Jones Denise H.
Pierwszy ogrodnik
Jeremiasz
Kiełbaski na patelni wzięły się skurczyły od gorąca, a tłuszcz obryzgał poranną gazetę,
którą żem położył ...
2 downloads
4 Views
Jones Denise H.
Pierwszy ogrodnik
Jeremiasz
Kiełbaski na patelni wzięły się skurczyły od gorąca, a tłuszcz obryzgał poranną gazetę,
którą żem położył na blacie.
I tak mnie nie rusza, co tam piszą. Przez caluśki tydzień gadali w nich tylko o tym, co rani
– a tu u nas każdy już dostał swoją porcję ran. Przez ostatnie siedem dni chyba żem wypłakał
więcej łez niż przez ostatnie dwa lata, odkąd zmarła moja Shirley. A byliśmy małżeństwem przez
pięćdziesiąt siedem lat.
Panienka Mackenzie płakała wtedy ze mną. Teraz moja kolej wylewać z nią łzy.
Widziałem jej zdjęcie w tej gazecie. Próbowała się ukryć za tym wielgachnym, czarnym
jak kruk kapeluszem. Ale takiego bólu nijak się schować nie da. Fotografowie wzięli i przyłapali
ją z chusteczką przy nosie. Wszyscy wokół pochylali się, jakby się zaraz miała przewrócić. A ten
dzieciak gapi się na nią oczami, w których pełno pytań. Prawie że mi to serce złamało, mówię
wam.
Pozwolili mi wczoraj zostać, póki nie odjechała ostatnia limuzyna. Dwa młodziaki
przyszli i stanęli nad dziurą w ziemi. Podciągnęli pasy, odwinęli sztuczną trawę i wyciągnęli to
cosik, na czym spuszczali w dół trumnę. Patrzyłem, jak chłopaki idą po koparkę. Serce ani chybi
by mi pękło, gdybym czegoś nie zrobił. Podniosłem rękę.
– Nie będzie wam wadzić, jak ja to zrobię?
Spocili się, bo gorąc taki, jak to w prawdziwy sierpień w Tennessee, ale grzeczni byli.
– To nasza robota, proszę pana.
Nie dbał żem ni krztyny, że się nie zgadzają. Ściągnąłem tę czarną marynarkę, com ją
pożyczył, i rzuciłem na konar wielgachnego, starego dębu, co rośnie tam z boku. Wydawało mi
się, jakby drzewo podtykało ramiona i samo prosiło, żebym powiesił swój łach. Jakby chciało
dzielić moje brzemię.
– Chłopaki, przez trzy ostatnie lata dbał żem o ogród tej rodziny. Dajcież dziś mnie,
staremu, tę łaskę. To ważne dla mnie. No już, niech no który z was przyniesie mi szpadel.
Dwa wielkie chłopy gapiły się na mnie. Wiedział żem, że mogą stracić pracę, jeśli sobie
pójdą. Oni też to wiedzieli. Widziałem ich miny, jakby się spierali ze sobą, choć nie rzekli do
siebie ni słowa.
– No dajcież mi ten szpadel i siądźcie tutaj. Możecie się na mnie gapić. Przynajmniej nie
będziecie mieli kłopotów, a i zobaczycie, że nic głupiego nie wykombinuję. A niech to, ci też się
na mnie gapią. – Wskazałem na dwa radiowozy policyjne, co ciągle stały przy bramie.
Chłopaki zaśmiali się nerwowo.
– Jest pan pewien, że chce pan to zrobić? My są młodzi i mamy koparkę, a pan…
Zachichotałem i wyciągłem chusteczkę.
– Takim stary jak ta ziemia, co ją rzucę na wieko tej trumny. Ale ja przerzucam ziemię co
dnia, chłopaki. I muszę to zrobić. Więc gdybyście odeszli troszkę na bok…
Wzruszyli ramionami, i to porządnie, i poszli po szpadel. Wziął żem go w ręce, twarde i
poorane ze starości, niech się na nich wesprze. Dobrzem wiedział, gdzie jego miejsce. Razem
zabraliśmy się do roboty, ja i ten szpadel, a tymczasem chłopaki siedzieli na ziemi, i nie powiem,
nawet z szacunkiem się zachowywali.
Gdy żem ubił ostatnią łopatę, odłożyłem szpadel i otarłem czoło. Biała koszula przylepiła
mi się do pleców. Jeden z chłopaków już zabierał się do wstania, ale znów żem podniósł rękę.
