===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
Dla Stephena Elliotta i Isaaca Fitzgeralda, i wszystkich ludzi, którzy do mnie pisali ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
WSTĘP
Kiedyś byłem Przyjaciółką: nauka radykalnej empatii
Dawno temu, kiedy nie było jeszcze Przyjaciółki, był sobie Stephen Elliott. Postanowił założyć portal internetowy, co, muszę przyznać, brzmi okropnie, chociaż w zamyśle miał to być nie tyle portal, ile skupiona wokół literatury społeczność internetowa o nazwie The Rumpus. Ponieważ sam jest pisarzem, a przez to człowiekiem ubogim, Stephen zaczął namawiać swoich równie ubogich kolegów po piórze, aby mu pomogli. A my, jego koledzy, zgodziliśmy się, ponieważ kochamy Stephena, a poza tym (jeśli mogę wypowiadać się w imieniu pozostałych) wszyscy potrzebowaliśmy rozrywki, której przyświecałby wzniosły cel. Ja zaoferowałem się poprowadzić dział z poradami pod nazwą „Droga Przyjaciółko”. Tytuł pochodził od żartobliwego zwrotu grzecznościowego, którym rozpoczynaliśmy ze Stephenem pisywane do siebie e-maile. Nie będę się rozwodził nad szerszym kontekstem i ukrytym podtekstem owego wyrażenia, dość powiedzieć, że jako nazwa rubryki z poradami na szczęście straciło dwuznaczny wydźwięk. Zgłoszenie się na ochotnika do pomocy przy rozwiązywaniu cudzych problemów to dość arogancka postawa, zupełnie w moim stylu. Usprawiedliwiałem się jednak, zakładając, że stworzę zupełnie inną rubrykę niż te dotychczas spotykane, zuchwałą i brutalnie szczerą. Wada konstrukcyjna mojego pomysłu tkwiła w tym, iż wymyśliłem Przyjaciółkę jako odrębną postać, kobietę z trudną przeszłością i odrobinę niewyparzonym językiem. I chociaż chwilami, kiedy udawało mi się wczuć w cierpienie korespondentów, owa kobieta wydawała mi się rzeczywista, najczęściej udawałem, nadrabiając dowcipem, gdy serce zawodziło. Po roku zmyślania zrezygnowałem. Mógłby to być koniec Przyjaciółki, gdybym mniej więcej w tamtym czasie nie natknął się na krótki tekst Cheryl Strayed. Znałem Cheryl jako autorkę zachwycającej powieści Torch. Jednak czytając jej esej, zjadliwy i dojmujący obraz niewierności i żałoby, tknęło mnie przeczucie. Napisałem do Cheryl z pytaniem, czy nie zastąpiłaby mnie jako Przyjaciółka. Była to zwariowana propozycja. Podobnie jak ja Cheryl miała dwójkę małych dzieci, masę długów i cierpiała na brak regularnych dochodów. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, było prowadzenie internetowego działu z poradami za darmo. Ja jednak chowałem asa w rękawie: Cheryl była jedyną osobą, która napisała do mnie jako do Przyjaciółki typowy list od fanki. * * *
Porada, od której dział Drogiej Przyjaciółki zaczął urastać do rangi fenomenu, powstała w odpowiedzi na list, który prawdopodobnie zostałby zdyskwalifikowany już na wstępie przez kogoś innego. „Droga Przyjaciółko! – pisał nadawca, przypuszczalnie młody mężczyzna. – O co, k****, w tym wszystkim chodzi? Pytam, bo tylko to jedno pytanie przychodzi mi do głowy codziennie, kiedy rozglądam się wokół siebie”. Odpowiedź Cheryl rozpoczynała się następująco: Drogi O Co, K****, Chodzi! Kiedy miałam trzy, cztery, a potem pięć lat, ojciec mojego ojca zmuszał mnie, żebym mu obciągała. Nie byłam w tym dobra. Miałam za małe ręce, nie potrafiłam złapać odpowiedniego rytmu i nie rozumiałam, co właściwie robiłam. Wiedziałam tylko, że nie chcę tego robić. Wiedziałam, że kiedy to robię, jest mi źle, tak bardzo źle, że aż fizycznie niedobrze. Ogarniał mnie szczególny rodzaj zdenerwowania, który wywoływał mdłości, i nawet w tym momencie czuję, jak żołądek podchodzi mi do gardła.
Był to moment bezprecedensowy. Autorzy rubryk z poradami przestrzegają przecież niepisanych zasad: należy koncentrować się na nadawcy, prawić zwyczajowe banały, ukazać problem w takim świetle, aby wydał się do udźwignięcia. Ujawnianie tego, że w przeszłości padło się ofiarą napaści seksualnej, nie mieściło się w określonych tradycją ramach. Ale Cheryl nie chciała tym sposobem jedynie zaszokować niedojrzałego dzieciaka i wywołać w nim współczucia dla innych. Określała charakter swojej misji jako Przyjaciółki. Niewytłumaczalne nieszczęścia czekają każdego z nas. Tak można określić sedno jej przesłania. Życie to nie stworzona dla naszej przyjemności i zaspokajania egocentrycznych pobudek gra komputerowa. Wszystko, co nas spotyka, ma sens – każdy grzech, każdy smutek, każde zranienie. Na dowód podawała przykłady własnych zmagań, między innymi okrucieństwa, jakiego doświadczyła, będąc istotą na tyle młodą, że nie potrafiła jeszcze zrozumieć jego natury. „Proszę o kolejny zestaw pytań, skarbie – zakończyła niezwykle łagodnie. – W tym wszystkim chodzi o twoje życie. Weź za nie odpowiedzialność”. Wiele osób, w tym ja, czytało ten tekst ze łzami w oczach – czyli tak, jak najczęściej czyta się rubrykę Przyjaciółki. Jej autorka nie jest wścibską mądralą ślizgającą się po powierzchni rzeczywistości. To prawdziwy człowiek, nieustraszenie obnażający swoje niedoskonałości po to, abyśmy mogli zrozumieć źródło własnych problemów. * * * Moim skromnym zdaniem Ameryka umiera na samotność, a my, ludzie, kupiliśmy bajkę o potrzebie wygodnego życia, przez co przestaliśmy sięgać w głąb siebie – do źródła niewygodnych uczuć – za to coraz częściej sięgamy po kuszące towary ustawiane przez naszych chciwych przyjaciół ze świata biznesu na straganach tak zwanego wolnego rynku. Coraz szybciej pędzimy przez czasoprzestrzeń – coraz bardziej wirtualną – w pogoni za ideą nawiązywania stosunków i kontaktów. Jednocześnie oddalamy się od rodzin, sąsiadów i samych
siebie. Wpisujemy w wyszukiwarkę własne imię i nazwisko, aktualizujemy status, odświeżamy strony informujące o tym, którzy celebryci rujnują sobie życie i w jaki sposób. Jednak to nie pomaga na długo. Myślę, że właśnie dlatego Przyjaciółka stała się tak bardzo ważna dla tylu osób. Ponieważ proponuje coś w naszym społeczeństwie niesłychanego: radykalną empatię. Przychodzą do niej ludzie pogrążeni w ogromnym cierpieniu, a ona troszczy się o nich, opatruje ich rany, dzieląc się historiami z własnego życia, opowiadając o rozczarowaniach, błędach i o tym, w jaki sposób udawało jej się odnaleźć siłę i drogę. Potrafi przemienić rzemiosło udzielania porad w prawdziwą sztukę. W tym momencie przypomina mi się odpowiedź na pytanie zdruzgotanego śmiercią syna mężczyzny, który zastanawiał się, w jaki sposób może znów stać się człowiekiem. „Zdumiewająca i bolesna prawda wygląda następująco: stałam się lepszym człowiekiem, ponieważ za młodu straciłam mamę – odpowiada Cheryl. – To, co piszę, wydaje ci się modlitwą, ponieważ wypływa z uświęconej części mojej duszy, w której mieszka moja mama. Przyjaciółka jest świątynią, którą zbudowałam na gruzach dawnego świata”. Małe cuda można zatem czytać poniekąd jak spisane luźno wspomnienia. Są to jednak wspomnienia z przesłaniem. Z ogromną cierpliwością i elokwencją Cheryl zapewnia czytelników, że z