Tomasz Kowalski
ROZMOWY NA TRZECH GRABARZY I JEDNĄ ŚMIERĆ
Moim ukochanym dziewczynom: żonie Małgorzacie i córce An...
17 downloads
41 Views
892KB Size
Tomasz Kowalski
ROZMOWY NA TRZECH GRABARZY I JEDNĄ ŚMIERĆ
Moim ukochanym dziewczynom: żonie Małgorzacie i córce Ani, za ich miłość i cierpliwość...
„O, jakby to było dobrze, gdyby cały świat i każdy na tym świecie był tak cichy i pokorny jak ja! I tak samo niczego niepewny – ani siebie, ani powagi swego ziemskiego istnienia! Żadnych entuzjastów, żadnych wyczynów, żadnych porywów! Powszechna małoduszność! Zgodziłbym się żyć na tej ziemi przez całą wieczność, gdyby mi tylko pokazano kącik, w którym wielkie czyny nie są na miejscu. Powszechna małoduszność, to ratunek od wszystkich nieszczęść, uniwersalne lekarstwo, fundament doskonałości!” „Moskwa – Pietuszki” Wieniedikt Wasiljewicz Jerofiejew
Zapraszam Państwa do wędrówki po meandrach życia i śmierci za sprawą pewnych wydarzeń, które miały miejsce na cmentarzu w miejscowości o wdzięcznej nazwie Ponura. Niczym ciasto lukrem, wszystko to okraszone jest rozmowami prowadzonymi przez trzech grabarzy: Tomasza, Ryśka i Młodego. Inteligentny czytelnik, który weźmie w swe ręce „Rozmowy na trzech grabarzy i jedną śmierć”, celem ich lektury, szybko zauważy, że bohaterowie opowieści, którzy powinni być z natury swej i przypisanej im przez społeczeństwo roli durni jak pompa, durni wcale nie są. Mądrością swą łamią konwencję i burzą porządek, plując w twarz stereotypom. I słusznie. Taka jest bowiem rola sztuki. Pełno tu symboli, odniesień i nikomu niepotrzebnej paplaniny. Fikcja mieszać się będzie z rzeczywistością, której to będzie tu jak na lekarstwo. I bardzo dobrze, bo rzeczywistość dziś nie w modzie. Jaka jest moja rola w tej historii? Bardzo ważna. Sprowadzam zagubionego czytelnika w konkretne miejsca i roztaczam przed oczami obrazy, których jego umęczona wyobraźnia wykreować nie potrafi. I chociaż najczęściej mnie nie widać, nie mam też imienia czy nazwiska, posady i służbowego samochodu, to jednak istnieję. Rozsiewam wokół zapachy perfum, kawy, przepełnionego tramwaju, drzewa sandałowego, opiekanych śledzi w zalewie octowej, jak również domowej toalety. Czytajcie więc, co jest tu napisane. I nawet jeśli opowieść ta wyda Wam się nudna i banalna, bluźniercza, bez gustu i dobrego smaku, będziecie mogli śmiało zaliczyć się do grona obywateli, którzy przeczytali w roku przynajmniej jedną książkę. A to już jest jakaś pociecha i wartość sama w sobie. Z poważaniem Narrator
I Cmentarz Tomasza i historia dziada, co nie chciał umrzeć Cmentarna kaplica zbudowana była w stylu neogotyckim. Czerwona cegła, ustawiana naprzemiennie zręcznymi dłońmi lokalnych murarzy, starała się w sposób mniej lub bardziej udolny naśladować dokonania średniowiecznych mistrzów. Czy była przez to podobna do katedry w Kolonii lub w Moguncji? No, nie była. Ale nie o to chodzi w przypadku cmentarnych kaplic. Do środka każdej kaplicy można się dostać na dwa sposoby. Albo na własnych nogach, wycierając nos ze wzruszenia i szczerej rozpaczy, obierając z nudów liście asparagusa zdobiącego trzymane w rękach kwiecie, albo w trumnie. Każdy z tych sposobów był lub stanie się naszym doświadczeniem – czy nam się to podoba, czy nie. Czyni to kaplicę obiektem ważnym i trudnym do przecenienia dla każdego z nas. Sam cmentarz podzielony był na dwie części: starą, datowaną na lata siedemdziesiąte XVIII wieku oraz nową, na której proceder związany z układaniem do snu wiecznego w oczekiwaniu na sąd ostateczny uprawiany był jeszcze nader często. I nic w tym dziwnego. O ile sam cmentarz był miejscem dość niezwykłym, to miasteczko, a głównie jego mieszkańcy, podlegali tym samym prawom natury, co reszta cywilizowanego świata. Skoro się już urodziłeś, to nie po to, żeby żyć w nieskończoność. Rodząc się, podpisujemy na siebie wyrok śmierci. Chociaż i to nie do końca jest prawdą, o czym będzie jeszcze mowa później. Wnętrze kaplicy otulone było mrokiem, wypełnione chłodem i zapachem kadzidła, spełniając tym samym przypisane takim miejscom standardy. Dziesięć rzędów drewnianych ławek oraz katafalk, czyli ławka dla biernego uczestnika każdej przyzwoitej imprezy pogrzebowej. Wejście główne, zakończone łukiem z zielonej cegły i zamykane ogromnymi (oczywiście w kategoriach cmentarnej kaplicy) drzwiami, okutymi zdobnym żelastwem, dziełem kowala-artysty. Lekko z boku, nienachalnie, otwierały się inne, małe, drewniane drzwi. Drzwiczki w zasadzie. Ukryte sprytnie za wnęką uniemożliwiały uczestnikom pogrzebu zarejestrowanie chwili przybycia mistrzów ceremonii, władców ciemności, ponurych przewodników po świecie umarłych, sług Charona skąpanych w morzu alkoholu i taniego tytoniu – czyli...? Grabarzy z cmentarza parafii kościoła pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa w Ponurej. Szefem tego zgranego zespołu był Tomasz. Kopidolskie doświadczenie niczym nie ustępowało jego mądrości i zamiłowaniu do poszukiwania odpowiedzi na dręczące go jak łupież fryzjera pytania. Zaraz po ukończeniu technikum kolejowego wybrał się na studia. W 1968 roku obronił tytuł magistra na Wydziale Filozoficzno-Historycznym. Nie mając kompletnie pomysłu na siebie i swoje młode życie, zatrudnił się po studiach w miejskiej bibliotece, z której wylano go po ośmiu miesiącach pracy za burdel w fiszkach katalogu bibliotecznego, a właściwie z powodu wynikłego na tym tle konfliktu z panią kierownik. Prawda, choć nie prozaiczna, była jednak taka, że kierowniczka miejskiej biblioteki, pani Alina, która była starsza od swojego nowego pracownika o dwadzieścia osiem lat, ubzdurała sobie małżeństwo z Tomaszem. Rzecz jasna on sam też nie był bez winy, dał bowiem kilka razy upust swej młodej chuci, kiedy to tuż po zamknięciu biblioteki Alina w miłosnej ekstazie z podkasaną spódnicą, krzycząc w objęciach kochanka, recytowała Świteziankę i wyrywała szufladki z regału, rozsypując wokoło cholerne biblioteczne fiszki. Po tym niemiłym incydencie Tomasz przewinął się jeszcze przez Miejski Dom Kultury w Ponurej, z którego to
wyprowadziła go Milicja Obywatelska, po tym jak w trakcie przedstawienia dla dzieci, kompletnie pijany próbował zamieszkać w starym fortepianie marki J. Beckers. Do dziś pozostały mu blizny na dłoniach od ran, jakich doznał, rozcinając sobie skórę o wysokotonowe struny. Na komisariacie tłumaczył się tym, że jego zachowanie było performansem dokonanym w akcie protestu. Nie mógł jednak za diabła przypomnieć sobie przeciwko czemu. Zresztą to właśnie alkohol niczym profesjonalny doradca personalny, pokierował ostatecznie jego karierą zawodową. Kiedyś, pijąc alpagę w miejskim parku, znalazł ciało czternastolatki, która utopiła się w parkowym stawie (jak się potem okazało, było to samobójstwo z powodu nieodwzajemnionej miłości do Marka Grechuty). Niebożątko leżało twarzą w wodzie pełnej lilii wodnych i butelek po piwie. Trochę z przejęcia, trochę z nudów, jak tylko milicja i lekarze stwierdzili na miejscu tak zwany brak udziału osób trzecich w zejściu, Tomasz pomógł kolesiom z zakładu pogrzebowego załadować zwłoki dziecka do samochodu. Od nich dowiedział się o chorobie grabarza Jakubka z cmentarza parafii kościoła pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa w Ponurej. Stary Jakubek schodził z tego świata z pomarszczoną wątrobą i kataraktą na oczach, ale ponoć dumny i szczęśliwy. Niedoszły filozof Tomasz uznał propozycję tymczasowego pomachania łopatą jako dobrą nauczkę, mającą wzbudzić w nim potrzebę ogarnięcia się i poszukania pracy zgodnej z jego wykształceniem. Cóż, los i naczelna cecha prowizorek zatrzymały go na cmentarzu na najbliższych czterdzieści lat. Cmentarz to jego życie, jego sens i wartość sama w sobie. Wie o nim wszystko. Zna wszystkich swoich podopiecznych, spośród których dużą część osobiście układał w wykopanych przez siebie mogiłach przez ponad czterdzieści lat wytężonej pracy. Mędrzec i filozof – tak postrzegają go mieszkańcy Ponurej. Mistrz i przewodnik – tak widzą go jego dwaj współpracownicy. Ano właśnie... Rysiek. Drugi po Szefie. Chociaż na pierwszy rzut oka mógłby wydawać się jego przeciwieństwem, w rzeczywistości jest ważnym łącznikiem pomiędzy odrealnionym światem Tomasza a prozą życia dojrzałego mężczyzny. Był absolwentem Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych, które ukończył w 1977 roku, bez wyróżnienia. Mając w sobie więcej z rzemieślnika niż artysty, zatrudnił się w Urzędzie Miasta w Ponurej w Wydziale Promocji. Zajmował się głównie pracą nadwornego plastyka przy organizacji imprez folklorystycznych i świąt państwowych. Wieszał plakaty, malował wielkogabarytowe makiety ludowych wycinanek i pierwszomajowych haseł. W dni powszednie, które z roku na rok zajmowały coraz większą ilość kratek w kalendarzu życia Ponurej, siedział w oparach dymu w ciasnej kanciapie pełnej słoików z rozpuszczalnikami, puszek z farbami, ścinków materiału, wyleniałych pędzli i szklanek z parzoną kawą. Klubowa atmosfera zaczęła uwierać Ryśka na tyle, że z zadowoleniem przyjął propozycję Tomasza i zatrudnił się na cmentarzu w roli kopidoła. I wreszcie – Młody, uczeń. Pełen zapału do pracy, co skrzętnie i nie bez wyrachowania wykorzystują i Tomasz, i Rysiek. Chłonny wiedzy, jaką przekazują mu starsi koledzy, pytający swego mistrza nie tylko o arkana grabarskiego fachu, ale przede wszystkim o to, co Tomasz mógł i chciał mu przekazać. *** Robiło się coraz ciemniej. Mrok nad cmentarzem nie zwiastuje niczego dobrego. Nie zwiastuje też niczego złego, ponieważ rolą mroku nie jest zwiastowanie, będące raczej domeną aniołów, lecz sygnalizowanie nadchodzącej nocy. Wiadomo to zresztą nie od dzisiaj.
Gdzieniegdzie na grobach tliły się kolorowe znicze – lampki, które niczym latarnie morskie pozwalały odnaleźć się zbłąkanym duszom w tym morzu granitu i taniego lastriko. Dziś znicze, no cóż, już nie są takie jak kiedyś. Te dawne płonęły żywym, gorącym ogniem, roztaczając w dzień Wszystkich Świętych wielką, jasną łunę nad każdym cmentarzem niczym piec wielkiej huty. Szkło pękało, wydając charakterystyczny dźwięk i zalewając woskiem wypolerowane uprzednio nagrobki. Dziatwa, znudzona rodzinnymi dysputami na temat powszechnie znanej dobroci zmarłych przodków, mogła bez przeszkód maczać palce w rozgrzanej parafinie, dając tym samym dowody swej odwagi i powód do utyskiwań futrzanych matek. Teraz to już zwykły erzac z wymiennymi wkładami. Wie o tym doskonale miejscowy biznesmen, wytwórca zniczy, pan Ćwięczek. Ogromne, pozbawione liści drzewa, potęgowały uczucie przemijania. Zgiełk samochodów, w których wracali do swoich domów ich właściciele, przypominał dwudziestowieczną rzeczywistość. Za wysokim cmentarnym murem, oplecionym dzikim bluszczem, roztaczało się królestwo żywych – Ponura. Miasteczko jakich w południowej Polsce wiele. Położone oczywiście u podnóża czegoś tam, z wielkim krzyżem, dowodem niedawnej pielgrzymki papieża, na dawnym szlaku wiodącym gdzieś tam. Teraz to miejsce typowo turystyczne, szczycące się kiedyś dużym Zakładem Wyrobów z Drutu oraz cynkownią. Aktualnie borykające się ze swoją małomiasteczkowością jak z czyrakiem na dupie. Ten cmentarz nie był jedynym tego typu miejscem w Ponurej. Były też inne, jak chociażby cmentarz komunalny przy ulicy Kurzeja. Ale cóż znaczą inne miejsca, kiedy jest tylko jedno tak wyjątkowe. *** Drzwi kaplicy były uchylone. W środku na katafalku spoczywała trumna. Pojutrze kolejny pogrzeb. Było już na tyle chłodno, że nie było sensu trzymać nieboszczyka w szpitalnej lodówce, szczególnie, że to drogo, a każdy grosz się liczy. Pomimo późnej pory, w nowej części cmentarza odbywał się jeszcze skromny pogrzeb nieszczęśnika, który w przypływie solidnej dawki goryczy i rozczarowania światem powiesił się na terenie ruin starej cynkowni. Innymi słowy – życie toczyło się swoim ustalonym torem. Zaczęło padać. Lekko przygarbiona, w czarnej, postrzępionej pelerynie i z kapturem na głowie do kaplicy wtarabaniła się Ona. Nie wpłynęła niesiona jakąś tajemniczą, morową mgłą, ale po prostu wlazła. I to wlazła jak do siebie. Nie rozglądała się, bo i nie było na co patrzeć. Oparła o ścianę kosę, która po chwili zsunęła się i z hukiem wylądowała na posadzce. Chciała ją nawet podnieść, ale wrodzony tumiwisizm i nonszalancja powstrzymały ją od tego. Machnęła tylko kościstą ręką, złorzecząc coś pod miejscem po nosie. Tak jest. Była to Śmierć. Wizualnie klasyczna. Jak z obrazu Grottgera. Posępna jak trzeba, przy odpowiednim oświetleniu może nawet przerażająca, tylko że w całej jej postaci nie było za grosz dostojeństwa. Wyglądała raczej jak typowy przedstawiciel klasy pracującej, mający wszystkiego serdecznie dosyć. Wolnym krokiem podeszła do leżącej obok trumny i ostrożnie podniosła wieko, zaglądając z ciekawością. – Kogo tu mają? – zapytała sama siebie. – O, to z tobą się tak naużerałam, dziadu jeden. Trzasnęła wiekiem, nie bez irytacji. W tej samej chwili przez boczne drzwi kaplicy wszedł, jak zwykle zamyślony, Tomasz. – Matko i córko! – wrzasnął. – To ty? Nigdy się nie przyzwyczaję, jak mi Bóg miły, nigdy! Dawno cię tu u nas nie było. – Też cię witam, równie serdecznie – warknęła.
– Bez urazy – odrzekł Tomasz i uśmiechnął się pojednawczo. Śmierć przysiadła bokiem na ławie i przyglądając się swoim zmęczonym nogom, ciągnęła dalej. – A, byłam tu, na Łukasińskiego, pod szesnastką u takiej starowinki z zapasioną sarenką, to pomyślałam, że wpadnę przy okazji. Prywatnie, bez obawy. Tomasz się nie obawiał. Znali się nie od dzisiaj. Rzecz jasna zdawał sobie sprawę, że kiedyś spotkają się już tak bardziej służbowo. Póki co jednak czuł się dobrze i nie wybierał się na tamten świat. – A, to wiem u której. Ona taka bidulinka, sama była jak palec, bez rodziny. Tylko z tym psem. Zawał? – zainteresował się. – Jaki tam zawał – zaskrzeczała. – Firany wieszała. Wiesz, te stare mieszkania takie wysokie. – Ktoś już wie? – Nie sądzę – odrzekła. – Pies będzie ujadał, to się za parę dni sąsiedzi upomną. – O, to raczej śmierdząca sprawa, tak sobie myślę – powiedział Tomasz i zrobił minę, jakby właśnie otwarł zepsutą puszkę z paprykarzem. – Śmierdząca, nie śmierdząca, to się dopiero okaże. Zresztą nie mój cyrk, nie moje małpy. Ja swoje zrobiłam. Dziś zlecenie, dziś robota, nie tak jak z tamtym – powiedziała oficjalnym tonem, wskazując głową w stronę leżącej trumny. – To też twój, za przeproszeniem, klient? – zapytał z uśmiechem. Śmierć aż wstała z oburzenia, a jej postawa jednoznacznie wskazywała na zbliżającą się niechybnie opowieść o śmierci człowieka leżącego w trumnie. – A żeby posrało taką robotę! – wygarnęła. – No wiesz! – przerwał jej Tomasz. – Jak cię tak czasami słucham, to mi się ta cała twoja przedwieczna posągowość wali. Mroczny kosiarz. Koń by się uśmiał – dodał grabarz i zachichotał. – Daj spokój, nie do mnie taka mowa. Za stara na to jestem – zauważyła słusznie. – Uważaj. Chłop dostał zawału, na przystanku przy Kruczej, no wiesz. Ludzie jak to ludzie: „Pijany, pijany!”. Faktycznie, morda w kałuży, bańki puszcza, myślą, że jeszcze śpiewa. No to ja się biorę za kosę. Nawet szczególnie się nie zapieram, a tu nagle podjeżdża, rozumiesz, pogotowie. – Karetka, znaczy – poprawił Tomasz. – Skąd? Jakim cudem? Nie wiadomo – ciągnęła dalej. – Widać ktoś jednak zadzwonił. Pewnie miał darmowe minuty do wykorzystania – stwierdził ze spokojem Tomasz. – Widać tak. Nawet już wiem kto – powiedziała i zrobiła wielce wkurzoną minę, która zresztą wychodziła jej najlepiej, biorąc pod uwagę brak mięśni i skóry na twarzy i całej reszcie „ciała”. – To se jednym słowem nagrabił – uśmiechnął się grabarz. – Posłuchaj dalej – powiedziała Śmierć, zamierzając najwyraźniej doprowadzić opowieść do końca. – Przyjechali. Wtarabanili go do karetki. Ja za nimi. Przyjechaliśmy na ostry dyżur na tę, no... Ostrobramską. – Ostrogórską – skorygował Tomasz. – Ostrogórską, w rzeczy samej. Tam go, rozumiesz, podłączyli do prądu. Raz, drugi, zaskoczył. Jest tętno. Ty i żebyś to widział, jak się zaczęli cieszyć.
– U nas żywych to norma, wyobraź sobie – skwitował grabarz. – Po dwóch godzinach kryzys. Zastrzyki, kroplówka i jazda na OIOM. I się zaczęło. Podłączyli go do sprzętu na podtrzymanie. No bo ja mam oczywiście czas! Ja to mogę czekać w nieskończoność! – Śmierć wymachiwała rękami, żaląc się na nadgorliwość lekarzy. – I co, czekałaś? – zapytał. – Czekałam, a jakże. Pochodziłam sobie przy okazji po salach. Sprawdziłam, czy aby coś, za przeproszeniem, ponadnormatywnego się nie znajdzie. Już, wyobraź sobie, traciłam nadzieję, kiedy chłop zaczął dogorywać. Zaraz zaczęli go reanimować. Mówię ci, filmowo: „Siostro to, siostro tamto, a respirator, a adrenalina!”. Jakby im zależało. A ja z boczku, rozumiesz, i czekam. Pełny spokój. Wreszcie widzę, że już koniec. Za kosę! – powiedziała i przerwała nagle. – No i reszta jest milczeniem. Ale co się naszarpałam! Tomasz ze zrozumieniem pokiwał głową, ale zaraz wtrącił: – Czasem bardziej od twojej fizjonomii przeraża mnie twoje wyrachowanie. Przecież ty od początku wiedziałaś, że on i tak musi tego dnia umrzeć. – Oczywiście, że wiedziałam – odpowiedziała z dumą. – Ale z drugiej strony muszę przyznać, że wasze postępy w szeroko pojętej nauce, a szczególnie w medycynie, dają mi się czasami we znaki. – No, przecież nie możesz mieć pretensji o to, że bronimy się przed tobą rękami i nogami. – Tomasz reprezentował, póki co, rację żyjących. – W końcu tylko ty ze znanych mi aktualnie istot wiesz, co jest po drugiej stronie. Śmierć doskonale wiedziała, do czego Tomasz zmierza. Nie raz próbował naciągnąć ją na zdradzenie wielkiej tajemnicy życia po śmierci. Była jednak czujna. Lubiła z nim rozmawiać, ale wiedziała, że Tomasz ponad wszystko kocha wiedzieć. – I bardzo dobrze! – podniosła głos. – Jeszcze by tego brakowało! A jeśli znowu będziesz próbował coś ode mnie wyciągnąć, to ostrzegam! – dodała i pogroziła mu kościstym paluchem. – Nie nadużywaj naszej znajomości! Tomasz, wyraźnie rozbawiony, podszedł do głównych drzwi kaplicy i zasunął solidną zasuwę, a następnie założył nie mniej wielką kłódkę. Przeciągnął się potem, jakby dopiero co wstał i ziewając, wybełkotał: – Chodź do nas, posiedzimy sobie. – W ogóle cię nie rozumiem. Nie ziewaj, jak do mnie mówisz, ja cię proszę – wycedziła Śmierć. – Mówię: chodź do nas. Zaraz przyjdą chłopaki – powiedział Tomasz i zapraszającym gestem dał znak do wyjścia. Śmierć z wolna podeszła do leżącej na ziemi kosy. Gdy się schyliła, w kaplicy rozległ się nieprzyjemny trzask, spotęgowany echem pustego pomieszczenia. – O ty! W życiu! – jęknęła Śmierć i złapała się znacząco za plecy. *** Do siedziby grabarzy wiodła szeroka, asfaltowa aleja, która z czasem, pnąc się zakosami w górę, stawała się coraz węższa i węższa, przechodząc w końcu w niewielką ścieżkę, ukrytą pomiędzy grobami. Grabarskie centrum dowodzenia, na które składały się dwa murowane baraki, mieściło się tuż przy bocznej bramie cmentarza od ulicy Księdza Wylęgałki. Przyklejone do muru, z małym, ogrodzonym placem, na którym leżały atrybuty grabarskiej roboty, centrum dowodzenia robiło wrażenie. Tak po prawdzie nie robiło wrażenia. Ot, płyty nagrobkowe, na których kamieniarze misternie grawerowali dane personalne, daty przyjścia na
świat i z niego zejścia. Łopaty, kilofy, taczka, no i ławka. Na niej to zasiadał Tomasz. Zapalał wtedy papierosa i spoglądał na swój cmentarz okiem dobrego gospodarza. Wpatrywał się w roztaczające się przed nim morze grobów jak pasterz w swoją nieruchomą trzódkę. Generalnie rzecz biorąc, miejsce to odbiegało wyglądem, a nade wszystko poziomem sterylności, od takiej na przykład prywatnej kliniki chirurgii plastycznej, chociaż i tu, i tam dbano o wygląd ciał po przejściach. Do licznych pokoi, dokładnie trzech, wiódł wąski, ciemny korytarz. Gdzieś w okolicy jednej trzeciej jego długości do podłogi przytwierdzona była solidna, drewniana listwa ukrywająca (zupełnie nie wiadomo dlaczego) łączenie dwóch kawałków linoleum. Każdy interesant mający niecny zamiar zakłócenia miru domowego grabarzy potykał się z mniejszym lub większym wdziękiem o drewnianą przeszkodę, by następnie z hałasem i wypiekami na twarzy, wpaść na łeb na szyję do środka, informując tym samym o swoim przybyciu. To idealne urządzenie sprawdzało się na przykład przy przeglądaniu świerszczyków albo wznoszeniu toastów. Pierwsze, zaraz po lewej stronie, mieściło się biuro Tomasza, w którym przyjmowano zlecenia, liczono kasę, wystawiano rachunki – słowem – prowadzono tam całą cmentarną buchalterię. Następnie znajdowała się szatnia z metalowymi szafkami, na drzwiczkach których powinny widnieć plakaty rozebranych panienek. Te jednak tam nie wisiały. Jak już mówiłem, cmentarz ten był dziwny pod wieloma aspektami. W trzecim pomieszczeniu toczyło się całe grabarskie życie – krótko mówiąc, był to kopidolski living room. Stół, kilka krzeseł, żeliwna koza i książki. Mnóstwo książek. Były po prostu wszędzie. Na regałach, na ziemi, pod stołem, latem również na kozie. Tomasz przynosił je zewsząd. Głównie z zaprzyjaźnionego składu makulatury, a czasem bezpośrednio ze śmietników. Wymiany pokoleniowe właścicieli mieszkań i domów rozpoczynały zazwyczaj budowanie nowej cywilizacji od zburzenia starej i pozbywania się tych, nagromadzonych przez lata, wspomnień, które nie przedstawiały dla młodych znaczącej wartości materialnej. W czasie, kiedy Tomasz razem ze Śmiercią zaaferowani byli dyskusją na temat ostatnich doniesień o napiętej sytuacji na granicy pakistańsko-indyjskiej, do pokoju weszli zmoczeni deszczem Rysiek i Młody. Ubrani w gustowne, czarne garnitury, czarne krawaty typu „śledź”, z białymi rękawiczkami na dłoniach, uśmiechnęli się promiennie na widok gościa. – Cześć, Kostucha, kopę lat! Co też cię sprowadza w nasze skromne progi? – wyrwał się nieco bezceremonialne Rysiek. – Skromne to może być wesele córki ciecia z prosektorium, a nie ten wasz syf, szanowni panowie-kopidoły. – O, właśnie! „Szanowni”. To dobre, bardzo. „Szanowni”. To znaczy ważni albo mądrzy. Albo jedno i drugie – stwierdził nad wyraz rozumnie Młody. Chłopak pielęgnował w sobie to przedziwne uczucie, które sukcesywnie wygasa w każdym z nas po latach życiowych doświadczeń – uczucie tlącej się nadziei na niezwykłe, a przynajmniej niepospolite życie. – Widzisz go, jakie panisko! – obruszył się nieszczerze Tomasz. – Ledwo to to skończyło terminować, a już wymaga od wszystkich szacunku. – Szacunku, Szefie, zawsze trzeba wymagać, bo inaczej ludzie cię nie będą szanować, tak se myślę. – Jakaś logika w tym nawet jest – skomentowała Śmierć, wyciągając jednocześnie paczkę papierosów. – No, ale dobra nasza. To co, panowie szanowni, palimy? – Dzięki, ale ja nie palę – żachnął się Młody. – O, jaki asekurant. I tak cię dopadnę, jak przyjdzie na ciebie czas! Nie bój nic –
powiedziała Śmierć, wyszczerzając swoje żółte od papierosów zęby. Młody szybko splunął na podłogę. – Ty to zawsze jak coś powiesz...! Żeby cię! A zresztą, w końcu, co tobie może się stać? – Nie denerwuj się, Młody – uspokajał go Rysiek. – Ona tak zawsze, nie bierze życia zbyt serio. He, he. – Szczególnie czyjegoś – dodał Tomasz. Wszyscy prócz Młodego głęboko, z rozkoszą i zadumą zaciągnęli się gęstym dymkiem z papierosa. Na zewnątrz, poza barakiem, panował dyktat niepalenia. Jak twierdził Tomasz – świat oszalał. Odwrócił się plecami od tego, co przyjemne, magiczne i jednocześnie zgubne. I to po co? Dla złudnej wiary w szczęście i sukces, mające mieć swoje źródło w nienaturalnie białych zębach? Świat oszalał. – Ha! – zaczął Rysiek. – Właśnie chowaliśmy jakiegoś artystę. Malarza czy poetę. Podobno coś nawet wydał. – Jak wydał, to znaczy, że poeta – stwierdziła Śmierć, wpatrując się w unoszący się przed jej twarzą dym. – No. Nikogo nie było, głupio jakoś. Podobno się powiesił w starej cynkowni – powiedział Młody z ewidentnie wyczuwalną troską w głosie. Śmierć oparła się o stojący za nią stół. – A, to już inna sprawa. Tutaj to już swoich kości nie przyłożyłam. – Śmierć to śmierć – odrzekł Rysiek. – No, nie tak do końca. Widzisz, jeśli ktoś odbiera sobie życie, to robi to bez mojego udziału. Pełna improwizacja, impuls taki. – Pewno są potem jakieś konsekwencje? No wiesz, Bóg dał, Bóg wziął i tak dalej. – Tomasz podjął kolejną próbę wyjaśnienia niewiadomej. Nurtowało go to, co czeka go po tej drugiej stronie i czy w ogóle jest jakaś druga strona. Był nawet trochę zły, że mając tak niepowtarzalną możliwość zasięgnięcia informacji niejako u źródła, musiał opierać się na nieweryfikowalnych prawdach objawionych wszelakich religii. Śmierć natomiast, pomimo rozluźnionej nieco atmosfery, nie dała się wyprowadzić w pole i po raz kolejny wyczuła niecne intencje Tomasza. Spojrzała tylko na niego z politowaniem. – Ty nie bądź taki mądry. Nic ci nie powiem. W każdym razie – wróciła do tematu – z artystami to tak często jest, naprawdę. Całe ich życie to improwizacja, to i śmierć także – kontynuowała jak gdyby nigdy nic. – Ciekawe, co to był za artysta. Może znany jakiś, sławny – rozmarzył się Młody, który ze względu na wiek łaknął kontaktu z wielkim światem, bez względu na to, jak ta wielkość się ujawniała i jakich rozmiarów była w rzeczywistości. – E, sławny być nie mógł – machnął ręką Rysiek. – Jakby był, to wiesz, co by się tu u nas działo? Setki przyjaciół, kolegów-twórców i tych, no, literatów. Telewizja, rozumiesz. To nie na naszym cmentarzu – posmutniał. – Bez specjalnej alei to nawet nie uchodzi. To prawda. Cmentarz w Ponurej to nie były Powązki.
II Miernota uświadomiona i nieuświadomiona oraz zbawienny wpływ samobójstwa na sztukę – To był pewnie artysta niespełniony – powiedziała Śmierć z przekonaniem krytyka i znawcy środowisk twórczych. – Na pewno. Typowy – dodał równie przekonany Rysiek. – Ja to też bym chciał być takim artystą niespełnionym. No wiecie... – Młody podparł brodę rękami, oddając się bez reszty jakiejś pretensjonalnej wizualizacji. – Wiemy, wiemy i to doskonale – zawtórował mu z przekąsem Rysiek. – Ty, Młody nie żartuj sobie, bo to straszna tragedia jest – odrzekł Tomasz, poprawiając równocześnie spodnie. – Zgadza się. A poza tym im dłużej taki potępieniec żyje, tym staje się bardziej żałosny – powiedział Rysiek. – A co wy możecie o tym wiedzieć!? – wrzasnął z oburzeniem Młody. – A możemy. No właśnie, że możemy. Artysta niespełniony, synku – Śmierć włączyła się do dyskusji – czyli miernota nieuświadomiona, to instytucja społeczna, lokalna, że tak powiem – mówiła i była przy tym bardzo przekonująca. Jak socjolog z telewizji. – Pewnie – dodał Rysiek. – Każde miasto czy miasteczko posiada od jednego do kilkunastu artystów niespełnionych. To taka miejska wersja głupka wiejskiego. O! – To niby po czym można takiego poznać, co? – zapytał Młody. Rysiek wstał z krzesła. Zdjął krawat, rozpiął koszulę, ukazując wszystkim sporej wielkości klatę piersiową i jeszcze większy brzuch. Wszyscy wyglądali na lekko zaskoczonych, chociaż byli pewni, że cała ta maskarada ma czemuś służyć i nie jest przypadkowa. Rysiek tym częściowym negliżem w miejscu, bądź co bądź, publicznym zawarł swoje wyobrażenie stylu życia artysty. Ot i cała tajemnica. – Widzisz, bo to jest tak – zaczął. – Artysta niespełniony wychodzi wieczorem na ulicę, zazwyczaj brukowaną, i zaczyna nowy dzień. – Wieczorem? – zdziwił się Młody, który dzień zaczynał normalnie o 5.45. – Słuchaj, nie dyskutuj! – pouczył go Rysiek. Następnie otworzył wyimaginowane drzwi i witając się z wyimaginowanymi postaciami, opowiadał dalej: – Wpada do knajpki, oczywiście zaprzyjaźnionej, i tam spotyka sobie podobnych artystów, młodzież gimnazjalną, która przez parę najbliższych lat stanowić będzie podstawę miejscowego nihilizmu... – Zanim staną się lekarzami, prawnikami i kupcami – stwierdził z żalem Tomasz. – Spotka też paru zapijaczonych meneli, którzy, dla odmiany, niczego od życia nie oczekują. Nasz artysta, będący skrzyżowaniem wspomnianej młodzieży i meneli, jest rzecz jasna odpowiednio ubrany. Strój artysty – tu poklepał się po gołym brzuchu – musi wskazywać na wykonywaną profesję, stan majątkowy i wstręt do strojów, które powszechnie wskazują właśnie na wykonywaną profesję i stan majątkowy. Młody zaczynał się w tym wszystkim gubić: – Nic z tego nie rozumiem – jęknął. Tomasz poczuł się w obowiązku wytłumaczenia młodszemu koledze zawiłości symboliki ubioru w życiu społeczeństwa. Odsunął na chwilę Ryśka, sam stając w centralnym punkcie pokoju. – Uważaj – zaczął. – Otóż nie jest prawdą, jakoby tylko wojsko wyróżniało się odpowiednim mundurem, mówiącym skąd ów żołnierz jest i dokąd zmierza. Ludzie, chłopcze, są zwierzętami stadnymi i manifestują swoją przynależność do stada, jak tylko mogą. Nawet
pustelnik, który z założenia żyje sam, wygląda tak, że każdy wie, że to pustelnik. Zobacz. Młodzież obnosząca się swoją krytyką konsumpcyjnego stylu życia, wykrzykująca na ulicach hasła w stylu: „Nie damy się wbić w żaden mundurek!”, ubiera się identycznie, jak współbracia w walce o swoją niezależność. Takie przykłady można mnożyć, poczynając od kierowców TIR-ów, a na księgowych kończąc (Tomasz, na ten przykład, w młodości był hipisem). – Wracając do naszego niespełnionego. – Śmierć najwyraźniej postanowiła zakończyć wykład, a przynajmniej się wtrącić. – Artysta taki przede wszystkim ciągle poszukuje, jednocześnie wietrząc spisek artystów spełnionych. Ewentualnie obwinia społeczeństwo. Albo robi jedno i drugie. Załóżmy, że artysta jest malarzem. – Co tam! – przerwał jej gwałtownie Rysiek, który wczuł się w rolę. – Zaryzykujmy nawet Akademię Sztuk Pięknych. A co! Dyplom daje w końcu podstawy do przyjęcia tak zwanej postawy roszczeniowej. Artysta maluje – kontynuował z pasją – a jakże! Wyraźnie realizując nieugięte reguły popytu na malarstwo wyraźne, odzwierciedlające rzeczywistość. – Chociaż proporcje u koni i jeleni czasami są nieświadomie zachwiane – zaśmiał się Tomasz, naśladując rękami ruch nieproporcjonalnie krótkich odnóży spartaczonego daniela. – Nie rozumiem – powiedział Młody. – Z czegoś trzeba żyć! – krzyknął Rysiek, stukając się znacząco dłonią w czoło. – Młody! Ty się skup, na rany Boga! To trudny temat jest. Chłopak, nie pojmując nagłego wybuchu agresji ze strony starszego kolegi, postanowił wcisnąć się mocniej w fotel, okazując tym samym swoją uległość wobec wkurwionego samca alfa. – Natomiast nocą – tu Śmierć ruszyła się z miejsca i zdjęła Ryśkowi resztę koszuli, rzucając ją na ziemię – artysta zrzuca kajdany akademizmu, zapala świece, rozbiera się do naga – wskazała na Ryśka, wzbudzając tym gestem ogólne rozbawienie – i popijając napój owocowo-korzenny zawierający wino... – Znaczy mózgojeba – dopowiedział Młody. Śmierć tymczasem kontynuowała opowieść, udając malarza przy pracy: – Zaczyna plamić płótno. Jest pełen euforii. Układ plam nie przypomina mu niczego, co do tej pory widział, a przecież bywał tu i tam. Wniosek dla naszego artysty jest oczywisty i nie znoszący sprzeciwu. To nowy kierunek w malarstwie! – Niestety – ciągnął dalej Rysiek, ubierając na powrót koszulę. – Nie jest to nawet połowa sukcesu. Teraz należy uzasadnić, i to mądrze, tytuł dzieła. Tytuł, którego rzecz jasna nie ma. Następnie jeszcze mądrzej zdefiniować kierunek i na koniec jakoś go ochrzcić, ten kierunek znaczy. Potem już tylko nawiązać kontakty, przygotować wystawę, wygłosić jakiś wykład i sprzedawać. I tu, rozumiesz bracie, pojawia się kolejne „niestety”. Artysta-malarz rano już nie pamięta, co robił w nocy. Stwierdza, że leży nago, co może wskazywać na wiele zdarzeń, nie mających ze sobą nic wspólnego. Rysiek usiadł zrezygnowany w fotelu, jakby cała ta historyjka była jego osobistym, tragicznym doświadczeniem. – Nagle – mówił dalej – oczom artysty ukazał się obraz. Dzieło w tonacji mrocznej. Przedstawiające emocje. Wszyscy, jak jeden mąż, wpatrywali się w niewidzialny obraz z taką siłą i przekonaniem, że jeszcze chwila, a ten by się zmaterializował. – Jest tak nieokreślone i przy okazji tak paskudne, że nie nadaje się nawet do powieszenia
w poczekalni jakiegoś banku. – Faktycznie. Banki są chyba dzisiaj największą galerią świata, pełne wszelkiego rodzaju tych, tak zwanych, abstrakcji – zauważył celnie Tomasz. – Artysta – Rysiek kontynuował – z trudem dźwigając się z posadzki, bierze płótno i... zanosi je w tak zwany kąt. Czyli tam, gdzie niczym odpady niekontrolowanej nadprodukcji dzieł i nowych kierunków, spoczywają w silosach kurzu, zapomnienia i ojcowskiego obrzydzenia. – Tomasz i Śmierć spoglądali na zrezygnowanego Ryśka z nieukrywanym podziwem i szczerym współczuciem. Ile w tej historii... prawdy. Prawdy o życiu absolwenta Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych. – Przecież to nie zawsze musi wyglądać w ten sposób! – Młody ocknął się, nie kryjąc rozczarowania. – Czasami ktoś się może na takich obrazach poznać. Na przykład przy remoncie mieszkania. – No pewnie. Zakładając, że remont przeprowadzać będzie ekipa składająca się z nawiedzonego krytyka sztuki i pozbawionego zdrowego rozsądku marszanda – podsumował jak zwykle złośliwie Tomasz. Młody, wyraźnie zawiedziony i rozczarowany losem niekomercyjnego artysty, wziął się za rozpakowywanie przygotowanych z pietyzmem i miłością przez mamę kanapek. Trzech kanapek. Jednej z żółtym serem, jednej z metką i jednej z kiełbasą kminkową. Młody układał je w odpowiedniej kolejności, w zależności od tego, który z tych trzech niezwykłych smaków pragnął zachować na dłużej. – Nie tak do końca! – Śmierć wyskoczyła z myślowego letargu. – Jest pewien sposób na tę kulturalną znieczulicę. No przecież! Samobójstwo! – oświadczyła uroczystym tonem. – Czy ty zawsze, wszystko musisz sprowadzać do jednego? – wybełkotał Młody, którego usta wypełnione były kanapką z żółtym serem. – Poczekaj! – Śmierć wstała z krzesła. – Drastyczne? Może i tak, ale często bardzo skuteczne. Po pierwsze; krytyka staje się wtedy mniej upierdliwa. – To prawda. W końcu o zmarłych nie mówi się źle – dodał Rysiek. – Jasne, chyba że denat jest tak ciężki, że ci trumna z pleców zjeżdża – zażartował Tomasz, wywołując ogólne rozbawienie. Tylko Młody się nie śmiał. Możliwe, że nie załapał dowcipu (całkiem możliwe) albo czekał na ciąg dalszy wywodu o artystach-samobójcach. – Przede wszystkim jednak – Śmierć mówiła dalej – najważniejsze są pobudki, dla których artysta, na ten przykład, się truje. Najczęściej jest to szeroko pojęty konflikt z otaczającym go światem. W związku z tym nasz artysta i jego twórczość znajdują ogromne zrozumienie u wszystkich tych, którzy również mają żal do życia. – Na przykład o to, że nie można wyjechać ze swoją dziewczyną na wakacje pod namiot, bo rodzice się na to nie zgadzają – zegzemplifikował zgrabnie Rysiek i to w oparciu o własne, rodzicielskie doświadczenie i nabytą w związku z tym niechęcią do grupy The Doors. – Na przykład – potwierdziła Śmierć. – Nić porozumienia z nieboszczykiem zawiązana, a każdy centymetr twórczości artysty denata aż kipi buntem. Sukces murowany. Młody zakończył posiłek na jednej kanapce. Apetyt wyraźnie go opuścił. Nie tak sobie wyobrażał życie niespełnionego artysty. – Wiecie co? Jesteście koszmarni – zakomunikował kolegom. – Wiemy, taki zawód – wyjaśnił nieco żartobliwie Tomasz. – Nie o to chodzi – oburzył się chłopak. – Przecież każdy z nas może stać się takim artystą, co go nikt nie ceni i przyjdzie mu tylko się utopić albo co gorszego. Nie widzicie tego?
– Rzecz w tym – odrzekła Śmierć – aby uświadomić sobie, że jest się miernotą. Żyje się wtedy łatwiej i lżej się oddycha. Podobno. Ja nie oddycham, ale gdybym oddychała, to byłoby mi lżej. Wszyscy obecni w pomieszczeniu żyjący skinieniem głowy potwierdzili znajomej, że lżej się wtedy oddycha. – Co wy? Po co komu miernoty? – nie wytrzymał Młody. – A widzisz. I tu się zdziwisz. – Tomasz sięgnął po kolejnego papierosa. – To, że jest się na przykład geniuszem, wynika z oceny dokonywanej właśnie przez miernoty, i to przeważnie po naszej śmierci. Nie da się być mądrym przy jednoczesnym braku wszechogarniającej głupoty. Powszechność będzie zawsze punktem odniesienia wybitności. – Dlatego tak bardzo kulturze potrzebni są idioci, ignoranci, chamy, nuworysze i parlamentarzyści – wyjaśnił Rysiek. I nastała cisza. Taka cisza, którą często nazywamy wymowną. Cisza, która całym swoim jestestwem wymaga od obecnych ogłoszenia czegoś ważnego. Tomasz wpatrywał się przez okno baraku w samo sedno swojej mądrości, a może i tragicznych doświadczeń, po czym rzekł: – Najbardziej niebezpieczna jest chęć bycia podziwianym i nieanonimowym. Zabrzmiało to smutno i melancholijnie. Zawsze w takim wypadku odnosimy wrażenie, że ten, kto to powiedział, wie co mówi, że ma rację i że dalsze drążenie tematu jest zbędne i nie na miejscu. Dlaczego? Ponieważ wszystko już zostało wyjaśnione tym jednym, przemądrym stwierdzeniem. Młody jednak należał do zupełnie innego gatunku słuchaczy. – Co w tym złego? To chyba normalne, że człowiek chce być i popularny, i w ogóle – zapowietrzył się. Tomasz spojrzał na niego jak wróżbita w szklaną kulę. Nie żeby specjalnie dopatrywał się w Młodym sposobu na antycypowanie przyszłości. Co to, to nie. Po prostu wlepił weń wzrok tak, żeby Młody nie mógł przed nim uciec. Żeby musiał. Musiał pojąć to, co zaraz usłyszy, i to od kogoś przerastającego go wiedzą i życiowym doświadczeniem. – Coś takiego – Tomasz zaczął powoli. – Coś takiego może wydarzyć się wszędzie. Na przykład podczas czytania książki wybitnego autora i to nawet w ubikacji. Tu Tomasz pochwycił pierwszą lepszą książkę leżącą na parapecie i wymachując nią przed nosem Młodego, kontynuował: – Miernota bierze do ręki książkę wybitnego autora i zaczyna przewracać stronę po stronie. – Tomasz, śliniąc palec, przewracał teatralnie strony. – Czyta, czyta, czyta, czyta. I co wtedy może sobie uświadomić? Młody szukał na gwałt odpowiedzi, o czym świadczyć mogło nerwowe rozedrganie gałek ocznych wędrujących po brudnych ścianach baraku. – Że nie umie czytać? – rzucił pośpiesznie. – No idiota, idiota, idiota! – Śmierć zakryła twarz w geście załamania niczym klasowy prymus, przyglądający się katastrofie swojego niedouczonego kolegi stojącego właśnie przy tablicy. – Nie o to chodzi! – Tomasz wypuścił powietrze i po raz kolejny podjął się cierpliwie dalszych wyjaśnień. – Otóż miernota posiadająca już, tak obcą tobie, umiejętność składania liter z jednoczesnym zrozumieniem przekazywanej w ten sposób treści, zaczyna uświadamiać sobie, iż... – tu zawiesił głos na małą chwilkę. – Iż dobrze by było zostać artystą! Najlepiej pisarzem, by wydać książkę, taką jak ta trzymana właśnie w dłoniach. I tu najczęściej rodzi się
dramat. Byt miernoty zostaje nieodwracalnie skażony. A czym? Potrzebą – odpowiedział sam sobie. Młody nie reagował. Był jak zahipnotyzowany. A może po prostu się bał. – Czasami jednak jest to niezależne od człowieka – Śmierć, przyjmując pozę Stańczyka, ze spokojem podała swój przykład. – Niestety. Sam Bóg lub jak kto woli Natura (niepotrzebne skreślić), obdarza na przykład niczego niepodejrzewającego urzędnika państwowego, wrażliwością godną Goethego, połączoną co gorsza z ogromną potrzebą podzielenia się tym wszystkim z całym światem. Jednocześnie, z sobie tylko znanych powodów, pozbawia urzędniczą miernotę choćby krztyny talentu. I tak, bez możliwości stworzenia czegoś na kształt warsztatu twórczego, miernocie pozostaje jedynie błąkać się po świecie z całym nagromadzonym w głowie bagażem przemyśleń i wizji, by na koniec eksplodować z rezygnacji, apatii i alkoholizmu. Słowo „alkoholizm” wymusiło na uczestnikach dyskusji chwilową zadumę, połączoną z przełknięciem śliny. – A to wszystko dlatego, że ktoś zapomniał o tym, że jest miernotą – podsumował ze smutkiem i zaskakująco mądrze Młody, czym szczerze ucieszył szerokie grono cmentarnych nauczycieli życia. Rysiek, wstając z miejsca, poklepał Młodego po plecach. – Brawo, Młody. Pojąłeś. Na szczęście. Twoje szczęście, rzecz jasna. – Dlatego, jeśli nie zamierzasz zostać geniuszem, to lepiej kop z radością i oddaniem te nasze doły. – Tomasz machnął przy tym dłonią i sięgnął po kolejnego papierosa. Stuknął fachowo końcówką o paczkę. Z drugiej strony poślinił. Zwinny ruch i zapałka zabłysła w dłoniach Tomasza, ułożonych w praktyczny koszyczek chroniący ogień przed wiatrem. W baraku nie miało to specjalnego znaczenia, ale, jak wiadomo, przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Paląc, wpatrywał się w skupieniu w wiszący przed nim kalendarz, na którym widniało zdjęcie reklamowe wózków widłowych znanej krajowej firmy. Patrzył tak przez chwilę, mając nadzieję na znalezienie nowego tematu wieczornej dyskusji. – Czegoś jednak dalej nie rozumiem, wybaczcie – Młody szybko i bezlitośnie zabił wszelką nadzieję. – Wybaczamy – odpowiedział za wszystkich Rysiek z lekkim tonem rezygnacji. – Przecież jeżeli jest tak, jak mówicie, że artysta niespełniony to instytucja, ta... no... – Społeczna – pomógł mu Tomasz. – No właśnie... – I lokalna – dopowiedziała na wszelki wypadek Śmierć. – Lokalna. Czyli ktoś taki jest jednak potrzebny, prawda? Młody niezmordowanie szukał uzasadnienia dla istnienia niespełnionego artysty, jakby czuł, że ta swoista przypadłość może dopaść i jego samego. Śmierć, otrzepując pelerynę z pyłu, kurzu i Bóg wie jeszcze czego, wymamrotała: – Jest, jak najbardziej. On się składa na tak zwany folklor. – A to trochę tak jak ty. Jakby na to nie patrzeć – dodał złośliwie Rysiek, szczerząc zęby do Śmierci, której ta uwaga najwyraźniej nie pasowała. – O! I to jest właśnie rasa ludzka. Trochę się spoufalisz, papierosa wypalisz, a już ci wejdą na głowę. Odrobinę szacunku, śmiertelniku! – próbowała być przez moment straszna, nie robiąc jednak niestety na nikim wrażenia. – Ale jeśli jest tak, jak mówicie, to czemu go tak potępiacie? – Kogo? – zniecierpliwił się Ryszard.
– No, artystę niespełnionego! – Nie potępiamy – wyjęczał w kaszlu Tomasz. – Młody, co ty? Kurwa mać! My staraliśmy się tobie tylko uświadomić, z umiarkowanym sukcesem, jak widać, że życie takiej istoty w rzeczywistości jest cholernie prozaiczne i nie ma nic wspólnego z twoim romantycznym wyobrażeniem. – Niestety w pewnym momencie życie i tak cię dopadnie gdzieś, w jakimś ciemnym zaułku. Powie ci, co o tobie myśli, zabierze twoją czarną pelerynę, zrzuci kapelusz, połamie pióro, a na koniec da ci bezceremonialnie w ryj – dodał Ryszard, który w takich momentach nie unikał dosadnych porównań. – Uhm, cóż za pyszna metafora – zakpiła Śmierć.
III Nuworysze i ich zbawienny wpływ na rozwój cywilizacji – A tak z drugiej strony, słuchajcie, czy nie lepiej być takim, za przeproszeniem, artystąnieudacznikiem, niż takim indywiduum, jak, nie przymierzając, ta wdowa po Budzioku? Ryszard stanął na wysokości zadania, sprowadzając po mistrzowsku temat dyskusji na tory, które niestety dla Tomasza biegły prosto w emocjonalną przepaść. – Tak, to prawda. To jest dopiero baba-potwór. Za życia Budzioka trzęśli razem całą okolicą – podsumował Młody. – A pamiętacie, jak nam zrobiła awanturę o te trzy bezpańskie mogiły, co jej się z pozycją męża nieboszczyka nie komponowały? – Że niby co, pochowany jest na stojąco? – zastanawiała się Śmierć, nie rozumiejąc kontekstu. Jak na istotę przedwieczną, wzbudzającą w ludziach strach, szacunek i nienawiść, czasem zachowywała się jak typowa blondynka. – Nie o to chodzi, głupia – żachnął się Rysiek. – On za życia był cholernie bogaty. Miał tyle różnych firm, komisów i kramów, że chyba sam już w pewnym momencie nie wiedział, na czym zarabia. – I nie tylko on. Urząd skarbowy też nie – zauważył celnie Tomasz. – Ale najgorsze jest to, że to babsko uważało i zresztą dalej uważa, że ma do spełnienia rolę wzorca dla innych, mniej zorganizowanych ludzi i wskazuje im jedynie słuszną drogę rozwoju, zgodnego zresztą z zasadami ustanowionymi przez jej podobne stworzenia. Tomasz, jakkolwiek by nie próbować go światopoglądowo zdefiniować, nigdy nie dawał się umieścić w jednej konkretnej społecznej szufladzie. Mało tego, brak jednoznacznego ideologicznego samookreślenia, zaszufladkowania tworzył zeń mebel, którego konstrukcji nie powstydziliby się nawet najwięksi przedstawiciele bauhausu czy radzieckiego konstruktywizmu. I tak: melancholia za pozornym ładem z czasów panowania Najjaśniejszego Pana Franciszka Józefa I stawiała go w jednym szeregu z umiarkowanymi konserwatystami, powszechnie znana niechęć do dyskutowania na temat zasadności i potrzeby stawiania znaków drogowych, umiejscawiała go w gronie legalistów, znowuż skrajna pogarda dla instytucji, służb i munduru odzwierciedlała jego czystą, anarchistyczną naturę przedemerytalnego punka. – Teraz sobie przypominam – wyskoczył Ryszard. – Przecież ty kiedyś już tam u nich byłeś, no w tej posiadłości, jeszcze za życia Budzioka. Tomasz nie wspominał tej wizyty najlepiej i najwyraźniej nie zamierzał ciągnąć tematu dalej. Cóż, inni jednak chcieli kontynuować ten wątek. – No i jak tam u nich wygląda, co? Ludzie mówią, że jest pięknie, jak w pałacu albo jak u aktorów – zachwycał się Młody, mieszkający z matką i babką na czterdziestu metrach kwadratowych w pożydowskiej kamienicy. – Których aktorów? – zapytała zaciekawiona Śmierć. – Ogólnie. Przykładowych. – Przykładowych powiadasz. Nie, to nie znam – powiedziała blondynka. Tomasz tymczasem przetarł swoje okulary, sprawdzając przy okazji stan techniczny oprawek. Kolejny raz nie mógł wyjść z podziwu nad przyczyną leżącą u podstaw ich wprost nadnaturalnej zdatności do użytku – Tomasz spał nawet w okularach, twierdząc, że bez nich jego sny są mniej wyraźne. Kiedy skończył wycierać okulary, spojrzał pod słońce na przetarte szkła, mówiąc: – Gdy ktoś mnie pyta, jak wygląda, a raczej jak urządzony jest ten ich monstrualnie wielki
dom, to zawsze odpowiadam w ten sam sposób: bogato. Pozwala mi to, kochani, uniknąć dokonywania drobiazgowej oceny powodów, dla których ludzie mający tak duże poczucie własnej nieomylności dokonują takiego estetycznego spustoszenia. – „O zamożności człowieka świadczą jego obyczaje, a nie bogactwo”. – Śmierć sypnęła cytatem jak na zawołanie. – Ładne. Zgrabnie to ujęłaś – odrzekł z uznaniem Rysiek. – To nie ja, tylko Monteskiusz – wyjaśniła Kostucha. – Ale pochlebia mi twój tok rozumowania. – Pamiętam – wspomniał dalej Tomasz – jak spierali się przy mnie o to, gdzie pojadą na wakacje. To jakoś tak na wiosnę było. Wiecie, dla kogoś, kto przyszedł prosić o pracę dla siostrzeńca, a poza tym ostatni urlop spędził na żniwach u rodziców, takie dyskusje są po prostu, kurwa, obrzydliwe. Śmierć nie pojmowała tego, aż tak krytycznie. – Nie dramatyzuj – powiedziała. – Pewnie chcieli w ten sposób pobudzić w tobie chęć spędzenia wakacji w inny sposób niż ten preferowany przez ciebie. A ty? Uparcie wolałeś się pocić, łażąc za jakimś kombajnem w imię synowskiej wdzięczności za poczęcie i jako takie wychowanie. Wszyscy poza Tomaszem wybuchnęli śmiechem. – Daj spokój! – żachnął się Tomasz. – Szczegółowość, z jaką Budziokowa przybliżała mężowi obiekt swoich wakacyjnych westchnień, mogła świadczyć jedynie o tym, jak bardzo cel podróży odbiegał od jej kształcącego charakteru. I tu Tomasz przyjął pozę podstarzałej, wyfiokowanej pudernicy, czyli Budziokowej. Tak zaczęła się kolejna inscenizacja. Tym razem ze świata lokalnych milionerów. – Kochanie, w tym roku musimy bezwzględnie – zaczął improwizację, piszcząc nienaturalnie – koniecznie spędzić wakacje na Buja Morro. No wiesz, to taka wyspa za granicą. – Doświadczenie niestety uczy, że podróże kształcą, ale tylko wykształconych – mówiąc to, Rysiek masował sobie przy tym stopę, jakby właśnie wrócił z długiej, kształcącej podróży. – Ależ kochanie – ciągnął dalej Tomasz – przeglądałam niedawno odpowiedni folder i dowiedziałam się o bardzo atrakcyjnej ofercie dla ludzi naszego pokroju. Wyobraź sobie, że na wyspie Buja Morro jest wspaniały, luksusowy, dwunastogwiazdkowy hotel otoczony dwudziestopięciometrowym murem. Odgradza on gości od kurzu pustyni, tak nieznośnego o tej porze roku, a woda na kawę, wyobraź sobie, dostarczana jest prosto z Francji, siedem tysięcy kilometrów, samolotami, i to codziennie. A ludność tam jaka miła! Każesz takiemu przynieść klapki na plażę, zaraz dziecko wyśle. – „Odpowiednio”! To słowo, musicie wiedzieć, jest życiowym mottem takich ludzi. – Śmierć dźwignęła swą kościstą powłokę, mówiąc dalej. – Mottem dosyć krótkim, ale jakże pojemnym. Praktyczne odnosi się do każdej dziedziny życia i jest swego rodzaju „mapą drogową”, wskazującą kryteria, jakimi powinno się kierować przy doborze ubrań, szklanek, znajomych, miejsc wakacyjnego wypoczynku, zainteresowań i koloru zasłon. Siła nowobogackich – mówiła – bierze się wprost ze strachu przed przeszłością, z ambicji oraz nieprawdopodobnych roszczeń wobec całego świata. Pokora i samokrytyka nigdy nie goszczą w takich domach. Tymczasem Rysiek przyłączył się do przedstawienia: – Zresztą wyobrażam sobie, jak ta cała rozmowa toczyła się dalej.
– No dawaj, dawaj – przyklasnął Młody. Grabarz wziął do ręki starą gazetę, gdy tymczasem Tomasz wypiął swój gruby tyłek, gdyż właśnie tak, w jego mniemaniu, robią kobiety. – Uważajcie – zaczął Rysiek. – Budziok, czyli ja, studiując poradnik otwierania, podawania i o zgrozo, smakowania win, który był załączony do magazynu motoryzacyjnego, skierowanego wyłącznie do prawdziwych mężczyzn... – A kto to niby jest ten prawdziwy mężczyzna, co? – zainteresowała się Śmierć. – O co ci chodzi? Prawdziwy, znaczy nie sztuczny – wyjaśnił jej Rysiek. – No więc mówi do żony tak: „Zeszłego roku, o ile pamiętam, spędziliśmy udane wakacje właśnie w dwunastogwiazdkowym hotelu luksusowym i mam pewne obawy, czy i tym razem będzie równie wygodnie i odpowiednio”. – Brawo! – przyklasnęła Kostucha. – Ależ kochanie – odpowiedział Tomasz, w dalszym ciągu udający Budziokową. – Nie zgadniesz, ale hotel, o którym mówię, jest dokładnie takim samym hotelem, w którym tak cudownie bawiliśmy się zeszłego roku. Nawet rozmieszczenie dziewięciu basenów jest identyczne. – Na to Budziok: „To w takim razie po co jechać na Buja Morro, skoro hotel jest identyczny jak ten na wyspie Dalma Morro?”. – A to sknera i do tego pozbawiona fantazji – obruszyła się Śmierć, wyraźnie poirytowana postawą fałszywego Budzioka. – Ależ mężu, Budzioku. Różnica jest zasadnicza. Nie dopuszczam nawet takiej myśli, że nasi wspólni znajomi z twojej firmy mogliby z zażenowaniem stwierdzić, że nie byliśmy jeszcze na wyspie Buja Morro. Czy pomyślałeś, w jakiej niezręcznej konfiguracji stawiasz tym samym naszą rodzinę? – Tak jest! – wrzasnęła Śmierć, wyraźnie podniecona. – Przyzwyczajenia są oznaką słabości! Wymówką dla nieudolnego kreowania własnej przyszłości. Słuchajcie – tłumaczyła dalej – ten rodzaj ludzi istniał właściwie od zawsze, bez znaczenia na stopień społecznego rozwoju czy panujący system. Istniał od zawsze i tak samo był wyszydzany i znienawidzony. – Karierowicze! – krzyknął z pięścią wyciągniętą wprzód Młody, udający lewicowego rewolucjonistę. – Nuworysze! Nowobogaccy! – zawtórował mu Rysiek niczym towarzysz na barykadzie. – Bez względu jednak na te wszystkie opinie i epitety, jakimi biedni, ale mądrzejsi ich obrzucali, to właśnie ta grupa społeczna nadawała ruch ludzkiemu postępowi. Tak. To oni ciągnęli za sobą całą grupę godniejszych i światlejszych, ale za to mniej zaradnych ludzi – powiedziała Śmierć i wskazała na trzech grabarzy i to, o dziwo, bez krztyny sprzeciwu z ich strony. Cóż, wielkich karier raczej nie zrobili. – Kto dzisiaj pamięta – Śmierć ciągnęła wywód dalej – że protoplaści wielu wspaniałych rodów tego świata, szczycący się manierami dworu hiszpańskiego, byli najzwyklejszymi oprychami, mającymi za cel jedynie osiągnąć jak najwięcej? – Zaraz mi powiesz, że Budziokowie to wspaniała rodzina, która tworzy podwaliny pod całą rzeszę przyszłych prezydentów Budzioków, filozofów Budzioków i Budzioków noblistów. Przecież to zwykłe snoby z podejrzaną przeszłością. Rysiek nie mógł się pogodzić z taką wizją świata, chociaż czuł, mało tego – doskonale wiedział, że świat ukochał sobie właśnie kanalie. – Teraz może i tak. Ale każde kolejne pokolenie Budzioków, które będzie z takim samym
zaangażowaniem lekceważyć potęgę losu, kształtując tym samym rzeczywistość, w której chcą żyć, to kto wie? – zakończyła retorycznie Śmierć. Tomasz po chwili dodał, jakby od niechcenia: – Syn Budzioków, Brajan, jest podobno adwokatem. Tak słyszałem. Śmierć aż podskoczyła. – No i widzisz. Widzicie! Wszystko się zgadza. Machina społecznej ewolucji ruszyła z kopyta. Rodzice zrobili pieniądze, parając się spekulacją wspartą przemytem, korupcją, a czasem i kijem bejsbolowym. Dziś ich dzieci reprezentują już wymiar sprawiedliwości. Adwokat, no proszę. – Śmierć nie mogła wyjść z podziwu. – Czy ten społeczny awans nie przebiegł trochę nazbyt szybko? – Ryszard był tym nieco zaniepokojony. – Rozumiem wnuki, prawnuki, ale syn? Przecież on pamięta jeszcze zapach szmuglowanych papierosów. A to ma być w końcu adwokat. – A co to za wielka różnica? – skwitował bez emocji Tomasz. – Mało tego. To ci jeszcze powiem, że doświadczenie, które ukształtowało jego szelmowski charakter, idealnie wpisuje się w wymagania, jakie stawia przed adwokatem jego powołanie. – Intratne, trzeba dodać – zauważyła Śmierć. Młody tymczasem zamierzał stanąć w obronie palestry. Widział nie raz w telewizji adwokatów w eleganckich garniturach i awangardowych oprawkach okularów. Pomimo tego, że mówili językiem dla niego niezrozumiałym, Młody czuł naiwnie, że szlachetny pan mecenas o francusko brzmiącym nazwisku, stanie w jego obronie, kiedy tylko się go o to poprosi. – To już chyba trochę Szef przesadza. Adwokat to ktoś szlachetny. Broni ludzi i tak dalej – powiedział Młody (używając sformułowania „i tak dalej”, które jest tym cudownym zwrotem dającym złudzenie, że wiemy więcej niż w rzeczywistości, tylko wymieniać nam się nie chce). – Idealizujesz, Młody, i tyle. – Tomasz skrzywił się pogardliwie. – Oczywiście, że studentów uniwersytetów wszelakich karmi się mączką rybną w postaci słów: „adwokat broni ludzi przed odhumanizowaną machiną wymiaru sprawiedliwości”. Wmawia się im, że adwokaci mają w przyszłości wykazywać przed sądami, że człowiek, który może i dopuścił się przestępstwa, zasługuje przecież na kolejną szansę, szczególnie gdy oskarżyciel ocieka żądzą zemsty. Tyle, że choć to chwalebne, nie daje tego wspaniałego uczucia finansowego spełnienia. Adwokat musi być pokrewną duszą dla przestępcy, ponieważ zasraniec ma zrobić wszystko, aby człowiek, który rzeczywiście popełnił przestępstwo, nie poniósł za to żadnej kary. I zresztą trudno się dziwić. Przecież dobrze prosperujący zbir jest przy okazji żywicielem i ukochanym dobroczyńcą. W końcu, jeżeli jakiś bandzior urwie komuś łeb, a potem wyciągnie mu portfel, którego zawartością podzieli się ze swoim obrońcą, to trudno wymagać od adwokata, by ten nie starał się udowodnić, że jego klient jest ciężko chorym filantropem. – Ohyda. – Młody po raz kolejny padł ofiarą rozczarowania, choroby toczącej świat każdej młodości. – Ohyda? – zaskrzeczała Śmierć. – Młody, ty naiwny jesteś. Ty poza tym cmentarzem to zginiesz – powiedziała i pokiwała czaszką, z wielką troską pochylając się nad niepewną przyszłością Młodego, który nieprzygotowany kompletnie do życia poza murami cmentarza, skazany będzie na pożarcie, jak nowonarodzony żółwik z wyspy Buja Morro. – Słuchajcie – odezwał się Rysiek. – Jacy żałośni są ludzie tacy jak my – w tym momencie reszcie kompanii lekko drgnęły powieki i podskoczyło ciśnienie. – Bez ambicji, bez aspiracji posiadania, bez planu na życie, bez... bez służbowego samochodu! – tu reszcie kompanii
powieki drgać przestały, a ciśnienie powróciło do normalnego poziomu, gdyż faktycznie z punktu widzenia służbowego samochodu, a dokładnie rzecz ujmując – jego braku, mogli śmiało uznać się za żałosnych. – O to, to, to, to. Bez osobistego trenera od tenisa – wymyślił na poczekaniu Młody, obyty w świecie telewizyjnych celebrytów. – Bez tenisa w ogóle! – wrzasnęła rozbawiona Śmierć. – Przestańcie. Taki jest teraz świat. Takie są wymogi czasów, w których żyjemy, i z których jesteśmy, powtarzam to, jesteśmy tak bardzo dumni. – Ryszard w tym miejscu trochę przesadził.
IV Po co komu oblivokry, czyli miejta się na baczności – Mów za siebie! – żachnął się głęboko poirytowany Tomasz. Nagle zaczął szukać czegoś pomiędzy kolorowymi czasopismami ułożonymi w równą stertę przy kozie. Jak to się mówi, coś w niego wstąpiło. Zrobił się czerwony na twarzy. – Powiem wam, jakie są dzisiaj czasy. Widziałem niedawno w telewizji, jak jakiś książę czy znany aktor, nieważne, sprzedawał na licytacji parę niepotrzebnych mu już spodni, w których zamiast guzików były szlachetne kamienie czy coś takiego. Otrzymane z tego pieniądze łaskawie i oczywiście publicznie, przed kamerami, przekazał na żyjących w smrodzie i nędzy chorych biedaków z jakiegoś zapomnianego przez Boga państwa. A wczoraj, w gazecie – tu zaczął wertować jakiś kobiecy miesięcznik – przeczytałem – nie przestawał wertować – że już wystawia się go na piedestał, pośród świętych, którzy własnymi rękami podmywali owrzodziałe tyłki trędowatych. Jak łatwo być dobrym i szlachetnym, mając w bród wszelkich dóbr i majątku – podsumował wywód z goryczą w głosie. Śmierć tymczasem zapaliła papierosa i jakby od niechcenia, chociaż całkiem w temacie, rzekła: – Dlatego tak potrzebny jest diabeł. Młody wyprostował się jak przerażona surykatka i z lekką zadyszką w głosie zaczął lamentować: – Jaki znowuż diabeł? Na litość boską! Chyba mi nie powiesz, że diabły istnieją. – A dlaczego nie? – Śmierć spojrzała na niego przenikliwie, tak jak tylko ona to potrafi. – Przecież z tego, co się orientuję, to wierzysz w Boga. – Wiadomo – stwierdził z przekonaniem. – Ale chyba mi nie powiesz, że diabły chodzą sobie po ulicach i tak dalej. Przecież to głupie. Młody uśmiechnął się niepewnie do chłopaków z nadzieją na dojrzenie ich uspokajającego spojrzenia, mającego zapewnić go o żartobliwym charakterze tej wypowiedzi. Niestety, nic z tego. – Głupie, nie głupie – tłumaczył Młodemu z pełną powagą w głosie Rysiek. – A to, że ona siedzi tu z nami i rozmawia z tobą o istocie diabła i Boga, to niby jest normalne? – mrugnął przy tym w stronę Tomasza. – Ona jest z nami odkąd pamiętam i przynajmniej dla mnie jest to normalne – odpowiedział oburzony Młody. Śmierci bardzo przypadły do gustu słowa chłopaka. Poczuła się przez chwilę jak w rodzinie. Tomasz, nie zważając póki co na temat roli diabła w życiu człowieka, kontynuował swój wcześniej zaczęty wątek: – Mnie tylko chodzi o to, czy to jest sprawiedliwe? Dlaczego jedni przechodzą przez życie w zdrowiu i bez większych problemów? Inni znowuż rodzą się w rozbitych rodzinach, oddawani są do domów dziecka, a jakby tego było mało – są upośledzeni i ciężko chorzy. Żyją w nędzy i rozpaczy, by umrzeć w bólu i beznadziei. – To fakt. – Rysiek przyznał mu rację. – Jedni rodzą się w zamożnych rodzinach, mają potem własne udane rodziny, pracę, pieniądze. A kiedy odchodzą, to na pogrzebie zbierają się tłumy i wszyscy rozpaczają. – Jak potem ten wasz wielki Bóg będzie sądził jednych i drugich? No jak? Tych, którym życie nie szczędziło razów, i tych, którzy nie szkodząc innym, żyli w cieple i dostatku? Udane
życie to w końcu nie grzech – skwitował Tomasz. Młody stanął w obronie Wszechmogącego, a przede wszystkim w obronie porządku przezeń ustanowionego: – Bóg dał ludziom wolną wolę – powiedział pewnie i z powagą. – To, że dzieciaki są bite i głodzone, pozostawione bez perspektyw na jakąkolwiek zmianę, jest wypadkową świata, który sami tworzymy! Tomasz nie wytrzymał. Miał żal do Boga, że stworzył tak nieudane dzieło, jakim jest człowiek i świat w ogóle. A głównie był zły na Stwórcę za to, że ten po prostu, najnormalniej w świecie nie istnieje. Bo, cholera, powinien. Powinien istnieć i coś z tym całym zawszaństwem zrobić. – A to, że rodzi się dziecko chore, które od samego początku skazane jest na powolne umieranie, przykute od lat do łóżka, jest wypadkową czego? Miłosierdzia boskiego!? – Tomasz się rozsierdził. – Jeżeli Bóg rzeczywiście istnieje i to on stworzył ten świat pełen bólu, chorób, gdzie jedno zwierzę musi zamordować inne, żeby przeżyć, to wyznając jego religię, hołdujemy tym samym jego wizji życia i dość dziwnie pojętego umiłowania wszystkiego, co żyje. Tego Młody nie mógł już dalej zdzierżyć. Nie chciał smażyć się w piekle z powodu obcowania z Szefem-antychrystem. Z Szefem, którego na domiar złego bardzo szanował i podziwiał. – Niech Szef przestanie bluźnić! – wybuchnął udawanym gniewem, uznając, że ten desperacki krok oddali od niego wizję kotłów pełnych gotującej się smoły, mieszanej widłami przez kosmate diabliska (wersji Hieronima Boscha nie znał, bo nie znał...). – O! – Śmierć uśmiechnęła się protekcjonalnie. – „Bluźnierstwo”, to zabawne słowo. Zaiste, zabawne. Ludzie są tak w sobie zadufani, to znaczy wy jesteście – rzuciła w stronę siedzących śmiertelników – i tak bardzo przekonani o własnej wyjątkowości, że wydaje wam się, iż możecie obrazić samego Boga. To dobre. Niebywałe. – Ale co z tymi diabłami? – Młody w dalszym ciągu czuł, że stoi jedną nogą w smole. – Do czego one niby mogą być potrzebne? Przecież to zło wcielone. Antychrysty. – Nic takiego. Upadłe anioły – mówiła Śmierć – nie zostały stworzone, by czynić zło wbrew Bogu. Od tego jesteście wy. – Co masz niby na myśli? – obruszył się Tomasz. – To – Śmierć zamknęła i odrzuciła z obrzydzeniem przeglądane właśnie kolorowe pisemko – że od tego to jesteście wy, ludzie. Wasze zamiłowanie do grzechu przerosło zapewne wszystkie założenia Stwórcy. – Skąd w tobie tyle złośliwości, kiedy mówisz o ludziach? Rysiek poczuł się dotknięty pogardliwym stosunkiem jego, bądź co bądź, znajomej, do niego samego, jako, bądź co bądź, przedstawiciela gatunku. – Skąd? – zapytała z nieco teatralną manierą w głosie. – Z obiektywizmu, na który może sobie pozwolić tylko taki ktoś jak ja. Jako istota znająca wielką tajemnicę życia i śmierci – tu spojrzała znacząco w stronę Tomasza, aby ten łaskawie się zamknął – mogę pozwolić sobie właśnie na obiektywizm, który w odniesieniu do ludzi i ich dziejów przynosi raczej opłakane wyniki. – No dobra – zniecierpliwił się Tomasz – ale co mają wspólnego te twoje diabły z tym, o czym mówiłem wcześniej? – Co? To proste. Zresztą wasze diabły, tak naprawdę nazywają się oblivokry. W życiu
człowieka pojawiają się zawsze wtedy, kiedy Bóg postanawia poddać próbie swoją owieczkę. Często zresztą się zastanawiam, czy to wy, ludzie jesteście tak głupi, że wypadacie aż tak źle w przydzielonych wam rolach, niejednokrotnie wykazując się inwencją bycia głupim i złym ponad wszelką miarę? Czy to może stawiane przed wami przez oblivokra zadania nie pozwalają wam na bycie mądrymi, dobrymi czy uczciwymi? – Ona ma rację. Nie takimi chce nas widzieć Bóg--Stwórca. – Rysiek, wypowiadając te słowa, uniósł ręce ku górze jak rabin tańczący na placu w Drohobyczu. – O, już przestań. Nie powinno się wszystkich sądzić jedną miarą. – Tomasz stanął w obronie poniżanej właśnie części ludzkości, siedzącej akurat w baraku na cmentarzu w Ponurej. – Przecież nie możesz nam zarzucić, że jesteśmy jakieś tam dranie, bez serca. Może nie jesteśmy specjalnie mądrzy, ale nikogo nie krzywdzimy i, da los, takimi zostaniemy do końca. – No właśnie. – Śmierć złapała Młodego za ramię. – Na tym polega istota oblivokra, a raczej misja, jaką ma do spełnienia. Młody spojrzał na kości ułożone na jego ramieniu i omal nie zemdlał. – Wystawiać człowieka na próbę – stwierdził pewnie Rysiek, wciąż wpatrując się w sufit. – Otóż to, mój przyjacielu! – Śmierć zwróciła się tym razem w stronę Ryśka. – Diablisko, nie bez satysfakcji czy perwersyjnej przyjemności, stawia przed człowiekiem ścianę zbudowaną z większej lub mniejszej tragedii, którą owieczka przebije albo pod nią polegnie. – Czyli diabeł, czy jak go tam nazywasz – oblivokr, nas sprawdza? – Młody był mocno zaniepokojony. – I owszem. Wpływa na życie ludzi. Każe wam myśleć i dokonywać wyborów, przed którymi do tej pory nie musieliście stawać. Jego zadanie polega na tym, aby ujawnić wasze uśpione oblicze, które bez nadania odpowiedniego impulsu mogłoby się nigdy nie obudzić, a co za tym idzie – zafałszować ostateczną ocenę czyjegoś życia. – Boże! – Młody zaczął lamentować. – Jeśli to prawda, to nie można już nikomu ufać. Każdy może być teraz diabłem. – No, na przykład moja żona – zażartował Rysiek. – I to by się zgadzało. Odkąd się z nią związałem, moje życie wygląda jak tor przeszkód. – Który z godnością pokonujesz, dzień po dniu – skwitował rozbawiony Tomasz. – Jak tu żyć? – Młody oparł łokcie o blat stołu i ukrył głowę w dłoniach. – Normalnie. Przecież zawsze mówiono wam o tym, że diabeł kusi i że trzeba z tym walczyć. A co to jest kurde, to całe kuszenie, jak nie wystawianie na próbę? – To jak w końcu traktować oblivokra? – zapytał Rysiek. – Jako coś ewidentnie złego czy jako narzędzie w rękach Boga? Śmierć wstała i wyciągnęła kolejnego papierosa. – Z punktu widzenia człowieka – pomyślała chwilę – raczej źle. W końcu wszystkim wam się wydaje, że macie rację, że wszystko, co robicie, jest słuszne, a przede wszystkim układacie plan swojego zbawienia. Błąd! Dlatego diabeł, oblivokr, zwany również potocznie zrządzeniem losu, dokonuje w czyimś życiu takiego zwrotu, który pokazuje, jacy jesteście naprawdę. A mówienie o was prawdy, obnażanie waszych słabości, jest wam wyjątkowo nie na rękę. Dlatego tak boicie się diabła – stwierdziła na koniec. Następnie zaciągnęła się mocno papierosem, mimo tego, że w rzeczywistości wcale nie oddychała. Była to jedna z jej wielu tajemnic. Może nie z tych najważniejszych, w związku z czym nikt jej o ten fenomen nie pytał. Wystarczyło, że widok rozchodzącego się wokół niej dymu, wydobywającego się z jej
poszarpanego odzienia, rozbawiał wszystkich zawsze z tą samą mocą.