Jeszcze nie koniec. Klapnął z powrotem, ani słowem nie pisnął.
Wziąłem z powrotem trawnik, który oni uwalili z boku w wielkie kwadraty. Ułożył żem
je pięknie i gładko na ziemi i przycisnąłem, żeby korzenie miały się jak zaczepić.
– Chłopaki, przypilnujcie, żeby miała dość wody przez następne tygodnie, słyszycie?
Podniosłem z ziemi wielki wieniec białych róż, co wcześniej leżał na wieku trumny.
Położyłem kwiaty na mogile. Cofnąłem się i popatrzyłem na resztę tych wszystkich wieńców i
bukietów, które leżały wokoło. I tak jak żem jest ogrodnikiem, ułożyłem te kwiatki tak pięknie,
jak piękne było życie, które teraz leżało pod nimi.
Wziąłem ostatni i moje oczy, stare, ale wciąż jeszcze dobre, zatrzymały się na szarfie.
Wcisnął żem wieniec mocno w trawę, że aż wypadła z niego mała flaga Tennessee. Podniosłem
ją i otrzepałem z ziemi. Tyle że ziemia za nic nie chciała się odczepić. I wtedy pomyślałem – że
ona to jest taka jak ja, bo ja też próbuję… Wytrzymać jeszcze trochę.
Kiedy ją wreszcie oczyściłem, wetknął żem ją z powrotem koło tej szarfy. To wyglądało
tak, jakby szarfa opatuliła ją i te malutkie, czerwone różyczki. Wziąłem marynarkę z drzewa i
poczułem, że może powinienem temu drzewu okazać trochę wdzięczności czy coś. W końcu
przewiesiłem tylko łach przez ramię. Spojrzałem na dwóch młodziaków.
Gapili się na mnie tak, jak się pewnie dawno temu ludziska przypatrywały staremu,
szalonemu Noemu.
Kiwnąłem im, a potem też temu wzgórkowi z trawy i kwiatów. Poszłem do samochodu,
przez łzy niewiele żem widział. Dźwigałem ciężar modlitwy.
jeden
Dziesięć dni wcześniej
Mackenzie London stawiała właśnie pierwsze tego dnia kroki, a ciepło bijące od
kamiennej posadzki łazienki rozgrzewało całe jej ciało. Otoczenie było piękne. Wszystkie
elementy, szczegóły w tym domu zostały przez poprzedniego lokatora dopieszczone do perfekcji.
W dniu przeprowadzki Mackenzie postanowiła, że doceni każdą chwilę spędzoną w tym
wyjątkowym miejscu – wiedziała bowiem, że owe chwile nie będą trwały wiecznie.
Być może na tym świecie nie ma nic pewnego, jednak w świecie Mackenzie jedna rzecz
była dla niej oczywista: nie będzie tu mieszkać zawsze. Wiedziała to od chwili, gdy przekroczyła
próg tego domu, a jej włoskie korzenie nie pozwalały jej żyć inaczej, jak tylko z pasją,
żarliwością i oddaniem. Postanowiła, że nie straci ani jednej chwili z okazji, która została jej
dana.
Dziś jednak rezydencja była ostatnią rzeczą, jaka zaprzątała myśli Mackenzie.
– No, no, no, a cóż to za przystojny mężczyzna stoi przed lustrem. – Oparła się o
brązowy, marmurowy blat i posłała mężowi smutny uśmiech.
Gray pochylił się nad swoją umywalką, z elektryczną golarką w ręce. Drugą dłonią skubał
skórę u nasady szyi, porośniętej parodniowym, szpakowatym zarostem. Jego błękitne oczy
napotkały jej wzrok. Ucieszył się, że przyszła.
– Jak się miewa moja dziewczynka? – zapytał.
– Załamana. – Szybko podeszła do niego, oplotła go ramionami w pasie i położyła ręce na
ręczniku, który Gray owinął sobie wokół bioder po kąpieli. Oparła głowę o jego nagie plecy i
wsłuchała się w cichnące buczenie golarki. Serce ciążyło jej w piersi.
Gray odłożył golarkę i położył swoje dłonie na jej rękach.
– Nowy etap życia, co?
Potarła policzkiem jego plecy.