chaosu rozczarowań, żalu i wściekłości wyłania się sens, dzięki któremu możemy się ocalić. * * * Znamienne jest to, że Przyjaciółka narodziła się w internecie, widmowym świecie, w który ludzie się zanurzają, aby uciec od samych siebie, tanim kosztem na nowo stworzyć swoją tożsamość, pokazać się z najlepszej i niekoniecznie autentycznej strony. Internet oczywiście może służyć wielu celom. Nazbyt często staje się miejscem kloacznej rozrywki, w którym oddajemy się modnej ostatnio zabawie poniżania innych i czerpania przyjemności z cudzych niepowodzeń przy jednoczesnym obnoszeniu się z własną świętoszkowatością; miejscem, gdzie wyśmiewamy, a przez to lekceważymy cierpienia innych. Jednak my wszyscy, internetowi forumowicze, w skrytości marzymy o tym, że znajdziemy takie forum, na którym będziemy mogli zwierzyć się z własnych cierpień, że znajdziemy kogoś, kto nas wysłucha i nie odwróci się od nas pomimo najwstrętniejszych rzeczy, które o sobie powiemy. Takim kimś jest Przyjaciółka. Cokolwiek byśmy powiedzieli Przyjaciółce, ona uzna to za piękne i na wskroś ludzkie. Właśnie dlatego mężczyźni i kobiety piszą do niej o najintymniejszych sprawach, o których nie mogą porozmawiać z nikim innym, zwierzają się z niewytłumaczalnych pragnień, wylewają bezbrzeżny smutek. Ona rozumie, że uwaga to pierwszy i ostateczny akt miłości oraz że zasobem, który kurczy się
w najbardziej zastraszającym tempie, jest nie ropa naftowa, woda pitna czy nawet zdrowy rozsądek, ale miłosierdzie. W każdym tekście – wzdragam się użyć terminu „artykuł”, ponieważ obniża on wartość jej dzieła – Przyjaciółka dokonuje tego samego cudu: wchłania nasze historie. Pozwala, aby zadomowiły się w niej i sprzymierzyły z historiami z jej własnego życia. Dostrzega również, że za każdą opowieścią, którą przedstawiamy światu, kryje się druga, bliższa prawdzie, ta, której nie jesteśmy w stanie lub nie chcemy zobaczyć, potrafi przedrzeć się przez gąszcz wykrętów, iluzji i nakładających się okoliczności. Dlatego można powiedzieć, że daje nam to, co chcielibyśmy dostawać od kochającej matki: tyle współczucia, żebyśmy mogli poczuć się akceptowani ze swoimi słabościami, i tyle mądrości, abyśmy mogli zyskać nadzieję. Pytam was, dzielni ludzie: kto jeszcze w dzisiejszych czasach odwala taką robotę? Na pewno nie handlarze sławą z Hollywood razem ze swoimi eksplozjami i lśniącymi cyckami, na pewno nie przedstawiciele czwartej władzy uprawiający demagogię na zlecenie i na pewno nie politycy, którzy z poruczenia sponsorujących ich korporacji zarzynają zasady moralne i nazywają to polityką. Taką robotę odwala Przyjaciółka. I to czyni z niej artystkę. * * * Cheryl Strayed była artystką na długo, zanim została Przyjaciółką. Dobrze wiedzą o tym ci, którzy mieli szczęście przeczytać jej powieść Torch lub wspomnienia zatytułowane Dzika droga. Ogromnym wyzwaniem i wielką sztuką było dla Cheryl prowadzenie podwójnego życia: anonimowej felietonistki wielbionej przez tłumy internautów oraz pisarki, matki i żony usiłującej związać koniec z końcem. Krytycy i wirtualni szydercy będą mogli poużywać sobie na niej z tego powodu. Jednak dla czytelnika liczy się nie nazwisko autora. Liczą się jego słowa. Małe cuda przetrwają jako dzieła literackie, podobnie jak inne książki autorstwa Cheryl, ponieważ spełniają podstawową misję literatury: sprawiają, że stajemy się bardziej ludzcy. Potrzebujemy książek, a zwłaszcza książek Cheryl, ponieważ wszyscy w skrytości serca rozpaczliwie tęsknimy za towarzystwem mądrego, prawdziwego przyjaciela. Kogoś, kogo nie wprawią w zakłopotanie uczucia – nasze ani jego, kogoś, kto wie, że życie jest krótkie i tak naprawdę jedyną rzeczą, jaką możemy i powinniśmy z siebie dać, jest miłość. Radykalna empatia nie jest obecnie w modzie. Propagatorzy najnowszego modelu kapitalizmu dwoją się i troją, żeby skierować naszą uwagę na towary, a nie na ludzi. Dlatego tak bardzo potrzebujemy teraz Przyjaciółki. Przekonacie się, co mam na myśli, gdy zerkniecie na następną stronę. Biegnijcie w stronę ciemności, serduszka, i rozpromieńcie się.
Steve Almond ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
CZĘŚĆ PIERWSZA
OBAWIALIŚMY SIĘ SIEBIE
Czym jest niniejsza książka? Jest to wybór tekstów napisanych przez Drogą Przyjaciółkę. Wiele z nich było wcześniej zamieszczonych na stronie internetowej therumpus.net. Inne ukazują się po raz pierwszy. Listy opublikowane w tej książce zostały wysłane do Przyjaciółki za pośrednictwem anonimowego formularza, który można było wypełnić na stronie The Rumpus, lub też przyszły bezpośrednio na adres e-mailowy Przyjaciółki. Większość osób, które kierowały do mnie korespondencję, nie wiedziała, że nazywam się Cheryl Strayed, ja zaś nie znałam tożsamości większości nadawców. Ta książka to zapis wymiany bardzo osobistych myśli między zupełnie obcymi ludźmi. Czy zmieniałaś coś w listach przed ich publikacją? W niektórych wypadkach wprowadzałam nieznaczne poprawki redakcyjne ze względu na długość i jasność wypowiedzi, jednak większość wiadomości zachowałam w takiej formie, w jakiej przysłali je do mnie ludzie potrzebujący porady. Na jakie listy odpowiadasz? Na przeróżne. Niektóre traktują o miłości i zdradzie, inne o żalu i stracie, jeszcze inne o pieniądzach lub kłopotach rodzinnych. Kryteria, którymi się kierowałam, wybierając listy do publikacji w rubryce Drogiej Przyjaciółki, są nienaukowe i mocno subiektywne: odpowiadałam na każdą wiadomość, która mnie zainteresowała, poruszyła lub stanowiła dla mnie wyzwanie. Jakiego rodzaju porad udzielasz? Najlepszych, jakie przychodzą mi do głowy. ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
UDERZ W METALOWY DZWONEK
Droga Przyjaciółko! Po dwudziestu latach rozpadło się moje małżeństwo. Czyja to wina? Moja? Żony? Społeczeństwa? Sam nie wiem. Oboje byliśmy niedojrzali, gdy pobieraliśmy się w latach osiemdziesiątych, i oboje robiliśmy wszystko, żeby nie zajmować się nieszczęściem, które sobie zgotowaliśmy. Ale to już przeszłość. W ciągu trzech lat, które minęły od tamtej pory, nawiązałem kilka znajomości. Jedna była przelotna, druga miała dość poważny charakter, a trzecia to związek, w którym jestem obecnie. Przelotna znajomość nie przysporzyła mi żadnych kłopotów: od początku stawiałem sprawę jasno i otwarcie mówiłem, że nie szukam nikogo na stałe. Kolejna znajomość również zaczęła się niezobowiązująco, ale zakończyłem ją, ponieważ kobieta, z którą się spotykałem, naprawdę się zaangażowała, a ja nie potrafiłem odejść i obiecywałem wspólną przyszłość. Na dodatek po roku wymigiwania się wyznałem jej miłość, chociaż tak naprawdę sens tego słowa nie jest dla mnie jasny. Wycofałem się, gdy nadszedł czas podjęcia pierwszych poważnych kroków, przez co straciłem wspaniałą kobietę i przyjaciela w jednej osobie. Niedawno znów poznałem kobietę, z którą dobrze się rozumiemy. Spotykamy się i pozostajemy w zażyłych stosunkach od około czterech miesięcy. Ona jest w trakcie trudnego rozwodu i właściwie nie chciała się angażować na poważnie. Wydała mi się idealną partnerką, ale ponieważ żadne z nas nie jest zainteresowane umawianiem się z innymi osobami, skończyło się na monogamicznym związku. Odnoszę wrażenie, że zależy jej na mnie coraz bardziej, chociaż o tym nie mówi. Ja również unikam wielkich słów, ale najwyraźniej obojgu chodzą nam one po głowie. Boję się wypowiedzieć je na głos, ponieważ z doświadczenia wiem, że słowo „kocham” pociąga za sobą obietnice, które bardzo łatwo złamać, i zobowiązania, których trudno dotrzymać. Chciałem zapytać cię o to, po czym poznać, że nadeszła odpowiednia chwila na to, aby wyznać miłość? I czym w ogóle jest miłość? Pozdrawiam, Johnny