V Postrzeganie rzeczy przy okazji gry w szachy, czyli dykteryjka – Wszystko zależy od postrzegania rzeczy – rzucił Tomasz wpatrujący się z uśmiechem na parującą Kostuchę. – To znaczy? – zapytał zaintrygowany Rysiek. – Chodzi o to, jak coś postrzegamy, a czym dana rzecz jest w rzeczywistości. – Można jaśniej, Szefie? – Młody był głodny wiedzy, ale podanej w sposób przystępny i zrozumiały. Tomasz przysiadł na krześle. Założył nogę na nogę i zaczął opowiadać. – Byłem ja sobie parę dniu temu u Stasia Koczuby, w jego sklepie zoologicznym, gdzie graliśmy w szachy na zapleczu. W pewnym momencie przez okienko wychodzące na podwórze, na którym Stasiu ma magazynek z akwariami i karmą dla królików... – A ten sklepik, to przez przypadek nie na Kruczej? – przerwała mu nagle Śmierć, która najwyraźniej coś zaczęła kojarzyć. Tomasz się zaniepokoił. Był czujny. Zwłaszcza, że lubił Stasia Koczubę. Lubił jego sklepik i cotygodniową grę w szachy, szczególnie że Stach nie grał najlepiej. – Nawet jeśli na Kruczej, to co? Ty daj spokój Stachowi, proszę cię grzecznie – pogroził jej palcem. – A ty mi daj spokój z twoim Stachem – zaskrzeczała. – Pytam tylko, czy na Kruczej i tyle. Zapytać nie można?! – Można – odburknął Tomasz – ale to twoje „i tyle” śmierdzi mogiłą na odległość. – Skończ z tym dramatycznym tonem, ja cię proszę – Śmierć zaczęła ostentacyjnie przyglądać się swoim kościstym dłoniom, a Tomasz ciągnął dalej, łypiąc jeszcze złym okiem w kierunku Kostuchy. – No więc patrzę przez to okienko. Stach myśli nad kolejnym ruchem, a tu nagle jakiś gościu, na tymże podwórku, rozumiecie, z pędzlem w ręku maluje na biało kłódkę od bramki i takie dwie wystające, metalowe śruby. – Na biało? – zapytała Śmierć. – Na biało. Normalnie farbą. Zgłupiałem. Mówię do Stacha, że jakiś chłop mu kłódkę znaczy. Na początku myśleliśmy, że to akcja jakaś... – Jak przy zarazie – stwierdziła Śmierć obeznana, jakby nie mówić, w temacie. – No właśnie. Tylko, że bez sensu. No i tak: gościu pomalował, pomazał i poszedł. Mówię do Stacha, ty tu sobie siedź, a ja wyjdę zobaczyć, co to się dzieje i czy tylko twoją bramkę oznaczyli, czy inne też. Jak akcja, myślę, to akcja. – Właśnie – odezwał się Rysiek – może do rozbiórki albo droga przeciwpożarowa i że zamykać nie można. Tomasz machnął ręką i zaczął wyjaśniać. – Żadna droga. Wyszedłem ze sklepu, patrzę a na przystanku autobusowym wśród innych ludzi stoi właśnie ten facet. Ubrany już normalnie, na czysto, z reklamówką w ręku. Myślę sobie, że trzeba sprawę wybadać u źródła. Podchodzę do niego i grzecznie się pytam, po jakiego wała pomalował koledze Stachowi rzeczoną kłódkę, że o śrubach już nie wspomnę. – No i co? – zapytał Młody. – No a gościu przepraszającym tonem wyjaśnił mi, że tuż obok, z tyłu sklepu warzywnego, malował na biało czyjąś komórkę, taki składzik. A że nie miał po robocie w co pędzla
wytrzeć, to normalnie, bezczelnie, wytarł go o bramkę Stasia. Ot i cała tajemnicza akcja. Mówię, tak to już jest, jeżeli chodzi o kwestię postrzegania. Wszyscy obecni skwitowali to kręceniem głowy i charakterystycznym dźwiękiem, przypominającym syk węża. – Cóż za przezabawna dykteryjka – dodał Rysio, któremu historyjka ta wydała się nader pouczająca. – Cokolwiek nie na temat – odburknęła Śmierć. – Co to dykteryjka? – Młody zwrócił się do Rysia a ten wzruszył tylko ramionami. – Dykteryjka to dykteryjka. – Dobra, ale co to znaczy? – chłopak nie dawał się tak po prostu zbić z pantałyku, szczególnie, że nigdy nie słyszał słówka „dykteryjka”. Ryszard się rozzłościł. – Jezu! Nie wiem! Po prostu pasuje. Coś się przyczepił!? Nie wiadomo, czy go po prostu zbył, czy faktycznie nie znał znaczenia słówka, które przecież trafnie do sytuacji zastosował. – À propos. – Śmierć wstała i spojrzała przez okienko w stronę kaplicy. – Mam pytanie. Który z was podjął się przygotowania leżącego tam oto nieboszczyka do odbycia ostatniej drogi z czerstwym rumieńcem na twarzy i dość poprawnie zawiązanym krawatem pod szyją? – To ja – przyznał się z dumą Młody. – To on – potwierdził Rysiek. – Niech się uczy trudnej sztuki pośmiertnego stylizowania zmarłych na względnie żywych. – Moje gratulacje. – Śmierć ukłoniła się Młodemu, by w jednej chwili obrócić się w stronę Tomasza i dodać: – Dlatego nie wiesz tego, kłótliwa łazęgo, że ten dziad, o którym ci wcześniej opowiadałam, że mi się tak wywijał, to nie kto inny jak twój tajemniczy malarz kłódek. Z Kruczej właśnie. Tomasz wstał z miejsca z szeroko otwartymi oczami. Był naprawdę zadziwiony, a to zdarzało mu się coraz rzadziej. No i było mu trochę głupio, że tak pochopnie posądził Śmierć o to, że chce mu „zakosić” kumpla od szachów. – No patrzcie państwo, a to heca! Człowieczyna jeszcze wczoraj malował komuś komórkę, wprawiając tym samym dwóch podstarzałych szachistów w lekkie zakłopotanie, a dziś jeden z nich – wskazał na siebie – dopasowuje jego chude ciało do taniej, szarej trumny. Poplątane te ludzkie drogi. – O! Jest i morał dla tej całej dykte... – Rysiek szybko ugryzł się w język. – Opowieści – poprawił się natychmiast. Młody tymczasem krążył myślami wokół kwestii oblivokrów. Nie dawało mu to spokoju. Kto wie, czy kiedyś nie przyjdzie mu zetknąć się z tymi istotami z piekła rodem. Jak wyglądają, jak ich unikać i czy w ogóle mamy jakiś wpływ na to, kiedy i gdzie przyjdzie się z nimi zmierzyć? Czuł, że i jemu dane będzie natknąć się na to osobliwe „zrządzenie losu” i chciał być na to spotkanie choć trochę przygotowany. Miał środki i okazję, by dowiedzieć się więcej, szczególnie, że tuż obok siedziała sobie istota, jakby na to nie patrzeć, również nie z tego świata. – Słuchaj – zwrócił się do Kostuchy. – Ty pewnie spotkałaś już nie raz takiego oblivokra, prawda? – I spotkałam, i spotykam – odrzekła beznamiętnie. – A co? Boisz się? – E tam, zaraz boję – skłamał Młody. – Tak z ciekawości pytam. – Z ciekawości, mówisz. – Śmierć zgasiła papierosa. – Jak z ciekawości, to ci powiem.
Różnie to z nimi bywa. Czasem, ot tak, podsuną komuś na przykład pijaną koleżankę z pracy na wyjeździe integracyjnym albo dadzą wygrać wybory do sejmu. Ale, mówię wam, byłam też świadkiem niezłych hec, które kończyły się całkiem fajną tragedią. Ostatnio – Śmierć szukała czegoś w swej przepastnej pamięci – byłam świadkiem pewnego zdarzenia. Ale nie wiem, czy macie czas, bo to dłuższa historia. – Spojrzała na grabarzy. – Jakoś nie mam dzisiaj w planach licznych i ważnych spotkań, to se mogę posiedzieć i posłuchać – stwierdził Tomasz ku wielkiemu zadowoleniu Młodego. – No to dawaj – zachęcił ją Rysiek. Śmierć przez chwilę milczała, po czym zaczęła snuć opowieść o trzech starych oblivokrach.
VI Nieco przydługa historia o trzech starych oblivokrach: Maurycym, Henryku i Lucjanie I tak Śmierć zabrała naszych grabarzy w podróż do pewnego miasta, oddalonego od Ponurej o jakieś sześćdziesiąt kilometrów. Miało tam miejsce pewne zdarzenie, a raczej splot wydarzeń, będących dziełem trzech starych oblivokrów: Maurycego, Henryka i Lucjana. Tak, tak, oblivokry są wśród nas. Każdy z nich miał po jakieś trzy tysiące lat, chociaż wyglądali góra na siedemdziesiąt. Wszystko wydarzyło się zaledwie w ciągu dwóch lat, a zaczęło się wczesną jesienią 1995 roku. Konsekwencją diabelskiej intrygi była śmierć jednego z jej bohaterów, dlatego nasza Kostucha, pełniąca wtedy swój złowrogi dyżur, stała się świadkiem igraszek rogatego losu. Jak pisałem na wstępie, moim zadaniem będzie zabrać również i Was do pewnej gospody, stojącej przy szosie prowadzącej do miasta położonego sześćdziesiąt kilometrów od Ponurej. Gospoda ta nosiła nazwę U Romana (nazwa wydaje się nieprzypadkowa – w końcu imię Roman pochodzi od łacińskiego słowa romus, czyli rzymski). Zgodnie z panującym na ziemiach polskich początku lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, kompletnym upadkiem myśli architektonicznej i dekoratorskiej, gospoda reprezentowała wszystko to, co w tych czasach najgorsze. Na podłodze królowały różowe, błyszczące kafle, odbijające się w asymetrycznie ciętych lustrach, przyklejonych do sufitu. Wokół baru wił się migający mnóstwem kolorów plastikowy wąż. Pośrodku znajdowały się dwie attyckie kolumny, owinięte sztucznym bluszczem. Kominek, obleczony okładziną do złudzenia przypominającą klinkier, żarzył się plastikowym blaskiem. Wszędzie rządziły srebrne rurki różnej wielkości. Białe plastikowe krzesła rozjeżdżały się na kaflach jak pies na lodzie. W tle słychać było, przesłodzone zachodnim zachwytem, dźwięki odrodzonego polskiego rocka i stukot bilardu na żetony. Przy stoliku w końcu sali siedziały trzy stare oblivokry. Maurycy, pucułowaty jegomość z wielkim wąsiskiem niczym Hindenburg, zawsze uśmiechnięty z wielką fają w ustach, budził zaufanie i szacunek. Henryk, lekko przygarbiony, szczupły staruszek w okrągłych okularach, osadzonych na długim, haczykowatym nosie, przez które mrużył bystre, wszystkowidzące oczy. I Lucjan – elegant w beżowym garniturze w paski, na który składała się marynarka z krótkimi rękawami, miał siwe, gęste włosy zaczesane na sztywno do tyłu, był zawsze opalony i przypominał amanta z potańcówek dla samotnych serc w klubie seniora. Siedzieli sobie w gospodzie U Romana jak trzy obleśne pająki, czyhające na swoje ofiary. Ludzkie muszki, nieświadome niebezpieczeństwa, pewne siebie, a nade wszystko... Zresztą nieważne. Pod stolikiem, przy którym siedziały oblivokry, leżała czarna, drewniana skrzynka, najpewniej z hebanu. Była niewielka, mniejsza od pudełka na buty. Cała bogato inkrustowana srebrem i kością słoniową. Na wieczku widniał rysunek przedstawiający nagiego mężczyznę z kobiecymi piersiami, wplecionego w wielkie koło od wozu, którym kręcą trzy kozły. Nad kołem znajdował się rysunek szczura – symbolu biedy, a pod nim moneta – symbol bogactwa (mało to oryginalne). Oprócz nich w gospodzie nie było jeszcze żadnego gościa. Pili kawę, dyskutując sobie beztrosko. – Skończ wreszcie wyginać ten mały palec, zachowujesz się jak ćwok – odezwał się Maurycy do Henryka.
– O rany! Ja dobrze wiem, że picie kawy z odstawionym małym palcem nie należy do szczytu elegancji, ale ten, pretensjonalny skądinąd, gest, poprawia jej smak – odparł Henryk i spojrzał na kolegów. – No, co? Cholera, to nie moja wina, że czasem konwenanse zatruwają nam życie, jego smak właśnie. – Z angielska taste of life – dodał Maurycy. – Zresztą spróbujcie sami, śmiało, i powiedzcie, że nie mam racji. No, spróbujcie. – Jak mówisz, smak lepszy? – zapytał z niedowierzaniem Lucjan. – No, nie wydaje mi się – żachnął się podejrzliwie Maurycy. – Ale weź i spróbuj, nic ci się nie stanie – Henryk nalegał. Cała trójka przyłożyła do ust filiżanki pełne czarnej kawy i zgodnie z sugestią przyjaciela wszyscy wzięli łyk, odginając małe palce u dłoni. Po chwili odezwał się Lucjan, wyraźnie usatysfakcjonowany. – Faktycznie, inaczej smakuje, intensywniej jakby. – A widzisz. Maurycy, a jak u ciebie? – Niechętnie to robię, ale muszę przyznać, że coś w tym jest. Sprawia, że przełykanie tego napoju, daje mi więcej radości i satysfakcji, że się tak wyrażę. – Zwraca się większą uwagę na proporcje, prawda? – zapytał Lucjan. – Jednakowoż – powiedział Maurycy – trzeba uważać, żeby nie przesadzić. – Niby z czym? – zdziwił się Lucjan. – Z obyczajową rozpustą i kulturowym nihilizmem. – Chyba że w sztuce – zwrócił uwagę Henryk. – W sztuce nihilizm jest jak najbardziej wskazany. – Tu się zgadzam. Jest nawet pożądany – dodał Maurycy. Lucjan, zadowolony z wyników eksperymentu, podniósł ponownie filiżankę do góry. – To na zdrowie! Za to, że się tak zgadzamy i że przebrnęliśmy przez nowe i jakże estetyczne doświadczenie. – I to za sprawą czego? Palca Heńka – Maurycy uśmiechnął się jowialnie. Oblivokry ponownie napiły się kawy, odchylając małe palce, zakończone nienaturalnie długimi paznokciami. Następnie Maurycy zwrócił się do pozostałych: – Czasem, żeby coś zrozumieć, należy najpierw tego doświadczyć. Sama sucha informacja może nie wystarczyć. W tym momencie Lucjanowi przypomniała się pewna anegdotka z przeszłości. – Kiedyś w pewnej wsi żył człowiek, który nazywał się Szymon Dupa. Wszyscy się z niego śmiali. – Z takim nazwiskiem to nie dziwota – stwierdził z uśmiechem Henryk. – No właśnie – kontynuował Lucjan. – Ale on, wyobraźcie sobie, nie mógł zrozumieć dlaczego tak wszyscy z niego szydzą. Dziwił się, irytował. Aż pewnego dnia poszedł po rozum do głowy i zmienił... imię na Władysław. – Brak wyczucia sytuacji – powiedział z troską w głosie Maurycy. – Głęboki brak wyczucia sytuacji. Nagle do gospody wkroczył pierwszy gość. Był nim mężczyzna imieniem Stanisław. Pięćdziesięciodwuletni księgowy likwidowanego Zakładu Wyrobów z Drutu w Ponurej. Pełen goryczy i rozczarowań wobec nowej Polski. Poszukując winnych życiowego niespełnienia, wikłał się we wszelkiego rodzaju ruchy społeczne, związane z radykalnym nurtem bogoojczyźnianego obłędu. Ubrany był w granatowy prochowiec, stary garnitur i białe buty
sportowe. Na głowie założoną miał biało-czerwoną czapkę z daszkiem, tak zwaną bejsbolówkę, z naszytym ogromnym orzełkiem. W dłoni trzymał broszurę patriotyczną, wydaną przez ugrupowanie o nazwie OPOKA. Do gospody przyjechał swoim starym samochodem marki Fiat 125, w kolorze kości słoniowej. Wracał z wiecu przedwyborczego swojej partii, który odbył się w mieście, tym położonym o sześćdziesiąt kilometrów od Ponurej. Usiadł przy stoliku pod oknem, łypiąc wrogo na trzech staruszków. Już ich nie lubił. Czuł, że mogą być starszej wiary. Zdjął czapkę. Przeglądając leżącą na stolę gazetę, najpewniej pozostawianą przez kogoś przypadkiem, mruczał do siebie pod nosem: – I dobrze, bardzo dobrze. W końcu się ojczyzna obudzi. Sześć lat rozkradania kraju, tego złodziejstwa i bezbożności, odejdzie w przeszłość. Ja to wiem. Wymieciemy to wszystko na śmietnik historii. Bójcie się, komuszki – łypnął okiem na oblivokry (nieświadom, na swoje nieszczęście, na kogo łypie). – Pluć na świętą tradycję, na rodzinę, na Boga to potraficie... Interesujący skądinąd wywód przerwał mu kelner, który ni stąd, ni z owąd, najpewniej z kuchni, podszedł do Stanisława. Trzymając w ręku notatnik, wyciągnął zza ucha długopis. Z tylnej kieszeni spodni wystawał mu kremowożółty ręcznik, służący za ścierę do stolika. – Służę panu – powiedział z zaskoczenia do swojego nowego klienta, który wyrwany z marzeń o niepodległej ojczyźnie, wolnej od Żydów, Niemców, zboków i masonów, podskoczył jak zając na miedzy. – Co pan? – Proszę, karta, będzie pan coś zamawiał? – Nie trzeba! – zaoponował wyraźnie rozeźlony Stanisław. – To znaczy herbatę proszę, tylko polską! – zaznaczył. Kelner spojrzał na niego zdumiony, po czym odparł: – Będzie problem. W Polsce, proszę szanownego pana, nie uprawia się herbaty. – No oczywiście! Kiedyś można było, a teraz pewnie sprzedana, za bezcen, w obce ręce. Kelner tylko wzruszył ramionami. Nie miał bowiem biedak zielonego pojęcia o przebiegu prywatyzacji polskich upraw herbaty. – Tak więc...? – Proszę o herbatę. – Herbatka raz – kelner zapisał na karteczce. – Raz, i tylko raz. Stanisław był ostatnimi czasy w trudnej sytuacji finansowej i nie zamierzał dawać zarobić właścicielowi lokalu, jakiemuś Romanowi. Zresztą kto wie, jak facet nazywał się wcześniej, zanim zmienił imię na Roman. Bo najpewniej zmienił. Przecież wiadomo, kto dziś ma własne interesy i komu się w Polsce teraz powodzi. – Rozumiem – odrzekł kelner, po czym zgrabnie zaproponował: – Earl Grey, Czarną Kenię, Yunnan, English Breakfast, smakową? – Co pan!? Normalną herbatę, w szklance. – Rozumiem, a do tego? – Co do tego? Łyżeczkę i cukier. Stanisław miał już serdecznie dosyć natręta, który najwyraźniej nie rozumiał po polsku. – Dobrze, zaraz przyniosę. – Kelner obrócił się na pięcie i wszedł za bar. – English Breakfast, idiota – złorzeczył Stanisław. Wertując dalej gazetę, przyglądał się kolorowym zdjęciom zadowolonych ludzi. Opalone dziewczyny na jakiejś egzotycznej plaży, reklamy linii lotniczych, fotografie polityków
podziwiających nowe samochody na jakichś zachodnich targach czy ludzi biegnących po ulicach Paryża w maratonie na rzecz niepodległości Kurdów i zakazu corridy. Wszyscy oni wymalowane mieli na twarzach uśmiech i szczęście. Obrzydliwy, w pojęciu Stanisława, objaw słabości zachodnich demokracji, które miast myśleć o zbawieniu, śmieją się jak głupi do sera. – Jutro wybory, jutro nasza ostatnia bitwa o wolną i niepodległą Polskę. Ale to dopiero początek. Już im ta cała Europa bokiem wyjdzie. Rozejrzał się po sali. – Komuniści, liberały, te całe pederastwo. Oniemieją z zazdrości i z przerażenia. – Proszę, herbatka. „I znowu ten nieznośny typ”, pomyślał Stanisław. Miał już dość natręta i jego nihilistycznego English Breakfast. – Zaraz! – zatrzymał go Stanisław. – Od razu zapłacę. – Rozumiem, proszę rachuneczek. Stanisław spojrzał na karteczkę, po czym jęknął. – Ile?! Powariowali. Wy i ta cała wasza Europa – wysyczał w stronę kelnera. Wyciągnął z kieszeni płaszcza portfel w kształcie podkówki i z bólem serca zbierał monetę do monety. – Dziękuję bardzo i polecamy się na przyszłość. – Kelner uśmiechnął się złośliwie i odszedł. – No już, uważaj pan. Stanisław zaczął siorbać gorącą herbatę, wertując znienawidzone już czasopismo. – Ja się nie skarżę – złorzeczył pomiędzy siorbnięciami. – Że się niczego nie dorobiłem? I bardzo dobrze. Że nie mam nowego samochodu? Mnie tam nie zależy. Przyzwoitość to moje bogactwo. Że na zachodzie nigdy nie byłem? I co? Czym oni tam mogą mi zaimponować, lewaki? Propaganda sukcesu jak za PRL-u. Przewrócił stronę. – Że niby tam wszyscy tacy mili, uśmiechnięci, szczęśliwi. Kościoły puste, a oni szczęśliwi, akurat. Mnie nie nabiorą. Francuzi, Niemcy, faryzeusze! Kim by oni teraz byli bez nas, Polaków? Że też mieli swoich papieży. Może i mieli, ale nie mieli papieża Polaka, a to nie to samo, o nie! Papież Polak, to nie jakiś tam zwykły papież. Stanisław był coraz bardziej rozgniewany. Wszędzie węszył spisek. Wiedział dobrze, kto stał za jego życiowymi niepowodzeniami. „Komu przeszkadzały takie zakłady?” – pytał często sam siebie. Targały nim sprzeczności. Z jednej strony nienawidził dawnego systemu. Państwowego rozdziału dóbr, kacyków partyjnych, ubeków i Pierwszego Maja. To, że Zakład Wyrobów z Drutu w Ponurej powstał w latach pięćdziesiątych i był na wskroś czerwony, budziło w nim rzecz jasna złość i obrzydzenie. Ale też nieudany proces jego prywatyzacji, który w konsekwencji doprowadził do jego likwidacji, złościł go dużo bardziej. Nienawidził nowej klasy polskich biznesmenów, tych farbowanych lisów, tego zbiorowiska cwaniaków spod ciemnej gwiazdy, którzy dla własnych korzyści zdolni byli posunąć się do zdrady, kłamstwa, a nawet zbrodni. Ale była jeszcze nadzieja. Ludzie tacy jak on stanowić mieli ostatnią deskę ratunku na tym bagnie politycznego zawszaństwa i gospodarczej patologii. Stanisław wraz z OPOKĄ byli niczym piloci kamikadze w ostatnich dniach wojny na Pacyfiku. – Cieszcie się, komuniści. Już niedługo. Dobrze się wam powodzi. Polskę okradać. Nomenklatura. Ale już niedługo. Uderzymy w ten układ, aż się ziemia zatrzęsie!
Poniosło go. Uderzył pięścią w stół, czym zwrócił uwagę obecnych w gospodzie ludzi i oblivokrów. Po chwili opamiętał się i pochylając się nad szklanką, szeptał do siebie dalej. – Za wszystko zapłacicie. Teraz mnie będziecie płacić. Rozliczycie się co do złotówki. OPOKA po wyborach wyczyści to bagno. W końcu będziemy mieli rząd Polaków z krwi i kości. Po tylu latach sczezną rządy zdrajców Polski i polskości. Czas uciąć głowy tej postpeerelowskiej hydrze. Uczciwi – zawołał sam do siebie – i solidarni, wasz czas nadchodzi! – Czarujący człowiek – powiedział Maurycy do towarzyszy. Rzecz jasna oblivokry przysłuchiwały się dyskretnie Stanisławowi, który swoją nieskazitelną postawą i obiektywną oceną rzeczywistości wzbudził spore zainteresowanie trzech starców. – Patriota – dodał Henryk. – Nie inaczej. – Charakter. Kategoryczne sądy. Lubię takich – uśmiechnął się Lucjan. – Twoim zdaniem? Maurycy podrapał się po czole, po czym odparł: – Trudno powiedzieć. Wydaje się taki niewzruszony, wierny ideałom. – Sierpnia? – Też. Przekonany o słuszności przyjętej postawy. To ważne. – Czyżby? – zdziwił się Henryk. – Dlaczego nie? Nie traćmy wiary w człowieka. W dzisiejszych czasach tak bardzo brakuje nam podobnych postaw, pasji i dumy – wymieniał Maurycy. – Coś go jednak dręczy – zauważył Lucjan. – Myślę raczej, że na swój dziwaczny sposób jest po prostu nieszczęśliwy. – Lucjan schylił się pod stół, sięgając po czarne pudełko. – No więc jak? Jesteśmy w stanie to zweryfikować, czy nie? – Jasne, że jesteśmy. Robiliśmy to wiele razy. – Henryk uśmiechnął się złowieszczo. – Wyciągamy karty? – zaproponował Lucjan. Maurycy wstrzymał Lucjana, łapiąc go za rękę. – Pomału, panowie, pomału. Tylko dla niego jednego? To nie będzie zabawne. Potrzeba nam jeszcze kogoś. Tymczasem uchyliły się drzwi gospody i do środka weszło małżeństwo. Ona, młodsza od swojego partnera o dziewięć lat, miała na imię Grażyna. Była dojrzałą kobietą o szlachetnych rysach i wciąż pociągającej urodzie. Na opalonym ciele błyszczały złote ozdoby, a doskonale skrojony, kremowy kostium podkreślał uwodzicielsko jej kształty, kusząc świat mężczyzn, bez względu na wiek. Mimo tego, potworna siła, jaką jest przyzwyczajenie i brak uczucia, zgasiła już dawno pożądanie u tego jedynego. Jej mąż Krzysztof, bo o nim mowa, sześćdziesięcioczteroletni elegancki mężczyzna, był prezesem firmy STALBOX. Zajmował się handlem stalą. W przeszłości był dyrektorem zjednoczenia, członkiem PZPR-u, człowiekiem wpływowym i wielce obrotnym. Tuż przed transformacją ustrojową był ostatnim dyrektorem Huty Cynku w Ponurej. Na gruzach upadłego zakładu i swoich kontaktów stworzył własną firmę – STALBOX właśnie. Grażynę poznał w latach siedemdziesiątych, kiedy awansował na stanowisko dyrektora zjednoczenia. Była wówczas jego sekretarką. Para stanowiła spory dysonans wobec otoczenia przydrożnej knajpy, do której weszła. Oboje dobrze ubrani, pachnący wybornymi perfumami, wyglądali niczym jaśniepaństwo, które
zatrzymało się na moment w karczmie przy gościńcu, aby wymienić konie w karocy. Kelner, jak stary Żyd Jankiel, wybiegł im na spotkanie. Wytarł stolik i odsunął krzesła. – Czego się napijesz? – zapytał Krzysztof jakby od niechcenia. Grażyna, wyraźnie podenerwowana, nie spojrzała nawet na męża. – Kawy – wycedziła przez zęby. – Tylko? – Tylko. Przyglądała się z wyrzutem, jak mąż bez przerwy wpatruje się w swój telefon komórkowy, czekając wyraźnie na jakiś sygnał. – Czekasz na telefon od niej ? – Czekam na telefon z firmy – odpowiedział chłodno. – Czyli od niej. Mężczyzna poirytowany rzucił telefon na środek stołu. – Przestań w końcu. Czego się czepiasz? Cóż ci ta dziewczyna zrobiła? – Ty wiesz, co. – Jest moją asystentką, przeszkadza ci to? – Przeszkadza mi to, że spędzasz z tą... – tu zawiesiła głos – więcej czasu niż ze mną. Nawet w domu, naszym domu, ciągle z nią rozmawiasz. Wysyłacie te wasze cholerne esemesy. – Firma ma kłopoty, nie rozumiesz tego?! – Krzysztof wyciągnął papierosa. – Jeżeli przyjdzie mi zapłacić ten cholerny podatek, to koniec, dociera to do ciebie? Koniec naszego, a przede wszystkim twojego, wygodnego życia. – Nie zmieniaj tematu, wiesz, o czym mówię. Od kiedy to asystentki zwracają się do swojego szefa po imieniu, hm? – Przestań, to śmieszne – zbył ją. – Czyżby? – Grażyna nie zamierzała odpuszczać. – Jest młoda, taki ma styl. Zresztą mnie to nie przeszkadza – dodał. – O tak, to akurat widać. Odnoszę nawet wrażenie, że sprawia ci to przyjemność. – Jeśli nawet, to co w tym złego? Kłótnię małżonków przerwał na moment kelner, który niczym piesek czekał na choćby najmniejszą oznakę zainteresowania. – Dzień dobry państwu, czego sobie państwo życzą? – Kawa biała dla pani, dla mnie podwójne espresso i piwo. – Duże? Małe? – Duże, ma się rozumieć. – Nie zapominaj, że jeszcze jedziemy dalej. Prowadzisz – zwróciła mu uwagę Grażyna. Krzysztof tylko się uśmiechnął. – Daj spokój, nic mi nie będzie. Że co? Policja? Jakby co, wystarczy jeden mój telefon i mnie jeszcze na pożegnanie po dupie całować będą. Nie takie rzeczy się załatwiało, prawda? – mrugnął okiem do kelnera. – Coś jeszcze? – To wszystko, dziękuję. Tylko piwo od razu. – Oczywiście – kelner biegiem udał się po obiecane piwo, duże piwo. Tymczasem Grażyna rzuciła się ponownie na swojego męża niczym przyczajona tygrysica. – Nawet przed kelnerem musisz się popisywać. Pewnie tej siksie to imponuje, o tak, na pewno. Podstarzały playboy, prezes wszechmocny.
– Ciebie naprawdę nic nie obchodzi? Doprawdy nic? Tylko jakieś durne, niczym niepoparte, podejrzenia. Nic w swoim życiu nie zrobiłaś, nie zarobiłaś nawet jednej, głupiej złotówki. Nie masz pojęcia, co to znaczy zarządzać firmą. – Nie mów do mnie tym tonem! Praca to jedno, nasze życie, małżeństwo to drugie. A ty co, wszystko osiągnąłeś własną pracą, tak? Kłótnia nabierała tempa. – Oczywiście, że tak. Wszystko, co mamy, zawdzięczasz właśnie mnie. Krzysztof wiedział, co mówi. Grażyna całe życie korzystała z faktu bycia żoną prominenta. Jednak czas i przyzwyczajenie dają wrażenie, że nikt poza nami samymi nie miał wpływu na to, co osiągnęliśmy. Przywileje znienawidzonego męża stały się nagle rysą na wyidealizowanym obrazie statusu społecznego, jakim cieszyła się Grażyna. To, w jakich warunkach żyła, przyjęła za normę, natomiast źródła dobrobytu nie utożsamiała już ze swoim mężem. – Nie rozśmieszaj mnie – powiedziała. – Prominentny aparatczyk, dyrektor zjednoczenia, który wstrzelił się w przemiany i uwłaszczył na państwowym. Teraz odgrywasz wielkiego prezesa, kapitalistę. – Wiesz co? Żałosna jesteś. Zapomniałaś już, że sama czerpałaś pełnymi garściami z moich partyjnych układów i twoja rodzina też, nie zapominaj o tym. A teraz proszę, pierwsza sprawiedliwa. Może się jeszcze do OPOKI zapisz – zakpił. Kelner przyniósł zamówienie. Małżonkowie na chwilę umilkli. Ukryli się w okopach hipokryzji. Czekali, by wraz z odejściem kelnera dopuścić się kontrataku i skoczyć sobie do gardeł. – Mojej rodziny do tego nie mieszaj – zaczęła kobieta. – Mój ojciec miał przynajmniej doktorat. – O! Wielka mi rzecz – przerwał jej Krzysztof, huśtając się na krześle. – Wszystkie politechniki tego kraju pełne są takich nieszczęsnych doktorków z ich nic nieznaczącymi pracami. – Bo przyszło mu żyć w czasach takich, a nie innych i tylko dlatego... – I tylko dlatego – ponownie jej przerwał – skończył w punkcie dorabiania kluczy, który, notabene, ja mu załatwiłem, zapomniałaś? Oczy Grażyny napełniały się łzami złości pomieszanej z bezradnością. – Jak ci tak bardzo to wszystko przeszkadza, mój styl życia, moja biznesowa indolencja, jeśli jestem takim ciężarem, to się ze mną rozwiedź, droga wolna! – krzyknęła. – Ciszej! I przestań popadać w ten histeryczny ton. Uspokajał ją Krzysztof. Potem rozejrzał się po sali. Wszyscy rzecz jasna kurtuazyjnie udawali, że nic nie słyszą. – Co ty byś beze mnie zrobiła, Grażynko, co? Całe życie byłaś tylko moją żoną. Pyszniłaś się statusem, który ja ci zapewniłem, nie zapominaj o tym. – Myślisz, że jesteś taki niezastąpiony? – No, akurat tego jestem pewien, a szczególnie jeśli chodzi o ciebie, kochanie. – Nie przeciągaj struny! – zagroziła. – Jeszcze ten twój brat, niedojda. Tu Krzysztof posunął się za daleko. Osobiste wycieczki pod adresem najbliższych krewnych Grażyny, a szczególnie naigrywanie się z kalectwa jej brata, było jawną prowokacją i nawoływaniem do wojny. Celowym działaniem mającym wyprowadzić kobietę
z równowagi. Wiedział, co robi. Grażyna zawsze w takich sytuacjach robiła to samo – wychodziła. I na to Krzysztof liczył. – No wiesz co?! Wszystkiego mogłam się po tobie spodziewać, ale że będziesz naśmiewać się z kalectwa mojego brata, to przekracza wszelkie granice przyzwoitości. Prostak! – Ty mnie nie ucz przyzwoitości, ja cię proszę. Mam jej aż w nadmiarze, wylewa się ze mnie. Każdy to potwierdzi. Kaleka, kaleka, tylko jak wyciąga łapy po moje pieniądze, to go kulasy nie bolą! – A co on ma robić?! – Grażyna po raz kolejny podniosła głos. I nic nie pomagało, nawet dyskretne pogłaśnianie muzyki przez kelnera. Wszyscy stali się mimowolnymi świadkami małżeńskiej potyczki. Tylko Maurycy, siedzący tyłem do Grażyny i Krzysztofa, uśmiechał się do swoich kompanów, paląc swoją fajkę. – Cokolwiek, wiesz? Cokolwiek. Nie wiem, niech długopisy składa czy co, a nie leci na gotowe – tym razem to Krzysztof uniósł się, widząc, że jego kłótnia z żoną przestała kogokolwiek obchodzić. – Ty wstrętny egoisto! – Egoisto? – Mężczyzna roześmiał się żonie w twarz. – Ty nawet nie masz pojęcia, ilu ja ludziom pomogłem w życiu. – Jasne. Tylko wtedy, kiedy węszyłeś w tym jakiś interes. To byli tacy sami jak ty, cwaniaki i karierowicze. – Człowiek jest człowiek – mówiąc to, Krzysztof uderzał palcem w blat stołu. – Wystarczy! – Grażyna odsunęła krzesło i wstała. Oparła ręce o stół i powiedziała: – Nie mam zamiaru tu z tobą siedzieć ani minuty dłużej. Odwróciła się i zgodnie z przewidywaniami partnera, szybkim krokiem wyszła na parking. Wsiadła na tylne siedzenie czarnego mercedesa i trzasnęła drzwiami (biorąc pod uwagę klasę ich samochodu, trzaśnięcie należy traktować bardziej w kategoriach intencji niż faktu). Nim jednak zapłakana kobieta zdołała wyjść z gospody, niewzruszony Krzysztof krzyknął za nią na odchodne: – Idź, idź. Może trochę ochłoniesz. Wszyscy jesteście po jednych pieniądzach, tylko brać! Po czym, jak gdyby nigdy nic, zaczął pić piwo. Po chwili dało się usłyszeć dźwięk przychodzącej wiadomości SMS. Niebo nad gospodą zaczęło się chmurzyć. Pociemniało. Ołowiane chmury nienaturalnie formowały się wprost nad dachem budynku. Zerwał się wiatr. Nie nagła zmiana układów barycznych była jednak przyczyną nadchodzącej burzy. To Maurycy palił swoją przedziwną fajkę. Gęsty, aromatyczny dym unosił się ku górze. Uchodząc przez wywietrzniki w suficie, stawał się dziwnie gęsty, kumulując się w burzowe chmury, centralnie nad gospodą. Oblivokr puszczał coraz większe kłęby dymu. Chwilę później zamyślony rzekł do kolegów: – Patrzcie. Sprawa sama się układa. – Widzę uśmiech na twojej starej mordzie – zwrócił się do Maurycego Lucjan. – Zawsze miał taką – zauważył Henryk. – Krzywą? – Nie, starą – zażartował. Maurycy, nie zważając na niewybredne komentarze kolegów, mówił dalej: – Pytanie tylko, czy się tego podejmiemy? Czy znów, jak za dawnych czasów, rozłożymy talię kart? – Dlaczego nie? Czy nie są godni naszej uwagi? Patrzcie na nich, są tacy... – zamyślił się
Lucjan. – Niewzruszeni? – zapytał Henryk. – I przewidywalni. Powiadam wam, zagrajmy. Zagrajmy ich życiem – ponaglał Maurycy. – Wiecie po co? – Jak zwykle, mój drogi, dla rozrywki – odpowiedział bez wahania Henryk. – I dla wiedzy – dodał Maurycy. – Tak. I dla wzruszeń – dokończył Lucjan. W tym czasie, do stolika stojącego najbliżej Stanisława, dosiadło się dwóch robotników z lokalnego przedsiębiorstwa drogowego. Zmęczeni mężczyźni z opalonymi twarzami rozsiedli się wygodnie na krzesłach, wyciągając nonszalancko przed siebie nogi. Grzegorz, przystojny trzydziestoczterolatek, pracował w firmie od ośmiu lat. Był doświadczonym pracownikiem, lubianym przez przełożonych. Pracowity, z technicznym wykształceniem i organizacyjnym zacięciem, miał spore szanse na objęcie w niedalekiej przyszłości stanowiska majstra. Towarzyszył mu młodszy o sześć lat chłopak imieniem Kazimierz. Do miasta (zgadza się, dokładnie do tego, położonego sześćdziesiąt kilometrów od Ponurej) przybył z jakiejś maleńkiej wsi. Jego wiejskie pochodzenie zdradzały niesforne, jasne włosy, które nie chciały się nigdy poddać grzebieniowi, oraz zamiłowanie do chodzenia w mieście bez koszuli i wystawiania opalonego torsu na widok publiczny. W firmie, w której pracował Grzegorz, zatrudnił się niedawno. – Trzeba trochę dychnąć. – Grzegorz odchylił głowę do tyłu i przymknął na chwilę oczy. – Oj, trzeba, trzeba – odpowiedział nie mniej zmęczony Kazimierz. – Może po piwesiu. – No nie wiem – chłopak się wahał. Grzegorz postanowił użyć swojego autorytetu. – Przestań, po takiej robocie to nie przywilej, ale obowiązek. – Może coś do tego piwka, golonko jakieś? – O, i tu się z tobą zgodzę, masz łeb, należy nam się. Kazik zaczął się skarżyć. – Właśnie. Stary dzisiaj jechał po nas jak po łysej kobyle! Co go tak ugryzło? Normalnie, co nie zrobiłeś, źle. Tłuczeń za gruby, asfalt za gorący, a za szybko, a za wolno, obłęd. – Co się dziwisz, gówniarz mu taki numer wyciął – Grzegorz nawiązał do niedawnego zdarzenia, o którym, jak się okazało, Kazimierz nie miał bladego pojęcia, a które stało się już tematem męskich rozmów w łaźni. – Co znowu, co się stało? – zapytał zaintrygowany chłopak. – A, bo ty nic nie wiesz. Chorowałeś sobie, a tu widzisz. Kojarzysz syna Starego, Sebastiana? Zanim historia Sebastiana zdążyła nabrać odpowiedniego tempa, do mężczyzn podszedł kelner. – Dzień dobry, co podać? – zapytał. – Moment. To co, piwesia i golonka? – upewnił się Grzegorz. – A niech tam, zasłużyliśmy. – Tak więc dwa małe piwka i goloneczka z wody, tylko przednie. – Myślę, że się znajdą – kelner zanotował w kajeciku. – Co do tego? – Kapustka – poprosił Kazimierz. – Tak...
– A dla mnie ogóreczki i trochę chleba – dodał Grzegorz. – Musztarda, chrzan? – zaproponował jeszcze kelner. – Wiadomo. – Do piętnastu minut – kelner poinformował mężczyzn i udał się do kuchni mieszczącej się za wahadłowymi drzwiami, oklejonymi fototapetą przedstawiającą plażę na wyspie Buja Morro. Grzegorz tymczasem kontynuował opowieść. – Ach, już się nie mogę doczekać. No, a wracając do tematu, Sebastian zrobił jakiś miesiąc temu prawo jazdy. – No, to wiem. – Stary kupił gówniarzowi auto, jakieś tam sportowe, chyba z Niemiec. – No i co? – Kazimierz nie krył zainteresowania. – I słuchaj. A ten rozumiesz, w zeszłą sobotę podobno wypił coś na dyskotece i wiesz, chciał się popisać i jak wydarł, tak wyleciał na zakręcie koło Lubawki... – Znam ten zakręt, robiliśmy tam dziury zeszłej wiosny. – Słuchaj dalej – przerwał mu Grzegorz. – I, wyobraź sobie, jak poleciał, to po drodze walnął w babę siedzącą w maluchu, tak że ta wylądowała w szpitalu. – Co ty powiesz. I co? Co z młodym? – Nic, wyszedł bez szwanku, ale prawko mu zabrali i grozi mu pierdel. Kazimierz pokiwał głową i westchnął: – Cholera, szkoda chłopaka. – Szkoda?! – Grzegorz podniósł głos. – Daj ty mi spokój. Jak by to ode mnie zależało, to dałbym mu dożywocie. Do-ży-wo-cie, rozumiesz? Nawet mi nic nie mów. Sukinkota za łeb i w kamieniołomy. Kazimierz patrzył na starszego kolegę z lekkim zdziwieniem. Faktycznie, sprawa może nie była błaha, ale żeby od razu kamieniołomy? – To ty daj spokój – upomniał go Kazimierz. – Tylko tak gadasz. Każdemu mogło się przydarzyć. To jeszcze szczeniak. – Każdemu! Co ty pieprzysz? – Grzegorz naskoczył na niego, jakby od tego miała zależeć moralna odnowa narodu. – A co, ty nigdy nie byłeś młody? – Co to ma do rzeczy? – Właśnie, że ma – Kazimierz póki co kierował się w swych osądach poczuciem solidarności ze znanym mu osobiście majstrem i zwykłą obojętnością wobec obcej mu baby z malucha, szczególnie, że tej nic tak naprawdę się nie stało. – Jak znam Starego, zaraz poleci do prezesa, żeby mu pomógł. Może jakiegoś dobrego adwokata mu dadzą. Grzegorz rozłożył ręce w geście dezaprobaty dla argumentów kolegi. – O, i to jest właśnie typowa mentalność. Wykpić się od odpowiedzialności, zwalić na innych. Jak się narobiło, to trzeba mieć jeszcze trochę honoru i cywilnej odwagi, jak mężczyzna, a nie jak gówniarz. – Może się uda chłopaka wyciągnąć – zastanawiał się Kazimierz, nie zważając na utyskiwania Grzegorza. – No pewnie, nie mam co do tego złudzeń. Gnojek wyjdzie i będzie myślał, że mu wszystko wolno, że Stary wszystko załatwi, a jak! – Daj już spokój. – Mówię o tym, że powinien siedzieć, długo, aż mu czupryna osiwieje. Może wtedy inni się
zastanowią, zanim wypiją za kółkiem. A tak... – Przestań – przerwał mu Kazimierz. – Sam teraz będziesz pił i ci to jakoś nie przeszkadza. Grzegorz nabrał powietrza i poczerwieniał ze wzburzenia. – Ale wymyśliłeś, no naprawdę, brawo. Nie widzisz różnicy? Ja jestem odpowiedzialnym i doświadczonym kierowcą. Jak gówniarz przejedzie tyle kilometrów, co ja, to niech sobie popija. A teraz zobaczysz, że jeszcze ten cały adwokacina, nie dosyć, że mu załatwi uniewinnienie, to jeszcze wykaże winę tej Bogu ducha winnej kobity i będzie mu odszkodowanie płacić na następne biby w dyskotece, zobaczysz, zobaczysz – utyskiwał. – O, idzie nasze żarełko. – Kazimierz potarł dłonie z zadowolenia na widok objuczonego kelnera. Ten rozłożył talerze i sztućce. Na stole zrobiło się suto, wręcz bizantyjsko, szczególnie w porównaniu z pustą już szklanką herbaty, stojącą na stole, przy którym siedział Stanisław. – Dziękujemy – powiedział do kelnera Kazimierz. Następnie pochwycił szklankę pełną piwa i pozdrawiając kolegę, wychylił łyk. Mężczyźni zabrali się za jedzenie. Grzegorz tylko na chwilę odszedł od tematu. Po zaspokojeniu pierwszego głodu powrócił do historii krnąbrnego Sebastiana. – Moim zdaniem – mówił, nie przerywając żucia – prawo w naszym kraju jest zbyt łaskawe. Mówię ci. A tak przy okazji, to prawo do adwokata powinni mieć tylko ludzie niewinni, o! A jak wina jest oczywista, to nie ma co bawić się w obrońców, mówię ci. Oni tylko przedłużają procesy i zaciemniają. Motają wszystko tak, że potem już nie wiesz, kto zbir, a kto ofiara. – Taka ich rola – stwierdził trochę beznamiętnie Kazimierz. – Tak młodzieży nie wychowasz, bracie. – Grzegorz wymachiwał nożem umazanym w musztardzie. – Smarkateria zapomniała już, co to dyscyplina, szacunek do starszych, a przede wszystkim odpowiedzialność. O! To jest dobre słowo, odpowiedzialność. Na te słowa wtrącił się Stanisław. Podniecony niedawnym wiecem OPOKI, czuły był na wszelkie przejawy „zdrowego rozsądku”. – O! Dobrze pan szanowny mówi – Stanisław zwrócił się do Grzegorza. – Bo to tak wygląda współczesna młodzież właśnie. Panie, banda ćpunów, pijaków i dziwek, trzymająca stronę bandytów, nic więcej. Życia nie szanują. Nienarodzonych! – Panie, panie! – przerwał mu Kazimierz, krzycząc. – Co pan tu z tymi z dziwkami wyjeżdża! Wróć pan do tej swojej gazety! Stanisław chciał coś jeszcze dodać, ale się wystraszył. Obrócił się tyłem obrażony. – Spokojnie, Kaziu. – Grzegorz pierwszy raz od dłuższego czasu się uśmiechnął. – Jedz. Zasadniczo ten pan ma rację, niestety. Zobacz, co się dzieje na ulicach, w szkołach. Strach z domu wychodzić. – Ale my mówimy o synu Szefa, to jest różnica. Trzeba mu współczuć. – Ja mu, znaczy Staremu, współczuję. Sam mam dziecko, to wiem. Ale tego gnoja zamknąłbym na dwadzieścia lat, tak dla przykładu. Smacznego. Na dworze zerwał się silny wiatr. Niebo pociemniało jeszcze bardziej. Do środka wdarł się nieprzyjemny podmuch. Kelner szybko zamknął okno, a następnie zabrał się za sprzątnięcie z podłogi ziemi z rozbitej doniczki, która spadła z parapetu. Wszyscy, prócz oblivokrów, spoglądali przez okno z niepokojem. Maurycy, oblizując złowieszczo wargi, powiedział: – No, to teraz już chyba nie macie wątpliwości, hm? Ale nam się tutaj zebrały charakterki.
Ja nie wiem, co jest w tej gospodzie takiego, że ni stąd, ni zowąd zjawiają się ludzie, którymi trzeba się zająć? Czary jakieś? Cała trójka chichotała niczym makbetowskie wiedźmy. – Dawaj karty – zaordynował Lucjan. Henryk schylił się pod stół. Z drewnianej skrzynki wyciągnął talię kart. – Trochę się denerwuję, tak dawno tego nie robiłem – stwierdził Henryk, zacierając dłonie. – Co to znaczy dawno, co to znaczy dawno? Ty zostaw to dawno. Nie ma dawno. Jest dziś, są ludzie, jest ład, będzie chaos – mówił Maurycy wyraźnie podniecony. – Bo o co w tym wszystkim chodzi tak naprawdę, jak nie o mały bałagan w ich ospałych bytach? Ciągnąć, panowie! Pierwszą kartę wyciągnął Henryk – Dama trefl. Następnie Maurycy. – Walet karo. Dobrze idzie, dobrze idzie. – Król pik – powiedział Lucjan. – Król pik? Niby który? Zdziwił się Maurycy. Cała trójka rozejrzała się po sali. – No to rzucać – zaordynował Henryk. Oblivokry, rzucając kolejno wybrane przez siebie karty na stół, wypowiadały zaklęcie: Jednym radość, innym trwoga. Jednym diabła, drugim Boga. Losy ludziom wyczarować, dać im życia posmakować. Tak fortunę ruszym wnet. Fata viam inveniet [1] W tym samym momencie, w którym starcy wypowiedzieli ostanie zdanie, na czarnym niebie pojawiła się ogromna, jasna błyskawica, a powietrzem wstrząsnął przeraźliwy grzmot. Wnętrze gospody wypełniło się oślepiającym, białym światłem, w blasku którego postacie trzech oblivokrów na sekundę przyjęły kształt siedzących na krzesłach kozłów. *** Śmierć na krótką chwilę przerwała swoją opowieść. Wstała z miejsca i rozprostowała kości. Rozległ się dźwięk przypominający ksylofon zrzucony ze schodów. Kostucha spojrzała na grabarzy, którzy nie spuszczając z niej wzroku, najwyraźniej czekali na ciąg dalszy historii Grażyny, Stanisława, Krzysztofa, Grzegorza i Kazimierza. Śmierć uśmiechnęła się do siebie, ukontentowana zainteresowaniem, jakie udało jej się wzbudzić w słuchaczach. Szczególnie Młody wyglądał na przejętego. Z rozpędu zjadł matczyne kanapki, by następnie zabrać się za swoje paznokcie. Śmierć wsparta o parapet, zaczęła przerwaną opowieść, przenosząc grabarzy w zupełnie nowe miejsce i zmieniając czas akcji, która wydarzyła się trzy tygodnie po spotkaniu w gospodzie U Romana. *** Było już ciemno, kiedy Stanisław zatrzymał swojego starego Fiata 125 przed zamkniętym przejazdem kolejowym. Droga, którą przecinały tory kolejowe, biegła środkiem gęstego lasu. Księżyc krył się za jesiennymi chmurami. Nad ziemią unosiła się mgła. Opuszczony szlaban migał pomarańczowymi światłami. Wyglądał niczym statek kosmiczny, którego zielona i mackowata załoga przybyła na Ziemię ze złowrogim zamiarem pobrania próbek mózgu zabłąkanego kierowcy. Na szczęście dla Stanisława droga wiodła przez południe Polski, a nie
przez Nevadę. Tuż przy torach widać było maleńką budkę dróżnika, w której tliło się bladożółte światło. Świadomość, że nie był sam na tym pustkowiu, sprawiła, że Stanisław poczuł się nieco pewniej. Wysiadł z samochodu i podszedł do żelaznej zapory. Rozglądał się to w lewo, to w prawo, ale żaden pociąg nie nadjeżdżał. Spojrzał na zegarek, była dwudziesta pierwsza minut piętnaście. Nagle, zamiast pociągu, obok samochodu Stanisława zajechał czarny mercedes. Po chwili limuzyna zaczęła migać światłami awaryjnymi. Wyglądało to, jakby porozumiewała się ze szlabanem. Otwarły się drzwi i ze środka wyszedł Krzysztof. Ubrany w granatowy, flauszowy płaszcz, długi do samej ziemi. Szyję owiniętą miał żółtym szalikiem. Przypominał ojca chrzestnego lokalnych bandziorów. – Dobry wieczór – przywitał się. – Dobry wieczór – odpowiedział mu Stanisław, lustrując go nieufnie. – Długo tak już zamknięte? – Trudno powiedzieć, też dopiero co podjechałem. Krzysztof rozejrzał się po okolicy, po czym jego wzrok zatrzymał się na kremowym gruchocie. – O! Fiat 125, proszę, proszę – uśmiechnął się. – Dawno już takiego nie widziałem. Tak z sentymentu? – Słucham? – Stanisław nie zrozumiał pytania. – Jeździ pan tym antykiem. Niech się pan nie obraża, żartowałem. Też z rozrzewnieniem wspominam tamte czasy, to nasza młodość w końcu. Stanisław włożył ręce do kieszeni i wtulił szyję w kołnierz. – Mam takie auto, na jakie mnie stać, proszę pana i nie mam czego wspominać – burknął wyraźnie obrażony. – Niech pan tak nie mówi. – Krzysztof nie przestawał się uśmiechać. – Przyzna pan, że żyło się wtedy jakoś lżej, weselej. – Czyżby? – Stanisław nie podzielał entuzjazmu mężczyzny. – A dlaczego nie? Były, wie pan, błędy, ale któż ich nie czyni. Może i nawet ktoś tam dostał pałą, ale ogólnie rzecz biorąc, niech pan pomyśli, ludzie przynajmniej wiedzieli, co ich czeka. Spało się spokojniej, bez strachu, że się straci pracę albo że cię eksmitują. Przyzna pan chyba, że dużej liczbie naszego społeczeństwa żyje się teraz zdecydowanie gorzej i to boli. Stanisław nie wytrzymał. – Panie, co mi pan tu! Pana boli? Widzę, że pan dawny towarzysz, nie mylę się? Krzysztof przestał się śmiać. Trochę zmieszany i zaskoczony tą celną demaskacją, zaczął się tłumaczyć: – Ja się, proszę pana, nie mam czego wstydzić. Nikomu krzywdy nie robiłem, na nikogo nie donosiłem. Ciężko pracowałem dla naszego kraju. – Zresztą widzę – Stanisław spojrzał wymownie na czarne, błyszczące auto – że akurat panu, to się tak całkiem źle nie powodzi. – A, proszę pana, ale jakim kosztem. – Krzysztof machnął ręką. – Nerwy tylko, zdrowie trzeba tracić na użeraniu się z urzędami. To się tylko tak łatwo mówi. Chcąc trochę zmienić temat, ponownie wskazał na starego fiata. – Miałem takie dwa. Dobre auta. Ciężko było je dostać. Potem miałem mirafiori bodajże. To były czasy, ech, żyło się – rozmarzył się. – Człowiek tylko podniósł telefon i wszystko załatwione. Przepraszam, zapali pan?
– Dziękuję, nie palę. – I słusznie. – Krzysztof włożył papierosa do ust i zapalił. – Dobrze pan robi. Też chciałem rzucić. Miałem, wie pan, nawet taki mały zawał, ale... nie ma o czym mówić. No, ale widzi pan, życie. Człowiek tylko goni za tą kasą jak pies – pokiwał głową. – Ja nie dlatego – wyjaśnił Stanisław. – Zakłady tytoniowe sprzedane, a ja nie zamierzam wspierać obcego kapitału, proszę pana. Na twarzy Krzysztofa ponownie zagościł uśmiech. – Ależ pan go wcale nie musi wspierać, to on nas wspiera. Nas. – Pana na pewno. – Skąd w panu tyle goryczy? – Krzysztof zmarszczył brwi. – Żyje już pan przecież w tej swojej wolnej Polsce. Komuna padła, a kapitał nie ze Wschodu, ale właśnie z Zachodu, czyli wszystko jak trzeba. – Proszę pana, proszę pana, dobrze? – Stanisław był coraz bardziej poirytowany samozadowoleniem biznesmena. – Niech pan nie udaje, że pan nie wie, o czym mówimy. To właśnie pan z tym swoim mercedesem jest najlepszym dowodem, że stary układ dalej rządzi. – Jaki układ, daj pan spokój. – Pan i pańscy dawni towarzysze. Żyjecie teraz lepiej niż za PRL-u. Wspieracie się jak masoni i robicie interesy kosztem takich jak ja, którzy... Tu Krzysztof szybko przerwał Stanisławowi złośliwą uwagą: – Jak nic nie mieli, tak dalej niczego nie mają, prawda? – Nie o to chodzi. – Kogo chce pan oszukać? – tym razem to Krzysztof przeszedł do kontrataku. – Dla pana, drogi panie, Polska będzie wolna dopiero wtedy, kiedy ja będę żył w nędzy, zbierając po śmietnikach. – To kwestia dziejowej sprawiedliwości. – Daj pan spokój z tą sprawiedliwością. Nazwij pan to po imieniu: odwet! Stanisław machnął ręką, odwracając wzrok od Krzysztofa. – Nie zrozumiemy się. – Po prostu przespał pan swoją szansę. – A nie dopuszcza pan takiej możliwości, że ja takiej szansy po prostu nie miałem? Nie mówię tu o tym, że ktoś nie zaproponował mi zrobienia kariery partyjnej... – A gdyby zaproponował? – Krzysztof zapytał przewrotnie. – Niech pan mnie nie obraża, dobrze?! – oburzył się Stanisław. – Pan z sekretarza pewno stał się prezesem za poparciem swoich partyjnych znajomych. Ja swoje szanse traciłem, rozklejając ulotki na murach. – „A mury runą, runą, runą...” – Krzysztof zanucił niedbale znaną pieśń Kaczmarskiego, po czym dodał: – Czyli widzi pan, każdy robił to, co do niego należało. I dobrze. – Nie, proszę pana, nie dobrze. – Prawda jest taka, że przemiany, które nas zastały, zaskoczyły pana na tyle, że został pan z tymi swoimi ulotkami w dłoniach na środku skrzyżowania, kiedy cała reszta rozbiegła się, by korzystać z wolności. – Co pan może o tym wszystkim wiedzieć? To nie pana represjonowano i nie pan zastanawiał się, czy po niego nie przyjdą. – Stanisław postanowił uderzyć w kombatancki ton. – Był pan internowany? – Prawie – odpowiedział enigmatycznie Stanisław.
– Prawie? – Nieważne. Chodzi o to, że są w życiu ważniejsze rzeczy niż tylko szukanie sposobności do zrobienia dobrego interesu. Krzysztof głośno westchnął. – Może i racja. A tak w ogóle, jeśli można wiedzieć, to czym pan się zajmuje? – Jestem głównym księgowym w państwowym przedsiębiorstwie w likwidacji – odpowiedział grzecznie Stanisław. – Księgowym, mówi pan. A to ciekawe. – Krzysztofowi w tym momencie zaświtała pewna myśl. – Czy ja wiem... – Stanisław nie krył rozczarowania marnymi korzyściami płynącymi z faktu bycia księgowym w Ponurej. – To dobry zawód, dobrze płatny. – Nie wszędzie. – No wie pan – zaoponował Krzysztof. – U mnie w firmie, w której handluję stalą, mój księgowy zarabia niewiele mniej ode mnie, a i tak mamy kłopoty. Mówię panu, jak jest ciężko lekko żyć – pokiwał głową. – Chyba nie ma pan co narzekać. Krzysztof nie odniósł się do kolejnej zaczepki. Spojrzał na zegarek, a potem wsparł się nerwowo o szlaban. – Cholerne PKP, zaraz tu korzenie zapuścimy. – To właśnie spadek po pańskich pięknych czasach – Stanisław nie odpuszczał. – Ale pan jest niezmordowany w tym swoim dysydenckim sweterku. Zresztą za tej wstrętnej komuny jakoś to funkcjonowało. Mieliśmy jeden z największych taborów w Europie. Dopiero dzisiaj widzimy skutki tego niszczenia wszystkiego co było, bo przecież to zrobili komuniści. – Jak było tak dobrze, to czemu było tak źle? – zapytał retorycznie Stanisław. – Sam system nie był taki zły, proszę pana. Nagle z kieszeni płaszcza Krzysztofa zaczął dochodzić dźwięk melodii popularnego wówczas przeboju Mydełko Fa. Mężczyzna szybko wydobył z płaszcza telefon komórkowy. Nerwowo spojrzał w kierunku swojego samochodu. – Przepraszam bardzo – zwrócił się do Stanisława. Następnie, przyjmując pozę tajnego agenta, zaczął rozmowę. – Halo, no witam cię, Myszko... Tak... Jestem sam, możemy rozmawiać swobodnie... Stoję przed jakimś przejazdem kolejowym w lesie... Nie wiem jakim... Jutro?... Będę... Obiecuję... Kiedy? Wieczorem... Coś wymyślę... Nie wiem... Już o tym rozmawialiśmy... Słońce!... Ale oczywiście, że tak... Co, że tak?... No tak... Kocham cię, przecież wiesz. Mam coś dla ciebie... No... Niespodzianka, zobaczysz... Muszę kończyć... Ja ciebie też... Tak, tak... Mocno, mocno... No pa... Pa, pa. Wyłączył telefon i jeszcze raz znacząco spojrzał na swojego mercedesa. Stanisław, mimowolny świadek rozmowy, postanowił nawiązać do jej treści, unikając tym samym krępującego uczucia robienia z siebie wariata i do tego głuchego. – Żona się niepokoi? – zapytał. Krzysztof przez chwilę patrzył na Stanisława niewidzącym wzrokiem, po czym odparł: – Proszę? Żona? Jaka żona? Nie, nie żona – uśmiechnął się szelmowsko. – Wie pan, czasami tak się w życiu układa, rozumie pan – mrugnął okiem. – To moja asystentka. Między nami mówiąc, świetna dziewczyna. Co się pan tak na mnie patrzy?
Faktycznie, Stanisławowi stężała mina. – Nie będę tego komentował, pozwoli pan. – Ale chce pan, prawda? Zresztą, co tu jest do komentowania? Tylko niech mi pan nie mówi, że też pan się czasem nie ogląda za innymi kobietami. Jesteśmy chyba w podobnym wieku, rozumie pan, co mam na myśli? – Nie, niczego nie rozumiem – odparł chłodno Stanisław. – Zaczynam się o pana niepokoić. Czy pan jest człowiekiem z krwi i kości, czy jakimś wyrzutem sumienia? – Ja pana nie potępiam. Mam tylko nieco inny system wartości i przez to wydaje się panu, że pana piętnuję. Dla mnie sakrament małżeństwa jest święty i nienaruszalny – powiedział Stanisław, który był od dwudziestu trzech lat mężem Adrianny, nauczycielki geografii ze Szkoły Podstawowej nr 37 w Mieście położonym sześćdziesiąt kilometrów od Ponurej. – Ja to odbieram nieco inaczej. Pan wytyka, i to z sadystyczną wręcz przyjemnością, nie tylko moje peerelowskie inklinacje, ale również to, że pozwalam sobie na romans. To niebywałe – zdenerwował się Krzysztof. – Wydaje się panu. – Mało tego – kontynuował biznesmen – jak znam takich jak pan, wywodzi pan jedno z drugiego, bo przecież zakochać się w innej kobiecie, mając jednocześnie żonę, i być peerelowskim aparatczykiem jest tak logiczne jak zatrucie po zjedzeniu muchomora, nieprawdaż? – Już panu mówiłem, nic mnie to nie obchodzi. Pana życie, pańskie żałosne pochodzenie i moralnie naganne zachowanie względem własnej żony i społeczeństwa. To kwestia pańskiego sumienia. – Ha, a nie mówiłem. – Krzysztof triumfował. – Rozchorowałby się pan bez tych swoich kazań. A wie pan czemu? Z żalu... – Panie, daj pan spokój, ja tam swoje wiem. Krzysztof nie zamierzał jednak przerwać analizy psychologicznego portretu Stanisława. – A pewnie, że tak. Pan po prostu zazdrości innym. Sam pan oczywiście nic nie zrobi, żeby cieszyć się życiem, tak jak – nie przymierzając – ja. Dlatego tak pan zionie tą niechęcią wobec wszystkich zadowolonych, sytych i szczęśliwych ludzi. – Wie pan co? – Stanisław nie wytrzymał. – Powiem panu... – No, proszę bardzo, wyrzuć pan to z siebie, czekam! – Krzysztof założył ostentacyjnie ręce na piersi. – Powiem, jak już tak sobie szczerze mówimy, za co was tak nie znoszę. To ta wasza buta i ten brak jakiejkolwiek, choćby minimalnej skruchy. Ale nie, wy uważacie, że nic się nie stało i że trzeba przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego, nie tracąc przy tym nic z tego, co udało wam się zagrabić kosztem zwykłych ludzi. Przeszliście suchą nogą z jednego systemu w drugi, mając czelność twierdzić, że to wasz zmysł do biznesu pozwolił wam dojść do tego, co macie. – Ale wie pan... – Krzysztof próbował wtrącić się w wypowiedź nakręconego Stanisława, ale ten nie zamierzał już milczeć. – Otóż! – Pogroził palcem. – Otóż, drogi panie, są w tym kraju jeszcze ludzie, którzy doskonale pamiętają, co wtedy się działo i kto stał po której stronie. Szlag mnie trafia, kiedy sobie pomyślę, że ci, którzy w imię wolnej Polski tracili zdrowie, młodość, kariery, muszą teraz patrzeć, jak była nomenklatura wozi się swoimi mercedesami.
Nastała cisza. Obaj mężczyźni spoglądali sobie w oczy niczym koguty przed walką. – Już? – zapytał Krzysztof. – Już – oznajmił podenerwowany Stanisław. – Dziękuję więc za tę pouczającą i pełną pasji tyradę. Może nawet ma pan rację, oczywiście z punktu widzenia jakiejś tam dziejowej sprawiedliwości. Może. Ale co w związku z tym? – Nie wiem. – Stanisław odwrócił głowę w bok. – Ale jedno co wiem, to to że ja, pomijając całe moje rozżalenie obecną sytuacją, mogę z ręką na sercu powiedzieć: jestem przyzwoitym człowiekiem, który nigdy nie zaprzedał swoich ideałów. – Nigdy? – Krzysztof zapytał z lekkim przekąsem w głosie. – Nigdy – odparł pewnie Stanisław. – Pogratulować. A tak na zakończenie, to powiem panu, tak między nami, dlaczego nigdy nie dojdzie do urzeczywistnienia tej pańskiej sprawiedliwości dziejowej. – Krzysztof złapał Stanisława za ramię. – Bo tacy jak ja mają za przeciwników takich jak pan. Rozumie mnie pan? – Nie bardzo. Przypadkiem nie próbuje mnie pan obrazić? – W żadnym wypadku. Ale pan ze swoją, co tu dużo mówić, lekko nawiedzoną i nachalną postawą nigdy nie będzie odbierany poważnie. Ilu waszych działaczy leży wciąż na styropianach i walczy z duchami z przeszłości, robiąc z siebie ogólne pośmiewisko? Może to nawet i słuszne, moralne, być takim Don Kichotem. Tylko co z tego? Większość ludzi, widząc wasze wiece, stuka się w czoło. A dlaczego? Bo ludzie, proszę pana, wolą słuchać sytych, a nie obdartusów. Tak było, jest i będzie. Wywód Krzysztofa przerwało nagłe trzaśnięcie drzwi samochodu. W kierunku mężczyzn wolnym krokiem zbliżała się Grażyna. Nie wiadomo, czy powodem wyjścia z przytulnego wnętrza limuzyny była nuda, czy nieudolna próba ukrycia przez Krzysztofa faktu rozmowy przez telefon. Tak czy siak, zrobiło się nieciekawie. Krzysztof wyprostował się jak struna, a następnie zwrócił się szeptem do Stanisława. – O, idzie moja żona. Mam do pana wielką prośbę. Pomimo dzielących nas różnic ideowych i tak dalej, proszę pana o dyskrecję i niewspominanie o mojej telefonicznej rozmowie. Odrobina męskiej solidarności, zgoda? – Już panu mówiłem, nic mnie to nie obchodzi. – Stanisław wzruszył ramionami. – Dobry wieczór. – Grażyna uśmiechnęła się smutno do Stanisława. – Dobry wieczór – odpowiedział jej. Krzysztof pośpiesznie zabrał się za wyjaśnienie nieświadomej, jak mniemał, kobiecie przyczyn leżących u podstaw tego nocnego postoju w szczerym polu, a w zasadzie lepiej byłoby powiedzieć: w szczerym lesie. – Widzisz, kochanie, przejazd zamknięty, pewnie będzie przejeżdżał... – Nie tłumacz mi, co oznacza zamknięty szlaban, dobrze? – przerwała mu poirytowana żona. – No tak, właśnie. Wyobraź sobie, prowadzimy z panem ideologiczny spór, bardzo ciekawy zresztą, bardzo – zmienił temat, mając nadzieję, że rozmowa potoczy się torem omijającym jego telefon jak pociąg miasto Czeladź. – Tak, a o co, jeśli można wiedzieć? – udała zainteresowanie Grażyna. – Różnic systemów politycznych, przemian i ich konsekwencji – wymieniał Krzysztof. – Interesujące – kobieta patrzyła na Stanisława, który nerwowo próbował ukryć tłustą plamę tuż nad kieszenią płaszcza.
– Pan właśnie – kontynuował bzdurną rozmowę Krzysztof – brał czynny udział w obalaniu komunizmu, wyobrażasz to sobie? – O, to macie ze sobą wiele wspólnego, prawda? – Nie bądź sarkastyczna – obruszył się Krzysztof. – Rozmawiałeś z nią, tak? – Grażyna szybko pozbawiła męża złudzeń co do skuteczności jego konspiracyjnych umiejętności. – Co ty mówisz? – Nie kłam, widziałam. – Ale co ty mówisz, to był zupełnie ktoś inny. – Krzysztof tłumaczył się jak dziecko po wybiciu szyby. Kobieta odwróciła się w stronę Stanisława i patrząc na niego wzrokiem nazistowskiego oprawcy z Pawiaka, zapytała: – Rozmawiał z nią, prawda? Stanisławowi gorąco uderzyło do głowy. Spojrzał szybko na Krzysztofa stojącego za swoją żoną, a potem odparł: – Nie wiem, o czym łaskawa pani mówi. – Mizdrzył się do tej suki! – warknęła nieprzyjemnie. Stanisław szybko zaczął szukać stosownej odpowiedzi. Nic nie łączyło go z tym bufonem, partyjnym aparatczykiem, dziejowym cwaniakiem i zdrajcą, a mimo to powiedział: – To... to był jakiś... Rafał. Tak, Rafał. – Rafał? – Grażyna uśmiechnęła się i odwracając lekko głowę do tyłu, zwróciła się do niemniej zaskoczonego męża. – Znamy jakiegoś Rafała? – Tak... to był Rafał, no... członek rady nadzorczej, możesz nie znać – wymyślił naprędce Krzysztof. – Najwyraźniej. – Właśnie. – Krzysztof ponownie zmienił temat. – Pan, wyobraź sobie, jest księgowym. – Interesujące – odrzekła Grażyna, wodząc wzrokiem po czubkach drzew. – No właśnie. Mam do ciebie prośbę. Mogłabyś przynieść z samochodu tę tekturową teczkę? Jest na tylnym siedzeniu. Chciałbym panu coś pokazać. Kobieta wolnym krokiem udała się do samochodu. Idąc, ot tak rzuciła w stronę mężczyzn: – Rafał? Stanisław boleśnie odczuł, że Grażyna była zbyt inteligentną osobą, aby jego dziecinny wybieg mógł zwieść tę doświadczoną kobietę. Nie dosyć, że wyszedł na idiotę, to jeszcze stał się wspólnikiem tego wyperfumowanego lowelasa, którym ewidentnie gardził. – Jestem pod wrażeniem, bardzo panu dziękuję – Krzysztof pochwalił rozmówcę. – Sam nie wiem, po co to zrobiłem. – Niemniej dziękuję. – Proszę bardzo – powiedział Stanisław, wyraźnie rozczarowany brakiem asertywności. Grażyna przyniosła zieloną teczkę i przekazała ją mężowi. – O, właśnie! Pozwól, moja droga. Chciałbym panu, fachowcowi, pokazać, będzie pan łaskaw. – Krzysztof odwrócił teczkę w stronę światła wydobywającego się z latarni. – To są dokumenty z mojej firmy. Proszę rzucić okiem, o tu, to jest cała przyczyna moich nieszczęść. – Mówi pan o zapasach. – Stanisław bez wahania wskazał palcem stosowną rubrykę, mrużąc przy tym oczy. Krzysztof uśmiechnął się szeroko.