Zaśmiał się i odwrócił. Teraz mógł spojrzeć prosto w jej twarz. Miał metr osiemdziesiąt
wzrostu, więc górował nad Mackenzie, która liczyła zaledwie metr sześćdziesiąt. Objął żonę
ramieniem, uniósł jej podbródek i otarł łzę, która zostawiła mokry ślad na jej policzku.
– Wiem, że to głupie. – Mackenzie wytarła nos chusteczką. Miała je dosłownie w każdej
kieszeni. – To tylko zerówka. Ale może powinniśmy poczekać, póki nie skończy sześciu lat.
Rozumiesz, pięć lat to naprawdę mało.
– Ona ma aż pięć lat, Mack.
Oparła głowę na jego piersi.
– Kiedyś miała aż dwa.
Zaśmiał się.
– Tak, miała. Ale rozmawialiśmy o tym. Ona chce tam pójść. Wiem, że to może być dla
ciebie trudne, mi też nie jest łatwo, ale to dopiero jutro. Cieszmy się więc dzisiejszym dniem, a
jutrzejszym zajmiemy się… jutro.
Uniosła głowę i zamrugała. Teraz łzy popłynęły ciurkiem. Wiedziała, że mąż ma rację,
ale jej uczucia były silniejsze. Już poród siłami natury okazał się mniej bolesny.
Gray pochylił się i przycisnął wargi do twarzy Mackenzie, po czym przesunął usta w
kierunku jej ucha, czując, jak żona gładzi go po brzuchu.
– A poza tym, kto wie? Może za jakieś dziewięć miesięcy będziesz miała kolejne dziecko.
– Modlę się o to.
Odchylił się.
– Chcesz, żebym zrobił ci zastrzyk, zanim pójdziesz pod prysznic?
Przesunęła ręce w górę, ku łagodnemu łukowi jego bioder, uśmiech walczył o lepsze ze
łzami.
– Chcesz popatrzeć na mój tyłek.
– Najpiękniejszy, jaki w życiu widziałem.
Uśmiech zwyciężył. Sięgnęła po następną chusteczkę i osuszyła nią oczy, po czym
przeszła na swoją stronę łazienki. Pregnyl stał w widocznym miejscu w najwyższej szufladzie.
Starali się z Grayem przez dziesięć lat, zanim poczęła się Maddie – dziesięć lat plus
cztery poronienia i tysiące dolarów. Jednak kiedy na świecie pojawiła się ich córeczka,
Mackenzie dostała jedyne, czego brakowało w jej życiu – dziecko. A teraz, pięć lat później,
rozpaczliwie pragnęła mieć kolejne. Pragnęła go, jak ból duszy łaknie uzdrawiającego balsamu.
Ostatnia runda leczenia niepłodności zaczęła się prawie rok temu. Tym razem obyło się
bez Clomidu i od razu przeszli do zastrzyków. Do tej chwili jedyne, co z tego mieli, to ślady po
ukłuciach na siedzeniu Mack.
Mackenzie pozwoliła szlafrokowi opaść na marmurową posadzkę. Teraz okrywał ją
jedynie komplet czarnej bielizny. Dostrzegła zmianę na twarzy Gray’a.
– Tylko zastrzyk, proszę pana. Może pan przystąpić do akcji dziś po południu, ale teraz
tylko zastrzyk.
Gray był dobrym towarzyszem w tej podróży. Chociaż Mack wiedziała, że jej mąż
czasem jest zmęczony rutyną, to nigdy nie opuszczał żadnej wizyty u lekarza, dzielił z nią każdą
najmniejszą, przygnębiającą wieść i był zupełnie niezłym pielęgniarzem. Nauczył się całkiem
sprawnie posługiwać igłą.
Oparła się o szafkę i nagle zaczęła chichotać. Mąż odsunął strzykawkę.
– Musisz zachowywać się spokojnie, inaczej ukłuję cię w bok. Co cię tak śmieszy?
Ledwie mogła mówić. Nie mogła opanować śmiechu.
– Zastanawiam się, co pomyśleliby mieszkańcy Tennessee, gdyby wiedzieli, że ich
gubernator dziś rano dawał żonie zastrzyki w tyłek. To by było dobre zdjęcie na pierwszą stronę.
– Powiem ci, co by pomyśleli. „Rany, wiedziałem, że gubernator potrafi wszystko. To
dopiero facet”.
Odwróciła twarz w jego stronę i to dopełniło miary. Odrzuciła głowę do tyłu i śmiała się
głośno, póki nie popłynął kolejny potok łez. Gray skrzyżował ramiona, w palcach wciąż
trzymając strzykawkę. Musiało jednak minąć kolejne pięć minut, zanim gubernator mógł zająć
się pierwszym z szeregu obowiązków w ten piękny niedzielny ranek.