Drogi Johnny! Ostatnie słowo, które skierowała do mnie mama, brzmiało: „kocham”. Była tak bardzo schorowana,
słaba i oszołomiona lekami, że nie zdołała dodać „cię” ani „bardzo”, ale nie szkodzi. To jedno krótkie słowo ma ogromną moc samo w sobie. Nie byłam przy mamie, gdy umierała. Nikogo z nią nie było. Zmarła w samotności w szpitalnej izolatce i przez wiele lat myśl o tym mnie porażała. Bez końca rozpamiętywałam tamte chwile, przypominałam sobie ciąg wydarzeń i związane z nim decyzje, które sprawiły, że nie towarzyszyłam mamie w ostatnich godzinach życia, ale rozmyślania te nic mi nie dały. Były jak nurkowanie w bagnie, które nie ma dna. Nigdy już nie będę przy mamie w chwili jej śmierci. Mama już nigdy nie wróci do życia. Ostatnia wspólna spędzona z nią chwila już zawsze będzie wyglądać tak samo. Pochylę się nad nią, żeby ją pocałować, a ona powie: „Proszę, nie”, ponieważ dotyk będzie jej sprawiał nieznośny ból. Zapewnię ją, że przyjdę z samego rana, a ona ledwie pokiwa głową w odpowiedzi. Włożę płaszcz i powiem: „Kocham cię”, ona zaś będzie milczeć i dopiero gdy będę już niemal za drzwiami, zawoła: „kocham”. Ostatnie słowo mamy dźwięczy mi w uszach niczym brzęk metalowego dzwonka wzywającego na obiad: „kocham, kocham, kocham, kocham, kocham”. Zapewne sądzisz, że opowieść ta ma się nijak do twojego pytania, Johnny, jednak stanowi ona sedno mojej odpowiedzi. To swego rodzaju historia powstania Drogiej Przyjaciółki. To również historia, do której wracałam myślami przez ostatnie pięć tygodni, odkąd przeczytałam twój list i dowiedziałam się, że sens słowa „miłość” nie jest dla ciebie jasny. Pojęcie to jest bardziej zrozumiałe, niż chcesz przyznać, skarbie. Miłość to uczucie, którym darzymy osoby bardzo dla nas ważne i do których żywimy ogromny szacunek. Przybiera różne formy, czasem lekkie jak serdeczne objęcie przyjaciela, a czasem ciężkie jak poświęcenia na rzecz dzieci. Może być romantyczna, platoniczna, rodzinna, ulotna, wieczna, warunkowa, bezwarunkowa, przepełniona smutkiem, przyprawiona seksem, skalana krzywdą, wzmocniona dobrocią, pogmatwana zdradą, pogłębiona czasem, zmącona trudnościami, ubarwiona hojnością, ożywiona poczuciem humoru, a także pełna „obietnic”, które możemy złamać lub nie, i „zobowiązań”, których zechcemy dotrzymać lub nie. I chyba najlepszą rzeczą, jaką możemy zrobić w życiu, jest chwycić miłość za rogi. Żeby tego dokonać, Johnny, trzeba trochę wysiłku. Zanim jednak do tego dojdziemy, chciałabym ci coś wyznać: na swój sposób pokochałam cię. Pokochałam twój list, w którym otworzyłeś przede mną serce i z którego wyzierało mnóstwo wątpliwości i lęku, a do tego ignorancja, nonszalancja, rezerwa i typowo faceciarskie podejście do życia. Jestem zachwycona, że zmusiłeś mnie do użycia słowa „faceciarski”, mimo że po pierwsze słowo to w ogóle nie istnieje, a po drugie z zasady jestem zagorzałą przeciwniczką wszystkich tych modnych ostatnio wyrażeń typu „faceciarski”. W ciągu ostatnich pięciu tygodni stałeś się dla mnie niezwykle ważny, ponieważ nie było dnia, żebym nie pomyślała: „Ale co zrobić z Johnnym? Jak mu odpisać?”. Z rozczuleniem wspominam pewien wieczór, gdy leżąc w łóżku obok męża zatopionego
w lekturze tygodnika „The New Yorker”, odłożyłam czasopismo dla mam „Brain, Child”, ponieważ nie mogłam się skupić na czytaniu z powodu twojego problemu, a wtedy mąż odłożył swoją gazetę i zapytał, o czym tak myślę. Opowiedziałam mu wszystko, rozmawialiśmy na ten temat, po czym zgasiliśmy światło i mąż zasnął, ale ja nie. Leżałam z zamkniętymi oczami i w myślach układałam odpowiedź, aż w końcu uświadomiłam sobie, że nie usnę, wstałam więc, poszłam do kuchni, nalałam sobie szklankę wody i usiadłam w ciemnościach przy kuchennym stole. Po chwili zjawiła się moja kotka, wskoczyła na stół, aby przysiąść koło mnie, a ja popatrzyłam na nią i spytałam: „Jak odpisać Johnny’emu?”, na co kotka zamruczała. Od początku wiedziałam, co napisać. To nie odpowiedź na twoje pytania stanowiła problem. Tak naprawdę zastanawiałam się nad tym, jak dotrzeć do drugiego dna, w jaki sposób odnieść się do tych pytań, których nie zadałeś, a które kryją się za nurtującymi cię wątpliwościami. Nie obawiasz się miłości. Obawiasz się tych wszystkich niefajnych rzeczy, które według ciebie miłość za sobą pociąga. I uznałeś, że aby się przed nimi uchronić, wystarczy powstrzymać się od wymówienia tego jednego krótkiego słowa. To jednak nie działa w ten sposób. Jesteśmy związani z ludźmi, na których nam zależy i którym pozwalamy zbliżyć się do siebie, i to, czy wyznamy im miłość, czy nie, w rzeczywistości nic nie zmienia. Jesteśmy również zobowiązani względem nich do różnych rzeczy, przede wszystkim do szczerości – do nazwania uczuć, którymi ich darzymy, w chwili gdy takie uporządkowanie spraw może wnieść coś istotnego do całej sytuacji lub choćby ją rozjaśnić. W twoim przypadku tak właśnie będzie. Spytałeś mnie o najlepszy moment do tego, aby wyznać kobiecie miłość, zatem odpowiadam, że najlepszy moment to ten, w którym poczujesz, że ją kochasz. Jest to również najlepszy moment do tego, aby powiedzieć jej, co przez to wyznanie rozumiesz. Jeśli w dalszym ciągu w związkach z kobietami będziesz stosował głównie taktykę uników, zaprzepaścisz szanse nie tylko na szczęście, ale i na dobre życie. Chciałabym zachęcić cię do tego, abyś zrobił coś więcej, niż tylko załamywał ręce i roztrząsał, „czyja to wina”, że po dwudziestu latach rozpadło się twoje małżeństwo. To niczyja wina, skarbie, ale możesz z tej sytuacji wyciągnąć coś dla siebie. Dobrze by ci zrobiło, gdybyś zastanowił się nad tym, co służyło waszemu związkowi, a co wam szkodziło, i pomyślał, w jaki sposób w kolejnych związkach pielęgnować to, co dobre, a wyplenić to, co szkodliwe. Mówi się, że osoba uzależniona od narkotyków zatrzymuje się w rozwoju emocjonalnym na tym poziomie, na jakim się znajdowała w chwili, gdy się uzależniła, i znam wystarczająco wiele osób uzależnionych, aby wierzyć w prawdziwość tego twierdzenia. Sądzę, że podobnie może być w wypadku osób długo pozostających w jednym związku. Być może niektóre twoje sztywne przekonania na temat tego, co znaczy kochać, to pozostałości z dawnych lat, gdy jako młody mężczyzna po raz pierwszy wiązałeś się na poważnie z kobietą, swoją – obecnie byłą – żoną. To już przeszłość, jak zresztą sam zauważyłeś, ale przypuszczam, że jakaś część ciebie wciąż jeszcze tkwi