– O! Jak miło jest rozmawiać z człowiekiem, który od razu wie, o czym mowa – stwierdził z wyraźną ulgą. – Widzi pan, mój księgowy, nawet miły człowiek, od tygodni nad tym siedzi i nic. A dla mnie to jego nic to wielki problem, kłopot. I jak pan to widzi? – Na pana miejscu... – Stanisław podjął temat. – Tak? – Na pana miejscu znalazłbym nowego księgowego. – Myślałem już o tym, ale to dalej nie rozwiązuje moich problemów – westchnął z przekąsem Krzysztof. Stanisław zaczął wertować dokumenty, chwilę milczał w skupieniu, a następnie zaczął prezentować swoją opinię, wprawiając Krzysztofa w niemały zachwyt. – Jeśli miałbym – zaczął – cokolwiek sugerować, to przeksięgowałbym na poczet tego, o tę pozycję, widzi pan, o tak – przesuwał palec w górę i w dół. – Rozumiem – Krzysztof starał się nadążać za księgowym. – Potem założyłbym rezerwę, fikcyjną rzecz jasna. – Tak, rzecz jasna. – A potem, utworzyłbym na przykład filię firmy za granicą i sprowadziłbym cały zapas blachy z powrotem do nas. Oczywiście pana księgowy musiałby trochę to dopracować, to jedynie luźny pomysł. – Stanisław oddał teczkę Krzysztofowi, na twarzy którego pojawiły się oznaki szczerej radości i uznania dla wiedzy Stanisława. – No, rzecz jasna! No, taka rzecz jasna, że no naprawdę! – Widzisz, warto czasem posłuchać mądrych ludzi spoza twojego bliskiego grona pseudodoradców – skomentowała kąśliwie Grażyna. – Mówisz o sobie? – Krzysztof nie pozostawał jej dłużny. – Tak jak mówiłem, to tylko propozycja – zastrzegł Stanisław. – À propos. – Krzysztof sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął wizytówkę. Na niezapisanej stronie wpisał piórem kilka cyfr, a następnie wręczył ją Stanisławowi, mówiąc: – Proszę, to moja wizytówka. Byłbym zaszczycony, gdyby zechciał się pan ze mną skontaktować. – Co to za numer telefonu? – spytał zaskoczony Stanisław. – Jakiś dziwny, nie znam. – To nie jest numer telefonu. No, kapitalne, zabawny pan jest – roześmiał się biznesmen. – To jest wysokość pana wynagrodzenia, gdyby oczywiście zechciał pan dla mnie pracować. Przekonał mnie pan, czas zmienić księgowego. – Pan żartuje. – Nigdy nie żartuję, jeżeli mówię o pieniądzach, moich pieniądzach. Stanisław po tych słowach przetarł spocone czoło. – To dość zaskakująca propozycja – wyjąkał. – No i suma, jak dla mnie, raczej zawrotna. – Umowa na czas nieokreślony – dodał Krzysztof wyraźnie rozbawiony. „No, proszę – pomyślał – dwie pieczenie na jednym ogniu. Nowy księgowy dla firmy i moralna korupcja stojącego przed nim opozycjonisty i piewcy odnowy moralnej. Jeszcze kilka kroków a cyrograf zostanie podpisany”. Tymczasem Grażyna, która doskonale wiedziała, do czego zmierza jej mąż, rzuciła niby od niechcenia: – Ależ ja nie sądzę, żeby pan zechciał wbrew swoim zasadom pracować u byłego komunisty, prawda? – Możesz się nie wtrącać?! Zresztą to tylko propozycja, z której pan oczywiście nie musi
skorzystać. Stanisław, przyglądający się kłócącemu się małżeństwu, czuł się jak półżywa mysz w łapach dwóch kocurów. – Proszę pani, moje poglądy – jąkał się – nie mają z tym nic wspólnego, nic do rzeczy. Dalej uważam, że sprawiedliwość... – tu przerwał sam sobie i ponownie rzucił okiem na białą wizytówkę. – To wynagrodzenie brutto? – Netto oczywiście, plus dodatki, ale to już drobne – poinformował go Krzysztof. – Błagam! – Grażyna pokiwała głową, a na jej ustach pojawił się uśmiech dezaprobaty i rozczarowania. – Proszę pani, jeszcze nie powiedziałem, że się zgodzę. Kobieta położyła dłoń na ramieniu mężczyzny. – Ależ zgodzi się pan, zgodzi. – Nawet ja muszę przyznać, że czasy się jednak zmieniły. Świat idzie naprzód. Poza tym ideały, którym jestem wierny, noszę w sercu, proszę pani i to jest ważne. – Utwierdza tylko pan mojego męża w przekonaniu, że każdego można kupić. – Grażyna! – Krzysztof nie wytrzymał. – O co ci, u diabła, chodzi? Nastała krótka chwila milczenia. Stanisław obracał w dłoniach białą wizytówkę, po czym odrzekł bez przekonania: – Raczej nie. – Poczuł, jak wielki, niewidzialny kamień dławi mu gardło. – Co? Nie? – zapytał ze zdziwieniem Krzysztof. – Pana żona ma rację. Są pewne zasady. Całe moje życie przeżyłem w poczuciu... – Mojej żony niech pan lepiej nie słucha. Ja tak zrobiłem i mam to, co mam. Drogi panie, nie czas, nie miejsce na podejmowanie takich decyzji. Nagle, zupełnie niezauważenie do dźwigni szlabanu podszedł Henryk. Oblivokr ubrany był w granatowy mundur dróżnika. Kręcąc korbą, uśmiechał się w stronę stojących. – Zresztą widzę, że zaraz będziemy ruszać – stwierdził Krzysztof na widok Henryka. – Panie! – krzyknął do niego. – Co za licho kazało nam tu tyle stać, ludzie kochani?! Fałszywy dróżnik tylko zasalutował, po czym odrzekł ze spokojem: – A żeby pan wiedział, że licho. I to jakie! Biznesmen spojrzał na niego ze srogą miną, a następnie zwrócił się do Stanisława: – To co? Do zobaczenia, miejmy nadzieję, i dziękuję za ciekawą dyskusję. Co złego to nie my, jak to mówią. Liczę, że jednak zmieni pan zdanie, a przynajmniej zastanowi się nad propozycją. – Do zobaczenia. – Stanisław podał rękę Krzysztofowi. – Życzę panu powodzenia, mimo wszystko. Grażyna również podała dłoń nieznajomemu. – Do widzenia panu. Miło było poznać i dziękuję za tego „Rafała”. Dało mi to wiele do myślenia. – Do widzenia pani. – Stanisław ukłonił się nisko. Wszyscy rozeszli się do swoich samochodów. Rozległ się dźwięk odpalanych silników. Przejeżdżając ostrożnie przez tory kolejowe, mijali Henryka, który machał do nich na pożegnanie. – Jedźcie, jedźcie, dzieci. Gdziekolwiek się udacie, cokolwiek zrobicie i tak spotkamy się jeszcze raz. Idźcie spać, lecz sen niech was nie zwiedzie, moi mili. Śnijcie czujnie – mówił do siebie stary oblivokr, szczerząc zęby w stronę odjeżdżających.
*** Rysiek wrócił z wygódki. Wchodząc, walczył jeszcze z zamkiem w spodniach, który uparcie zacinał się w połowie drogi. – Co za historia – stwierdził z zadumą w głosie Tomasz. – Mógłbyś z łaski swojej zostawić już te gacie i usiąść. Chcę posłuchać, co było dalej – denerwował się na Ryśka, który za nic mając sobie tragedię gości z gospody U Romana, smarował świeczką zamek w spodniach. Grabarze zapalili po papierosie, a Śmierć opowiadała dalej. – Jakieś osiem miesięcy później – zaczęła – Grzegorz, ten przystojny pracownik przedsiębiorstwa robót drogowych, siedział w ciasnym pokoju widzeń w areszcie śledczym w mieście położonym jakieś sześćdziesiąt kilometrów od Ponurej. – Królu Niebieski! – załkał Młody. – Cholerne oblivokry! – wygrażał pod adresem starych kozłów. *** Jak już wspominała Śmierć, Grzegorz, ubrany w szary dres, siedział przy zielonym laminowanym stoliku. Naprzeciw niego stało puste jeszcze krzesło. Mężczyzna wyglądał okropnie. Miał smutną twarz i niewidzące, wypalone oczy. Klawisz przekręcił ogromny klucz w zamku. Rozległ się charakterystyczny, więzienny zgrzyt. Wielka krata uchyliła się, wpuszczając do środka Maurycego. Rzecz jasna Grzegorz nie miał zielonego pojęcia, że pan mecenas w eleganckim garniturze, trzymający w dłoni skórzaną aktówkę, a na drugiej ręce mający przewieszoną togę z zielonym żabotem, to jeden z trzech staruszków z gospody U Romana. Oblivokr położył teczkę na stole, a togę przerzucił przez oparcie krzesła. – Dzień dobry – przywitał się Maurycy. Grzegorz nie odpowiedział. Adwokat uśmiechnął się uprzejmie. – Rozumiem – dodał. Usiadł na krześle i z teczki wyciągnął akta sprawy o sygnaturze IV K / 1345 /96. – Nic pan nie rozumie – odezwał się po chwili Grzegorz. – Jestem tu, aby panu pomóc. – Czyżby? Zresztą wszystko to moja wina. – Grzegorz wbił palce we włosy. – To przeze mnie ten człowiek spędzi resztę swojego życia na tym cholernym wózku. Pomóc mi, ciekawe jak? – To jak i kto tu jest winien, proszę pozostawić mnie, jeżeli oczywiście zechce pan ze mną współpracować. – Maurycy spojrzał oskarżonemu mężczyźnie głęboko w oczy. – Niczego nie potrzebuję! Zrobiłem, co zrobiłem. Teraz muszę za to zapłacić, po prostu. – Proszę pana! Pozwoli pan, że jednak zajmę się pańskim problemem najlepiej jak potrafię – oblivokr był zdumiewająco przekonujący w swej nowej roli. – Po co? – Są przynajmniej dwa powody. Po pierwsze, każdy ma prawo do obrony. – Obrony? – ożywił się Grzegorz. – Doprowadziłem do wypadku. Człowiek został przeze mnie na całe życie kaleką! Co tu bronić? Kogo? Muszę ponieść odpowiedzialność za to, co zrobiłem. – Wystarczy tych frazesów. A poza tym jest jeszcze kwestia pańskiej pracy. Mój przyjaciel, a pana Szef, wynajął mnie, bym pana z tego wyciągnął, a tym samym nie narażał jego firmy na szwank i utratę reputacji, dobrej reputacji, zaznaczam. – Dobroczyńca – sarkastycznie skwitował Grzegorz. – Niech pan nie będzie taki niesprawiedliwy. Powinien pan być raczej wdzięczny.
Ostatecznie mógłby pan dostać obrońcę z urzędu, który pomiędzy jednym ziewnięciem a drugą kawą wpakowałby pana wprost za kratki. – A skąd pan wie, że tego nie chcę? Maurycy złapał Grzegorza za rękę, jak żona umierającego męża. – Jest pan rozgoryczony, to zrozumiałe. Poza tym nikt tego nie chce. Kto normalny pragnie spędzić sporą część swojego i tak krótkiego życia w celi z bandą zwyrodnialców, bez perspektyw na ułożenie sobie reszty życia od nowa, bez piętna skazańca? – A sumienie? – Sumienie? – Adwokat zrobił zdziwioną minę. – No cóż. Niech pana dręczy, jeśli taka pana wola, ale na wolności, przed telewizorem, w domu. Zapewniam, że to lepsza alternatywa. – Nie mam nastroju na żarty – obruszył się Grzegorz. – Oczywiście, przepraszam. Staram się tylko przekonać pana, że nie warto składać broni, skoro nie wiemy, jakie mamy szanse. – To beznadziejna sprawa – stwierdził ze smutkiem Grzegorz. – Wszyscy to wiedzą. Skażą mnie i pójdę siedzieć. I dobrze. – Niech pan nie będzie dzieckiem. – Przecież to oczywiste! A pan? Tylko próbuje mnie pocieszać. Ja rozumiem, taka pana rola, ale przecież doskonale pan wie... – Co ja wiem, to ja wiem – przerwał mu Maurycy. – A na razie to ja jestem adwokatem, pana obrońcą i to ja zdecyduję, co jest beznadziejne i czy w ogóle jest, dobrze?! Grzegorz przez chwilę milczał. – Dobrze – odpowiedział zrezygnowany. – No, widzi pan. Proszę mi zaufać. Widziałem w swoim długim zawodowym życiu wiele, wydawać by się mogło, beznadziejnych spraw. – I co? – I to, że wszystko zależy od sposobu ich postrzegania. Do nas natomiast, mówię tu o panu i o mnie, należeć będzie to, aby je odpowiednio ukazać, rozumie pan? Grzegorz nie reagował, gdy tymczasem adwokat tłumaczył dalej. Uniósł swoje dłonie przed sobą i spoglądając to na jedną, to na drugą, mówił: – Ukazywanie, postrzeganie. Postrzeganie, ukazywanie. Prowadziłem niedawno sprawę Sebastiana, syna pańskiego majstra, pewno pan słyszał? – To prawda. I jak z postrzeganiem? – Sprawa wydawała się beznadziejna. Wszystko, na pierwszy rzut oka, wskazywało na to, że chłopak skończy w więzieniu. – I co, nie skończył? – Grzegorz uśmiechnął się smutno. Wszystko, co mówił Kazimierzowi o adwokatach, sprawdzało się na razie co do joty. – Oczywiście, że nie. Mało tego, znalazł się świadek, który pod przysięgą zeznał, że kobieta, w którą uderzył ten Bogu ducha winny chłopak, dopuszczała się niebezpiecznych manewrów na drodze, nie miała aktualnych badań technicznych pojazdu i jeszcze parę innych rzeczy. Badanie alkomatem zaś uznano za niewiarygodne. – W głowie się nie mieści. Pewnie jest pan z siebie dumny? – A pan by nie był? – łgał Maurycy, bawiąc się czarno-złotym piórem. – Nie chce mi się o tym gadać. – Jak pan chce. Ja proponuję panu pomoc. Widzę możliwości i wiem, jak po nie sięgnąć.
Reszta zależy od pana. Grzegorz czuł obrzydzenie do tego człowieka. Ogolony, pachnący dostatkiem, otaczający się wpływowymi obywatelami miasta, udawał troskę o los robola, któremu grozi więzienie. Mimo to rzeczywistość nie dawała mu dużego wyboru. Wielkie gesty, nastawione na wieczną rzeczy pamiątkę, pasowały raczej rewolucyjnym męczennikom, a nie bezimiennym fachowcom od łatania dziur w drogach. Grzegorz postanowił spróbować. W sytuacji, w której się znalazł, trudno wybrzydzać. – Więc co? Co mam zrobić? Maurycy otworzył skórzany notatnik, a następnie spokojnym głosem zwrócił się do swojego klienta: – Proszę na spokojnie opowiedzieć, jak do tego zdarzenia doszło? Grzegorz spojrzał w okno, za którym widać było szarą ścianę budynku bloku IV. – Normalnie – zaczął. – Była zmiana organizacji ruchu na skrzyżowaniu na Lwowskiej. Pas, który normalnie do tej pory służył do jazdy na wprost, został zajęty na pas do skrętu w lewo, dla pojazdów jadących z przeciwka. – To wiem – mruknął Maurycy, kreśląc coś czarno-złotym piórem. – Razem z Kazikiem malowaliśmy strzałki na jezdni. Nagle zaczęło padać, właściwie to zrobiła się ulewa. Nie było sensu w takim deszczu kłaść farby. Mieliśmy jeszcze ustawić znaki ostrzegawcze o zmianie w ruchu... – Których nie daliście – przerwał mu adwokat oskarżycielskim tonem. – Nie. – Grzegorz opuścił wzrok. – Zaczęliśmy się spieszyć, zwinęliśmy majdan. Sygnalizacja nie działała. Facet ciął, po staremu, tym merolem na wprost i wpakował się centralnie pod TIR-a. – Jak dotąd wszystko się zgadza. – Jak dotąd?! Tak było! – obruszył się Grzegorz. – A czy pan wie, że kierowca tego mercedesa był pod wpływem alkoholu? „Zaczęło się”, pomyślał Grzegorz. – I co z tego? – zapytał. – Co z tego? Pan się jeszcze pyta? To nam zmienia postać rzeczy. Jechał z nadmierną prędkością, wcześniej wypił piwo, nie zachował bezpiecznej prędkości. – Dobrze wiedział, że nie miał prawa wjechać pod inne auto. Znał to skrzyżowanie. Grzegorz nie widział związku lub raczej nie chciał go widzieć. Był przekonany o swojej winie. Chciał zachować się jak dojrzały mężczyzna. Co z tego, skoro Maurycy miał już gotowy plan wobec swojego klienta? Zasada była prosta. Przedstawić możliwości i nic więcej. Owieczka musiała sama ogolić się z runa pozorów, hipokryzji i fałszu. – Znał, to prawda, przejeżdżał tam codziennie – Maurycy tłumaczył ze spokojem. – Czyli wiedział, że od pewnego czasu trwają na nim prace drogowe. A jednak jechał szybko, zbyt szybko, na pamięć. A poza tym, pozostaje jeszcze kwestia pańskiego kolegi, który również odpowiada za tę tragedię. Mężczyzna spojrzał na swojego adwokata z niepokojem. – A co on ma z tym wszystkim wspólnego? Pomagał mi, to ja byłem jego przełożonym. Maurycy wyciągnął jakieś papiery. Przewracał kartkę po kartce. – A czy pan wie, że pański kolega zatrudniony był u was na czas określony, na próbę? – Wiem, pracował drugi miesiąc. – Jest w pana ocenie dobrym pracownikiem? – zapytał Grzegorza tak, jakby chciał
zaszczepić w nim wątpliwość. – Znał się na robocie. Wiem, że nie była to jego pierwsza praca w drogownictwie. – Ufał mu pan? – Co to za pytanie? – Całkiem normalne. Grzegorz zaczął się zastanawiać. Czuł, że ten chytry starzec coś wie. Zdawał sobie też pomału sprawę z tego, że czeka go wybór, podjęcie jakiejś obrzydliwej decyzji, wbrew wszelkim granicom przyzwoitości i honoru. – Ja wiem? Trudno powiedzieć – zaczął się plątać. – Za krótko go znam, to młody chłopak. Nie wiem. – Właśnie. To pewnie i tego pan nie wie, że wcześniej pracował w konkurencyjnej firmie robót drogowych, z której wyleciał. – Nie wiedziałem, nic mi nie mówił. – Wiem – stwierdził z zadowoleniem Maurycy. – Pana szef też, też nic nie wiedział. – A za co? – Nie wykonał polecenia, zapomniał. Nie zabezpieczył wykopu. Na jego szczęście, radiowóz policyjny, który tamtędy przejeżdżał, dzięki refleksowi kierowcy nie wpadł do wykopu. Ale daje to do myślenia, nie uważa pan? – Co daje?! Co to wszystko ma wspólnego ze mną?! – Grzegorz nie krył niezadowolenia z przebiegu rozmowy. – To ja byłem odpowiedzialny za odcinek. – A czy przez przypadek nie kazał pan mu postawić tego znaku ostrzegającego o zmianie organizacji ruchu? – Nie kazałem! – Ale mógł pan? – Oczy Maurycego błysnęły jak u wilka, który dojrzał ranną sarnę. – Co pan chce przez to powiedzieć? – To, że gdyby pan wydał takie polecenie, pański kolega i podwładny zarazem, mógłby się do tego nie zastosować i nie byłoby w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę jego grzeszki z przeszłości. Teraz dopiero dotarło do Grzegorza, co stało za fałszywym uśmiechem adwokata. Miał się wykpić od odpowiedzialności po trupie własnego sumienia. Czy jest coś, co usprawiedliwiać może łajdactwo? Póki co, Grzegorz twardo obstawał przy swoim, chociaż gdzieś z tyłu głowy kiełkowała myśl o kanapie przed telewizorem. – Nie zrobię tego! – Dlaczego nie? – zapytał Maurycy. – Bo nic takiego nie miało miejsca. – Ale mogłoby mieć. Proszę pomyśleć. – Adwokat ściszył głos, stwarzając pozory luźnej, niezobowiązującej propozycji. – Jest pan dojrzałym mężczyzną, długoletnim pracownikiem, dobrym fachowcem. Poza tym jest pan też mężem i ojcem. Nie szkoda panu tego stracić? W oczach Grzegorza pojawiły się łzy. Jego system nerwowy od wielu już dni przypominał szarpany wiatrem namiot na zboczu Everestu, a nie stabilną budowlę ze stali i betonu. Obraz córki, wyczekującej go pod bramą więzienia, dusił go niczym powróz na szyi wisielca. – Oczywiście, że szkoda! Niech pan przestanie się nade mną znęcać! Miał pan zaoferować mi pomoc, a tymczasem każe mi pan kłamać i wkopać przyjaciela w coś, czego nie zrobił. – To, że czegoś nie zrobił, to już ustaliliśmy. Poza tym niech pan się tak nie unosi. A może tak... – Maurycy podał chustkę swojemu klientowi. – Niech pan postara się zastąpić
„kłamstwo” innym słowem. – Ciekawe jakim? – Na przykład: kompromis, priorytet, życie – wymienił jednym tchem adwokat. – Życie? – A chociażby życie. Pańskie życie! – Maurycy wstał z miejsca i stanął za Grzegorzem. – Czyż nie jest aby tak, że każdego dnia, różnymi sposobami podejmujemy walkę o nasze życie? Czyż nie chcemy, aby działo nam się lepiej, byśmy byli zdrowi, byśmy mogli się realizować, aby było nas stać na spełnianie swoich przeróżnych zachcianek? Jesteśmy w stanie zrobić praktycznie wszystko, poświęcić własne ambicje i zasady, zdradzić, skłamać i to tylko po to, żeby żyło nam się lepiej i lepiej. – No dobra, dobra. Tylko co to wszystko ma wspólnego... – Grzegorz próbował wtrącić się w dość niejasne wynurzenia swojego obrońcy, ale ten tylko położył mu dłoń na ramieniu i mówił dalej: – Zaraz do tego wrócimy, proszę dać mi skończyć. Czy mówiąc, że w obronie swojej rodziny, skłonni byśmy byli nawet zabić, składamy tym samym obietnicę bez pokrycia? Grzegorz nie odpowiedział, słuchał. – Czy powie pan swojej żonie, że w imię dziwnie pojmowanej solidarności z zupełnie obcą panu osobą, zrezygnuje pan z bezpieczeństwa i dobra swojej rodziny? – To są zagrywki poniżej pasa i dobrze pan, mecenasie, o tym wie. – Może inaczej... – Maurycy usiadł na krześle. – Pan oczywiście wie, że pana kolega również występuje w tej sprawie w charakterze podejrzanego. Czyli co? Jego sytuacja diametralnie nie ulegnie zmianie. On jest młodym kawalerem, bez dzieci, bez zobowiązań. Poza tym, nie wiem jak pan, ale ja odnoszę nieodparte wrażenie, że on będzie się jednak starał pana pogrążyć. – Niby dlaczego? – Chociażby dlatego, że ma więcej rozumu od pana oraz posiada instynkt samozachowawczy, którego panu najwyraźniej brakuje. – Niech pan nie mierzy wszystkich jedną miarą – zdenerwował się Grzegorz. – Udam, że tego nie słyszałem. W każdym razie, byłbym zaskoczony, gdyby pan Kazimierz – tu Maurycy skinął głową w stronę ściany – nie skorzystał z okazji wyłgania się z poniesienia kary, kosztem pana właśnie. Niech pan o tym pomyśli. Niech pan zacznie w końcu myśleć o sobie – podniósł głos – i o swojej rodzinie! No, ale widzę, że tracę czas. Pana idealizm i bezkrytyczna wiara w ludzi poprowadzą pana prosto za kratki. Adwokat wstał i zaczął ostentacyjnie pakować dokumenty do teczki. Nie miał, rzecz jasna, zamiaru się poddawać. Ten gest pozornego pozostawienia klienta własnemu losowi był tylko tłem do wyrzucenia na więzienny stolik prawdziwego asa z rękawa. Postanowił posłużyć się argumentem, który powinien przeciągnąć Grzegorza na jego stronę. Oczywiście cała gra zakładała możliwość przegranej ze strony oblivokra. Mogło okazać się, że ten dumny człowiek i jego postawa, zasady, reprezentowane wartości i wygłaszane sądy są szczere i niezłomne. Póki co Grzegorz był na dobrej drodze. Maurycy, udając rezygnację, postanowił obrócić przeciw Grzegorzowi jego własną broń, jaką było poczucie odpowiedzialności. – Ale cóż, bywa i tak. – Adwokat przełożył togę przez rękę. – Mam nadzieję, że pana żona będzie wyrozumiała i pojmie powody, dla których nie skorzystał pan z tej propozycji. Przed przyjściem tutaj pozwoliłem sobie z nią porozmawiać i przedstawić moją koncepcję wyrwania pana z tego bagna.
– I co ona na to? – Powiem tylko tyle, że pańska szanowna małżonka przyjęła tę wersję prawie z przekonaniem, że tak właśnie było. Że wydał pan to polecenie, będąc pewnym, że zostanie ono wykonane, a pański kolega, po raz kolejny, dał się poznać jako człowiek, któremu nie można ufać. I wie pan, dlaczego pana żona przyjęła to jako pewnik? Bo ona w pana wierzy, szanowny panie, wierzy. No nic, na mnie już czas. – Niech pan zostanie, panie mecenasie. Dobrze – powiedział Grzegorz wyraźnie rozgoryczony i zły na siebie. – Dobrze, co? – zapytał oblivokr, aby się upewnić. – Zgoda. Wiem, co mam powiedzieć przed sądem. Maurycy uśmiechnął się delikatnie. Bardziej ze współczucia niż z pospolitego triumfu. Następnie wyciągnął swoją wielką fajkę. Nabił ją tytoniem i zaczął powoli palić. Tak. Póki co zabawa była naprawdę przednia, choć tak przewidywalna. Postanowił do końca grać swoją okrutną rolę adwokata-obrońcy robotnika. Rozłożył notatnik. Wyciągnął jeszcze paczkę papierosów i poczęstował Grzegorza. – Więc tak. Zacznijmy od tego. Był deszcz... *** Na dworze zrobiło się już ciemno. Cmentarz opustoszał. Grabarze jednak nie zamierzali jeszcze wracać do domu. Wciągnęła ich historia opowiadana przez Śmierć. Byli nawet miło zaskoczeni niezwykłym talentem oratorskim Kostuchy, która urzeczonym przyjaciołom rysowała obrazy, niczym z projektora „Ania”. – Nie dziwię mu się – stwierdził Rysiek. – Też bym nie chciał siedzieć w pierdlu. To się tak dobrze gada. To tak jak z łapówką. – Co jak z łapówką? – zapytał Tomasz. – Każdy gada, że w życiu by nie wziął. No nie jest tak? Jak ci nie proponują, to łatwo powiedzieć: „Nie biorę”. Ale jak położą ci milion żywej gotówki na stole, to wtedy powiedz, że nie bierzesz. – Racja – potwierdził Tomasz. – A taki Krzysztof – wtrącił się Młody – to zawsze wyjdzie na swoje. Bogatemu to i byk się ocieli. Kasa, piękna żona, kochanka i nawet księgowego w ciemnym lesie spotyka – wymieniał z zazdrością. – To co? Mam opowiadać dalej czy nie? – spytała współtowarzyszy Śmierć jak przedszkolanka małe dzieci. Wszyscy skinęli głową. – No dobrze. Rzecz jasna – zaczęła – przypadek nieszczęsnego Grzegorza był ściśle związany z pozostałymi zdarzeniami. Pułapki zastawiane przez oblivokry, musicie wiedzieć, miały za zadanie nie tylko sprawdzić niezłomność i prawdziwość postaw, reprezentowanych przez Krzysztofa, Grzegorza i Stanisława, ale również połączyć ich losy tak, by na koniec sprowadzić ich w pewne miejsce, o którym opowiem później. Na razie opowieść przenosi się do pięknego domu położonego na przedmieściach. – Tego miasta położonego sześćdziesiąt kilometrów od Ponurej – dodał Rysiek, uprzedzając tym samym Kostuchę. Śmierć tylko się uśmiechnęła, by zaraz potem snuć dalszą część historii. – Mieszkali w nim Krzysztof i Grażyna. *** Małżeństwo mieszkało w kwadratowym domu na Osiedlu XXXV-lecia, będącego w latach siedemdziesiątych obiektem westchnień i zazdrości szarego społeczeństwa.
Wszystko w tym domu było jak zmumifikowane. Każdy przedmiot przypominał Krzysztofowi czasy, kiedy świat leżał u jego stóp. Kominek pokryty imitacją klinkieru, dawno już nie używany. Lampa typu lava, baranie skóry służące za pokrowce foteli. Zakurzone poroża na wszechobecnej boazerii, tandetny barek, jakby żywcem wzięty z Hotelu Forum. Chińska waza, rosyjski samowar, mongolski bukłak na wodę obszyty końskim włosiem – pamiątki z wojaży po krajach dawnego Obozu. Blichtr wspaniałych lat siedemdziesiątych. Grażyna biegała w pośpiechu po pokoju. Co rusz podchodziła do lustra w przedpokoju, przymierzając kolczyki i poprawiając makijaż. Spoglądała na zegarek. Wyraźnie czekała na moment, w którym wyjdzie z domu. Nie chciała się spóźnić. Zupełnie nie zwracała uwagi na Krzysztofa siedzącego na wózku inwalidzkim. Nie przypominał już pewnego siebie władcy świata, króla stali i pożeracza niewieścich serc. Ubrany w dres, z filcowymi bamboszami na stopach, próbował nadążać za przelatującą obok niego niczym lodowa kometa żoną. Z trudem kręcił kołami. Brak wprawy. Wszystko jednak wskazywało na to, że będzie miał mnóstwo czasu na opanowanie trudnej sztuki poruszania się na wózku. Wodząc smutnymi oczami za przymierzającą czerwone szpilki Grażyną, zapytał: – Wybierasz się gdzieś? – Proszę? Grażyna wydawała się zaskoczona, że to „coś na kółkach” w ogóle mówi. – Pytam, czy gdzieś wychodzisz. – Może – rzuciła od niechcenia. – Widzę, że moje kalectwo ci służy, kwitniesz. – Zaraz przyjdzie Stanisław. Musisz podpisać jakieś papiery. Słyszysz? Krzysztof uśmiechnął się z wyrzutem w oczach. – Oj, trafił ci ten nasz Stasiu, prawda? Kobieta wydawała się niewzruszona insynuacjami Krzysztofa. – Po pierwsze, to twój nabytek, jakby na to nie patrzeć. Poza tym, owszem, jest mi bardzo pomocny, odkąd cała firma zwaliła mi się na głowę. Naprawdę dużo dla mnie robi. – Nie wątpię. – Nie wątpię? Cóż to niby ma znaczyć? – Nic. Krzysztof dobrze wiedział, że między Stanisławem, nowym dyrektorem finansowym firmy STALBOX, a jego żoną jest coś więcej, niż tylko zwykła współpraca na płaszczyźnie służbowej. Oboje zmienili się nie do poznania. Odkąd Krzysztof uległ wypadkowi, Grażyna stała się korzystającą z życia Messaliną, pragnącą za wszelką cenę nadrobić stracony czas. Chciała spróbować wszystkiego, co było dla niej do tej pory niedostępne, zakazane. Nagle okazało się, że ta ubezwłasnowolniona kobieta, żyjąca w cieniu męża, potrafi nie tylko zamówić papier do ksero, ale również świetnie zarządzać całą spółką. Nie stała się swoim zaprzeczeniem. Jej zgrabne nogi zawsze były ubrane w czerwone, wysokie szpilki. Tyle że przez większość życia schowane były za kuchennym stołem. Rzecz jasna Stanisław z całych sił wspomagał Grażynę, również merytorycznie. Nie stał już z ulotkami na środku pustej ulicy. Jego zaangażowanie w sprawy firmy godne było najwyższych pochwał. W krótkim czasie zdobył pozycję majątkową, która pozwoliła mu na pogodzenie się z postanowieniami okrągłego stołu. Szybko wytłumaczył sobie, że to, co teraz robi, wcale nie stoi w sprzeczności z jego sumieniem. To nie on odsunął się od OPOKI. To OPOKA nie zdała egzaminu. Nie dość, że przegrała wybory, to jeszcze stała się rzecznikiem
wykluczonych. A to nie był już świat księgowego z Ponurej. Od pewnego czasu ulubioną herbatą Stanisława była oczywiście English Breakfast. Dla Grażyny i Stanisława świat stał się teraz przestrzenią nieograniczonych możliwości, pełną wielkich wyzwań, nowych znajomości, szalonych doznań (szczególnie tych z Motelu pod Kosmatym Jeleniem). Ta zupełnie nowa, świetlana rzeczywistość miała tylko jedną, jedyną wadę. Wejście do niej nie przewidywało udogodnień dla niepełnosprawnych. – Czy ja jestem ci jeszcze do czegoś potrzebny? – skarżył się Krzysztof. – Nie wiem, o czym mówisz. – To proste pytanie. Po prostu się zmieniłaś. – To nie ja się zmieniłam – oznajmiła oschle Grażyna – tylko okoliczności. – Przestało ci na mnie zależeć, widzę to. Kobieta tylko się uśmiechnęła, po czym dodała: – Proszę, proszę. Od kiedy to cię w ogóle obchodzi? Jeszcze kilka miesięcy temu odnosiłam wrażenie, że jestem dla ciebie zwykłym balastem. Oganiałeś się ode mnie, jak od natrętnej muchy, a teraz? Proszę. Chcesz – ba, wymagasz ode mnie – żebym wzdychała do ciebie przy byle okazji. – Ciągle jesteśmy małżeństwem, nie zapominaj o tym! – uniósł się Krzysztof. – I co w związku z tym? – Jak możesz tak mówić, jak możesz mnie tak traktować? Przeżyliśmy razem tyle lat. – Tak, ile dokładnie, przypomnij mi łaskawie? – kobieta droczyła się z mężem. – To śmieszne, wiesz, że nie o to chodzi. Nie pamiętam dokładnie ile – oburzył się. – Dużo – odpowiedział wymijająco. – Przestań. Stajesz się nie do zniesienia w tym swoim użalaniu się nad sobą. – Grażyna była bezlitosna. – Wiem, że teraz korzystasz z okazji. Jestem od ciebie zależny, odgrywasz się. Krzysztof był bezradny. Próba wzbudzenia jakiegokolwiek pozytywnego uczucia w żonie rozbijała się o mur chorej satysfakcji, która mogła się narodzić jedynie w umyśle udręczonej kobiety. – Tak? A mam za co? – spytała. – No właśnie. – Ty mi powiedz. Masz na tyle odwagi i przyzwoitości, żeby przyznać, że przez te wszystkie lata traktowałeś mnie jak powietrze, jak przestarzały, zniszczony mebel, który burzy estetykę twojej kolejnej młodości? Chyba, że się mylę, to mnie popraw. – Teraz ty przestań! Krzysztof nie miał na swoją obronę nic, prócz własnego kalectwa. W normalnej sytuacji mógłby liczyć na miłość, opiekę czy choćby minimalne przejawy zwykłej ludzkiej empatii ze strony żony wobec nieszczęśliwego męża. Nie tym razem. Jego choroba stała się przecież błogosławieństwem, nagrodą dla Grażyny. A z nagród, jak wiadomo, należy się przecież cieszyć. Kobieta w dalszym ciągu nie zwracała uwagi na Krzysztofa. Była zajęta sobą, cudownie samolubnie i ostentacyjnie sadystycznie. Malując usta, prowadziła okrutny dialog z mężem. – Boli cię to, że musisz mnie prosić o pomoc. Błagać, bym przy tobie była i dała ci to twoje cholerne poczucie bezpieczeństwa. – Czy ja tak wiele wymagam? Czy ja ci tego nie gwarantowałem? Czy nie dbałem o twój spokój, o dostanie życie?
– Ale jakim kosztem, mój drogi panie, jakim kosztem? – Teraz będziesz się mścić. Triumfujesz – oznajmił smutno Krzysztof. – Nie wiesz, o czym mówisz. – Czyżby? Widzę, z jaką sadystyczną wręcz przyjemnością informujesz mnie o twoich sukcesach w zarządzaniu firmą. A może lepiej byłoby powiedzieć: waszych sukcesach – zasyczał zjadliwie. – Wydaje mi się – odpowiedziała Grażyna – że powinieneś być raczej wdzięczny i cieszyć się, że potrafię zarobić pieniądze. No, chociaż zgodnie z twoją oceną, nie powinnam umieć nawet załatwić głupiego zamówienia na papier do ksero. Zresztą szkoda mojego gadania. – Nie wymagaj ode mnie, żebym w tej sytuacji pękał z radości! W jednej chwili, z powodu jakiegoś robola, stałem się obiektem godnym politowania i niczym więcej. Rozumiesz? Niczym więcej! – Krzysztof krzyczał, szarpiąc z pasją koła wózka. Po chwili jednak się poddał. Spojrzał na swój telefon komórkowy. – Nie przypuszczałem, że pozwolisz jej dalej pracować. Miał na myśli swoją asystentkę, która z niezrozumiałych powodów mocno zrewidowała obiekt swoich dotychczasowych westchnień. – No widzisz, jak ty mnie mało znasz. My kobiety potrafimy się porozumieć. Dałam jej nawet podwyżkę, wyobrażasz to sobie? – To miły gest z twojej strony. – Mężczyzna uśmiechnął się smutno. Grażyna dla odmiany zaśmiała się głośno, wyraźnie rozbawiona stwierdzeniem męża. – Ty jednak jesteś naiwny. A nie pomyślałeś, że właśnie w ten sposób odsunę ją od ciebie? Co ty sobie wyobrażasz, że ona cię kochała? Biedaku! Teraz mam nad nią pełną kontrolę. Chociaż muszę ci powiedzieć, że całkiem niepotrzebnie. Twoja słodka, blond asystentka, zapatrzona kiedyś w swojego szefa, jak tylko dowiedziała się o twoim wypadku, szybciutko przewartościowała swoje uczucia. Teraz, z tego co wiem, spotyka się z jakimś lekarzem, jak głoszą zakładowe plotki. – Po co mi to wszystko mówisz? – Byłam ci to dłużna. Nie mogłam patrzeć, jak męczysz się za każdym razem, gdy ktoś nie odpowiada na twoje esemesy. A poza tym, żebyś miał o czym rozmyślać, kochanie. Krzysztof schował telefon do specjalnej saszetki zawieszonej na szyi. Nagle do drzwi zadzwonił dzwonek. Grażyna przeszła do przedpokoju i otworzyła. Do środka wszedł Stanisław. Zupełnie odmieniony. Elegancki stalowy garnitur, rogowe okulary i trzydniowy zarost nadawały mu wygląd zarezerwowany wyłącznie dla ówczesnej, rodzącej się klasy średniej (cała reszta społeczeństwa miała do dyspozycji bogaty zestaw tureckich swetrów). Jedynie oczy zdradzały resztki niepewności i brak poczucia własnej wartości, niedawną wizytówkę Stanisława. Grażyna podeszła do niego i pocałowała najpierw w policzek, a potem w usta. Mężczyzna czujnie spoglądał znad głowy Grażyny, czy nie nadchodzi, przepraszam, nie nadjeżdża Krzysztof. Przed wejściem do salonu, kobieta starła mu resztkę szminki z policzka z wdziękiem nastolatki. Stanisław z fałszywym uśmiechem onkologa, przywitał się z Krzysztofem. – Cześć, witam cię. I jak się dzisiaj czujesz? – Domyśl się – odburknął mężczyzna, który nawet nie spojrzał w stronę gościa. – Zostaw go – odrzekła Grażyna. – Pan prezes nie w sosie. – Rozumiem. – Stanisław zaczął wyciągać jakieś dokumenty ze skórzanej teczki. – Wybacz, Krzysztofie, ale musisz mi dzisiaj podpisać ważny dokument, zanim...
– Zanim co? – przerwał mu Krzysztof. Grażyna jak gdyby nic odpowiedziała z rozczulająca beztroską w głosie: – No właśnie, całkiem zapomniałam. Nie mówiłam ci, że dzisiaj wychodzę ze Stanisławem? – Nic mi nie mówiłaś. – No to teraz ci mówię. Idziemy na kolację. Spotykamy się z przedstawicielem STALBERGA w sprawie zbycia nadwyżki blachy. – Tak się cieszę. – Krzysztof robił się coraz bardziej rozżalony. – Naprawdę. Mogę teraz w spokoju hodować odleżyny, gdy wiem, jak bardzo się dla mnie poświęcacie. – Dla firmy, bądźmy precyzyjni, dla firmy. – Kobieta nawet przez moment nie mogła się powstrzymać od złośliwości. Stanisław natomiast, mimo wszystko, starał się być uprzejmy wobec Krzysztofa. Było nie było, to on był odpowiedzialny za wszystkie uśmiechy losu, które spłynęły na niego ostatnimi czasy (przynajmniej tak mu się wydawało). Poza tym widok mężczyzny na wózku inwalidzkim wzbudzał w nim litość i szczere współczucie. – No wiesz, staramy się, jak możemy. To ważne spotkanie dla nas wszystkich – próbował rozładować napięcie. – Wierzę, bo muszę wierzyć. – Nie mamy powodu cię oszukiwać. – Stanisław tłumaczył się jak dziecko. – Wręcz przeciwnie. Staram się z całych sił, żeby wyręczyć cię wszędzie, gdzie tylko podołam. – Masz na myśli tylko firmę? – zapytał uszczypliwie Krzysztof. – Nie rozumiem... – Stanisław spojrzał na kobietę. – Grażyna, o co mu chodzi? – O nic. Może przejdźmy do rzeczy. – Grażyna była coraz bardziej zniecierpliwiona. – A tak. Właśnie. – Stanisław nachylił się nad chorym z papierami. – Bo widzisz, potrzebne jest pełnomocnictwo, o tu, dla mnie. Ciebie nie ma w firmie, a tu trzeba działać i to nierzadko błyskawicznie. Konkurencja, sam rozumiesz – szczerzył się do Krzysztofa. Ten zaczął czytać, po czym odparł: – Chcecie mnie pozbawić wpływu na cokolwiek. – To nie jest tak, jak myślisz. – To znaczy jak? Wytłumacz mi to łaskawie. – Krzysztof oddał papiery Stanisławowi. – Z prawnego punktu widzenia to przecież ty w dalszym ciągu, no wiesz, jesteś... To znaczy, to tylko ułatwi wiele spraw. – Stanisław zaczął się nerwowo plątać. Czuł się w obowiązku wytłumaczyć powody, dla których pozbawiał Krzysztofa wpływu na jego firmę. Grażyna miała zdecydowanie mniej skrupułów. Wyrwała mu pismo z rąk, wciskając je ze złością z powrotem mężowi. – Podpisuj! – krzyknęła. – Nie mam czasu ani ochoty na roztrząsanie twoich dylematów. Podpisuj! – To nie jest tak, już ci mówiłem. To nie jest tak, jak myślisz. – Stanisław miał coraz większe wyrzuty sumienia. – Daruj sobie. Myślisz, że jestem ślepy? Ja dobrze widzę, do czego zmierzacie. Nie wystarczy wam, że jeżdżę na tym cholernym żelastwie, chcecie mnie ograbić ze wszystkiego, z całego mojego życia. Ale nie, ja się tak łatwo nie dam, niedoczekanie wasze! – Krzysztof złapał papier w pół i energicznie zaczął drzeć kartkę na drobne kawałeczki. – Łatwo nie oddam skóry, proszę... O, proszę, o! Jeszcze mam ręce, silne ręce! Proszę. I co? Co mi teraz zrobicie?
Potem rozrzucił poszarpany papier niczym konfetti wprost pod nogi przestraszonego Stanisława. Grażyna stanęła z beznamiętną miną nad Krzysztofem, którego twarz zrobiła się w momencie purpurowa od krwi, która napłynęła mu do głowy. – No i co? Co ty chcesz nam udowodnić? – mówiła z niepokojąco brzmiącym spokojem w głosie. – Prędzej czy później i tak to podpiszesz. A jak nie... – A jak nie, to co?! – przerwał jej stanowczo Krzysztof. – To ja je podpiszę – odparła bez mrugnięcia okiem. – To jeszcze nie jest twoja firma, rozumiesz? Nie twoja! Nie zapominaj o tym! Mężczyzna krzyczał na Grażynę, próbując odjechać wózkiem. Kobieta energicznie złapała za rączki od fotela i powiodła męża do przedpokoju. Postawiła go vis-à-vis wielkiego lustra, a następnie zaczęła mówić, tym razem w o wiele bardziej nerwowy sposób: – Proszę bardzo, spójrz. Spójrz! – krzyknęła na niego, patrząc w ich wspólne odbicie. – Popatrz na siebie, ty prezesie żałosny, playboyu w przepoconym dresie. Na co ty jeszcze liczysz? Że pozwolę ci się dalej traktować jak służącą? Skup się! Stanisław, widząc co się dzieje, postanowił interweniować. – Grażynko, daj spokój! Była to raczej nieśmiała prośba, niż stanowcza reakcja mężczyzny w obronie słabszego. – Nie wtrącaj się! – wrzasnęła na niego. Potem mówiła dalej do kalekiego męża: – A ty patrz i dobrze się zastanów, co zrobić, żeby mi się dalej chciało. To nietrudne, wystarczy pomyśleć, jak ja się czułam przez te wszystkie lata, kiedy musiałam przymykać oko na twoje romanse, jak wpuszczałeś mnie w poczucie winy, w rolę pasożyta, co to nic nie potrafi. Radzę ci, dobrze to przemyśl. Wychodzimy! – rzuciła ostro do Stanisława. – O osiemnastej przychodzi do ciebie pielęgniarka, stara i brzydka. Postaraj się być dla niej miły. Wyszli. Na odchodne Stanisław próbował pomachać do siedzącego przed lustrem Krzysztofa, ale ten nawet nie zareagował. Jeszcze długo po zamknięciu drzwi tkwił przed lustrem w milczeniu. Próbując wykręcić wózkiem w ciasnym przedpokoju, uderzył się boleśnie głową w wiszącą szafkę na klucze. Rozpłakał się. Nagle uzmysłowił sobie, że stracił kontrolę nie tylko nad firmą, swoją żoną czy nawet nad blond asystentką, ale przede wszystkim przestał panować nad własnym życiem. Oddał je w ręce ludzi, którzy nie tak dawno temu byli mu posłuszni niczym średniowieczni lennicy. Jego tron został przyozdobiony dwoma kółkami, a telefon pomału pustoszał z kontaktów. *** – Nie, no to jest już jakiś obłęd, skandal – odezwał się wyraźnie poirytowany Rysiek. – Wy to słyszeliście? – zwrócił się do reszty. – Zniszczyli chłopu życie i zdrowie i to po co? Bo coś tam muszą sobie udowodnić! – Sami chcieliście, żebym wam opowiedziała o oblivokrach, no to macie. – Śmierć założyła kościste ręce za głowę. – Nie mówiłam, że będzie sympatycznie. – Nie o to chodzi – stwierdził Tomasz. – Sama historia jest całkiem ciekawa, tylko jeśli to wszystko prawda – pokiwał głową, milcząc przez moment – to ja pierdolę. Tomasz pomasował się dłonią po karku. Z troską zastanawiał się, ile w tej historii jest prawdy, a ile wybujałej wyobraźni Kostuchy, której głównym zamiarem było wywołanie atmosfery grozy i niepewności. To jej się akurat udało. Młody był już wystarczająco przestraszony. Co rusz przechodziły go dreszcze. Kiedy koledzy pytali go, czemu się tak trzepie, ten za każdym razem odpowiadał im, że Śmierć go przeskoczyła. Kostucha na to tylko pukała się w białe czoło. Też nie ma nic lepszego do roboty, tylko wycinać hołubce nad jakimś
idiotą. – No i jak to się wszystko skończyło? – zapytał zaintrygowany Rysiek. – Skończyło? – zapytała Śmierć ze zdziwieniem. – Teraz jest dopiero najlepsze. Zaczyna się oto... – zawodziła niczym spiker w radiowym słuchowisku grozy – mroczne widowisko, istna sodoma i gomora ludzkiego jestestwa, krwawa egzekucja sumień i postaw, golgota nadziei i makabryczne misterium człowieczej niedoli, kaźń... – Tu na szczęście Kostucha nieco się zreflektowała, po tym, jak trzy pary grabarskich oczu wpatrywały się w nią niczym w wiejską wieszczkę, miotającą się pod kościołem z kołatką w dłoni. – Może już przejdziesz do rzeczy? Robi się późno – wycedził przez zęby Tomasz. – Mogę wcale nie opowiadać – żachnęła się Śmierć, udając obrażoną. – Nie, opowiedz, proszę – błagał Młody. – No dobrze. Więc zbliżała się pora widowiska, którego nazwa brzmi, uwaga: „O północy z łóżka skocz i bez gaci popłyń w noc”. – „Sodoma i gomora ludzkiego jestestwa”, powiadasz? – zakpił Rysiek. – Co to niby ma znaczyć: „i bez gaci popłyń w noc”? – Nie wiem – wzruszyła ramionami Kostucha. – Tak to się nazywa i tyle. W każdym razie akcja mojej opowieści przenosi się z powrotem do gospody U Romana. Tym razem jest noc z soboty na niedzielę, tuż po północy. *** W gospodzie panowała zupełna cisza. Słychać było jedynie zgrzyt opon wózka inwalidzkiego, toczącego się nieśmiało po wykafelkowanej podłodze. Krzysztof poruszał się w półmroku, kompletnie zaskoczony swoją obecnością w tym miejscu. Nie wiedział, gdzie jest, a przede wszystkim, co tu robi i to w środku nocy. Pamiętał, że położył się do łóżka. Grażyny, jak zwykle, nie było w domu. Zasnął szybko. Teraz krąży po opustoszałej knajpie. „Są dwie ewentualności” – pomyślał. Albo ktoś zrobił mu obrzydliwy żart, najpewniej żona, i nafaszerowawszy go wcześniej środkami nasennymi (to z kolei sprawka tej wąsatej pielęgniary) wywiózł go w to miejsce. Albo mu się to wszystko po prostu śni. Nagle do uszu Krzysztofa zaczęły dochodzić dźwięki czyichś kroków. Ktoś równie niepewnie starał się brnąć przez mrok. – Kto... kto tu jest? – zapytał przestraszony Krzysztof, który profilaktycznie wjechał za bar. – To ja, Stanisław – odezwała się postać w kącie sali. Mężczyzna ubrany był w granatową pidżamę w jasne paski. Przecierał oczy i nerwowo rozglądał się po sali. – Kto? – Krzysztof wychylił się zza baru. – A, to ty. Co ty tu robisz, a właściwie, to gdzie my jesteśmy? – Dobre pytanie – odpowiedział Stanisław. – Sam chciałbym wiedzieć. Pamiętam, że położyłem się spać i nagle... To sen? – Bardzo możliwe. Tylko czyj? – Chyba mój. – A to niby dlaczego? – obruszył się Krzysztof, który podjechał do znajomego. – Bo mi się śnisz, proste – stwierdził Stanisław. – Tak jak ty mnie. – Krzysztof przez moment przyglądał się gospodzie, po czym dodał: – Dziwne. – Dziwne? Jak to we śnie, wszystko jest dziwne. – Nie o to chodzi. Zazwyczaj kiedy uświadamiam sobie, że śnię, to zaraz się budzę. – To zaczekajmy – zaproponował Stanisław.
– Na co? – Aż któryś z nas się obudzi i po sprawie. Krzysztofowi spodobała się propozycja. Była całkiem logiczna, jak na niezwykłość całej sytuacji. – Dobra. Mężczyźni przez dłuższą chwilę wpatrywali się w siebie nawzajem. Każdy w myślach przekonywał sam siebie, że to, co teraz widzi, to sen, a skoro sobie to uświadomił, to zaraz otworzy oczy we własnym łóżku. Nic z tego. Pierwszy odezwał się Stanisław. – I co, budzisz się? – Chyba widzisz, że nie – odpowiedział poirytowany Krzysztof. – Nie, to bez sensu. Czekaj. Podejdź tu do mnie. – Tak i co? – Uszczypnij mnie. – Krzysztof wystawił gołe ramię. – Że co? – No uszczypnij mnie. Nie mów mi, że i tego nie rozumiesz! – No już dobra, dobra. – Stanisław z niechęcią uszczypnął mężczyznę w rękę. – Dziwne – powiedział Krzysztof. – Tak? – Wszystko czuję jak na jawie. – Ponownie rozejrzał się po sali. – Coś mi to miejsce przypomina. – No właśnie, mnie też. To jakaś knajpa, bar jakby. – Dokładnie – mężczyzna zaczął jeździć wózkiem. – Nie pamiętam, ale... Jakbym miał jakieś déjà vu. – Déjà vu? I to jeszcze we śnie? Wybacz, tego już za wiele – uskarżał się Stanisław. – Ciszej! – przerwał mu Krzysztof. – Co jest? – Ciszej, mówię. Ktoś tu idzie. Nagle do mężczyzn podszedł Grzegorz. Wyraźnie zaspany, w podkoszulku i slipach, mrużył oczy. – Przepraszam! Halo! Przepraszam, jest tu ktoś?! – wołał. – Kolejny – Krzysztof szepnął do towarzysza. Grzegorz spojrzał na Krzysztofa, po czym odezwał się wyraźnie zmieszany: – To pan! Co pan tu robi? Krzysztof również rozpoznał nowego gościa gospody. – Siedzę na wózku inwalidzkim. To chyba nie powinno pana szczególnie dziwić – warknął. – To panowie się znają? – spytał zdziwiony Stanisław. – Niestety – odpowiedział Krzysztof, nie kryjąc niezadowolenia z obecności Grzegorza. – Życie nas ze sobą... zderzyło, że tak powiem. – To nie była moja wina – oświadczył Grzegorz jak z automatu. – Czyżby? – Niczego mi pan nie udowodni, niczego. Mój obrońca... – Gdybym tylko mógł wstać z tego wózka, żaden adwokat by panu nie pomógł! Rozumie pan?! Żaden! – krzyczał mocno poruszony Krzysztof. – Teraz rozumiem – wtrącił się Stanisław, uderzając się w czoło. – Wszystko jasne. To pan był oskarżony o ten wypadek Krzysztofa.
– A panu co do tego? – oburzył się Grzegorz, który nie znał Stanisława. – A poza tym, nie spowodowałem tego wypadku, już to udowodniłem, tak. To mój... to mój współpracownik, to on zawinił, tak było – tłumaczył się zgodnie z dyspozycją fałszywego obrońcy. – Teraz to akurat bez znaczenia – stwierdził smutno Krzysztof. – A pan jak się tutaj znalazł? Pewnie też pan zasnął? – spytał Stanisław, mając nadzieję, że może „nowy” będzie lepiej zorientowany w tej niezwykłej sytuacji. – A pan skąd wie? – zaniepokoił się nagle Grzegorz. Powoli zaczął odsuwać się od mężczyzn. – Zaraz. Oczywiście. Teraz już rozumiem. Zwabiliście mnie tutaj, żeby się zemścić. – Niezły pomysł – uśmiechnął się na chwilę Krzysztof. – Ale my akurat nie mamy z tym nic wspólnego, tak sądzę. – Jeżeli to nie panowie, to kto? – Dziwny zbieg okoliczności. – Stanisław zastanawiał się głośno. – To miejsce, pora, my trzej. Możliwe, że to działanie jakichś sił nieczystych. – Albo boskich. Jakiś boski zamysł, słyszałem o takich przypadkach – dodał Grzegorz, dla którego cała ta sytuacja miała mocno nadprzyrodzony charakter. Tylko Krzysztof, z natury i wychowania wrogo nastawiony do Boga i jego sług, starał się za wszelką cenę zachować zdrowy rozsądek, mimo niesprzyjających okoliczności. – Wy się lepiej posłuchajcie – odezwał się z pretensją do mężczyzn – a potem idźcie się leczyć. – Postukał się w czoło. – Nie wierzę w żadne przypadki ani tym bardziej w gusła. Boski zamysł, też mi coś! – Pokiwał z politowaniem głową. Oprócz kurzu unoszącego się mglistą poświatą wokół mężczyzn, w powietrzu wypełniającym gospodę znajdowało się jeszcze coś. Jakaś dziwna aura, która wywoływała u ludzi skrajne emocje złości i wzajemnych podejrzeń. – No przecież, zapomniałem – odezwał się Stanisław. – Ty przecież w nic nie wierzysz. Komuniści mają na wszystko wytłumaczenie, jasne i logiczne. – Odezwał się, świętoszek zasrany! Święty Stanisław od ulotek, he, he. Ideał. Wzór cnót wszelakich, za cudze pieniądze i z cudzą żoną! – Krzysztof dojechał do Stanisława, jakby miał go zamiar rozjechać. – Jak śmiesz! – Stanisław aż poczerwieniał ze złości. Stanął naprzeciw Krzysztofa, wymachując w jego stronę ręką. – Ty egoisto. Twoje, twoje, wszystko twoje. Twoje pieniądze, twoja firma, twoja żona. No to teraz masz swoje własne kalectwo! – Ty gnoju! Chcesz, to ci je oddam, dobrowolnie. Zasłużyłeś na nie! – Krzysztof szarpał wózkiem. Grzegorz przypatrywał się rozgorączkowanym mężczyznom z boku i nawet nie próbował się wtrącać. – Widać nie – mówił dalej Stanisław. – W końcu to mnie się powiodło, temu zafajdanemu Stanisławowi w opozycyjnym sweterku. I widzisz, w ostatecznym rozrachunku opłaca się być uczciwym człowiekiem z zasadami. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy – przeżegnał się na wszelki wypadek. – Nie rozśmieszaj mnie, ty! To ja cię wyciągnąłem z tego twojego życiowego grajdoła. Już zapomniałeś? Dałem ci zarobić pomimo tego, że plułeś na mnie, na komucha. I proszę, jaki cudowny chichot historii. Pezetpeerowska menda, dopuszcza do wspólnego koryta bogoojczyźnianego bojownika. – Zamknij się! – odgrażał się Stanisław. – Zamknij się? – zaśmiał się teatralnie Krzysztof. – Mówisz to byłemu komuniście, czy zdradzonemu mężowi?!
– Grażyna sama podjęła tę decyzję. – Stanisława ogarnęła nagle, obca mu dotąd, odwaga i wielka potrzeba wygarnięcia Krzysztofowi prawdy o swoim związku z Grażyną i łączącym ich uczuciu. – Kochamy się, to prawda. I co? Uważasz pewnie, że nie miała do tego prawa. Że powinna trwać przy tobie. Bo co? Bo ją utrzymywałeś? Jak jakieś domowe zwierzątko. Ale ona w końcu przejrzała na oczy, uwierzyła w siebie i w to, że może być jeszcze szczęśliwa. – Jakoś dziwnie zbiegło się to w czasie z moim wypadkiem, nie sądzisz? – Już mówiłem, nie miałem z tym nic wspólnego – wtrącił czujnie Grzegorz. – Nie odzywaj się pan – warknął na niego Stanisław – jak pan nie wiesz, o czym mowa! Grzegorz widząc, że ci dwaj muszą sobie wyjaśnić parę rzeczy, wolnym krokiem udał się do drzwi wyjściowych gospody. Postanowił sprawdzić, czy istnieje możliwość wydostania się z tego miejsca, które stawało się coraz bardziej złowieszcze i duszne. Tymczasem Stanisław dalej wyrzucał Krzysztofowi, zapominając zupełnie o swoim aktualnym położeniu. – Myślisz, że co? Że wcześniej bała się to zrobić? Niby czego? – Utraty wygodnego życia – odpowiedział zjadliwie Krzysztof i mówił dalej: – Biedny kolego, co ty myślisz, że ja nie wiem, dlaczego za mnie wyszła? Doskonale wiedziała, jaki jestem, od samego początku. Ale dopóki miałem władzę w rękach, tolerowała wszystko, jak leci. Myślisz, że związałaby się z tobą, gdyby wiedziała, że mogę ją puścić z torbami? – Nie zmienia to faktu, że życie z tobą było dla niej piekłem – stwierdził Stanisław. Był zaskakująco przekonujący w roli obrońcy Grażyny. Widać, że się zakochał. – Głupi jesteś – zaśmiał się Krzysztof. – To jest kobieta, pamiętaj o tym. One wytrzymają wiele, byleby tylko mieć za co się ubrać i czym wymalować. – Żal mi cię, a szczególnie twoich żałosnych doświadczeń. Co ty myślisz, że wszystkie kobiety są takie same? – Wszystkie, zapewniam cię. – O, i tu się mylisz. Moja żona kocha mnie za to kim jestem. – Stanisław nagle przypomniał sobie o swojej żonie, czym jeszcze bardziej rozbawił Krzysztofa. – Raczej za to, kim byłeś – przerwał mu. – I dlatego puściłeś ją kantem – śmiał się. – Nieprawda! – zaoponował święcie oburzony Stanisław. – Po prostu nie mogłem patrzeć na to, jak traktujesz Grażynę. – O czym ty mówisz? Rozumiem w takim razie, że twoja żona wspiera cię całym sercem w tym szlachetnym dziele pocieszania Grażyny? – Nic ci do tego! – Stanisław był coraz mocniej wzburzony. – I nie mieszaj do tego mojej żony – krzyczał głośniej i głośniej. – To szlachetna i uczciwa kobieta! – Tylko trafiła na łobuza i hipokrytę – podsumował go Krzysztof, wywołując u księgowego napad niepohamowanej furii. Stanisław w jednym momencie zrobił się czerwony na twarzy. Wciągnął nosem powietrze i podniósł cherlawą rękę, jakby chciał uderzyć Krzysztofa. Od razu widać było, że ewentualny cios wymierzony złośliwemu kalece mógłby skończyć się co najwyżej urazem nadgarstka napastnika. Stanisław okazał się łachudrą, koniunkturalistą i łobuzem, ale do bicia kogokolwiek się nie nadawał. Jego żałosny, lekko zniewieściały gest nawet nie przestraszył siedzącego na wózku Krzysztofa. Stanisław opuścił więc rękę w akcie rezygnacji i zaczął nerwowo gryźć dolną wargę. Tymczasem Grzegorz siłował się z aluminiowymi drzwiami. Szarpał za klamkę i parł z całych sił, próbując wyłamać zamek. W pewnym momencie drzwi puściły. Mężczyzna o mały włos nie wypadł na zewnątrz i łapiąc się w ostatniej chwili framugi, zawisł. Miał szczęście.
Okazało się, że za progiem nie było nic. Dosłownie. Nic prócz czarnej jak smoła czeluści. Żadnego światła, żadnych dźwięków czy śladu gruntu. Wydawało się, że nie ma tam nawet powietrza, którym można by swobodnie oddychać. Zamiast tego dawało się odczuć wysoką temperaturę i nieprzyjemny, duszny zapach stęchlizny. Grzegorz sprawnie wskoczył z powrotem do gospody i wsparł się plecami o najbliższą ścianę, dysząc nerwowo. Gdy nieco ochłonął, zawołał mężczyzn kłócących się zajadle niczym dwa teriery: – Panowie! Przestańcie! Lepiej tu podejdźcie. Patrzcie! – Wskazał na otwarte drzwi. Stanisław, mający już dosyć złośliwych uwag Krzysztofa, który, na domiar złego, miał sporo racji w tym, co mówił, szybko ruszył w stronę bladego jeszcze Grzegorza. Krzysztof również skierował się w stronę tajemniczych drzwi, starając się przy okazji prześcignąć Stanisława. – Tu niczego nie ma – Stanisław potwierdził spostrzeżenie Grzegorza. Obaj mężczyźni wyglądali ostrożnie za próg gospody. – No właśnie – odpowiedział Grzegorz. Tymczasem zniecierpliwiony Krzysztof próbował wbić się wózkiem pomiędzy nich. – Co, no właśnie, co? No właśnie? Przesuńcie się! – Szarpał Stanisława za spodnie od pidżamy. Spojrzał. – Ciemno, tak pusto. – Myślicie panowie to, co ja? – odezwał się tajemniczo Grzegorz. – Że niby co? – spytał Krzysztof. – No, że tam po prostu nic nie ma, próżnia jakaś. – Bzdury pan opowiadasz. Przecież jesteśmy w knajpie, a ona musi na czymś stać. – Skoro pan taki mądry, to niech pan tam wjedzie. – Grzegorz dość obcesowo złapał za rączkę wózka inwalidzkiego i trochę na pokaz, a trochę złośliwie pchnął Krzysztofa w stronę drzwi. – Co mnie pan tu tyrpiesz?! – Krzysztof strzelił Grzegorza w rękę. – Ja myślę, że pan może mieć rację. – Stanisław spojrzał w stronę Grzegorza. – Ale to przecież irracjonalne. Co to jest, jakiś cholerny latający holender? – Krzysztof odsunął się jednak o framugi, tak na wszelki wypadek. Mimo tego dalej uważał obawy obydwu mężczyzn za mocno przesadzone, a nade wszystko niemożliwe. – A to, że jesteśmy tu we trzech – kontynuował Stanisław – nocą, w jakiejś zamkniętej gospodzie, to normalne? – Gospodzie... – Krzysztof rozejrzał się dokoła. Marszcząc brwi, próbował coś sobie przypomnieć. – Zaraz, zaraz. Zaczynam sobie przypominać. Ja tu już kiedyś byłem – podjechał wózkiem na środek sali. – Dokładnie, jeszcze przed wypadkiem i zanim, zanim poznałem ciebie – wskazał palcem na Stanisława. – O tu, teraz pamiętam, przy tym stoliku. – To fakt, ja też tu byłem, po robocie, jesienią, rok temu. I pan – Grzegorz wskazał również na księgowego – pan też tu był. Teraz sobie przypominam. Mówił pan coś o młodzieży, tylko trochę inaczej pan wyglądał. – To prawda. Też to sobie przypominam. Pamiętam. Wracałem wtedy z wiecu Obozu Patriotów Obrońców Kościoła „OPOKA”. Boże wybacz! – Stanisław zrobił minę cierpiętnika i szybko się przeżegnał. – Ja tak sobie myślę... – zaczął Grzegorz. – Daj pan spokój z tymi swoimi przemyśleniami – przerwał mu brutalnie Krzysztof. – Tu trzeba działać, coś robić! – Niech pan go nie słucha. – Stanisław podszedł do Grzegorza. – Jemu się ciągle wydaje, że panuje nad sytuacją, że zaraz coś załatwi. – Przyłożył do ucha dłoń z rozstawionymi palcami,
symbolizującą słuchawkę telefoniczną, i mrugnął okiem do Grzegorza. – Wydaje mi się – Grzegorz gładził dłonią włosy na głowie – że ktoś lub coś... Że jesteśmy uwięzieni. – Uwięzieni?! – Krzysztof parsknął. – Tak. I to w jakimś celu. – To ma jakiś sens. – Stanisław przyłączył się do Grzegorza. – Zobaczcie sami. Cała nasza trójka już tu wcześniej była. Wszyscy mamy coś ze sobą wspólnego, coś nas łączy. – Ciarki mnie przeszły. – Grzegorz potarł się dłonią po ramieniu. – Ja nie mam sobie nic do zarzucenia, jestem w porządku! Nie ma powodu, żeby mnie więzić. Wręcz przeciwnie, to ja tu jestem raczej ofiarą – powiedział stanowczo Krzysztof, uderzając ręką w stalową ramę fotela. – Ja tym bardziej. – Stanisław z automatu wskazał na siebie, po czym stanął obok Krzysztofa. – Udowodniłem to całym swoim życiem. Byłem wierny Polsce i Kościołowi. – A pan? Może pan ma coś na sumieniu, co? – Krzysztof zwrócił się do milczącego póki co Grzegorza, mrużąc oskarżycielsko oczy. Mężczyzna przypomniał sobie szybko wypadek Krzysztofa, swojego adwokata, przebieg procesu i wzrok skazanego na dwa lata więzienia Kazika. – Może i mam, nie panów sprawa – odparł smutno. – O nie, proszę pana! – Stanisław wymachiwał palcem. – W tej sytuacji nasza, jak najbardziej nasza. Kto wie? Może to przez pana tu siedzimy. – Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekać – stwierdził trochę zrezygnowany Krzysztof. – Tymczasem będzie pan tak łaskaw i przejdzie na drugi koniec sali – dodał stanowczo Stanisław. – Tylko po co? – Grzegorz nie rozumiał tego nagłego ostracyzmu ze strony mężczyzn, którzy, bądź co bądź, dzielili wspólnie z nim swoją niedolę niewoli i niepewności. Wydawało mu się, że w takich sytuacjach tylko męska solidarność mogła dać im jakieś szanse na wyjście z pułapki, na przetrwanie tego onirycznego obłędu. Mylił się. Męska solidarność okazała się mitem spod Termopil i plaż Normandii, wymarłym wraz z powstaniem pierwszej korporacji. – Niech pan nie będzie uparty. – Stanisław trwał przy swoim. – Tak będzie lepiej. Skoro pan ma nieczyste sumienie, jakieś grzeszki, to wolałbym, żeby nie siedział pan tu z nami. Ja byłem całkiem niedawno u spowiedzi, zwierzyłem się Bogu ze swoich słabości, szczerze, bez tajemnic i Bóg mi wybaczył – stwierdził z zadowoleniem. – No właśnie – wtórował mu Krzysztof. – Kto wie, po co tu jesteśmy? Ja nie mam sobie nic, ale to nic do zarzucenia. Ciężko pracowałem dla ojczyzny, całe życie, a teraz jeszcze to nieszczęście – znowu wskazał na wózek. – A skoro pan twierdzi z taką szczerością... – I to tak bez zastanowienia, tak pewnie – dodał Stanisław. – Właśnie. Skoro twierdzi pan, że coś pan ma na sumieniu, to mamy prawo nie życzyć sobie, żeby pan tu siedział i narażał nas na jakieś nieprzyjemności. Grzegorz stał zupełnie ogłupiały. – Panowie, ale co wy? – zapytał, wlepiając w swych niespodzianych oskarżycieli szeroko otwarte ze zdziwienia oczy. – Tylko nie „wy”, tylko nie „wy”! – uniósł się Stanisław. – Wypraszam sobie. – No właśnie, wypraszamy sobie. Proszę iść! – Krzysztof wskazał palcem Grzegorzowi drugi koniec sali. Widząc, co się święci, bez słowa sprzeciwu odszedł na bok i usiadł przy
stoliku pod oknem. Mężczyźni odprowadzili go wzrokiem, jakby chcieli być pewni, że intruz nie podejmie jakichś desperackich prób akceptacji. Po chwili Stanisław pochylił się nad Krzysztofem i zaczął szeptać: – Co za człowiek, jaki fałszywy. Nie wiadomo, co narobił. – To prymityw – odparł Krzysztof. – Robol zwykły. Asfalt kładzie, takie rzeczy. – Wszystko jasne, nie musisz dalej tłumaczyć. – Stanisław uśmiechał się pogardliwie. – Najlepiej to byłoby pozbyć się go stąd całkowicie. Rozumiesz, co mam na myśli? – No pewnie, że rozumiem. Ja uczciwy, ty uczciwy. Tylko jak? Stanisław przykucnął przy wózku inwalidzkim, mówiąc koledze do ucha: – Zwabić go do tych drzwi, no wiesz, i wypchnąć w tę czeluść. Pozbędziemy się go, a przy okazji sprawdzimy, co tam jest. – Albo czego tam nie ma. Czekaj. – Krzysztof, jak gdyby nigdy nic, podjechał parę metrów w kierunku siedzącego smutno mężczyzny. – Panie Grzegorzu! Niech pan się nie obraża. Sam pan rozumie, ta cała sytuacja... Nerwy nie wytrzymują. – No właśnie. Daj pan spokój. – Stanisław uśmiechał się dobrodusznie. – Człowiek coś palnie. Będzie dobrze, panie Grzegorzu. Właśnie z kolegą pomyśleliśmy, że trzeba coś zrobić, słyszy pan nas, panie Grzegorzu?! – Słyszę, słyszę – Grzegorz odpowiedział zrezygnowany, acz czujny. – Ja tak myślę – mówił dalej Krzysztof – że musimy jeszcze raz przyjrzeć się tym drzwiom, wspólnie. Może zbyt pochopnie stwierdziliśmy, że tam nie ma wyjścia. Co pan na to? – Co pan proponuje? – A może weźmiemy, no nie wiem... – Stanisław rozglądał się po sali. – Krzesło – zaproponował szybko Krzysztof. – Dobrze, krzesło i wyrzucimy je za próg, na zewnątrz. Zobaczymy, co się stanie. Niech pan złapie to białe, jest pan najmłodszy. Będziemy pana asekurować jakby co. – Co, jakby co? – zapytał podejrzliwie Grzegorz. – No właśnie, nie wiadomo co. Chodźmy, nie ma co się załamywać, trzeba działać. – Krzysztof podjechał do otwartych ciągle drzwi. Grzegorz podniósł białe, plastikowe krzesło i zapierając się o próg nogą wystawioną w przód, przymierzał się do wyrzucenia mebla w czarną czeluść. Przy okazji uważał, by wyrzucając krzesło, samemu nie wpaść w otchłań. Asekurujący go mężczyźni mieli jednak zupełnie inne plany. – No, niech pan się trochę wychyli – namawiał go Krzysztof. Gdy tylko Grzegorz znalazł się niebezpiecznie blisko wyjścia, biznesmen krzyknął do Stanisława: – Teraz! I wspólnie z impetem, choć bardzo niezdarnie, zaczęli wypychać mężczyznę razem z krzesłem poza gospodę. Grzegorz, który przez całe życie pracował fizycznie i był ponad dwadzieścia lat młodszy od napastników, bez trudu im się opierał. – Niech pan się nie upiera! – wołał do niego Stanisław. – To dla pańskiego dobra! W tym samym momencie, niezauważeni przez szamocącą się trójkę nieszczęśników, za barem usiedli Maurycy, Henryk i Lucjan. Tym razem oblivokry ubrane były w szkarłatne togi, a na głowach miały wielkie, siedemnastowieczne peruki w stylu francuskim. – Witam panów! – odezwał się Maurycy głosem przypominającym dźwięk dzwonu. – Zapraszam, tu, do nas! Proszę, proszę, śmiało. Walczący ze sobą mężczyźni stanęli jak wryci. Spojrzeli na siebie zdziwieni, a następnie pomału, nieśmiało udali się w stronę baru. Teoretycznie powinni ucieszyć się z faktu, że
wreszcie pojawili się jacyś ludzie, którzy wyglądali na dobrze obeznanych z zaistniałą sytuacją. A jednak cała trójka była raczej zaniepokojona obecnością tych dziwadeł. Cóż dobrego mogli zaoferować w środku nocy w opuszczonej, lewitującej gospodzie, uśmiechnięci starcy w siwych perukach na głowach? – Zanim wytłumaczę panom, jakież to powody przywiodły nas tutaj, pozwólcie, że załatwię jeszcze jedną, jakże istotną sprawę – zaczął nieco uroczyście Henryk – tak, aby nasze spotkanie zadość czyniło odwiecznym, z nim związanym, zwyczajom. – Wnieść skrzynie! – Klasnął w dłonie Maurycy. W tym momencie otwarły się drzwi prowadzące do kuchni. Wyszły z niej cztery pokraczne istoty. Ubrane były w poszarpane i jakby popalone łachmany. Wykrzywione plecy miały przyozdobione pokaźnej wielkości garbami. Powłóczyły nogami, do których przypięte miały pordzewiałe więzienne kule. Ich twarze zakryte były pokrwawionymi bandażami. Każda z tych istot niosła w rękach stare, metalowe puszki po niegdysiejszych wypiekach. W takich pudełkach dzieci chowały kiedyś swoje skarby, by jako dorośli już ludzie z rozrzewnieniem odkrywać je za szafą, po latach zapomnienia. Dziwne istoty położyły puszki na ladzie baru, tuż przed oblivokrami. Maurycy szczeknął niemiło na sługi niczym wściekły pies. Te z przerażeniem i skowytem uciekły z powrotem do kuchni. – Cztery? – zapytał trochę zaskoczony Lucjan. – Cztery – odpowiedział Maurycy, na twarzy którego ponownie zagościł uśmiech. Przypatrujący się temu widowisku Krzysztof postanowił jako pierwszy zadać pytanie nowym, dziwnym gościom gospody. Strach strachem, ale przyszedł już najwyższy czas, by wyjaśnić sobie to i owo. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale panowie wyglądają mi na bardziej zorientowanych, że tak się wyrażę. Chciałbym się w końcu dowiedzieć, bo tkwimy tu... – Wszystko w swoim czasie, panie Krzysztofie – przerwał mu Maurycy. – My się znamy? – zdziwił się biznesmen. – Oczywiście – odrzekł Lucjan. – Pan ma na imię Krzysztof, pan to Stanisław, a pan znowuż ma na imię Grzegorz. – To niebywałe. Masoni jacyś czy co? – szepnął do kolegów Stanisław. – Kim panowie są? – odezwał się w końcu Grzegorz. Henryk tylko wyszczerzył zęby. – Trudno, naprawdę trudno to wyjaśnić w dwóch słowach, a czas nas nagli. – I to bardzo. Noc nie trwa wiecznie. Przynajmniej nie dla wszystkich – dodał Maurycy. – Najprościej rzecz ujmując – Lucjan zaczął wyjaśniać – mamy za zadanie sprawdzić, przetestować... – Tak, to odpowiednie słowo, przetestować – powiedział Henryk, przecierając swoje okulary. – Co? Co macie przetestować? – Krzysztof nie wytrzymał. Nie podobał mu się sposób, w jaki traktowały ich oblivokry. Czuł się jak ośmiolatek podczas kolędy, kiedy proboszcz przegląda jego zeszyt od religii. – Wasze życia, charaktery – odpowiedział Maurycy. – Sumienia – dodał na koniec Lucjan, klepiąc się po brzuchu. Tego było już za wiele. W Krzysztofie zawrzało. Dotychczasowe uczucie strachu i niepewności uleciało w oka mgnieniu, a w jego miejsce pojawił się stan czystej irytacji i gniewu. Sen czy jawa, ludzie to czy upiory, wszystko jedno. Są pewne zasady, których
biznesmen przekraczać nie pozwalał nikomu. Należało uświadomić tym zarozumiałym przebierańcom, z kim mają do czynienia. – Jakim prawem?! Kto wam na to pozwolił? – zaczął krzyczeć. – O nie, to się tak nie skończy. – Mechanicznie poklepywał się po ciele w poszukiwaniu telefonu, gdyż chciał połączyć się z kimś, kto wie, jak takie sprawy załatwić najlepiej. – Zaraz, ja mam znajomego, komendanta policji, inaczej będziemy rozmawiać! Wystarczy mój jeden telefon. – Którego pan aktualnie nie posiada – powiedział ze spokojem Henryk. – Poza tym, akurat na pana miejscu unikałbym kontaktów z organami ścigania. – Co to niby ma znaczyć? – Krzysztof zesztywniał. – To jedynie dobra rada. – Oblivokr mrugnął okiem do mężczyzny na wózku. – Niech pan się nie unosi – zaapelował Maurycy. – To nie ma sensu. A tak na marginesie, to jesteśmy rozczarowani. Niezwykłość całej tej sytuacji powinna dać panom do myślenia. Tak nam się wydawało. Nie pozostaje wam nic innego, jak przystać na nasze warunki i poddać się rozpoczętemu właśnie procesowi. – Co to, sąd jakiś? – spytał Grzegorz, który ostatnimi czasy alergicznie reagował na wymiar sprawiedliwości. – I tak, i nie – odpowiedział wymijająco Lucjan. – Można jaśniej? – dopominał się Stanisław. – Wszystko w swoim czasie. – Kategorycznie się sprzeciwiam! – Krzysztof ponownie naskoczył na siedzące za barem oblivokry. – To zwykły rozbój! To pogwałcenie podstawowych praw obywatelskich. Ja nie pozwolę...! – Pan Stanisław! – Maurycy, zupełnie nie zważając na rozgorączkowanego biznesmena, który w furii trząsł swoim wózkiem, ze spokojem w głosie, zwrócił się wprost do księgowego z czymś na kształt zaproszenia. – Tak, to ja. – Wywołany do tablicy mężczyzna wskazał ręką na siebie. – Wiemy, wiemy – powiedział Lucjan. – Proszę podejść tu, do tej puszki, na której widnieje napis... Oblivokr wysunął do przodu metalowe pudełko po maślanych ciasteczkach, holenderskich najpewniej. Było w kolorze granatowym i widniał na nim sielski obrazek przedstawiający ośnieżone dachy hanzeatyckiego miasta. Na wieczku przyklejony był plaster, na którym ktoś długopisem napisał... – Mógłby pan przeczytać? Nie widzę z tej odległości – skłamał Maurycy. – „Hipokryzja” – wystękał Stanisław. – Bardzo dobrze. A teraz proszę ją otworzyć – poprosił uprzejmie oblivokr. Stanisław najpierw wyciągnął rękę w stronę puszki, by naraz cofnąć ją energicznie. – Po co? – spytał niepewnie. – Nie otwieraj! – wrzasnął zupełnie znienacka Krzysztof. – To może być jakiś podstęp! – Bez obawy – odezwał się Henryk. – Ktoś o tak nieposzlakowanej reputacji nie ma się czego obawiać. Chyba że się mylę? – Coś pana powstrzymuje? – zapytał Lucjan. – Co tam jest? – Stanisław wycierał spoconą dłoń o spodnie od pidżamy. – Trucizna – syknął Maurycy niczym rozdrażniona żmija. – Co? – To, co pan słyszał. Ale proszę się nie obawiać. Pan już ją zażył, dawno temu, jakieś
czterdzieści jeden lat temu. Śmiało! – Niech pan nie udaje. – Lucjan spojrzał na Stanisława – Pan doskonale wie, co tam jest. Wy wszyscy dobrze to wiecie. Czujecie ten odór? Każdy swój. Indywidualny, niepowtarzalny. Smród, który próbujecie ukrywać pod przykryciem niepamięci, obojętności, strachu i znieczulicy. No dalej, niech pan tam zajrzy. Stanisław wziął w końcu do ręki swoją puszkę. Otworzył wieczko. Na dnie pudełka leżało niepozorne czarno-białe zdjęcie. Widać na nim było młodą dziewczynę o czarnych włosach, związanych w gruby warkocz. Ubrana była w białą bluzkę, krótką plisowaną spódniczkę, a na nogach ubrane miała białe podkolanówki i czarne lakierki. Stała przed jakimś sklepikiem. Jakąś małomiasteczkową piekarnią. W dłoniach trzymała bukiet margerytek. Mężczyzna przez chwilę przyglądał się zdjęciu. Trzęsącą się dłonią wycierał spocone czoło. Długą chwilę stał w milczeniu. Poczuł straszliwy ucisk w żołądku. Zrobiło mu się słabo. – Mogę usiąść? – Stanisław się zachwiał. – Oczywiście. – Maurycy wskazał stojące najbliżej krzesło. – Widzę, że zrobiło to na panu wrażenie. To dobrze. To bardzo dobrze. – Oblivokry cmokały z zadowolenia jak stare dewoty w cukierni po mszy w kościele. Krzysztof podjechał do, stojącego najbliżej Stanisława, Grzegorza. – Co, co tam było? Co on tam zobaczył? – pytał nerwowo. – Coś, o czym starał się zapomnieć – odezwał się niepytany Lucjan. – To, co zobaczył, dla panów akurat nie ma żadnego znaczenia. – Skąd to macie? – Stanisław wyglądał, jak zdjęty z krzyża. Co rusz podnosił do góry maleńkie zdjęcie, które ciążyło mu niczym głaz. Lucjan uśmiechał się, kiwając głową na podobieństwo murzynka z kościelnej skarbonki. – Niefortunne zdarzenie w życiu strażnika moralności, nieprawdaż? – Oblivokr chichotał infantylnie. – Ja tego nie chciałem! – Stanisław wstał z miejsca. – Boże! Byłem młody. – Młodość – rozmarzył się Maurycy. – Cudowne oblicze zielonej beztroski. Łatwo się zapomnieć, jak łatwo. – Myślałem. Ale przecież to było tak dawno. Co ja teraz mam z tym wszystkim wspólnego? Już uwierzyłem, że to się nigdy nie wydarzyło, nie mnie... – Księgowy wsparł się o blat baru. – Do teraz. – Tak nam przykro, to nasza wina – Lucjan udał zakłopotanie. – Pewnie był jakiś ważny powód. – Chciałem – mówił dalej Stanisław – żeby moje życie potoczyło się inaczej. Miałem prawo żądać czegoś lepszego! Ona była młoda, za młoda. Przecież każdy na moim miejscu zrobiłby to samo, prawda? Spoglądał z nadzieją po wszystkich. Nikt jednak nie odpowiedział nawet słowem, nie uczynił najmniejszego gestu zrozumienia. Jedni, ponieważ póki co nie mieli zielonego pojęcia, o co tak naprawdę chodzi, drudzy zaś, to znaczy oblivokry, ponieważ mieli głęboko gdzieś dobre samopoczucie Stanisława. – Nie macie prawa mnie osądzać! – Kiedy my pana nie osądzamy – odrzekł ze spokojem Maurycy. – Skoro uważa pan, że tak miało być. – Nie byłem gotowy na to, by być... By być ojcem. Grzegorz i Krzysztof spojrzeli na siebie, nie kryjąc zaskoczenia z nagłego wyznania kolegi.
