiego, od Olgi, z którą dzieliłam pokój, od pieniędzy, których brakowało... Mam dość takiej zależności. – Całkowita niezależność to nie brak wrogów, tylko sojuszników. Czy spodziewasz się osiągnąć niezależność od szefa, od męża? To sprzeczność sama w sobie. Podczas gdy trawiła jego słowa w milczeniu, kontemplował jej nagą, dziewczęcą sylwetkę. Siedziała w fotelu w pozycji kopenhaskiej syrenki, której kopię podziwiał w Greenville, nie była jednak do niej podobna. Była drobniejsza i chudsza – zwłaszcza w talii i szyi – mimo to biust miała zbliżonej wielkości, a długie włosy luźno opadały na jej ramiona i plecy. Podobała mu się bardziej niż modelka duńskiego rzeźbiarza. – Trudno wyzbyć się złudzeń. Pewnie macie rację. Człowiek zawsze jest niewolnikiem – czy chce, czy nie. Prawdziwe – i
smutne. – To, że nie można być niezależnym, nie znaczy, że nie można być wolnym. To dwie różne sprawy. – Nie rozumiem? To jakaś sprzeczność – jak można być wolnym, będąc zależnym od niemal wszystkich i wszystkiego? – Jedynym czynnikiem zniewalającym naprawdę jest strach. W Diunie Franka Herberta jest piękna mantra przeciw strachowi. Znasz? I must not fear. Fear is the mind-killer. Fear is the little-death that brings total obliteration. I will face my fear. I will permit it to pass over me and through me. And when it has gone past I will turn the inner eye to see its path. Where the fear has gone there will be nothing. Only I will remain [15]. – Ludzie pozbawieni strachu są wewnętrznie wolni. Tych, co się nie boją, nie można zniewolić ani pokonać – można ich co najwyżej unicestwić. – Ale ja się nie boję zależności – jestem z nią za pan brat. Ja jej nie lubię i nie chcę. – Ponieważ walka o niezależność jest z gruntu skazana na niepowodzenie, musisz przestać walczyć. Ukochaj zależność; dopiero wtedy pozyskasz energię na sukces w pozostałych dążeniach. Zrób z niej swoje hobby. – Jak to? Jak to miałoby praktycznie wyglądać?
– Techniki są różne. Wschodnie szkoły walki radzą: ugnij się pod presją, a ciężar ześliźnie się; zrób unik, a cios trafi w próżnię – wykorzystaj impet przeciwnika dla jego zguby. To rada raczej dla mężczyzn. Dla kobiet jest inna – nadmiar. Przykład zawiera ewangelia. Kto uderzy cię w prawy policzek, nadstaw mu i lewy! Temu, kto chce wziąć twoją szatę, odstąp i płaszcz! Zmusza cię kto, żeby iść z nim tysiąc kroków, idź dwa tysiące . – Jeśli kto każe ci pracować do siódmej, pracuj do dziesiątej. Jeśli da ci dziesięć batów, poproś o drugie dziesięć? – Właśnie tak. Wtedy nie będziesz niewolnikiem, bo na każde żądanie, każdą próbę przymusu, odpowiesz darem, a na dar stać tylko ludzi wolnych i bogatych. Zaś największym darem jest, gdy podarujesz komuś swoją wolność. – By być niewolnikiem z wyboru? Nie! Dziękuję bardzo! – Tak to odbierasz? Czy mąż, żona – są niewolnikami siebie nawzajem? – Hmmm... Istny z was filozof. Nie wiem, co odpowiedzieć... A według was – są wolni? Jak przed ślubem? – Nie jak przed ślubem – są bardziej wolni. Kobieta wie lub ufa, że partner zdejmie z niej część – większą lub mniejszą, to zależy od typu więzi – odpowiedzialności. Część strachu wobec codziennych wyzwań. Marksiści definiowali, że wolność to uświadomienie sobie konieczności. W uproszczeniu: jeśli nie masz dylematów, to jesteś wolny. Prawdziwa kobieta w związku z prawdziwym mężczyzną osiąga wyżyny wolności, bo wie, że ona odpowiada tylko za wypełnianie woli partnera. To on, mężczyzna, jest jej mistrzem, a ona, kobieta, sługą. Sługa nie ma dylematów, bo robi, co mu każą. Jest więc wolny.
– Logiczne, ale jakieś dziwne są rzeczy, które mówicie. Przeciwne temu, co dotąd myślałam. Skąd znacie marksizm? – Uczyli mnie tego w szkole. – W Stanach? Myślałam... – Nie. W Związku Radzieckim. Znaczną część edukacji odbyłem tu – czy raczej tam. Pochodzę z Estonii, gdzie mieszkałem do 1990 roku. – Więc to prawda, co plotkują w zakładzie... Ja jednak nie o tym. Mężczyzna. On nie jest sługą – czyli nie jest wolny? Coś tu nie pasuje. – Przeciwnie – pasuje wszystko. Zapomniałaś o różnicach między mężczyzną a kobietą. Tak jak kobieta realizuje się w uległości, tak mężczyzna w dominacji. Kobieta pożąda stałości i bezpieczeństwa, a mężczyzna przeciwnie – wyzwań przeplatanych okresami spoczynku. Kobieta działa równo, a mężczyzna w porywach. Mężczyzna jest bardziej odporny na stres, a w związku z tym i na strach, a wyzwania są dla niego afrodyzjakiem – energia go rozpiera, gdy staje wobec nich. Za to po walce pożąda spoczynku i wygody. Wtedy jest sybarytą – tak się regeneruje. Jak widzisz, jest to układ idealny – oboje się dopełniają. – Mężczyzna zatem daje kobiecie poczucie bezpieczeństwa. A do czego takiemu mężczyźnie potrzebna kobieta? – Stare przysłowie – zdaje się, że arabskie – mówi, że kobieta jest odpoczynkiem wojownika. Właśnie wtedy jest mu potrzebna. Do regeneracji sił po walce, do relaksu. Ale absolutnie niezastępowalna jest w czym innym – bez kobiety mężczyzna zaledwie egzystuje. Bo jeśli walczy – walczy dla niej, dla jej aplauzu. Jeśli aprobaty i tego błysku uwielbienia w oczach kobiety
mężczyzna nie widzi – słabnie. Oboje spełniają się, będąc ukierunkowani na siebie nawzajem. – Piękna, choć dziwna ta wasza filozofia. Trudna. Można zwariować. – Życie to gra, która obciąża przede wszystkim psychikę – musisz o nią dbać, by przeżyć. Ale to zaledwie gra. Nie zwariujesz, jeśli zachowasz dystans. Nigdy nie angażuj się całkowicie. Nie traktuj życia zbyt poważnie. Graj i baw się dobrze. – Obawiam się, że na dziś mam dosyć – pokręciła głową. – Całkiem zakręciliście mi w głowie! „Kawa i porto” – pomyślał. A powiedział: – W porządku. Koniec z ciężkimi tematami. Powiedz zatem, co to były za figury, które ćwiczyłaś przed lustrem w środę? I dlaczego tak się spłoszyłaś? – Na drugie pytanie nie odpowiem – już nie mam czego z siebie zdjąć, więc jestem bezkarna – zaśmiała się. – A te figury? Odpowiedź jest banalna. Otóż przeglądałam przedtem wasz album ze zdjęciami pięknych Azjatek obwiązanych sznurkami. Podobały mi się i chciałam zobaczyć, czy mogłabym im dorównać. Oczywiście nie mogłabym – i tyle. – Nie mylisz się tylko w tym, że są piękne – zdjęcia i te wybrane modelki – nie Azjatki w ogólności. Azjatki rzadko są piękne; zapewniam cię, że jesteś ładniejsza od prawie każdej z nich. Oczywiście, możesz dorównać i tym modelkom, a nawet przewyższyć je, potrzeba tylko trochę pracy. A te sznurki, jak się pogardliwie wyrażasz, to bardzo poważna dziedzina sztuki erotycznej z tradycjami sięgającymi siedemnastego wieku. I dlatego, żeby cię czegoś nauczyć, a także abyś nie myślała, że
jesteś bezkarna, nie odpowiadając teraz na pytania, pokażę ci, co potrafią takie „sznurki”. To powiedziawszy, wstał i poszedł do sypialni po zwoje nawa.
Rozdział 23
Oksana poprawiła się w fotelu. Jak dobrze! Pełny relaks. Całą sobą czuła, że żyje; zapewne był to efekt tego porto, ale chyba nie tylko. Przypomniała sobie, jak jeszcze w południe myślała, że wieczór będzie nudny. Jakże się myliła! Gdyby nie niesmak i złość na samą siebie za wczorajsze zachowanie, czułaby się wspaniale, a zwierzenia, które wydobył z niej dyrektor Abel, i gra, w której przy tej okazji wzięła udział, byłyby tylko świetną zabawą. Stanowiło to miłą odmianę w jej długo – zbyt długo – szarym, samotniczym życiu. Takiego popołudnia nie pamiętała od czasów akademika. I to napięcie erotyczne, podsycane „rozbieranym pokerem” wyznań! Duchowe obnażenie się przed dyrektorem, pieczętowane fizyczną nagością, spowodowało, że on, powiernik, stał się jej bliski jak dotąd nikt. Do oficjalnego szacunku i respektu, którymi darzyła dyrektora jako szefa, doszedł podziw dla niego jako mądrego mężczyzny. Imponował jej. Emanowała z niego aura inteligencji i mocy, przejmująca dreszczem tajemnicy – trochę strasznej, ale nie groźnej, raczej ekscytującej. Chciała tę tajemnicę zgłębiać dalej. Miała wrażenie, że jest o krok od przekroczenia granicy, pierwszego etapu na drodze do zrozumienia jego osobowości, jakże innej od niedojrzałych czy obleśnych typów, z którymi zetknęła się dotąd, ale wyrzuty sumienia i złość na samą siebie za wczorajsze wredne słowa i myśli przeszkadzały jej w koncentracji. Czy do tego, by mogła spojrzeć mu bez wstydu prosto w oczy, wystarczy słowo „przepraszam”? W Nachodce nie wystarczało. Gdy ojciec był na okręcie, atmosfera w domu była zepsuta. Dotąd za ten stan rzeczy obarczała wyłączną winą
macochę; teraz przyszło jej do głowy, że i ona miała w tym swój udział. Może nawet niemały? Przyjazd ojca wszystko zmieniał. Parę klapsów i dobry nastrój wracał; nawet macocha stawała się normalną, miłą kobietą. Zrozumiała teraz, że to nie tyle macocha normalniała, co ona. Wczoraj, jak w domu, w Nachodce, pokazała znowu swoje złośliwe oblicze. Czy tak właśnie objawia się jej charakter? Czy w domu była też zazdrosna o ojca i z tego powodu odgrywała się na otoczeniu? Może dlatego już później, gdy miała piętnaście lat i więcej, a ojciec przestał ją lać, atmosfera w domu stała się tak trudna do zniesienia? Przed jej oczami stanęły obrazki z tamtego okresu, których nie chciałaby pamiętać – kłótnie z macochą, trzaskania drzwiami, wyżywanie się na przyrodnim rodzeństwie... Czyli co? – widocznie te klapsy były jej potrzebne. Lanie miało cudowną moc. Przywracało właściwe stosunki w rodzinie. Oczyszczało atmosferę. Kończyło swary. Na niedługo, ale – teraz widziała te sprawy w innym niż jeszcze niedawno świetle – to jej wina, że tylko na te parę dni. Nie tylko jej wina, ale jej też. Któreś z tych myśli brzmiały znajomo – tak jakby po kimś je powtarzała. Nic – potem, w wolnym czasie, może sobie skojarzy. Teraz rozpatrywała następujący dylemat: czy potrafi wykrztusić z siebie prośbę o lanie? Rozmyślania te przerwał dyrektor Abel, który wrócił ze zwojami jakichś linek. Spostrzegła, że się przebrał. Zmienił swój dotychczasowy, dość oficjalny strój, na jakiś niebanalny – luźna, jedwabna kurta bez zapięć, przewiązana w pasie, i spodnie, a raczej szarawary, z tego samego materiału. Zaobserwowała też, że zmienił obuwie na przypominające mokasyny. Odezwał się, rozkładając na stole przyniesione zwoje. – Ten strój, który na mnie podziwiasz, to męskie kimono. Ponieważ shibari to japońska sztuka, więc włożyłem je dla
zachowania nastroju. Wstań i stój prosto, ale luźno i swobodnie. Tu, na środku – wskazał miejsce. Wstała. Nie obyło się bez małego zawahania; porto wciąż okazywało swoje działanie. Konieczne okazało się stanie w lekkim rozkroku, łatwiej było utrzymać równowagę. Rozeźliło ją to i tym bardziej zdeterminowało. Wpatrzyła się w węzeł jego paska. – Dyrektorze Abel; zrozumiałam. Wybaczcie, że tak późno. Wczoraj pokazałam swój podły charakter – bez żadnego powodu obraziłam was. Czuję się głupio, wstydzę się mojego zachowania. Zasłużyłam na karę. Nie wiem, jak potraktujecie tę prośbę... Stał krok przed nią. Ze względu na niepewną równowagę wolała nie podnosić wzroku, wobec tego czekała na jego reakcję. Czekanie przedłużało się, ale nie trwało przecież wiecznie. Kiedy się skończyło, usłyszała: – Gratuluję. Jesteś inteligentna i zdolna. Szybko się uczysz. Spełnię twoją prośbę, tak jak obiecałem. Dyrektor wziął jedną z przyniesionych lin, stanął za nią i owinął jej kibić pod biustem, by za minutę wykonać kilka obwojów nad nim. Z jednej strony była uspokojona, że już, że ma za sobą to, czego tak się obawiała, z drugiej zaniepokojona i zarazem zaciekawiona, cóż to będzie za kara. Może trochę rozczarowana? Jedyną karą, którą znała, było bicie; w każdym razie spodziewała się czegoś przykrego, gwałtownego. Na pewno nie nastawiła się na łagodne dotknięcia jego ciepłych, mocnych rąk. Pod ich wpływem czuła, jak jej piersi nabrzmiewają, jak całe ciało reaguje, interpretując kontakt z męską dłonią jako dawno niedoznawaną, wytęsknioną pieszczotę. Niebawem zakończył, wiążąc linkę gdzieś za plecami i wziął następną, złożoną na pół. Ściągnął nią między cyckami oba
poprzednio wykonane obwoje. Poczuła, jak linki, ściskając piersi, powodują, że krew w nich płynie mniej swobodnie, zwiększając ich obrzmienie. Za chwilę dyrektor sprawnie przerzucił końce po obu stronach szyi do tyłu, obszedł ją i pociągnął za nie. Jej biust podniósł się, a rzut oka na jego wierzchołki upewnił ją, że nie myli się w swych odczuciach – sutki były ukrwione i usztywnione, a brodawki sutkowe sterczące. On tymczasem uchwycił jej przedramiona, skłaniając, by trzymała je poziomo z tyłu. Poczuła, że ciasno krępuje je liną. – Już powinnaś zauważyć pewne efekty związane z tymi „zwykłymi sznurkami”, które wcale takie zwykłe nie są. To konopna lina, zwana przez mistrzów japońskich „nawa”. Liczy się jednak umiejętność jej użycia. Nie skomentowała; kontemplowała swoje wrażenia. Były tak niecodzienne, tak różne od dotąd doznanych, że nie wiedziała, czy podobają się jej, czy nie. Tymczasem dyrektor kolejnym odcinkiem owinął ją parę razy w talii. Dwa końce sprowadził po chwili na dół i kontynuował, obwiązując uda. Zakończył pod kolanami. Następną podwójnie złożoną linkę podwiązał w okolicach pępka, zamarudził chwilę nad czymś i przeciągnął zdublowany odcinek z węzełkiem przez jej krok. Przeszedł na tył, przyklęknął i przesunął węzełek, przymierzając do jej sromu, potem zacisnął i przewlókł pod zwojami przy kości ogonowej. Gdy pociągnął, poczuła, jak nawa wrzyna się jej w krocze i obciska na łechtaczce. Za chwilę wiązał ją przy łopatkach. Schyliła głowę, próbując zobaczyć, co ją uwiera, i ruch ten naprężył linkę, jednocześnie ściskając biust i łechtaczkę. Syknęła zaskoczona. Napotkała spojrzenie dyrektora, które spod uniesionych brwi musnęło jej twarz. – Stój prosto, tak jak teraz. Jeszcze chwila.
Przypomniała sobie, że niektóre japońskie zdjęcia przedstawiały modelki wiszące w różnych lewitujących, akrobatycznych pozycjach. Wyglądały jak w ekstazie. – Czy podciągniecie mnie aż pod sufit? Byłaby to rzadka okazja dla mnie, patrzyłabym na was z góry... – Dziś to niemożliwe, bo tu nie ma haka. Ale jeśli nalegasz, to kiedyś wkręcę. – Taki jak te w piwnicy? – Co w piwnicy? – odrzekł, myśląc zapewne o czymś innym. – No, te haki w piwnicy. Pełno tam haków, kotew, pierścieni. Jak na sali tortur. Widocznie zaskoczyła go, bo przerwał i popatrzył na nią uważnie. – Nic nie wiem. W której części? – W magazynie, tym pustym. Nie widzieliście? – Nie! Chodź, pokaż! Złapał ją za ramię i powiódł ku schodom. Starała się iść prosto, każde skrzywienie skutkowało drażnieniem piersi i szparki. Stawiała małe kroki, ale i tak przy każdym czuła linki – na pupie i na udach, uwierającą w kroczu. Przy każdym ruchu nóg jakiś węzełek drażnił jej łechtaczkę, a inny, przypadający akurat w wejściu do jamki, wywoływał wrażenie, że chce wcisnąć się do jej wnętrza. Wilgotnego wnętrza, bo zdała sobie sprawę, że staje się coraz bardziej pobudzona. Tylko nie mogła się zdecydować, czy to jest pieszczota, czy raczej przykrość.
Chłód posadzki holu wyczuwany podeszwami przypomniał jej odczucia sprzed dwóch tygodni, gdy szła tędy po ciemku; również boso. Reszta była inna. Przede wszystkim ona była inna. Też nie wiedziała, co się stanie za pięć minut, ale nie była spięta jak wtedy. Mimo, a może dzięki mnogim sygnałom z krocza i biustu psychicznie była spokojna, wręcz odprężona. Przed schodami dyrektor wyprzedził ją i zszedłszy pierwszy, obrócił się. Obiema dłońmi musnął jej sutki. Aż się wzdrygnęła od tego muśnięcia – ściśnięte piersi reagowały na jego gładkie przecież ręce jak na drelichowe rękawice. Gdy nastąpiło drugie i trzecie dotknięcie, przechodzący prąd był coraz przyjemniejszy. „To jednak pieszczota” – zadecydowała. Jej srom też wysyłał sygnały, że chce więcej, więc wyprężyła się, by i jemu dostarczyć pożądanego bodźca. Dostarczyła; aż przygryzła wargi, by stłumić mimowolny jęk. – Piękna jesteś – usłyszała cichy baryton mężczyzny. Przymknęła oczy jak prężąca się kotka i wtedy poczuła jego usta na swoich piersiach. Całował je delikatnie, lizał brodawki końcem języka, a jej tak zakręciło się w głowie, że miała wrażenie, że za chwilę spadnie z tych schodów. „Trwaj, chwilo, jesteś piękna” – zacytowała w myślach, czując jego ręce obejmujące pośladki. Uścisnęły je mocno, rozchylając szparkę i wciskając głębiej linki przechodzące przez krocze, a ona przez chwilę była na drodze do orgazmu. Chwila jednak nie trwała długo – przynajmniej nie tak długo, jak by chciała. Dyrektor odwrócił się i powiódł ją w dół, do zimnej piwnicy. Posadzka ziębiła jej bose stopy, a nagie ciało przeszedł dreszcz – nie wiedziała, czy spowodowany chłodem, czy podnieceniem. – Zimno ci... Zaraz ci coś przyniosę do okrycia.
– I weźcie latarkę, bez niej trudno zobaczyć. Za chwilę usłyszała, jak wraca. – Zgaście światło. Te lampy świecą po oczach! Zgasił. Zszedł do niej, przyświecając sobie latarką. Przez chwilę stał u podnóża schodów i omiatał reflektorem jej kibić. Czuła się jak striptizerka na scenie nocnego lokalu. Odwróciła się tyłem do światła, ale w trakcie ruchu myślała już tylko o tej lince i o węzłach w kroku. – Piękna – powtórzył, narzucając na nią własny sweter. Był akurat taki szeroki, by otulić ją mimo skrępowanych z tyłu rąk i akurat tak długi, by nie zasłonić jej cipki. Puste rękawy wisiały po bokach. – To gdzie te haki? – zapytał, świecąc po magazynie. Podeszła i wskazywała uniesieniem brody. – Tu. I tu. I tam też. A tam, na ścianie, i tam, jest kilka. I w podłodze są kotwy z pierścieniami. O, tu. I tam. Jest tego trochę. Nie widzieliście? Oglądał z uwagą. Wydawał się zafrapowany. Ona tymczasem znów skupiła się na doznaniach. Sweter obcierał sterczące brodawki sutkowe inaczej niż jego język – jedynie same czubki. Znów zastanawiała się, czy to jej się podoba, czy już nie, gdy zdała sobie sprawę z faktu, że podświadomie pręży kibić i przestępuje z nogi na nogę, kontynuując masaż krocza. Już lepiło się od wilgoci. „Kurde, znowu cipa wie lepiej. Jak to u mnie” – pomyślała. Dyrektor Abel świecił jeszcze trochę latarką po stropie i
ścianach, nachylił się nad kotwami w posadzce i potem ująwszy ją za ramiona – tym razem przez sweter – powiódł na górę, jednak nie do salonu, a do sypialni. Ustawił ją tam frontem do lustra w drzwiach szafy i obnażył. – Patrz! – rozkazał uwodzicielsko. Patrzyła więc. Miał rację – nie była dużo brzydsza od modelek z albumu. Uchwycił ją za ramiona i obracał powoli. Może nawet niektórym mogłaby dorównać? Otworzył szafę, wyjął z niej metalowy drążek z otworami na obu końcach. – Rozkrok – polecił. Wyregulował długość drążka i krótkimi kawałkami linki przywiązał koniec pod lewym kolanem, potem drugi pod prawym. Nie mogąc złączyć nóg, musiała pozostać w tej pozycji. Znowu gestem spowodował jej obrót. Tym razem było trudno – poprzeczka wymuszająca rozwarcie ud utrudniała utrzymanie równowagi podczas przestawiania stóp. – Nauczysz się – powiedział. – Wszystkiego się nauczysz, jeśli zechcesz. Uklęknij. Pomógł jej, podtrzymując. Uklękła niemal bokiem do luster. Nachylony musnął językiem płatek jej ucha, przesunął dłońmi po jej piersiach, uszczypnął w obie brodawki. Ponowił mocniej, aż pisnęła. Przesunął prawą dłoń niżej, na wargi sromowe. Spuściła wzrok, zawstydzona tym, że poczuje, jak jest mokra. Dotykał łechtaczki, tak nabrzmiałej, że aż dziwne, że jeszcze nie rozerwała obejmującej jej z obu stron linki, podczas gdy lewą wciąż muskał to jedną brodawkę sutkową, to drugą. Zachowywały się jakby
chciały wyskoczyć z cycków. Odsunął się. – Patrz! Podziwiaj się. Nie była w stanie. Odpływała, z trudem utrzymywała się na granicy świadomości. Grawitacja przestała działać. Lewitowała gdzieś w bezkierunkowej przestrzeni. Piękności, opasane linami, kłoniące głowy z ekstazą wypisaną na twarzach, z rozchylonymi wargami, z oczami jak jeziora, z falującymi włosami, przesuwały się przed jej oczami w powolnym korowodzie obrazów. Wszystkie na klęczkach, jasnowłose, różanolice krasawice, podobne do siebie jak siostry, podobne do niej. Była nimi i one były nią. Dotknięcie rąk przywoływało ją do rzeczywistości. Pochód nimf zwalniał, zacieśniał się, ich liczba malała, wchodziły jedna w drugą, przenikały się, nakładały, redukowały... trzy... jedna. Ona. Gdyby nie mocny chwyt męskich dłoni, które ścisnęły jej ramiona, zabrakłoby punktu odniesienia, by zatrzymać wir. Usiłowała coś powiedzieć, ale z ust wydobył się tylko jęk. Wzięła się w garść. Spojrzała w lustro – na siebie. To ona? Co się stało? – Wstań. Ręce podparły ją, pociągnęły do pionu, utrzymały w nim. Nie mogła oderwać oczu od lustra. Patrzyła zafascynowana na rozgrywający się tam balet. Ręce kierowały tamtą postać w bok. Półobrotem w prawo przestawiła nogę do przodu. Potem drugą półobrotem w lewo. Jak robot. Mechaniczna lalka. Robią takie w Japonii. Wiadomo – Keyaki. Japonia. Półobrót. Krok. Drugi. Obraz znikł. Była w drzwiach do holu. Powoli wracała jej świadomość
rzeczywistości. Bardzo powoli. Pozwoliła prowadzić się do salonu. Nie rozróżniała otoczenia. Jakieś elementy. Próbowała zogniskować wzrok. Na czymkolwiek. Gdzieś barwna plama. Z przodu. Kwiaty. Bukiet. Czemu tu stoi? Głupia, sama go tu przyniosła. Dlaczego? Karygodny wygłup. Przeprosiny. Kara. Jaka kara? Jeszcze nigdy tak się nie czuła. Właśnie – jak? Nie umiała tego wyrazić... Paroma ruchami uwolnił ją od jednej z linek – tej, którą czuła najdotkliwiej – w kroku. Odłożył ją na fotel. – Możesz na razie siedzieć, stać lub klęczeć. Możesz też chodzić, jak wolisz; to nie takie trudne, nauczysz się. Wszystkiego się nauczysz, jeśli zechcesz... A ja za chwilę dam ci kolację. – Pozwólcie... dyrektorze, że nakryję... do stołu. To kobiece zajęcie – odezwała się z wysiłkiem. – Musicie jednak... uwolnić mi ręce. – Nie. Parę razy zastawiałaś mi stół do kolacji i jeszcze wiele razy to zrobisz. Dziś jednak zostaw to mnie. Powiedziałem już – dziś ty jesteś gościem. Ciesz się karadą – to te „sznurki” – lub znoś ją; nieważne, bo w każdej z tych ról jesteś piękna. Napełnił samowar świeżą wodą, włączył, oczyścił czajniczek. Odszedł, zapewne umyć ręce. Wróciwszy, zajął się resztą. – Dla ciebie kawa? Potaknęła: – Tak, jeśli można. Wyciągnął z lodówki kilka kiełbasek. Ponacinał i położył na
ruszcie do grilla. Wsunął do kuchenki. Oksana ze zdumieniem ujrzała, że zegar pokazuje dwadzieścia po ósmej. „Jak ten czas szybko minął!” – pomyślała. „Nic dziwnego, że jestem głodna”. Za kwadrans na stole było wszystko, co potrzeba. Od minuty zastanawiała się, dlaczego jest tylko jedno nakrycie. I zastanawiała się, jak będzie jadła, mając związane ręce. – Uklęknij tutaj – polecił. – Przodem do krzesła. Nieco zdziwiona zrobiła, jak polecił. Działanie porto widocznie ustąpiło; nie miała już zaburzeń równowagi. Obok na ziemi dyrektor postawił kubek kawy z włożoną doń słomką i usiadł na krześle. Odkroił kawałek kiełbaski, dodał musztardy i zjadł, zagryzając chlebem z masłem. „Co to ma być?” – była zdezorientowana. Następną kiełbaskę wziął w palce i zbliżył do jej ust z wyraźnym zamiarem podania jej do buzi. – Dziś ja będę cię karmił. Dla mnie nie ma nic milszego niż tak eksponowana uległość przez piękną i nagą kobietę. Otworzyła usta i odgryzła. Potem chleb. I tak na przemian – on, ona, on... Przy drugim kęsie zapytał, czy lubi z musztardą, i potem maczał w niej końce kolejnych kawałków. Domyśliła się, że ta kawa ze słomką to samoobsługa. Piła w głębokim skłonie – dobrze, że już nie miała tej linki w kroku, z nią tak by się nie wygięła. Gdy ta dziwna kolacja skończyła się, dyrektor otarł swoje, a potem jej usta serwetką, a jej przyszło na myśl, że nikt nigdy tak jej nie karmił, nikt nie wsuwał jej pokarmu do ust, nikt ich nie
ocierał. Może matka, gdy była niemowlęciem, ale tego nie pamiętała. Dziś z jednej strony była skonsternowana taką formą wspólnego posiłku, z drugiej czuła się zadbana i bezpieczna jak niemowlę i jak ono beztroska. Nawet pogłaskanie po głowie odebrała jako naturalne i przysunęła się ufnie, przytulając do jego biodra, a potem kładąc dyrektorowi głowę na udzie. I nie była w ogóle przygotowana na to, że pod szarawarami natknie się na wyraźnie wzwiedziony członek. Początkowo drgnęła, chcąc się odsunąć, ale potem stwierdziła, że przecież niedawno była pieszczona w najintymniejszych miejscach i dlaczego miałaby teraz po tym wszystkim tak reagować na dowód męskiego podniecenia? Wtuliła się więc mocniej i z radością wyczuwała przez materiał, jak pręży się i nabrzmiewa. Widocznie i jemu było dobrze i miło. Oparł rękę na jej plecach, sięgnął niżej, pod pupę. Głaskał delikatnie jej srom, muskał łechtaczkę, delikatnie podszczypywał wargi. Znowu była wilgotna, znowu prężyła się w odpowiedzi na pieszczotę. – Zostaniesz dziś ze mną na noc? – cichy głos dyrektora z trudem przebił się do jej zaabsorbowanej innymi doznaniami świadomości. – Tak – szepnęła. – Zostanę – potwierdziła głośniej, podniósłszy głowę, gdy zdała sobie sprawę, że pierwszego „tak” mógł nie usłyszeć. – Tylko zbijcie mnie przedtem. Chciałabym wreszcie mieć to z głowy.
Rozdział 24
Od pierwszego spotkania z Satoko żadna kobieta tak go nie zaskoczyła. Karada niemal powodująca omdlenie, długotrwałe drażnienie seksualne przy niemożności zaspokojenia, kolacja na klęczkach pod stołem – i to nie jest kara!? Ona chce bicia! Jaki jest jej próg bólu? Widocznie jest uwarunkowana. Zapewne jest to związane z tym ojcem. Chyba nie ma wyjścia, będzie musiał ją zbić. I to bicie musi odebrać jako karę, a więc musi być odpowiednio bolesne, ale musi też być atrakcją. Czyli – kwadratura koła, i to już na samym początku, gdy niemal nie zna jej reakcji, hartu, psychiki... Po paru minutach podniósł jej głowę ze swoich kolan i wstał. – Chodźmy się umyć. Odwiązał rozpórkę i powiódł ją do łazienki. Miał ochotę oglądać ją podczas oddawania moczu, tym bardziej że wiedział, iż Rosjanki są przyzwyczajone robić to nie na siedząco, a w kucki, ale pohamował się. „Powoli, nie wszystko naraz” – mitygował siebie. Teraz więc zostawił ją przy tej czynności samą. Korzystając z wolnej chwili, zszedł do piwnicy, by uruchomić dmuchawę nawiewu i ustawić odpowiednią temperaturę. Nie może jej zaziębić. Chłosta chłostą, ale zdrowie przede wszystkim. Gdy chwilę później on swemu pęcherzowi sprawiał ulgę, odwróciła się taktownie. Zdjął kimono i weszli razem do kabiny. Wyregulował temperaturę natrysku, zmoczył ją i siebie. Nałożył
żel do mycia na gąbkę i przetarł nią starannie jej ciało. Srom umył ręką. Nabrał szamponu i wtarł oburącz w jej włosy. Spłukał. Obserwował, jak działa na nią gąbka, jego ręka, strumień wody z prysznica. Rozplótł i odwinął namokłe nawa, poskładał w zwoje, odłożył. Dokończył mycie. Spłukał ponownie. – Teraz ty. Z dawno niedoznawaną przyjemnością poddawał się jej zabiegom. Ruchy miała niewprawne, ale przejawiała wielki entuzjazm. Z obawą, z przesadną delikatnością myła jego twarz i włosy, z jeszcze większą uniesione do poziomu prącie i mosznę. Pokazał jej, jak umyć rowek podżołędny. W końcu opłukała go całego natryskiem. Zamknęła kran. Otworzył kabinę. Wytarli się częściowo nawzajem, a częściowo samodzielnie. Na zmianę suszyli włosy. Oboje nadzy wrócili do salonu. – Poczekaj chwilę. Z sypialni przyniósł skórzany kaptur, obejmujący całą głowę i odcinający bodźce wizualne, oraz opaski nadgarstkowe do podwieszeń. – Słuchaj uważnie. Ponieważ na razie mało cię poznałem i niewiele o tobie wiem, ustalimy teraz jedną ważną rzecz. Jest nią hasło bezpieczeństwa. Hasłem tym będzie słowo „Hawana”. Powtórz! – Hawana. – Dobrze. Życie jest grą. Jeśli granice gry zostaną przeze mnie przekroczone i nie będziesz chciała lub mogła więcej znieść, gdy wypowiesz słowo „Hawana”, natychmiast przerywamy zabawę, karę czy cokolwiek będę z tobą robić. Nie czyń tego
jednak pochopnie, bo będzie to oznaczać, że mi nie ufasz, i tak okazany brak zaufania trzeba będzie z trudem odbudować – lub rozstać się. Z drugiej jednak strony, gdy sprawy z tobą będą źle się miały – naprawdę źle – nie wahaj się go użyć. Jest ono tak dobrane, aby nie kojarzyło się przypadkowemu słuchaczowi z niczym tajnym, możesz go więc użyć publicznie i w dowolnym zdaniu, w dowolnym przypadku. Gdyby się tak zdarzyło, że nie będziesz mogła mówić, słowo to zastąpią trzy stuknięcia, klepnięcia czy też inne rytmiczne trzy ruchy – bo słowo to posiada trzy sylaby. Zatem – mówisz: „Hawana” lub wykonujesz trzykrotny wyraźny gest i... robimy koniec. Rozumiesz? – Rozumiem. Nie bardzo tylko rozumiem, po co to. – Miejmy nadzieję, że nie znajdzie to zastosowania. Ale na wszelki wypadek pamiętaj – „Hawana”! Bo na jęki, krzyki, płacze i błagania o litość nie reaguję, a na słowo „Hawana” – tak. Założył jej kaptur na głowę i zapiął. Wziął opaski i zabrawszy ze stołu pozostałe odcinki nawa, sprowadził oślepioną Oksanę na dół, do magazynu. Tam spiął jej ręce za plecami i wykręcone, linką przerzuconą przez hak na stropie, podciągnął do góry – na razie luźno. Następnie wymusił rozkrok i utrwalił go przez przywiązanie kostek nóg do odległych od siebie o metr pierścieni w posadzce. Pozostało tylko wyregulować naciąg linki rąk, by pięknie wygięte w rozkroku nagie kobiece ciało, z ekscytująco wypiętą pupą, pochylonymi plecami i niemal pionowo do góry uniesionymi rękoma było gotowe do chłosty. Przyjrzawszy się jej dziewczęcej sylwetce, odczuł, że jego męskość wyraża aplauz dla tego widoku i z nadzieją na rychły ciąg dalszy unosi się w górę. Wychodząc, klepnął ją w wypięte pośladki i pogłaskał po łechtaczce. Uczynił to dla własnej przyjemności, ale i jej nie sprawił tym przykrości, co poznał po reakcji jej ciała. Ale nie takie
klapsy miał dziś w planie. W sypialni musiał rozstrzygnąć zasadniczy dylemat. Umyślił sobie odtworzyć scenę z jej fantazji sennej, którą mu dziś przedstawiła. Mówiła o biczu. Bicz byłby najlepszy – świst, strzelanie, owijanie się wokół ciała – to kuszące możliwości. On jednak nie miał umiejętności Andy’ego w precyzyjnym posługiwaniu się batem, bez nich zaś ani nie wykorzystałby jego walorów, ani nie zapewniłby właściwej kontroli nad dozowaniem bólu. O biczu więc należy dziś zapomnieć. Pejcz z rozplecioną końcówką – ten sam, który wręczyła mu kiedyś Satoko – byłby dobry, ale dziś wolał coś głośniejszego w użyciu. Szpicruta... Tę odrzucił z kolei jako zbyt urazową. Packa nadawałaby się, ale od poniedziałku Oksana będzie musiała siedzieć w pracy wiele godzin dziennie i pośladki należy oszczędzać. Trzcinkę też odrzucił – dziewczyna miała na plecach za mało ciała. Został zwykły pasek od spodni. Musiał znaleźć taki, który byłby odpowiedni – miał właściwą szerokość i masę oraz koniec bez okuć. *** Oksana stała w rozkroku z podniesionymi, wykręconymi rękami. Nie była to wygodna pozycja, ale rozumie się – kara to kara. Na razie nic się nie działo. Dyrektor pogłaskał ją i gdzieś poszedł. Było prawie jak w sennej fantazji – tylko cipka nie była tak wilgotna jak wtedy. Rozpamiętywała dzisiejszy dzień. Życie – jej życie – przyśpieszyło. Tak bardzo, że nie potrafiła ogarnąć znaczenia tego, co się wydarzyło, tego, co wciąż przecież trwało – ale zdawała sobie sprawę, że wiele się zmieni. Już się zmieniło. Dotarło do niej, że na dobrą sprawę od tygodnia lub dwóch – praktycznie od czasu czwartkowej nocy – jej myśli koncentrują się na dyrektorze. Właściwie stał się ich ośrodkiem, mimowolnym punktem odniesienia. Nie umiała sobie wyobrazić siebie w Kugle, w Birobidżanie bez niego. Tęskniła do prasowania mu koszul, do sprzątania jego sypialni. Do jego niskiego głosu, do spojrzenia, do
dotyku, którym przed chwilą, w łazience, tak obficie ją obdarzał... Teraz na samą myśl o jego ręce głaszczącej jej głowę, klepiącej pupę, o jego palcach muskających jej dolne wargi, ściskających jej łechtaczkę i biust oraz wodzących czułym, powolnym ruchem wzdłuż całego rowka od przedniego spojenia przez trzon łechtaczki, kapturek, żołądź, wędzidełko, ujście cewki moczowej, waginę, wargi, fourchette, perineum, odbyt aż prawie po kość ogonową i z powrotem, poczuła tę pieszczotę na nowo. Aż stęknęła z pożądania. Odczucie było tak wyraźne, że wyprężyła się, aby zetknąć się z większą powierzchnią jego dłoni, naprzeć na nią mocniej, zwiększyć przyjemność. Grzbiet wygięty w większy łuk wymusił zaledwie niewielki ruch piersi, ale i tak zwróciło to jej uwagę na tę drugą erogenną strefę. Z pewnością brodawki sterczały; odruchowo usiłowała upewnić się co do tego i spróbowała tam spojrzeć, ale oczywiście kaptur to uniemożliwiał. Tym niemniej – jakby kpiąc z jej zmysłu wzroku – na siatkówce pojawił się obraz piersi ze sterczącymi brodawkami. Były intensywnie pomarszczone i stroszyły się, oczekując dotknięcia męskiej ręki, liźnięcia językiem, ssania wargami lub delikatnego nacisku zębów kochanka. O! – głowę by dała, że teraz rzeczywiście coś ich dotknęło! A to – to z pewnością jest jego ciepły oddech... I teraz na sromie to samo miękkie, ciepłe muśnięcie... Na kapturku... Chyba rzeczywiście jej dotykał – swoją muszelką odbierała łaskotania, muśnięcia na granicy percepcji i wyobraźni. Łechtaczka była z pewnością bardzo nabrzmiała; wnioskowała to po charakterystycznym odczuciu, podobnym do lekkiego ścierpnięcia, obniżeniu wrażliwości na bodźce z powierzchni skóry przy jednoczesnym wyczuleniu na te pochodzące z jej głębszej części, bliższej górnej ściance pochwy i trzonowi. Zapracowała mięśniem łonowo-guzicznym. Ooooch!... Znowu pogładził jej wargi i przesunął się bliżej odbytu, ku perineum... Nerwy czuciowe w piersiach, przy sromie, odbycie i na całej pupie miała tak pobudzone, że nie była już pewna, czy to
wyrafinowane dotknięcia, muśnięcia, oddech kochanka, czy imaginacje, fantazje, wyobrażenia spowodowane pożądaniem. W tym właśnie momencie usłyszała cichy świst i chlaśnięcie oraz poczuła piekące uderzenie w pośladki. Choć spodziewała się czegoś takiego – po to przecież tu się znalazła, po to tu stała obnażona i unieruchomiona, wypięta i bezbronna – zaskoczyło ją. Wdech, który właśnie brała, głębszy i gwałtowniejszy niż poprzednie, zabrzmiał głośno jak westchnienie. W ślad za pierwszym świstem poprzedzającym uderzenie w pupę drugiemu towarzyszyło uderzenie w żebra na wysokości brzucha. Następne rozkładały się w pobliżu. Ponieważ kolejne zabolało już naprawdę, krzyknęła niegłośno, tym bardziej że akurat złapało ją na wydechu. Przerwał. Ponownie czuła jego dotknięcia. Tym razem były wyraźniejsze, z pewnością nie mogła ich pomylić ze złudzeniem lub prądem powietrza. Wodził czymś po jej fasolce, po kapturku, spojeniu przednim, po całym rowku, głaskał ją tam, dotykał piersi, obwodził sutki dotknięciami lekkimi jak piórko. Uszczypnął lewą brodawkę, potem mocniej prawą. Czuła, jak ciepło spowodowane razami i uszczypnięciami rozlewa się na jej krocze, pupę, brzuch i całe wnętrze, jak obejmuje piersi i postępuje w górę – ku jej szyi – i w dół – ku udom. Roznosząca ciepło krew, która wypełniła wargi sromowe i ścianki pochwy, spowodowała że między nogami zrobiło się ciasno, a w efekcie narastającego podniecenia wilgotno. Jej oddech stał się głębszy, miarowy i dlatego kolejne uderzenie wytrącające ją z rytmu było niespodziewane. Krzyknęła głośniej. Tym razem uderzenia chlastały jej plecy, pupę i uda. Niektóre były słabsze, inne silniejsze, czy też może trafiające we wrażliwsze miejsca i wtedy nie mogła powstrzymać się przed krzykiem. Jedno z chlaśnięć znowu ją zaskoczyło, bo dosięgło przedniej części ud. Następne idąc w ślad za nim trafiło ją między nogami i owinęło się po wewnętrznej stronie. Zaniepokoiła
się – a może zapragnęła tego? – że kolejne trafi w łechtaczkę, ale ono musnęło jej nabrzmiałą podnieceniem prawą pierś, a potem lewą, rozgrzewając w nowym miejscu. Nowy ból, nowy wzrost pobudzenia. I znowu te dotknięcia! Wierciła się, nie mogąc się doczekać mocniejszych pieszczot. Nie zawiodła się. Uszczypnął jej sterczący żołądź łechtaczki, aż wrzasnęła. Gdy szarpnął obcesowo za obie wargi sromowe, jęknęła, ale bardziej z rozkoszy niż z bólu. Gorąca krew aż parzyła jej podbrzusze, pupę, uda i cycki. Ściągając mięsień dna miednicy, czuła bliskość orgazmu. Potrzebowała jeszcze paru chwil, paru dotknięć, paru uszczypnięć. Była tak rozgrzana, tak roznamiętniona! Cóż z tego, gdy dyrektor bawił się z nią jak kot z myszą. Przerwał pieszczoty i zaczął znów smagać. Teraz bez litości uderzał ją po całym ciele, nie oszczędzał szczególnie pleców i ud. Cięgi odczuwała coraz boleśniej, każde uderzenie kwitowała krzykiem. Wrzeszcząc, przestała się hamować; zauważyła, że gdy daje upust swojemu bólowi i zarazem podnieceniu, dostaje więcej – więcej bólu i więcej podniecenia. Teraz była już na takim jego poziomie jak w sennej fantazji sprzed dwóch tygodni. Niemal widziała, jak wilgoć z niej spływa i kapie na posadzkę. Autentycznie marzyła, by uderzył ją powtórnie między nogi, jak minutę? godzinę temu? Nie wiedziała nic o czasie. Może minęło pięć minut, a może cała noc; czas nie istniał, wraz ze zmysłem wzroku zapadł się w ślepą otchłań. Wypinała swój wilgotny środek ku razom i nie mogła się doczekać kolejnego. Cios spadał, grzał piec jej chuci, parzył skórę i wnętrze. Krzyczała przy każdym smagnięciu, wręcz wyła, ale nie z bólu zbitych mięśni czy pieczenia podrażnionej skóry – z bólu bardziej dojmującego, z przeszywającego bólu niezaspokojenia. Pomiędzy chlaśnięciami, pomiędzy nieartykułowanymi wrzaskami, które mimowolnie wydawała, krzyczała słowa. Ich ton był różny – imperatywny, błagalny, skarżący. Ich treść, ich sens był jeden: „dalej!”, „już!”,
„teraz!”, „wchodź!”, „kończ!”. Nie obchodziły jej już konwenanse, ale on nie reagował. W otchłań bezczasu, bezświetla i bezkonwenansu odrzuciła ostatnie zahamowania i krzyknęła: „Zjeb mnie!”. I wtedy poczuła, jak jego dłonie łapią ją za biodra. Jak jego sztywno-elastyczny, twardo-mięsisty gorący pal wnika w jej środek. Jak jego zrolowany napletek ślizga się w wejściu jej pochwy. Jak jego chłodne uda dobijają do jej wrzącej pupy. Jak jego jądra uderzają o jej łechtaczkę. Jak jego prącie więźnie w jej pierwszym skurczu. Jak następuje coś niewyrażalnego... *** Ta rosyjska dziewczyna darła się jak opętana, podniecając Petera do granic możliwości. Każdemu smagnięciu pasem towarzyszył spontaniczny, nietłumiony krzyk, na dźwięk którego jego mięsień pompował do ciała jamistego prącia kolejną porcję krwi. Członek stał wyprężony jak carski żołnierz podczas inspekcji – w fioletowo-purpurowym mundurze, opięty uprzężą granatowych żyłek, z obłą bermycą żołędzi wieńczącą solidny korpus; od dawna dopominał się kobiecej, wyzwalającej orgazm pieszczoty. Jednak jego właściciel czekał na ostateczny sygnał, że Oksana jest już na szczycie swego wyczekiwania. I z każdym uderzeniem pasa wyczuwał, że jeszcze nie, że jeszcze nie teraz... Z każdym świstem zakończonym plaśnięciem o ciało oboje – on i ona – wznosili się w swym podnieceniu jeszcze wyżej. Rozgorączkowany obserwował jej podrygującą, wiercącą się, pociętą czerwonymi pręgami pupę. Niecierpliwie wysłuchiwał jej próśb, żądań, skomleń – i czekał na to jedno, ostatnie zaklęcie. Nie wiedział, jak ono brzmi, ale wiedział, że gdy je usłyszy – rozpozna natychmiast. Robił kolejny wymach ręki zakończony chlaśnięciem,
słuchał – i podnosił ramię kolejny raz. Podnosił się też jego członek, choć Peter dziwił się, że to jeszcze jest możliwe. Aż wreszcie usłyszał wyczekiwane hasło. Puszczając pas, uwolnił mdlejącą prawą rękę, chwycił oburącz jej biodra i naparł od tyłu między jej wargi. Krzyknęła ponownie, głośno i przejmująco, jednak nie boleśnie, a tryumfalnie. Wszedł w jej gorące, śliskie wnętrze, przetłoczył swoim wyciorem nabrzmiałą szyjkę jej kobiecego dzbana głęboko – aż czubek żołędzi oparł się o dno pochwy. Jej mięśnie łonowe ścisnęły jego pal, przeciwstawiając się ruchowi powrotnemu i wtedy poczuł, jak strumień gorącej cieczy z jej krocza moczy mu nasadę prącia i mosznę, a następnie w kilku bryzgach, którym towarzyszyły kolejne skurcze, tryska na stopy. Pierwszy raz doświadczał na pół legendarnego kobiecego wytrysku. Pierwszy raz łączył swoją spermę z żeńskim ejakulatem. Pierwszy raz miał taki orgazm z krzyczącą w takt doznawanej rozkoszy dziewczyną, która wrzaskliwym śmiechem wyzwolenia kwitowała każdy skurcz swej pochwy. On zaś strzykał w nią w rytmie przenikającej go spazmami ulgi erupcji. Tryskał w nią wciąż nową porcją soku swej niepełnej męskości; wyobrażał sobie, że przepełnia nim całe jej ciasne wnętrze, że ją rozsadza, że za chwilę sperma tryśnie jej uszami, wypłynie z jej nosa, odbytu, że zadławi jej krtań i bluźnie z ochrypłych upojeniem ust, a wizje te prowokowały go do wciąż nowych skurczów członka pompującego ją wciąż i wciąż ku jej i jego satysfakcji. Jej śmiechodrgawki trwały długo. Raz po raz niemal zamierały, by przy kolejnym jego ruchu rozpocząć się na nowo. Dobrze, że podtrzymywał jej biodra, bo rozluźnione i drżące spazmatycznie mięśnie ud z pewnością nie uniosłyby ciężaru jej ciała, co mogłoby spowodować wystawienie wykręconych ramion ze stawów barkowych. Sam – po kilkunasto-, a może ponad
dwudziestokrotnym skurczu ejakulacji – delektował się masażem, jaki mu wciąż fundowała swoją pracowitą pochwą, podczas gdy wibrowanie jej udowych i pośladkowych mięśni masowało mu podbrzusze. Jego wciąż nabrzmiały członek potrzebował pocierania, aby złagodzić swędzenie, które w nim jeszcze odczuwał. Nadal nie miał dosyć tych niedoświadczanych od ponad trzech miesięcy pieszczot. Z rozkoszą współgrającą z jej entuzjazmem pieprzył ją z zapamiętaniem godnym nowicjusza, którym poniekąd był wobec każdej nowej kobiety. Każda z jego dotychczasowych partnerek była dla niego zjawiskiem wyjątkowym, istotą jedyną w swoim rodzaju. Każda tworzyła i odkrywała przed nim nowe światy doznań, uczuć i skojarzeń, każda stawiała nowe wyzwania, z którymi mierzył się z nową energią i na które odpowiadał w inny, nowatorski wobec poprzednich sposób. Z każdą nową czuł się ponownie nowy, młody i niedoświadczony. Wchłaniał zmieszany z zapachem jego spermy i potu intensywny zapach jej wydzieliny, który, niesiony ciepłem ich złączonych, parujących ciał, docierał wprost do jego nozdrzy. Delektował się nim, tym naturalnym aromatem pożądania i seksu. Nigdy nie zrozumiał, dlaczego producenci perfum nie wpadli na pomysł wykorzystania tego jedynego zapachu, który jest fizjologicznym afrodyzjakiem, w zamian biedząc się bezsensownym odtwarzaniem aromatów kwiatów, ziół i tych wszystkich innych, które wprawdzie lubił w ogrodach lub potrawach, ale przeszkadzały mu w kobietach. Jakim trzeba być zboczeńcem, by wąchając miód, jaśmin, fiołki czy cynamon, odczuwać podniecenie seksualne? Kto miewa wzwód spowodowany szarlotką, klombem w parku czy też polem kwitnącego rzepaku? Kobiety pachną nieporównanie atrakcyjniej od kwiatów i przypraw kuchennych, są niepowtarzalne. Nie spotkał takiej, która nie miałaby swojej oryginalnej woni, a i te indywidualne miały na dodatek swoje odmiany zależne od tylu rzeczy, że nie było ani jednej, która by go nie zaskoczyła. Po długich minutach jej powtarzających się orgazmów, gdy
wyczerpana, nie reagowała już kolejnym na ruch jego wciąż nieoklapłego członka i zwisła mu w rękach totalnie bezsilna, uwolnił jej nadgarstki, posadził na ziemi i odwiązał nogi. Następnie wziął ją na ręce i ledwie przytomną, niezdolną nawet złapać go za szyję, poniósł na górę. Ułożył w swoim łóżku, zdjął kaptur, przykrył pieczołowicie, a sam wrócił zrobić porządek w piwnicy i salonie. Wyszorował zęby, przestawił termostat, wyłączył światła i wsunął się pod kołdrę, rozkoszując ciepłem śpiącej na boku Oksany.
Rozdział 25
Oksana budziła się w nocy dwa razy. Za pierwszym, przypomniawszy sobie gdzie jest, stwierdziła ze zdziwieniem, że właściwie nigdy dotąd nie spała z mężczyzną. I czemu pod nią jest mokro?... Aaa! No tak... Pieprzyć się na różne sposoby, to i owszem, ale zasnąć – razem?... I obudzić się potem – razem? Przysunęła się do śpiącego obok dyrektora, aby zobaczyć, jak to jest. Czy przyciśnie ją do siebie jak w czwartek? Z przyjemnością wtuliła się w jego ciepłe ciało i w minutę zasnęła ponownie. Obudziwszy się drugi raz, pojęła, że zaczęła się miesiączka – o dzień wcześniej, niż się spodziewała. Ścisnęła nogi i zastanawiała się przez chwilę, co powinna zrobić. Nie chodziło o ból, ale o krwawienie. Tampony miała w plecaku – nosiła je z sobą na wszelki wypadek – ale plecak został na korytarzu. Wstać, budząc dyrektora? Postanowiła przeczekać do rana. Rano, gdy dyrektor, pogłaskawszy ją po policzku na dzień dobry, podniósł rolety i poszedł do łazienki, spojrzenie na prześcieradło przekonało ją, że – niestety – są plamy. Podbrzusze dokuczało i to było normalne, ale czuła też, że ma ramiona, pośladki, uda i plecy. Trochę bolały; przypominały o wczorajszym. Gdy wstała z zamiarem poszukania własnej bielizny i garderoby, poczuła też zmęczenie mięśni – i to również złożyła na karb wczorajszego wieczoru. Stojąc przed lustrem, obejrzała ślady po biciu. Nie było najgorzej; ogólne zaczerwienienie, siatka ciemniejszych pręg, kilka małych otarć na plecach – i tyle. Doprawdy, spodziewała się znacznie gorszych efektów! Reminiscencja wczorajszych wydarzeń wywołała uśmiech i mrowienie między nogami. To ci kara... Aż się posikała wczoraj z wrażenia – spąsowiała ze wstydu na to wspomnienie, ale... Nie! –
powiedziała sobie – za nic nie wyrzekłaby się takiego seksu! Tak; z całą pewnością, gdyby miała wybierać pomiędzy takim orgazmem jak ten, a tymi, które miała dotychczas, to koszt związany z otarciem skóry byłby bez znaczenia. Tylko z tym popuszczeniem moczu wstyd! W przyszłości musi się bardziej kontrolować, ale wczoraj... no po prostu nie była w stanie! Przeciągnęła się przed lustrem, wygięła jak kot; jej pręgowane plecy, uda i pośladki w kontekście wciąż żywego wspomnienia doznanej rozkoszy wydały się jej ładne. Może tylko żebra i łopatki jeszcze zbyt ostro wystają...? *** Peter, wracając, minął ją w korytarzu. Trzymała swoją odzież i zakrywała się jakąś białą płachtą. Powiedziała mu: „Dzień dobry” i smyrgnęła do łazienki. Ubierając się, zauważył brak prześcieradła. „To musiała być ta płachta” – pomyślał. „Czemu je zdjęła?”. Już pobieżny ogląd materaca udzielił odpowiedzi na to pytanie. Pozostała jeszcze kwestia, czy to sprawa jej kobiecej natury, czy też wczoraj przeholował. Przeszedł do salonu, stanął przy oknie i popatrzył na świat. Pogoda była pochmurna i wietrzna; w nocy musiał spaść deszcz, bo ziemia była mokra. Leniwie zabrał się za przygotowywanie śniadania. – Pozwólcie, dyrektorze, że tym razem już ja się tym zajmę – odezwała się Oksana, wchodząc. – Siadajcie, proszę. Usłuchał. Przyglądał się jej krzątaninie i odpowiadał na pytania, czy wypije jak zwykle kawę i czy ma ochotę na jajko lub jajecznicę. W końcu nałożyła mu na talerz omlet z groszkiem, którego sobie zażyczył, a sama za dwie minuty zasiadła przy pokaźnej porcji jajecznicy na kiełbasie. Jedli, pili kawę – on z
mlekiem, ona czarną – i milczeli. Wyglądało na to, że każde z nich chce o coś pytać, rozmawiać, ale żadne nie wie, od czego zacząć. – Jakie masz plany na dzisiaj? – zapytał, przełamując milczenie. To, że Oksana pierwsza nie wszczęła rozmowy, zaliczył jej na plus. W ogóle widział w niej coraz więcej plusów. Wspomniał swoje pierwsze z nią spotkanie i powiew przeznaczenia, który wtedy poczuł. Od pamiętnej burzy uczciwie z nim współpracował. Wiele wskazywało na to, że i ona zaczęła współdziałać. – W sumie niczego ważnego nie planowałam. Normalne prace domowe, na które nie ma czasu w tygodniu. Mogą poczekać godzinę lub dwie. Mam jednak nadzieję, że i wy, dyrektorze Abel, nie zaplanowaliście niczego takiego, co przeszkodziłoby dokończyć wczorajszą rozmowę. – A cóż tu zostało do dokończenia? Sama poczułaś się znużona filozofią... – Filozofią może. Ale obiecaliście mi odpowiedzieć na moje pytania, a wczoraj nie było okazji. – I tak od rana chcesz mnie męczyć? Nie czujesz się osłabiona? – zapytał z bezczelnie szerokim uśmiechem. Odpowiedziała mu z równie rozradowaną buzią: – Moje ciało rzeczywiście jest nieco wyczerpane, ale na mój umysł seks działa ożywczo. Zatem, dyrektorze, opowiedzcie o sobie. Sprawa była poważna. – Jestem Estończykiem, ściślej: Estończykiem niemieckiego
pochodzenia. Dlatego we wrześniu 1944 roku, po zajęciu Tallina, cała rodzina została aresztowana przez NKWD i w większości rozstrzelana. Ojca zesłano na 12 lat do łagru. Miał wtedy 15 lat i jemu jedynemu udało się przeżyć. Gdy wrócił do rodzinnego Tallina, pracował jako robotnik w drukarni. W przychodni lekarskiej, gdzie był częstym gościem, gdyż stan jego zdrowia był fatalny, poznał swoją późniejszą żonę i moją matkę, Trin. Urodziła mu dwóch synów – Thomasa i mnie. Była wspaniałą kobietą; nie dbała o siebie, tylko o innych, dlatego umarła młodo, na posterunku w służbie zdrowia. Potem przyszedł rok 1990 – odnalazła nas ciotka Anna, o której losach nic nie wiedzieliśmy. To teraz moja jedyna – poza bratem – żyjąca krewna. Okazało się, że ciotka z mężem, pracownikiem kapitanatu portu, w 1944 roku opuściła Tallin ostatnim statkiem, który się przedarł. Namówiła nas i z ojcem i bratem przez Finlandię wyemigrowaliśmy do Niemiec, gdzie ojciec ostatecznie zaniemógł i krótko potem zmarł w jej domu. Wkrótce wyjechałem do Stanów dokończyć edukację; stałem się inżynierem obróbki drewna. Pierwszą pracę dostałem w Minnesocie. Wkrótce zakład, gdzie pracowałem, kupili Japończycy z firmy Ke-yaki – i prawa ręka właściciela, Satoko Asuhara, zwróciła na mnie uwagę. Widocznie się sprawdziłem, bo od tego czasu powierzają mi odpowiedzialne funkcje. Stąd jestem tu. – Nie macie żony, czyż nie? – W Stanach byłem zaręczony. Z Daisy bezskutecznie staraliśmy się o dziecko. Już pierwsze badanie wykazało moją bezpłodność. Daisy odeszła w tym samym dniu, w którym wyniki się potwierdziły. Od tego czasu inaczej traktuję kobiety. – To znaczy jak? – Nie przyzwyczajam się. Zawieram z nimi układ. Dobrowolny – każdy może zrezygnować w dowolnej chwili i bez konsekwencji.
– I rezygnują – one i wy? – W zasadzie one. Tak, oczywiście. – Co to za układ? – To już zależy od kobiety i okoliczności. Zawsze jednak jest to układ na moich warunkach. Jest wiadome, co oferuję i czego żądam. Ja kobiety kształtuję. Robię to za ich zgodą co do celu, ale o metodach decyduję sam. Ogólnie pomagam im stać się prawdziwymi kobietami. Kobietom często brak konsekwencji i wtedy działam wbrew ich chwilowym słabościom. Zawsze więc o nie dbam bardziej niż one same o siebie. W zamian żądam zupełnej uległości. I dostaję ją. Reszta to szczegóły. – I nigdy nie trafiliście na taką, która chciałaby z wami zostać na dłużej? – Co znaczy „dłużej”? Ja jestem wagabundą, taką mam pracę. Od czasu Pinewood Keyaki Co. cztery razy zmieniałem miejsce życia. Cztery kraje, trzy kontynenty. Tylko trzy z moich kobiet były ze mną krócej niż rok. Żadna nie rzuciła swego życia, by towarzyszyć mi na nowym miejscu. Na pewno uznały, że nie mają po co mi towarzyszyć – wszystkie poza jedną były już ukształtowane; ja nie mogłem im więcej dać. Myślę, że postąpiły słusznie. – Czyli wszystkie was wykorzystały i porzuciły? – Korzystaliśmy z siebie nawzajem, bo każde osiągało korzyści i żadne nie żałuje tego związku. A o porzuceniu nie ma mowy, bo od początku było jasne, że kiedyś tak właśnie się rozstaniemy.
– Wy zawsze jesteście tacy zimni, tacy zadaniowo-konkretni wobec kobiet, jak mówicie? Nie ma w was uczuć? – Zadaniowy, konkretny – tak. Ale zimny – nie! Zawsze jestem gorący. Gorąco się angażuję, potrzebuję ich nie mniej niż one mnie. Zawsze jednak zachowuję rozsądek, panuję nad uczuciami, bo życie to tylko gra. Daję z siebie tyle, na ile mnie stać, ale nie daję siebie. Tego nauczyła mnie Daisy. I Satoko. Pierwsza była przykładem i katalizatorem, druga jest guru. – To ona taka mądra? – Mądrzejsza, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić. Tylko parę osób na świecie wie, jak bardzo. – Nigdy nie tęskniliście do prawdziwej miłości? Takiej ponad wszystko, po grób? – A co to jest prawdziwa miłość? Są różne definicje. Ty pewnie mierzysz ją jakimś bliżej nieokreślonym uczuciem. Kojarzy ci się z oddaniem pełnym wyrzeczeń. Po co komu taka miłość? Dla mnie miłość to radość tworzenia i współodczuwania radości. Dla Daisy miłość równała się sielance – dzieciom, rodzinie, bezpieczeństwu; mężczyzna był środkiem do celu. Dla Kaylinn, mojej kobiety z Australii, miarą miłości był czas poświęcany bliskiej osobie. Ale poświęcać komuś cały czas – nie, dziękuję, to byłby objaw degenerującej choroby umysłowej. W religii chrześcijańskiej całkowita, absolutna miłość należy się tylko Bogu. Nie wierzę w Absolut i dlatego nie uznaję absolutnej miłości. W miłości też trzeba zachować umiar. Nie dam się wchłonąć, zatracić, i nie chcę nikogo w takie coś wciągnąć. Miłość to część gry, jaką jest życie. Gry w prokreację. W tej grze los nie dał mi asa atu. Umiejętnościami staram się nadrobić słabość kart, ale asa – tego asa – nic nie zastąpi.
Wydawała się zdegustowana. – Oj, ta wasza filozofia. Znowu chcecie mi zakręcić w głowie – uśmiechnęła się filuternie. – To powiedzcie teraz – tak zwyczajnie – jaka jest kobieta waszych marzeń? – Nigdy takiej sobie nie wyobrażałem. Najpiękniejsze jest odkrywanie nieznanego. Lubię niespodzianki i wyzwania – już ci wczoraj mówiłem. Pod warunkiem że w końcu im sprostam. Raz tylko mi się nie udało – a może jej? Któż to wie? I rozstaliśmy się. – Nie wierzę, że nie macie takiego ideału gdzieś w mózgu. Czy wygląd, wiek, wykształcenie, pieniądze, nałogi i nawyki, zdrowie – to wszystko są rzeczy bez znaczenia? – Wygląd, wiek, wykształcenie – tak, to bez znaczenia. Nałogi i złe nawyki wypleniam. Zdrowie... Cóż, zapewne nie chciałbym być z kobietą sparaliżowaną czy w ostrym stadium choroby umysłowej, bo nie mógłbym jej pomóc. Pieniądze... Hmmm... Jak by to ująć? Zbyt małe to nie problem. Zbyt duże mogą jej przeszkodzić w podporządkowaniu się moim poleceniom. Duże pieniądze tworzą poczucie władzy, męskiej władzy, a to przeszkadza kobiecie. Nie wiem, czy potrafiłbym prowadzić naprawdę bogatą. To byłoby trudne wyzwanie. Bo w tym układzie jedynie ważne jest, by chciała być prawdziwą kobietą i pozwoliła się prowadzić. – A gdy już zrobicie z niej tę prawdziwą kobietę? Co wtedy? – Prawdziwa kobieta wcześniej czy później zaczyna szukać samca – reproduktora. Choćby nawet sama nie chciała lub nie mogła mieć dzieci. I wtedy się rozstajemy. Chwilę przetrawiała usłyszaną odpowiedź. Pokręciła głową.
– Rozmowa z wami – nawet taka, zdawałoby się, prosta, jak o waszych losach i o waszych marzeniach, jest trudna i wyczerpująca. Lepiej przerwę to wypytywanie, bo inaczej tak mnie skołujecie jak wieczorem. Ale dziś już nie powtórzymy finału, bo mam okres. Wieczorem nie miałam głowy, by włożyć tampon, dlatego splamiłam wam pościel. Już się pierze, zaraz zaścielę łóżko na nowo. Ale najpierw tu posprzątam. To powiedziawszy, podniosła się z krzesła i w minutę zlikwidowała nieporządek po śniadaniu. Peter obserwował jej zwinne i przemyślane ruchy, ciesząc się z tego, że krew na prześcieradle nie była efektem jego brutalności. Zwrócił uwagę na jej sposób chodzenia – pierwszy raz obserwował ją w butach na podwyższonym obcasie. Do kroku paryżanek dużo jej brakowało, ale i tak ładniej stawiała nogi niż większość kobiet, z którymi zaczynał. Wiele się nie napatrzył, bo wkrótce zniknęła z salonu. Po kwadransie stanęła w drzwiach już w innych, terenowych butach i w płaszczu. – Pozwólcie się, dyrektorze, pożegnać. Dziękuję za wieczór i śniadanie. Bardzo ciekawie się z wami rozmawiało. Dziękuję, że wytłumaczyliście mi to, czego nie mogłam pojąć – mam teraz dużo do przemyślenia. I – tu zrobiła krótką przerwę, przygryzła lekko wargi i zaczerwieniła się, spuściła wzrok – dziękuję, żeście mnie... ukarali – teraz była już pąsowa. – Żeście mnie tak ukarali. Nigdy czegoś podobnego nie przeżyłam – zakończyła prawie szeptem i odwróciwszy się gwałtownie, zniknęła z pola jego widzenia. Peter wybiegł w ślad za nią. – Poczekaj. Odwiozę cię.
– Nie chciałabym was fatygować. Pójdę sama. – To żaden kłopot, mam czas. Poczekaj tylko minutkę, muszę się ubrać. A ty, skoro nie czeka cię daleka piesza droga, zrób mi przyjemność i zmień buty na te drugie. Kobiecie – a dziś jesteś podwójnie kobietą – pionierki nie pasują. Widać było, że się waha, ale nie odezwała się. Ledwie ruszyli, zaczęło znowu padać. – Dyrektorze, dlaczego powiedzieliście, że jestem dziś podwójnie kobietą? – Bo dogadzasz mężczyźnie i masz miesiączkę, a to dwie kobiece cechy. – A buty? Wybaczcie, ale pionierki są konieczne, bo na rower jeszcze mnie nie stać, a nawet gdybym dała radę robić codziennie dwanaście kilometrów w butach na obcasie, to one nie wytrzymałyby tego. – To zrozumiałe, że długie marsze musisz robić w odpowiednich butach. Moja dzisiejsza prośba jest zupełnie drobna – bądź elegancka tam, gdzie to nic nie kosztuje. Ciesz się własnym pięknem i eksponuj je. Uśmiechnęła się półgębkiem i spojrzawszy nań, ukradkiem poprawiła sobie włosy. – Mówiłaś, że nigdy czegoś podobnego jak wczoraj nie przeżyłaś. Ja też dotąd nie miałem przyjemności spowodowania kobiecej ejakulacji. Niewiele kobiet jej doświadcza; do niedawna była uważana za zjawisko nieistniejące, legendarne. Byłem zachwycony i gratuluję.
– Kobiecej... czego? Ejakulacji?... – Tak – nie pamiętasz? Wczoraj, szczytując, miałaś wytrysk – całkiem pokaźny, myślę, że ponad ćwierć szklanki. To był płyn z gruczołów przycewkowych, zwanych gruczołami Skenego, odpowiedników męskiej prostaty. Nie ma nic wspólnego z moczem. Kobiecy wytrysk to rzadkie zjawisko. Mało która to ma, więc szczyć się tym. Podobno świadczy o ekstatycznych doznaniach. I – powtarzam – to nie ma nic wspólnego z moczem. To zupełnie inny płyn. – Skąd to wiecie? Pierwszy raz o czymś takim słyszę... Kiedyś byłam świadkiem naigrawań z dziewczyny, która popuszczała w trakcie stosunku, ale chodziło o mocz. – Zapewne ci, co z niej pokpiwali, nie wiedzieli, o co chodzi. Specjaliści twierdzą, że w czasie orgazmu oddawanie moczu jest niemożliwe; tak u kobiet, jak i u mężczyzn. U mnie na pewno jest niemożliwe – to ci mogę przysiąc. Tak więc i u tej twojej znajomej dochodziło pewnie do wytrysku ejakulatu, a nie wydalenia moczu. Szczęśliwa dziewczyna – orgazmy musiały dostarczać jej wiele przyjemności. Spojrzała na niego z uśmiechem kota, który właśnie wypił śmietankę. – Mój był super – naprawdę! Zupełnie odleciałam! – Wiem, Oksano. Ja też...
Rozdział 26
Oksana myślała całe niedzielne popołudnie. Pewne decyzje podjęła, ale najważniejsza nadal była przed nią. Myślała o niej, idąc w poniedziałek rano do Kugły. Dużo miała do przemyślenia. W biurowcu pierwsze kroki skierowała do toalety. Zdjęła pionierki i włożyła na nogi czarne pantofle na obcasie, w których była ostatnio w willi dyrektora. Z plecakiem oraz kurtką w ręce przeszła przez sekretariat, napotykając zdziwione spojrzenie Galiny Timurownej, i weszła do gabinetu asystenta. Później była już tak zapracowana, że nie mogła myśleć o niczym innym niż księgowanie. Mister Hisamatsu ustawił ostatecznie opcje oraz omówił z nią wszystkie szczegóły i odtąd już tylko od niej i dokumentów od Kiryła Konstantynowicza zależało, jak praca będzie się posuwać. *** Gdy Peter wszedł do gabinetu Takuyi, dwójka Japończyków już czekała na niego. – Zapraszamy, panie Abel. Zdaje się, że ma pan dla nas informacje o księgowaniu. Rozmawiał pan ze Szlinową? – Owszem. Pociągnąłem ją za język i pewnych rzeczy się dowiedziałem. Otóż po pierwsze – Szlinowa w zasadzie księguje na podstawie raportów otrzymywanych od Sipowskiego, czasem z opóźnieniem parudniowym, a nie oryginałów. Po drugie – od tej reguły zdarzały się wyjątki. Bywało, że sprzedaż i surowiec, a
pewnie i produkt, były księgowane na podstawie oryginałów – ona nazywa je kwitami. Działo się tak z powodu jej osobistej, pozarutynowej, rzec można, inicjatywy. Sama czasem chodziła do pokoju obok i brała kwity kasowe, a surowiec i chyba – ale tego nie wiem na pewno – produkt podglądała u koleżanki zza biurka. Analogie z poprawkami bilansu po siódmym maja narzucają się same. – Właśnie zauważyłem, że dostaje tylko raporty, nawet mnie to trochę zdziwiło. Muszę zapytać Sipowskiego, czy nie mógłby dawać jej oryginałów. – Tylko zrób to, powołując się na obserwacje własne i standardy Keyaki, tak żeby nie nabrał podejrzeń, że coś nam podpadło. Szlinowej podobno odmówił wglądu w oryginały, tłumacząc się dbałością o porządek dokumentacji. Przygotuj się na niechętną odmowę. – Oczywiście. I – panie Abel – trochę mnie ta Szlinowa absorbuje w moim gabinecie. Kiedy będzie można z powrotem przenieść ją do szóstki? – Wstrzymajmy się z tym jeszcze parę dni. Powiedzmy do piątku albo co najmniej do czwartku, jeśli dziś odbędziecie rozmowę z Kiryłem Konstantynowiczem. Wtedy sprawa księgowania elektronicznego na podstawie oryginałów, których tak zazdrośnie strzeże Sipowskij, powinna się unormować, a dalej Szlinowa będzie musiała sobie radzić sama. Jednak los, czy też raczej fatum, które obok niego objęło swymi rozstrzygnięciami Oksanę i całe Keyaki, wymyśliło inne rozwiązanie. ***
Jedząc obiad, zauważył Oksanę. Odgarniając sobie włosy, uśmiechnęła się do niego nieznacznie, ale inaczej niż dotąd, jakoś swobodnie, pewnie. Gdy szła do okienka zwrotu naczyń, zauważył, że nie ma na nogach pionierek, lecz pantofle na obcasie. Nie była też w nieśmiertelnym sweterku z półgolfem, lecz w białej bluzce z falbaną przy biuście pod granatowym żakietem. „Pierwszy krok w dobrą stronę” – pomyślał. „Ile ich jeszcze przed nią?...”. *** We wtorek ledwie Oksana weszła do stołówki, zobaczyła Agniessę, która machała do niej od stolika. Było widać, że jest naładowana wiadomościami jak bomba grożąca wybuchem. Pokazywała, by Oksana przysiadła się do niej. Gdy podeszła z tacą i zajęła wolne miejsce z jej lewej strony, koleżanka nachyliła się i zaczęła nadawać scenicznym szeptem: – Znasz najnowszą sensację? Sipowskij nogę złamał! Złamał albo skręcił czy zwichnął – jeden pies, nie o to chodzi. Ważne, że już wczoraj do pracy nie przyszedł i nie będzie go co najmniej miesiąc! Ale nie to jest najciekawsze! Wiesz – i tu ściszyła głos do rzeczywistego szeptu; teraz zaledwie parę najbliżej siedzących osób mogło ją usłyszeć, ale nie wydawały się zainteresowane rewelacjami Agni – jak on tę nogę skręcił? Z balkonu skakał! Tak – wyobraź sobie! – zaśmiała się rozbawiona. – Od Sofii! – wróciła do szeptu. – Bo Sofija – moja koleżanka zresztą, ona mi to opowiedziała – była jego dziewczyną jakiś czas temu, ale jak zaczęłam tu pracować, Kirył wziął się za mnie i ją zostawił. Złościła się na mnie wtedy, nawet poprztykałyśmy się, że to niby ja jej go odbiłam. Ale potem, jak już poznała swojego obecnego i z nim zaczęła chodzić na poważnie, to się pogodziłyśmy na nowo. No i ta Sofija, w niedzielę – uważasz – słyszy dzwonek do drzwi i otwiera, bo myśli, że to jej Jura. Bo Jura, jak zapije, to kluczy
znaleźć nie może i dzwoni. Ale to był Kirył! Zdziwiła się i wkurzyła, bo najpierw on ją rzuca dla mnie, a teraz, po trzech latach, przypomina sobie o niej i jak gdyby nic z kwiatami i flaszką ładuje się do środka, drzwi za sobą zamyka i bierze się za obłapianie. Tak go przypiliło, kozła jednego, hi, hi... Więc Sofija, uważasz, opędza się przed tymi amorami, a on nic – flaszkę otwiera i przepija. A Sofija, i owszem, na koniaczek mało odporna, więc w końcu mówi sobie – a co tam, wypić można, a za drzwi się go wystawi później. Ale później, a ile czasu minęło, to Sofija już nie wie, bo trochę przecież wypiła, nagle słyszy, jak jej Jura już pod oknem pogwizduje. Bo on jak sobie tak trochę popije, to pogwizduje, do domu idąc. Więc trzeźwiutka się nagle zrobiła jak niemowlę – tak mówi – i Kiryłowi klaruje, że to jej chłop wraca i żeby uciekał. A ten już pod drzwiami i kluczem gmera dookoła zamka, bo podcięty był i trafić tak od razu nie mógł. Akcja jak w kinie, no nie? Kirył na balkon – a to parter, ale wysoki, dwa metry jak nic – i z balkonu hyc na podwórko. Niby miękko na dole, jakieś krzaczki tam były, ale musiał coś nieszczęśliwie skoczyć, bo stęknął tylko i potem Sofija widziała, jak kuśtykając, oddalał się jak niepyszny. To wyjaśniło się, dlaczego go wczoraj w robocie nie było. No a dziś – już Galiny pytałam – zwolnienie przysłał. Z Obwodowego, z chirurgii. Coś tam napisali po łacinie, Galina nie wie co, ale miesiąc zwolnienia dostał. A Sofiji nawet nic się od Jury nie dostało, bo bukiet i flaszkę zdążyła wyrzucić z tego balkonu za Kiryłem. Zresztą – mówi – niewielka szkoda, bo już tam mało co w niej zostało. A z Jurą to kochali się jak nigdy, bo on był tylko tak w sam raz zaprawiony, więc ochotę miał jak się patrzy, a i ona po tym koniaczku... Mówię ci, jak w kinie! Ostatnich zdań oczywiście nie szeptała, tylko rozbawiona wypowiadała je pełnym głosem. Zresztą nie wiadomo, po co ta cała tajemniczość z szeptaniem, bo Oksana była pewna, że Agni relacjonowała to wszystkim już z piętnaście razy. Ba! – taka zabawna historia nie może się marnować!
Oksana też daleka była od okazywania smutku lub współczucia szefowi. Miał, na co zasłużył, a jego nieobecność w Keyaki była Oksanie na rękę. Nie wiadomo, co będzie potem, ale na razie przynajmniej z nim miała spokój. Na miesiąc. Gdy po obiedzie weszła do gabinetu mistera Hisamatsu, ten wydawał się już na nią czekać. – Oksano Grigoriewna, otóż jak zapewne już wiecie, nasz główny księgowy, Kirył Konstantynowicz Sipowskij, dostarczył zwolnienie lekarskie, z którego wynika, że nie będzie go w pracy co najmniej przez miesiąc. Współdzieląca z nim gabinet Julia Korolewa jest również na zwolnieniu. Istna epidemia! Mam nadzieję, że jak będziecie tam pracować, to nie zachorujecie? W gabinecie znajdują się wszystkie tegoroczne dokumenty finansowe i przeniesienie was tam jest dowodem zaufania, jakim dyrektor Takuya za poręczeniem dyrektora Abla was obdarza. Wasze obowiązki zostaną zwiększone o uzupełnienie finansowości elektronicznej o skany dokumentów od początku roku do dnia bieżącego, ale że w waszym nowym miejscu pracy jest skaner, więc będziecie mogli spokojnie i sprawnie pracować. Mamy nadzieję, że nikt poza wami nie będzie miał dostępu do poufnych dokumentów, które tam się znajdują. Będziecie za nie oczywiście odpowiedzialni. Żeby nie tracić czasu, za chwilę zorganizujemy wasze kolejne przenosiny, tym razem na co najmniej miesiąc. Wasze biurko postawi się na miejscu zajmowanym przez Korolewą, a jej odsunie gdzieś pod ścianę. Jeśli wykażecie się solidnością i dyrektor Takuya będzie z was zadowolony, to niewątpliwie dobrze przysłuży się waszej karierze. Aha! I od dzisiaj księgujecie z oryginałów. Wiem, że Kirył Konstantynowicz kazał wam księgować z raportów dziennych, ale zmieniamy to. Czy macie jakieś pytania? Czuła się przytłoczona kolejnymi obowiązkami. Odpowiedzialność, jeszcze więcej pracy, zupełna samodzielność,
samotność w biurze... No dobrze, ale czy sobie poradzi? – Mister Hisamatsu, mam skanować wszystko, co znajdę w tegorocznych segregatorach? Ale przecież część tych dokumentów już została zeskanowana przez Julię Witaliewną?... To muszę każdy dokument sprawdzić, czy już jest w systemie, czy jeszcze nie. To bardzo żmudne. Czy jest jakiś sposób, aby to zautomatyzować? Jakiś komparator skanów? Widziała, że dała Japończykowi do myślenia. Chwilę się zastanawiał, po czym powiedział z uśmiechem aprobaty. – Macie rację. Nie wiem, ale skonsultuję się z informatykami w Takasaki. Może da się coś z tym zrobić. Wstrzymajcie się zatem ze skanowaniem archiwaliów, aż wam powiem, czy taka możliwość istnieje. Tak czy inaczej zaczniemy od przenosin. Jeszcze tego samego dnia mister Hisamatsu zakomunikował Oksanie, że problem komparacji zostanie rozwiązany, ale nie wiadomo, ile to zajmie czasu działowi IT. Na razie więc może skanować wszystkie dokumenty od stycznia do końca kwietnia do katalogów archiwów miesięcznych, a potem się je uporządkuje. „»Się!« – ulubiony zwrot wszystkich szefów” – pomyślała Oksana. „Tak jakby coś SIĘ samo robiło. A tu, dziewczyno, i tak zrobisz wszystko ty sama”.