w tamtym czasie. Wyznanie miłości wcale nie musi „pociągać za sobą obietnic, które bardzo łatwo złamać, i zobowiązań, których trudno dotrzymać”. Oczywiście wyznanie miłości ma wpływ na charakter tego czy innego związku, ale wcale nie definiuje go z góry. Słowa „kocham cię” mogą znaczyć: „Uważam, że jesteś wyjątkowa i piękna, i zrobię wszystko, żeby być z tobą do końca życia”. Jednak równie dobrze mogą znaczyć tyle, co: „Uważam, że jesteś wyjątkowa i piękna, ale przechodzę teraz trudny okres, nie spieszmy się więc i zobaczmy, jak nam się to wszystko ułoży”. Mogą też znaczyć po prostu: „Uważam, że jesteś wyjątkowa i piękna, ale nie chcę się wiązać na stałe ani teraz, ani w przyszłości, niezależnie od tego, jak wyjątkowa i piękna będziesz”. Chodzi o to, Johnny, żeby w końcu to powiedzieć. W końcu określić, czego chcesz od życia. Przyjrzeć się swoim zagmatwanym uczuciom i przekazać je kobiecie, na której ci zależy. Choćby miało to brzmieć w ten sposób: „Cholera, nie zamierzałem się zakochać, ale chyba mi nie wyszło”. Trzeba, żebyście razem uporali się z tym wszystkim, co przyniósł wam monogamiczny związek bez zobowiązań z osobą, która wcale nie chciała się angażować, ale z którą dobrze się rozumiecie, mimo że jedno z was jest w trakcie trudnego rozwodu, a drugie nie tak dawno rozstało się z wieloletnim partnerem. Odważ się. Jeśli to zrobisz, zniknie z waszego związku napięcie, które powstaje w wyniku niedomówień. Czy wiesz, że sam fakt, iż nie chcesz swojej partnerce wyznać miłości, wytwarza negatywną energię? Niedomówienia wypaczają rzeczywistość. Ludzie, którzy się ich dopuszczają, wydają się brzydcy i małoduszni, a ci, przed którymi zataja się prawdę, wychodzą na szalonych desperatów niezdolnych do rozpoznania własnych uczuć. Oszczędź wam tego. Odrzuć wyrachowanie i wstydliwość. To dobre dla palantów. Bądź odważny. Bądź wierny sobie. Poćwicz wyznawanie miłości ludziom, których kochasz, żebyś umiał to zrobić w chwili, gdy naprawdę będziesz chciał to uczynić. Wszyscy umrzemy, Johnny. Uderz w metalowy dzwonek, póki czas. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
JAK SIĘ POZBIERAĆ
Droga Przyjaciółko! Jakieś półtora roku temu zaszłam w ciążę. Razem z moim chłopakiem zrobiliśmy wtedy coś, co zaskoczyło nas oboje – postanowiliśmy, że urodzę. Chociaż nie planowaliśmy dziecka, cieszyliśmy się na myśl, że zostaniemy rodzicami. Bardzo kochaliśmy nasze maleństwo i bardzo go pragnęliśmy. A potem, w połowie siódmego miesiąca ciąży, poroniłam. Od tamtej pory codziennie zmuszam się, żeby wstać z łóżka. Codziennie zastanawiam się, na kogo wyrosłoby moje dziecko. To była dziewczynka. Miała już imię. Każdego ranka budzę się i myślę: „Moja córeczka miałaby pół roku”, albo: „Być może moja córeczka zaczęłaby dzisiaj raczkować”. Czasami w myślach słyszę tylko jedno słowo: „córeczka”. Oczywiście teraz wydaje mi się, że wszyscy naokoło mają dzieci i wszędzie, gdziekolwiek pójdę, widzę dzieci, staram się więc cieszyć szczęściem innych i zapomnieć o pustce, którą mam w sobie. Tak naprawdę niewiele ostatnio czuję oprócz tępego bólu. Większość bliższych i dalszych osób uważa, że powinnam przestać wreszcie rozpaczać. Ktoś mi nawet powiedział: „To tylko poronienie”. Dlatego zaczynam czuć się winna, że tak bardzo się rozkleiłam, że wciąż opłakuję dziecko, które się nie urodziło, chociaż dawno już powinnam się z tym pogodzić. Niewiele o tym mówię. Udaję, że nic się nie stało. Chodzę do pracy, umawiam się ze znajomymi, uśmiecham się i zachowuję, jak gdyby wszystko było w porządku. Mój chłopak doskonale się sprawdził w tej sytuacji i dał mi dużo wsparcia, ale zdaje mi się, że nie widzi, jak bardzo źle jest ze mną. Chce, żebyśmy się pobrali i starali o kolejne dziecko. Uważa, że w ten sposób mnie pociesza, ale tak nie jest. Kiedy o tym mówi, mam ochotę przyłożyć mu za to, że nie czuje tego, co ja. Poza tym straciłam dziecko nie bez powodu. Lekarz w szpitalu powiedział mi, że poroniłam, ponieważ przez moją nadwagę była to ciąża wysokiego ryzyka. Kiedy usłyszy się coś takiego, trudno potem dojść do siebie. Czasami mówię sobie, że ten lekarz to zwykły dupek, ale innym razem myślę: „Może ma rację”. Chce mi się wyć, kiedy pomyślę, że to wszystko moja wina, że sama doprowadziłam do poronienia. Robi mi się wtedy tak ciężko, że prawie nie mogę oddychać. Kiedy wyszłam ze szpitala, zatrudniłam osobistego trenera, przeszłam na dietę i zaczęłam chudnąć, ale po pewnym czasie przestałam nad tym panować. Czasami głodzę się przez kilka dni, potem pożeram wszystko, co znajdę w lodówce, a na końcu wymiotuję. Godzinami ćwiczę na siłowni, maszeruję na ruchomej bieżni, dopóki nogi nie odmówią mi posłuszeństwa. Przyjaciele i rodzina sądzą, że radzę sobie bardzo dobrze, ale jest wręcz odwrotnie. Przez cały czas myślę tylko o tym, że wszystko spieprzyłam. Najprostsze zadania wydają się mnie przerastać.
Z jednej strony doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jeśli się nie pozbieram, zrujnuję sobie życie, ale po prostu przestało mnie to obchodzić. Chciałabym, żeby znowu coś zaczęło mnie obchodzić. Chciałabym przestać się obwiniać, przestać się czuć jak morderczyni własnego dziecka. Moja córeczka miała już imię. Kochałam ją. Mam wrażenie, że tylko mnie na niej zależało. A czasem czuję się jak idiotka, która od prawie roku opłakuje coś, co było „tylko poronieniem”. Nie potrafię się pozbierać. Pozdrawiam, Niepozbierana
Droga Niepozbierana! Ogromnie mi przykro z powodu śmierci twojej córeczki. Naprawdę strasznie mi przykro. Z każdego twojego słowa, które wyświetla się na monitorze komputera, przebija bezgraniczne cierpienie. To dobrze. Właśnie tak powinno być. Mimo że żyjemy w takich czasach, miejscu i kulturze, iż próbuje się wmówić nam coś innego, cierpienie i smutek to właściwe reakcje na tragiczne zdarzenia w naszym życiu. Nie słuchaj ludzi, którzy radzą, żebyś w końcu „pogodziła się” ze śmiercią córeczki. Ci, co najgłośniej krzyczą, najprawdopodobniej nigdy nie musieli z niczym się godzić, a już na pewno nie przeszli przez piekło doświadczeń, które sprawiają, że życie rozpada się na kawałeczki. Niektórym osobom wydaje się, że pomniejszając twój żal, oddają ci przysługę. Inne są przerażone ogromem twojego smutku, dlatego starają się odepchnąć go od siebie i ciebie. Wiele z nich na pewno cię kocha i z pewnością jest wartych twojej miłości, ale nie będą potrafiły pomóc ci w ukojeniu bólu po śmierci córeczki. Te osoby mieszkają na planecie Ziemia. Ty mieszkasz na planecie Moje Dziecko Nie Żyje. Wydaje ci się, takie przynajmniej mam wrażenie, że jesteś na tej planecie sama, ale to nieprawda. Wiele kobiet, czytając te słowa, ma łzy w oczach. Wiele kobiet tygodniami i miesiącami powtarzało w duchu: „córeczka, córeczka” albo „synek, synek”. Wiele zadręczało się myślą o rzeczach, które zrobiły lub które zaniedbały, przez co ich dzieci zmarły. Dobrze by było, żebyś odnalazła te kobiety. To twoje pokrewne dusze. Wiem o tym, ponieważ sama mieszkałam swego czasu na innych planetach, z których żadna nie była Ziemią. Nie sposób przecenić zbawiennego działania najkrótszej choćby rozmowy z osobą, która