– A co z tą dziewczyną? – zapytał Henryk. – Ona – Stanisław mówił dalej, czule wpatrując się w zdjęcie – mój Boże... Naiwna, bez żadnego wykształcenia. Nie mieliśmy wyjścia. Wszyscy to widzieli, mówili – usprawiedliwiał się. – To musiał być dramatyczny wybór dla kogoś takiego jak pan – zakpił Lucjan. – Zagorzały obrońca życia, oddany kościołowi, żywiący odrazę dla wszelkich przejawów relatywizmu i... Jak to się mówi? Dekadentyzmu. – Już mówiłem, byłem młody! – Odpowiedzialność? – zapytał Maurycy. – Tak. – Stanisław odpowiedział stanowczo, jakby próbował przekonać nie tylko obecnych mężczyzn, ale nade wszystko samego siebie. – Oczywiście, że tak. Odpowiedzialność. – Tylko za co? – zastanawiał się Henryk. – Czy za życie tego nienarodzonego dziecka? A może za swoją własną receptę na udane życie, hm? Za swoje ambicje, za plany, których – uśmiechnął się – wybaczy pan, i tak nigdy pan nie zrealizował? Krzysztof podjechał do Stanisława. – O w mordę! Ty zakłamany gnojku! I ty śmiałeś zarzucać mi to wszystko? – Splunął wprost pod nogi księgowego. – Zasrany świętoszek! Stanisław nawet nie zwrócił na niego uwagi. Chodził po gospodzie jak tygrys w klatce, mówiąc niczym w transie. Zdawało się, że to całe jego tłumaczenie było już przećwiczone w głowie po wielokroć, za każdym razem, kiedy sumienie, podlane alkoholem, psuło nastrój kolejnej biesiady. – Całe moje cholerne życie, żyłem ciągłą i niespełniającą się nadzieją. Ufałem, co tam, czułem, że każdy kolejny dzień doceni mnie w końcu i stanę się kimś lepszym, ważniejszym. Że dorównam moim kolegom ze studiów, spełnię pokładane we mnie nadzieje rodziców. Tak bardzo chciałem, by w końcu zająć należne mi w społeczeństwie miejsce. Tymczasem, już na samym starcie, kiedy właśnie miałem złapać wiatr w żagle, miało mi przyjść pranie śmierdzących pieluch? – Mężczyzna uderzył w oskarżycielski ton, po czym spojrzał ponownie na zdjęcie. – W dodatku z kobietą, która, prócz urody, nie była mi w stanie niczego zaoferować? – No właśnie. – Lucjan udał zrozumienie, po czym dodał – a potem było już tylko gorzej, prawda? Nic się nie działo. Fortuna jakby o pana nie zabiegała. – Wszystko szło nie tak – Stanisław kontynuował spowiedź zadziwiająco szczerze i refleksyjnie. – Niby normalnie, ale czułem, jak otaczający mnie świat, którego kiedyś byłem częścią, ucieka gdzieś za horyzont, a ja zaczynam dreptać w miejscu. Powiedzcie mi, dlaczego? – Spojrzał wymownie na wszystkich obecnych. – Przecież niczym nie różniłem się od całej reszty. – Może się pan napije? Śmiało. – Maurycy postawił na barze tacę, na której znajdowała się kryształowa karafka z brandy i sześć szklanek. Stanisław bez wahania nalał sobie zdrową miarkę alkoholu i jednym haustem wychylił brązowawą ciecz. – Jeszcze? – zaproponował Lucjan. – Poproszę. – Gdy tylko opróżnił kolejną szklankę, obrócił się w stronę Krzysztofa i wskazując na niego palcem, krzyknął: – To przez takich jak on! Zawsze im mało! – Krzysztof tylko wzruszył ramionami i uśmiechnął się do Lucjana, kręcąc palcem kółko wokół skroni. Stanisław natomiast mówił dalej: – Dlaczego życie jest tak niesprawiedliwe?! Jednym daje wszystko, a innym nic, tylko ciągłe dziadostwo. Nawet teraz ze mnie szydzi. To przez nich
gotowy byłem na wszystko, nawet... – O! Widzicie sami – przerwał mu biznesmen. – Widzicie? Oskarżać innych za swoją nieudolność! To tylko potrafi. – A ulotki, opozycja, OPOKA, to nic? – spytał Henryk. – Opozycja? – Stanisław uśmiechnął się z niesmakiem. – Dobre sobie. Stworzyłem sobie świat, iluzję na własny użytek. Miał mi dać oparcie, poczucie jakiejś wspólnoty. Potrzebowałem tego. Kiedy czujesz, że dla ludzi nie istniejesz, nie przedstawiasz żadnej wartości i światu jest tak naprawdę wszystko jedno, czy żyjesz, czy nie, pozostaje ci tylko zniknąć, zapaść się w swoją nieważność... – Albo...? – Wejść w jakąś grupę, przyjąć jakieś zasady, poglądy jak swoje, jakbyś myślał tak od zawsze. Może wtedy ktoś cię zauważy, może nawet doceni, a jeśli nie, to chociaż będzie się ciebie bał. – Tak to jest, jak ktoś urodzi się wiecznie drugi, he, he – stwierdził nie bez złośliwości Krzysztof. – Ja to znam. Widziałem już takich w swoim życiu. Co by nie zrobił, to i tak w końcu wszystko spieprzy. – Przecież dałem chyba najbardziej wyrazisty dowód na to, że to właśnie ja mam prawo do bycia wśród wygranych. – Stanisław uderzał się z całych sił w piersi. – Czy wiecie, że każdego dnia powtarzałem sobie, że miałem prawo tak postąpić? – Pomogło? – spytał Maurycy. – Uwierzyłem. – Uwierzył pan? – Uwierzyłem, że z powodu chwilowego zauroczenia, jakiejś szczeniackiej słabości, nie mogę przecież stracić szansy, jaką dawał mi los. – Stanisław na chwilę zamilkł, po czym dodał, już nieco spokojniej, trochę smutno: – A mimo tego, gdzieś tu, w środku, zacząłem sobie uświadamiać, że faktycznie już dawno przegrałem. Że niczego w życiu już nie osiągnę. I nagle dotarło do mnie, że jedyną rzeczą, którą mogłem sobie w pełni przypisać, swego rodzaju spełnienie, to właśnie moje chwilowe ojcostwo, które i tak odrzuciłem. Rozumiecie? Czułem, jak narasta we mnie poczucie ostatecznego skundlenia. I po co to wszystko? Co mi to dało? I tak zmarnowałem to, co było do wygrania. – A szantaż? – spytał nagle Lucjan. – Szantaż? – Stanisław na chwilę zaniemówił. – Nie miałem wyboru. Jak inaczej przekonać zakochaną, niewinną dziewczynę, by zrobiła coś takiego? – Co jej pan powiedział? – Nie pamiętam. – Nie pamięta! – krzyknął rozbawiony Krzysztof. – Dobre sobie. Stanisław próbował przypomnieć sobie kłamstwa, którymi karmił swoją dawną miłość. – Coś, że nie chcę zaczynać... naszego wspólnego życia w ten sposób. Że muszę najpierw skończyć studia, zacząć pracować, by żyło nam się lepiej, razem – wymieniał nonszalancko. – Razem? – upewnił się Henryk. – Tak. Powiedziałem jej, że jeszcze będziemy mieć dzieci, normalną rodzinę, ale jeszcze nie teraz. Że musimy być odpowiedzialni. Naobiecywałem jej. Mówiłem... Boże! – Stanisław zakrył twarz dłońmi. – Uwierzyła? – spytał oblivokr.
– Oczywiście, że uwierzyła – wtrącił się Krzysztof. – Biedna dziewczyna. Te twoje zapewnienia były gówno warte, jak cała reszta – zaczął się śmiać. – Panie Krzysztofie! – upomniał go Lucjan. – Ma rację – stwierdził z żalem Stanisław. – Nigdy jej już nie zobaczyłem. Moi rodzice... Oni chcieli się jej pozbyć. Mówili, że wyjechała. W tym momencie przez drzwi gospody, kołysząc się na boki, weszła dziewczyna ze zdjęcia. Ubrana była podobnie. Tylko zamiast pięknego warkocza na głowie miała burzę rozpuszczonych, trochę mokrych, umęczonych włosów. W ręku trzymała starą lalkę, a w okolicach podbrzusza widać było wielką plamę krwi. Blada, niezdrowa twarz, oczy przyozdobione ciemnymi sińcami. Mimo tego dziewczyna uśmiechała się, czyniąc swoją postać jeszcze bardziej makabryczną. Wpatrywała się w Stanisława z miłością i oddaniem, jak wiejski pies obity przez gospodarza. – Mój kochany – odezwała się nagle, wyciągając dłoń w kierunku przerażonego księgowego. – Nie smuć się. Ja wiem, że tak musiało się stać. Przekonałeś mnie, a ja przecież wierzyłam ci bezgranicznie. W każde twoje słowo. To przecież dla naszego dobra. Mam nadzieję, że jesteś teraz szczęśliwy, że spełniło się wszystko, o czym marzyłeś, a czego ja nie mogłam ci dać. Stanisław próbował podejść kilka kroków w stronę zjawy, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Mimo to, drżącym ze strachu i wzruszenia głosem powiedział: – Justyna! Na litość boską! – Ona pana nie słyszy – odezwał się Maurycy. Dziewczyna natomiast mówiła dalej, składając dłonie jak do modlitwy: – Modliłam się o ciebie każdego dnia. Teraz jesteś kimś ważnym, wszyscy cię szanują, na pewno. To dobrze, zasługiwałeś na to. Twoi rodzice, tak strasznie krzyczeli. – Justyna złapała się za głowę, a na twarzy pojawił się grymas bólu. – Mówili, że to nie w porządku, że jestem nieodpowiedzialna, że skazuję cię na... – Justysia! – krzyknął Stanisław. – Nic nie pamiętam. – Zjawa wyraźnie cierpiała. – Teraz ich rozumiem. Bali się, że przeze mnie niczego nie osiągniesz. A ty tylko stałeś przy nich, pamiętasz? I nic nie mówiłeś. – To nie tak – tłumaczył się. – Ja, głupia, myślałam tylko o sobie, a przecież kochając cię, powinnam wiedzieć, co dla ciebie jest najważniejsze. Mam nadzieję, że teraz mi wybaczysz. Kocham cię, ale nie myśl o tym. To nieważne. – Nie mów tak, błagam! Widmo powoli zaczęło się cofać w kierunku drzwi. Stanisław ruszył w jego stronę. Dziewczyna mówiła głosem pełnym miłości i zrozumienia, jakby to wszystko, czego doświadczyła w swoim młodym, krótkim życiu, należało do jej obowiązku względem ukochanego mężczyzny. Zbliżając się do ciemnej plamy ziejącej za progiem gospody, postać Justyny traciła powoli na ostrości. – Byłeś dla mnie taki dobry. Myślałeś za nas dwoje. Nie miałam prawa żądać od ciebie takiego poświęcenia. Trochę się bałam, niepotrzebnie. Ty nie pozwoliłbyś, żeby stała mi się krzywda. Kiedy po wszystkim dostałam gorączki, a ty nie przychodziłeś do szpitala, wiedziałam, że to z ważnych powodów, a nie z braku miłości. Byłam pewna, że kiedyś wrócisz, że mnie zabierzesz, że zdążysz. – Zdążysz? Powiedz, co mam zrobić, jak ci to wszystko wynagrodzić?! Proszę cię, przecież
musi być jakiś sposób. No zróbcie coś! – Stanisław wrzasnął w kierunku oblivokrów. Maurycy zrobił tylko zdziwioną minę, po czym odrzekł: – Przecież ona pana dalej kocha i szanuje. Powinien pan być z siebie dumny. – Justyna, nie wolno ci tak o mnie myśleć, rozumiesz! Jestem draniem, słyszysz?! – Przypływ samokrytyki opanował uśpione sumienie księgowego, który najwyraźniej szukał potępienia. – Niczym innym – krzyczał dalej. – Zwykłą szują! Nie wolno ci tak o mnie mówić. Zmusiłem cię do strasznej rzeczy, bo się bałem! To jest jedyna prawda o mnie. Nie obchodziło mnie twoje życie, a tym bardziej... naszego dziecka. Jezu! Stanisław jezusował na całe gardło, a widmo, najwyraźniej głuche na lament księgowego, zniknęło w mroku. Zapłakany mężczyzna rzucił się w stronę drzwi. Tym razem bez lęku wyjrzał na zewnątrz. Próbował wypatrzeć coś w mroku, ale zaraz zaczął się dusić. Wracając do baru, zastanawiał się, co stało się z jego ukochaną, po tym, jak wyjechał z miasteczka kontynuować naukę. Bał się zapytać, gdy tymczasem Henryk, czytając w myślach zrozpaczonego mężczyzny, ubiegł jego pytanie: – Przecież pan wie, że zmarła. Sepsa, następstwo zabiegu. Chyba że to również uznał pan za mit? Za czyjeś wspomnienie, zasłyszane gdzieś przy okazji roztrząsania ludzkich słabości, tak obcych przecież członkom OPOKI? To zresztą nieważne. – Co? Co jest nieważne? – Stanisław podbiegł do oblivokrów. – Ściągacie mnie tu, w środku nocy, sam nie wiem jak, pokazujecie, jaką jestem kreaturą i mówicie, że to nieważne?! Pewnie myślicie teraz, że jak zwykle schowam się, ucieknę. Ale ja już nie chcę. Nie mogę tak dalej po tym wszystkim. I wiecie, co wam powiem? Dobrze się stało. Nie wiem co, nie rozumiem tego wszystkiego, co tu się dzieje. Może to tylko moje spóźnione sumienie, jakiś obłęd, ale dobrze się stało. Jestem już zmęczony tym całym beznadziejnym życiem. Nie pytając o pozwolenie, złapał karafkę z brandy i szklankę. Potem usiadł w kącie, przy stoliku, mówiąc do siebie: – Jestem zmęczony, jestem już zmęczony, zmęczony. – Ktoś wygrał? – zapytał Lucjan. – Ktoś przegrał? – dodał Henryk. Tymczasem Krzysztof, który od pewnego momentu biernie przyglądał się całemu widowisku, nie wytrzymał i zwrócił się oskarżycielskim tonem do trzech starców: – Nie musieliście go tak dręczyć. Nie lubię go, ale to było okrutne. – Kim wy jesteście – przyłączył się Grzegorz – żeby robić z ludźmi coś takiego? – My? – zdziwił się Maurycy. – A wy, kim wy jesteście? Krzysztof zaczął nerwowo szukać papierosów, poklepując się po ciele i zaglądając w różne zakamarki swojego fotela. – Czegoś pan szuka? – spytał zaintrygowany Lucjan. – Papierosów. Gdzieś je tu powinienem mieć. – Denerwuje się pan. – Czy się denerwuję? Oczywiście, że się denerwuję! To wszystko jest chore. Panowie jesteście chorzy, o ile wy to wy. – Krzysztof bełkotał poirytowany. Był zestresowany. Widział, że nie znalazł się tutaj tylko z powodu Stanisława. Czuł, że za chwilę przyjdzie kolej na niego i bardzo mu się to nie podobało. – Zapewniam pana, że my to my – odrzekł żartobliwie Maurycy. – Nie o to mi chodzi. Ja nawet nie wiem, dlaczego my się na to wszystko godzimy, na tę całą farsę.
– Cóż, może dlatego, że nie macie wyboru – odpowiedział oblivokr. – Zawsze jest jakiś wybór! – ripostował biznesmen, który zaczął nagle rozcierać sobie zdrętwiałą rękę. Czuł się coraz gorzej. Cała klatka piersiowa piekła go niemiłosiernie, jakby płonął od środka. – Czyżby? – wtrącił się Lucjan. – Odnoszę wrażenie, że dotarł pan już do tego etapu swojego życia, kiedy nie pozostaje panu nic innego, jak zajrzeć do swojej puszki. – Nawet nie zamierzam – wystękał Krzysztof. – A pan? – oblivokr zwrócił się do Grzegorza. – Nie muszę, wiem co tam jest – odpowiedział zaskakująco spokojnie. – To upraszcza sprawę. Bardzo upraszcza. Ale wróćmy do pana, panie Krzysztofie. – Czego wy ode mnie chcecie? – Nie domyśla się pan? – spytał ze zdziwieniem Maurycy. – To proste. Już pan to widział. – Nie zmusicie mnie! – wrzasnął Krzysztof. – Nie otworzę żadnej cholernej puszki. Nie ma takiej siły, która... Aaa! – Złapał się za serce. Ból wykrzywił mu usta. – Co się panu stało? – zaniepokoił się Lucjan. – To serce. Cholera, ale boli. – Niech pan głęboko oddycha – Maurycy zaczął instruować skulonego mężczyznę – o tak, spokojnie. Wdech raz i wydech. Wdech i wydech. I jeszcze raz. I co, lepiej? – Chyba tak. Odpuściło. – Krzysztof na moment się wyprostował. – To dobrze. Proszę podjechać, tu do tej puszki. – Lucjan machał dłonią w zapraszającym geście. – Jak pan myśli, która puszka należy do pana? Ta z napisem „Żądza” czy ta z napisem „Tchórzostwo”? – Tchórzem nigdy nie byłem! – krzyknął mężczyzna. – No tak. Proszę więc, miejmy to już za sobą. W końcu nie jest pan tchórzem, to już ustaliliśmy. – Lucjan wskazał na stare metalowe pudełko w kolorze seledynowym z napisem „Herbata jubileuszowa”. – Niebezpiecznie przybliżamy się do świtu. Panie Krzysztofie, ułatwimy to panu. Czy pamięta pan pewien październikowy wieczór 1976 roku? Raut. W tym momencie w gospodzie rozległy się dźwięki piosenki Jerzego Połomskiego Nie zapomnisz nigdy. Nawet Stanisław, pławiący się w bagnie wspomnień i następstw nadużycia brandy, otrzeźwiał na chwilę, wpatrując się w kolorowe świetlne refleksy, buszujące teraz po ścianach. Tym razem nie drzwiami wejściowymi, ale z wprost z kuchni do środka, tanecznym krokiem wszedł starszy, grubawy jegomość. Rozmierzwiona zaczeska, spadająca na spoconą, pucułowatą twarz gościa, ściśnięta była krawatem, który wbrew przeznaczeniu spoczywał nie na tłustym karku, ale na głowie mężczyzny niczym indiańska opaska. Jegomość ubrany był w niebieską koszulę, wyciągniętą w połowie ze spodni brązowego garnituru, wziętego żywcem z lat siedemdziesiątych. Człowiekiem tym był nie kto inny, jak były minister gospodarki z lat 1976 – 1978 Władysław Gadzina (nie trzeba chyba dodawać, że był to już od dawna nieżyjący minister). – Dobry wieczór, witam, witam! – Minister machał wszystkim na powitanie, wyraźnie rozbawiony. – Panie dyrektorze – zwrócił się do zaskoczonego Krzysztofa, który na widok swojego dawnego partyjnego przełożonego niemal wstał z wózka. – No, panie dyrektorze, co to się stało? I co? Słusznie, że podjęliśmy decyzję o waszej nominacji? Było warto, powiedzcie sami. Ja cały czas uważałem, że kto jak kto, ale wy wniesiecie trochę życia do zjednoczenia.
– Towarzyszu ministrze! – zameldował się biznesmen. – Dajcie spokój z tym towarzyszem, chociaż to miłe, że pamiętacie. Lubię was, zawsze was lubiłem. – Ale skąd, skąd minister tutaj? Słyszałem... – Dobrze żeście słyszeli. W osiemdziesiątym szóstym. Tętniak, szans nie było. Ale teraz, sami widzicie – złapał się z zadowoleniem za boki. – Pamiętacie? – Pokazał palcem w górę, każąc się wsłuchać w rozkołysanego Połomskiego. – Nie bardzo – burknął bez przekonania Krzysztof. Kłamał. Doskonale pamiętał raut z 1976 roku. – No jak? – zdziwił się roztańczony Gadzina. – Ośrodek Resortu w Truskolasach. Wasza nominacja na dyrektora naczelnego zjednoczenia – naprowadzał go minister. – Jak możecie nie pamiętać? Toasty. Aleśmy wtedy wypili. Pamiętacie tego idiotę, przewodniczącego młodzieżówki? Jak się schlał i biegał po ośrodku? No śmiech. – Tak, pamiętam. – Eee, co to za mina? Trzeba sobie powspominać, jak jest co. Ja nie pamiętam, kiedy tak się wytańczyłem. A wy trochę żeście się spóźnili, no... – Minister pogroził palcem Krzysztofowi. – Coś z samochodem, słyszałem. Ja tu mówię, wiecie: realizacja nakreślonych zadań, konsultacja z szerokim aktywem, wyższe założenia ideowe, a was nie ma i nie ma – zrobił zafrasowaną minę. – I co? Wszyscy już czekają na sygnał, wódka w pogotowiu. Ja wam teraz mogę powiedzieć, tak szczerze – ściszył na moment głos. – Jakbyście nie przyjechali wtedy, to po was, tak między nami. Nie mieliście tylko przyjaciół, pamiętajcie o tym. Ja zresztą też. Ale na was zawsze można było polegać, zawsze. Ech, to były czasy – na jego czerwonej gębie ponownie zagościł uśmiech – powiedzcie sami. Były błędy, któż ich nie czyni. Może i nawet ktoś tam dostał pałą, ale ogólnie rzecz biorąc, ludzie przynajmniej wiedzieli, co ich czeka. Spało się spokojniej, bez strachu, że się straci pracę albo że cię eksmitują. Dużej liczbie naszego społeczeństwa żyje się teraz zdecydowanie gorzej... – I to boli – dokończył pod nosem biznesmen. – Co mówicie? Boli? No, boli, macie rację, że boli. Ale co tam. Co u was, mówcie? – Gadzina klepnął Krzysztofa w plecy. – Ja wtedy... – Tak? – Ja się spóźniłem. – Krzysztof stracił na moment swoją charakterystyczną pewność siebie. – Dajcie już spokój, było minęło, nie ma o czym mówić. A kolega wychodzi? Już? – Minister zwrócił się do Stanisława, który rozrzucając stojące mu na drodze krzesła, ruszył z impetem wprost w czarną czeluść za drzwiami od gospody. Grzegorz rzucił się w jego stronę, niestety za późno. Księgowy ze zdjęciem w dłoni zniknął w ciemności bez śladu. Tymczasem siedzący na wózku inwalidzkim Krzysztof mówił do siebie: – Spóźniłem się. Wypadek, spowodowałem wypadek. – Co mi głowę zawracacie jakimś wypadkiem? – Gadzina machnął ręką. – Oni tego chcą! – zrozpaczony mężczyzna wskazał na oblivokry, nie patrząc jednocześnie w ich stronę. Nagle, ni stąd ni zowąd, na środku sali pojawiła się kolejna zjawa. W białej szpitalnej koszuli stała bosa kobieta z pokiereszowaną głową. Twarz i ręce pokryte miała bandażami, spod których wydobywała się brudno-pomarańczowa wydzielina. W jednej dłoni trzymała elastyczną siatkę na zakupy, w której znajdowało się parę rozbitych butelek po mleku
i spleśniały bochenek chleba. Minister na jej widok szybko schował koszulę do spodni, krawat niechlujnie bo niechlujnie, ale jednak, zawiązał na powrót na szyi i trzaskając obcasami, stanął naprzeciw widma. – O, proszę, proszę. Jest i piękna pani, sama, a tu gra muzyka. Pozwoli pan, dyrektorze! – Odebrał zjawie siatkę i położył na kolanach Krzysztofa. Sam objął kobietę i zaczął tańczyć. Wszystko zaczęło przypominać teatr Kantora. Kręcąc się wokół inwalidzkiego fotela, pokiereszowana kobieta odezwała się do obserwującego ich biznesmena, co rusz odwracając w jego stronę poobijaną twarz: – Dlaczego pan mi wtedy nie pomógł? – zapytała. – No właśnie, dyrektorze? – odezwał się uśmiechnięty minister. – Nie mogłem – odpowiedział Krzysztof. – Nie mógł, droga pani – minister uczestniczył w dialogu. – Wracałam z pracy. Zobaczyłam światła samochodu. Pana twarz, ból, zimno. Krzysztof nerwowo przełykał ślinę, trzymając się ręką za gardło. – Myślałem, że pani... Myślałem, że pani nie żyje. – Myślał, że pani nie żyje – szeptał ubawiony Gadzina. – Było późno. Musiałem jechać dalej. Dla mnie to było ważne, w końcu chodziło o moją przyszłość, niech pani zrozumie. Ja naprawdę nie chciałem. To był wypadek. – On nie chciał, wypadek. – Zmarłam dopiero w szpitalu, wiedział pan o tym? – Byłem w szoku – mówił do niej z ewidentną pretensją w głosie. – Pani... brudna, leżąca na ziemi, ten deszcz. Ja już tego nie pamiętam. – Krzysztof złapał się za głowę. – Moje auto, rozbite. – To złotawe mirafiori? – zapytał minister. – Ładna rzecz. – I to wszystko? To wszystko, na co pana stać? Dlaczego? Bo byłam prosta? Bo przeszkadzałam? A moje dzieci, co z nimi? – Kobieta nie kryła złości. Grzegorz tymczasem podszedł do baru i nie napotykając sprzeciwu oblivokrów, otworzył puszkę Krzysztofa. W środku znajdował się jakiś urzędowy maszynopis. Tymczasem biznesmen tłumaczył się dalej: – Ja musiałem jechać dalej! Tam na mnie czekali. – Dlatego zostawił mnie pan konającą, samą, bez szans na ratunek. – Nieładnie, dyrektorze – oznajmił Gadzina. – Trzeba było panią zabrać, przedstawić, potańczylibyśmy. – To była szansa, której nie można było zmarnować! – Krzysztof powoli zmieniał ton na bardziej buńczuczny. – Przecież nie zrobiłem tego specjalnie! Myśli pani, że dla mnie to było takie proste? Ja musiałem żyć w strachu, ciągle, jeszcze przez wiele lat. – Bał się pan? Czego? – spytał Maurycy. – Że się wyda i że przyjdzie panu za wszystko zapłacić? Niepotrzebnie. Od czego jest jeden telefon, prawda? – Musiałem nas ratować. Moją rodzinę. Nie było wyjścia. Oni beze mnie, nie... Nawet nie wiecie, ile mnie to kosztowało. Ja też jestem człowiekiem, tylko człowiekiem! Ja musiałem z tym żyć, wyobrażacie to sobie?! Co ja przeszedłem? Zresztą, co wy możecie o tym wiedzieć. Myślicie, że tak łatwo jest zrezygnować z władzy? Nikt tego nie zrozumie, póki sam w niej nie zasmakuje. Wtedy można wszystko. Bez niej – nic. Na wszystko musiałem zapracować ja sam i nikt mi niczego nie dał. Przestańcie już! – krzyknął. Nagle muzyka ustała. Minister pocałował zjawę w rękę i zataczając się, podszedł do
stolika, przy którym siedział wcześniej Stanisław. Nalał sobie szklankę brandy i dysząc ze zmęczenia, wymachiwał naczyniem w stronę Krzysztofa. – To prawda – kontynuował wywód biznesmen. – To był tragiczny wypadek, może nawet mój błąd. I co? Co miałem robić? Stać tam i czekać, aż przyjadą i mnie zabiorą? Pani przecież i tak umarła, nic by tego nie zmieniło. Dlaczego i ja miałem z tego powodu cierpieć, skoro... – Skoro pan dalej żył – przerwał mu Lucjan. – Stało się i już. Nie ma co stać i płakać. To nie pan, urodzony zdobywca. I co, warto było? – Było, jak cholera, było – odpowiedział pewnie Krzysztof, patrząc zjawie prosto w oczy. – Co tam jakiś wypadek, kiedy możesz wszystko. Ja nie uciekłem, droga pani, ja się broniłem, a to jest różnica – mówiąc to, wymachiwał palcem. – Pana zdrowie! – zawołał Gadzina. – Zawsze w was wierzyliśmy, dyrektorze! Zdrowie! Kobieta nachyliła się nad wózkiem, kładąc poobijane dłonie na oparciach fotela i, patrząc w twarz swojemu zabójcy, spytała: – Powiedz mi tylko jedno, ty ludzka istoto. W jaki to sposób, jaką szatańską metodą wyliczyłeś wartość naszego życia, twojego i mojego? Co było na tyle ważne, że pozbawiłeś mnie szansy powrotu do domu, objęcia moich dzieci, patrzenia, jak rosną, jak się stają ludźmi z sercem? Rozumiesz, o czym mówię?! Minister Gadzina podszedł do Grzegorza. – Pan będzie łaskaw – powiedział i wyciągnął mu z ręki tajemniczy dokument. – Co się tak patrzycie? – Krzysztof wyrwał się z objęć kobiety. Podjechał na środek sali, mówiąc donośnym głosem: – Wszyscy tacy honorowi, tak? Cały świat. Ja przynajmniej miałem odwagę wybrać. Wiedziałem, co dla mnie w życiu jest najważniejsze. Bo na tym to polega. Ten, kto tego nie wie, nie znaczy nic. Na tym polega życie. Nie na jakichś moralnych banialukach, ale na ciągłej walce. Wolelibyście, żebym jak jakieś zero, miernota, przyznał się do wszystkiego i poszedł siedzieć? Niedoczekanie. Ja miałem zadanie do wykonania, dla kraju! Między innymi i dla pani dzieci, żeby żyło im się lepiej. – Godne pochwały – dodał z ironią Lucjan. Gadzina, maksymalnie odsuwając od siebie kartkę papieru, zaczął czytać na głos. – Co to jest? – mrużył oczy. – „Prokuratura rejonowa w Częstochowie, na podstawie... tak, tak, tak... postanowiła umorzyć postępowanie w sprawie śmiertelnego potrącenia pieszego w miejscowości... w dniu 25 października 1976 roku... tak, tak, tak... Z uwagi na niewykrycie sprawcy... tak, tak... Podpisano...”. O, czy to nie jest przypadkiem ten prokurator, co to jego żona była u was szefem zaopatrzenia? Krzysztof złapał się za serce. Zrobiło mu się niedobrze. – Czego wy wszyscy ode mnie chcecie? – krzyczał z bólem. – Żebym się ukorzył, padł teraz przed wami na kolana i szukał zrozumienia? Patrzcie na mnie, na ten wózek, czy ja nie jestem warty waszej litości?! Ja też jestem nieszczęśliwy, jak inni. Proszę, macie swoją zasraną sprawiedliwość! Kaleka. O to wam chodziło? Zadowoleni?! Dlaczego teraz nikt mi nie współczuje? No, czemu? Nawet moja żona, nawet ona, która zawdzięcza mi wszystko! Potraficie tylko jęczeć, użalać się nad innymi. Tak mi zazdrościcie, że nie umiecie okazać mi nawet odrobiny współczucia? – skarżył się, z coraz większym trudem łapiąc oddech. Henryk wstał z krzesła i wyszedł zza baru. Podszedł do sapiącego Krzysztofa. – Ależ my panu współczujemy. – Oblivokr zrobił zatroskaną minę. – Nawet bardzo. Widzi pan? Ja nawet płaczę. W tym momencie wszyscy prócz Krzysztofa i Grzegorza zaczęli się histerycznie śmiać.
Potworny, szyderczy rechot wypełniał teraz całą gospodę, jakby piekło rozwarło swoje podwoje, wypuszczając na zewnątrz całe pokłady cynicznej pogardy, drwiny i braku współczucia. Obolała do tej pory kobieta zanosiła się od śmiechu. Podskakiwała teraz przed Krzysztofem, wołając do niego: – No chodź tu do mnie, wstań i podejdź. Patrz, co mam. – Trzymała w dłoniach telefon komórkowy. – Co? Bolą cię kulasy, bolą, bolą kulasy? – Ludzie! Co wy robicie?! Na litość boską, tak nie można! – wrzeszczał przerażony Grzegorz, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy zajęci byli naigrywaniem się z kaleki. – Wy dranie! To zmowa! – Krzysztof próbował wstać z fotela. – Wszyscy jesteście w zmowie! Ja was załatwię! Telefon, gdzie jest mój telefon!? Wyciągnął dłoń w kierunku zjawy biegającej wkoło niego z komórką. Wózek nagle odjechał, a on runął z impetem na ziemię. Zrobił się siny. Leżał teraz na plecach wyciągnięty jak struna. – On umiera! Niech ktoś mu pomoże! Ludzie! – Grzegorz próbował ratować leżącego mężczyznę. Bez skutku. Nagle zapadła cisza. Maurycy, Lucjan i Henryk, minister i kobieta, jak gdyby nigdy nic, zaczęli powoli przemieszczać się w stronę drzwi. Byli spokojni i zrównoważeni. Nie zwracali kompletnie uwagi na leżących na środku mężczyzn. Jak gdyby nic się nie stało. Zbierali się niczym aktorzy po zagranym już przedstawieniu. Grzegorz, wsparty o ciało Krzysztofa, próbował jeszcze zatrzymać odchodzące dziwadła: – Gdzie idziecie, ludzie, a ja!? Nie możecie go tak zostawić. Gdzie idziecie? Nie odchodźcie! A co ze mną? Co z moją puszką? Nie zostawiajcie mnie tak! Ja też zasługuję na potępienie, tak jak oni! Za drzwiami gospody czarna dotąd otchłań, powoli ustępowała miejsca szarości. Nieubłaganie nadchodził świt. Ostatni gospodę U Romana opuszczał Maurycy. Z peruką w dłoni przystanął nad zrozpaczonym Grzegorzem, mówiąc: – Przecież my nikogo nie potępiamy. Bo i po co? To wszystko, co pan tu widział, to tylko lustro i trochę więcej światła niż zwykle. Łatwość usprawiedliwiania własnych niegodziwości zamienia was, ludzi, w zadowolonych z siebie ślepców, którym, o dziwo, nic nie przeszkadza w potępianiu innych. Każdy wasz grzech, jakkolwiek by go nie pojmować, jest indywidualny, niepowtarzalny i wyjątkowy, bo rodzi się w konkretnym człowieku. Każdy człowiek nadaje mu ten jedyny i wyjątkowy kształt, którego, ku waszemu niezadowoleniu, nie zmażą winy czy słabości innych ludzi. Niech pan o tym pomyśli. – Na koniec, przystając w drzwiach, odwrócił się jeszcze raz w stronę mężczyzny, rzucając na pożegnanie: – A pan? No cóż. Kto wie? Może się jeszcze kiedyś spotkamy. Niech pan na siebie uważa. – A puszka?! Moja puszka! *** – No właśnie... – Młody wstał z miejsca. – A ta czwarta puszka. Co z nią? – Jaka czwarta puszka? – spytała Śmierć. – No jak to jaka? Sama opowiadałaś, że były cztery. Nawet Lucjan się pytał. Pamiętacie? – Młody spojrzał na kolegów. – Aaa, ta – zaskoczyła Kostucha. – Ta puszka, bracie – uśmiechnęła się nagle – to może była twoja puszka, Młody. – Zgłupiałaś – chłopak obruszył się nie na żarty. – Niby z czym?
– Nie wiem, nie wiem, Młody. Kto wie? Tomasz z Ryśkiem śmiali się do siebie, widząc, jak ich młodszy kolega daje się robić w łacha. Młody usiadł zrezygnowany za stołem. Wsparł głowę na dłoniach i w myślach robił szybkie résumé swojego krótkiego życia, szukając w nim potrąconych kobiet, zdradzonych kochanek, oszukanych przyjaciół oraz oplutych i zdeptanych ideałów. Zrobiło się cicho. Godnie. Świat stanął w miejscu, tak aby jego mieszkańcy mogli w skupieniu i zadumie zastanowić się nad losem człowieka, jego końcem i ludzkimi ścieżkami, które plączą się w różnych miejscach i o różnym czasie, często zupełnie nieprzypadkowo. Nagle Tomasz zaczął się uśmiechać, jakby przypomniał sobie jakąś szczęśliwą chwilę z młodości, której obraz rozlał się po wszystkich zbolałych miejscach starego ciała. Nie było to jednak ani wspomnienie dawnej miłości, ani też świadomość nadchodzącego zwrotu z podatku. Uśmiech miał swoje korzenie jak najbardziej w teraźniejszości. Spojrzał na Śmierć jak śledczy na złodzieja i rzekł stanowczo: – Czyli Bóg jednak istnieje. Brakowało tylko grzmotu i błyskawic. Śmierć spojrzała wymownie za siebie, jakby chciała sprawdzić, czy to na pewno ona jest adresatem tego stwierdzenia, przechodzącego w wyzwanie. Kiedy się już upewniła, odrzekła z nonszalancją w głosie: – To jest kwestia wiary, przyjacielu. – A nieprawda. – Tomaszowi aż zachciało się uściskać starą przyjaciółkę. – Już nie. Nie dla mnie. Sama wcześniej nam mówiłaś o Bogu i jego zawiedzionych nadziejach względem ludzi. Aaa, w końcu cię złapałem! – Wymachiwał palcem w stronę Śmierci jak małe dziecko. – No bo przecież kto, jak nie ty, może z pierwszej ręki nam to przekazać. – A głupi jesteś. Ja tylko stworzyłam tę przypowieść o diable dla potrzeb dyskusji. A poza tym, doskonale wiesz, że nie jestem rzeczywista. – Wstała, rozprostowując dźwięcznie swoje kości. – Niestety, jestem tylko poetyckim ucieleśnieniem waszych idealistycznych wyobrażeń na temat wykonywanej przez was profesji. Nie istnieję, a tym samym moje poglądy i opowieści nie są niczym innym, jak zmaterializowaniem waszych wewnętrznych, intelektualnych konfliktów. – Daj spokój, przecież cię nie wymyśliłem – stwierdził z niedowierzaniem Rysiek. – A ja myślę, że jednak tak. Przecież ja ucieleśniam istotę, dla której obce są: lęk, ból i śmierć. A ty się boisz umierania. – Kostucha złapała Tomasza za ramię i spojrzała mu prosto w oczy. – Boisz jak jasna cholera – powtórzyła szeptem. Tomasz wiedział, że cała ta dyskusja do niczego go nie doprowadzi. Mogła mówić prawdę. Był przecież człowiekiem pełnym sprzecznych uczuć względem wszelkich przejawów wiary w Stwórcę Wszechrzeczy, ocierających się nierzadko o jawną herezję. To znowu mogło ostatecznie przybrać postać przemądrzałego kościotrupa. Z drugiej strony wolał żyć ze świadomością, że stojąca przed nim Kostucha jest jak najbardziej realna w całej swej przypisanej nierealności. Bo jaki sens miałoby częstowanie papierosami wytworu własnych psychicznych ułomności? Żadnego. A co nie ma sensu żadnego, nie jest warte wypalenia papierosa, o dyskusji nie wspominając. – Dobra. Wystarczy już tej psychoanalizy. Tomasz dał tym samym znać, że trzeba się za coś zabrać. – No co panowie? Czas nam do domu. Późno już. Jutro uczciwie i z szacunkiem przygotujemy leżącemu tu nieszczęśnikowi miejsce wiecznego spoczynku, aby w spokoju mógł oczekiwać zmartwychwstania...
– I tak dalej, i tak dalej – przerwał mu Rysiek. – Młody, łap za łopaty, pozbieraj rzeczy i przygotuj je na jutro. Idziesz z nami? – zwrócił się do Śmierci. Ta jednak machnęła tylko przecząco czaszką i bez entuzjazmu wzięła kosę w dłonie. – Nie skorzystam, mam jeszcze coś do zrobienia. – U nas w dzielnicy? – zapytał dla pewności Młody. – Spokojnie. – Zaświeciła przygasłym blaskiem żółtych zębów. – Ani w dzielnicy, ani w kraju. Jest nas wiele, ale są miejsca na Ziemi, gdzie jedna czy nawet dwie takie jak ja nie wystarczają, by nadążyć za ludzką fantazją w odbieraniu sobie nawzajem życia. A znacie ten kawał? – zapytała na koniec. – No więc idzie facet ulicą i pyta przechodnia: „Przepraszam pana bardzo, którędy na onkologię?”. A gościu mu na to: „Za zakładem pogrzebowym w prawo”.
VII Gadający beret Walazkowej, czyli co z tym Bogiem? Cały następny dzień nasi dzielni grabarze spędzili bardzo pracowicie. Kopali mogiłę dla nieszczęśnika, który, malując na biało kłódkę Stasia Koczuby, zakończył swój żywot w szpitalu na Ostrobramskiej z powodu zawału serca. Ostrogórskiej, w rzeczy samej. Użycie w tym miejscu formy czasownika „kopać” w liczbie mnogiej jest sporym nadużyciem. Kopał Młody, który, machając łopatą, wystawał niewiele ponad poziom gruntu. Nad nim, w pozycji półleżącej, na sposób rzymski, znajdowali się Tomasz i Rysiek. W środku mogiły, prócz spoconego Młodego, spoczywało jeszcze wiaderko pełne butelek z i po piwie. Tomasz, trzymając w ustach źdźbło trawy, wpatrzony w czerwieniejący błękit jesiennego nieba (niczym chłopka z obrazu Babie lato Józefa Chełmońskiego), przepytywał Młodego ze znajomości przepisów ustawy o cmentarzach i chowaniu zmarłych. Natomiast Ryszard, czyszcząc swoje gumofilce z błota i gliny systemem naprzemiennym (tyle wygodnym, co mało skutecznym), czuwał nad zaopatrzeniem organizmu w elektrolity, przysłuchując się rozmowie kolegów. Podział ról był jasny, słuszny i społecznie uzasadniony. Słońce nad Ponurą pomału układało się do snu. A że było jeszcze dość ciepło, cmentarz parafii pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa w Ponurej pustoszał nieśpiesznie. Niedobitki mieszkańców oraz przyjezdnych napełniały wodą plastikowe butelki po napojach, którą następnie wykorzystywali do przemywania płyt nagrobkowych czy uzupełnienia wazonów z kwieciem. Tu i ówdzie zbite grupki wymieniały się gminnymi ploteczkami oraz numerami telefonów z przypadkowo spotkaną po dwudziestu latach rodziną. Ktoś z hukiem wyrzucał zużyte znicze, które tłukły się bezpowrotnie na stercie śmieci przy bramie ku rozpaczy pana Ćwięczka – wytwórcy i handlarza zniczy oraz miłośnika darmowego recyklingu. Miejsce to, wbrew przypisanej mu funkcji, tętniło życiem i to nie tylko pozagrobowym. – Jeszcze raz. Przez zwykły grób rozumiemy...? – Przez zwykły grób, czyli ziemny – Młody sapał jak parowóz – rozumiemy grób niemurowany, stanowiący dół, do którego chowa się trumnę ze zwłokami i zasypuje ziemią z tego dołu. – Bardzo dobrze – pochwalił go Tomasz. – A przez grób murowany? – Grób murowany to dół, w którym boki są murowane, a nad trumną zakłada się sklepienie. – A grób rodzinny? – wtrącił się tym razem Rysio, uznając, że czas najwyższy na coś trudniejszego. – Jak go zdefiniujesz? – Proste. – Młody wsparł się na łopacie, dając sobie tym samym chwilkę wytchnienia. – Przez grób rodzinny, proszę ja was, rozumie się przestrzeń zapewniającą pochowanie dwóch lub więcej trumien ze zwłokami. Przestrzeń ta zaś nie może przekraczać powierzchni przeznaczonej na dwa groby pojedyncze w poziomie..., w poziomie... – zaczął się jąkać – zaraz, zaraz. – Szukał w pamięci ustawowej definicji grobu rodzinnego. Bezskutecznie. – Nie wiesz! – warknął Szef. – Wiem, wiem! Zaraz sobie przypomnę... Na dwa groby pojedyncze w poziomie – mamrotał pod nosem. – Niezależnie od ilości pięter stosowanych w głąb! Młody! – Rysiek wyręczył stękającego chłopaka. Ten odrzucił nerwowo łopatę i nachylając się aż do kolan, wydyszał głośno:
– A bo ja nie mogę tak jednocześnie kopać i odpowiadać! Albo jedno, albo drugie. – No dobra. To już lepiej kop – zwrócił się Tomasz do umęczonego kolegi, rozglądając się przy tym wokoło – bo nas noc zastanie. A przecież wiesz, że noc i cmentarz tworzą w naszym kręgu kulturowym dosyć złowróżbną parę. Pomijając nawet kwestie czysto metafizyczne, to gdybyśmy przebywali w nocy na cmentarzu, ktoś mógłby nas uznać za hieny cmentarne, co, z uwagi na wykonywaną przez nas profesję, byłoby rzeczą haniebną. – Poza tym piwo się kończy – dodał posmutniały Rysiek, który wsunął prawie cały korpus w dół mogiły, celem przeprowadzenia remanentu stanu magazynowego. – Jak tak sobie pomyślę, koledzy, że ktoś będzie za niedługo leżał w tym moim dole, to mnie jakoś ciarki przechodzą. Tak jakbym to dla siebie robił. – Młody się skrzywił. Jakby coś przeczuwał. Dreszcz przeszedł mu po spoconych plecach. – Daj spokój, chłopcze. Grób to grób. W końcu pochówek jest robiony głównie z myślą o żyjących. Raz – Rysiek zaczął wyliczać na palcach – żeby się nie rozkładało po ulicach, a dwa, żeby ludzie mieli gdzie świeczkę zapalić. Wyobraź sobie, że to taki rodzaj utylizacji, tylko zakropiony odrobiną patosu i religijnych formułek. – Rysiek zawsze potrafił sprowadzić każde społeczne tabu do pozycji naturalnej potrzeby. – Plus mniej lub bardziej skomplikowany obrządek, którego celebracja pozwala nam, grabarzom, cieszyć się pracą. Poza tym robimy coś, czego z niezrozumiałych, po trzydziestu latach pracy w tym zawodzie przyczyn, nikt nie chce robić. Tomasz tymczasem ułożył dłonie w kształcie prowizorycznej lornetki i jął wodzić za zbliżającym się do nich obiektem, niczym przerażony kapitan statku handlowego, za kilwaterem nadpływającej z prawej burty torpedy. – A propos metafizyki – zaczął składać raport załodze – coś tu do nas lezie, panowie. Zjawa jakaś albo co gorszego? Bosman Rysiek, po krótkiej analizie horyzontu, odrzekł: – Coś gorszego. To stara Walazkowa. Pani Walazkowa!!! – wydarł się na całe gardło, acz uprzejmie. – Niech będzie pochwalony! Stara Walazkowa była klasycznym przykładem miejscowej dewoty, skrojonej przez życie, kościół i niektóre media na miarę potrzeb Polski katolickiej. Cmentarz i pogrzeby spełniały dla emerytki Walazkowej tę samą funkcję co Wyspy Kanaryjskie dla emeryta z Niemiec i kasyno w Las Vegas dla emeryta z USA. Bywała tu codziennie. Myła grób swojego męża, który kopnął w kalendarz ze statystycznie dużym wyprzedzeniem w stosunku do swojej żony. Znana w kręgach parafialnych, szczególnie po tym, jak jeden z księży, podczas kolędy w jej mieszkaniu, ujechał na drewnianej rolce do masowania stóp i to tak nieszczęśliwie, że wylądował w szpitalu ze złamanym obojczykiem. Potem młodzież z gimnazjum wołała za nim „Black Skater”. À propos kolędy... Dla Walazkowej było to wydarzenie ocierające się o prawdziwe misterium. Już dzień wcześniej wprowadzała w domu istny obyczajowy terror. To, jak wypadną domownicy w oczach księdza, stanowiło gwóźdź programu. Najważniejsze było samo widowisko, czyli wszystko to, co powinno składać się właśnie na udaną kolędę. Przez cały ten dzień nie można było wejść do gościnnego pokoju, by choćby swoją chwilową obecnością nie zburzyć przygotowanej z takim pietyzmem scenografii. Walazkowa jest osobą skrajnie religijną, to nie ulega wątpliwości. Jednak potrzeba, ten swoisty imperatyw zaprezentowania się jako ostoi, strażniczki katolickiego, małomiasteczkowego obyczaju brała górę nad tym, co leżało tak naprawdę u podstaw idei kolędowania. Odwiedziny księdza, często samego proboszcza, wprawiały w ruch całą tę machinę rodzinnego obłędu. Tak, to był
prawdziwy teatr. Wszystko było nieprawdziwe. Dom sprawiał wrażenie zawsze posprzątanego, Walazkowa przez dwadzieścia świętych minut uśmiechała się, w dodatku kompletnym uzębieniem, dzieci udawały, że się bardzo dobrze uczą. Największy problem zresztą Walazkowa miała ze swoją wnuczką Elżbietą, która zaraz po ślubie przez trzy lata mieszkała z mężem właśnie u swojej babci. Nigdy nie wzięli ślubu kościelnego, z czym Walazkowa nie chciała się pogodzić i czego nie potrafiła im nigdy odpuścić. To, że są dobrym i chyba szczęśliwym małżeństwem, dbającym o siebie nawzajem, nie miało w tych okolicznościach żadnego znaczenia. Wydaje się, że gdyby mąż wnuczki pił, bił ją i wynosił resztki domowego majątku, byłoby to dla Walazkowej mniej uciążliwe, a przede wszystkim bardziej społecznie akceptowalne, niż świadomość, że jej wnuczka żyje w niesakramentalnym związku. Kolęda stawała się kolejną okazją do walki o zbawienie duszy rodziny Kacperskich (takie nazwisko wnuczka przyjęła po mężu). Mąż Eli, lewicowiec z poglądów, lekarz z zawodu, zawsze w czasie kolędy, dziwnym zbiegiem okoliczności, miał dyżur w pracy. Biedna Elżbieta dzielnie stawiała opór swojej babci, dozbrojonej, na domiar złego, obecnością osoby duchownej, którą jak zawsze nurtowało to, co stoi na przeszkodzie młodym, by ci mogli usankcjonować swój związek w obliczu Boga i z jego błogosławieństwem. To była nierówna walka. Zawsze potem, w nocy z kuchni dobiegały odgłosy kłótni pomiędzy wnuczętami i babką, która, powodowana rozpaczą, zapowiadała im swoje rychłe przejście na tamten świat. Póki co Walazkowa przeżyła siedemdziesiąt pięć lat. W dzień kolędy wstawała już o czwartej rano, tak na wszelki wypadek, gdyby księdzu zachciało się kolędować o świcie. Zaraz po tym jak wstała, zabierała się do obierania pomarańczy, stanowiącej rytualny poczęstunek dla strudzonego duszpasterza. Nic to, że pomarańcza po około czternastu godzinach leżenia na talerzyku naturalnie się kandyzowała, ale babka Walazkowa była kontenta, że ze wszystkim zdążyła. – Niech będzie, synki, na wieki wieków. – Kobieta przywitała wszystkich, trzymając torebkę na brzuchu niczym królowa Elżbieta II. – Amen – odpowiedzieli wszyscy. – Co tam u szanownego męża szanownej pani? Leży na swoim miejscu? – zażartował Rysiek, całując jednocześnie Walazkową w rękę. – Głupie żarty, niby gdzie miał pójść? Przecie to nie upiór jaki – obruszyła się. – Ile to już lat, jak się mężowi przytrafiło tu u nas na dłużej zagościć? – zapytał Tomasz. – W sierpniu minęło – szybko policzyła palce u dłoni – sześć lat. A mnie to Pan Bóg jakoś do mojego Wilhelma niełaskawy zabrać – stwierdziła, wywracając oczy w stronę nieba z wielkim wyrzutem. – Widać słabo prosicie – podpowiedział Rysiek. Przy tej okazji grzechem i jawną niesprawiedliwością byłoby nie wspomnieć o pewnym zdarzeniu, które przedstawi nam Walazkową w zgoła cieplejszym świetle i pozwoli nam, w pewnym stopniu, dojrzeć pod tą surową, drobnomieszczańską atrapą człowieka, istotę ludzką, zdolną do najwznioślejszego z uczuć. Otóż Walazkowa, pięć miesięcy po śmierci swojego męża Wilhelma, miała osobliwy sen. Przyśnił jej się zmarły mąż. Nieistotne, w jakich okolicznościach, pod jaką postacią, ponieważ sen, jak wiadomo, potrafi uzmysłowić nam czyjąś obecność bez potrzeby przedstawiania jej w znanej nam dotąd formie i w miejscach wspólnie kiedyś odwiedzanych. Nieboszczyk Wilhelm powiedział jej, w tym śnie rzecz jasna, że jest mu bardzo zimno. Niby zwykła rzecz, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę nasze wyobrażenie na temat leżenia w grobie. Walazkowa nie tylko zapamiętała ów sen, ale
doskonale pojęła sens tej informacji z zaświatów i bardzo dobrze wiedziała, co należy z tak przekazaną wiadomością zrobić. Nazajutrz pobiegła na cmentarz i nakazała grabarzom, Tomaszowi i Ryśkowi, wybudowanie murowanego grobowca. Z grabarzami rozmowa bywa trudna, nawet bardzo. Niestety, w tym przypadku budowa grobowca wiązała się z ekshumacją zwłok szanownego małżonka i to – o zgrozo – po dość krótkim jak na wieczne odpoczywanie, pięciomiesięcznym okresie spoczynku. Nie przyjmując jednak żadnej argumentacji, surowych przepisów i urzędowych nakazów, jak również nie zważając na związane z ich ominięciem koszty, kobieta, kładąc na solidnym kopidolskim stole równie solidną sumę pieniędzy (jak na przewidywalny status majątkowy samotnej wdowy), rozpoczęła makabryczne przedsięwzięcie. Grabarze przez trzy dni i noce pracowali w pocie czoła nad budową grobowca, podczas gdy wykopana prosto z ziemi trumna ze zziębniętym mężem leżała w cmentarnej kaplicy. Po trzech dniach trumna wróciła do grobu, z tą tylko różnicą, że nie był to już zwykły dół w ziemi, ale suchy i zapewne cieplejszy grobowiec. Człowiek cokolwiek niewrażliwy, oceniający innych jedynie przez pryzmat własnej małości, lęków i przyzwyczajeń, mógłby w całej tej historii dostrzec jedynie kobietę mocno zdziwaczałą, poddaną ze wszech miar sile zabobonu i sennych przewidzeń. Ale przecież z jakich to innych pobudek, niż właśnie z miłości, Walazkowa podjęła się, przy oczywistej pomocy przekupionych grabarzy, tego przedziwnego zadania? To miłość do jej zmarłego męża, powodowała tą kobietą i pchała ją do okazywania, w tak niezwykły sposób, swojej troski wobec kogoś, kogo już nie ma, a kogo tak bardzo kochała. W czasach, w których zewsząd zasypywani jesteśmy masą przeróżnych sposobów wyrażania uczuć, sposobów umożliwiających nam unikania sytuacji, które chociażby w najmniejszym stopniu wymagałyby od nas zaangażowania i stawania w kłopotliwej sytuacji spojrzenia drugiej osobie głęboko w oczy, stara Walazkowa stała się dla grabarzy kamieniem milowym w drodze do pojęcia istoty prawdziwej, wiecznej miłości. – Skąd to, Walazkowa, idziecie? – zapytał Tomasz. – Jak to skąd? – oburzyła się. – Bezbożnicy! Z kościoła idę, przecie dzisiaj matkujące wieczorne, krzyżowe. – Faktycznie – przyznał Młody, waląc się dłonią w czoło. – Toż to październik. – Widzi Walazkowa, jaką kwaterę szykujemy? – zagaił Rysiek, wskazując na dziurę w ziemi. – Solidny fundament pod zmartwychwstanie, no nie? – To prawda, ładna, nie za głęboka. – Walazkowej aż się oczy zaświeciły. – Ładna? Przecież to grób, a nie kobita – skomentował z odrazą Młody. – Pewnie, że ładna – potwierdził Tomasz. – Pani ma absolutną rację. Kiedyś też będziesz doceniał takie rzeczy i widział urok, również w tym aspekcie życia. Młody jest młody, to myśli, że będzie żył wiecznie. – No nie. Będę teraz rozmyślał o umieraniu – oburzył się chłopak. – Teraz. W moim wieku! Już mi wystarczy, że ta nasza Śmierć, zawsze mi robi jakieś aluzje i nigdy nie wiem, czy jaja sobie robi, czy faktycznie zaraz mnie szlag trafi – zagalopował się niefortunnie Młody. Walazkowa od razu podchwyciła podejrzane przejęzyczenie najmłodszego z grabarzy. – Jakże to, na miły Bóg? To co ty, chłopcze, ze śmiercią gadasz? – Bredzi. – Tomasz szybko wyciągał Młodego z opresji niczym trumnę z Wilhelmem Walazkiem przy ekshumacji. – Od tego kopania, droga pani, to mu się we łbie pomieszało – i dłonią zakręcił kółka nad głową. – Wszystko przez te groby. Ze śmiercią gada, dobre. – Uśmiechnął się sztucznie. – Kop ten dół! – warknął na ucznia.
– No już kopię, kopię! – A Pani Walazkowa, to chyba lubi tę naszą robotę, co? – Rysiek czujnie zmienił temat. – A skąd wam to przyszło do głowy, syneczkowie, co? – Jak to skąd? A chociażby stąd, że widzę was prawie na każdym pogrzebie w naszej parafii. No, chyba że rodzina taka liczna. – A co w tym złego, że sobie przyjdę? Krzywdy nikomu nie robię. – Walazkowa pokręciła biodrami, huśtając przy tym torebką. – A to może i lepiej, jak się ktoś obcy za czyjąś duszę pomodli, nad grobem pochyli, ziemi nasypie. Teraz to każden tylko patrzy, żeby wieko zamknąć i o człowieku zapomnieć. I nieważne, jaką drogą do nieba pójdzie. – A bo i coraz to mniej ludzi w to niebo wierzy. – Tomasz niby to przez przypadek, niby to od niechcenia sprowokował Walazkową do dyskusji o Wszechmogącym i jego atrybutach. Uwielbiał to robić. Dobrodusznie, przepełniony duchem tolerancji, otwartości i zrozumienia dla różnych poglądów, perfidnie i z premedytacją upokarzał wszystkich, dla których święta wiara, pospolity zabobon czy choćby banalna chiromancja stanowiły drogowskazy w codziennej tułaczce po meandrach życia. Ofiara polemicznych pułapek, w tym przypadku Walazkowa, nieświadomie dająca się wciągnąć w matnię zwykłych podpuch i wysublimowanej prowokacji, przekonana była, że jest w stanie uświadomić Tomaszowi jego naiwne i jednoznacznie błędne pojmowanie świata. – Co wy to gadacie, grabarzu? Jak można w niebo nie wierzyć? Przecież każden wie, że Bóg jest. A skoro Bóg jest, to i niebo jest – wywnioskowała całkiem logicznie. – A ateiści? – spytał kąśliwie Tomasz. – To nie ludzie – rzuciła bez wahania. – To znaczy ludzie, tylko głupie. A i tak w końcu się opamiętają, tylko mamona im rozum na razie odebrała. Bóg był, jest i będzie. Alfa i omega... – Jam jest początkiem i końcem wszystkiego – nawiązał mądrze Młody prosto z wnętrza mogiły, nadając przez to swojej wypowiedzi bardziej symboliczny wydźwięk. – Amen. Wszystko przez te mody i trendy, co to się każą ludziom od Boga odwracać. A Bóg to wszystko widzi... – I tu pogroziła wymownie palcem. – I grzmi – dokończył Rysiek. – A żebyście wiedzieli, że grzmi. – Walazkowa zmarszczyła brew, umalowaną czarną kredką. – Ja to mam nawet tak, że jak mnie odwiedza moja wnuczka z mężem, a oni to do kościoła w ogóle nie chodzą i mówią, że wszechświat, to się ciągle rozszerza i rozszerza i że nie ma tam już miejsca dla Pana Boga – złorzeczyła na rodzinę, machając przy tym torebką. – To jak oni do mnie przychodzą, to mnie zaraz jakaś choroba łapie. Jak mi Bóg miły. Powiedziałam: „Albo Boga do serca wpuścicie, albo w ogóle tu do mnie nie przychodźcie!”. Tak im powiedziałam. – Miejcie litość, Walazkowa! – zaskowyczał Rysiek, łapiąc się za głowę. – Jak nie, jak tak? A znowuż – trajkotała niczym nakręcona – jak dwa lata temu, w Wielką Sobotę, coś mnie podkusiło i schody myłam, u mnie na klatce, a wiadomo że to grzech, to się zaraz z tych schodów zwaliłam i święta w szpitalu spędziłam. Ja to tak sobie myślę – ściszyła głos – że Pan Bóg to ma na mnie szczególne baczenie – i pokazała kciukiem w niebo. – Ludzie to na zatracenie idą i cały świat też! Wszystko muszą wytłumaczyć, udowodnić. A Boga udowadniać nie trzeba, bo on jest i już! – Boga tworzy niewiedza. – Tomasz rozpoczął swoją heretycką propagandę. – Walazkowa jest na to najlepszym dowodem. Ale to tylko moja teza – zastrzegł nieszczerze. – Boga nikt nie musi tworzyć! On sam się stworzył i jeszcze mu sił starczyło na świat,
zwierzęta, ludzi i takiego gada jak wy, grabarzu. – Walazkowa niech się nie unosi, tylko da powiedzieć. Ostatecznie to ja będę odpowiadał za te herezje. – Chyba że przez to twoje gadanie pani Walazkowa dostanie jakiego świerzbu albo podagry. – Rysiek się roześmiał. – Podagrę już mam – mówiąc to, automatycznie poszukała wzrokiem najbliższej ławeczki, na której usadziła swoją świętą tuszę i wysunęła umęczone stopy z butów. – Ja chcę tylko powiedzieć, że Boga tworzy ludzka niewiedza o kontynuacji naszego życia po śmierci. Nieznajomość tej prawdy ostatecznej daje, moim zdaniem, podstawy właśnie dla istnienia religii, a w końcu przecież i takich miejsc jak nasz cmentarz. – Tomasz rozejrzał się znacząco po okolicy. Tej najbliższej rzecz jasna. – To prawda. – Rysiek dopił resztę piwa z butelki. – No bo niby na czym polega nasza praca, jak nie na wykopywaniu dołu w ziemi i wkładaniu do niego, większych lub mniejszych, kawałków mięsa. – W dodatku nieświeżych – dodał skwapliwe Młody. – Dopiero wiara w życie pozagrobowe nadaje pochówkom jakiś rytualny sens i zasady. A Walazkowa to tak gada, jak ten nasz były proboszcz, ojciec Kazimierz, co to kiedyś na pogrzebie tego szewca z Krakowskiej powiedział, że dla tych obecnych, którzy wierzą, to ma dobrą wiadomość: zobaczą swojego brata już po śmierci, w życiu pozagrobowym. A ci, którzy nie wierzą, to pies im mordę lizał. Tak powiedział. – Ale musicie przyznać – wtrącił się Młody – że nasza praca, pod pewnymi względami, jest dość nietypowa, żeby nie powiedzieć wyjątkowa. – Na przykład? – zainteresował się Rysiek, dla którego przebywanie w towarzystwie nieboszczyków wywoływało emocje porównywalne z wyciąganiem włosów z mydła. – Choćby dlatego, że bez emocji uczestniczymy w samym środku czyjejś tragedii. Młody poddał się trwającej chwilę refleksji nad kwestią słuszności dokonanych wyborów, gdy tymczasem Tomasz prowokował bezlitośnie Walazkową swoim rozbiorem logicznym Pana Boga. – Wiara to niewiedza – zakomunikował. – No przecież gdybyśmy wiedzieli, że Bóg jednak istnieje, to nasze relacje względem jego istoty ograniczałyby się do wychwalania, tudzież do strachu. – Bóg jest i ja to wiem na pewno. I na nic tu te wasze pseudofilozoficzne dyskusje. We mnie wiary nie zmącicie. A kto chce, to boską obecność na ziemi i tak dojrzy. – Walazkowa ma na myśli cuda? Tak? – Tomasz zaśmiał się szyderczo, chociaż może nazbyt teatralnie. – A to przecież nic innego jak chwilowo niewytłumaczalne zjawiska przyrody – powiedział pewnie. – No tak. To, co kiedyś uchodziło za cud czy boskie objawienie, dzisiaj jest niczym innym jak wyładowaniem atmosferycznym, kometą albo chorobą psychiczną biednych opętańców, którzy tylko dlatego, że żyli setki lat temu, zostali uznani za świętych, a nie wylądowali na seansie psychoterapeutycznym. Teraz gorejący krzak zagasiłaby zawsze czujna straż pożarna, zanim Bóg zdążyłby nam cokolwiek przekazać. – To prawda – przyłączył się Rysiek. – Dawniej to przynajmniej Bóg, jak chciał się ludziom dać we znaki, to rzucał jakąś, przyzwoitych rozmiarów plagę, zarazę albo ciskał piorunem w jakąś rozwiązłą wiochę. A dzisiaj co? Nasz poczciwy Pan Bóg ogranicza się do pokazania swego świętego oblicza w formie zacieku na oknie jakiegoś familoka albo na toście. Tego było już zbyt wiele. Tomasz spojrzał na rozeźloną staruszkę, której beżowy beret miał
się zaraz zamienić w beret gorejący, za pośrednictwem którego Wszechmocny miał przemówić do Tomasza i Ryśka gromkim: „Bezbożne łachudry!”. Niestety, w tak pokrętnym i bluźnierczym umyśle, jakim dysponował grabarz, zrodził się, i owszem, obraz gadającego beretu, ale przypominający postać z Muppet Show, który rzekł: „Oj, nie bluźnijcie, grabarzu, bo to się może dla nas wszystkich źle skończyć. Cudów już tyle nie ma, bo się widocznie Panu Bogu znudziło do ludzi przemawiać. Nikt już słuchać nie chce. Ale to się dla nas źle skończy i już. Zobaczycie!”. Tomasz aż przymknął oczy z przerażenia i potrząsnął głową. Kiedy je otworzył, beret już nie gadał. – A co Walazkowa z tym bluźnierstwem? – Tomasz machnął ręką. – Ja zresztą nie bluźnię, tylko wątpię, a to już inna sprawa i tyczy się również najświętszych ze świętych. Zadawanie pytań to nie grzech. – Pytajcie, grabarzu, pytajcie. Nikt nie broni. Tylko dlaczego akurat musicie być tak niezdrowo ciekawi w kwestii wiary i Boga? Nie macie innych problemów? A tak przy okazji, to jak na grabarzy nie jesteście trochę zbyt... mądrzy, co? Tomasz obruszył się i to całkiem serio. Nie uważał, żeby zawód, który miał zaszczyt wykonywać od lat czterdziestu, miał go predestynować do miana idioty. – A Walazkowa to co by chciała? Żebyśmy chodzili permanentnie nawaleni, śmierdzieli potem i kadzidłem, a z nosa ciekły nam, za przeproszeniem, jakieś gile? W tym momencie, nie wiedzieć czemu, Młody spojrzał wymownie na stan swoich rękawów. – No, coś w tym rodzaju – odrzekła staruszka bez cienia skrępowania. – Bo my jesteśmy, Walazkowa musi wiedzieć – wtrącił się Rysiek – nowy gatunek grabarzy, który pojawił się nie tak dawno w tej części Europy, tak zwany fossor sapiens, czyli grabarz myślący. Osobiście wróżę mu raczej szybkie wymarcie i marne szanse na rozpowszechnienie. – I chwała Bogu – rzuciła niemiło kobieta. – A to mnie Walazkowa ubodła. No, dotknęła mnie Walazkowa do żywego. A ja przecież do kościoła chodzę, co niedzielę – nadmienił, nie bez powodu, Tomasz. – No, co dwudziestą – zarechotał Rysiek. – Tak? – zapytała z niedowierzaniem. – A tak. I to jeszcze Walazkowej powiem, że nawet na tacę coś położę, oczywiście na miarę możliwości, skromnych, rzecz jasna. I przed Wielkanocą do spowiedzi przystąpię. Tomasz łgał jak z nut, uznając, iż cel, jakim jest wkurwienie Walazkowej, uświęca wszelkie środki, dostępne na cmentarzu wieczorową porą. – Do kościoła chodzicie, ale w Boga nie wierzycie – uśmiechnęła się porozumiewawczo do Ryśka. – Nie wierzę, to prawda. Ale dopuszczam możliwość jego istnienia. Logika nakazuje mi nie wierzyć w Boga czy też w jego tradycyjne wyobrażenie, ale w duchu przepraszam właśnie tego Boga, że w niego nie wierzę. No i właśnie z tej ostrożności wstrzymuję się z jakąś ateistyczną ostentacją. Ale również z szacunku dla wierzących. Na twarzy kobiety pojawił się grymas otępienia, oznaczający stopień rozgorączkowania jej szarych komórek, który zbliżył się niebezpiecznie do poziomu zwanego potocznie zadumą. Szybko otrzeźwiawszy, skomentowała: – W Boga nie wierzy, ale się go boi. Pokrętność twojego zbłąkanego umysłu, tak jak miłosierdzie boskie, nie zna granic. – Zakręciła kółko w okolicy swojej skroni. – Szczerze mówiąc, właśnie na bezgraniczne miłosierdzie Boga liczę najbardziej – oznajmił uroczyście Tomasz.