Rozdział 27
W ciągu tygodnia Peter widywał Oksanę tylko w stołówce. Zaplecze budowy było już gotowe, uzbrajanie terenu i prace fundamentowe na terenie przyszłej hali przebiegały w najlepsze, drogi wewnętrzne były w trakcie ubijania ostatecznej podsypki i całość była na etapie kontrolowanego z trudem chaosu. Razem ze Swietłaną oraz wdrażającym się do pracy zrębem przyszłej kadry fabryki płyt Peter był w takim kołowrocie pojawiających się i zmieniających spraw, że wracał do domu o zmroku i nawet nie wiedział, czy Oksana była w willi, czy nie. Musiała jednak bywać, bo pieniądze jej tygodniówki, pozostawione na szafce, zniknęły, a kartka z jego wyjaśnieniami nosiła dopisek: „Dziękuję – Oksana”. Dom był czysty, bielizny i koszul też mu nie brakowało, no i miał wrażenie, że buty oraz ubrania zostały co najmniej raz wyszczotkowane. Przy jego willi też trwały prace związane z tarasem frontowym i garażem, co widział głównie po efektach. Robotników spotykał tylko rano; mijali się – oni rozkładali sprzęt, gdy on zmierzał na budowę. Tak więc pierwszym dniem, w którym spokojnie zjadł śniadanie, była sobota. Wprawdzie poszedł potem do Keyaki jak co dzień, ale dziś pracę miał wyłącznie biurową – większość robotników rozjechała się do domów i kontynuowano tylko wylewanie nawierzchni dróg, nad czym nadzór pełniła Swietłana. Wróciwszy do domu wczesnym popołudniem, niespodziewanie natknął się na Oksanę przy pracy. Była w czarnej kusej sukience z krótkim rękawem i głębokim dekoltem, ozdobionym białą kokardką. Drugim i ostatnim białym akcentem był niewielki
fartuszek wykończony koronką. Na nogach miała czarne siatkowe pończochy oraz znane mu już buty na obcasie. Włosy były przytrzymane aksamitną przepaską. W tym zestawieniu dziwnie wyglądały jej dłonie w różowych, gumowych rękawicach do prac gospodarskich, w których trzymała naręcze wypranej bielizny. Powitała go uśmiechem. – Witajcie, dyrektorze. Niosę to na dwór. Rozciągnęłam za domem linkę, będzie lepiej i szybciej schło. Może dziś jeszcze zdążę uprasować. A to, na co patrzycie z takim zdziwieniem, to mój nowy strój roboczy. Mówiliście kiedyś, że mam sobie kupić odpowiedni – więc kupiłam. Jak wam się podoba? – Bardzo! Powiedz, ile mam ci zwrócić za niego, bo – pamiętasz? – powiedziałem, że za roboczy strój ja płacę. – Pamiętam. Jeśli to nadal aktualne, to sukienka, fartuszek, pończochy, aksamitka, linka i rękawice kosztowały 3830 rubli. – I buty. Policz też za buty. – Buty już miałam i nie musiałam kupować. – Nie szkodzi. Teraz to są buty robocze i należy się za nie zwrot. I nie obawiaj się – możesz przecież używać ich wszędzie, nie tylko w tej pracy. Zaczerwieniła się. – Znów mnie zawstydzacie, dyrektorze. To może i za majtki mam policzyć? – Jeśli nosisz je w pracy, czego nie uważam za konieczne, to oczywiście, że tak!
Zatkało ją, ale po sekundzie spojrzała na niego prosto i jakby zaczepnie, zawahała się na chwilę, rozglądnęła, zniknęła na moment w łazience i wyszedłszy z niej już bez mokrego prania i różowych rękawic, stanęła przed nim, zgrabnym ruchem zdjęła majtki i powiedziała: – To już teraz za majtki zwracać nie musicie. Uśmiechnął się z serdecznym rozbawieniem. Podobały mu się jej poczucie humoru, inteligencja i duma. Postanowił kontynuować grę. – A biustonosz? Czy policzysz mi za biustonosz? Z niejakim trudem włożyła rękę w dekolt i śmiejąc się od ucha do ucha, pokazała, że nie ma stanika. – Nie policzę! Zawtórował jej śmiechem. Nie było już nic do dodania. Oboje rozbawieni oddali się swoim czynnościom – ona w rękawicach i z naręczem prania wyszła tylnymi drzwiami, a on, zmieniwszy odzież na weekendową, zszedł do salki w piwnicy. *** Peter po dwóch godzinach ćwiczeń na atlasie i rowerze wziął prysznic. Gdy wychodząc z łazienki, natknął się na Oksanę, wrócił do tematu pieniędzy za buty. – Nie chcę, dyrektorze, byście za nie zwracali. To prezent od tatuśka; ostatni, jaki mi dał. Gdybyście za nie zapłacili, to tak bym się czuła, jakbym tę pamiątkę sprzedała.
Argument był rozstrzygający i nie mógł z nim dyskutować. Wprawdzie mógł powiedzieć, że może zrobić jak z majtkami i chodzić boso, ale ugryzł się w język. „Nic za szybko” – pomyślał. „I tak robi błyskawiczne postępy”. – Oto 4000 rubli zwrotu za odzież roboczą. Te 170 różnicy zatrzymaj – nazwijmy to kosztem zakupu. *** Wieczorem siedział w salonie i oglądał wiadomości, gdy Oksana podeszła do niego. Widząc ją ubraną w granatowy kostium i białą bluzkę, zorientował się, że już jest po sprzątaniu i chce mu coś powiedzieć. Spojrzał na nią wyczekująco. – Można do was ze sprawą? – spytała. Wiedział już, że sprawa będzie przez duże S. Wyłączył telewizor, podniósł się i wskazując fotel vis-à-vis, powiedział: – Oczywiście. Siadaj. – Dziękuję, zręczniej mi będzie stać. Ale was proszę – usiądźcie. Nie usiadł. Patrzyła mu prosto w oczy, bez uśmiechu, z twardym zdecydowaniem. Mierzyli się wzrokiem przez kilka sekund, potem zakryła oczy powiekami o uczernionych rzęsach. Sekundę trwało, zanim je otworzyła. – Dyrektorze Abel, ja przyszłam was prosić... Ja bym chciała zostać waszą kobietą.
Ostatnie słowa wyrzuciła z siebie szybko, jakby chciała, by zostały wypowiedziane, zanim się rozmyśli albo zanim głos ją zawiedzie. Peter zdziwił się, że już dojrzała. Los – czyjś los, jego albo jej – bardzo się śpieszył. Jaki miał w tym interes? – Kobietą czy żoną [16]? – rozbrajał minę ewentualnego nieporozumienia. – Kobietą. Powiedziała to zdecydowanie i spojrzała mu prosto w oczy, dumnie, wręcz hardo. – Co o mnie wiesz? Przez chwilę robiła wrażenie zdziwionej. – To, co powiedzieliście o sobie. I że szlifujecie kobiety... Zarumieniła się nagle i spuściła wzrok. Dokończyła ciszej: – To jest, chciałam powiedzieć... diamenty. *** Wcale nie chciała tak powiedzieć. Uwaga miss Asuhara o szlifowaniu diamentów – czyli kobiet, jak wyjaśnił to mister Hisamatsu – tak nagle jej się przypomniała, że mimowolnie palnęła – tak właśnie, palnęła – o tym szlifowaniu. W tym krótkim, sekundowym momencie, gdy cytowała słowa Japonki, bezwiednie i intuicyjnie dokonała syntezy tego stwierdzenia i jej implikacje wprawiły ją w zmieszanie. Jeszcze zanim słowa przebrzmiały, już
czuła, jak palący rumieniec oblewa jej policzki. Kończąc poprawkę, że nie kobiety, a diamenty, wiedziała już, że plącze się coraz bardziej. Rozstrzyga się jej życie – może całe życie – i miało być poważnie, a tu dyrektor Abel gotów pomyśleć, że rozmawia z jakąś wariatką. Złość na siebie samą przydała karminu jej policzkom, ale nie pomogła ratować image’u. Co tu zresztą ratować – mleko już się rozlało. Wypadło czekać na reakcję dyrektora. Roześmieje się i obróci jej prośbę w żart? Oburzy się i wyprosi? Było kilka innych kończących wariantów, ale rozmowa wróciła na normalne tory. – A czy ty wiesz, co to znaczy być moją kobietą? No właśnie, w tym sęk, że nie bardzo wiedziała. Trochę się domyślała po rozmowach tydzień temu, ale nie wiedziała. Abel był tak inny od znanych jej mężczyzn... Wyobrażała sobie, że aby szlifować tak twarde diamenty jak ona, musi być bardzo twardy. Nie była świadoma tego, jak się czuje szlifowany diament – spodziewała się, że będzie trudno. Nie wiedziała dokładnie, jak on szlifuje te kobiety – czy też może diamenty, nie chodzi o słówka – ale wiedziała, że chce być przezeń szlifowana i że ciekawa jest siebie jako brylantu. Właśnie tak – jest ciekawa, jaki będzie efekt. A co do szlifowania – to niech będzie, co ma być! – Nie wiem, dyrektorze Abel. Ale wy mi pokażecie. Wiem, że mnie nie skrzywdzicie. – Skąd wiesz? – Ja... Ja nie wiem... – zająknęła się. – Ale wiem. Wy jesteście uczciwy, sprawiedliwy człowiek. Mam do was zaufanie. Do nikogo nie mam i nie miałam jak do was. Może do ojca tylko... Dawno... – Mojej kobiety nie będę traktował jak córkę. Raczej jak
niewolnicę, jak zabawkę, czasem jak dziwkę. Będzie mi posłuszna absolutnie; nawet gdy będzie to dla niej bardzo przykre lub bolesne. Będzie musiała całkowicie zmienić swoje życie i podporządkować je mnie i moim zachciankom – i to nie tylko tu, w domu, prywatnie, ale i publicznie. Wszędzie i o każdej porze. Będzie ciężko pracować każdego dnia – i będzie robić to z uśmiechem. Będzie uprawiać ze mną seks na moich warunkach. Będzie karana dotkliwie za wszystko, co uznam, że na karę zasłuży, nieraz i bez powodu – choć czasem będzie też nagradzana. Będzie musiała mi zaufać bezgranicznie. I będzie to trwało długo; jeśli nie zrezygnuje – bardzo długo, a nigdy nie zostanie moją żoną. Czy jesteś na to gotowa? Właściwie znała odpowiedź – wystarczyło ją tylko wymówić. Wszystko się zgadzało. Domyśliła się tego już w niedzielę, miała zatem prawie tydzień na przemyślenia. Odzyskała kontrolę nad przebiegiem rozmowy oraz pewność siebie. Postanowiła trochę się podroczyć – może to ostatnia okazja? Zapytała: – A jaka będę po oszlifowaniu? Odpowiedź dyrektora Abla była natychmiastowa i ostra – jak cięcie szablą. – Bez skazy. Poczuła suchość w ustach. Wszystko zostało powiedziane. Pozostało tylko jedno. Skok na głęboką wodę. – Jestem gotowa. Patrzył na nią długo. Dostrzegła ślad uśmiechu na jego wargach. Aprobaty? Podziwu? Stała dalej bez ruchu na środku salonu. Cisza się przedłużała.
– Cieszy mnie twoja decyzja. Spodziewałem się tego, ale nie sądziłem, że dojrzejesz tak szybko, więc mam przygotowane tylko zręby układu. Jesteś jednak tak inteligentna, że może to wystarczy. Podszedł do regału i z jednego z wielu skoroszytów wyjął pojedynczy arkusz papieru. – Weź, zapoznaj się z nim uważnie. Jeśli masz uwagi, przedstaw je. Zaczęła czytać. PETER – prawa OKSANA – prawa Peter ma prawo do dowolnego dysponowania O., w tym jej ciałem, pod warunkiem że nie spowoduje u niej trwałego uszczerbku na zdrowiu. Oksana ma prawo do użycia w dowolnym momencie ustalonego hasła bezpieczeństwa, które powoduje zawieszenie wszystkich jej obowiązków i prawa P. do dysponowania O. Peter ma prawo do dowolnego dysponowania swoją osobą i swoją seksualnością. Oksana ma prawo zwracać się z prośbą do P. o wysłuchanie jej uwag, a po uzyskaniu zgody nie ponosi konsekwencji z powodu wypowiedzianych słów, pod warunkiem że nie będą obraźliwe wobec P. Peter ma prawo wypowiedzieć układ w dowolnym momencie i bez kon-sekwencji.
Oksana ma prawo wypowiedzieć układ w dowolnym momencie i bez konsekwencji. PETER – obowiązki OKSANA – obowiązki Peter po odebraniu hasła bezpieczeństwa ma natychmiast przerwać wszelkie opresyjne działania, zapewniając jednak O. bezpieczeństwo. Oksana jest zobowiązana poddawać się bezwarunkowo i z całym zaufaniem woli i poleceniom P. Peter jest zobowiązany dokładać wszelkich starań, aby O. robiła postępy na drodze ku szczęściu, spełnieniu i samorealizacji. Oksana ma zakaz okazywania niezadowolenia i smutku w dowolnej formie, poza momentami otrzymywania kary. Peter ma obowiązek zapewnić O. całkowite utrzymanie i warunki bytowe konieczne do spełnienia obowiązku jak wyżej, nie obciążając jej żadnymi kosztami i opłatami. Oksana jest zobowiązana dochować lojalności P., a w szczególności informować go o wszystkich istotnych dla niej i niego sprawach. Wodziła wzrokiem po karcie, wiedząc, że od zdań na niej zapisanych zależy jej dalsze życie. Czy rzeczywiście zależy ono od tego zapisu? Czy życie ludzkie zależy od jakiegoś świstka, choćby i od cyrografu? Czy nie zależy ono zawsze od nas samych? Od tego, jak zachowujemy się w tej czy innej sytuacji, w każdej minucie życia? Czy nie zależy od drugiego człowieka, od jego
czynów, słów, zaniechań? To człowiek ma moc, nie papier i atrament. – Po co mi ten układ? Powiedziałam już, że wam ufam. Czyż trzeba czegoś więcej? – Wiem, że może przyjść zwątpienie i bunt lub żal. W trudnych chwilach najdą cię różne myśli, na przykład: „Myślałam, że to znaczy nie to”, „To powinno inaczej wyglądać” albo: „On nie ma do tego prawa”, „Obiecywał co innego”. Ten tuzin spisanych zdań ma pomóc przezwyciężyć takie wątpliwości. – Jeśli tak uważacie... Czy mam to podpisać? – Tak; jeśli nie masz pytań ani wątpliwości, jeśli akceptujesz to wszystko – podpisz. Ja też to zrobię. I ponieważ ten układ nie ma formalnej mocy prawnej, bo to tylko moralne zobowiązanie, to wystarczy jeden egzemplarz. Zawsze możesz do niego zaglądnąć i przeczytać ponownie. Ale – po podpisaniu – tylko przeczytać. Podpisał sam i podał jej długopis; złożyła swój podpis obok. – Co teraz? – Co najwyżej: „Co teraz, Gospodin?” – od dziś tak się będziesz do mnie zwracać – „Gospodin” na końcu, z intonacją świadczącą o pełni szacunku. Na razie tylko gdy będziemy sami, chyba że zażyczę sobie i publicznie. Wtedy powiem: „Pełne formy”. Bez tego publicznie pozostaje po staremu: „dyrektorze Abel”, ale może też być „gospodin dyrektor”. Pytanie takie jest jednak zbędne; w ogóle większość pytań jest zbędna i przez to niedopuszczalna, co w przyszłości będzie skutkowało karą – wystarczy milcząco czekać na dyspozycję. Prawidłowych postaw i zachowań nauczysz się wkrótce. Dowiesz się, że czekając na moje polecenie, należy stać prosto, w lekkim rozkroku lub klęczeć – też
z rozsuniętymi kolanami. Głowa ma być wyprostowana, a spojrzenie utkwione w moje nogi. Krótkie spojrzenie w oczy jest dozwolone tylko wtedy, gdy starasz się odgadnąć niewypowiedziane życzenie. To wszystko przećwiczymy potem. Teraz sprawy organizacyjne... Od tej pory ten dom jest i twoim domem; bezcelowe jest wynajmowanie przez ciebie pokoju na mieście. Będziesz gospodarzyć i mieszkać tu. Reszta twojego życia, związana z pracą zawodową, przebiegać będzie na razie bez zmian. Pobory z Keyaki będziesz gromadzić na własnym koncie, nimi spłacać wolno ci tylko zaciągnięte długi. Pieniędzy za sprzątanie nie będziesz dostawać, za to ja będę płacić za twoje jedzenie, odzież, którą sam wybiorę, kosmetyki, farmaceutyki i wszystkie zaakceptowane potrzebne ci rzeczy... Postaram się jak najszybciej zrobić niezbędne dla ciebie zakupy – potrzebujesz odpowiedniej garderoby. Teraz musimy ustalić jakąś prowizorkę. Dobrze się stało, że kupiłaś ten strój, który dziś zaprezentowałaś jako roboczy. To będzie twój strój domowy numer jeden – sukienka i do sprzątania oraz prac związanych z przygotowaniem jedzenia – fartuszek. Przy pracach domowych będziesz chodzić boso i bez pończoch. Jeśli będzie ci zbyt zimno – powiedz, dobiorę odpowiednie buty. I oczywiście żadnej bielizny! To ważne – odtąd w domu majtki i biustonosz są dla ciebie zakazane, chyba że powiem inaczej. Jeśli wychodzimy razem, tak samo – chyba że będzie zimno i ze względów zdrowotnych majtki będą potrzebne lub wyraźnie każę je włożyć. Do pracy na razie możesz ubierać się jak dotąd – kostium, bluzka, pończochy i buty – oczywiście te od tatusia. Jak pogoda wymusi, to i kurtka lub płaszcz – co tam masz odpowiedniego. Jak nie wiesz, co włożyć – pytaj. A teraz dostosuj ubiór do moich wymagań. Była zupełnie oszołomiona. Miał rację dyrektor – ups! – Gospodin, że nasuwała się wątpliwość typu „Myślałam, że to będzie inaczej wyglądać”. Ale cóż, po pierwsze – nie wiedziała jak, a po drugie – sama chciała! Wyszła więc na korytarz, gdzie w szafie wisiały jej nowa robocza sukienka i fartuszek, zdjęła je z
wieszaka i zamknąwszy szafę, ruszyła w kierunku łazienki. – Ej! Dokąd to? – dobiegł ją głos dyrektora – źle! – Gospodina. Odwróciła się zdezorientowana. – Do łazienki, przebrać się. – Jeszcze raz. – Do łazienki przebrać się. – Źle. Teraz zrozumiała. Spuściła oczy i powtórzyła: – Do łazienki przebrać się, Gospodin. – A po co do łazienki? Teraz nie masz prywatności – jesteś moja bez osłonek i ze wszystkim. Twoja nagość jest moja tak jak twoja suknia. Nawet twoje ekskrementy będą moje, gdy je wydalisz. Przebieraj się tam, gdzie stoisz. Uciesz mnie zgrabnymi ruchami. Ledwie zdjęła żakiet, gdy Gospodin odezwał się ponownie: – Słucham? – Nic nie mówiłam... Gospodin. – No właśnie. A ja słucham! – Nie rozumiem, Gospodin? – ledwo się pohamowała, by nie podnieść zdziwionych oczu.
– Po usłyszeniu polecenia powinnaś potwierdzić: „Tak, Gospodin”. Tak jak po jakimś darze – przedmiocie, karze lub pozwoleniu na coś – masz powiedzieć: „Dziękuję, Gospodin”. – Tak, Gospodin. „Kurde, jak w koszarach”. – Zapamiętaj to. Kończ przebieranie, a potem nakryj do kolacji. – Tak, Gospodin. Było jej trochę markotno. Twardy był ten szlifierz diamentów. Może adekwatny do surowca, którym była? No, jeśli tak... Trzeba się przyzwyczaić. I co tam było w tym Układzie? „Zakaz okazywania niezadowolenia i smutku”. To znaczy, że może być zła, smutna i niezadowolona, ale nie może tego okazywać. Oj, trudno będzie! Czy podoła? „Próbuj, głupia cipo! Uśmiech na twarz, iskierki radości w oczy i do roboty”. Przebrawszy się, ruszyła z uśmiechem do kuchni. Jak się robi te iskierki? „A właściwie dlaczego »głupia cipo«?” – myślała, nakrywając dla dyrektora. „Skończ z tym samobiczowaniem. Dyrektor, to jest Gospodin” – poprawiła się skwapliwie – „podziwia twoją inteligencję, to ty sama się nie poniżaj. Podjęłaś głęboko przemyślaną decyzję, w tej chwili za wcześnie ją zmieniać, a że szczegóły cię na razie rozczarowują – cóż... Poczekamy, zobaczymy. Na razie rób, co każe, a z oceną poczekaj miesiąc, trzy. Zawsze możesz zrezygnować! A co do finansów – nawet i tu jest zysk. Kwatera i życie więcej warte niż 6000 rubli, a i oszczędność dwóch godzin dziennie na tuptaniu z Birobidżanu do
Kugły i z powrotem też coś znaczy... No widzisz, głu... Nie – wymyśl coś innego! Hmmm... Może »mądra dziewczynko«? No – na razie z braku laku niech będzie »mądra dziewczynko«. To teraz zrób, mądra dziewczynko, użytek ze swojej mądrości”. Stanęła – jak to miało być? Aha! – w lekkim rozkroku, prosto i patrzeć w nogi. Ciekawe, że nie powiedział, co z rękoma, cóż – niech będą prosto zwieszone jak u żołnierza. Powiedziała: – Wyłożyłam, co mieliście w lodówce. Czy życzycie sobie, Gospodin, coś specjalnego? Może zrobić kanapki, Gospodin? Aż się wewnętrznie roześmiała na tę uniżoność. Cóż za gra – jak w teatrze! Ubaw po pachy! Jak to dyrektor – jeszcze wtedy nie Gospodin – powiedział? „Graj i baw się dobrze”? Rzeczywiście, coś w tym jest... – Świetnie ci idzie. Przygotuj mi kanapki. Z dwóch razowych kromek z masłem i posolonym twarożkiem oraz z dwóch żytnich z masłem, szynką i korniszonem. Do tego herbata. – Tak, Gospodin. Przygotowała, co kazał i położyła na osobnym talerzu przed nakryciem. Pojedynczym; nie polecił przecież, by jadła z nim. Widząc koniec przygotowań, Gospodin zasiadł za stołem. Nalała mu herbaty i stanęła z boku, dwa metry od niego. Przez ostatnie minuty myślała, jak ma się zachować, gdy Gospodin będzie jadł. Przypomniała sobie filmy ze scenami jedzenia na zamku, w jadalniach i ze służbą. Pokojówki i podające do stołu zachowywały się w nich różnie – czasem stały przy drzwiach, czasem wychodziły po nałożeniu dań na talerze lub zaraz po wniesieniu waz i półmisków. Kamerdynerzy zawsze stali opodal i to wydało jej się naj-elegantsze. Postanowiła zachować się
podobnie. Od zawsze lubiła teatr. Dwa razy uzupełniała herbatę, a gdy skończył i otarł usta serwetką – a jakże, nie zapomniała położyć serwetki obok nakrycia, przecież jest mądrą dziewczynką – sprzątnęła ze stołu. – Teraz, jako że skończyłaś prace kuchenne, zdejmij fartuszek i sama zjedz dwie garście płatków kukurydzianych z mlekiem, cztery plasterki szynki i popij szklanką lub dwiema soku – pomarańczowego lub innego, jeśli wolisz. – Tak, Gospodin. Dziękuję, Gospodin. Znowu ją zaskoczył. Nie przypuszczała, że Gospodin będzie ustalał nawet jej jadłospis. Przyglądał się, jak je. Nie polecił usiąść, więc jadła na stojąco przy szafce kuchennej. W lekkim rozkroku – dobrze to zapamiętała, bo nadal nie rozumiała, po co ten rozkrok i dlaczego jest ważny. Zastanawiała się tylko, czy stanąć przodem – przecież nie czekała na polecenie, lecz je wykonywała, więc nie; czy tyłem – to uznała z kolei za niegrzeczne. Zatem bokiem. Ale komedia! Jeszcze przed godziną nie wyobrażała sobie takich dylematów! – Teraz masz wolne, powiedzmy... do dziewiątej. W tym czasie zaadaptuj dla swoich potrzeb pokoik, w którym spałaś trzy tygodnie temu. Zrób miejsce dla rzeczy, które przywieziemy jutro, likwidując twoją kwaterę. Pościel sobie, co nie znaczy, że będziesz tam zawsze spać. Poza tym rób, co chcesz – czytaj, odpoczywaj, przeglądaj internet... – Tak, Gospodin. Dziękuję, Gospodin.
Uśmiechnął się z widocznym zadowoleniem. No pewnie! Przecież jest mądrą dziewczynką. *** Peter spojrzeniem odprowadził Oksanę do drzwi. Przepełniała go dawno nieodczuwana radość. Oto znowu miał cel! Wszystko, co najlepsze, jest przed nim. Znowu zaczynał wszystko od początku, i to chyba z najinteligentniejszą ze swoich dotychczasowych kobiet. Najinteligentniejszą, najmłodszą i najładniejszą – no, oprócz Daisy, ale tę trudno nazwać jego kobietą. Nie w tym sensie. Ma kolejną, którą będzie budował, tworzył z niej istotę pełną i piękną. Będzie miał do kogo wracać z biura i z budowy. Teraz stres pracy nie zatruje jego umysłu, bo będzie się relaksował, myśląc o niej i będąc z nią. Po miesiącach nużącego, monotematycznego myślenia tylko o fabryce wróci to, czego nauczyła go Satoko w Pinewood: równowaga między pracą a domem. A Oksana? Był pewien, że rzeczywiście zrobi z niej brylant bez skazy. Ponownie włączył telewizor. Musiał pomyśleć, co teraz. *** Jakiś czas temu Peter zauważył, że Oksana ogląda program informacyjny wraz z nim. Gdy w rogu ekranu zegar pokazał 21:00, wstała z krzesła, na którym siedziała, i stanęła z boku. Wyłączył telewizor i obrócił się ku niej. – Bardzo dobrze, Oksano. Teraz uściślimy twoją typową postawę. Ręce umieść za plecami i złap się dłońmi za łokcie. Reszta bez zmian, wyprostowana, w lekkim rozkroku i z oczami – ale nie głową – opuszczonymi. Właśnie tak – powiedział, widząc,
że wykonała jego polecenie. – Tę postawę nazwiemy po prostu „postawą”. Jeśli nie będziesz miała czasu wolnego ani nie będziesz wykonywała żadnej pracy, przybierzesz „postawę”. Będziesz zwrócona przodem do mnie. Gdybym się przemieszczał, nie będziesz się obracać, lecz pozostaniesz zwrócona w tę stronę, gdzie byłem, gdy ją przyjmowałaś, ale gdy powiem: „postawa” lub cię zawołam, zawsze zwrócisz się przodem do mnie. „Postawa” jest niezależna od stroju czy jego braku i od miejsca. Podkreślam, że praca – przez pracę rozumiem też pobyt w Keyaki – wyklucza „postawę”. Dalsze szczegóły dotyczące okoliczności przybierania „postawy” pozostawiam twej inteligencji. – Tak, Gospodin. – Przeciwieństwem „postawy” jest „swobodnie”. Różni się tym od postawy, że kolana są blisko siebie, nogi na baczność lub na spocznij i ręce luźno opuszczone; chyba że coś w nich trzymasz. – Tak, Gospodin. – Teraz włóż swoje buty na obcasie i przejdź się po prostej, od końca salonu pod ścianę w holu i z powrotem. – Tak, Gospodin. Sam wstał, wziął kamerę i sfilmował jej chód. Gdy stanęła, podszedł do komputera, który znajdował się na biurku niemal za Oksaną. Zaobserwował, że początkowo jej głowa drgnęła w obrocie ku niemu, ale zaraz wróciła do patrzenia w przód. Utworzył odpowiedni folder, do którego przegrał plik z kamery. – Podejdź. – Tak, Gospodin – powiedziała, idąc.
– Pokażę ci kilka filmów ukazujących poglądowo, jak chodzą kobiety. Z dwóch pierwszych bierz przykład – te pięknie się poruszają. Zwróć uwagę na cechy szczególne ich kroku: stopy są unoszone wysoko, stawiane niemal w linii, obcas nigdy nie dotyka podłoża pierwszy, a cała kibić przy każdym kroku delikatnie podnosi się i opada, tak jakby kobieta w nogach miała sprężyny lub jakby anglezowała. Zobacz. Uruchomił odtwarzanie. Oksana patrzyła z uwagą. Gdy drugi film się skończył, powiedział: – Teraz trzeci film. To relacja z pokazu mody, zobaczysz czołowe modelki. Nie bierz z nich przykładu, gdyż nie stawiają kroków w linii, a w przeplocie, co jest przesadne i wygląda nienaturalnie, a ciężar ciała przenoszą z nogi na nogę twardo, jak żołnierze na paradzie, wybijając stopami dziury w chodniku. Patrz! Gdy skończył się pokaz mody, uruchomił czwarty filmik. – A tak ty chodzisz. Gdy film dobiegł końca, pokazał, jaka jest ścieżka dostępu do folderu, sfilmował jej powtórną przechadzkę po salonie, polecając, by starała się naśladować widziany przed chwilą wzór, i dołączył nowe nagranie. Pokazał je Oksanie. – Jest lepiej, ale sztucznie i kanciasto. Musisz poruszać się z naturalnym wdziękiem, który masz. Odtąd ZAWSZE staraj się chodzić jak pokazane ci kobiety. W wolnych chwilach lub w czasie przeznaczonym na trening, który ci wkrótce wyznaczę, oglądaj sobie te filmy, ćwicz chodzenie i dorównaj najlepszym. Co jakiś czas będę sprawdzać twoje postępy. Jesteś tak zdolna i wysportowana, że z pewnością już po kilku sesjach będziesz chodzić jak one. Problem jednak w tym, by ten sposób poruszania
się mieć we krwi, by chodzić tym krokiem stale, mimowolnie i bez udziału świadomości. Po chwili ciszy, którą uznał jako wykorzystaną do zrozumienia i zapamiętania jego polecenia, usłyszał potwierdzenie: – Tak, Gospodin. *** Była olśniona. Te, które dotąd, jak Naomi Campbell czy Heidi Klum, były dla niej wzorami gracji i wdzięku, na tle nieznanych jej kobiet i dziewczyn z pierwszego filmu chodziły po wybiegu jak żandarmi przed kordegardą. Tacy ze starego kina, gdzie wszyscy się tak śmiesznie i szybko ruszają. Jakby rzeczywiście chciały wybić dziury w chodniku! A te bezimienne?... Nie miała słów, by opisać ich sprężysty krok. Jakby skakały na batucie, jakby były gimnastyczkami, tancerkami, cheerleaderkami... – ale pierwszy film ukazywał je na ulicy, plaży, w tłumie, a drugi w biurach i restauracjach. Te filmowane na ulicy były ubrane podobnie do innych, ale pomimo niejednokrotnie odległego ujęcia ruchem wyróżniały się z tłumu, jak owczarek wyróżnia się ze stada owiec. Te w pomieszczeniach nie tylko stawiały nogi z gracją tancerek, ale ruchy ich kibici, ramion i rąk podczas – było nie było – pracy były bardziej płynne niż ruchy baletnic w teatrze Bolszoj. To, co robiły, sprawiało wrażenie czynionego od niechcenia, mimochodem, bez zaangażowania, a zarazem było perfekcyjnie celowe i pozbawione śladu pozy i efekciarstwa. Z mściwą satysfakcją przypomniała sobie Zinaidę; przy nich ta, która przed tygodniem sprowadziła ją na dno rozpaczy, ruszała się jak krowa – no, może jak jałówka. „Ciekawe, jak by to jej wyszło” – pomyślała, wspominając, jak na jednym z ujęć ciemnoskóra sekretarka wnosiła właśnie do gabinetu tacę z dwiema filiżankami
kawy, mleczkiem w dzbanuszku, cukiernicą i talerzem ciasteczek, gdy gość – zapewne zdenerwowany i obrócony na dodatek tyłem do wyjścia – właśnie go opuszczał. Ponieważ zderzenia z rozpędzonym mężczyzną nie dało się już uniknąć, kobieta przyjęła jego impet na swój bark, a tacę tak przechyliła, obracając się równocześnie bokiem, że choć wszystkie naczynia spadły na ziemię i ich zawartość wylała się czy rozsypała, żadna kropla nie splamiła ani gościa, ani jej. W zwolnionym tempie nadal nie bardzo było widać, jak to zrobiła – ruch był tak nieznaczny, że prawie niezauważalny, a cała energia pochodziła od mężczyzny. „Nooo! To masz czego się uczyć, ty głupia cipo” – pomyślała. „Nie! Awansowałaś na mądrą dziewczynkę, to się nauczysz”. A sądząc po czwartym i piątym filmie, które pokazywały jej sposób poruszania się, trochę pracy ją czekało. „Ba! Gospodin twierdzi, że jesteś zdolna i wysportowana, więc dasz radę. No to choćbyś miała ćwiczyć do upadłego – to dasz!”. To postanowienie zajęło jej parę sekund, dlatego sakramentalne „Tak, Gospodin” wypowiedziała z niejakim opóźnieniem. – Chodź ze mną. – Tak, Gospodin. Zeszła za nim do piwnicy, do salki ćwiczeń. Włożył płytę do odtwarzacza DVD stojącego na półce. – To jest Aerobik Kurs 1. Płyta zawiera trzydzieści minut ćwiczeń. Tu naciskasz dla odtwarzania, tu pauza, stop, dziesięć sekund w przód, w tył – widzisz? Jutro wstaniesz o 7:00 i będziesz ćwiczyć według tej płyty. Jak zamkniesz drzwi, możesz zrobić dowolnie głośno – izolacja jest dobra i nie będziesz mi
przeszkadzać. Będziesz ćwiczyć nago – zawsze wszystkie ćwiczenia w tym pomieszczeniu będziesz wykonywać nago, najwyżej podłożysz sobie ręcznik. Po aerobiku pięć minut przerwy i rower oraz co najmniej trzydzieści minut ćwiczenia chodzenia – nie biegania – w butach na obcasie na bieżni; ustawisz sobie odpowiednio, nie za prędko, bo to nie ćwiczenie wytrzymałości, lecz gracji. W razie czego instrukcje sprzętu są w tym segregatorze. Potem wykąpiesz się i około dziewiątej przyjdziesz do mnie. Teraz idź się umyć i spać. Aha – spać też będziesz nago; nastaw sobie w pokoiku odpowiednią temperaturę, regulator jest na ścianie na prawo od drzwi – to takie kremowe pudełko z gałką. I jeszcze jedna ważna sprawa – idąc tu ze mną, nie kroczyłaś odpowiednio. To błąd. Przecież powiedziałem – ZAWSZE. Następnym razem, gdy zobaczę, że się zapomniałaś, zostaniesz ukarana. Rozumiesz? – Tak, Gospodin. Przepraszam... Gospodin. – Nigdy mnie i nikogo nie przepraszaj. Jeśli popełnisz błąd, przyznaj się do niego. Poproś mnie o karę, innych ważnych – tylko mężczyzn – o wybaczenie, ale nie przepraszaj. – Tak, Gospodin. – Wypocznij dobrze, bo jutro czekają cię nowe zadania. Teraz każdego dnia czekają cię nowe zadania. Dobranoc, Oksano. Do jutra. – Dobranoc, Gospodin.
Rozdział 28
W niedzielę rano Peterowi, będącemu na granicy snu i jawy, zdawało się, że ktoś wszedł do sypialni. Obrócił się, by spojrzeć na zegar – no tak, 8:59. Oksana w stroju domowym stała w pozycji przy drzwiach. Bardzo dobrze! Jedną z jej wielu zalet była punktualność. Śniadanie jadł w kimonie i potem kazał jej wymienić nakrycie na czyste, podać kawy i usiąść na swoich kolanach. Z początku nie zrozumiała, o co chodzi, lecz później przybrała właściwą pozycję: frontem do stołu a plecami do niego, ze złączonymi nogami i czubkami palców stóp wspartymi o podłogę. – Jedz. Trzy kromki razowca, z masłem lub bez, wędlina – jeśli lubisz, to z musztardą lub korniszonem – jogurt i kawa. – Tak, Gospodin. Przez czas pierwszej kromki delektował się bliskością jej pupy i sromu – ich najbardziej erogenne miejsca oddzielały jedynie dwie cienkie warstwy materiału. Prącie mu napęczniało od jej masującej bliskości, co nie pozostało bez wpływu na Oksanę – również jej podniecenie narastało. Przez jedwab musiała dokładnie wyczuwać jego sterczący pal. Po pierwszej kromce wyjaśnił, o co chodzi. – Kolana i kostki miej zawsze złączone. Staraj się nie wiercić, nie kołysać na pośladkach. Pracuj ramionami i rękoma, ewentualnie obracaj się górną częścią kibici. Staraj się utrzymać
pupę i nogi nieruchome. – Tak, Gospodin – powiedziała, przełknąwszy szybko kęs. – Gdy siedzisz przy stole i jesz, nigdy nie przełykaj w pośpiechu, nawet by mi potaknąć. Wystarczy lekki skłon głowy i ruch oczami. W takim momencie możesz na ten ułamek sekundy tak obrócić głowę, by spotkać moje spojrzenie, bo normalnie w takiej sytuacji nie będziesz zwrócona tyłem do mnie. A jeśli jesteś tyłem, to można machnąć głową wyraźniej i potaknąć przez nos – to lepsze niż zmiana rytmu przełykania. Teraz to luźna uwaga, ten element przećwiczymy później. – Yhmm. – Ha, ha! Ale jeśli masz akurat pustą buzię, użyj krtani i języka. I zawsze wysławiaj się wyraźnie i nieśpiesznie. – Tak, Gospodin. W tej pozycji mógł precyzyjnie ocenić jej grację przy stole. Wiedział, że mięśnie musi mieć zmęczone po porannym treningu. Dodatkowym utrudnieniem była niestabilność jego ud i – oczywiście – to, co miał pomiędzy nimi, dlatego ćwiczenie to było efektywne. Szło jej średnio. Gdy skończyła jeść, zapytał: – Jak myślisz, jak ci poszło? – Nie wiem, Gospodin. Starałam się. Chyba nie wyszło dobrze. – To nic. Masz czas. Będziesz się uczyć. W przyszłości, siedząc na krześle, oprzyj się mocniej nogami o ziemię.
– Tak, Gospodin. – Czy dużo masz swoich rzeczy, które trzeba zabrać z kwatery w Birobidżanie i przewieźć tu? – Plecak, walizka i torba, Gospodin. Plecak jest tu, ale zabiorę go i załaduję ponownie na Szkolnej. Tylko muszę zapłacić za kwaterę za cały miesiąc. Tak się umówiłam z Iriną Michaiłowną. – Masz na to pieniądze? – Mam, Gospodin. Wczoraj zwróciliście za sukienkę, wystarczy mi. – Dobrze. Postawa. Zgrabnie opuściła jego kolana. – Masz czas wolny do 11:45. Potem przyjdź do mnie – postanowił zrobić pewien eksperyment. – Tak, Gospodin. Patrzył, jak odchodzi, zmierzając ku komputerowi. Pierwsze dwa kroki przeszła po staremu, ale potem zreflektowała się i poprawiła, rzucając mu ukradkowe spojrzenie. Udał, że nic nie zauważył. A komputer będzie musiał przynieść drugi, w końcu służbowy laptop nie musi leżeć w biurze, gdy on jest tu i też by posurfował. No nic. Może znajdzie w telewizji jakiś godny uwagi program? Nie – pójdzie do Keyaki po ten komputer, to przecież tylko kilkaset metrów. Ale najpierw zdezynfekuje kulki gejszy. ***
Gdy punktualnie o 11:45 stanęła, czekając na polecenie, podał jej otwarte etui. – Czy wiesz, co to jest? – Nie jestem pewna, Gospodin. – To się nazywa „kulki gejszy”. W każdej z tych dwóch wydrążonych kulek jest umieszczona mniejsza, metalowa i ciężka. Potrząśnij, to zobaczysz, jak to działa. Kobiety wkładają sobie te kulki do pochwy i wtedy, w czasie normalnych czynności – chodzenia, podczas pracy lub tańca, przy każdym ruchu – odczuwają pobudzający efekt ich wibracji. Są świeżo zdezynfekowane. Włóż je tak, by koniec sznureczka wystawał i można było za jego pomocą kulki wyciągnąć. Tu masz oliwkę. – Ttak, Gospodin. Zawahała się lekko, popatrzyła na niego podejrzliwie, ale zaraz spuściła wzrok i po sekundzie zrobiła ruch, jakby chciała odejść, jednak zrezygnowała z tego zamiaru, zwilżyła kulki paroma kroplami oliwki i upchnęła je w swoim wnętrzu. Aby to sobie ułatwić, musiała ugiąć nogi w kolanach i nieco wypiąć pupę. – A teraz godzina ćwiczeń pięknego chodzenia. Nie używaj bieżni, chodź po domu. Jakieś pół godziny po schodach – w górę i w dół – poza tym wzdłuż holu. Oczywiście włóż buty. Jeśli nie powiem inaczej, do trenowania kroków stosuj buty na obcasie. Część czasu chodź z rękoma jak w postawie. Resztę z ramionami przyciśniętymi do boków – dopiero od łokci luźno, obojczyk wysunięty do tyłu. W ten sposób biust będzie podkreślony. To się nazywa „żywy biustonosz”. Głowa zawsze prosto i wysoko. Tak jak kobiety na pierwszym filmie.
– Tak, Gospodin. Sam zajął się internetem. Po kilkudziesięciu minutach zawołał Oksanę. Już gdy podchodziła, zauważył istotną zmianę. Oczy miała szeroko otwarte, policzki różowe, wargi ciemniejsze i powiększone, ale to nie wszystko – jej krok wyraźnie zyskał rytm i ekspresję, był już bliższy temu, który demonstrowały bohaterki filmików. Gdy podeszła i stanęła obok, znowu puścił jej film ze scenami na paryskiej ulicy, a potem wziął kamerę i kazał jej wrócić do ćwiczeń. Wznowiła je z entuzjazmem, a on stanął w holu, gdzie nakręcił pierwsze kilkadziesiąt sekund, a potem, kazawszy jej schodzić i wchodzić po schodach do piwnicy, nakręcił jeszcze dwa klipy – jeden z góry, od tyłu, a drugi z dołu, zadartą kamerą. Następnie, stojąc wciąż na dole, polecił jej, by podczas schodzenia patrzyła najpierw prosto przed siebie, a przy kolejnym zejściu – w kamerę. Gdy zgrał świeże filmiki do katalogu z pozostałymi, zademonstrował je Oksanie. *** – Patrz, jakie robisz postępy. Oksana stała i patrzyła. Wprawdzie najchętniej nie stałaby teraz wcale, tylko chodziła cały czas i cały czas doświadczała wewnątrz tych wspaniałych wibracji, ale również chciała ujrzeć skutki swojej pracy. No, ale i tak rozstrzygająca była wola Gospodina. Jednak warto było stanąć na chwilę i to zobaczyć. Przecież patrzyła na siebie – to nie ulegało wątpliwości – ale to chyba niemożliwe, by od wczoraj zaszła w niej taka zmiana? Ile czasu ćwiczyła to chodzenie – trzy godziny? Zaledwie trzy godziny, a proszę! Sama się sobie podobała! W porównaniu z tamtymi z metropolitalnej ulicy – swoją drogą ciekawe, co to za miasto? – chodziła równie rytmicznie. Jedyny minus, jaki jeszcze u siebie
zauważała, to brak tej jakiejś swobody, naturalności, którą tamte miały. – Jak to oceniasz? – z zachwytu wyrwało ją pytanie Gospodina. – Chyba lepiej, Gospodin. Lepiej niż wczoraj. Tylko widzę, że ruszam się nienaturalnie, mniej płynnie niż one. Mniej miękko jakby... – Też tak to widzę. Myślę, że to zmieni się wraz z rutyną. Twarde ruchy bardziej męczą i organizm sam je uczyni miększymi, zaokrągli je jakby. Teraz najważniejsze jest, byś zawsze tak chodziła. Potrzeba ci czasu i treningu. A jakie wnioski z chodzenia po schodach? – Nieźle to wyszło, Gospodin. Może to wasza zasługa, Gospodin, może tak dobrze filmujecie? – Nie praw mi komplementów; nie oceniaj filmu, tylko siebie na nim. Który typ spojrzenia bardziej ci się podoba? – Nie ten pierwszy. Tam, gdzie patrzę prosto, jestem jakaś dostojna, odległa, władcza. Na tym, gdzie patrzę w kamerę, wydaję się sobie bardziej zalotną, bliższą. – Zapamiętaj to. Gdy chcesz usidlić jednego mężczyznę, omotać go, idąc, patrz mu w oczy, ale nie obracaj za nim głowy. Pamiętaj – idąc, nie kręć głową! Gdy chcesz wywrzeć wrażenie na wszystkich – a szczególnie na kobietach – patrz prosto i udawaj, że nikogo nie widzisz. Często daje się połączyć te techniki – wtedy będziesz miała wszystkich mężczyzn u swych stóp, ten wybrany będzie ci je całował, a kobiety będą się skręcać pod ścianami. Na razie przerywamy trening; pora na lekki posiłek. Przygotuj sobie sałatkę z dowolnych jarzyn – niestety, nie mamy świeżych, więc
musisz wziąć jakieś konserwowe – i dwóch łyżek jogurtu. Możesz dodać jabłko lub pomarańczę i dowolne przyprawy. Potem jedziemy do miasta zabrać twoje rzeczy. – Tak, Gospodin. Czy... Popatrzył na nią wyczekująco, ale milczał. Nie ułatwił jej, a ona nie wiedziała, czy może zadać pytanie, czy nie. Myślała... Pamięć nasunęła jej punkt praw Układu, ale nie chodziło o uwagi, tylko o proste pytanie. Czy niezbędne? Po namyśle orzekła, że zbędne. Gospodin nie kazał wyjąć tych kulek, więc będzie nosiła je dalej. – Nic, Gospodin. Dziękuję. Po przekąsce stanęła przed nim. – Zmień sukienkę na kostium i bluzkę. Ile lat ma twoja gospodyni? Jaka jest? Tak czy inaczej nie będziemy robić sensacji. Dziś jeszcze nie... – Irina Michaiłowna jest kochana. Zaprzyjaźniłam się z nią; trochę się mną opiekowała. Jak matka, Gospodin, a przynajmniej myślę, że jak matka. A może jak babcia? Nie wiem, nie znałam... Jest bardzo dobrą staruszką, wdową. Żyje z renty po mężu i musi dorabiać wynajmowaniem pokoju. I trochę szyciem, bo mąż, zdaje się, był krawcem. Przebrana przez chwilę czekała w postawie przy wyjściu, gdyż Gospodin – zauważyła, że zupełnie odruchowo myśli o nim już „Gospodin”, a nie „dyrektor” – też się przebierał. Popatrzył na jej nogi. – To rajstopy czy pończochy?
– Rajstopy, Gospodin – już rozumiała, o co chodzi. Samo pytanie ją oświeciło. – Wiem, zrobiłam błąd, już zdejmuję. Zrobiła to tak szybko, że kończąc zdanie, już praktycznie trzymała rajstopy w ręku. Jeszcze nogi w buty... i już. Feralne rajstopy tymczasowo włożyła do szafki w holu, żeby nie opóźniać wyjścia, podniosła plecak z posadzki i spojrzała wyczekująco. Gospodin stał zdegustowany. – Czy mnie ukarzecie? – Oj, Oksano! Tak, ukarzę cię. W mniejszym stopniu za przeoczenie z rajstopami, choć akurat tego nie spodziewałem się po tobie – myślałem, że reguły stroju są jasne. W większym stopniu za to głupie pytanie, czy cię ukarzę, za sam fakt pytania i za odbiegającą od ustaleń formę. Cofnął się do sypialni, a po chwili przeszedł z niej do łazienki. No nic – czekała i zastanawiała się, co to będzie za kara. Gospodin wrócił niebawem, w ręce trzymał jakieś pudełko, jak od kremu. Stanął przy niej, nabrał trochę kremu – bo to był rzeczywiście jakiś krem – na środkowy palec prawej dłoni i podciągnąwszy jej spódnicę, wymacał srom. Rozsmarował starannie. Puścił spódnicę i odniósł pudełko do sypialni. Po ponownej minutowej wizycie w łazience podszedł do drzwi, mówiąc: – Idziemy. Teraz już była uważna. Odpowiedziała grzecznie: „Tak, Gospodin” i trzymając w ręce prawie pusty plecak oraz zwracając uwagę na świeżo wyuczony styl chodzenia, poszła do samochodu. Dwie kulki wibrowały w jej pochwie przy każdym kroku, sprawiając podniecającą przyjemność. Doznawała tam jednak czegoś więcej – jakieś ciepło, trochę swędzące, może niepokojące,
rozlewało się między nogami. Gdy doszła do samochodu, wrzuciła plecak na tylne siedzenie i wsiadła, odczucie to się zintensyfikowało. Nie żeby było szczególnie nieprzyjemne. Właściwie było nawet przyjemne, ale jakieś absorbujące myśli, prowokujące. Chętnie by się podrapała, a właściwie potarła; czasem widywała, jak faceci się tam drapali. Raz z przyganą zapytała kolegę, którego na tym przyłapała, po co to robi. Usłyszała prostą odpowiedź: „Bo mnie jaja swędzą”. Wiedziała, że nie chodzi o jaja. Był prymitywny, nigdy go nie lubiła i nie będzie przecież go naśladować, ale nie mogła przestać myśleć o tym przez całą drogę. Nie mogła myśleć o niczym innym. Ściskała mięśnie pochwy i ud, delikatnie przemieszczała nogi, ale to niewiele dawało. Dopiero odezwanie się Gospodina odciągnęło jej uwagę ku sprawom ważniejszym. Czy było teraz coś ważniejszego? – Czy masz prawo jazdy? – Nie, Gospodin. Nie mam przecież samochodu... – Wiem, że nie masz samochodu. Jeziora ani morza nie trzeba mieć, aby umieć pływać. Wyobrażam sobie, że teraz będziesz robić dla nas zakupy – przynajmniej część. Jak chcesz je robić? Fakt, o tym nie pomyślała. Chodzenie do miasta pieszo i noszenie zakupów w plecaku na dłuższą metę nie wchodziło w rachubę. Może rower? – też nie ma. Kicha... Zakupy będzie musiał robić, a przynajmniej jeździć po nie, Gospodin. Chyba że zainwestuje – to jego, zdaje się, ulubione słowo – w rower dla niej. – Nie myślałam o tym, Gospodin. Może kupiłabym rower? Ale zakazaliście mi kupować cokolwiek... – Rower...? Nie podoba mi się ten pomysł. Kurs będziesz musiała zrobić i uzyskać prawo jazdy. I to szybko. A teraz pomyśl,
co powiesz swojej gospodyni. – Tak, Gospodin. Jak sobie życzycie. A co niby ma powiedzieć? Prawdę powie. Ale czy całą? Na szczęście pamiętała o chodzeniu – kulki jej o tym przypominały. Przywykła już do specyficznych odczuć, których były źródłem, do swoistego rytmu ich wibracji powodowanych krokami. Działały trochę jak metronom – piekąco-swędzącoobrzmiałymi ściankami pochwy i trzonem łechtaczki odbierała każde odstępstwo od tempa i amplitudy. Gdy weszli na drugie piętro, otworzyła drzwi kluczem. Bez słowa poprowadziła Gospodina do swojego pokoju. Wciąż siłą woli powstrzymywała się, by nie potrzeć się między nogami. Wyciągnęła walizkę i torbę, wyłożyła wszystkie rzeczy z szafy i zaczęła pakować. Dołożyła piżamę z łóżka – czy ją kiedyś jeszcze włoży? Poszła do łazienki – tu już nie wytrzymała i potarła się w kroku parę razy, co tylko wzmogło w niej chęć dalszego pocierania, i to najbardziej tam, gdzie wisiał sznureczek od kulek – i kuchni. Z tej ostatniej chciała zabrać swoje sztućce, plastikowy talerz, kubek i jedyny własny garnczek – i tam napotkała Irinę Michaiłowną. – Irino, mateczko najdroższa, wyprowadzam się. Dziękuję wam za wszystko. Mam dla was pieniądze za ten miesiąc. Proszę. Wynoszę się do dyrektora Abla, do Kugły. – Do dyrektora? Do tego, którego kochasz? – Do tego samego, mateczko – nie chciała opowiadać zbyt wiele, co to za miłość. Gospodyni i tak by nie zrozumiała, choćby jej do nocy tłumaczyła. A i cierpliwości teraz nie miała, bo w kroku swędziło i piekło jakby mocniej.
– A dobry on dla ciebie aby? Nie bije? – Dobry mateczko, dobry... – nie mogła wdać się w wyjaśnienia, że najlepszy, gdy bije. – A ożeni się z tobą, dziecko? I znowu nie mogła powiedzieć, że nie. – Nie martwcie się, mateczko, o mnie. Będzie dobrze. To prawy człowiek. – Prawy, nie prawy – pamiętaj, że gdyby co, to wracaj. Jakbym komu wynajęła, to dla ciebie popytam, poszukam, a nawet i u mnie dzień, dwa, możesz zawsze przemieszkać. I popłakać możesz. – Dziękuję, mateczko. Nie będę już płakać. Chciało jej się drapać, drapać... tam, w środku... – E, co ty tam wiesz. Kobiety to zawsze płaczą; taki los. – Mój los jest inny, mateczko. Bądźcie zdrowi. Będę o was zawsze pamiętać, a może i odwiedzę was kiedyś. – A odwiedź, odwiedź. Dobra z ciebie dziewczyna. Bądź szczęśliwa. – Wy też bądźcie. Żegnajcie. Wycałowała kochaną Irinę i ze swoimi przyborami toaletowymi, kosmetykami, zdjętymi ze sznurka pod powałą łazienki bluzką, majtkami i z rzeczami z kuchni, z rozognionym
sromem poszła do pokoju. Czym ten Gospodin ją wysmarował? Do plecaka dołożyła buty, do torby upchnęła bieliznę i ręczniki, zeszyty notatek i książki na wierzch walizki... – i już; ot, cały jej majątek. Zeszli razem na dół. Gospodin niósł torbę i walizkę, ona plecak. Zapakowali do bagażnika. Wsiadła już, gdy zapytał: – Klucze oddałaś? – Oj, zapomniałam, Gospodin. – Daj, odniosę. – Może ja, Gospodin? Popatrzył na nią groźnie, więc potulnie dała mu te klucze. Gdy wyszedł, z ulgą skonstatowała, że oto ma chwilę, by potrzeć się po sromie. Kurde, do czego to doszło, zachowuje się jak ostatnia flądra! *** Peter wziął klucze i wrócił na górę. Gdyby nie one, musiałby znaleźć inny pretekst. Zapukał do kuchni i wszedł. – Witajcie! To wy jesteście Irina Michaiłowna, gospodyni Oksany? – Tak, to ja. – Tu są jej klucze do waszego mieszkania. Zapomniała oddać. Ale ja mam do was sprawę, Irino Michaiłowna. – Wy jesteście tym dyrektorem, którego ona kocha? Słucham,
co za sprawę macie? – Oto, mateczko, 10 000 rubli. Za dwa kolejne miesiące. Ja bym chciał, żebyście na razie tego pokoju nikomu nie wynajmowali. – A czemuż to? – Bo, rozumiecie, ja znam kobiety. Kobiety miewają różne humory, różne głupie rzeczy robią. Oksana jest młoda i trochę raptowna. Może tak być, że ona się na mnie pogniewa, odejdzie ode mnie. Ona nie ma tu rodziny i nie ma dokąd pójść. To ja bym chciał, żeby miała. Żeby, gdyby co, mogła pójść do was. Przyjmiecie ją, mateczko? Staruszka popatrzyła na niego znad okularów uważnymi, siwymi oczami. Świdrowały go te oczy jak niegdyś, ponad ćwierć wieku temu, oczy jego nauczycielki od rosyjskiego, gdy na półrocze – a było to zaraz potem, jak z ojcem i bratem matkę odprowadzili na cmentarz – wychodziło mu niedostatecznie, a właściwie trzy, bo i z fizyki, i z historii. Patrzyła tak na niego wtedy, patrzyła... Myślał, że na niego nakrzyczy, a ona przytuliła go i potem przez tydzień dawała mu korepetycje. Wieczorem, bo następnego dnia fizyk kazał mu przychodzić do gabinetu nauczycielskiego codziennie po lekcjach, a pani od historii rano – dojeżdżał do niej ostatnim nocnym tramwajem. Na półrocze dostał od nich trójki, ale potem, w następnych klasach, to z rosyjskiego i fizyki nawet piątki się zdarzały. Nie na świadectwie oczywiście, bo ojciec po zsyłce, to lepiej niż czwórka nie mogło być. W oczach Iriny Michaiłownej pojawił się uśmiech. Taki delikatny, czuły, jak tylko starsi ludzie potrafią się uśmiechać. Wnętrzem, nie twarzą. – Przyjmę ją zawsze. Te pieniądze nawet niepotrzebne, bo i
bez nich ją przyjmę, choćby u siebie. Ale nie bójcie się, ona od was nie odejdzie. A gdyby co, to ja już jej powiem, żeby wróciła. Bądźcie spokojni, że wróci. – Dziękuję wam, Irino Michaiłowna. Mam do was jeszcze jedną sprawę, jak jesteście taka dobra. Wy krawcowa podobno? – Eee, co ja za krawcowa. Czasem sąsiadki coś potrzebują, fartuch jakiś albo sukienkę przerobić. Maszynę mam, ot, co! Mąż, to był krawiec! Ale pomarło mu się, już osiem lat będzie. – A nie znacie wy jakiegoś krawca? Ale takiego najlepszego. I krawcową, co i suknię, i gorset potrafi uszyć, bieliźniarkę bardziej. Też najlepszą. – A znam ci, znam. Zaraz wam numer napiszę. Ten Czyrba był najlepszym uczniem męża i po jego śmierci to nawet przyszedł tu raz. Chwalił się, że teraz sami najważniejsi u niego obstalowują garnitury, a i frak się zdarzył. Bo teraz podobno niektórzy to fraki noszą. A żonę ma, co paniom suknie szyje. Natalia jej na imię, a jemu Borys. Na bale do gubernatora w tych sukniach chodzą. A i bieliznę też podobno robi takim, co za grube są i po sklepach – tych zagranicznych, wiecie, bo takie to w naszych nic nie kupują – rozmiarów dla nich nie ma. Te Czyrby duże pieniądze biorą, ale wy biedni widać nie jesteście, to wam nie żal za dobrą robotę dużo zapłacić. A oni w Birobidżanie najlepsi. To mówiąc, dała mu kartkę z telefonem. – Kłaniam się wam, Irino Michaiłowna, z uszanowaniem i dziękuję za poradę. Bądźcie zdrowi. – I wy bądźcie zdrowi, młody człowieku. Bądźcie szczęśliwi...
*** Usiadł za kierownicą obok Oksany. – Zatrzymam się w pobliżu Placu Teatralnego. Poczekasz w samochodzie, aż otworzę ci drzwi, wesprzesz się na mojej ręce, wyjdziesz i pójdziemy na spacer. Wezmę cię pod ramię. – Tak, Gospodin. Jadąc w kierunku promenady, dodał: – Od teraz do odwołania masz zachowywać się jak wielka dama. Pamiętaj – dama trzyma kolana razem, a więc robi małe kroki. Połącz w jedno swobodę i elegancję. Ćwicz dystyngowane ruchy. Nigdy nie podchodź do mojej lewej strony. Daj się obsługiwać. Patrz mi często w oczy i uśmiechaj się tylko do mnie. Innych traktuj wyniośle. Gdy jej otworzył drzwi i podał rękę, złapała ją trochę zbyt kurczowo. Wyskoczyła dość zgrabnie, choć kolana rzeczywiście nie oddaliły się bardziej niż o cal. Zatrzasnął drzwi i zablokował zamki, po czym podał jej ramię. Widać było, że jest spięta jak na egzaminie i nie bardzo wie, co ma robić przy zmianie strony czy chwytu. Wsadziła mu jednak rękę pod ramię i poszli ku promenadzie. Z początku szła zbyt szybko i mylił jej się krok, nim jednak doszli do ciągu spacerowego, złapała nowy rytm i było już lepiej, choć jeszcze trzymała jego ramię zbyt sztywno i skutkiem tego jej sprężysty, wyuczony krok zbytnio nim szarpał. Powiedział jej o tym, więc rozluźniła uchwyt. Spojrzała na niego roznamiętnionymi oczami – widać, że zarówno kulki gejszy, jak i krem stymulujący działały – i uśmiechnęła się promiennie. Uśmiechy wychodziły jej dobrze – albo były naturalne, albo perfekcyjnie potrafiła je wywołać. Pochwalił ją za to i w podzięce znów obdarzyła go uwodzicielskim spojrzeniem i ledwie
zauważalnym skłonem brwi i powiek w dowód podziękowania. Te gesty robiła znakomicie. Pomiędzy uwagami instruktażowymi rozmawiał z nią o mijanych budynkach, pomnikach i fontannach. Od czasu pierwszej po Birobidżanie przechadzki z Satoko lepiej poznał miasto, a właściwie jego nowoczesne centrum, i polubił je. Zakochał się w birobidżańskich pomnikach, z których jego ulubionym była brązowa figura żydowskiego skrzypka, ku której właśnie zmierzali. Luźno rozmawiając, pokonywał jej skrępowanie spowodowane przeskokiem między służalczo-poddańczym sposobem zachowania, wpajanym jej przez ostatnią dobę, a tym, czego żądał teraz. Widział, że trudno się przestawia, że brakuje jej swobody, której nabywa się wraz z pewnością siebie – i tę właśnie pewność siebie musiał z niej wydobyć. Przy okazji oceniał jej sylwetkę, sposób ruszania – nogami, kibicią, głową – patrzenia, operowania gestem, choćby tak nieznacznym, jak ruch brwi czy drgnienie warg, gdy nie mówiła. Dzielił się uwagami dotyczącymi tych szczegółów, ale choć szczegółów było dużo, to były to tylko szczegóły – może poza chodzeniem z mężczyzną pod rękę, bo z tym miała problemy największe. Usiedli na ławce i wyjaśnił zadanie. *** Po dwóch godzinach ćwiczeń na wolnym powietrzu ruszyli do hotelu Wostok, gdzie Peter zaplanował obiad. Omówił z Oksaną jej zachowanie w kolejnej scenerii. W sali restauracyjnej od razu zajął dogodny stolik, a kelnera – poparłszy prośbę dziesięciodolarówką – uprzedził, że jest z kobietą i poprosił o wskazanie jej drogi, gdy tylko opuści toaletę. Miał potem wielką radość, obserwując zachowanie zarówno kelnera, wręcz czatującego przy wejściu na blondynkę w granatowym kostiumie, jak i Oksany, która zgodnie z instrukcją nie zaszczyciła go
spojrzeniem, choć po pańsku skinęła mu głową, a potem przemaszerowała przez całą salę najbardziej dynamicznym krokiem, na jaki mogła się zdobyć, ściągając na siebie spojrzenia części gości, podczas gdy wprowadzający ją kelner obijał się o krzesła, bo patrzył tylko na nią, do tyłu. Właściwie szkoda, że tego nie sfilmował. Ponieważ był to obiad służbowy – dla Oksany oczywiście, bo była w trakcie treningu – sam wybrał dania. W czasie jedzenia zwracał uwagę na sposób trzymania przez nią rąk, operowanie sztućcami, szklanką, kieliszkiem, na przenoszenie kęsów, ruchy kibici i głowy, mimikę i spojrzenia. Komentował i zgłaszał uwagi, których większość odnosiła natychmiastowy skutek. Wprawdzie niektóre usterki musiał korygować po kilkakroć, ale spodziewał się tego – gdzie taka dziewczyna jak Oksana miała nabyć kindersztubę i ogładę, gdzie miała nauczyć się savoir-vivre’u? I tak był pełen uznania – wielokrotnie podziwiał jej inteligencję i łatwość uczenia się. Wpadał po prostu w rutynę; rutynowo dziwił się jej możliwościom, jej postępom. Po obiedzie odwiedził toaletę, a następnie uiścił rachunek, podszedł po Oksanę do stolika i razem opuścili Wostok. Gdy wychodzili, zauważył, że kelner, który wprowadzał ją do sali, stoi przy wejściu i odprowadza ją wzrokiem. Z przyjemnością towarzyszył kobiecie będącej sensacją dnia. Przecież o to mu chodziło! Jego praca z Oksaną i jej rezultaty miały służyć jej rozwojowi, ale i jego przyjemności, wynikającej z obserwowania efektów wspólnych działań i splendorowi korzystania z nich. A zanosiło się, że tej przyjemności będzie więcej. Kontynuując łagodny trening, przeszedł z nią jeszcze kilkaset metrów, zanim wrócili na Plac Teatralny. Wybrał okrężną drogę ulicą Szołom-Alejhema głównie po to, aby przejść przy swoim
drugim ulubionym pomniku, przedstawiającym platformę z zaprzężonym koniem i siedzących na niej wozakiem i wieśniaczką. Monument ten, będący podobno darem Chińczyków, upamiętniał żydowskich osiedleńców, którym kaprys Stalina utworzył w 1934 roku samodzielny obwód ze stolicą w Birobidżanie. *** Oksana spacerowała z przyjemnością powodowaną głównie przez kulki gejszy, co nie zmieniało faktu, że odczuwała już zmęczenie. Całe szczęście, że w kroku już przestało ją piec i swędzić – w samochodzie na Szkolnej była blisko zrobienia sobie dobrze, ale powrót Gospodina temu przeszkodził. Gdyby nie to, że efekty działania kremu ustały podczas spaceru, to w toalecie hotelowej chyba by dokończyła. Jednak drażniące odczucie minęło i wtedy zaczęła z fascynacją analizować zmianę w odnoszeniu się ludzi do niej – teraz, gdy zachowywała się według instrukcji Gospodina. Dotąd miała tylko kumpli. Zaczepiano ją często, ale nikt nigdy nie adorował jej. Nigdy mężczyźni nie wodzili za nią cielęcym wzrokiem. Nigdy dotąd kobiety nie słały jej jadowitych spojrzeń. Bycie w centrum uwagi było nowym doznaniem, do którego przy Gospodinie pewnie będzie musiała się przyzwyczaić, choć zastanawiała się, czy to jej się podoba. Te rozważania przerwał Gospodin. – Oksano, byłaś dziś dzielna i pracowałaś ciężko, więc teraz czas na relaks. Zapraszam do kafejki; po wejściu tam zachowuj się tak, jak chcesz i zamów, co chcesz. Wypocznij trochę, zanim wrócimy do domu. Rozglądnęła się wokół. Podjęła decyzję.
– Dziękuję, Gospodin. I... weszła do wnętrza swoim nowo wyuczonym, sprężystym krokiem. Może być służącą, niewolnicą – tak! Ale nie szarą myszką. Nigdy. A tu...? Niech Gospodin będzie z niej dumny.
Rozdział 29
Witamy, panie Abel. Mój asystent ma dla nas nowe informacje. Prosimy, panie Hisamatsu. – Dziękuję, panie dyrektorze. Otóż, panowie, w sprawie bilansu. Wypadek Sipowskiego uniemożliwił mi odbycie z nim rozmowy, ale na razie Szlinowa wie, że ma księgować z oryginałów. Przeniosłem ją do gabinetu Sipowskiego; ma tam przynajmniej spokój. Kazałem uzupełnić archiwizację od początku roku, może to sprawnie zrobić, bo ma tam bezpośredni dostęp do dokumentów i skaner. Zobaczymy, jak będzie wyglądało zamknięcie maja. Teraz chcę zwrócić uwagę panów na nowy temat. Otóż wiemy od dawna, że produkt tartaku w Kugle jest w stosunku do jego teoretycznej mocy przerobowej daleki od oczekiwań. Analizowałem dane dotyczące wydajności – moc przerobową i wpływ surowca zestawiłem z efektem w postaci produktu. Za materiał porównawczy miałem wszystkie nasze zakłady, ale i dane literaturowe z publikacji profesorów Ashbury’ego i Dale’a oraz doktora Roz... Roz... Czy moglibyście... – Rozżestwieńskiego – Peter pomógł koledze. – Właśnie, dziękuję. Można by dużo mówić, ale będę się streszczał. Otóż nasz kugielski tartak ma wydajność dużo niższą niż japońskie i amerykańskie oraz większość innych nam znanych. Z drugiej strony, w porównaniu z analizami doktora Roz... – Rozżestwieńskiego. – ...dotyczącymi Związku Radzieckiego nie jest tak źle –
Kugła plasuje się tylko nieco poniżej średniej dla tego obszaru kulturowego. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jedna dana odbiegająca od oczekiwań. Przypomnę, że od początku stycznia wymogliśmy na kierowniku tartaku obmiar odpadów. I te odpady są mierzone, a przynajmniej dostajemy te dane i wprowadzane są one do Keyaki-B-K, bo Sipowskij tego nie księguje. Teraz dopiero, kiedy Szlinowa zaczęła je wpisywać, możemy te dane analizować. I właśnie ta ilość odpadów jest wyraźnie większa, niż wynikałoby to z wyliczeń porównawczych. Rozbieżność danych dostarczanych przez Olega Josipowicza w stosunku do teoretycznych sięga 15 do 25 procent. Nie umiem tego wyjaśnić. Mają panowie jakiś pomysł? – Szerokość rzazu? – Uwzględniona w obliczeniach, podobnie wszystkie dane dotyczące struktury wymiarowej surowca i produktu. – Jak Oleg Josipowicz mierzy te odpady? – ... – No, panowie! Trzeba to wiedzieć, bo może on po prostu szacuje je na oko i stąd błąd? – Dobrze, sprawdzimy to. Zatem do tego tematu wrócimy po poznaniu metody pomiarowej Moskowicza. Przechodzimy do bieżących spraw inwestycji. *** Wszystko zwaliło się naraz. Oksana, która wymagała czasu, zakład, którego budowa weszła w najbardziej absorbujące stadium, a do tego wszystkiego teraz właśnie – z dwumiesięcznym opóźnieniem – nadszedł z Austrii komplet sprzętu do drugiej
łazienki. Ekipa była, urządzenia czekały, łazienka czekała na dokończenie – on też czekał, aż willa będzie oddana cała. Tylko czas nie chciał poczekać. Peter początek przerwy obiadowej wykorzystał na to, aby wpuścić robotników do willi, przenosząc równocześnie wszystkie poufne dokumenty, pieniądze i cenniejsze, a drobne przedmioty do piwnicy, którą zamknął starannie. Dał klucze od drzwi zewnętrznych kierownikowi robót i udzieliwszy mu instrukcji co do zabezpieczenia obu sypialń przed pyłem oraz przykazawszy mu telefonować, gdy będzie opuszczał willę, oddalił się do stołówki. Tak zaczął się najtrudniejszy tydzień. A przynajmniej Peterowi zdawało się, że najtrudniejszy. *** Dla Oksany ten tydzień też był trudny. Całkowita zmiana trybu życia, nawał nowych i szczegółowo przez Gospodina określonych obowiązków, częściowa zmiana rozkładu dnia w połączeniu z bałaganem, jaki w domu – jej domu, a przynajmniej domu, o którego stan dbała – robili budowlańcy, wytrącały ją z równowagi i popołudniami, gdy musiała po nich sprzątać, przyczyniały jej pracy. Praktycznie chwile spokoju miała tylko w stołówce, w czasie przerwy obiadowej – jak teraz. Jedząc powoli – tak jak Gospodin ją uczył – rozmyślała o domu, sobie i najbliższych godzinach. Z jednej strony dobrze, że Gospodin – a może dyrektor Abel, bo przecież Gospodin to on był dla niej prywatnie – przebywał w Keyaki do zmroku. Dzięki temu miała trochę czasu, by przed jego przyjściem przetrzeć hol, wysprzątać sypialnię oraz zająć się garderobą. I pouczyć się – jaki ciekawy ten podręcznik savoir-vivre’u! Czy dziś zdąży jeszcze sprzątnąć kuchnię? Całe szczęście, że nie musi wracać do miasta na kwaterę. A łazienkę kiedy? – chyba później, przed spaniem. I
tak oboje padali na łóżka – bo na łóżko, w znaczeniu, że oboje na to samo, to padli, a właściwie Gospodin ją zaprosił, w tym tygodniu tylko raz. I było bardzo spokojnie jak na niego. Nawet spokojniej niż w ostatnią niedzielę po spacerze – może dlatego, że w łóżku? – i na dodatek krócej. Wiadomo – nie tylko ona jest zmęczona. Nie może powiedzieć, źle nie było, spanie wspólne również jej się podobało. Leżenie razem z mężczyzną, jego duże, samcze ciało, ręce przytulające ją do włochatej klatki, słuchanie jego oddechu, budzenie się obok ciepłego, śpiącego faceta – też miało swój urok... Ale – co tu dużo mówić – przez cały tydzień nie mogła doczekać się takiego seksu jak tamten w piwnicy. Albo choć takich wiązań i głaskania jak przedtem. Kiedy wreszcie Gospodin będzie miał dla niej czas? Na razie czas – choć i tak nie więcej niż godzinę dziennie – poświęcał jej treningowi. A trening ten stawał się wręcz pasjonujący! Oprócz aerobiku, oprócz różnych ćwiczeń gimnastycznych, oprócz nauki jedzenia, sztuki konwersacji, chodzenia, do której wprowadzał różne modyfikacje – jak na przykład taką, by chodziła boso, ale tylko na palcach, co początkowo wydało jej się proste, ale szybko okazało się, że proste jest tylko po płaskim, i to pierwsze pięć minut – wprowadził ostatnio ćwiczenia pochwy. Nigdy by jej nie przyszło do głowy, że istnieje specjalny przyrząd, który mierzy siłę ścisku jej kobiecych mięśni! A Gospodin ma taki przyrząd! Do środka – znaczy do pochwy – wkłada się taki penisek z wężykiem dołączonym do wskaźnika, zeruje przyciskiem i on potem pokazuje cyferki zależnie od tego, jak się ten penisek ściśnie. Za pierwszym razem, gdy jej pokazał, jak i co mierzyć, nie wycisnęła nawet 9. Gospodin pokiwał tylko głową i powiedział, że młoda dziewczyna wyciska 10 do 12, że banan zgniata siła 12 do 15 i lekarze uważają to za minimum, a połowa prostytutek podobno przekracza 30. Wtedy przypomniała sobie te Brazylijki z pornosa; czyżby wrażenie, które wtedy miała, że ich pochwy są chwytne, nie było tylko wrażeniem? Zapytała go o te najlepsze – popatrzył na nią dziwnie i powiedział, że nie wie dokładnie, ale z pewnością znajdzie się kilkaset, a może i kilkaset tysięcy takich, dla których zabraknie
skali. W internecie jest taki filmik – powiedział – na którym pewna Rosjanka wsadza sobie w pochwę podobny do penisa kołek zaopatrzony w hak, a potem ściskając go mięśniami łonowoguzicznymi, podnosi na tym haku wiadro pełne wody. Jak to usłyszała, była pełna podziwu – i dumy, bo to przecież Rosjanka! To może ona też? Może nie od razu pełne wiadro, ale pół? Ciekawe... Pół wiadra – ile to wtedy miernik pokaże? Skoro z tym chodzeniem robi postępy i nawet Gospodin ją podziwia, to i tu sobie poradzi. Na razie oprócz zadanych przez Gospodina trzech seansów dziennie po 10 minut postanowiła trenować pochwę jeszcze po parę razy w pracy, a i w domu, na przykład przy prasowaniu – czemu nie? Jasne, jak tam w środku coś jest, to ćwiczyć łatwiej, ale w końcu czy ma ten penisek w środku, czy nie – trening jest treningiem. Ściskać mięśnie Kegla to sobie może nawet w stołówce, jak teraz – kto się zorientuje? Hi, hi – to by się Agnessa dopiero zdziwiła, gdyby jej o tym powiedziała! Przypomniała sobie jej minę, gdy w poniedziałek wmaszerowała nowo ćwiczonym krokiem do stołówki. Oczy miała jak spodki! Zaraz zaczęła pytać, co się stało. Jak to robi? Czy Abel już to widział? Dobre sobie – czy Gospodin widział! Nic nie powiedziała, że to właśnie on ją tak nauczył – Agni nie wszystko musi wiedzieć! Miała problem, jak z nią rozmawiać, bo zimną damą wobec koleżanki nie chciała być, ale takie kumplostwo jak przedtem było jej już trochę obce. I tak źle, i tak niedobrze. Skończyło się na tym, że Agni trochę się obraziła... Biedna Agni! Choć potem, gdzieś koło środy, gdy poczta pantoflowa rozniosła po biurach wieść, że Oksana mieszka z dyrektorem, Agni nie wytrzymała w swojej urazie, a może uznała jej odsunięcie za oczywiste w tych warunkach. Odtąd nie mogła opędzić się od jej pytań i nagabywań. Wróciły te sprzed dwóch tygodni – czy bije, czy jest ostry w łóżku – ale i doszły nowe – ile razy i jak ją brał, jak jej było, czy coś mówi w trakcie, czy rzeczywiście przedtem nie pije – i takie różne inne. Prawdę mówiąc, wiele różnych – Agni
była mistrzynią od zadawania takich pytań. Czasem, aby ją zbyć, Oksana coś tam bąknęła w odpowiedzi, ale zaraz potem żałowała, bo jedna odpowiedź, choćby zdawkowa, wywoływała zaraz dziesięć następnych pytań. Choć może dla Agni akurat takie ćwiczenia pochwy nie byłyby czymś nieznanym? W końcu banany da się kupić i w Birobidżanie. Nie wiadomo, czego ją ten Sipowskij uczył... Teraz będzie jeszcze mniej czasu. Od przyszłego tygodnia ma w Autoszkole „Rosto” na Składowej kurs nauki jazdy. Zabawne – była już studentką, a teraz znowu stanie się uczennicą. Bo u Gospodina, gdy o to idzie, nie czuła się jak uczennica – jeśli już, to jak sportowiec, zawodniczka klasy mistrzowskiej. Tylko takie mają przecież indywidualnego trenera. A jutro już sobota, a po niej niedziela. W sobotę, czyli jutro, łazienka ma być skończona. Może zdąży wszystko wysprzątać? Może Gospodin weźmie ją na zakupy? Może znów każe włożyć kulki gejszy? Może pojadą do Chabarowska, bo napomknął, że chciałby? Wprawdzie nie wiadomo po co aż do Chabarowska, ale chętnie pojechałaby. Czy tęskni do wielkiego miasta? Też – ale do Chabarowska jedzie się trzy godziny, a porozmawiałaby sobie na jakiś mądry, kulturalny temat... Choćby i filozoficzny... A jak nie, to może Gospodin się wyśpi i nie będzie tak zmęczony jak w tygodniu? Oj, a czy ten kurs nie zaczyna się aby już w tę sobotę? Cholera, chyba tak... To znowu nie będzie czasu! ***
Peter w sobotę rano odwiózł Oksanę na Składową. Kierownikowi kursu zostawił odpowiedni „prezent” i dowiedział się kilku szczegółów, w tym: kto będzie wykładał oraz kto i kiedy będzie miał z nią jazdy. Poprosił o szczególne zajęcie się swoją pracownicą, jak ją przedstawił, co spotkało się z całkowicie aprobującym zrozumieniem – 200 dolarów wywarło wystarczające wrażenie. Poprosił o telefoniczne informowanie go o postępach w nauce i ewentualnych problemach, co uzasadnił tym, że zależy mu na możliwie szybkim zrobieniu przez pracownicę prawa jazdy. Pozostawił jasną sugestię, że za odpowiednie efekty tego specjalnego traktowania można liczyć na jego wymierne podziękowanie, po czym – już sam oczywiście – wrócił na śniadanie do Kugły. W Keyaki sprawdził, jak sobie radzi wdrażający się do późniejszych obowiązków kierownik utrzymania ruchu, który sprawował dziś dyżur. Znów – jak to w sobotę – większość ekip rozjechała się po domach. Musiał wprawdzie rozstrzyg-nąć kilka dylematów i zrugać mistrza, który dopuścił, by dwóch najwyraźniej skacowanych robotników spało w jakimś zakamarku zaplecza, ale i tak południe minęło spokojnie. Potem umył się, przebrał i pojechał na pocztę sprawdzić, czy nie ma dla niego przesyłki. Chwilę jeszcze snuł się po ulicach, spodziewając się lada chwila telefonu od Oksany. Zadzwoniła o 14:40. Tak jak polecił, czekała na niego na terenie Autoszkoły. Wyszedł, otworzył drzwi po jej stronie i gdy wsiadła – powiedział: – Słucham? Widział, jak intensywną pracę myślową wykonuje. Spojrzała na niego i prawie widział kółka w jej mózgu. W efekcie usłyszał:
– Dziękuję... gospodin dyrektor. Zamknął drzwi i usiadł za kierownicą. – Zrobiłam błąd, Gospodin. Wybaczcie, proszę. Nauczyła się już, że słowa „przepraszam” nie toleruje, ale jest różnica pomiędzy „przepraszam” a prośbą o wybaczenie. – Charakterystyczny dla ciebie, choć tym razem drobny. Tak samo było, gdy wysiadałaś rano. Wtedy mogłaś być podenerwowana, a ja nie chciałem ci dawać publicznej lekcji. Jeszcze cię nie ukarzę, ale pamiętaj – dama dziękuje często – napiwkiem, słowem, spojrzeniem, ukłonem. W takiej sytuacji jak ta z drzwiami słowa nie są potrzebne, ale jakaś forma podziękowania – tak. – Tak, Gospodin. Zapamiętam, Gospodin. – Ale ukarzę cię za coś innego – znów się zapomniałaś. Do samochodu podeszłaś krokiem łajzy. Powiedz szczerze – czy w Autoszkole pamiętałaś o tym, że masz chodzić pięknie? – Nie wiem dokładnie, Gospodin... Ja czasem już nie myślę o tym i chodzę tak, jak kazaliście, ale bywa, że łapię się na tym, że się zapominam. – Czy dziś złapałaś się na zapomnieniu? Chwila ciszy, a potem ciche: – Tak, Gospodin. Było to na pierwszej przerwie. Wyszłam na korytarz ze wszystkimi i trochę stałam, a trochę chodziłam i wtedy zauważyłam, że się zapomniałam... Poprawiłam się i potem dopiero przy was... Chyba... Ale to było nowe miejsce... I nie
myślałam... Może gdybyście pozwolili włożyć kulki... Źle zrobiłam, wiem, Gospodin – wydukała. I potem dodała mocniejszym głosem, w którym wyczuł wewnętrzne przekonanie: – Dobrze zrobicie, jeśli mnie ukarzecie. Znowu go zdziwiła! Taka konstatacja mogła świadczyć albo o fatalnie niskiej samoocenie Oksany, i to by znaczyło, że jego działania na razie nie odnoszą skutku, albo o tęsknocie za kombinacją ból-seks lub w ogóle jakąś odmianą w nudnej rutynie tygodnia. Była jeszcze trzecia możliwość – łącząca obie poprzednie. Na razie jednak powinien zastosować jakąś karę. Niesrogą, ale pamiętliwą. Obmyślił ją już w ciągu tygodnia, nie musiał więc improwizować. – Ponieważ sama się do części przewinienia przyznałaś, kara będzie wyjątkowo łagodna. I zapewne przyjemna, ale do czasu – jak sama zobaczysz. Ze schowka wyjął etui, a z niego podobny do małego, wydłużonego jajka wibrator dopochwowy, który podał Oksanie, podczas gdy sam wziął pilota. – Włóż, wiesz gdzie – zadysponował. Przypatrywał się z lubością, jak lekko spłoniona – ach, jak lubił te jej rumieńce! – podciąga spódnicę i rozszerza nogi, by wykonać polecenie. Siedzącej w samochodzie sprawiało to pewne trudności, więc wygięła się rozkosznie. Tym razem nie dał oliwki i widocznie była sucha, więc chwilę trwało, nim wibrator wskoczył w jej cipkę. Towarzyszył temu lekki skurcz twarzy – widocznie zabolało. – Trzeba było poślinić.