w okamgnieniu potrafi cię zrozumieć, ponieważ ma za sobą podobne przeżycia. Zadzwoń do pobliskiego szpitala albo kliniki położniczej i zapytaj o grupy wsparcia dla matek, które straciły dziecko podczas porodu, przed porodem lub tuż po nim. Przeczytaj wspomnienia Elizabeth McCracken zatytułowane An Exact Replica of a Figment of My Imagination. Poszukaj w internecie grup dyskusyjnych i forów, na których będziesz mogła szczerze, niczego nie udając, porozmawiać z innymi. Przestań również grać przed swoim ukochanym. Przyznaj, że masz ochotę mu przyłożyć, i wytłumacz dlaczego. Zapytaj, co on ma do powiedzenia w sprawie śmierci waszej córki, i postaraj się wysłuchać go, nie porównując jego przeżyć do swoich. Sądzę, że dobrze by ci zrobiło spotkanie z terapeutą – indywidualne oraz wspólne razem z chłopakiem – i gorąco cię zachęcam, abyś jeszcze dzisiaj zadzwoniła i umówiła się na wizytę. Terapeuta pomoże ci nazwać i wyrazić skomplikowane, związane z żałobą uczucia, które w sobie tłumisz, oraz uporać się z depresją (prawdopodobnie epizodyczną). W ten sposób można się pozbierać. Sięgając po pomoc i po drugiego człowieka. Nie chodzi o to, żebyś zapomniała o córeczce, którą kochałaś, lecz o to, żebyś mogła dalej żyć – żyć życiem, w którym jest miejsce na smutek z powodu utraty dziecka, ale którego nie paraliżuje żal. Życiem, które zaprowadzi cię w końcu do miejsca, gdzie oprócz bólu poczujesz wdzięczność, że dane ci było pokochać tę cudowną istotkę. Niełatwo dotrzeć do tego miejsca. Jest ono dojmująco piękne i świetliste, choć wynurza się z bezkresnego mroku. Wydaje się nieosiągalne, dostępne jedynie najsilniejszym i faktycznie trzeba się napracować, żeby tam dojść, ale dasz sobie radę. Jesteś kobietą, którą na to stać. Jestem o tym przekonana. Widzę to w każdym twoim słowie lśniącym niczym gwiazda nadziei na czarnym, żałobnym niebie. Rola Przyjaciółki bywa udręką. To przede wszystkim wspaniała zabawa, intrygujące i interesujące zajęcie, ale czasami jedno z pytań, które otrzymuję, zaczyna mnie nękać w podobny sposób, w jaki dręczą mnie niektóre postacie, sceny czy sytuacje z pisywanych przeze mnie tekstów, i nie potrafię się od niego uwolnić. Nie umiem o nim zapomnieć. Odpowiadam na postawione pytania, ale czuję, że to jeszcze nie wszystko, i nie mogę skończyć odpowiedzi, dopóki nie dotrę do sedna. Czuję się niczym księżniczka na ziarnku grochu, która spokojnie zaśnie dopiero wtedy, gdy spod dwudziestu materacy wyciągnie uwierającą ją drobinę. Tak właśnie było w wypadku twojego pytania, skarbie. I chociaż prawdą jest, że powinnaś poszukać bratnich dusz, porozmawiać z chłopakiem i umówić się z terapeutą, to jeszcze nie wszystko. Istnieje jeszcze jedna, może najważniejsza prawda, którą chcę ci przekazać. Parę lat temu pracowałam w gimnazjum z grupą dwudziestu kilku dziewcząt. Większość z nich miała po trzynaście, czternaście lat i pochodziła z biednych rodzin. Żadna z nich nie miała dobrego ojca. Ich tatusiowe albo pozostawali nieznani, albo siedzieli w więzieniu, albo włóczyli się naćpani po ulicach, albo molestowali własne córki. Ich mamami były młode, maltretowane lub wykorzystywane
seksualnie, zamroczone narkotykami i alkoholem kobiety, które często same stosowały przemoc. W ramach swoich obowiązków odbywałam grupowe i indywidualne spotkania z tymi nastolatkami, które według dyrekcji szkoły należały do „grupy podwyższonego ryzyka”. Pracując na stanowisku „doradcy młodzieży”, przyjęłam postawę bezwarunkowego szacunku, a moim celem było pomóc dziewczynom w odniesieniu życiowego sukcesu pomimo bagna, w którym tkwiły od urodzenia. Sukces w ich sytuacji oznaczał uniknięcie ciąży i więzienia przed ukończeniem szkoły średniej oraz znalezienie uczciwej pracy w jakimś supermarkecie albo barze szybkiej obsługi. Tylko tyle! Niby niewiele, ale żeby tego dokonać, trzeba było ponadludzkiego wysiłku porównywalnego z ruszeniem TIR-a z miejsca za pomocą małego palca. Nie miałam formalnych kwalifikacji, żeby pracować na tym stanowisku. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z młodzieżą na gruncie zawodowym i nigdy nikomu nie doradzałam. Nie ukończyłam studiów pedagogicznych ani psychologicznych. Byłam kelnerką, która w wolnych chwilach pisała. Jednak z jakiegoś powodu chciałam spróbować swoich sił i udało mi się zdobyć tę pracę. Nie informowałam swoich podopiecznych, że mam za zadanie pomóc im w osiągnięciu sukcesu. Starałam się po cichu, dyskretnie je ukierunkować, pokazując im miejsca, w których wcześniej nie były, i zachęcając do robienia rzeczy, których wcześniej nie robiły. Zabrałam je na siłownię ze ścianką wspinaczkową, przedstawienie baletowe i wieczór poezji w niezależnej księgarni. Myślałam, że być może, jeśli spodoba im się podciąganie na plastikowych uchwytach przytwierdzonych do sztucznej skały i polubią dzięki temu swoje dojrzewające dziewczęce ciała, nie dadzą tak łatwo zrobić sobie dziecka. Być może jeśli zachwycą się pięknem sztuki, która będzie się tworzyć na ich oczach, nie uzależnią się od metadonu ani nie ukradną nikomu portfela i nie trafią za kratki w wieku piętnastu lat. Przy odrobinie szczęścia może skończą szkołę i dostaną pracę w supermarkecie. Na to liczono, tego oczekiwano i za to mi płacono. Podczas wszystkich tych kierunkujących działań miałam rozmawiać z podopiecznymi o seksie, narkotykach, chłopakach, matkach, związkach, odrabianiu zadań domowych i poczuciu własnej wartości, a także szczerze odpowiadać na każde pytanie i wysłuchiwać ich opowieści z bezwarunkowym szacunkiem. Na początku bałam się ich. Onieśmielały mnie. Miały trzynaście lat, a ja dwadzieścia osiem. Prawie wszystkie nosiły wyszukane imiona w stylu Crystal, Brittany albo Desiré. Były chłodne, drwiące, zamknięte i opryskliwe. Ukrywały się pod warstwą kosmetyków dla dziewcząt, różnego rodzaju balsamów, smarowideł i lakierów pachnących truskawkową gumą do żucia. Nienawidziły wszystkiego i wszystkich, wszystko wydawało im się nudne i głupie i albo było megaodlotowe, albo megapedziowate. Kiedy zabroniłam im używania słowa „pedziowate” w tym kontekście i wytłumaczyłam, dlaczego nie powinny stosować go jako określenia na coś, co wydaje im się beznadziejne, uznały, że jestem megaciotą, skoro myślałam, że one, mówiąc „pedziowate”,