VIII Medycyna naturalna a śmierć wuja Stacha Tymczasem Rysiek rozpalonym papierosem, którego żar podsycał energicznymi dmuchnięciami, jął przypalać sobie kurzajkę, która bezczelnie pasła się na jego skórze w okolicy kciuka lewej dłoni. Narośl syczała na niego w odwecie jak kot na wsiowego burka. – To tak jak z medycyną niekonwencjonalną – powiedział. – Można w nią nie wierzyć albo przynajmniej podawać w wątpliwość paramedyczne uzdolnienia wszelkiej maści znachorów, ale jak choroba u dupy – tu skrzywił się z bólu – to i tego się spróbuje. – A to święta prawda! – stwierdziła ze znawstwem Walazkowa. – Dla Walazkowej każda prawda jest święta. Oszaleć można – marudził Tomasz, czując, że małymi kroczkami zawiązuje się jakaś paranormalna koalicja nawiedzeńców spod znaku psiego smalcu. I nie mylił się. – Medycyna naturalna – kontynuowała – jest bardzo pomocna. I to, powiem wam, często przynosi choremu więcej pożytku niż ta cała wasza wielkopańska medycyna. – O krynico podmiejskiej mądrości, czym nas tym razem uraczysz? – ucieszył się Rysiek. Młody tymczasem przypomniał sobie pewną historię, o której mówi się, że jest „à propos”. Rzecz działa się w rodzinnych stronach Młodego, w małej wsi na Kujawach, gdzie – jak mawiał Rysiek – „chuj nocuje”. Określenie to było trafną, nowoczesną wersją powiedzenia „gdzie diabeł mówi dobranoc”. Dziadek Młodego, Władysław niczym Bilbo Baggins, postanowił pewnego dnia wyruszyć poza próg swego rodzinnego Shire. Najpierw, a było to pod koniec lat czterdziestych, pojechał na Śląsk z inną grupą dzieci puszczy, o których mawiano, że jadąc za chlebem do nowego świata, ze strachu obsrali bufory. Po dwóch dniach dotarł do swojej ziemi obiecanej. I tak, pomimo zasrania buforów, dziadunio Władysław wylądował w jakimś kombinacie, metalurgicznym bodajże. Tam też w głowie dziadka Młodego następowała mentalno-społeczna przemiana. Wszechogarniający postęp socjalistycznej ojczyzny gasił w ciemnym umyśle młodego chłopaka ostatnie ogniska zabobonów i przyzwyczajeń dzikiego człowieka. Okazało się na przykład, że twierdzenie dotyczące higieny osobistej, a mówiące o tym, iż skóra się ściera, człowiek umiera, nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości. A korzystając z ubikacji, nie trzeba już nasłuchiwać skradających się zewsząd topielców. Komfort życia dziadka Władka znacząco się polepszył. W trakcie jednej z licznych sobotnich zabaw tanecznych, odbywających się w miejscowym domu kultury, dziadek poznał, a następnie, podczas kolejnej przerwy dla orkiestry, posiadł przyszłą babkę Młodego, piękną Lucynę. Lucyna, pracująca w dyspozytorni pobliskiej Huty Metali Nieżelaznych, pochodziła z Ponurej, do której młoda para przeprowadziła się zaraz po narodzinach ojca Młodego – Tadeusza. Dziadek zatrudnił się w nieistniejącej już cynkowni, babcia natomiast została, jak to mówią, „przy mężu”. Nie w tym jednak rzecz. Młody postanowił podzielić się zupełnie inną historią, umiejscowioną w rodzinnej wsi na Kujawach, tuż po wyjeździe dziadka Władka na Śląsk, a tyczącej się walorów i skuteczności medycyny niekonwencjonalnej, której doświadczył wuj Stach. – Śmiej się, śmiej. A ja się z szanowną panią zgadzam, w całej tego grobu rozciągłości. Sam taki przypadek w rodzinie miałem – zagaił inteligentnie Młody, przysiadając zgrabnym skokiem na skraju mogiły. – Jak na ciebie patrzę Młody, to jestem pewien, że akurat w twojej rodzinie występowanie przypadków to norma – zauważył kąśliwie Rysiek.
– Daj mu spokój – wtrącił się Tomasz. – W końcu trudno tak po prostu odrzucić przykłady uzdrowień na skutek działań paramedycznych tylko dlatego, że się ich nie potrafi racjonalnie wytłumaczyć. Sam nie wierzę, że to mówię. – I ty to mówisz? – Rysiek nie krył zdziwienia. Trudno mu było wpasować Tomasza w nurt szarlatańskich praktyk magicznych. Tymczasem Młody zwrócił się do obecnych zdaniem, które w jego ustach zabrzmiało tak nienaturalnie, że otarło się tym samym o cud. – Damnat quod non intelligunt! – wrzasnął z całych sił niczym bezwolne medium, opanowane przez ducha starożytnego mówcy. – Że co? – zapytał Tomasz w imieniu zdezorientowanego audytorium. Młody, zaskoczony reakcją na jego rzuconą ot tak paremię, wyjaśnił spokojnie: – Potępiają, nie rozumiejąc. – Brawo, chłopcze. A co to był za przypadek? – zapytała Walazkowa, która najwyraźniej miała głęboko gdzieś paremię, jej pochodzenie i zdziwienie grabarzy, razem wzięte. – Miałem w rodzinie, na wsi, takiego wujka, Stacha. Chłop był jak dąb. – Każdy wujek na wsi musiał być jak dąb, taka rasa – wyjaśnił Rysiek. – No właśnie, jak dąb. Aż tu nagle zaczęło go coś w boku boleć, tak kłuć, że się już z bólu przestał ruszać, tylko leżał i jęczał, i strasznie zaczął chuść. – Co zaczął? – Tomasz się skrzywił. – Chuść. No to było tak. Jak już go tak strasznie bolało, to ciotka, mądra kobieta, chciała posłać po lekarza, ale dziadek Florian, ojciec wuja, powiedział, że jeszcze się tak nie zdarzyło, żeby do tego domu doktory przychodziły. Że w tej rodzinie to się zawsze na przyzwoite choroby chorowało, to znaczy na takie, na które lekarstwa trzeba szukać w tym, co Bóg w naturze ludziom ofiarował. – Bóg też ludziom ofiarował rozum – stwierdził z irytacją w głosie Rysiek. – Cicho być! – obsztorcowała go Walazkowa. – Słuchaj, to może i wam się przydać. Młody tymczasem kontynuował opowieść: – Dziadek powiedział, że przy wjeździe do wioski jest taka chałupa z niskim, słomianym dachem, a w niej mieszka, za przeproszeniem szanownej pani – tu Młody w przepraszającym geście ukłonił się kobiecie – taka stara baba, co się na ziołach zna i gusłach różnych i niejednego już chłopa od śmierci uratowała i na równe nogi postawiła. Wołali na nią jakoś tak... – Baba-Jaga – zażartował Rysiek, ale dowcip najwyraźniej nie przypadł nikomu do gustu. – No co? – Już wiem, Helerka. No i ta Helerka przyszła do wujka. Weszła do izby, gdzie wujek leżał, popatrzyła i mówi, że łóżko pod oknem jest źle postawione. Księżyc z człowieka moce życiowe wybiera, a i złe przez okno spojrzy, urok rzuci. Walazkowa aż splunęła ze złością po nogi Tomasza, dodając tradycyjnie: „Święta prawda”. – No niech mi Walazkowa tu nie pluje! To cmentarz jest! – jęknął zniesmaczony grabarz. – Dalej mówi tak: łóżko trzeba od okna odsunąć, a wuja na rękach siedem razy o północy wkoło chałupy przenieść, ale nie jak zegar idzie, tylko na odwrót. – Wiadoma rzecz – wtrącił się Rysiek i sarkastycznie dodał: – Przecież jakby zgodnie z ruchem wskazówek, to by wujowi rybia łuska na plecach wyrosła. – Rybia łuska, rybia łuska... – Walazkowa popukała się w czoło. – Patrzcie go, mądrala. Jak byś był faktycznie taki mądry, to byś wiedział, że rybia łuska wyrasta, i owszem, ale na nóżkach, jak się dziecko za często kąpie.
Ryśka zatkało. – Słowem się już nie odezwę. – I dobrze. A ty, chłopcze, mów, jak to dalej było. Wuj wyzdrowiał oczywiście? – zapytała z nadzieją w głosie, graniczącą niemal z pewnością. – Gdzie tam. – Młody machnął ręką. – Jeszcze bardziej go wzięło. Jęczał z bólu, zszarzał na twarzy, policzki mu się zapadły. To Helerkowa stwierdziła, że musi wpierw się wywiedzieć, co to za choroba, żeby stosowne przygotować lekarstwa. – To już prawie medycyna – skomentował Szef, a Młody opowiadał dalej. – Ziół przeróżnych nanosiła, wywaru nagotowała, smród był nie do zniesienia. Wuj to potem pił przez dwa dni i takie go po tym sranie, za przeproszeniem, wzięło, że się przez kilka dni drzwi od wychodka nie zamykały. I niby tak miało być. Nic to, że listopad był, ziąb na dworze, wuj biegał tam i z powrotem. Za pierwszym razem Helerkowa z wujkiem do tego wychodka pobiegła, bo jak mówiła, po tym, jaki spadające gówno dźwięk wydaje, można chorobę wskazać. – I co? Wskazała? – Widać było, że Walazkowa całym sercem pokochała już starą Helerkową, czując do niej sympatię i mając do jej paramedycznych umiejętności pełne zaufanie. A w związku z tym i cała ta historia musiała mieć szczęśliwe zakończenie. – Wskazała – odparł Młody, czym uradował niezmiernie Walazkową. – Powiedziała, że to są kamienie na woreczku żółciowym, a to znowu z tego, że się za młodu bez gaci po polu biegało. Recepta na to taka, mówiła – Młody jął wyliczać, a Walazkowa notować. – Po pierwsze, specjalnych ziółek nagotować i choremu podawać. Krzyż pod poduszkę podłożyć, a do kieszeni w pidżamie skorupek z jajek wielkanocnych nawtykać. Kamienie po miesiącu się rozpuszczą i do ziemi wrócą. – Pomogło? Wiedziałam. Mądra kobieta. – Walazkowa odsapnęła z ulgą. – Niby pomogło – skrzywił się Młody. – To znaczy, powiem tak, bez tej całej Helerkowej kuracji, wuj by skończył nieco inaczej. To znaczy niby tak samo, ogólne rzecz biorąc. Chociaż? – Jaśniej, Młody. Pomogło czy nie pomogło? – zapytał poirytowany Tomasz. – Przecież wiadomo, że pomogło – odparła pewnie Walazkowa. – Prawda, że pomogło? Młody tylko westchnął i z niepokojącym smutkiem w głosie wyjaśnił: – To znaczy tak: wujek zioła pił, a od tych ziół to go jeszcze większa biegunka wzięła, tak że się między izbą a wychodkiem przeciąg od tego wujowego biegania zrobił. A że pogoda była już raczej parszywa, to wujek, świeć Panie nad jego duszą – tu Młody machnął sobie znak krzyża przed twarzą – zapalenia płuc dostał i umarł. Zapadła cisza. Cisza jak w kinie po szwedzkim filmie o rozterkach egzystencjalnych norweskiej młodzieży. Wszyscy spojrzeli po sobie ze zdziwieniem i niezrozumieniem. Jak to po szwedzkich filmach. – Tak po prostu? Umarł? – odezwał się Tomasz. – Po tym wszystkim? E, to chyba nie taki miał być morał tej całej opowieści. – Być może. – Młody zaczął wyjaśniać. – Rodzina jednak uznała, że ta cała kuracja Helerkowej coś pomogła. Bo jak się potem okazało, to wuj tak naprawdę chorował na raka trzustki i – jak mówili lekarze – i tak by umarł, tyle że na raka. Czyli, jak się na to inaczej spojrzy, to za sprawą Helerkowej właśnie, wuj nie umarł na raka, tylko na zapalenie płuc. A że umarł – wzruszył ramionami – no cóż, każdy musi kiedyś umrzeć. Zresztą dzieci miał odchowane. Po raz kolejny nastała nostalgiczna cisza. Wszyscy zdążyli się już zżyć z wujem Stachem
i jego śmierć nie była dla nich obojętna czy anonimowa. Jedynie Rysiek, dla którego zaduma i ta tak zwana melancholia były równie uciążliwe jak naftalina dla mola, strzelił jak grom z jasnego nieba, wyrywając wszystkich z żałobnej zadumy po wuju Stachu: – Ja też znam taki jeden przykład mądrości ludu chłopskiego. To taki sposób na chorych psychicznie. Pani Walazkowa posłucha, to znowuż może się przydać, właśnie szanownej pani – odszczekał się kobiecie, szczerząc do niej zęby. – Cóż to niby ma znaczyć, co? – kobieta nie załapała aluzji, a właściwie jej żartobliwego znaczenia. – Nic, naprawdę nic. A wracając do tematu, to słyszałem, że chłopi, chcąc pomóc psychicznie choremu, okładali go cepami i kijami tak długo, aż pacjent sam dochodził do zdrowia, bo jeśli nie, to groziło mu, że go w końcu na śmierć zatłuką. Nie wiem, jaka była statystyka wyleczeń, ale jeśli ktoś tylko robił z siebie wariata, to taka terapia mogła się sprawdzić. – Wiele jest sposobów leczenia ludzkiego ciała, ino z ludzką duszą poradzić trudno – podsumowała Walazkowa. – Wiele sposobów? Droga pani! – Tomasz postanowił nieco uciec od tematu wywarów, naparów i gromnic. – Wiele sposobów jest, ale robienia jajecznicy i spaghetti. O! Nieskończenie wiele. – Co tam? Jakie znowuż sposoby? Jajka na rozgrzany tłuszcz rzucić albo makaron z pomidorem wymieszać, ot i całe wasze sposoby. – Oj, Walazkowa to jest naprawdę tak boleśnie zaściankowa, że aż przykro. – Głupot mi nie opowiadaj! – odrzekła wyraźnie poirytowana. – Całe życie mojemu staremu, świeć Panie nad jego duszą – machnęła krzyżem – gotowałam, to wiem. Sposoby, też mi coś. – A co to, Walazkowa telewizji nie ogląda? Nie widziała pani programów, gdzie wielkie gwiazdy albo znani politycy pokazują swe pospolite oblicze? – Na przykład przed jakimiś świętami – wtrącił się Rysiek. – Właśnie. To, co wtedy opowiada męska część społecznego świecznika, jak się gada o gotowaniu? – Przede wszystkim, wtedy się okazuje, że oni muszą żreć jak inni – zauważył trafnie Młody. – To też. Ale głównie każdy z nich opowiada, że jego kulinarną specjalnością jest albo jajecznica, albo spaghetti. – Wszyscy obecni pokiwali twierdząco głowami. – I zaraz zaczyna opowiadać, w jaki wyjątkowy sposób to robi, że wszyscy przyjaciele to uwielbiają i że jest to tylko dla niego charakterystyczny sposób. I wtrąca zwroty typu „al dente” i że aż piętnaście lat praktyki zajęło mu dojście do takiej wprawy, że makaron to jest właśnie taki, jak powinien być. Jakby, kurwa, innego żarcia nie było na świecie! – uniósł się Tomasz i zaraz zapalił papierosa. Walazkowa natomiast podchwyciła temat gotowania. – Mało tego, potem się zaczyna moja ulubiona dyskusja. Że najlepszymi kucharzami są właśnie mężczyźni. Bo raz w roku, od wielkiego dzwonu, zrobi jeden z drugim jakiś obiad, używając do tego takich rzeczy, że wstyd o nie w przyzwoitym sklepie zapytać, a potem opowiada, co to się robi najpierw, a ile dni wcześniej się tam coś trzyma... – Tak – wtrącił się Ryszard – w odpowiedniej temperaturze, świetle i, broń Boże, nie wzruszając. – A to, że każda z nas musi przygotować codziennie obiad dla pana i władcy, podstawić pod nos i liczyć, że mu będzie smakowało, to tego w telewizji się już nie pokazuje! –
wrzasnęła, podnosząc się z ławeczki i jednocześnie spoglądając na miejsce, na którym wcześniej siedziała, jakby coś specjalnego miała tam po sobie zostawić. Rysiek natomiast, ze spokojem w głosie i szelmowskim uśmieszkiem, dorzucił co nieco do emocjonalnego kotła Walazkowej: – Jak zawsze – powiedział – nie liczy się ilość, tylko jakość. Na reakcję nie trzeba było długo czekać. – Mój Wilhelm – oznajmiła – nigdy złego słowa nie powiedział o moim gotowaniu! Doceniał to, co robiłam. Szanował mnie i wiedział, że jego żona to najlepsza rzecz, jaka mogła mu się w życiu przydarzyć. – Rozumiem, że często dawał pani dowody swego uwielbienia? – spytał retorycznie Tomasz. – Nie musiał. Ja dobrze wiedziałam, co znaczy dla niego dom, który mu stworzyłam. Po prostu wiedziałam, co jest dla niego dobre i czego od życia, czyli ode mnie, oczekuje. Ryszard aż się skrzywił. – Czy Walazkowa w ogóle pojmuje sens tego, co teraz mówi? Przecież ten biedny człowiek nie miał najprawdopodobniej żadnych możliwości wyrażenia własnych pragnień i oczekiwań wobec życia. – A czy ja mu broniłam? – Walazkowa zaczęła nerwowo, rytmicznie unosić się na palcach stóp w górę i opuszczać się w dół. – Robił, co chciał. Czego może chcieć jeszcze od życia przyzwoity, religijny i uczciwy człowiek? – Wzięła torebkę i przewiesiła ją przez ramię. – Idę, bo to wasze całe gadanie to mnie w końcu wpędzi w taką chorobę, że mi żadna medycyna nie pomoże. Poza tym robi się już ciemno i już mi trzeba w domu siedzieć, a nie na jakimś cmentarzu. Rozejrzała się wokoło i jęła prostować spódnicę. – Nie na jakimś, nie na jakimś, tylko na naszym. – Tomasz wstał z ziemi i z szacunkiem ucałował kobietę w rękę. – Tymczasem niech pani Walazkowa wraca w zdrowiu i mimo wszystko zajrzy tu do nas. – Zajrzę, zajrzę – uśmiechnęła się do grabarzy. – To wiemy, ale my mamy na myśli, że jeszcze za życia – wypalił jak zwykle Rysiek. – Idźże! Bo jak cię trzasnę, to zobaczysz! Z Panem Bogiem. – Z Panem Bogiem – odpowiedziała cała grabarska trójka i w milczeniu odprowadziła wzrokiem starszą panią do bram cmentarza. Wraz z odejściem Walazkowej na cmentarzu zrobiło się pusto. Magia ciszy dała grabarzom impuls do zadumy. Kolejnej tego wieczoru. Ciężka praca fizyczna musiała dla odmiany ustąpić miejsca myśli głębokiej. Świat stanął w miejscu, widząc trzech grabarzy ogarniętych prymatem myśli nad czynem, do którego byli przecież powołani. Ryszard zmrużył oczy, próbując wypatrzeć jeszcze strzępy znikającej postaci, która człapała w stronę bramy, a potem rzekł: – Boi się śmierci, boi. Po cmentarzu biega, niby wie, co ją czeka po drugiej stronie, z Bogiem jest za pan brat, a jednak się boi. Paradoks? – Na tym polega istota wiary. – Tomasz podchwycił temat. – Czyli czegoś niekompletnego z uwagi na brak pewności i to bez znaczenia na stopień naszej religijności czy zaufania w powszechnie przyjęte dogmaty. Zawsze szarpać będzie nas niepokój, czy aby na pewno czekać będą na nas Pola Elizejskie, pełne naszych przodków i uciech. A może jesteśmy wyłącznie tylko materią i energią, skutkiem tego całego Wielkiego Wybuchu.
– A co ze świadomością, Szefie? Myślą, nabytym doświadczaniem? Czy to też rozpadnie się w chaos? – zapytał z wyraźnym bólem Młody. – Czemu nie? Zresztą nie wiem. Na tym właśnie polega cała istota naszej niewiedzy, co do kontynuacji życia po śmierci. To czyni nas, ludzi, naprawdę równymi. Wszyscy w jednakowym stopniu po prostu tego nie wiemy. – Walazkowa wie – oznajmił pewnie Ryszard, śmiejąc się przy tym. – Gówno tam wie – odrzekł Tomasz. – Tylko boi się głośno o tym mówić, bo to już byłoby niedopuszczalne, w jej mniemaniu, zwątpienie. Gdyby była pewna urzeczywistnienia jej wyobrażeń życia po śmierci, nie ciągałaby się po pogrzebach, nie przesiadywałaby na cmentarzu, i po to tylko, aby oswoić się z myślą o śmierci. Boi się, bo nie jest pewna. Nawet nie jest pewna, czy wierzy w tego boga, co trzeba. – Przecież Bóg jest jeden. Jeśli w ogóle jest. Matko jedyna! Co ja mówię – przeraził się Młody i szybko wrócił do kopania, bo jak wiadomo nie od dzisiaj, rozmyślanie szkodzi i często prowadzi do licznych chorób i dewiacji. – Dzisiaj tak. Ale jeszcze trzy tysiące lat temu było ich znaczne więcej. Bogów do wyboru do koloru. Może za dwa tysiące lat nasz Bóg będzie po prostu śmieszny jak nasze dzisiejsze ubrania – spuentował ostatecznie Tomasz, a następnie wskoczył w dół mogiły, sprawdzając postęp prac i jakość wykonania.
IX Wincenty Murnałowski, czyli „wy nie wiecie, jak to jest być wampirem” Tymczasem słońce zaszło już na dobre. Zrobiło się chłodno. Jesienny, wieczorny wiatr wraz z zapachem palonych liści przywiódł na cmentarz kolejnego gościa. Przez dziurę w murze oddzielającym starą część cmentarza od nowej gramoliła się pokraczna, ciemna postać. Z trudem pokonywała wyrwę w ceglanej zaporze, mimo tego, że sama nie prezentowała się specjalnie okazale. Był to mężczyzna odziany w szary, brudny i dziurawy surdut, gęsto łatą wysiany, ciasno przylegający do bladego, wychudzonego ciała. Przykrótkie spodnie, długie patyczkowate nogi, a na bosych stopach stare lakierki. Wyglądał z daleka jak bohater filmu Roberta Wiene z 1920 roku pod tytułem Das Kabinett des Doktor Caligari, niejaki somnambulik Cesar. W dłoni dzierżył kurczowo butelkę jakiejś mętnej gorzały. Grabarze obserwowali to zjawisko z zainteresowaniem i w skupieniu, jak finisz umęczonego maratończyka na ostatnim okrążeniu tuż przed metą. Zaraz po tym, jak udało mu się przecisnąć przez dziurę w murze, zamachał przyjaźnie do mężczyzn. Następnie, chwiejnym krokiem, przeszedł jakieś dwa metry i fiknął orła, znikając za jedną z mogił. Tomasz na ten widok tylko się skrzywił. Po chwili, jakieś dwa rzędy grobów dalej, mężczyzna pojawił się na nowo, wyraźnie zadowolony z faktu, iż butelka, którą bez przerwy trzymał w dłoni, nie ucierpiała na skutek upadku. Następnie, wypluwszy z ust źdźbła pożółkłej trawy, zaczął śpiewać na cały głos, łapiąc się za głowę i opierając się co rusz o jakiś krzyż. Raz Marianna szła pijana, Prowadził ją stróż, Cała była obrzygana, A w kieszeni nóż – ta-ra-ra. Grabarze z zażenowaniem rozejrzeli się po cmentarzu, sprawdzając z trwogą, czy aby tylko oni byli świadkami tej żałosnej sceny. Na całe szczęście byli już sami. Doskonale wiedzieli, z kim mają do czynienia i nie chcieli się tą wiedzą dzielić z nikim więcej. Ta wychudzona, ludzka modliszka o popielatej skórze i szarym, wypalonym spojrzeniu, to stały mieszkaniec osiemnastowiecznej części cmentarza, niejaki Wincenty Murnałowski. Szlachcic oraz wampiralkoholik. Zupełne zaprzeczenie popkulturowej wizji wampira-arystokraty, posągowego amanta budzącego strach wśród mężczyzn i pożądanie wśród kobiet. Murnałowski wzbudzał, i owszem, litość wśród mężczyzn i obrzydzenie wśród kobiet. Wyniszczony nałogiem połączonym z nieśmiertelnością, uosabiał nieszczęście, społeczną degrengoladę i moralny upadek środkowej Europy. Ludziom generalnie nie szkodził, a to głównie z tego powodu, iż obracał się w kręgach podobnych mu obwiesiów i miejskich meneli, z którymi pił wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek, nawet kilkuprocentową, wartość spożywczą. Wszystko prócz krwi, niestety. Trzysta lat niedotrzymanych obietnic poprawy ze strony lokalnego wampira pozbawiło Ponurą ciekawej atrakcji turystycznej. Wincenty tymczasem kończył swoją nierówną walkę z grawitacją, dochodząc do znajomych. Rysiek uśmiechnął się w stronę nadchodzącego wampira, dodając szeptem do kolegów: – Wincenty się toczy. Dopiero co słońce zaszło, a on już pijany. Zobaczycie, że kiedyś się zapomni i wylezie za dnia. – Co chcesz – stwierdził smutno Tomasz – w końcu to też kiedyś był normalny człowiek,
któremu niestety przyszło żyć wiecznie. I jeszcze ta krew. Można się załamać. – Witamy pana Wincentego, uwaga na grób! Wincenty złapał się w ostatniej chwili granitowego postumentu sąsiedniej mogiły, a następnie zawisł na nim jak na barierce ochronnej na koncercie w Jarocinie. Cała trójka podskoczyła do niego, łapiąc go za fraki, tak aby ten nie wylądował w dole. – Chwalić Boga, tra-la-la – wymachiwał chudymi rękami – chwalić, powiadam! Można się przysiąść? Na chwileczkę? – Okrakiem usiadł na płycie nagrobka. – Mówię wam, jak mnie dzisiaj łeb nawala, to daj Boże zdrowie. Z czego oni tę wódę pędzą? – Spojrzał na etykietę. – Z czosnku?! Jeszcze parę takich wieczorów i mnie w końcu do grobu wpędzą. Zobaczycie! – Przepraszam, ale z punktu widzenia szanownego pana, to raczej nie nowość – stwierdził całkiem logicznie Młody. – No właśnie. Wy śmiertelnicy macie to szczęście, że nie możecie przeginać w nieskończoność. Powinniście to docenić. Wampir potężnym haustem dorżnął resztę gorzały, pomimo wcześniejszej krytyki jej wątpliwych walorów smakowych. – Że niby możemy się zapić na śmierć? Ja bym tam wolał jednak jak pan, szczerze. – Rysiek się rozmarzył. Wincenty się zakrztusił. – Wypluj to chłopie, bo ci się jeszcze sprawdzi, a ja wiem, co to znaczy żyć wiecznie i zapewniam cię, że to straszna rzecz – cisnął pustą butelkę prosto w wykop, czym mocno przestraszył tkwiącego w nim jeszcze Młodego. Widok lecącej flaszki zirytował nieco Tomasza, który jął sztorcować gościa: – Wzięlibyście się w garść, panie Wincenty! Co to w ogóle jest? Nie może pan jak przyzwoity wampir utoczyć trochę niewinnej krwi, a nie tak ciągle chlać tę wódę niewiadomego pochodzenia? – Wiadomego, wiadomego. – Wincenty spojrzał ze zdziwieniem na Tomasza. – Stary Kuźmiak z synem ją szmuglują. – Uśmiechnął się, błyskając dwoma zębami. – No to pogratulować wyboru. Panie Wincenty, na litość boską! – zatroskał się Rysiek. – Ty mi z tą boską litością nie wyjeżdżaj – huknął znienacka wampir – bo ja już jej tyle zaznałem w tym i tamtym życiu, że mi wystarczy na drugie trzysta lat! Ludzie! – Wincenty zmienił ton na bardziej płaczliwy. – Wy nie wiecie, jak to jest być wampirem, i to jeszcze w dzisiejszych czasach – lamentował. – I co z tego, że jak tylko zajdzie słońce, obiecuję sobie, że już będę jak przyzwoity Nosferatu z ludzi ciągnąć. Zaraz po drodze napatoczy się jakiś chłop, co to się okazuje, że się już skądś znamy i że mamy wspólnych krewnych, jakąś ciotkę, ojca chrzestnego czy też inne licho. I co? Zaraz ląduję z nim w jakiejś gospodzie i szlag trafia wszystkie postanowienia. A potem, żeby z głodu nie zdechnąć, lezę napity pod jakąś cholerną rzeźnię i wyżeram świńską krew, co to miała być na kaszankę. Jak jakiś zboczeniec! – ryknął z całej siły, a cień wampira puścił pawia. – No właśnie – potwierdził z wyrzutem Rysiek. – I potem zostawiacie taki chlew pod grobowcem, że wstyd. – Wiem, przepraszam – zmieszał się na moment szlachcic, by za chwilę znowu wybuchnąć. – Szlag mnie trafia, na te czasy! – Trzeba się jakoś dostosować – stwierdził Tomasz. – Dostosować? Niby do czego? Dawniej to mnie nikt na drodze nie zaczepiał. Ludzie się mnie bali, to pić nie miałem z kim. A teraz? – jęknął. – A charakter to ja mam słaby. – W tym momencie Wincenty ukrył głowę w dłoniach ze wstydu.
– A nie myśleliście – zaczął radzić Tomasz – żeby się przenieść gdzieś na zachód i zacząć wszystko od nowa, w zgodzie z naturą? – Pan wybaczy, ale na bakier z naturą to ja jestem jakby z definicji. – Nie w tym rzecz – kontynuował grabarz. – Ludzie tam, na tym zachodzie, to nie tylko bardziej strachliwi, ale fascynuje ich wszystko co nadprzyrodzone i takie, że się tak wyrażę, ekstraordynaryjne. – No i niewątpliwie mniej piją – zauważył celnie i nie bez przyczyny Rysiek. – Właśnie. Ludzie tam są już od dawna znudzeni taką oczywistą, jednowymiarową egzystencją. Ciągle poszukują odpowiedzi, przyczyny, słyszą głosy i tak dalej. Warto spróbować – zachęcał Tomasz. Młody też postanowił przyłączyć się do wychwalania zalet, jakie niosła ze sobą ewentualna emigracja Wincentego. – To prawda. Każdy, na ten przykład, szanujący się gwiazdor filmowy, w takiej Ameryce, to oprócz tego, że jest demokratą, to jeszcze jest buddystą, chociaż za dzieciaka biegał na religię, jak Pan Bóg i rodzice przykazali. A jak im UFO w szkodę wejdzie, to cieszą się jak dzieci. Jestem pewien, że pan, panie Wincenty, odnalazłby tam swoje miejsce i należny mu szacunek. – Młody ma poniekąd rację – nawiązał Rysiek. – No bo cóż może pana spotkać w takim kraju jak nasz? Weźmy na ten przykład Walazkową. Co by o niej nie mówić, to ze swoim światopoglądem wpisuje się w ogólny obraz naszego społeczeństwa. I co? W siły nadprzyrodzone to ona wierzy, i to bez zbędnej egzaltacji. A jak sobie z nimi radzić, też dobrze wie. Burza nadchodzi, Matkę Boską do okna wystawi. Wampira zobaczy, to go krzyżem i czosnkiem potraktuje i, za przeproszeniem szanownego pana, po kłopocie. Wampir spojrzał ponuro na Ryśka. Najwyraźniej potraktowanie go w kategoriach kłopotu Walazkowej nie przypadło mu do gustu. Zmarszczył krzaczaste brwi i rzekł: – Co wy mi tu za przykłady dajecie?! Co wy chcecie, żebym ja gdzieś za oceanem wariata z siebie robił? To ja już wolę tutaj pić. Tutaj to ja jestem kulturowo wpisany w krajobraz, wierzenia czy nawet w język. A tak przy okazji tych buddystów – zmienił ton i temat – religia to nie moda, moi panowie. Nie można stać się buddystą z dnia na dzień. Zapalić kadzidełko, powiesić jakieś idiotyczne dzwonki i kretyńsko się do wszystkich uśmiechać. Religia jest ściśle związana z miejscem, ludźmi i historią ich oraz ich przodków. To jest po prostu nieszczere. – Zgadzam się z panem Wincentym w pełni. – I tak Tomasz zaczął wywód o różnicach kulturowych między Polską, a taką, na ten przykład, Japonią. – To tak jakbyśmy postanowili dzisiaj, że zostaniemy na ten przykład, no nie wiem... Samurajami. O, to dobry przykład. Do momentu, w którym nasze samurajskie życie ograniczałoby się do noszenia kimon, picia zielonej herbaty i wymachiwania mieczem w japońskim ogródku, to wszystko w porządku. Ale wystarczyłoby, żeby któryś z nas złamał ten ich cały, zakichany kodeks honorowy i musiałby popełnić rytualne samobójstwo... O, zaraz odezwałby się w nas Europejczyk i chrześcijanin zarazem, który bardzo kocha życie, a szczególnie swoje. – Ja to bym już wymiękł przy zielonej herbacie – skwitował wywód Rysiek, krzywiąc się wymownie. – Ale to nie tylko to – Młody podjął temat. – Babka mi mówiła, jak to nieraz się zdarzało, że taki na przykład Żyd, chcąc się związać z katoliczką, zmieniał swoje wyznanie. Myślę, że tak było i to w niejednej rodzinie. – Oczywiście, że tak. Ale wtedy nikt nie dorabiał do tego jakieś kretyńskiej ideologii. Nikt
niczego nie poszukiwał, żadnej odpowiedzi czy duchowego odrodzenia. Chciał się ożenić i tyle. – Tomasz spacerował dookoła mogiły, w której niczym sufler pod sceną, Młody podążał za głosem swojego Szefa. – A swoje i tak wiedział. Bo Boga, w którego wierzył, wyssał z mlekiem matki, wybiegał na podwórku i poczuł w świątecznych prezentach. Może z punktu widzenia takiego Żyda było to koniunkturalne, nie przeczę, ale na pewno bardziej dojrzałe. A teraz masz pełno popaprańców, którzy w oparciu o jakąś mało znaną religię tworzą dla swoich potrzeb chore hybrydy, dopasowując wierzenia wzięte wprost z zadymionej i śmierdzącej chałupy, położonej gdzieś na zboczach Himalajów, do stylu życia, w wartej dwadzieścia milionów dolarów posiadłości gdzieś na Florydzie. Ryszard tymczasem wyciągnął z wiadra ostatnie cztery piwka. Zgrabnym ruchem zerwał kapsel i podał otwartą butelkę wampirzemu gościowi, otrzepując dłonie z piany. – Może piwa, panie Wincenty? – Po tym, co tutaj usłyszałem na swój temat, zmuszony jestem odmówić. Kategorycznie! – wampir ostentacyjnie odwrócił się plecami, wystawiając na widok publiczny swój wychudzony garb, prześwitujący spod wytartego surduta niczym kolano starej baby spod podomki. – Jedno piwo nie czyni z nikogo przestępcy. Zresztą to tylko ma jeszcze bardziej uprzyjemnić i tak już miłą dysputę. Ot co. Ryszard nie musiał długo namawiać Wincentego do zmiany decyzji. – No cóż – wampir odwrócił się z powrotem w stronę Ryśka. – Trudno się nie zgodzić z tak celną argumentacją. Bo najważniejszy, drodzy panowie, jest umiar. – Wincenty wychylił solidny haust złotego napoju, co dla towarzystwa uczynili też i inni. – Pan Wincenty – zauważył Młody – to raczej wzorem umiaru nie jest. Ani w piciu, ani w życiu. – Co mi tak zazdrościsz tej nieśmiertelności? Zresztą nie tak oczywistej i kompletnej. – Wincenty wytarł usta rękawem. – To jest właśnie jeden z paradoksów bycia wampirem. Ludzie z jednej strony marzą o nieśmiertelności, no nie jest tak? – Jest – odpowiedziała cała trójka. – A z drugiej, kompletnie jej nie akceptują. Będąc obdarzony długowiecznością, jesteś w gruncie rzeczy ciężko doświadczony. No tak. Dar staje się przekleństwem. Kwestia tylko tego kiedy albo czy w ogóle zdasz sobie z tego sprawę. – Myślę, że wynika to z elitarnego charakteru tej przypadłości – stwierdził Tomasz. – Ładnieś pan to ujął. – Wampir uśmiechnął się, a następnie stuknął swoją butelką o butelki grabarzy. – Przypadłość. No, słucham dalej. – Tak myślę. Ludzie szczerze nienawidzą, gdy ktoś jest w czymś lepszy, szczególnie w dziedzinie, która ze swej natury, mogłaby być udziałem każdego. Każdy, jeżeli jest, to znaczy, że żyje, tak? A jeżeli żyje, to musi w końcu umrzeć. – Wszyscy przytaknęli. – Pan Wincenty natomiast jakimś sposobem wyłamuje się z tego zaklętego kręgu i sam się prosi o kołek w serce. – Nie chciałbym być znienawidzony przez cały świat. Długo bym tego nie wytrzymał. – Młody nieco posmutniał i z żalu złapał się za serce, czyli ewentualne miejsce wbicia mu osikowego kołka. – To zależy z jakiego powodu cię nienawidzą – odrzekł Tomasz. – Mnie tam wszystko jedno. Co to za różnica? – Zasadnicza. Co innego być znienawidzonym za swoją słabość czy niedołęstwo, a co
innego, gdy ludzie cię nienawidzą, bo jesteś z jakichś powodów od nich lepszy, mocniejszy, a przede wszystkim nieosiągalny. Tak jak nasz pan Wincenty – Tomasz uśmiechnął się złośliwie – gdyby oczywiście nie był taki słaby. Wincenty tylko wzruszył ramionami, godząc się z opinią grabarza, że pomimo swej nadprzyrodzonej mocy i przynależności do istot siejących grozę, trwogę i powszechne przerażenie, stoczył się tak naprawdę do pozycji lokalnego moczymordy, łachudry i degenerata. Hektolitry alkoholu pite przez ostatnich trzysta lat, poważnie okaleczyły i tak już potępioną duszę wampira. Owszem, mógłby zająć się na przykład oprowadzaniem wycieczek po muzeum historii gorzelnictwa, gdyby takowe w Ponurej było. Niestety, całe doświadczenie i wiedzę na temat pędzenia gorzały na przestrzeni trzech wieków pan Wincenty zabierał każdego poranka do grobu. Rysiek tymczasem przytoczył jakąś naukową definicję wampirzej egzystencji z mądrej książki: – A ja to znowuż gdzieś kiedyś czytałem, że wampirem, to kieruje antyludzki imperatyw życia. – O kurwa! – Wincenty aż oczy otworzył ze zdumienia. – Tego nie znałem. Ludzie to mają talent do doszukiwania się rzeczy nadzwyczajnych z jednoczesnym unikaniem prawd całego brudnego pozoru życia istot takich jak ja na przykład. – Nie wszystko może być tak różowe, jakbyśmy sobie tego życzyli – skwitował smutno Rysiek. – Po pierwsze moja, jak trafnie to zauważył kolega, przypadłość dalece odbiega od różowości. A po wtóre – tu wampirowi się czknęło – to masz pan rację. Zakładając, że nieśmiertelność jest czymś, dajmy na to wspaniałym, a przez to pożądanym, to warunki jej urzeczywistniania do komfortowych już raczej, kurwa, nie należą. – Że niby co? – zapytał Rysiek. – A to, że spędzanie całego dnia we wilgotnym grobowcu... – „W” a nie „we”, „w grobowcu” – poprawił go Tomasz. – E! Mądrala! – obruszył się Wincenty. – Tak więc, spędzanie całych dni w wilgotnym grobowcu i rozwalającej się trumnie, pozostawia wiele do życzenia. A to, że żywisz się krwią, jak zbrodniarz, chociaż faktycznie nie masz wyboru, to wszystko nic? Rysiek postanowił usprawiedliwić znajomego wampira. – Zwierzęta, drapieżniki, też zabijają, żeby żyć, a nikt ich od czci i wiary nie odsądza. – Dziękuję bardzo. – Wincenty się ukłonił. – Mnie tam mimo wszystko bliżej do ludzi niż do zwierząt. – Myślę, że ten cały dyskomfort wampirzego życia – odparł Tomasz – polega właśnie na tym, że z jednej strony uzbrojony pan jesteś w cały umysłowy i intelektualny oręż na wzór i podobieństwo ludzi, ale żeby przeżyć, to znowu musisz się pan zachowywać jak zwierzę. – Akurat pod tym względem, to nie odbiega pan specjalnie od klasycznego wizerunku człowieka – odrzekł filozoficznie Rysiek i dopił resztkę piwa. – Ta cała dyskusja, moi drodzy – zaczął ze smutkiem wampir – miałaby sens, gdyby nie jedna rzecz. -Wincenty zrobił głęboki wdech i jęknął boleśnie: – Że ja jestem, po prostu, potwornie zawiedziony życiem. Po tym stwierdzeniu skulił się w sobie i własnych myślach. Zupełnie nie panując nad swoją niezwykłą naturą, ogarnięty poczuciem zmarnowanego życia, powoli zaczął się zamieniać w ogromnego nietoperza. To, że wyglądał jak nietoperz potrącony przez samochód, nie
zmieniało upiornego nastroju towarzyszącego tej scenie. Powyginane skrzydła, które trzeszczały w trakcie złowrogiej przemiany. Owłosione uszy, które pojawiły się na głowie wampira oraz zapadnięty nos, jak po syfilisie. Wszystko to było zarazem i straszne, i żałosne. Na szczęście ponury proces transmutacji przerwało szybko pytanie zadane przez Ryśka. – Którym? Którym życiem? – Jak to którym? – Obudził się Wincenty, powracając natychmiast do postaci pierwotnej, nie mniej nieludzkiej. – No, tym przed transformacją w wampira czy obecnym? Wincenty chwilę się zastanowił, głaszcząc się po brodzie. Następnie odpowiedział: – Z perspektywy czasu jest to bez znaczenia. W końcu to, kim się ostatecznie stałem, wynika w głównej mierze z mojego żalu do poprzedniego życia. Wincenty sięgnął po papierosa podanego mu przez Tomasza, zapalił i kontynuował smutno: – Kiedy zaczynasz żałować wszystkiego, co wydarzyło się w twoim życiu, zapadasz wtedy na nieuleczalną chorobę duszy i umysłu. Po prostu nic cię nie cieszy. Uważasz, że los traktuje cię wyjątkowo niesprawiedliwie i że wszyscy mają się lepiej od ciebie. Tak naprawdę, to ty nie pragniesz być szczęśliwym. Zrobiło się cicho. – Długo pan Wincenty żyje w takim przekonaniu? – przerwał zadumę Rysiek, który najbardziej na świecie nienawidził intelektualnie napędzanych niejasności, okraszonych niezręczną ciszą, podczas której człowiek musiał się wstydzić burczenia swojego brzucha. – Odkąd sięgam pamięcią. To w końcu ta permanentna melancholia i cynizm leżą u podstaw tego wszystkiego, co panowie macie teraz przyjemność oglądać. Na te słowa Młody wychylił się z grobu i spojrzał ubawiony na Wincentego. Rysiek tymczasem postanowił podrzucić temat, który nawet w obecności nieśmiertelnego wampira wydawał się dość kontrowersyjny. – A nie myślał pan o tym, by ostatecznie zakończyć swój, że się tak wyrażę, żywot? W końcu ma pan już tych paręset wiosen na karku i trudno będzie powiedzieć, iż jest pan za młody, żeby umierać. – Co pan niby sugeruje? – zapytał z niepokojem Wincenty. – Od razu sugeruję. Ot, dyskusja i tyle. Tomasz natychmiast zwietrzył ciekawy temat do rozmowy. – Kolega ma na myśli samobójstwo. Tak po prawdzie, to trudno byłoby w pana przypadku mówić o typowym samobójstwie. Normalnie to człowiek, który odbiera sobie życie, robi to niejako na złość naturze. Jak mówiła to nasza koścista znajoma – to impuls. No, ale pan? Byłaby to raczej przysługa dla matki natury, która nie może sobie poradzić od kilkuset lat z pana nienormowanym czasem życia. Wincenty spojrzał na Tomasza, unosząc jedną brew, zaintrygowany pobudkami, którymi kierowali się grabarze, podejmując temat jego uśmiercenia. – Gdyby nie to, że darzę panów szacunkiem, nie tylko z racji podobnych słabości do otaczającego nas właśnie krajobrazu oraz bliskiego mi odbioru rzeczywistości, pomyślałbym, że mi źle życzycie i chcecie się mnie pozbyć. – Boże chroń! – zaoponował Tomasz. – Nic takiego. Mamy raczej na myśli próbę rozwiązania pana życiowego problemu, jakim jest niewątpliwie brak perspektyw na jego godziwe zakończenie. I to, pragnę to podkreślić z całą stanowczością, tylko w sensie hipotetycznym.
Wampir, ku zaskoczeniu wszystkich, był ewidentnie zaintrygowany pomysłem. Podświadomie pragnął znaleźć sposób na wieczny odpoczynek, a podjęte właśnie rozważania mogły, nawet niezamierzenie, podsunąć mu sposób na ostateczne ukojenie bólu życia wiecznego. – Oferujecie mi pomoc? – zapytał. – Eutanazja jest u nas nielegalna – pouczył wszystkich Młody. Tak na wszelki wypadek. Rysiek nie podzielał jednak obaw chłopaka. – W przypadku pana Wincentego, Młody, to mogliby nas jedynie skazać za bezczeszczenie zwłok, a nie eutanazję. Kto by ci uwierzył, że pomagałeś żyjącemu trzysta lat wampirowi umrzeć? Pomyśl? A poza tym, to kto tu mówi o pomaganiu? Po raz kolejny grabarz dał towarzystwu do zrozumienia, że cała dyskusja nie zmierza żadną drogą do realizacji programu pozbycia się Murnałowskiego z życia cmentarza raz na zawsze, a jedynie chodzi o czysto akademickie rozważanie problemu samobójstwa wampira. Tematgigant. Samounicestwienie nadistoty. Tymczasem, w przeciwieństwie do reszty, Wincenty traktował rozmowę zupełnie serio. – Nie mogę sam odebrać sobie życia – zaczął. – Myślicie, że męczyłbym się tyle lat, mogąc jednym kopnięciem w krzesło zakończyć swoją gehennę? Mówiłem już. Nieśmiertelność, tu na ziemi, to nie przywilej, a coś na kształt kary za bluźnierczą pogardę dla własnego życia. A jeśli tak, to jaki jest sens w karze, z której samemu można się zwolnić? – Nie rozumiem – powiedział zaintrygowany Tomasz. – To jak? Że niby, jak pan nie powróci, dajmy na to, przed wschodem słońca do grobowca, to co? Nic się panu nie stanie? – Stanie, stanie, i owszem. Poparzę się jak jasna cholera, ale nie umrę. Już próbowałem. Ból jest, ale śmierci tu nie było. Ma zakaz. – No właśnie. – Ryśkowi zaświtała złota myśl. – Było nie było, mamy jakieś chody u Kostuchy. Jest dość obcesowa, to fakt, ale myślę, że mogłaby się zlitować nad dolą pana Wincentego. Wampir uśmiechnął się smutno. – Nic z tego. Już próbowałem. To nie jej dystrykt. A poza tym, Śmierć nie traktuje swojej profesji w kategoriach dobrych czy złych uczynków. Śmierć z założenia nie jest ani dobra, ani zła. Po prostu jest i tyle. Tylko ludzie, biorąc pod uwagę szereg, często niczym ze sobą nie związanych okoliczności, widzą w czyimś zejściu tragedię, chaos i okrucieństwo lub długo oczekiwane przez rodzinę lub całe społeczeństwa błogosławione zrządzenie losu. Młody tymczasem skończył kopanie grobu. Wyskoczył z dołu i otrzepując kombinezon z ziemi, przyłączył się do rozmowy. – Pan Wincenty – zapytał wampira – należy, jak rozumiem, do grupy oczekujących? – I to jeszcze jak, mój chłopcze. – Czyli, jakby ktoś się na pana życie, że tak powiem targnął, to nie miałby pan do niego pretensji? Czy raczej miałby pan? Rysiek spojrzał z politowaniem na Młodego. – Trudno mieć po śmierci, szczególnie własnej, do kogoś pretensje. Przynajmniej nie są mi znane przypadki robienia komuś wyrzutów przez nieboszczyka. Młody nie przejął się uwagą starszego kolegi. – Chodzi mi o to... Wincenty szybko przerwał chłopakowi. Wstał z grobu, stanął na płycie i z pewnością w głosie oświadczył wszem i wobec:
– Wiem, o co ci chodzi. Chcę umrzeć i mówię to z pełną odpowiedzialnością – rzekł, po czym zachwiał się, wszczynając alarm wśród grabarzy. Wszyscy zamarli z przerażenia. Wpatrywali się z niedowierzaniem w wampira, który zupełnie trzeźwo (w znaczeniu – świadomie) i z opanowaniem, deklarował chęć bycia zgładzonym. – Tak po prostu – kontynuował Wincenty. – Chcę przy okazji poznać odpowiedź na nurtujące mnie od setek lat pytanie. Co ja, kurwa, takiego zrobiłem, że muszę trwać w tej niewdzięcznej nieskończoności? Sam tego zrobić nie mogę, ale nie chcę też być zamordowany przez jakiś opętany tumult bab z kółka różańcowego pod przewodnictwem nie mniej nawiedzonego klechy. – Zna pan kogoś, kto mógłby się tego podjąć, bez strachu przed pańskimi paskudnymi atrybutami? – Rysiek przyłożył sobie do zębów dwa papierosy. Nikomu tym razem nie było do śmiechu. Wincenty rozejrzał się po obecnych i ze spokojem odpowiedział: – Mógłby to zrobić chociażby któryś z panów. Znamy się od lat i nigdy nie dybałem na wasze zdrowie i życie, nawet po pijaku. – Co prawda, to prawda. – Tomasz pokiwał twierdząco głową. – Ale czy nasza długa znajomość nie wyklucza pomocy panu Wincentemu w tym procederze? Jak pan to sobie wyobraża? Że któryś z nas zabije swojego znajomego od kieliszka i dyskusji o życiu? Mowy nie ma! Wincenty podszedł do zafrasowanego Tomasza i położył mu na ramieniu kościstą dłoń zakończoną długimi, pożółkłymi paznokciami. Pochylił się nad jego siwą głową, przyjmując pozę jakże klasyczną dla każdego normalnego wampira. Następnie wyszeptał do wszystkich: – Ale na tym polega właśnie pomoc, o którą prosi przyjaciel. Przyjaciel – przyjaciół. Pomoc – powiedział rozpaczliwym tonem. Rysiek wstał, złapał się za lędźwie, wypiął do przodu biodra i, stękając, odpowiedział na apel wampira. – I znowu wracamy do kwestii eutanazji. Oczywiście w przypadku pana Wincentego, nikt nas po sądach ciągać nie będzie, ale wobec nas samych to trochę nie w porządku. – A co wy się tak boicie tej eutanazji? – Wincenty zarechotał. – Nie tyle boimy – odparł Rysiek – co raczej brzydzimy i nie tyle my, co nasze wiernopoddańcze społeczeństwo, z którym ja się, proszę mi wybaczyć, nie utożsamiam. – Nie utożsamiasz się, ale eutanazja ci nie w smak. – Bo to nie takie proste, odebrać komuś życie tylko dlatego, że mu się już nie chce żyć! – wyjaśnił stanowczo Tomasz. – Żyć czy cierpieć? – zapytał smutno wampir. – Nie przeczę, ale jeżeli życie to jednak dar... – Tomasz chciał dokończyć myśl, kiedy Wincenty nagle mu przerwał w pół zdania. – No właśnie! Dar, a nie kara. Życie jest dla człowieka, a nie na odwrót. – Sięgnął pod surdut i wyciągnął srebrną piersiówkę, z której pociągnął łyczek. Chciał potem poczęstować grabarzy, ale ci szybko odmówili. Mówił więc dalej. – Jeżeli każe ci się decydować o swoim losie, o tym, jak twoje życie ma wyglądać, to dlaczego z drugiej strony odmawia ci się prawa do jego zakończenia? A szczególnie, jeśli jest ono już tylko pasmem cierpień z iluzoryczną nadzieją na poprawę. Może nie wszyscy uważają, że cierpienie uszlachetnia i ma jakiś głęboki sens – dodał Wincenty, zakręcając piersiówkę. – A może rzecz w tym – usprawiedliwiał się Rysiek, który na serio zaczynał martwić się
możliwym finałem dyskusji – że jest to akt nieodwracalny. Jeżeli nie jesteśmy przekonani, co do słuszności decyzji o odejściu naszego najbliższego, możemy resztę życia spędzić na obwinianiu się za zbytnią pochopność. – Ale zrobiło się poważnie. Rany! – rzucił zniecierpliwiony Młody. – A jak się miało niby zrobić? – Rysiek spojrzał wymownie na chłopaka, stukając się w czoło. – Młody, pomyśl trochę. Pan Wincenty prosi nas, żebyśmy go zabili, a ty się dziwisz, że jest poważnie. – Czekaj. – Tomasz zaczął go uspokajać. – Zresztą my tylko dyskutujemy, nic więcej. Gadamy sobie tylko tak dla zabicia czasu. Jak zwykle. Teoretyzujemy inteligentnie i tyle. Prawda, panie Wincenty? Wampir jednak nie reagował. Patrzył już tylko tępo przed siebie, pozostawiając pytanie grabarza bez odpowiedzi. Tym spojrzeniem nie potwierdził, jak pragnął tego Tomasz, nieszkodliwego charakteru dyskusji. Wręcz przeciwnie. – Jezu! – Tomasz złapał się za głowę. – Chyba nie myśli pan, że się tego podejmiemy? Nie może pan od nas tego oczekiwać, to nie fair. Co innego jest w końcu rozmawiać o eutanazji, a co innego to zrobić. Grabarz zapalił nerwowo papierosa. „Durne gadanie” – pomyślał. Wampir natomiast z goryczą w głosie drążył temat „dobrej” śmierci: – Moje życie od jakiś stu lat to już nic innego, jak zmaganie się z nieuleczalną chorobą. Bolesną i upokarzającą. Nie widzicie analogii? – zapytał z wyrzutem. – Widzimy – odpowiedział podniesionym głosem Rysiek. – Tylko co z tego? Ja tam specjalnie bojaźliwy nie jestem. Strachu ani pieniędzy to ja w życiu nie miałem, ale zabić – pomachał przecząco dłonią – no, to już robi wrażenie, przynajmniej na mnie. – Czyli jednak traktujesz pan eutanazję jak morderstwo? – Wampir zachowywał się jak upierdliwy prokurator, który dręczy niewygodnymi pytaniami swoją ofiarę. – No, chyba jest jednak jakaś różnica między odłączeniem aparatury medycznej a wbiciem chamskiego kołka w serce. I to jeszcze w serce znajomego. – Kwestia estetyki. Nic więcej. Nie w tym rzecz. Musisz sobie odpowiedzieć na pytanie – tu Wincenty spojrzał swoimi szarymi oczami wprost w oczy Ryśka, nie dając mu umknąć przed niewygodą narzuconej mu sytuacji – czy umożliwienie komuś, aby umarł z godnością, jeżeli jest to jego największe pragnienie, poparte niewyobrażalnym cierpieniem ciała, ale także i umysłu, to akt miłosierdzia i ludzkiej solidarności czy przejaw tak zwanej cywilizacji śmierci. Rysiek stał zahipnotyzowany. Nie ruszał się i nie uciekał. Stał niczym ofiara mitycznej Meduzy. I nic w tym dziwnego. Wincenty nie zatracił jeszcze umiejętności unieruchamiania swoich ofiar. Umiejętności przypisanej tylko wampirom, z której Murnałowski korzystał nader często, głównie przy okazji regulowania długów w wyszynkach. Właściciele lokali, wierzyciele wampira, budzili się po paru chwilach i ze zdziwieniem stwierdzali, że w zeszycie przy nazwisku Murnałowski Wincenty widniała ich osobista wzmianka „zapłacone”. – Nie w tym rzecz! – wrzasnął Tomasz, chcąc przy okazji rozbudzić otępiałego przyjaciela. – Dla mnie, nie ukrywam, pomoc komuś, dla kogo życie stało się wielką beznadzieją i udręką, jest zaiste na wskroś rozumnym aktem humanitaryzmu. Należę jednak do pokolenia, któremu cały czas wpajano z ambony, że jego życie nie należy do niego, tylko do jakiejś istoty wyższej, której najwyraźniej zwisa, czy będziesz cierpiał. I nie wolno ci go sobie odebrać, a tym
bardziej nie wolno ci pomagać komuś w dowolnym rozporządzaniu własnym życiem. – Przecież Szef jest ateistą – odezwał się Młody. – Staram się, a to nie to samo, co być ateistą. I daleki jestem od twierdzeń, że odebranie komuś życia, by ten nie cierpiał, jest w rzeczywistości zamachem na samego Boga i jego sprawiedliwość. Każdy powinien mieć możliwość samemu decydować o tym, czym dla niego jest cierpienie. – Czyli jednak zdajesz sobie sprawę z tego, że eutanazja to prawo, a nie zbrodnia przeciwko ludzkości. A argumentowanie, że społeczeństwa będą w zgodzie z prawem eliminować ludzi starych i niedołężnych, jak w starożytnej Sparcie, jest objawem narodowokatolickiego skretynienia? – Może i sobie zdaję – burknął Tomasz. – Ale do wbicia panu kołka to jeszcze daleka droga. – Zgasił papierosa i zaczął rozglądać się w koło, rozciągając przy tym ramiona i ziewając. Dawał tym samym do zrozumienia, że nudzi go już ta dyskusja i trzeba pomału myśleć o powrocie do bazy. Wincenty aluzju poniał. – Dobra, rozmowy nie było – oznajmił. Tymczasem Młody, jak zwykle, zaskoczył wszystkich nieoczekiwanym stwierdzeniem: – A mnie tam pana żal i uważam, że się trochę próbujemy wywinąć. Dla własnego psychicznego komfortu wolimy dyskutować, niż coś z tym zrobić. Tak myślę. – Dziękuję. – Wincenty skłonił się grzecznie chłopakowi i uśmiechnął się porozumiewawczo. Tomasz, widząc co się święci, postanowił interweniować. Tak na wszelki wypadek, deklarując swoje przywiązanie do osoby pana Wincentego. – Rozmowy nie było, Młody! – Pogroził mu palcem. – I szlus! Jutro pan Wincenty przyjdzie, to sobie znowu pogawędzimy. To lepsze niż podejmowanie jakichś dramatycznych wyborów, które tylko mogą wszystko zniszczyć, zburzyć. Komu to potrzebne? Patrzcie, jak pięknie jest na tym naszym cmentarzu! – W oczach Tomasza niemal pojawiły się łzy wzruszenia. Wszyscy rozejrzeli się dookoła. Tylko Wincenty nie podzielał zachwytu nad kamiennym pięknem cmentarza. Był rozczarowany, że w chwili prawdziwej próby jego jedyni żywi przyjaciele nie stanęli na wysokości zadania. Trzysta lat to wystarczająco długo, by wyzuć się z chęci życia. I nie pozostaje nam wtedy już nic innego, jak ugrzęznąć w powtarzającym się co dnia cyklu smutku i cierpienia. Rysiek postanowił zaordynować fajrant. Grób był praktycznie gotowy do zamieszkania. Jutro tylko położy się zielone sukno, ustawi drewniane belki pod trumnę i gotowe. – Dobra, Młody – Rysiek zwrócił się bezpośrednio do chłopaka – ty tu jeszcze posprzątaj, narzędzia pozbieraj, a my z Szefem już pójdziemy. Pan, panie Wincenty – odwrócił się do zamyślonego jeszcze wampira – gdzie się dzisiaj wybiera? – Do kina – odpowiedział bez sensu Wincenty. – Żartuje pan? – zapytał zdziwiony Rysiek. – Się głupio pytasz, to ci odpowiadam – mruknął wampir, po czym zwrócił się do chłopaka. – A ty, Młody, tak tych swoich kolesi nie słuchaj. Mądry jesteś, rozum już swój masz i serce. Oni to tylko gadać potrafią. Pamiętaj, co ci tu dzisiaj powiedziałem. Młody odpowiedział Murnałowskiemu krótkim uśmiechem spode łba, bojąc się reakcji kolegów. W myślach usłyszał coś jakby głos wampira, który mówił: „Połóż kres moim cierpieniom”. Chłopak potrząsnął głową. Grabarze, nie zwracając uwagi na Młodego, zabrali Wincentego ze sobą i niespiesznym krokiem poszli w górę cmentarza. Z dala widać było, jak cała trójka jeszcze o czymś dyskutuje. W czasie drogi Murnałowskiego co rusz znosiło na
lewo i do tyłu. Na szczęście Rysiek w ostatniej chwili łapał go za kołnierz, ratując kilkakrotnie leciwego wampira przed bolesnym upadkiem wprost w marmurowe przeszkody. W pewnym momencie Wincenty się zatrzymał. Energicznie odepchnął od siebie kompanów i rozpinając spodnie, zabierał się do nasikania na jeden z położonych przy alejce grobów. Tomasz i Rysiek rzucili się na niego, odciągając go siłą od mogiły. Po krótkiej szarpaninie i wymianie inwektyw grabarze pożegnali wampira na skrzyżowaniu dróg. Murnałowski za namową kolegów postanowił się zdematerializować, by pod postacią lekkiej mgły niezauważenie wrócić do grobowca. Widać tylko było, jak co jakiś czas na niektórych nagrobkach przesuwają się znicze i wazony, a co niektóre, drewniane krzyże przechylają się pod naporem niewidzialnej siły. „Dobrze, że są wandale, będzie na nich” – pomyślał Młody.
X Jak to się diabła pod sutanną trzyma, czyli wikary Chrystian Tymczasem Młody czyścił narzędzia. Obcierał kilofem glinę z łopaty, a następnie tą samą łopatą – glinę z kilofa. Nie jest to nadzwyczaj efektywny sposób dbania o narzędzia, do tego jest dość czasochłonny, ale właśnie na czasie Młodemu najmniej teraz zależało. Przygotowując się do powrotu, chłopak zastanawiał się nad tym, co mówili wcześniej jego koledzy i sam Murnałowski. Czuł, że coś jest nie tak. Zarówno Szef, jak i Rysiek bali się głośno przyznać, że wampir ma świętą rację, mówiąc, że nikt, absolutnie nikt nie powinien być skazany na mękę życia wiecznego w takich warunkach. Czuł też, że jego koledzy są niestety najlepsi w teoretyzowaniu przy piwie i papierosie, byleby tylko nie podjąć jakiejkolwiek decyzji, która zmusiłaby ich do przewrócenia się dalej niż na drugi bok. Jakże chciałby pomóc tej umęczonej istocie, która sama, pragnąc zaznać wiekuistego spokoju, skazana była na litość innych. Paradoks polega jednak na tym, że to samo uczucie litości nie pozwala bliskim dokonać aktu gwałtu na życiu, nawet tak potwornie zniekształconym. Zjeść ciastko i mieć ciastko i w tym wypadku było problemem nierozwiązywalnym. Chyba że ma się cukiernię. Chłopak zajęty zbieraniem narzędzi, zaszyty po uszy w dżungli moralnych dylematów, intelektualnych potyczek z własnym sumieniem, tonący w bagnie pytań pozostających bez odpowiedzi, nie zwrócił nawet uwagi na to, iż tuż za jego plecami stanął młody ksiądz. Pojawił się zupełnie nieoczekiwanie. Bezszelestnie niczym zjawa, przystanął przy grabarzu i z typowym dla większości osób duchownych spojrzeniem, przepełnionym szczerym umiłowaniem do ludzi i świata, zaglądał w głąb duszy Młodego. Wikary był ślicznym, młodym księżulkiem o jasnych, platynowych włosach, błękitnych oczach oprawionych w nienaturalnie śniadą cerę. Smukły niczym archanioł uśmiechał się dobrodusznie do siebie, widząc zapracowaną ludzką mrówkę, nękaną troskami przerastającymi jej nieprzygotowany umysł i naiwne jeszcze, młode serduszko. – Niech będzie pochwalony – wyszeptał czule jak do spłoszonego ministranta. Mimo to nieświadomy czyjejś obecności Młody podskoczył do góry z impetem jak kot przebudzony samochodowym klaksonem. – Na wieki wieków! – wrzasnął. Uspokoiwszy się nieco, uśmiechnął się szeroko do gościa. – A, to ksiądz. Miło poznać nowego księdza w naszej parafii. Dobrze mówię? – Mnie też jest bardzo miło. – Duchowny dał Młodemu znak ręką, by ten odstawił na bok ceremoniały i kontynuował sprzątanie. Sam rozglądał się po cmentarzu, mówiąc: – Chodzę sobie po okolicy, słucham, rozpytuję. No wiecie, grabarzu, trzeba poznać miejsce swojej posługi, by móc uczciwie i skutecznie nieść Słowo Boże i nadzieję, tak parafianom, jak i zbłąkanym duszom, które oczekują naszej pomocy. – Bardzo to chwalebne, ojcze. Dusz tu u nas dostatek. I tych zabłąkanych i tych wierzących. – I mnie się tak wydaje. – Wikary spojrzał przenikliwie na chłopaka. – Ale są też tacy – Młody od razu pomyślał o Tomaszu – którzy tej pomocy i słowa nie potrzebują. Tak myślę. – Zaśmiał się w duchu, widząc oczami wyobraźni Szefa goniącego z łopatą za uciekającym wikarym, który z podkasaną sutanną skacze po nagrobkach. – O! To się tylko tak mówi. Każdy człowiek, nawet największy niedowiarek, prędzej czy później poczuje, że życie jego nic nie jest warte bez Bożej łaski. – Wikary uniósł swe błękitne oczęta w stronę nieba. Młody, widząc to, skrzywił się i zapytał:
– Przepraszam, czy ksiądz... – Mam na imię Chrystian, ksiądz Chrystian. – Czy ksiądz Chrystian miał już może przyjemność rozmawiać z naszą Walazkową? Wie ksiądz, o kogo chodzi? – O, tak. To kobieta wielkiej wiary. Niezłomna w swych przekonaniach niczym święta Joanna i sprawiedliwa w sądach niczym Salomon. Grabarza ogarnął lekki niepokój. Cholera, nie wiedział, co myśleć o tym nowym księdzu. Niewiele starszy od niego samego, praktycznie rówieśnik, a zdawał się być ucieleśnieniem najgorszego kościelnego betonu. Pewnie związany z tymi wariatami z bractwa Radia „JEZUS na FALI FM”. Tym bardziej ucieszył się, kiedy duchowny z uśmiechem na twarzy, mocno rozbawiony oznajmił: – Żartuję. Ja nie należę do tej grupy sług Bożych, dla których postawa reprezentowana przez wiernych pokroju Walazkowej stanowi nadzieję dla przyszłości Kościoła. Wręcz przeciwnie. Obawiam się, że fundamentalizm religijny odbije nam się jeszcze wielką, pustą czkawką. – Może i racja. Zresztą ja się na tych sprawach niespecjalnie znam, proszę księdza. A Walazkowa to w gruncie rzeczy dobry człowiek i chyba jest jej jeszcze daleko do fundamentalizmu. Podoba się tu księdzu u nas? – Młody zmienił temat. – Podoba. I to bardzo. Wikary rozejrzał się po okolicy i chociaż niewiele było już widać, stwierdził: – Cmentarz zadbany, czysto – przejechał palcem po czarnym granicie sąsiedniej mogiły – i jakoś tak... radośnie. Albo inaczej. O! Mało mrocznie. Tak lepiej. Bo to, zgodzicie się, grabarzu – mówił, krążąc wokół chłopaka – miejsce takie jak to musi być przyjazne, głównie dla tych, którzy odwiedzają groby swoich najbliższych, nieprawdaż? – Prawdaż, prawdaż – odrzekł Młody, wrzucając narzędzia do taczki. – No bo powiedzcie sami, czy to nie jest tak, że to, gdzie, jak, pod jakim nagrobkiem ktoś będzie leżeć, obchodzi tylko żyjących? Dusza nasza opuszcza ciało, które może sobie potem leżeć gdziekolwiek. Bogu to nie przeszkadza, zapewniam cię. Ludziom tak, ale Bogu – absolutnie nie. Młody uśmiechnął się pod nosem i dodał: – Dobrze, że ludzie w większości nie podzielają zdania ojca, bo grabarze na całej Ziemi przeklinaliby księdza do końca świata. – Chyba macie rację. Wikary spoglądał w czarne niebo, jakby szukał pierwszej gwiazdki. Po chwili powiedział: – Ksiądz proboszcz wiele mi mówił o was, że nie tylko z was fachowcy wysokiej klasy, ale i porozmawiać można o rzeczach trudnych i ważnych, a to w dzisiejszych czasach rzadka rzecz. – Tak mówią. – Młody złapał za taczkę i rozpoczął mozolną drogę pod górę do siedziby grabarzy. Szli razem. Ksiądz i Młody. Dźwięk toczącej się po wyboistej alei cmentarza taczki zakłócał treść rozmowy, która za sprawą księdza zmierzała do początku tragicznego końca. – Ale koledzy niestety już poszli wcześniej. Ja najmłodszy to i na końcu wracam. Posprzątać muszę. – Rozumiem. Przywilej wieku. Ale to nic, będzie jeszcze czas na rozmowę, jak sądzę. Przez chwilę szli w milczeniu. Nagle młody wikary odezwał się, zupełnie niespodziewanie: – Idąc tu, przechodziłem koło takiego starego, bardzo ładnego zresztą, grobowca, tuż przy krzyżu. Widnieje tam napis... bodajże... „Wincenty Murnałowski * 1655 † 1692”.
Młody, zmęczony wcześniejszą robotą i późną już porą, błądząc myślami wokół talerza pełnego maminych placków ziemniaczanych, zupełnie stracił czujność. – Tak, to grobowiec pana Wincentego. Był tu przed... – Grabarz w momencie otrzeźwiał, spostrzegłszy swoją niefrasobliwość. Szybko wrócił znad matczynego talerza z powrotem na cmentarz i dość nieudolnie zaczął prostować strzeloną właśnie gafę. – To znaczy był tu pochowany, dawno temu, tak. Ale teraz to już chyba pusty grób. Znaczy, tak, pusty. Pusty jak grób – jąkał się. – Jak grób, który jest pusty. Właśnie tak. Zrobił się czerwony na twarzy. Przyspieszył nieco kroku, wyprzedzając na wszelki wypadek księdza o parę metrów. Zatrzymał się, kiedy ten odezwał się w te słowa: – A ja tylko tak zapytałem. Bo pomyślałem sobie, że może znaleźlibyśmy jakieś rozwiązanie tego problemu. – Jakiego problemu? – Młody przystanął. Odłożył taczkę i odwrócił się do wikarego. Bał się. Czuł, że duchowny coś wie, a on ma zbyt małe doświadczenie, żeby mu się oprzeć i odwrócić jego uwagę od pana Wincentego. – Tu o żadnym problemie mowy być nie może – starał się być stanowczy. – Grobowiec zadbany, niedawno odnowiony, nawet miasto się dorzuciło. Bo to nasz zabytek, proszę księdza. Jedyny zresztą. – Myślał, że zainteresuje mężczyznę dziedzictwem kulturowym Ponurej, ale księdzu chyba nie o ten element dziedzictwa chodziło. – A ja nie o grobowcu mówię, mój drogi, a raczej o jego, że tak powiem, mieszkańcu. Młody spocił się kolejny raz tego dnia. Tym razem jednak ze strachu. – Spokojnie mnie wysłuchajcie. Wiem wszystko o waszym panu Wincentym i o tym, że jest, miej Boże litość, wampirem. „Szlag” – pomyślał Młody. – „Że też musiało trafić na mnie”. – A kto to księdzu naopowiadał takich rzeczy? To jakieś, proszę mi wybaczyć, bzdury są! Nie warto wierzyć we wszystko, co mówią ludzie. – Młody ponownie złapał za taczkę, udając święte oburzenie. Naprawdę miał jednak nadzieję, że jak najszybciej dotrze do kolegów i na nich zwali obowiązek wytłumaczenia się z paranormalnych znajomości. – To jednak coś tam ludzie mówią. – Wikary złapał go za słowo. – Ludzie zawsze mówili i mówić będą. Taka ich uroda. I wyobraźnię mają i straszyć się lubią, to i wymyślają. Wystarczy im stary grobowiec postawić, na wieczór poczekać i zaraz z pana Wincentego potwora robią. – Grabarz przygryzł dolną wargę, mrużąc przy tym oczy. Znowu palnął głupotę. Rzecz jasna nie umknęło to uwadze księdza. – Tak mówicie o tym Murnałowskim, jak o jakimś znajomym. – Tyle godzin spędzamy na tym cmentarzu – ratował się Młody – że się z nieboszczykami zaprzyjaźniamy. Normalna rzecz. W końcu to my ich tu chowaliśmy, do grobów układali... – Jak akuszerki – przerwał mu ksiądz – tylko w drugą stronę. Niepotrzebnie się unosicie. A ja pomóc chcę. Wiem o panu Wincentym od naszego starego księdza proboszcza, który go bardzo dobrze zna, lubi, tak, lubi i przez to też wielce boleje nad nieszczęśnikiem i jego umęczoną, wampirzą, choć dalej ludzką, duszą. Grabarz uznał, że nie ma co dłużej udawać, iż pan Wincenty to jedynie wymysł nawiedzonych dewot pucujących do późna nagrobki swoich mężów czy lokalnych urwisów dowodzących swej odwagi poprzez szlajanie się między grobami po zmroku. Widać było, że ten młody ksiądz jest doskonale poinformowany. Niczym inkwizytor nękał Młodego pytaniami o jego związki z czarami. Po odkryciu kart, grabarz zmienił taktykę. – Księdzu proboszczowi to nie przeszkadza? Dziwne...