Spojrzała na niego zdziwiona. – Tak, Gospodin. Pilotem włączył próbnie na drugi stopień i zaobserwował grymas ciekawości na jej twarzy. „Jeszcze nie wiesz, co cię czeka” – pomyślał. Pojechali do restauracji Wostok. Jedząc obiad, bawił się pilotem, ale nie wychodził poza czwarty stopień wibracji – z doświadczenia wiedział, że do piątego nie są one zbyt absorbujące i nie powinny w niej powodować niczego poza osiągnięciem, a potem utrzymywaniem, średniego stopnia podniecenia. Sprzyjało to temu, że posyłała mu odpowiednio wiele namiętnych spojrzeń. Widział też, że z trudem utrzymuje bezruch poniżej pasa i prostą kibić. Trwała druga wyjściowa lekcja dobrych manier przy stole. Oksana była skupiona i nauczyła się obserwować jego zachowanie i naśladować je, więc było dobrze. Widocznie umiarkowane pobudzanie sfer erogennych pomagało jej w skupieniu – tak było wtedy, gdy nosiła kulki gejszy i tak było teraz. A czy nie mówiła mu, że po seksie, nawet niekoniecznie zakończonym orgazmem, obserwuje poprawę funkcji umysłowych? „To by się zgadzało” – stwierdził ze zdziwieniem. Wychodząc, Oksana nie zapomniała, jak ma stawiać kroki. Dała mu tym samym okazję do zaobserwowania zachwytu w oczach tego samego kelnera, co przed tygodniem. „Oksana ma pierwszego stałego fana” – pomyślał. Podjechał na Kawaleryjską pod jeden z wielu domków. Wszystkie po tej stronie ulicy były identyczne. „Ciekawe, czy zdarza im się przez pomyłkę wejść do domu obok?” – zastanowił się, przypominając sobie dowcipy o pijakach, co budzili się rankiem w łóżku sąsiadki. Te anegdoty były rodzajem buntu wobec
zunifikowanej masowej produkcji socjalizmu, gdzie wszyscy mieszkali w takich samych mieszkaniach, mieli w takich samych pokojach tak samo ustawione takie same meble i takie same zamki w drzwiach, do których pasowały klucze kilku sąsiadów. – Witajcie, gospodin Abel, zachodźcie, proszę. To była pierwsza osoba w Rosji, która sama i z własnej woli zwracała się do niego „gospodin”. Gdy weszli do środka i potem do pracowni krawieckiej Czyrbów, stwierdził, że tu jednak nikt przez pomyłkę nie wejdzie. Wnętrze było typowo nowobogackie. Podkręcił pilota na pięć i kątem oka zaobserwował, że Oksana, która szła za nim – nieźle szła, to musiał przyznać, uczyła się błyskawicznie – zadrżała, stawiając kolejny krok. – Witam, Natalio Anatoliewna. Wiecie już, o co chodzi – wyjaśniałem telefonicznie. Czy macie próbki? – Ależ oczywiście, gospodin Abel, oczywiście. Siadajcie. Obejrzyjcie, proszę. To na kostium. Zwróćcie uwagę na ten i może jeszcze ten – rozkładała przed nim kawałki jedwabiu. – Ale gdybym śmiała doradzać, tobym doradzała ten pierwszy. Jest prawie matowy, mocny i lekko rozciągliwy – tak jak trzeba. I spójrzcie – zgniotła próbkę w garści – wcale się nie mnie. Szyliśmy już z tego suknię – świetnie się nosi. Mąż twierdzi, że na kostium świetnie się nadaje, lepiej niż inne. A i kolor powinien wam odpowiadać – oceńcie to zresztą sami, jak dobrze będzie w nim panience. Macie może zdjęcia tego, o co wam chodzi? Pokazał je krawcowej. Popatrzyła, po chwili odwróciła się ku Oksanie i zaczęła mierzyć wzrokiem to ją, to trzymane w ręce wydruki.
Zwrócił się do Oksany: – Postawa i pełne formy. Wykazała się refleksem – wykonała polecenie natychmiast. Rzeczywiście, u niej podniecenie seksualne pobudzało nie tylko krocze i sutki, ale i intelekt – inaczej niż u dotąd poznanych kobiet, które głupiały w takiej sytuacji. – Tak, Gospodin. – Znakomity gust, gospodin Abel, znakomity. Panience będzie w tym prześlicznie – zaćwierkała przymilnie krawcowa, biorąc w ręce duży notes, który dotąd leżał na jednej z półek. Korzystając z chwili przerwy w rozmowie, wyłączył wibrator. – Czy przez tydzień zdążycie, Natalio Anatoliewna? – Trudno będzie, ale jeśli wam zależy, gospodin Abel... – Powiem tak – zdążycie, to świetnie, a nie zdążycie, to już za dwa tygodnie musowo. – To na pewno, gospodin Abel, oczywiście zdążymy. – Tak więc ten szary materiał. A podszewka ma być cyklamenowa. Zrobicie dwie spódnice. Jedna będzie 5 centymetrów nad kolana z rozcięciem z tyłu, a druga bez rozcięcia – obcisła i tak krótka, by przy skłonie było widać majtki. Lub ich brak. Ale żadna spódnica nie może się podciągać ani przy chodzeniu, ani przy siadaniu lub wstawaniu – wasza w tym głowa. Żakiet dopasowany w talii, górą luźniejszy. Do tego kostiumu
dołożycie dwie proste koszulki na naramkach pod spód. Jedna biała, z najcieńszego, ale nieprzeźroczystego jedwabiu, druga cyklamenowa, z materiału podszewki. Obie do pępka. I uszyjecie wizytową torebkę – z tego materiału, co żakiet, z cyklamenowym zamkiem i wyściółką. Zmierzyła go pełnym podziwu, krótkim spojrzeniem, a potem uśmiechnęła się lekko. – Świetny gust, gospodin Abel. Żakiet uszyje mąż – on lepiej ode mnie zna się na marynarkach. Ten zamek damy ufarbować. Będziecie zadowoleni, gospodin Abel. Czy macie jeszcze jakieś zlecenia lub wymagania? – Nie, to wszystko. Kostium z dwiema spódnicami, dwie koszulki i torebka. Aha, zróbcie jeszcze cyklamenową apaszkę. – Bardzo dobrze, gospodin Abel, bardzo dobrze. Teraz zdejmę miarę z panienki. Bądźcie łaskawi, gospodin Abel, do poczekalni, bo muszę dokładnie mierzyć, bez wierzchniej odzieży. – Nie przejmujcie się mną, Natalio Anatoliewna. Zostanę tutaj. Zarówno Oksana, jak i Czyrbowa musnęły go zaniepokojonymi spojrzeniami. – Skoro panienka nie ma nic przeciw temu – zamamrotała krawcowa, otwierając notes. – To niech panienka zdejmie kostium. Oksana ani drgnęła, za to spojrzała na niego ponownie, tym razem wyczekująco. Teraz Peter był zdezorientowany. O co jej chodzi? Bunt, zwykła wstydliwość? Czyżby zapomniał o czymś? Naraz
zrozumiał. Pewnie! Mądra dziewczyna! – Oksano, teraz rób, co ci Natalia Anatoliewna poleci. Tak, to o to chodziło. Musiała polecenie o postawie zinterpretować jako całkowite uzależnienie od jego i tylko jego poleceń. Oczywiście miała rację. Popisała się. Jak suka po dobrej tresurze. A on zaspał. „Co za rasowa bestia!” – pomyślał z satysfakcją, bo to była jego rasowa bestia. Gdy zaczęła się rozbierać, powoli podkręcił pilota, aż doszedł do szóstki. „To powinno wyraźnie wytrącić ją z równowagi. Jak w takich warunkach będzie wyglądało zdejmowanie miary?” – pomyślał z ciekawością. *** Oksana była potrójnie podekscytowana. Po pierwsze, Gospodin nie uprzedził jej, że dostanie kostium. Na samą myśl o nowej, specjalnie dla niej szytej odzieży poczuła dreszcz emocji – nie było jej stać, by zlecić uszycie nawet w spółdzielni krawieckiej, a co dopiero iść do krawca! Poza tym – po co? Przecież miała normalną figurę i w sklepach było dość sukienek i garsonek w jej rozmiarze, a spódnicę to nawet ona potrafiłaby uszyć. Uczyła się tego w szkole na pracach ręcznych. Gdyby miała maszynę, rzecz jasna, bo ręką to nie. Po drugie, pierwszy raz publicznie padło polecenie „postawa i pełne formy”. Czuła, że to jest coś w rodzaju zaliczenia z posłuszeństwa, sprawdzenia, czy się nie wyłamie, nie pogubi. Jak wypadnie? Co dokładnie należy zrobić? Jak reagować na najbliższe przewidywalne zwroty wydarzeń? I na dodatek jajko zgasło – jak to w myślach określiła. I to dopiero był problem! Zdawałoby się, że nieustający od półtorej godziny masaż jamki
będzie ją rozpraszał, a tu proszę, przeciwnie. Rozproszył ją spokój w kroczu – jak u kierownika młyna, który budzi się, gdy młyn staje. „Żeby tylko nie zrobić czegoś głupiego” – myślała rozpaczliwie. Po trzecie, gdy już zrozumiała, że za chwilę przed Gospodinem wprawdzie, ale i przed tą krawcową stanie nago, poczuła zaniepokojenie. Nie była pruderyjna, ale pokazać, niejako publicznie i ostentacyjnie, że nie nosi bielizny? Kolejne nowe doznanie. „Z drugiej strony ciekawa jestem miny tej Czyrbowej” – pomyślała, rozpinając guziki. W tym momencie jajko w jej wnętrzu ożywiło się i powoli rozwibrowało się tak, że mało co nie upuściła żakietu. Nogi miała nadal w rozkroku i zdawało się jej przez moment, że lada chwila wyskoczy jej z jamki. Ponieważ postawa nadal obowiązywała – nikt, ani Czyrbowa, ani Gospodin nie polecili jej zmiany – zacisnęła jedynie mięśnie krocza. „Czy utrzymam?” – przemknęło jej przez myśl pytanie. „A jak nie, to co? To trudno” – odpowiedziała sobie, wspominając rozmowę z dyrektorem Ablem o prawdziwej kobiecie. „Kobieta robi tylko to, co jej każą i nie martwi się niczym, bo o wszystko martwi się mężczyzna”. Rozpinając bluzkę guziczek po guziczku, już nie była taka pewna tego, że wypadnięcie jajka to główne zagrożenie. Może nie wypadnie, ale przy napięciu mięśni dna miednicy wibracje przenosiły się na całe podbrzusze, w tym na opuszkę łechtaczki i jej odnogi okalające muszelkę. W ten sposób oddziaływały na całą jej dolną sferę erogenną tak mocno, że zaczęła się zastanawiać, co zrobi, jak będzie miała niespodziewany orgazm. Wprawdzie do tego jeszcze daleko – no, może nie aż tak daleko – ale jakiś plan trzeba mieć. Rozchyliła bluzkę, by zdjąć ją z ramion. Stwierdziła, że brak biustonosza nie zrobił na krawcowej żadnego wrażenia. „Dobra” –
pomyślała. „Zobaczymy, jak zareagujesz za chwilę”. Odrzuciła bluzkę na nieodległe krzesło, rozpięła haftkę po lewej stronie i zaczęła rozpinać ekler. – Wystarczy, panienko. Zostańcie w spódnicy – odezwała się krawcowa, psując Oksanie całą zabawę. Zapięła więc haftkę z powrotem i zasunęła suwak. Dalej już Czyrbowa zdejmowała z niej miarę. Robiła to bardzo starannie i drobiazgowo, instruując ją precyzyjnie, jaką postawę ma przybrać. Wszystko notowała skrzętnie, czasem coś szkicując. Tymczasem Oksanie trudno było utrzymać nakazany bezruch potrzebny do brania miary. Jajko wibrowało, raz słabiej, raz mocniej, wyciskając z niej siódme poty opanowania. Z trudem powstrzymywała się przed jękami, gdy przyśpieszało; z podobnym trudem powstrzymywała się przed napinaniem pupy i ud. Dwukrotnie krawcowa upominała ją, by stała luźno i swobodnie. W pewnym momencie zmieniło rytm – teraz zamiast wibracji pulsowało wolno, ale mocnymi uderzeniami, przypominającymi pulsowanie członka. To orgazmiczne tętno tak ją przybliżyło do punktu spełnienia, że nagłe uspokojenie się jajka spowodowało wyraźny, fizyczny ból. Ból zawodu, straty, niecierpliwości i wyczekiwania. Wciąż miała nadzieję, że to stan chwilowy, że jeszcze się rozwibruje, rozpulsuje... Niestety – do końca brania miary pozostało martwe. – Możecie się ubrać, panienko – odezwała się Czyrbowa. – Gospodin Abel, pierwsza przymiarka w środę. Jaka pora będzie dla was odpowiednia? – Niestety jesteśmy bardzo zajęci. Przymiarka może się odbyć jedynie we wtorek lub czwartek późnym wieczorem, najlepiej po ósmej.
– Zadzwonię do was, gospodin Abel, we wtorek, czy mąż zdąży na wieczór... Jeśli nie, to czwartek. W takim przypadku nie zdążymy na sobotę. Przymiarkę żakietu będzie robił mąż, więc może lepiej byłoby, gdyby... – spojrzała wymownie w kierunku Oksany. – Sami rozumiecie, gospodin Abel... – Nie przypuszczam, bym coś chciał zmienić. Będziecie przecież obecni przy tym, czyż nie? Gospodin odwrócił się ku niej. – Oksano, wyjdź i poczekaj przed domem. *** Peter odczekał chwilę, a potem wręczył Czyrbowej 300 dolarów. – Tu jest umówiona zaliczka. Mam do was jeszcze dwie prośby, Natalio Anatoliewna. Dajcie mi próbki tych jedwabiów na żakiet, wystarczy parę centymetrów. I poproszę o wszystkie istotne wymiary Oksany. To na wypadek gdybym jej kupował sam jakąś gotową odzież – napiszcie mi, proszę, te miary, których mógłbym potrzebować.
Rozdział 30
Oksana była tak rozkojarzona z powodu zgaśnięcia jajka, że czekając pod willą na Gospodina, nie mogła ustać w miejscu i chodziła w kółko. Gdy wreszcie wyszedł, poszła z nim i wsiadła do samochodu zupełnie mechanicznie. Praktycznie stale czekała, aż Gospodin włączy wibracje, poganiała go myślami, a nawet spojrzeniami. Gdy ruszyli, nadal myślała tylko o tym. Gdy jechali – też, choć już rozumiała, że nic z tego. Po wejściu do willi Gospodin stanął na środku holu i rzucił sucho: – Postawa. Stanęła przodem do niego w rozkroku, z rękoma z tyłu. Wzrok wbiła w jego nogi. Po prostu postawa. – Tak, Gospodin. – Zawiodłem się na tobie. Od wyjścia od Czyrbów aż dotąd nie trzymałaś postawy. I to ty, która tak inteligentnie zachowałaś się u krawcowej! Miałem zamiar cię pochwalić, a tu proszę – w ciągu paru minut od perfekcji przechodzisz do zupełnej dekoncentracji. Co masz do powiedzenia? Miał rację! Całkiem się zapomniała, jak jakaś tępa, ograniczona, wiejska dziewucha. „I co mu powiesz, głupia cipo – bo mądrą dziewczynką to nie byłaś, oj, nie! Że pierwsza w życiu wizyta u krawca tak na ciebie podziałała? Że milczące jajko tak cię ogłupiło? Czy że nie możesz się doczekać seksu? No dalej, pokaż
tę swoją mądrość!”. – Gospodin, zamyśliłam się. O kostiumie i o seksie. Zawiodłam. Ukarzcie mnie, Gospodin. I nauczcie mnie skupiać się na ważnym, a pomijać nieważne. – A co jest ważne? – No... Wy jesteście ważni, Gospodin. Wasze polecenia. – Z teorii bardzo dobry. Rozbierz się w pokoiku, a następnie przejdź do salonu. Czekając tam, ćwicz mięśnie pochwy. Zanim zniknęli sobie z oczu, widziała, jak Gospodin wchodzi do sypialni. Potwierdziło się, że trening mięśni Kegla jest łatwiejszy, gdy pochwa nie jest pusta. Jajko, mimo że martwe, ułatwiało i uatrakcyjniało ćwiczenie. Uprawiała tę wewnętrzną, izometryczną gimnastykę co najmniej kwadrans, czekając, aż Gospodin przyjdzie. Przyszedł ubrany w kimono. Przyniesiony ręcznik położył na stoliku i wskazując na niego, powiedział: – Połóż się tu na plecach. – Tak, Gospodin. Założył jej opaski na kostki rąk i nóg, sczepił je stronami i kostki nóg przywiązał do rozpórki. Łokcie przywiązał do kolan. Leżała na twardym blacie w męczącej dla grzbietu pozycji, z wypiętą pupą, cipą i rozkraczonymi nogami zwróconymi ku sufitowi. Twardo było.
Za chwilę poczuła, jak ją smaruje – chyba oliwką – i wciska coś w odbyt. Spojrzenie w tym kierunku upewniło ją, że nie był to członek – Gospodin nadal był w kimonie – ale było to coś obłego i niewiele mniejszego. – Rozluźnij się – zadysponował. – Tak, Gospodin. Łatwo powiedzieć, ale jak ma się rozluźnić w tej wypiętej pozycji? – Rozszerz pośladki i zapracuj tak jak przy wydalaniu. Zrobiła, co polecił, ale nim zdążyła wypowiedzieć: „Tak, Gospodin”, poczuła, jak jej zwieracz jest rozszerzany nie tym, co wychodzi, lecz przez coś, co wnika od zewnątrz. Coś gładkiego, śliskiego i... dużego. Odruchowo zacisnęła mięśnie co spowodowało zassanie tego obcego ciała i zakleszczenie w środku z oparciem o perineum i rowek między pośladkami. – Oj! – wyrwał się jej okrzyk zaskoczenia. Rozpychało ją tam i uwierało trochę i może dlatego nie skupiła się na tym, co Gospodin mówił. Tym bardziej że jajko się obudziło i zaczęło swoje wibracje. Przez to, co wypełniało ją od tyłu, efekt był wyraźniejszy, twardszy. – ...stopami, które zamiast stać, nosiły cię po podjeździe przed domkiem Czyrbów, one najpierw zostaną ukarane. Otrzeźwiała jednak zupełnie, gdy pierwsze płaskie uderzenie linijką dosięgło jej podeszwy. Zapiekło. Potem drugie. Zapiekła druga. Bił na przemian. Nie bardzo miała jak uniknąć tych ciosów – poza tym czyż Gospodin nie powiedział: „Połóż się”? Za uniki
ukarałby na pewno dotkliwiej. Lepiej już przetrwać tę karę, jak jest. Zresztą to płazowanie da się jakoś wytrzymać... Przy dwunastym uderzeniu nie była już tego taka pewna. Jajko wibrowało coraz mocniej. Po dwudziestu zaczęła syczeć. Po trzydziestu stopy paliły ją jak ogniem, a każde nowe przeszywało bólem jak porażenie prądem. Każdemu wtórował krzyk. Jej krzyk. Straciła rachubę uderzeń, tym bardziej że odczucia w pochwie skutecznie odciągały jej uwagę. Wibracje weszły w jeszcze silniejszą fazę. Po kilkunastu, może po dwudziestu lub trzydziestu krzykach klapsy się skończyły. – Jak powinnaś się zachować przed domkiem Czyrbów? Tyle miała wibrująco-piekących doznań, tak skupiła się na pupie i własnych podeszwach, że cudem chyba zrozumiała pytanie. – Powinnam stać... w postawie, Gospodin. – Dlaczego? – Bo nie odwołaliście... postawy, Gospodin. – No widzisz, Oksano. Teorię znasz, tylko praktyka zawodzi. A potem, gdy szliśmy do samochodu, powiedziałem: „Chodź”. Jak powinnaś iść?
– Sprężystym krokiem, Gospodin. Znowu przeszyło ją bólem uderzenie w lewą podeszwę, a potem w prawą. Skwitowała je wrzaskiem proporcjonalnym do zaskoczenia i doznań. Następne też. I następne. – Tym kobiecym krokiem masz chodzić zawsze! Rozumiesz? Zawsze, jeśli nie powiem inaczej! Całe życie! Nie o to chodzi. I gdy potwierdzała „Tak, Gospodin”, trzepnął ją jeszcze dwa razy. Potem zamiast podeszew zaczął chlastać pośladki. – Od teraz zapamiętaj na zawsze. Postawa określa styl stania, styl chodzenia i styl zachowania. Chodzenie w postawie to podążanie za mną pół kroku z tyłu i z boku – z tego boku, gdzie ci bliżej, chyba że zakomenderuję słowem lub gestem – wtedy pilnujesz strony. – Tak, Gospodin. – Postawa jest pozycją niewolnicy. Nie będziesz obsługiwana – ty będziesz obsługiwać. Gdy idziemy razem, otworzysz mi drzwi; oczywiście przepuścisz mnie przodem, a potem zamkniesz. Domyślaj się po gestach – może pokażę palcem i poniesiesz za mną torbę. Może wskażę brodą lub rzucę półsłówko i usłużysz komuś innemu – mężczyźnie lub nawet kobiecie. Rozumiesz? Linijką na jej rozgrzewających się pośladkach wybijał każdą frazę wykładu. Było ich wiele. Wiele fraz. Wiele chlaśnięć. Czuła, że jej maltretowana pupa jest wypełniona i rozepchnięta. W takt uderzeń zaczęła mimowolnie zaciskać mięśnie, poluźniać i zaciskać, poluźniać i zaciskać... Suche, gorące gardło zachrypło od krzyków. Wydawało jej
się, że puchnie – gardło, podeszwy i tam na dole. Gorące pośladki stały się nieproporcjonalnie duże, jak u tych Brazylijek z pornosa. Jajko grzało. W przełyku, odbycie, w pochwie, w całej pupie, zrobiło się mało miejsca. Jakby jej drżące, ściskające i rozprężające się wnętrze spęczniało i rozros-ło się. Jakby przybyło tam komórek, tkanek, receptorów, nerwów – i zarazem jakby wszystkie lekko zmartwiały. Lekko zdrętwiała żołądź łechtaczki, szarpana przez wędzidełko przy każdym uderzeniu linijki, wyprężyła się w erekcji. Na każde uderzenie reagowała kolejnym skurczem. Zacisnąć i poluźnić, zacisnąć i poluźnić, zacisnąć... – Tak, Gospodin. – Powtórz. Po kolei. – Tak, Gospodin. Eee... postawa jest... Klaps! – ...pozycją niewolnicy. Eee... Klaps! – ...będę obsługiwać... Klaps! – Aa! Was i każdego, kogo każecie... Klaps! – Aaa! Mam się domyślić...
Klaps! – Aaa! Po gestach lub... Klaps! – AAaa! Półsłówkach. Eee... Klaps! – AAaa! Jak każecie... Klaps! – AAaaa! Otwierać drzwi i zamykać... Klaps! – AAAau! Przepuszczać przodem... Klaps! – Aaauu! Nosić torbę... Eee... Klaps! – AAaauuu! Usłużyć każdemu... Klaps! – AAAuuu! Kogo wskażecie... Eee... Klaps! – AAAuuuu! Chodzić pół kroku z tyłu...
Klaps! – AAAuuuu! Gdzie bliżej... Klaps! – AAAAuuuu! Lub wedle komendy... Klaps! – AAAAuuuu! Lewa lub prawa... Klaps! – AAAuuu! Ooo! Klaps! – AU! UUU! A jak nie ma ko... Klaps! – OAUU! UU! Komendy, to... Klaps! – AAAA! Sss! To gdzie bliżej! Klaps! – AUUU! Jak nie ma komendy... Klaps!
– AAUUU! SSsss! Pół kroku... z tyłu... Będę pamiętać... Gospodin... – Zobaczymy. Przestał ją płazować. Gardło drapało. Podeszwy paliły. Rozogniona wewnątrz, uwrażliwiona zewnątrz pupa piekła. Składała się właściwie tylko z gardła, podeszew i pupy. Pupy wielkiej i gorącej jak u brazylijskiej aktorki porno. Olbrzymiej jak góra. Gorącej jak wulkan. Wypełnionej w środku rozżarzoną, pulsującą lawą pożądania. Wulkan. Rozpalone stoki. Wrząca kipiel wewnątrz, dymiące podeszwy na zewnątrz. Zaczopowane kratery. Symptomy nadciągającej erupcji... Żar i płomienie... Ciśnienie podnosiło się, tętniący war wzbierał... Objął gorączką niewielki wierzchołek sterczący nad przednim kraterem, który rozżarzał się, wyprężał w oczekiwaniu żar-ptaka. Pożądał jego ognistej mocy, pożądał złączenia niosącego wyzwolenie, czarodziejskiej koniunkcji dwóch żarów, dwóch płomieni, jing i jang, zadziwiającej reakcji zrazu egzo- a później endotermicznej, stanowiącej puentę tej jedynej prawdziwej bajki dla dorosłych. W końcu ptak przybył. Najpierw poczuła delikatne muśnięcie, zapewne dotknął ją rozognionym skrzydłem. Odpowiedziała głośną nutą z górnej gardzieli i niemym krzykiem wystającego cypla oraz obu pozostałych kraterów, przyzywających jego przeobrażającą moc. Gdy osiadł na wierzchołku i poczuła jego delikatny dotyk, powitała go falą gorąca godną jego baśniowych zdolności. Mościł się na jej sterczącej wypustce. Z górnego krateru jej wulkanu wydobył się donośny pomruk, wzgórek zadrżał odruchowo, ale on nie pozwolił się zrzucić,
uderzył mocniej, dziobnął... Kiedy wniknie w jej wrzącą kipiel? Kiedy weźmie jej ogień w posiadanie? Kiedy go złączy ze swoim? Kiedy złoży w niej swe ciało, by umrzeć i odrodzić się na nowo? Spłonąć razem i razem powstać? Jej oba dolne kratery pulsowały w oczekiwaniu, ale coś je blokowało, sprawiało, że ciśnienie wewnętrzne rosło, rozpychało, rozsadzało od środka w jałowym tętnie, w narastającym pożądaniu... Pociągnięty przez Gospodina szpunt korkujący tylną gardziel wyskoczył z lekkim cmoknięciem. Sieroca pustka trwała jedno mgnienie – ognisty ptak natychmiast ją wypełnił, penetrując ją swoim gorącym, obłym ciałem, sięgając głębiej ku wewnętrznemu jezioru lawy, wbijając się kolejnymi pchnięciami w sam środek jej wulkanu, wypychając buzującą w nim magmę w kierunku przedniego krateru. Tam było pulsujące centrum jej pieca. Odległe, trzecie ujście powitało dawno oczekiwanego gościa głębokim pomrukiem satysfakcji... Czuła, jak feniks wbija się w nią kolejnymi, silniejszymi sztychami. Zdawał się równocześnie wypełniać i penetrować wszystkie jej korytarze. Z góry wtórowały jego ognistym ruchom stęknięcia symptomatyczne dla nadciągającego z głębin wybuchu. I naraz, gdy wibrowanie jądra w przednim kraterze rozlało się na cały wzgórek, objęło wierzchołek, rozprzestrzeniło się na stok i okolicę, wrzątek z nowo odkrytego gejzeru, znajdującego się tuż poniżej wulkanicznego czubka, przełamał blokady, wytrysnął ku niebu, zmoczył feniksowe skrzydło, rozlał się po wzgórzu i spłynął po pochyłościach. Równocześnie nastąpiła erupcja ogłuszającego dźwięku i wewnętrznego ognia pulsującego pałającym żarem. Implozywna eksplozja. Odradzający pożar. Ożywiająca śmierć. Wspólne autospalenie. Regenerujące unicestwienie.
Śmierć dla zmartwychwstania. Misterium feniksa. ... Gdy się ocknęła, leżała na stoliku z rękoma skrzyżowanymi na piersi i nogami bezwładnie opartymi o podłogę. Wulkan zgasł, kratery były puste i zaledwie ciepłe, choć tylne zbocza były wciąż rozpalone, podobnie jak podeszwy stóp, które nadal dymiły, wypalając dziury w kamiennej posadzce. Gospodin ujął ją za ręce i silnym pociągnięciem postawił do pionu. Początkowo mięśnie odmówiły posłuszeństwa i zachwiała się, lecz podtrzymana silną męską ręką, stanęła na własnych nogach, na własnych stopach z powiększonymi o kilka rozmiarów, gorącymi podeszwami. Spojrzała na pieszczotliwie chłodzącą je kamienną podłogę – o dziwo, nie była nadpalona, a jedynie zmoczona i zabrudzona. Wsparta o Gospodina, krocząc niepewnie, przeszła z nim do łazienki. Tam razem weszli pod prysznic i opłukali się, a następnie obmyli. Wytarli się osobno, ona trochę bardziej nieporadnie niż zwykle. – Posprzątaj po nas w salonie. Powiedz, jak skończysz. Parę sekund zajęło jej przypomnienie sobie zasad. – Tak, Gospodin. Z ogromnym wysiłkiem, pomimo wielkich, palących podeszew, zdobyła się na mizerną namiastkę sprężystego kroku. Zwinęła mokry i brudny ręcznik, wytarła i wymyła blat stolika, podniosła z podłogi i zabrała do prania zabrudzone kimono, wyszorowała zaplamiony fragment posadzki, a następnie stanęła w
postawie przed Gospodinem. – Gospodin... Dziękuję... żeście mnie ukarali. – W chwilach, w których kobieta chce okazać czołobitność wobec mężczyzny, powinna przybrać postawę na klęczkach. Powinna też wykazać się większą pokorą. Szczególnie nie powinna używać wtedy pierwszej osoby – wymawianie przez uległą zaimka „ja” może być uznane za impertynencję. Lepiej mówić o sobie „niewolnica”, „Wasza niewolnica”. A podziękowanie za otrzymaną karę zawsze jest konieczne i dobrze robisz, wyrażając je. Tylko uczyń to odpowiednio – zgodnie z otrzymanym teraz pouczeniem. Opadła na kolana, przypominając sobie, że już w pierwszej lekcji o postawie było to wspomniane, choć nie wiedziała wtedy, kiedy ma klęczeć. Teraz już wie. Kilka sekund dobierała słowa, ale co tu było do dobierania... – Wasza niewolnica, Gospodin, dziękuje, żeście ją ukarali. Bardzo dziękuje. Była absolutnie poważna. Przypomniała sobie, jak tydzień temu odgrywała rolę sługi, wygłupiała się, okazując uniżenie. Teraz nie grała – była sobą. Była uniżoną sługą. Była poddaną Gospodina. A gdyby kiedyś w przyszłości, czego z pewnością nie można wykluczyć, kazał jej zachowywać się swobodnie, a może nawet udawać damę, to wtedy będzie grać i udawać inną, niż jest, bo jest jego niewolnicą. I miała tylko bluźnierczą nadzieję, że nie będzie idealną sługą. Że czasem, lub częściej niż czasem, przewini, a Gospodin ją ukarze. Tak jak dziś lub jak przed dwoma tygodniami. Lub jeszcze inaczej – kto wie?
Językiem zwilżyła nagle wysuszone wargi. W przedłużającej się ciszy zerknęła pod górę. Jak dobrze było widzieć na twarzy Gospodina uśmiech zadowolenia! – Wstań. Przygotuj kolację. Dla siebie dwie parówki i sałatkę z ogórka, pomidora i białego sera. Dla mnie też sałatka – resztę wezmę sobie sam po gimnastyce. Dla mnie przygotuj samowar, ale go nie włączaj, sobie weź dowolny sok. Zjedz pierwsza i idź do roboty. Trzeba wysprzątać i przygotować do używania nową łazienkę – ręczniki, mydła itp., moje rzeczy przenieś z obecnej. Usuń folię po stronie sypialni i sprawdź, czy nie trzeba i tam czegoś oczyścić. Potem, przed spaniem, trening mięśni Kegla i pół godziny czas wolny. Jutro o siódmej codzienna porcja porannej gimnastyki. Mnie obudź o dziewiątej.
Rozdział 31
– Witamy, panie Abel. Gdy Peter zajął swoje miejsce za stołem konferencyjnym, Takuya zaczął od spraw tartaku. – Spytałem Olega Josipowicza o sposób pomiaru odpadów. Odpowiedź była taka, że przed wywiezieniem na plac ładują je do kontenera o znanej objętości i fakt wywiezienia zapisują w zeszycie. Następnego dnia z rana Moskowicz spisuje na kartce sumę objętości odpadów z poprzedniego dnia i przesyła lub sam zanosi Galinie Timurownej. – A wysypują wszystko, czy coś zostaje w kontenerze i wraca z placu? – Pan Hisamatsu przyglądał się tej operacji. Co pan może o tym powiedzieć? – Kontener jest wywracany, więc jest mała szansa na pozostawienie części zawartości. Przy mnie wracał pusty. – To by oznaczało, że pomiar jest wiarygodny, chyba że Moskowicz systematycznie nie ładuje do pełna, bo na przykład nie rozgarnia usypu. – Przy mnie rozgarniał. – Czy Szlinowa wprowadza do Keyaki-B-K odpady z tych kartek, czy znowu z jakiegoś wykazu?
– Z kartek. Pracujemy nad oficjalnym formularzem. – W takim razie możliwość popełnienia błędu jest mała... Chyba że... – Że co, panie Abel? – Że mamy do czynienia z fałszowaniem danych. – Myśli pan, że ktoś nam dosypuje trocin? To śmieszne, panie Abel! – Zależy, które dane są fałszowane. Po dwuustnym „Ooo!” i kilku sekundach ciszy Takuya podjął decyzję: – W takim razie weryfikujmy procedury. Stawiajmy i sprawdzajmy hipotezy. Obserwujmy. Myślmy. Znów zapadła parusekundowa cisza, po której dyrektor Takuya przeszedł do następnego tematu zebrania. *** Oksana siedziała w stołówce i jadła obiad. Przy okazji ćwiczyła. Nie zapomniała o tajnym celu – pół wiadra wody na początek. Problemem było, że nie wiedziała, ile musi pokazać przyrząd z peniskiem, jak go nazywała, aby sprawdzić się na wiadrze. Na razie ledwo co przekracza 13 i choć to prawie o połowę lepiej niż na początku, to na pewno za mało. Przynajmniej chwilowo nie musi myśleć, skąd wziąć przyrząd z hakiem... Dziś sobota, ale nienormalna – robocza. Tak jakby jej nie
było. Dyrekcja zrobiła wolny poniedziałek, bo we wtorek jest Święto Rosji i żadna z ekip na jeden dzień nie przyjedzie. Niech tam – jej wszystko jedno, choć tych straconych wykładów w Rosto szkoda. W czwartek Gospodin dał kierownikowi kursu dyktafon i poprosił go, by sobotnie i poniedziałkowe wykłady nagrywali. Zawsze to coś. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Za to w poniedziałek jadą do Chabarowska – na zakupy, bo tu nic porządnego kupić nie można, jak powiedział Gospodin – i w celu kulturalnym. Ma nadzieję, że to będzie teatr. Nareszcie wspólny wyjazd! Żeby tylko nie przyniosła mu wstydu w tym Chabarowsku! Razem w teatrze! Jak to będzie? A kupować co będzie? Czy coś dla niej? Przecież już kostium zamówił; w czwartek go przymierzała. Było zabawnie, gdy Czyrba kazał się jej rozebrać, a żona zmierzyła go wzrokiem pełnym potępienia i zakazała zdejmować bluzkę. Ale na nią spojrzał! Spódnice i koszulkę przymierzali potem, jak już Czyrba wyszedł. Ciekawe, czy podglądał przez jaką szparę? Elegancki kolor, czysty jedwab... I ta różowa podszewka! Nigdy by nie pomyślała, że podszewka dodaje tyle szyku. Tylko do czego jej taki kostium? Gdzie ona będzie w nim chodzić? Do tartaku? Może do Wostoku raz na tydzień z Gospodinem? Gospodin zdobył się na żart, że włoży go, gdy pójdzie na naradę do gubernatora. Zaśmiała się – ona i gubernator! Teraz zresztą nie warto myśleć o takich głupstwach. Teraz ma robotę – księgowanie; potem dom. Kurczę – ale ta nowa łazienka fajna. Normalnie używa nadal tej pierwszej, a nowej – przy sypialni – Gospodin, ale już dwa razy pozwolił jej skorzystać z łaźni, bo ta austriacka kabina to istna łaźnia! Kąpiel parowa, bicze wodne – i muzyka do tego! Zalogowała się i weszła do Keyaki-B-K. Miała wprowadzone wszystkie zaległości i dziś zamknie miesiąc. Od kilku dni odczuwała radość z pracy – zeskanowała wszystkie tegoroczne
dokumenty z segregatorów stojących w szafach u Sipowskiego, a teraz już kończy maj. Wprawdzie tamto skanowanie to tak na łapucapu, wszystkie dokumenty wymieszane poszły do miesięcznych podkatalogów, które umieściła na serwerze w archiwalnym katalogu zbiorczym, ale mister Hisamatsu tak kazał zrobić. „Później to się posegreguje” – powiedział. Słynne „się”! No dobrze, teraz to mniej pracy. Nawet nie myślała, że tak szybko pójdzie ta archiwizacja. Nie na darmo w EkoKopy spędziła parę miesięcy przy kopiarce! Praca była katorżnicza, ale skończyła ją w piątek i od poniedziałku zajmuje się tylko sprawami bieżącymi. Teraz wypracowała już własną rutynę – na początku dnia zbiera wszystkie dokumenty z wczoraj, skanuje i wprowadza – tak do obiadu. Potem księguje i sprawdza. Okazało się, że nie było czego się bać – rzeczywiście po nadrobieniu zaległości zmieści się swobodnie w ośmiu godzinach. Nie ma to jak spokój i wprawa. Nikt nie wchodzi, nie zagaduje, nie odciąga od pracy. Skaner na miejscu. Kultura. Fajnie jest...
Rozdział 32
W Chabarowsku we wtorek, po uzbeckim obiedzie w Marakeszu, gdy z Gospodinem wrócili do hotelu, w recepcji czekała na nich paczka. „A więc jednak” – pomyślała Oksana, kojarząc kształt. „Dotrzymali słowa!”. Zgodnie z oczekiwaniem w kartonie były buty. Buty, które wczoraj kupili – a właściwie Gospodin dla niej kupił. Wymagało to wiele trudu; więcej niż kupno sznura pereł, które nabył wcześniej. Roztkliwiła się – jej pierwsze perły! Co też mówi – pierwsza prawdziwa biżuteria – bo dotąd miała tylko cieniutki złoty łańcuszek, który zresztą dawno zgubiła – przerwał się i zsunął, czy co – i srebrne klipsy z bursztynem. Nie dało się ich nosić; były wielkie i zdecydowanie zbyt ciężkie, jak na jej delikatne płatki uszu. Trzymała je przez sentyment. Dostała je od ciotki na osiemnastkę i był to jedyny prezent, który otrzymała w tym dniu od rodziny – nie licząc dwóch tysięcy rubli, które macocha jej wręczyła w imieniu swoim i ojca wraz z ozdobną kartką z życzeniami od niego, bo miał wtedy służbę. Wiadomo jednak, że perły to perły. Gospodin kupował je, mówiąc, że musi mieć coś do kostiumu. Wczoraj u jubilera włożyła je i podziwiała w sklepowym lustrze, a że kostium nieskończony, to została jej tylko wyobraźnia! No, nic – wyobraźnia podpowiadała jej, że będzie jeszcze piękniej, niż obserwowała to w lustrze. Tylko po co to? Czuła się nieswojo z tymi prezentami. Bo i płaszcz jej kupił. Letni. „Do kostiumu” – powiedział. I dwie torebki. Do czego? Nie powiedział.
A te buty to dopiero w piątym salonie udało się dostać takie, jakie Gospodin chciał kupić – zwyczajne skórzane szpilki, tyle że szare, w kolorze kostiumu. Po przymiarce, gdy okazało się, że są wygodne, zażądał widzenia z szefem. Kierownik, myślący pewnie, że klient będzie się targował o cenę, bo buty były hiszpańskie i stąd ich cena była wysoka, został zaskoczony pytaniem o możliwość polakierowania podeszwy. Początkowo myślał, że to żart – Oksana zresztą również. Jednak Gospodin uparł się, by zelówki zabarwić na kolor – tu pokazał próbkę podszewki jej kostiumu. Kierownik już się żachnął i otwierał usta, zapewne po to, by zbesztać wariata, ale kiedy zobaczył w rękach Gospodina studolarowy banknot, zmienił zdanie. Wszystko dało się załatwić, włącznie z dostawą do hotelu nazajutrz. Bo nawet termin nie okazał się zbyt krótki. Teraz jednak już pora wracać do domu. Szkoda, że mimo święta Teatr Biały – jej ulubiony – nie miał premiery. Niestety, tam spektakle wyłącznie w soboty. Cóż – przez to zaliczyli tylko Bardzo prostą historię Marii Lado w Dramatycznym i Czajkę Czechowa w Triadzie. Czajkę znała – byli na niej ze szkołą – ale chętnie ją sobie przypomniała. Klasyka i dość klasycznie, jak na Triadę, wystawiona. A Bardzo prostą historię chłonęła z zacięciem konesera, musiała jednak przyznać, że dla niej była mało zrozumiała – może to wina reżyserii? Gospodin też się na niej nudził, ale on – jak sam przyznał – woli film od teatru. A ona? Sama nie wie. W kinie podziwia zdjęcia, fabułę, perfekcję gry twarzą, efekty – a w teatrze zmaganie aktora z rolą. I stawia się na jego miejscu – to naleciałość po szkolnym kółku teatralnym. Sołogina umiała je prowadzić ciekawie. W drodze rozmawiali o oglądanym dramacie – nie pohamowała się przed dyskutowaniem na ten temat. Mogłaby długo; w końcu miała dziewięć miesięcy przerwy – rzecz dawniej
nie do pomyślenia – więc musiała odreagować, ale gdzieś w połowie drogi, koło Olgochty, zauważyła, że Gospodina nudzą jej dywagacje i umilkła. Milczeli razem aż do Auru. Zaczęły się lasy. Gospodin czegoś wypatrywał. Zjechał z szosy w kiepską, terenową drogę i zatrzymał się po kilkuset metrach nad jakimś mizernym strumyczkiem. – Wysiadaj. Rozprostujemy nogi. Wyszła. Gospodin otworzył bagażnik, z którego wyjął nóż i saperkę. Podszedł do rosnącej opodal wierzby i wyciął, a właściwie wyrąbał łopatką kilkanaście witek. Oksana patrzyła zaciekawiona, co z tego będzie. Z grubsza jedną ostrugał, pomachał zamaszyście. Cięła powietrze ze świstem, który go widocznie zadowolił, bo uśmiech zaigrał mu na twarzy. Zwrócił się przodem do niej i kolejnym machnięciem smagnął ją po biodrze. – Auu! – krzyknęła zaskoczona. Zamierzył się drugi raz. Nie czekała, odsunęła się. Witka przecięła powietrze, nie sięgając jej. Zaczął ją gonić ze śmiechem, starając się dosięgnąć witką. Była na obcasach i dlatego nie zawsze udawało się jej wywinąć – oberwała parę razy po pupie, plecach, nogach, raz po ręce. Wkrótce przestał. – Wracaj, reszta w domu. Musiała mieć głupi wyraz twarzy, bo rozradowany uzupełnił: – Oczyszczę jeszcze resztę tych witek i użyjemy ich w łaźni. Oboje.
Teraz zrozumiała i uśmiechnęła się, wyobraziwszy sobie sieczenie rózgą nagiego Gospodina. Ale mu da! I wcale nie speszyła jej następna myśl, że on jej też „da”. Wręcz przeciwnie – aż dreszcz ją przeszedł i nie był to dreszcz strachu. *** Wieczorem w łaźni, czyli w nowej austriackiej kabinie, z tym „dawaniem” to było kiepsko, bo nie mieli jak się zamachnąć; to nie to, co prawdziwa wiejska łaźnia. Wyszli jednak do sypialni; biegali nago i smagali się, aż zmysły, skóra i niektóre inne organy rozgrzały się im do czerwoności. I wcale nie musieli chłodzić się biczami wodnymi. To znaczy były i bicze wodne, ale potem.
Rozdział 33
W piątek Peter wreszcie odebrał z poczty przy dworcu przesyłkę z garderobą dla Oksany. W dużym kartonie znajdowały się sukienki, tuniki, bluzki, bielizna, pończochy, buty i różne inne rzeczy, których jej brakowało – a brakowało jej w zasadzie wszystkiego. Źle mu się spacerowało, jadało, chodziło do teatru z kobietą, która nosiła stale ten sam kostium i buty, w dodatku pasujące do szkoły i biura, ale nie na wyjście z mężczyzną. O sweterkach i spódnicach, które kiedyś nosiła do pracy, chciał zapomnieć jak najszybciej. To już nawet Swietłana na budowie była seksowniej ubrana, bo z Zinaidą to nie było w ogóle porównania; ta poprzeczkę dotyczącą wyglądu, zarówno swojego, jak i sekretariatu, postawiła bardzo wysoko. Teraz to się zmieni. Tak jak myślał, nie wszystko mu się podobało. Kilka rzeczy od razu zapakował z powrotem; wylądowały w brązowym kartonie. Do paczki „nie dla Oksany” dołożył po chwili jeden top – wykończenie okazało się tandetne. A buty? Obejrzał je pod kątem ewentualnych wad wykonania, ale tych nie znalazł. Podobały mu się, gdy trzymał je w rękach, a wyobrażał sobie, że na kobiecej nodze – na nodze jego kobiety – będą jeszcze ładniejsze. Zwłaszcza że miała zgrabne nogi i poczyniła rzeczywiście duże postępy w pięknym chodzeniu. Nawet Kaylinn, która miała talent i zacięcie taneczne, nie nauczyła się tego tak szybko jak Oksana. Jeszcze parę tygodni, może miesiąc, i już będzie ideał. Zastanowił się, jak jej w tym pomóc. Kaylinn dużo dały te bezpodeszwowe buty, ale nie miał przyjemności w kupowaniu
kobietom takich samych prezentów – no i cena butów Kaylinn była większa od łącznej wartości tych dzisiejszych pięciu par. Właściwie jak analizował, czego Oksanie brakuje do osiągnięcia ideału paryskiego kroku, to dostrzegał, że jej słabością nie było ciężkie stawianie stóp, z czym walczył swego czasu u Kaylinn, lecz raczej mała płynność balansowania ciałem w pionie, jakaś zrywność, która kojarzyła się z musztrą, a nie z baletem. Może to po ojcu żołnierzu? Zaśmiał się z tego domniemania! Dlatego po marszu z plecakiem miała na ramionach sine pręgi. Tak, trzeba pomyśleć nad jakimś wsparciem jej wysiłków. Spojrzał na zegarek – zbliża się dwudziesta. Sprawdził plan zajęć w Autoszkole. Dziś Oksana nie ma jazd i kończy o 20:15. Pora po nią jechać. Jutro za to tylko dwie godziny wykładów i potem jest druga na liście jazd, zatem – policzył szybko – może ją odebrać o 14:30. Akurat na obiad – czy znowu w Wostoku? Trochę nudno zawsze w tym Wostoku, ale tam mu najbardziej odpowiada. Przywiózł ją, dał czas na kąpiel i polecił zrobić kolację dla nich obojga. Podczas jedzenia znowu posadził ją sobie na kolanach. Postęp był widoczny – już trzymała równowagę i stabilność wyprostowanej kibici, jak większość kobiet z europejskich elit, zwłaszcza tych nowych, choć jeszcze nie jak wielka dama. Tym niemniej pochwalił ją, bo na to zasłużyła. I wreszcie przyszła chwila, gdy w sypialni kazał jej wyciągać ciuchy z kartonu i przymierzać. Widział, że jest zaskoczona i zaambarasowana. Dostrzegał w niej radość, ale stłumioną jakimiś wątpliwościami. O nic nie pytała. Z każdą nowo wyciągniętą z opakowania sztuką była coraz bardziej spięta. Kładł to na karb jej skromności i nawyku ograniczania się. Jedna z sukienek – na szczęście nie ta, na której mu
najbardziej zależało – miała źle skrojony gors i skończyła w brązowym kartonie. Gdy po kolejnym zanurzeniu rąk w pudle Oksana zobaczyła w nich figi, spojrzała na niego zdziwiona. – Dziwisz się, po co ci bielizna? – zapytał. – Nosisz ją do pracy. Czasem też będziesz ją nosić przy mnie. Zdarza się, że kobieta w bieliźnie jest bardziej pociągająca. Delektował się jej naturalną nagością. Dzięki lustrom w drzwiach szafy widział ją z kilku stron naraz – jakby kilka dziewczyn równocześnie i wielokrotnie wykonywało pełen niewymuszonego erotyzmu striptiz. Gdy przymierzała stringi, których zadaniem było ekscytująco odsłonić to, co teoretycznie miały zasłaniać, poczuł przyjemne uczucie w członku, prężącym się pod wpływem napływającej doń krwi. – Biustonosza nie potrzebujesz – powiedział Gospodin, jakby słysząc jej następne nieme pytanie. – Jeśli wystąpi potrzeba, zamiast niego będziesz nosić gorset. Przymierzaj, czy wszystko dobrze pasuje, czy w czymś się źle czujesz i dlaczego. Sprawdź dokładnie; jak nie będzie idealnie, odeślę. Przy kolejnych stringach miała uwagę. – Trochę mnie ta koronka obciera, Gospodin. – Odłóż. Nie pasują, to trudno. Podobnie jeden z gorsetów – zauważył, że był za duży. Szkoda – gdyby nie to, Oksana pięknie by w nim wyglądała! Cóż – ma jeszcze ten drugi. I w razie potrzeby Czyrbową w odwodzie. Przymierzanie szło coraz wolniej. Wreszcie zostały tylko
buty. *** Pierwsze pudełko, które otworzyła, zawierało gladiatorki na podwyższonym obcasie. Były proste i szykowne zarazem. Wysunęła nieco do przodu prawą nogę i spojrzała, jak wyglądają na stopie – widok wzbudził wyobrażenie Italii, czarnobrewych dziewczyn w prostych białych tunikach, niosących pękate gliniane amfory po kamiennych, wytartych płytach. Po skorygowaniu długości pasków czuła się w nich doskonale. Były wygodne i mocno trzymały się na nodze. Kolor naturalnej skóry pasował do wszystkich jasnych sukienek. Z pewnością nadadzą się nawet do długich marszów. W drugim były buty, których nie potrafiła nazwać. Jakby czarne botki z odkrytymi palcami i na bardzo wysokim obcasie, ale przód na całej długości był z pasków tej samej skóry, z której zrobiono resztę. Paski można było tak dociągnąć, że usztywniały kostkę, a noga wpasowywała się w but jak w rękawiczkę. Idealna w swej sztywnej konstrukcji i miękkiej wyściółce podeszwa dawała komfortowe oparcie mocno wygiętej stopie. Zrobiła parę niepewnych kroków. Musiała się przyzwyczaić – nigdy nie miała tak wysokich obcasów. W zasadzie stąpała na palcach. Piękne! Nigdy nie widziała ładniejszych butów. Była o krok od... od kapitulacji. „Dość tego!” – zdecydowała. – Gospodin. Chciałabym coś powiedzieć. – Mów! – Ja tego nie mogę przyjąć. To mnie krępuje – nie chcę być uzależniona od waszych, Gospodin, pieniędzy, waszych podarków.
Nie chcę być niewolnikiem rzeczy. Jeśli uważacie, że powinnam sobie coś kupić, jakąś suknię czy buty, to pozwólcie mi kupić to za moje własne, zarobione pieniądze. Teraz mnie nie stać na te wszystkie dziś przymierzane rzeczy, ale gdybyście mi pozwolili zapłacić z pensji za jedną czy dwie sukienki i może jedne buty, to zgodzę się je nosić. Jeśli nie, to z przykrością powiem – z przykrością, bo są piękne – „Odeślijcie wszystko”. Ja tak nie chcę. – Skończyłaś? „A co, nie słychać?”. – Tak, Gospodin. – Postawa!... Skorzystałaś ze swojego prawa i odpowiedniemu punktowi Układu stało się zadość. Twoją petycję odrzucam. Jeśli podobają ci się te ciuszki, to tym lepiej, bo i tak będziesz nosić to, co ci każę i ubierać się tak, by mnie się podobać. I bez krzywienia się – dodał, widząc wyraz jej twarzy. Domyślił się widocznie, że chce zaprzeczyć i tylko pozycja postawy ją przed tym powstrzymuje. – No, dalej. Chciałbym wiedzieć, czy i inne buty ci pasują. Nie ruszyła się. Co Gospodin sobie myśli – że da się zahukać? Że jak jest biedna, to musi w dostanych od niego majtkach chodzić? Przecież stać ją na własne. I na własne sukienki i na buty nawet. Może nie od razu na takie wszystkie, bo i po co, ale sama potrafi na siebie zarobić. Popatrzył na nią przeciągle. – O co chodzi? – Już powiedziałam, Gospodin. Chcę płacić za swoją garderobę z własnych pieniędzy.
– Wbrew układowi? Zawahała się. Układ! Faktycznie tam jest napisane, że Gospodin ma jej zapewnić warunki do szczęścia. Jakby jej szczęście od podarowanych majtek i kiecki zależało. Ale Układ to, zdaje się, rzecz święta. Coś jak przysięga małżeńska. Nie przysięgała: „do śmierci”. Niczego nie przysięgała. Tu nawet urzędnik niepotrzebny – może wypowiedzieć Układ sama. Ale czy tego chce? Gospodin nie doczekał się wniosków z jej wewnętrznego dialogu – zniecierpliwił się wcześniej. A może inaczej interpretował jej milczenie? – Nie wiem, co cię napadło. W łóżku, przed zaśnięciem, przemyśl sobie wszystko. Układ i jego konsekwencje. To, że tu moja wola jest decydująca. Mam wobec ciebie powinności, które wypełniam i prawa, z których chcę korzystać. Przypomnij sobie swoje obowiązki. Jak dojdziesz do konkluzji, to mi powiedz – chcę słyszeć wypowiedzenie Układu albo kajanie się i pokorną prośbę o karę. Zamilkł na krótką chwilę. Akurat na taką, by wziąć dwa głębsze oddechy. – Rano ćwiczysz jak zwykle. O 8:00 obudź mnie na śniadanie, potem cię odwiozę na zajęcia. Teraz idź spać. Dobranoc. – Dobranoc, Gospodin. Już wiedziała, że sprawa jest poważna. ***
W łóżku leżała i leżała... Mimo zmęczenia myśli nie pozwalały jej zasnąć. Bo z jednej strony rozumiała argumenty Gospodina. Były oczywiste – Układ i jego wola. Reguły są proste. Jego wola jasno wyrażona i łatwa do spełnienia. Co też mówi – „łatwa”! Spełniłaby ją natychmiast, ze śpiewem na ustach, jak mawiała macocha, już była bliska tego śpiewu... Właśnie, bo ciuchy, a już szczególnie buty, były wspaniałe! Nigdy o takich nie marzyła! Z bardzo prostego powodu: ona taka nie była. Dziś zobaczyła siebie w tych butach, w tych kieckach, ponownie wyobraziła w kostiumie, w perłach... I nie spodobała się sama sobie. Nie buty i suknie – te były piękne! Ona. Nie taka chciała być. Chciała żyć kulturą, miłością i w końcu pracą, ale nie, kurde, kieckami i modą! Dotąd ten temat dla niej nie istniał. Ubierała się użytkowo. Pewien wyłom w tej postawie stworzył dyrektor i jej myśli krążące wokół niego jako mężczyzny. Dlatego kupiła tę czarną kieckę z białym fartuszkiem. Wykorzystała radę Swietłany, bo chciała, by widział w niej kobietę. Potem nakazał jej chodzić w niej po domu stale. A poza domem chodzi w kostiumie. A w czym ma chodzić? No właśnie – nie chodzi już w sweterkach. Może to ma znaczenie? Znaczenie dla kogo? Chyba dla Gospodina, bo dla niej nie. Hmmm... Widocznie nadal jest abnegatem. A Swietłana też dobra sobie! Rad jej udziela, ale sama się do nich nie stosuje; chodzi ubrana jak majster na budowie. Ale z drugiej strony – widocznie Gospodinowi zależy na tych jej strojach. „On najwyraźniej jest jak wszyscy mężczyźni” – prychnęła z buntowniczą pogardą – „patrzy na kiecki, buty, słowem na pozory – a nie na charakter, nie na umysł, nawet nie na
ciało...”. Nie mogła się pogodzić z taką deprecjacją swojego ideału faceta. „Po co mężczyźnie taka czy inna suknia na jego kobiecie? Po co oni je im kupują? Po co” – użyła jego określenia – „inwestują w kobiety?”. No właśnie – inwestują. To znaczy, że spodziewają się zysków. Co to za zyski z takich inwestycji w kobietę? Z tego, że kupują im samochody, futra, dziesiątki butów, kiecek... Popadła w długi namysł, przypominając sobie teorię wartości w ekonomii. Wyszło jej, że inwestycja, aby była sensowna, musi podnosić wartość przedmiotu. Czyli kiecka, buty, telefon – podnoszą w oczach Gospodina jej wartość. To co, kurde, jest jej wartością? Najwyraźniej coś innego, niż myślała dotąd. Przypomniała sobie, że zadała kiedyś – z miesiąc temu, a wydawało się teraz, że to cała epoka – pytanie, po co mężczyźnie potrzebna kobieta. I odpowiedział – że do tego, by go uwielbiać. To go napędza. Czyli – wracając do teorii ekonomii – aby zwiększyć to uwielbianie, trzeba inwestować, trzeba kupować jej coraz to nowe ciuchy, gadżety... To oni myślą, że kobiety są takie prymitywne i sprzedajne? No, może i niektóre są – pokiwała w myślach głową. Ale nie ona. Ona nie będzie wielbić Gospodina bardziej dlatego, że jej kupił buty. Co to, to nie! Zabrnęła w ślepą uliczkę. Nadal nie wiedziała, dlaczego taką wagę Gospodin przywiązuje do jej stroju. A do jej sposobu chodzenia?
To zaakceptowała. Więcej – nawet bardzo się jej podobało, że wszyscy oglądają się za nią z zachwytem w oczach lub – w przypadku kobiet – z zazdrością. To jaka różnica? Istotna – to ona tak ładnie chodzi, ona jest unikalna. Nie suknia. W sukni ani w butach nie ma niczego jej. Bo pieniądze nie są jej – są Gospodina. Choć nieraz widziała, jak oglądano się za ekstra ubranymi laskami, nawet dyskutowano przy niej o takich w holu teatralnym, na przerwie. Bo do teatru zawsze kilka tak ubranych przyjdzie. Tak rozmyślając, co do niczego nie prowadziło – a przynajmniej tak jej się zdawało – prawie zasnęła. Ocknęła się, zdając sobie sprawę z faktu, że zaczyna się miesiączka i jeśli nie chce zaplamić pościeli, musi włożyć sobie tampon. Wstając z łóżka, doświadczyła takiego obrazu – przechadza się oto z Gospodinem po holu teatralnym, czy może operowym, podczas wielkiej gali. Wszyscy mężczyźni są ubrani w bardzo eleganckie garnitury lub fraki, mają muchy lub muszniki i lakierki, a towarzyszą im kobiety w wieczorowych lub balowych sukniach, drobiąc nogami w butach na wysokich obcasach, prezentując biżuterię na odkrytych dekoltach. Gospodin też ma na sobie czarny garnitur i lakierki. Tylko ona jest ubrana jak kopciuszek, w granatowy, akademicko-egzaminacyjny kostium. Wszyscy się za nią oglądają, i to jej, a nie tamtych kobiet we wspaniałych strojach dotyczą szepty mężczyzn i dam. Kpiące szepty. Gdy wyszedłszy z łazienki, wracała po ciemku do pokoiku, stwierdziła, że biedny ten Gospodin z gali w teatrze. I dopiero wtedy jak piorun uderzyła ją myśl – te stroje kupił dla siebie, nie dla niej. Przecież kazał przymierzać, a ani słowem nie zasugerował, że to dar.
Otrzeźwiała. To rozumie! To oznacza, że to nie są prezenty, a inwestycja. Inwestycja w teatr, w którym ona tylko gra. To nie mógł tego wprost powiedzieć? Odetchnęła z ulgą. Wobec tego może spokojnie nosić te kiecki, kostium i buty. One nie są jej – one są Gospodina. Tak jak i ona. Że też tak długo dochodziła do znanego faktu, że tu nic nie jest jej! Przypomniała sobie, jak to właśnie powiedział pierwszego dnia Układu. Jak mogła zapomnieć! Ona jest tylko niewolnicą, a właścicielem jej i wszystkiego jest Gospodin. A swoją drogą – te czarne botki są piękne. Będzie w nich chodzić z przyjemnością. O ile potrafi chodzić na takich obcasach – mają co najmniej 12 centymetrów! Zresztą w sukniach – w większości z nich – też będzie chodzić z przyjemnością. W koronkowym gorsecie... I w jedwabnym kostiumie... Z perłami... W szarych butach z podeszwą w kolorze podszewki... *** W czasie porannej gimnastyki miała dużo czasu. Wystarczyło, aby sobie wszystko poukładać. Brylant wymaga oprawy, tak jak rola aktora wymaga kostiumu. Ta garsonka, suknie, buty, pończochy – są jak kostium w teatrze. Kostium współtworzy postać. Ważny dla widza, ale i dla aktora, bo ułatwia mu wczucie się w rolę. Może niektóre najlepsze role powstały dzięki kostiumom? Może w dobrym kostiumie łatwiej dobrze zagrać? Na zajęciach kółka teatralnego Sołogina postawiła tezę, że teatr jest jak życie. Ale też życie jest teatrem – wymaga sceny, rekwizytów. Wymaga gry. Może samo jest grą? Widocznie to właśnie miał na myśli Gospodin, każąc jej grać i mieć się dobrze. Grać prawdziwą, piękną kobietę. Szkoda, że nie pamiętała o tym
wczoraj. Może nie szkoda? Teraz będzie ukarana. Słusznie jej się to należy. Przypomniała sobie sobotę przed dwoma tygodniami. Wtedy marzyła o tym, że Gospodin będzie ją często karał. Czyli jest dobrze. Uśmiechnęła się z satysfakcją i wymachując ciężarkami ze zdwojoną nagle energią, spojrzała odruchowo na drzwi od salki, czy Gospodin nie podejrzał tego jej uśmiechu – tak jakby mógł się domyślić jego przyczyn. Choć – kto wie? Po Gospodinie można spodziewać się wszystkiego... Układając sobie w myślach prośbę o karę, planując – jak reżyser teatralny – jej miejsce, czas, słowa i gesty, przypomniała sobie, że ma miesiączkę i stąd ta kara będzie musiała inaczej wyglądać. Zaniepokoiła się – to może całkiem zmienić postać rzeczy! Teraz już nie uśmiechała się. Oblizała nerwowo wargi, starając się wyobrazić sobie taką inną karę. Już nie wiedziała, czy do niej tęsknić, czy raczej bać się jej... *** W sobotnie popołudnie znowu miała na nogach te najpiękniejsze buty – botki z paskami zamiast przodu. Przedtem, już rano, podczas śniadania, uklękła przed Gospodinem i poprosiła o karę. Zawstydzona uprzedziła, że ma miesiączkę. Gospodin kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Zaraz miało się okazać, jaką karę wymyślił. Na razie jednak nie było mowy o karze. Zaczynali od punktu, w którym przerwali wczoraj. Ażurowe botki. – Przejdź się do holu i z powrotem – zakomenderował Gospodin. Gdy to zrobiła: – A teraz parę rund po schodach.
Łatwo powiedzieć – po schodach. Pierwsze stopnie pokonała, wodząc na wszelki wypadek ręką po ścianie. Potem doznała iluminacji – zrozumiała, jaki był sens ćwiczeń w chodzeniu na palcach. Teraz, tą samą techniką, chodziło się łatwo i wygodnie – wygodniej niż wtedy, gdy zupełnie nic nie podpierało pięty i nic nie usztywniało kostki. Wchodząc, podnosiła nogi wysoko jak czapla. – Tak, właśnie o to chodzi – usłyszała z góry. – Właśnie dlatego kobiety w butach na wysokim obcasie ładniej się poruszają, bo wysoko podnoszą nogi. Podnosiła więc nogi, wchodząc i schodząc, aż za którymś razem Gospodin wziął kamerę i sfilmował to jej chodzenie. Po rundzie na schodach trasę po płaskiej posadzce pokonała prawie z przyjemnością, a w każdym razie pewnie i swobodnie. Gdy po chwili zobaczyła siebie na filmie – siebie w tych nowych butach – spodobała się sobie. Wiedziała, że w tym kostiumie będzie przyjemnie grać w teatrze życia. Musiała tylko jeszcze bardziej wczuć się w rolę. Śmiejąc się z siebie w roli pięknej, zakręciła parę piruetów, przebiegła do holu. Nawet się nie zachwiała – złapała rytm. Już wiedziała, że te buty będą jej ulubionymi. – Świetnie ci idzie. Zdejmij sukienkę. Gdy zdjęła i stała naga od butów w górę, padła komenda: – Postawa. Za chwilę Gospodin zbliżył się z klipsami do akt. Jeden z nich wziął w prawą rękę i naciskając na druciane dźwig-nie,
spowodował rozwarcie blaszek na kilkanaście milimetrów. Zbliżył go do prawej brodawki sutkowej i zamknął na niej. Ból był tak przeszywający, że nawet nie mogła krzyczeć. Zgięła się tylko wpół, nabrała powietrza do płuc i wypuściła je z sykiem, nabrała... i wypuściła... Gdy wyprostowała się, zacisnął klamerkę na lewej brodawce... Następne nabranie było już przez zęby, syczące, ale przy wypuszczaniu wydobyła z siebie głośniejsze i dłuższe aaaaaa! Syczała sobie jeszcze i powrzaskiwała, gdy Gospodin powiedział: – Postój minutę, odpocznij. Świetnie! Odpoczynek równał się wczuwaniu w głębię bólu. Gospodin patrzył na nią z kocim uśmieszkiem. – Zdejmij sobie te klamerki. – Tak, Gospodin, dziękuję – powiedziała, zdejmując, co zresztą było źródłem nowego bólu. – A teraz załóż ponownie. Nie była pewna, czy właściwie zrozumiała. Ma się sama torturować? Widocznie Gospodin wyczuł jej rozterkę, bo dodał: – Czemu się wahasz? Kobiety same sobie robią piercing sutków i nie tylko, same sobie zakładają tam klipsy i kolczyki jako ozdoby – nieraz z wisiorami. A i niemowlęta w czasie karmienia często je tam gryzą. Gdy mają już ząbki, zapewniam cię, że wrażenie jest silniejsze niż to, którego doświadczyłaś przed chwilą. A matki wystawiają się na to gryzienie wiele razy dziennie. Nie wiją się, nie odrzucają malca, nie drą się. Ty możesz się skręcać, wić, krzyczeć – do woli. Masz z tym jakiś problem?
Miała problem – on też by miał, gdyby to jego bolało. – Nie, Gospodin. Rozwarła jedną klamerkę i przymierzyła się do prawego rodzynka, który jak samodzielne, żywe stworzenie, starał się schować pod pomarszczoną jak jądro orzecha włoskiego różowocyklamenową otoczkę w ucieczce przed zbliżającymi się blaszanymi szczękami. W końcu złapała go w ich kleszcze. Popuszczała powoli i ból powoli narastał, aż stał się nie do zniesienia. Syknęła i nacisnęła, roztwierając je. Dyszała ciężko. Ponowiła próbę, ale skutek był taki sam. „No dalej, wymyśl coś, mądra dziewczynko. Zrób coś, bo lanie dostaniesz. Zresztą co tam lanie, ale nie możesz...”. W odruchu determinacji zacisnęła klamerkę nagłym ruchem, odsyczała swoje, gnąc się z bólu i zrobiła to samo na drugiej piersi – z tym samym skutkiem. Gospodin wyglądał na zadowolonego. – No widzisz – jak się chce, to można robić trudniejsze rzeczy niż chodzenie w bądź co bądź niebrzydkich sukniach i butach. Zdaje się, że przemyślałaś swoje wczorajsze zachowanie. Do czego doszłaś? – Że byłam głupia i nie słuchałam, co mówicie, Gospodin. Nie wiem, dlaczego zdawało mi się, że ten kostium, suknie, buty i to wszystko – to prezenty dla mnie. Zapomniałam, że niewolnica nie ma własnych rzeczy. Skoro ona jest własnością, to i wszystko inne. Wszystko, czego używa, należy do jej pana. To tylko rekwizyty w sztuce życia – dodała, gdyż nie mogła się pohamować przed wygłoszeniem tej, oddającej jej teatralną pasję, sentencji. – Świetnie; szkoda tylko, że tak późno. Bo do wczoraj wydawało mi się, że jest to dla ciebie jasne. Już pierwszego
wieczoru Układu powiedziałem ci, że wszystko jest tu moje, nawet twoje ekskrementy, a co dopiero suknie i buty, za które zapłaciłem. Mam nadzieję, że już trzeci raz nie będziemy tego przerabiać? – Nie, Gospodin. Będę pamiętać. – Dobrze. Zdejmij klamerki. Zanieś wszystkie stroje do pokoiku i porozkładaj w szafie. W butach zostań. Potem przyjdź do mnie ponownie. Odczepiła je z jednym tylko jęknięciem. Wykonała polecenie, a potem zbliżyła się do niego, stanęła w rozkroku z rękoma zaplecionymi z tyłu. Postawa. – Masz jakieś klipsy – takie do uszu – najlepiej duże i ciężkie? – Mam, Gospodin. – Przynieś. Przyniosła te od ciotki na osiemnastkę. Odebrał je od niej, zważył w ręce i powiedział: – Nadadzą się. Wręczył jej klamerki. – Zapnij. Wykonała polecenie. Nagłym, jednorazowym ruchem, bo tylko tak mogła znieść ból. Nie powstrzymała się od syczenia. Na górnym, drucianym języczku każdej z nich Gospodin zawiesił ciężki, srebrny klips, jej prezent z okazji pełnoletności.
Nigdy nie pomyślała, że takie właśnie znajdzie zastosowanie. Jakże zaskakujące potrafi być życie! Wręczył jej stoper. – Pięć minut chodzenia po schodach w górę i w dół. Następnie odepniesz klamerki i masz pięć minut czasu wolnego. Potem powtórka – klamerki i bieżnia 3 kilometry na godzinę przez pięć minut. Odpiąć na pięć minut, pozostając na bieżni. Potem od nowa. Takie cykle – schody z, odpoczynek, bieżnia z i bieżnia bez – cztery razy po 5 minut – powtarzasz cztery razy. Za każdym razem bieżnia trochę szybciej; na końcu ma być jakieś 4,5 kilometra na godzinę. Całość 5 minut razy 4 razy 4 cykle – razem godzina dwadzieścia. Potem melduj się u mnie. I pamiętaj o rękach – żywy biustonosz! – Tak, Gospodin. Klamerki urażały ją przy każdym kroku, gdy szła po schodach. Po płaskim zresztą też, tylko że tu szarpnięcia, potęgowane ciężarem srebrno-bursztynowych doczepek, były mniejsze. Zorientowała się, że im bardziej będzie zrywać krok, tym bardziej klamerki z huśtającymi się dowieszkami będą szarpać jej sutki. Najbardziej targały w momencie osiadania jej kibici w najniższym punkcie i prawie równoczesnym odbijaniu się do wyjścia w górę. Pierwsze rundy po schodach wiele ją kosztowały – syczała tak, że wszystkie węże powinny się wstydzić. Pewnie się wstydziły, bo tak się pochowały, że żadnego nigdzie nie widziała. Po kilku minutach umilkła i wtedy przepisane pięć minut się skończyło, więc odczepiła sobie to nowe narzędzie tortur. Odetchnęła pełną piersią – mogła tak oddychać całe pięć minut! Co za szczęście! Poszła do kuchni napić się soku. – Weź sobie coś lekkiego do jedzenia – powiedział Gospodin, który też coś jadł. – Sałatkę, jogurt albo co... Na czas jedzenia
możesz wyłączyć stoper. Na zakończenie dnia Gospodin sfilmował ją idącą holem – oczywiście w klamerkach z wisiorkami – i po schodach. Potem bez klamerek. Potem w sukni – tej spośród nowych, którą sama do tego wybrała. Gdy zawołał ją do komputera i pokazał nakręcone filmiki, ze zdziwieniem stwierdziła, że już nie widzi różnicy między sobą a tymi kobietami, które były dla niej wzorem pięknego chodzenia. Chodziła tak samo dynamicznie, ale i tak samo miękko i płynnie jak one. Wreszcie im dorównała! – To tyle na dziś. Napracowałaś się wieczorem i bądź dumna z efektów. – Tak, Gospodin. Dziękuję, Gospodin. Wasza niewolnica dziękuje za karę. A potem pomyślała o Gospodinie z podziwem graniczącym z uwielbieniem: „Ale ma metody!”. Z pozostałych trzech par butów jedne ją uwierały i zostały przeznaczone do odesłania. Nie zmartwiło jej to – i tak, gdy cztery nowe, zgodnie z poleceniem Gospodina, wstawiła do szafy, doliczyła się w niej jedenastu par. Dwa razy więcej, niż potrzeba. I po co tyle? Rower byłby bardziej praktyczny. I w sumie dużo tańszy. Ale gdy zapytała samą siebie, którą z par by zamieniła na rower, nie mogła się zdecydować.
Rozdział 34
W środę, w samo południe, na biurku Oksany, które stało teraz na miejscu biurka Korolewej, zadzwonił telefon. – Dobre czasy się skończyły – rozpoznała głos Galiny. – Wracasz do szóstki. Kirył Konstantynowicz nie przedłużył zwolnienia i dyrektor kazał zorganizować twoje przenosiny. Zrobimy to zaraz po przerwie obiadowej. No to czekają ją trudne dni z szefem. Ot, życie! Jak raz jest lepiej, to potem dla równowagi musi być gorzej. A tak już zaczynało być fajnie! *** W piątek, jeszcze zanim Agniessa zdążyła zejść na plac do swojego drewna, Sipowskij wezwał ją do gabinetu. – Siadajcie, Oksano Grigoriewna. Przejrzałem wasze księgowanie i widzę, że jesteście na bieżąco. Wiem, że na polecenie dyrektora robiliście to z oryginałów. No trudno – choć wydaje się, że udało wam się nie wprowadzić chaosu w kwitach. Mam nadzieję, że żadnego też nie zapodzialiście. W sumie dobrze sobie radzicie, ale warto dmuchać na zimne. Zauważyłem wczoraj, że zmieniliście swoje hasło dostępu do systemu. Tak, tak – znowu wychodzi z was ten indywidualizm, to separowanie się od kolektywu. No nic. Jakim hasłem teraz się logujecie? Czuła, jak się czerwieni. Niech to czart weźmie! Co ma teraz zrobić? Będzie wojna z szefem...
– Kiryle Konstantynowiczu, mister Hisamatsu bardzo silnie akcentował podczas szkolenia, bym nikomu nie przekazywała mojego hasła. – Bardzo dobrze... Ale mnie to nie dotyczy; ja odpowiadam za księgowość. Muszę mieć możliwość kontrolowania was i poprawienia, gdy trzeba. To dla waszego dobra. I co mu tu teraz powiedzieć, żeby nie było za ostro? – Nie mogę postąpić wbrew procedurom i oczywistym poleceniom dyrekcji. Dziękuję, że tak o mnie dbacie. Bardzo mi przykro, że moje ewentualne błędy wyjdą na jaw, ale trudno... Sipowskij chrząknął znacząco. – Szkoda, Szlinowa. Myślę, że będziecie jeszcze żałować swojego indywidualizmu. Raportów za wczoraj jeszcze nie mam. Zawołam was po nie później. – Kiryle Konstantynowiczu, mister Hisamatsu polecił mi księgować z dokumentów oryginalnych. Tym bardziej że i tak muszę je zeskanować i wprowadzić do systemu. Widziała, jak długopis się wygiął w jego dłoni. Rozbieganym wzrokiem lustrował różne miejsca za jej plecami, a nawet spojrzał w okno, jakby tam spodziewał się natchnienia. Chrząknął. – No tak, Szlinowa. To się jeszcze okaże. Na razie idźcie. Muszę zająć się swoją robotą, zaległości nadgonić. – Do widzenia, Kiryle Konstantynowiczu. Cieszę się, żeście
już zdrowi. Gdy zamykała za sobą drzwi, dobiegło ją od strony szefa chrząknięcie i może jakaś sylaba, której nie zrozumiała. *** W Autoszkole załatwiła sobie, że jeśli w rozkładzie dnia jeździła jako pierwsza, to dochodziła do bazy sama, a później wysiadała w Kugle. Gdy była ostatnia, odbierali ją spod domu, a potem jej instruktor wieczorem wysadzał ją pod zakładem, zaś lancera, którym jeździli, do bazy odprowadzał sam. Dziś wypadło, że jeździła jako ostatnia. Z tym że zamiast „jej” instruktora pojawił się jakiś inny, nie tak miły. Na delikatną prośbę o zakończenie jazdy w Kugle zareagował opryskliwie. Lekcję zakończył w bazie. Mogła zadzwonić po Gospodina, ale co tam – nie jest pierwszakiem, którego tatuś musi ze szkoły odbierać, sama wróci. „Ostatecznie wielkie mi co – chodzenie samej w nocy... Normalka!”. Zbliżała się dziesiąta, gdy skręciła z szosy na drogę przez wieś. Jeszcze tylko kilometr – tam był tartak i po drugiej stronie willa dyrektora. Drogę oświetlały ostatnie zorze wieczoru. Domki miejscowych były w większości ciemne – ludzie albo poszli spać, albo oglądali telewizję. Żaluzji tu się nie używało. Zbliżając się do środka wsi, zobaczyła, że przy jednym z wjazdów na podwórko stoją jakieś postacie. Drgnęła zaskoczona, ale po sylwetkach poznała, że to kobiety i uspokoiła się. Wszystkie trzy ruszyły ze swojego miejsca i wtedy w jej mózgu odezwał się dzwonek ostrzegawczy. Było coś niepokojącego w tym ruchu. Zachowywały się jak psy osaczające zwierzynę. Zbliżyła się do przewidywanego punktu spotkania i zatrzymała kilka kroków przed nim. Dwie z sylwetek zwolniły,
trzecia wysunęła się na czoło. – O! Idzie ta suka, ta kurwa japońska. Widzicie ją, jak to tańczy na drodze! Podryguje tak, jakby już tkwiła nadziana na jego dyszel. Tak ci do niego śpieszno? Z tyłu poparł ją rechot z dwóch gardeł. – No, co tak stoisz? Przestało ci się śpieszyć? To opowiedz nam, jak to z nim jest. Bardzo się musisz starać, zanim cię wyjebie? Czy też jakoś inaczej to robicie? Przyznaj się – może on po prostu szcza na ciebie, a ty dziękujesz i skamlesz o jeszcze? Dwie z tyłu zbliżyły się i pomrukując gniewnie, zaczęły ją oskrzydlać. Sytuacja robiła się groźna – z tego manewru wynikało, że na zaczepkach i kloacznych wyzwiskach nie mają zamiaru skończyć. Uciekać? To ostatni moment! Jest młoda, chyba młodsza od każdej z nich, i zapewne zwinniejsza, ale nie zna terenu. Jest prawie ciemno, nie wie, dokąd uciekać, więc pozostaje tylko droga. A potem? Jak przedostanie się do domu? Rozglądnęła się. To był błąd, bo prześladowczynie, ośmielone jej niezdecydowaniem, przyśpieszyły. Odwróciła się, by uciec, ale nie dość szybko – ta od strony zabudowań zdążyła jej dopaść i chwycić za ramię. Szarpnęła się i w tym momencie przywódczyni doskoczyła i złapała ją za włosy. Strząsnęła dłoń pierwszej i krzycząc: „won!”, zawinęła prawą ręką po okręgu wokół naprężonego pasma włosów ruchem wytrenowanym w szarpaninach z braćmi, a lewą pchnęła drugą w twarz. Poczuła odór alkoholu. I z tą się udało – baba puściła, podobnie jak i tamta pierwsza przed sekundą, ale Oksana, zanim odskoczyła, zarobiła cios w głowę od trzeciej. Dobrze, że tylko kułakiem; obsunął się jej po uchu. Bluzgały teraz wszystkie trzy, zagrzewając się do
rękoczynu. Z ich jazgotu wyłowiła: „kurwa jebana”, „oczy ci wydrapiemy” i „żebra jej porachować!”. Ruszyła do ucieczki w kierunku, z którego przyszła. Odsadziła się od nich łatwo. Po paru sekundach oglądnęła się za siebie – trzy ciemne sylwetki były za nią o kilka kroków. Biegły ciężko. Po następnych dziesięciu sekundach zorientowała się na słuch, że są daleko i niegroźne. Ponownie się obejrzała. Już nie biegły. Ta od strony zabudowań jeszcze szła w jej stronę, oglądając się za wsparciem ze strony najwyraźniej starszych towarzyszek, które już stały, zrezygnowawszy z pościgu. Jedna z nich pomstowała, wygrażając pięściami. Trzecia, najniższa, miotała wyzwiskami. Jej głos wydał się Oksanie skądś znany. Zwolniła, a po kilkunastu kolejnych krokach stanęła, rozglądając się dookoła. Była na skraju wsi. Przeszła jeszcze szybkim marszem z dwieście metrów, aby zniknąć tamtym z oczu. Noc zapadała w przyśpieszonym tempie. Przed nią szosa, pusta i ciemna jak wszystko dookoła. Co dalej? Zadzwonić do Gospodina? To byłoby najprostsze. Nie – nie warto go denerwować jakimiś pijanymi babami. Pewnie by uznał, że musi zawsze ją odwozić i przywozić jak dziecko. Nie jest dzieckiem, poradzi sobie sama. Tylko jak? Obejść wieś opłotkami? Nie da rady; zgubi drogę, zwłaszcza w nocy, a może nawet dopadnie ją jakiś kundel spuszczony na noc z łańcucha. Lasem? W nocy odpada; pomijając orientację w terenie, nie wie, jakie niespodzianki mogą tam na nią czyhać. Nie zaryzykuje. To zostaje odczekać, aż pijane baby zasną, i przejść normalnie, drogą. Ile czasu musi im dać? Wyszło, że co najmniej godzinę, a najlepiej dwie. Gospodin na pewno będzie się niepokoił, trzeba by go uprzedzić. Czyli albo okłamać, albo i tak przyjedzie po nią. Bez sensu. Zaryzykuje
jeszcze raz drogą. Może już sobie poszły? Gdyby co, to musi być gotowa do ucieczki – zabawi się z nimi w wilka i owce. W końcu poprzednia akcja wykazała, że nie mogą się z nią ścigać. Wyłączyła dzwonek w telefonie. Ruszyła ostrożnie ku wsi. Zastanawiała się, czy przekradać się poboczem drogi, czy iść środkiem. Z boku była na pewno mniej widoczna, ale zaczajone w cieniu prześladowczynie miałyby możność złapania jej znienacka. Idąc środkiem, pozbawia je tej szansy. Kocim krokiem z duszą na ramieniu szła środkiem drogi, przygotowana do natychmiastowego biegu. Rozglądając się, układała sobie strategie, na wypadek gdyby sylwetki pojawiły się w każdym z mijanych miejsc. Wypatrywała oczy w poszukiwaniu ludzkich postaci, ale nikogo nie widziała. Wieś była jak wymarła. Starała się iść cicho. Krocząc powoli, minęła już miejsce poprzedniego ataku, potem środek wsi. Teraz równie wiele uwagi, co drodze przed, poświęcała drodze za sobą. Przyśpieszyła – jeszcze tylko jakieś dwieście metrów. Już jest za wsią, już płot tartaku, jeszcze sto i znajdzie się obok stróżówki. Z dala widziała jej światło – w razie czego stróż powinien jej pomóc. Obyło się bez pomocy. Zamknęła za sobą drzwi willi i odetchnęła z ulgą. Rzut oka na zegarek – akcja z babami zabrała jej dwadzieścia minut. Więcej strachu niż szkody. W łóżku przed zaśnięciem stwierdziła, że ma problem. Teraz będzie chodzić przez wieś z dreszczem niepokoju, wyczekując ataku. I za co te baby jej tak nienawidzą? Za to, że żyje z dyrektorem? Co ta prowodyrka powiedziała? „Kurwa japońska”? Dlaczego „japońska”? Przecież nie mieszka z Japończykiem?! To może chodzi o pracę dla Japończyków? Ale przecież to niedorzeczne! Cała załoga SowLesChozu pracuje dla nich! Może to zwykła zazdrość? A czego jej mogą zazdrościć? No tak – kiecki, buty – zebrałoby się. Może zazdroszczą jej po prostu Gospodina?