rzeczywiście miały na myśli osoby homoseksualne. Wtedy powiedziałam, żeby nie mówiły też „ciota”, i wszystkie wybuchnęłyśmy śmiechem. Potem rozdałam pamiętniki, które dla nich kupiłam. – Możemy je wziąć na zawsze? Możemy je wziąć na zawsze? – piszczały z radości i rozgorączkowane dopytywały jedna przez drugą. – Tak – odpowiedziałam. – Otwórzcie je. Poprosiłam, żeby każda napisała o sobie trzy prawdziwe stwierdzenia i jedno kłamstwo. Następnie po kolei odczytywały swoje notatki na głos, a pozostałe dziewczyny zgadywały, która z wymienionych rzeczy to kłamstwo, i zanim doszłyśmy do połowy zajęć, zawojowałam je wszystkie. Pokochały właściwie nie mnie, tylko to, kim byłam. Lub raczej to, w jaki sposób odnosiłam się do nich: z bezwarunkowym szacunkiem. Nigdy wcześniej nie byłam obiektem tak bezgranicznego uwielbienia. Jeśli wpięłam we włosy spinkę z kwiatkiem, chciały, żebym ją zdjęła i ozdobiła nią ich fryzury. Jeśli miałam przy sobie długopis, pytały, czy mogłabym im go podarować. Gdy przyniosłam kanapkę, zastanawiały się głośno, jak smakuje. Gdy pojawiłam się z torebką, chciały zajrzeć do środka. Przede wszystkim jednak pragnęły opowiedzieć mi wszystko o swoim życiu. Wszystko, co do najdrobniejszego szczegółu. I tak też robiły. Opowiadały mi koszmarne, potworne, szokujące, smutne, bezwzględne rzeczy. Kiedy ich słuchałam, często mrużyłam oczy, jak gdybym chciała ochronić się, uciec przed rzeczywistością, którą przede mną odsłaniały. A gdy wychodziły z sali i zamykały za sobą drzwi, zanosiłam się niepowstrzymanym, histerycznym szlochem. Ich historie to niekończące się opowieści o przemocy, zdradzie, samotności, braku miłości i rozpaczy tak bezgranicznej i wrośniętej w ich życie, że wręcz stopionej z nim w jedno. Jedna z tych dziewczyn była niezwykle piękna. Przypominała młodą Elizabeth Taylor o nieco mniej zaokrąglonych biodrach. Nieskazitelnie jasna cera. Błękitne oczy. Długie ciemne lśniące włosy. Piersi w rozmiarze D, a do tego szczupła sylwetka modelki. Gdy ją poznałam, kończyła trzynaście lat. Zdążyła już spać z pięcioma facetami, a z dziesięcioma uprawiać seks oralny. Straciła cnotę w wieku jedenastu lat z byłym chłopakiem swojej matki, który siedział później za kradzież telewizora. Jej ówczesnym kochankiem był trzydziestodwuletni mężczyzna. Prawie codziennie czekał na nią po zajęciach na końcu parkingu przed szkołą. Namówiłam ją, żeby poszła ze mną do lokalnego oddziału organizacji Planned Parenthood na darmowy zastrzyk antykoncepcyjny. Jednak już na miejscu okazało się, że nic z tego nie wyjdzie. Dziewczyna nie chciała się zgodzić na badanie ginekologiczne, a bez tego nie można podać zastrzyku. Wybuchła płaczem i nie można było jej uspokoić. Wyglądała na tak rozżaloną i skrzywdzoną, jak gdyby ktoś przed chwilą przypalił żelazkiem jej seksowny tyłeczek. Pocieszałam ją, zachęcałam i dodawałam jej otuchy, pani doktor odnosiła się do niej rzeczowo, ale niezwykle uprzejmie i serdecznie. Jednak dziewczyna, która przed ukończeniem trzynastego roku
życia spała z pięcioma facetami i uprawiała seks oralny z dziesięcioma, za żadne skarby nie chciała położyć się na trzy minuty na fotelu ginekologicznym, aby w towarzystwie dwóch życzliwych kobiet poddać się badaniu. Inna moja podopieczna nosiła za duże, sięgające kolan bluzy i niezależnie od temperatury na głowę naciągała kaptur. Twarz zasłaniała zaczesanymi do przodu rozpuszczonymi włosami pofarbowanymi na jaskrawe punkrockowe kolory. Wyglądało to tak, jak gdyby jej głowa miała tylko tył. Kiedy szła, przekrzywiała ją pod różnymi kątami i zerkała spod zasłony włosów, aby zorientować się, gdzie jest. Przez wiele tygodni w ogóle się nie odzywała. Jako ostatnia z grupy poprosiła mnie, żebym dała jej długopis. Zbliżenie się do niej było jak oswajanie dzikiego kota. Prawie niemożliwe. Jeden krok w przód i tysiąc kroków do tyłu. Kiedy jednak w końcu mi się to udało – kiedy ją obłaskawiłam, a ona odgarnęła włosy z twarzy i zobaczyłam jej bladą, delikatną, pokrytą trądzikiem cerę – powiedziała mi, że większość nocy spędza w rozpadającej się drewnianej szopie znajdującej się nieopodal bloku, w którym mieszka z mamą. Uciekała, ponieważ nie chciała zostawać z matką, awanturującą się uzależnioną od alkoholu i umysłowo chorą kobietą, która nie zawsze brała lekarstwa i stosowała przemoc fizyczną. Dziewczyna podwinęła rękawy bluzy i pokazała mi sznyty na rękach. Robiła je żyletką, ponieważ kaleczenie własnego ciała sprawiało jej przyjemność. Inna podopieczna powiedziała mi, że kiedy chłopak jej mamy się wściekł, zaciągnął ją na podwórko, odkręcił kran, przyłożył jej wąż ogrodowy do twarzy i polewał ją lodowatą wodą tak, że prawie się utopiła, po czym zamknął ją na dworze na dwie godziny. Działo się to w listopadzie przy temperaturze około pięciu stopni. Nie był to pierwszy taki incydent. Ani ostatni. Mówiłam dziewczynom, że to wszystko, co się z nimi dzieje, wcale nie jest w porządku. Że to nie powinno się dziać. Że to niedopuszczalne i wbrew prawu. Że zgłoszę to gdzieś, ktoś zainterweniuje i zakończy ich gehennę. Zadzwoniłam na policję, zadzwoniłam do opieki społecznej. Dzwoniłam tam codziennie i nikt nic nie zrobił. Nikt nie kiwnął choćby palcem. Ani razu. Niezależnie od tego, ile razy rozwścieczony facet podtapiał na podwórku kilkunastoletnią dziewczynkę, ile razy trzydziestodwulatek czekał po szkole na trzynastolatkę o obfitych piersiach, ile razy zakapturzona dziewczyna bez twarzy spała w rozpadającej się drewnianej szopie, aby ukryć się przed napadami szału matki. Nie wychowałam się pod kloszem. Przeszłam w życiu swoje. Myślałam, że wiem dużo o świecie, ale tego się nie spodziewałam. Sądziłam, że jeśli odpowiednie osoby dowiedzą się, iż dzieciom dzieje się krzywda, zrobią wszystko, aby położyć temu kres. Jednak w naszym społeczeństwie okazało się to niemożliwe. I chyba nie istnieje społeczeństwo, w którym tak właśnie by się stało. Pewnego razu gdy zadzwoniłam do opieki społecznej i poprosiłam kobietę, która odebrała telefon, żeby wytłumaczyła mi, dlaczego nikt nie staje w obronie tych dzieci, odpowiedziała mi, że nie ma pieniędzy na zajmowanie się nastolatkami, które nie znajdują się w sytuacji bezpośrednio zagrażającej