***
Podczas niemal półgodzinnej przejażdżki z rezydencji gubernatora w Nashville do
centrum Franklin, gdzie dorastała Mackenzie, można było zobaczyć prawie wszystko to, co Mack
kochała w środkowym Tennessee.
Amerykańskie wyobrażenia o tym regionie ograniczały się do muzyki country, kowbojów
z Południa i terminu NashVegas. Jednak rodowici mieszkańcy tacy jak Mackenzie wiedzieli, że
Tennessee to było coś więcej. Szybki przejazd przez Franklin Road przeniósł ją od chwili
obecnej aż do wspomnień z dzieciństwa. Na tym trzynastomilowym odcinku minęła dwadzieścia
jeden kościołów, akry łagodnie pofałdowanej ziemi uprawnej ze stadami krów i koni, pola
golfowe, szkoły, domy sprzed wojny secesyjnej i dziesiątki restauracji „meat and three”1,
oferujących słodką herbatę i placek czekoladowy, tak dobre, że miało się ochotę zbesztać swoją
mamę.
Oczywiście Mackenzie nigdy nie śmiałaby oceniać wypieków swojej mamy. Jej matka
zarzekała się, że żaden z tych przydrożnych przysmaków nie mógł się nawet mierzyć z jej
delicjami. Mackenzie nie spierała się o to, bo jej matka była jedną z najlepszych mistrzyń
południowej kuchni, jaką znała, a niedzielne obiady z Eugenią Quinn stanowiły rytuał, podobnie
jak piątkowe mecze futbolowe w jesienne wieczory.
Drzwi niedawno przebudowanego wiktoriańskiego domu, osłonięte siatką przeciw
owadom, trzasnęły o białą, drewnianą futrynę. Taki hałas dało się słyszeć dwie przecznice dalej,
na Main Street.
– Wciąż zabieracie moją wnuczkę do tego kościoła, gdzie pastor używa z ambony słowa
„pierdoły”? – rzuciła na powitanie matka Mackenzie.
Te same słowa witały ich w każde niedzielne popołudnie, odkąd zabrali Eugenię do
swojego kościoła. Tak się akurat zdarzyło, że tamtej niedzieli pastor użył słowa, którego matka
Mack nie pochwalała. Nigdy nie pozwoliła im o tym zapomnieć.
Eugenia trzymała wielki bukiet ogrodowych cynii i margerytek, ale mimo to udało jej się
pochylić i podnieść wnuczkę.
Gray pocałował teściową w policzek.
– Co, mamo? A ty tego nie robisz?
Eugenia z udawaną niechęcią cofnęła przypudrowany policzek i całą czułość skierowała
na Maddie, obsypując buzię dziewczynki niezliczonymi pocałunkami. Odchyliła się, a na jej
uszminkowanych na różowo ustach rozkwitł szeroki uśmiech.
Mackenzie zachichotała i pokręciła głową na widok tego wylewu uczuć. Eugenia
potrzebowała Maddie niemal równie rozpaczliwie jak ona. Jako że Mackenzie była jedynaczką,
cała nadzieja Eugenii na wnuki spoczywała na niej. Brzemię, o którym Mack rzadko zapominała.
Maddie otoczyła ramionkami szyję babci.
– Gigi, dziś nauczyłam się o karłach!
Eugenia uniosła brwi ponad błękitnymi jak kryształ oczami i pokręciła głową. Jej
starannie ufryzowane, rozjaśnione na blond i przycięte na pazia włosy zafalowały. Każdy
poniedziałek był dniem wizyty w salonie piękności. Jutro Eugenia każe sobie ufarbować włosy,
żeby wyglądały tak samo jak dziś.
– To oczywiste, kochanie – odparła, patrząc na Mackenzie. – Wasz pastor mówi słowo na
„p”. Dlaczego nie mieliby cię uczyć o karłach?
Postawiła Maddie na podłodze, wręczyła jej bukiet i poprowadziła przez dom do kuchni,
postukując srebrnymi balerinkami o odnowioną sosnową podłogę. Gdy otworzyła drzwiczki
piekarnika, po pomieszczeniu rozpłynął się niebiański zapach. Pokryty warstwami folii
aluminiowej, wysłużony, metalowy garnek, w którym kryła się ich niedzielna popołudniowa
uczta, stanął na blacie.