Bo jego żadnym wyzwiskiem nie obdarzyły. Może prawdą jest to, co mówiła Agniessa, że wszystkie wiejskie baby myślą o nim przed zaśnięciem? O jego dyszlu? Uśmiała się z tego – wiejskie baby rżnięte przez Gospodina! Też coś. I ta myśl ukazała jej całą różnicę między nią a nimi. *** We wtorek Oksana wyszła nieco wcześniej, niż trzeba. Wprawdzie dziś jej jazdy wypadały w środku grafiku, ale musiała jeszcze zrobić zakupy. Miała nadzieję, że potem wysadzą ją w Kugle. Przez wieś szła ostrożnie, środkiem, rozglądając się na boki, ale skręciwszy na szosę, odetchnęła. Teraz czując się bezpiecznie, trenowała piękne chodzenie z plecakiem i w nowych gladiatorkach. W starych sandałkach brak obcasów trochę przeszkadzał, ale – jak powiedział Gospodin – i boso, choć jest to trudniejsze i efekt mniejszy, można pięknie stawiać nogi, co zresztą na filmiku było pokazane w scence na plaży, a i w domu to już praktykowała na krótkich dystansach. Za to z plecakiem dotąd chodziło się jej trudno. Jeszcze dwa tygodnie temu przy każdym kroku obijał się boleśnie o plecy, a paski wpijały się w ramiona już po kilometrze. Po następnym musiała zadecydować – zdjąć go czy zrezygnować z dynamicznego kroku. Wtedy dalszą drogę przebyła z plecakiem w ręce, a wieczorem Gospodin zapytał, skąd te obtarcia. Gdy wyjaśniła, skrzywił się z dezaprobatą. Teraz dostrzegła z zadowoleniem, że problem znikł. Podczas pamiętnego chodzenia z klipsami na sutkach nauczyła się amortyzowania wstrząsów wywołanych dynamicznym chodzeniem i teraz plecak nie dobijał, paski nie tarły. Ciesząc się z tak
przekonującego świadectwa własnych postępów, wkraczała właśnie między pierwsze zabudowania miasta, gdy drzwi stojącego na poboczu radiowozu otworzyły się i zobaczyła, jak wysiada z niego milicjant, zakłada czapkę i idzie w jej kierunku. – Oksana Grigoriewna Szlinowa, to wy? – Ja. O co chodzi? – Wsiadajcie. Pojedziecie z nami. – Ale o co chodzi? Co ja zrobiłam? Śpieszę się na kurs jazdy! – Kapitan chce was przesłuchać. No, wsiadajcie prędzej, Szlinowa. *** Na komendzie w Birobidżanie ten sam ment [17] w stopniu plutonowego wprowadził Oksanę do klitki przy wejściu i kazał wyłożyć wszystko z kieszeni na metalową tacę. Kieszeni nie miała, więc nic nie wyłożyła. Zgodnie z poleceniem zostawiła plecak, z którego plutonowy wyciągnął jej dowód osobisty, obejrzał go uważnie i zaprowadził ją na piętro. Tam wszedł za drzwi z numerem 16 – napis na nich głosił „Oddział Walki z Przestępstwami Ekonomicznymi” [18] – i zasalutował. Tak jakoś niechlujnie. Podpadło jej to, bo przecież ojciec demonstrował jej i braciom elementy musztry i nieraz obserwowała salutujących mundurowych – na pewno nie tak to powinno wyglądać. Po chwili plutonowy kazał jej wejść do środka, a sam wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Zanim oczy przyzwyczaiły się do głębokiego półmroku ciasnego pokoju, zdawało się jej, że została sama. Po paru sekundach przywykający do cienia wzrok zlokalizował za
biurkiem nieumundurowanego, obciętego na jeża mężczyznę w trudnym w tych warunkach do określenia wieku. Stała przed nim, nie wiedząc, co dalej, a on przypatrywał się jej bez pośpiechu. Wreszcie odezwał się: – Siadajcie. Usiadła na jedynym wolnym krześle. Zapalił lampę. Świeciła jej w twarz jak na filmowych scenach z przesłuchania. Teraz już nic nie widziała. – Wy jesteście Szlinowa, Oksana Grigoriewna, zatrudniona w Keyaki Kugła na stanowisku księgowej? – Tak... – Pokażcie dowód osobisty. – Nie mam. Został w plecaku na dole. – Taaak... I co nam powiecie, Szlinowa? – Ja nic nie wiem. Zabrali mnie z drogi, szłam do Birobidżanu. – Co z tą bójką w Kugle, co to uczestniczyliście w niej wczoraj około dwudziestej drugiej? – W żadnej bójce nie uczestniczyłam. Jak wracałam wieczorem, zaczepiły mnie jakieś trzy kobiety. Miały do mnie o coś pretensje, nawet nie wiem o co, bo zaraz puściły w ruch ręce. Wywinęłam im się i poszłam do domu. To wszystko. – Oskarżono was o pobicie. Przyszła tu obywatelka z mężem.
Pokazywała sińce i skaleczenia. Mamy to w protokóle. – Nie wiem, o czym mówicie. Jedną z nich odepchnęłam, gdy mnie złapała za włosy. Tylko tyle. Na pewno nie skaleczyłam jej i nie narobiłam sińców. Była zresztą wyższa i mocniej zbudowana ode mnie – nie dałaby mi się pobić. Może to mąż ją sprał, a teraz pomawiają mnie? Pozostałych dwóch nawet nie dotknęłam. – Nie gorączkujcie się tu, Szlinowa, bo my mamy na wszystko protokół. – Oni kłamią, towarzyszu kapitanie. Moje słowa też możecie zaprotokołować. Mówię prawdę. – Zawsze możemy zrobić konfrontację. Nic nie odpowiedziała. Jej oślepione oczy zaczęły rozróżniać jaśniejszą sylwetkę śledczego na tle ciemniejszego tła. Starała się wychwycić jakieś szczegóły. – Nic nie mówicie, Szlinowa? A za co was zwolnili z PromTransu? Myślicie, że nie wiemy? – To była zemsta żony dyrektora. Jej mąż chciał mnie zgwałcić, a skrupiło się na mnie. – Już my wiemy, jak było i za co was z domu studenckiego wyrzucili. Tak i wy znowu tu zaczynacie? – Nic nie zaczynam, panie władzo. Normalnie pracuję. Muszę z czegoś żyć... – A to, że usidliliście dyrektora SowLesChozu i uprawiacie z nim prostytucję, to co? Myślicie, że my nie wiemy? – uderzył w
stół pięścią. – Robicie wszystko, aby was i z tartaku zwolnili! – Jaką prostytucję, towarzyszu kapitanie! Gospodynią mu jestem. Dyrektora cały dzień w domu nie ma, to i dom ktoś musi sprzątać, oprać i w ogóle – sami wiecie, czego taki zapracowany mężczyzna na stanowisku potrzebuje. – Już my wiemy, czego mężczyzna potrzebuje, nie bójcie się. Nie chcecie chyba, aby ten dyrektor dowiedział się o waszym prowadzeniu się w Chabarowsku, co? Przecież nie powie mu, że Gospodin wie. A w ogóle, to o co mu chodzi? Nie słyszała, żeby milicja, w dodatku z OBEP, dbała o moralność gospodyń i ekonomistek. Właśnie – dlaczego OBEP zajmuje się sprawą jakiejś wiejskiej szarpaniny? Co się za tym kryje? – A co ja mogę? Wy tu władza... Wysunął się z kręgu cienia i wpatrzył w nią z ćwierci metra. Miała okazję dokładnie się mu przyjrzeć. Oceniła go na jakieś czterdzieści pięć lat. Krótko ostrzyżony, ciemnowłosy. Widziała każdą krostę na policzkach, każdy włosek w brwiach. Wydało się jej, że w tej twarzy dostrzega coś znajomego, choć z drugiej strony była pewna, że widzi ją po raz pierwszy. – Taaak... Jak myślicie – co zrobi, gdy się dowie, że macie HIV-a? Co za kłamstwo! Przecież jest zdrowa! Poczuła gulę strachu w gardle. A to podłość! Jak tak można? Drżącym głosem zaprzeczyła. – To nieprawda...
– Ale w każdej chwili może to być prawda. Może nie? W tym momencie dał się słyszeć jakiś dźwięk od drzwi i wszedł znany już jej młody milicjant, zasalutował – tym razem, oślepiona, nie widziała jak – i położył na biurku pojedynczy arkusz papieru, zasalutował ponownie – znów niechlujnie. „Może ma coś z ręką?” – pomyślała – i wyszedł. Czterdziestopięciolatek wziął kartkę, utkwił w niej wzrok, w pewnym momencie podniósł brwi i przeniósłszy spojrzenie na Oksanę, zapytał: – Taaak... Macie telefon... – Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. – To dobrze, dobrze... Służbowy czy prywatny? A numer jaki? – Prywatny. Podała numer. W końcu i tak sami mogą do niego dojść. – Widzicie – tak trzymać. Teraz już zmiękliście. I dobrze, bo my wiele możemy. Możemy wam bardzo zaszkodzić – ale możemy też pomóc. Jak wy pomożecie nam. Pewno wiecie, o co chodzi. Ci Japończycy, a i ten wasz dyrektor Peter Abel, ten zdrajca – muszą być obserwowani dla dobra kraju i obywateli. Nawet takich jak wy. I my ich obserwujemy, ale obowiązkiem obywateli jest nam w tym pomagać. Macie ich zaufanie, a szczególnie Abla, w jego domu bywacie, wiecie, co tam się wyprawia. I będziecie nam o tym meldować. Tu macie numer, pod który będziecie dzwonić, gdybyście coś zauważyli. Jak wasze obserwacje będą dla nas przydatne, to i może jakąś gratyfikację dostaniecie – kto wie? Bo my wynagradzamy uczciwych obywateli, którzy z nami współpracują. A i my, jak będziemy mieli jakieś zadanie dla was, zadzwonimy. I zrobicie, co wam polecimy, bo jak nie będziemy z was zadowoleni, to wiecie?... I z SowLesChozu was zwolnią – szybciej, niż myślicie. Bo póki co to my, Rosjanie, rządzimy w tym kraju, a nie jacyś Japończycy.
Żaden cesarz wam nie pomoże – zarechotał. – I uważajcie – podniósł palec do góry – tak będzie wszędzie, dokąd pojedziecie. Przed nami się nie schowacie. Rozumiecie, Szlinowa? Była równocześnie zła, przestraszona i zbrzydzona. Znowu wdepnęła w bagno, wielkie bagno. Czy już nie ma dla niej spokoju? – Co mam nie rozumieć. – No widzicie, Szlinowa... Trzymajcie z nami, to może nic wam się nie stanie. A w tartaku to słuchajcie przełożonych, prawych Rosjan. Warto... AIDS to paskudna choroba. Włożył rękę pod biurko i za dwie sekundy drzwi się otworzyły. Stał w nich ten sam plutonowy, co ją przywiózł. – Odprowadzić i zwolnić. – Tak jest. Wstała. Stanąwszy poza kręgiem światła, czuła, jak wzrok jej wraca. I rezon. – Protokółu nie spiszecie? Machnął ręką, jakby się od muchy opędzał. – A mój plecak? I telefon? – Nie bójcie się, u nas nic nie ginie – skinął głową mundurowemu – Wydajcie obywatelce. Wyszli.
A nie – jednak rękę ma w porządku, bo mijanemu porucznikowi salutował prawidłowo... *** Na zakupy już nie było czasu. No i pieniędzy – w plecaku po tysiącu rubli nie było śladu, zostały tylko drobne. Przymierać głodem nie będą, ale jajka się skończyły, a i świeżych jarzyn i owoców brakło. Skierowała się wprost do Rosto. Kilkukrotnie w myślach odtwarzała rozmowę z oficerem i nie mogła pogodzić się z tym, że miałaby być donosicielką. O czym tu zresztą informować? Co ona wie? Co Gospodin je na śniadanie, a co na kolację? Śmieszne! Ale chodzi o sam fakt. I co ma zrobić, jak zadzwonią? Opowiadać o wszystkim, o co zapytają? To tak przez całe życie będzie donosić? I na kogo? Żeby chociaż na jakichś szpiegów, dywersantów jakichś... Całe życie w bagnie?... A jaką ma alternatywę? Być odważną, odmówić – i co dalej? Powiedział, że ją zniszczą, zarażą... Co zrobi bez pracy? Mieszkać gdzieś w melinie, zarabiać... Wiadomo, czym takie zarabiają... Jak długo? Do końca życia, ale jak długo z tym HIVem? Pięć lat? Dziesięć? Na czyjejś łasce, brudna, wiecznie pijana albo na afgańskim haszu... Szmata... Nie ma szczęścia w życiu. Nic jej nie wychodzi; gdy zaczyna sobie jakoś radzić, gdy myśli, że wreszcie zła passa minęła, los ją dopada, wali bykiem, rzuca na kolana. Nic nie ma sensu. Najlepiej nic nie robić, niczego nie osiągnąć, bo potem strata bardziej boli. No bo co poradzi – oni mogą wszystko! Czuła, jak przerażenie ją paraliżuje. Gospodin mówił, że jak ktoś się nie boi, to nie można go zniewolić ani pokonać, można go tylko unicestwić.
Unicestwiona też nie chce być... ... Jak to szło? Jakoś tak... Nie wolno mi się bać. Strach to zabójca umysłu. Strach to... totalne obezwładnienie. Stanę twarzą w twarz z moim strachem. Zezwolę mu, by przeszedł po mnie i przeze mnie. Obrócę wzrok na drogę, którą strach odejdzie do przeszłości. Na niej nie pozostanie już nic. Tylko ja przetrwam... ... ...nic. Tylko ja... – powtarzała. Zadziałało – paraliżujący skurcz puścił. Jakby ktoś odetkał jej uszy. Znowu słyszała hałas otoczenia; poczciwy szum jadących samochodów, urywki rozmów mijających ją ludzi – nie były gdzieś daleko, poza nią, gdzieś za siódmą górą. Docierały do niej jako normalny składnik otaczającego świata. Zdziwiła się – świat wciąż istniał i ona istniała. To niech ją próbują unicestwić, bo na razie żyje! Na plac Autoszkoły przyszła za wcześnie, kolega jeszcze nie wrócił z trasy. Rzuciła okiem na zegarek – do jej godziny został kwadrans. Stanę twarzą w twarz z moim strachem. Zezwolę, by przeszedł po mnie i przeze mnie. Obrócę wzrok na drogę, którą strach odejdzie do przeszłości...
Rentgenowskie spojrzenie myśli przenikało dachy, sufity, czapki, czaszki... Jacy oni wszyscy mali! Widziała siebie, mentów, tajniaka, brudne ściany, obskurne, ciasne klitki, brzydotę, butę i strach. Tak – strach! Ten strach czaił się w korytarzach, ciurkał z zepsutej spłuczki w toalecie, cuchnął z otworu ubikacji, rosił czoła pod milicyjnymi czapkami, śmierdział z potowych plam na koszulach i rozsiadał się na krześle w pokoju przesłuchań – ale był poza nią. Nie poza tamtą małą, zahukaną bidulą, co wciąż drży przed szantażującym ją oficerem, ale poza tą prawdziwą nią, tą teraz... Właśnie – dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę z tego, że w komisariacie nie zachowywała się tak, jak Gospodin ją uczył. Zaprzeczała wszystkiemu, co do niej mówiono. Niechęć wylewała się z niej wszystkimi drogami, o woli współpracy nie ma co wspominać. Była „na nie”. Przypomniała sobie jego rady. Unik... Gdy kapitan oświadczył, że oskarżono ją o pobicie i że mają na to protokół, to jak tu unik zrobić? Trudno coś wymyślić. Może to rzeczywiście dla mężczyzn dobre... takich mądrych jak Gospodin. A ta druga – nadmiar? „Każą iść tysiąc kroków, idź dwa tysiące...” Hmmm... To może należało ucieszyć się, że sprawnie i szybko działają, że już protokół mają? Zaoferować do tego protokółu dodatkowe szczegóły? Zasypać go lawiną informacji o zajściu, zagadać?... Uśmiechać się, być miłą i chętną do współpracy? Może punkt Układu o zakazie okazywania niezadowolenia źle rozumie? Może on nie tylko Gospodina dotyczy, ale wszystkich? Fakt – ludzie uśmiechnięci i zadowoleni, chętni do pomocy, traktowani są lepiej od skwaszonych i robiących uniki. To może i współpracę trzeba było obiecać, o szczegółowe
instrukcje poprosić? Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie siebie przymilającą się kapitanowi, żeby nauczył ją śledzenia i szpiegowania, donoszenia i zdradzania Gospodina. W sumie mogło być zabawnie... No dobra! Łasić się nie musiała, ale zagrać chętną i nieumiejętną to mogła. Życie jest grą... Nawet by nie musiała dużo udawać. A pewną siebie? Hmmm... W każdym razie mogła próbować. Gdzie podziała się jej duma? Do pokoju numer 16 dała się ciągnąć jak na ścięcie! Sama prowokowała brak szacunku i agresję z ich strony. Co z nią zrobili, do cholery! Przed tym biurkiem siedziała jak zbity pies i odpowiadała jak uczennica przyłapana przez dyrektora szkoły na paleniu w ubikacji. Zgarbiona, z pochyloną głową, jąkająca się i wpatrzona w... no właściwie nie wie, bo ją oślepił. Fuj! – wzdrygnęła się z odrazy do własnego upodlenia. „Jak możesz chcieć, żeby cię traktowali dobrze, skoro sama zachowujesz się jak śmieć?” A Gospodin? Wobec niego była uniżona – bardziej niż uniżona, zachowywała się czołobitnie – ale nigdy przy nim nie czuła się upodlona. Choć Gospodin był twardy, wydawał jej polecenia i egzekwował ich wykonanie – ba, bił ją i niektórzy powiedzieliby, że poniżał – ale to było zupełnie co innego. Jemu wolno to było robić. Dlaczego?... Proste – bo mu pozwoliła! A ment o zgodę nie pytał. Chciał ją zgnoić, i to jakby mimochodem, bo liczyła się tylko jako narzędzie. Nawet, kurde, nie wie do czego. Ale ona nie jest niczyim narzędziem. Będzie robić, co zechce! Jest wolna. Wolna niewolnica? Musi to jeszcze przemyśleć...
Szkoda, że dała się im zastraszyć... Ale stało się. I co teraz? ... Trzeba wymyślić jakiś sposób. Dobrze, tylko sposób na co? ... Po pierwsze, nie będzie się bać. To tylko gra... Po prostu trzeba dobrze zagrać. ... Może rzeczywiście dotąd była zbytnią indywidualistką? Potrzebuje sojuszników. Pora zapisać się do jakiejś drużyny. Czy to też efekt tego indywidualizmu, że pod rozwagę bierze tylko tę mniejszą? *** Wieczorem bardzo starała się nie pokazać po sobie przygnębienia. W łóżku, nie mogąc pomimo zmęczenia zasnąć, stale myślała o problemie. I ten tysiąc rubli. Choćby przez to będzie musiała się przyznać, opowiedzieć o wszystkim. Ale zacznie od małych rzeczy. Szantażują ją? Proszę bardzo – jak będą do niej dzwonić, nagra rozmowę. Jej telefon ma, zdaje się, funkcję dyktafonu. Może to się do czegoś przyda? Niemożliwe, żeby w Rosji tylko gnidy żyły. Musi nauczyć się wszystkiego, co można zrobić z tym sony
ericssonem. *** W piątek w stołówce myślała tylko o swojej desce ratunku – telefonie komórkowym. „Inwestycja” Gospodina znowu się przydała. Jaki on przewidujący! Od środy w pracy – bo nie miała co robić, gdyż szef utrzymywał wciąż embargo na dokumenty – w czasie wolnym, a i potem, gdy już leżała w łóżku, poznawała go dokładnie. Ustawiła tak, by móc go wykorzystać po cichu. Umiała już używać go jako dyktafon, kamerę filmową, aparat fotograficzny; wysłała też e-maila na swoją skrzynkę. Dobrze – a dotąd o tym nie wiedziała – że w telefonie była dodatkowa karta pamięci, dzięki czemu mogła zmieścić wiele godzin nagrań. Uczyła się obsługiwać telefon na ślepo i teraz była pora na kolejną próbę. Włożyła rękę do kieszeni i nacisnęła odpowiednie klawisze, wyjęła chusteczkę – ta chusteczka to kamuflaż – otarła sobie usta i z pustym talerzem podeszła do okienka zwrotów. Zagadała do Raisy, która trzaskała garnkami w kuchni, posłuchała jej odpowiedzi i rzuciła coś na odchodne. Wsadziła rękę do kieszeni i zakończyła rejestrację – a przynajmniej taką miała nadzieję. Gdy weszła do swojego biura, Agniessy nie było i mogła spokojnie odsłuchać zapis i sprawdzić, co i jak się nagrało. Coś było słychać, ale nie wszystko. Jej słowa były zrozumiałe, ale Raisy już nie – za to garnki było słychać doskonale. Sukces zatem był połowiczny. Musi popracować nad słyszalnością – z kieszeni jest słaba. Może użyć tego mikrofonu przy słuchawkach? Naraz aż się wzdrygnęła – telefon zadzwonił i nieoczekiwanie zawibrował w jej ręce. Gdy popatrzyła na wyświetlacz i zobaczyła, że nie wyświetla numeru, od razu poczuła, jak tętno jej przyśpiesza. Wczorajszy i
dzisiejszy trening jednak zrobiły swoje. Wcis-nęła przyjęcie i zaraz potem nagrywanie rozmowy. Miała to na klawiszu skrótu. – Słucham? – Pamiętacie, co wam mówiliśmy, Szlinowa? Słuchajcie dobrych Rosjan. Róbcie, co wam każą. – Kto mówi? Ale połączenie już się zakończyło. Czuła, że jej policzki się zarumieniły. Znów zadzwonił telefon, tym razem na biurku. – Tu Sipowskij. Przyjdźcie do mnie. – Idę, Kiryle Konstantynowiczu. Czy ten telefon następujący zaraz po poprzednim to przypadek? Pamiętając szkolenie u mistera Hisamatsu, wylogowała się z systemu. Zapisała odbytą przez komórkę rozmowę w pliku pamięci i uruchomiwszy funkcję dyktafonu, włożyła sony ericssona do kieszeni. Na eksperymenty z kabelkami od słuchawek nie było czasu. Weszła do szefa. – Kiryle Konstantynowiczu... Spojrzenie na długopis, którym się bawił, powiedziało jej, że był zły albo zdenerwowany. – Tu są raporty. A tu macie wszystkie dokumenty księgowe z czwartku, piątku i poniedziałku. Późniejszych jeszcze nie
przejrzałem. Tu jest spis. Sprawdźcie i podpiszcie przejęcie. Do końca przyszłego tygodnia musicie wszystko zwrócić. Westchnął teatralnie. – Widzicie, jak proste rzeczy przez was się komplikują? Ile mam przez was kłopotu? Na co mi taka pomoc księgowa, której muszę wszystko przygotować, spisać, przekazać, odebrać?! A to przez waszą chorobliwą nieufność. Jeśli tak ma z wami dalej być, to nie utrzymacie tej pracy. Macie dwutygodniowy okres wypowiedzenia, zdaje się? To przygotujcie się na to, że w ciągu tygodnia je dostaniecie. I bilans czerwca będzie waszym ostatnim w Keyaki. Chyba że... Zawiesił glos i podniósł telefon komórkowy leżący dotąd przed nim. Nacisnął kilka klawiszy. W kieszeni zabrzęczał jej telefon. Wpadła w chwilową panikę – co teraz z tym nagrywaniem? Ale nauczyła się, że wyświetlacz pokazuje podpowiedzi, a teraz przecież mogła normalnie i oficjalnie nań spojrzeć. Wyświetlał się jakiś nieznany numer. Rzuciła Sipowskiemu „przepraszam” i wcisnęła odbiór. – Słucham – spojrzała na wyświetlacz. Pokazywał to, co zwykle. – Tu Sipowskij. Jak widzicie, znam wasz numer. Nie bardzo wiedziała, na co patrzeć – na Sipowskiego czy na wyświetlacz telefonu – i skąd go słuchać – ze słuchawki czy zza biurka. Wyłączył się. Patrzyła na wyświetlacz zdezorientowana. Nie pokazywał żadnych wskazówek. Szybko ponownie uruchomiła dyktafon.
– Dlaczego zadzwoniliście? – Żeby pokazać, że znam wasz numer. Zrozumiała – lepiej późno niż wcale! Postanowiła udawać głupszą, niż była. Niech to się nagra. – Nie rozumiem? Cóż z tego? – Ruszcie rozumem, Szlinowa. Skąd go znam? – Skąd mogę wiedzieć, Kiryle Konstantynowiczu? Może od koleżanki, może od dyrektora? – Nie bądźcie głupia. We wtorek, zanim poszliście do Rosto, daliście komuś ten numer. Stąd go mam. Nagły błysk natchnienia! Tylko czy nagrywanie działa? Krótkie spojrzenie na wyświetlacz upewniło ją, że tak. Na dodatek komórkę trzymała w ręce, więc i mikrofon powinien lepiej zbierać niż z kieszeni. – Z nikim we wtorek na mieście nie rozmawiałam, więc nie mogłam komuś dać numeru. Może da się złapać i powie więcej? W tym momencie długopis szefa nie wytrzymał kolejnej tortury i rozprysnął się w jego rękach. Sipowskij wzdrygnął się. Teraz już jego opanowanie znikło. Prawie krzyczał. – Dobrze wiem, gdzie byliście i z kim rozmawialiście. Czy nie kazali tam wam słuchać w SowLesChozie prawych Rosjan? Nabierzcie rozumu! Są sprawy, których nie rozumiecie i musicie
zaufać mądrzejszym. Jak nie, to pożegnacie się z pracą. Tu i wszędzie! Psiakrew, mało! Ale zawsze coś. I co ma na to powiedzieć? Właściwie nic, wyjść – ale jak wyjść, zachowując twarz? Była jednak jak w transie. Wygięła usta w uśmiechu. – Oczywiście Kiryle Konstantynowiczu. Wszyscy pracujemy dla mateczki Rosji. Dajcie jednak chwileczkę, muszę sprawdzić... Chrząknął, ale nic nie powiedział. Drżąc, zgarnęła dokumenty i wyszła od Sipowskiego, skłoniwszy mu się sztywno samą głową, jak to podpatrzyła na jakimś wojennym filmie. Jeszcze na korytarzu zakończyła nagranie i zedytowała nazwę pliku akustycznego, by zachować porządek. Jest przecież mądrą dziewczynką. U siebie w biurze odszukała w plecaku kartkę, którą dał jej kapitan, i wybrała numer. Włączyła nagrywanie. Połączenie odebrano, ale nikt się nie odezwał. – Czy to...? – tu wymieniła numer z kartki. – Tu Szlinowa. Mam pytanie. Czy mam się zdemaskować wobec Sipowskiego i współpracować z nim przeciw dyrekcji? Zapadła trzysekundowa cisza i połączenie przerwano. Była autentycznie zaciekawiona, co teraz zrobią, ale ponieważ zaczęła przyzwyczajać się do dużego tempa wydarzeń, zapisała nowy plik pod odpowiednią nazwą. Ledwo zdążyła, telefon zadzwonił. Znowu nieidentyfikujący się numer. Włączyła rozmowę i nagrywanie. – Tak?
– Ostrożni jesteście, Szlinowa. Ale nie przesadzajcie, to nie powieść szpiegowska. – Proszę o instrukcje. – Odpowiedź brzmi: TAK. Natychmiast. To wasza ostatnia szansa. Rozłączył się. Zapisała to pod kolejną nazwą i zastanowiła się. Czy pierwsza część dzisiejszej rozmowy z Sipowskim się nagrała? Sprawdziła, co tylko mogła w pamięci telefonu, ale nie znalazła jej. Cholera! No trudno, jeszcze nie wszystko umie, to i błędy robi. A co wtedy powiedział? Przypomniała sobie, że poza groźbą zwolnienia to właściwie nic bardzo ważnego. Odetchnęła. To ważniejsze się zapisało. Dobrze, że ten długopis mu pękł. Bez tego szef może by mówił oględniej... A teraz? Pomysły się skończyły. Ona, Oksana, samotny agent przeciw światu gnid i oszustów. Wojna. Czułaby się jak Stirlitz, gdyby nie była tak przerażona. I tak podenerwowana tym, jaki będzie ich następny ruch. Musi obmyślić, co dalej. Dalej był Gospodin; niczego lepszego nie wymyśliła. No i ten zrabowany tysiąc rubli... Wieczorem, po kolacji, gdy dał jej czas wolny, nie odeszła jak zwykle, lecz pozostając w postawie, powiedziała:
– Gospodin, chciałabym coś powiedzieć. – Coś zmalowałaś? Mów! – Coś się dzieje wokół księgowania. Milicja zgarnęła mnie we wtorek, grozili mi, a dziś okazało się, że w sprawie tkwi Sipowskij. Wyczuła, że Gospodin się zdenerwował. – Mów od początku. Wszystko. Opowiedziała wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Dała odsłuchać nagrania. Wprawdzie trochę się pogubiła i dała mu do słuchania też jakieś ćwiczebne, ale to nieważne. – Dlaczego nie powiedziałaś od razu? Zdajesz sobie sprawę z tego, że gdyby ci coś zrobili, nie wiedziałbym nawet, kto i dlaczego? Co chciałaś osiągnąć, ukrywając te fakty przede mną? I oczywiście przed właścicielami Keyaki, bo ta sprawa ich najbardziej dotyczy? Rzeczywiście był zdenerwowany albo wściekły. Takim go dotąd nie widziała. Mówił z zaciśniętymi zębami i w ogóle na nią nie patrzył. – W ten wtorek, Gospodin, to byłam podłamana. Nie rozumowałam logicznie. Wiadomo, że milicjanci potrafią zgnoić, jeśli chcą. Bałam się, brzydziłam nimi i wstydziłam za nich jednocześnie, bo to Rosjanie. A zarazem nie miałam dowodu – żadnego. Dopiero potem, Gospodin, gdy wpadłam na pomysł, żeby wszystko nagrywać, zdobyłam dowód, że Sipowskij robi lub chce robić jakieś machinacje moim kosztem.
– Ale zrozum, Oksano, że mogli ci zrobić krzywdę. Co najmniej mogli cię gdzieś dopaść i zmusić do ujawnienia tego hasła, a potem nawet zabić! – Przemyślałam to, Gospodin, i wydaje mi się, że jestem bezpieczna. Co im po moim haśle beze mnie? Żeby mogli coś zrobić z jego pomocą, muszę być w Keyaki, ale nie mogę ich zdemaskować, więc muszą mnie jakoś zastraszyć. Wciąż mają nadzieję na współpracę ze mną, jednak muszą wymyślić jakąś nową intrygę, bo na razie im nie wyszło. Gospodin aż sapnął z oburzenia, po czym prawie krzyknął: – Postawa! Przecież stoi w postawie? Co ma jeszcze zrobić? Przestać mówić! Milczał przez chwilę, widocznie po to, aby się uspokoić. – Jesteś głupia i naiwna. Nie wiem, na co może wpaść szajka przestępców, która jest powiązana z milicją. Na pewno mogą ci zrobić wielką krzywdę. Mogą wyrządzić szkodę Keyaki i jej właścicielom, jak również dyrektorom. Naradzimy się z Takuyą w poniedziałek, co możemy zdziałać w tej sprawie. Może nic, ale ciebie to nie usprawiedliwia. Czy myślisz, że oni są tak naiwni jak ty? Że nie zorientowali się już lub nie zorientują w poniedziałek, że pora zmienić taktykę? Twój indywidualizm jest dziecinny. Złamałaś Układ – nie poinformowałaś mnie o istotnych dla siebie i mnie sprawach. Aż się zapluł. W połowie tej przemowy wstał i zaczął chodzić po salonie. Do dziś nie widziała Gospodina w takim stanie. Oskarżał ją o indywidualizm – jak Sipowskij. Może faktycznie taka była? Do dziś.
– Tak, Gospodin, rozumiem. Zasłużyłam na karę. Zatrzymał się przed nią i spojrzał na nią, po raz pierwszy od czasu, gdy wstał. Zwykle wtedy, kiedy prosiła o karę lub zgadzała się na nią pokornie, patrzył na nią z uznaniem lub politowaniem, ale nie dziś. Dziś jego oczy ciskały skry. Wiedziała o tym, nie patrząc mu w te oczy. Postawa, wzrok spuszczony. Pamiętała. Złość mu nic a nic nie przeszła. Milczał. I przez kwadrans Gospodin już się nie odezwał. Przez ten kwadrans stała w postawie z oczami utkwionymi w pusty fotel, a Gospodin chodził po salonie jak lew po klatce. *** Peter był autentycznie wściekły. Złość na Oksanę za to, że jest nieposłuszna i nonszalancko ryzykuje własnym życiem, nałożyła się na niepokój spowodowany zagrożeniem dla Keyaki. Keyaki – czy Oksana? Co ważniejsze? Oksana! To jego kobieta. Keyaki sobie poradzi. A on? Przedłożył korzyść indywidualną, prywatną, nad lojalność wobec firmy. Co on robi? Złapał się na tym, że ma problemy z logiczną oceną sytuacji i pomyślał, że ostatnio takie emocje odczuwał wobec Daisy. Dopiero to go otrzeźwiło. „A swoją drogą to dziwne” – pomyślał. „Czyżbym aż tak się zaangażował?”. Wziął prysznic i zaczął przygotowywać wszystko, czego potrzebował do jej ukarania. Już gdy krążył po salonie, przyszedł mu do głowy pewien nowy pomysł. Kiedy w końcu pozwolić sobie na eksperyment, jak nie teraz? Teraz, gdy kara powinna być rzeczywiście przykra i zapaść w pamięć? A przy okazji przetestuje coś nowego.
To wszystko dla jej dobra. W końcu gdyby dalej tak nierozważnie ryzykowała, to mogłaby mieć tajemniczy wypadek. Na przykład „nieznany sprawca” mógłby potrącić ją samochodem. Albo mogłaby wyjechać nagle gdzieś daleko. Wystarczyłaby jedna sfałszowana kartka pocztowa z Moskwy lub Władykaukazu, aby milicja przestała jej szukać. Ale zdawał sobie sprawę, że obawa o nią to był tylko jeden powód – drugim było jego nabrzmiewające prącie. Sam nie wiedział, który z nich był ważniejszy. Kolejny raz odezwała się jego perwersyjna natura – frustracja domagała się seksualnego rozładowania. *** Oksana też była podenerwowana. Widziała, jak zareagował na jej „szpiegowskie” akcje. Teraz już nie była pewna tego, że takie pogrywanie – jak mówiono w szkole – z milicją, Sipowskim i Gospodinem skończy się obopólnym zadowoleniem. Przeczuwała problemy. Będzie bolało. – Rozbieraj się. Zniknął, by wrócić po kwadransie. Popatrzył na nią bez cienia uśmiechu. – Chodź na dół. Poszli do magazynu, który chyba już zawsze będzie się jej kojarzył z pierwszym seksem z Gospodinem. Chyba najlepszym seksem w jej życiu. – Stań tu, stopy przy kotwach w posadzce. Rozkrok. Przywiązał kostki do pierścieni – jak wtedy. Potem przyciągnął ławkę do ćwiczeń. Postawił ją przed nią i
wysunął bliższe nogi tak, by uniesiony w górę koniec był na poziomie bioder. – Kładź się. Nogi w kolanach mają być wyprostowane. Myślała, że przywiąże jej ręce do ławki, ale nie zrobił tego. Zamiast tego związał je pod spodem – przedramiona ze sobą. Obejmowała nimi ławkę niby kochanka. Srom i odbyt czymś jej wysmarował, czymś zimnym – miała nadzieję, że nie był to ten szczypiący lubrykant. Po chwili poczuła, że wpycha coś w pochwę i potem usiłuje zrobić to samo z drugą dziurką. – Rozluźnij się. Umiesz to już. Wypełnił ją, a następnie położył rękę na jej pośladku. Z grubsza wiedziała, czego się spodziewać, ale myliła się – nie przewidziała tego, co nastąpiło. Raptowne uderzenie prądem gwałtownie skurczyło jej mięśnie wokół elektrod, które w nią wsadził. Wskutek tego porażenia cała wzdrygnęła się, ale najgorsze było zdrętwienie nerwów tam, w środku. Odczucie było tak nagłe i szarpnięcie tak krótkie, że nawet nie zdążyła wrzasnąć – jęknęła tylko cicho w sekundę później, bardziej na wspomnienie porażenia niż pod jego wpływem. Następny wstrząs elektryczny nastąpił po paru, może po parunastu sekundach, gdy właśnie zastanawiała się, kiedy wreszcie będzie ten następny, bo że będzie, i to niejeden, wiedziała na pewno. Był słabszy, jednak również spowodował skurcz mięśni wokółpochwowych i zwieracza odbytu. Kolejne udary elektryczne niemal nie robiły na niej wrażenia. Nie, źle powiedziane! Niemal nie przeszywały bólem, ale robiły wrażenie, bo czuła się jak ubezwłasnowolniona biologiczna lalka, jak biorobot kierowany wolą obcego mózgu, odhumanizowany zbiór nieżywych mięśni. Elektroudary kurczyły je, potrząsały jej pośladkami, targały tułowiem. Nie decydowała o swoich ruchach. Pierwszy raz była do
tego stopnia pozbawiona wpływu na własne ciało. Działało nie tak, jak chciała ona, a zgodnie z wolą innego człowieka – i nic nie mogła na to poradzić. Po kilku wstrząsach niespodziewanie nastąpiła przerwa. – Unieś brzuch. Brzuch? Jak? – Wesprzyj się na brodzie i nogach, wygnij się – dodał, widząc, że nie wie, jak wykonać polecenie. Łatwiej powiedzieć, niż wykonać, ale w końcu się udało. Na ławce pod nią położył coś i przymocował taśmą klejącą do ławki. „Szybciej, bo długo tak nie wytrzymam” – poganiała go w myślach. – To wyzwalacz tego japońskiego paralizatora, którego działanie parokrotnie przed chwilą poczułaś. Gdy naciśniesz na niego własnym ciężarem, nastąpi taki efekt, jak przed chwilą. Albo mocniejszy, jak podkręcę bardziej. Gdy opadniesz z sił i będziesz leżeć stale, dopiero będzie fajnie – dodał sarkastycznie. – No cóż, staraj się jak możesz, a ja sobie popatrzę. – To powiedziawszy, wyszedł z magazynu. „Cholera jasna, istna inkwizycja” – pomyślała sobie. Elektryczna odmiana drewnianego konia. Jak długo tak wytrzyma...? Wiedziała, że niedługo, bo broda wbita w cienką wyściółkę ławki już ją bolała. Opadła na wyzwalacz właśnie w momencie, gdy Gospodin sadowił się na przyniesionym z góry krześle. Podskoczyła pod wpływem skurczu wywołanego porażeniem, ale nie na tyle, by przestać naciskać na wyzwalacz. By to zrobić, znów musiała
wesprzeć się na brodzie. Kosztem kolejnych porażeń i wywołanych nimi podrygów przetestowała inne pozycje głowy; próbowała wspierać się na policzku, na czole – ale żadne nie dawały możliwości utrzymania się w oddaleniu od wyłącznika dłużej niż minutę. Wkrótce te czasy zmalały do pół minuty, potem do kilkunastu sekund, a w chwilach osłabnięcia nie dostawała już jednego lub dwóch uderzeń prądu, lecz więcej – trzy, cztery, potem sześć... Zrozumiała, że niedługo zalegnie na tej ławce trwale i będzie zupełnie jak galwanizowana żaba. Co wtedy? Poczuła dotknięcie ręki Gospodina na swoim sromie i uświadomiła sobie, jak bardzo jest on ukrwiony i nabrzmiały. A czując tę rękę, czując niejako z jej pomocą stan swojego pobudzenia – całkowicie sztucznego, mechanicznego, niezależnego od swojej woli – teraz już była jego świadoma i spodobał się jej – bo seks zawsze się jej podobał. Wyobraziła sobie, że może nawet będzie miała orgazm, choć jak to się stanie, nie wiedziała. Czy galwanizowana żaba może mieć orgazm? I czy to będzie orgazm galwaniczny, po prostu kolejny zespół skurczów jakiejś grupy mięśni, czy też będzie to orgazm jak niektóre z Gospodinem – totalnie odlotowy, kończący się omdleniem? Opadła znów na wyłącznik, odbyła kolejną serię wymuszonych spazmów – tym razem z jego ręką położoną na wargach sromowych i łechtaczce. Zaniepokoiła się, że może omdleć, zanim coś poczuje. Lecz już coś czuła – nie mogła nie rozpoznać miłych bądź co bądź doznań, których źródłem była jego ręka w zetknięciu z podrygującym sromem. Po kolejnym zebraniu sił odsunęła się od wyłącznika, czując niemal żal utraty. Coś za coś – nic nią nie szarpie, ale też nic jej tam nie drażni, nie masuje jej w takt elektrycznych rażeń. Za chwilę ponownie opadła na wyłącznik – tym razem do strachu doszła tęsknota za pieszczotą dołączoną do tych
galwanicznych podrygów. Gdy po iluś tam – nie wiedziała już ilu, może dziesięciu, a może dwunastu – impulsach podparła się, czołem odsuwając żołądek od wyłącznika, Gospodin odjął rękę i przybliżył do jej nosa. Poczuła swój charakterystyczny zapach. Drugą ręką sprawnie odczepił taśmy trzymające wyzwalacz i wziął go w rękę. Dostrzegła, że jest nagi, musiał zsunąć swoje domowe kimono. Wysunął elektrodę z jej pochwy. Poczuła się jakaś pusta, ułomna, ale nie trwało to dłużej niż parę sekund, gdyż zaraz wszedł w nią sam. Brak normalnego czucia w pochwie był taki obcy, niespodziewany, że zanalizowała go dokładniej. Wiedziała, że to jej Gospodin. Poznała go po... po wszystkim! Był ciepły, gorący, dłuższy od wyjętej elektrody i grubszy, męski – po prostu taki, jak trzeba. Przede wszystkim był żywy! Na dodatek przy wepchnięciu obił się moszną z jądrami o naprężoną – a czuła to tylko przy dotykaniu – łechtaczkę, co dotąd zawsze stanowiło silny bodziec stymulujący. Dziś nie. Zdawała sobie ze wszystkiego sprawę, ale czucie jego w sobie nie było tym, czym było zawsze. Wszystko było nie tak. Pracując mięśniami, nie czuła efektu! A może to mięśnie jej nie słuchają? Gospodin chwilę zamarudził – nie wiedzieć czemu nie rozpoczął normalnego, samczego tańca godowego w złączeniu z kobietą – i w momencie, gdy sama wykonała pierwszy – niewygodny, bo nie miała się o co zaprzeć przy ruchu w górę pochylonej ławki – suw, doznała słabego elektrycznego szarpnięcia. Zdziwiona, skąd się wzięło, poczuła, jak członek Gospodina zadrżał w pochwie razem ze skurczem jej ścianek. Następne uderzenie prądu, powodujące jej skurcz i jego szarpnięcie, było już mocniejsze. Kolejne następowały z orgazmiczną regularnością i coraz silniej obkurczały jej mięśnie – mięśnie galwanizowanej żaby. Nie potrafiła się zdecydować, czy są bolesne; wolała się nie zastanawiać, czy chciałaby, aby ustały.
Teraz, gdy Gospodin rżnął ją z elektrycznym wspomaganiem, przyjmowała udary prądu jako normalne, może nawet konieczne w tych warunkach. Zapach, który miała jeszcze w nozdrzach, regularne i bezwolne skurcze mięśni pochwy w połączeniu z synchronicznymi drgawkami męskiego organu, który ją wypełniał, wzmagały jej dążenie do orgazmu i nadzieję, że wbrew wszystkiemu zaistnieje. Niech tylko poczuje go naprawdę, niech odizoluje swój umysł od tych uderzeń prądu. Stan galwanizowanej żaby przestał już jej przeszkadzać, wciąż jednak brakowało jej pobudzenia, by osiągnąć szczyt. *** Peter, gdy już napatrzył się na jej podrygi wymuszane paralizatorem ustawionym na małą energię impulsów, położył rękę na jej sromie, by ocenić, czy już jest gotowa. Był wilgotny i śliski. Postanowił i ją upewnić co do tego – podstawił jej swoją pachnącą kobiecą wydzieliną dłoń do powąchania. Wyciągnął spod niej wyzwalacz, usunął elektrodę z jej pochwy i wsunął ją sobie w odbyt. Było to novum – jeszcze nigdy tego nie robił, by elektrowstrząsami stymulować swoje skurcze mięśni – miał nadzieję, że tych, co trzeba – i sam był ciekaw efektu. Wsuwanie obcego ciała do odbytu nie było miłe i może dlatego – a może z powodu ciekawości i obawy o dalsze losy eksperymentu – naprężenie jego członka zmniejszyło się, nie na tyle jednak, by uniemożliwić immisję. Pomogła mu, nabijając się na niego głębiej. Gdy nacisnął przycisk paralizatora, trzepnęło nim; niezbyt mocno, odczuł jednak prąciem skurcz jej pochwy. Zbyt słaby! Podkręcił regulator, zanim nacisnął ponownie. Skutek był – teraz popieściło go mocno. Samo słowo „popieściło”, którego użył w myśli, rozbawiło go. Mówili tak wszyscy elektrycy dla oddania efektu porażenia prądem i w tych okolicznościach prawdziwie opisywało stan faktyczny. Nacisnął wyzwalacz ponownie. Hmmm... Nie miał sprecyzowanego zdania, czy mu się to podobało. Z jednej strony doświadczał nowych doznań – Oksana ekscytująco obściskiwała
go swoją pochwą w niespotykany, krótkotrwały sposób; z drugiej – efekty impulsów prądowych, nieprzyjemne efekty, które czuł w odbycie, były deprymujące. Powodując dalsze udary, a tym samym skurcze swoich i jej mięśni zgrupowanych wokół stref erogennych, oceniał całość i wciąż nie mógł się zdecydować, czy ta nowinka mu odpowiada. Czy da mu – i jej – orgazm? Czy skórka jest warta za wyprawkę? Nie! Wyrwał z siebie elektrodę i odrzucił paralizator. Dokończy tradycyjnie. Nie będzie odlotu w ekstazie, ale nie to dziś jest najważniejsze. *** Oksana nie od razu zauważyła, że działanie prądu ustało. Dotarło to do niej dopiero wtedy, gdy któremuś już z rzędu suwowi członka wewnątrz niej nie towarzyszył wymuszony skurcz. Poczuła się, jakby ją odłączono od prądu. W sumie zrobiono to rzeczywiście! Teraz, zdana wyłącznie na własne i Gospodina siły natury, musiała przestawić się na inne, słabsze bodźce. Czy ich nie zabraknie? Czy częściowe porażenie nerwów – efekt drażnienia prądem – zdąży ustąpić na czas, by w pełni poczuła męskość Gospodina? Na razie duża i może najważniejsza w tej chwili część jej była odłączona. Unplugged [19]! Dosłowne znaczenie tego słowa niosło drugą, niepokojącą perspektywę. „Jeszcze nie” – krzyczała bezgłośnie. I Gospodin jeszcze nie wyciągnął swojej wtyczki z jej gniazdka, ale wiedziała już, że nie dojdzie. Miała rację. Gospodin po kilku minutach grania unplugged swoim tradycyjnym instrumentem trysnął w nią i po chwili rozłączył się – była unplugged w dosłownym sensie. No trudno...
*** Peter, ledwie zaczął mu się wytrysk, już wiedział, że Oksana nie będzie mu towarzyszyć. Sam się rozładował, ale odczuwał niedosyt związany z brakiem jej orgazmu. Rzadko mu się to zdarzało i jak każdy chyba mężczyzna nie lubił seksu z jednostronnym zakończeniem. Przez moment miał żal do Oksany, że nie zdążyła, ale zaraz zbeształ się za nierozumność; w końcu podjął eksperyment, którego celem była kara, a że okazało się, że jej to nie ekscytuje – trudno. Sam przed sobą też przyznawał, że i on nie był zachwycony. Może przemyśli układ elektrod i kiedyś jeszcze powtórzy w zmienionej geometrii? Może nie przez odbyt, a pierścieniem u nasady członka? Może tam umieści wyłącznik?
Rozdział 35
Oksanę obudziło nagłe otwarcie drzwi do pokoiku. Zaspanymi oczami spojrzała na Gospodina. Stał na tle jasnego holu w spodniach i rozchełstanej koszuli. – Wstawaj! Dostałem wiadomość, że zadziałał system gaszenia w serwerowni. Idę sprawdzić, czy się nie pali. Drzwi nie otwieraj nikomu. Patrz przez okno – jeśli zobaczysz płomienie albo nie odezwę się przez kwadrans, wezwij straż pożarną i potem dzwoń do hotelu Wostok, do Takuyi. To powiedziawszy, wybiegł. Oksana oprzytomniała natychmiast. Zaryglowała drzwi, włożyła coś na siebie, a potem z telefonem w ręce stanęła przy oknie swojego pokoiku – stąd miała dobry widok na tartak. Niewiele było widać; lampa przy bramie oświetlała portiernię mdłym blaskiem. W okienku dostrzegła światło – i tak powinno być. Innego światła, a w szczególności niczego przypominającego płomienie, nie widziała. Spojrzała na zegarek. Była 1:23. Po chwili zaświeciły się wszystkie lampy zewnętrzne i zaczęły się zapalać niektóre światła w biurowcu. Przez następne minuty nic się nie działo. O 1:31 odezwała się jej komórka. Gospodin. – Alarm odwołany. Próba podpalenia, ale nieudana. Wezwałem milicję. Idź spać. Ja pewnie nie wrócę przed ranem.
Łatwo powiedzieć – „idź spać”. Teraz? Sterczała dalej w oknie, obserwując, jak po kwadransie jadący na syrenie samochód z niebieskim kogutem zatrzymuje się przed bramą i po chwili wjeżdża do środka. Nie minęło następne pięć minut, a pod bramę podjechał kolejny, z którego wysiedli dwaj mężczyźni i szybkim krokiem weszli na teren tartaku. Po sylwetkach postaci majaczących w kręgu lampy domyśliła się Takuyi i Hisamatsu. Wkrótce podjechał wóz straży pożarnej, z kogutem, ale bez syreny. Przez dalsze pół godziny nie widziała żadnego ruchu. Nagle ocknęła się – spojrzenie na budzik unaoczniło jej, że jest 2:26 – widocznie się zdrzemnęła. Niebieski kogut za biurowcem dalej pulsował – a może już dwa? Nie było na co patrzeć ani na co czekać. Położyła się na łóżku. Jeszcze przez chwilę myśli nie pozwalały jej zasnąć. „Skąd Gospodin dostał wiadomość o pożarze? Ktoś chciał podpalić biurowiec? Po co?”. Potem obudziła się na dźwięk budzika. 6:00 – pora na poranną gimnastykę. Zanim zeszła na dół, przygotowała Gospodinowi śniadanie – w tak zakłóconej rutynie dnia nie wiadomo, kiedy znajdzie na nie czas. Gdy po ponad godzinie wchodziła do łazienki, przez otwarte drzwi sypialni słyszała szum wody w drugiej. Po myciu i goleniu – od pamiętnej wpadki przed lustrem goliła się w zasadzie codziennie – gdy weszła do salonu na śniadanie, przekonała się, że Gospodin już zjadł i najwyraźniej wrócił do pracy, bo nigdzie go nie było. W zakładzie panował zupełny bałagan. Smród spalenizny wiercił w nosie, ledwie weszła do biurowca. Na schodach stały grupki gapiów – w większości byli to pracownicy Keyaki, ale tylu naraz ich jeszcze nie widziała. Trudno było się między nimi przecisnąć. Na piętrze byli też jacyś inni – w mundurach i bez. Paru kręciło się wokół okopconych drzwi do serwerowni. Przy ścianach widać było gdzieniegdzie kupki piany. Przeszła bokiem
rozległej, mokrej plamy spalonego linoleum i udała się do swojego biura. Ze zdziwieniem stwierdziła, że system informatyczny działa; widać rzeczywiście próba podpalenia okazała się nieudana, choć drzwi były nadpalone i się nie zamykały. Siłą rzeczy praca w takim rozgardiaszu była utrudniona. Widać nie tylko ona tak sądziła, bo nikt jej nie wezwał w jakiejkolwiek sprawie, a Agni tylko wpadała na pogaduchy i wypadała. Księgowała więc piątkową porcję dokumentów, zastanawiała się nad tym, kto może być tym nieudolnym podpalaczem, i czekała na obiad, ciekawa, czy chociaż kuchnia będzie dziś pracować normalnie. W stołówce stała się ośrodkiem zainteresowania. Wszyscy oczekiwali od niej informacji – wypytywano ją, co i jak działo się w nocy. Niektórzy okazywali niezadowolenie z faktu, że nie mogła zaspokoić ich ciekawości, ale wielu już wiedziało od Agniessy o wszystkim, co miała do powiedzenia. Z ludźmi jednak tak już jest, że lubią słyszeć wiadomości z pierwszych ust, więc powtarzała każdej i każdemu przez całą przerwę obiadową te same pięć zdań opisu wydarzeń widzianych z jej perspektywy. Nie miała nawet czasu na ćwiczenie mięśni pochwy. A potem powtarzała to samo jeszcze raz dwom śledczym w gabinecie mistera Hisamatsu. Na koniec jako świadek – jaki świadek, czego? – podpisała protokół przesłuchania. Rozumiała jednak, że każdy ma swoje procedury. Od Agni dowiedziała się – a bynajmniej nie musiała jej o to pytać – że do gabinetu wzywani są wszyscy pracownicy i że pyta się ich o to, co robili w nocy i o klucze do zakładu. Według koleżanki ktoś wszedł, otworzywszy drzwi dorobionym kluczem, rozlał pod drzwiami serwerowni benzynę, tak by wlała się do środka, i podpalił. Jednak w serwerowni były jakieś gaśnice czy coś i one ten pożar ugasiły, tak że strat prawie nie było, bo zniszczono tylko linoleum i uszkodzono kilkoro drzwi oraz okopcono ściany. Zaś dyrektor Abel, który, dowiedziawszy się skądś o pożarze, wpadł do biurowca z nocnym dozorcą, płonące linoleum ugasił zwykłymi gaśnicami.
– Jak myślisz, Oksa, kto do niego zadzwonił, że się pali? – spytała Agniessa. Oksana nie wiedziała. Wieczorem Gospodin wrócił późno, lecz przedtem telefonicznie polecił jej przygotować kanapki i nakrycia dla trzech osób, i siedział potem długo w noc w salonie z dyrektorem Takuyą i misterem Hisamatsu. Wziął jej telefon i odsłuchiwali nagrania – te z kapitanem i Sipowskim. Kiedy mężczyźni wyszli, umyła się i zanim Gospodin wrócił, zdążyła już zasnąć. *** Przez cały początek tygodnia Peter był bardziej zapracowany niż zwykle, bowiem doszły sprawy dochodzenia milicyjnego, odszkodowania i przywrócenia serwerowni do sprawności, a korytarza do używalności. O ile wymiana butli ze środkiem gaszącym – tych, które uratowały serwery – była względnie łatwa i nowe stanęły na swoim miejscu już we wtorek, to wymiana drzwi okazała się trudniejsza. Wprawdzie stalowe futryny, zrobione w latach sześćdziesiątych, i betonowe ściany z wielkiej płyty wymagały tylko odmalowania, ale troje drzwi do biur należało wymienić. Nowe przywieziono już we wtorek, tyle że nic w nich nie pasowało do ocalałych ościeżnic – ani rozstaw i rozmiar zawiasów, ani poziom klamki i zamka. W końcu zdecydowano się dorobić je od podstaw, co wobec konieczności ich malowania przedłużyło roboty o dwa tygodnie. Stalowe, ognioodporne drzwi do serwerowni były całe – wprawdzie farba z nich zeszła lub zmieniła kolor, ale była to sprawa czysto estetyczna – ich ogniochronna konstrukcja zdała egzamin praktyczny i działały jak nowe, jednak też kazano je wymienić, bo tego wymagały przepisy pożarowe. Za to ekipa,
która przywiozła nowe drzwi, pracowała tylko kwadrans – po prostu te były z bieżącej produkcji – monterzy zdjęli stare, założyli nowe, wręczyli Peterowi trzy klucze od nowego zamka i tyle. Najtrudniejsza sprawa była ze smrodem spalenizny. Zdarto linoleum i jego resztki z połowy korytarza, odskrobano to, co pozostało pod spaloną częścią, a i tak fetor był drażniący, mimo wietrzenia. Robotnicy zapewniali, że smród ustąpi, gdy położą nową wykładzinę i odmalują ściany, na razie jednak korytarz z ciągu komunikacyjnego zmienił się w cuchnący tor przeszkód, co utrudniało pracę biur. Sprawę rozmów z firmą ubezpieczeniową wziął na siebie radca prawny z Japończykami. Najgorzej było ze śledztwem w sprawie podpalenia, bo fakt działania umyślnego był bezsporny. Śledczy wynieśli się z Keyaki Kugła i z gabinetu asystenta dyrektora już we wtorek po południu po przesłuchaniu wszystkich pracowników, ale nadal odwiedzali ich, czyli właściwie Galinę, Isano lub jego, i nagabywali o coraz to nowe szczegóły, co kończyło się zwykle żmudnym szukaniem kogoś i zadawaniem mu kolejnych pytań. Pobrano też próbki spalonego linoleum oraz fragmentów nadpalonych drzwi i czegoś, co zdaniem strażaków mogło być resztkami plastikowej butelki. Sprawca nadal pozostawał nieznany. Praktycznie wejść na teren mógł ktokolwiek, a i dostęp do klucza od drzwi zewnętrznych i możliwość jego skopiowania miało w ciągu ostatnich lat co najmniej kilkadziesiąt osób. W efekcie zanosiło się na umorzenie śledztwa z powodu niewykrycia sprawcy. W tej sytuacji Peter miał poczucie, że na barkach dyrekcji spoczywa zadanie zapewnienia bezpieczeństwa danym i całej reszcie majątku Keyaki. Rozmawiali o tym z Isano i Takuyą w poniedziałkowy wieczór i ustalili, że w czwartek przyjadą do zakładu japońscy informatycy, których zadaniem będzie dokonanie odpowiednich zmian w oprogramowaniu i automatycznej łączności satelitarnej. Mieli
pracować ponad tydzień, aby zameldować Takuyi, że dane są bezpieczne nawet w wypadku zniszczenia serwerów. Wszystko dlatego, że Peter spodziewał się kolejnego zamachu na system informatyczny. Miał blade pojęcie o sprawcach, ale wiedział, że celu nie osiągnęli. Takuya nie chciał zrobić nic więcej poza czekaniem na kolejny ruch przeciwnika. Peter od niedzieli, przez trzy dni i dwie noce, przespał w sumie mniej niż siedem godzin. Marzył o odpoczynku. Z powodu nawału pracy kolejną poszkodowaną była Oksana, której nie mógł poświęcić należnego jej czasu. Widział, że dziewczyna źle to znosi, że ubywa jej entuzjazmu, ale cóż miał zrobić? W końcu Keyaki Kugła to ponad osiemdziesiąt osób plus ekipy budowlane oraz prawie sześćdziesiąt pięć milionów już zainwestowanych dolarów. Jedna kobieta, choćby najbliższa, musi zejść wobec nich na dalszy plan. Miał tylko nadzieję, że to długo nie potrwa.
Rozdział 36
We wtorek Oksana zdała egzamin wewnętrzny w Rosto całkiem nieźle – w teście zaliczyła 24 na 25. Przed sobotą, na którą wyznaczono egzamin państwowy, czekały ją jeszcze dwie ostatnie dwugodzinne jazdy. Choć instruktor oceniał, że jak na uczennicę prowadzi całkiem dobrze, za kierownicą nie czuła się swobodnie – nie tak jak po trzech pierwszych jazdach, kiedy wydawało się jej, że wszystko doskonale umie – ale sobie radziła. Czy kiedyś będzie umiała w czasie jazdy rozmawiać na niezwiązane z nią tematy? Na razie prowadzenie, wypatrywanie zagrożeń, analizowanie znaków i trasy, ruchu innych pojazdów i prawideł pierwszeństwa pochłaniało ją do tego stopnia, że każda rozmowa ją rozpraszała. Najgorzej było w mieście. Na szczęście ruch w Birobidżanie był wielokrotnie mniejszy niż w Chabarowsku, nawet mniejszy niż w Nachodce, więc stwarzał odpowiednio mniejsze problemy. A gdyby tak miała jeździć po Moskwie? Brrr... Nie wyobrażała sobie tego. I to parkowanie! Zadzwoniła do Gospodina, że już jest po egzaminie – tak jak jej polecił. – Zaraz wyjeżdżam – usłyszała. – Nie wychodź ze szkoły. Za dwadzieścia minut tam będę. Jak poszedł test? – 24 na 25, Gospodin. – Gratuluję. Do zobaczenia. Pamiętała – do końca życia będzie pamiętać – jak się czeka i jak podchodzi do samochodu. Jak w pozycji swobodnej – jak teraz
– a jak w postawie. Gospodin miał podkrążone oczy, był zmęczony i małomówny. Widocznie wczorajsza próba podpalenia w tartaku i nieprzespane noce nie pozostały bez śladu. „Nic dziwnego” – pomyślała. „Miejmy nadzieję, że to niedługo minie”. Ciekawe, czy jej praca „agenta wywiadu” i własne dociekania przyczynią się do wyjaśnienia afery i być może związanej z nią – bo choć Gospodin nic na ten temat nie mówił, to związek ten wydawał się jej bardzo prawdopodobny – próby podpalenia serwerowni. Wydawało się jej, że jest już bliska wyjaśnienia sprawy, ale dokumenty – z których część od częstego przeglądania znała już na pamięć – ciągle nie chciały wyjawić mechanizmu oszustwa. Wiedziała, że odpowiedź znajduje się w Keyaki-B-K, bo dał to jej do zrozumienia sam Sipowskij, który musi być w to mocno zamieszany, ale nie wiedziała, czego szukać. Potrzebowała jakiegoś klucza, jakiegoś punktu wyjścia, impulsu natchnienia! Ach, jak chciała zmyć z siebie ten smrodliwy osad, pozostały po szantażu milicji i Sipowskiego! No, niechby ich tylko dopadła... Widziała zmęczenie i zdenerwowanie dyrektorów – ona, skromna księgowa, traktuje sprawę matactw i podpalenia ambicjonalnie i hobbystycznie, ale oni, będąc odpowiedzialni za majątek zakładu, muszą się tym naprawdę przejmować. Z takich rozmyślań wyrwał ją Gospodin. – Słuchaj mnie teraz uważnie. Wszystko wskazuje na to, że to wczorajsze podpalenie miało zniszczyć serwer i zgromadzone tam dane. Ktoś – lub raczej jakaś grupa – poczuł się bardzo zagrożony i jego determinacja, a tym samym zagrożenie dla nas i zakładu, wzrasta. Zaczęło się od kilku poprawek w księgowaniu zrobionych w kwietniu i maju; ktoś się pod ciebie podszył i zmieniał pewne szczegóły w dostawach surowca i kwitach kasowych. Nie mówiliśmy ci o tym, bo nie chcieliśmy nikogo
płoszyć ani ciebie narażać, a i sami do dziś nie bardzo wiemy, o co chodziło. Nie prowadziłaś wtedy prawdziwej księgowości elektronicznej z pełną archiwizacją dokumentów. Od połowy maja wszystko jest robione jak należy i jest to głównie twoją zasługą. Maj mamy zamknięty, ale nie od początku był on prowadzony systematycznie, więc i wnioski są fragmentaryczne. Wygląda na to, że czerwiec będzie pierwszym pełnym miesiącem do kompleksowej analizy. Jest pomysł, by zlecić audyt rzeczoznawcom w Moskwie. Ktoś, jakaś szajka, boi się, stąd od nagabywania ciebie o udostępnienie możliwości skrytego grzebania w danych pod twoim loginem przeszli do gróźb i potem do próby spalenia serwera. Swego celu nie osiągnęli i będą dalej próbować. Zagrożony jest zakład i dokumentacja elektroniczna, a więc serwer, ale już go zabezpieczamy i wkrótce zniszczenie danych przez bandytów będzie zupełnie niemożliwe. Zostajemy my – szczególnie ty, Takuya oraz ja i Isano, bo przestępcy spodziewają się, że wcześniej czy później wpadniemy na ich trop. Próbowali zniszczyć dane; teraz albo ponowią próbę, albo zechcą zniszczyć nas. Zniszczyć – to znaczy usunąć, zabić, zastraszyć. Nas nie można zastraszyć tak, jak próbowano postąpić z tobą na komendzie. Moim zdaniem taki szantaż nie może się udać, ale oni mogą myśleć inaczej. To groźni przestępcy – już samo powiązanie z oficerami milicji o tym mówi. Mogą próbować cię porwać, aby wywrzeć na mnie presję. Dlatego kategorycznie zakazuję ci chodzenia i przebywania gdziekolwiek samej lub w towarzystwie pojedynczego mężczyzny poza naszą dyrektorską trójką. Dotyczy to też niestety przebywania w zamkniętym biurze – dlatego zdjęte po podpaleniu drzwi od twojego pokoju długo nie wrócą na swoje miejsce. Z toaletą jest problem – chodź do niej z Agniessą, Galiną lub inną koleżanką, ale uważaj, bo i kobieta może być w szajce, choć Zinaida i Swietłana są poza podejrzeniem, bo to my je zatrudnialiśmy. Do pracy idziemy razem, a przed wyjściem dzwonisz do mnie – ja albo ktoś inny cię odprowadzi. Gdybyś podczas otwierania domu zauważyła, że system antywłamaniowy sygnalizuje wtargnięcie, nie wchodź, tylko natychmiast dzwoń do
mnie. Uważaj, co jesz i co pijesz – nie wiadomo, do czego mogą się posunąć. Te nakazy są bardzo ważne i nie śmiej ich złamać. Niefrasobliwość może się skończyć tragicznie, a na pewno będzie miała przykry finał, bo zostaniesz surowo ukarana. Pamiętaj, Oksano – to nie zabawa. Uważaj na siebie. Zapadła chwila ciszy, w której przetrawiała uzyskane polecenia i ich konsekwencje. – Tak, Gospodin. Jak długo to potrwa? Te drzwi kiedyś przecież wstawicie? – Kiedyś tak – za dwa tygodnie lub trzy. Jeśli do tego czasu nie zneutralizujemy zagrożenia, coś będziemy musieli wymyślić. – A kto do was zadzwonił tamtej nocy, mówiąc, że się pali? Zaśmiał się. – Nikt. Nie mamy tajnego sprzymierzeńca, a przynajmniej nie jest nim człowiek. Czujniki przy serwerze wykryły dym, otworzyły zawory butli ze środkiem gaszącym i równocześnie na mój i Takuyi telefon przez moduł GSM została automatycznie wysłana informacja, że wykryto pożar. Takie proste! A jej to do głowy nie przyszło! To ci japońska technika! Gdy dojechali do domu, zdecydowała się na następną indagację. – Gospodin... Ja bym miała jedno pytanie... – Jak krótkie, to mów. Jeśli sprawa przekracza minutę, to porozmawiamy przy kolacji.
– Moje pytanie poczeka, Gospodin. – Dobrze zatem. Teraz bądź swobodna. Coś takiego! Gospodin rzeczywiście musiał być wyczerpany, skoro w domu puścił ją niejako samopas. Dotąd zdarzało się to sporadycznie – może dwa lub trzy razy. Wzięła prysznic, włożyła strój pokojówki i zaczęła przygotowywać kolację. Siekała właśnie jarzyny na sałatkę, gdy Gospodin, przebrany po domowemu, zjawił się w kuchni. Dokończyła nakrywanie stołu, nalała jemu herbaty i sobie soku. *** Gdy Peter skończył jeść, podniósł pytający wzrok na Oksanę. – O co chcesz pytać? – Gospodin – powiedzcie, co wiecie o tych matactwach księgowych. Ja już od jakiegoś czasu próbuję wymyślić, o co w tym wszystkim chodzi – przeglądam dokumenty, szukam... Nie bardzo wiem, czego szukać – wszystko mi się zgadza. Może gdybym wiedziała to, co wy, nie kręciłabym się w miejscu... – Nie powinnaś nic robić i niczego szukać; jeżeli oni zorientują się, że coś wiesz lub coś konkretnego podejrzewasz, będziesz w niebezpieczeństwie. – Już i tak jestem, sami powiedzieliście. Ale jeśli ja oglądam dokumenty, to robię to, co zawsze i to, co mam robić, za co mi płacą. Skąd mają wiedzieć, co jest w mojej głowie? Ja im nie powiem.
– To nie są głupi ludzie – co najmniej nie wszyscy. Nie ukrywam – jest pewna szansa, że odkryjesz w dokumentach coś, co ich zdradza, bo to coś tam jest, a ty jesteś bystrą dziewczyną. Im szybciej zrozumiemy, w czym rzecz i wskażemy sprawców, tym lepiej dla Keyaki. Mam zatem dylemat – dobro firmy kontra twoje bezpieczeństwo. Wybieram twoje bezpieczeństwo. – Gospodin – pozwólcie przedstawić argumenty za moją racją! – Mów. – Po pierwsze – jeśli sprawa zostanie szybciej wyjaśniona, to i ja i inni będziemy szybciej bezpieczni. Po drugie – potrafię nie dać po sobie poznać emocji. Nie sądzicie chyba, że jak coś będę podejrzewać, jak znajdę coś w papierach, to wypadnę na korytarz i zacznę krzyczeć: „Eureka”? Umiem zachować zimną krew. Peter zobaczył, jak się rumieni. Umilkła na chwilkę, spuściła oczy, ale potem kontynuowała: – No – przynajmniej czasami umiem... Znów spojrzała prosto w jego oczy. Zrobiła to naturalnie, jak człowiek, który w dyskusji do siły argumentów chce dołączyć siłę spojrzenia. Zaraz jednak przeniosła wzrok niżej, na jego piersi. „Zapomniała, że jest w pozycji swobodnej i ma nawyki postawy” – pomyślał. – Po trzecie – ja bardzo chcę mieć u was i u Japończyków dobrą opinię jako pracownik. Nie oszukujmy się – takich jak ja są z pewnością w Obwodzie Żydowskim dziesiątki. Keyaki to nie takie złe miejsce – przynajmniej dziś nie znalazłabym lepszego. Chcę tu zostać i pracować. Pozwólcie mi. Nie mam dyplomu i pewnie nigdy nie skończę studiów, więc muszę czymś innym
nadrabiać. Może się wykażę w tej sprawie? Może mnie docenicie? – Żeby tylko twoja ambicja cię nie zgubiła! Mam wierzyć, że nie dasz się ponieść żyłce łowieckiej, że jak już będzie ci się wydawać, że jesteś blisko, to nikt postronny się nie zorientuje? Są czujni i ostrożni, a teraz będą jeszcze bardziej uważać. Czerwienisz się przy lada okazji – myślisz, że zwierzyna nie pozna po takim myśliwym, że jest na tropie? Oksana znów pokryła się rumieńcem. – Właśnie, Gospodin – rzekliście, że czerwienię się przy lada okazji. Dobrze mówicie. Nawet w tej chwili się czerwienię. Wszyscy to u mnie znają. Jak ktoś tak jak ja czerwieni się kilka razy dziennie, to nie bardzo wiadomo dlaczego. Ten kij ma dwa końce. Zdradza – ale i maskuje. Nie mógł odmówić sensu jej argumentacji. – Przemyślę sprawę i przedyskutuję z dyrektorem Takuyą. Powiem ci, co ustaliliśmy. – I jeszcze jedno, Gospodin. W pomieszczeniu serwera jest też archiwum dowodów księgowych, tych papierowych. Czy nie uważacie, że celem podpalaczy były właśnie one, a nie serwer? Zaskoczyło go to pytanie. Rzeczywiście, dotąd przyjmowali, że chciano zniszczyć dane elektroniczne. Teraz, zastanawiając się nad przyczyną tego założenia, podejrzewał, że poddali się sugestii. W styczniu, kiedy informatyzowano były SowLesChoz i w archiwum usytuowano serwery, na drzwiach pojawiła się szumna nazwa „Serwerownia”. Informatyzacja była takim przełomem w zakładzie, że odtąd już nikt nie myślał o segregatorach ze starymi papierami – wszyscy widzieli tylko elektronikę. Zawstydził się, że niedoświadczona dziewczyna musiała mu zwrócić uwagę na taki
błąd. Wątłym pocieszeniem było, że popełnili go wszyscy – i Japończycy, i załoga, i zapewne też śledczy. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej zgadzał się z Oksaną. Nośniki elektroniczne to dla spłoszonych oszustów mizerny łup, bo dla organów skarbowych i śledczych nie są miarodajne, a z drugiej strony zawierają dane zaledwie z ostatnich miesięcy i nikt nie może mieć pewności, czy ich kopii nie ma w bezpiecznym miejscu. Zaraz – ale przecież usiłowano uzyskać nielegalny dostęp do Keyaki-B-K?... Może powiązanie tych spraw nie jest pełne, może one tylko się zazębiają? Faktem jest jednak, że pytanie Oksany wymaga poważnego potraktowania i jeżeli odpowiedzieć na nie twierdząco, to dokumentację archiwalną też trzeba by jakoś zabezpieczyć. Jak? Gdzie? Życząc Oksanie dobrej nocy, poszedł spać. Dziś już nie miał na nic sił – ani na gimnastykę, ani na lekturę, ani nawet na seks. Wprawdzie ledwie co minęła ósma wieczór, ale zarwane w poważnym stopniu dwie poprzednie noce domagały się kompensaty. O poważnych sprawach pomyśli jutro, a może i dziś przed zaśnięciem wpadnie do głowy mądry pomysł. Często tak właśnie mu się zdarzało. *** Środowy wieczór, gdy w Keyaki został już tylko portier, poświęcili z Isano na przetransportowanie całego archiwum do piwnicy willi. Zużyli na to trzy jazdy załadowanej do pełna toyoty i pomimo pomocy Oksany w ostatnim etapie prac umęczyli się setnie, ale byli pewni, że nikt niczego nie przechwycił po drodze. Sterta segregatorów i teczek po SowLes-Chozie zajęła większość wolnej podłogi w kotłowni, ale Peter stwierdził, że musi to ścierpieć. Było to bowiem jedyne miejsce, do którego niechciane
osoby w zasadzie nie miały dostępu. *** W piątek, po pracy Gospodin odprowadził ją do domu, lecz nie cofnął się do Keyaki jak w środę i czwartek. Usiadł na krześle w salonie i zawołał ją, gdy po zdjęciu butów i garsonki chowała do szafy spódnicę. Wyprężyła się przed nim – półnaga w rozkroku, jedynie majtek i pończoch nie zdążyła zdjąć. – Rozmawiałem z dyrektorem Takuyą i misterem Hisamatsu o twojej propozycji. Czy nadal ją podtrzymujesz? – Tak, Gospodin. – Słuchaj zatem uważnie. Zgadzamy się na twoją ofertę, nawet więcej – prosimy cię o pomoc w wykryciu mechanizmu oszustwa i ewentualnych sprawców. Warunek jest jeden – nie będziesz tego robić w Keyaki. W zakładzie będziesz pracować i zachowywać się dokładnie tak jak dotąd. Będziesz skanować dokumenty, wprowadzać je do systemu, księgować, jeść obiad w stołówce tak samo długo, rozmawiać tak jak zawsze z koleżankami i współpracownikami – i nic więcej. Powtarzam – NIC WIĘCEJ! Potrafisz to? – Tak, Gospodin. – Wciąż zakładamy, że kompromitujący ich materiał jest w systemie Keyaki-B-K. Wczoraj przyjechali japońscy informatycy. Pracują przy oprogramowaniu serwera i zmieniają system przekazywania danych po łączu satelitarnym. Przy okazji zrobią tak, byś mogła stąd, z willi, łączyć się i logować do systemu. Od – spojrzał na zegarek – no, już za godzinę – będziesz mogła tu
pracować z Keyaki-B-K, tak jak w swoim biurze. Ale tu jest kolejny warunek – stan willi, porządek, czystość – nie mogą ucierpieć. Ponieważ nie pozwalam ci też zaniedbywać higieny fizycznej i umysłowej – co znaczy, że ogólnie rzecz biorąc, rytm dnia nie może zostać zmieniony – czas poświęcany na to nowe zadanie, którego sama się podjęłaś, będzie niewielki, średnio godzina dziennie. Aby go trochę wydłużyć, zdecydowaliśmy się na następujący wybieg. Otóż w jakiś dzień przyszłego tygodnia, ale tylko jeden, zasymulujesz po obiedzie ból brzucha i zgłosisz się do Galiny z prośbą o zwolnienie do domu. Niech cię odprowadzi – pamiętaj, poproś ją o to. Nastąpiła chwila przerwy. – O każdym podejrzeniu lub odkryciu będziesz natychmiast nas informować. Nie wolno ci wyjść do pracy przed przekazaniem nam nawet najbardziej błahego domysłu. To ważne! Rozumiesz? – Tak, Gospodin. – Dziś około dwudziestej przyjdzie tu mister Hisamatsu, który zapozna cię z ustaleniami dotyczącymi nieprawidłowości, a raczej z podejrzeniami, które mamy. Nie ma tego wiele. Przygotuj kolację dla trzech osób – dyrektora Takuyi nie będzie, a ty zjesz z nami. Włóż wieczorową czarną sukienkę i odpowiednie buty. Zachowuj się jak dama-gospodyni, ale dama przychylna – bez erotycznych podtekstów – misterowi Hisamatsu. Traktuj go jak miłego, oficjalnego gościa. Do mnie odnoś się z większą atencją. Podejdź do tego jako do ćwiczenia z różnicowania personalnego. Po kolacji Isano podzieli się z tobą całą swoją wiedzą o sprawie. Sprawdzicie przy okazji dostęp do Keyaki-B-K. Teraz do 18:30 masz czas wolny – odpocznij lub poucz się przed egzaminem – a potem do zajęć. Czy wszystko jasne? – Tak, Gospodin. Dziękuję.
– O której jutro musisz być w Autoszkole? – O 10:00 jest egzamin pisemny, Gospodin, ale chciałabym być kwadrans wcześniej. – Zatem jutro odpuść sobie aerobik i inne ćwiczenia, wstań po 8:00, mnie obudź o 8:30. Mówię to na wypadek gdybyś się zasiedziała z misterem Hisamatsu długo w noc – w takim przypadku pójdę spać przed tobą. Gdybyś zamykała sama drzwi za Isano, nie zapomnij o zasunięciu rygli. – Tak, Gospodin. Wstał i odszedł w kierunku Keyaki. „Widać po nim zmęczenie” – pomyślała, obserwując jego kroki. Przyrzekła sobie zrobić wszystko, by wyjaśnić sprawę domniemanych oszustw, by życie wróciło jak najszybciej do normy. Jeśli w ogóle istniała jakaś norma. W każdym razie, by chociaż to z niego zeszło i żeby mieli nawzajem dla siebie czas. Jutro skończy naukę jazdy – a przynajmniej taką miała nadzieję – to choć ona będzie miała go więcej. Musi go mądrze zainwestować. W śledztwo.
Rozdział 37
Oksana stała na korytarzu w Rosto. Egzamin testowy poszedł jej dobrze – znowu źle odpowiedziała na jedno pytanie, ale oczywiście mimo to zaliczyła. Egzamin ustny przeszła gładko. Podczas jazdy egzaminator tylko raz zwrócił jej uwagę na zbyt szeroko brany zakręt w lewo, nawet parkowanie tyłem było bez uwag. Gdy po jeździe wysiadła z samochodu, by zmienić się za kierownicą z koleżanką, była spokojna i zrelaksowana – całe napięcie ustąpiło. W końcu oba pojazdy po ostatnich kursach egzaminacyjnych wróciły z tras, a ona wraz ze wszystkimi czekała przed salą na orzeczenie komisji. Po kwadransie drzwi się otworzyły, kierownik szkoły wyszedł na korytarz i odczytał protokół. Jej nazwisko znalazło się wśród tych, co zdali. Podnosząc głos, by przekrzyczeć radość jednych i jęki zawodu innych, pogratulował tym szczęśliwszym i poinformował ich, że za siedem dni w Obwodowym Wydziale Transportu mogą się pytać, czy prawo jazdy już jest wystawione. Smutnych poinstruował o procedurze egzaminów poprawkowych. Tym, co zdali, życzył bezpiecznej jazdy i pożegnał wszystkich. Oksana zadzwoniła do Gospodina z wiadomością o zdanym egzaminie i z niezadanym pytaniem, czy ma wracać sama. Potem żegnała się z kolegami i koleżankami z kursu – z niektórymi zdołała się prawie zaprzyjaźnić – i wśród rzedniejącego tłumu kursantów i tych, którzy po nich przyszli z gratulacjami lub dla dodania otuchy, czekała na Gospodina. ***
Peter, odwiózłszy Oksanę na egzamin i zostawiwszy kolejną kopertę, podjechał pod sklep i zrobił zakupy. Potem stanął pod hotelem Wostok. Złożył w hotelowej restauracji zlecenie i omówił szczegóły, a następnie wjechał na górę do Hisamatsu. Zapukał do drzwi i po przedstawieniu się został wpuszczony. – Hello! – Witajcie, dyrektorze Abel – Japończyk bardzo przestrzegał hierarchii i nie umiał się przestawić na bardziej luźne stosunki ze swoim o dwanaście lat starszym kolegą na stanowisku, bądź co bądź, dyrektora. – Proszę, siadajcie. Napijecie się czegoś? Mam te pierożki, które wam kiedyś smakowały. – Dziękuję. Chętnie napiję się herbaty i zjem pierożka. – To włączam samowar. Tę waszą rosyjską herbatę już polubiłem. Jest zupełnie inna niż w Japonii, ale nie znaczy, że gorsza – nie omieszkał skomentować Isano. Zakrzątnął się i za chwilę postawił na niskim stoliku talerze, podstawki, serwetki, szklanki, łyżeczki i cukier. Isano herbatę pił z cukrem. – Zaszczyt was gościć. Dawno mnie tu nie odwiedziliście. – Tyle razy prosiłem, byś mi mówił po imieniu. Nawet bruderszaft wypiliśmy – i co? Mnie teraz jest głupio, bo ja do ciebie „Isano”, a ty do mnie „dyrektorze Abel”. Kiedy się przełamiesz? Uważam cię za kolegę i przyjaciela i chcę być takim dla ciebie. Isano trochę się ucieszył, trochę stropił – sam nie wiedział, czy uśmiechnąć się bardziej, czy mniej. – Będę się starał, Peter. W Japonii to normalne, że młodszy
inaczej się zwraca do starszego, i w dodatku dyrektora, ale muszę zapamiętać, że u was... u ciebie w Rosji to nie jest przyjęte. – Może i jest, jeśli ludzie są sobie obcy albo różnica wieku przekracza pięćdziesiąt lat. Chyba nie uważasz, że jestem aż tak stary? – zapytał żartobliwie, budząc lekki popłoch w Isano. Po sekundzie jednak Japończyk zrozumiał żart i uśmiechnął się od ucha do ucha. Peter uczynił gest pisania. Hisamatsu położył na stoliku kilka kart i miękki pisak. Abel napisał pytanie, a następnie podsunął gospodarzowi. Co z Oksaną? Doszliście do czegoś wczoraj? Japończykowi przelanie odpowiedzi na papier zajęło nieco więcej czasu. Jeszcze do niczego nowego, ale na pewno wie teraz to, co my wiemy. O zmianach w czasie fałszywych logowań, o nieoczekiwanym stosunku odpadów do produktu. Pokazałem jej, jak sprawdzać parametry plików historii, jak posługiwać się narzędziami statystycznymi. Powiedziała, że ze statystyki była na studiach dobra i że to wspaniałe narzędzie. Jest bardzo inteligentna. Może masz rację, że ona łatwiej odkryje coś, co nam umknęło. Przestępca jest Rosjaninem, dowody księgowe są po rosyjsku, a ona nie tylko czyta, ale i myśli w tym języku – gdy ja muszę sobie tłumaczyć na japoński. Czytając, Peter napomknął: – Świetne te pierożki.