– Wręcz przeciwnie. – Wikary przyjął momentalnie postawę dobrego policjanta. – Prosił mnie nawet, abym spróbował jakoś pomóc nieszczęśnikowi. Dał mi w tej sprawie swoje pełne błogosławieństwo. „Idź – powiedział – i rób wszystko, co w naszej mocy, by pan Wincenty, nasza umęczona owieczka, wrócił na łono Ojca Niebieskiego ku jego chwale. Miłosierdzie – mówił – niech ci będzie przewodnikiem i jedynym doradcą”. – Nasz ksiądz proboszcz? Tak powiedział? – Młodemu nie mieściło się to w głowie. – No, proszę. A myśmy myśleli, że tylko my wiemy o całej sytuacji. Że to taki nasz grabarski przywilej. – No właśnie. – Ksiądz przysiadł się do siedzącego na taczce chłopaka. – I mówił do mnie jeszcze tak: „Idź, poradź się naszych kochanych grabarzy, oni o wszystkim wiedzą, chociaż nie wiedzą, że ja wiem, i poproś ich o pomoc. A szczególnie najmłodszego z nich, bo serce u niego wielkie...”. – A tam... – Młody speszył się niespodziewaną pochwałą. – „Wielkie – mówił – i razem na pewno coś uradzicie”. Grabarz milczał osłupiały. Nic z tego nie rozumiał. Jakiś obcy duchowny, który zjawił się nie wiadomo skąd, rozmawia z nim o rzeczach, o których nie powinien mieć pojęcia. I zamiast rzucać gromy, potępiać tę znajomość, stara się pomóc. – A to mnie ksiądz zaskoczył. Nie wiem, co powiedzieć. – Tu trzeba działać, a nie dyskutować. – Wikary wstał energicznie, zaburzając równowagę taczki, która odjechała nieco i Młody wylądował na ziemi razem z łopatami i kilofem. – Zastanawialiście się już kiedyś, jak pomóc naszemu poczciwemu Wincentemu? – No nie wiem – powiedział chłopak, otrzepując porcięta na tyłku. – Z tego co nam mówił, to chciałby już po prostu umrzeć i nie obudzić się już nigdy. Tyle. – Właśnie. Po to Bóg uczynił nas śmiertelnymi, byśmy mogli kiedyś przenieść się do Jego Królestwa na wieczny odpoczynek, a nie cały czas bez końca walczyć ze światem o prawo do chociażby namiastki szczęścia, różnie zresztą pojmowanego. Ale to już inna sprawa. Nie wiedziałem, że to kiedyś powiem, ale w tym wypadku cel uświęca środki. Trzeba będzie mu pomóc godnie umrzeć. – W ogóle umrzeć – zaznaczył smutno Młody. – To chciał ksiądz powiedzieć. Bo o godności, w tym przypadku, trudno nawet myśleć. – Jeśli żyć mu przyszło niegodziwie, to każdy sposób w jaki umrze prawdziwie i ostatecznie, będzie godny sam w sobie. Nie jako czynność, ale urzeczywistnienie czyjegoś pragnienia. Wikary zdawał się być przygotowany na każdy argument. Znał odpowiedź na każde pytanie. Troska o duszę Murnałowskiego i potrzeba natychmiastowego podjęcia działań była zaiste godna uznania. Ach, co za ksiądz, ach, co za człowiek, ach. Zastanawiające było tylko, co tak naprawdę leżało u podstaw tak wielkiego zaangażowania duchownego w sprawy cmentarza i jego mieszkańców. Powołanie? Niewykluczone. Wrodzona troska o każde dzieło Stwórcy, nawet to najpokraczniejsze po słońcem? Czemu nie. Młody szukał odpowiedzi. – Jak ksiądz, osoba w końcu duchowna, może tak stanowczo i bez wątpliwości mówić o pozbawieniu kogoś życia? Nie rozumiem. Nie żebym ojca potępiał, ale to dziwne. – Ależ ja też mam wątpliwości i cała ta sprawa wystawia na próbę mój, ukształtowany w seminarium, światopogląd. Wikary tłumaczył grabarzowi, a ten wsłuchiwał się w jego słowa z coraz większym uwielbieniem.
– Ale też, musicie się z tym zgodzić, pan Wincenty i jego problem wymykają się z jakichkolwiek obowiązujących na tym świecie norm. Stanąłem nagle, jako młody przecież duchowny, ale również jako człowiek, przed zadaniem, które ma z jednej strony urzeczywistnić boskie prawa, wyprostować to, co nienaturalne, a z drugiej jednak strony każe mi podjąć się działań, których w ogóle nie powinienem dopuszczać do myśli. Szczególnie jako kapłan. Ale cóż. Może, nie bójmy się tego słowa, zabicie tej nieszczęśliwej istoty, jest objawem swoistego rodzaju nawrócenia. Czyż nie tak? Młody się nie odzywał. Nie śmiał. Z otwartą gębą, sączył każde słowo Wikarego. W jego zdaniach odnajdywał odpowiedzi na dręczące go od godziny pytania. Dziwnym trafem, młody ksiądz utwierdzał go w przekonaniu, że miał rację, oskarżając Tomasza i Ryśka o zachowawczość, lenistwo i brak zdecydowania. – Może i tak. Ja tam wiem, że pan Wincenty cierpi i że mi go okrutnie żal. Tylko moi koledzy chyba nie będą zachwyceni księdza pomysłem. Oni są bardzo liberalni i na swój sposób nowocześni, ale tak daleko to się chyba nie posuną – zauważył celnie. – I dlatego nie pozostaje nam nic innego, jak podjąć się tego, może i na pozór niewdzięcznego zadania, sami, chociaż z Bożym błogosławieństwem. Widać tylko my i nasz kochany ksiądz proboszcz wiemy, a przede wszystkim czujemy, że ktoś cierpi. – Wikary położył dłoń na sercu, które zdawało się krwawić. – I nieważne, kto to jest lub czym nam się wydaje być. A czczą gadaniną, chociażby nie wiem jak mądrą, nikomu nie pomożemy. – Jeśli sam ksiądz proboszcz mówi, że tak będzie najlepiej, no to tak widocznie musi być. Nasz proboszcz jest stąd, z tego miasteczka. Tu się wychowywał i dla naszej społeczności jest jak ojciec. Wszyscy go kochamy i wiemy, że to, co mówi, jest mądre i dla nas najlepsze. Na twarzy Wikarego zagościł szczery uśmiech. Położył rękę na ramieniu grabarza, mówiąc: – No i właśnie. Skoro nasz proboszcz błogosławi tej misji, to i wszyscy wierzący, uczciwi patrioci z naszego – tu się poprawił – oczywiście waszego miasteczka, popierają to, co mamy zamiar zrobić. I chociaż tego nie wiedzą, każdy mijający cię na ulicy człowiek, każdy twój sąsiad, fryzjerka czy sklepikarz będą ci za to wdzięczni. A ty staniesz się bezimiennym bohaterem ziemi. Tej ziemi. – Co z tym wszystkim mają wspólnego patrioci? – zapytał Młody, nieco skołowany wywodem księdza. Na to Wikary spokojnie i mądrze wyjaśnił chłopakowi, jaka jest zależność między patriotyzmem, a wiarą w jedynego Boga: – Miłość do ojczyzny, nawet tej małej, lokalnej, jest nierozerwalnie związana z wiarą. Powiedz sam. Trudno od ateisty wymagać patriotyzmu czy od jakiegoś, Boże wybacz, homoseksualisty. Nasz proboszcz jest synem tej ziemi, jest patriotą, że o jego bogobojności już nie wspomnę. Ta cudowna, mądra społeczność ufa swemu pasterzowi bezgranicznie. A dlaczego? Bo jesteście właśnie patriotami i ludźmi głębokiej wiary. No i jesteście jego miejscowymi rodakami. To prawdziwe szczęście mieć takiego rodaka. Uczy was, stawia przed wami drogowskazy mówiące, jak żyć, ładuje wam te wasze akumulatory. Głos księdza proboszcza to głos twojego miasteczka, z pewnymi wyjątkami, o których nie warto wspominać. Mnie nie musisz słuchać, ale proboszcza...! – Duchowny podniósł w górę karzący palec w geście boskiego ostrzeżenia. Z dala dało się słyszeć huk gromu z jasnego nieba, chociaż niebo od jakiejś godziny było czarne. – To prawda – powiedział Młody i rozejrzał się z trwogą za siebie. – Wszyscy się zastanawiają, co dalej. Ksiądz proboszcz już staruszek. Jak my się wszyscy odnajdziemy, gdy
go zabraknie? – I dlatego słuchajcie, co mówi, módlcie się i chłońcie nauki, które wam przekazuje. Zapewniam cię, że w przyszłości to właśnie wy będziecie tą opoką dla naszej wiary w dobie wszechogarniającej laicyzacji. No, ale wrócimy do naszego wyzwania, jakim jest uwolnienie duszy pana Wincentego. – No nie wiem... – Chłopak, mimo roztaczanych przed nim wizji bycia lokalnym bohaterem, nie był jakoś przekonany. – W sumie żyje już tyle lat i czy mamy prawo go zabić tylko dlatego, że wydaje nam się to słuszne? – Przecież sami mówiliście, że on chce umrzeć. Czyż nie? – spytał go Wikary. – Niby tak – Młody drapał się po głowie z troską wyrytą na niewinnej twarzy – ale przecież ksiądz dobrze wie, że czasem człowiek tak mówi, że chce umrzeć. Ale my przecież powinniśmy raczej go od tego odwieść, jakoś pocieszyć, a nie starać się mu w tym pomagać. Sam już nie wiem. To wszystko jest dla mnie za mądre i za straszne. Ksiądz objął chłopaka. Z jego sutanny jął wydobywać się zapach kadzidła i Fahrenheita. – Dlatego właśnie jestem tu z wami – mówił lekko ściszonym głosem. – Czyż to nie jest Boży znak, że przeniesiono mnie tu, do tej parafii, by wesprzeć was w tym dziele i samemu też przejąć znaczną część tego brzemienia? – Niby którą część? – spytał roztropnie Młody, zrzucając rękę duchownego ze swojego ramienia. Czuł podskórnie, że chyba ktoś próbuje go wmanewrować w jakąś grubszą chryję. – No jak to, którą? Znaczną. W końcu jestem osobą duchowną, a przez to jakby podwójnie szarpaną wszystkimi dylematami, wynikającymi z tej sprawy. – Młody ksiądz gestykulował zaciekle, rysując rękami w powietrzu ogrom swej odpowiedzialności i czekające go w piekle męczarnie. – Wy, grabarzu, musicie poradzić sobie jedynie ze swoją czysto ludzką rozterką. Ja natomiast mam przeciwko sobie jeszcze cały bagaż obciążeń moralnych, wynikający z powołania i kapłańskiej posługi. Chyba się z tym zgodzicie? – Młody kiwnął głową, ale bez przekonania. – Zresztą, odpowiedzcie sobie na pytanie, czy sumienie was nie gryzie, gdy wiecie, że możecie pomóc Wincentemu, dając mu wieczny odpoczynek kosztem krótkotrwałego i to tylko czysto psychicznego dyskomfortu, gdy tymczasem musi on wieść jakiś nienaturalny, trupi żywot. – Ale dlaczego ja? Młody starał się wymigać od akcji, która mu wybitnie nie leżała. Z jednej strony czuł społeczną, historyczną, ba! – patriotyczną rangę przedsięwzięcia i związane z nim posłannictwo, z drugiej zaś miał jakąś wyjątkową niechęć do poświęceń w ogóle, a już na pewno własnej osoby. Wikary wydawał się być jednak nieugięty. Stopniowo i systematyczne zmierzał do realizacji strasznego zadania uwolnienia świata od widma rozpitego wampira. Ponownie złapał grabarza za ramiona, tak po męsku rzecz jasna, przyciągnął go do siebie i rzekł z powagą: – Bo macie wielkie serce i odwagę. Odwagę, by zrobić coś naprawdę ważnego. Pomóc komuś, kto takiej pomocy właśnie oczekuje, a której inni boją się mu udzielić. – Ksiądz puścił chłopaka i teatralnie odwrócił się do niego plecami. – Boją się albo są tak wygodni i wolą przy piwie rozprawiać o istocie eutanazji, oczekując, że problem rozwiąże się sam. A dobrze wiemy – odwrócił się ponownie – że się nie rozwiąże. Młody zgłupiał. – A skąd ksiądz niby wie, że rozmawialiśmy o tym, o eutanazji i tak dalej? Wikary, po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy, wykazał ewidentne zakłopotanie. Spojrzał
na chłopaka, jakby nie zrozumiał pytania, a następnie odparł, udając zniecierpliwienie: – No jak to skąd? Słychać was było na całym cmentarzu. Poza tym nieważne, co kto mówił, ale co należy zrobić. – To niby co należy zrobić, zdaniem księdza? – Młody wzruszył ramionami jak uczeń, któremu kazano przeprosić profesora od muzyki za umycie sedesu wyciorem do fletu. – Dobrze wiesz co, mój synu. I to najlepiej jak najszybciej. Dajmy tej zaszczutej wiecznym życiem istocie to, czego pragnie najbardziej. Wieczny spokój miast wiecznego, niczym nie uświęconego tułania się pomiędzy marą a jawą. Grabarz zamyślił się chwilę. Nie wiedzieć czemu, pomyślał sobie o wuju Stachu, który oddany na łaskę lokalnej jędzy i ciemnoty rodziny, skazany był na umieranie w bólu i niezrozumieniu. Miał szansę zrobić coś dobrego. Jak kowboj dobijający swojego wierzchowca ukąszonego przez grzechotnika, z tą tylko różnicą, że po wszystkim nie będzie musiał dymać z siodłem na plecach przez pół prerii. – Pójdę tam jutro! – rzucił jakby od niechcenia. – Za dnia. Wiem, że pan Wincenty mnie zrozumie. Zresztą sam mi to mówił. Widziałem to w jego spojrzeniu. Cholera, pójdę! – Poczekaj. – Ksiądz zdawał się studzić nieco niespodziewany zapał chłopaka. Fałszywie. W rzeczywistości rozgrywał okrutną partię, której celem było sprowadzenie narzuconej idei do poziomu świadomej decyzji. – Nie chcę, żebyś robił to wbrew sobie – dodał z troską w głosie. – Może jest jakiś inny sposób. Nie wiem. Ja jestem przekonany o słuszności tej sprawy i będę potrafił z tym żyć. Poświęcenie dla zbawienia czyjejś duszy to moje powołanie, mam wsparcie w mojej wierze. Lecz ty? Musisz być przekonany, że to co zrobisz, w czym weźmiesz udział, naprawdę jest tym, czym jest, czyli aktem miłosierdzia. – Przecież robię dobrze, prawda? – upewnił się Młody. – Sam ksiądz proboszcz błogosławi temu uczynkowi, a jeśli tak, to musimy mieć rację. Niech ksiądz sam powie. – I mnie się tak wydaje. Widać – ksiądz rozejrzał się po ciemnym cmentarzu, jakby szukał szpiega – obaj doskonale wiemy, co jest dla pana Wincentego dobre, a przy tym pokładamy pełne zaufanie w mądrość naszego proboszcza. To ważne. Ważne i ludzkie. Spójrzmy na to jeszcze z innej strony. Pan Wincenty, jak wiadomo, od dawna nie powinien już żyć. Bóg jeden wie, czym zasłużył sobie na to, że spoczywając w grobie od setek lat, nie może zostać w nim na zawsze. – Podobno znienawidził życie do tego stopnia, że za karę musi żyć wiecznie. Może nie powinniśmy w to wszystko ingerować. W końcu to nie my nałożyliśmy na niego to piętno. Sam już nie wiem – odrzekł smutno Młody, targany resztkami nierozwianych jeszcze wątpliwości. – Spokojnie. Jestem pewien, że zdążył już pogodzić się ze wszystkimi dobrodziejstwami i niedogodnościami życia i może wreszcie odejść z tego świata. My musimy mu jedynie w tym pomóc. A wracając do tego wszystkiego, o czym mówiłem wcześniej, to tak po prawdzie my nie pozbawiamy Wincentego życia, a jedynie każemy mu zostać tam, gdzie jest jego miejsce. Jego byt jest na tyle nienaturalny, że wykluczając go z obowiązującej nas, śmiertelnych, rzeczywistości, stajemy po stronie tego wszystkiego, co naturalne i zgodne z prawem boskim, zgodne z naszą wielką tradycją. – Może nie aż tak. – Młody stanął w obronie wampira. – Przecież pan Wincenty nikomu nie szkodzi. Jest tylko cierpiącą i oczekującą pomocy istotą. No może trochę za dużo pije, ale żeby od razu prawa boskie łamał... – Ależ oczywiście, że szkodzi, mój grabarzu. – Obaj ruszyli dalej przed siebie. – Szkodzi właśnie naszemu zdrowemu społeczeństwu, dla którego tradycyjne, mądre i pobożne zasady
współżycia międzyludzkiego są świętością godną największych poświęceń. Jak wielka musiała być jego nienawiść do tego daru Boga, jakim jest życie ludzkie, że spotkało go to, co go spotkało? Zastanówmy się, zupełnie obiektywnie, jak ludzie wierzący, jak patrioci. Co by to było, gdyby wszyscy podchodzili z taką dezaprobatą do tego, co przynosi nam życie? Młody stał jednak na stanowisku, że nie każdy rodzi się bohaterem, zdobywcą czy posłusznym swemu losowi rzeźnym wołem. – Nie wszyscy przecież muszą zaraz brać się z życiem za bary. Są ludzie, których wyobrażenie o swoim życiu, mija się z rzeczywistością tak bardzo, że w końcu dochodzi do tragedii. Tak jak tego poety, co się powiesił w starej cynkowni. – Widać oczekiwania Wincentego przerosły, swym niewątpliwie perwersyjnie chorym obliczem, całą cierpliwość Stwórcy, który wymaga jedynie od nas przeżycia swojego czasu na tym świecie, w zgodzie z danymi nam przez niego drogowskazami. Rozumiecie, o czym mówię? – Ksiądz spojrzał w oczy grabarza. – Przeżycia. Życie nie jest po to, by być szczęśliwym, ale po to, by stać się godnym obrazu Boga. Gdy się to pojmie, uniknie się czyhających na nas zewsząd szatańskich zachcianek, zatruwających nasz umysł próżnymi wymaganiami wobec życia. – Teraz to ksiądz mówi nie jak ktoś, kto chce pomóc bliźniemu, ale jak jakiś inkwizytor – żachnął się chłopak. – Oczywiście, że chcę pomóc. Mam jednak, jako duszpasterz, ale i twój przyjaciel, obowiązek wskazania ci całego bogactwa przeróżnych aspektów naszej misji. My nie tylko pomagamy panu Wincentemu, chociaż z czysto osobistego i ludzkiego punktu widzenia jest to szalenie ważne. Naprawiamy również szkodę, nie można tego nie zauważać, jaką wyrządza naturze i jej świętym prawom, byt naszego wampirzego przyjaciela. Jestem tego jak najbardziej pewien, że to właśnie Bóg, sprawca tej ze wszechmiar sprawiedliwej kary, każe nam zakończyć ten przedziwny proces resocjalizacji. Czy macie odwagę sprzeciwić się ewidentnej woli Stwórcy? – zapytał groźnie wikary. – No nie, wiadoma rzecz, że nie – odpowiedział pewnie Młody. Targały nim jednak wątpliwości wobec reakcji Tomasza i Ryśka. O ile z Bogiem i społecznością Ponurej i samym Wincentym sprawa była uzgodniona, o tyle Tomasz i Rysiek, a w szczególności Szef, mogli mieć zgoła odmienne zdanie na temat ratowania równowagi w przyrodzie. – Tylko co na to moi koledzy? Na Szefie autorytet proboszcza nie robi większego wrażenia, a Tomasz i Rysiek są raczej obserwatorami, komentatorami rzeczywistości niż rewolucjonistami. Owszem są bardzo liberalni, nie powiem. Też niespecjalnie bogobojni. Ale czy tego liberalizmu im wystarczy, żeby mnie nie przegonić na cztery wiatry? – zapytał z niepokojem w głosie. – Koledzy, koledzy! – warknął księżulo, ewidentnie poirytowany. – Konformiści i tyle! Nie zrozumcie mnie źle. Wiem, że są dla was ważni, są mądrzy, otwarci na nowe myśli, prądy, na innych ludzi. Że stanowią dla was, w jakimś stopniu, wzór do naśladowania. Nie odmawiam im tego, broń Boże. Chociaż moglibyście podchodzić do pewnych prezentowanych przez nich poglądów bardziej krytycznie. Jeżeli są jednak tak wyrozumiali i życiowi, jak wam się wydaje, to powinni zrozumieć, pojąć zasadność i wagę naszej misji. – To może podejdziemy jeszcze do zakładu i opowiemy wszystko chłopakom? – ożywił się Młody. – Może jeszcze raz, wspólnie to przedyskutujemy. Może się okaże, że jest jeszcze jakieś inne rozwiązanie. Co ksiądz o tym sądzi? – zapytał z nadzieją w głosie.
Jak się można było spodziewać, ksiądz nie był specjalnie zainteresowany spotkaniem z resztą zespołu. Z niewiadomych przyczyn próbował nakłonić chłopaka do jednoznacznej deklaracji, tu i teraz. – Nie oszukuj się. Wiesz tak samo jak ja, że nie ma innego sposobu. A te ciągłe, niekończące się dyskusje przeciągają tylko cierpienia i męki, jakim poddawany jest pan Wincenty. Każdy kolejny dzień to zmuszanie wampira do przeżywania kolejnych upokorzeń i nieludzkiego upodlenia, podlanego morzem wódki i świńskiej krwi. Młody patrzył teraz na pięknego księdza, który usiadł na grobie Florentyny Zawilec i łapiąc się rękami za głowę, przyjął pozę nauczyciela wyjaśniającego dzieciom w szkole po raz dwudziesty piąty, dlaczego wielki samolot pasażerski lata w powietrzu albo dlaczego nie poradzą sobie w dorosłym życiu bez umiejętności liczenia silni. I chyba się udało. Grabarz miał wrażenie, że nie chodzi już tylko o siedemnastowiecznego wampira-pijaka, ale kogoś bliskiego, na przykład o brata księdza, jakąś rodzinną zakałę, która niszcząc własne życie, zadaje cierpienie ich schorowanej matce-staruszce. Chłopak wziął więc głęboki oddech i odezwał się do wikarego, skulonego jak Jezus frasobliwy na rozstaju wsiowych ścieżek: – Ma chyba ksiądz rację. Trzeba to zrobić i już. Wiem, że koniec końców koledzy będą ze mnie dumni i wdzięczni, że zrobiłem coś, na co oni nie mieli po prostu odwagi. Rozumiem to i wcale tego od nich nie wymagam. – O, to mi się podoba. – Wikary, zupełnie odmieniony, objął grabarza. Potrząsał chuderlakiem, mówiąc: – Pamiętaj, że jestem przy tobie i zawsze będę. Może nie osobiście, ale przecież księdza proboszcza też tutaj nie ma, a ciągle czujemy jego duchowe wsparcie i pełną akceptację dla naszego zbożnego trudu. No to Bóg z tobą! – Złapał Młodego za rękę i zaczął się z nim żegnać. Zachowywał się trochę jak członek konspiracyjnego szkolenia. Rozglądał się wkoło i szeptem dodał: – Spotkamy się tutaj jutro, o tej samej porze. Zaraz opowiem wszystko księdzu proboszczowi, co tu uzgodniliśmy. Oj, będzie z nas dumny. Już to widzę. – Zatarł ręce jak Żyd na targu. – Może lepiej nie. Jeszcze nie teraz – poprosił Młody, który pragnął zostawić sobie jeszcze jakąś furtkę, wyjście awaryjne, pozwalające mu w chwili ewentualnego zwątpienia na uwolnienie się od odpowiedzialności za zbawienie Wincentego. – Chyba nie chcecie się wycofać? – Wikary zmarszczył brwi, uśmiechając się jednocześnie do grabarza. – Nie o to chodzi – skłamał Młody. – O nic się nie martwcie. Wszystko będzie dobrze. Zobaczycie – rzucił zdawkowo do młodzieńca niczym dowódca do żołnierza przed szturmem na bunkier obsadzony przez komando SS. Młody podniósł taczkę, która wydawała się teraz dwa razy cięższa. Czuł się, jakby wywoził na śmieci własne sumienie, niewinność, młodzieńczą nieodpowiedzialność. – No to z Panem Bogiem – pożegnał się z wikarym, którego czarna sutanna wtopiła się wraz ze swym właścicielem w smoliste tło cmentarza. – Z Panem Bogiem, jak najbardziej. Z Panem Bogiem – odpowiedział mu głos w ciemnościach. Wikary Chrystian schował się za starym, rozłożystym dębem, spoglądając z ukrycia na oddalającą się postać chłopaka z taczką. Kiedy upewnił się, że jest już zupełnie sam, uśmiechnął się złowieszczo, a jego młodzieńcza twarz, zaczęła się nienaturalnie szybko starzeć. Po chwili zza wiekowego drzewa wyszedł starszy, opalony pan o siwych, gęstych
włosach, zaczesanych sztywno do tyłu. Na imię miał Lucjan.
XI Spoczywaj w pokoju panie Murnałowski, czyli co wampir wyzionął Grobowiec pana Wincentego zbudowany był z szarego piaskowca. Kształtem przypominał miniaturę starożytnego panteonu. Spadzisty dach, sztukateria i kuta, zdobna krata, zamykająca wejście do wnętrza. Wszystko to wyróżniało nagrobek spośród pozostałych mogił. Wprawne oko mogło wypatrzeć w głębi małej salki schody wiodące w dół do piwniczki. Żeby dostać się do środka, trzeba było posiadać albo stary, żeliwny klucz do zamka albo umiejętność zmiany ciała ze stanu względnie stałego do całkowicie rozproszonego. Wincenty to potrafił. Zaraz po zachodzie słońca na krótką chwilę zmieniał się w fioletową mgłę. Wychodząc z grobowca, pozostawiał po sobie jedynie delikatny zapach zacieru, który nikogo postronnego specjalnie nie dziwił i nie odstraszał. Schodząc w głąb grobowca, trzeba było się delikatnie schylić. Co wyżsi mogli na przywitanie przyłożyć łbem w marmurową czaszkę z Golgoty, która zdobiła gzyms nad schodami. W środku natomiast można było swobodnie stanąć wyprostowanym. Mimo niedawnego remontu grobowca, przeprowadzonego na koszt urzędu gminy i parafii, wampir zdążył już w połowie zagracić go starymi workami, pełnymi pustych butelek po wódce, piwie i tanim winie. Irytowało to szczególnie Tomasza. Nie dlatego, że był wyjątkowym orędownikiem porządku i czystości, ale głównie ze strachu przed kontrolą ze strony władz miasta, która winę za bałagan zrzuciłaby, rzecz jasna, na grabarzy. Tomasz z kolegami co jakiś czas wynosili, bez wiedzy Wincentego, butelki wprost do skupu, spieniężając je na piwo i papierosy. Wampir miotał się potem w złości, strasząc przyjaciół swoimi różnymi potwornymi obliczami. Raz udało mu się na przykład zamienić w stado szczurów. Kupa obrzydliwych gryzoni szybko jednak rozpierzchła się po okolicy, uciekając przez uchylone okna, kiedy podczas przerażającej prezentacji do środka grabarskiego baraku wbiegł stary, jednooki kocur. Biedny Murnałowski szukał się potem po okolicy przez jakieś dwa tygodnie. Tak czy siak, za każdym razem, kiedy Wincenty próbował przerazić cmentarnych kompanów, chłopaki mieli ubaw po same pachy. Tym razem Młodemu wcale nie było do śmiechu. Stał w ciemnym grobowcu niczym psychopatyczny morderca w sypialni nieświadomej niczego ofiary. Wincenty leżał bezbronny w cynowej trumnie. Oba chude ramiona wystawione miał niedbale poza jej brzegi. Lewa noga, zgięta w kolanie, również zwisała na zewnątrz. Do podeszwy buta przyklejony miał kawałek papieru toaletowego. Grabarz z przyzwyczajenia ułożył wampira z powrotem w trumnie w pozie bardziej przystającej zmarłemu. Już nie raz robił to na polecenie Tomasza, który chciał tym samym zapobiec oskarżeniom o bezczeszczenie zwłok lokalnego nekrozabytku. W dłoni chłopaka błyszczał wielki kuchenny nóż do chleba. Tak, do chleba. Te wszystkie opowieści o osikowych kołkach i odciętych głowach to jedna wielka, wierutna bzdura. Wincenty opowiadał nieraz, że aby zabić wampira, wystarczy wbić solidnych rozmiarów nóż prosto w miejsce na ciele lub organ, z którym wampir był najbardziej kojarzony za życia. Rzadko było to serce. Najczęściej krocze. Młody znał tę zasadę, więc bez wahania przyłożył rękę do ciała Murnałowskiego na wysokości wątroby. Następnie rozejrzał się po wnętrzu grobowca. Nie rozumiejąc, czy był to wpływ miejsca, stresu czy obecności nieszczęsnego wampira, grabarz zaczął wewnętrzny dialog z samym sobą, a nade wszystko z Wincentym. Najbardziej niepokoił go zadziwiająco wysoki poziom, w jakim prowadzona była ta dyskusja.
Budowa zdań, ich szyk, a nade wszystko ciężar podejmowanych problemów nie licowały z jego rzeczywistymi umiejętnościami retorycznymi. – Co za okropne miejsce. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, bo też nigdy mi się takie nie wydawało. Tyle już widziałem trumien w swoim krótkim życiu. Były nowe i stare, zamknięte, czasem otwarte, ale tylko ta jedna tak mnie przeraża. I nie ma się co dziwić. Wszystko miało być takie proste. Wejść, wbić nóż w ciało, i to martwe. Potem wyjść i już. Nic prostszego. Bez spojrzeń w oczy, bez pożegnań i patetycznych tłumaczeń. Panie Wincenty, gdyby pan wiedział, jak ja się teraz boję, nawet pan nie ma pojęcia. Jeszcze przed chwilą szedłem tu przekonany, taki pewny, ba, nawet szczęśliwy, wiedząc że niosę ukojenie, jak lekarz w chorobie albo więcej, jak samo lekarstwo. A teraz sam. Sam tylko z tą kruchą wiarą, że jednak robię dobrze. No i z tym cholernym nożem, który w tej sytuacji wygląda tak okrutnie źle. Bo czy można czynić dobro przy pomocy czegoś takiego? Czy jest coś bardziej złowieszczego niż nóż w dłoni? Chyba, że kroimy chleb – spojrzał za siebie – ale to nie kuchnia. Młody wziął solidny zamach, po czym z powrotem opuścił dłoń i wsparł się ciężko na trumnie. – Wybaczy mi pan, prawda? Panie Wincenty, pan to rozumie najlepiej. W końcu to przez pana tu teraz jestem. Zrozumie pan to? Tylko kiedy? Nie, nie chcę, żeby się pan teraz budził. Bo niby co miałbym powiedzieć? Że przyszedłem z tym nożem z litości? Że chcę pomóc, że wikary, że sam proboszcz przysłał mnie tu, do tego okropnego miejsca? No właśnie, tyle było tych wszystkich rozmów, dyskusji, argumentów. Każdy tylko mówił, nawet pan – spojrzał oskarżycielsko na śpiącego wampira. – O godnej śmierci, prawie do nieskrępowanego wyboru i tak dalej. Tylko, że teraz to ja stoję przy pana trumnie. Gdzie teraz jesteś, Ojcze? O Boże! Dlaczego się tyle zastanawiam, skoro wszystko wiem, kiedy wszystko postanowione? Jeśli ja tego nie zrobię, to nikt tego nie zrobi, nikt tu nie przyjdzie. A może rzeczywiście wszyscy ode mnie tego oczekują? To możliwe. Wiedzą, że to słuszne, czują to, że tylko ja mam siłę i serce, aby pomóc tobie, nasz przyjacielu. Sam już nie wiem, czy mogę do pana tak mówić. Czy przyjaciel może wbić nóż w pierś przyjaciela? Po co te pytania? Chłopak usiadł na stercie pustych worków. Wsparł głowę na dłoniach, łypiąc ze smutkiem na trumnę. – Żeby chociaż dał mi pan jakiś znak, mały, tylko dla mnie. Ja go od razu zrozumiem, odczytam, bez trudu. „Tak, zrób to, Młody” albo „Nie, wstrzymaj się, to była tylko rozmowa”. Może się wycofać? Wstał z miejsca, odwracając się w stronę schodków. – Wyjść stąd, pójść spać. Jutro znowu pana spotkać, jak zwykle pijanego, pełnego goryczy i żalu, cierpiącego i spytać, tak jeszcze raz, dla pewności, czy tego chcesz, czy tego naprawdę chcesz? Tylko, że ja wiem, że chcesz. Wiem to. Więc czego więcej oczekuję? Przyzwolenia? Młody czule oparł dłoń na czole Murnałowskiego. – Ty biedny człowieku. Coś ty takiego narobił, że jedynym wybawieniem dla ciebie, dla twojej znękanej duszy, jest jakiś młody, przerażony grabarzyna z jakiejś mieściny? Ja teraz jestem twoją najbliższą rodziną i jej sumieniem. Jestem lekarzem z jego całą etyką i przysięgami. Jestem aparaturą podtrzymującą życie i jej wyłącznikiem. To chyba trochę za wiele jak na takiego chłopka jak ja? Nie uważa pan? Dlaczego nie mogę inaczej? Tyle ten paskudny świat daje możliwości bycia dobrym dla bliźnich. Mógłbym przynieść jakieś cukierki bezdomnym dzieciom, przeczytać staruszce wyniki badań zapisane zbyt drobnym drukiem czy dać żebrakowi parę drobnych na wino. Tymczasem ja przychodzę szlachtować
wampira. Uśmiechnął się. – Oddałbym teraz tak wiele, by móc zrobić to w obecności chłopaków, wikarego czy nawet proboszcza. Oni wszyscy przecież chcą tego samego, chociaż może z innych powodów. Wiem, że przynajmniej Szef mnie zrozumie. To pewne. Nikt tak jak on nie ceni sobie wolności w decydowaniu o własnym losie. Tyle razy o tym mówił. Rozumiem, że sam nie jest w stanie tego zrobić. Jest już po prostu na to trochę za stary. Starzy ludzie zbyt szybko się wzruszają. Ale to on uczył mnie, że żadna religia, żadna tradycja, obyczaje wymyślane dla potrzeb całych społeczeństw nie mogą usprawiedliwiać odbierania ludziom indywidualnego, jednostkowego prawa do siebie samych. No dobra. Teraz, albo... Wyprostował się i zacisnął dłoń na rękojeści. – Nie, ja się nie uskarżam. Może to i nawet wyróżnienie. Bo to w końcu nie każdy będzie miał w życiu okazję stać w starodawnym grobowcu, nad ciałem trzystuletniego wampira, jednocześnie wcielając w życie jedną z najbardziej postępowych idei nowoczesnych społeczeństw. A może jednak się wstrzymać. Pogadać jeszcze z Szefem. Wiem, że przyzna mi rację, że zrozumie, może nawet pochwali. Ucieszy się, że uwolniłem go z potrzasku pomiędzy jego umiłowaniem niczym nieskrępowanej myśli, wiary w mądrość człowieka, a strachem przed zrobieniem czegoś tak brutalnego. Nic tu po gadaniu. Dobrze mówił wikary, tu trzeba działać. Młody podniósł wielkie nożysko w górę, pod sam sufit. Ciężko dysząc, zwrócił oczy jeszcze raz w miejsce prawego podżebrza. – Niech mnie ma wszystko w opiece – przemówił tym razem na głos – i pana też, panie Wincenty. Słyszy pan? Czas się pożegnać. Za chwilę będzie już dobrze. Nic już pan nie będzie musiał. Przeżegnał się dłonią uzbrojoną w nóż i krzycząc: „Odwagi”, wbił ostrze w wątrobę pana Murnałowskiego aż po samą rękojeść. Siła ciosu była tak wielka, że Młody, straciwszy równowagę, padł wprost na trumnę. Wampir otworzył oczy, a z ust wydobył się przenikliwy dźwięk jak z rozciętej dętki rowerowej, tylko nieco dłuższy. Korpus Murnałowskiego uniósł się pionowo, a jego ręce wylądowały na plecach grabarza. Chłopak zamarł. Nie mógł się ruszyć, przewieszony w pół na katafalku. Nie wiedział, czy to już, czy tylko rozsierdził wampira, który niczym ranny niedźwiedź, rozszarpie go zaraz na kawałki. Wincenty zakasłał trzy razy, a z jego żółtych tym razem oczu popłynęły łzy. Pierwsze słono-ludzkie łzy od ponad trzystu lat. Na policzkach, w miejscu gdzie przebiegła słona kropla, skóra nieszczęśnika przybrała na nowo kolor żywego człowieka. Wampir położył się na powrót w trumnie, uwalniając przestraszonego Młodego. Ten szybko się wyprostował i spojrzał na przyjaciela, który uśmiechnął się błogo, jak po orgazmie, i cicho wyszeptał na koniec: „Ja pierdolę”. W tym momencie salka grobowca wypełniła się silnym, ciepłym światłem w złotym odcieniu. Wszystkie butelki leżące w workach zaczęły drżeć, wydając przenikliwy jazgot. Chłopak zakrył oczy, bojąc się o to, czy nie dojdzie do jakiejś eksplozji. Nagle wszystko ucichło. Kiedy grabarz otworzył oczy, w trumnie nie było już wampira. Strzępy starego kontusza były teraz jedynym dowodem istnienia Wincentego Murnałowskiego, puste flaszki pełniły zaś rolę epitafium po wampirze z Ponurej.
XII Niewolnicza mentalność jako recepta na udane małżeństwo Poranek. Pora dnia, która, w połączeniu z obowiązkiem świadczenia pracy, stanowi często powód do głębszych refleksji i przemyśleń nad sensem naszego istnienia. Nad rolą, jaką człowiek ma do odegrania w tym ponurym przedstawieniu ciągłej powtarzalności. Ktoś kiedyś powiedział, że praca jest stworzona dla człowieka. Cóż, idiotów nie sieją. Poranna kawa zbożowa dymiąca z emaliowanego kubeczka stygła powoli na parapecie, traktowana chłodem odrzucenia i brakiem zainteresowania ze strony Tomasza, który stał teraz naprzeciw okna baraku z miną pełną trwogi. Rysiek wpatrywał się w niego z niepokojem. Znał ten stan. Wzrok wbity w szybę i to spojrzenie, które sięgało daleko, hen, poza mury cmentarza, świadczyło o tym, że Tomasz cierpi. I nie chodzi tu o jakiś pospolity, śmierdzący ropą ból zęba. To nie problem. Odrobina wódki na wacie załatwia sprawę. Tu chodzi o coś poważniejszego. O stan duszy, a w przypadku Szefa – o stan umysłu. A na to, jak wiadomo, trzeba czegoś więcej. Co najmniej pół litra wódki. Rysiek bał się zapytać o powód tego otępienia, więc nieudolnie udawał, że jest zajęty robieniem porządku w baraku. Przestawiał sterty śmieci z jednego miejsca na drugie, co miało stwarzać pozory posprzątanej przestrzeni, a przynajmniej zaaranżowanej na nowo. Miał też nadzieję, że zaraz wpadnie Młody, jak zwykle z zestawem idiotycznych pytań, które poruszą ten ludzki głaz stojący przy oknie i przy okazji wyrwą Ryśka z oków niezręczności. Nic z tego. Kawaleria nie nadchodziła z odsieczą i chyba w ogóle nie miała zamiaru nadjechać. Nagle Tomasz odwrócił się w stronę kumpla i z zawieszonym gdzieś wzrokiem zaczął opowiadać: – Robiłem rano jajecznicę, z trzech jaj. Zwykle robię z dwóch. Właściwie to zawsze z dwóch. A tu to jedno jajko więcej – zawiesił głos. – Zdziwiłem się. Patrzę potem przez okno w kuchni na zewnątrz i widzę, jak nasz były burmistrz Cieplak wychodzi z psem na spacer i macha do mnie ręką. – Tomasz w tym momencie odmachał niewidzialnemu burmistrzowi, czym jeszcze bardziej zaniepokoił kolegę. Zachowywał się jak w katatonii. Opowiadał dalej. – Macha do mnie, ale nie podnosi do góry brwi. Swoich ogromnych, krzaczastych brwi. Nigdy specjalnie nie zwracałem uwagi na ten, niby nic nie znaczący, gest, aż do dzisiaj. To jedno jajko więcej, rozumiesz, i te brwi, a raczej ich brak. Tak mnie to jakoś przeraziło, że padłem zaraz na kolana. Dolo, moja dolo! – wystękał płaczliwym głosem i runął na kolana. Rysiek przejął się teraz nie na żarty. – Z Szefem wszystko w porządku? – zapytał strwożony. – Czemu pytasz? – Tomasz spojrzał na Ryśka ze zdziwieniem jak lunatyk, który wlazł właśnie do wiadra z zimną wodą, stwierdzając zaskoczony, że jest w sypialni swojej roznegliżowanej teściowej. Otrzepał swoje spodnie robocze, którym gest ten nie przywrócił oczywiście blasku. – No, tak jakoś. To jajo i te brwi burmistrza. To jeszcze nie powód, żeby się tak irytować. No i ta gombrowiczowska stylistyka. – Rysiek miał na myśli kreację Mikołaja Grabowskiego w Trans-Atlantyku. – Czuję, że coś niedobrego wisi nad miasteczkiem – Szef wzdrygnął się, jakby dotknęła go niewidzialna ręka – mówię ci, ja to czuję. – E tam! – Rysiek machnął ręką, próbując zbagatelizować rozterki Tomasza. – Szef taki racjonalista i sceptyk. Co to właściwie jest to przeczucie? To dobre dla kobit w ciąży. – Przeczucie, mój drogi, to taki wewnętrzny niepokój, takie cholerne rozedrganie. Mówię
ci, coś jest nie tak – spojrzał przez okno na ołowiane niebo – chociaż, może masz i rację. – Tomasz popatrzył na zegarek, odsuwając dłoń od przymrużonych oczu. – Młody coś się spóźnia – zmienił sprytnie temat. – Wczoraj jakiś dziwny był. Nie dosyć, że przylazł prawie godzinę po nas, to tak jakoś się po zakładzie przemykał, wzroku unikał. Jakby coś ukrywał. Rysiek, trzymając w dłoni butelkę po wodzie mineralnej, podlewał kwiaty stojące przy oknie. Trzeba powiedzieć, że zdobna zielenina rosła nienaturalnie bujnie pod czułym okiem swojego ogrodnika. Tajemnica sukcesu tkwiła w zawartości doniczek. Otóż grabarz do każdej z nich dodawał ziemi wprost z grobów przekopanych na skutek nieuiszczenia opłaty wieczystej. Słusznie twierdził, że takiej gleby nie kupisz w żadnym sklepie, a jej odżywcze właściwości czyniły cuda. Ponoć nie tylko na roślinach. – Pewno się zakochał. – Tomasz się uśmiechnął. – U panny jakiejś zabawił i ściągnie, jak kot, koło południa. Młody miał już pewne doświadczenia z kobietami. Ściśle mówiąc z jedną. Była to siostrzenica koleżanki jego matki. Na imię miała Krystyna. Była pięć lat starsza od Młodego i o głowę od niego wyższa. Jeżeli dodamy do tego hormonalnie wybujały wąs na jej twarzy, to powiem tylko tyle, że Młody, idąc z Krystyną pod rękę, wyglądał, jakby szedł z własnym mężem. – Żeby go tylko nie naszło na żeniaczkę. Szkoda będzie człowieka – wycedził kąśliwie Rysiek. – A ty coś taki na małżeństwo cięty? Hę? Rysiek przez chwilę nie odpowiadał, tylko przysiadł na krześle. Zrezygnowany odłożył pustą butelkę i zapalił papierosa. Zaciągnął się i rzucił posępnym spojrzeniem. – A, bo to wczoraj moja stara... – zaczął z irytacją w głosie. – Co to jest?! – przerwał mu wyraźnie zniesmaczony Tomasz. – „Stara”. Ja tam nigdy żony nie miałem i ołtarza unikałem jak ognia, ale to furmańskie określenie dla współmałżonka, „Stara”, co to ma niby oznaczać!? Stopień przywiązania? Długość małżeńskiego stażu? Proszę cię. – No już dobra, niech będzie! – Rysiek uniósł się, kompletnie nie rozumiejąc, cóż złego jest w zwrocie „stara”, szczególnie po tylu latach małżeństwa. – Moja kochana żona. Tak lepiej? – zapytał sarkastycznie. – Otóż moja połowica... – Teraz to jak krasawica. – Tomasz wybuchnął śmiechem. – Da mi Szef powiedzieć czy nie?! Tomasz, widząc nagły wybuch niczym nieskrępowanej irytacji ze strony kolegi, z miejsca przestał rechotać. Zrozumiał, że facet musi się komuś wygadać, a że nikogo poza nim więcej nie było, padło właśnie na niego. – Tak więc moja – tu Rysiek jeszcze raz spojrzał groźnie na Tomasza, dając znać, że nie zdzierży już kolejnej uwagi – żona, zrobiła mi wczoraj awanturę, że niby była rocznica naszego ślubu. Jakaś tam blaszano-miedziano-ocynkowana. A ja śmiałem o tym nie pamiętać! Rozumie Szef? I że to wszystkie chłopy jednakie, prostej daty zapamiętać nie potrafią. No furia. – Wymachiwał rękami jak helikopter przy awaryjnym lądowaniu. – Bzdura. Pewnie, że potrafią. Tylko po co? – Co po co? – zapytał nerwowo Rysiek. – Żonie to mojej Szef powie. „Po co?”. – Zastanów się. Co tu celebrować? Bo to widzisz jest tak... – Tomasz przysiadł na drugim krześle, przysunął się i objął go za szyję. – Wyobraź sobie taką oto sytuację. Dajmy na to, że
miałeś kiedyś piękne, sportowe auto. Rysiek spojrzał na niego z politowaniem. – Ja nie mam nawet prawa jazdy – powiedział i odrzucił dłoń przyjaciela z pleców. Wstał i zaczął wycierać kurz z liści. Tomasz, niezrażony, zamierzał tymczasem kontynuować przypowiastkę. – Nie o to chodzi. – Zniecierpliwiony wstał z krzesła. – Taki przykład ci daję. Tylko słuchaj. No więc miałeś to super auto. Koledzy ci zazdrościli, kobiety podziwiały. Ot, cały świat należał do ciebie. Król życia, jednym słowem. Aż pewnego dnia – trach! Wypadek. Los, przeznaczenie, traf, nieważne. Normalna rzecz. Zakręt, drzewo, takie tam. Ty wyszedłeś z tego w jako takim stanie. No, ale auto – złom. Kasacja. I od tego czasu tłuczesz się już po polnych drogach życia jakimś małym, zdezelowanym gruchotem, którym interesują się tylko, złośliwe ze swej natury, gołębie. No i ktoś teraz każe ci, rok w rok, upamiętniać datę tego haniebnego wypadku. Rysiek się zamyślił. Potem wzruszył ramionami i odparł: – Może i coś w tym jest. Chociaż trochę to Szef przekoloryzował. – Może faktycznie. Są przecież małżeństwa, którym cień rozwodu nigdy nie zasłonił blasków wspólnego pożycia. No, ale tam nigdy, bracie, nie ma problemu z żadnymi rocznicami – mówiąc to, uśmiechnął się szczerze do Ryśka. – To fakt. Jak się patrzy na te wszystkie uroczyste gody, te takie po pięćdziesiąt lat pożycia, to aż dziw bierze. Naprawdę. Jeszcze mówią, że się cały czas kochają, sensu largo, rzecz jasna. – Rysiek mrugnął okiem porozumiewawczo do starszego kolegi. – I gdzie, no niech mi Szef odpowie, jest ta, jak mówią dziennikarze, recepta na długowieczne małżeństwa? Miłość taka czy co? Potem człowiek głupieje. Zaczyna się zastanawiać, czy coś z nim nie tak, że się błąka od pokoju do pokoju, raptem czterdzieści pięć metrów kwadratowych, i szuka wyjścia do innego wymiaru. Rzecz jasna, Tomasz był już w posiadaniu doskonałego wytłumaczenia dla tego nadnaturalnego zjawiska, które oczywiście w oczach zatwardziałego kawalera przyjmowało postać patologii. – Miłości bym do tego nie mieszał – zaczął z przekąsem. – To kwestia pewnej niewolniczej mentalności ludzi żyjących w zeszłym wieku, którzy jeszcze, na domiar złego, należeli do klasy społecznej nie tyle ludzi pracujących, co tyrających. Rozumiesz? – Jakoś nie bardzo – odpowiedział szczerze Rysiek. – To się potocznie nazywa powinność. Czyli jak już coś powziął, a jeszcze przyklepał to przysięgą na krzyż, to koniec. Nie dopuszczał już dalej takiej możliwości, że można się rozwieść. Zmienić coś w swoim zasranym życiu. Wiesz, o czym mówię? – Rysiek rozczarował Tomasza wypisanym na twarzy otępieniem. Grabarz mówił dalej niezrażony. – Koniec. I chociaż by się waliło i paliło: jedna żona, kupa dzieci, harówa i święta. Jednym słowem: życie człowieka poczciwego. – Kościół rozwodów nie dopuszcza – zauważył roztropnie Ryszard. – Otóż to! – Szef grzmiał dalej. – „Co Bóg połączył, niech człowiek nie waży się rozłączyć”! Rozumiesz? „Nie-wa-ży”! – przesylabizował stanowczo. – Człowiek to tylko część jakiegoś większego zamysłu. Wara mu od jego własnego życia. Niech się nie waży! Musi być i koniec. Brać i się rozmnażać. Powinność, nie miłość. Powinność! – powtórzył. Ryszard dawno nie widział Szefa tak rozentuzjazmowanego jak dzisiaj. Ta esencja cynicznego spokoju, ten mistrz chłodnej riposty gestykulował, powtarzał w uniesieniu słowa
i całe zdania tylko dla podkreślenia swojej racji. I to w kwestiach, które z racji kawalerskiego stanu powinny mu zwisać. Niebywałe zjawisko. – Szef to ma dzisiaj jakiś kiepski dzień. – Mówiłem ci, to przez to rozedrganie – zreflektował się Tomasz. Rysiek wyszedł tymczasem do kanciapy w poszukiwaniu suchych szczap drewna. Ranki były już zdecydowanie zimne i przenikliwie wilgotne, więc grabarze postanowili rozpocząć sezon grzewczy. W mdławym świetle czterdziestowatowej żarówki wypatrywał suchych drzazg. Układając kolejne drewienka na zgiętym ramieniu, natknął się na kawałek złamanego stylu od łopaty z ostrym końcem. Natychmiast przed oczami stanął mu obraz Wincentego. Skrzywił się. Splunął, złapał jeszcze kawałek gazety i szybko wrócił do kolegi, który zbierał książki leżące na kozie. – Muszę się przyznać – zaczął Rysiek, rzucając rozpałkę na podłogę. – Po tej wczorajszej dyskusji o uśmierceniu pana Wincentego też czułem się jakoś nieswojo. Cholera! Nawet jeśli Wincenty mówił to wszystko z przekonaniem, na serio, to jednak nie mógłbym podnieść na niego ręki. Za stary jestem na takie rzeczy. Kiedyś potrafiłem koty potopić, karpia świątecznie ukatrupić. A dzisiaj? Rozklejam się przy byle szczeniaku. Tomasz spojrzał na niego z obrzydzeniem. – Koty? Co ty mi tu o kotach gadasz? Pan Wincenty to człowiek! Znajomy, żeby nie powiedzieć: przyjaciel! – Szybko się jednak uspokoił, mówiąc dalej. – Poza tym masz rację. Młodość potrafi działać. I nie w tym rzecz, że jest bardziej okrutna, ale jakoś tak bardziej bezkompromisowa. – Znamy się z nim tyle lat... – Rysiek układał drewno w piecu. – I pomyśleć, że on już błąkał się po tym świecie, kiedy my jeszcze robiliśmy w pieluchy. – Daruj sobie takie porównania – żachnął się Tomasz. – Poza tym...
XIII Ćwięczek – wytwórca zniczy i kupiec, co to wie, jak pieniądze nosić Na to wszystko wszedł pan Ćwięczek. Lokalny biznesmen. Właściciel wytwórni zniczy oraz handlowiec. Zgodnie z teorią Tomasza ubrany był, tak jak inni mu podobni, lokalni biznesmeni. Na głowie miał tak zwany żółwik – czapkę zrobioną z kawałków skóry, zszytych grubą nicią. Różowa koszula. Na niej czarna, skórzana kamizelka z trudem dopinająca się na wielkim brzuchu. Szerokie dżinsowe spodnie. Na nogach wiśniowe mokasyny. W jednej dłoni pękata saszetka. W drugiej butelka wódki. Na pierwszy rzut oka jakieś zero siedem. Wszedł do środka bezceremonialnie. Nawet nie potknął się o listwę w ciemnym korytarzu, zaskakując swym nagłym wtargnięciem rozentuzjazmowanych rozmową grabarzy. – Poza tym – wtrącił z uśmiechem rozlanym na pyzatej gębie – to dzień dobry, ludu pracujący! Nieco zaskoczeni mężczyźni z radością oraz ulgą przyjęli te nagłe i niespodziewane odwiedziny. Radość dawały zarówno nadzieja na ubaw i darcie łacha z gościa, który ze swoim prostolinijnym pojmowaniem świata stanowił łatwy łup dla cmentarnych szyderców, jak również przyniesiona butelka wódki. W sam raz dla trzech. Ulga natomiast wynikała przede wszystkim z faktu uwolnienia się od dyskusji, która wolnym krokiem brnęła już w ciemny i duszny zaułek oraz, rzecz jasna, z przyniesionej butelki wódki. W sam raz na trzech. – A witamy, witamy przedstawiciela lżejszej klasy średniej – odezwał się jako pierwszy Rysiek. – Już nie lżejszej – zaoponował stanowczo Ćwięczek – proszę ja was. Już nie lżejszej. Właśnie przychodzę wam zakomunikować, że otwarłem czwarte stoisko, ze zniczami rzecz jasna, a tym samym cmentarz przy Kurzeja jest mój. Wspomniana przez kupca nekropolia przy ulicy Maćka Kurzeja była cmentarzem komunalnym. Stosunkowo nowym, na którym chowano kolejne pokolenia ponurzan. Mit związany z pojmowaniem cmentarza komunalnego jako miejsca pochówku w niepoświęconej ziemi bezbożników, samobójców i komunistów, powoli odchodził w zapomnienie. Tak jak kremacja, świecki pochówek czy mycie grobów na zlecenie, tak i miejski cmentarz stawał się pomału normą. O ile w ogóle śmierć i pogrzeb można rozpatrywać w kategoriach normy. Tak czy owak, było się z czego cieszyć i co świętować, szczególnie jeśli żyło się ze sprzedaży kolorowych zniczy. – No to pogratulować. Ekspansja całą gębą. To już prawie sieć – zauważył roztropnie Tomasz. Na te słowa handlarz urósł. Był łasy na podziw i pochwały, nawet jeśli podszyte były odrobiną złośliwości i przyjacielskiej ironii. – A jak! Caculencja. Trzeba się rozwijać, a nie stać! Samo nie przyjdzie – pouczał oniemiałych grabarzy. – Trzeba wyjść do ludzi, pokazać towar, podjąć to ryzyko. No, jakieś szkło się znajdzie? Ćwięczek pomachał znacząco butelką. Dał tym samym do zrozumienia, iż wódka, z którą wparadował na cmentarz, właśnie na cmentarzu dopełnić miała swoje przeznaczenie. Rysiek zerwał się na równe nogi i szybko sięgnął do szafki pod stołem. – Rozumiem. – Zatarł dłonie i otworzył mebel. – Zaraz się coś skombinuje.
Ze środka wyciągnął trzy maleńkie szklane lampki nagrobne, pozbawione wosku, wyparzone i starannie umyte. – O, jakby na tę okazję pomyślane. Puste, po lampkach z zeszłorocznych Wszystkich Świętych. Takie ładne były, że umyłem i jak znalazł, proszę. Handlarz wziął jedną do ręki, naobracał na wszystkie strony, przyglądając się ze znawstwem jak antwerpski szlifierz diamentów. Potem stwierdził bez cienia wątpliwości: – To nie moje. Ale dobrze. Niech tak będzie. Mój sukces oblejemy w szkle konkurencji. Co wy na to? Grabarze potwierdzili zgodnym skinieniem głowy, że tak właśnie się stanie i jest to najrozsądniejsza decyzja od czasu upadku muru berlińskiego. Tomasz nawet dodał coś o symbolizmie. Ćwięczek tymczasem, upojony sukcesem, zaczął łajać grabarzy: – A wy jak zwykle – rozpoczął – tkwicie na tym cmentarzysku, rozprawiacie o życiu. Ale skorzystać z niego, wyciągnąć co lepsze kawałki – mówiąc to, zagarniał wymownie rękami powietrze do siebie – to już wam zapału i odwagi brakuje! – Na litość boską! Z czego my te kawałki niby mamy wyciągać, z cmentarza? – żachnął się zdezorientowany Rysiek. – Ja o życiu mówię, o życiu, a nie o żadnym cmentarzu. Ech, filozofy, filozofy... – Handlarz odbił sprawnie butelkę i odkręcił zakrętkę. – Patrzcie na mnie. – Rozłożył ramiona. – I co, na ten przykład, widzicie? – Człowieka sukcesu? Spełnionego i szczęśliwego? – Tomasz mrugnął okiem do kumpla. – Wzorzec dla młodych, arcydzieło lokalnego biznesu, kurcza cie mać – dodał Rysiek. Ćwięczek nie miał wątpliwości, że ta ocena, z którą rzecz jasna się zgadzał, była od początku do końca ukartowanym szyderstwem. Nie miał im tego za złe. Dobrze wiedział, czego się można było po nich spodziewać. To był koszt przyjaźni z grabarzami. – Już ja tam wiem, że się ze mnie śmiejecie. Znam was. – Bo żeś pan takie pytanie zadał – wymamrotał Rysiek. – Głupie – dodał zaraz. – Otóż to – zawtórował mu Tomasz. – Niczego innego się pan spodziewać nie możesz. Bo to jest tak samo, jak się pytasz kobity sprzedającej w sklepie, czy, na ten przykład, ta oto szynka jest smaczna. No i jaka padnie odpowiedź? Że nie? I żebyś pan jej, broń Boże, nie kupował? Bez sensu. Zresztą pan handlowiec, tłumaczyć nie trzeba. – No dobra, dobra, ale teraz niczym nie handlujemy – odrzekł dobrodusznie Ćwięczek. – Niby nie – mówił dalej Tomasz – chociaż w pewnym sensie handlujemy naszą dobrą znajomością. Nawet najlepsi przyjaciele nie są wolni od odrobiny zakłamania czy, jak kto woli, dyplomacji. Nadmierna szczerość, panie Ćwięczek, szczególnie jeśli się jej specjalnie w danym momencie nie oczekuje, może nam tylko zaszkodzić. – À propos... – Rysiek wyciągnął do góry palec wskazujący lewej dłoni, dając tym samym znać, że ma coś ważnego do powiedzenia. – Zauważyliście może panowie, że ludzie coraz częściej utożsamiają szczerość ze zwykłym chamstwem? Naprawdę. – To znaczy? – zapytał kupiec, nalewając w skupieniu pierwszą kolejkę wódki. Tomasz przyglądał się tej precyzyjnej operacji z uwagą, nawilżając przy tym usta językiem. Rysiek zaś kontynuował rozpoczęty wątek. – Widziałem kiedyś w telewizji, jak jakieś złotowłose dziewczę wymyślało swojej towarzyszce od ostatnich szmat i kurew. Dziewczyna zapytana, czemu jest tak obcesowa i wulgarna, powiedziała, że to dlatego, że jest szczera. Rozumiecie? Ona nie była w stanie pojąć, że jest po prostu chamska. Dla niej kultura i odrobina dyplomacji jest objawem
nieszczerości. To tak, jakbyś żarł na przyjęciu obiad łapami, tłumacząc, że nie wynika to z twojej nieznajomości podstaw w używaniu sztućców, ale ze szczerości właśnie. Koniec świata! – Pokiwał głową. Mężczyźni tym razem nie pochylili się nad spostrzeżeniem Rysia z jakimś szczególnym zainteresowaniem. Praktycznie rzecz biorąc, w ogóle się nie pochylili. Ich umysły bowiem biegły już w stronę destylatu ziemniaczanego, który wlany do przepięknej urody lampek, kusił słabe umysły. Pierwszy za kieliszek złapał Ćwięczek, uznając, że jako sponsor śniadania jest jak najbardziej do tego uprawniony. Następnie Tomasz, gospodarz imprezy, wdzięczny dobroczyńcy za okazaną dobroć i zrozumienie, podniósł krótki, acz celny toast. – No to zdrowie naszego małomiasteczkowego Ona-ssisa! – wyrzekł uroczyście. Ćwięczek nie za bardzo zrozumiał, o co tak naprawdę chodzi z tym onanizmem, ale dał spokój. I cała trójka wychyliła po przysłowiowym jednym. Każdy na swój indywidualny sposób. Tomasz na lekko ugiętych w kolanach nogach, jakby szykował się do skoku na skoczni w Planicy. Wolna dłoń, przyłożona pod brodę jak śliniak, miała uchronić ewentualnie zabłąkaną kroplę alkoholu przed upadkiem. Zamach w tył i podciągnięcie opadających spodni. Pełna synchronizacja. Rysiek znowuż – bezceremonialnie. Energicznie, jak żołnierz, przedwojenny oficer na warszawskich salonach. Strzelił lufę bez grymasu. Brakowało tylko, aby trzasnął obcasami w gumofilcach. No i w końcu Ćwięczek. Jedną dłonią przyciskał czapkę do spoconej głowy, by ta przy przechyleniu nie wylądowała na podłodze. Wódkę pił etapami. Najpierw przytrzymując ciecz przez chwilę w jamie ustnej. Potem grymas, ściśnięte powieki i łyk. Wszystko uwieńczone miną dziecka karmionego tranem. Na koniec cała trójka symbolicznie wytrzepała opróżnione naczynia i odłożyła je na stół. – O, bo to jest wszystko kwestia wyboru – odezwał się zaraz Ćwięczek, chrząkając boleśnie. – Ja wybrałem wygodę doczesną, że tak powiem. – Wytarł usta rękawem. – Tak zostałem wychowany, że praca ma nam przynosić jakieś... te, no... namacalne wyniki. – Wymierne – poprawił go Rysiek. – Otóż to. Teraz – handlarz poklepał się po pękatym brzuchu – na ten przykład, kupiłem działeczkę pod miastem i zaczynam się budować. Dom musi być, bezdyskusyjnie. Odpowiedni metraż, ogródeczek, no caculencja. Będzie gdzie pogrillować. – Uśmiechnął się porozumiewawczo, przykładając sobie rant dłoni do szyi. – Otóż to. Bez grilla ani rusz. Dom bez grilla to świętokradztwo. Taka, jakby to powiedzieć – Tomasz nieco się zamyślił – obyczajowa herezja? Zaraz po tym stwierdzeniu grabarze wybuchli śmiechem. Ćwięczek spojrzał na nich z wyrzutem, mówiąc: – Grill też wam przeszkadza? Co z was za ludzie?! – Ależ nic nam nie przeszkadza, panie Ćwięczek – Tomasz poklepał kupca po plecach, dając jednocześnie znać, by ten sobie usiadł. – Ja z kolegą bardzo lubimy grilla – kontynuował, powstrzymując się jednocześnie od śmiechu. – Ten ceremoniał, to całe oczekiwanie, donoszenie sałatek, świetna rzecz. A jeszcze do tego dobry mecz w telewizji, na przykład reprezentacji. Zachwalanie małżonek, dowcipy o babach połączone z męskimi dyskusjami na temat osiągów ich samochodów. Palce lizać. Ćwięczek patrzył na nich z odrazą. Niezrażony jednak złośliwością grabarzy, ciągnął dalej: – Mam czwórkę dzieci. Niech wiedzą, że mają ojca. Coś im zostawię. – Czwórkę? – Rysiek pokiwał głową ze zdumienia. – Sporo! – A co to jest? U nas w domu było nas siedmioro – stwierdził z dumą handlarz. – To
dopiero jest rodzina. Jedno dziecko to nie dziecko. Trzeba mieć więcej dzieci. Jak jedno umrze, to jeszcze inne zostaną. Tomasz słuchał Ćwięczka z niedowierzaniem, przygryzając dolną wargę. – Trudno się nie zgodzić, chociaż uzasadnienie jakby trochę... – Tomasz szukał stosownego określenia. – Zbyt praktyczne? – wyszeptał Rysiek, wyręczając kolegę. Ćwięczek wstał nagle z miejsca i szukając czegoś w saszetce, mówił do grabarzy: – Ludzie patrzą i widzą, coś wart. Żeby się nie wydawało. – Mnie się nic nie wydaje, żeby nie było – wyszeptał ubawiony Rysiek. – Weźcie, na ten przykład, jak ważne jest to, jak nosisz przy sobie pieniądze. Kupiec wyciągnął z saszetki jakiś walec. – Jak je masz, oczywiście. Ja mam. – Zadowolony wyszczerzył do mężczyzn dwa złote zęby. – I tak – kontynuował wywód. – Portfel? W życiu. Za cienki. Poza tym nic nie widać. A może nic nie masz, będą się zastanawiać, albo że mało. A ja? Proszę. Oczom grabarzy ukazał się gruby plik setek, ściśnięty gumką recepturką. Miał jakieś trzy centymetry średnicy. Wpatrywali się w niego jak w Świętego Graala, gdy tymczasem Ćwięczek kontynuował: – Cały plik, elegancko zwinięty w rulon i spięty gumką. Caculencja? To od razu świadczy o człowieku, że się ma do czynienia z kimś, komu się w życiu powiodło – oznajmił z szacunkiem wobec samego siebie. – Pokaż pan! – Rysiek szybko wyciągnął rękę w kierunku Ćwięczka, chcąc dotknąć Graala. Taka okazja zdarza się w życiu grabarza tylko raz albo w ogóle. Oczy mu się zaświeciły, jakby zobaczył samą Marylin Monroe. Kupiec czujnie zabrał rękę i szybko schował rulon na powrót w saszetce. – Gdzie?! – krzyknął niegrzecznie do Ryśka, zapinając zamek torebki. – A niech tam sobie mówią, żem prostaczek, co to świeczkami handluje. Mnie to nie robi. Może i nie mam wykształcenia i tak dalej, bo i łażenie po bibliotekach w powyciąganych swetrach to mnie nigdy nie imponowało.
XIV O książek czytaniu i litości nad bliźnim jako formie autoterapii – Ech, książki dobra rzecz, co tam – odrzekł Tomasz. – Dajcie spokój – Ćwięczek nie podzielał zachwytu Tomasza, dając wyraz swojej dezaprobaty dla ludzi pławiących się w bagnie literatury. – Książki są dla idiotów – stwierdził obcesowo. – Kto to teraz książki czyta, zastanówcie się, w dobie podróży kosmicznych i tego, no... Internetu? – Na przykład ja – odpowiedział chłodno Szef z miną płatnego zabójcy. – I ja – dodał równie ozięble Rysiek. – No to wy naprawdę nie za wiele chyba macie do roboty. Toż to strata czasu jest. Ja tam nawet, między nami mówiąc – handlarz ściszył głos, jakby się wstydził tego, co zaraz powie – próbowałem kiedyś coś przeczytać. Tak wiecie, od początku do końca. – Nie, naprawdę? – zapytał zaskoczony Tomasz. – No tak. Pamiętacie, jak była rocznica święceń kapłańskich naszego proboszcza? Rysiek przytaknął. Następnie przymknął oczy i dodał po namyśle: – No, to jakieś trzy lata temu było, na wiosnę. Tomasz pokiwał głową z aprobatą. – No, jakoś tak. – Ćwięczek machnął ręką zniecierpliwiony. – Ksiądz dobrodziej wtedy książkę wydał. Pamiętacie? Coś tam Rozmyślania... – Rozmyślania o sumieniu, winie i łasce – zacytował szybko Rysiek. – O to, to, to. Wiedziałem, że coś o myśleniu. Nie, no bo ja szanuję i kocham naszego proboszcza, jak wszyscy, jak wszyscy – powtórzył, przyjmując przy tym pozę jak na pogrzebie naczelnika państwa. – Pobiegłem zaraz do księgarni i ciach, kupiłem książkę. Nawet specjalnie szukać nie musiałem. Wyobraźcie sobie, że ten księgarz, taki pedałkowaty z mysim ogonkiem, to on od razu wiedział, po jaką ja książkę przyszedłem. Wyobrażacie sobie? Skubany. Tylko na mnie spojrzał i już – stwierdził ze zdziwieniem. – Ciekawe skąd? – zapytał zaintrygowany Rysiek. – Nic w tym nadzwyczajnego – odpowiedział jak zwykle wszystkowiedzący Tomasz. – Matematyka. Ot co. Stosunek obecności na niedzielnych mszach świętych do obecności w księgarni. – Ja nigdy wcześniej w księgarni nie byłem – powiedział Ćwięczek, nie rozumiejąc zależności. – O tym mówię. – Tomasz uśmiechnął się do siebie, zakładając ręce na piersi. Ćwięczek spojrzał na niego podejrzliwie, a następnie pociągnął dalej historię o przygodzie z książką. – No więc kupiłem i myślę tak: książka ładna, caculencja, pewno mądra, w domu musi być. Bo to wiecie – znów zrobił minę niczym Piotr Skarga na ambonie – każdy mówi, że proboszcza słucha i szanuje. Akurat! Ale coś jeszcze od siebie trzeba dać! Tak? No to wziełem i przyniesłem do domu. Postawiłem ją okładką do przodu na regale obok zdjęcia z pielgrzymki w Rzymie. Ale mnie coś, kurna, podkusiło, żeby se ją przeczytać. – Kupiec złapał się rękami za głowę. – Ludzie, ja się już po czterech stronach tak tym czytaniem umordowałem, że nie macie pojęcia! Aż mnie głowa rozbolała. Zdrowie! I wszyscy znowu wychylili po kielichu, powtarzając znany rytuał. – Nie, bo mnie tam ktoś potem mówił – kontynuował Ćwięczek, krzywiąc się niemiłosiernie
– że te całe Rozmyślania, to one są o tym, że bliźniego trzeba szanować, a ojczyznę kochać – zamyślił się – czy może na odwrót? No ale ja i bez tego o tym wiem i tych pozostałych dwustu stron czytać już nie muszę – oznajmił z zadowoleniem. – No i słusznie. – Tomasz poklepał mężczyznę po plecach. – Masz pan taki swój wewnętrzny imperatyw względem bliźniego i ojczyzny i to wystarczy. Całkiem słusznie. My to co innego – wskazał na siebie i na Ryśka. – Musimy takie książki czytać, bo my naturę mamy raczej rozchwianą i trzeba nam mądrości od innych czerpać. Handlarz zniczy, ukołysany zrozumieniem i pochlebstwami oraz drugą kolejką wódki, poczuł napływające do głowy gorąco. Zdjął czapkę i wysmarował łysinę resztką włosów. – No i widzicie sami – zwrócił się do mężczyzn. – Wykształcenia nie mam. Prawda to i wcale tego nie kryję. Nie muszę. – Wzruszył ramionami. – Za to teraz, ja, Ćwięczek, wytwórca zniczy, wystawię taki dom, że i Budziokowa już taka mądra nie będzie. I teraz – zaczął grozić tłustym paluchem – ludzie, jeśli nawet mnie nie będą szanować, to przynajmniej mi będą zazdrościć. – Aj, nie przeceniaj pan znowuż tak tych biednych ludzi. Kto ma pana szanować, to i tak szanuje, a tych zazdrosnych pewno nie aż tak wielu. – Niewielu? – uniósł się kupiec. – Niewielu? – powtórzył. – To wy chyba ślepi jesteście, grabarzu – naskoczył na Tomasza. – Już ja tam dobrze wiem. Widzę te przymrużone oczka, te przykurczone karki. Jakby mi tylko się co stało, jakie nieszczęście, o jakby mnie zaraz wszyscy żałowali, jak pocieszali. To oni lubią, żmije kąśliwe. Grabarze wpatrywali się teraz w Ćwięczka, z którego wypływały wieloletnie złogi złości i nienawiści wobec całej grupy obywateli Ponurej, dla których był on zwykłym krwiopijcą. Pijawką, która wyciągała czerwone od przemrożenia szpony po ostatni wdowi i sierocy grosz. – To by im było dopiero dobrze – rzucił z wyrzutem. – „W końcu Ćwięczek na kolanach! Szlag trafił pieniądze! W końcu się weźmie do uczciwej roboty!” – cytował, a lokalna klientela, źródło niebotycznych zarobków kupca, przyjęła teraz obraz tłuszczy uzbrojonej w widły i pochodnie. – Bo mnie to wszystko tak łatwo przychodzi! I te durne pytania, proszę ja was: „Ciekawe, ile tak naprawdę kosztuje zrobienie takiego znicza?”. Jak żeś ciekawy, jeden z drugim, to se zrób i wtedy zobaczysz. No nie? – zwrócił się na koniec do grabarzy, nie kryjąc goryczy. – Dobrze powiedziane – odpowiedział bez namysłu Rysiek, podejmując jednocześnie temat niejednoznacznego pojęcia litości. – A tak w ogóle litość to, moim zdaniem, bardzo przyjemne uczucie. Zresztą może nieszczęście jest właśnie po to, by ktoś inny mógł cieszyć się możliwością żałowania tych wszystkich, którym się nie powiodło? – Litość dowartościowuje – ciągnął dalej Tomasz. – Naprawdę. Stawia nas po stronie zwycięzców, a to już jest coś. Pozwala się chełpić swoim szczęściem, bez narażenia się na krytykę i posądzenie o bufonadę i nadęcie. Mało tego, litując się nad innymi, wszyscy będą nas chwalić za dobre serce i szlachetną postawę. – A litowanie się nad swoim wrogiem – Ćwięczek wiedział, co mówi – to dopiero coś! Tak naprawdę to przecież cieszysz się całą swoją duszą, że się sąsiad zrujnował zawodowo albo rodzinnie. Ale żałując nieszczęśnika, nigdy tego w ten sposób nie odbierzesz. O nie. Mówisz do siebie tak: „Biedak. Żona go zostawiła, auta zajął komornik i... o, wykryto u niego raka prostaty. Co za nieszczęście, mój Boże, mój Boże”. – Jaka niesprawiedliwość! – zaśmiał się Rysiek. – Dokładnie. A w głębi duszy – Ćwięczek wykrzywił twarz w szubrawczym uśmiechu –
mówisz sobie tak: „A ja ciągle żonę mam. Może nie tak ładną, a nawet brzydką, ale przynajmniej jest. Samochód stary i mały, ale przynajmniej nie zajęty i posadka od trzydziestu lat ta sama, ale jest. No i kto tu teraz lepszy?”. Chciałoby się zapytać. Ale nie, ty tego nie zrobisz. Ty się teraz będziesz litował, bo jesteś taki, kurwa, boleśnie szlachetny. Tym razem to Rysiek podjął się roli gospodarza, nalewając trzecią kolejkę. Robiąc to, kontynuował temat autoterapii na zgliszczach domu sąsiada. – A poza tym zaraz zaczynasz się z nim porównywać, znaczy z tym drugim. Stawiasz się na jego miejscu, czego oczywiście do tej pory nawet nie śmiałeś robić. I myślisz sobie: „To może spotkać każdego, nawet mnie”. Odłożył butelkę i dbając o higienę, tuż przed złapaniem kieliszka wytarł dłonie o kufajkę. Potem wszyscy przechylili lampki. Rysiek mówił dalej: – Jesteśmy w tym samym wieku, mówisz. My, mężczyźni. To nic, że twoja żona nigdzie nie odejdzie, bo niby do kogo. Chyba tylko do swojej matki. – Wszyscy wybuchnęli śmiechem. – Samochodu nikt nie zlicytuje, bo i całe twoje arcyciekawe życie nie wymagało zaciągania jakichkolwiek zobowiązań. – Cała radość – Tomasz postanowił zakończyć temat stosownym podsumowaniem – jaką niesie za sobą litowanie się nad innymi, bierze się głównie stąd, że nie musimy jej, to znaczy tej radości, definiować. Trudno przecież dopuszczać taką myśl, że żałując kogoś, jednocześnie cieszymy się, że to całe nieszczęście nie dotknęło nas. Albo, że w końcu sprawiedliwy los sprowadził kogoś na miejsce, które już dawno dla niego przewidzieliśmy w swoich licznych, nocnych, pobożnych życzeniach. Nie, nie. To przecież moralnie naganne, to grzech. Sęk w tym, że wyrażając swoje zrozumienie dla niedoli nieszczęśnika, odczuwamy przy tym niezrozumiały przypływ optymizmu, który do tej pory tak skutecznie omijał nasze pojebane życie. Litość, moi panowie, to najlepsze lekarstwo na chandrę i depresję. – No i rozumiecie teraz, o czym mówię. Świat pełen jest małych ludzi – stwierdził Ćwięczek, ciężko wzdychając. – I to już nie jest caculencja.