Mackenzie wiedziała, co mama schowała pod tą srebrną kopułą. Raj. Jego aromat już
przeniknął w każdy por jej skóry. Podeszła do szafki i wyjęła szklanki.
– Pachnie nadzwyczajnie, mamo.
– Wszystko już prawie gotowe. – Eugenia wzięła bukiet od Maddie i zaczęła układać go
w kryształowym wazonie, stojącym na stole kuchennym. – Wyszłam i ścięłam je tuż przed
waszym przyjazdem. Wyglądają równie dobrze jak kwiaty z gubernatorskiego…
Przerwał jej odgłos otwieranych tylnych drzwi. Mackenzie podniosła wzrok i zobaczyła,
jak jej mama szarpie za kraj swego jasnoniebieskiego, lnianego żakietu. Eugenia nie zdążyła się
jeszcze przebrać po nabożeństwie. Uczęszczała do Południowego Kościoła Baptystów od
narodzin Mackenzie, a południowi baptyści mieli w zwyczaju wyjątkowo starannie dobierać
ubiór na niedzielne nabożeństwo – kolejna rzecz, którą matka często wytykała Mackenzie.
Eugenia szybko wzburzyła palcami włosy, gdy tymczasem w kuchni zagrzmiał tubalny
głos Burta Taylora.
– Dzień dobry wszystkim.
Gray podszedł i wyciągnął rękę.
– Dzień dobry, Burt.
Eugenia, niby mimochodem poprawiając jeszcze kwiaty, zwróciła się do Burta takim
tonem, jakby został zaproszony w ostatniej chwili.
– Cześć, Burt. Miło, że się do nas przyłączysz. Obiad będzie gotów za parę minut.
Mackenzie stłumiła uśmiech. Już dawno nie widziała mamy tak zdenerwowanej. Eugenia
zawsze była dla Mackenzie symbolem siły i córka tylko raz widziała ją płaczącą – kiedy dziesięć
lat temu zmarł jej mąż. Po pogrzebie Mackenzie nigdy więcej nie ujrzała matczynych łez i tylko
kilka razy słyszała zza zamkniętych drzwi, jak Eugenia płakała w łazience.
Eugenia Queen była twarda jak skała. Mackenzie zazdrościła jej tego. Nie mogła sobie
wyobrazić, jak by przeżyła, gdyby coś przydarzyło się Grayowi.
– Cześć, Burtie! – pisnęła Maddie i dała susa w ramiona Burta. Mężczyzna wydał z siebie
na poły chichot, na poły jęk.
– Nie szalej, Maddie – upomniał ją Gray.
– Uwielbiam to – odparł Burt, pochylając się i wyciskając całus na policzku Maddie. –
Odkąd moi wnuczusie się wyprowadzili, nie widuję ich za często, więc to strasznie miłe trzymać
małą w ramionach. – Kraj tartanowej marynarki Burta zmarszczył się pod ciężarem dziewczynki.
– Maddie – odezwał się Gray – usiądź z panem Burtem na werandzie, a Gigi z mamą
przygotują obiad. Możesz mu opowiedzieć, czego się nauczyłaś o karłach w szkółce niedzielnej –
zaśmiał się, zerkając na Eugenię.
Ta zatrzepotała dłońmi, wyganiając ich na zewnątrz.
– Świetny pomysł. Sio z mojej kuchni.
Maddie puściła Burta, zeskoczyła na ziemię i cała trójka wycofała się na werandę.
– Ten karzeł chyba miał na imię Zach…. – słowa Maddie przycichły, gdy zatrzasnęły się
za nią chronione siatką drzwi.
Mackenzie zaczęła wkładać lód do szklanek.
– Burt często tu ostatnio przychodzi, prawda? – zagaiła.
Eugenia nie podniosła wzroku.
– Jest stary. I ciągle głodny. A ja jestem dobrą kucharką – burknęła.
– Pewnie, że tak. Ale ty i twoje przyjaciółki to już niezła, dzika banda.
Matka naburmuszyła się, wyjmując pieczony rostbef spod folii i układając go na białym
półmisku.
– Nie jestem dzika, Mackenzie London. Zadaję się ze starszymi paniami, które
emocjonują się podczas gry w Skip-Bo i myślą, że Starbucks to jakaś niedawno odkryta planeta.
Jestem nudna. Możesz mi wierzyć.