Odpisał: No właśnie – księgowością się nie zajmuję, na tym się nie znam. Nie mam czasu grzebać w obcych sobie dokumentach. Ona jest dla nas dużą szansą. Tylko żeby jej ktoś krzywdy nie zrobił. I podsuwając tekst koledze, dodał: – Obiecaj, Isano, że jeśliby mi się coś stało, zadbasz o Oksanę. Bo ona jest porywcza i bardzo ambitna, i z tej ambicji może zrobić jakieś głupstwo. Isano uśmiechnął się szerzej. – Tak, ona jest pod tym względem bardzo japońska. Peter pogroził mu żartobliwie palcem. – Tylko mi jej nie odbij, Isano! Widziałem wczoraj, z jakim zachwytem na nią patrzyłeś! Isano znowu się spłoszył i zaczął tłumaczyć, że on tylko tak, zawodowo i służbowo, bo on na Honsiu ma dziewczynę, którą... ale widząc roześmiane oblicze Petera, zrozumiał żart i zamilkł. Akurat w tym czasie samowar zapiszczał, oznajmiając zaparzenie herbaty, więc skorzystał z tej okazji do uniknięcia odpowiedzi. Podskoczył, rozlał napar i postawił szklanki na stoliku. W dalszej mieszanej – pisemno-ustnej – rozmowie nie wracali już do Oksany. Zgodzili się, że źle się stało, że dyrektor Takuya nie zdecydował się na dodatkową ochronę zakładu przez specjalistyczną firmę. Potem skupili się na przewidywaniach, co się może wydarzyć i co to zmienia w pracy Keyaki Kugła i w postępach inwestycji. A że Peter miał lepszy kontakt z Isano niż z Takuyą, to i ich wymiana myśli była owocna dla obu. Obaj
specjalizowali się w różnych ujęciach tego samego zagadnienia – Peter w organizacyjnio-technicznym, a Isano w administracyjnoekonomicznym. Obaj znali się na przemyśle drzewnym i wzajemnie się uzupełniali. Peter pomyślał nawet niedawno, gdy bezpośrednio po podpaleniu w Keyaki naradzali się w trójkę, że Isano mógłby być samodzielnym dyrektorem i pewnie poradziłby sobie nie gorzej od Takuyi. Ten ostatni, według Petera, był nieco zagubiony w obcej sobie, rosyjskiej specyfice, wahał się z decyzjami i podejmował je powoli – czasem zbyt powoli. Przeszkodą dla niego była też kwestia kulturowa i bariera językowa – w Rosji przeciętni kierownicy niższego i średniego szczebla zarządzania nie znali angielskiego wystarczająco biegle, a Takuya nie znał rosyjskiego w ogóle. Stąd bez Isano byłby zupełnie bezradny – ale czy wobec tego sam Isano nie wystarczyłby? O 15:20 zadzwoniła Oksana. Zdała, tak jak się spodziewał. Pogratulował jej. Zapisane karty podarł, wrzucił do toalety, oddał na nie mocz i spłukał. Pożegnał Isano, odebrał z restauracji zamówioną paczkę i pojechał do Autoszkoły.
Rozdział 38
Oksana sprężystym krokiem podeszła do samochodu i z uśmiechem podziękowania skłoniła głowę przed Gospodinem, kiedy ten otworzył jej drzwi. – Gratuluję zdania egzaminu. Jesteś przemęczona, ale teraz już będziesz miała więcej czasu, bo – było nie było – ta nauka zabierała ci kilkanaście godzin w tygodniu. – Tak, Gospodin. Ale to nic. Wyspać się jeszcze w życiu zdążę, a dzięki temu i dzięki wam będę miała prawo jazdy. Jestem wam bardzo wdzięczna. – OK, ale pamiętaj, że nie kierowałem się czystym altruizmem. A że twój wysiłek spowodował, iż zdałaś za pierwszym razem, należy ci się dziś wypoczynek i podziękowanie ode mnie. Zapraszam na piknik. Jestem dobrze przygotowany; nawet na komary – wyjaśnił żartobliwie – coś wziąłem. Mam delikatną nadzieję, że w górach, dokąd jedziemy, nie będzie ich dużo i nas nie zjedzą. Za to my coś zjemy – wziąłem trochę dobrych rzeczy z restauracji, a i wino się znajdzie i soki do wyboru. To dlatego Gospodin kazał jej rano spakować torbę z kurtką, butami turystycznymi, kocami, ręcznikami, gąbkami i mydłem! Hmmm... Może to i ciekawy pomysł? Wprawdzie obozy pionierskie, które można chyba przyrównać do pikników? Nie zachwyciły jej, ale teraz to nie obóz. Gospodin wspomniał coś o jakimś dobrym jedzeniu z restauracji – jasne, że pionierzy tak nie jadali, tylko z kotła i często kiepsko. No i reżim był. Może piknik
jest podobny do biwaku? Eee, na prawdziwym chyba inaczej... A jak wygląda prawdziwy piknik? Był taki film, oglądała go, ale pamiętała z niego głównie muzykę. Zdaje się, że tam dziewczyny błądziły po skałach i przyjemności miały niewiele. Za to muzyka była czarowna. Wypatrywała, dokąd jadą, ale poza tablicą informującą, że droga prowadzi do Kukanu, niczego nie kojarzyła. Zaraz za Birobidżanem rozpoczęły się podmokłe, bagniste tereny rozlewiskowe Ikury. Obok drogi rozciągała się poręba, ale dziwna jakaś. – Gospodin, a dlaczego te drzewa ścięto tak wysoko? Chyba ze dwa metry nad ziemią...? I jak ci drwale to zrobili, to chyba niewygodne? – Ha! Bo to resztki pni po zimowym wyrębie. Teren bagnisty, to i żadnym sprzętem w las wjechać nie można. Jedyna metoda pozyskania drewna, to ciąć wtedy, gdy mróz bagno zetnie. A zimą wiadomo, śnieg. Tyle go napadało, ile widzisz – drwale cięli nad samą pokrywą. A potem przyszła wiosna i śnieg stopniał. – I co z tymi pniami teraz zrobią? – spytała zafrapowana. – Myślę, że nic. – Nic? Tyle drewna się zmarnuje... – To drobiazg. Lasu jest tu tyle, że gdyby tylko w odleg-łości 10 kilometrów od Birobidżanu ciąć drzewa, starczyłoby na pięć tartaków takich jak Kugła na wieczność – bo las odrasta. Po kilku minutach wjechali w inny krajobraz. Drzewa rosnące wokół były potężne. Szosa biegła w górę nad jarami i
strumykami, mijała samotne, nagie skały. Ujechali ledwie 10 kilometrów, a okolica stała się dzika i bezludna – aż dziw, że tak blisko miasta. – Tędy nam wożą drewno – powiedział Gospodin. – Na lewo od tej drogi są letnie wyręby. Powiedziano mi, że wyżej przyroda jeszcze piękniejsza. Byłem gdzieś tu przed końcem zimy, ale teraz jest zielono i zupełnie inaczej. Poszukamy jakiejś ładnej skałki, powspinamy się – lubisz wspinaczkę? Na prawdziwą turystykę skałkową nie starczy nam czasu, a i sprzętu nie mamy, ale może chociaż godzinę po obiedzie... A jak nie będziesz chciała, to możesz rozłożyć się na kocu, wygrzewać w słońcu i czytać książkę. Wziąłem parę – możesz sobie wybrać – King, Herbert, Pratchett, Bułhakow, Sołżenicyn... Dziś twój dzień – wybierzesz, co zechcesz. Już ona wiedziała, czego chce. Zmęczenie zmęczeniem, ale przede wszystkim była wyposzczona seksualnie. Popatrzyła na Gospodina taksująco – czy wygląda tak samo źle jak na początku tygodnia? Czy nadal ma podkrążone z niewyspania oczy? Złowił jej spojrzenie i chyba zrozumiał cel oglądu, bo po chwilowym skupieniu uwagi na drodze, która jej wymagała, znów popatrzył na nią i uśmiechnął się nieznacznie. – A jeśli chcesz czegoś innego, to zrobimy scenę jak z Maneta. Pamiętasz? Już mi kiedyś zarzucałaś, że się na nim wzoruję. Dziś na rosyjskim łonie przyrody odkryjesz swoje. Mamy szansę przewyższyć wizję artysty. A potem posuniemy się jeszcze dalej. Uśmiech Gospodina stwarzał nadzieję, że posunięcie będzie udane. Tak... Zdecydowanie nabierała chęci na ten piknik. ***
Gdy w zapadającym zmierzchu wracali do Kugły, ogarnięta ogólną błogością Oksana wciąż dziwiła się, jak uniwersalne i ekscytujące mogą być ręce, język, wargi i zęby mężczyzny. Nie wiedziała, czy każdego mężczyzny, ale Gospodina tak. Nigdy by nie przypuszczała, ile doznań mogą jej dostarczyć. Gdy ją obejmował, głaskał, całował, zlizywał czekoladę z wnętrza jej ust, ssał wargi i płatki jej uszu, szturchał językiem i delikatnym przygryzaniem wprawiał w drżenie jej brodawki sutkowe – odpływała wielokrotnie na skraj spełnienia. I może przekroczyłaby tę granicę już wtedy, gdyby nie rozpraszający, denerwujący brzęk komarów, które, zniechęcone odstraszającym płynem, nie siadały wprawdzie na nich, ale irytująco krążyły wokół. Ta muzyka przyrody w niczym nie przypominała upojnych tonów fletni z Pikniku pod wiszącą skałą, choć skała była, leżeli na niej na kocu. Później, gdy zszedł niżej i chropawym językiem łaskotał jej pępek, gdy wodził nim między nogami, lizał z tyłu kolan, ssał jej palce u nóg i szperał językiem pomiędzy nimi, chciała jeszcze i więcej, i w coraz nowym miejscu; w którym – nie wiedziała. Najlepiej w każdym. Gdy lizał podeszwy, gładząc jednocześnie palcami wierzch stóp i wodząc nimi wokół kostek, myślała, że rozchichoce się, bo pamiętała, że miała tam zawsze łaskotki, ale nie dziś – dziś z jękiem prężyła się z tęsknoty za pieszczotą, poddawała jej kolejne części swego ciała – i gdy wracał wyżej przez pachwiny, brzuch i piersi ku zgięciom łokci, gdy po jednym brał do ust, ssał i przygryzał jej palce, gdy czuła nimi jego zęby, jego język, jego podniebienie, gdy lizał wnętrze jej dłoni, gdy przesuwał się na powrót ku szyi, gdy wywoływał ekscytujące łaskotki na karku i pod brodą, gdy doznawała ciepła promieni słońca i jego ciała – brzucha, ud, ramion – szorstkości jego owłosionego, męskiego torsu, delikatności jego palców i twardości jego mięśni – nie mogła się doczekać, kiedy dotknie językiem jej łechtaczki, ogrzeje oddechem, poliże wejście do pochwy, wsunie język do jej przedsionka, przejedzie nim po fourchette, perineum i dalej aż do tylnej dziurki, kiedy ją zassie i podejmie próbę
penetracji, kiedy wróci powoli w górę, chuchnie pomiędzy wargi sromowe, przesunie po nich językiem, pocałuje po obu stronach, weźmie do ust tę, co już tam, nad nimi, sterczy i czeka wraz z napletkiem, i delikatnymi, ssącymi ruchami będzie się nią znów bawił, powiększoną i sztywną, sterczącą i nabrzmiałą chęcią spełnienia – spełnienia, które było o jedno liźnięcie, o jedno jego gorące tchnienie, o jeden dotyk jego warg od orgazmu. O minutę bez komarów... Niechby choć ćwierć... Zasłoniła sobie uszy palcami. Wtedy, gdy ten jeden dotyk, jedno przesunięcie języka i jedno tchnienie wreszcie zaistniały i w ciszy rozbrzmiała fletnia... Gdy wróciła jej świadomość, Gospodin żartował, że z pewnością wszystkie niedźwiedzie, które w tych stronach mają swoje legowiska, wyniosły się aż pod Ochock. W każdym razie, gdyby on był niedźwiedziem, to usłyszawszy takie krzyki, na pewno by to zrobił. Ale nie jest niedźwiedziem i nie ma zamiaru się wynosić, a że wręcz przeciwnie, bardzo lubi, gdy instrument, na którym gra, wydaje takie właśnie głośne i melodyjne dźwięki, to spróbuje je wywołać ponownie. – Zagraj to jeszcze raz, Sam – zażartowała. Przeżyła więc jeszcze raz to samo, z tym że już nie utraciła świadomości i że w finale Gospodin jej towarzyszył, wchodząc w nią, gdy już zaczęła szczytować. Przyjęła jego sztywną męskość tak entuzjastycznie, że nie tylko niedźwiedzie, ale i reszta zwierzyny, łącznie z komarami, powinna się wynieść za góry, za lasy. Szkoda, że przynajmniej co do komarów to się nie bardzo sprawdziło. Bzyczały niemiłosiernie, gdy potem, już w promieniach zachodzącego słońca, kontynuowali swój piknik, i tylko ponowne wysmarowanie się płynem, w który Gospodin przewidująco się zaopatrzył, uchroniło ich przed dotkliwym pożądleniem.
Rozdział 39
W poniedziałek po pracy Gospodin odeskortował Oksanę do willi, a następnie gdzieś pojechał. W domu zjadła coś – ściśle według poleceń, bo miała jeść pięć posiłków dziennie – i ruszyła do pracy. Było jej dużo, jak zwykle po weekendzie, a z drugiej strony nie mogła się doczekać chwili, kiedy wreszcie będzie mogła z czystym sumieniem zasiąść przed komputerem i pchnąć naprzód swoje – jak to nazywała w myślach – śledztwo, więc robota paliła się jej w rękach. Gdy skończyła porządki i spojrzała na zegarek, zdziwiła się – wskazywał 19:50, a Gospodina nie było; dawno tak się w pracy nie zasiedział. Ledwie jednak zdążyła pomyśleć, co ma teraz zrobić – zjeść kolację sama czy zabrać się za śledztwo – zadzwonił telefon. Z ulgą dostrzegła na wyświetlaczu znajomy napis: „Abel”. – Słucham, Gospodin? – Dziś wrócę bardzo późno. Nie nakrywaj dla mnie do kolacji, zjedz sama. Nie czekaj na mnie i nie przesiaduj długo przy komputerze – idź spać o normalnej porze. W tle usłyszała jakiś dziwny, złożony z dwóch dźwięków pisk. Jakieś takie „uiiiichaaa”. Z niczym znanym się nie kojarzył. – Tak, Gospodin. – Dobranoc. Dziwne.
Zjadła zatem sałatkę z dorszem i jajkiem, którą przegryzła kromką razowca i popiła sokiem z granatów. Jako dziecko nie lubiła razowca – w Nachodce bywał zwykle gliniasty. Teraz, dzięki wyraźnym wskazówkom dietetycznym przekazanym przez Gospodina, musiała zmienić niektóre upodobania. Inna rzecz, że w Birobidżanie razowiec nigdy nie był gliniasty ani z zakalcem, mogła go zresztą zamienić na inny chleb z pełnego przemiału, ale – choć niechętnie – musiała przyznać, że razowiec jest z nich najlepszy. Szkoda, że nie może pić zawsze kawy, ale Gospodin wytłumaczył jej, że wieczorem jest to niewskazane. Miał oczywiście na myśli prawdziwą kawę, a nie zbożową, którą piła całe życie. Zresztą teraz, gdy przywykła do dobrej kawy z włoskiego ekspresu, napar z prażonego ziarna i cykorii stracił dla niej cały swój walor – do lepszego łatwo się przyzwyczaić. No i Gospodin namiastek nie kupował. Przestawiła się więc na soki lub kwas chlebowy – do niedawna luksus, teraz stały się codziennością. A od święta pili importowane wina, bo rosyjskich Gospodin nie lubił. Wstawiła brudne naczynia do zmywarki i zalogowała się do Keyaki-B-K. Podświadomie wydawało się jej, że teraz szybko znajdzie jakiś ślad, który naprowadzi ją na istotę oszustwa. Dużo czasu zabrało jej odpowiednie ustawienie statystyki – jakoś w piątek wydawało się to prostsze – ale w końcu osiągnęła, co chciała. Skutek przerósł jej oczekiwania. Od początku roku do trzeciego tygodnia lutego Korolewa dokonywała wpisów, ale jakoś chaotycznie. Potem była luka aż do początku kwietnia, bo Sipowskij, jak ją zatrudniał, kazał jej nanosić dane za kwiecień. Teraz widziała, jak niesystematycznie to robiła – ale wiadomo, dlaczego. Za to od trzeciego tygodnia maja, już po zajęciu miejsca Korolewej i uzyskaniu dostępu do oryginalnych dokumentów, statystyka księgowań była płaska. Ze statystyką archiwizacji było jeszcze gorzej – Korolewa nie skanowała chyba połowy dokumentów; potem, aż do dwudziestego maja, była luka, no a później – płasko. Dawało to niezły obraz sytuacji, ale nie
przybliżyło jej do rozwiązania. Pytanie, jak i kto oszukuje, dalej pozostawało bez odpowiedzi. Ponieważ zrobiła się 22:15, wysłała do mistera Hisamatsu, tak jak było to umówione, e-maila z pozdrowieniami. Ustalili, że taka treść oznacza, że niczego nie znalazła. Wylogowała się, umyła i poszła spać. Pamiętała o warunkach, którymi było obwarowane pozwolenie na jej „śledztwo”. Gospodin nie wrócił. *** We wtorek nie mogła z czystym sumieniem skorzystać z wybiegu bolącego brzucha i wyjść z Keyaki po obiedzie. Na dobrą sprawę od wczoraj nadrabiała wpisy i skany za cały poprzedni tydzień, kiedy praca w biurach najpierw zamarła z powodu pożaru, a potem, od czwartku, powoli wracała do normy. Pomyślała, jak to się odbije na statystyce – za rok wszyscy zapomną o pożarze i jakiś analityk będzie się zastanawiać, co było przyczyną takich nierównomierności. Może i o chaotycznej pracy Korolewej decydowały jakieś przyczyny obiektywne? Z pewnością tak było. Ciekawe jakie? Może by ją spytać? Tylko jak do niej dotrzeć? Musi popytać Galinę. Do willi odprowadziła ją Zinaida, którą Gospodin o to poprosił. Sam nie mógł, bo gdzieś wyjechał. Obie nie były z tego zadowolone, choć obie bardzo się starały, by tego nie okazać. Paliła się do kontynuacji „śledztwa”, ale pilniejsze było prasowanie koszul i spodni, łóżka wymagały prześcielenia, a pościel prania. Tak więc powtórzył się harmonogram dnia wczorajszego – około dwudziestej zadzwonił Gospodin, żeby na niego nie czekać, że kolację zje poza domem i że ma zrobić sobie godzinę rekreacji – internet, telewizja lub lektura. Tak więc znowu
na rozgryzanie oszustw pozostało jej mniej niż godzina i znowu do mistera Hisamatsu wysłała e-maila z pozdrowieniami. Gdy zasypiała, Gospodin jeszcze nie wrócił. *** W czwartek wreszcie wyszła z księgowaniem na bieżąco, choć przed obiadem Zinaida przyniosła jej kilkadziesiąt dokumentów z inwestycji. Chciała ją złośliwie zapytać, czy zatrudniła się jako goniec, ale oczywiście rozumiała, że to byłoby niewybaczalne chamstwo, więc uśmiechnęła się tylko promiennie i podziękowała. Te dokumenty muszą poczekać do jutra. Po obiedzie, zgodnie z instrukcją, „brzuch ją rozbolał”. Zgięta w boleściach zwróciła się do Galiny Timurownej z prośbą o zwolnienie do końca dnia i odprowadzenie do domu. Już z holu wysłała SMS-a do Gospodina, że „dziś boli ją brzuch” i jest w domu. Przebrawszy się w strój numer jeden, na początku sprzątnęła kuchnię, umyła podłogę w holu, a potem – żeby mieć spokojną głowę do pracy – postanowiła jeszcze wrzucić pranie do pralki. Podczas selekcji na jednej z męskich koszul zauważyła jakieś plamy, więc chcąc ocenić, czy i jakiego odplamiacza użyć, przyjrzała im się dokładniej. Były to czerwonawe i czarne smugi na gorsie i na jednym z mankietów. Nie bardzo wiedziała, czym to zaprać, ale ponieważ nic takiego dotąd się nie zdarzyło, postanowiła sprawdzić dokładnie inne. Na jeszcze jednej znalazła coś podobnego, tym razem jednak czerwona plama układała się w wyraźny, narzucający jednoznaczne skojarzenia wzór – ślad szminki z warg. W pierwszym odruchu nie uwierzyła. W drugim usiadła, aby to przemyśleć. Jej umysł przepełniała plątanina sprzecznych myśli. Że pewnie się myli. Że jeśli to rzeczywiście szminka i tusz do rzęs,
to co z tego? Że nie rozumie Gospodina. Że nie musi rozumieć – to nie jej sprawa. Że to jak najbardziej jej sprawa, bo czyjaż by? Że tego się nie da uprać. Że trudno, koszula to tylko koszula. Że Gospodin ukrywa przed nią romans. „Jaki romans? Głupia jesteś – romans to on ma z tobą. Jaki romans z tobą? Z tobą to tylko kontrakt, widocznie mu się znudziło. Nic dziwnego, że taki przemęczony. Świnia”. Nie – tak nie może mówić, monogamii jej nie obiecywał. Że dlatego ostatnio nie bywa w domu. Że na dobrą sprawę to nie wie nawet, czy tu nocuje. To co, że nie nocuje? Że ona tu pracuje, gdy on... „Kurde, przestań! Przestań, bo ci odbija”. Siedziała na klapie od sedesu i walczyła z myślami. Potem wzięła się w karby i zmusiła do tego, by dokończyć selekcję prania. Na boku zostały te dwie feralne koszule. Macocha uczyła ją wywabiania różnych plam, ale takich nie. Po chwili zastanowienia podeszła do laptopa i poszukała porady w sieci. Do tuszu do rzęs radzą użyć gliceryny – nie ma – lub kwasu octowego. Może sam ocet wystarczy? Czy w domu jest ocet? Chyba nie – ona nie kupowała i wątpi, czy kupował Gospodin. Po paru minutach upewniła się, że w domu octu nie ma. To ma jedno z głowy. Teraz szminka. Benzyna, eter, spirytus. Żadnej z tych rzeczy nie miała. Pasta do zębów – hmmm, oryginalny pomysł. Można spróbować, co tam. Nałożyła pastę i zaczęła energicznie wcierać. Po chwili, zgodnie z instrukcją, spłukała. Faktycznie, zblakło. Ponowiła. Jeszcze raz – ze złością. No, niewielka różnica. Gdy po trzeciej próbie intensywnego wcierania nie osiągnęła zadowalającego ją rezultatu, opuściła bezradnie ręce. Ile jest tych plam? Na tej koszuli jeszcze jedna. A co, do cholery! Przecież to i tak bez sensu, bo gdyby nawet czerwone zeszło, to co z tuszem? Rzuciła koszulę na bok i usiadła na sedesie. Po chwili podniosła się, wrzuciła pranie, nastawiła program i udając przed sobą, że tych dwóch koszul na pralce w ogóle nie ma, poszła prasować wielkie płachty pościeli. Do magla przy pralni
miejskiej dyrektor na pewno nie będzie miał teraz czasu pojechać, a przy komputerze i tak nie mogłaby się skupić. Szło jej niesporo, często łapała się na tym, że myśli o czymś, zastygła jak słup soli. Ale o czym myśli – nie potrafiła powiedzieć. Dobrze choć, że żelazko odstawiała na bok, bo dziury w poszwie by zrobiła. W ten sposób prasowanie pościeli zamiast pół trwało półtorej godziny. I – a jakże, przy ostatniej powłoce na poduszkę – na jego poduszkę – rozbeczała się. Z trudem dokończyła robotę, wyłączyła żelazko, schowała deskę i odłożyła pościel do szafy. W takim stanie na pewno przed komputerem nie siądzie – niczego by nie zdziałała. Zdjęła fartuszek i sukienkę, włożyła majtki, pierwszą lepszą spódnicę i bluzkę, a na nogi skarpety i pionierki, po czym wyszła na dwór, na spacer. Musi sobie wszystko przemyśleć. *** Peter wrócił do domu po 18:30. Rozglądnął się za Oksaną – nigdzie nie było jej widać. Pralka stała pełna prania, na wierzchu leżały jakieś brudne i mokre rzeczy. W pokoiku – pusto. Obszedł pomieszczenia na parterze, potem zszedł do piwnicy. Nikogo nie ma. Zaniepokoił się. Sprawdził okna i tylne drzwi – były zamknięte. Zadzwonił do niej... i usłyszał melodyjkę z jej pokoiku. No to tyle – nie wzięła telefonu. Do niepokoju doszła złość – to jawna głupota i pogwałcenie uzgodnień; telefon miała nosić ze sobą. Coś się musiało stać... Zamiast się umyć i przebrać, zszedł z laptopem na dół i podłączywszy się do ukrytego w oprzyrządowaniu kotłowni systemu antywłamaniowego, połączonego z różnymi czujnikami i kamerami w pomieszczeniach, zaczął żmudne oglądanie na rejestratorze ostatnich czterech godzin. W zapisach nie znalazł nic
ciekawego, poza tym, że zamiast zasiąść przy komputerze, zajęła się pracami gospodarczymi. Weszła normalnie o 13:56, sama. Potem kręciła się po domu. Co robiła w łazience, nie wiadomo – tam kamer nie było. Coś sprawdzała w komputerze. Prasowała pościele, a potem przebrała się i wyszła. Sama. Drzwi zamknęła normalnie. Cofnął się do tego prasowania, bo coś tam było nie tak. Hmmm... Niezbyt składnie jej to szło – była zamyślona. Czyżby na coś wpadła? Miała przecież kategorycznie przykazane, żeby o wszystkim natychmiast informować jego lub Hisamatsu. Skontaktował się z Isano. O niczym nie wiedział, ale obiecał sprawdzić, czy logowała się po południu do Keyaki-B-K i co tam robiła. Zadzwonił po chwili, że nie było jej w systemie od 13:02. Kolejny trop urwany. Co się stało? Dotąd mógł na niej polegać. Czy to przesadna ambicja nakłoniła ją do opuszczenia domu? Czy idzie za jakimś tropem? Jeśli tak, to dlaczego nie wzięła telefonu? Wciąż o tym rozmyślając, wsiadł do toyoty i pojechał w kierunku miasta. Może po drodze zobaczy ją lub coś, co go naprowadzi na jej ślad? Wpadnie też do Ibragimowej. Niestety – Irina Michaiłowna dziś nie widziała Oksany. Zostawił jej kartkę z zapisanym numerem swojego telefonu i poprosił o wiadomość, gdyby się odnalazła. Obiecała, że zadzwoni. Wychodząc od niej, spojrzał na zegarek – wskazywał 19:42. Na zakupy już za późno. Na ślad Oksany nie wpadł, ale wpadł na pomysł, że może sprawdzić, co robiła w komputerze po południu. Ze zdziwieniem znalazł, że interesowało ją wywabianie plam. Jedna ze stron traktowała tylko o plamach po szmince, inne ogólnie. Niczego szczególnego mu to nie mówiło. Przypomniał sobie te zaplamione rzeczy na pralce i z ciekawości postanowił je obejrzeć. Poznał swoje koszule. Na obu znalazł jakieś plamy – może i po szmince,
ale i jakieś czarne. Pomyślał, że to pewnie koszule, w których był u Swietłany; w poniedziałek i wtorek siedział u niej długo, a ona wypłakiwała mu się na piersiach. „Dobrze, że jakoś udało się ją względnie szybko postawić na nogi, bo mogła się rozkleić na miesiąc, dopiero by było” – pomyślał. Ale jaki ma to związek z Oksaną? Epidemia babskich fochów i depresji? Żeby tylko nie stała się jakaś tragedia... *** Oksana chodziła i biła się z myślami. Część jej mówiła głosem zawiedzionej żony, zdradzonej i okłamanej. Druga część cytowała tej pierwszej punkty Układu. „Co tam papier! Wyrył ci, głupia cipo, na dupie, że to on decyduje, kiedy, kogo i jak rżnie”. Pierwsza część odpowiadała na to z goryczą, że ona takich praw nie ma, że ma tylko obowiązki, które sprowadzają się do wyrażenia: „Uśmiech i do roboty”. Druga argumentowała, że to nieprawda, że szkolenie, i mieszkanie, i seks, i telefon, i buty, i prawo jazdy... Pierwsza na to, że nie da się tym przekupić, i w ogóle nie o to przecież chodzi. Druga: „Jak bierzesz, to musisz i dawać – to nawet nie miłość, ale uczciwość nakazuje”. I tu już dialog się skończył, a zaczęły jakieś płaksiwe rozważania o uczciwości, o miłości – czym jest, jak powinna wyglądać, a jak wygląda... Wszedłszy w las, zauważyła, że zrobiło się późno – w gęstwinie gościł już wieczorny mrok. Nie bardzo wiedziała, gdzie jest, ale pamiętała, że odeszła na wschód i że nie przekroczyła drogi. To by znaczyło, że jak pójdzie na zachód – czyli ku słońcu – to musi na drogę trafić. Ale dokąd właściwie chce dojść? Do willi nie; nie miała najmniejszej ochoty na rozmowę z dyrektorem. Musiałaby się tłumaczyć, kajać – a co tu tłumaczyć? To on powinien się tłumaczyć! Pewnie by chciał ją ukarać... Za co? Że spaceruje, zamiast pracować i płakać w domu? A może za to, że
jest smutna? Bo i smutną u niego nie wolno być... Tak rozmyślając, kierowała swe kroki odruchowo i w końcu – a niebo było już wtedy szare, musiało być po dwudziestej pierwszej – dotarła do przedmieść Birobidżanu. Co teraz? „Teraz to pomyśl o tym, co zrobisz w nocy. I pewnie skończysz na dworcu”. Skoro tak, to poszła ku centrum. Im bliżej jednak było do dworca, tym wolniej szła. Spanie wśród różnych ludzi, po części wyrzutków, wśród smrodu alkoholu i niemytych ciał, ciągłego ruchu podróżnych i podejrzanych typów, a także nieuchronnego zainteresowania milicji odrzucało ją. Gdyby co, to i na mentowni mogła skończyć, bo dokumenty zostały w domu. Nawet nie miała czym się przykryć – żadnej, najmniejszej choćby kurtki – a już teraz odczuwała chłód. Gdy skręciła z Puszkina w Kalinina i zobaczyła złocistą menorę fontanny przed budynkiem dworcowym, postawiła sobie pytanie, jak jutro pójdzie do pracy. Nieumyta, w wymiętej, przepoconej i może zaplamionej odzieży, z podkrążonymi z niewyspania i od płaczu oczami, głodna, zziębnięta, potargana... Rzęsy to już spłynęły... Usiadła na ławce przy skwerku na rogu Październikowej, żeby pomyśleć, ale zimno zapadającej nocy szybko sprawiło, że wstała, by nie zmarznąć. Zdecydowanie nie była przygotowana do spania na dworze. Na dworcu też raczej nie... Nikogo tu nie znała – poza Iriną. Ale o tej porze? Bez uprzedzenia? Staruszka pewnie śpi, zawsze kładła się przed dziesiątą wieczorem. I – co tu dużo mówić – wstyd... Przecież zapewniała ją, że nie będzie płakać ani że nie wróci do niej. Jakie to życie zawikłane... Irina kochana, na pewno zrozumie... I pytać nie będzie – przynajmniej nie za bardzo. Zawsze taka delikatna, rozumiejąca... Mówiła, żeby przyjść, jakby co. Zapraszała. Ha, no cóż. Nic innego nie wymyśli. Musi iść jak najszybciej, może Irina Michaiłowna jeszcze nie będzie spać? Nie ma co zwlekać.
Ruszyła żwawo ku Szkolnej.
Rozdział 40
Peter usiłował rozładować stres w siłowni; w końcu umył się i zjadł kolację. Nie wpadł na żaden pomysł odszukania Oksany; poza tym wszystko wskazywało na to, że wyszła z własnej woli i nie groziło jej natychmiastowe niebezpieczeństwo. Ostatecznie była dorosła, świadoma tych zagrożeń, które dało się przewidzieć i tu jego odpowiedzialność się kończyła. Pogodził się ze swoim brakiem wpływu na to wydarzenie, traktował je jako fatum i rozpatrywał w kategoriach zagadki – denerwującej o tyle, że nie znał jej rozwiązania. Kładąc się spać, był zły i smutny – zawsze tak reagował na wyłamanie się jego kobiety z układu. Chwilę leżał w łóżku, nie mogąc zasnąć, i dlatego telefon, który odezwał się o 23:08, nie obudził go, choć oczywiście poderwał z posłania. Na wyświetlaczu nieznany numer. – Słucham. – Halo... Słyszał przyciszony głos, prawdopodobnie kobiecy, ale nie rozpoznał go. – Tak, słucham. – Tu Irina Ibragimowa. Czy to wy jesteście dyrektorem Oksany? – Tak, ja. Peter Abel. Czy Oksana jest u was? – Tak, przyszła. Śpi u mnie. Jak będzie chciała, to jutro i
pojutrze też. Dzwonię od sąsiadki i nie mogę długo rozmawiać. Zadzwonię jutro. Bądźcie spokojni. Dobrej nocy. – Dziękuję wam, Irino Michaiłowna. Dobrej nocy. Ufff... Chociaż coś się wyjaśniło. Czuł, że kamień spadł mu z serca. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo się niepokoił. Wybrał numer Isano. – Witaj, tu Peter. Wiem, że jest noc, ale mam prośbę do ciebie. Oksana ma jakiś kryzys emocjonalny i nocuje w mieście. Tam, gdzie przedtem mieszkała, na ulicy Szkolnej; nie pamiętam numeru, ale to drugi z dużych bloków, licząc od mostu. Szkolna to na Zarzeczu, równoległa do szosy. Jak jedziesz P-454 na południe, zaraz za mostem na rozjeździe lekko w lewo i potem znów prosto. Czy jutro rano, gdy będziesz jechał do Kugły, mógłbyś ją przyuważyć gdzieś na tej Szkolnej i odwieźć do Keyaki, do pracy? Prawdę mówiąc, ja tylko zakładam, że pójdzie do pracy, bo równie dobrze może nie iść – ale wtedy nie będzie problemu z bezpieczeństwem. Wolałbym, gdyby nie szła sama – wiesz czemu. Jeśli pójdzie, to około siódmej, siódmej piętnaście. Czy możesz to zrobić? – Myślę, że mógłbym – dobiegł go uprzejmy głos kolegi. – Ja wiem, gdzie to jest. Odwiozłem ją tam raz. – Świetnie. Jakbyś powiedział wcześniej, nie strzępiłbym języka. – „Strzępiłbym języka”? – usłyszał, jak Isano wymawia z wysiłkiem. – O, to nowe! Co to znaczy? Dopiero teraz zorientował się, że rozmawiają po rosyjsku. Po
telefonie Iriny zapomniał się przestawić. – Nieważne. Powiem ci jutro. – A co się właściwie stało? – Nie wiem – naprawdę. Po południu nagle wyszła z domu – sama, ja byłem w Keyaki, a potem odwoziłem Swie-tłanę – i właśnie przed chwilą dostałem wiadomość, że nocuje w swojej dawnej kwaterze. Jakieś kobiece humory, jak przypuszczam. – Nic z jej pracą? Wiesz, o czym mówię. – Chyba nic. Nic na to nie wskazuje. – Dobra. Załatwione. – Dziękuję ci. Przepraszam, że przeszkodziłem ci w spaniu. Dobranoc. – Nic się nie stało. Dobranoc. Wreszcie mógł względnie spokojnie zasnąć. Względnie, bo kłopotów przybyło, a zagadka Oksany pozostała nierozwiązana. Ale chociaż wiedział, że na razie nic jej nie grozi. *** W piątek rano telefon od Isano zastał go przy porannej toalecie. Oksana była już w Keyaki i asystent dyrektora żartował, że pierwszy raz przyjechał do Kugły otwierać biuro. Peter serdecznie mu podziękował. Postanowił zachowywać się tak, jakby nic się nie stało – roztropniej było czekać na ruch ze strony Oksany. A w przerwie
obiadowej odwiedzi Irinę. *** – Witajcie, Irino Michaiłowna. Oksana jest w biurze i nie mówiłem jej, że do was się wybieram. Przyjechałem się z wami naradzić. Czy rozmawialiście z Oksaną – wczoraj albo dzisiaj? – Witajcie, dyrektorze. – Mówcie mi Peter, mateczko. – Peter... A skąd wy? – Z Estonii, mateczko. Ale przez osiemnaście lat pracowałem za granicą. – Za granicą... – Tak, Irino Michaiłowna. Martwię się o Oksanę. Powiecie mi coś o niej? – Ja wam? Nie rozmawiałam z nią jeszcze. Wczoraj przyszła późno, zaambarasowana i smutna. Nie pytałam dlaczego. Sama powie – będę wiedzieć. A może wy mi powiecie? Skąd jej to? – Żebym to ja wiedział, mateczko. Powiem wam wszystko szczerze, niczego nie opuszczę. W środę wieczór i czwartek rano, przed pracą, było wszystko normalnie. W czwartek wróciła z biura wcześniej niż ja. Zabrała się za domową robotę. Sprzątała, prała, prasowała. Jak przyszedłem po szóstej, nie było jej – gdzieś wyszła, pomimo że przedtem prosiłem, żeby nie chodziła sama. Widzicie – niepokoiłem się, bo może ktoś chce jej zrobić krzywdę – chodzi o oszusta i podpalacza, który może się bać, że Oksana go rozpozna. W łazience na wierzchu leżały moje dwie poplamione
koszule – widocznie nie wrzuciła ich do prania z innymi. Te koszule były poplamione chyba szminką i tuszem do rzęs. Myślę, że ona to wie i może myśli o mnie co złego. A to niewinna sprawa! Kilka dni przedtem moja koleżanka z pracy, inżynier, która jest bardzo potrzebna na budowie – bo my nowy zakład budujemy – miała nawrót choroby. I ja byłem przez dwa wieczory przy niej. Musiałem być, starałem się, by stanęła na nogi i mogła wrócić do pracy. Lekarza sprowadziłem i pielęgniarkę na noc. Wypłakiwała mi się na koszulę, przytulałem ją, dopilnowałem, żeby lekarstwa wzięła – i nic więcej. Może wam się wydawać, że to nieprawda, bo wszyscy mężczyźni tak mówią, kiedy robią skok w bok. Ja tego nie potrzebuję. Nie potrzebuję kłamać. Z Oksaną mam jasny układ – nie obiecywaliśmy sobie wierności, ale obiecywaliśmy uczciwość. Gdyby któreś z nas się drugim znudziło – powiedziałoby. Po co kłamać? A tę Swietłanę poznałem pół roku przed Oksaną i Oksana wie, że nas nic nie łączy. Wierzycie mi? Chcę, by wróciła, brakuje mi jej, tak jak jej brakuje mnie. Pomożecie mi? Pomożecie jej? Staruszka patrzyła chwilę w jego oczy, milcząc. Wreszcie znowu dostrzegł w nich ślad uśmiechu – jak poprzednim razem. – Wierzę wam. Porozmawiam z Oksaną, jeśli będzie chciała. Posłucham, co powie. I nie martwcie się – za dzień, za tydzień ona do was wróci. To dobra dziewczyna, choć trochę raptowna, jak to sami powiedzieliście. Na pewno wróci. – Oksana nie ma pieniędzy. Weźcie ten tysiąc – może do jedzenia coś będzie potrzebne dla niej albo na telefon wydacie... – Nie musicie nic dawać. Mam przecież te pieniądze, które w maju daliście. – Tamte były za pokój – są wasze. Czy mogę się z wami umówić na jutro? Może już z nią porozmawiacie i coś mi
powiecie? Może pod wieczór w jakiejś kawiarni? – Skoro chcecie, młody człowieku, ze mną się na kawę umówić, to tu niedaleko jest taka jedna cukiernia – Elegia się nazywa. Pod dwudziestym drugim na Szkolnej. Bądźcie tam o 18:00, jeśli wam pasuje. Przyjdę. – Bardzo wam dziękuję – nie wiem, jak wam się odwdzięczę, Irino Michaiłowna! Będę jutro w tej Elegii o 18:00. Teraz żegnajcie, bo muszę wracać na budowę. Przerwa mi się kończy. Bądźcie zdrowi! – I wy bądźcie zdrowi, młody człowieku. *** Oksanie było głupio. Po pierwsze – i najważniejsze – wobec Iriny Michaiłownej. Kochana mateczka! O nic nie pytała; wczoraj w nocy uchylając drzwi, popatrzyła tylko na nią swymi siwymi oczami i zaraz zwolniła z łańcucha, otworzyła szeroko i zaprosiła do pokoju. Do tego, który jej niedawno wynajmowała. Na powitanie nastawiła samowar. Nawet łóżko w jej – kiedyś – pokoju było świeżo pościelone, jakby czekało na nią. Irina zaprosiła na kolację, ale Oksana odmówiła – nie miała śmiałości objadać biednej wdowy, a sama była bez grosza. Zresztą i tak straciła apetyt. Umyła się i zamknęła w pokoju, ciesząc się, że jeszcze nie był komuś innemu wynajęty i że nie musi odpowiadać na żadne pytania. Po drugie – wobec mistera Hisamatsu, bo gdy w piątek rano wypiwszy tylko herbatę, wybiegła do pracy, napotkała go na Szkolnej. Zdawał się czatować na nią, w czym poznała rękę dyrektora. Pamiętał, gdzie spała, albo go Gospodin poinstruował. Szczęście, że asystent dyrektora Takuyi także w czasie jazdy nic nie mówił, o nic nie pytał. Wszyscy dbali o nią, jakby była jakąś
królową, obchodzili się z nią jak z jajkiem, tylko że ona czuła się potrzebna jak piąte koło u wozu. A raczej jak to jedno z czterech, które złapało gwoździa, zostało wymienione, wrzucone gdzieś na pakę i teraz, póki pamięć świeża, wszyscy się nim zajmują – i kierowca, i wulkanizator, i mechanik z warsztatu. Gdy załatają dziurę, wsadzą do auta i zapomną na długo. Tylko o gwoździu, cholera jasna, nikt nie myśli poza nią, dziurawą oponą. Po trzecie wobec Swietłany. Wczoraj, gdy ta po pracy odwoziła ją na Szkolną – zapytana przyznała się, że robi to na prośbę dyrektora Abla – była tak wytrącona z normalnego, logicznego myślenia, że zapomniała wejść do willi po najpotrzebniejsze rzeczy. Gdy więc na Zarzeczu wysiadała z łady, nieśmiało poprosiła inżynier o pożyczkę; potrzebowała choć paru setek na jedzenie i szczoteczkę oraz pastę do zębów. Swietłana zapytała wprost, czego jeszcze nie wzięła. Usłyszawszy, że poza tym, co widzi, ma tylko klucze, pokiwała głową z politowaniem, lecz widząc jej niechęć do rozmowy, nie naciskała na wyjaśnienia, co zaszło między nią a dyrektorem Ablem. Wyciągnęła portfel i wręczając dwa tysiące, spytała, czy tyle jej wystarczy. Oksana podziękowała wylewnie. Co zaszło, sama sobie nie umiała wyjaśnić, a co dopiero innym. Za pożyczone pieniądze kupiła pastę i szczoteczkę do zębów, parę majtek, skarpety, bluzkę i ręcznik. Starczyło jeszcze na jednorazową golarkę, tampony, piankę, mydło, proszek i trochę jedzenia. Na tusz i żel zabrakło. Do willi w weekend za nic nie pójdzie. Myśl o konieczności rozmowy z dyrektorem wystarczająco ją zniechęcała. Wciąż przeklinała swoje gapiostwo – mogła była spokojnie wejść w przerwie obiadowej, kiedy nie natknęłaby się tam na dyrektora, i zabrać coś, a tak, to żyje jak więzień, co uciekł z łagru – w jednych łachach, bez pieniędzy i telefonu. Bez dokumentów. Żeby tylko nie musiała się gdzieś legitymować! Już wczoraj, w
sklepach, czuła się niepewnie, jak ścigana listem gończym. I dlatego to w sobotę, zamiast pójść do biblioteki albo chociaż gdzieś na spacer, leżała od rana na łóżku jak chora. I Irina, kochana Irina, przyszła do pokoju. Widząc ją leżącą bez ruchu w rozmemłanej pościeli, przysunęła krzesło i usiadła obok. Ujęła jej dłoń w swoje i położyła sobie na podołku. Nic nie mówiła, nic więcej nie robiła – siedziała jak matka przy łóżku chorego dziecka. Pomilczały razem może pół godziny, może dłużej... A potem tak jakoś wyszło, że Oksana opowiedziała o wszystkim. Zwierzała się, a staruszka nie pytała o nic. W ogóle się nie odzywała. I tak się stało, że Oksana w końcu zaczęła głośno wyjaśniać, rozmawiać z sobą, sama sobie zadawała pytania, sama na nie odpowiadała, sama się przekonywała, krytykowała lub popierała... W trakcie tego dziwnego dialogu-niedialogu mówiła, jaki jest Gospodin, jak zaczęła się ich znajomość i potem zażyłość. Jak znalazła dowód na to, że ma inną kobietę. Analizowała swój zawód i żal. Potem opisywała swoje życie z nim – ćwiczenia, postępy w pięknym chodzeniu, gimnastykę, dietę, jaką jej zalecił, telefon, kostium, perły, sukienki, bieliznę, buty, jakie jej kupił. Dokąd ją zabierał, jak jedli w restauracji i w domu. Wspomniała o podejrzewanych oszustwach w tartaku, o usiłowaniu ich wykrycia, o szantażu, o próbie podpalenia. O nauce jazdy i egzaminie, który zdała, o pikniku z komarami... Tylko o seksie, który uprawiali, nie opowiedziała – nie znała słów, którymi mogłaby go Irinie opisać. I na koniec zapytała: – Irino kochana, poradźcie! Co ja teraz mam zrobić? A mateczka Irina siedziała dalej przy niej i gdyby nie to, że mocniej ścisnęła jej rękę, można by pomyśleć, że nie usłyszała pytania. Jednak po chwili odezwała się: – Przecież go kochasz. Przecież wiesz, co zrobić. I Oksana musiała jej przyznać rację. Wiedziała, co zrobić, ale
nie było jej lekko. Bo jak to tak – żyć razem i być jedną z wielu? Bo po właścicielce czerwonej szminki, albo i równolegle z nią, będą inne. Inne, z którymi będzie się dzielić Gospodinem. I nawet nie o to chodzi, że go jej ubędzie. Już wie, że mu nie wystarcza; że choćby nie wiem, jak się starała, nie zapewnia mu wszystkiego. Że jest ktoś, kto może i w niewielu, ale niezwykle istotnych dla jej dumy aspektach przewyższa ją lub uzupełnia. Ambicja nie pozwoli jej z tym się pogodzić, a to odbierze jej całą radość, która jej towarzyszyła w Kugle. Radość z życia; radość z domu, radość z mężczyzny, radość z seksu. Na łóżko spłynęły łzy. Żegnaj, radości! Piękna byłaś... Szkoda, że tak krótka! Nie powiedziała tego jednak Irinie Michaiłownej, bo nie umiała ubrać tego żalu w proste, zrozumiałe dla staruszki słowa. Gdyż tak naprawdę to nie słowa w niej płakały, lecz rana – ta w środku, której nie mogła zamknąć w słowach. Rana, która – choć nie okazała się śmiertelna – będzie krwawiła już do końca życia. Siedząca na krześle obok kobieta swymi siwymi, doświadczonymi oczami zobaczyła, że różowo-czarny cień, grożący miłości śmiercią, blednie i z ociąganiem odsuwa się od leżącej. Nastąpiło przesilenie. Teraz należało zadbać o skrócenie gojenia rany i przyśpieszenie rekonwalescencji. Wstała więc i poszła do kuchni. Z razowca, który Oksana wczoraj przyniosła, odkroiła cztery kromki, posmarowała margaryną, obłożyła serem, dołożyła pomidora z cebulką, posoliła, i razem z kubkiem herbaty zaniosła chorej do pokoju. Potem – ponieważ zegar pokazywał, że minęło wpół do szóstej – zamieniła domowy fartuch na wyjściową suknię, a bambosze na trzewiki. Wychodząc, poinformowała Oksanę, że wróci za godzinkę.
Rozdział 41
Oksana pałaszowała przyniesione przez Irinę kanapki. Po raz pierwszy od czwartkowego obiadu jadła z apetytem. Nawet herbata smakowała lepiej niż wczoraj wieczorem, choć wiedziała przecież, że to taka sama herbata. Dopijała ją właśnie, gdy u drzwi zabrzmiał dzwonek. „Otworzyć?” – zastanowiła się. „To przecież i tak nie do mnie”. Ponieważ jednak zabrzmiał powtórnie, a potem długo po raz trzeci, pomyślała, że może to coś ważnego dla Iriny, jakaś przesyłka, przekaz albo co i podeszła do drzwi. Spojrzała przez wizjer. Na klatce stała Swietłana. – Cześć, Oksa. Otwieraj. Weszła do środka i poprowadzona małym korytarzykiem do pokoju, w którym na stoliku stał kubek i leżał talerz po jedzeniu, zakręciła się niezdecydowanie. – Ciasno tu u ciebie. – Siadaj. Zaraz tu sprzątnę. Akurat skończyłam jeść. – Słuchaj. Byłam dziś na dyżurze w Keyaki i tam wpadłam na Petera. Skoro ty taka tajemnicza, myślałam, że jego przycisnę, dowiem się, co wam obojgu na wątrobie leży. Ale on jeszcze
bardziej małomówny niż ty. Powiedział tylko, że to kobiece fochy. Tak więc niczego nie wiem, jestem głupia, jak byłam i trudno. Przyniosłam ci chociaż dokumenty i telefon z ładowarką. Zaznaczam – to była inicjatywa Petera, nie moja. – Tak, dyrektor Abel dba o mnie teraz przez wysłanników. Taka zdalna opieka. Ale siadaj – wiem, że tu mało miejsca, jednak dwa krzesła są, możemy usiąść. Chcesz herbaty? – Przez wysłanników, powiadasz? To nie sama jestem? Żeby tak moi byli o mnie dbali... No nic, nieważne. Słuchaj – mam lepszy pomysł niż siadać tutaj. Chodź na miasto albo najlepiej do mnie. To niezbyt daleko – w tę stronę zajedziemy razem, a potem wrócisz sobie sama, bo ja jak już usiądę, to nie wstanę. Zdjąć buty, wygodny fotel, dobry koniaczek i babskie ploty – to jest to, czego mi teraz potrzeba. Szkoda, że dziś nie mogę się upić – zostają ploty. Jak nie chcesz, to powiedz – narzucać się nie będę, ale tutaj nie zostanę; muszę wyciągnąć nogi, bo cały dzień biegałam w tych niewygodnych butach. Idziesz? W pierwszym odruchu chciała odmówić. Już otwierała usta, by to zrobić, gdy zmieniła zdanie. Swietłanę poznała jako bezpośrednią i koleżeńską, gdy jeszcze nie myślała o byciu z dyrektorem. To ona go jej swatała, ona go zachwalała, ona namawiała ją do zalotów, ona jej dobrze życzyła. I mówi, że ma ochotę na babskie ploty, a cóż może być bardziej babskie niż pożalenie się na faceta? A co tam! Niech będzie! – Idę. Ale nie na miasto – nie mam pieniędzy ani w co się ubrać. W pionierkach do lokalu nie pójdę. – Dobra, jedziemy do mnie. A pieniędzmi się nie martw. Będziesz potrzebować, to ci jeszcze pożyczę. – Dziękuję, chwilowo wystarczy. Poczekaj, gospodyni gdzieś
wyszła, zostawię jej kartkę. Jest kochana; nie chcę, żeby się martwiła, co ze mną. Masz coś do pisania? Na wręczonej kartce pożyczonym długopisem napisała: Wyszłam do Swietłany. Mam telefon – numer... Wrócę przed 22:00. Oksana Wychodząc, wstąpiła do łazienki. Rano zaczęła się miesiączka, więc wymieniła tampon, a drugi wzięła w kieszeń. *** Swietłana wynajmowała mieszkanie przy Dekabrystów. Bloki były nowe i choć trawnik przed domem był raczej łąką, to klatka schodowa była czysta, a mieszkanie dużo większe niż Iriny. Została zaproszona do eleganckiego salonu, który był tylko trochę mniejszy od sypialni dyrektora Abla. Usiadła w jednym z dwóch pokrytych skórzaną tapicerką klubowych foteli, z którego podziwiała gustowne wnętrze, nowiutki płaski telewizor, sprzęt grający i biblioteczkę z setkami książek. Za chwilę weszła Swietłana – boso, w miękkich dzianinowych spodniach i flanelowej koszuli. Na stoliku postawiła butelkę Courvoisiera, dwa beczułkowate kieliszki, szklanki, karton soku pomarańczowego i karton herbatników. – Oglądasz książki? Nie moje, wynajęte razem z mieszkaniem. Kupiłam najlepszy koniak, jaki mieli, bo ja sama mogę tylko kropelkę, ale tobie nie będę żałowała! Chcesz herbaty, kawy? – zapytała. – Kawy, jeśli można – Oksana nie piła kawy dwa dni i bardzo do niej tęskniła. Jest wieczór, wie, ale skoro Gospodina nie ma,
hulaj dusza! Swietłana wyszła, by po kilku minutach wrócić z filiżanką, talerzykami – do herbatników – powiedziała, cukiernicą i łyżeczką. Usiadła na kanapie. – Mam tylko ekspres przelewowy, więc kawa będzie za kwadrans. Ufff, jak mi dooobrze... – stęknęła, siadając na kanapie i wyciągając nogi. – Wiesz – ta Zinaida taki terror wprowadza swoim wyglądem, że prawie się wstydzę, nie chodząc po budowie w szpilkach. Ale i tak przez nią wbijam się w kostium i pantofle. A tak było dobrze... Nikt tak nie zaszkodzi kobiecie jak druga kobieta – zażartowała. – Żebyś wiedziała – potwierdziła Oksana. A potem szybko zmieniła temat. – Jak wam idzie budowa? – Normalnie. Byłoby całkiem dobrze, gdyby nie ci japońscy projektanci, którzy pętają się wszędzie, szwargoczą coś po swojemu, a potem łamaną angielszczyzną – prawie tak łamaną jak moja – pytają każdego napotkanego robotnika lub majstra: „A czemu to nie według projektu”, „A gdzie jest to, czego nie ma”, „A kiedy będzie to, co miało być zrobione w zeszłym tygodniu” i tak dalej. Pełen cyrk, mówię ci, bo oczywiście nikt nie może się z nimi dogadać. A jak już ci się wydaje, że wyjaśniłaś wszystko, to przychodzi drugi i pyta o to samo. Kończy się na tym, że wszyscy wołają mnie do rozmów. Ja oczywiście wyjaśniam – bo co mam robić – a nadzór leży. I potem wychodzą różne dziwne rzeczy... Ale ty to chyba wiesz od Petera? Nie opowiada ci historyjek z budowy? – Nic na temat pracy nie mówi. – To o czym rozmawiacie? Bo nie powiesz mi, że nie rozmawiacie w ogóle?
No tak – druga Agni. Ale sama tego chciała. Jednak lojalność... – Dyrektor Abel dużo pracuje – również w domu. Na rozmowy ze mną ma czas tylko w weekendy, ale wtedy najczęściej gdzieś wychodzimy. A ja też nie mam dużo czasu. Pracuję, prowadzę dom, teraz robiłam prawo jazdy... – Nie miałaś? Lepiej późno niż wcale, jak mówią. Da ci samochód? Sięgnęła po butelkę koniaku, otworzyła i nalała Oksanie i sobie ćwierć kieliszka. – Widzisz, jak się zmieniłam? Dawniej takie koniaki to szklankami piłam – i nie po ćwierć, a do pełna. Teraz elegancjafrancja, koniak francuski, to i picie po francusku. To z kolei sprawka Petera – mówię ci, skaranie z tą kulturą – rzekła, przechylając kieliszek i wlewając sobie jego zawartość do gardła. Oksana, świeżo po lekturze podręcznika savoir-vivre’u, była pewna, że nie tak Francuzi piją koniak, ale nic nie powiedziała. Sama ogrzała swój kieliszek w dłoni, wetchnęła bukiet i wysączyła parę kropel. Nie zasmakował jej – gruziński był lepszy. – A dziś na dodatek pić nie powinnam w ogóle, bo pigułki biorę. Taki los, cholera! – Na pewno będę jeździć samochodem, bo dyrektor chce, abym zakupy robiła i różne inne gospodarskie wyjazdy zamiast niego. – Dyrektor i dyrektor... Jak się do niego zwracasz? – tu mrugnęła znacząco. – Bo chyba nie „dyrektorze Abel”, co?
Znowu było to pytanie w stylu Agni. Ale czego by nie powiedziała w biurze, to najlepszej koleżance w Birobidżanie będzie musiała powiedzieć. Przyjaźń ma swoje prawa. – Mamy taki szyfr miłosny, ale to tajne! – wybrnęła i uśmiechnęła się, starając się, by uśmiech wypadł filuternie. – No, no... Szyfrem gadają – zawtórowała Swietłana. – Ja z moim pierwszym też szyfrem gadałam, na randkach i w łóżku. Na początku. Przy następnych mi przeszło. – A ilu ich miałaś? – Czterech. I wystarczy – nalała sobie soku. – Ale na ślub było mnie stać tylko z dwoma – następni nie dotrwali. Za to z pierwszym wytrzymałam nawet – albo raczej on ze mną – dwanaście lat. Plus półtora przed ślubem. – Masz dzieci? – Córkę. Wyszła za mąż za takiego jednego, co rok po ślubie przypomniał sobie, że jest Żydem. Obecnie mieszkają w Izraelu. Ale to nie ma nic wspólnego z Obwodem Żydowskim. Tu znalazłam się dzięki Keyaki, a dokładniej dzięki tej Asuhara i chyba Peterowi. No i przez szwagra. – A co ci szwagier zrobił? – On nic, ale jest tu gubernatorem – Bolkow się nazywa, może słyszałaś? – i zapewne – choć tego mi Japończycy wyraźnie nie powiedzieli, tylko sama się domyśliłam – Ke-yaki liczyło poprzez mnie na protekcję. Nie wiedzieli chyba, że ze szwagrem jestem bardzo oficjalnie. Choć teraz jakby się poprawiło – może dlatego, że już mniej choruję? Nie chce ci się przynieść tej kawy
samej? Jest w kuchni. Zaparzarkę wyłącz z gniazdka. Pijesz ze śmietanką? Weź sobie z lodówki. Gdy wróciła z dzbankiem kawy, Swietłana znów nalała sobie soku. – Ty jesteś chora? Wyglądasz zdrowo. – Tak na wygląd to jestem zdrowa – zamilkła na chwilę, popiła soku. Popatrzyła tęsknie na oba kieliszki – swój pusty i Oksany nie. – Coś ci ten koniak słabo idzie! Może wolisz słodkie? Weź sobie z barku – jest tam porto i może jeszcze został ajerkoniak. Normalnie by podziękowała, ale słowo „porto” przypomniało jej pierwszą „rozbieraną randkę” z dyrektorem i rozmarzyła się. A tamto porto było rzeczywiście dobre. Wstała więc i otworzyła barek. Uiiichaaa. – Amortyzator jest zepsuty. Nie przeszkadza mi... Ale co tobie? – Swietłana spytała z przestrachem na widok twarzy Oksany, która odwróciła się przodem do niej. Musiała mieć rzeczywiście jakiś upiorny wyraz. No bo jaki miała mieć, skoro w tej sekundzie dotarło do niej, że swoje koszule Gospodin zaplamił tu; w tym pokoju. To był ten sam dźwięk, który usłyszała w poniedziałek w telefonie, gdy kazał na siebie nie czekać. Podeszła bliżej i przyjrzała się szmince Swietłany. Musiało to dziwnie wyglądać, ale był to nieodparty impuls. – Co ci się stało, Oksa? – Swietłana poderwała się z kanapy. – Siadaj, zaraz ci wody przyniosę.
Faktycznie usiadła i faktycznie wypiła wodę, którą podsunęła jej niedawna koleżanka. Jak mogła nie zauważyć, że to ten kolor? Chociaż z drugiej strony, kolor nie przesądza... Ale ten pisk ją zdradził. To pewne. – Będę musiała jednak dać naprawić, skoro tak cię przeraził ten dźwięk. Nie przejmuj się – to się zdarza. Na studiach był taki jeden, który dostał spazmów w kuźni. Chłop jak dąb, a drugi raz do kuźni już nie wszedł – tak dźwięk młotów hydraulicznych na niego działał. Co ją obchodzą jakieś młoty? Co ją w ogóle to wszystko obchodzi? Teraz w głowie obracała tylko jedną myśl. Więc to Swietłana! – Co tu robiłaś z Ablem? W poniedziałek i wtorek? W wieczory i noce? Oskarżenie zawisło w powietrzu. Swietłana spuściła głowę, wpatrując się w pusty kieliszek na stole. Dolała Courvoisiera, zbliżyła do ust, ale nie przechyliwszy nawet, odstawiła, złapała za szklankę z sokiem i wypiła duszkiem. Potem, nagle zdecydowawszy się, wyrzuciła z siebie: – Płakałam mu w mankiet, jak chcesz wiedzieć. Bo widzisz – i nie rozpowiadaj tego, proszę, w Keyaki wie o tym tylko Peter, i to od niedawna – mam nerwicę lękową. Teraz to pestka, ale jak mnie rzucił mój drugi, to ciężko było, możesz wierzyć. Prawie pół roku nie pracowałam. A teraz mam nawroty – co cztery, sześć miesięcy tak mnie łapie, że z domu nie wychodzę. Dwa, trzy tygodnie – i mija. Jak nie zapomnę o lekach. A potem znowu jest fajnie, aż góry się chce przenosić... Dopadło mnie w piątek – wyszłam przed obiadem, ledwo dotarłam do domu. Myślałam, że to nawrót; tak to wyglądało. Weekend spędziłam w łóżku. Wzięłam leki – podwójną dawkę – ale w niedzielę się skończyły.
Bez recepty ich nie sprzedają. W poniedziałek po południu przyjechał Peter. Wtedy mu powiedziałam, na co choruję. Sprowadził lekarza, który wypisał receptę. Jakimś cudem, nie wiem skąd, nie wiem kto, przed nocą dowiózł tu te pigułki. Dał mi coś na sen, albo to te pigułki, bo usnęłam jak zabita. Rano Peter był tu z jakąś pielęgniarką, która karmiła mnie i czymś szprycowała, a pod wieczór sam ją zmienił. I znowu – nie obraź się ani nie zdziw, nie wszystko pamiętam – tulił mnie i wciskał te tabletki prawie siłą. Nie wiesz, jak to jest. Jak cię weźmie, to... Lepiej nie chciej wiedzieć. Nie życzę ci. Jak się obudziłam, to znowu była pielęgniarka. Ale w sumie stał się cud – nigdy jeszcze tak szybko mi nie przeszło... Albo to nie był normalny nawrót? Nie wiem, ale w czwartek już mnie zawiózł na obiad do Keyaki i nawet po południu trochę pracowałam. A dzisiaj już jest prawie normalnie – tylko zmęczona jestem okrutnie. Choć pewnie nie jest jeszcze całkiem dobrze, bo teraz znów mi się na płaksy zebrało. Normalnie bym ci przecież tego nie opowiadała... Swietłana napełniła szklankę sokiem i zaczęła powoli popijać. Długo żadna z nich się nie odzywała. *** Irina Michaiłowna wróciła do domu późno. Wprawdzie Elegia okazała się już zamknięta – bo to przecież sobota po południu, czego nie wzięła pod uwagę, dni jej się teraz trochę mylą – ale ten elegancki, młody mężczyzna wziął ją do samochodu i powiózł do centrum. Dobrze, że włożyła najlepszą suknię, bo zaprosił ją do bardzo drogiej kawiarni, a na koniec jeszcze kazał zapakować dla niej kilka ciastek na jutro, jak powiedział. Pierwsze kroki skierowała zatem do kuchni, by odłożyć te ciastka, gdy zobaczyła kartkę na stole. Przeczytała. Poza nią nikogo w kuchni nie było, ale gdyby był, zdziwiłby się, widząc jej pełen zadowolenia uśmiech.
*** W niedzielę Oksana znowu nie wychodziła z domu. Powodów było wiele. Po pierwsze – musiała sobie wszystko poukładać w głowie. Wiedziała już, że znowu wygłupiła się na maksa – zupełnie jak wtedy, gdy naubliżała dyrektorowi w samochodzie. Po drugie – musiała sobie policzyć, ile to grzechów ma na sumieniu i jakie one są. Uśmiechnęła się gorzko – powinna chyba wziąć jakąś kartkę i spisywać, bo pewnie nie spamięta, tyle tego. Cholera! A za wszystkie poniesie karę... Bo teraz to Gospodin ją chyba zabije... Tu aż spiekła raka na myśl o bolesnej rozkoszy bycia przezeń zabijaną. Po trzecie – postanowiła więcej nie kusić losu i nie dokładać nowego nieposłuszeństwa, a Gospodin wyraźnie jej zakazał chodzenia samej. Z jednej strony najlepiej by było wrócić do willi jak najszybciej, bo robota czeka i w domu, i w śledztwie, z drugiej jednak nie była jeszcze gotowa zmierzyć się z Gospodinem i karą. Wiedziała, że będzie musiała sama o nią prosić. Odłoży to do poniedziałku; w poniedziałek pojedzie ze Swie-tłaną – już się z nią umówiła – do Keyaki, a stamtąd wróci do Gospodina, bo dłużej tego odkładać nie można. Niech będzie, co ma być. Zawiodła na każdym odcinku, ale Swietłana ją pocieszała, że kobiety już takie są – raz radosne, beztroskie – to znów odęte i nerwowe. To kochające – to wredne. Taka natura – powiedziała – nie ma się czym przejmować. Z nią jest jeszcze gorzej – teraz lekarze ją nauczyli, że to choroba i że leki trzeba brać, ale kiedyś, gdy była młodsza, dwóch mężów przez to od niej odeszło. Przez kobiece humory, mówili – a to natura, choroba i co tam jeszcze. A na odpowiedź Oksany, że u niej choroby jeszcze nie wykryto, powtórzyła znacząco – „jeszcze”. I potem spytała, czy czasem nie jest tak, że to wszystko wiąże się z miesiączką. I – kurde – coś w tym było, bo jak sobie liczyła, to wyszło, że jej poprzednie dąsy też tak jakoś tuż przed miesiączką były. – No widzisz, kochana –
podsumowała Swietłana – zespół napięcia przedmiesiączkowego to się nazywa. Nic się nie przejmuj. Wracaj do Petera spokojnie, on na pewno zrozumie, bo on w ogóle kobiety rozumie. Mówiłam ci już, że gdyby... no wiesz co; po prostu nic ci z mojej strony nie grozi, ale ze wszystkich facetów, których znałam, ten najlepiej rokuje. „Dobra, dobra” – pomyślała wtedy. Gospodin zrozumie, ale karę wymierzy za każdą jej głupotę osobno. Znów na myśl o tych karach ciarki ją przeszły – niby się bała, ale i nie mogła się ich doczekać. Perwersja jakaś czy co? I na takim rozmyślaniu zeszło jej pół niedzieli, bo drugie pół to gimnastykowała się, goliła, prała, sprzątała mieszkanie – choćby tak chciała odwdzięczyć się Irinie za jej dobroć – a potem, wieczorem, siedziała z nią przy herbacie i ciastkach, bo Irina miała skądś jakieś niespotykanie eleganckie ciastka. I dobre na dodatek, więc obie zjadły wszystkie, jakie były. – Mateczko Irino, jak ja się wam za wszystko odwdzięczę? – Nic, dziecko, nie przejmuj się. Za nic nie musisz mi się odwdzięczać. Lubię cię i chcę, byś była szczęśliwa. I będziesz... – Dziękuję wam z całego serca. Przy was mogłam się wyżalić, choć okazało się, że jak zwykle wszystkie kłopoty biorą się z mojej głupoty. Czemu tak jest, że z tymi prawdziwymi sobie radzę, a z tymi, które powoduję sama, które w końcu okazują się pozorne i wydumane, sama sobie nie daję rady i muszę przyjść do was? – A przychodź, przychodź. Ja mam czas, zawsze ci pomogę. I to nieprawda, że sobie z czymś nie radzisz. Radzisz sobie ze wszystkim sama, ja ci wczoraj słowa nie powiedziałam. Wszystko ty sama... No, jak teraz pomyślała, to faktycznie, Irina Michaiłowna
tylko siedziała, trzymała ją za rękę i słuchała. A tak dobrze się z nią – milczącą – rozmawiało! – Wy umiecie słuchać, mateczko Irino, ot co! Jak kto umie tak mądrze słuchać, to jak tu głupio gadać? Zaśmiały się z żartu obie – młoda głośno, szeroko otwartymi ustami; stara cicho, zmarszczkami i oczami. – A za ten pokój, że w nim trzy dni spałam, to wam zapłacę – najszybciej jak się da – ale nie dziś, wybaczcie. Dziś nie mam nic pieniędzy – nawet i sto rubli się nie uzbiera. Zgodzicie się poczekać? – Ten pokój to już opłacony, dziecko. Co najmniej do końca lipca. – To czemu pusty stoi? Szczęście miałam, że wasz lokator nie korzysta. – To ty jesteś tym lokatorem. Twój dyrektor opłacił wtedy, gdy się wyprowadzałaś; za dwa miesiące z góry opłacił... „Kobiety mają humory” – mówił. I że matki tu nie masz, więc prosił mnie, żebym cię przyjęła, jakby co, matkę zastąpiła... Mądry ten twój mężczyzna. Kocha cię. Oksana zaniemówiła wstrząśnięta. Gospodin! Wiedział! Skąd? Naprawdę zna kobiety; lepiej niż ona samą siebie. Rację miała Swietłana – on naprawdę jest wyjątkowy. Jakże to tak – na dwa miesiące naprzód przewidział jej kryzys? Czarownik chyba... I taka złość na samą siebie ją naszła, na swoją głupotę i... słowa zabrakło, no na głupotę do potęgi. Jak rozkapryszona królewna fochy stroi, a on... Nie tyle nawet złość, ile zacięcie się, zimna determinacja, aby biec zaraz, prosić, przepraszać – zakazane
słowo – wynagradzać... Nogi same się prężyły, by wypaść stąd, nie bacząc na nic, na Irinę, na zakaz, byle prędzej, do niego, do Gospodina, na kolana... „Nie bądź znów narwana” – pomyślała. „Opanuj się, głupia cipo – bądź mądrą dziewczynką. Nie wariuj, bo tabletki będziesz musiała brać!”. Powoli stygła; pałające policzki i szyja chyba już były tylko zaróżowione. Logiczne myślenie wracało. Nie może teraz nigdzie biec. Zostanie przez noc, jak to zaplanowała. Na wszystko przyjdzie czas jutro. Jutro wieczorem uklęknie przed Gospodinem, przed kochanym Gospodinem, i poprosi o karę. Taką, żeby jej w pięty poszło. Żeby raz na zawsze wybić z niej fochy i działanie bez rozpoznania faktów, a jedynie pod wpływem emocji. Żeby już nigdy więcej nie przyszło jej do głowy wątpić w Gospodina – cokolwiek by się jej zdawało. Cokolwiek by robił czy mówił. Zatem wszystko jasne. Już nie mogła się doczekać jutrzejszego wieczoru. Teraz najlepsza rzecz, którą może zrobić, to dobrze wypocząć, bo w nadchodzącym tygodniu musi nadrobić stracony czas. Czas pracy i czas miłości. Ucałowała więc Irinę, umyła naczynia i poszła do łazienki. Po myciu, rozczesując i susząc włosy, spojrzała na swoją głowę w lustrze nad umywalką. Pomyślała, że rozpuszczone już się jej znudziły i pora wrócić do warkocza, z którym było jej tak dobrze. Gdy w poniedziałek wsiadała do samochodu Swietłany, ta od razu skomentowała nową fryzurę. – Pasuje ci ten warkocz! Wyglądasz jak słowiańska księżniczka. Podziękowała uśmiechem i skinieniem głowy. Tak, teraz jest nareszcie dobrze, jak rok temu. Co też mówi – lepiej, dużo lepiej.
Klątwa Kozurinów przełamana. *** W poniedziałek, zgodnie z przewidywaniem, było tyle pracy, że zabrakło czasu na karę i Oksana to rozumiała, bo kara – jak wszystko – wymaga czasu. Dobra kara, jak dobra zabawa, wymaga dużo czasu. Poza tym i tak miała miesiączkę, a co to za kara z miesiączką? Z drugiej strony, przy poprzedniej uczył ją ładnie chodzić. To może i teraz coś wymyśli? – Masz odroczenie – powiedział – a ja mam tyle czasu, że zaprojektuję – tego właśnie słowa użył – podwójną karę za każde wykroczenie. Co się odwlecze, to nie uciecze... I po tym zapewnieniu uśmiechnął się złowieszczo, jednak Oksana widziała w tym uśmiechu radość z jej powrotu, z tego, że nic się jej nie stało. Z tego, że jest mu na powrót oddana, radosna i pełna energii. W środę, w przerwie obiadowej, odebrała z Urzędu prawo jazdy i w drodze powrotnej Gospodin kazał jej prowadzić, bo chciał zobaczyć, jak sobie radzi za kierownicą. Na dodatek powiedział, że właśnie daje jej kolejną karę. Będzie to kara za to, że w czwartek samowolnie w pojedynkę chodziła po lesie i mieście. A karą tą będzie prowadzenie samochodu wyłącznie w butach na obcasie co najmniej miesiąc. „Co będzie potem, to się zobaczy” – powiedział. Akurat miała na nogach takie buty, więc i tak nie miała wyboru – z karą czy bez. Było zupełnie inaczej niż w Autoszkole, bo toyota miała kierownicę z prawej strony. Najpierw myślała, że sobie nie poradzi, ale nic z tych rzeczy – może dlatego było łatwiej, że land cruiser miał automatyczną skrzynię biegów? Tremę miała jak cholera, bo jednak z automatem to nogi pracują inaczej, a tu i oczy do lusterek inaczej chodziły, ale jakoś dojechała i nawet – za drugim razem – wjechała do garażu.
Galina dała jej numer telefonu Korolewej. Kilkukrotnie próbowała dzwonić, ale nikt nie odbierał. Tak więc pytanie, które przyszło jej do głowy w zeszły wtorek, pozostawało nadal bez odpowiedzi. W czwartek radca prawny Keyaki Kugła wyrobił jej notarialnie poświadczone pozwolenie na prowadzenie toyoty Gospodina, więc odtąd mogła już legalnie nią jeździć. Trochę się tego bała, ale i cieszyła zarazem – było z tym tak, jak z nadchodzącym weekendem, bo miesiączka wczoraj się skończyła. Julia Witaliewna nadal była nieosiągalna. W sprawie śledztwa Oksana do niczego nie doszła i coraz bardziej skłaniała się ku temu, by uporządkować archiwizację i wprowadzić wszystko do Keyaki-B-K za okres od stycznia, co dałoby jej i Hisamatsu szerszy materiał do analiz. Myślała o tym niechętnie, bo czekałby ją ogrom pracy. Postanowiła, że póki co nie podsunie misterowi Hisamatsu tego pomysłu – jeszcze raz przeglądnie dokumenty, może dostrzeże coś, co przeoczyła? Tak więc wieczorem wysłała Japończykowi kolejnego e-maila z pozdrowieniami, ale dołączyła do niego pytanie, czy i kiedy była robiona inwentura, bo w systemie nie ma po niej śladu, a według jej wiedzy inwentura na początek roku powinna być.
Rozdział 42
Dlaczego, gdy fochy Oksany znalazły wyjaśnienie, gdy życie wróciło na swoje piękne tory, gdy zaspokojone zmysły uśpiły ciało, w nocy odzywa się sygnał telefonu? Peter przyłożył go do ucha i dopiero wtedy dotarło do niego, że na wyświetlaczu był napis „Keyaki Takuya”. Dyrektor – o takiej porze? Zegarek pokazywał 2:42. – Peter Abel. Słucham? Najpierw była cisza, ale potem usłyszał drżący głos dyrektora: – Miałem wypadek... Przerwa. – Halooo? – Panie Abel, niech pan przyjedzie. – Gdzie pan jest, dyrektorze? Znowu chwila ciszy. – Nie mam sił... – Gdzie pan jest, panie dyrektorze? – Szosa przed Kugłą.
– Już jadę, panie dyrektorze. „Dobrze, że żyje!”. Ubierając się pośpiesznie – tylko spodnie, buty i blezer – wyjaśnił zaspanej Oksanie, która uniosła się na łokciu obudzona, jak i on, sygnałem telefonu: – Takuya miał wypadek. Jadę do niego. Zamknij za mną i nikomu nie otwieraj. Z szufladki wziął paralizator i wypadł do garażu. Zbliżając się do pustej o tej porze szosy, z daleka zobaczył światła postojowe samochodu. Rozpoznał radiowóz. „Dokumenty!” – pomyślał w nagłym przebłysku skojarzenia. Portfel został w marynarce. No nic, teraz najważniejszy jest Takuya. Widział go siedzącego w przydrożnej trawie; plecami opierał się o pień lichego drzewka. Zahamował opodal z wizgiem opon i wyskoczył z land cruisera, nie dbając o zatrzaśnięcie drzwi. Podbiegł przez ciemności ku dyrektorowi i dwom milicjantom stojącym obok. Światła postojowe radiowozu ledwie wydobywały ich sylwetki z ciemności. Musnął dłonią kieszeń, upewniając się, że jest w niej paralizator. – Nic panu nie jest, dyrektorze? – zapytał, nachylając się nad siedzącym na ziemi Takuyą. *** Gdy Gospodin wypadł z willi, Oksana usiadła na łóżku. Przetarła oczy. Znowu jakiś dramat – tym razem Takuya. Nie
bardzo wiedziała, co właściwie się stało, ale wstała i zgodnie z poleceniem zaryglowała drzwi. Potem weszła do pokoiku po telefon – zawsze lepiej mieć go przy sobie, może Gospodin zadzwoni? Usiadła na swoim łóżku, mając przed oczami okno i widok na zakład. Jak wtedy, trzy tygodnie temu, paliła się jedna lampa nad bramą i świeciło się w portierni. Podkuliła nogi i otuliła pledem z łóżka. Po chwili zarzuciła go na plecy i okryła się nim cała. Zagrzawszy się, niemal zasnęła. Gdy znów sprawdziła godzinę, była 3:04. Gospodin nie zadzwonił. Wybrała jego numer. Nie zgłaszał się, po długiej chwili włączyła się poczta głosowa. O 3:11 zadzwoniła ponownie. Tak samo. Poczuła niepokój i podeszła do okna, tak jakby spodziewała się go tam zobaczyć. Usiłowała przebić oczami ciemności. Wbiła wzrok w tartak – zdawało się jej, że za biurowcem widzi drgający blask. Gdy wytrzeszczała oczy, starając się ocenić, czy dobrze widzi, nowy płomień ukazał się na placu. Nie zwlekając, drżącymi ze zdenerwowania palcami nacisnęła „0”, a potem „1” i „połącz”. Liczyła sygnały. Pierwszy. Drugi. Trz... – Dyżurny miejskiej straży pożarnej Birobidżan. – Tu mówi Oksana Szlinowa. Dzwonię z domu dyrektora Keyaki Kugła – to dawniejszy SowLesChoz. Widzę płomienie w dwóch miejscach na terenie zakładu. W biurowcu i na placu. Przyjeżdżajcie natychmiast. Powtarzam – Keyaki Kugła, dawniej SowLesChoz. Pali się tartak. – Powtórzcie wasze nazwisko. – Oksana Grigoriewna Szlinowa. – Bądźcie pod tym telefonem. Wysyłam oddział. – Dawajcie, co macie. Pali się w dwóch miejscach.