XV Profesor Hieronim Baltazar Staroświecki, czyli dole arystokracji i niedole pospólstwa Jakby tego było mało, los postanowił doświadczyć kupca jeszcze jednym nieszczęściem. Jakim? Odwiedzinami osoby, której szczerze nienawidził od szczenięcych lat. Owa postać wywoływała u niego skrajnie negatywne emocje, począwszy od zwykłego bólu żołądka, na projekcji arszeniku wlewanego do herbaty skończywszy. Profesor Hieronim Baltazar Staroświecki. O nim to mowa. Emerytowany nauczyciel historii i języka polskiego w Szkole Podstawowej numer 2 w Ponurej. Lata nauczycielskiej posługi względem społeczności, o jednak umiarkowanych ambicjach intelektualnych, spowodowały poważne uszczerbki na zdrowiu psychicznym tego szczupłego mężczyzny. Do Ponurej trafił tuż po wojnie wraz z całą czeredą przesiedleńców z dawnych, wschodnich rubieży Polski. Na początku pełen zapału, wiary i poświęcenia w nierównej walce z analfabetyzmem, spuścizną po zaborach i sanacji, przepełniony pragnieniem zaszczepienia w młodych ponurzanach potrzeby awansu społecznego. W ostatecznym rozrachunku ten dumny człowiek skończył jako kompletny wariat. Żył głównie wspomnieniami, które w wybujałej wyobraźni nauczyciela historii przyjęły postać konfabulacji na temat szlacheckiego pochodzenia i utraconych przywilejów. Ubrany skromnie, acz nienagannie. Trochę dziwacznie, co w połączeniu z chorym umysłem nikogo nie dziwiło. Siwa bródka w szpic, na nosie binokle. Pod szyją apaszka. W ręku laska, na dłoni sygnet z tombaku. Oprócz niskiej emerytury, zawód nauczyciela pozostawił mu również skazę w postaci wyłączności na posiadanie racji i nieznośnej maniery pouczania wszystkich, wszędzie i o każdej porze. Każdy napotkany człowiek był jego uczniem, który rzecz jasna stanowił jego osobistą, nauczycielską porażkę. Wyjątkową niechęcią traktował komunistów, mimo tego, że będąc nauczycielem historii, ani słowem nie wspominał o Katyniu czy pakcie Ribbentrop – Mołotow. Nie znosił również polskich kapitalistów pokroju Ćwięczka, którzy uosabiali w jego mniemaniu sedno dziejowej niesprawiedliwości. Ten lokalny dziwak, ofiara powojennego nowego ładu i przemian ustrojowych lat dziewięćdziesiątych stał teraz naprzeciw Ryśka i dźgając go laską, nakazywał mu ustąpić sobie miejsca. – Pięknie, jeszcze tego mi tu potrzeba – wycedził pod nosem Ćwięczek, zakładając nogę na nogę i odwracając się bokiem do niechcianego gościa. Rysiek tymczasem, niezrażony zachowaniem zwariowanego staruszka, pomasował sobie bok, a następnie ustąpił mu miejsca, samemu siadając na małym taborecie z podciętą nogą. – Uszanowanie panu profesorowi – powiedział. – Pan profesor nie wzgardzi i zajdzie tu do nas. – Ja na wasze zaproszenie, poczciwi ludzie – zwrócił się wyniośle w stronę grabarzy – i kupcy – dodał, stojąc tyłem do Ćwięczka – czekać nie muszę. Przechadzałem się i pomyślałem, że wejdę. – Jak do siebie – warknął na cały głos handlarz. Profesor nie zareagował na zaczepkę. Wyciągnął z kieszeni zszarzałą chusteczkę z wyszytą literą „B” i ułożył ją na starym krześle. Następnie usiadł, kładąc dłonie na główce laski. Potem odrzekł: – Wejdę, a tak, i dam wam tę rzadką w tych podłych czasach możliwość obcowania z wartościami wyrażającymi coś więcej niż tylko zaspokajanie najpospolitszych popędów czy
potrzeb. – O jakich to wartościach, jaśnie pan myśli? – zaśmiał się kupiec. – Czekamy z niecierpliwością na oświecenie. – Sarkazm cokolwiek nie na miejscu, Ćwięczek. Szczególnie w wykonaniu takiego... – nie skończył, ponieważ Ćwięczek dźwigał już swoje naładowane złymi emocjami ciało w pozycji „lej w mordę”. Na szczęście Tomasz szybko powstrzymał mężczyznę. – No! Tylko nie Ćwięczek, nie Ćwięczek! – kupiec wygrażał pod adresem staruszka. – Już nie jestem pana uczniem, tylko dorosłym człowiekiem i swoją godność mam. – Twarz podeszła mu krwią. Hieronim, nie wykazując żadnych emocji, z lekkim uśmieszkiem na twarzy szydził dalej z Ćwięczka, zwracając się ostentacyjnie w stronę grabarzy i traktując obiekt swoich uwag jak powietrze. – Godność? Doskonałe. Dla pana, panie Ćwięczek, to nic innego jak zupełnie przygodnie poznane słowo, którego znaczenia zresztą nie jest pan w stanie nam nawet przybliżyć. – Tak? To by się pan zdziwił – żołądkował się handlarz. Atmosfera gęstniała z minuty na minutę jak galaretka w lodówce. – Nie sądzę. Słowa mają niestety tę podstawową wadę, że za krótko trwają. – Profesor dał tym stwierdzeniem do zrozumienia, że odczytanie przez Ćwięczka znaczenia choćby jednego trudniejszego słowa wymagałoby powtórzenia go z tysiąc razy. – Dlatego trzeba je wciąż powtarzać i powtarzać. Kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt razy, by w końcu do kogoś dotarły. Chyba że połączy się je w zdania. Wprawdzie tracą one wtedy swoje indywidualne znaczenie, ale w kupie mogą być już bardziej zrozumiałe. Staruszek zdawał się delektować własnymi wypowiedziami, nawet jeśli te były z gruntu idiotyczne. W tym momencie Tomasz postanowił interweniować. Chciał uniknąć zamordowania profesora przez jego byłego ucznia, a taki wynik potyczki zdawał się, jego zdaniem, jedynie realny. Być może cmentarz był z punktu widzenia ekonomiki idealnym miejscem zbrodni, ale Tomasz nie miał zamiaru spowiadać się policji, której szczerze nie znosił. – Spokojnie! – wrzasnął Szef. – Panowie, po co te nerwy? Pan profesor na pewno nie miał nic złego na myśli. Prawda? My tu sobie właśnie oblewamy. – Tomasz w zapraszającym geście pomachał flaszką przed oczami Hieronima. Ten tylko podniósł jedną brew i z przekąsem odpowiedział: – To ładnie, że sobie dogadzacie w ten pospolity, acz nie pozbawiony ludycznego uroku sposób. – Zaraz szlag mnie trafi! – Ćwięczek cisnął czapką o podłogę. Zawsze czujny Rysiek na wszelki wypadek złapał butelkę i kieliszki. – Tak jakby pan nigdy wódki nie pił! – wrzeszczał dalej. – Zresztą ten kupiony na pchlim targu sygnet i przetłuszczona darmowymi obiadkami apaszka nie upoważniają pana do traktowania nas jak pospolitych głupków. Pan tylko uzurpujesz sobie to całe szlacheckie pochodzenie, jakby to miało czynić pana lepszym! – A co ordynarny geszefciarz, że tak powiem, może wiedzieć o szlachectwie, tradycji, godności? – zapytał prowokacyjnie znudzonym głosem profesor. Starzec najwyraźniej szukał zwady i nawet o centymetr nie zamierzał odpuścić adwersarzowi, który przypominał już maszynę parową Jamesa Watta. – Dłubiesz pan te swoje świeczki, dorabiając się jakichś tam dóbr, pospolitych zresztą – zaśmiał się – ale swego pochodzenia, ze swej, pożal się Boże, twarzy, nie zmyjesz. I to właśnie jest siła arystokracji, moi panowie, która przerasta finansową
potęgę całej rzeszy jednodniowych milionerów. Za nami – tu wskazał na siebie – stoją pokolenia, które przez wieki pracowały na swoje twarze. Nie gęby, ale właśnie twarze. A tego, ku waszemu niezadowoleniu, kupić się już nie da. – Pracowali – burknął kupiec. – Dobre sobie. Pan nawet nie wie, co to praca. – To była tylko przenośnia. Chodzi o trwanie w tradycji i nie poddawanie się tandecie. Tandecie towarzyszącej masom, traktującym życie jako sposobność do wypicia, nażarcia się i bekania z zadowolenia, pomiędzy pogrzebami. – Trochę pan szanowny generalizuje. – Rysiek postanowił się wtrącić, szczególnie że słowo „pogrzebami” stanowiło rodzaj wyzwania. – I to zarówno w stosunku do tej pańskiej arystokracji, jak również, a właściwe przede wszystkim, w stosunku do całej reszty. – A co jest złego w generalizowaniu? Zresztą jak to w końcu jest? No powiedzcie sami. – Profesor wyciągnął spod siebie chusteczkę, a następnie wysmarkał w nią swój arystokratyczny nos. – Jak ktoś mówi o naszych rodakach – kontynuował, upychając chustkę w kieszeni marynarki – że są, na ten przykład, tacy a tacy, mili, szlachetni, pracowici, to wszyscy są zadowoleni i przyznają mu bezkrytycznie rację. A jak tylko ktoś powie, że ten sam naród to zbiorowisko zbrodniarzy albo pijaków, zaraz podnoszą głos, że nie należy generalizować. Nie da się dokonać pewnych ocen czy charakterystyki jakiejś grupy bez generalizowania. I nie ma w tym nic złego. Na przykład klasa piąta B to banda durni, leni i śmierdzących obiboków – po tych słowach, profesor zaśmiał się, okropnie przy tym rechocąc. – Tak ja to widzę. Tomasz też się uśmiechnął, głównie z tego powodu, że przez całą szkołę podstawową chodził do klasy A. Poza tym wyjątkowo zgadzał się z Hieronimem w kwestii generalizowania. Następnie, wskazując na przemian to na siebie, to na Ryśka, zapytał: – I co, panie profesorze, zawiedziony widokiem swoich wychowanków? – Pytasz, czy zadajesz pytanie? – odparł tajemniczo profesor. – A to jest jakaś różnica? – zapytał Rysiek. – Pytać to można o drogę na dworzec kolejowy. Zadawać pytanie natomiast, a to już... – Tak, oczywiście zadaję pytanie – żachnął się lekko zniecierpliwiony Tomasz. – Zawiedziony? I owszem. Ale nie zaskoczony. To było do przewidzenia. – Niby co? – Rysiek był bardzo ciekaw, co też takiego było do przewidzenia. – No to, że zamiast rozwijać się intelektualnie, kulturowo, ba, cywilizacyjnie, woleliście pójść po linii najmniejszego oporu i zakończyć swoją edukację tuż za bramą tego cmentarza. Rysiek wstał z taboretu i stanął nad staruszkiem, mówiąc podniesionym głosem: – A pan, przepraszam bardzo, to co w życiu takiego osiągnął znaczącego, jako pedagog oczywiście i człowiek wykształcony? Aspiracje zamienił pan, jak rozumiem, na wymagania wobec innych, tak? Profesor odwrócił głowę w stronę podenerwowanego Ryśka, a jego twarz wylądowała nieszczęśliwie na wysokości krocza grabarza. Hieronim skrzywił się w grymasie obrzydzenia i, odwróciwszy się z powrotem, wyjaśnił obecnym genezę dokonanych życiowych wyborów. – Niestety, powołanie wymaga od nas poświęceń, które tak rzadko wynagradza radość tworzenia czegoś z niczego. – Wskazał na mężczyzn. – Ale ja się nie uskarżam, broń Boże. Mnie historia, a raczej potęga tradycji, aż nadto wynagrodziła wszystkie niedostatki życiowych niespełnień. Fakt mego szlacheckiego pochodzenia, który jest wszystkim w miasteczku doskonale znany, jak zbroja chroni mnie przed całą falą prostactwa i ludzkiej niewdzięczności. Dlatego tym łatwiej jest mi poświęcać się dla ludzi z gminu, którym jestem niejako winien nieść szlachetną wiedzę, kosztem własnych aspiracji. Tak ja to rozumiem –
zakończył, wachlując przed twarzą dłonią z błyszczącym sygnetem, chcąc odgonić dym z Ryśkowego papierosa. Ćwięczek, rozeźlony wielkopańskim bełkotem profesora, nie wytrzymał. – Co to za chory kraj? – Trzasnął się otwartą dłonią w czoło. – Z kim nie rozmawiasz, czy to przy okazji jakichś dyskusji o rodzinie, szczególnie tej dawnej, zaraz twierdzi, że ma szlacheckie pochodzenie. Ja pierdolę! To jakaś epidemia jest? Zaraz zaczynają mi rysować herby i tłumaczą, co znaczy to, a to. I że ich nazwisko to się czyta tak, a tak, a pisze się znowuż inaczej, bo zaborcy się uwzięli. Jakby ta świadomość miała dać im coś nadzwyczajnego. Teraz byle kmiot doszukuje się u siebie rycerskiego piętna, nie pamiętając, że jeszcze jego ojciec za młodu biegał boso srać za stodołą. – Czyli sam pan przyznaje, że szlachectwo przynależy tylko pewnej, wąsko określonej grupie – nadął się Hieronim. – I że byle, jak pan to ładnie ujął, kmiot nie może powoływać się na swoich szlachetnych antenatów. – No właśnie, panie Staroświeczki. – Ćwięczek świadomie, perfidnie i z premedytacją przekręcił nazwisko profesora, chcąc tym samym zdyskredytować prawdziwość jego arystokratycznego pochodzenia. Doskonale wiedział, jak większość mieszkańców miasteczka, że z Hieronima taki szlachcic-ziemianin jak z parówki kabanos. – Staroświecki, Staroświecki, a nie Staroświeczki! – poprawił go staruszek, podskakując przy tym jak u dentysty na fotelu. – Sam pan już jesteś jak te swoje świeczki! Prosty i miętki! Po chwili uspokoił się i jak gdyby nigdy nic, tłumaczył swoim uczniom: – A co się tyczy moich praw przynależenia do warstw przodujących, z namaszczenia, podkreślam, a nie społecznego awansu, to biorą się one stąd, że dla mojej rodziny najważniejsze były od wieków: miłość ojczyzny, religia jako źródło wszelkiej moralności, zwalczanie wszelkich przejawów relatywizmu i... Tomasz najwyraźniej miał dosyć klasowych potyczek profesora i Ćwięczka. Szczególnie, że ci dwaj nie rokowali jakiegokolwiek porozumienia, a wódka czekała. Przerwał więc wykład o roli arystokracji w państwie. – Panie profesorze, ja bardzo proszę! – Tomasz zwrócił się wprost do starszego mężczyzny. – Ja pana naprawdę bardzo lubię i szanuję, ale my tu sobie po prostu wódeczkę pijemy. Może kieliszeczek? Tak dla zdrowia. Pan profesor nie odmówi. Staruszek uśmiechnął się do grabarza dobrodusznie. – Ja tam nic przeciwko wódeczce nie mam. A owszem, pijało się kiedyś. Tu przymknął na moment oczy, a jego myśl popłynęła hen, gdzieś w nowogródzkie strony. – A i wódka lepsza była – mówił z czułością. – A mocna! Mówię wam. Człowiek potrafił sam litr wypić, a rano już na konie. Bo to, musicie wiedzieć, że konie to pasja, pasja i jeszcze raz pasja. Ileż to wspomnień. O koniach można godzinami rozprawiać. Myśmy się w siodłach rodzili. – To co, lać? – Tomasz brutalnie zrzucił Hieronima z konia. Staruszek spojrzał na grabarza nieco zaskoczony swoją obecnością w cmentarnym baraku, a nie na stepie. – Co? A nie, dziękuję. Jak mówiłem, nic przeciwko wódce nie mam, ważne jednak, kto stawia.
XVI Widzenie Ćwięczka No i stało się. Przelała się czara goryczy. Cierpliwość nawet najpospolitszej istoty, pozornie prostej i gruboskórnej, ma swoją granicę, chociaż znacznie przesuniętą. Ćwięczek złapał za butelkę. Serce Ryśka przestało na chwilę bić i podskoczyło pod samo gardło. – Nie to nie! – ryknął kupiec. – Mnie tam zubożałego szlachciury do towarzystwa nie trzeba! I wlał w siebie resztę wódki, która to resztka stanowiła jeszcze dobre pół litra. Alkohol wpływał miarowym rytmem wprost w przepastną gardziel mężczyzny, jakby to była woda i to w dodatku niegazowana. Kiedy butelka była już zupełnie pusta, odłożył ją na stół, wytarł usta i rzekł: – I już. Potem zamilkł. Trochę zbladł. Marszcząc brwi, wpatrywał się w skupieniu w leżący w kącie wielki, zdobny znicz. Ryśkowi natomiast oczy nabrzmiały od łez. Szybko złapał za swój kieliszek z nadzieją, że znajdzie w nim jeszcze odrobinę wódki, choćby mały łyczek. Na próżno. Odwrócił się teraz w stronę profesora i niczym ranne zwierzę wyryczał: – No i widzi pan, coś tym swoim gadaniem narobił najlepszego!? Tyle z tego całego arystokratycznego bełkotu, że nasz dobrodziej się obraził. – Pokazał na Ćwięczka w geście Matki Boskiej Bolesnej. – I po wódce! Zadowolony?! Staroświecki tylko wzruszył ramionami. – Obraził, akurat. A niech się nawet obraża, ja się z plebsem wąchać nie zamierzam – powiedział podniesionym głosem wprost do Ćwięczka, który tym razem nie zareagował na zaczepkę. Spoglądał na znicz, nie dając oznak życia. Profesor widząc to, postanowił zignorować kupca i jak gdyby nigdy nic, powrócił do opowieści o koniach. – Co ja to mówiłem? A, konie. Konie, musicie wiedzieć, to nie tylko rozrywka, ale przede wszystkim styl życia. To nasza tradycja, to wizerunek dumnego narodu. No, ale wiadomo, społeczeństwo dzieli się na tych, którzy na koniach jeżdżą oraz na tych – tu ponownie spojrzał wymownie na Ćwięczka – którym przy koniach pozostaje jedynie sprzątać. Milczący mężczyzna, siedzący na krześle w jakimś przedziwnym letargu i tym razem nie dał się sprowokować. Zdawał się nie słyszeć niczego, co działo się wkoło niego. Jeszcze przed chwilą nawtykałby profesorowi ile wlezie, teraz jednak milczał jak grób. Nic dziwnego. Wypicie na raz pół litra wódki rzadko kiedy pozostaje bez znaczenia dla ludzkiego ciała i umysłu. Tomasz, który do tej pory traktował potyczkę mężczyzn jako świetną zabawę i przedmiot naukowej obserwacji, uznał, że przyszedł najwyższy czas wstawić się za Ćwięczkiem, który najwyraźniej nie był już w stanie bronić się osobiście. – Pan profesor – zaczął poirytowany – z tego rozumiem, każde przedpołudnie spędza w siodle? – No, no nie. – Profesor lekko nadął policzki z oburzenia na tak głupio zadane pytanie. – Ale nie w tym rzecz. Wiadomo, że żyjemy w tych nieszczęśliwych czasach, gdzie byle Ćwięczek może kupić sobie konia tylko dlatego, że sprzedaje jakieś tam świeczki. Ja jednakże, ze względu na płynącą we mnie niepospolitą krew, zdaję sobie sprawę ze znaczenia, jakie niesie ze sobą uprawianie tego szlachetnego sportu. Zobaczycie, a raczej wspomnicie moje słowa! Świat zatęskni jeszcze za czasami... Tu profesor nagle przerwał. Przypomniało mu się coś, o czym chciał w tej chwili opowiedzieć, a co mógłby zapomnieć. To się zdarza po siedemdziesiątce. Szybko więc zaczął
mówić: – A opowiadałem wam, jak mój ojciec, pułkownik siedemnastego szwadronu ułanów nadbyłczańsko-wiernieńskich pod wezwaniem Najświętszej Panienki Siedmioramiennej, Wacław Kos-Nowokamieński, stacjonował tu nieopodal, gdzie teraz ta stara cynkownia? – wskazał ręką bliżej nieokreślone „nieopodal”. Rysiek na te słowa dyskretnie zakręcił palcem kółko wokół swojej skroni, czym rozbawił Tomasza. Profesor opowiadał dalej, a jego głos stawał się coraz cichszy i cichszy: – Tam kiedyś stawy byli. A ryby tam byli, o, jakie to byli ryby – mówiąc to, cmokał i kiwał głową. – A młodzi się tam spotykali, a nawoływali się, a wróżyli sobie. Tak. Noce ciepłe byli, a księżyc, ach, nie taki jak teraz mały. Księżyc, proszę ja was, był niczym zad mołdawskiej chłopki. Wieczorem zapalano pochodnie. Konie, koniki chłeptały wodę ze stawu. Słychać było to chlip, chlip, chlip. Jakiś parobek nucił pieśń, a panie wachlowały się na łodziach. Noce upalne, twarze szlachetne – mruczał z zadowolenia – te... twarze... W tym momencie staruszek przymknął oczy, głowa zawisła mu na piersi, a z jego ust zaczęło wydobywać się delikatne pochrapywanie. – Zasnął – stwierdził Rysiek, machając dłonią przed zamkniętymi oczami staruszka. – Sukinkot, zasnął. Ojciec Kos-Nowokamieński? – Wzruszył ramionami. – Przecież on ma inaczej na nazwisko, Staroświecki. Bez sensu. Chyba miał pan rację z tym jego całym szlachectwem, panie Ćwięczek – Rysiek zwrócił się do kupca. Mężczyzna dalej nie reagował. Bił z niego dziwny, trochę jakby święty, spokój. Rysiek zapomniał już o nieszczęściu, jakie spotkało go parę chwil temu, kiedy to Ćwięczek, urażony przytykami profesora, wypił całą wódeczkę (niby w sam raz na trzech). Teraz, nieco zaniepokojony odrętwieniem gościa, zaczął delikatnie szarpać Ćwięczka za ramię, wołając do niego: – Panie Ćwięczek! Halo! Ten jednak ani się ruszył. Żył, to było pewne, ale jakby gdzie indziej, daleko stąd. – Co pan tak nic nie mówi? Rysiek powtórzył gest, machając dłonią, tym razem przed otwartymi oczami kupca. Nagle Ćwięczek wstał. Zrobił dwa kroki w przód i wystawiając rękę przed siebie, zaczął recytować jakiś tekst. Mówił jak nakręcony. Wyglądało to, jakby jakiś duch, może wieszcza, dawnego poety, wstąpił w to nieskażone literaturą ciało, by za pomocą prymitywnego medium, jakim był sprzedawca zniczy, przekazać światu wiadomość. Nawet profesor się przebudził, by przyłączyć się do reszty zdziwionego audytorium. Sposób, w jaki Ćwięczek deklamował wiersz, przypominał coś na kształt romantycznych improwizacji. Maniera niczym u Mistrza Holoubka na deskach Teatru Narodowego. Tylko treść zadziwiająco osobista. Nie był to Mickiewicz, Słowacki ani Krasiński. To był czysty Ćwięczek. Nowy, tajemniczy i groźny Ćwięczek. Szalony, wił się wokół tekstu, który wychodził z niego bez najdrobniejszej wątpliwości czy zawahania. Zwrotka po zwrotce. Każde zdanie przeżywane po stokroć, bez kompromisu, bez znieczulenia. Pewnie, intonując gdzie należy, czysto i bezbłędnie mówił: – Widzę jako żywo obraz ten znajomy, Z myśli niepokornej w głowie mej zrodzony. Stoję z rękoma olbrzyma obiema, Aż drży u posad cała ludzka ziemia. Ja, ojciec wszystkich lampek, pochodni i świec,
Każę wam, me dzieci, przybyć tu na wiec. Tedy wszystkie wzory, kształty i formy zwołuję, I się w jeden znicz łączyć wam tu nakazuję. Bo to wielkie dzieło, bo to wielka rzecz, Ja to wiem, to się musi chcieć. Stworzyć życia dzieło, coś tak mocą wielkiego, By swym blaskiem zadziwiło aż Boga samego. Niech ma dusza wyleci, niechaj potem skonam, Wprzódy jednak znicz zniczy tutaj ja wykonam. I nie z plastiku on będzie, szkła czy gipsu marnego, Ale z błękitu i iskier samego kryształu górskiego. Wosk w nim gęsty, od serc ludzkich gorący, Złotem miodu z kwiatów ojczyzny zbolałej błyszczący. Z szubienic zaś knot jego, starannie przez diabły skręcony, Sztywno w kadzi świętej przeze mnie osadzony. Ogień na nim wielki, jak lawa gorący, Światłem słońc wszystkich kosmosu świecący. Nie dla pamięci, nie dla złudnej sławy, Nie dla złota, srebra, nie dla próżnej sprawy. Jeno dla bluźnierczej myśli urzeczywistnienia, Że od tego światła ujrzę cały cud istnienia. Że rozświetlę początek i koniec, przyszłe i przeszłe historyje, Że się zniczem moim w sam dół piekła wbiję. A potem do samego nieba ze zniczem mym wkroczę, I po niebie siedem kręgów świetlistych zatoczę. I stanę z nim przed Bogiem, z dumą i bez trwogi, I rzeknę: patrzaj! To są teraz moje nowe bogi! Ten znicz i wszystkie pracy mojej dzieci, Z którymi na grobach ludzkości całej świeci. Twój czas przeminął, we mnie ludzkości nadzieja...! Nagle Ćwięczek zamilkł. Wyprostował się jak struna. Potem zgiął się w pół, jak rażony piorunem, i z grymasem bólu na twarzy runął wprost na podłogę. Huk, kurz, a potem cisza. Nikt nie miał odwagi odezwać się czy poruszyć. Wszyscy czuli, że wydarzyło się coś niezwykłego. Coś takiego, że... Możliwe, że nie zmieni to losów świata czy nawet napiętych stosunków na granicy pakistańsko-indyjskiej. Ale tu? W tym baraku? To było naprawdę coś. Atmosfera powagi i skupienia dawała się odczuć prawie wszystkim. Pierwszy odezwał się Rysiek, ze wszystkich chyba najbardziej odporny na niezwykłe atmosfery.
XVII Rewolucja klasowa, czyli jak się z pana zrodził cham – Uuu! Ale się nam schlał. A jak gadał!? Kurczę. Się normalnie przestraszyłem. Jakby co w niego wlazło. Rysiek podszedł do leżącego mężczyzny sprawdzić, czy ten aby żyje. Przyłożył ucho do piersi świeżo upieczonego wieszcza – żył. Spał jak dziecko, ale żył. Wykorzystane ciało leżało teraz jak zużyta torebka herbaty. Tomasz był przez chwilę zamyślony, milczący, acz wyraźnie poruszony. Nagle się odezwał: – Nie wlazło, tylko wylazło. Proszę, proszę, zniczem w Boga. Nawet taka prostota jak ten oto leżący tu Ćwięczek oczekuje od życia czegoś więcej, niż tylko świadomości dobrze spełnionego obowiązku wobec wyznaczonej mu przez los i społeczeństwo roli. – Wyraźnie rozczulony pokiwał głową. – Zresztą cóż – mówił dalej – jego piękny jak sen dom podzielą kiedyś między siebie dzieci, doprowadzając przy okazji postępowania spadkowego do znacznego rozluźnienia więzi rodzinnych. No, a dla klienteli przycmentarnych kramów bez znaczenia w końcu jest, kto wytwarza znicze, które z takim namaszczeniem rozkładają potem na nagrobkach całego kraju. Czy jest to Ćwięczek, czy jakiś inny wytwórca. I tu nagle, rozumiesz – zwrócił się do Ryśka z zadumą – okazuje się, że całe twoje życie było właściwie niepotrzebne, przynajmniej z punktu widzenia historii świata. – Myśli Szef, że ta świadomość, tej swojej historycznej zbędności, że to w nim tak tkwi i go tak dręczy? – zapytał Rysiek, wpatrując się ciągle w Ćwięczka. – Jestem o tym przekonany – kontynuował tymczasem Tomasz. – I nie mówię tu od razu o takiej historii, no wiesz, zapisywanej potem w podręcznikach. To – wskazał trochę pogardliwie na Ćwięczka – jest dowód, że realizowanie się w życiu, chociażby jako mężczyzny, nie sprowadza się jedynie do spłodzenia przysłowiowego syna, posadzenia przysłowiowego drzewa i wybudowania jakże przysłowiowego domu. To dzisiaj może zrobić byle idiota. – Innymi słowy przespanie się z żoną, wkopanie badyla i zaciągnięcie kredytu hipotecznego to jeszcze nie wszystko, by czuć się spełnionym? – odparł ze smutkiem Rysiek. Tymczasem profesor zdawał się być kompletnie niezainteresowany rozmową dwóch grabarzy. Przez cały czas tępo wpatrywał się w leżące cielsko kupca. Lecz cóż to? Nie było to spojrzenie pełne wzgardy czy tak charakterystycznego do tej pory lekceważenia. Wręcz przeciwnie. W jego oczach pojawił podziw. Hieronim sapał ciężko. Na jego pomarszczonym czole pojawiły się krople potu. Oczy podeszły czerwoną mgłą. Jedną ręką starał się zerwać przetłuszczoną darmowymi obiadami apaszkę, a drugą odganiał od siebie Tomasza, który przybył mu na ratunek, uznając jego stan za wstęp do zawału. Nie serce jednak było powodem dziwnego zachowania Hieronima. Przynajmniej nie z medycznego punktu widzenia. Nagle profesor zerwał się na równe nogi i wyrzekł słowa, które miały się stać początkiem jego upadku: – To takie straszne i genialne zarazem! – krzyknął, śmiejąc się do siebie. Co gorsza, sprawiał wrażenie szczęśliwego. – Co? To? – Rysiek wskazał na Ćwięczka. – I co panowie na to? – zapytał wyraźnie rozgorączkowany profesor, aż przyklasnął dłońmi z wrażenia. – Jeżeli Ćwięczek – mówił dalej, nie czekając na niczyją odpowiedź – tak sobie myślę, okazał się człowiekiem zaskakująco skomplikowanym i w rzeczywistości o wiele
bardziej wartościowym niż nam się to wydawało, to nie możemy tego tak zostawić. Tomasz spojrzał na staruszka groźnie i mruknął ponuro: – Możemy, zapewniam pana, że możemy. Nawet powinniśmy. – O nie! Teraz dopiero to do mnie dotarło. Panowie! Staroświecki złapał Ryśka za koszulę obiema rękami i potrząsał nim jak kukłą. – Co za myśl! Co za cudowna myśl! – krzyczał grabarzowi prosto w twarz, przy okazji plując mu w lewe oko. Rysiek nawet się nie bronił. Z otwartymi z przerażenia oczami ani myślał przeszkadzać profesorowi, który szarpiąc nim, mówił dalej: – Myśl szalona? Być może. Ale wobec tego wszystkiego, co tutaj wcześniej powiedziałem, jak naśmiewałem się z tego nietuzinkowego w gruncie rzeczy człowieka, w błędzie i jawnej niesprawiedliwości – tu, odrzucając od siebie Ryśka, który chwiejąc się, wylądował na krześle, sam przykląkł przy Ćwięczku niczym książę przy śpiącej królewnie – nie pozostaje mi nic innego, jak teraz, po prostu, po prostu – wstrzymał na moment oddech – schamieć! – oznajmił uroczyście. – No to powodzenia – rzucił lekceważąco Rysiek, wkładając z powrotem koszulę w spodnie. Profesor wstał z ziemi. Podszedł z powrotem do grabarza, który na wszelki wypadek zasłonił się ręką. – Tak, to jest idea. Może nie taka wielka, ale dla mnie jakże ważna. Pojmujecie to panowie? Mężczyźni spojrzeli na siebie, potem na profesora, nic nie mówiąc. – Jeżeli nasz poczciwy Ćwięczek okazał się istotą poszukującą jakichś wartości w przestrzeniach niematerialnych, to ja, Hieronim Baltazar Staroświecki, muszę wyjść z tego baraku jako prostak. Ćwięczek zachwiał w pewien sposób społeczną równowagą, a ja ją przywrócę – mówił dalej niczym Lenin z pancerki przed Dworcem Finlandzkim w Piotrogrodzie. – Jako jego odwieczny antagonista, nie mogę przecież stać z nim w jednym klasowym szeregu. – Tu profesor zamilkł na moment. – Tylko jak to jest być chamem i prostakiem? – zasępił się. Fakt faktem, była to w życiu Hieronima zupełnie nowa jakość, znana mu jedynie z filmów i książek. – To proste. Samo przyjdzie – skwitował złośliwe Rysiek. – Na przykład będzie pan smarkał, nie używając chusteczki. – Profesor i Tomasz spojrzeli na niego z obrzydzeniem i dezaprobatą. – No co? Od czegoś trzeba zacząć – grabarz bronił pomysłu. Profesorowi nie zależało jednak na zmianie powierzchownej, czysto wizerunkowej, karnawałowym przebraniu. – Wiem, co macie na myśli. Ale to tylko półśrodki. Ja potrzebuję czegoś więcej. Rozumiecie? Moje chamstwo jest na razie zbyt świadome, a to grozi jakąś autoanalizą i w konsekwencji pojawi się pragnienie bycia innym, czyli...? – Czyli? – zapytał Rysiek, który najwyraźniej nie nadążał za profesorem. Ten jednak wcale nie oczekiwał od grabarzy żadnej odpowiedzi. Zrobił kilka kroków w przód i w tył, po czym dodał: – Czyli chęcią bycia na powrót szlachetnym. Nie, tu trzeba przekroczenia pewnych granic. I to nie tylko zwykłej przyzwoitości. To w końcu zdarza się każdemu. Ale granic człowieczeństwa, by stać się bydlęciem w ludzkiej skórze – oznajmił. Tomasz nie wytrzymał. Miał już dosyć idiotycznego manifestu tej nauczycielskiej dziadygi.
– To jakiś obłęd – jęknął. – Ćwięczek się po prostu narąbał. A ta cała jego gadanina to jakaś psychiczna projekcja, nędzna zresztą, która zniknie jak tylko Ćwięczek wytrzeźwieje! Takie rzeczy się zdarzają. Starszy mężczyzna był jednak niezrażony. Czuł natchnienie. Nadszedł czas zmian, a on, Hieronim Baltazar Staroświecki, nie zamierzał tego przespać. Wiatr historii wciskał się teraz każdą szczeliną do baraku, czyniąc nieznośny przeciąg. – Nawet jeśli to tylko krótkotrwały przebłysk obcej mu dotąd wrażliwości, to dla mnie stało się jasne, że mój światopogląd nie może być już taki jednoznaczny i bezkompromisowy jak kiedyś. To, co było do tej pory oczywiste, stało się nagle mocno skomplikowane. To znak – stwierdził profesor z wielkim przekonaniem. – Srak nie znak. Wóda, ot co – powiedział lekko poirytowany Rysiek. – Nie bagatelizuj! – upomniał go profesor. – A poza tym ogarnęło mnie przemożne pragnienie zmiany dotychczasowego życia. Nudzi mnie już ta poza. Zresztą – nachylił się do Tomasza – tak między nami mówiąc, dzisiejsze czasy nie pozwalają mi zażywać przyjemności, jakie niesie ze sobą bycie dobrze urodzonym. Po prostu mnie na to nie stać. Wszystko to znam jedynie z książek, taka prawda – westchnął. – Za to smakowanie życia, jako prostak i zwykłe bydlę, zdawało mi się niestosowne i niedopuszczalne. Aż do teraz. Ćwięczek swoją przedziwną przemową wyzwolił mnie z oków społeczno-rodzinnej powinności. – Ja nie jestem szlachetnie urodzony – odrzekł obojętnie Tomasz. – Ty zresztą chyba też nie – zwrócił się do Ryśka. – Ja? Nie. Nie przypominam sobie. – No właśnie. Jednak nie uważam się za gbura. Potrafię znaleźć jeszcze radość z życia. Ba. Nawet czasem z zadowoleniem spojrzeć w lustro – stwierdził z takowym zadowoleniem Tomasz. – Ja potrzebuję czegoś więcej! – zaoponował zniecierpliwiony Hieronim, któremu wizja bylejakości, stanowiącej receptę przetrwania życia we względnym spokoju, zupełnie nie odpowiadała. – Wy żyjecie sobie na tym cmentarzu jak na jakiejś wyspie, która rządzi się własnymi prawami. Świat i jego potrzeby, wymagania, zasady oceniacie przez pryzmat łopaty, którą załatwiacie wszystkie pragnienia, kompleksy i szaleństwa ludzi. Ja muszę się na coś zdecydować. Do tej pory żyłem w próżni pomiędzy tym, co nieosiągalne, a tym, co niestosowne. Zresztą nie zamierzam skończyć jak ten gówniarz w starej cynkowni. On też uświadomił sobie, że chodzi mu w życiu o coś więcej niż tylko bycie kimś... kolejnym. Koniec! Muszę się zmienić. Jeszcze jest czas. Zresztą zawsze jest czas. Rysiek westchnął głęboko i spojrzał na staruszka z politowaniem. – Musi to pan profesor tylko umrzeć. To jedyny prawdziwy „mus” w naszym życiu. Przecież korzystać z życia można nie tylko poprzez bycie arystokratą czy skończonym chamem. Chociaż właściwie jedno nie wyklucza drugiego. Profesora w dalszym ciągu nie satysfakcjonowała oferowana mu przeciętność. – Niestety – powiedział. – Tak już jest, że na prostackie zachowanie może pozwolić sobie tylko albo arystokrata prawdziwy, którego prostactwo określane będzie mianem ekscentryzmu, zwykłego zdziwaczenia, albo genialny artysta. Albo, i tu dotykamy sedna, cham z urodzenia, właśnie. Reszta to ludzki plankton. – Machnął lekceważąco ręką. – Nie no – skrzywił się Rysiek. – Chodziło mi generalnie o to, że jest jeszcze mnóstwo społecznej przestrzeni, która dzieli różnymi dobrami. – Akurat! – Staroświecki pokiwał głową. – Może dla innych tak, ale nie dla mnie. Tak jest,
moi panowie. Zresztą szkoda czasu na ten socjokulturowy bełkot. Idę. Jestem taki podniecony. Będę sobie od teraz wystawał wieczorami po bramach – profesor zaczął dzielić się swoją wizją bycia prostakiem – będę pił tanie wina. Wulgarnie, a tak, wulgarnie zaczepiał kobiety wracające z kościoła. Nosił przetłuszczone włosy, rozmawiał o sporcie, rozumiecie? – Byle nie o golfie – zakpił Tomasz. – Wiadomo, football, czy ten, no... – Staroświecki szukał przykładu – bilard. Ach, no po prostu taka Opera za trzy grosze. Staruszek był mocno pobudzony. Jak dziecko przed wyjazdem na wakacje, na których czekać je miały niesamowite przygody i odkrywanie nowych, nieznanych lądów, profesor nie potrafił znaleźć sobie miejsca. To podskakując w miejscu, to spacerując energicznie po pokoju, wprowadzał energetyczny nieład w życiu cmentarza, niszcząc jego yin-yang. Tomasz miał dosyć. Postanowił przywrócić porządek rzeczy drastyczną interwencją. – Dosyć! – wrzasnął na profesora, który przystanął na chwilę w miejscu. – Dosyć już tego pajacowatego trajdolenia! Wystarczy tej teatralnej ostentacji. Szlachcic, artysta, cham. Sam pan już nie wiesz, czego chcesz! Jesteś pan tym, kim jesteś i nikim więcej. Ot, zwykły, małomiasteczkowy magister, który tylko mocą jakiegoś kretyńskiego zwyczaju określany jest mianem profesora. Tomasz zapalił papierosa. Staroświecki natomiast wpatrywał się w niego, wyraźnie rozbawiony irytacją grabarza. Niezrażony nagłym wybuchem gniewu gospodarza, uśmiechał się do niego niczym pacjent szpitala dla obłąkanych. Tomasz zaciągnął się i krzyczał dalej: – Ubzdurał se pan jakieś lumpiarskie życie, wyciągając z niego tylko to, co może mu się wydawać, powiedzmy, atrakcyjne i pociągające. Taki z pana będzie cham jak ze mnie astrofizyk. Mordę panu tylko obiją i po operze, zobaczysz pan! Na te słowa profesor przestał się już uśmiechać. – A ty to niby co? Filozof, wolnomyśliciel. Czekaj no, niech tylko życie zapuka tu, na ten twój cmentarz i zweryfikuje tę twoją obojętność i ten twój intelektualny ostracyzm wobec reszty świata. Szybko się okaże, jaki jesteś naprawdę. – Jaki mój cmentarz? – bronił się Tomasz. – Do jasnej cholery! Zresztą dobra. Chcesz pan się bawić w tę całą społeczną transformację? Nie ma sprawy, jest okazja. – Tomasz złapał śpiącego Ćwięczka pod pachami. – Bierz pan się za niego i pomóż mi pan go stąd wywlec, zanim przyjdzie jego żona i zrobi nam piekło na ziemi. Profesor szybko podwinął rękawy koszuli i splunął na dłonie. – Kto na ręce pluje, ten na robotę sra – skomentował trafnym powiedzonkiem Rysiek, wyraźnie rozbawiony całą sytuacją. Staroświecki złapał za nogi leżącego kupca. Widać było, że jeśli chodzi o profesora, to jego mentalna zmiana w człowieka z żelaza póki co ograniczała się jedynie do deklaracji. Mężczyźni z trudem podźwignęli bezwładne ciało śpiącego mężczyzny. Po chwili profesor wyraźnie zmęczony, bez żadnego ostrzeżenia puścił nogi Ćwięczka na ziemię, tak że Tomaszem aż zarzuciło. – A właściwie, co mnie to teraz obchodzi, ten intelektualny rozbitek – stwierdził jak gdyby nigdy nic Hieronim, masując sobie plecy. – Idę. Będę teraz pił piwo, o! Zdjął swój sygnet z dłoni. Przyglądał mu się przez moment i odłożył go na stół. To samo zrobił z laską. Potem odwrócił się w stronę zdumionych grabarzy. – No to jak to się u was mówi? Nara! Szukajcie mnie pod budką z piwem. – Pomachał do mężczyzn i żwawym krokiem wyszedł z baraku.
Tomasz w dalszym ciągu trzymał Ćwięczka, który chrapiąc, dyszał wódczanym wyziewem wprost w nos grabarza. – Ręce opadają. „Nara” ci będzie mówił. Kretyn. A ty co się tak gapisz! – krzyknął na Ryśka. – Bierz się za niego. Mężczyźni zatargali śpiącego kupca do składziku z opałem. Ułożyli go na stercie starych kartonów i gazet. Tomasz przykrył go zielonym suknem wykorzystywanym przy pogrzebach do osłaniania dołu. Na głowę założyli mu jego kapelusz, a na dłoni zawiesili saszetkę pełną pieniędzy. Potem wrócili do pokoju. Rysiek spojrzał przez okno, wypatrując jeszcze profesora. Potem powiedział: – Hehe, ciekawe gdzie on znajdzie u nas teraz jakąś budkę z piwem.
XVIII Powrót Młodego, czyli o tym, jak rzeczywistość wtargnęła na cmentarz Tomasza Stało się, co się miało stać. Gdzieś koło godziny piętnastej minut jedenaście do baraku wkroczyła Helena Ćwięczek. Kobieta o cudnych kształtach i okropnym temperamencie. Tomasz zareagował niczym wojskowy strateg. Wyprzedzająco rzucił szczerym komplementem o tym, co mu się tu i tam robi, gdy szanowną boginię widzi. Wulgarność czy dosadność pewnych zwrotów zależy tyko od poziomu ich odbiorcy. Pani Helena większość życia spędziła na bazarze na placu żydowskim przy ulicy Bohaterów Wojny, sprzedając wędzone ryby, w związku z czym wzwód Tomaszowego członka na widok jej ogromnych piersi był dla niej równie subtelną grą słowną, co delikatne przytknięcie ust do, okrytej koronkową rękawiczką dłoni hiszpańskiej księżniczki. Helena uśmiechnęła się na moment do grabarza, podnosząc swoje czarne brwi do góry, po czym ryknęła niczym lwica na hienę: – Zeeef! Zef. Było to zdrobnienie od imienia Józef, którego Ćwięczek używał, a które było jego drugim imieniem. Pierwszego nikt nie znał. Nawet jego żona. Ponoć było tak okropne i żałosne, że starał się za wszelką cenę wymazać je ze swego życiorysu i pamięci bliskich oraz znajomych. Niektórzy w mieście mówią, że rodzice nadali mu imię Sławek (taki Sławek z fabryki ławek), ale to już chyba przesada i obrzydliwa plotka. Tak czy siak, Józef lub jak kto woli Zef, wskoczył do pomieszczenia jak rekrut na plac apelowy, tłukąc się po twarzy dla otrzeźwienia. Helena bez słów pokazała mężowi najkrótszą drogę do domu. Na odchodne odwróciła się do Tomasza, figlarnie poklepując się po swoim ogromnym tyłku. Kiedy tylko para opuściła barak, grabarze odetchnęli z ulgą, nie wierząc własnemu szczęściu. Gdyby nie refleks Tomasza i znajomość kobiecej psychiki, piękna Helena upomniałaby się o swojego pijanego Parysa tak, że cmentarne baraki stałyby się archeologicznym stanowiskiem wykopaliskowym numer pięć w Troi. Napięcie przedpołudniowych wydarzeń przetaczających się po życiu Tomasza i Ryśka zdawało się opadać niczym księżycowy pył spod butów Neila Armstronga, gdy nagle do pokoju wszedł Młody. Wyglądał okropnie. Brudny, niewyspany, z bardziej niż zwykle rozczochraną fryzurą. Opuchnięte od płaczu i niewyspania oczy były widocznym znakiem, że wydarzyło się coś niedobrego. Również paskudne, krwawe plamy na koszuli chłopaka budziły niepokój. Nikt z obecnych jednak nie podejrzewał nawet w małym stopniu, co rzeczywiście stało za żałosnym obrazem młodszego kolegi. Rysiek na wejście rzucił się na Młodego. – Gdzieś ty był? Ty wiesz, która jest godzina? – krzyknął na chłopca. Młody, nie podnosząc opuszczonych na podłogę oczu, cicho i zupełnie beznamiętnie odrzekł: – Tam. U niego. – Co znaczy u niego? – uniósł się Tomasz, który tym razem w roli przełożonego był całkowicie nieusatysfakcjonowany lakoniczną odpowiedzią podwładnego. – To znaczy u kogo? – Podszedł do chłopaka i zaczął szarpać go, a to za rękaw, a to za poły koszuli. – Gdzieś ty się tak uświnił? Co to, krew jest? – Wskazał na plamę na rękawie. W tym momencie do izby weszła Śmierć. – Ja wiem, gdzie był – oznajmiła. Oparła o ścianę kosę, która tradycyjnie wylądowała na
podłodze, wzbudzając chwilowy popłoch wśród śmiertelników. – A ty tu skąd? – zapytał Rysiek, schodząc ze stołu. Śmierć spojrzała na niego wymownie, kiwając czaszką w zatroskaniu. Nie odezwała się ani słowem. – Oj, coś czuję, że będzie poważnie – dodał i przysiadł szybko na krześle. Kostucha wzięła do ręki jakąś starą gazetę i przeglądała ją, stojąc tyłem do reszty. Po chwili rzekła: – No, Młody, powiedz wreszcie, gdzie byłeś. Dalej – ponagliła go. Tomasz był już mocno poirytowany. Zwrócił się więc do chłopaka stanowczo: – No co jest? Języka w gębie zapomniałeś? – Byłem u Wincentego – odpowiedział ze smutkiem. I tak przyszedł czas zdania relacji z wizyty w starym grobowcu. Tomasz póki co nie podejrzewał Młodego o nic więcej ponad zwykły ochlaj. – Chlaliście? – spytał retorycznie. – Tak myślałem. Młody, tyle razy ci mówiłem, ty musisz uważać, z kim pijesz. Nie żebym... – Zamilcz! – warknęła Śmierć. Następnie, łagodnym tonem, zwróciła się do chłopaka. – No, powiedz wreszcie, co się stało. Młody spojrzał na Ryśka, potem na Szefa i powiedział: – Wincenty odszedł. Koniec – odetchnął głośno. – Już dobrze, już nie będzie musiał. Już nic nie będzie musiał. Zrobiłem to – oznajmił z lekkim uczuciem dumy w głosie. Tomasz zdjął okulary i zaczął nerwowo przecierać oczy. Rysiek, widząc co się święci, złapał chłopaka za ramię i szybko schował go za siebie. Powietrze w baraku zaczęło wrzeć. – Co ty mi tu gadasz? – Tomasz zaczął spokojnie. – Jak to odszedł, gdzie? Przecież... – zawiesił głos, kładąc sobie dłoń na czole. Nerwowo ruszał głową. – Nie, to nie może być prawda. Powiedz, że to nieprawda... – Chłopak niestety milczał. – Kurwa! – wrzasnął na cały głos. – Jasna cholera, na rany Chrystusa! – ryczał niczym ranny niedźwiedź. – Ja cię chyba...! Ty gnoju!!! Szef rzucił się w stronę Młodego. Rysiek i Śmierć szybko złapali go za kark i ręce. Niczym sanitariusze pogotowia ratunkowego, szarpiący się z wariatem, wykręcali mu nadgarstki. Zrobił się niezły tumult. – Niech go Szef zostawi! – krzyczał Rysiek, starając się przytrzymać Tomaszowi dłonie, które ściśnięte w pięść, próbowały dosięgnąć Młodego. – Spokojnie! – Przecież, przecież... – Tomaszowi zabrakło tchu. Poddał się przeważającym siłom z tego i nie z tego świata. – Puszczajcie! – wystękał do swoich oprawców. – Nie tak mocno! Śmierć i Rysiek uwolnili kolegę. Młody biegał z jednego kąta pokoju do drugiego, tłumacząc się histerycznie: – A tak. Zrobiłem to. Wiem, że się wam wszystkim teraz może wydawać, że... że to coś złego, ale on już tak dłużej nie mógł. – Łzy napłynęły mu do oczu. – To było nieludzkie tak patrzeć, jak on udaje to swoje życie i to bardziej przed nami, dla naszej przyjemności, niż przed sobą – oskarżał obecnych. Tomasz usiadł na stołku, masując sobie obolałe nadgarstki. Potem wyciągnął papierosa. Ręce mu drżały. Rysiek szybko podbiegł z zapalniczką. – A kto tobie – Tomasz ponownie zwrócił się do świeżo upieczonego łowcy wampirów – zasrańcu jeden, dał prawo do decydowania o czyimś życiu? Czymkolwiek ono nam się wydawało, to on żył tutaj setki lat przed tobą. Przed nami wszystkimi. – Sprzeciw! – obruszyła się Kostucha.
– To prawda. Ona to już... – Rysiek próbował trochę zmienić temat. – Zamknij się! – wrzasnął na niego Tomasz. Potem mówił dalej do Młodego. – A ty sobie tak po prostu zadecydowałeś, że Wincenty musi już umrzeć, tak? – Przecież sam Szef wczoraj mówił, że mamy prawo decydować o swoim życiu i że to tak nie może być, żeby trwać w tym cierpieniu tylko dla samej idei życia – mówił z przejęciem chłopak, ciągnąc przy tym nosem. – Nic takiego nie mówiłem! – zaparł się Tomasz, co jak wiemy nie było prawdą i czego Rysiek nie omieszkał mu wypomnieć. – Mówił Szef. – A nawet jeśli – Tomasz spojrzał na Ryśka z wyrzutem – to była to tylko zwykła rozmowa, jedna z dziesiątek, jakie prowadzimy w tym zakładzie. Jest chyba jakaś różnica między światopoglądem, ba, nawet jakąś postawą, a konkretnymi działaniami? Na miły Bóg! – wybuchnął ponownie. – Przecież jeśli mówię, że... no... na przykład... O, że nie mam nic przeciwko gejom, to nie znaczy, że będę się zaraz prowadzał z każdym chłopem po ulicach. – A może Młody zrobił właśnie to, na co ty nigdy nie miałeś odwagi. Ty i te twoje libertyńskie poglądy – naigrywała się z niego Śmierć. – A tu proszę. Młodość jest bezkompromisowa, a nie okrutna. To twoje słowa. – Twoje słowa i twoje słowa! Nie broń go! – zżymał się grabarz. – To co? – wykrzykiwał Śmierci prosto w oczodoły. – Człowiek nie może już nic powiedzieć, nad niczym się głośno zastanowić, żeby zaraz jakiś psychopata, a tak, psy-cho-pa-ta – powtórzył, wskazując na Młodego – nie zechciał tego wszystko wprowadzać w życie! Jezu, jak mogłeś?! – Tomasz przepełniony goryczą i rozczarowaniem wobec swojego podopiecznego oskarżał go niczym Robespierre. – Widać mógł – stwierdził beznamiętnie Ryszard. Po chwili sam zwrócił się do Młodego. – Młody, co cię podkusiło? Kurczę! Ja wszystko rozumiem. Ale przecież bez względu na wszystko, o czym tu teraz mówimy, tak na zdrowy rozum, to ty go normalnie zabiłeś. Niespodziewanie dla wszystkich Śmierć przyjęła rolę obrońcy chłopaka. Nie zgadzała się z tezą, że Młody w przypływie szału i opacznie pojętego sensu luźnych dyskusji kolegów, zabił Murnałowskiego dla draki albo z głupoty. – Uuu, mocne słowa – odniosła się do słów Ryszarda. – Moim zdaniem, powinniście być dumni. W końcu to wasza szkoła. To całe wasze gadanie, a szczególnie twoje – wskazała na Tomasza. – Ostatecznie to ta twoja racjonalno-technologiczna mentalność zawiodła nas tu, gdzie, a raczej przed czym, stanęliśmy. Stałeś się dla Młodego czymś na kształt autorytetu, symbolem obrońcy autonomii jednostki, czy jak to tam zwą. Tomasz wstał z miejsca i wdał się w polemikę z przyjaciółką. – Zawsze w dupie miałem wszelkie autorytety! Tym bardziej nie wymagam od innych, by mnie w ten sposób postrzegano. Szczególnie od zwykłych morderców! – To tak jak ja. Mam w dupie ludzką autonomię – Kostucha machnęła ręką – ale to zupełnie inna sprawa. A ty przestań już popadać w ten histeryczny ton! – Spojrzała na Tomasza i popukała się wymownie w czoło. – Sypiesz tymi kryminalnymi przymiotnikami jak z rękawa. – Autonomia? Oczywiście, że tak. Zawsze byłem jej wierny. Trudno znaleźć w tym zafajdanym miasteczku kogoś bardziej oddanego tej idei niż ja – wykrzykiwał Tomasz. – Ale ja się pytam, jak daleko ona ma sięgać? Pytam się! Jak widać, nie każdy potrafi z niej korzystać. – Ja ci powiem, jak daleko – warknęła Śmierć. – Tak daleko, jak pozwolisz. W końcu ty tu
rządzisz. – A te wszystkie rozmowy – Młody, ośmielony postawą Kostuchy, uderzył tym razem w ton oskarżający – że pomóc komuś umrzeć, gdy życie stało się jedną, wielką beznadzieją i udręką, to rozumny akt humanitaryzmu, to co? Wszystko to już nic nie znaczy? – Nie, to wszystko ma sens – bronił się Tomasz – i jest ważne, ale nie o to teraz chodzi. Nie rozumiecie? Mnie po prostu przeraża fakt, że do śmierci kogoś jednak nam bliskiego, bez względu na to, co o tym myślisz, można podchodzić tak koszmarnie racjonalnie. – Ale ciebie łatwo wyprowadzić z równowagi – zarechotała Śmierć. – Oczywiście. Wystarczy kogoś zabić i zaraz się denerwuję – ironizował w złości grabarz. – Ale ja go nie zabiłem! – krzyknął rozżalony Młody. – Czy Szef, czy wy wszyscy nie potraficie tego zrozumieć? Nie chcecie? On pragnął tej śmierci jak niczego na ziemi. Śmierci, której ktoś, nie wiem, Bóg czy diabeł jakiś, ciągle mu zabraniał. Ja byłem tylko gałęzią i sznurem, którego Wincenty nie mógł sobie założyć. Rysiek, który raczej nie starał się stawać po żadnej ze stron dyskusji, przyklasnął tym razem chłopakowi. Na Tomaszu nie zrobiło to jednak żadnego wrażenia. Miał żal do Młodego, głównie o to, że sam, bez niczyjej porady zdecydował o losie wampira i to w tak brutalnie nieodwracalny sposób. – Daruj sobie te tandetne alegorie. Proszę – Tomasz wskazał obiema rękami na Młodego. – Kogo my tu mamy? Małomiasteczkowy grabarz okazał się być wielkim sędzią życia i śmierci. Zadecydowałeś, że nadszedł już ten czas, by uwolnić go od bólu egzystencji. Tak?! – No, nie całkiem tak. – Młody spojrzał na Szefa z wyrzutem. – Ale co wyście dla niego zrobili, co? I tylko: panie Wincenty to, a panie Wincenty tamto, może by pan pomyślał, może się zastanowił. Ciągle tylko to gadanie i gadanie. Od tej gadaniny nikomu cierpień nie odejmiesz – stwierdził roztropnie. – My tylko ciągle zastanawialiśmy się, czy aby człowiek, który cierpi, musi cierpieć, jaki sens ma cierpienie, czy jest potrzebne. A panu Wincentemu pozostawało jedynie tkwić w tym piekle, bez nadziei na ulgę czy jakikolwiek koniec. – A może my też mieliśmy coś do powiedzenia na ten temat? A może życie wieczne pana Wincentego miało jakiś głębszy sens, którego żaden z nas nie pojmował? Zastanowiłeś się nad tym, zanim polazłeś do niego, żeby go zaszlachtować śpiącego?! Może jego istnienie, właśnie takie, a nie inne, czemuś służyło? Może nawet nam i temu miejscu. Kto ci dał prawo, by ingerować w coś, czego nie rozumiesz? Bo ja na pewno nie! – Ja tutaj Szefa pozwolenia czy zgody nie potrzebowałem – postawił się Młody. – Wszystko to moje sumienie, moja pamięć. Młody usiadł na taborecie, najwyraźniej zmęczony już udowadnianiem wszem i wobec, że to, co zrobił, było wielkim gestem współczucia i miłosierdzia wobec znieczulicy oskarżających go teraz mądrali. Z drugiej strony poczuł ulgę jak uczeń po wywiadówce. Co się stało, to się nie odstanie. Teraz może być już tylko lepiej. Spokojniej. A i Szef z czasem zrozumie, wybaczy. Póki co Tomaszowi było jeszcze bardzo daleko do zrozumienia, wybaczenia i zgody. – No proszę – wzniósł ręce do nieba – on już naszych rad nie potrzebuje. Wiesz co? – Tomasz spojrzał na Młodego. – Ten cmentarz jest całym moim życiem. Tutaj, za tym murem, między tymi grobami, stworzyłem świat, do którego całe plugastwo, pospolitość i miernota dzisiejszego świata nigdy miały nie sięgać. – O, i mnie się teraz wydaje, że życie Wincentego było niczym innym jak dobrem narodowym tego cmentarza. – Śmierć obstawała przy swoim.
– Co przez to rozumiesz? – spytał Tomasz. – Pytasz, czy zadajesz pytanie? – wtrącił rozbawiony Rysiek, któremu, nie wiedzieć czemu, przyszedł na myśl profesor Staroświecki. Śmierć tymczasem kontynuowała podjęty wątek: – Po prostu Wincenty był niczym innym jak dziwolągiem, którego równie pokręcona egzystencja stanowiła część twojej cmentarnej układanki. Te wieczorne dyskusje, to litowanie się nad nim, pouczanie. – A co to komu przeszkadzało? – Tomasz w dalszym ciągu nie rozumiał zarzutu. – Co złego w tym, że ludzie zamiast się mordować, wolą normalnie pogadać? Chyba że to zbyt prozaiczne. Widać dla niego tak. Pewnie nawet ci powieka nie drgnęła, ty...! – Zamachnął się na chłopaka, ale już tak bardziej symbolicznie. – No co? Wikary Chrystian miał jednak rację, że nie mam co z wami gadać. – Młody postanowił wesprzeć się autorytetem Kościoła. Rysiek zmarszczył brwi. Znał dobrze duchownych swojej parafii, szczególnie, że żona często pomagała w sprzątaniu świątyni i ozdabianiu jej przy okazji licznych świąt i uroczystości. Miała przy tym nadzieję, że jej poświęcenie pozwoli wkroczyć do Królestwa Niebieskiego zarówno jej, jak i mężowi, grzesznikowi i nicponiowi. Tak więc grabarz dobrze znał proboszcza, księdza Łukasza, ale o żadnym wikarym Chrystianie nie słyszał. – Jaki znowu wikary Chrystian, co ty pleciesz? – zapytał zaskoczony. – No jak to jaki? Ten nowy, co to do naszej parafii przyszedł – wyjaśnił chłopak. – W życiu. – Rysiek wstał z miejsca. – O ile wiem, to jakieś cztery miesiące temu dali nam tu nowego księdza, ale go zaraz na powrót odwołali i w ogóle to on miał Andrzej. – Grabarz pomyślał chwilę. – Tak, Andrzej miał na imię, a nie tam żaden Chrystian. Młody ponownie poczuł niepokój. Rozglądał się po wszystkich, szukając wsparcia. Przecież ktoś jeszcze musiał spotkać jasnowłosego księdza. – Ale przecież ja wczoraj, tam przy grobie, po robocie rozmawiałem z nim o Wincentym. Mówił, że ksiądz proboszcz wszystko wie, błogosławi i że to misja taka, moja... – Młody nie skończył. Schował głowę w kolanach i nakrył ją rękami w geście rozpaczy. Pomału dochodziło do niego, co tak naprawdę wydarzyło się wczorajszego wieczoru i z kim lub też z czym przyszło mu rozmawiać o dalszych losach Murnałowskiego. – Oj, Młody – Rysiek ciągnął dalej – coś z tobą nie tak. Jeszcze dzisiaj z rana, w drodze do roboty spotkałem księdza proboszcza i skarżył mi się, że mu już ciężko tak tylko z księdzem Łukaszem parafią zarządzać, wiernym służyć i że źle się stało, że księdza Andrzeja zabrali. Ale o żadnym Chrystianie czy innym nowym wikarym nic nie mówił. Chłopak wstał z miejsca i trzymając się za włosy krzyczał: – Boże, Boże miłosierny! Dlaczego właśnie ja? Po co mi to wszystko było? – I ruszył do drzwi, odpychając od siebie Tomasza, który stanął mu na drodze. Szef osunął się na ścianę, Rysiek natomiast próbował powstrzymać Młodego. Bezskutecznie. Na zewnątrz słychać było jeszcze Młodego, który powtarzał, krzycząc na całe gardło: – Oblivokry! Oblivokry! Przeklęte oblivokry! – Wybraniec! – Szef krzyczał na odchodne. – Kolejny nawiedzony! Zostaw go! – Zatrzymał Ryśka. – Niech idzie! Widać taki los wybrańców mających misję. Cholera by ich wzięła. Wszyscy oni jednacy. Różni ich tylko skala szkód, jakich narobią pod pretekstem nadzwyczajnej roli, jaką im coś lub ktoś przypisał. A ty co się tak uśmiechasz? – warknął na Kostuchę, która szczerzyła się jak głupia.
– Myślę sobie, a to mi się rzadko zdarza – zaczęła – że ten cały wikary Chrystian to był właśnie taki oblivokr, o którym wam opowiadałam. – I co, wystawił na próbę Młodego? – zapytał Tomasz. Śmierć nagle spoważniała. – Nie Młodego, a ciebie, cymbale. Szef opuścił na moment głowę. Myślał. Nie miał zamiaru przyznać Śmierci racji. Przynajmniej nie od razu i nie publicznie. Z czasem ton jego dalszych wypowiedzi nieco się jednak zmienił. – Daj spokój. Ty i ten twój cały diabeł. Gówniarz konfabuluje, bo widzi, że się skompromitował i tyle. – Czyżby? – Kostucha nie miała zamiaru odpuścić. – Spójrz na to z innej strony. Ty, wielki orędownik niepoddawania się bezkrytycznie zastanym zwyczajom i zabobonom, mający za nic postrzeganie świata jedynie przez pryzmat moralności tłumu – uśmiechnęła się szyderczo – potraktowałeś Młodego nie lepiej niż, nie przymierzając, Walazkowa swoją wnuczkę. – No wiesz! Jest chyba jakaś różnica – uniósł się Tomasz. – Pozornie. Walazkowa przynajmniej jest uczciwa. Myśli tak, jak wygląda i robi to, co uważa za słuszne. Powiedz tak szczerze – zwróciła się do Tomasza – czy kiedykolwiek znalazłeś się w sytuacji, w której mógłbyś zweryfikować swoje postępowe poglądy? Grabarz wiedział, że w gruncie rzeczy Śmierć miała rację. Łatwo jest radzić czy wymagać od innych życia w zgodzie z samym sobą, wbrew utartym konwencjom, nie bacząc na wyroki małomiasteczkowych trybunałów, jeśli się niczym nie ryzykowało. Łatwo jest obnosić się ze swoim światopoglądowym sztandarem, jeśli nigdy nie przyszło nam poświęcić w jego obronie choćby odrobiny, malutkiej części swojego świata. Jednak uraza, jaką dziś żywił do Młodego, nie pozwalała mu na obiektywną ocenę słów, które usłyszał od swojej przyjaciółki. – Jestem wierny swoim poglądom, a poza tym nie widzę związku – skwitował bez przekonania. – Młody po prostu egoistycznie, w przypływie jakiegoś obłędu, zrobił coś... – Coś – przerwała mu Śmierć – o czego słuszności powinieneś być przecież przekonany. A przynajmniej powinno to być zgodne z twoim wielce oświeconym światopoglądem na życie, głównie cudze. Wróg mentalności niewolnika, piewca wolności wyboru. Tak naprawdę przegrałeś egzamin z liberalizmu. A dlaczego? Bo ktoś śmiał zburzyć twój porządek tego całego cmentarnego świata. Wincenty ci pasował. Był inny, odrzucony, nieakceptowany przez ludzi, tych ciemnych, zacofanych ludzi. I tu pojawiasz się ty, John Locke kopidołów. Rysiek na te słowa wybuchnął śmiechem, mimo tego, że nie miał zielonego pojęcia, kto to jest ten cały Locke. Dlatego po chwili przestał się śmiać i skruszony poszedł szukać czegoś w encyklopedii. – I kto tu teraz popada w histeryczny ton? – Tomasz zapytał obrażonym tonem. – I jeszcze jedno, przestań w końcu demonizować moją rolę w całym tym pożałowania godnym wydarzeniu. Zaraz jeszcze mi powiesz, że to ja zabiłem Wincentego. W przeciwieństwie do Tomasza, dla Śmierci stwierdzenie to nie wydało się aż tak pozbawione sensu. Wręcz przeciwnie, zaraz wyłuszczyła mu swój osąd na temat postawy, która nie licowała z tym wszystkim, co stanowić miało świetlany obraz postępowego grabarza. – A może jednak? Zresztą, to nie o śmierć tego nieszczęśnika tu tak naprawdę chodzi. W gruncie rzeczy, dobrze się stało, że Wincenty ostatecznie zamknął oczy na dobre. Mnie ta sytuacja też w pewnym sensie już irytowała. W końcu żył on trochę i mnie na złość. Ale nie
w tym rzecz. Rzecz w tym, że okazało się, iż tak naprawdę łatwo przychodziła ci zawsze ocena innych, na przykład Ćwięczka czy Walazkowej. A sam? – Kostucha spojrzała na Tomasza z wyrzutem. – Kiedy przyszło co do czego, zachowałeś się jak nie znoszący sprzeciwu despota. Nagle Śmierć wyciągnęła kościstą dłoń w geście nakazującym pozostałym natychmiastowe milczenie. I nastała cisza. Potem, jak gdyby nigdy nic, zakręciła się wokół własnej osi, tworząc wir z kurzu, gazet i niedopałków papierosów. Błysnęło, świsnęło i Śmierć zniknęła. Grabarze spojrzeli po sobie ze zdziwieniem, zastanawiając się, co tak Kostuchę pognało, że ta bez nijakiego, choćby zdawkowego „cześć”, prysnęła z baraku, zapominając nawet o własnej kosie. Po chwili Śmierć ponownie zmaterializowała się i rzucając na cały głos okrzykiem „kurwa!”, podniosła zapomnianą przez siebie kosę. Po czym znowu się zakręciła, błysnęło, świsnęło i odeszła. Tym razem na dobre. Niedługo po tym wszystko stało się jasne. Otóż do środka weszła Walazkowa. Była podenerwowana. Włos rozmierzwiony, beret przekrzywiony. Próbując dojrzeć stan spódnicy na tyłku, kręciła się jak pies za własnym ogonem. Otrzepała się i bez powitania zaczęła: – A co tu u was taki rwetes? Matko boska! Ten najmłodszy wybiegł stąd, jakby go co opętało. Mówię do niego, wołam, żeby się zatrzymał, bo mi wszystkie znicze z rąk wywalił i potrzaskał – pokazała rozdartą reklamówkę – a on nic, tylko biegnie na zatracenie i skacze po tych grobach, że aż strach patrzeć. Żeby se tylko czego nie zrobił. Stało się co? – zapytała grabarzy, którzy spoglądali na siebie porozumiewawczo. Rysiek szybko zajął się zatroskaną kobietą. – Nic tam się nie stało. Ot, młodość. Nerwów na wodzy utrzymać nie może i tyle. Dużo tych zniczy wam natłukł? – zapytał, a następnie zaczął zachęcać Walazkową, by ta weszła dalej. – Wejdźcie, coś wam dam w zamian. Zanim jednak zaczął szukać nowych zniczy, nachylił się do Tomasza i cicho zapytał: – Szefie, może polecę za nim, co by jakichś głupot jeszcze nie narobił? – Nigdzie nie łaź! – zaordynował Tomasz pewnym głosem. – Jego rzecz, jego sumienie, sam tak mówił. Mądry taki, to niech sobie radzi. Nie umknęło to uwadze kobiety, która szybko zapomniała o zniczach. – Sumienie? – spytała z zainteresowaniem. – O, to on już musiał coś poważnego nawywijać, ja to wiem. O sumieniu gadacie, to musi być ważna rzecz. – Oj, Walazkowa już niech nie szuka sensacji. Po prostu z Szefem się pokłócili. Wszystko. Jak to przy robocie – Rysiek bagatelizował sprawę na poczekaniu. Walazkowa, dzielnicowe urządzenie nadawczo-odbiorcze, nie dała się zbyć tak prymitywną nawijką. – Akurat! – Spojrzała na Ryśka spode łba. – Już mi tam nie gadajcie, za stara jestem. Przecież widzę, że coś się stało. – A stało się, stało, żeby Walazkowa wiedziała. – Tomasz nie wytrzymał. – Szefie! – upomniał go Rysiek. Za późno. Grabarz z goryczą w głosie zwrócił się Walazkowej: – Niech mi Walazkowa powie, tak szczerze, jaki ze mnie jest człowiek? Co? Kobieta spojrzała na niego podejrzliwie. „Zgłupiał chłop czy co?” – pomyślała. – Jak to jaki? To co niby mam powiedzieć? – wolała się upewnić. – No, normalnie, Walazkowa! – Tomasz wybuchnął gniewnie. Nie miał dzisiaj dnia. Cierpliwość już dawno szlag trafił i trudno mu było, z tak dla niego charakterystyczną
wyrozumiałością, odnosić się do ociężałości umysłowej Walazkowej. – Jaki jest ze mnie człowiek? Dobry, zły, mądry, głupi? – wymieniał dla przykładu. – No! Normalnie! – Ale jako grabarz czy człowiek? – zapytała sprytnie (przynajmniej w jej mniemaniu). – Na litość boską! A co? Jedno z drugim nie można? – krzyknął. Kobieta, trochę przestraszona, nabrała powietrza w płuca i odrzekła jednym ciągiem: – Tak po prostu to normalnie zły z pana człowiek to nie jest, nie powiem. Może trochę za mądry i pytacie za dużo. No i Boga nie uważacie. – Tu znów nabrała tego swojego świętego dostojeństwa. – Tak, to niedopuszczalne. Kpicie sobie ze wszystkiego, z ludzi się śmiejecie, że nie postępowi. – Na chwilę zamilkła, po czym jeszcze sobie coś przypomniała. – O, i za nic sobie macie przykazania... – dodała na koniec, chociaż dało się odczuć, że się kobiecina zaczyna nakręcać i zaraz tak pojedzie po Tomaszu, że hej. Na szczęście grabarz szybko przerwał sąd nad sobą. Miał tego dość. Zresztą, co mógł odkryć, co pojąć, czego się na swój temat dowiedzieć, od kogoś takiego jak ona? Wszystko i tak sprowadzało się do jednego. Do bluźnierstwa. – Dobrze już! Wystarczy – uciął wywód. – Bierzcie te znicze i idźcie sobie. Rysiek podał Walazkowej sześć zeszłorocznych, seledynowych zniczy, na których widniał wizerunek uśmiechniętego papieża. Kobieta ucieszyła się ogromnie z prezentu czy raczej zadośćuczynienia. Na odchodne dodała w swoim stylu: – A młodymi to trzeba czasem potrząsnąć. Bo to, co się teraz dzieje, to strach na ulicę wychodzić. Dawniej to się starych słuchało. Wiadomo było, tak był człowiek wychowany, że jak siwy włos na głowie, to o życiu wiedział więcej, niejedno widział. I wojna była, i głód, i ciężko, ale się jednak żyło, weselej jakoś. A jak starszy wchodził, to my wszyscy stawali, a jak mówił to słuchali my. Rysiek wziął Walazkową pod rękę i zaczął wyprowadzać z pomieszczenia. Nie można było inaczej. Prewencyjnie, żeby do Wincentego nie dołączyła dzisiaj kolejna ofiara grabarza. – Tak, tak – Rysiek mówił do kobiety. – Dla Walazkowej jak ktoś ma więcej niż siedemdziesiąt lat, to już jest źródłem wszelkiej mądrości. Nawet jeśli staruszek przez całe swoje życie, był tępy jak jaki pień. Wiedzę zdobywa się nad książką, a nie kalendarzem. Walazkowa urażona wyrwała się z objęć Ryśka. – O, widzę, że tu jak zwykle – oburzyła się. – Starszym należy się szacunek! I to ci powiem na koniec, że jak dożyjesz takiego wieku, wtedy będziesz dopiero mógł powiedzieć, że coś o życiu wiesz. Nic się nie zmieniło. – Machnęła ręką na mężczyzn. – Naprawdę. – Ma Walazkowa rację, nic się nie zmieniło, dziękuję. – Tomasz oburknął dość opryskliwie i nawet nie spojrzał na Walazkową. Ta tylko wzruszyła ramionami i udając święte oburzenie, uniosła głowę do góry na znak dezaprobaty dla chamstwa, z jakim się właśnie zetknęła. Nagle do pokoju wbiegł młody chłopak. Miał jakieś dwanaście lat. Wymachiwał rękami. Był mocno przestraszony i podniecony. Sapał. – Proszę państwa, proszę państwa! – wołał zdenerwowany, nie mogąc przy tym złapać tchu. – Wypadek! Szybko, jakiegoś człowieka potrącił samochód, tu przed wyjściem z cmentarza. Chodźcie! Pełno krwi, wszystko widać, naprawdę! Tomasz z Ryśkiem wyskoczyli szybko z baraku. Walazkowa w ostatniej chwili schowała za siebie znicze. Gnali co sił, przeskakując mogiły, które stały im na drodze. Po paru sekundach byli już za bramą. Na krawężniku siedział Młody, otoczony wianuszkiem gapiów. Jedną ręką trzymał się za głowę. Ktoś przyłożył mu opatrunek do skroni, który momentalnie zmienił kolor na czerwony. Cała prawa część twarzy i włosy ubabrane były krwią wymieszaną z piachem
i czarnym żwirem. Lewa dłoń oparta bezwładnie na nodze. Najwyraźniej złamana. Właścicielka sklepu z dewocjonaliami, która przez witrynę dokładnie widziała całe zdarzenie, dzwoniła na numer sto dwanaście, wyzywając dyspozytora straży pożarnej od ćwoków i nieuków. Jakaś kobitka w futrze z norek oglądała swoje czerwone autko, które z wgniecioną maską i rozbitą szybą stało pokracznie w poprzek jezdni. Rozmawiała przez telefon z mężem, lamentując i użalając się nad swoim smutnym losem, złorzeczyła pod adresem młodocianego przestępcy, który wyskoczył jej tuż przed maską i pewno będzie chciał wydębić odszkodowanie. Po chwili pojawiło się pogotowie ratunkowe. Młoda pani doktor w czerwonym kombinezonie złapała kontrolnie chłopaka za chorą rękę. Ten wrzasnął na cały głos, dając tym samym znak, że lekarka dobrze trafiła. Następnie poświeciła mu małą latareczką prosto w oczy. Wprawnie usztywniła złamaną kończynę. Mimo tego, że chłopak był w stanie na własnych nogach dotrzeć do karetki, pracownicy pogotowia załadowali go na nosze i wpakowali do samochodu. Taka procedura, mówili Tomaszowi, który, prawdziwie przejęty, postanowił pojechać z Młodym wprost do szpitala. Przy wsiadaniu rozejrzał się czujnie, czy gdzieś aby nie czai się Kostucha. Zaraz po tym, jak odjechali, pojawili się policjanci z drogówki. Zanim rozpoczęli czynności wyjaśniające przyczynę samego wypadku, musieli interweniować z powodu bójki, jaka wywiązała się pomiędzy Ryśkiem a pewnym przemądrzałym jegomościem, który nieopatrznie rzucił parę kąśliwych uwag pod adresem Młodego. Na szczęście wszystko skończyło się na pouczeniu i uściśnięciu ręki na zgodę.