Wśród wszystkich przymiotników, których Mackenzie użyłaby do opisu swej matki,
nigdy nie znalazłoby się miejsce na słowo „nudny”. Eugenia była prawdziwą damą, mistrzynią
ogrodnictwa, miłośniczką piękna, ale ledwie na ciebie spojrzała, już klęła – chociaż nigdy nie
robiła tego w kościele. Trzymała pod łóżkiem strzelbę swojego męża i była typem kobiety, która
najpierw strzela, a potem pyta o imię. Nie znosiła sprzeciwu, a jej słowa potrafiły miażdżyć; ale
była również lojalna – namiętnie lojalna.
I gdyby świat kiedykolwiek rozpadł się na kawałki, Mackenzie była pewna, że Eugenia
Madelina Pruitt Quinn sama jedna potrafiłaby poskładać go z powrotem.
***
Gdy w końcu późnym popołudniem dotarli do domu, Maddie jak zwykle pierwsza wpadła
do gubernatorskiej rezydencji. Mackenzie słyszała, jak jej córka z tupotem biegnie po schodach
do rodzinnej części domu, podczas gdy ona i Gray dopiero co przechodzili przez frontowe drzwi.
Podążyła za Maddie; po drodze zobaczyła porzuconą spódniczkę córki, udrapowaną niedbale na
dwóch stopniach. Potem jej wzrok powędrował na piętro, śladem kolejnych ubrań Maddie,
znaczących drogę do pokoju dziewczynki. Gray jako pierwszy użył słowa „kupa” na określenie
tego, co Maddie często robiła ze swoimi rzeczami. Mackenzie uznała, że termin jest ordynarny,
ale Maddie miała pięć lat – i uwielbiała to określenie. Tak więc słowo się przyjęło. Nie minęły
dwie minuty, a Maddie zrobiła „kupę” ze swojej spódnicy, potem swetra, butów i skarpetek,
pozostawiając na schodach szlak zrzuconych ubrań.
Mackenzie westchnęła. Kiedy jej córka miała trzy lata, ten nawyk był zabawny. Teraz –
już nie za bardzo. I chociaż pracowali nad tym wspólnie przez zeszły rok, w chwilach takich jak
ta Mackenzie nie była pewna, na co się przydał ten cały wysiłek.
– Maddie. – Jej głos niósł się korytarzem. Podniosła spódniczkę.
Cienki głosik dobiegł, jak się wydawało, z łazienki dziewczynki.
– Tak, mamusiu?
– Chcesz pójść pobawić się w ogrodzie?
– Tak, szykuję się.
– A więc może najpierw przyjdź tutaj. Od ciebie zależy, jak szybko znajdziesz się na
zewnątrz.
Usłyszała tupot małych stópek na korytarzu. Maddie stanęła na górze schodów; zdążyła
już założyć dżinsowe szorty, ale nie miała jeszcze na sobie żadnej koszulki. Popatrzyła w dół i
zachichotała.
– Ups.
Mackenzie podała jej spódniczkę.
– Tak, ups.
Maddie wyrwała spódniczkę i resztę ubrań z ręki mamy i pobiegła z powrotem po
schodach na górę.
– Maddie zrobiła kupkę. – Z korytarza dobiegł jej głosik, w którym krył się śmiech.
Mackenzie musiała się uśmiechnąć. Była zbyt pobłażliwa wobec Maddie, wiedziała to.
Gray przypominał jej o tym dość często, podobnie jak matka. Jednak nic nie mogła na to
poradzić. Maddie była jej cudownym dzieckiem.
A w rezydencji gubernatora nie było dzieci od czasów Lamara Alexandra. Mackenzie
czuła wdzięczność, że to ona i Gray potrafili wnieść z powrotem życie w ten wspaniały dom.
Odrestaurowana przez poprzednią pierwszą damę, poddana rozległej renowacji
rezydencja odznaczała się pięknem wymaganym od domostwa gubernatora. Jednak dzieci
również miały w nim swój udział. Zostawiały odciski palców na dziełach sztuki i ślady pokrytych
syropem klonowym dłoni na marmurowych stolikach. Robiły gwiazdy we foyer i wnosiły
leciutki powiew lekceważenia w częstokroć sztywne otoczenie. Oficjalne kolacje bywały
przerywane bajkami na dobranoc, a korytarze ozdobione rzędem portretów dawnych
gubernatorów zmieniały się ...