– Zachowajcie spokój, obywatelko. Zaraz wyjadą. Rozłączam się. Płomień nad placem wyraźnie się powiększył. Ponowiła próbę połączenia się z Gospodinem. Bez rezultatu, ale nagrała mu wiadomość o pożarze. Potem wybrała numer mistera Hisamatsu. Odebrał po paru sygnałach. – Tu Oksana Szlinowa – z wrażenia powzięła wątpliwość, czy zostanie lepiej zrozumiana, jeśli będzie mówić po rosyjsku, czy po angielsku, więc zaczęła posługiwać się mieszaniną tych języków. – Widzę płomienie w tartaku. I see flames of fire in Keyaki Kugła. Dyrektor Abel został wezwany przez dyrektora Takuyę. Mr. Abel has been called by Mr. Takuya. Wydaje się, że on miał wypadek, czy coś. It seems, he has an accident. I have called the fire brigade. Wezwałam straż pożarną. Have you understood all, mister Hisamatsu? – Yes, I have. Where are you now? – I am in the residence of director Abel, of course. He do not let me go out. – OK. Stay there. Keep cool. Bye, bye [20]. Następne minuty upłynęły na niecierpliwym oczekiwaniu na telefon od Gospodina, od mistera Hisamatsu, od kogokolwiek, na wypatrywaniu wozów straży pożarnej, rosnącym zdenerwowaniu, podsycanym powiększającymi się płomieniami nad placem, upływającym czasem i poczuciem bezsilności pomieszanym ze złością na podpalaczy. W końcu zobaczyła w oddali niebieskie błyski i po chwili przez szyby przebił się dźwięk syren. Nadjeżdżały dwa wozy strażackie i zanim podjechały pod bramę,
na końcu drogi zamigotały następne światła. Po chwili brama została otwarta, wozy wjechały i rozdzieliły się – jeden skręcił za biurowiec, drugi pojechał prosto. Dwóch strażaków zostało przy bramie. Dołączyli do nich milicjanci i wszyscy kręcili się przy portierni. Coś było nie tak jak poprzednim razem, bo nie zapaliły się żadne nowe światła – ani na placu, ani w budynku. Obserwując strumień sikawki na tle pożaru, z coraz większym niepokojem oczekiwała na telefon od Gospodina, ale akcja trwała już ponad kwadrans, a telefon nie dzwonił. Spróbowała jeszcze raz połączyć się z nim, ale jak i poprzednio, bez powodzenia. Przybyły kolejne wozy strażackie i ludzie ze wsi. Od hydrantu na ścianie biurowca pociągnięto węże, ludzie rozbiegli się po placu i po chwili zobaczyła wzbijające się przed słupem ognia i dymu następne strugi wody, czy może piany. Pod portiernię podjechała sanitarka i dwóch mężczyzn z noszami wbiegło do środka. Nie trwało długo, jak zabrali kogoś z budki i zawróciwszy, pognali na sygnale z powrotem ku miastu. Telefon. Hisamatsu. – Jadąc do Keyaki, natknąłem się na szosie na otwartą toyotę dyrektora Abla. Milicja i pogotowie już tam były przede mną – jechali do tartaku. Dyrektor Abel leżał podobno nieprzytomny obok. Podejrzewają, że dostał w głowę, ale lekarz mówi, że to raczej nic takiego i że wróci do siebie. Prawdopodobnie został też... treated [21] jakimś gazem. Dali oxygen i wzięli na oddział. Powiedziałem im, kto to jest, bo nie miał dokumentów ani niczego przy sobie. Myślę, że teraz już jest w szpitalu. Jak spiszą tu wszystko i skończą ze mną, to podjadę do tartaku – może za pół godziny. Jak tam wygląda? Przełknęła ślinę. Gospodin nieprzytomny, wzięty do szpitala. Tylko to teraz ją obchodziło. Zmusiła się, żeby odpowiedzieć na pytanie mistera Hisamatsu.
– Tutaj gaszą pożar. Jest dużo strażaków i płomieni już nie widać. Sanitarka zabrała kogoś z portierni. – A co wiadomo o dyrektorze Takuyi? – Mnie nic nowego nie wiadomo. Dyrektor Abel dostał od niego telefon przed trzecią w nocy, jakoś tak kwadrans przed trzecią. Mówił, że miał wypadek. Prosił, żeby do niego przyjechać. – Dokąd? – Nie wiem, gdzie był. Dyrektor Abel nie mówił. – Dziękuję. Bye, bye. – Chwileczkę – co będzie dalej z land cruiserem? Po chwili ciszy mister Hisamatsu powiedział: – Zorganizuję, żeby go odstawili pod willę. – Dzięki. Do widzenia. Przez najbliższe dwie godziny Oksana nie mogła sobie znaleźć miejsca. Chodziła po domu bez celu, wypatrywała przez okno, co widać w Keyaki. Widziała, jak mister Hisamatsu podjechał pod bramę, jak toyota Gospodina zajeżdża za dom, a jakiś facet – widocznie ten, co ją przyprowadził – zmierza pieszo w kierunku zakładu. Martwiła się o Gospodina. Około szóstej poszukała w internecie, jaki jest numer szpitala w Birobidżanie, i zaczęła wydzwaniać z pytaniem o stan zdrowia Petera Abla. Za którymś razem trafiła na pielęgniarkę oddziałową, która była bardziej człowiekiem niż urzędnikiem, i powiedziała jej, że przywieziony w nocy śpi po środkach nasennych, że kości czaszki
są całe, a wstępne badanie stwierdziło wstrząs mózgu i zatrucie nieznaną substancją. Rokowania dobre. – Za dwa, trzy dni powinien wyjść ze szpitala, jeśli z tego zatrucia nie będzie powikłań – usłyszała. Ledwie, nieco spokojniejsza, podziękowaniami zakończyła rozmowę, zadzwonił mister Hisamatsu. – Oksano Grigoriewna, muszę z wami porozmawiać na ważne tematy bieżące. Już do was idę – będę za minutę. – Przyjdźcie. Rzuciła się do salonu, wstawiła do zmywarki kubek i talerz, które stały na wierzchu, oceniła wzrokiem, czy reszta ujdzie, i już wpuszczała gościa. Poprowadziła go do wnętrza, zaprosiła do siadania. – Napijecie się kawy albo herbaty? – Z przyjemnością wypiję mocną kawę z mlekiem. Gdy krzątała się przy ekspresie, przeszedł do celu wizyty. – Oksano Grigoriewna, mamy kryzys. Po pierwsze – o Peterze już wiecie. Jest teraz w szpitalu, śpi i podobno nic mu nie będzie. Ze szpitala ma wyjść jutro, pojutrze. Po drugie – zniszczenia w Keyaki. Spłonęło kilkadziesiąt sągów drewna, część zwałowanych odpadów, a w biurowcu piętro – biura, archiwum z serwerami i korytarz. Parter zalany, woda pozwierała instalacje elektryczne. Budynek bez prądu. Praktycznie w Keyaki działa – a raczej za chwilę zadziała – tylko telefon po starym kablu, którego przyłącze jest na parterze i ocalało. Liczę na to, że zaraz przyjadą telefoniści i podłączą dwie linie do telefonu i faksu w sekretariacie
budowy. Głównym naszym węzłem komunikacyjnym i jedynym sieciowym jest ten dom – tu są anteny satelitarne, które zapewniają niezależną łączność z internetem i serwerami Keyaki w Takasaki. Popił kawy, którą Oksana postawiła przed nim w międzyczasie. – Po trzecie – dyrektor Takuya zniknął. Nie odbiera telefonu, nie ma go w hotelu. Nie wiem, gdzie się zapodział. W Takasaki też nie wiedzą. Milicja rosyjska nie przyjęła zgłoszenia zaginięcia, bo muszą minąć dwadzieścia cztery godziny, a minęło dziesięć – sam go wczoraj po dwudziestej widziałem w Wostoku. Sprawa jest niejasna. Po czwarte – wiecie, że ta willa jest własnością Keyaki i że w myśl umowy z dyrektorem Ablem ma być udostępniana jej pracownikom? – Skoro tak mówicie... – Tak mi powiedziano w centrali. Tam już działa – spojrzał na zegarek – od prawie godziny – sztab kryzysowy. W związku z tym, że od kwadransa jestem p.o. dyrektora Keyaki Kugła, proszę was o udostępnienie tej willi naszemu personelowi. Centrala zdecydowała się skoszarować tu na czas kryzysu wszystkich japońskich pracowników związanych z budową. Jest ich ośmiu. Ośmiu mężczyzn. Chodzi o ich bezpieczeństwo – w konsulacie są zaniepokojeni zniknięciem dyrektora Takuyi. Przygotujcie dla nich pomieszczenie do spania. Dla mnie też. Proponuję w piwnicy, jest wystarczająco obszerna. W ciągu dnia zaopatrzenie zorganizuje materace i koce. Około południa przybędzie z Chabarowska wynajęta ochrona – część grupy zabezpieczy zakład, część willę – od zewnątrz. Do środka nie wpuszczajcie nikogo, poza Japończykami. Na szczęście łatwo nas odróżnić od Rosjan – zażartował bez cienia uśmiechu, więc też się nie uśmiechnęła. Zresztą nie do śmiechu jej było, rozumiała, że to odprawa wojenna.
– Ochroniarzom udostępnimy garaż jako siedzibę. O, byłbym zapomniał – tu są klucze od land cruisera dyrektora Abla. Samochód stoi przed garażem – wręczył jej klucze i wrócił do tematu. – Z zagospodarowaniem, spaniem i jedzeniem poradzą sobie sami. W sumie ma ich być piętnastu – ochrona będzie całodobowa. Natomiast was poproszę o umożliwienie moim rodakom spożywania posiłków w salonie i dopuszczenie ich do używania kuchenki i oczywiście łazienki. Żywność zapewni kuchnia zakładowa z Galiną i zaopatrzeniowcem. Dopilnujecie, by dbali o porządek sami; będą potrzebować instrukcji. Udostępnicie im łącza – zapewnią komunikację z centralą na Honsiu. Gdy przybędą ochroniarze, będę miał do was specjalną prośbę. Ale to potem... Dotąd jego krótkie, niemal żołnierskie słowa odpowiadały jasnemu spojrzeniu – teraz zawahał się i spuścił wzrok. – To moja osobista prośba i nie wiem, czy mogę... Bo to może być dla was niebezpieczne. – Powiedzcie. – Jeśli Takuya nie znajdzie się jakoś sam, to poprosiłbym was, Oksano Szlinowa – tu stanąwszy przed nią, ukłonił się po japońsku, głęboko – o próbę wyjaśnienia jego zniknięcia. Popytajcie w hotelu, może ktoś coś wie lub coś widział. Ja wiem, że wiele ryzykujecie i czuję się nie w porządku, bo wam bardziej ci przestępcy zagrażają niż moim kolegom z Japonii, a wychodzi na to, że... ale będziecie mieli profesjonalną eskortę, samochód i... Bo ja z językiem tak sobie nie radzę... A wypytywanie to już zupełnie – wstyd przyznać... Milicja przyjmie zgłoszenie dopiero jutro. Dzisiaj sugerowali, że Takuya oddalił się w szoku, bo zakład się palił, ale to niemożliwe, bo w apartamencie nawet nie spał – wszedłem tam w nocy zaraz po waszym alarmie. Skoro nie
wiedział o pożarze, to nie ma mowy o szoku. Poza tym dzwonił przecież przed pożarem, mówił, że miał wypadek... Nie rozumiem... Zrobicie to dla mnie – dla Keyaki – Oksano Grigoriewna? Była zdziwiona tą prośbą, a z drugiej strony nadmiar adrenaliny, skumulowany atakiem na Gospodina i kilkugodzinnym biernym czekaniem w domu, spowodował, że aż paliła się do jakiejś roboty. Wreszcie zrobi coś konkretnego. Może też perspektywa własnego ochroniarza – oczami wyobraźni widziała już Schwarzeneggera w kevlarowej kamizelce, z gładkolufową armatą pump action w dłoni, otwierającego przed nią drzwi kopnięciem i robiącego szybki zwiad, czy droga jest bezpieczna – wpłynęła na jej decyzję? Odpowiedziała więc: – Oczywiście, popytam. Dobrze byłoby, aby ta obstawa miała prawo jazdy, bo ja mam dopiero od tygodnia i mogłabym z wrażenia w coś wjechać. – Jestem pewien, że z tym nie będzie problemu. Po zastanowieniu nie wiedziała, dlaczego się zgodziła. Za poczucie się Stirlitzem była rażona prądem. Czy za wcielenie się w Kamieńską [22] też będzie karana? Poza tym nigdy nie będzie Kamieńską – Kamieńska miała wsparcie kolegów i całego aparatu bezpieczeństwa, a ona była sama. „Nie pękaj, przecież lubisz być sama” – pokrzepiła się w myślach. Jeszcze jedna sprawa uparcie kołatała się w jej mózgu wyświetlającym przed oczami scenę z Ojca chrzestnego – tę, w której postrzelony Vito Corleone leży sam w szpitalnej sali. – A dyrektor Abel – czy on w tym szpitalu nie potrzebuje
ochrony? Mister Hisamatsu popatrzył na nią z zastanowieniem. – Może... Jakoś o tym nie pomyślałem. Założyłem, że zarówno on, jak i nocny stróż już swoje przeszli, że zagrożenie minęło. No i że w szpitalu... A wy – co o tym sądzicie? – Decyzję zostawiam wam – mimo to odezwał się w niej niepokój o Gospodina. – Jeśli jednak ja mam być chroniona, to on powinien być tym bardziej. – Ja też – wyjaśnił Japończyk. – Ja też będę chroniony. My wszyscy będziemy. Macie rację, to przesądza sprawę. – Dziękuję – odpowiedziała, czując dopiero teraz, jak bardzo się niepokoiła o Gospodina i jak wiele dla niej znaczyła decyzja Hisamatsu. – Pozwólcie teraz, że wejdę stąd do systemu i wydrukuję moje pełnomocnictwo. Potem wrócę do Keyaki. O wszystkim będę was informował. Was proszę o to samo. Podłączył laptop i poklikał kilkanaście minut, poszumiał drukarką, a następnie pożegnał się i wyszedł. Gdy została sama, poczuła się jak komendant twierdzy na tyłach, do której lada chwila zawitają ewakuowani z frontu cywile, a potem wmaszeruje wzmocnienie garnizonu. Trzeba się przygotować na przyjęcie ich wszystkich.
Rozdział 43
Po godzinie dziewiątej, gdy skończyła rozmawiać ze Swietłaną, do „twierdzy” przybył mister Hisamatsu z „cywilami”. Każdy miał walizkę w ręce i niepewny uśmiech na twarzy. Nowy p.o. dyrektora wygłosił do nich dłuższą przemowę po japońsku, a następnie z dwójką z nich podszedł do łącza satelitarnego; poszwargotali coś i podłączyli się ze swoimi komputerami. Gdy mister Hisamatsu opuścił willę, Oksana poprosiła gości o utrzymywanie porządku we własnym zakresie, zrobiła im herbaty i kawy, wystawiła napoje, zachęciła do samoobsługi w częstowaniu się nimi i – widząc względny spokój swych „podopiecznych” – poczuła się spełnionym komendantem tyłowej fortecy. Nie znała numeru telefonu komórkowego Galiny, więc z konieczności misterowi Hisamatsu wysłała SMS-a ze spisem pilnych dostaw, obejmującym głównie napoje, szklanki, talerze i sztućce, i przypominającym o posiłkach. W południe na drodze opodal zatrzymały się dwie terenówki, półciężarówka i bus pomalowany na zielone wojskowe kolory. Wkrótce p.o. dyrektora powiódł przyjezdnych pod garaż, a po kwadransie, gdy przed drzwiami willi stanął szereg ludzi w jednolitych wojskowych strojach z kaburami u pasa, kazał Oksanie wyjść i przedstawił ją jako osobę chronioną, administratorkę tej siedziby, uprawnioną do wydawania poleceń dotyczących zadań szczegółowych. Spytał się jej po angielsku, kogo wybiera sobie jako ochronę osobistą. Stojąc wyprężona jak struna w swoim granatowym kostiumie i odojcowych butach, zlustrowała dokładnie całą piętnastkę i zaśpiewała rozkaz, odtwarzając zapamiętaną przed laty melodię:
– Baaczność! Kierowcyyy, wystąp! Ludzki szereg przed nią drgnął, jakby przez stojących dotąd swobodnie mężczyzn przebiegł prąd. Rozmowy umilkły, wszyscy stali się o trzy centymetry wyżsi, a piętnaście par, dotąd znudzonych lub rozbawionych oczu, przeszyło ją zaskoczonymi spojrzeniami. Jedenastka ludzi karnie wystąpiła na krok z szeregu. Oksana z zadowoleniem zauważyła, że większość z nich stoi na baczność. Zdecydowanym ruchem ręki wskazała na jednego z nich. Sama nie wiedziała, dlaczego wymarzony Schwarzenegger zmienił się w szczupłego i niezbyt wysokiego mężczyznę o pomarszczonej, ogorzałej twarzy. Może zadecydował lekki uśmieszek, którym ją mierzył? A może po prostu poddała się instynktowi? – Spocznij. Wy idziecie za mną. Wszedł z nią do środka, gdy tymczasem oddział rozlokowywał się na kwaterze i posterunkach. Przeszli do nieużywanej sypialni gościnnej i Oksana zamknęła drzwi. Przygotowała się do tej rozmowy. Stanęła naprzeciw niego w lekkim rozkroku z rękoma za plecami. Jak wypadnie w wymyślonej roli, wzorowanej na wspomnieniach z dzieciństwa? Wspomnieniach z placu koszarowego w Lenińskim, na który wychodziły okna ich Krymskiego mieszkania? – Baaaczność! Meldujcie się. – Paweł Iwanowicz Permen. Słowa „na rozkaz” widocznie nie przeszły mu przez usta. Wiedziała dlaczego – była kobietą i cywilem.
– Lat? Ujrzała zaskoczenie – i o to chodziło. Paweł drgnął i odpowiedział po minimalnym zawahaniu: – Czterdzieści dziewięć. – Przebieg służby? Stuknęły obcasy, nim zaczął recytować. – Szkoła i służba wojskowa w jednostce 14940. Stopień sierżanta 1989. Szkoła wojsk desantowych 1992, ukończona z odznaczeniem. Służba: Zakaukazie, Czeczenia. Ranny 1997. Od 1999 przydział tajny. Zwolniony do cywila 2005. W firmie Ochrona od 2005. Zadania typowe: konwojowanie, ochrona osobista, interwencje. – Macie przyznane inwalidztwo? Zmiana kategorii? – Nie. Kategoria A. – Odbyte szkolenia i uprawnienia? – Strzelanie: broń ręczna – krótka, długa i automatyczna. Granaty i obsługa granatników kompanijnych. Strieła. Sambo [23]. Skoki ze spadochronem. Desant ze śmigłowca. Zwiad terenowy. Kierowca, w tym transporter BTR. – Języki? – Rosyjski, elementy jidisz. – Narodowość?
– Rosyjska. – Rosyjska? – Tak jest. – Spocznij. Macie odzież cywilną? – Nie. Jestem na służbie całodobowej. Oksana zastanowiła się, co teraz. Z tak ubraną ochroną nic nie zdziała w Wostoku. Zdecydowała się na wariant maxi. – Zostańcie na miejscu. Sama wyszła i ze swojego pokoiku połączyła się z misterem Hisamatsu. Dostała carte blanche i za chwilę dosłał jej pieniądze. Wróciła do ochroniarza. – Macie telefon? – Tak jest. – Podajcie numer. Wymieniła się swoim. – Macie samochód, z którego możemy skorzystać? – Szef chyba zgodzi się dać huntera. – Zameldujcie dowodzącemu grupą, że od teraz do odwołania jesteście moją ochroną osobistą. Podjedźcie pod wejście. Wybieramy się do miasta. Po drodze powiem, o co chodzi.
Macie przy sobie ostrą amunicję i pozwolenie na broń? – Tak jest. – Wykonać. Wyprężył się, ale nie ruszył z miejsca. Zapytał: – Wybaczcie, jak mam się do was zwracać? – Jak byście się zwracali, towarzysząc w zwiadzie przysłanemu przez centralę ekspertowi incognito? Chyba go zaciekawiła. Zastanowił się. – Użyłbym jego pseudonimu. Pod Berdakelem szedłem z takim – towarzysz Bierad kazał do siebie mówić. – Mów mi Oksa. Towarzyszka Oksa tylko przy mundurowych. Dla mnie będziesz Paweł. Jasne? Odpowiedział z uśmiechem, zadzierając brodę: – Tak jest. *** Przed czternastą Paweł zatrzymał huntera bezpośrednio przy wejściu do hotelu. Za chwilę wchodzili do środka – mężczyzna w czarnych spodniach bez wyrazu i podobnej, taniej, granatowej marynarce, Oksana w swoim kostiumie. Strój obojga uzupełniały, zakupione w sortach milicyjnych, błękitne koszule z granatowym, krótkim krawatem i buty „wyjściowe letnie” – oczywiście w jej przypadku damskie, na niskim obcasie. Pod marynarkami mieli kabury, jednak ich zawartość była różna. Pod pachą Pawła tkwił
służbowy makarow, podczas gdy Oksana swoją musiała wypchać i czymś obciążyć. Miała tylko klucze od willi, ale to nie wystarczyło. Z braku czegoś lepszego użyła kilku kamyków owiniętych w chusteczki higieniczne, aby nie stukały o siebie. Już z daleka każdy mógł poznać, że to służby po cywilnemu. Przynajmniej miała nadzieję, że każdy. Oksana przez cały dzień pamiętała o pięknym chodzeniu i odpowiedniej postawie, co na początku powodowało, że Paweł często na nią popatrywał – po zakupach mu jednak przeszło. Wchodząc do Wostoku, starała się szczególnie. Miała pewną nadzieję związaną z kelnerem, który się nią zachwycał, i nie zawiodła się. Gdy usiedli przy stoliku i zbliżył się do nich obsługujący, by odebrać zamówienie, w głębi zamajaczyła postać jej miejscowego fana. Wskazała na niego skinieniem głowy i zapytała o jego imię. – Michaił. – Czemu nie on obsługuje? Kelnera zmieszało to pytanie. – To młodszy kolega. Do obsługi takich gości jak wy podchodzą ci bardziej doświadczeni. Gadaj zdrów! Wie, że chodzi o napiwki, do których przyzwyczaił ich Gospodin. – Chcę, by on przyniósł zamówienie. – Jak sobie życzycie. Michaiłowi mało się ręce nie poplątały z entuzjazmu, gdy stawiał przed nią kawę i kieliszek wermutu.
Popatrzyła mu prosto w oczy i uśmiechnęła się obiecująco. – Słuchaj, Michaił. Chcę z tobą zamienić parę słów. Dyskretnie. Pomyśl, gdzie możemy spotkać się za, powiedzmy, dziesięć minut. Poprowadzisz nas tam po zapłaceniu rachunku. Pomyślała, że w jego otwartych ustach zmieściłaby się setka wódki, którą właśnie wychylał Paweł, i to razem ze szkłem. – Tak, barinia [24]. Coś na pewno znajdę. „Barinia”! Pochodzi z Ukrainy? – Liczę na to – pożegnała go kolejnym uśmiechem, tym razem porozumiewawczo unosząc brwi. Po chwili poinstruowała Pawła: – Pójdziemy razem, ale ty sprawdzisz pomieszczenie, wyjdziesz i staniesz przed. – Szukać czegoś szczególnego? – Nie. Odstaw teatr. – Rozumiem. Początkowa rezerwa, z jaką odnosił się do Oksany, zmieniła się w życzliwą akceptację. Nie zdradziła mu szczegółów swojego planu – bo po prawdzie to bardziej improwizowała, niż miała plan – ale wzbudziła w nim ciekawość. Nic dziwnego; zdawała sobie sprawę z tego, że jest nietypową klientką. I chyba darzył ją pewną sympatią, a ona wierzyła w jego lojalność i rozsądek.
Michaił spisał się. Zaprowadził ich do jednego z pokoi hotelowych na drugim piętrze. Gdy za Pawłem drzwi się zamknęły, Oksana rozsiadła się w fotelu, nieznacznym ruchem włączyła w telefonie rejestrację, założyła nogę na nogę, wzięła głęboki wdech i pokonując tremę – w końcu był to jej debiut śledczy – zagaiła, starając się, by głos brzmiał zimno, ale seksownie: – Siadaj, krajanie! Ty z zachodniej Rosji czy z Ukrainy? Zakręcił się nerwowo, ale usiadł na brzeżku drugiego fotela. – Wy dlatego, że mówię „barinia”? Ojciec z Odessy... Tak mówi do matki. – Ładnie! Ja urodziłam się po sąsiedzku, w Sewastopolu. Słuchaj, wyglądasz na dobrego obserwatora – takiego, co wszystko widzi, o wszystkim wie. Czy się nie mylę? – No, trochę wiem... – odpowiedział niepewnie, ale aż pokraśniał z zadowolenia. „Jacy prymitywni są mężczyźni” – pomyślała Oksana. Ale zaraz się poprawiła: „Niektórzy mężczyźni”. – W hotelu mieszkają Japończycy. Widujesz ich? – Owszem, barinia. Często widuję. Jadają tu śniadania, kolacje i czasem obiady, do baru zachodzą. – Ilu ich jest? Rozróżniasz ich? – Oczywiście, że rozróżniam – zaperzył się. Jest ich dziesięciu – od kilkunastu dni, bo wtedy wyjechali ci trzej, co przyjechali na początku lipca.
– A jeszcze przedtem? W lutym, marcu? – Dwóch, barinia. Dwóch na stałe, bo czasem na parę dni, tydzień, przyjeżdżali inni. Dopiero od końca kwietnia jest tamtych ośmiu. I czasem jeden lub dwóch z nich wyjeżdża na parę dni, a potem wracają. – A ci dwaj, co są od dawna, wiesz, jak się nazywają? Jak wyglądają? Znasz ich? – Nie wiem, jak się nazywają, barinia, ale jak chcecie, to się dowiem w recepcji. Tu ich wszyscy znają. Jeden jest młody i szybki, mówi po rosyjsku, a my nazywamy go po prostu „młodziakiem”. Drugi starszy, stateczny, to „dyrektor”, bo podobno jest dyrektorem w jakimś zakładzie pod miastem – poderwał się. – Jak chcecie, to zaraz się dowiem gdzie... – Nie trzeba, siadaj. Wiemy gdzie. Kiedy ostatnio widziałeś tych dwóch – „młodziaka” i „dyrektora”? – Młodziaka dzisiaj. Jakąś wycieczkę mieli albo co, bo wyjeżdżali później i z walizkami. Mówią, że pożar u nich był w zakładzie. Czy to prawda? Czy dlatego rozpytujecie? – Pożar był – to prawda. A „dyrektora” kiedy widziałeś ostatnio? – Wczoraj. Obiad jadł z młodziakiem i potem, już sam, gdzieś wychodził. – Kiedy to było? – Po obiedzie – jakoś tak kilka minut przed drugą, bo ja zaraz potem zmianę kończyłem.
– A później – nie wiesz, co robił? Czy ktoś go widział? – Nie wiem, barinia, ale mogę się dowiedzieć. Druga zmiana już jest; ta sama, co wczoraj. Mam pójść popytać? – Idź. Poczekam. Obdarzyła go zachęcającym uśmiechem; według Gospodina kobiecy uśmiech czyni cuda. Teraz miała okazję to sprawdzić. Na razie szło jej jak z płatka. Michaił wrócił po paru minutach zdyszany i promieniejący. – Barinia! Widzieli go przy kolacji, którą zjadł przy stoliku z młodziakiem, a potem dyrektor poszedł do baru na kieliszek wina. Jak zawsze to samo – przed snem pije myszakowskij cabernet 2005. – A potem? Wypił wino i co? – Nie wiem, barinia. Zapytam barmana. – Wiesz co? Przyjdź tu z tym barmanem. Tylko tak delikatnie – nie żeby cały hotel wiedział. Znowu była sama parę minut. Weszli razem – barman był z tych niemłodych i lekko przerażonych. Bo on wiedział, że milicja to znaczy kłopoty. – Nie bójcie się – ja na razie tylko tak pytam. Siadajcie, rozluźnijcie się. Jak będzie coś nie tak, to wezwiemy – wtedy będziecie się bać. Podobno widzieliście wczoraj japońskiego dyrektora w barze. O której to było?
– Widziałem... proszę ja was. Która to mogła być? Gdzieś tak po dwudziestej pierwszej, ale przed dwudziestą drugą, bo o 22:00 zamykamy, a wtedy już go nie było. Pił z takim jednym od was. Aż podskoczyła. Kółka w mózgu zapracowały na pełnych obrotach. „Od was” – to chyba znaczy z milicji? – Nazwisko? – Kurbin, Igor Waleriewicz. Urodzony 12 października... – Nie wasze, tego, z którym pił japoński dyrektor! – Nazwiska nie znam, na imię ma Aleksandr. – Ktoś tu zna jego nazwisko i stopień? – Wątpię, może dyrektor Gajdar. My, na dole, wiemy tylko, że jest z Komendy Obwodowej; mówimy o nim „Aleks”. Stopnia nie znam; nigdy nie widziałem go w mundurze. – Opiszcie go. – Mojej budowy, 32, może 35 lat, blond włosy – ale ciemniejsze niż wasze. Krótkie. – Co robili? Rozmawiali? – Ma się rozumieć, proszę ja was. Aleks postawił mu drugi kieliszek tego caberneta. Jemu wszystko jedno, bo i tak mamy powiedziane, by nie żądać od niego pieniędzy. Rozmowa dobrze im szła, dużo machali rękoma, śmiali się – głównie Aleks. Potem Aleks wyszedł, a Japończyk się ubzdryngolił. – Czym?
– No, tym winem. – To ile go wypił? – Już mówiłem, dwa kieliszki. Jeden sam zamówił, a drugi przyniósł mu Aleks. – Dwoma kieliszkami się upił? – No, dwoma kieliszkami. Wiadoma sprawa, że oni mają głowy słabe jak dzieci. Ale żeby aż tak, to też nie myślałbym. No – chyba że mu czegoś Aleks dosypał. Bo jak dyrektor wychodził, to widać było, że nie bardzo wie, co robi. Ja to od razu poznam. – Poszedł na górę, do siebie? – Właśnie nie, wyszedł na zewnątrz, bocznym wyjściem. – Widzieliście, dokąd poszedł? – Nie, rozliczałem bar na koniec dnia. – Kto go mógł widzieć po wyjściu? Michaił – popytaj! Dobrze ci to idzie! I dowiedz się, czy kto zna nazwisko tego Aleksa. Wyfrunął jak na skrzydłach. Pozostała z Igorem, ale od niego już niczego więcej się nie dowiedziała. Pozwoliła mu wrócić do pracy i zapisała nazwiska, imiona i godziny, póki miała je świeżo w pamięci. Niestety, Michaił wrócił z nosem na kwintę. – Nikt już go potem nie widział, barinia. I o tym Aleksie też
nic więcej nie wiedzą. – Nie martw się. Dużo pomogłeś. Jesteś bystry i na pewno daleko zajdziesz – wstała i ruszyła ku wyjściu. – Do widzenia, na pewno jeszcze nieraz. *** Z inwestycji w milicyjne buty, koszulę i krawat był jeszcze jeden pożytek. Mianowicie bez żadnego problemu lekarz dyżurny Szpitala Obwodowego udzielił jej szczegółowych informacji o stanie zdrowia Petera Abla i – przy okazji – nocnego stróża. Oboje spali pod oczyszczającą kroplówką i obu nic właściwie nie groziło. Tym bardziej, że przy drzwiach czteroosobowej sali siedział na krzesełku facet w moro, który początkowo powstał, zaniepokojony ich widokiem, ale potem poznał Pawła i uspokoił się. Gdy ci dwaj gadali ze sobą przyciszonym głosem, Oksana kończyła wypytywanie o Gospodina. – Robota fachowca – podsumował lekarz. Spytała, gdzie są rzeczy, które miał przy sobie pacjent. Pielęgniarka wskazała na metalowy stolik z szufladą. Wewnątrz były spodnie i sweter, pod spód wsunięto buty. – A co z zawartością kieszeni? – spytała. – Wszystko, co miał, jest tu. Otworzyła szufladę – pusta. Sprawdziła w kieszeniach. Wyjęła klucze od domu. Telefonu nie było. Paralizatora też – a widziała, jak go zabierał w nocy. – Miał telefon. Gdzie jest? Pielęgniarka rozłożyła ręce.
– Niczego więcej nie mamy. „Cała Rosja” – pomyślała ze złością. Nie wiedziała, co z dokumentami i pieniędzmi – może zostały w domu – ale telefon i paralizator miał na bank przy sobie. Pielęgniarka była nieco zaskoczona tym, że Oksana wetknęła w kieszeń spodni kartkę, na której napisała życzenia zdrowia i że bierze klucze. Potem upewniwszy się, że przed wieczorem Gospodin się nie obudzi, wróciła z Pawłem do Kugły.
Rozdział 44
Po powrocie do willi Oksana stwierdziła, że coś się wydarzyło. Skupieni przy komputerze Japończycy w podnieceniu szwargotali między sobą i wykazywali wobec niej całkowitą obojętność. Parokrotnie usiłowała dodzwonić się do mistera Hisamatsu, ale stale miał zajęty telefon. Zrzuciła niewygodne buty. W pokoiku przebrała się w strój pokojówki i boso – ach, co za ulga, jak te mentki wytrzymują całe dnie w takich butach? – wróciła do salonu. Machnęła ręką na bałagan zostawiony w kuchni przez nowych lokatorów, wzięła sobie coś do jedzenia i nastawiła ekspres. Odezwał się telefon. Hisamatsu. – Oksano Grigoriewna, gdzie jesteście? – W willi. Właśnie wróciłam. Próbowałam się do was dodzwonić, ale mieliście zajęty telefon. – Zaraz przyjdę. Wpuszczając go do środka, zwróciła uwagę na to, że wygląda na przemęczonego. Zaraz obstąpił go wianuszek rodaków i dopadł grad japońskich głosów. Niemal krzyczała, by się przez nie przebić. – Mister Hisamatsu jest zmęczony, drodzy panowie. Dajcie mu pięć minut wytchnienia. A jego spytała: – Jedliście coś dzisiaj?
Gdy zaprzeczył, wprowadziła go do rezerwowej sypialni, posadziła w fotelu. Nie było to wygodne miejsce do jedzenia, ale wydawało się jej, że należy go odseparować od zgiełku tworzonego przez kolegów i przez wydarzenia. – Odsapnijcie chwilę, bo padniecie. Zaraz przyniosę coś do jedzenia. Mam chleb, jajka, wędliny, sery – twarożek i gouda. Czy zrobić jajecznicę? Kawa, herbata, soki, woda. Mleko. Co przynieść? Ile? Uśmiechnął się delikatnie, ale po chwili podziękował skinieniem głowy. – Jeśliście tacy mili, to poproszę podwójną kawę z mlekiem, jajecznicę i chleb. Może być też twarożek. I dużo wody. – Z ilu jaj? Jajecznica. – Z trzech poproszę. Za chwilę doniosła wodę i nakrycie, a potem jedzenie i cofając się po kawę, usłyszała: – Bardzo dziękuję. Obdarzyła go promiennym uśmiechem. – Wojsko musi dbać o generała. Gdy dowódca padnie, wojna przegrana. Przyniosła dzbanek z kawą i karton z mlekiem, potem jeszcze cukier i kruche ciasteczka. Sama sobie też nalała kawy i przerwała mu, gdy tylko zaczął mówić.
– Teraz milczcie i starajcie się nie myśleć o sprawach bieżących. Jedzcie spokojnie i powoli. Sprawy poczekają te dziesięć minut, a nawet dłużej. Młodym też zdarza się atak serca lub udar. Szkoda by was było. Podziękował uśmiechem i posłuchał. Gdy po piętnastu minutach zostały tylko ciasteczka, które pogryzali oboje do resztek kawy, zaczął mówić: – Dyrektor został porwany. Ledwo przełączono linię, zadzwonił jakiś mężczyzna i przekazał komunikat, że mają Takuyę. Mamy przygotować pół miliona dolarów okupu do jutra wieczór. Wtedy zadzwonią i powiedzą, co dalej. Zakazali powiadamiać milicję. To chyba standard – przynajmniej tak jest na filmach i w książkach, bo osobiście porwania nie przerabiałem. Na szczęście Zinaida, która odebrała telefon, wykazała się refleksem i nagrała go. Jestem dla niej pełen podziwu. – Ja też – była w tym stwierdzeniu absolutnie szczera. – Powiadomiliście milicję? – Nie. Telefon od porywacza był dopiero – spojrzał na zegarek – czterdzieści minut temu. A co wy o tym sądzicie? – Nie wiem. Na szczęście to nie do mnie należy decyzja. Może choć gubernatora zawiadomić? Ale on i tak przekaże sprawę komendantowi milicji, więc to niczego nie zmienia. Choć – głośno myślała – można by przez Swietłanę. Wiecie, że gubernator jest jej szwagrem? Niech go zapyta, czy może ominąć lokalne służby milicyjne. Jeśli nie może, to wtedy rozważymy, czy zgłaszamy, czy nie. Jeśli zaś po znajomości ściągnie kogoś spoza Obwodu Żydowskiego – nie wiem, może FSB lub jakichś z centrali – to co innego. Och! Ja przecież jeszcze nie zdałam wam sprawy z mojego śledztwa w hotelu! W tym porwaniu biorą udział lokalni
milicjanci. – Milicjanci go porwali? – zdumienie mistera Hisamatsu było widoczne. – Skąd wiecie? Mówcie, czegoście się dowiedzieli! Zreferowała mu rozmowy w Wostoku. Potem omówili między sobą zalety, wady i ryzyko związane z poszczególnymi działaniami. W następstwie ustaleń narady, podczas której – co odczuła jako pochlebstwo – Oksana dostrzegła, jak mister Hisamatsu liczy się z jej zdaniem, zadzwoniła do Swietłany, a on do sztabu kryzysowego w Takasaki. Swietłana wysłuchała rewelacji po męsku, bez emocjonalnych przerywników. Zapytała jedynie o stan Petera. Potem obiecała natychmiast pojechać do szwagra i przedstawić mu sprawę porwania. Szwagrowi, nie gubernatorowi – dobrze rozumiała różnicę i Oksanie dała do zrozumienia, że on też tę różnicę zrozumie. Wyszli razem i w holu obskoczyli ich tymczasowi lokatorzy. Mister Hisamatsu przeszedł z nimi do salonu, gdzie było więcej miejsca i parę minut sprzeczali się o coś po japońsku. Gdy po chwili odwrócił się, żeby wyjść, omiótł wzrokiem salon i kuchenkę. Zastanowił się chwilę i zapytał Oksanę, czy poinstruowała projektantów o samoobsłudze i zasadach korzystania z urządzeń kuchennych i sanitarnych. Gdy potaknęła, zwrócił się do swoich rodaków podniesionym głosem. Rozgadani umilkli, niektórzy słuchali perory p.o. dyrektora Keyaki Kugła ze spuszczonymi oczami. Po chwili skończył, ale jeszcze coś dodał, bo na te słowa kilku Japończyków rzuciło się do sprzątania, a najstarszy z nich podszedł do Oksany i ukłonił się. – Panno Szlinowa! Przepraszam w imieniu nas wszystkich. Zachowaliśmy się niekulturalnie. Przypilnuję, aby to się więcej nie powtórzyło – ukłonił się ponownie i dodał: – Nazywam się
Igarashi. Gdyby miała pani jakieś uwagi, proszę je przekazać wprost mnie. Hisamatsu w tym czasie rozmawiał przez telefon. Skończył razem z ostatnimi słowami Igarashiego. – Przywieźli materace, koce i napoje – rzucił Oksanie. Potem wydał polecenia swoim rodakom i kilku z nich rozstawiło się między drzwiami a schodami do piwnicy, podczas gdy reszta zeszła na dół. Oksana jeszcze sobie coś przypomniała. Zwróciła się do Hisamatsu: – Mówiliście, że Zinaida nagrała porywacza. Czy mogę tego wysłuchać? Niech mi prześle – nie wiem, na komórkę, na pocztę... Macie mój adres e-mailowy. – Zwróćcie się z tym do Igarashiego. Oni tu już mają to nagranie. Wszystko, co chcecie żeby było zrobione tu, w willi, wszystkie postulaty, zgłaszajcie jemu. I wybaczcie moim rodakom złe zachowanie. W Japonii inaczej traktuje się kobiety niż tu, więc mają inne nawyki. Myślę, że to się już nie powtórzy. Gdybym jednak się mylił, poinformujcie mnie. – Mam nadzieję, że sobie poradzę. Coście im powiedzieli? – To, co poprzednio, tylko dobitniej. Że jesteście administratorką siedziby, a nie służącą – popatrzył na jej strój. – Może ten fartuszek ich zmylił? Że jesteście jedną z ważniejszych pracownic Keyaki Kugła, że macie istotne zadania związane z wyjaśnieniem uprowadzenia dyrektora Takuyi, że na moją osobistą prośbę wiele ryzykujecie i że zawsze mogę liczyć na waszą lojalność i chęć współpracy. I że nie mają przysparzać wam żadnej dodatkowej pracy, bo to może odbić się na życiu dyrektorów i losie
zakładu. Oksana poczuła, że się czerwieni. Nigdy nie miała się za taką ważną. Po swoich wyczynach sprzed tygodnia, o których wolałaby jak najszybciej zapomnieć, uważała, że opinia, jaką ma o niej mister Hisamatsu, jest przesadzona. W końcu gdyby nie te trzy stracone dni, może wykryłaby oszustwa i zapobiegła przez to drugiemu podpaleniu? Osobiście czuła, że raczej zawiodła, a nie, że ma zasługi. „W takim razie zarób na tę opinię” – pomyślała. „Skoro nie zasłużyłaś przed, to zasłuż po”. – Jest jeszcze coś. Wracając, odwiedziłam w szpitalu dyrektora Abla. Nadal spał. Nie ma żadnych nowych wiadomości o jego stanie zdrowia. Zabrałam mu klucze. Weźcie je – będziecie spać tutaj, to wam się przydadzą. Pościelę wam w tej sypialni, gdzie jedliście. – Dziękuję – odbierając klucze, Hisamatsu skłonił głowę. – Nie znalazłam przy nim żadnych dokumentów, pieniędzy, kart ani telefonu. Telefon miał na pewno. Może jeszcze gdzieś się znajdzie, ale w szpitalu nic nie wiedzą. Jak się teraz obudzi, nie ma z nami kontaktu. – Hmmm. Pomyślę o tym. Sprawdźcie w sypialni, czy gdzie tam uważacie, czy dokumenty i karty kredytowe nie zostały w domu. Jeśli nie, to będzie kolejny kłopot. Powiem Zinaidzie, niech zadzwoni na milicję – może coś będą wiedzieć. Poczekał, aż akcja znoszenia materaców, koców i poduszek do magazynu się skończy, skinął głową i wyszedł. W salonie sterty naczyń i śmieci zniknęły. Blaty i stoły były puste, zmywarka pracowała, w zlewozmywaku zgrupowano to, co nie zmieściło się do maszyny. Jeden z Japończyków przecierał stół,
a drugi wiązał kolejny worek pełen odpadków i stawiał go obok dwóch innych. Zwrócił się do niej. – Panno Oksano, proszę o pozwolenie na wyniesienie śmieci. – Proszę je zanieść pod tylne drzwi. Zadzwoniła do Pawła. – Zaraz jeden z Japończyków wyniesie śmieci. Z tyłu bezpiecznie? „Akcja bojowa »Wyniesienie śmieci«” – pomyślała sardonicznie. Przypomniała sobie o porywaczu. Igarashiego znalazła w magazynie, gdzie dyrygował rozkładaniem materacy. – Panie Igarashi. Pan Hisamatsu mówił, że macie nagranie komunikatu z żądaniem okupu. Mogę posłuchać? – Oczywiście, panno Szlinowa. Proszę za mną. Poszli do salonu. Po drodze mister Igarashi zagadnął jednego z młodszych mężczyzn i w trójkę podeszli do kilku czynnych laptopów na stoliku. Za chwilę młodszy powiedział: – Proszę słuchać. Oksana natężyła słuch. – ...słychać. Mamy problemy z telefonami. Powtórzcie, proszę. – Taaak... Problemy, powiadacie. Problemy to wy dopiero
będziecie mieć. Przekażcie Japończykom, że mamy ich dyrektora. T-a-k-u-y-a się nazywa. Mastercard numer... Taaak... Jest cały i zdrowy – na razie. Niech przygotują pół miliona zielonych. Na jutro wieczór. Powiemy, co dalej. I – oczywiście – niech nie zgłaszają władzom. – Halo! Halo! Co mówiliście? Halo! Nagranie się skończyło. Oksana była pewna, że mówił mężczyzna, ale głos był zniekształcony przez szmatę albo coś podobnego. Coś w tym głosie ją jednak niepokoiło. Igarashi już sobie poszedł, więc zwróciła się do młodszego: – Może pan to puścić jeszcze raz? Puścił. Potem jeszcze raz. – Proszę przesłać mi to e-mailem na adres... Wzięła prywatny komputer Gospodina i zalogowała się do swojej skrzynki. Odebrała przesłany plik, ale w salonie nie mogła się skupić. Zabrała laptop i przeniosła się do pokoiku. Nareszcie! Nieprzyzwyczajona do tego, żeby willa – jej dom – była miejscem publicznym, odetchnęła w prywatności. Wysłuchała nagrania Zinaidy kilkukrotnie, zanim zorientowała się, że nie o brzmienie głosu chodzi, a o słowa, o rytm zdania, o – cholera, nie była akustykiem ani fonetykiem, czy jak to się nazywają te specjalności – po prostu o to coś... Skąd to może znać...? Spłynęło olśnienie! Milicja! Odszukała pliki ze swoimi nagraniami. Odtworzyła
wszystkie. Żaden glos nie przypominał głosu porywacza. Czyżby się myliła? Czyżby pamięć ją zawiodła? Nie wszystko nagrała, ale wszystko miała w uszach. Również tę pierwszą, najdłuższą rozmowę. Rozmowę? Raczej szantaż. To był ten styl. Styl kapitana. A dowody? Może o dowody postara się japońska technika? Wybrała numer mistera Hisamatsu. – Oksana. Moglibyście przyjść? Rozumieli się doskonale. Jak generał z adiutantem. Jak siostry. Nie – jeszcze lepiej! Jak spiskowcy. W każdym razie przyszedł bez zadawania dodatkowych pytań w ciągu pięciu minut. Powiedziała, do czego doszła. Zasugerowała, że być może w Japonii da się przeprowadzić analizę porównawczą głosów z kilku plików. Według niej głos porywacza to głos kapitana z Komendy Obwodowej, prawdopodobnie z Oddziału Walki z Przestępstwami Ekonomicznymi. Nie zna nazwiska tego oficera, ale w razie czego można się tego łatwo dowiedzieć. Bez zbędnych pytań przesłał pliki do centrum kryzysowego na Honsiu. Dołączył sążnisty tekst w hiraganie [25]. – Oksano Grigoriewna, jeśli wasza obserwacja się potwierdzi, będzie to wielki krok ku ujęciu przestępców. Dziękuję wam w imieniu Keyaki – wstał i ukłonił się jej. – Jestem pewien, że firma wyrazi wam specjalne podziękowanie. Jeszcze mówił, gdy odezwał się jej telefon. Swietłana.
– Cześć, Oksa. Jestem u SZWAGRA – słowo „szwagra” szczególnie zaakcentowała. – Chce się z wami zobaczyć, porozmawiać. Może da się wam pomóc. Weź tego swojego Hisamatsu – bo on tu chyba teraz rządzi – i przyjeżdżajcie. To jak będzie? – Poczekaj minutkę. Omówiła wyjazd z Japończykiem. – Swietłano, mister Hisamatsu jest przy mnie. Twierdzi, że musi coś załatwić w zakładzie, skoro ma wyjechać na dłużej. Czy możemy przyjechać do was za godzinę? To znaczy o osiemnastej? Po chwili ciszy Swietłana przesunęła godzinę spotkania na 18:30 i podała adres. *** Oksana pościeliła dla Hisamatsu w sypialni dla gości, po czym postanowiła sprawdzić, czy Zinaida jeszcze jest w pracy. Cóż z tego, że jej nie lubiła? Dziewczyna nagrała porywacza, więc zasłużyła na podziw. Zinaida pewnie pracowała, bo telefon był stale zajęty. Oksana przypomniała sobie, że miała sprawdzić, czy dokumenty, karty i portfel Gospodina zostały w domu. W sypialni na wierzchu nic nie leżało. Nocny stolik – przypomniała sobie, że na początku, gdy omawiał jej obowiązki jako sprzątaczki, zakazał go otwierać. No cóż – zakaz, to zakaz. Ale szafa nie podlegała zakazowi, więc poszukała marynarki, którą miał na sobie w niedzielę. Była, a w niej – uff – portfel z paszportem, kartami kredytowymi, prawem jazdy i chyba wszystkimi ważnymi dokumentami. Były też pieniądze w oddzielnym portfeliku. Poczuła ulgę. Jeszcze raz
wybrała numer zakładu. Tym razem miała szczęście. – Keyaki Kugła. Sekretariat dyrektora. Zinaida Władymirowna Anfiejewa. – Witajcie, Zinaido Władymirowna, tu Oksana Szlinowa. Dwie sprawy. Pierwsza to wiadomość, że odnalazłam w domu, w marynarce dyrektora Abla, jego dokumenty, karty kredytowe i pieniądze. Tak więc zaginął tylko telefon. Druga to mój najszczerszy podziw dla waszego profesjonalizmu, opanowania i refleksu, że udało się wam nagrać tego porywacza. Byłyście świetni. Może ją trochę zatkało, bo Oksana czekała na odpowiedź jakby o sekundę za długo. A może to tylko wyczerpanie? – Dziękuję za miłe słowa i dobrą wiadomość. O telefonie wiem. Rozumiem, że dyrektor Abel jest w szpitalu bez telefonu. Czy zaginęły oba, służbowy i prywatny, czy tylko jeden z nich? Ani zatkało, ani wyczerpanie – ta Zinaida naprawdę myśli o wszystkim; nawet o tym, o czym ona zapomniała, choć nie powinna. I jaka, kurde, dyplomatka! „No cóż – ucz się, mądra dziewczynko. Wbij sobie, głupia cipo, do swojego pustego łba, że mądre dziewczynki uczą się całe życie!”. – Prawdę mówiąc, nie wiem. Sprawdzę i oddzwonię... Sprawdzić – tylko gdzie? Po zastanowieniu wróciła do sypialni i postarała się przypomnieć sobie, co Gospodin robił z telefonami, idąc spać. Chyba kładł je na stoliku. A wracając do domu, przebierając się, idąc do łazienki? Cóż – trzeba przejrzeć hol, łazienkę, może i salon. Weszła do jego łazienki, gdy puknęła się w czoło. „Ty głupia
cipo! Zacznij wreszcie myśleć, bo inaczej Zinaida już zawsze będzie cię wpędzać w kompleksy!”. Stojąc w holu, zadzwoniła pod numer prywatny Gospodina i zaczęła nadsłuchiwać. W holu cisza. Weszła do sypialni – dobiegł ją przytłumiony dźwięk charakterystycznego sygnału. W sypialni – tylko gdzie? Poruszyła głową. Prowadzona słuchem, szybko zlokalizowała telefon za stolikiem przy łóżku. Musiał go zrzucić, sięgając nocą, w półśnie, gdy odbierał rozmowę na służbowym. A ona, głupia, całą noc wydzwaniała! Naszła ją myśl, by idąc za ciosem, zadzwonić jeszcze raz – tym razem na ten zagubiony. „Czemu nie? Zobaczymy, co się stanie. Niczego nie ryzykuję” – pomyślała. Nie znała służbowego numeru, więc odszukała go w kontaktach na jego prywatnej komórce. Telefon służbowy dyrektora Abla był jednak wyłączony, bo przeczytała komunikat „numer niedostępny”. Zadzwoniła więc ponownie do sekretariatu. – Zinaido Władymirowna, mieliście jak zawsze rację. Zaginął służbowy, prywatny znalazłam, spadł w nocy za stolik. Dziękuję za zwrócenie mi na to uwagi. – To świetnie, że się znalazł. Nie wiem, kiedy stąd się wyrwę, ale wracając do domu, mogłabym zahaczyć o szpital i podać telefon dyrektorowi Ablowi. Co wy na to? – Nie chcę was fatygować. Wieczorem będziemy z misterem Hisamatsu w mieście. Jeśli dyrektor będzie przytomny, podamy mu, jeśli nie – zostawimy w dyżurce pielęgniarskiej. – Świetnie. Dziękuję, że mnie zastąpicie, bo prawdopodobnie przed dwudziestą nie ruszę się stąd. Mam nadzieję, że dyrektor
Abel szybko wróci do zdrowia i pełni sił. Przekażcie mu to, proszę. Do zobaczenia. – Do zobaczenia. „Nawet Zinaida ma w sobie coś z człowieka” – pomyślala Oksana. Poza podziwem i zazdrością dziś po raz pierwszy poczuła do niej coś w rodzaju sympatii. Zadzwoniła do Pawła. – O 18:15 wyjeżdżamy – ja, ty, dyrektor Hisamatsu i może jeszcze jego osobisty. Będziesz prowadził prawdopodobnie toyotę dyrektora Abla – to ta, która stoi przy garażu. Możecie jechać w swoim moro, stan munduru wyjściowy – butów też. Potrzebujesz coś – szczotkę, pastę do obuwia? – Nie, załatwię sam. – Świetnie. Zatem do 18:15. Teraz mogła wreszcie zająć się sobą – umyć się, zapleść warkocz na nowo, zadbać o makijaż. Dziś sprawdzi się w roli asystentki szefa. Kilka tygodni temu wypowiedziała głośno takie marzenie i – pstryk! – spełniło się. Wprawdzie to jednorazowa akcja, a Hisamatsu nie jest prezesem, a zaledwie p.o. dyrektora – ale i tak, gdyby ktoś jej to przepowiedział wcześniej, wyśmiałaby go. Po raz pierwszy włoży swój szary, jedwabny kostium ze wszystkimi dodatkami – koszulką, perłami i butami z cyklamenową podeszwą. Weźmie szarą wizytową torebkę. Przecież jedzie do gubernatora. Ciekawe, czy Gospodin spodziewał się, że jego żart – bo to chyba był żart z tą naradą u gubernatora, choć teraz już nie była tego taka pewna – stanie się rzeczywistością?
*** Gubernator Bolkow przyjął ich w swojej prywatnej siedzibie kolacją. Skomplementował Oksanę, a towarzyszący mu mężczyzna – którego przedstawił jako osobistego sekretarza – nie mógł się na nią napatrzeć. Po raz pierwszy miała uczestniczyć w oficjalnej kolacji sama, bez podpowiedzi Gospodina. Pamiętała o nieruchomych pośladkach i nogach, o złączonych kolanach, o łokciach przy ciele i dłoniach na krawędzi stołu. Przypomniała sobie wszystko o sztućcach, o kieliszkach, o chlebie. Pamiętała o wdzięku cechującym damę, ale i tak była spięta. Jakoś jej jednak szło i w trakcie dość zwyczajnej w końcu kolacji, nawet prostszej od posiłków, które jadła z Gospodinem w lokalach, rozluźniła się. Sekretarz robił notatki, a Oksana zastanawiała się, jak one wyglądają, skoro w zasadzie nie odrywał od niej wzroku i równocześnie jadł. Po kolacji Bolkow zapewnił, że spróbuje coś zrobić, by śledztwo prowadził ktoś spoza Komendy Obwodowej. Problemem było to, że milicja podlegała bezpośrednio generałom w Moskwie, więc bez użycia kanałów prywatnych się nie obędzie. Wychodząc z sekretarzem do gabinetu, zostawił gości w towarzystwie kobiet. Kazał być dobrej myśli. Po kwadransie wrócił z wiadomością, że generał Lazarenko, jego przyjaciel ze studiów podyplomowych, obiecał, że skieruje do Birobidżanu samodzielną grupę operacyjno--śledczą. Powinna dotrzeć jutro wieczorem, by w środę zacząć pracę. W grupie, poza zespołem dochodzeniowym, ma być oddział specjalny, bo Lazarenko zgodził się z tezą, że jeżeli potwierdzi się, iż miejscowi milicjanci są zamieszani w porwanie i podpalenia, to trudno wymagać, by sami się aresztowali. Oksanę i mistera Hisamatsu te wieści równocześnie usatysfakcjonowały i przeraziły. W środę będą mieli wsparcie, o które wystąpili. Z drugiej jednak strony tak poważne
potraktowanie sprawy przez tego Lazarenkę mówiło, że sytuacja jest groźna, a los Takuyi niepewny. To, że centrala na Honsiu jeszcze nie zdecydowała, czy okup będzie wypłacony, wzmagało obawy. Wciąż trwały konsultacje na linii Takasaki – Tokio – Moskwa – Władywostok; porywacze jutro wieczorem mieli przedstawić warunki, a grupa Lazarenki zacznie pracę i tak dopiero pojutrze. Do kontaktów bieżących Bolkow wskazał sekretarza, więc wymienili się z Jakobem Mordechajowiczem – bo tak się przedstawił – wizytówkami. Ona musiała napisać swoje dane na odwrocie kartonika dyrektora Hisamatsu. Początkowo się speszyła, ale potem powiedziała sobie, że co tam – roli asystentki dyrektora już się doczekała, to i własnych wizytówek też się doczeka. Czas tak pędzi, że i mister Hisamatsu ma nieaktualną. Uśmiechnięta czarująco, pożegnała się więc z zupełnie miłym Bolkowem i resztą towarzystwa, po czym pojechali z misterem Hisamatsu do szpitala. W szpitalu zamienili parę zdań z Gospodinem, który był przytomny, choć wyraźnie ospały. Nic z wydarzeń nocy nie pamiętał i w końcu Oksana nie zostawiła mu telefonu, tylko zakomunikowała, że zdeponuje go w dyżurce pielęgniarek. Nie protestował. Wraz z paszportem zapakowała go do koperty, zakleiła, opisała. Jeśli rano lepiej się poczuje, to może będzie pamiętał i sam poprosi; jeśli zapomni, to może i lepiej, bo odseparowany od świata pozaszpitalnego będzie miał więcej spokoju. Przekazała mu życzenia od Zinaidy i Swietłany i sama dodała, żeby wypoczywał i dochodził do zdrowia. Lekarz dyżurny – inny niż po południu – wyjaśnił, że pacjent ma amnezję wsteczną, że to się często zdarza, ale że może ona jeszcze ustąpić. Nie będzie to raczej rzutowało na jego sprawność umysłową i fizyczną w przyszłości. Otępienie jest wynikiem zastosowanych leków. Teraz jest potrzebny wypoczynek i jeśli nawet stan pacjenta jutro się wyraźnie poprawi, na co liczą, to
wcześniej niż w środę nie zostanie wypisany do domu. A nawet wtedy dostanie kilka dni zwolnienia na rekonwalescencję. *** W domu byli po dziewiątej i biorąc pod uwagę krótką noc oraz wyczerpujący, długi dzień, należało iść spać. Jako że łazienka z wejściem od holu, z której normalnie korzystała, została udostępniona projektantom, czekała, aż mister Hisamatsu zwolni tę nową. W międzyczasie przebrała się, zlustrowała dom, sprawdziła drzwi, opuściła rolety, upewniła się, że japońscy podopieczni – bo za takich ich prawie uważała – dostali kolację i prowiant na jutrzejsze śniadanie i życzyła im dobrej nocy. Gdy umyła się wreszcie i weszła do łóżka, zasnęła, ledwie przykryła się kocem. Chodziła po pogorzelisku i szukała czegoś bardzo ważnego. Po całym placu walały się segregatory. Niektóre były nadpalone, inne zalane wodą, i gdy je podnosiła, chcąc sprawdzić, czy to ten, którego właśnie szuka, rozmiękłe i wyblakłe rozpadały się jej w rękach lub kruszyły i opadały w obłoku szarego, beztreściwego popiołu. Były ich setki. Brała do rąk jeden po drugim; śpieszyła się, bojąc, że nie zdąży znaleźć tego właściwego. Wreszcie podniosła taki, który był cały. Otworzyła go i właśnie zaczęła akomodować wzrok na nienaturalnie rozmazujących się literach, cyfrach i pieczątkach, gdy niedaleko zabrzmiał charakterystyczny głos kapitana. – Taaak, Szlinowa... Macie to. Ale nie myślcie, że coś tam wyczytacie... Nie potrafiła zobaczyć rysów jego twarzy, ale znakomicie widziała w rękach mężczyzny pistolet. Uciekając, biegła do domu, do azylu, zastanawiając się, gdzie ma klucze, czy zdąży otworzyć sobie drzwi i schronić się, nim jej dopadnie. Naszła ją niedorzeczna myśl, że Gospodin kazałby jej biec elastycznym,
pięknym krokiem, ale nie umie, bo pięknych biegów nie ćwiczyła. Spróbowała jednak uginać się w biodrach, podskakiwać sprężyście – i zadziałało! Sadziła susy jak w siedmiomilowych butach. Dopadłszy drzwi, sięg-nęła do kieszeni po klucze. Nie było kieszeni. Klepała się nerwowo jedną ręką po ciele, bo drugą wciąż przyciskała do piersi bezcenny segregator. Mężczyzna już nadbiegał. Zmacała kaburę – tam są te klucze! Odpięła zatrzask, wyciągnęła je z niej i wkładając do zamka, zorientowała się, że zamiast kluczy trzyma w ręce pistolet. Usłyszała za plecami złowieszcze „Taaak...”, więc odwróciła się i zobaczyła, jak celuje w jej pierś. Uniosła swojego makarowa i nacisnęła spust. Oba bluznęły ogniem równocześnie. Mężczyzna znikł, a ona zaczęła się oglądać i macać, szukając rany, bo przecież musiał w nią trafić. Była cała, tylko w segregatorze ział otwór po kuli – akurat na ukośniku dzielącym nagłówek „Kw/Kp” [26]. Obudziła się. Było po drugiej. Poczuła parcie na pęcherz, więc nałożyła szlafrok i poszła do łazienki. Słysząc szum strugi moczu i odczuwając ulgę spowodowaną rozluźnieniem zwieracza, przypomniała sobie sen. Cóż za bzdury! Czemu sny są zawsze takie niedorzeczne? Z drugiej strony – jej pierwszy sen w willi okazał się niezaprzeczalnie proroczy, choć wtedy też nie widziała w nim sensu. Sprawdziło się wszystko, włącznie z hakami i kotwami, które były rzeczywiście tam, gdzie je wyśniła. Czy w tym śnie też są elementy prekognicji? Może zabawić się i sprawdzić, co z tego snu może – tylko może – być rzeczywistością? Wzdrygnęła pupą, by strząsnąć ostatnią kroplę moczu, spuściła wodę i wróciła do łóżka. Była rozbudzona. Czy warto analizować sen? Co może być prawdziwe? Bo przecież nie przemiana kluczy w makarowa!
Po pierwsze – segregatory. Spalone, zalane, rozmoczone. Niewykluczone. Raczej nie na placu, ale w sumie czemu nie? Po drugie – kapitan. „Taaak...” – w myśli zabrzmiało jego powiedzonko, aż się wzdrygnęła. Broni jej dostępu do segregatora. Co w nim było? Przypomniała sobie napis – „Kw/Kp”. Nie pamiętała, czy wyśniła się jej data. Hmmm... To ma być ważne? No, można to sprawdzić. Jak będzie miała czas, to przejrzy kwity kasowe. Te archiwalne przecież się nie spaliły, bo są w kotłowni. A dalej? Ucieczka, zagrożenie – to żadna wskazówka. Klucze – to mogłaby być przenośnia. Klucz do tajemnicy. Aż zaśmiała się w duchu z takiej prymitywnej wykładni snu. Potem klucz do tajemnicy strzela i... niebezpieczeństwo znika. Hmmm... Taka baśń. Zabójczy klucz, klucz ratunku, klucz do zagadki... A segregator przechwytuje kulę, chroni, ocala... Kwity kasowe... „Podsumujmy” – pomyślała już na pół sennie. Segregator Kw i Kp ratuje ją i zagraża wrogom. Kwity kasowe i klucz do łamigłówki, do bezpieczeństwa, do domu...
Rozdział 45
Rano zerwała się na dźwięk budzika. Czas gimnastyki. Muzyki nie puści, żeby nie budzić Japończyków, ale kto jej zabroni porozciągać się i poskakać, a potem powyginać się na ławce i pochodzić na bieżni? Wczoraj nie miała do tego głowy, ale dzisiaj pora wrócić do rutyny. Zeszła do salki z przyrządami gimnastycznymi, włączyła odtwarzacz i wyciszywszy dźwięk, ćwiczyła aerobik. Po kwadransie była już solidnie rozgrzana i spocona, gdy drzwi niespodziewanie się uchyliły i w szparze pojawiła się twarz jednego z projektantów. Oboje byli zaskoczeni, oboje się zmieszali. Oksana wypadła z rytmu, ale tylko na chwilę. W końcu co z tego, że jest naga – jest u siebie i jeśli ktoś nie puka, otwierając drzwi w cudzym domu, to jego sprawa i jego wstyd. Ostentacyjnie wróciła do znanych figur. Japończyk w końcu zamknął drzwi, ale trwało to zdaniem Oksany o trzy sekundy za długo. Gdy godzinę później omotana szlafrokiem szła na górę, mijany Japończyk na jej widok spuścił oczy. Czy to ten, co ją podglądał? Sprawdziła, czy mister Hisamatsu nie zajmuje łazienki, i umyła się oraz ogoliła. Potem w domowej sukience numer jeden przeszła do kuchni na śniadanie, witając jedzących i rozmawiających po japońsku dyrektora i dwóch jego rodaków, wśród których poznała mistera Igarashiego, ukłonem i uniwersalnym „good morning”. Mister Hisamatsu uprzejmie wstał na jej widok i skłonił z uśmiechem głowę, a jego towarzysze, widząc ten gest, z lekkim opóźnieniem zrobili to samo. Potem wrócili do przyciszonej rozmowy.
Wkrótce mister Hisamatsu skończył i poinformował Oksanę, że wychodzi do Keyaki, gdzie spodziewa się dalszych czynności prowadzonych przez milicję i prokuraturę. Poprosił ją, by zajęła się tym, co uważa za stosowne. Nie miał nic przeciwko temu, by odwiedziła w szpitalu dyrektora Abla, więc postanowiła, że od tego zacznie dzień. W swoim „tajniackim” stroju i u boku podobnie ubranego Pawła nie miała żadnych problemów z wejściem na oddział. Trwał właśnie obchód, musiała więc chwilę poczekać, za to potem miała najświeższe wieści o stanie Gospodina. Wracał do zdrowia, nadal nie pamiętał wczorajszych wydarzeń i ordynator zasugerował – myśląc zapewne, że przyszli przesłuchać jego pacjenta – że luka w pamięci Petera Abla może być trwała. Poza tym pacjent wracał do sił, na ból głowy nie skarżył się, śniadanie zjadł, temperatura, ciśnienie i reakcje neurologiczne w normie. – Jeśli nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, zostanie wypisany jutro, najpóźniej pojutrze – oznajmił. – Z zaleceniem tygodniowego pobytu w łóżku – zastrzegł zaraz. Powitali się z Gospodinem ciepło, choć nieco sztywno, bo w pokoju byli dwaj ochroniarze, pielęgniarka, salowa i dwóch innych pacjentów, w tym nocny stróż. Peter uśmiechnął się na widok jej koszuli i krawata. – Witam serdecznie towarzyszkę porucznik – powiedział cicho, gdy zbliżyła się na tyle, żeby go dobrze słyszeć. – Sam bym nie wpadł na lepszy pomysł. Potem pytał o przebieg nocnych wydarzeń – słyszał co nieco z ust personelu szpitalnego, ale niewiele, a sam rzeczywiście nic nie pamiętał – jego wspomnienia kończyły się na niedzielnym wieczorze. Opowiedziała więc prawie wszystko, co wiedziała.
Rozmowę z gubernatorem skróciła i ominęła fakt podejrzeń dotyczących tożsamości porywacza. Gospodin chyba się zorientował, że istnieją pewne niewypowiedziane tajemnice, bo spojrzał na nią kilka razy badawczo. Ponieważ nie żądał wyjaśnień właśnie w sprawach, które pominęła, nie szczędząc pytań gdzie indziej, zrozumiała, że jego umysł pracuje z właściwą mu przenikliwością. Ponieważ nic nie wiedział o telefonie – przyznał się, że z ich wczorajszej wieczornej wizyty zostało mu tak mgliste wspomnienie, że nie śmiał rozdzielać faktów od majaczeń, a wolał nie pytać o to pielęgniarki – przyniosła mu go z dyżurki. Powiedziała, że jego służbowy aparat zaginął, ale nie okazał zaskoczenia. – Wasze klucze wzięłam, ma je teraz mister Hisamatsu. O willi, która stała się czasowym azylem-fortecą dla wszystkich Japończyków, powiedziała mu już przedtem. Upewniła się, że nie ma żadnych potrzeb, poza ubraniem na czas przejazdu do domu, co jeszcze uzgodni telefonicznie – i tak nie wyjdzie wcześniej niż jutro, a jutro obiecała go odwiedzić. Przed opuszczeniem sali podeszła do leżącego na sąsiednim łóżku stróża, w którym z trudem poznała tego miłego, gadatliwego staruszka, który kiedyś jej pokazywał, gdzie jest willa dyrektora. Bez wiary zapytał, czy nie mogłaby postarać się o papierosy dla niego, ale innych potrzeb nie miał. Wspomniał, że córka przyjdzie po południu. Miał też kilka pytań o zakład, ale na niewiele z nich umiała odpowiedzieć, bo po ostatnim podpaleniu w nim nie była. Przypomniała sobie, że kiedyś przyszło jej do głowy, żeby go zapytać o pierwotne zastosowanie haków w magazynie. – Aaa, te haki? No, do sprawiania ubitych zwierząt potrzebne były. Bo Dobyczin polował, a i świnie trzymał obok, w chlewiku. Wiecie chyba, panienko, jak się rozbiera świnię? – nie widząc z jej
strony potaknięcia, kontynuował: – Toż ubite zwierzę wiesza się za tylne nogi na hakach u powały lub na ścianie, rozpina na boki, mocuje przednie nogi do posadzki, żeby łatwiej było ciąć... Poczuła, że nie chce więcej słuchać tych krwawych opisów i choć staruszek rozwodził się jeszcze minutę, wyłączyła się. „A więc to takie proste?” – pomyślała z niesmakiem. A ona doszukiwała się w tym jakichś mrocznych tajemnic... Poniewczasie była zła na siebie, że poruszyła ten temat. Wyjaśnienie odarło magazyn z całej tajemniczej romantyczności. Odtąd stojąc tam przypięta lub wisząc pod stropem, będzie miała przed oczami te sprawiane świnie. Podziękowała i pożegnali się, życząc sobie nawzajem zdrowia. Wracając, przekazała misterowi Hisamatsu, Swietłanie i Zinaidzie krótki komunikat o stanie zdrowia dyrektora Abla. W domu uporządkowała po swojemu kuchnię i odkurzaczem wyczyściła salon, obie sypialnie oraz hol. Potem umyła łazienki i ponieważ do obiadu pozostało jeszcze co najmniej półtorej godziny, wzięła sobie jogurt. Jedząc, przypomniała sobie o śnie. Nie pamiętała go dokładnie, ale pozostało skojarzenie z ważnym segregatorem, na którym była etykieta „Kw/ Kp”, i jakimś kluczem... Przypomniała też sobie nocne postanowienie, żeby odszukać ten segregator i przejrzeć jego zawartość. Skoro nie miała teraz żadnych pilniejszych zajęć, zeszła do kotłowni z zamiarem sprawdzenia, czy istnieje taki w zniesionym tu przed trzema tygodniami archiwum Keyaki. „Swoją drogą wszyscy i wszystko znajduje azyl pod tym dachem, najpierw ja, potem papiery, a w końcu Japończycy. Czy to nie dziwne? Widocznie to rzeczywiście prawdziwy Dom” –
pomyślała. Po ponad godzinie, ocierając pot z czoła, patrzyła na wyniki swojej katorżniczej pracy. Postanowiła skoncentrować się na czasach nowszych; wszystko sprzed roku 2000 zostawiła nieposegregowane, bo i tak nie miała więcej miejsca. Przed godziną jeszcze bezładnie zmagazynowane segregatory były teraz pogrupowane datami w tematyczne skupiska, zajmując całą podłogę. Przypominały wykresy słupkowe, które tak lubiła na analizie statystycznej. Przyjrzała się grupom rocznym – ich wielkość świadczyła o przerobie. Dwa ostatnie lata okazały się słabsze, choć niewiele – widać produkcja i sprzedaż były stabilne, z lekką tendencją malejącą. To pierwszy wniosek. Teraz zaczęła się przyglądać słupkom dokumentów w poszczególnych kategoriach. Objętość faktur i not uznaniowych pozostawała podobna w każdym roku, tak samo Wz, Pz („Działka Agniessy” – przemknęło skojarzenie), raporty, zestawienia, płace, Rw. Ale dlaczego liczba kwitów kasowych Kp spadała tak drastycznie? W 2006 roku było ich około dwukrotnie mniej niż w 2000. Może płacono teraz przelewami? Sprawdziła – to by się zgadzało – wykazy bankowe wyraźnie się wydłużyły. A Kw nie zmieniało się. Ciekawe! I tak dużo tych płatności gotówkowych! Wszystkie archiwalia kasowe były opisane Rk albo Kw albo Kp. Wśród skoroszytów był tylko jeden oznaczony Kw/ Kp – widocznie w końcówce 2004 roku nie opłaciło się użyć dwóch i zarchiwizowano parędziesiąt dowodów kasowych w jednym. Otworzyła go nie bez emocji spowodowanej tak wyraźną senną wskazówką; tym wyraźniejszą, że na ukoś-niku była okrągła plama. Zauważyła, że Kw i Kp są tu układane według kolejności wystawienia i prawie na przemian. Nie było ich dużo – z ciekawości postanowiła policzyć. Szesnaście Kp i dwadzieścia dwa Kw. Licząc, zwróciła mimochodem uwagę na fakt, że aż
siedem Kw ma tego samego beneficjenta, co płatnik na poprzedzającym go Kp. Dlaczego prawie połowie płatników natychmiast zwracano część pieniędzy, a raz nawet całą kwotę? W rubryce „za co” wpisywano zawsze słówko „zwrot” i numer Zz [27]. „Znaczyłoby to” – pomyślała – „że ktoś płacił za tarcicę gotówką w kasie i potem” – spojrzała na daty – „tego samego lub następnego dnia odbierał z kasy zwrot części lub całą wpłatę”. Rzuciła okiem na nazwy kontrahentów. Były różne, nie znała ich, ale wszystkie spoza najbliższej okolicy. Głupota – zwracali deski tego samego dnia? To dlaczego to księgowano? Nie prościej było anulować Wz i wypisać nowy dokument? Co może powodować masowe zwroty tarcicy? A może dostawali jakieś upusty? Bez sensu – nie na sto procent kwoty! Idiotyzm. Błąd wyceny z tych samych powodów nie wchodził w rachubę – nie można pomylić się o sto procent. Czyli chyba zwracali te deski? Z samej ciekawości postanowiła upewnić się, czy dobrze myśli. Odszukała Wz i Zz z tego samego okresu i rzeczywiście, zgadzało się. Wszystko się zgadzało. Dlaczego jednak na tych właśnie – przeglądnęła cały segregator Zz z końcówki roku 2004 – a właściwie prawie na wszystkich zwrotach tarcicy na plac nie ma podpisu Agniessy, tylko jakiś inny? Podobny, ale podpis Agniessy znała; był wyraźniejszy. Kto jeszcze mógł przyjmować zwroty? Czyj to podpis? Przeszukiwała skoroszyty z archiwalnymi dokumentami w poszukiwaniu analogicznych, ale zbliżone – i to przy dużej dozie wyobraźni – zdarzały się tylko na niektórych Kw. Były to wyłącznie – cóż za korelacja – te wystawione na gotówkę za zwracaną tarcicę. Czy znaczyło to, że kasa wypłacała pieniądze temu, kto potwierdzał zwrot? Kolor długopisu – porównała, zbliżając się do lampy – był ten sam.
No, to już śmierdziało oszustwem! Dla zaspokojenia ciekawości przyjrzała się dokładnie tym Kw, które nie miały odpowiednika w Kp. Jeden z nich był też za zwrot tarcicy i pieniądze pokwitował zawijas zrobiony tym samym długopisem. Zastanowiła się – jeżeli mechanizm jest taki sam, to czemu nie ma Kp? Może płacił czekiem? Nie – czekiem chyba nie, bo nie było nigdzie śladu po czekach, ponadto wiedziała ze studiów, że czeki płatnicze nie przyjęły się w Rosji i operacje czekowe poza największymi miastami stanowiły nieliczący się ułamek procenta transakcji. Czyżby przelewem? To można sprawdzić. Faktycznie, był przelew od tej firmy, o kilka dni późniejszy. Wz – też było, proszę bardzo, z daty Kw. I zwrot był, też z tej daty. Podpis – znanym długopisem. To co to było? Wydali towar, przyjęli zwrot i wypłacili gotówkę jakiegoś dnia, a za pięć dni dostali przelew? Jeszcze o takim czymś nie słyszała, żeby robić częściowy zwrot przed płatnością zasadniczą. To podpada pod pożyczkę, a SowLesChoz to nie bank. Poczuła się skołowana. Zostawiła oglądane skoroszyty na wierzchu, rozejrzała się, gdzie by tu usiąść i pomyśleć. Nie było gdzie, ale przypomniała sobie – a raczej żołądek jej przypomniał – o obiedzie. Oczywiście – już zaraz druga! Zamknęła drzwi na klucz i poszła na górę. Pięknie! Wszyscy siedzieli lub stali z talerzami, większość z pustymi, ale o niej nie zapomniano – garnki przysłane ze stołówki Keyaki Kugła stały na kuchence. Przelała żurek do miseczki i podgrzała w kuchence mikrofalowej. Zanim zasiadła do jedzenia na zwolnionym dla niej krześle, włożyła do kuchenki drugie danie. Sporo jeszcze zostało – ziemniaków, kapusty, i nawet jedna porcja żeberek – zapytała więc Japończyków, czy mister Hisamatsu już jadł. Odpowiedziano chórem, że miał jeść w zakładzie. Ogłosiła zatem, że zostało jeszcze i jeśli ktoś ma ochotę na... zaraz, jak jest
repeta po angielsku? – no, na dodatkową porcję, to może się częstować. Wszyscy, uśmiechając się, przecząco pokręcili głowami. Drugie danie zjadła zupełnie bezwiednie, porządkując w głowie nowo odkryte fakty. Gdy wszystko sobie poukładała, gdy istota przekrętu stała się jasna, gdy wiedziała, jak przeprowadzić audyt i na co patrzeć w dowodach księgowych, było prawie wpół do czwartej. Jedno, czego nie wiedziała, to kto to robił. Sądząc po naciskach, które na nią wywierano, w szajce był Sipowskij, ale musiał mieć pomocników. Na pewno w kasie – tam się wiele działo i bez współpracy kasjerki nie obyło się. Czy Agniessa? Tego nie wiedziała. Kto na poziomie dostaw? Czy nadwyżkę surowca zapewniali pilarze, urzędnik leśny, czy ktoś wyżej? A wśród obsługi traka? Robotnicy, mistrz czy sam kierownik tartaku? Może jeszcze ktoś na bramie? Ale czy to sprawa księgowej? Tym niech się zajmą śledczy z prokuratury. Ona na poziomie swojej kompetencji zrobiła, co do niej należało. Dlaczego zatem nie odczuwa radości? Przecież odniosła sukces! Wykonała zadanie, którego sama się podjęła! Po pierwsze – wstydziła się za swoich rodaków. Bo znowu Rosjanie! Inteligentni – ale w oszustwie, odważni – ale w łamaniu prawa, solidarni – ale w kryciu przestępców. Dobrze, że nie wszyscy są tacy. Dobrze, że ona, Rosjanka, swoim przykładem może pokazać Japończykom inną Rosję. Po drugie – i było to bardziej osobiste, więc bardziej doskwierało – zdawała sobie sprawę, że gdyby tydzień temu nie straciła trzech dni na swoje fochy, zdążyłaby zdemaskować mechanizm działania szajki tydzień wcześniej. Nie byłoby
zapewne drugiego podpalenia. Gospodin i stróż nie leżeliby w szpitalu. Takuya nie zostałby porwany. A spóźniła się przez swoje dąsy. Tak więc ona jest pośrednią przyczyną tej tragedii. Nie żeby była wprost winna – ale mogła zapobiec, a nie zapobiegła. Mogła i powinna zdążyć – a się spóźniła. Jak to bolało! Wybrała numer Hisamatsu. – Oksana. Mam coś dla was. Nic bardzo pilnego, ale dziś wieczorem nie będę wam życzyć dobrej nocy. – Wybieracie się gdzieś? – To nie to. Po prostu był taki czas, że e-mailowałam do was z życzeniami dobrej nocy, ale dziś nie. – Aha... – No nic. Jak zrozumiecie, to przyjdźcie. – Tak, na pewno. Czekała na niego kwadrans. Cały kwadrans. A może zaledwie kwadrans? *** Postawiła przed nim podwójną kawę z mlekiem i resztę ciasteczek. Przed nią stała mała czarna. Zaczęła opowieść. – Do tartaku przywozi się pnie. Dwadzieścia kubików, choć w papierach jest piętnaście. Produkuje się tarcicę – powiedzmy, że piętnaście, choć w papierach napisze się dziesięć. Kupiec X przyjeżdża po dziesięć kubików desek. Płaci w kasie lub
przelewem, choć to rzadko. Dostaje dowód wpłaty i fakturę, dostaje dokumenty wydania i zajeżdża z nimi na plac. Tam wydają dziesięć, podpisują, stemplują. Wyjeżdża i może nawet zostawia kopię dokumentu wydania na bramie. Wszystko jest tak, jak X żąda i jak się spodziewa. Zapłacił za dziesięć i dostał dziesięć. Na tym rola X się kończy. Potem ktoś fabrykuje dokument zwrotu pięciu kubików tarcicy na plac. Wszystkie podpisy są. Kto je składa – nie wiem, niech to wyjaśnią specjaliści. W ślad za tym dokumentem idą – tak jak powinno być – zwrot pieniędzy z kasy i korekta do faktury. Te egzemplarze, które są dla X, wędrują do kosza. Są stosowne dokumenty, ktoś odbiera pieniądze. Za pięć kubików. Tylko że X nic nie zwrócił – w ogóle, jak widzicie, nikt nic nie zwrócił – i to nie X odbiera pieniądze w kasie. Pieniądze odbiera ten, kto to wymyślił. I ten ktoś opłaca pomocników – w lesie, na placu, w kasie, może na traku i na bramie. A stan się zgadza – według dokumentów ma być na placu pięć kubików i jest pięć. Dokumenty też się zgadzają. Kto sprawdzi las? Las rośnie. Jedyna rzecz, która się nie zgadza, to dokumenty u X z dokumentami w tartaku. Ale X jest daleko, zawsze w innym obwodzie, i podlega innej komórce kontrolnej. Kto ma zatem prowadzić kontrolę krzyżową międzypodmiotową? Komu by się chciało? A gdyby nawet, to przecież w X zagubiono dowód – niech dochodzą, dlaczego. Może kierowca ich okradł? Nie mają dokumentu – ich wina. Tartak ma wszystkie papiery w porządku. Skończyła i chwilę trwała cisza. Mister Hisamatsu, dotąd zasłuchany w jej słowa, odstawił pusty kubek i zapytał: – Dokumenty się zgadzają, mówicie? Ale przecież coś znaleźliście...? Poprosiła, by jej towarzyszył i poprowadziła do kotłowni. Pokazała skoroszyt Kw/Kp z 2004. Zwróciła uwagę na ilość Zz, na symetrię, na podpisy – stale podobny gryzmoł tym samym długopisem. Pokazała dowody Kw z tym samym gryzmołem.