XIX Madame Helikopter i scyzoryk profesora Młody przeleżał kilka dni w szpitalu. Ręka poszła w gips. To samo z lewą stopą. Na głowie kilkanaście szwów nadawało jego niewinnej buzi męskiego charakteru. Krwiak pod czaszką szybko się wchłaniał, nie stanowiąc zagrożenia dla życia i zdrowia chłopaka. Ogólnie rzecz biorąc, Młody wyszedł z tej kolizji obronną ręką. Jakiś tydzień po Wszystkich Świętych opuścił szpital i z opuchniętą twarzą, wsparty o kulę, pojawił się na cmentarzu. A listopad tego roku był ciepły i nader przyjemny. Globalne ocieplenie w połączeniu z polską złotą jesienią przynosiło ludziom ukojenie i spokój. Tomasz siedział na ławeczce z encyklopedią PWN w dłoni. Obok Młody wystawiał pokiereszowaną twarz do słońca, wchłaniając jego dobroczynną energię. Rysiek natomiast, z miotłą w dłoniach, wzbijał wokół siebie tumany kurzu, sprzątając plac przed barakiem. – Słuchasz mnie? – upewnił się Tomasz. – Słucham Szefie, słucham – mamrotał niezadowolony Rysiek. Tomasz jeździł palcem po stronie encyklopedii, w skupieniu szukając hasła, którym mógł zaskoczyć kolegę. Nie było to zresztą trudne, szczególnie, że nikt normalny nie uczy się encyklopedii na pamięć, chyba że jest się chorym na autyzm. Ryszard nie był chory, nawet na przewlekłą anginę. Wiedział jednak, że Szef uwielbiał dręczyć ich pytaniami o definicje pojęć, które czerpał z lubością i na gorąco z opasłych tomów. To, że sam słyszał o nich pierwszy raz w życiu, nie przeszkadzało mu łajać reszty za głupotę i brak ogólnej wiedzy. – No to na przykład... O! – Zaczął czytać. – Powiedz mi, co to jest fa-zo-mierz? – Co? – Ryszard spytał z irytacją w głosie. – Fazomierz, co to jest fazomierz? – Pojęcia nie mam! – Rysiek nawet nie próbował zgadywać. Tomasz uśmiechnął się od ucha do ucha, zadowolony. – No widzisz, jak ty mało wiesz – stwierdził z politowaniem, a potem zaczął czytać, głośno i wyraźnie. – Otóż, fazomierz... Słuchasz mnie?! Fazomierz to przyrząd do mierzenia przesunięcia fazowego między dwiema przemiennymi wielkościami elektrycznymi. – Rysiek odwrócony tyłem do Szefa, poruszając ustami, złośliwie przedrzeźniał starszego kolegę, który delektując się swoją wiedzą niczym cytrynową landrynką, czytał dalej. – Jednakowej częstotliwości. O, to jest ważne! – Uniósł do góry palec. – Przy małych częstotliwościach stosuje się fazomierz elektrodynamiczny lub ferrodynamiczny. Wiadomo – powiedział sam do siebie. – Przy większych znowuż, na przykład w radionawigacji, fazomierz elektroniczny. No proszę. – Tomasz pokiwał głową, zdziwiony, jakie to niezwykle praktyczne zastosowanie posiada taki, proszę ja was, fazomierz. – Fascynujące – skomentował Rysiek wywracając oczy do nieba. – Albo to. – Tomasz przeniósł wzrok na literę „L”. – Ciekawe, czy to będziesz wiedział? Le-mni-ska... – skrzywił się nieco, nie mogąc dokładnie przeczytać hasła. Przymrużył oczy, podnosząc jednocześnie okulary do góry. – Le-mni-ska-ta. No, proszę, lemniskata. – Za łatwe – odpowiedział Rysiek znienacka. Tomasz ponownie się zmarszczył, czując w tym jakiś podstęp. I miał rację. – Tak? – zapytał z niedowierzaniem Szef. – Nie. – No to wiesz czy nie?
– No pewnie, że nie wiem! – odrzekł rozdrażniony Rysiek, schylając się jednocześnie po dwadzieścia groszy, które leżało na kupce zgarniętego kurzu i piasku. Tomasz uśmiechnął się z ulgą. Nie wyobrażał sobie takiej sytuacji, żeby któryś z jego współpracowników mógł, tak bez namysłu, z przekonaniem podać pełną definicję lemniskaty. Na taki luksus mógł sobie pozwolić jedynie posiadacz encyklopedii, czyli on sam. – A, ty głupi jesteś – skwitował. – Lemniskata – zaczął czytać, chociaż tym razem szło mu dość opornie, głównie ze względu na wyjątkowo skomplikowaną materię – to, rozumiesz, krzywa, płaska. Krzywa i płaska? – ponownie zapytał sam siebie. Potem wzruszył ramionami i czytał dalej. – Krzywa, płaska, będąca zbiorem punktów, dla których iloczyn odległości od ustalonych punktów jest stały. Mógłbym tak cały dzień – stwierdził z błogim uśmiechem na twarzy. – Co do tego to nie mam wątpliwości – dodał Rysiek. – Nie narzekaj. No, to jeszcze to – przeleciał wzrokiem po hasłach – proszę. Co to jest liburna? Rysiek w tym momencie przypomniał sobie pewien wybieg, który z powodzeniem stosował jego ojciec, przygłuchy na jedno ucho (nigdy wprawdzie się nie badał, ale tak twierdził). Kiedy ktoś, na przykład matka, pytał go o rzecz dla niego z jakichś względów niewygodną, na przykład, czy zrobił już to, a to, on zawsze odpowiadał w ten sam sposób, pytaniem „kogo?”. „Na matkę to już tak nie działa, ale może na upierdliwego Szefa będzie jak znalazł” – pomyślał Rysiek. – Kogo? – zwrócił się więc do Tomasza. – Co kogo? Pytam się o tą... no, liburnę. – Kogo? – powtórzył irytująco Rysiek niczym wsiowy idiota. – Co ty mi tu z tym kogo i kogo? – Że kogo? – Grabarz szedł na całość. Tomasz machnął ręką, zamknął książkę i rzucił zniecierpliwiony na ławkę. – Zawsze działa – wyszeptał pod nosem Rysiek, wyraźnie ubawiony. Szef rozczarowany brakiem współpracy, zwrócił się bezpośrednio do Młodego: – Jak się czujesz, boli jeszcze? – Boli. – Do wesela się zagoi – palnął wyświechtanym powiedzonkiem. – Wiem, ale to nie o nogi chodzi. Młody opuścił smutno głowę. Gryzło go sumienie. Nie tyle z powodu tragicznego odejścia pana Wincentego, co raczej z wynikłego z niego zamieszania w życiu cmentarza. Ponadto stał się ofiarą podpuchy rzeczonego diabła, o którym mówiła Śmierć. Powinien być bardziej czujny. – Oj, Młody – Rysiek postanowił ukoić trochę żal, który zadomowił się w sercu chłopaka – ty daj już spokój temu umartwianiu siebie i nas przy okazji. Co ty myślisz, że tylko tobie się coś takiego przytrafiło? Każdy w życiu, przynajmniej raz, musi zabić swojego wampira i tylko po to, aby później, dużo później, zrozumieć, że to wszystko było nie tak. Myślimy, że patrzymy, a nic tak naprawdę nie widzimy. Wydaje się nam, że rozumiemy, a tu, bracie, nic nie pojmujemy. Normalna rzecz. W słowach Ryśka dało się wyczuć moc życiowego doświadczenia i szczerą chęć pomocy udręczonej duszy. – Akurat – odpowiedział mu na to Młody.
– Akurat, akurat. Akurat, żebyś wiedział. Zawsze kiedy kłócę się z moją żoną, ostatnio dosyć często, zaczynam sobie uzmysławiać taką oto prawdę, że ja zabiłem swojego Wincentego, żeby cię nie skłamać – tu Rysiek przymknął na chwilę oczy, licząc w pamięci – jakieś siedemnaście lat temu. A symbol tej zbrodni, o patrz – pokazał chłopakowi palec ze złotą, nieco przytartą obrączką – noszę tu, na palcu lewej ręki. I zaufaj mi, twoje połamane gnaty to nic. Jak ożenisz się kiedyś z kobietą przechodzącą przez dwadzieścia lat permanentną menopauzę, to te dzisiejsze bolączki wspominać będziesz z rozrzewnieniem. Młody pierwszy raz od wielu dni uśmiechnął się szczerze. Widząc to, Tomasz objął chłopaka i powiedział: – Bo widzisz, naprawdę mądry człowiek kieruje się w życiu wątpliwościami. To pomaga stać się rzeczywiście szlachetnym. Może i trudno wtedy zdobywać świat i, jak zwykł mówić nasz poczciwy Ćwięczek, wyciągać z niego co najlepsze kawałki, ale z drugiej strony, jak cudownie i przyjemnie jest być człowiekiem rozumnym prawdziwie i w pełni. Kiedy nie musisz krzyczeć i udowadniać, że masz rację i że nasza prawda jest tą najprawdziwszą. Kiedy pojmiesz to, co mówię, że poszukiwanie odpowiedzi to nie słabość, że wynik twoich poszukiwań nie potrzebuje natychmiastowego potwierdzenia w rzeczywistości i uzdrawiania całego świata, akurat w chwili, kiedy on wcale tego od ciebie nie oczekuje, wtedy – tu Tomasz wystawił twarz do słońca – staniesz się kimś, kto nawet z perspektywy naszej cmentarnej ławeczki może spoglądać na ludzi z dobrodusznym spojrzeniem króla Salomona. – Trochę mnie głowa boli – skarżył się Młody. – I słusznie. Posiadanie wątpliwości to nie dysleksja, z niczego nie zwalnia. Wręcz przeciwnie, wymaga od nas dużo, dużo więcej niż od całej rzeszy ludzi posiadających wyłączność na rację i niczym nieuzasadnione poczucie własnej wartości. Świat pełen jest ludzi hałaśliwych. Rysiek tymczasem skończył to, co wcześniej zaczął. Na placu wyglądało nieco czyściej. Umęczony cisnął miotłą w bok i przysiadł się do kolegów. Razem z Tomaszem sięgnęli po papierosa. Poza nałogiem, palenie spełnia również rolę swoistej nagrody. Dla tego pierwszego wdechu warto zaharowywać się na śmierć, zamiatając na przykład plac przed cmentarnym barakiem. – Skończyłem – powiedział z satysfakcją. – No i dobrze. Ładnie – skomentował Szef. – Ładnie – dodał z uznaniem Młody. I tak rozmowa zeszła na zupełnie nowe tory. Obszary z zakresu pogody i kynologii. Był to dialog trzech mężczyzn, który do niczego nie prowadził, niczego nie rozwiązywał, nad niczym się nie pochylał, a tylko sobie biegł – i to też nie za szybko. Podział ról tej dyskusji nie miał w tym momencie znaczenia. Ważne, że było ciepło, spokojnie i pozornie z sensem. – Całkiem ładnie. – Ładny dzień. – Owszem. – W rzeczy samej. – Nie za ciepło. – Można wytrzymać. – To miła odmiana po ostatnich, dość intensywnych opadach deszczu. – Winny był front atmosferyczny znad Azorów. – Z równoczesnym przesuwaniem się dużych mas powietrza kontynentalnego.
– Dają się już zauważyć, rozbudowujące się miejscowo, obszary wysokiego ciśnienia. – Pojawiają się coraz częstsze przejaśnienia, chociaż na wschodzie występują jeszcze przelotne opady deszczu. – Wpływa to niewątpliwie na poprawę warunków biometeorologicznych. – Pies. – Gdzie? A, tam. – Kundel. – Kundel. Rudy. – Podpalany bardziej. – W tym świetle? – Faktycznie. – Jak cicho. – Tak. Cisza. – Nic nie słychać. – Miotła już się wytarła. – No, trzeba nową. – Koniecznie. Nawet najbardziej zajmująca rozmowa, pełna emocji, przeróżnych argumentów, pasji, przekrzykiwań, wnikliwych ocen i konstruktywnych wniosków osiąga w pewnym momencie punkt krytyczny, po którym temat wypala się niczym suchy, jesienny liść w ognisku. Dało się wyczuć napięcie. Stan, w którym każdy z osobna czuje się w obowiązku, żeby coś powiedzieć, ale z nadzieją czeka, aż zrobi to ktoś inny. I jak to na naszym cmentarzu bywa, ratunek przyszedł od strony miasta. Do siedzących w niezdrowym milczeniu grabarzy zmierzała Madame. Ta sześćdziesięcioparoletnia kobieta o blond włosach, spiętych w potężny kok, była lokalną prostytutką. Ubrana była w przybrudzony T-shirt z napisem „College girl”, spod którego wychodził na przemian to brzuch, to biust. Kurteczka skórzana, krótka jeansowa spódniczka, kabaretki obciągnięte na szeroko rozstawionych nogach i buty na dość wysokim obcasie. Twarz opuchnięta od alkoholu, a w dłoniach papieros wsadzony do długiej czarnej fifki – nieodzownego atrybutu każdej damy. Na oczach męskie okulary przeciwsłoneczne, zapewne prezent od zadowolonego klienta. Niczym bajkowa wróżka była w stanie spełnić każde, nawet najskrytsze marzenie, a droga nie była. Niestety, czasy świetności miała – jak miasto, w którym pracowała – dawno już za sobą. Pierwszy zauważył ją Rysiek. – Patrzcie, kto idzie, Madame Helikopter! – I całe szczęście, bo już szliśmy prostą drogą do piekła – Tomasz odetchnął z ulgą. – Kto taki? – Młody jako jedyny w towarzystwie i jeden z nielicznych wśród męskiej części obywateli Ponurej nie miał zielonego pojęcia, kim jest ta karykaturalna postać, zbliżająca się do nich chwiejnym krokiem. – A, Młody. – Tomasz podjął się prezentacji osoby, którą znał, szanował i dogłębnie (swego czasu) poznał. – Widzisz, nie miałeś jeszcze przyjemności poznać. To alter ego naszej drogiej Walazkowej. Że tak powiem, najstarsza z zawodowo najstarszych, przynajmniej w naszym miasteczku. – Że kto? – Młody nie załapał słownej szarady. – Kurwa, Młody, ot co – wyjaśnił Rysiek. Chłopak zachichotał jak panienka z pensji na
widok książki o anatomii. – Hihi, a czemu Helikopter? – Bo jest już tak stara – szybko tłumaczył Rysiek, aby zdążyć przed przybyciem kobiety – że musi przynajmniej od piątej rano krążyć nad miastem, co by jakiego klienta załapać. I stąd ten helikopter. Tylko – tu pogroził palcem Młodemu, ku przestrodze rzecz jasna – ty nie wyskocz z tym helikopterem przy niej, mówię ci jak przyjaciel. Tylko Madame. Nic, tylko Madame. Radzę i przestrzegam. Za ten helikopter to ci resztę kulasów poprzetrąca, a potrafi, wierz mi, potrafi. Tomasz rozpostarł ramiona w geście powitania, a następnie wskazując wolne miejsce na ławeczce, tuż przy Młodym, przywitał się ze znajomą. – Ach, witam, Madame! Służę uprzejmie. Ławeczka jest, bardzo proszę, i od razu nie zapytam, jak idzie, bo już na pierwszy rzut oka widać, że nie najlepiej. – Oj, cóż zrobić. – Madame siadła ciężko na ławce. Wyciągnęła przed siebie nogi i niespiesznie naciągnęła kusą spódniczkę na wystające spod niej koronkowe majtki. – Takie czasy – dodała. – Żebyście wiedzieli, to już nie te czasy, co dawniej. – To prawda – powiedział Tomasz, częstując kobietę papierosem. Ta podziękowała. Na papierosy zawsze było ją stać, cudzych nie brała, a paliła tylko z filtrem. Wyciągnęła swoją paczkę i zaproponowała grabarzom. Tym razem to Tomasz grzecznie podziękował. Tylko Rysiek skorzystał, wąchając z lubością markowego szluga. Tomasz tymczasem mówił dalej: – Tak to już jest z czasem, że nigdy nie jest taki jak był kiedyś, tylko zawsze gorszy. Proszę sobie wyobrazić, Madame, nawet Walazkowa twierdzi, że w czasie wojny to jakoś weselej było. – Nawet Walazkowa? Ta stara wiedźma? Przecież po tej wariatce niczego innego nie można się spodziewać. Madame nie znosiła Walazkowej, w przeciwieństwie do jej zmarłego męża. Do Wilhelma Walazka czuła nawet pewien sentyment. Podobno uwielbiał to robić na klatce schodowej, a po wszystkim dawał na lepsze i w rękę pocałował. – Tak to już z nimi jest. Mówię o takich ludziach jak Walazkowa. To nieuleczalne przypadki kolekcjonowania dobrodziejstw, jakie ponoć niesie za sobą wojna. Bo tak – Tomasz zaczął wyliczać dobrodziejstwa pożogi wojennej – wojna jest najlepsza na kulejącą gospodarkę, bo napędza koniunkturę. Jak złapią jakiegoś pedofila, to wojna znowu jest zbawiennym oczyszczeniem ze wszelkiej maści zboczeńców. Jakaś starowinka dostanie w ciemnej bramie w łeb, to w czasie wojny był porządek. – To był dopiero porządek! – poprawił go Młody, z naciskiem na słowo „dopiero”. – Słusznie. To był dopiero porządek. Złodziejstwa takiego nie było, młodzież się nie nudziła, tracąc masowo życie i zdrowie na barykadach, a nie pieniądze rodziców na dyskotekach. A jak ci jest smutno, to...? – To w czasie wojny było jakoś weselej! – krzyknęli wszyscy chórem i się roześmiali. Kobieta spojrzała teraz na Młodego. Ten udawał, że patrzy przed siebie, nerwowo zezując na jej biust. Moment i zrobił się czerwony jak małpia dupa. Bał się, co taka, za przeproszeniem, prostytutka, teraz sobie myśli i czego może od niego chcieć. Madame tymczasem nie amory były w głowie. – A tobie co się stało, synku? – spytała, spoglądając na opatrunki. – Wszedł w spór zbiorowy z pracodawcą – rzucił wyprzedzająco Rysiek, jednocześnie
złośliwie uśmiechając się do Tomasza. Ten tylko popukał się w czoło. – Ja coś o tym wiem. Ile ja razy dostałam po gębie od moich alfonsów, a miałam ich – przeliczyła szybko palce u dłoni – siedmiu. Tak, że się w lustrze poznać nie mogłam. Rysiek parsknął śmiechem, a kobieta trzasnęła czule chłopaka w ramię, który na tę przyjacielską pieszczotę odpowiedział bolesnym skowytem. – No, to z Szefa jakby alfons został – Rysiek dalej ciągnął łacha z Tomasza. – Ale ja go, droga pani, nawet nie dotknąłem – tłumaczył się podenerwowany. – Jakbym ich słyszała! Dokładnie tak jak oni. – Madame wiedziała swoje i śmiejąc się z Tomasza, machała do niego ręką. – Ale muszę wam powiedzieć, że tak z perspektywy czasu, jak sobie tak powspominam, to nie było tu najgorzej. Tak między nami mówiąc, to oprócz tego tu połamańca i jeszcze paru młodych, to nie ma chłopa w naszym miasteczku, który by mi za coś nie płacił. – Madame niech nie przesadza. Wielkie miasto to to nie jest – Rysiek zażartował. – Ale i tak spore uznanie. – Mogłabym ci, chłopcze, niejedno opowiedzieć o tych twoich kolegach. Tomasz na to się zapowietrzył. Do dziś pamięta pewien poranek w szopie na narzędzia. – Madame da spokój – przerwał jej szybko. – Już i tak autorytet się sponiewierał – odrzekł smutno. Kobieta zaśmiała się niczym hiena na sawannie, zakrywając dłonią usta, w których przestrzeń międzyzębowa stanowiła żałosną większość jej uśmiechu. Tomasz tylko kiwał głową. Nagle Madame ucichła, a potem spytała obecnych: – A słuchajcie! Znacie profesora? Tego... No wiecie? – Wiemy – odpowiedział jej Rysiek. – Trochę nam ostatnio nawyrabiał. – Nawyrabiał? To lepiej słuchajcie. Kobieta wstała (z trudem) z miejsca i zaczęła opowiadać, przy okazji szukając czegoś w torebce. – Stoję sobie w ostatnią sobotę z tyłu ratusza, na Pocztowej, i słyszę: „Stój dziwko!”. Trochę mnie to zdziwiło, rozumiecie? Stałam tam już jakieś dobre cztery godziny, nigdzie się nie wybieram, a ten mi tu „Stój!”. – No i ta dziwka, za przeproszeniem – obruszył się Tomasz. Kobieta opowiadała dalej, mocno rozentuzjazmowana: – Patrzę, a tu wali prosto na mnie nie kto inny jak nasz profesor. Tylko jakiś inny. Koszula rozpięta, włosy potargane jak u dyrygenta i boso. Na bosaka znaczy. Podbiegł i mówi: „Teraz rzecz się wydarzy”. To ja mu na to, bom głupia myślała, że mu się zachciało, że to kosztuje tyle, a tyle, a tamto znowuż tyle, a tyle. A on mi na to, że nie o to teraz chodzi. Rodzi się jego nowe oblicze, krzyczy, koniec życia na pozór, miasto zadrży w posadach i runie świątynia fałszywej moralności. – No co też pani powie. Tak krzyczał? – No mówię wam. Ja mu na to, żeby mi dupy nie zawracał żadnymi świątyniami, a ten, jak na mnie nie wrzaśnie: „Ty, taka i owaka! Dla mnie teraz pracować będziesz! Ja tu mam...” i nóż wyciągnął. Madame wyciągnęła z torebki mały scyzoryk i, trzymając go dwoma palcami niczym zużytą prezerwatywę, wymachiwała nim przed rozbawionymi twarzami grabarzy. – To znaczy nóż – poprawiła z przekąsem. – Taką składaną pierdółkę. Jak ja to zobaczyłam, no to mnie takie już nerwy wzięły i z mordą na niego: „Ty pętaku na wacie pędzony, z takim
kutasikiem na mnie, szacunku do zawodu nie masz? Co ty sobie wyobrażasz koci synu, że się do branży załapiesz, bo chcesz? Bo taki kaprys masz? Z frajera na alfonsa aspirujesz? Z czym do ludzi?”. Za łeb go złapałam – tu pokazała, jak to obezwładniła profesora z kutasikiem składanym – młynka zakręciłam i na mordę prosto w chodnik. – Prosto? – spytał z podziwem Rysiek. – Prosto. No bo jak ja miałam inaczej zareagować? Nie chodzi o ten scyzoryk, żebym się go bała. Ale co on chciał tym udowodnić? Że jest jednym z nas, że go wychowała ulica, jak przecież wiadomo, że nie wychowała? – Mówiąc to, podciągnęła pończochy. – A mówiłem idiocie, że tak się to skończy – skomentował całe zdarzenie Tomasz. Madame wyciągnęła jeszcze z torebki niechlujnie wytarganą stronę z lokalnego dziennika „CZAS NA PONURĄ”. – To wszystko nic. Patrzcie tu. O! W gazecie, dzienniku lokalnym piszą. O... Tomasz wziął do ręki podany mu skrawek zmiętego papieru. – Pani pokaże. Odsunął od siebie kartkę, mrużąc oczy. Potem odwrócił się do siedzącego chłopaka. – Młody, ty czytaj, okulary gdzieś posiałem. – Kronika! Kronika kryminalna – zaordynowała Madame. Młody zaczął czytać. – „Wczoraj, w godzinach nocnych, ze szpitala dla umysłowo i psychicznie chorych numer trzy, w niewyjaśnionych okolicznościach uciekł znany i szanowany – jak dotąd – obywatel naszego miasta Hieronim Baltazar S. – znany bardziej jako „Pan Profesor”. Hieronim S. został umieszczony w szpitalu po tym, jak ze złośliwością i swawolą kopał przechodniów na ulicy Ceglanej. Wcześniej, jak donosi policja, dopuszczał się na terenie Placu Pod Trzema Dębami uporczywego lżenia, w sposób wulgarny, przesiadujących tam starszych kobiet, które – jak donoszą świadkowie całego zajścia – nie pozostawały mu dłużne. Fakt ten tak rozsierdził profesora, że ten wieczorem wtargnął do restauracji Pod Lichym Koniem, gdzie publicznie, w obecności małoletnich, oddał mocz na talerz klienta, który okazał się być komendantem miejscowej policji, siedzącym wraz z kobietą, która nie była żoną komendanta, ale panią z okienka miejscowej poczty. Uciekając ulicą Księdza Biskupa Nalewki, Hieronim S. kontynuował proceder moczowy, czym wprawił w zdumienie licznych przechodniów. Wśród nich znajdował się znany w naszym mieście internista i wielki miłośnik endemicznego wróbla leśnego, doktor Lucjan Starczek, który stwierdził, iż oddawanie moczu w pełnym galopie należy do rzadkości i jest nie lada wyczynem. Być może. Nie usprawiedliwia to jednak takiego zachowania. Zastanawia nas, co było przyczyną tego, że z porządnego człowieka, pedagoga, wychowawcy wielu pokoleń mieszkańców miasta, mogło się narodzić takie bydlę w ludzkiej skórze. Smutne to i żenujące. Takie zachowanie, drodzy czytelnicy, nie przystoi nikomu – nawet grabarzowi”. Podpisano T.K. Jak tylko Młody skończył czytać interesujący artykuł, Rysiek podszedł do niego i wyrwał mu gazetę ze złością. – Pokaż to – grabarz nie krył oburzenia. – Słyszała to pani? Słyszeliście? „Nawet grabarzowi” – zacytował rozgniewany. – To gryzipiórek bezczelny. O, proszę, nawet nie miał odwagi, żeby się podpisać, z imienia i nazwiska. W mordę gnoja! – Zostaw – odezwał się spokojnym głosem Tomasz. – Się będziesz przejmował pismakiem. – Po chwili dodał: – No proszę, nasz profesor prawie dopiął swego. Zawsze był stuknięty. A teraz jego wariactwo, w zetknięciu z przyjętą postawą chama i prostaka, zradykalizowało
się, doprowadzając go wprost do czubków. A wszystko przez to całe widzenie Ćwięczka. – O wilku mowa – zakomunikował Młody.
XX Jak to Ćwięczek pogodził się z literaturą za sprawą buddyjskich kołowrotków Jak na zwołanie na placu pojawił się zasapany biznesmen. Na rękach niósł sporych rozmiarów kartonowe pudło. Położył je ostrożnie na ziemi. Następnie wyciągnął z tylnej kieszeni chusteczkę, którą wytarł spocone czoło. Zdjął swój ulubiony skórzany kapelutek i zaczął się wachlować. Kiedy tylko umęczone serce mężczyzny pozwoliło mu nabrać głębszy oddech, przywitał wszystkich wyraźnie zadowolony, a nawet szczęśliwy: – Dzień dobry, ludu pracujący. Kłaniam się też Madame. Chciałbym coś u was zostawić, na jakąś chwilkę. Mogę? – A niech pan zostawia co chce – zgodził się Szef. – Towar? Ćwięczek tylko na to czekał. Założył kapelusz i wskazując na leżące u jego stóp pudło, zaczął tłumaczyć: – A, to jest właśnie mój najnowszy pomysł. Zupełny przełom w biznesie pogrzebowym i okołopogrzebowym, że się tak wyrażę. Nikt przede mną tego nie wymyślił, a jeśli nawet, to nie miał na tyle odwagi, wyobraźni i polotu, żeby to wprowadzić, że tak powiem, w życie. Po prostu caculencja. – A to mnie pan zaintrygował na poważnie. Cóż to takiego? – Madame była bardzo ciekawa tego przełomu. Handlarz postanowił nie zdradzać wszystkiego od razu. Najpierw zamierzał wyjaśnić genezę powstania wynalazku. Uśmiechnął się do Madame, wskazując na trzymany przez nią w dłoniach scyzoryk profesora. – Pomału. Można? – Kobieta podała mu nożyk. – Dziękuję. No więc tak... – Wyglądał jak prestidigitator albo komiwojażer. – Pamiętacie naszą ostatnią dyskusję? – Wtedy coś się pan tak napierdolił? – Rysiek chciał się upewnić, czy aby myślą o tym samym. O spotkaniu, kiedy to Ćwięczek gadał wierszem, po uprzednim wychlaniu przyniesionej gorzały. – Wtedy, wtedy – potwierdził z niechęcią kupiec. Nie zamierzał wracać do samego wydarzenia, które w tym kontekście nie miało żadnego znaczenia. Wystarczy, że piękna Helena nie dawała mu zapomnieć. – Pamiętacie, rozmawialiśmy o książkach. O tym, czy je czytać, czy warto, czy jest czas. I wiecie co? – Wszyscy pokiwali przecząco głowami. – Od tego czasu nie dawało mi to spokoju. Cały czas nurtowała mnie taka oto myśl: co zrobić, żeby, uznając powszechną niechęć do czytania, jednocześnie wykorzystać dorobek tych wszystkich ludzi, pisarzy, którzy napracowali się przecież przy pisaniu tych różnych książek? – Wyzwanie – stwierdził z powagą Tomasz. – No nie? – Ćwięczek aż puchnął z dumy. – Słuchajcie dalej. Siedzę sobie któregoś wieczoru w domu, oglądam telewizję, a tam puszczają jakiś taki film, z tych przyrodniczokrajoznawczych. Wiecie, takie filmy, co to się na nie patrzy, ale się ich nie ogląda. Nagle, rozumiecie, pokazują jakichś mnichów buddyjskich, bodajże... żeby nie skłamać, z Nepalu. I wiecie co? – Ponownie wszyscy przecząco kiwnęli głowami. – Mimo że są to z natury bardzo, ale to bardzo cierpliwe chłopy, ci mnisi znaczy, to niespecjalnie chyba lubią się modlić. To znaczy, coś tam się modlą, ale nie tak jak my, że tam klepiemy Ojcze Nasz, Zdrowaś Mario... – Litania do Najświętszego Serca Pana Jezusa, Koronka... – dołączył się Rysiek.
– Pod Twoją Obronę, Wyznanie Wiary... – Młody dodał od siebie. – Anioł Pański – przypomniała sobie Madame. – No właśnie nie! – przerwał im Kupiec. – Tylko, a jak mówiłem ludek to nad wyraz cierpliwy, wymyślili se takie, rozumiecie, kołowrotki. – Co? – spytał zaintrygowany Tomasz. – Kołowrotki. I tymi kołowrotkami, jak mówiłem, sobie kręcą. A jak tak nimi zakręcą, to modlitwa sama się do nieba niesie i już. Odprawiona. – Ćwięczek okrasił swoją pucułowatą gębę uśmiechem kretyna. Taki był zadowolony z pomysłowości mnichów z Nepalu. – Nie może być. A duże to oni te kołowrotki mają? – zapytała zaciekawiona Madame. – A gdzie tam, takie bździny – odpowiedział i pokazał palcami dziesięciocentymetrowy odcinek. – Idą sobie, tak jeden z drugim, jak gęsi, młynka zakręcą i już. – Na cały różaniec to się muszą trochę nakręcić – zauważył słusznie Rysiek. – Pewnie tak, ale nie o to chodzi. – Ćwięczek zabrał się za rozpakowywanie kartonowego pudła i rozciął szarą taśmę. – Nagle, jak już mówiłem, coś mnie tak jakby olśniło. I teraz, uwaga! Oto i moje dzieło! Powoli wyciągnął z jego wnętrza znicz. Zielony. Ani duży, ani mały. Po prostu zwykły, szklany, zielony znicz. Towarzystwo nie kryło rozczarowania. Jak na wynalazek mający zmienić oblicze handlu cmentarnymi ozdobami, nie robił wrażenia. Spojrzeli po sobie. Tylko Ćwięczek nie przestawał się uśmiechać, widząc miny przyjaciół. Bo tylko on wiedział, w czym tkwi sedno innowacji. – Znicz – stwierdził bez emocji Rysiek. – Znicz – potwierdził kupiec. – Zielony – dodał Młody. – Zielony. A co w środku? – Ćwięczek przechylił szkło tak, aby wszyscy mogli ujrzeć zatopioną w wosku kartkę papieru, pokrytą drobnym drukiem. Tomasz podszedł pierwszy i złapał znicz do ręki. – Pokażcie. Kartka jakaś. – Ha! – Kupiec klasnął w dłonie. – No właśnie, kartka. Ale nie byle jaka kartka. O, tu jest napisane, na dole. Odwrócił znicz do góry nogami. Obok ceny znajdowała się adnotacja: „Nieznośna lekkość bytu – Kundera”. – Teraz rozumiecie? Nie? Wszyscy spojrzeli po sobie. – Patrzcie. Załóżmy, że nasz bliski zmarły lubił za życia jakąś książkę. Albo że chcieliśmy mu coś przeczytać, ale nie zdążyliśmy. Albo nie znamy się na literaturze, jak ja na ten przykład, a czytać to też niespecjalnie, jak ja na ten przykład – powtórzył. – Albo że może nawet teraz byśmy chcieli, bo nostalgia, no wiecie, tylko że głupio tak nad grobem z książką. I co wtedy? Ano przychodzimy do Ćwięczka, czyli mnie, i mówimy: mój bratanek, świeć Panie nad jego duszą, umarł młodo, może nawet z miłości. A ja na to – znowu sięgnął do pudła – znicz różowy. Proszę pani, proszę pana, caculencja. W nim zaś zatopiona strona z Cierpień młodego Wertera niejakiego Goethego. Zapalamy znicz, strona płonie i jak modlitwa z kołowrotka unosi symbolicznie nasze śliczne opowiadanie gdzieś ku naszym bliskim. Wszyscy spojrzeli gdzieś w niebo. Tymczasem Ćwięczek, z szeroko otwartymi oczyma, czekał na reakcję publiczności. Osobiście uważał pomysł za świetny, wręcz odkrywczy. Idea, która miała łączyć w sobie walory czysto komercyjne z kulturą wyższą. Ślad, jaki niewątpliwie pozostawiła w nim ostatnia alkoholowa improwizacja, połączona z utratą
przytomności, nakazywał mu podjęcia się czegoś, o co się do tej pory nie podejrzewał. Wzbudził w sobie syndrom miernoty nieuświadomionej, a to, jak już wiemy, było bardzo niebezpieczne, szczególnie dla tak prostej osoby. Czuł, że poruszona struna, która objawiła w nim nową stronę osobowości, bardziej wrażliwą, wręcz liryczną, może doprowadzić go na skraj emocjonalnej przepaści. Musiał znaleźć sposób, dzięki któremu koegzystować będą szacunek dla literatury pięknej z alergiczną wprost reakcją na czytanie. Teraz czekał tylko na akceptację, rodzaj kolaudacji. Bo cóż po najlepszej nawet idei, jeśli świat się od niej odwróci, że o klientach nie wspomnę? Tomasz jeszcze przez moment w milczeniu obracał w dłoniach zielony znicz, po czym odrzekł: – Genialne! Panie Ćwięczek, jak dla mnie – handlarz wstrzymał oddech, czekając na wyrok – jesteś pan, no... Artystą! Tak, i to wielkim! Stanowisko Szefa okazało się niesamowicie wprost zbieżne z odczuciami pozostałych świadków prezentacji. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Uśmiechali się szczerze, gratulując Ćwięczkowi, a to poklepując go po plecach, a to ściskając mu rękę. Sukces. Całe grono arbitrów reprezentujące dwie, ważne części ludzkiego życia, czyli śmierć i seks, nie kryło wzruszenia i zachwytu nad przemianą, jaka zaszła w Ćwięczku. – A nie mówiłem? – wykrzyknął uradowany kupiec, a w jego oczach pojawiły się łzy szczęścia. Rysiek zajrzał do kartonu. – Pokaż pan inne. – Proszę bardzo. Blaszany bębenek. I tak rozpoczął się pokaz. Różne kształty i kolory. A w każdym zatopiona zadrukowana karteczka. Wycinek pracy największych pisarzy literatury światowej i krajowej. Towarzystwo ochoczo przystąpiło do pracy. Dobieranie dzieł do potencjalnych klientów stało się okazją do niezłej zabawy. – O, tu. – Ćwięczek wyjął czerwony znicz. – Proces Kafki. Dla sędziny Wieleckiej. Saga rodu Forsyte’ów! – Rodzinne grobowce, w sam raz – zaproponował Rysiek. – O, Świętoszka Moliera zapalimy kiedyś Walazkowej. – Na zachodzie bez zmian Remarque’a – Tomasz przeczytał etykietę na podłużnym zniczu przypominającym ogromną gilzę. – Dla wojskowych – dodał Rysiek, po czym wziął do ręki fioletową lampkę. – Madame, tylko proszę spojrzeć, Wyznania gejszy. Młody, nie podnosząc się z ławki, krzyknął do kupca: – A dla naszego samobójcy z cynkowni, tego chłopaka, co się powiesił, też coś się znajdzie? – Oferta będzie cały czas uzupełniana, lista aktualizowana, to dopiero partia doświadczalna, dla poznania rynku. Ćwięczek nachylił się nad pudłem, chwilę pogrzebał. – O, proszę. Myślę, że to mogłoby się nadać. Tomasz odebrał od niego kolejny znicz, tym razem w kształcie świątecznej choinki. – Siekierezada Stachury. Jest pan genialny – ponownie pochwalił handlarza. – Serce Amicisa? – Rysiek skrzywił się, a potem wymownie westchnął. – Panie Ćwięczek! – Niestety, takie życie – odparł ze smutkiem Ćwięczek, wzruszając ramionami. – Może i racja – przyznał grabarz.
Mimo fantastycznej atmosfery towarzyszącej poszukiwaniom „targetu” dla nowego produktu, Madame postanowiła pożegnać towarzystwo. Trzy razy odbijała się plecami od oparcia ławki, zanim udało jej się stanąć na krzywych nogach. Poprawiła lekko rozpuszczony kok, po czym wystękała: – No dobra, miło tu się z wami gaworzyło, ale czas mi już iść. Tylko ciężko jakoś wstać. Rysiek nie omieszkał dorzucić małej złośliwości pod adresem kobiety. – Cóż, grawitacja ma swoje prawa. – Wam to trzeba będzie kiedyś zapalić Nędzników! Ćwięczek wyciągnął z pudła kolejny znicz i zwracając się do odchodzącej Madame, zawołał, nie kryjąc zadowolenia: – Mam! Ten bordowy! – Caculencja – dodał rozbawiony Rysiek. Tymczasem na ziemi ułożył się już całkiem pokaźny zbiór różnokolorowych zniczy. Mnogość pozycji literackich, które za sprawą Ćwięczkowej sztuczki reprezentowały lampki, sprawiła, że niczym książki na półce, zamieniły cmentarny plac w małą księgarnię. Tomasza trapiło jednak pytanie, skąd u prostego kupca taka znajomość literatury. Sam przecież opowiadał im, jak to dwie strony nauk kochanego proboszcza wywołały u niego migrenę graniczącą z obłędem. – A skąd pan wiedział, jakie książki wybrać i dla kogo? Chyba pan tego wszystkiego naraz nie przeczytał. – Skądże znowu. Panie! – oburzył się Ćwieczek, jakby przeczytanie jednej chociażby książki stanowić miało ujmę na honorze i potwarz porównywalną z wyzwaniem Polaka od Żyda. – To Halinka z miejskiej biblioteki zrobiła mi tę listę i jeszcze kserowała odpowiednie strony. Tak się do tego zapaliła... – Zrozumiałe. W końcu mówimy o zniczach – zachichotał Rysiek. Nagle, ku zaskoczeniu mężczyzn, przez ogrodzenie, szybkim susem niczym zbieg z amerykańskiego więzienia, wpadł bosy profesor. Wyglądał dokładnie tak, jak opisała go Madame, z tą różnicą, że lewe oko mężczyzny miało siną otoczkę. Wszyscy stanęli jak wryci. Zaskoczenie było tym większe, że Hieronim był poszukiwany przez miejscową policję oraz pogotowie. To, że zwariował, było widać gołym okiem. Bosy, w potarganej koszuli, mimo swojego wieku skaczący przez płot, sprawiał niesympatyczne wrażenie. Rysiek, pomny historii ze scyzorykiem, szybko rzucił okiem na mężczyznę i jego dłonie. Wszyscy instynktownie zbili się w kupę, stając na wszelki wypadek przy Młodym, który ze względu na chwilowe ograniczenia w motoryce miał największe szanse stać się ofiarą wariata. Hieronim jednak nie miał zamiaru na nikogo napadać. Wręcz przeciwnie. Uśmiechnął się do wszystkich obecnych, a następnie odezwał się w te słowa, wprawiając Tomasza, Ryśka, Młodego i całkowicie zgłupiałego Ćwięczka w osłupienie: – Teraz jestem wielki cham, Bo se przeogromnie sram. I dumny jestem z tego, Że sram, teraz sam, Jak kiedyś tylko z kolegą. Po wyrecytowaniu oświadczenia, istnego manifestu motyla, który zamienił się w gąsienicę, profesor ruszył z kopyta przed siebie. Chcąc ponownie przesadzić ogrodzenie, równie
zgrabnie jak za pierwszym razem, wybił się z impetem od stojącej tuż obok taczki, która zgodnie ze swoją naturą ujechała pod rozpędzonym emerytem. Ten zaś, tracąc grunt pod nogami, odbił się od siatki ogrodzenia i wpadł wprost do starej wanny służącej do gromadzenia deszczówki. Ciecz była mieszaniną ziemi spłukanej z łopat grabarzy, wapna i cementu oraz potopionej lokalnej fauny. Profesor wyskoczył z niej niczym święty męczennik z kotła z gotującym się olejem. Otrzepał się, zaczesał włosy na bok i, nie wiedzieć czemu, zapiął przemoczoną koszulę pod samą szyją. Być może uznał, że będzie mu cieplej. Wyprostował się jak żołnierz na warcie i lekko kulejąc, wolnym krokiem wyszedł na zewnątrz, tym razem, jak Pan Bóg przykazał, przez bramkę. Na ziemi pozostawiał mokre ślady, niczym potwór błotny ze starodawnych horrorów. – Dopisz pan sobie do listy, panie Ćwięczek, Wariat i zakonnica – wyszeptał Tomasz. – Chyba będę musiał – odpowiedział kupiec równie cicho. Jak tylko przemoczony Hieronim wyszedł na ulicę, poza mury nekropolii, mężczyźni wrócili do przerwanej rozmowy. – Dobra, idę – oznajmił Ćwięczek, wkładając znicze z powrotem do kartonowego pudła. – To co, zostawię to na razie u was? Potem przyjdę i zabiorę na kram. Może się uda? – Uda się, uda. Już nasza w tym głowa – zapewnił go Rysiek, dając do zrozumienia, że oni również zaangażują się w akcję promocyjną nowego wynalazku. Rozpowszechnianie wiedzy o literaturze poprzez palenie książek wydawało działaniem na tyle nonsensownym i pokrętnym, iż od razu urzekło rozmiłowanych w absurdzie grabarzy.
XXI Umarł Wincenty, narodził się Gustaw Cała trójka wróciła na ławeczkę. Okazja do spędzenia czasu w spokoju i harmonii, dotychczasowej wizytówki tego miejsca, wydawała się błogosławieństwem. Cisza zdawała się teraz towarem rzadkim, a przez to bardzo cennym. Mimo przymkniętych oczu skutkiem skierowania ogorzałych lic w kierunku słońca, mężczyźni wyczuwali czyjąś obecność. Nie wiadomo, kiedy i w jaki sposób, przed grabarzami pojawił się młody mężczyzna. Na oko dwudziestopięcioletni. Ubrany w granatowy garnitur z przykrótkimi rękawami. Koszula niechlujnie wyciągnięta ze spodni. W dłoni trzymał książkę. Podkrążone oczy, lichy młodzieńczy zarost, a na głowie bujna czupryna, nastroszona niczym u nieszczęsnej ofiary pioruna. Grabarze zastanawiali się, jakim to sposobem chłopak pojawił się przed nimi i to zupełnie przez nich niezauważony. Czyżby Ćwięczek ze swoim wynalazkiem tak zaabsorbował mężczyzn, że ci nie zwrócili uwagi na obcego, przechadzającego się po placu? Gość stał nieruchomo, w milczeniu przypatrując się zaskoczonym grabarzom. Sam również wyglądał na zaskoczonego. Rysiek nie zamierzał dłużej czekać, ani tym bardziej zgadywać. – Przepraszam – zawołał przyjaźnie do młodzieńca. – Przepraszam! Szuka pan kogoś albo czegoś? Ten jednak stał jak słup. Nic nie mówił, tylko patrzył. Tak jak robią to słupy. – Ej! Chłopcze! Tutaj – Tomasz pomachał do gościa. – Słyszysz nas? – Może on głuchy albo nienormalny jakiś? – Młody wyszeptał do Szefa. – Może oprócz profesora, jeszcze inni dali nogę ze szpitala? Widzi Szef, jak on się patrzy? Faktycznie. Chłopak spoglądał na mężczyzn wzrokiem wariata tuż po przyjęciu środków na uspokojenie. Trochę zdziwiony, trochę nieobecny. „Naćpany” – pomyślał Tomasz. Już miał podejść do nieszczęśnika, kiedy Rysiek, jak olśniony oznajmił: – Zaraz, zaraz, ja ciebie skądś znam! No pewnie, że tak. Teraz poznaję, po tym czerwonym śladzie na szyi. Istotnie, młodzieniec miał czerwoną, lekko siną pręgę dookoła szyi. – To ciebie chowaliśmy parę tygodni temu. No, pewnie, to ty się powiesiłeś tam w starej cynkowni. Młody! – Rysiek szturchnął kolegę. – To przecież on, sam powiedz? – On. Jak pragnę zdrowia, to on! – wrzasnął Tomaszowi do ucha. – Szefie to... – Słyszałem – Tomasz syknął do Młodego, nie spuszczając wzroku z dziwnego gościa. – Tylko jak? Co on tu robi? Widmo młodzieńca nie kryło zaskoczenia. Może nawet większego niż u żyjących. Najwyraźniej nie spodziewało się zdemaskowania. – Panowie mnie widzą? – spytał chłopak niepewnym głosem. – Gada – Rysiek szepnął Tomaszowi, uśmiechając się jednocześnie w stronę mężczyzny. – Słyszę. No pewnie, chłopcze, że cię widzimy – odpowiedział Tomasz, jak gdyby nigdy nic. – I to jak, cholera – dodał Rysiek. – Można by powiedzieć, że jesteś jak żywy, tyle że... – I nie boicie się? – E tam, a niby czego? – odpowiedział Rysiek beztrosko, wzbudzając w zjawie jeszcze większe zaskoczenie. – Bez urazy, ale na wielkoluda to ty mi nie wyglądasz. Poza tym, za długo tu żyjemy, pracujemy znaczy, żeby się bać. Zresztą strachu i pieniędzy to ja w życiu raczej nie miałem.
– Powtarzasz się – mruknął Tomasz. Widmo tymczasem opuściło wzrok, mówiąc trochę do siebie, trochę do gospodarzy cmentarza: – Sam tego pojąć nie mogę. Co ja tu robię? Czy to moja rzeczywistość czy wasza, albo jedna i druga? Dlaczego? Same pytania. Tyle razy próbowałem odebrać sobie życie. Czasem z mocnego przekonania, czasem ot tak, na pokaz, dla przyszłej legendy. Kiedy w końcu mi się udało, nie mogę umrzeć ostatecznie, jak inni, jak oni – tu wskazał na najbliższe mogiły. – Co ja mam teraz robić? – Nie odnosicie wrażenia, że już to kiedyś słyszeliśmy? – zapytał Rysiek, któremu stanął teraz przed oczami obraz starego przyjaciela, Wincentego Murnałowskiego. – A na co ci było to całe wieszanie? Młody byłeś, świat na ciebie czekał, dziewczyny. – Dziewczyny? – oburzył się gość zza grobu. – Świat? Teraz to puste słowa. – Teraz, teraz, ale wcześniej, za życia? – Ryszard nie dawał za wygraną. – Wcześniej? – Widmo przyłożyło książkę do piersi. – Tylko fałsz i cierpienie – zaczął ze złością. – Daliście mi świat, którego żadna część mego człowieczeństwa zaakceptować nie mogła. Cały ten wasz świat był dla mnie niczym ciemny, duszny pokój. A kobiety? – Oczy chłopaka spowiła czerwonawa zasłona. – Kobiety były w nim jak komarzyce, które nie dadzą ci zasnąć, póki nie zaspokoją swojego głodu. Moje wiersze, moja poezja... – Poeta jednak – stwierdził z satysfakcją Młody. Wisielec kontynuował, a grabarze z szacunkiem i w skupieniu wsłuchiwali się w słowa przepełnione goryczą, znaną jedynie licealnym Gustawom: – ...były tylko etapem, nieznośnym obowiązkiem w drodze do łóżka. Żeby je tylko zapłodnić, gotowe były wmówić sobie, że kochają, szanują moją twórczość. Chwalić, doceniać, byle na końcu pożreć cię, wyssać resztki niebezpiecznej pasji i tak sprawioną kukłę postawić w domu. Grabarze, słuchając jego słów, ze zrozumieniem kiwali głowami. Podobał im się szczególnie tekst o wysysaniu pasji. I o komarzycach też. – Tak, ten wasz duszny świat i żyjące w nim kobiety, ociekające swym instynktownym dążeniem do rozmnażania, stanowią idealnie toksyczną symbiozę. Tylko samounicestwienie miało pozwolić mi zwyciężyć nad tym ohydnym, demonicznym związkiem. Świat, kobiety, cały fałsz i obłuda miały ostatecznie przegrać, bezradne wobec mojej śmierci. Nic nie mogły poradzić. Wieszając się, pokazałem wszystkim i wszystkiemu, że jestem wolny i nie pozwalam na to, by stworzyć ze mnie bezduszny element jakiejś społecznej układanki. I co? Kim ja teraz jestem? I gdzie? Byłem kiepskim synem. Na zięcia też się raczej nie nadawałem. Moja poezja, twórczość była tylko przeze mnie i dla mnie, bo i nikogo więcej nie interesowała, no może poza gronem niedorozwiniętych emocjonalnie panienek. A teraz, zobaczcie sami, nawet zabić się nie potrafię. – Myślę, że to nie do końca twoja wina – stwierdził ze zrozumieniem Ryszard. – Zresztą, biologicznie to ty naprawdę nie żyjesz. O tym to ja cię mogę akurat zapewnić. Tomasz wstał ostrożnie, tak by nie spłoszyć gościa. Podszedł do niego, ale nie za blisko. Uśmiechnął się ciepło, a potem powiedział: – Braciszku, a ile ty masz lat? To znaczy ile miałeś, jak... no wiesz? – Szef, trochę nie na miejscu, zakręcił palcem w powietrzu niewidzialną pętlę wokół swojej szyi, wywieszając przy tym fioletowy język. – Dwadzieścia cztery. Czy to ważne?
– No bo widzisz... Nie obraź się, ale pleciesz takie dyrdymały, jakbyś miał z szesnaście. Dorosły chłop jesteś, byłeś znaczy. A gadasz. Widać, że to twoje całe samobójstwo nic a nic cię nie nauczyło. I może właśnie dlatego, coś lub ktoś postanowił dać ci czas na zastanowienie. Ja to, przynajmniej wstępnie, tak sobie właśnie wyobrażam. Tomasz odwrócił się w stronę kolegów, którzy skinieniem głów dali do zrozumienia, że też to tak pojmują. – Mówię, co myślę, co czuję. Cóż mi po tej całej dojrzałości? – Chłopak ostentacyjnie szarpał się za koszulę. – Oszukało mnie życie. Niespełnienie to moja największa przygoda i świadomość wszechogarniającej beznadziei, pustoty głów, pustoty dusz. Potworów, oczekujących ode mnie zrozumienia dla kształtu i formy. Ja to widziałem, a grzechem moim było to, że z wiekiem nie oślepłem jak wy! – Spojrzał na grabarzy z wyrzutem i lekką złością. Trudno powiedzieć, na co martwy poeta liczył, oskarżając trójkę grabarzy, ale na pewno nie na głupi uśmiech, który w tym samym momencie pokazał się na trzech gębach. – Uuu! Ty to jesteś poważny przypadek. To już widać, że będziemy musieli poświęcić sobie nawzajem, troszeczkę czasu. O tak. Masz ty trochę zakrętów w tej twojej artystycznej, gorącej głowie – skwitował Rysiek. Tomasz tymczasem postanowił zaryzykować. Podszedł do chłopaka i delikatnie objął go, kładąc mu rękę na plecach. Spojrzał na niego, jak tylko on to potrafił. – Posłuchaj no – zaczął. – My teraz musimy iść, bo mamy robotę. Ale jakby ci się udało, no wiesz, tak znowu pojawić, to przyjdź tu do nas koniecznie i sobie pogadamy. Zresztą wpadaj, kiedy chcesz. Bo to, widzisz, tu na tym naszym cmentarzu już tak jest. Lubimy sobie tak rozmawiać. Zobacz – zatoczył dłonią wielki łuk od jednego końca cmentarza do drugiego końca – układamy sobie tu ludzi. Znajomych i nieznajomych, głupich, mądrych, bogatych i biednych, jak leci. To znaczy – porządek musi być. Każda działka ma numer, jest zapisana i tak dalej. Siadamy sobie potem na tej ławeczce, o tu, przed zakładem i patrzymy, jak leżycie sobie wszyscy, grzecznie, jeden obok drugiego jak stare, przeczytane kartki pocztowe z wakacji. Niby już niepotrzebne, a jednak skrzętnie zbierane i chowane w szufladzie. Rozumiesz? Widmo, kompletnie zaskoczone, słuchało w milczeniu. – Dlatego przychodź tu do nas i jak tylko będziemy mieli czas, to będziemy, uważasz sobie, tak siedzieć i rozmawiać. To bardzo przyjemne, zapewniam cię. A ty z czasem przyzwyczaisz się do tego twojego nowego życia i nieżycia. Przywykniesz. Nawet nie wiesz, jaką przyjemność sprawiło nam to twoje nagłe pojawienie się. Wypełnisz pustkę po takim jednym naszym przyjacielu – tu spojrzał groźnie w stronę Młodego – o którym ci kiedyś opowiem, braciszku. Mogę tak do ciebie mówić? Tak? – Widmo nieśmiało skinęło głową. – To dobrze. O czym to ja? A! No właśnie. Kiedyś ci, braciszku, o nim opowiemy. Zobaczysz, jeszcze ci będzie brakować tych naszych przyszłych cmentarnych rozmów.
XXII Spotkanie przy śmietniku, czyli jak Tomasz z Jezusem fajkę wypalił Nastał kolejny, niczego niezapowiadający wieczór na cmentarzu parafii pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa w Ponurej. Tomasz sam na sam z własnymi myślami podążał wprost do bramy, gwiżdżąc wesoło W mogile ciemnej. Po drodze wspominał pechowego malarza kłódek z Kruczej, Budziokową, oblivokry z gospody U Romana. Rozmyślał z czułością o swoim przyjacielu Wincentym Murnałowskim i nowym znajomym, samobójcy ze starej cynkowni. Uśmiechał się do siebie, przypominając sobie leczenie wuja Stacha, gadający beret Walazkowej i wielkie piersi Heleny Ćwięczek. Na koniec postanowił jeszcze spojrzeć na stan cmentarnego wysypiska. To już po Wszystkich Świętych i trzeba by pomyśleć o towarzyszących temu okresowi porządkach. Przy żelaznym kontenerze, do którego wsypywano odpadki ludzkiej pamięci o bliskich, stała dziwna, smukła postać. Dlaczego dziwna? Mężczyzna, na oko po trzydziestce, w wielkim, czarnym kapeluszu, spod którego wychodziły długie, ciemne włosy. Zielona wojskowa kurtka, dżinsy, na nogach welurowe buty. Zmiął w dłoni pustą paczkę po papierosach i wrzucił do pojemnika z wyraźnym rozczarowaniem. Niby zwyczajny koleś. Wyglądał jak bezrobotny absolwent filologii polskiej czy kulturoznawstwa. Jednak coś tu było nie tak. Bił od niego przedziwny spokój, rodzaj ukojenia, który natychmiast udzielił się Tomaszowi, niczym woń indyjskiego kadzidełka na bazarze pełnym orientalnych przypraw. Otaczała go niewytłumaczalna, trudna do określenia, acz jednoznacznie nieziemska aura. Tomasz nagle stanął jak wryty. W jednej chwili dotarło do niego, z kim ma do czynienia. Nogi ugięły mu się w kolanach, serce biło jak opętane, a po czole i okularach spływał pot. Pojął od razu, kogo spotkał na swej drodze na śmietnik. To był on. To był naprawdę on sam. Nie ulega wątpliwości. Stał tu. We własnym, wyjątkowym, niepowtarzalnym wcieleniu – Jezus, Jezus Chrystus. I nie wygląd zdradzał tożsamość gościa. O nie. W końcu liczba naśladowców, szczególnie po rewolucji dzieci kwiatów, którzy do złudzenia przypominali Syna Bożego, była ogromna. Tomasz to po prostu czuł. Całym sobą, każdą swoją komórką. I chyba tylko on. Przechodzący obok ludzie zdawali się być zupełnie obojętni na obecność swojego, bądź co bądź, Pana (podobnie, zresztą, jak w życiu). Jezus tymczasem odwrócił się w stronę Tomasza i ciepłym, głębokim głosem niczym facet z reklamy pianki do golenia, powiedział: – Witaj, Tomaszu. Podejdź tu. Zapraszam. Tomasz spojrzał nieśmiało za siebie, jakby chciał się jeszcze upewnić, czy boskie zaproszenie dotyczy aby na pewno jego samego. – Niczego się nie bój. – Syn Boży uśmiechnął się, a uśmiech jego stanowił uosobienie dobroci, czułości i miłości wszystkich matek świata, zbitych teraz w jedną, cudowną wszechmatkę. – Dobry wieczór – odpowiedział z dziecięcą szczerością grabarz. – Czy ty jesteś...? – Nie zadawaj pytań, na które znasz odpowiedź. Szkoda czasu. I jak? Zaskoczony? – zapytał Jezus wyraźnie rozbawiony. Tomasz, tak wygadany, oczytany, znający wszystkie odpowiedzi na wszystkie pytania ludzi, nie potrafił teraz wykrztusić z siebie ani słowa, że o skleceniu przyzwoitego zdania nie wspomnę. Po chwili zebrał się jednak w sobie i spytał: – Co tu robisz, Panie? Czy to już ten koniec świata, o którym mówiłeś?
– Koniec świata? Nie opowiadaj głupstw. Jestem tu, bo uznałem, że na to zasłużyłeś. – Ja? – Tomasz nie mógł uwierzyć w to, że oto sam Bóg ubrał się w dżinsy, kapelusz i zieloną Alfę M-65, a następnie zszedł z nieba, by spotkać się właśnie z nim przy jakimś cmentarnym śmietniku. Jezus przesunął lekko kapelusz na tył głowy, odsłaniając swoje święte oblicze. Następnie wsadził ręce do kieszeni spodni. – Ty – odrzekł – wbrew temu, co sam o sobie myślisz, jesteś całkiem przyzwoitym człowiekiem. – Ale ja przecież wcale w ciebie nie wierzyłem, że o kościele nie wspomnę – wystękał drżącym głosem grabarz. – No i co z tego? Nie zstąpiłem swego czasu na ziemię, żeby we mnie wierzyć, ale po to by coś zmienić. W ludziach. Więc nie trwóż się chłopie i nie przejmuj swoją religijnością, bo nie o to w tym wszystkim chodzi. – Nie o to? Wybacz Panie, ale nie rozumiem. A Biblia? A Stary i Nowy Testament? To wszystko nic? – Tak między nami mówiąc, Biblia to głównie... – Chrystus się zastanowił. – To bardziej konwencja. – Konwencja? – Tomasz czuł się skołowany. – Konwencja. Chodzi o pewną dozę patetyzmu. No chyba nie wierzysz w te teksty o glinie i żebrze. „Podpuszcza mnie, jak nic, poduszcza mnie” – pomyślał grabarz. – Nic cię nie podpuszczam – zaśmiał się Jezus. – Tylko posłuchaj. Syn Boży, wystawiając do góry dwa palce, zaczął mówić niczym Stary Bóg do samego Micheasza z Moreszet za czasów Jotama. Wyglądał jak z obrazka. – I nie ci, co lęku nie zaznali, idą tam, gdzie innym odwagi nie stało. Albowiem drogą iść będą, a cel nieznany im będzie. W srogości swej niech umiarkowanie znajdują, bo rzecz się stanie i dotrą do wzgórza. Tam brata swego spotkają, który im ojcem i przewodnikiem będzie. Nie myli się przecie ten, co owcę w wiatr i burzę czesać potrafi. I rzeknie brat w dniu, kiedy ziemię ciemność spowije. Daję ci kij oto z drzewa przodków twoich. Idź z nim sto dni, aż ujrzysz kopiec z gliny czerwony. Włóż kij w niego i czekaj, a trud twój będzie nagrodzony. Jeśli woda wytryśnie spode niego, znak to, że szukać przestałeś. Weźmiesz tedy sukno z onuc twoich i miasto o murach szesnastu zbudujesz. Lecz kija nie wyciągaj. Z niego to spłynie owoc twojego zbawienia. Pomnij jednak, a zważ na to, że jeśli woda spode kija płynąć nie zacznie, a kolejne sto dni przeminie, wyjmij go z powrotem i najstarszą córkę z miotu twojego tłucz nim tak długo, aż głos ci nie powie, abyś przestał. Jeśli głosu nie usłyszysz, pogrzeb córkę, jak tradycja plemienia twego ci nakazuje. Wrócisz zatem do brata swego, który cię nie pozna, a ty mu nasienia swego przypominać nie będziesz. I siódmy dzień nastanie i wilk z lwem jagnięciu cześć oddadzą. Zagrzmi niebo całe i z góry brat twój powie: „Jest czas jeżdżenia na rowerze i czas schowania go do piwnicy. Bo tak było napisane”. – Kiedy Jezus skończył, Tomasz stał z otwartą gębą. Oto Syn Boży drwi sobie w jego obecności z księgi ksiąg, z fundamentu dwóch największych religii, parodiując mędrców i proroków starożytnego świata. Ale jemu chyba wolno? – I co teraz? – Chrystus spytał ze spokojem, śmiejąc się. – Schowasz swój rower czy nie? A może będziesz jeździł? Czy jeżdżąc, popełniasz grzech śmiertelny czy tylko taki mały? A może, chowając go w piwnicy, dopuszczasz się zbrodni przeciwko naszemu Ojcu w niebiesiech? Czy może to tylko problem z interpretacją?
– Ja w ogóle to nie mam roweru – Tomasz wzruszył ramionami. – Sam widzisz. Mnie przecież nigdy nie zależało ani na kadzidle, ani na mirrze czy jakimś złocie, ale na tym, byście byli przyzwoitymi ludźmi. Po prostu. – Nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem – powtórzył grabarz, łapiąc się za czoło. – Czy mam coś dla ciebie zrobić? – Dla mnie? – Jezus uśmiechnął się szczerze. – A co ty możesz zrobić dla kogoś takiego jak ja? Zastanów się – poklepał Tomasza po ramieniu. – Bez urazy – szepnął. Tomasz poczuł ulgę. Biorąc pod uwagę życiorysy świętych męczenników, ucieszył się, że Bóg tym razem niczego od niego nie oczekuje, a on sam nie będzie musiał skończyć na ruszcie barbarzyńców po uprzednim poćwiartowaniu żywcem. – Jak już powiedziałem – kontynuował Jezus – przyzwoity z ciebie człowiek i jak mało kto, czekałeś na to spotkanie. A tak. Czekałeś. Mam nadzieję, że cię nie rozczarowałem. – W żadnym wypadku – wykrztusił z siebie grabarz. – Nawet nie wiesz, jaka to ulga. Jaka to ulga wiedzieć. W końcu. Po tylu latach. Jezus poklepał się po kieszeniach, a potem zwrócił się do Tomasza: – Bo widzisz. W nagrodę za twoją dobroć i pragnienie poznania, postanowiłem uraczyć cię możliwością zapalenia ze mną papierosa. To będzie dowód, którego tak poszukiwałeś. Nie dostąpiłeś łaski wiary, pies z tobą tańcował. Za to teraz, proszę cię bardzo, tym papierosem dostąpisz łaski poznania. Grabarz otworzył oczy ze zdumienia. Sama propozycja wydała mu się trochę absurdalna, lecz po chwili doznał czegoś na kształt oświecenia. Bo w końcu, czy mogła być większa nagroda dla pospolitego grabarza z małego miasteczka, żyjącego na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku, niż możliwość wypalenia papierosa z samym Chrystusem? Czuł się dobrze, więc kwestia cudownego uzdrowienia była średnio kusząca, a złoto czy drogocenne kamienie wydały się nie tyle zbędne, co nie na miejscu. Stał więc Tomasz oniemiały i szczęśliwy. Stał i czekał. Jezus tymczasem odrzekł: – Niestety, głupia sprawa, właśnie skończyły mi się fajki, więc jakbyś mógł... Tomasz drżącymi dłońmi podał szybko swoje papierosy. Potem z trudem próbował podać gościowi ognia, ale każda zapałka, jedna po drugiej, łamała się w roztrzęsionych dłoniach mężczyzny niczym... zapałka właśnie. Lecz nagle cóż to? Ku jego zdziwieniu okazało się, że papierosy żarzą się ogniem. Jezus mrugnął do niego okiem. – Mogłem z wodą i winem, to poradzę sobie i z ogniem. Mężczyźni uśmiechnęli się przyjaźnie do siebie. Tomasz delektował się dymem z papierosa, który nabrał niewyobrażalnie doskonałego aromatu, jakby tytoń wzrastał w samym raju. Jezus natomiast skrzywił się nieco, plując kawałkami suszu. Najwyraźniej jakość Tomaszowych fajek sprawiła mu przykrość, niczym gąbka maczana w żółci. – Pamiętasz. Zawsze obcowałem z biedą i niedostatkiem. Otaczałem się tymi, którzy w swoim życiu nawet nie otarli się o przyjemności, jakie może nieść życie doczesne. Ich sobie wybrałem. Ich upodobałem. Ale te twoje papierosy, masakra. – Rzucił niedopałek na ziemię i przydeptał welurowym butem. Potem podał Tomaszowi rękę na pożegnanie. Grabarz szybko wyrzucił swojego papierosa. Spojrzał na dłoń Zbawiciela, na której widać było otwarte rany po gwoździach. Jezus rzekł: – Wiem. Okropnie to wygląda. Tak między nami, to ci powiem, drugi raz na taki numer bym nie poszedł. – O czym mówisz, Panie?
– O ukrzyżowaniu. A o czym? Ale wiesz, taka była wtedy... – Konwencja – dokończył grabarz. – No właśnie. – Chrystus zaśmiał się z czułością i szczerą radością z postępów swojego chwilowego ucznia. – Może chciałbyś dotknąć, mój ty niewierny Tomaszu? – Nie śmiałbym – odpowiedział zawstydzony Tomasz. I uścisnął oburącz rękę Jezusa w szczerym geście przyjaźni i oddania. – To dobrze. To bardzo dobrze. Bardzo tego nie lubię – wyszeptał mu do ucha. – No i co przyjacielu. Myliłeś się? – zapytał święty gość. – Na to wygląda – przyznał z ulgą Tomasz i podrapał się po głowie. Jezus objął go z całych sił i dodał: – Nie martw się. Ja też. Ja też. KONIEC
[1] Przeznaczenie znajdzie drogę (łac.)
Table of Contents Strona tytułowa Strona redakcyjna I Cmentarz Tomasza i historia dziada, co nie chciał umrzeć II Miernota uświadomiona i nieuświadomiona oraz zbawienny wpływ samobójstwa na sztukę III Nuworysze i ich zbawienny wpływ na rozwój cywilizacji IV Po co komu oblivokry, czyli miejta się na baczności V Postrzeganie rzeczy przy okazji gry w szachy, czyli dykteryjka VI Nieco przydługa historia o trzech starych oblivokrach: Maurycym, Henryku i Lucjanie VII Gadający beret Walazkowej, czyli co z tym Bogiem? VIII Medycyna naturalna a śmierć wuja Stacha IX Wincenty Murnałowski, czyli „wy nie wiecie, jak to jest być wampirem” X Jak to się diabła pod sutanną trzyma, czyli wikary Chrystian XI Spoczywaj w pokoju panie Murnałowski, czyli co wampir wyzionął XII Niewolnicza mentalność jako recepta na udane małżeństwo XIII Ćwięczek – wytwórca zniczy i kupiec, co to wie, jak pieniądze nosić XIV O książek czytaniu i litości nad bliźnim jako formie autoterapii XV Profesor Hieronim Baltazar Staroświecki, czyli dole arystokracji i niedole pospólstwa XVI Widzenie Ćwięczka XVII Rewolucja klasowa, czyli jak się z pana zrodził cham XVIII Powrót Młodego, czyli o tym, jak rzeczywistość wtargnęła na cmentarz Tomasza XIX Madame Helikopter i scyzoryk profesora XX Jak to Ćwięczek pogodził się z literaturą za sprawą buddyjskich kołowrotków XXI Umarł Wincenty, narodził się Gustaw XXII Spotkanie przy śmietniku, czyli jak Tomasz z Jezusem fajkę wypalił Przypisy