ich zdrowiu lub życiu, ponieważ kasa państwowa świeci pustkami i pracownicy opieki społecznej w pierwszej kolejności oddelegowywani są do tak zwanych spraw najważniejszych. Do spraw tych zaliczano interwencje dotyczące dzieci poniżej dwunastego roku życia. W wypadku dzieci powyżej dwunastego roku życia sporządzano odpowiedni raport, po czym odkładano go do akt i dopisywano nazwisko dziecka do długiej listy innych dzieci, których sytuacją być może ktoś kiedyś bliżej się zainteresuje, o ile znajdą się na to czas i pieniądze. Pociechy można upatrywać w tym – dodała kobieta w zaufaniu – że gdy robi się już bardzo źle, nastolatkowie z reguły uciekają, a ucieczki dzieci z domu również uznaje się za sprawy najważniejsze. Kiedy się rozłączyłam, klatkę piersiową rozsadzał mi ból tak olbrzymi, że miałam wrażenie, iż za sekundę pęknie mi mostek. Zanim jednak zdążyłam głębiej odetchnąć, do gabinetu weszła dziewczynka, którą chłopak matki notorycznie topił na podwórku wodą z węża ogrodowego. Usiadła obok mojego biurka na krześle, w którym siadały wszystkie dziewczyny opowiadające swoje przerażające historie. Wysłuchałam kolejnej strasznej opowieści, a następnie powiedziałam jej coś innego niż zwykle. Przyznałam, że to wszystko wcale nie jest w porządku, że takie rzeczy są niedopuszczalne i wbrew prawu i że zgłoszę gdzieś całe to straszliwe zajście, ale nie zapewniłam, że ten koszmar się skończy. Nie obiecałam, że ktoś zainterweniuje. Powiedziałam, że prawdopodobnie będzie toczył się dalej i że będzie musiała jakoś to przetrzymać. Że będzie musiała znaleźć swój własny sposób nie tylko na ucieczkę z tego bagna, ale na wzniesienie się ponad nie, ponieważ inaczej przez całe życie będzie się w nim taplać. Powiedziałam, że nie będzie łatwo się z tego wyrwać, ale jeśli chce uniknąć losu swojej matki, musi zdobyć się na ten wysiłek. Musi zrobić coś więcej, niż wytrzymać. Musi sięgnąć wyżej. Musi pragnąć tego bardziej niż jakiejkolwiek innej rzeczy w życiu i niczym tonący łapać się każdej dobrej rzeczy, która nawinie jej się pod rękę, a jak ognia wystrzegać się złych rzeczy, które mogą pociągnąć ją na dno. Musi odliczać lata dzielące ją od upragnionej dorosłości, kiedy to będzie mogła wreszcie spakować manatki i ruszyć przed siebie w stronę marzeń po moście, który powstał dzięki jej pragnieniu wyrwania się z bagna. Wydawała się mnie słuchać w typowy dla nastolatków nieuważny, zdradzający znudzenie i lekceważenie sposób. Powtarzałam te słowa każdej dziewczynie, która do mnie przychodziła i siadała na krześle obok biurka. Stały się one moją mantrą, ponieważ tylko one wydawały mi się prawdziwe. Tylko one wydają mi się również prawdziwe w twoim wypadku, Niepozbierana, i w wypadku innych osób, które spotkało coś naprawdę strasznego. Nigdy nie przestaniesz kochać swojej córeczki. Nigdy o niej nie zapomnisz. Zawsze będziesz pamiętać jej imię. Ona jednak już zawsze będzie martwa. Nikt nie może zainterweniować w tej sprawie ani naprawić sytuacji i nikt tego nie zrobi. Nikt nie zmieni tego faktu, przemilczając go
i umniejszając jego znaczeniu różnymi słowami. Nikt nie ochroni cię przed cierpieniem. Twojego bólu nie da się wypłakać, zajeść, zagłodzić, odegnać w trakcie morderczego marszu, wybić z głowy pięściami ani nawet wyterapeutyzować. On będzie tkwił w tobie i musisz go wytrzymać. Musisz go znieść. Musisz go przeżyć, pokochać, dzięki niemu starać się być lepsza i gotowa ruszyć przed siebie w stronę marzeń po moście, który powstał dzięki twojemu pragnieniu wyrwania się z bagna. Terapeuci, przyjaciele i inni ludzie zamieszkujący planetę Moje Dziecko Nie Żyje mogą ci pomóc, ale do uleczenia – do wydobycia się z bagna, do prawdziwej zmiany wymagającej ciężkiej, mozolnej pracy – możesz doprowadzić tylko ty sama. Posada w gimnazjum to najlepsza praca, jaką kiedykolwiek wykonywałam, ale utrzymałam się w niej zaledwie rok. Była niezwykle wymagająca, a ja chciałam mieć siły na swoje główne zajęcie, czyli pisanie, dlatego postanowiłam znaleźć pracę mniej wyczerpującą emocjonalnie. Pewnego dnia, siedem lat po tym, jak odeszłam ze szkoły, jadłam lunch w barze szybkiej obsługi niedaleko gimnazjum. Gdy zbierałam się do wyjścia, jedna z pracowniczek baru podeszła i zwróciła się do mnie po imieniu. Była to dziewczyna bez twarzy, która swego czasu nocowała w rozpadającej się szopie. Włosy miała teraz zaczesane do tyłu i związane w kucyk. Była dorosła. Miała dwadzieścia lat, a ja trzydzieści pięć. – To ty? – zawołałam i padłyśmy sobie w objęcia. Rozmawiałyśmy o tym, że wkrótce ma awansować na zastępcę kierownika baru, o dziewczynach z prowadzonej przeze mnie grupy, z którymi wciąż utrzymywała kontakt, o ściance wspinaczkowej, balecie i wieczorze poetyckim w księgarni, na które je zabrałam, i o tym, że nigdy więcej nie wybrała się w żadne z tych miejsc. – Cały czas o tobie pamiętałam, przez wszystkie te lata – powiedziała. – Jestem z ciebie taka dumna – odrzekłam, kładąc rękę na jej ramieniu. – Udało mi się. – Spojrzała na mnie pytająco. – Prawda? – Udało ci się – przytaknęłam. – Z całą pewnością. Ja również o niej przez cały ten czas pamiętałam. Miała na imię Desiré. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
EKSTATYCZNA PARADA
Droga Przyjaciółko! Mam dwadzieścia jeden lat. Studiuję i pracuję na pełnym etacie, żeby chociaż w części zarobić na swoje utrzymanie, ale mimo to wciąż jestem zależny od rodziców. Mieszkam z nimi i korzystam z ich samochodu. Nie stanowi to dla mnie większego problemu – a raczej nie stanowiłoby, gdybym nie był gejem. Moi rodzice są fundamentalistycznymi chrześcijanami. Uważają, że homoseksualność to „grzeszna skłonność”, którą należy w sobie zwalczyć tak samo jak skłonność do alkoholu czy narkotyków, i że geje powinni żałować za grzechy i pojednać się z Bogiem. Rodzice wiedzą, że jestem homoseksualistą, ale nie akceptują tego. Myślą, że postanowiłem odrzucić zło, odkupić winy i odnaleźć Jezusa. Kiedy miałem siedemnaście lat, mama zagroziła, że karze mi się wyprowadzić, ponieważ „nie dopuści, aby pod jej dachem dochodziło do chorych zachowań”. Pozwoliła mi zostać w domu pod warunkiem, że pójdę do chrześcijańskiej poradni wyleczyć się z homoseksualizmu. Zrobiłem to, ale zupełnie nic mi to nie dało. Wprawiło mnie jedynie w jeszcze większą dezorientację. Nie czuję do rodziców nienawiści, ale mam im bardzo za złe sposób, w jaki mnie traktują. Myślą, że jestem hetero, ale mi nie ufają. Mama bez przerwy mnie kontroluje, często bez pukania wchodzi do mojego pokoju, najwyraźniej licząc na to, że mnie na czymś przyłapie. Gdy wychodzę z domu, muszę im powiedzieć, z kim się będę spotykał, bo inaczej nie pożyczą mi samochodu. Odłączają internet, gdy zostaję sam w domu, i chowają modem, kiedy idą spać, ponieważ boją się, że będę oglądał „grzeszne” treści, które spowodują powrót moich „gejowskich skłonności”. Chociaż przed rodzicami i siostrą udaję hetero, nie kryję się ze swoją tożsamością seksualną przed przyjaciółmi, współpracownikami i bratem (który akceptuje mnie bez zastrzeżeń). Prowadzenie podwójnego życia bardzo mnie męczy. Jak do tej pory byłem w dwóch gejowskich związkach. Rodzice wiedzą, że mój obecny przyjaciel jest homoseksualistą, i odnoszą się do niego tak, jak gdyby miał na nowo zarazić mnie homoseksualizmem. Wyprowadziłbym się z domu, ale nie stać mnie na wynajęcie pokoju. Pojawiła się za to inna możliwość – moja dobra przyjaciółka, która przenosi się na Wybrzeże Północno-Zachodnie (mieszkam na Wschodnim Wybrzeżu), zaproponowała mi, żebym wybrał się tam razem z nią, i poważnie rozważam tę możliwość. Nie chcę uciekać przed problemami i naprawdę zależy mi na obecnym partnerze, ale czuję, że jestem w beznadziejnej sytuacji. Oczekiwania ludzi istniejących w moich dwóch równoległych rzeczywistościach sprawiają, że zaczynam się dusić. Jedni potępiliby mnie, gdyby się dowiedzieli, że jestem gejem. Drudzy chcą, żebym zerwał kontakty z rodziną. Czy możesz mi coś poradzić?