Pokazała ten jedyny przelew, uczyniony po pięciu dniach od zwrotu gotówki. Wtedy zobaczyła w jego twarzy, że jej wierzy. Że jest tak samo pewny jak ona. Że fakty go przekonały. – Nie wiem, czy wszędzie jest tak samo, mister Hisamatsu. Przejrzałam tylko wyrywkowo. – Nieważne, Oksano Grigoriewna. Ważne jest to, że wreszcie rozumiemy, jak to działa, że mamy poszlaki, mocne poszlaki, i że wiemy, jak to udowodnić. A jak za to wezmą się śledczy, to jedną lub dwie osoby odpowiedzialne wskażą – i wtedy reszta zmowy pęknie, bo nikt nie będzie chciał wziąć wszystkiego na siebie. Ukłonił się Oksanie. – I wy to zdemaskowaliście – kontynuował. – Przyjmijcie moje podziękowanie. W imieniu Keyaki. I ode mnie osobiście też. Wyrażam wam mój najszczerszy podziw. – Nie chwalcie mnie tak, bo czuję się winna temu, że nie odkryłam tego wcześniej. Powinnam była. Gdyby nie stracone trzy dni, to nie doszłoby zapewne do tej niedzielnej nocy – wszyscy byśmy sobie spokojnie pracowali. – Wybaczcie, Oksano Grigoriewna, może nie powinienem tak się wyrażać, ale głupio mówicie. Nie można gdybać. Może bez dramatu niedzielnej nocy i jego reperkusji nie mielibyście tego błysku natchnienia? Może grzebalibyście się w Keyaki-B-K a nie zajrzeli do segregatora? Może to, a może tamto... Wszystko to jest ulotne, niesprawdzalne, a więc nieistotne. Namacalne, sprawdzalne i istotne są wasz sukces i nasz krok naprzód. Pozwólcie, że zamelduję o tym centrali. Firma musi podjąć decyzję co do dalszego postępowania.
Odszedł na górę, zapewne po to, by pisać kolejny elaborat w hiraganie. Zamykając kotłownię, pomyślała, że Hisamatsu nie wie o jeszcze jednej ulotnej, acz sprawdzonej i najbardziej w tym przypadku istotnej rzeczy. O śnie. Śnie o segregatorze Kw/ Kp z przestrzelonym ukośnikiem.
Rozdział 46
Oksana siedziała w swoim pokoiku i ćwicząc mięśnie pochwy, wodziła oczami po kartach książki o savoir-vivrze. W zasadzie tylko ją trzymała, bo i tak nie potrafiła skupić się na niczym. Czekała jak na szpilkach na wiadomość od porywaczy. Nie tylko ona – wszyscy japońscy projektanci zgromadzili się w salonie w nerwowym oczekiwaniu. Niepokój wzmagała informacja z Takasaki, że dla firmy pół miliona okupu wprawdzie jest do zapłacenia, ale legalne przetransferowanie takiej kwoty do Birobidżanu zajmie parę dni – przynajmniej taka informacja nadeszła z konsulatu. Na przemycenie tych pieniędzy dyrekcja Keyaki – po zasięgnięciu opinii w Ministerstwie Spraw Zagranicznych – nie chciała się zgodzić. Przez ostatnią godzinę uparcie wwiercała się w jej mózg pewna myśl, zaczątek pomysłu. Właściwie nie zaczątek, tylko środek, i to właśnie było najgorsze. Bo nawet gdyby uznać, że jest wart rozpatrzenia, to zarazem nie jest nic wart, bo nie wiadomo, jak zacząć. Myśl jednak nie chciała jej opuścić, stale obracana przez jej umysł, rozpatrywana to z tej, to z tamtej strony, a z każdej nie do ugryzienia. Usłyszała pukanie. Nie wiedząc, kto stoi pod drzwiami, wybrała język angielski. – Come in! W półotwartych drzwiach stał mister Hisamatsu. – Oksano Grigoriewna, można na minutkę? Może
przejdziecie do mojej sypialni? Jest większa – dodał przepraszająco. – Oczywiście – poderwała się, odkładając książkę. Przeszli na drugą stronę. Mister Hisamatsu był zdenerwowany. – Oksano Grigoriewna... – Mówcie mi Oksana, tak będzie prościej – wpadła mu w słowo. – Przepraszam, kontynuujcie. Skłonił lekko głową na znak podziękowania i akceptacji. Nie uśmiechnął się. – Oksano, dzwonił Rotfeld. Ten sekretarz Bolkowa – dodał myśląc, że nie kojarzy – Jakob Mordechajowicz – wymówił z wyraźną trudnością, spoglądając na wizytówkę. – Ekipa przysłana przez znajomego generała – nawet nie wiemy, to znaczy konsul nie wie, gdzie ten Lazarenko pracuje, ale to nieważne – dodał zaraz Japończyk, kręcąc głową – jest już w mieście. Oksana jeszcze nie widziała go takim rozdygotanym. Patrzyła nań wyczekująco. – I – kontynuował – chcą się z nami spotkać jeszcze dziś wieczorem. Znowu zrobił przerwę. Czekała, co dalej. – Jest problem. Ja nie powinienem się ruszać spod telefonu. To znaczy z Keyaki. Muszę tam zaraz wracać, bo porywacze mają wieczorem przekazać dalsze żądania. Krótko. Czy mogę mieć do was prośbę – w imieniu Keyaki – byście sami spotkali się z tymi
przyjezdnymi śledczymi? Chcą usłyszeć wszystko z naszych ust. – Co mam im powiedzieć? Czy mam o czymś nie mówić? Nie wiem, czy będzie możliwe zatajenie czegoś. – Spróbujcie uniknąć przesłuchania z protokółowaniem. Nie wiem zresztą, przyznam, że źle mi się teraz myśli. Zdam się całkowicie na was. W razie czego spróbujcie przełożyć formalne przesłuchanie na jutro. Jutro przyjedzie tu radca Anzai z konsulatu we Władywostoku z prawnikiem. Nie spodziewaliśmy się, że zaczną pracę jeszcze dziś. Mieli jutro – dodał z westchnieniem. Oksanie zrobiło się go żal. – Gdzie chcą się ze mną zobaczyć? – Nie wiem – wybaczcie. Zadzwońcie do Rotfelda. Niech was umówi – poderwał się. – Dziękuję wam. Ja już muszę biec. Wyszedł. Za chwilę usłyszała trzaśnięcie drzwi wejściowych. „No proszę!” – pomyślała. „Ale awans”. Została właśnie parlamentariuszem, rzecznikiem i pierwszym kozłem ofiarnym. Wcale jej się to nie uśmiechało. „Wygodni ci Japończycy. Konsul, cesarz, Ojczyzna – upomną się o nich. Zawsze mogą wyjechać, poza tym ani milicja, ani nawet FSB nic im nie zrobią. A ja? Kto się upomni o mnie?”. Wiedziała jednak, że nie odmówi prośbie Isano. Dlatego, że zdążyła go polubić. Dlatego, że czuje się członkiem zespołu Keyaki. Dlatego, że rozumie sytuację. Dlatego, że musi naprawić nadszarpniętą opinię Rosji. Wybrała numer z wizytówki.
*** Na Czapajewa, dokąd nakazano jej przybyć, stał blok mieszkalny. Weszła na wskazane piętro, zadzwoniła do drzwi o wymienionym przez Rotfelda numerze. Otworzył mężczyzna – i tyle mogła o nim powiedzieć. – Oksana Grigoriewna Szlinowa. Sprawdził jej dowód. Obszukał sprawnie, ale niczego nie zabrał. Wskazał, by poszła w głąb mieszkania. Gdy tylko się do niego obróciła tyłem, nie potrafiłaby opisać jego wyglądu. W pokoju siedziało za stołem dwóch mężczyzn w nieokreślonym wieku. Na jej widok jeden z nich o ciemniejszych włosach wstał i wyszedł ku niej. – Kuskow. Witajcie, Oksano Grigoriewna. – Witajcie, towarzyszu Kuskow. Nie zareagował na „towarzysza”. Wskazał krzesło naprzeciw nich, tyłem do drzwi. – Siadajcie. Odsunęła krzesło o metr. Kuskow usiadł, gdy tymczasem jego milczący, szpakowaty towarzysz ostentacyjnie uruchomił dyktafon i położył go na stole. Potraktowała to jako zabieg teatralny, bo przed laptopem, który leżał przed nim, od początku stała, wycelowana w jej krzesło,
kamerka z mikrofonem. – Dwudziesty czwarty lipca 2007, godzina 17:35. Obywatelko Szlinowa, Oksano Grigoriewna – podajcie datę, miejsce urodzenia i miejsce pracy. – 11 marca 1984 roku w Leninskim koło Sewastopola. Od kwietnia tego roku pracuję w Keyaki Kugła na stanowisku księgowej. – Co macie do powiedzenia na temat dyrektora zakładu Keyaki Kugła Schinischiego Takuyi? Opowiedziała wszystko, co było jej wiadome w sprawie porwania. To, czego dowiedziała się od mistera Hisamatsu, Michaiła, od barmana Igora, o telefonie, skojarzeniu z głosem oficera, który z nią rozmawiał, o wcześniejszej rozmowie z kapitanem, o przesłaniu plików do identyfikacji fonoskopijnej w Japonii. Na pytanie o swój pobyt w komendzie opowiedziała jak było, nie wspominając o tak ulotnej sprawie jak salutowanie plutonowego, który ją doprowadzał. Poprosili ją, by powtórzyła wszystkie nazwiska osób, o jakich mówiła. Powtórzyła. Zapisali. Spytała, czy interesuje ich numer telefonu kapitana. Bardzo ich interesował. Podała im, mówiąc, że ilekroć nań dzwoniła i pytała o coś, nikt się nie odzywał, ale że po minucie, dwóch kapitan oddzwaniał do niej z zastrzeżonego numeru i udzielał odpowiedzi na zadane wcześniej pytanie. Spojrzeli na siebie ze zdziwieniem i na nią z niedowierzaniem. Szpakowaty wystukał coś na komputerze, po czym oboje wpatrzyli się w ekran. Na życzenie ciemnego opisała szczegółowo swoje kontakty z milicjantami na komendzie. Spytała, czy interesuje ich zapis
rozmów z kapitanem i z porywaczem. Potwierdzili z ożywieniem. – Nie mam przy sobie adaptera USB do mojego sony ericssona. Może wy macie? Niestety, nie mieli. – W takim razie, towarzysze, poproszę o adres e-mailowy, na który ma to być wysłane. Ciemniejszy po raz pierwszy uśmiechnął się do niej – lekko i jakby przez mgłę, ale przychylnie. Spojrzał na szpakowatego, ten odpowiedział nieznacznym uniesieniem brwi, pokazując chyba coś na ekranie, bo Kuskow skinął głową. Szpakowaty zapisał i podał jej kartkę z adresem. – Tylko, obywatelko, wolelibyśmy, abyście nie mówili przez telefon niczego niepotrzebnego – zastrzegł. – To się rozumie samo przez się, towarzyszu. Nic nie będę mówić – prześlę wam to GPRS-em. Kiwnął głową z uznaniem. Zatrzymała rejestrację dyktafonową w swoim telefonie, nazwała plik dla zapisu i przypomniała sobie odpowiednie akapity z instrukcji telefonu. Za trzecim razem udało się. Ponownie uruchomiła rejestrację. Dobrze, że te czynności obsługowe miała tak opanowane, że mogła je wykonywać niezauważalnie dla postronnych. – Czy interesuje was, towarzysze, moja teoria na temat wyprowadzania gotówki z kasy państwowego SowLesChozu, co być może jest nadal kontynuowane w Keyaki Kugła i może mieć związek ze sprawą?
Spojrzeli na nią z uwagą – szpakowaty z niedowierzaniem, a ciemny ze śladem uśmiechu. – Oczywiście. Mówcie. Dlaczegoście wcześniej o tym nie wspomnieli? – Bo nie pytaliście, towarzyszu. Poza tym to tylko teoria, która może, ale nie musi wiązać się z porwaniem. I – uprzedzając pytanie, dlaczego nie zgłosiłam tego organom śledczym – ja ani nikt z Keyaki, bo nie jest to jeszcze zgłoszone – oznajmiam, że podejrzenie dotyczące mechanizmu przestępstwa mam dopiero od trzech godzin. Mam poszlaki, ale nie znam sprawców. – Jasne. Zaspokójcie wreszcie naszą ciekawość – powiedział Kuskow, już zupełnie nie kryjąc uśmiechu. Zmieniła położenie nóg i opowiedziała im. Słuchali, nie przerywając; ciemniejszy wpatrzony w nią, szpakowaty raz po raz przenosząc wzrok z jej kolan na ekran stojącego przed nim laptopa. Gdy skończyła, nie zapytali o nic. Ciemniejszy spojrzał na kolegę, a gdy tamten zapytał: – Porozmawiamy? Rzucił w kierunku drzwi: – Sieryj! – i zwrócił się do Oksany: – Wyjdźcie, proszę, na chwilę do pokoju obok. Możecie zapalić albo napić się wody. Zawołamy was za parę minut. Wstała i odeszła krokiem wyrażającym – a przynajmniej miała taki zamiar – pewność siebie i wdzięk damy. Przemyślenia,
jak zachowa się podczas i po przesłuchaniu, wprowadzała w czyn najlepiej jak umiała. Nauczka z Komendy nie poszła w las. W tym drugim pokoju story były zaciągnięte na okna jak w pierwszym, jednak zamiast stołu stały trzy jednoosobowe tapczany. Całości dopełniały kanapa i trzy jednodrzwiowe szafki. Usiadła na kanapie i położyła ręce z tyłu na oparciu. Wpatrzyła się w mężczyznę, który stał przy zamkniętych drzwiach, ale nie rozszyfrowała tajemnicy jego doskonałej nijakości. Po prostu był i nie było go – równocześnie. Po dłuższej chwili Kuskow uchylił drzwi i zawołał ją do drugiego pokoju. – Czy rozpoznacie kapitana, plutonowego, który was doprowadzał i tego Aleksa? – Towarzyszu Kuskow. Przykro mi, że ciągle mnie sprawdzacie. To, co mówię, jest prawdą i wasze metody mi ubliżają. Kapitana i plutonowego poznam, gdy ich zobaczę, ale Aleksa nie, bo tylko słyszałam o nim od barmana to, co wam mówiłam. Jeżeli widziałam go kiedykolwiek, to nic o tym nie wiem. – Pojedziecie teraz z nami na komendę celem identyfikacji. Widząc jej zaskoczenie, dodał: – Nie bójcie się. Po pierwsze, jesteście z nami, a po drugie, pokażemy wam tylko ich zdjęcia, bez obecności podejrzanych. – Czy potem jeszcze tu wrócę? – Nie wiem. Może nie będzie potrzeby.
– W porządku. Mój ochroniarz pojedzie za nami. To zresztą niedaleko, trudno byłoby go zgubić – dodała z uśmiechem. Znowu porozumieli się oczami i widziała, że szpakowaty nie był entuzjastycznie nastawiony do jej oświadczenia, jednak spasował. – Niech będzie. Sieryj! Jedziemy z obywatelką do komendy. W tym czasie szpakowaty kończył pakować laptop, kamerkę i resztę wyposażenia do dużego, sztywnego nesesera. Na schodach wydała instrukcje Pawłowi, a potem, pod domem, wsiadła do nie pierwszej młodości hondy z kierownicą po prawej stronie. Kierowca, który czekał w środku, zawiózł ich pod komendę.
Rozdział 47
Oksana, gdy tylko wsiadła do toyoty, natychmiast zapisała nazwisko i adres. Drugiego nazwiska nie musiała zapisywać – nigdy go nie zapomni. Potem posiedziała chwilę w bezruchu, aby uspokoić emocje. Wiele rzeczy stało się jasne. Wtedy, gdy podejrzała pod zdjęciem kapitana nazwisko Sipowskij, z trudem mogła jasno myśleć. Od czasu, gdy ściągnięty telefonicznie pracownik milicji wpuścił ich za metalowe drzwi tajnej kancelarii, minęła godzina – przez ten czas oglądnęła kilkadziesiąt kart personalnych pracowników birobidżańskiej milicji. Kuskow otwierał teczki, przeglądał je pobieżnie i niektóre karty podsuwał jej. Niezbyt starał się zakryć personalia, stąd czasem udawało się jej podejrzeć coś poza zdjęciem – nazwisko, imię, otczestwo, stopień, rzadziej przydział. Przy pierwszych okazaniach rozmyślała gorączkowo, co zrobić, aby zobaczyć dane tej jednej, dwóch osób, na których jej zależało, ale jak doszło co do czego i rozpoznała kapitana, to i tak wszystko wzięło w łeb. Gdyby nie traf, gdyby nie niestaranność śledczego, któremu przypadkowo przesunęła się ręka, gdy zabierał sprzed niej teczkę, nie zobaczyłaby nawet nazwiska. Wiedziała, że twarz jej rozkwitła czerwienią. Poprosiła o szklankę wody. Nie wzbudziło to podejrzeń – świadek ma prawo tak zareagować na potwierdzenie identyfikacji – a ona miała choć minutę lub półtorej, aby dojść do siebie. Jasne stało się, że kapitan i księgowy Keyaki Kugła byli braćmi lub co najmniej kuzynami; dlatego oświetlona lampą do przesłuchań twarz kapitana wydawała się zawierać znajome rysy. Dlatego współdziałali w wywieraniu na nią presji. Dlatego Kirył Konstantynowicz mógł latami kontynuować swój proceder. Ale o dalszych konsekwencjach pomyśli potem. Teraz skupiła się na wymyśleniu strategii, która pozwoliłaby jej odczytać dane z tej
drugiej, istotnej dla niej karty. Powiodło się! Gdy miała przed sobą kartę plutonowego, z całej siły, acz dyskretnie, przycisnęła plik do blatu, nachyliła się nad personaliami i przechyliła – oczywiście „całkiem przypadkowo” – szklankę z resztką wody. Śledczy zachował się zgodnie z jej przewidywaniem. Szarpnął za teczkę, ale ona oparła się na niej całym swoim ciężarem, więc jedyne, co zmieniło położenie, to ręka Kuskowa i kartka zakrywająca dane personalne. Dla zyskania na czasie starła z karty wodę ręką, w której przedtem trzymała szklankę. Odsłonięcie strony trwało krótko – może trzy sekundy, może pięć – tyle, ile potrzeba, by wypalić w jej pamięci: „Karepow Leonid Nikonowicz, stopień – plutonowy, zam. – ul. Rzeczna 8d/ 12, przydział – OBEP”. Oczywiście wskazała Kuskowowi, że to ten funkcjonariusz doprowadzał ją do – o mało nie palnęła: „Sipowskiego” – kapitana. Nikogo innego nie wskazała. Tego, który siedział w dyżurce, gdy przyjechała pierwszy raz, nie była pewna. Osoby mijane na korytarzu były zapewne bez znaczenia, zresztą tego – chyba porucznika? – któremu salutował Karepow, też nie rozpoznała. Ocknęła się, gdy Paweł obrócił się i spojrzał na nią z niepokojem. – Coś nie tak, Oksa? Jedziemy gdzieś? – Jedziemy, Pawle. Do Kugły, do willi. Ale nie śpiesz się. Chcę jeszcze trochę pomyśleć. Zaniepokojenie zmieniło się w uśmiech. – Tak jest. Ruszyli. Sięgnęła po telefon. Na czas przesłuchań przeszła do
trybu cichego i teraz wracała do standardowego. Wyświetlacz wskazywał dwa nieodebrane połączenia i nowy SMS. Odczytała go. Porywacze przedstawili warunki. Proszę o oddzwonienie. Igarashi Y. Sprawdziła, kto dzwonił – Hisamatsu i Igarashi. Wybrała numer Hisamatsu, ale był zajęty. Do Igarashiego nie zdecydowała się dzwonić – i tak za parę minut będzie w domu. Nagle naszła ją pewna myśl. – Zawracamy. Przejedź obok komendy i rozglądaj się, czy ich honda jeszcze gdzieś tam stoi, ale nie zatrzymuj się. – Dobrze, Oksa. Stała, ale nie przed wejściem, lecz pięćdziesiąt metrów dalej, prostopadle do chodnika. – Skręć w Lenina – tu, w lewo – dodała, na wypadek gdyby nie znał miasta – i wysadź mnie za rogiem. Poczekaj chwilę – zdjęła żakiet i odłożyła na siedzenie. Bluzkę rozpięła na trzy guziki i wyłożyła na wierzch spódnicy. – Daj czapkę! Wzięła od Pawła nieco przepoconą, za dużą na nią, czarną służbową bejsbolówkę. *** Sołogina raz zaprowadziła ich grupę kółka teatralnego do Teatru Miejskiego, ale nie na spektakl – wszystkie premiery oglądali obowiązkowo – lecz za kulisy, w południe, kiedy aktorzy nie grali. Każdy z fachowców – scenograf, krawiec, sufler, charakteryzator, oświetleniowiec – mówił o swojej pracy.
Zdradzali tajemnice warsztatu, opowiadali anegdotki teatralne, prezentowali swój fach. Tak im się to spodobało, że potem przez rok raz w miesiącu mieli specjalne warsztaty, na których aktorzy, charakteryzator, reżyser i scenarzysta uczyli ich podstaw swojej sztuki. Poznała, jak często jeden, dwa szczegóły ogniskują uwagę widza i kierują ją w zamierzonym przez reżysera kierunku. Teraz przed nią stało proste zadanie. W zasadzie mogła zagrać siebie – no, z małą korektą: głupią i prymitywną siebie. I trzeba ukryć charakterystyczną rzecz: blond warkocz. To dobrze, że bejsbolówka była za duża, przynajmniej zmieścił się w niej cały. Na wcisk. *** – Jak wyjdę, zrób kółko i zaparkuj obok hondy, tak by kierowcy zasłonić wejście. Jeśli będzie w środku, zapal postojowe. Jeśli będzie na zewnątrz lub nie będziesz go widział, stój bez świateł i zatelefonuj. Jasne? – Jasne. Zapadał zmierzch i wzdłuż Październikowej zapalały się lampy. Poczekała chwilę w cieniu drzew. Po kilku minutach ujrzała, jak ciemna bryła land cruisera wtacza się na miejsce obok niższego accorda. Światła mijania zgasły, po pięciu sekundach zaświeciły się postojowe. Ruszyła. „Ty głupia cipo” – zrugała się zaraz, zmieniając krok z odruchowego już, sprężystego, na obcy teraz, ciężki. „Przecież po takim sposobie chodzenia poznają cię w całym Obwodzie Żydowskim, choćbyś nawet przebrała się za starego kołchoźnika i paradowała w kominiarce”.
Z miejsca poczuła się jak kaleka. To tak chodziła przed dwoma miesiącami? Nie do wiary! Podeszła – właściwie powinna powiedzieć, że podczłapała – pod budynek. Potem parę schodków. Oszklone, okratowane drzwi. Nachyliła się przed okienkiem dyżurnego. – Czy jest Lonia? – zawachlowała rzęsami i postawiła oczy w słup, symulując przypadkową pomyłkę. Starała się w ten sposób zasugerować jakiś nieokreślony, intymny stopień zażyłości z Lonią. Puściła oko w kierunku tępej twarzy wewnątrz brudnej klitki. – To jest plutonowy Karepow? Dyżurny zaczął wnikliwie studiować widok na wysokości trzeciego guzika jej bluzki. – Dziś był na pierwszej, widziałem, że już dawno szedł do domu. Będzie jutro rano. – To pech – zasmuciła się na użytek twarzy wewnątrz. Niepotrzebnie; twarz nie doceniła jej mimicznych popisów, bo w dalszym ciągu zajmowały ją inne widoki. Spod drzewa zadzwoniła do Pawła. – Odbierz mnie z tego miejsca, gdzie wysiadłam. *** W domu byli wszyscy, włącznie z misterem Hisamatsu, ale ten był zbyt zajęty, by powitać ją czymś więcej niż skinieniem głowy. Jednak od grupki skupionej przy nim oderwał się mister Igarashi, by ją poinformować, że nagranie telefonu od porywaczy przesłał na jej adres e-mailowy. Spytała, czy prześle je również
śledczym, ale odpowiedział, że dyrektor Hisamatsu jeszcze o tym nie zadecydował. Przeszła do pokoiku i włączyła komputer. Zalogowała się na swoją pocztę i ściągnęła empetrójkę drugiej rozmowy z porywaczami. Okazało się, że to nie była rozmowa, a komunikat. – Keyaki Kugła. Sekretariat dyrektora. Zinaida Władymirowna Anfiejewa. – Droga 454 na Birofeld. Za 11-tym Kilometrem jest mostek przez strumyk. Kilometr w górę jest budka robotników leśnych. W nocy zostawcie tam torbę z pół milionem dolarów i odjedźcie. Potem przyślemy Japońca. Jeśli z forsą będzie OK, przyślemy całego. Rozłączenie. Jakieś słowo lub pół – chyba poznała głos mistera Hisamatsu – już po... Wysłuchała nagrania trzy razy. Głos też był zniekształcony, ale założyłaby się, że nie jest to ten sam, co poprzednio. Mówił z innym, rwanym tempem. Z nikim się jej nie kojarzył. No, to Keyaki miało problem. I Takuya. Chciała usiąść, by przemyśleć to, co ją nurtowało od popołudnia, ale nagle przypomniała sobie, że nie wie, czy Japończycy dokonali identyfikacji głosu z pierwszego nagrania. Wyszła i zapytała o to pierwszego z napotkanych. Podszedł do mistera Igarashiego i zagadał po japońsku – zapewne powtórzył pytanie. Patrzyła na to z poirytowaniem. „Nie wie, czy też oni mają taką hierarchiczną strukturę?”.
Mister Igarashi jednak zbliżył się do niej natychmiast i udzielił wyczerpującej informacji. Laboratorium badań fonoskopijnych z Tokio nie może porównać głosu w przesłanych próbkach, bo czas obu nagrań jest zbyt krótki i dokonano ich na różnym, nieudostępnionym sprzęcie. Zarazem jednak nieoficjalnie przekazano opinię, że prawdopodobnie jest to głos tej samej osoby; zdaniem analizującego technika na 70 procent. Podziękowała i wróciła do siebie. Zrobiła w myślach zestawienie osób zamieszanych w porwanie. Kapitan Sipowskij. Aleksandr vel Aleks. Nieznany Głos. Kto jeszcze? Logika podpowiadała, że co najmniej jeszcze jeden człowiek, ale bardziej prawdopodobne, że dwóch – trzech. A podpalenie, przynajmniej to drugie, było z nim sprzężone. Czy dokonali go ci sami, czy inni? Zaczęła sobie wszystko układać. Po kwadransie rozmyślań zrozumiała, że musi z Hisamatsu odbyć poważną rozmowę. Nadal dyskutował ze współziomkami w salonie. – Mister Hisamatsu, można na minutkę? Powiedział do otaczającego go grona kolegów coś, co zostało przyjęte pomrukiem niechętnej akceptacji, wstał i zaprosił ją do zajmowanej przez siebie rezerwowej sypialni. Niepokoiły ją jego oczy; były zapadnięte i osowiałe. Zdała relację ze spotkania ze śledczymi. – Co zrobicie, dyrektorze? – Nie wiem. Jestem zupełnie rozbity. Ja nie jestem negocjatorem, nie znam się na zbrodni, na bandytach... To mnie przerasta, a w Keyaki chyba też cierpią na paraliż decyzyjny, bo nie mogę się doczekać instrukcji.
– Ci przestępcy, dyrektorze Hisamatsu, są groźni... Nie będą czekać. – Mówcie mi Isano. My – tu, w Kugle – mamy tylko taki pomysł, by pojechać o drugiej do tej budki w lesie z wiadomością, że okup będzie, ale za kilka dni. Miałem to przedstawić przez telefon, ale porywacze nie dali mi szansy... Była też propozycja, że jeden z nas – wszyscy tu obecni moi rodacy zgłosili się na ochotnika – zostanie w tej budce jako dodatkowe zabezpieczenie lub, jak się da, na zamianę za dyrektora Takuyę. Z tym że tylko ja znam rosyjski, więc to musiałbym być ja, a centrala zabrania mi tego robić. – Całe szczęście. A konsulat? Nie może się włączyć? – Konsulat może interweniować tylko w Komendzie Obwodowej, bo tam oficjalnie zgłoszono zaginięcie, ale nie o to przecież chodzi. Kogo ściągnął gubernator, nie wiemy. Teraz naciskać możemy tylko my przez Bolkowa. Lub wy – na Kuskowa. – JA?! – zaśmiała się nerwowo. – Żartujecie sobie! Wasze ministerstwo, konsul, dyrektorzy, specjaliści, rodacy porwanego – wszyscy chowają się po kątach, a ja, Rosjanka, miejscowy szeregowy pracownik od przewracania papierów, mam ich wyręczać? – Przepraszam, jestem zdenerwowany. Niczego nie chciałem sugerować. Jest całkowicie zrozumiałe, że was to najmniej dotyczy. Wzięła głęboki wdech. – Kiedy centrala podejmie jakąś decyzję?
Isano, milcząc, rozłożył ręce. – A czy nie wy tu jesteście teraz dyrektorem? Czy musicie czekać na instrukcje z Japonii? Nie możecie sami zadecydować? Widziała, jak jego oczy odzyskują normalny blask. Bąknął coś niezrozumiałego, coś, co brzmiało jak „su cu”, zamarł w parusekundowym namyśle, a potem się ożywił. – Co proponujecie? – Rozmawialiście o sytuacji z dyrektorem Ablem? – Tak. Radzi współpracować z tą nową grupą. Ale czy myślicie, że to coś da? Że ten Kuskow zrobi coś do jutra? Bo jutro możemy się spodziewać, mówiąc językiem tych bandytów, „niecałego dyrektora”, cokolwiek to znaczy. Nie chciała wdawać się w opis pomysłu, który rozważała już od jakiegoś czasu, bo uznałby ją za wariatkę. Choć była to jej zdaniem jakaś szansa. Problem w tym, że większa na to, że w więzieniu wyląduje ona niż że porywacze. Czy zdobyłaby się na to ryzyko dla Gospodina? No pewnie! Ale jest w kolektywie, zatem uczciwość wymaga, żeby dla Takuyi też. Westchnęła. – Jeśli wy nie chcecie się zdobyć na jakiś ruch, to muszę ja. Jest nadzieja powodzenia, choć ryzyko większe od niej – nie dodała, że nadzieja jest dla Takuyi, a ryzyko dla niej. – Jak się nie poszczęści, będziecie mi przysyłać paczki do więzienia. Wprawdzie osłabiła wymowę ostatniego zdania grymasem uśmiechu, ale to nie był żart. I wiedziała, że Isano też to wie. – Zaufam wam i pomogę, w czym się da. Skoro sądzicie, że
to się może udać... Jeżeli tak będzie, obiecuję, że nie pozwolę, by chwałę przypisał sobie ktoś inny. Na pewno nie zrobię tego ja. Jeśli nie... – rozłożył ręce. – Wtedy możecie liczyć tylko na moją osobistą sympatię. Nadal. Ale wtedy już nie będę miał wiele do powiedzenia ani w tej, ani w żadnej innej sprawie. To było oczywiste. Wiadomo – przegranych każdy się wyprze. Dobrze chociaż, że Isano jest tego świadom i postawił sprawę uczciwie. A sukces? Ilu on będzie miał ojców, to się okaże. Nawet jeśli Isano nie będzie wśród nich, to i tak będzie ich wielu. Ale teraz wielu ojców sukcesu brałaby w ciemno – bo chodziło jednak o ten sukces. Żeby się urodził! Bo w ciąży będzie sama. No – prawie. A potem jeszcze rozwiązanie... „Pamietaj – życie to tylko gra. Zagraj dobrze, to się uda” – napomniała samą siebie. „I jeszcze trzeba mieć szczęście” – dopowiedział jej trzeźwy umysł. Strząsnęła z siebie wahania. Wóz albo przewóz. – Wezmę kilku ochroniarzy. Rozumiem, że nie sprzeciwiacie się? Potrzebuję pieniędzy – myślę, że 1500 dolarów wystarczy, ale gotówką już teraz. Czy macie taką sumę? Hisamatsu wyciągnął z marynarki kopertę i odliczył żądaną kwotę. – Proszę. Zrobiliśmy zrzutkę – każdy dał, co miał. Myśleliśmy o okupie, ale oczywiście uzbieraliśmy tylko kilka procent sumy. Weźcie. Dobrze, że nie pytał o szczegóły planu, bo nie wiedziałaby, co odpowiedzieć. Sama ich nie znała.
– I jeszcze poproszę o udostępnienie mi tej sypialni na – powiedzmy – pokój odpraw. Moja jest za mała. Zgadzacie się? – Oczywiście. Czy mam zabrać swoje rzeczy i iść spać na dół? – Będę jej potrzebować przez godzinę, dwie. Decyzja należy do was. – Dobrze. I tak nie pójdę spać przed drugą – jeżeli w ogóle. – To dziękuję wam, mister Hisamatsu. Znaczy – Isano. Zostawcie mnie teraz samą. Skinął głową i wyszedł. Oksana przekopiowała empetrójkę z nagraniem porywacza do swojego telefonu. Zmieniła bluzkę na milicyjną i zawiązała krawat. Z westchnieniem obkleiła plastrem obtarcia nad piętą, włożyła beżowe rajstopy i mundurowe buty. Wezwała Pawła. – Siadaj. Wiesz, że naczelny dyrektor Keyaki Kugła został porwany i porywacze żądają okupu? Że grożą, że go zabiją, jeśli nie dostaną forsy? Japończycy nawet by zapłacili, ale są problemy z transferem gotówki. Potem cały Zachód będzie krzyczał, że w Rosji bandyci mordują obcokrajowców. Znamy się krótko, ale polubiłam cię – z tobą czuję się pewnie. Czy pomożesz mi coś zrobić? Dla Rosji, dla Japonii, ale i dla tego porwanego dyrektora, którego pewnie zabiją? Wkurza mnie ten biurokratyczny bezwład. – Co zamierzasz? Naszkicowała mu plan z kilkoma podwariantami. – Czy znajdą się wśród twoich kolegów jeszcze dwaj do
kompanii? Ale nie gorące głowy – takich nie chcę. Twardzi i zimni jak ty, z mózgiem w czaszce, ale zdolni zaryzykować. Jak się uda, Japończycy może wypłacą nagrodę. A za akcję – bez względu na to, czy się uda – płacę ja – pomachała plikiem dolarów. – Kilka setek zielonych za wieczór – i za ryzyko. Niewiele jak na ryzyko. Wiesz, jak to jest... Jak się uda, nikt się nie będzie czepiał, ale jak nie... – Masz jaja, Oksa. Takiej klientki jeszcze nie miałem. Wchodzę w to. Za miesięczną pensję w jeden wieczór mogę trochę zaryzykować. I tych dwóch też się znajdzie. – I samochód. – Hunter bez problemu. – Dobra. Dobierz tych dwóch i przyjdźcie. A co na to dowódca waszej grupy? Uśmiechnął się. – Dowódca jest pierwszy do takich operacji. – Zatem wykonać! – powiedziała, wstawszy z fotela. Gdy Paweł wyszedł, zadzwoniła do Swietłany. – Cześć, tu Oksa. Słuchaj, Swietłano, to bardzo ważna sprawa. I trochę ryzykowna. Potrzebuję twojego mieszkania...
Rozdział 48
Parę minut po jedenastej toyota dyrektora Abla i hunter wyruszyły w noc, ku miastu. W hunterze siedział Paweł z Lwem, jednym z dwóch dołączonych do akcji kolegów z oddziału, a w toyocie prowadzonej przez drugiego, Antona, jechała Oksana. Paweł był w ubraniu maskującym go na agenta, a Anton i Lew w swoich służbowych moro z odprutymi identyfikatorami agencji i kaburami u pasa. Wszyscy mieli telefony komórkowe i zadbali o wzajemną szybką łączność. Oba samochody zatrzymały się na Rzecznej pod ósmym – hunter bezpośrednio przy wejściu „d”, toyota dwie klatki dalej. Oksana została w samochodzie, przesiadła się tylko na miejsce kierowcy, a trzej towarzyszący jej mężczyźni zniknęli w sieni. Szczęknęły drzwi. Po sekundzie na klatce schodowej zabłysło światło. „Jak reflektor teatralny wydobywający z mroku scenę pierwszego aktu” – naszła ją myśl. „Kurtyna poszła w górę; scena jeszcze pusta, ale światło rzucone na dekoracje buduje nastrój. Aktorzy za kulisami koncentrują się, nerwowo powtarzają kluczowe fragmenty roli. Ostatni rzut oka, czy szew w kostiumie nie puścił, czy szminka nie jest rozmazana. Popatrują na inspicjenta – czy już?”. Niedługo wyjdzie na scenę. Sama napisała scenariusz tego aktu i za chwilę w nim wystąpi. Bo życie to gra. Naraz naszła ją myśl, że może Gospodin, mówiąc, że życie to gra, nie miał na myśli odgrywania roli. Może myślał o grze hazardowej? O ruletce?
Wzdrygnęła się. Mimowolnie rozglądnęła się wokół. Nic tu nie przypominało kasyna. Te, które oglądała w filmach, były rzęsiście oświetlone, pełne mężczyzn w garniturach, dam w wydekoltowanych sukniach i dziwek w futrach. Wszędzie złociście, elegancko, bogato. A tu? Ciemny, nadrzeczny zaułek, pusto i brudno. Tamten pijak, oddający mocz na wiatrołap przy klatce „a”, pod dresem na pewno nie kryje garnituru, a w futrach to tu tylko szczury... W takiej scenerii zaczyna grę z losem. Czy wygra? Teraz najważniejsze to mieć szczęście. Los już zakręcił kołem. Co obstawia? Czerwone – kolor życia. I krwi. A może wycofać się z gry? Gdyby teraz zadzwoniła... W klatce „d” zgasło światło. Rien ne va plus, panno Oksano – koniec obstawiania. Na rezygnację za późno – już weszli do mieszkania. Pozostało tylko czekać. „Graj i baw się dobrze”. Tylko dlaczego serce tak szybko bije? *** Oksana z napięciem czekała na rozwój wydarzeń. Kilka wariantów omówili w willi, ale możliwości, aby coś się nie udało, było tyle, że nie sposób było przewidzieć wszystkiego i zaplanować każdego szczegółu. Trzeba pójść na żywioł i reagować na wydarzenia. Wiele mogło pójść źle, a tylko jedna ścieżka wydarzeń prowadzi do sukcesu. Po prostu musiała mieć w tej ruletce szczęście wiele razy pod rząd.
Pierwsze szczęście to Lew, komendant grupy ochroniarskiej. Był najmłodszym mężczyzną w jej czteroosobowej kompanii; trzy lata temu zwolniono go karnie z milicji za bójkę z przełożonym. Poszło podobno o dziewczynę. Miał stopień porucznika; dzięki temu znał metody działań służb bezpieczeństwa, komendę i żargon. Przez niego Oksana wprowadziła modyfikację w założonym planie operacji – to on miał wydawać rozkazy w mieszkaniu numer 12. Pawłowi, który był najstarszy, dostała się milcząca rola śledczego. Natchnieniem był dla niej szpakowaty kolega Kuskowa – ten też niewiele mówił. W tym momencie rozjarzył się wyświetlacz trzymanego w ręce telefonu – głuchacz od Pawła. Już? To było zbyt piękne. Drugi raz kulka w czerwonym. Przekręciła kluczyk. Włączyła światła. Przesunęła dźwignię biegów na D, zwolniła hamulec i powoli nacisnęła na pedał. Ruszyła. Teraz ważne, by jak najszybciej dojechać na Dekabrystów. Ulice były opustoszałe, więc nawet nie czuła zdenerwowania pierwszą samotną jazdą. A może inne nerwy przyćmiły tamte? Dość, że dojechała bez przygód. Popędziła z walizką na piętro. Salon rzeczywiście wyglądał siermiężnie, Swietłana wyniosła z niego wszystkie ozdóbki i kwiaty, a nawet cały sprzęt elektroniczny. Oksana przemieściła stolik, fotele i krzesła, rozłożyła komputer, ustawiła na stojaku kamerę, sprawdziła hol, łazienkę... „Cholera, powinnam to z nią uzgodnić!” – pomyślała, patrząc z rozpaczą na trzy półki pełne kosmetyków i środków higieny osobistej, grzebyki, ręczniczki, suszarkę, depilator – słowem kobiece gospodarstwo. „Cóż, w takim razie tu Karepowowi wstęp wzbroniony. A jak mu się zachce?...”. Usłyszawszy tupot wojskowych butów na schodach, wemknęła się do salonu i zajęła miejsce na kanapie za stolikiem. Pierwszy, pewnym krokiem, z uśmiechem na ustach, wkroczył Lew. Widać, że poszło łatwo. Za nim przestraszony
Karepow, trzymany przez poważnego Antona za skute z tyłu ręce. Paweł wsunął się ostatni i usiadł obok niej bez słowa. Wpatrzył się w ekran otwartego laptopa, pokiwał głową i rozparł się wygodnie. Domyśliła się, że też jest rozluźniony i że gra go wciągnęła, bo chyba celowo dopuścił do tego, by spod poły rozpiętej marynarki wyłoniły się szelki kabury. Dwaj jej ludzie w moro zatrzymali się z doprowadzonym w progu salonu. Ment zobaczył Oksanę i z pewnością ją rozpoznał, bo dostrzegła na jego twarzy grymas, który mógł być wszystkim – zdziwieniem, strachem, niedowierzaniem. Ubrany był w sweter i spodnie dresowe oraz takie same milicyjne buty, jakie kupiła Pawłowi. Nie widziała skarpet, co pozwoliło jej wyobrazić sobie moment „aresztowania” – w domowych pieleszach, w łóżku, niespodziewany... – Taaak... – świadomie użyła maniery Sipowskiego. – Widzicie, plutonowy Karepow, to nie przypadek, że się znamy. Od dawna mieliśmy na was oko. Dziś zwijamy ten interes – zwróciła się do Lwa: – Czysty? – Tak jest. Krótko, bez tytułów, bez zbędnych słów. Tak uzgodnili. – Rozkuć; niech siądzie na krześle, ale miejcie go na oku. Porozumieli się gestem i oczami, Lew został obok krzesła, Anton trzasnął obcasami i stanął przy drzwiach. Ostentacyjnie, wzorując się na koledze Kuskowa – trzeba się uczyć od fachowców – włączyła kamerę. Wypranym z emocji, beznamiętnym głosem, nagrała wstęp: – Sprawa SowLesChoz Kugła, porwanie obywatela
japońskiego Schinischiego Takuyi. Dwudziesty czwarty lipca 2007, godzina – spojrzała na zegarek – 23:52. Przesłuchiwany Karepow, Leonid Nikonowicz. Podajcie datę urodzenia, miejsce pracy, stopień, przydział, adres zamieszkania. I potoczyło się przesłuchanie. *** Jeszcze na odprawie w willi uzgodnili między sobą, że gdy założy ręce za plecy, mają uderzyć go w twarz, a gdy złapie się oburącz za głowę, dać wycisk. Nie było takiej potrzeby. Może to atmosfera zatrzymania tak działała? Może szok, że dziewczyna, którą miesiąc temu doprowadzał na komendę, dziś kieruje jego przesłuchaniem? Może jej delikatnie dawkowane sugestie, że wszystko wiedzą – no, może poza paroma szczegółami? Może wzmianka poczyniona mimochodem, że inni członkowie zespołu zgarniają właśnie Aleksa, Sipowskich, leśniczego i resztę szajki? Tego leśniczego to zaryzykowała na ślepo, ale ostatecznie, gdyby nawet nie był w to zamieszany, na pewno należałoby go przesłuchać. W każdym razie gdy po pół godzinie już w zasadzie wszystko się potwierdziło, stanęła przed najważniejszym, a właściwie jedynym celem swojej akcji. – Dlaczego nie poinformowaliście nas o przestępczych działaniach grupy kapitana Sipowskiego? – Towarzyszko, nie byłem pewien, nie mogłem oskarżać swojego przełożonego bez dowodów. Zrozumcie – dodał płaczliwie – ja tylko dostawałem rozkazy, nie byłem o niczym informowany. O wszystkim decydowali kapitan Sipowskij z podporucznikiem Zwieriewem. Ja i starszy szeregowy Cargin byliśmy tylko do wykonywania prostych rozkazów. Napisała na laptopie:
Powiedz mu, że teraz jego jedyną szansą jest całkowita szczerość. A tej szczerości brak – i wskazała Pawłowi na ekran. Przysunął się leniwym ruchem, przeczytał i odegrał swoją rolę. Widocznie przekonująco, bo Karepow zareagował nerwową obroną. – Ja wam mówię wszystko, co wiem. Niczego nie ukrywam. – Nie mówicie, gdzie przetrzymujecie porwanego Japończyka. Jeżeli stanie mu się krzywda, nie możecie liczyć na naszą wyrozumiałość. – Ale ja nie wiem, uwierzcie mi. Kulka ruletki wpadła w zero. Niedobrze! Trzeba coś wymyślić, bo przesłuchanie grzęźnie. – Czy wasza szajka ma jakiś magazyn? Miejsce spotkań? – Nie. Po co? Spotykaliśmy się co dzień w komendzie. – A Zwieriew i Sipowskij? – Nie wiem. – Gdzie lubili bywać? Lokale, znajomi? – Podporucznik Zwieriew lubi naciągać barmanów i kierowników lokali na darmowe drinki i poczęstunki. Czas spędza przesiadując w różnych knajpach. Kapitan Sipowskij nie lubi gwaru; jeździ do lasu, nad rzeczkę. Dobre samochody, ryby, ognisko – to jego rozrywka.
– Z kim? – Czasem wyciąga kogoś z nas albo brata, ale najbardziej lubi Grubina. Często razem urządzają popijawy. – Grubin – kto to? Imię, otczestwo, miejsce pracy? – Władymir Jegorowicz, mierniczy w leśnictwie. Napięła mięśnie. Las. Mierniczy. Zwąchała trop. – Gdzie te popijawy miały miejsce? – Mieli takie swoje ulubione. Znam dwa. – Słuchajcie, Karepow. Jak dalej tak będziemy musieli z was wszystko wyciągać, to nie macie na co liczyć. – Przecież mówię. No, jedno to na południe, przy drodze na Birofeld, nad strumykiem, nie znam nazwy. A drugie na północ, nad Riuszką, to też strumyk, wpada do Ikury. W mózgu Oksany na wzmiankę o drodze i strumyku odezwał się dzwonek. Tym wyżej nastawiła uszu na informację o drugim miejscu biwakowym Sipowskiego. – Pili tam. A potem? Spali? – Czasem spali. Tam, przy drodze na Birofeld, jest chatka drwali. W środku są prycze. A nad Riuszką jest ziemianka, stara, dawno nieużywana. Tam można nocować choćby zimą. Jest piecyk żeliwny i nawet parę garnków. Czerwone!
– Anton! W samochodzie są mapy. Potrzebuję wszystkich, najlepiej terenowych na północ i na południe od Birobidżanu. Żywo! Rzuciła mu klucze od toyoty. Jakieś mapy tam były, ale nie pamiętała jakie. Gospodin oglądał na nich miejsce pikniku. Miała wielką nadzieję, że będą odpowiednie. Anton wyskoczył jak torpeda. Wróciła do przesłuchania. – Kiedy ostatnio tam byli? – Grubin nie wiem, widuję go tylko, jak umawia się z kapitanem. A kapitan Sipowskij jeździł tam, nad Riuszkę znaczy, chyba wczoraj. – Sam? – Nie wiem, chyba sam. Ale Grubin mógł być na miejscu. Jak się tam spotykaliśmy, już na nas czekał albo dojeżdżał zaraz po nas. – A skąd wiecie, że jechał nad Riuszkę? – Widziałem, jak zabierał obiad z kantyny, a tylko tam może go odgrzać. No bo jechał Kalinina w lewo, czyli nie do domu. Znowu czerwone! Gdzie ten Anton z mapami? – Czy Sipowskij zawsze zabierał jedzenie z kantyny, jak jechał na ryby? Nad Riuszkę i w to drugie miejsce? – Czasem i tylko jak jechaliśmy nad Riuszkę. W chatce drwali nie ma na czym odgrzać. Na ogół jedliśmy ryby, zwłaszcza
jesienią i wiosną, kiedy biorą. Kurde, o co by tu jeszcze pytać, by nie wypaść z tempa? – Kto łowił? Sipowskij czy wy wszyscy? – No, wszyscyśmy łowili, jak już byliśmy na takim biwaku. Jak szef łowi, to co robić... Nawet sobie wędkę musiałem sprawić... Na szczęście Anton przerwał te nieciekawe opisy swoim wejściem. Położył przed nią plik map. – Wszystkie, jakie były – zameldował. Razem z Pawłem zaczęli je przeglądać. Nie było tego wiele – atlas samochodowy, duża, rozkładana mapa Autonomicznego Obwodu Żydowskiego, plan miasta Birobidżan i kilka kserokopii jakichś map terenowych. Pochylili się nad nimi. Po współrzędnych, porównywanych z mapą Obwodu, zorientowali się, które ewentualnie wchodzą w grę jako zawierające interesujące okolice. Poleciła Karepowowi: – Siadajcie przy stole. Podała mu mapę Obwodu: – Gdzie są te dwa miejsca, w których Sipowskij z Grubinem biwakują? Pochylił się nad stołem i po chwili pokazał palcem. Paweł już trzymał w ręku jedną z kserówek. – Pokażcie dokładnie na tej mapie.
Plutonowy długo wpatrywał się w biało-czarny arkusik. – No – tu jest droga na Bydyr, którą musieliście jechać, bo innej nie ma – Paweł pomógł mu się zorientować. – A to jest Riuszka – pokazał końcem długopisu czarną, wijącą się kreskę. Karepow długo przyglądał się mapie. – Nie wiem... Z drogi zjeżdżamy w przecinkę po zwózce drewna, potem, po jakichś 600 metrach, zaczynają się kamienie i po następnych dwustu trzeba zostawić wóz. Dalej idzie się ścieżką, dość krętą, może jeszcze 200, 300 metrów do strumienia. A ziemianka jest w lewo od ścieżki, na takim niby tarasie. Może to nawet jest jaskinia jakaś, bo wchodzi się trochę z boku, przez krzaki. – A tam, gdzie dochodzicie do Riuszki – jak wygląda bieg strumyka? Prosty, zakręt? – Jak wychodzimy ścieżką, to Riuszka spływa ostro z góry, z tego tarasu, gdzie jest ziemianka czy jaskinia. W dół, za 50 metrów, jest zakręt w prawo – omija jakąś skałkę i za nią w lewo. Dalej nie wiem. – A z drogi, w tę przecinkę, to gdzie zjeżdżacie? – drążył Paweł. – A bo ja wiem? Jakieś 10 kilometrów od miasta. – W lewo czy w prawo? – W lewo. Paweł wpatrzył się w mapę. Tymczasem Oksana odszukała
arkusz, który pokrywał teren na południe od Birobidżanu. Podsunęła go przesłuchiwanemu. – Pokażcie tę budę drwali. Tutaj sama miała lepsze pojęcie o topografii, bo mogła wskazać miejsce opisane w drugim telefonie. Jeśli plutonowy potwierdzi tę lokalizację, potwierdzi równocześnie jej teorię i swoją wiarygodność. Czekała na to z drżeniem niepokoju. Karepow wodził palcem po mapie wzdłuż drogi na Birofeld. Jej emocje wzrosły, gdy przesunął go przez wioskę 11-ty Kilometr, zawahał się i trafiwszy na strumyk, sunął wzdłuż jego biegu. Zatrzymał. – To tu. I ta chatka jest tu. Popatrzył na Oksanę tryumfalnie. Starał się – to było widać. Udało mu się i czuł się dumny jak uczeń po dobrej odpowiedzi. – A tam, nad Riuszką, to nie wiem, bo tej przecinki chyba nie ma na mapie. To skąd mam wiedzieć? – odchylił się na krześle, prostując plecy, jakby domagał się pochwały. Paweł, który przez ostatnie kilka minut wpatrywał się w pierwszą mapkę, zaznaczył na niej kółko długopisem i pokazał Oksanie. Pociągnął kreskę od drogi do tego kółka. – Tutaj. – Jesteś pewien? – Tak. Na dziewięćdziesiąt procent. Jeśli on nie zmyśla. Uff. Kulka w czerwonym. Teraz czas na następny obrót koła
ruletki. Co obstawić? Zawsze czerwone. Wyłączyła kamerę. – Poruczniku – skuć zatrzymanego i sprowadzić do huntera. Anton zostaje z nim, a wy wracacie. Zasalutował i wykonał bez słowa. Gdy drzwi za nimi trzasnęły, wybrała numer Kuskowa. Przed rozstaniem na komendzie zażądał, by go informowała o wszystkim, co zajdzie albo o czym sobie przypomni. Czas sprawdzić, czy traktuje robotę poważnie. Odebrał po trzecim dzwonku. Nieźle, jak na kwadrans po pierwszej w nocy. – Tu Oksana Grigoriewna Szlinowa. Towarzysz Kuskow? – Kuskow. Słucham. – Zaszło coś, o czym powinnam was niezwłocznie poinformować. Jeśli można, wolałabym osobiście. Podjadę do was. Gdzie was znajdę? Przez chwilę trwała cisza. Po paru sekundach Oksana spojrzała na wyświetlacz, czy nie przerwało połączenia, ale nie – rozmowa trwała. Po następnych kilkunastu Kuskow odezwał się: – Przyjedźcie na Czapajewa – tam gdzie poprzednio. Kiedy będziecie? – Za dwadzieścia minut. – Będziemy czekać. Będziemy – a więc będą w komplecie. Poważni ludzie. Albo każe ją zwinąć i poczeka z przesłuchaniem do rana. To właśnie był
dylemat. Wrócił Lew. Dała mu mapę. – Siadaj. Według Pawła tu jest ziemianka albo grota. Przypuszczam, że właśnie w niej przetrzymują Japończyka. Czy wasz oddział z Kugły byłby w stanie obstawić ten rejon – wskazała palcem kółko – aby na moje hasło bez hałasu podejść pod ziemiankę i – nie wiem – odbić? uwolnić? dyrektora Takuyię. Lew? Pomyślał chwilę. Krótką. – Myślę, że tak. Paweł – co ty na to? – Do zrobienia. Nie spodziewam się, by mieli czujki w lesie. Z Walerijem byliśmy w zwiadzie. Wołodia w czarnych beretach. Jedyne niebezpieczeństwo, które nam grozi, to walka w środku. Szkoda, że nie wiemy, gdzie dokładnie jest to wejście. Zrobiłbym tak. Obstawiłbym teren dookoła tego zbocza i poczekałbym do rana, aż ktoś wyjdzie – wtedy go zdejmiemy. We trzech powinniśmy dać sobie radę. – Można jeszcze wziąć tego Karepowa ze sobą, niech się zasłuży i pokaże wejście. A co, jak tam nikogo nie będzie? – spytał Lew. – Miejmy nadzieję, że się nie mylę. Ale gdyby jednak – to cóż? Przecież możecie przeprowadzić ćwiczenia terenowe, prawda? – Prawda, Oksa! – powiedzieli obaj jednocześnie, uśmiechając się. – Więc tak. Lew – bierzesz zatrzymanego, jedziesz do Kugły,
zbierasz ludzi. Jak macie broń długą – weźcie. Zostaw tam paru na miejscu dla ochrony tych przestraszonych Japończyków – myślę, że pięciu wystarczy. Z ludźmi zaczajasz się gdzieś przy szosie paręset metrów za przecinką – pamiętaj, ZA – i czekasz do świtu. O świcie podchodzisz i robicie swoje. Chyba że was odwołam. Wtedy wracacie do Kugły i udajecie, że nic nie było. Ja teraz jadę do tych tajemniczych, zakładam, że to FSB. Namawiam ich do szybkich działań. Jeśli mi się uda i poderwą OMON lub coś innego do porannej akcji, to dam znać. Jeśli nie – odbijacie Takuyę. Z Japończykiem wracacie do Kugły. Uwaga! Odwołanie akcji przeze mnie musi być SMS-em i zawierać liczbę-hasło „4”. Głosowe odwołania nieważne. I jeszcze jedno! Rozmowa lub SMS z liczbą „6” oznacza, że działacie natychmiast, bez czekania na świt czy cokolwiek. Jasne? Powtórzcie dla pewności. – SMS z czwórką odwołuje akcję, cokolwiek z szóstką przyśpiesza. Jeśli nie, wchodzimy po świcie według uznania, ale raczej czekamy, aż wyjdą z kryjówki. – Dobra! I przed akcją nie zapomnijcie wyłączyć dzwonków w telefonach. Jak nadam „9” albo nie odezwę się do dziesiątej rano, to znaczy, że mnie zatrzymali – poinformujecie dyrektora Hisamatsu. Tu macie – odliczyła im dolary – po pięć setek za te nocne „ćwiczenia”. I wielkie podziękowanie ode mnie. Teraz idę się wysikać i wychodzimy. Jadę oczywiście z Antonem, bo Paweł będzie potrzebny nad Riuszką. Weźcie mapy – ale zaraz, poczekajcie chwilę! Kamerą sfilmowała oba arkusze i dodatkowo swoim sony ericssonem zrobiła im parę zdjęć. – No, możecie już wziąć. W końcu muszę coś pokazać tym tajemniczym – powiedziała i zniknęła w łazience.
Rozdział 49
Cała trójka była w mieszkaniu na Czapajewa w komplecie. Rytuał ten sam – Sieryj, potem ich dwóch za stołem, ona na krześle tyłem do drzwi. Tym razem jednak nie czekała na pytania i zanim usiadła z kamerą w ręce, podała szpakowatemu kabel USB i swój telefon, prosząc, by przekopiował sobie ostatnie pięć zdjęć i plik MP3 o nazwie „por2”. Zrobił to bez zadawania pytań. Odsłuchali. Dwa razy. – O zdjęciach za chwilę. Zabrała telefon i kabel, podała szpakowatemu kamerę i kolejny adapter USB. Kopiował, słuchając streszczenia. Wyjawiła uzgodnienia z Lwem dotyczące akcji, nie wspominając o hasłach i godzinach. – Tak więc, towarzysze, macie okazję do zarządzenia nocnych ćwiczeń waszego oddziału specjalnego, bo jak rozumiem, u was taki jest? Jeśli mam rację, zarobicie plusy w dowództwie, premie, gwiazdki czy czym tam was nagradzają. Nie licząc wdzięczności firmy Keyaki, konsulatu Japonii i może ich MSZ. Jeśli się mylę, to tylko przeprowadzicie ćwiczenia. Jeśli nie zrobicie nic tej nocy, to ćwiczenia przeprowadzi prywatna firma. Jeżeli prywatni oswobodzą Takuyę, to już możecie myśleć o tym, co wpiszecie do raportu. Patrzyli na nią. Kuskow z jakimś dziwnym grymasem, zmrużone oczy szpakowatego ciskały błyskawice. – Sieryj!
– Oksano Grigoriewna, przejdźcie do drugiego pokoju. Wszystko jak przed kilkoma godzinami, choć Oksanie wydawało się, że od jej poprzedniej bytności tutaj minęła co najmniej doba. Tylko tapczany nie były puste – na jednym chrapał mężczyzna, w nogach innych były wzgórki poduch i kołder opatulone kocami. W powietrzu unosił się zaduch ciał. Spali tutaj. Dobrze! Czyli nie żadne urzędasy, a grupa specjalna. Usiadła i czekała. Według jej zegarka minęło już trzydzieści pięć minut. Niewiele – jeśli udało się jej ich przekonać. Jeśli nie – cóż... Kuskow przyszedł po nią i zaprosił do pokoju przesłuchań, a śpiącego zbudził i wysłał po samochód. – Zrealizujemy wasz plan, Oksano Grigoriewna, powiedzmy, że z małymi modyfikacjami. Wy zostaniecie tutaj pod opieką Sierego. – Mowy nie ma, towarzyszu. Jeśli tam będzie rzeczywiście Takuya, przydam się, bo mnie zna, a was nie. W dodatku on nie rozumie po rosyjsku. Poza tym, jeśli nie pojadę z wami i nie będę blisko akcji, kilku uzbrojonych ludzi będzie wam się w lesie plątać pod nogami, bo stąd ich nie odwołam. Jeszcze się postrzelacie. A ja zasłużyłam sobie na to, by być w tym do końca. Trochę pracy w to włożyłam, dużo ryzykuję i chcę coś w zamian. Popatrzyli na siebie. To widać nie wystarczyło, bo szpakowaty rzucił półgłosem: – Chodź! I wyszli – tym razem oni – z pokoju. Za chwilę trzasnęły drzwi wejściowe, a szpakowaty wrócił do niej.
– Weźmiemy was, Szlinowa, na akcję, choć to wbrew zasadom. Podpiszcie tu dokument w sprawie dochowania tajemnicy – podał jej formularz. – Nic z tego, czego będziecie świadkiem w tej operacji, nie może zostać przez was ujawnione pod rygorem kary więzienia od roku do dwudziestu lat włącznie. Zrozumieliście? – Zrozumiałam. Wzięła podany długopis, przejrzała pobieżnie blankiet. – I jeszcze jedno. Za to zatrzymanie Karepowa ani mnie, ani moim ochroniarzom włos z głowy nie spadnie. Wpiszcie je do rejestru swoich dokonań. Zmiął w ustach jakieś przekleństwo, co zrozumiała jako niechętną zgodę. Podpisała. – Idziemy. Sieryj! Do zakończenia akcji nie odstępujesz dziewczyny na krok. Jesteś za nią odpowiedzialny! Kolejny raz kulka ruletki zatrzymała się w czerwonym. Schodząc po schodach, pochwaliła sama siebie za to, że w toyocie zmieniła milicyjne buty na odojcowe. *** To, że kulka ruletki wpadała kolejne razy w czerwone pole, okazało się dopiero kilka godzin po świcie. Wtedy, gdy z oddali dobiegły ją trzaski kilku strzałów, a po chwili w stojącej obok wojskowej sanitarce zagrał motor i z okna przy kierowcy wychyliła się głowa w podniesionej kominiarce i krzyknęła do
Sierego i do niej: – Mają go! Żyje! Wskakujcie! Jedziemy! Rzucani po pudle GAZ-a tańczącego na pokonywanych z dużą prędkością wybojach, w kilka minut dojechali do miejsca, z którego, poprzedzani przez dwóch sanitariuszy ze złożonymi noszami, ścieżką przez niski las pognali ku polance przy Riuszce. Uwolniony Takuya siedział na mchu pod strażą dwóch żołnierzy. Oksana z trudem doń dobiegła – podczas czekania z Sierym na rozwój wydarzeń zabijała nudę i koiła nerwy, ćwicząc mięśnie łonowo-guziczne – i widocznie przesadziła. Wrażenie było niemiłe i utrudniało poruszanie się, więc gdy łapiąc powietrze, kucnęła przed dyrektorem, odczuła wielką ulgę. Zagadała do niego, wyjaśniając, że jest bezpieczny i że żołnierze wokół należą do rosyjskich rządowych sił specjalnych. Nie tyle chyba jej angielskie słowa uspokoiły Takuyę, co sam widok znajomej osoby. Zapytała go, czy jest ranny, czy go coś boli i otrzymała negatywne odpowiedzi. Wojskowi w polowych mundurach i pełnym bojowym rynsztunku, łącznie z kominiarkami zasłaniającymi dolną część twarzy, konwojowali właśnie jakiegoś nieznanego jej człowieka. Dwóch trzymało go krzepko za skrępowane plastikowymi paskami ręce, a trzeci szedł za nim z wymierzonym w jego plecy karabinkiem szturmowym. W czasie gdy odprowadzała ich wzrokiem, Japończyk został pobieżnie oceniony pod kątem zdrowotnym przez starszego sanitariusza. Potem powiedli go przez lasek do wozu medycznego, a jej udało się przekonać szpakowatego, bo Kuskowa nie było z oddziałem, że powinna towarzyszyć dyrektorowi. Uprzedził ją tylko, że nie ma opuszczać Kugły i Birobidżanu, bo niebawem dostanie wezwanie do stawienia się na przesłuchanie, uwolnił ją od
opieki Sierego i ledwie zdążyła ze zdrętwiałym podbrzuszem dobiec do sanitarki, ruszyli. Zapytała, dokąd jadą. – Do Obwodowego. „To zajrzę do Gospodina” – pomyślała z radością, sprawdzając godzinę. Była prawie ósma. Znowu trafi na obchód. Gdy wyjechali na szosę, wysłała do obu pozostałych dyrektorów – Abla i Hisamatsu – oraz do Lwa, Pawła, Zinaidy i Swietłany SMS-y z dobrą wiadomością: Dyrektor Takuya uwolniony, cały i bezpieczny. Potem, trzymając się uchwytów w pudle jadącego na sygnale wozu, przysiadła się do pryczy, na której leżał przytroczony Japończyk, by rozmową dodać mu otuchy. Choć według sanitariusza fizycznie nic mu nie dolegało, wydawał się być w złej kondycji psychicznej. Brudny i w brudnej marynarce, bez koszuli, niewiele przypominał eleganckiego dyrektora Keyaki, którym był jeszcze parę dni temu. W szpitalu natychmiast przewieziono go na oddział wypadkowy. Nią nikt się nie interesował – zapewniono ją jedynie, że nieznajomość przez pacjenta języka rosyjskiego nie jest problemem i że ona, jako osoba postronna, nie może być obecna przy badaniach. Udało się jej jedynie wcisnąć pielęgniarce kartkę z numerem swojego telefonu, ale nie miała nadziei, że ktoś z niego skorzysta. Zastanowiła się chwilę i zdecydowała, że tak nie może tego zostawić. Zadzwoniła do Kuskowa. Wysłuchał. Polecił czekać przy izbie przyjęć. Za kwadrans jeden z sanitariuszy, z którymi jechała, przyszedł z jakimś młodym lekarzem. Medyk zmierzył ją niechętnym, acz zaciekawionym spojrzeniem, po czym niepytany udzielił szczegółowych informacji, z których wynikało, że przywieziony Japończyk jest badany przez specjalistów, za chwilę
zrobią mu prześwietlenie, a potem czeka go badanie psychologiczne, z którym jest kłopot językowy, więc dziś się nie odbędzie. Podsumowując, pacjent zostanie w szpitalu co najmniej do jutra. Żeby należycie przygotować się do zrelacjonowania Isano stanu rzeczy, spytała: – A czy na własną prośbę może zostać wypisany? – Wypisany tak. Jeżeli podpisze oświadczenie. Z tym że o jego dalszym losie decydują oni – wskazał na sanitariusza w bojowym moro. No cóż. Jeszcze raz Kuskow. Dowiedziała się, że obywatel Japonii, Schinichi Takuya, może przebywać, gdzie chce na terenie Żydowskiego Obwodu Autonomicznego, pod warunkiem że miejsce jego pobytu będzie znane. Zadzwoniła do Isano i potem do Pawła. – Cześć. Wszystko poszło dobrze. Dyrektor Takuya jest na badaniach w Szpitalu Obwodowym w Birobidżanie. Gdzie jesteście? --– To weź land cruisera i przyjedź pod szpital. Jakby mnie nie było u dyrektora Abla, to zadzwoń. Teraz do lekarza dyżurnego w sprawie Gospodina. *** Po godzinie ruszyli do Kugły. Gospodin krzywił się, że musi
jechać w swetrze, bez marynarki i bez skarpet. W ogóle, gdy zdawała mu relację z ostatnich dwudziestu czterech godzin, patrzył na nią jakoś dziwnie, jakby stała mu się bardziej obca. Jedynym, co dziś przypomniało jej w nim dawnego – też coś, dawnego, to znaczy sprzed trzech dni – Gospodina było to, że zapytał, kiedy ostatnio jadła. Gdy przyznała się, że od obiadu miała w ustach nad ranem kawałek batona, którym podzielił się z nią Sieryj, kazał Pawłowi zajechać pod Wostok i zamówił dla wszystkich bliny z łososiem i śmietaną oraz kawę, dla niej podwójną. Kawa była niezbędna – i tak po zjedzeniu tego wreszcie normalnego posiłku, gdy dotarło do niej, że co najgorsze, to się przewaliło, gdy Gospodin siedział obok niej w znanej niemal jak własny dom sali restauracyjnej Wostoku, prawie zasypiała. Dobrze, że nie musiała być kierowcą, bo przynajmniej w czasie jazdy do Kugły mogła zamknąć oczy. To było łatwe, same opadały, jednak zasnąć nie zdążyła. Za to na miejscu natychmiast otrzeźwiała. Wokół willi kłębili się ochroniarze i kierowcy stojących obok nie wiadomo czyich samochodów. Z pewnej odległości przypatrywało się temu rozgardiaszowi kilku rozstawionych dookoła mężczyzn w moro i czarnych beretach z karabinkami szturmowymi, a z jeszcze dalszej grupki gapiów w kombinezonach – pewnie robotnicy z budowy. Było też parę kobiet ze wsi i kilkoro dzieciaków. Nim przepuszczono ich do willi, dwaj żołnierze sprawdzili ich uważnie. Wewnątrz pętało się wiele nieznanych jej osób, głównie mężczyzn, choć była wśród nich i niewielka Japonka – z którą Gospodin przywitał się z mieszaniną atencji i radości, ale bez zdziwienia, widać uprzedzony o jej przyjeździe – z jakimś osiłkiem, który nie odstępował jej na krok; jak i znanych: radca prawny Keyaki Kugła, projektanci i oczywiście Isano.
Dyrektor Abel przejął rolę gospodarza. Usadził w salonie wszystkie liczące się osoby, przy czym pan Mazawa – bo tak zwrócił się do mięśniaka towarzyszącego Japonce – znalazł sobie miejsce przy wejściu. Spotkanie rozpoczął od przedstawienia obecnych. Okazało się, że kobieta to miss Satoko Asuhara. „A więc to jest ta żywa legenda Gospodina i Keyaki” – uprzytomniła sobie ze zdziwieniem. Wyobrażała ją sobie jako postawniejszą i starszą. Dalej naświetlił w superlatywach rolę Oksany w ostatnich wydarzeniach, po czym poprosił ją o obszerną relację. Uporała się z tym w dwadzieścia minut, przedstawiła sytua-cję dyrektora Takuyi i odpowiedziała po rosyjsku na kilka pytań radcy Połtawskiego, bo ten słabo znał angielski i nie wszystko zrozumiał. Potem już mówili inni. Oksana miała możliwość przyjrzenia się najmądrzejszej kobiecie, jaką znał jej Gospodin. Miss Asuhara słuchała wszystkich z uwagą, patrzyła na każdego spokojnymi, ciemnymi oczami i mówiła niewiele – głównie ograniczała się do zadawania pytań. Podsumowanie jednak należało do niej. – Radco Poltawskij, pan zajmie się wszystkim, czego FSB i rosyjska służba zdrowia wymagają, by dyrektor Takuya mógł opuścić szpital i Rosję. Ustali pan, czy może lecieć samolotem. Najbliższym możliwym lotem niech wraca na Honsiu. Radcę Anzai poprosimy o podesłanie dyrektorowi Takuyi tłumacza, który by mu stale towarzyszył, i wsparcie konsularne szybkiego opuszczenia przezeń Rosji. Wykorzysta urlop, a o tym, co dalej z nim, niech decydują nasi lekarze z dyrektorem Hirai. Najpierw jednak pan radca Anzai poprzez konsula wyjaśni z władzami rosyjskimi stan bezpieczeństwa pracowników Keyaki i poinformuje mnie o ustaleniach. Bardzo proszę, panie Anzai... Japończyk, tytułowany panem Anzai, wyszedł w
towarzystwie nieznanego Oksanie Rosjanina. – Panowie – tu miss Asuhara zwróciła się do pozostałych dwóch osób z konsulatu – wyjaśnią stan prawny związany z malwersacjami w Keyaki Kugła. W razie potrzeby przedstawicie panu Hisamatsu wnioski personalne. Jeśli stwierdzicie taką konieczność, zlecimy audyt firmie rosyjskiej, którą wskażecie. W sprawie szczegółów księgowych możecie się panowie konsultować z panem dyrektorem Hisamatsu, a od jutra również z panną Oksaną Grigoriewną Szlinową. Oksana była pod wrażeniem stylu, w jakim Japonka rozstawiała personel konsulatu po kątach. Miss Asuhara kontynuowała: – Pan Hisamatsu Isano nadal pełni obowiązki dyrektora zakładu Kugła. Dyrektor Abel, zgodnie z zaleceniem rosyjskich lekarzy, wraca do łóżka. Pannie Oksanie Grigoriewnej wyrażam oficjalne podziękowanie od dyrekcji Keyaki, a w szczególności od głównego właściciela, szanownego pana Asuhara – to powiedziawszy, skłoniła lekko głowę, nie ona jedna zresztą, bo i Isano, i osiłek spod drzwi ukłonili się również w widoczny sposób – od dyrektora wykonawczego Hirai Takako, myślę, że również od uratowanego przez panią dyrektora Takuyi Schinischiego, no i oczywiście ode mnie. Sprawa nagrody dla pani, panno Oksano Grigoriewna, zostanie omówiona przez zarząd firmy w najbliższym czasie. Teraz, panno Oksano Grigoriewna, proszę zamknąć się w swoim pokoiku, nastawić budzik na parę minut przed szóstą i odespać stres i zmęczenie nieprzespanej nocy. O godzinie 6:00 pm proszę wszystkich o przyjście tu na spotkanie, a teraz dziękuję. Oksana wstała i z wdzięcznością ukłoniła się miss Asuhara. Uśmiechnęła się na myśl, że ma przed sobą niemal siedem godzin wypoczynku, i zrobiła, co jej kazano. Prawie, bo przedtem
zadzwoniła do Swietłany z podziękowaniami za użyczenie mieszkania, bez którego jej plan nie mógłby być wcielony w życie, i z rozkoszą wzięła ciepły prysznic. Wolałaby kąpiel, ale bała się, że uśnie w wannie.
Rozdział 50
W środę Peter wypoczywał cały dzień. Właściwie to źle powiedziane – wprawdzie od powrotu ze szpitala cały czas spędził w willi, z czego połowę w sypialni, ale rozmowy i spotkania trwały. W końcu był wyspany i fizycznie wypoczęty, a i głowę miał sprawną, jeśli nie liczyć luki w pamięci i guza nad prawą skronią. Większość popołudnia spędził z Satoko i z Isano, zaznajamiając się z bieżącą sytuacją w zakładzie i omawiając z nimi rekonstrukcję biur – z Isano budowlaną, a z obojgiem osobową, bo organa śledcze dokonały wśród personelu kilku zatrzymań. Pod wieczór wyjaśniła się sprawa bezpieczeństwa. Oficer łącznikowy, wyznaczony przez prokuraturę Kraju Chabarowskiego, która koordynowała śledztwo, zawiadomił japoński konsulat we Władywostoku, że grupa, która dokonywała aktów terroryzmu i licznych malwersacji, została rozbita i dalsze zagrożenie bezpieczeństwa dla Keyaki Kugła i jego personelu nie występuje. Gdy Oksana, na prośbę Isano, potwierdziła tę wiadomość u Kuskowa, „ewakuowani cywile” opuścili willę i wrócili do Wostoku. Uczynili to z mieszanką zadowolenia i strachu, ale Peter pożegnał ich z ulgą – willa stała się na powrót tylko jego domem. Po wieczornym spotkaniu wszyscy poza Satoko i Sosekim rozjechali się, kazał więc Oksanie przygotować dla Japonki rezerwową sypialnię. Z Mazawą nie było problemu – Satoko powiedziała, żeby się nim nie przejmować, bo materacy i koców w piwnicy jest sporo. Przed ósmą wieczorem zadzwoniła Swietłana.
– Pozdrawiam walniętego w głowę – zaczęła po swojemu. – Jak się czujesz? – Jak na walniętego zupełnie dobrze, dziękuję. – To słuchaj radia Bira o dwudziestej. W wiadomościach będzie o brawurowej akcji służb bezpieczeństwa. Spoglądając na zegarek, zapytał: – A ty skąd wiesz, co będzie? – Bo od godziny trąbią o tym i obiecują oficjalny komunikat w wieczornych wiadomościach. Rzeczywiście. Dziś rano siły porządkowe przeprowadziły brawurową akcję skierowaną przeciw groźnej bandzie dokonującej porwań, wymuszeń i podpaleń w okolicach Birobidżanu. Jednego z bandytów postrzelono w czasie aresztowania, a drugiego ujęto w trakcie dokonywania przestępstwa. W czasie skoordynowanych działań dokonano licznych zatrzymań. Na chwilę obecną postawiono czterem osobom zarzuty udziału w porwaniu, szantażu i podpaleniu. Dalsze zarzuty o dokonanie oszustw i malwersacji na znaczne kwoty zostaną postawione niebawem. W tej chwili Prokuratura Kraju Chabarowskiego w imieniu Prokuratury Federalnej prowadzi szeroko zakrojone śledztwo połączone z przesłuchaniami licznych podejrzanych i świadków. Sprawa jest rozwojowa i wszystko wskazuje na to, że o współudział zostaną oskarżone dalsze osoby. Szajka przestępcza działała na terenie Żydowskiego Obwodu Autonomicznego od wielu lat. Do wyjaśnienia sprawy, która od dłuższego czasu absorbowała uwagę służb bezpieczeństwa, przyczynił się gubernator Aleksandr Iwanowicz Bolkow wraz ze swoimi współpracownikami i
obywatelska postawa oraz odwaga naszych mieszkańców, którym władze składają oficjalne podziękowanie. Tyle komunikat oficjalny Prokuratury Kraju Chabarowskiego. Nasz reporter informuje, że podpalenia miały miejsce w Keyaki Kugła, który to zakład powstał w miejsce dawnego SowLesChozu po rozpoczęciu tam japońskich inwestycji. Podpalenia miały prawdopodobnie na celu zatarcie śladów malwersacji, których dopuszczali się pracownicy tego zakładu. Szajka dokonała też porwania dla okupu. Porwanym był jeden z pracowników zakładu Keyaki, obywatel Japonii. Obecnie jest on wolny i nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Szajkę tę posądza się też o dwa inne niewyjaśnione porwania i szereg aktów szantażu. O dalszych faktach związanych z tymi przestępstwami i ich wykryciem będziemy informować w miarę rozwoju wydarzeń. Uśmiał się z tego, że służby wiedziały o sprawie „od dłuższego czasu”. „Chociaż” – tknęła go nagła myśl – „może Oksana jest agentką FSB?”. Nie wierzył w to, ale czy mógł być pewny? Tak więc nie miał powodów do śmiechu, raczej był zaniepokojony. Jego kobieta pokazała drugą twarz – sam już nie był pewien, która jest prawdziwa. Wątpił, czy spodoba mu się – czy będzie chciał, aby mu się spodobała – ta zmieniona Oksana; raczej będą musieli się rozstać. Z kobietą, której FSB jadło z ręki, nie było mu po drodze. Stąd tylko krok do tego, by i nim zaczęła komenderować, a tego by nie ścierpiał. Tak jak z Satoko; gdy tylko go uformowała – bo temu, że to ona zrobiła z niego współczesnego Petera Abla, nie zaprzeczał – ich drogi rozeszły się. Dobrze, że musiała wracać do Japonii, bo ani on nie czuł się przy niej pełnym mężczyzną, ani zapewne ona z nim nie mogła poczuć się prawdziwą kobietą. Ona była przeznaczona dla Asuhary – cóż, że to starzec i inwalida, skoro osobowością i charyzmą przytłaczał nawet ją? Czy jemu, Peterowi Ablowi, starczy autorytetu i siły
charakteru na Oksanę – taką, jaką stała się teraz? Wątpił. A gdy zwątpił w siebie, to jak ją będzie prowadził ku spełnieniu? Jak dotrzyma Układu? Ona już jest brylantem. Co tu dalej szlifować? *** Wieczorem Peter zrozumiał, że nie osiągnął jeszcze pełni sił i położył się spać z bólem głowy. W czwartek rano czuł się w obowiązku pójść na parę godzin do zakładu – co innego słuchać opowieści Isano, a co innego zobaczyć na własne oczy efekty pożaru i spowodowanego przezeń bałaganu – ale zaczął ten dzień inaczej, niż zamierzał. W willi pojawili się ludzie z nakazem wydania archiwalnej dokumentacji księgowej SowLesChozu. Po konsultacji z radcą prawnym zdecydowano, że ten przyśle dwie osoby ze swojej kancelarii, które pod nadzorem Oksany spisywałyby wydawane dokumenty. W zakładzie stwierdził, że lokalni prokuratorzy, którzy dotąd prowadzili śledztwo w Keyaki, zniknęli, a nowi rozpoczęli przesłuchania od początku. Kilkoro pracowników zatrzymano. Konieczność dokonania kolejnego szybkiego remontu, zapewnienia tymczasowej przestrzeni w miejsce spalonej połowy piętra biurowca i zalanej reszty, uruchomienia nowych serwerów, łącz, sieci i telefonów, w zestawieniu ze sprawami bieżącymi spowodowała, że przyszedł do domu pod wieczór i padł na łóżko jak nieżywy; w dodatku ponownie z bólem głowy. *** Piątek zaczął się od przesłuchań dyrekcji. Peter, po udzieleniu wyjaśnień śledczemu w randze pułkownika, zapytał o rzecz podstawową: – Czy macie pod kluczem całą bandę? Chodzi o takich,
którzy mogliby być zagrożeniem dla nas w Keyaki Kugła, a szczególnie dla tych, którzy wam pomogli. – Nie bójcie się, dyrektorze, bo, rozumiecie, sam nie chciałbym, by Oksanie Szlinowej coś złego się przytrafiło. Udała się wam ta wasza, powiedzmy, gospodyni. Gratuluję wam jej, dyrektorze Abel. A to się koneser znalazł! By ukryć swoje zaskoczenie wyznaniem oficera, szybko wymyślił następne pytanie: – Kogo w sumie aresztowaliście? – To, rozumiecie, tajemnica śledztwa, ale mogę powiedzieć, że czwórkę głównych przestępców mamy pod kluczem. Jest też kilkoro pomniejszych, którzy im pomagali, a to jeszcze nie wszystko. Tak więc musicie starać się dla tartaku o nowych pracowników, bo ładnych paru wam ubędzie. Tu śledczy uśmiechnął się ironicznie. Peter odruchowo zapragnął zmazać ten uśmiech z twarzy pracownika sowieckiej bezpieki. – Wam też. Udało się. – Z radia Bira wiem, że ta banda ma więcej porwań na sumieniu... – Zgadza się. Co najmniej trzy – do tylu już niektórzy się przyznali. – I Kirył Konstantynowicz Sipowskij brał w tym udział? –
zapytał Peter z powątpiewaniem. Oficer się skrzywił. – Czy w porwaniach, to nie wiemy, sprawdzamy. On wspomagał brata w zbieraniu danych do wymuszania haraczy i okupów. Bo w bandzie istniało coś w rodzaju specjalizacji. Kirył Konstantynowicz znajdywał ludzi, których można było szantażować, a przy okazji, niejako na boku, organizował własny permanentny przekręt ze sprzedażą tarcicy. Kapitan Siergiej Sipowskij krył brata i dokonywał zastraszeń, Zwieriew porwań, zaś kilku podwładnych z Komendy Obwodowej pomagało im. – I oni podpalili Keyaki? – A nie, podpalali miejscowi, powiedzmy, chuligani. Jednego mamy pod kluczem, kilku sprawdzamy. To tacy, co za kilka flaszek wódki zrobią każde świństwo. Kirył Konstantynowicz miał na usługach wielu takich, zbyt wielu, i to właśnie go zgubiło. Gdy nastały nowe stosunki, nie mógł ot tak zamknąć działalności, bo pozbawieni drobnych, ale stałych dodatków do pensji wspólnicy by tego nie zrozumieli. Proceder szedł dalej siłą rozpędu i to przyczyniło się do końca bandy. – A Grubin? – To człowiek Sipowskich. Na co dzień fałszował kwity drzewne na dostawy surowca i pilnował, powiedzmy, interesu od strony wyrębów. Jego udział w przetrzymywaniu Takuyi nie podlega kwestii. – Powiedzcie mi, towarzyszu pułkowniku – jeśli oczywiście możecie – dlaczego mnie tylko ogłuszyli na tej drodze, a nie zabili ani nie porwali?
– Mieliście szczęście, dyrektorze. Do okupu wybrali Takuyę, bo spodziewali się, że Japończycy za swego szybciej zapłacą; a w ogóle chodziło im o to, by nie było komu wezwać straży pożarnej. Po pierwszym podpaleniu Sipowskij dowiedział się o tym, że jesteście powiadamiani automatycznie alarmem pożarowym, więc uprowadzili Takuyę, kazali mu wywabić was z domu, stróż niepijący, ale herbaty nie odmówi... To załatwiało sprawę. Wszyscy dostaliście GHB [28] i bandyci byli pewni, że wy i stróż nic nie zapamiętacie, a Takuya był od początku trupem – wiedzieli, że GHB działa tylko parę godzin. Na środę rano banda ustaliła zakończenie akcji i Zwieriew właśnie miał się pozbyć Japończyka, ale na szczęście lać mu się, swołoczy, zachciało; a tam pod ziemianką my już czekaliśmy. W ostatniej, rozumiecie, chwili... W czepku urodzony ten Japończyk... – A Sipowscy? – Nie bójcie się! Obu mamy. Kapitan postrzelony pod 11-tym Kilometrem, a księgowy czeka w areszcie na wynik ekspertyzy dokumentów SowLesChozu pod kątem wskazanym przez tę waszą bystrą gospodynię. Na twarzy śledczego oficera znów zaigrał cień uśmiechu, który Petera tak – nie wiedzieć czemu – zirytował, że aby przestać nań patrzeć, o nic więcej nie zapytał, podpisał protokół i udał się do swojej pracy. *** Takuyę przesłuchano w obecności prawników konsulatu. Dziś Anzai zabierał go do Chabarowska, a w niedzielę miał wrócić na Honsiu, na co prokurator Kraju Chabarowskiego pod naciskiem ambasady Japonii wyraził niechętną zgodę. Satoko z Isano i Galiną prowadzili rozmowy z agencjami w Chabarowsku i Birobidżanie oraz kandydatami w sprawie obsadzenia wakatów, a Peter z
Zinaidą zajmowali się – poza pilnymi sprawami budowy – uzgodnieniami związanymi z remontem biurowca po pożarze. Na czas jego trwania Peter zdecydował się postawić cztery dodatkowe segmenty kontenerów – w końcu urzędnicy muszą mieć gdzie pracować. Krachowi organizacyjnemu w księgowości zapobiegł niespodziewany powrót Korolewej, której Hisamatsu powierzył kierowanie działem. Personel z Oksaną, zastępującą aresztowaną kasjerkę – jako księgowa była bowiem bezrobotna z powodu braku serwera i skanera – na razie gniótł się we wciąż niedosuszonej po akcji gaśniczej ogrzewalni, którą zaadaptowano na biuro, gdyż drwali na okres lata można było jej pozbawić. Około piątej po południu do biura budowy wpadł Isano z zaproszeniem dla Petera na kolację do Wostoku na 7:00 pm. – Przyjdź oczywiście z Oksaną. Doradź mi, czy mam ją zaprosić osobiście? Uwadze Petera nie uszło, że zażyłość jego kolegi z Oksaną wzrosła. „Zaprosić osobiście” – też coś! Na razie Oksana jest jego kobietą i zrobi to, co on jej każe. Odpowiedział cierpko: – Nie ma takiej potrzeby. Przyjdziemy oboje. – Świetnie. Zapraszam też pannę Asuhara, więc będzie nas czworo. – Czy jest jakaś okazja? – Owszem, dwie. Pierwsza to zatwierdzenie mnie na stanowisku p.o. dyrektora Keyaki Kugła. A druga... Cóż, dowiesz się w trakcie wieczoru. Nawiasem mówiąc, zarezerwowałem osobną salkę. Peter postanowił uprzedzić Oksanę od razu – rano kazał jej
zrobić po pracy zakupy w mieście, a każde z nich musiało się przygotować, bo miał na uwadze, że na dwie łazienki przypadały teraz cztery osoby, w tym – rzecz istotna – dwie kobiety. Powiedziała, że się pośpieszy i spytała, czy może liczyć na dostęp do łazienki po osiemnastej. Cóż miał zrobić? Nie chcąc ograniczać Satoko, musiał wrócić do domu na tyle wcześnie, by umyć się przed Oksaną. „Może to wyjdzie mi na zdrowie?” – pomyślał. Ale zadra w umyśle wbiła się głębiej – nie tyle on rządził kobietami w swoim domu, co one jemu narzucały reguły zachowań.
Rozdział 51
Jechali toyotą we czwórkę. Prowadził mister Mazawa. Oksana, która zajęła miejsce obok niego – dobrze zapamiętała z podręcznika savoir-vivre’u uwagi o miejscach w samochodzie – dopiero teraz, z bliska, zauważyła, że brak mu połowy małego palca u lewej ręki. Rychło jednak jej myśli skierowały się w inną stronę. Gospodin kazał jej włożyć wieczorową sukienkę i buty, a ona kolejny raz denerwowała się tym, czy się nie zbłaźni i nie przyniesie mu wstydu. Poza tym znała jego fascynację Japonką, respekt i podziw, jakie żywił wobec niej, więc siłą rzeczy traktowała ją jako konkurentkę i tym bardziej chciała pokazać się z jak najlepszej strony. Dlatego pomimo niepewności, czy może sobie pozwolić na taką samowolę, miała w sobie kulki gejszy. Kelner, który najwyraźniej na nich czekał, z holu powiódł ich do bocznej salki, w której ukłonem powitał ich uśmiechnięty mister Hisamatsu, pełniący dziś obowiązki gospodarza. Gospodin przytrzymał jej krzesło, podczas gdy Isano podsunął drugie miss Asuhara i pomógł jej usiąść. Kelner nalał do kieliszków mrożącą się w wiaderku na bocznym pomocniku stoliczną i cofnął się, by dopuścić do stołu swoją biuściastą koleżankę, która na talerze stojące przed nimi nakładała przystawkę. Na obsługującej Oksana spostrzegła sukienkę mocno przypominającą jej domowy ubiór pokojówki – podobny krój i materiał – i identyczny fartuszek. Strój uzupełniały cieliste pończochy i podobne do jej odojcowych buty oraz koronkowy czepeczek. Miss Asuhara spytała o nakładaną potrawę, więc gospodarz wyjaśnił, że to szyjki rakowe w maśle koperkowym. Oksana przyglądała się z zaciekawieniem, dziwiąc
się jednocześnie, że raki mają takie długie szyje. Skutkiem zagapienia nie powiedziała na czas „dziękuję” i biuściasta nałożyła jej dwa razy więcej niż innym. Chwytając sztućce, rozglądnęła się za misterem Mazawą, ale japoński osiłek nie wszedł z nimi. Gdy kelnerka zmyła się ze swoim pełnym dekoltem i niemal pustą paterą, Isano wstał i wygłosił toast. – Za Jego Wysokość Cesarza Akihito! Oby bogowie obdarzyli go długim życiem! Podniosła się z krzesła jak wszyscy i przechyliła kieliszek. Wkrótce w odstępach parominutowych, nie licząc przerwy na uchę, nastąpiły kolejne toasty. – Szanowna panno Asuhara, drodzy Oksano i Peterze. Dziś święcimy dwie okazje. Pierwsza z nich to mój awans na pełniącego obowiązki dyrektora Keyaki Kugła. Zdaję sobie sprawę, że to funkcja, a nie stanowisko, ale zaufanie, którym mnie zaszczycono, napawa mnie nieopisaną dumą, a zarazem przejmuje lękiem wywołanym ogromną odpowiedzialnością, jaką na mnie złożono. Zapewniam, że uczynię wszystko, by nie zawieść wielmożnego pana Asuhara. Niech mu bogowie sprzyjają! Wypili. – Za powodzenie szanownego dyrektora Hirai! Wszyscy unieśli się i przechylili kieliszki. – Do panny Asuhara kieruję słowa wielkiej wdzięczności za zaufanie, którym mnie obdarzyła. Za niezrównaną Asuhara Satoko! Wypili.
– Mojego kolegę, dyrektora inwestycyjnego Petera Abla, błagam o wyrozumiałość dla mego braku doświadczenia i proszę o to, by nadal wspierał mnie swą przyjaźnią. Za ciebie, Peter! Ponownie trzy postacie uniosły się z krzeseł, a cztery ręce z kieliszkami zbliżyły się do ust. – Za obdarzoną wielkimi zaletami Oksanę Grigoriewną. Zarumieniła się. Może dlatego, że ona pierwsze cztery toasty wychylała do dna, jak robili to wszyscy znani jej dotąd ludzie? Co za szczęście, że kieliszki były małe! Dopiero po czwartym dopełnieniu przez uważnego kelnera zorientowała się, że Japończycy podnoszą do ust, ale piją ledwie co, a Gospodin ma w ogóle stale pełny kieliszek. „Też coś” – zdziwiła się. „Gdyby tak robili na rosyjskim przyjęciu, dostaliby takiego karniaka, że wpadliby pod stół po kwadransie, a i to tylko ze względu na pobłażanie dla obcokrajowców, którzy – wiadomo – na obyczajach się nie znają, bo swojak dostałby po mordzie i pewnie byłby wykopany za drzwi. Po prostu – co kraj, to obyczaj”. Na razie skutek był taki, że paliła ją twarz i musiała uważać na swoje zachowanie, by nie wypaść na pijaka w towarzystwie trzeźwych. A swoją drogą to kto to jest ta miss Asuhara? Córka właściciela? A może bratanica albo kuzynka? Bo ze względu na wiek – miała ponad trzydzieści lat – raczej nie wnuczka. Musi kiedyś spytać Gospodina. Albo lepiej Isano. Gdy zjedzono wołowinę à la Strogonow z kluseczkami i bukietem jarzyn, obsługująca ich para uprzątnęła stół. Wchodzący
ponownie kelner zgasił światło. Oksana zorientowała się, że teraz nastąpi clou wieczoru. Rzeczywiście – szarość zapadającego za oknami zmroku rozjaśniła tajemnicza błękitna poświata płomieni unoszących się nad paterą wnoszoną przez biuściastą. – Płonąca gruszka z żurawinami, specjalność naszego cukiernika – zapowiedział kelner, gdy stawiano danie na stole, a Gospodin przetłumaczył to na angielski na użytek miss Asuhara. Płomienie przygasły, światło zapalono, para kelnerska sprawnie rozdzieliła deser na talerzyki i kelnerka opuściła salę z pustą paterą. Teraz języki towarzystwa, skupionego dotąd na jedzeniu, rozwiązały się. Rozmawiano na obojętne tematy. Gospodin opowiadał o wycieczce do wodospadu Niagara, miss Asuhara o japońskich gejszach, Isano o studenckiej wyprawie na górę Fuji, a Oksana – milcząc, zawstydzona, że nie ma nic ciekawego do powiedzenia – czuła się trochę jak uboga krewna. Gdy deser zniknął z talerzyków biesiadujących, biuściasta kelnerka zmieniła zastawę na kawową. Przed każdym położyła talerzyk, na podstawkach z łyżeczką postawiła filiżanki, przyniosła dzbanuszek ze śmietanką, cukiernicę i tacę ze słodkimi pierożkami oraz kruchymi ciasteczkami posypanymi cukrem. Gdy kolejny raz wyszła, Isano zapytał, jaki alkohol będą pili. Miss Asuhara zaproponowała porto. Kelner wymienił nazwę, która widocznie zadowoliła Japonkę, bo po konsultacji z Gospodinem zaakceptowali je. Podobnie gospodarz oraz ona. Nie znała się na winach, ale nazwa „porto” zrobiła swoje przez wzgląd na ekscytujące skojarzenie, jakie w niej budziła. Przez kilka ostatnich dni myślała o zupełnie innych rzeczach niż seks, za to teraz na wspomnienie tamtej rozbieranej w takt łyków porto randki poczuła miłe łechtanie w podbrzuszu. Zerknęła na Gospodina, chcąc znaleźć w jego oczach błysk świadczący o podobnym skojarzeniu,
ale zawiodła się. Dyrektor Abel zimnym spojrzeniem wodził wszędzie, omijając tylko jej oczy. „Może jeszcze nie doszedł do siebie?” – zadała sobie pytanie. „Może jest przemęczony lub boli go głowa? Od niedzielnej nocy ani razu nie zrobił najmniejszej seksualnej aluzji, nie popatrzył ciepło, a uśmiechnął się tylko raz, w szpitalu”. Kelnerka przyniosła podgrzewacz, dzbanek z kawą i elektryczny samowar, a kelner wrócił po chwili z przysadzistą butelką z zielonego szkła i uzyskawszy akceptację Isano, oddarł folię plomby, otworzył z cichym pyknięciem wyciąganego z szyjki korka i rozlał trunek do rozstawionych kieliszków. Butelkę postawił na środku stołu, po czym na gest gospodarza opuścił salkę. Zostali we czwórkę. Isano wstał ponownie. – A teraz proszę mi pozwolić wymienić drugą okazję, którą dziś świętujemy. Jest nią uhonorowanie panny Oksany Grigoriewny Szlinowej – tu skłonił się jej lekko, a ona zaczerwieniła się z przejęcia i dumy – za jej nieoceniony wkład w uratowanie życia dyrektora Takuyi Schinichiego – w tym momencie zarówno miss Asuhara, jak i Gospodin wstali z lekkim hurkotem suwanych krzeseł – za wezwanie służb ratowniczych do płonącego tartaku Keyaki Kugła, za rozwikłanie mechanizmu przestępstwa, w jaki szajka złodziei okradała zakład i – co dla mnie osobiście najważniejsze – za bezcenne wsparcie udzielone mi w dwóch najtrudniejszych dniach mojego życia. Zwrócił się do niej: – Gdy kilka dni temu przestępcy zagrozili Keyaki, pani nazwała to wojną i mianowała mnie generałem. Nie znając się na wojnie, całe natchnienie czerpałem z rad Sun Tzu, lecz w
krytycznym momencie ugrzązłem, zapomniawszy o jednej z jego zasad. I właśnie pani mi przypomniała, że są przypadki, w których bezpośrednie nakazy władcy nie muszą być uwzględniane. Oksana jakoś nie mogła sobie przypomnieć, by w ogóle słyszała o zasadach wojny, a co dopiero o tym mówiła. Jak brzmiało to nazwisko? Sun Cu? Musi zapamiętać i przy okazji poszukać w internecie. Isano kontynuował: – Oczyściło to mój umysł i pozwoliło podjąć właściwą decyzję – zaufać pani znajomości miejscowej specyfiki. Bo znajomość terenu, jak uczył tenże Sun Tzu, jest podstawą zwycięstwa, a któż zna lepiej własny teren niż miejscowi? W efekcie firma przetrwała kryzys, dyrektor Takuya został ocalony, a ja zasłużyłem na awans. Panno Oksano! To istotne dla mojej kariery wydarzenie zawdzięczam pani, za co składam moje osobiste podziękowanie. Zaś firma Keyaki ma wobec pani inny, całkiem wymierny materialnie dług, o którego próbie spłacenia porozmawia z panią za chwilę pełnomocnik właściciela, panna Asuhara. Skłonił się lekko w kierunku Japonki. Oksana czuła, że jest chyba wiśniowa na obliczu. Tylu słów czołobitnej wręcz wdzięczności nie spodziewała się usłyszeć. I to wszystko wobec tej Satoko! – Zanim jednak przekażę głos przedstawicielce właściciela, wznoszę toast za pannę Szlinową. Za ciebie, Oksano! I proszę wybaczyć, panno Asuhara, że aby uhonorować dzisiejszą bohaterkę, wygłoszę ten toast po rosyjsku, nieco zmieniając taki jeden, podsłuchany kiedyś tu, w Rosji. Gdyby zapytano mnie, jakiego współpracownika wolałbym – mądrego czy lojalnego – odpowiedziałbym, że nie muszę wybierać. Pracuję z Oksaną Grigoriewną Szlinową. Ona jest i
mądra, i lojalna. Wypijmy za wspólną pracę aż do emerytury! Oksanie zwilgotniały oczy. Wstała. Kulki w pochwie zawibrowały. Isano podniósł kieliszek porto i dopowiedział już po angielsku: – Rosjanie wychylają toasty duszkiem i do dna. Ten wypijmy więc po rosyjsku – i rzeczywiście, wypił, nie odrywając go od ust. Wprawdzie nie było to całkiem po rosyjsku, bo przełknął go w czterech łykach, ale i tak było nieźle. Inni poszli za jego przykładem. Oksana skłoniła głowę w podzięce i przełknęła porto, nie czując w ogóle jego smaku. Łzy spływały jej po policzkach. Isano podszedł do drzwi i odebrał od kogoś olbrzymi bukiet bladoróżowych róż, a następnie z ukłonem podał go Oksanie. Zrozumiała, że mimo ściśniętego wzruszeniem gardła musi podziękować. „No dalej, mądra i lojalna dziewczynko” – zdopingowała się w myślach. „Pokaż, że potrafisz coś sensownego powiedzieć”. Przypomniała sobie swój żart wobec Iriny o mądrym słuchaniu. – Dziękuję za miłe słowa i kwiaty. Dziękuję panu, dyrektorze Hisamatsu, że pozwolił pan ujawnić się moim walorom. Przy tak dbającym o personel dyrektorze łatwo być lojalną, a przy tak mądrym nie wypada być głupią. Główne podziękowanie należy się jednak mojemu mistrzowi, dyrektorowi Peterowi Ablowi. Bez niego nie byłoby mnie tu. Byłabym co najwyżej jakąś tam urzędniczką, która w poniedziałkowy ranek po przyjściu do biura dowiedziałaby się o pożarze, a o reszcie po paru dniach z radia Bira. I co ważniejsze, może nie miałaby czego się dowiedzieć albo do jakiego biura wracać.
Spojrzała roziskrzonym łzami wzruszenia wzrokiem w oczy Gospodina. Nie dostrzegła w nich czułości i satysfakcji z jej sukcesu, a ponieważ od niego przede wszystkim łaknęła pochwały, poddała się impulsowi chwili. *** Peter słuchał peanów na cześć Oksany z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony podziwiał ją na równi z Isano i był jej wdzięczny wraz z całą dyrekcją Keyaki, z którą się częściowo, jako niepośledni pracownik firmy, identyfikował; z drugiej dusza jego płakała z powodu utraty uległej kobiety, jego własności i jego dzieła. Czy rzeczywiście jego dzieła? Czy zbyt szybko ją ukształtował? Wątpił, czy w ogóle on to zrobił, bo przypuszczał, że raczej uczyniła to sama. Był jej niepotrzebny. Takie właśnie myśli przepełniały mu głowę, gdy Oksana kierowała do niego swe podziękowanie. Ładnie mówiła, musiał przyznać. Piękna, mądra, lojalna... Mała w tym jego zasługa, mała radość. Nie wiedział, co zamierza, gdy wysunęła się zza stołu. Stanęła przed nim w postawie i przeszła na rosyjski. – Gospodin, cała chwała, która tu mnie spotyka, wam się należy. To wy, Gospodin, mnie taką stworzyliście. To dzięki wam umiałam pokierować wydarzeniami i dzięki waszemu szkoleniu uwierzyłam w siebie, pokonałam strach i osiąg-nęłam cel. Kątem oka zauważył, jak Satoko przybliża się powolnym ruchem do Isano, zafrapowanego tym, co się przed nim dzieje, i usłyszał, jak mówi coś do niego, a ten, nie odrywając wzroku od Oksany, obraca nieco głowę ku swej rodaczce i w takt zdań Rosjanki wyrzuca przyciszonym głosem szczekliwe, japońskie frazy tłumaczenia.
Oksana kontynuowała w natchnieniu: – Nagrody od innych ani w połowie tak mnie nie cieszą jak kary od was. Spójrzcie na mnie, Gospodin, przychylnie i ukarzcie mnie za to, że podczas waszej nieobecności byłam zbyt samodzielna i może, zbyt przekonująco dla niektórych, odgrywałam męską rolę... Tak jak i Japończycy stał jak skamieniały, w powadze chłonąc każdy jej gest i słowo, poddany atmosferze tej niepowtarzalnej sceny. Oksana odłamała jeden z kwiatów i wpięła go sobie we włosy. Chwyciła jego kieliszek, nalała doń porto i uklękła przed nim ze spuszczonymi oczami. Wzniosła ręce, podając mu wino. – ...ale to jedynie rola, bo – zapewniam was – wciąż jestem tylko kobietą, Waszą niewolnicą, która prosi was, Gospodin, byście zechcieli się o tym ponownie przekonać. Widział przedtem brylanty skrzące się w kącikach jej oczu i słyszał, że ma ściśnięte gardło. A że nic go tak nie wzruszało jak płacz kobiety i nie znał piękniejszych ozdób kobiecego lica niż łzy emocji i oddania, więc nic dziwnego, że i on się wzruszył. Przyjął kieliszek z jej rąk. Odstawił na stół. – Wstań, Oksano. Ujął jej głowę oburącz i przegiął ku tyłowi. – Ja nie muszę upewniać się co do twojej kobiecości, klejnoty na twoich policzkach są jej dostatecznym dowodem. Każdorazowo z przyjemnością je oglądam.
*** Gdy włożywszy bukiet do wazonu, który stał na stoliku przy drzwiach, wróciła do stołu, inni już siedzieli nad pełnymi filiżankami. Isano podniósł dzbanek z kawą, zamierzając nalać i jej. Wstrzymała jego rękę. – Mój Pan nie pozwala mi wieczorem pić kawy. Poproszę o herbatę. Po pierwszych łykach i pierwszych kęsach ciasteczek i pierożków, gdy rozmowa się nie kleiła, zabrała głos miss Asuhara. – Nie wiem, czy ktoś jeszcze pamięta o zapowiedzi mojej rozmowy z panną Oksaną Grigoriewną na temat spłacenia długu, jaki Keyaki ma wobec niej. Wracam więc do tego tematu. Znana jest anegdota o Napoleonie, który, rozpatrując awanse oficerów, zadawał adiutantom stale to samo pytanie: „Czy on ma szczęście?”. Pani, panno Szlinowa, ma szczęście. Ma pani też cechy i umiejętności, które są cenne dla firmy Keyaki. Będzie pani świetnym oficerem, a później może generałem. Po to, żeby tak się stało, powinna pani wrócić na studia i zdobyć dyplom. Keyaki proponuje następującą gratyfikację. Udzielimy pani dwuletniego płatnego urlopu celem dokończenia studiów na Chabarowskiej Państwowej Szkole Ekonomii i Prawa. Nasz konsul rozmawiał z rektorem Szkoły i dowiedział się, że nie będzie żadnego problemu z powrotem pani na czwarty rok ekonomii. Od początku nowego roku akademickiego może pani zostać na powrót studentką, na co panią gorąco namawiam. Po urlopie, gdy uzyska pani dyplom, powitamy panią w nowym zakładzie płyt wiórowych Keyaki Kugła, który wtedy powinien być w trakcie rozruchu. To nie wszystko. W kompletnej ciszy, po upiciu łyku kawy kontynuowała:
– Poza tym informuję, że rodzina dyrektora Takuyi Schinichiego złożyła się na nagrodę dla panny Szlinowej w kwocie 50 000 dolarów. Po opłaceniu podatku od darowizny zostanie pani około 46 330 dolarów. Ponownie upiła kawy. Oksana jak zauroczona wpatrywała się w Japonkę. W umyśle krzyczała jedna myśl: „STUDIA!”. – Jeśli pani zechce, to nagroda wraz z naszą pensją wystarczy pani na opłacenie pobytu i zdobycie dyplomu na wielu renomowanych uniwersytetach zagranicznych. Pomożemy pani w zorganizowaniu wyjazdu i załatwieniu stypendium. Proszę to sobie przemyśleć, panno Szlinowa. Poza nagrodą od rodziny dyrektora Takuyi, wypłacaną pani bezwarunkowo i w dowolnym momencie, choćby w przyszłym tygodniu, sprawa urlopu i studiów wymaga pani decyzji. Proszę się z nią nie śpieszyć, mamy czas – nawet do początku września. Jeśli pani to nie odpowiada, Keyaki przedstawi propozycję innej formy podziękowania pani za jej zasługi w ostatnich dniach. Chwilowo Oksana miała w głowie tylko jedno – STUDIA! Dolary, tysiące, stypendium – były drugorzędne i nie zapamiętała liczb. STUDIA! DYPLOM SPECJALISTKI! Dziś otrzymała już jedną podobną propozycję. Kuskow, gdy podpisała protokół z przesłuchania, namawiał ją do przejścia do resortu. Roztaczał wizje skończenia Akademii, ciekawej pracy. Przekonywał, że jest do niej stworzona. Tylko żołd – mówił – mały. Ale to na razie. Za kilka lat, gdy awansuje na wyższego oficera, to na pewno będzie zarabiała więcej niż teraz. Nie zdecydowała się. Było po temu wiele powodów. Oczywiście Gospodin. Dom w Kugle. Pieniądze też. Ale i buty. Niepoważna myśl, że pewnie musiałaby nieładnie chodzić w mundurowych, niewygodnych i brzydkich butach, przeważyła. Polubiła już rolę atrakcyjnej kobiety.
Mimo to było jej żal tej Akademii. Nie przypuszczała wtedy, że wieczorem dostanie drugą, lepszą ofertę. Zaraz jednak przyszło otrzeźwienie. Co z Gospodinem? Co z ich więzią? Czy los uparł się, by ich łączyć i rozdzielać? Co z jej postanowieniem, że go nie opuści? Że nie pozwoli, by on się do niej zniechęcił, zraził, by przestała mu być potrzebna, pociągająca? Czy da się połączyć te dwie sprawy – marzenie o wykształceniu, wpojone zresztą przez ojca, który wiele dla jego realizacji poświęcił, z marzeniem o mężczyźnie, o najtrudniejszym, najciekawszym, żeby nie powiedzieć najbardziej szalonym romansie, jaki mógł się jej przydarzyć? O mężczyźnie, który siedział obok niej, który ją stworzył – inaczej niż ojciec, ale też stworzył? Ojcu zawdzięcza ciało i umysł, Gospodinowi charakter i sukces zawodowy. Obu miłość. Pierwszy raz pomyślała o tym tak jasno i bez zastrzeżeń. Miłość... Jakie piękne i wymagające słowo! Czy da radę ocalić miłość bez poświęcenia siebie i duchowego testamentu ojca? – Dziękuję, panno Asuhara. Przemyślę to i omówię z dyrektorem Ablem. Marzę o skończeniu studiów, ale nie mogę samowolnie opuścić mojego Pana. Zostawię tę decyzję jemu. Dyplom może jeszcze kiedyś zdobędę – rok albo cztery nie mają tu znaczenia – a do utraconej miłości nie ma powrotu. Pierwszy raz od dawna powiedziała głośno to słowo – „miłość”. Dawniej, jako dziewczyna, unikała go, myśląc, że brzmi ono fałszywie. Teraz – może dlatego, że nie była już dziewczyną, a kobietą – stwierdziła, że myliła się. Dźwięczało czysto i donośnie jak śpiew wieloryba.
Miss Asuhara podniosła kieliszek, ale zorientowawszy się, że jest pusty, odstawiła go z powrotem. Isano otrząsnął się z zasłuchania, sięgnął po butelkę i nalał jej, Oksanie i sobie. Przed Gospodinem stał pełny. „Niespełniona czara miłości” – pomyślała Oksana z poetycką goryczą, widząc to niewypite wino, które mu podała przed kwadransem. Japonka ponownie uniosła pucharek. – Oksano, czy zgodzisz się, byśmy przeszły na ty? Mów mi Satoko. Oksana, nie do końca zdając sobie sprawę z szalonego pędu wydarzeń na tym zakręcie jej życia, podniosła automatycznym ruchem kieliszek i stuknęła się z miss Asuhara, która teraz stała się Satoko. – Oksana – powiedziała, bo nic lepszego nie przyszło jej do głowy. – Satoko – usłyszała w odpowiedzi i pierwszy raz jak na komendę uśmiechnęły się do siebie. – Wiesz, Oksano, że twoja Szkoła ma filię w Birobidżanie? Jestem prawie pewna, że możesz kontynuować naukę, nie opuszczając dyrektora Abla. Zastanów się i omów to ze swoim Panem. Jak mogła o tym nie pomyśleć? Rzeczywiście, to było rozwiązanie, ale nic nie zwolni jej z rozmowy z Gospodinem. – To oczywiście rozszerza możliwości, ale skorzystam z czasu na udzielenie odpowiedzi. Dziękuję ci, Satoko. I wdzięczna
jestem waszemu konsulowi, że to załatwił. – To nie było trudne. Konsulat od tego jest, a ty na dodatek jesteś Rosjanką. Rosja bardzo wspiera kształcenie swojej młodzieży. Dalej rozmowa zboczyła w kierunku kształcenia i studiów. Atmosfera rozluźniła się na tyle, że po kwadransie prześcigali się w opowiadaniu anegdotek i zabawnych wydarzeń z czasów, kiedy byli uczniami i studentami. Zapewne do tego rozluźnienia i ożywienia przyczyniło się też porto, a szczególnie druga jego butelka, którą Isano domówił. Czas minął niepostrzeżenie, dochodziła jedenasta, a normalnie do dziesiątej należało opuścić salę, bo restauracja się zamykała i personel chciał iść do domu. Oksana była jednak pewna, że nie takie balangi już tu widziano, i że wiele z nich kończyło się później w nocy lub nad ranem, nawet pomimo mniejszych napiwków od tych, które obsługująca ich para dostała od Isano. Dobrze, że mister Mazawa nie pił, bo przynajmniej miał kto ich zawieźć do domu.
Rozdział 52
W sobotę Oksana obudziła się jak w dzień roboczy – przed szóstą. Stwierdziła, że niepotrzebnie, bo nie idzie dziś do pracy, ale sen nie wracał. Myślała o Gospodinie, o zmianie w jego stosunku do niej, i o tym, że może przyczyną są skutki urazu lub zatrucia w niedzielną noc. Myśli te zajęły jej kwadrans – piętnaście minut przewracania się w łóżku bez sensu – wstała więc, narzuciła szlafrok i z butami w ręce zeszła do salki ćwiczeń. A dokładniej to chciała zejść, bo przemykając korytarzem, napotkała miss Asuhara, a właściwie od wczoraj już Satoko, która jak cień, również w szlafroku, wychynęła ze swojej sypialni. – Witaj, Oksano. Idziesz na gimnastykę? Mogę ci towarzyszyć? Trochę się speszyła, ale właściwie czemu nie? – Ttak... Zapraszam. Zeszły razem. – Masz jakiś program ćwiczeń? – Tak, mój Pan ustalił, że najpierw półgodzinny aerobik, dalej bieżnia w butach na obcasie, potem już różnie i na przemian – rower, ławka lub coś na atlasie. – Nie wiem, czy podołam razem z tobą, ale chciałabym spróbować. Zaczynaj i mną się nie przejmuj. Jeśli opadnę z sił, po prostu się wyłączę.
Oksana postawiła buty, zamknęła drzwi, zsunęła szlafrok i podeszła do odtwarzacza, by uruchomić Aerobik Kurs 2, bo od dwóch tygodni ćwiczyła dwójkę. Gdy się odwróciła, aby stanąć na swoim zwykłym miejscu, zobaczyła, że Satoko też już pozbyła się szlafroka. Obie na miejscach, obie nago, obie częściowo zwrócone ku sobie, a częściowo do ekranu, przeczekały początkową rozbiegówkę, a następnie razem rozpoczęły. Oksana mimochodem podziwiała Satoko. Jej ciało, jędrność skóry i kształt sylwetki odpowiadały trzydziestolatce. „A ile ona właściwie ma lat?” – zadała sobie pytanie. Dotąd obliczała ją na czterdzieści, ale teraz zwątpiła. Podskakując i wymachując rękoma, robiąc szpagat, skłaniając się w pasie we wszystkie strony i klaszcząc w rytm muzyki z odtwarzacza, przypatrywała się swojej vis-à-vis. Niska czarnula normalnej budowy, z gęstymi włosami uczesanymi na pazia, a na łonie poddepilowanymi na brazylijski sposób, o zadbanych, lakierowanych na czerwono paznokciach, ćwiczyła symultanicznie z nią i prowadzącą na ekranie. Na razie nic nie wskazywało, by miało jej zabraknąć kondycji. „Chyba niemożliwe, by ona miała czterdziechę” – pomyślała. Zaczęła liczyć. Niestety – brakowało danych. Tymczasem półgodzinny program dobiegał końca, a obie – mimo że spocone i zdyszane – nie wypadały z rytmu. Oksana nie wierzyła własnym oczom. „Musi mieć najwyżej trzydzieści pięć lat” – orzekła. Wyłączywszy odtwarzacz, otarła ręcznikiem ciało z potu i wkładając buty, unormowała oddech, by następnie przejść na bieżnię. Satoko użyła rezerwowego ręcznika i położyła go na atlasie, zamierzając najwyraźniej ćwiczyć mięśnie ramion i grzbietu. – Jak długo będziesz na bieżni? – zapytała. Nie była bardziej zdyszana niż Oksana.
– Dwadzieścia minut. – Dużo czasu. Porozmawiamy sobie trochę, żeby się nam nie nudziło. Bo podczas aerobiku, przyznaję, nie jestem w stanie mówić – nie te lata, niestety. Oksana rzuciła się na tę okazję jak harpia. – Jakie lata? Masz wygląd i kondycję młodej dziewczyny! – Dziękuję, ale nie ukrywam moich lat. Nigdy tego nie robiłam – ani wtedy, gdy miałam dwanaście, ani teraz moich czterdziestu trzech. – Niemożliwe!? – krzyknęła Oksana całkiem szczerze. – Ale prawdziwe – odrzekła Satoko spokojnie, ustawiając ciężar do podnoszenia. – Szczerość za szczerość – twój wiek znam z CV, ale opowiedz, jak poznaliście się z Peterem? – Taki całkiem zwykły splot okoliczności, jak sądzę. Bo jest też możliwość, że Galina Timurowna – sekretarka – pomogła trochę przypadkowi. Wysłałam CV do Keyaki Kugła i Sipowskij mnie zatrudnił. Trochę się do mnie przystawiał, ale za bardzo nie zdążył, bo Nowikowa kazała mi iść sprzątać do willi dyrektora Abla, który właśnie się do niej wprowadził. Zostałam u niego gospodynią. Właściwie dopiero wtedy go poznałam, bo przedtem tylko się mijaliśmy w stołówce i odezwał się do mnie raz, gdy w sekretariacie zastępowałam Galinę. – A potem? Jak zostałaś jego kobietą? – Dużo by opowiadać, ale zaczęło się od tego, że mi pomógł, załatwiając u Isano korepetycje z obsługi Keyaki-B-K – tego
waszego programu księgowego – bo Sipowskij ani mnie nie przeszkolił, ani instrukcji nie dał. I właśnie wtedy pan Hisamatsu rozbudził moją ciekawość, cytując twoje słowa o dyrektorze Ablu. A potem to już jakoś poszło – on mnie przyciągał, a ja opierałam się przeznaczeniu. Na ogół głupstwa robiłam i buntowałam się, co tylko przybliżało mnie do niego bardziej i bardziej, aż wreszcie sama mu się oświadczyłam! – zaśmiała się. – Bo na to w sumie wyszło. To tak w skrócie oczywiście! – A jakie to moje słowa o Ablu zacytował ci pan Hisamatsu? – Że dyrektor Abel wszędzie znajdzie jakiś diament i tak długo go szlifuje, aż stanie się brylantem. A gdy nie zrozumiałam, dorzucił wyjaśnienie, że miałaś na myśli kobietę. Przez chwilę ciszę salki mącił tylko szum taśmy, tupot butów i hurkot linki od atlasa, przesuwającej się po krążkach. – A ty jak go poznałaś? – Oksana zdecydowała się przerwać ciszę. – W dziewięćdziesiątym czwartym pryncypał wysłał mnie do zakładu w Pinewood celem przeprowadzenia reorganizacji. Okazało się, że kadra zarządzająca jest zamknięta w swoich układach i niezdolna do zmiany nieefektywnych metod pracy. Szukając jakichś młodszych inżynierów, zwróciłam uwagę na Petera, który pracował tam od roku. To, że akurat trafiłam u niego na wielki kryzys emocjonalny, to był przypadek. Opuściła go narzeczona, a ja po prostu postawiłam go na nogi. Peter twierdzi, że go stworzyłam na nowo, ale to przesada – ja tylko nauczyłam go rozumieć siebie samego. Dzięki temu mógł skupić się na tych paru ważnych sprawach, które lubi i umie robić dobrze, i trzyma się tego do dzisiaj. Tak się składa, że większość to rzeczy, na których zależy również Keyaki. Niestety – uleczyć jego kalectwa nie mogę. Bo zapewne mówił ci, co go najbardziej gnębi? Ciągle
ta zadra w nim tkwi i każdej to mówi na wstępie... – Myślisz o tym, że jakoby nie może mieć dzieci? To pewne? – Tak, to raczej pewne, przynajmniej tak stwierdzili amerykańscy lekarze. To skutek Czarnobyla. – Czarnobyla? To w Estonii takie skutki spowodował Czarnobyl? A u nas na Krymie nie było żadnych. – No, nie wiem... W Estonii też pewnie nie było wielkich, ale Petera wtedy nie było w Estonii. Był powołany do służby wojskowej, a jego kompanię skierowali do prac ratunkowych w samej elektrowni. Tam wtedy grafit z reaktora leżał na wierzchu i kazali młodym żołnierzom go odgarniać. Pracowali po kilkanaście minut, ale i tak dostali takie dawki promieniowania, że niektórzy długo chorowali, a ilu z nich zmarło do dziś, to nikt nie wie. Jego promieniowanie wysterylizowało. I tak wykpił się sianem, bo poza tym, jak sama widzisz, jest zdrowy. Bardzo zresztą o to zdrowie dba. Oksanie znowu zrobiło się wstyd za jej ojczyznę. Prawdę mówiąc, była wściekła na tych bezdusznych wojskowych oraz władze odpowiedzialne za katastrofę i wszystkie te zniszczenia. Żeby zejść z tego krępującego tematu, wróciła do wątku osobistego. – Z tobą też zawarł układ, tak jak ze mną? „Kurde” – poniewczasie ugryzła się w język. Pytanie takie skierowane do jego byłej, którejś tam, odległej w czasie – ale jednak konkurentki, jak by nie było – uznała za zbyt obcesowe. I niepotrzebne. Niczego nie zyskiwała, a mogła dużo stracić. Ale ta Satoko tak potrafiła prowadzić rozmowę, że zmyliła ją swoją przyjazną bezpośredniością do tego stopnia, że czuła się, jakby w
tej salce ćwiczyła ze swoją dobrą znajomą, a nie z najwyższą szefową. Właściwie nie wie, czy z najwyższą – zreflektowała się. Nic o niej nie wie. Ale najwyższa szefowa nie odeszła od roli kumpeli, nie nabzdyczyła się ani nie zmieniła tematu. Zaśmiała się tylko lekko. – Tak, ze mną też. To ja go przekonałam do pomysłu układu i ja ten pierwszy jego układ sformułowałam. A jak wygląda twój? Znała na pamięć te dwanaście punktów, które wisiały przyklejone taśmą do półki w jej pokoiku. Patrzyła w końcu na tę kartkę parę razy w ciągu dnia. Nie miała problemu z tym, by je wyrecytować. – Gospodin – bo zażyczył sobie, bym tak się do niego zwracała, to coś pomiędzy master a sir – dodała – jest bardzo wysokiego mniemania o tobie. Uważa cię za swojego guru. Mądra musisz być. – Mądra? Tak! Satoko po japońsku to właśnie znaczy „mądra”. Mam pewne wrodzone predyspozycje, ale ja po prostu dobrą szkołę dostałam. – Szkołę? Opowiedz! Ja też bym chciała umieć to co ty. W ogóle chciałabym dużo umieć. Też chciałabym być mądra. – Jesteś mądra. A szkołę dostałam głównie od życia, choć potem, w Tokio, uzupełniono moją edukację o ogólnie wymagane wykształcenie. Takiej szkoły, jaką ja dostałam, tobie nie życzę. Zresztą, na szczęście, już nie masz na nią szans. O ile wiem, miałaś normalnego ojca i dom. Ja nie... Zapadła względna cisza; względna, bo rolki turkotały, silnik bieżni pracował i nogi Oksany robiły swoje – miękko i sprężyście
starały się dojść do pulpitu oddalonego o pół metra. Jak to na bieżni. Satoko przestawiała maszynę na ćwiczenia przywodzenia ud. – Cóż! Skoro jesteśmy przyjaciółkami, to trochę opowiem ci o sobie. Otóż mój naturalny ojciec zostawił matkę, zanim mnie urodziła. Musiała przyjąć pracę służącej i mieszkanie u wspólnika pana Asuhara, właściciela Keyaki. Człowiek ten przywiązywał wielką wagę do wychowywania mnie w kierunku rozumienia potrzeb mężczyzn i podobania się im. Byłam karcona, jeśli goście w naszym domu nie zachwycali się mną, a później, gdy miałam więcej lat, nie bawili się ze mną – chodziło oczywiście o jak najbardziej seksualne zabawy. Nauczył mnie poznawać ich charaktery, odgadywać ich potrzeby i zaspokajać je – w pewnych granicach oczywiście, bo ojczymowi – w międzyczasie stał się formalnie moim ojczymem – bardzo zależało na tym, bym fizycznie pozostała dziewicą. Gdy miałam dwanaście lat, sprzedał mnie bōryoku-dan – wy to nazywacie yakuza. Tam przez dwa lata używano mnie i szkolono w podobnym kierunku, tylko trochę bardziej profesjonalnie i intensywnie. Mając czternaście lat, byłam zapewne najlepiej wyedukowaną w zakresie znajomości psychiki męskiej – a przy okazji również kobiecej, bo uczyły mnie przecież głównie kobiety – i zaspokajania potrzeb seksualnych dziewczynką w Japonii. Wtedy pan Asuhara wyciągnął mnie od nich. Podobno już rok wcześniej wyczuł, że z jego wspólnikiem jest coś nie tak. Zainteresował się moim losem; rok mnie szukał przez swoje znajomości w świecie bōryoku-dan, aż mnie znalazł i sprowadził. Wspólnika spłacił i coś mu zrobił, bo ojczym zniknął i już nie było o nim więcej mowy. Został wymazany. Wspominanie go jest zabronione. Każdy w Keyaki wie, że gdyby wymówił jego imię, żegna się z firmą. Pan Asuhara bardzo się przejął jego niegodnym czynem. Starał się wynagrodzić jego zbrodnię, bo według niego Keyaki stanowi rodzinę i szef jest odpowiedzialny za pracowników jak ojciec. Dał mi swoje nazwisko. Pozorem było to, że moje przypominało mu owego niegodnego wspólnika, ale ja
rozumiałam, że był to sposób zadośćuczynienia mi tego, że nie zorientował się wcześniej w procederze ojczyma. Sprowadził dla mnie najlepszego psychologa dziecięcego, który zresztą nie odniósł sukcesów, bo od dawna nie byłam dzieckiem. Było mi go nawet żal, bo już po pierwszej terapii był dla mnie jak przeczytana książka, podczas gdy on do końca mnie nie zrozumiał. Potem posłano mnie do Tokio, do Gakushuin – najlepszej i najdroższej szkoły dla dziewcząt. Uczyłam się i mieszkałam z księżniczkami i córkami elity kraju. Skończyłam tę szkołę z najlepszą lokatą – uważałam, że tego oczekuje ode mnie pan Asuhara. Zatrudnił mnie jako swoją sekretarkę, a ja starałam się okazać mu swoją wdzięczność na wszystkie znane mi sposoby. Poznał mnie z każdej strony i ocenił, że najlepiej będzie, jeśli zostanę jego oficjalną żoną. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i odmówiłam – uznałam, że z moją przeszłością nie powinnam być żoną takiego nieskazitelnego człowieka. Zrozumiał moją decyzję i w konsekwencji zostawił mi wolność w postępowaniu z mężczyznami. Obdarzył mnie swoim zaufaniem i wkrótce stałam się jego prawą ręką w firmie. Nie znam się na stronie technicznej, mało na ekonomii, ale pan Asuhara ufa mojemu talentowi rozpoznawania charakterów ludzkich. Rzeczywiście – rzadko się mylę. Rozmawiając z człowiekiem, wiem – bardziej wiem, niż czuję – co on jest wart. Czasem nie muszę nawet rozmawiać – widzę jego wnętrze. Nie wiem, jak to się dzieje. Jeśli kontakt jest dłuższy, jeśli mogę zadać kilka pytań i usłyszeć kilka wypowiedzi, znam jego słabe i mocne strony, dążenia i lęki, wiem, w czym można mu zaufać. Wiem, co go cieszy, co jest dla niego ważne, jak do niego trafić. W kilka minut, mniej niż kwadrans. W końcu właśnie w tym byłam szkolona od dziecka. Taka maszyna psychologiczna – powiedziała sarkastycznie. Wizg krążków atlasa stał się szybszy, jakby Satoko zyskiwała siły, zamiast odczuwać zmęczenie. Po chwili milczenia kontynuowała:
– Dla pana Asuhara byłam przez lata córką, nałożnicą, nieformalną żoną, sekretarką, konsultantem kadrowym, czasem gejszą. Teraz częściej jestem jego nogami i pielęgniarką. Pan Asuhara jest już cieniem tego sprzed dwudziestu lat. Nadal jest jednak moim jedynym mężczyzną, jedynym prawdziwym, który ma nade mną władzę. Nie zrozum mnie źle – inni też byli, też mieli władzę, ale inną. Czasem ich potrzebowałam nie mniej niż oni mnie, ale to co innego. Nigdy się im nie poddawałam, wewnętrznie byłam z boku. Z panem Asuhara jest inaczej. To on rządzi. Ja tylko spłacam dług, który mam u niego. Nie wiem, czy do końca życia spłacę. Jeśli będzie długo żył... Wizg cięgien, turkot rolek. Szum bieżni. Tupot butów... Czymże był jej, porąbany, jak zdawało się dotąd Oksanie, życiorys wobec tego, który usłyszała? Było jej żal Japonki, a zarazem czuła dla niej głęboki podziw. Gdyby ona tak rozumiała ludzi, mężczyzn! Gospodina na przykład. Jaki robak go gryzie? – Szkoda, że ja tak nie znam się na ludziach – powiedziała, artykułując głośno swoje myśli. – Wiedziałabym, co zrobić, by pomóc Gospodinowi... – Co masz na myśli? – Po tej niedzielnej nocy zmienił się. Coś ma do mnie, jest obojętny, jakiś obrażony... Ja nie wiem, co mu jest. Chciałabym mieć twoje zdolności. Przydałyby się. – Robisz, co możesz. Ta róża we włosach... – Widzisz? Ty zrozumiałaś, ale Gospodin udał, że nie rozumie. – Mężczyźni często nie rozumieją delikatnych aluzji.
– Jak mógł nie zrozumieć? Gdy niewolnica odczuwa potrzebę seksu, sygnalizuje ją, wpinając kwiat we włosy i na klęczkach oferując mężczyźnie owoc lub kielich wina. Jeśli przyjmie, oznacza to, iż decyduje się iść z nią. Znalazłam to w którymś z tomów Sagi o Gor Johna Normana. Ma to w bibliotece. Nie czytał? Przyjął kielich, ale nie wypił. Tak i nie. Stoi w rozkroku, ale nie powiedział dlaczego. Nigdy tak nie robił. Ty pewnie wiesz, co się dzieje, ale ja nie. Pomożesz? Powiedz, o co mu chodzi! Nie powiedziała. „Wielka mi mądrość... Same mądre teorie, a w praktyce możesz polegać tylko na sobie. Jak zawsze” – pomyślała markotnie Oksana. Dość bieżni. Przeszła na ławkę. Położyła na niej ręcznik i wzięła w ręce po dwukilowym ciężarku. Miała jeszcze godzinę czasu na gimnastykę i przemyślenie tego, co usłyszała. Satoko, nadal milcząc, znowu coś majstrowała przy atlasie. „Nie zaszkodzi liznąć trochę mądrości »mądrej Satoko«. Ucz się od najlepszych, mądra dziewczynko...”. – Jak stawiałaś na nogi Gospodina Abla wtedy, w Pinewood? Satoko odpowiedziała błyskawicznie: – Nie uwierzysz. Proste rozwiązania okazują się najlepsze, a czyn i gest są skuteczniejsze od słów, dlatego twoja akcja z kwiatem we włosach i winem na klęczkach była wspaniała. Nie kłopocz się tym, że nie znasz ludzi. Według mnie znasz i świetnie sobie radzisz. I według Petera także i może właśnie to jest przyczyną jego rozterki? A wracając do Pinewood, to właśnie
rzuciła go Daisy i Peter miał tyle wściekłości i urazy w sobie, że nie wiedział, jak się od nich uwolnić. Wyżywał się na sprzętach w domu, niszczył wszystko, co mu ją przypominało. Nie mógł jej w ten sposób dosięgnąć, wiedział o tym i to jeszcze bardziej go złościło. Na to weszłam ja – a musisz wiedzieć, że przedtem spotkaliśmy się tylko na kilku zebraniach w zakładzie – obnażyłam się, wręczyłam mu pejcz, powiedziałam mu, że jestem kobietą, podobnie jak Daisy, i że wie, co należy z taką zrobić, i nastawiłam się na baty. I dostałam je, nawet cięższe, niż się spodziewałam. Dużo w nim było tej złości. Ale przecież przetrzymałam – wiele razy w życiu byłam chłostana i wiedziałam, jak przetrzymać. No i wiedziałam, jaki bat mu wręczyć. A na końcu mnie zerżnął – muszę powiedzieć, że dość prymitywnie, choć ostro. Wtedy oklapł i już nie myślał o Daisy – myślał o mnie i o swojej przyszłości, a o to właśnie chodziło. Cel osiągnęłam przez pół godziny, choć potem przez kilka dni czułam skutki, a kremem z nagietkiem smarowałam się przez miesiąc. Oksana od pół minuty myślała o swoim pierwszym laniu od Abla. – A jak się czułaś po tym biciu i rżnięciu? Byłaś zadowolona? – Z siebie – owszem. Ale jeśli pytasz, czy miałam z tego jakąś satysfakcję seksualną, to nieszczególną. Trochę mnie podnieciła jego energia przy pierwszych razach, ale potem mi przeszło, bo zbyt bolało. Nie o to jednak we wszystkim chodziło. Jestem specjalistką w dawaniu przyjemności mężczyznom, więc orgazm miałam oczywiście wtedy, kiedy trzeba – to podstawowa rzecz, której mnie w bōryoku--dan nauczyli. Większość mężczyzn czuje się dobrze dopiero wtedy, gdy zadowolą kobietę, a dziś już doprawdy tylko najbardziej prymitywni nabierają się na orgazm symulowany, więc nie ma rady, trzeba umieć dochodzić na życzenie. Swoje przyjemności realizuję jednak inaczej i gdzie indziej. Wiele trzeba było włożyć pracy w Petera, aby nauczyć go
dawać satysfakcję tak specyficznej kobiecie jak ja. Ale był pojętnym uczniem – przyznaję – i bardzo chętnym, wręcz entuzjastycznym. Pod koniec naszego związku, zanim opuściłam Pinewood, potrafił mnie nawet pozytywnie zaskoczyć swoją pomysłowością, a to już sztuka. Mam nadzieję, że to mu zostało? – Ta pomysłowość? No, nie tylko. Do wykonania też nie mam zastrzeżeń. Przed tym ostatnim pożarem, który wszystko zmienił, było świetnie. Odlatywałam co tydzień, nie licząc zwykłego seksu i ogólnej atmosfery. Prawie stale chodziłam nabuzowana. Jemu też musiało być dobrze, bo ochoczo mnie karał i trenował. Fajnie było. Ale wiesz? Za pierwszym razem, gdy byłam z nim, to on wcale mnie nie przeleciał, tylko długo rozmawialiśmy, wyżaliłam mu się i obiecał pomóc w problemach w pracy. A na zakończenie dał mi po dupie – ręką, jak ojciec w dzieciństwie. Wyobrazisz sobie, że mi się to podobało? Widocznie ja to lubię. Powiedział, że to dlatego, że w tym tartaku to on decyduje, kogo, jak i kiedy się rżnie. W TYM tartaku. Że niby mu się narzucam. Widocznie to jego obsesja, bo nawet aluzje typu róża i wino go odpychają. Miał to być żart, ale sama się nie zaśmiała, bo znowu zrobiło się jej markotno. Cóż, może jeszcze to się na dobre obróci, jak pocieszała ją kiedyś, w innej sytuacji, Irina... Kochana Irina. Musi ją odwiedzić. Może, jeśli Satoko jest bezradna, to Irina pomoże swoim mądrym słuchaniem? Zauważyła, że ręce jej zwisają, że nie wiedzieć kiedy przestała ćwiczyć. Od atlasa też nie dobiegały żadne dźwięki. – Wiesz co, mam już dosyć – Japonka stała nad jej ławką. – Pójdźmy do łaźni. Oczyścimy pory, a potem zrobię ci masaż; zobaczysz, przyda ci się. Mam nadzieję, że nie obudzimy Petera... – Przyszłabym za kilka minut, bo najpierw muszę się
wygolić. Po pewnym przykrym doświadczeniu przysięgłam sobie, że będę to robić codziennie. Poczekasz? – OK. I zrób sobie lewatywę, a ja w tym czasie przygotuję wszystko, co trzeba. „Lewatywę? Teraz?” – pomyślała zaskoczona. Wprawdzie po pierwszym wstydzie, kiedy myła stół, podłogę i Gospodina ze swoich fekaliów, dbała o to i czyściła się tam przed każdym spodziewanym stosunkiem, ale teraz? Nie przewidywała, żeby Gospodzin ją teraz... No, nie zanosiło się na to po prostu. Ale Satoko z pewnością wie, co mówi. Nim minął kwadrans, Oksana z rozplecionymi włosami siedziała z Japonką w obłokach pary, słuchając sączącej się cicho muzyki relaksacyjnej. Gorąca kąpiel, spuentowana zimnym prysznicem, wywarła na jej ciało – a może i na ducha – zbawienny skutek. Wytarły się grubym ręcznikiem. Wysuszyły sobie włosy, a potem Satoko pomogła jej zapleść warkocz. Za chwilę kładła się na podłodze sypialni wymoszczonej kocami i prześcieradłem kąpielowym. Satoko podłożyła jej pod brodę jasiek ciasno owinięty ręcznikiem, innym osłoniła włosy. Japonka przysiadła na podudziach, na dłonie nałożyła sobie ogrzany olejek i zaczęła go powoli wmasowywać Oksanie w kark, ramiona i plecy aż do bioder. – Rozluźnij się. Wyobraź sobie, że jesteś workiem z mąką – powiedziała. Kilkukrotnie dokładała olejku, aż Oksana przestała czuć jej palce. Nie czuła tarcia, uciskania – zdawało jej się, że to jakaś bezdotykowa siła pochodząca z niej samej – z jej karku, ramion,
pleców, szyi – przestawia i porządkuje jej ścięgna, rozciąga stawy, rozgrzewa mięśnie; że te przybierają swoje odpowiednie kształty, znajdują właściwe położenia, korygują wymiary... Zdawało się, że żyją własnym życiem – skóra, będąca ich opakowaniem, łączy się z wnętrzem, całość jednoczy się, współdziała, scala... Potem czuła, że jej ciało jest wprawiane w miejscowe drżenie, jakby po to, by usunąć puste miejsca wewnątrz i zastąpić je jędrną tkanką. Jej tkanką. Następnie doznała działania siły zewnętrznej na kościach. Były naciskane, rozciągane, lekko uderzane. Początkowy dyskomfort tego etapu zmienił się w przyjemność, gdy tylko biernie poddała się czynnościom Japonki. Po chwili Satoko przeszła do masażu nóg. Uda i podudzia poddane zostały takim samym działaniom jak górna część ciała, a potem poczuła, jak palce masażystki uciskają jej podeszwę. Boskie uczucie! Z żalem odnotowała koniec i podstawiła drugą stopę – szkoda, że nie jest stonogą! – Przerzucamy ten worek mąki na drugą stronę. Pomogła Satoko w przełożeniu jej na plecy. Nie żeby nie mogła sama, ale worek mąki nie ma mięśni, więc współdziałała raczej biernie. Teraz ręce Japonki kolistymi ruchami masowały jej piersi i mostek, szczypały dekolt i pachy. Dłonie i pięści uciskały okolice miednicy i żebra. Później, po nałożeniu następnej porcji olejku, wróciły do piersi. Masażystka poświęciła im wiele uwagi. Oksana czuła, jak naprężają się jej sutki, a same piersi powiększają. Poczuła odzew w kroczu – w końcu od ostatniego orgazmu minęło sześć dni i była stęskniona pieszczot. Satoko usiadła na niej okrakiem i to zapewniło jej rękom masującym biust całkowitą symetrię, a zarazem włączyło do masażu trzeci obszar – miejsce zetknięcia się sromu Japonki z podbrzuszem Oksany. Zdawała sobie sprawę z tej bliskości.
Niemal widziała, jak całują ją te kobiece wargi – większe i mniejsze – chwilami dostrzegała łechtaczkę drażniącą ją tam, pod brzuchem, czuła swoją, starającą się wychynąć ku górze, ku temu ciału, które nie było wprawdzie ciałem pożądanego mężczyzny, ale było bliskie, ciepłe i mocne. Zbyt delikatne jednak, by mogła przejść do następnego etapu, tym bardziej że Satoko właśnie uniosła się i stanęła obok. – To już koniec. Wytrzyj się teraz dokładnie ręcznikiem. Ten olejek jest łatwo wchłaniany przez skórę i nie plami trwale bielizny, ale przez parę minut pozostań naga. I przez pół godziny używaj domowej odzieży – takiej, którą można łatwo wyprać. A tym kremem – wręczyła jej słoiczek – nasmaruj swoją tylną dziurkę. – To jakiś stymulator? – spytała Oksana podejrzliwie, pamiętając doznania po kremie, którym wysmarował ją Gospodin za włożenie rajstop. – Nie. Uelastycznia i wzmacnia ścianki odbytu. I ułatwia poślizg. „Coś takiego!” – pomyślała. „Ile jeszcze muszę się nauczyć”. Obie poczerniły sobie brwi i rzęsy, Japonka umalowała usta na kolor paznokci, a potem osobno – każda u siebie – ubrały się i zeszły w kuchni, gdzie Oksana zajęła się przygotowaniami do śniadania. Obsłużyła Satoko, zjadła płatki z mlekiem i zeszła do piwnicy z tacą ze śniadaniem dla mistera Mazawy, którego zastała ćwiczącego jakieś wygiby. Gdy wróciła do kuchni, zobaczyła, że wiaderko do szampana, pełniące dla róż od Isano funkcję wazonu, zostało przestawione na stół, a obok nakrycia przygotowanego dla Gospodina leży parę płatków. Inne spoczywały pod bukietem.
– Ooo! Już się sypią! – westchnęła z żalem. – A tak świeżo jeszcze wyglądają. Satoko uśmiechnęła się w odpowiedzi. – Nie sypią się. Obskubałam tę, którą miałaś wczoraj we włosach. Oksana zauważyła, jak malowniczą dekorację utworzył bukiet i te kilkanaście płatków rozrzuconych na stole. „Ci Japończycy to mają dryg do kwiatów” – pomyślała. A głośno powiedziała: – Świetny efekt. Czy i tego uczyli cię w tej elitarnej szkole? – Och, w Gakushuin od panny Motomiya nie mogłam się już wiele nauczyć. W tym zakresie moja wcześniejsza edukacja stała na wyższym poziomie. I na tym ich rozmowa się skończyła, bo klamka w sypialni Gospodina szczęknęła i Oksana odruchowo przybrała postawę.
Rozdział 53
W sobotę Peter obudził się sam. Spojrzenie na zegarek upewniło go, że jest później niż zwykle. „Gdzie te czasy, gdy budziła mnie Oksana?” – westchnął. Jak wiele się zmieniło przez ten tydzień! Właściwie dlaczego nie wyznaczył jej zadań na dziś? Nawet nie pomyślał o tym – stwierdził, dziwiąc się własnemu zaniedbaniu. Jej wczorajsza postawa przywracała pewne nadzieje, ale to jakoś nie wystarczyło, by poczuł się z nią jak przedtem. „Nie bądź babą” – zrugał sam siebie. „Nie okazuj fochów, tylko zdecyduj się wreszcie – dajesz jej szansę czy rezygnujesz?”. Gdyby sam zrezygnował, byłby to drugi, ale właściwie pierwszy raz, bo ten jeden dotychczas był spowodowany niezgodą kobiety na jego metody, więc właściwie był przez nią zawiniony. Oksana natomiast była na ogół karna, wręcz entuzjastycznie do niego nastawiona i – obiektywnie rzecz biorąc – nie znajdował usprawiedliwienia dla swojej do niej niechęci. Ale tylko obiektywnie, bo subiektywnie... Łazienka była wolna, więc umył się, potem włożył domowe kimono i ciekaw, co zastanie w salonie, udał się na śniadanie. Stół był nakryty na dwie osoby. Pysznił się na nim wczorajszy bukiet bladych róż, włożony – tradycyjnie już – do wiaderka do lodu. Oksana w stroju domowym numer jeden stała w postawie dwa metry od wolnego nakrycia, przy drugim siedziała Satoko w kremowym kimonie yukata [29]. Wstała na jego powitanie, jak za dawnych czasów w Pinewood, i ukłoniła się z
uśmiechem. – Smacznego – powiedział, nieco zdezorientowany jej nieoczekiwanym zachowaniem. – Smacznego – odpowiedziała Satoko. – Smacznego, Gospodin – to z kolei Oksana. Usiadł. Zdał sobie sprawę z faktu, że jest to ich pierwsze śniadanie w Kugle w tym składzie – on i jego dwie kobiety, pierwsza i najnowsza. Zwrócił się do Oksany: – Poproszę kawę i dwa jajka na miękko. A ty, Satoko? Masz wszystko? Dostrzegł, że obok jego nakrycia serwetę udekorowano kilkunastoma bladoróżowymi płatkami. Leżały też wokół zaimprowizowanego flakonu. – Dziękuję, już jestem właściwie po śniadaniu. Jadłam, gdy czekałyśmy na ciebie. „Czekałyśmy”. Razem. Przypomnienie faktu, że Oksana do grona przyjaciół, obok dwóch oficerów FSB, szwagierki gubernatora Bolkowa, jego sekretarza i jego samego, kilku wojskowych weteranów i lokalnego dyrektora Keyaki – na razie p.o., ale niedługo, był o tym przekonany – dopisała prawą rękę japońskiego właściciela – trzecią lub nawet drugą osobę w firmie. Niedawno zastanawiał się, ilu zna ludzi, którzy są z Satoko na ty. Doliczył się trojga. Od wczoraj znał czwartą. – Trudno. Liczę zatem, że będziesz mnie chociaż bawić
rozmową. – Z przyjemnością. Oksana, zajęta wyciąganiem jajek z lodówki, odwróciła się na moment i jakby zaskoczona zerknęła na nich. Pojął, że widocznie niedawno mówiły o nim. Ach, te kobiety! Zasugerował więc neutralny temat. – Jak pięknie wygląda ta dekoracja z płatków róż! Łatwo w niej poznać rękę adeptki ikebany. – Żądasz, Panie, bawienia rozmową, co przypomniało mi, że byłam maiko [30]. I właśnie te płatki nasunęły mi na myśl jedną z opowieści, którymi gejsze umilają herbaciane przyjęcia. Pozwolisz, Panie, że cię nią zabawię? Peter zdziwił się użyciem zwrotu „Panie”. Tak Satoko zwracała się do niego tylko w chwilach intymnych. Czyżby to właśnie była taka chwila? Śniadanie we troje? Właściwie nie we troje – ona już była po, podczas gdy Oksana usługiwała i właściwie nie liczyła się. Czyżby? „Trzy piętra, jak w klasycznej ikebanie” – pomyślał. „Każde jest niezbędne – niebo, człowiek i ziemia. Satoko, ja i Oksana. Nie może być inaczej – tylko człowiek je, a ziemia jest mu poddaną. Niech zatem niebo przemówi”. – Będę słuchał z uwagą – odpowiedział śmiertelnie poważnie. I geisza-Satoko zaczęła: Urajashi był ogrodnikiem. Jego kunszt był tak szeroko znany, że nawet szogun posyłał do niego po kwiaty i krzewy do ozdoby pałacowego ogrodu. Urajashi kochał swoją pracę i kochał swoje rośliny. Traktował je jak dzieci, a one odwzajemniały jego miłość
zdrowymi pędami i pięknym kwieciem. Wieczorem, gdy po podlaniu najmłodszych sadzonek kładł się spać, cieszył się na następny dzień, w którym zobaczy je większymi i piękniejszymi, zasili je nawozem, uformuje i będzie tak robił długie miesiące, obserwując, jak zmieniają się w dojrzałe, cieszące jego oczy, kwitnące piękno. Przekazując władcy owoce swej pracy, nie żałował, że rozstaje się z nimi – dostojnik będzie podziwiać jego ukochane dzieci tylko w ich ostatnim, skończonym stadium, podczas gdy on czerpał długą radość z twórczego ich kształtowania. Pewnego ranka, przebudziwszy się, jak zwykle udał się do ogrodu. Zauważył, że jedna z sadzonek, na której według jego oczekiwań dopiero za kilka dni powinny ukazać się odrośle, a za parę miesięcy nieliczne pąki pierwszych kwiatów, przez jedną noc wypuściła gałązki, pokryła się liśćmi, pąkami i częściowo rozkwitła cudnymi kwiatami. Była dojrzała, piękna, piękniejsza od innych w jego ogrodzie, jednak Urajashi nie ucieszył się jej urodą. Wyrosła sama. Poczuł się okradziony przez nią z przyjemności pracy nad jej kształtem i wielomiesięcznej radości obserwowania jej wzrostu. Pomyślał, że widocznie go nie potrzebuje, że radzi sobie bez niego. Obraził się na nią i za karę nie podlał jej. Nie podlał jej również nazajutrz i w następne dni. Niebawem jego najpiękniejsza straciła kwiaty, a po kolejnym tygodniu uschła. Urajashi uznał to za niesprawiedliwe i zapłakał z zawodu. Jego łzy przywołały Tennyo [31]. Przypłynęła na płatkach róż niesionych wiatrem. Wysłuchawszy skargi ogrodnika na złośliwość wychowanki, powiedziała tak: – Kochała cię do tego stopnia, że dla twojej radości w jedną noc rozkwitła najpiękniejszymi kwiatami. Ty, zamiast długie miesiące cieszyć się jej doskonałością, wolałeś zajmować się
pospolitymi pędami innych. Zabiłeś swą najlepszą córkę, bo uraziła twą miłość własną, przerastając twe oczekiwania. Jeśli tamte dzięki pracy i miłości, którą dostaną od ciebie, staną się godne ozdabiać ogród szoguna, to jakże piękna byłaby ta, gdybyś obdarował ją jak pozostałe? Ukażę ci, co straciłeś. To będzie twoja kara. I Urajashi zachwycił się wizją swojej najpiękniejszej za tydzień, za miesiąc, gdyby do jej miłości dołożył swoją, gdyby podlewał ją i pielęgnował jak inne, słabsze i pospolitsze. Pomyślał o radości, której dostarczyłaby mu swoim dalszym rozkwitem. Tennyo dodała: – A wyobraź sobie, jak wyglądałaby obdarowana hojniej, proporcjonalnie do swojej miłości... I przez cały ten czas rosłaby w twoim ogrodzie, bo wysłannicy szoguna pojawią się dopiero za wiele miesięcy. Urajashi poczuł ogromny ciężar w duszy i zapłakał ponownie, tym razem z tak nieznośnego bólu, że się obudził. Stwierdził, że jest poranek, a on nie wie, co jest prawdą, a co snem. Wzrok jego padł na kilka płatków różanych leżących obok posłania. Zerwał się i pobiegł do najmłodszych sadzonek. Już z daleka widział tę najpiękniejszą. Wyróżniała się jak panna młoda pośród dzieci. *** Peter jadł. Jego umysł wreszcie pracował jak dawniej. Ukazywał mu wszystko z oślepiającą jasnością. Powód ikebany z płatków róż. Przyczynę rumieńca na twarzy
Oksany, która nalała kawy, a później podała mu jajka i stała teraz w postawie jak przed śniadaniem. Mądrość Satoko. Zaćmienie jego umysłu w ostatnich dniach. Przyznał przed sobą, że to była prawda. Podświadomie chciał ją unicestwić, bo przerosła jego oczekiwania. Porzucenie Oksany nie było rozwiązaniem. Japonka miała rację – rozgoryczenie by go zniszczyło. Co mu zatem zostało? Widział tylko jedno wyjście – zresztą Satoko podsunęła mu je wprost, jakby był jakimś tępakiem. Fakt – ostatnie dni nie należały do jego najlepszych. Skoro uczeń przerósł mistrza, to teraz mistrz musi nadgonić. Musi dorosnąć do ucznia. Czy potrafi? Czy tego chce? Hmmm... Satoko najwyraźniej uważała, że powinien. Wierzył w jej mądrość, więc to przesądzało sprawę. Ale to trudne... Niespodziewanie poczuł delikatny przypływ radości. Takiej, jaka ogarniała go wtedy, gdy rozpoczynał nową budowę. Nową pracę z nową kobietą. Gdy wszystko było przed nim. Nowe wyzwanie to nowa radość. Rozpocznie jeszcze raz, z wyższego poziomu. Od nowa z nienową; po raz pierwszy ze sobą. To może być ciekawe! Jeszcze nie wiedział jak, ale wiedział, że zrobi to. Że zrobią to. Frapowało go nowe wyzwanie, bo wielkim wyzwaniem jest być mistrzem. Mistrzem Oksany i swoim własnym. Ona też będzie mistrzynią.
Swoją i jego. Spróbował sobie wyobrazić reperkusje tego faktu, ale nie potrafił. Wszystko będzie inaczej niż dotąd. Pokręcił głową. Już teraz wiedział, kto jest wysłannikiem szoguna; tym, który zgłosi się po drzewo, w jakie – z krzewu – wyrośnie Oksana. Mimo to nie odczuwał zazdrości. To też było nowe. Cisza trwała. Nikt nie kwapił się do tego, by ją przerwać. Milcząco zjadł drugie jajko, dokończył kromkę chleba, przygotował i zjadł kawałek razowca z masłem i serem, dopił kawę – wszystko w milczeniu. Różane płatki leżały na stole. Satoko siedziała wyprostowana w bezruchu. Oksana stała w postawie. Martwa natura. Czas tchnąć w nią życie. Podniósł się i podszedł do niej. Rozwiązał fartuszek, który spadł na podłogę. – Swobodnie. Pociągnął suwak na plecach sukienki i pomógł, by zsunęła się z ramion i podzieliła los fartuszka. Odstąpił na dwa kroki, by zobaczyć ją w całej okazałości. Jej błyszczące oczy były nadal skierowane w dół. Miała zaróżowione policzki, dorównujące kolorem otoczkom sterczących brodawek sutkowych i ustom. Mała kreska podobnego koloru nikła
między nogami. Była jak róża. Pozostałe bledły przy niej w wiaderku. – Dobrze, że się obudziłem, o najpiękniejsza. Wyciskając pocałunek na wargach Oksany, rozwiązał pasek swojego kimona i zasupłał w luźną pętlę wokół jej szyi. Trzymając za dłuższy koniec, powiódł ją ku sypialni.
Rozdział 54
Satoko odprowadzała ich wzrokiem. Widok był piękny: Peter władczy w samczym pożądaniu; Oksana, dziewczęca i gibka, akcentowała swą grację tanecznym krokiem modelki, a nagość zdawała się podkreślać promieniującą z niej dumę. W połowie drogi nie oparła się pokusie, by rzucić jej spojrzenie sprawdzające, czy była kochanka widzi tryumf swej następczyni. Jakże to było rozczulająco dziecinne! Problem w tym, że teraz wszyscy wydają się jej dziecinni. Wszyscy poza Asuhara-sama; on jeden jest dojrzały. On sprawia, że warto żyć. Zrozumiała to wtedy, gdy Mazawa-san, ojciec Sosekiego, przywiózł ją, bezwolną, półnagą czternastolatkę, do Takasaki i wprowadził do gabinetu Asuhary-sama; a on wstał, wyszedł przed swoje keyakowe biurko, opadł przed nią na kolana i milcząc, dotknął czołem wypolerowanych desek podłogi pod jej stopami. Ona – umazana spermą i wciąż czująca w gardle smak moczu wiceprzewodniczącego Izby Radców [32], spod którego Mazawasan wytargał ją trzy godziny wcześniej, zabawka seksualna – patrzyła z góry na kajającego się u jej stóp mężczyznę. To było jak pierwszy wdech noworodka. W tym momencie przestała być przedmiotem i stała się człowiekiem. Zaczęła żyć. Czas, który dotąd nie istniał, ruszył i zaczął pędzić, jakby chciał nadgonić te lata, kiedy – jak wszyscy – o niej zapomniał. Zauważyła to wkrótce potem, niedługo po rozpoczęciu nauki
w Gakushuin. Wszystkie koleżanki, nawet te ze starszych roczników, były takie dziecinne! W ciągu następujących lat Asuhara-sama starzał się, najszybciej w czasie jej nieobecności, a powszechny infantylizm zataczał coraz szersze kręgi. Dziś on był starcem, a przerośnięte dzieci zaludniały już cały świat. „Dość tego, wracaj do pracy” – napomniała samą siebie. „Jeszcze ci został Isano”. Zmieniła kimono na europejski kostium i zadzwoniła do Hisamatsu, by go poprosić o pomoc przy kupowaniu pamiątek. Po zakupach, które były tylko pretekstem, zaproponowała wspólny spacer. Soseki zaparkował land cruisera na Prospekcie 60-cio lecia ZSRR, skąd Satoko i Isano skierowali swe kroki ku Parkowi Kultury i Wypoczynku. Mazawa podążał kilka kroków za nimi. Po chwili z tematu perspektyw zakładu Keyaki Kugła Satoko zboczyła na przyszłość rozmówcy. – Hisamatsu-san! Zdecydowaliśmy się na eksperyment. Wiem, że nie ma pan praktyki w zarządzaniu, a pański staż jako asystenta dyrektora zarządzającego był zbyt krótki. Z drugiej strony zdał pan trudny egzamin praktyczny w momencie, gdy obaj dyrektorzy zostali pozbawieni możliwości działania. Zatwierdziliśmy pana pełniącym obowiązki dyrektora zakładu w Kugle, jednak z Takasaki przyślemy panu wsparcie w postaci konsultanta menadżerskiego. Będzie nim Rensuke Yoshiaki; wizę ma dostać w ciągu dwóch tygodni. Jego zadaniem będzie ustrzec pana przed niektórymi błędami wynikającymi z braku doświadczenia. Proszę jednak nie przeceniać jego roli – zagnieżdżenie w lokalnej specyfice może okazać się ważniejsze niż trzydzieści lat japońskiej praktyki. Jak widać, doświadczenie dyrektora Takuyi nie uchroniło go od błędów. Radzę więc brać pod rozwagę rady Rensuke-san, ale nie uważać go za wyrocznię. To tylko konsultant – nie zdejmie on odpowiedzialności z pana
barków, ale też nie odbierze panu władzy i pensji. Myślę, że rok, dwa wystarczą, by pan okrzepł i nabrał umiejętności kierowania zakładem. Potem Keyaki zadecyduje o pana dalszym losie. – Dziękuję, Asuhara-san. Czuję się zaszczycony pani zaufaniem. – Praca to jednak nie wszystko. Dla zachowania odpowiedniej równowagi człowiek powinien dbać o swoje życie prywatne – wewnętrzne i domowe. Spłoszony Isano zamilkł na dłuższą chwilę. Minęli po lewej rozlewisko Biry i weszli na teren parku. – Nie bardzo rozumiem? Mam na Honsiu narzeczoną... – W takim razie pańska praca tutaj, praca wieloletnia, może być trudna dla waszej znajomości. Jesteście daleko od siebie. – Tak, rzeczywiście mogłoby tak być, gdyby... Bo, Asuharasan, prawdę mówiąc... ona nie wie... ja się jej jeszcze nie oświadczyłem. Ja chciałem poczekać, aż będę miał odpowiednią pozycję, pensję... Asuhara-san – pani nie będę oszukiwać... Ja tak naprawdę nie mam narzeczonej ani dziewczyny na Honsiu. Dotąd poświęcam się wyłącznie pracy dla Keyaki. Oddanie firmie tu, w Rosji, tak mnie absorbuje... A ta narzeczona, to... myślałem o pewnej koleżance ze studiów... bo poza nią to nikt mi nie przyszedł do głowy... Na Honsiu, znaczy... Ale proszę mnie nie winić! Tu jest tyle zajęć, tyle ciekawej pracy, tyle wyzwań! To wszystko tak mnie interesuje, pochłania... – Czy chce pan powiedzieć, że nie pociąga pana założenie rodziny? – Nnnie... Niezupełnie... Tego nie chciałem powiedzieć.
Tylko że na pewno nie nastąpi to prędko. Nie mam jeszcze trzydziestu lat, mam czas... Zanim kogoś poznam... tu, w Rosji... – Dyrektor Abel już o tym z panem rozmawiał? – Nie, skądże. On tylko żartował, żebym mu nie odbił Oksany-san. Wtedy, aby go uspokoić, powiedziałem, że mam narzeczoną. A po paru krokach dorzucił tęsknie: – Nie każdy ma takie szczęście do kobiet jak dyrektor Abel. Przeszli pięć kroków, zanim Satoko zadała następne pytanie. – Pana zdaniem dyrektor Abel ma jakieś długofalowe plany osobiste związane z Oksaną-san? – Myślę, że tak! To się chyba samo przez się rozumie. Mieszkają razem; z pewnością dyrektor Abel myśli o niej poważnie. – Poważnie to na pewno, ale inaczej niż pan. Znów kilkanaście kroków w milczeniu. – Asuhara-san – proszę mi wybaczyć, ale nie rozumiem...? – Jak dotąd Peter Abel z żadną kobietą nie wytrzymał nawet trzech lat. A może żadna z nim. Szli w milczeniu przed siebie, mijając babcie z wózkami, ojców z dziećmi i chłopaków na deskorolkach i rowerach. Doszli do nadbrzeża i skręcili w lewo.
– Dziękuję, Asuhara-san. Chyba wiem, co pani chce mi powiedzieć. Jeżeli Keyaki stwierdzi, że sprawdzam się w Kugle i pozostawi mnie tu kilka lat, to... – Proszę się nie poddawać zniechęceniu, Hisamatsu-san. Jeśli nawet nie wcześniej, to gdy Oksana-san obroni dyplom, wiele może się zdarzyć. A to już za dwa lata. Za dwa lata nie będzie pan już p.o. dyrektora. Dwa lata to długo i krótko zarazem. Przeszli kilkanaście kroków. Isano potaknął skinieniem głowy. – Tak, ma pani rację, jak zawsze. Dwa lata to długo i krótko. Dziękuję, Asuhara-san. Dzięki tej rozmowie te dwa lata nie będą mi się dłużyć. I możecie – pani i wielmożny Asuhara-sama – złożył ukłon – być pewni, że nie zmarnuję szansy, którą otrzymałem. Dwóch szans. – Obie wymagają od pana wiele pracy, a ta druga dodatkowo cierpliwości i wyczucia. – Tak, Asuhara-san. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale ja lubię pracę i jestem cierpliwy. – Będę panu sekundować w pańskiej pracy, Hisamatsu--san. W pańskich pracach. – Czuję się podbudowany, Asuhara-san. Droga prowadząca między rzeką a rozlewiskiem przechodziła w piaszczysty, rozjechany placyk. Należało się zdecydować – iść dalej wzdłuż Biry czy okrążyć zalew i wrócić do toyoty. Wybrali to drugie. Przez kilka minut skupili się na przyjemnościach spaceru.
Satoko była zadowolona. Oczywiście nie tyle z chodzenia po mało przypominającym wysmakowane japońskie ogrody poradzieckim parku, co z siebie. Podsumowała swoje dzisiejsze dokonania. Z Peterem poszło łatwo; parę miesięcy pracy, którą weń włożyła w Pinewood, wciąż owocowało. Wprawdzie czasem grzęźnie w koleinach rutyny i wtedy musi go nieco skorygować, ale to drobiazg. Kilka jego kreacji już wykorzystała dla Keyaki; nie wszystkie, ale te Julienne zrekompensowała z nawiązką. Oksana też będzie – już prawie jest – brylantem, tylko trzeba się nią jeszcze trochę zająć; oszlifować, jak to nazwał Peter. Dziś paroma zdaniami alegorii skłoniła go do nowych wysiłków i reaktywowała ich związek. Podarowała Oksanie rok lub dwa; niech się pouczy w spokoju i ustabilizuje. Potem Petera zastąpi Hisamatsu; będzie z Oksaną konkurować, nawzajem będą się inspirować i nagradzać. Stworzą duet idealny. Zanim tak się stanie, Hisamatsu musi do niej dorosnąć. Przed chwilą zmotywowała go wizją otrzymania wymarzonego cukierka, ale to dopiero początek pracy nad nim. Lwią jej część wykona Rensuke. Jest znany z trudnego charakteru; wyżarzy osobowość Isano w płomieniu nieustannych scysji, aż z tygla gabinetu p.o. dyrektora Ke-yaki Kugła wyłoni się kompetentny dyrektor zarządzający. Do brylantu pasuje twarda platyna, a dziś w Hisamatsu jest dużo... czegoś miękkiego. Jak on chłopięco się peszy! A może by tak jeszcze raz...? – A tak przy okazji, Hisamatsu-san. Ta opinia, którą jakoby wypowiedziałam o dyrektorze Ablu, ta o znalezieniu przezeń i szlifowaniu diamentu. To była jego inicjatywa? Isano, zgodnie z przewidywaniem, znowu się spłoszył.
– Asuhara-san, ja bardzo przepraszam... Ja naprawdę nie chciałem się na to zgodzić. Ale pan dyrektor Abel nalegał... W końcu, jeśli starszy i bardziej doświadczony kolega prosi... Przyznaję się, on kazał mi tak powiedzieć, gdy Oksana-san zapyta o niego, a ja – cóż... Proszę zrozumieć, ja zwykły asystent, cztery lata zaledwie w Keyaki, a on dyrektor, dużo starszy... i w ogóle... Nie odmówiłem, nie śmiałem... Pewnie to był błąd, ale nie przypuszczałem, że to coś bardzo złego... Dała za wygraną i postanowiła skończyć ten temat. – Miał pan rację, Hisamatsu-san. To nie było nic złego. I, szczerze mówiąc, podoba mi się ten bon mot. Może pan dalej go powtarzać jako mój. *** Jak to jest być „wesołym”? Tysiące już razy w ciągu minionego ćwierćwiecza sprawdzała, czy ją coś bawi. Czy ją w ogóle cokolwiek bawi. Często udawała wesołość; miała dużo przykładów, dość się w życiu napatrzyła, jak zachowują się rozbawieni ludzie. Zawsze kończyło się to niesmakiem. Potem, tysiące razy, przekonywała samą siebie, że widocznie zabawa jest tylko dla niedojrzałych. Nikomu nie wyjawiła tej ułomności, ale wie, że nigdy nie przestanie sprawdzać. I nigdy się nie pogodzi ze swoim kalectwem. hrrrrr:)