Stłamszony
Drogi Stłamszony! Owszem, mogę ci coś poradzić. Radzę ci, żebyś wyniósł się z tego domu. Nie możesz mieszkać z ludźmi, którzy pragną cię zniszczyć. Nawet jeśli ich kochasz, nawet jeśli tymi ludźmi są twoja mama i twój tata. Jesteś już dorosły. Znajdź sposób na to, żeby stać cię było na wynajęcie pokoju. Dobre samopoczucie psychiczne jest o wiele ważniejsze niż możliwość darmowego korzystania z samochodu. Przykro słyszeć, że twoi rodzice to niedoinformowani bigoci. Przykro mi również, skarbie, że tyle przez nich wycierpiałeś. Nie mają zielonego pojęcia na temat natury homoseksualizmu (a także alkoholizmu i uzależnienia od narkotyków), a ich poglądy są z gruntu mylne. Wszyscy mamy prawo wierzyć, w co chcemy, i wyznawać religię, jaką chcemy, nikt jednak nie ma prawa wymyślać bzdur i gnębić nimi innych. Właśnie to robią twoi rodzice oraz ty sam, gdy decydujesz się udawać hetero, żeby ich zadowolić. Skończ z tym. Przerwanie błędnego koła nie jest ucieczką przed problemami. To sposób na ich rozwiązanie. W swoim liście piszesz, że dusisz się z powodu: „oczekiwań ludzi istniejących w dwóch równoległych rzeczywistościach”, ale tak naprawdę nie istnieją dwie rzeczywistości. Jest tylko jedna i ty ją tworzysz. Prawdziwy ty. Autentyczny ty. Homoseksualny ty. Stań się sobą. Nawet jeśli nie jesteś gotowy ujawnić swojej tożsamości przed rodzicami, błagam cię, uwolnij się od ich towarzystwa. Spakuj rzeczy i wyprowadź się. Na Wybrzeże Północno-Zachodnie, na drugą stronę miasta, do piwnicy domu stukniętego kuzyna mieszkającego w jakiejś zapadłej dziurze, gdzie bądź. Najważniejsze, żebyś przestał żyć z ludźmi, którzy wysyłają cię do obozu reedukacyjnego, ponieważ uważają twoją (normalną, zdrową) tożsamość seksualną za chorobę. Nie oznacza to, że musisz zerwać z nimi wszelkie kontakty. Istnieje rozwiązanie pośrednie, ale można je znaleźć jedynie wtedy, gdy podąża się za swoim wewnętrznym głosem. Tym, który podpowiada, co dla nas dobre. Wsłuchaj się w niego. Zaufaj mu. Pozwól, żeby cię wzmocnił. Twoi pogubieni rodzice domyślą się, że jesteś gejem, nawet jeśli im tego nie powiesz. W rzeczywistości oni już to wiedzą. Bronią ci dostępu do internetu z innego powodu niż oglądanie kreskówek ze Scooby Doo, skarbie. Zachęcam cię do opuszczenia domu rodziców nie po to, byś demonstracyjnie poinformował ich o swoim homoseksualizmie, ale po to, żebyś prowadząc godne życie wśród ludzi, którzy cię akceptują, mógł podejść do waszej relacji z emocjonalnym dystansem i na nowo ułożył stosunki między wami. Prędzej czy później – niezależnie od tego, czy dowiedzą się wszystkiego od ciebie, czy sami to dostrzegą – rodzice będą musieli stawić czoła faktom i przyznać,
że na twój homoseksualizm (ich) Bóg nie ma żadnego wpływu. Gdy do tego dojdzie, w najlepszym wypadku prawdopodobnie stracisz ich aprobatę. W najgorszym wyrzekną się ciebie. Być może na zawsze. A to oznaczałoby, że ich miłość do ciebie opiera się tylko i wyłącznie na: Niczym. Ponieważ jesteś ich ukochanym synem i ich
√ NIE
jako rodziców podstawowym obowiązkiem jest wspieranie ciebie i umożliwianie ci rozwoju, nawet jeśli okażesz się kimś innym, niżby sobie życzyli. Twojej uległości objawiającej się tym, że zgodzisz się powstrzymać od dotykania intymnych części ciała drugiego mężczyzny.
√ TAK
O rany. Naprawdę? Naprawdę tak to wygląda? Tak smutno i głupio zarazem? Wiem, że trochę przerysowuję całą sytuację, ale robię to tylko dlatego, że gdy przyglądam się jej bez przymrużenia oka, serce mi się kraje. Przede wszystkim jednak usiłuję ci przekazać coś bardzo ważnego: miłość oparta na warunkach takich jak te, które dyktują ci rodzice, jest brzydka, małostkowa i chora. Tak, chora. I taka miłość cię zniszczy, jeśli na to pozwolisz. Dlatego nie gódź się na to. Są na świecie ludzie, którzy pokochają cię takiego, jaki jesteś. Istnieje całe mnóstwo tryskających energią, zwariowanych, szczęśliwych, wykraczających poza schematy, radosnych, a czasami przygnębionych osób, które powiedzą: „Jesteś gejem? I co z tego, do cholery?”. Chcemy, żebyś się do nas przyłączył. Taki przekaz przyświeca ludziom z internetowej społeczności It Gets Better Project. Trzymaj się, nie daj się im, bo wiesz co? It gets better – sytuacja się poprawia. I chociaż to oczywiście prawda i bardzo mnie poruszyły zamieszczone w sieci nagrania gejów, lesbijek, osób biseksualnych i transseksualnych opowiadających swoje historie, myślę, że brakuje w tym przesłaniu jednego ważnego elementu. Sytuacja tych ludzi nie poprawiła się sama. Oni ją poprawili. Każdy z nich w pewnym momencie swojego życia – podobnym do momentu, w którym obecnie znalazłeś się ty, Stłamszony – zdecydował się podnieść głowę i wyznać prawdę o sobie, zamiast dalej trwać w „bezpiecznym” kłamstwie. Zrobili to, ponieważ zdali sobie sprawę, że kłamstwo wcale nie zapewniało im bezpieczeństwa. Tak naprawdę zagrażało ono ich istnieniu o wiele bardziej niż prawda. Właśnie wtedy ich sytuacja zaczęła się poprawiać. Kiedy zdobyli się na odwagę, żeby powiedzieć: „Taki właśnie jestem i taki będę, choćbyście mieli mnie za to ukrzyżować”. Niektórzy z tego powodu stracili pracę. Inni rodzinę i przyjaciół. Część straciła nawet życie. Jednak mówiąc to głośno i otwarcie, zyskali siebie. Moim zdaniem te słowa to uniwersalna prawda o każdym z nas – wszyscy przecież pragniemy pozostać sobą niezależnie od okoliczności – jednak w twoim wypadku, Stłamszony, muszą one wybrzmieć szczególnie mocno. Mam nadzieję, że
odnajdziesz je w sobie i użyjesz całej swojej siły i odwagi, które zaprowadziły cię tak daleko, aby wymówić je dobitnie i z przekonaniem. Byłeś kiedyś na paradzie równości gejów, lesbijek, osób biseksualnych i transseksualnych? Każdego roku zabieram dzieci na paradę odbywającą się w naszym mieście i każdego roku, patrząc na nią, płaczę. Mija mnie sznur ekskluzywnych samochodów sportowych, które prowadzą transwestyci. Za nimi maszerują wystrojeni w mundury policjanci i strażacy – geje. Dalej jadą na rowerach kobiety – lesbijki – wiozące w przyczepkach swoje dzieci. Później pojawiają się homoseksualni tancerze samby w kolorowych piórach i w skąpych majtkach, potem bębniarze, politycy, przypadkowi ludzie w zabytkowych automobilach. W paradzie biorą udział również chóry, orkiestry dęte, jeźdźcy, agenci nieruchomości, klauni, nauczyciele i republikanie. Wszyscy przechodzą obok nas i podczas gdy moje dzieci śmieją się i klaszczą, ja siąkam nosem i ocieram łzy. Dzieci nie potrafią zrozumieć, dlaczego płaczę. Parada to dla nich niezwykle emocjonujące i radosne święto. Próbuję wytłumaczyć, że to święto miłości zrodziło się z nienawiści, ale moje wyjaśnienia zaciemniają jedynie całą sprawę, milknę więc i dalej oglądamy ekstatyczną paradę – one z uśmiechem na twarzy, ja ze łzami w oczach. Myślę, że płaczę, ponieważ patrząc na ten barwny korowód, mam wrażenie, iż biorę udział w uświęconym rytuale odprawianym przez ludzi, którzy postanowili głosić prawdę o sobie, nawet jeśli to wcale nie jest takie proste. Każdy z nich miał odwagę powiedzieć: „Taki właśnie jestem i taki będę, choćbyście mieli mnie za to ukrzyżować”. Zupełnie tak samo jak Jezus. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
MOTOR BEZ MOTOCYKLISTY
Droga Przyjaciółko! Przechodzę kryzys wieku średniego. Właściwie to wszystko wyjaśnia. Jestem żonaty i zakochałem się w pewnej znajomej. Dość mocno mnie wzięło, czuję się zupełnie jak w ogólniaku, pocą mi się dłonie, nie mogę się na niczym skupić, kręci mi się w głowie i tak dalej. Na razie jesteśmy na etapie flirtu i nie zamierzam się dalej posunąć. Nie pytam o to, jak postąpić (oczywiście wiem, że powinienem dać sobie z tym spokój), ale co zrobić z rozpierającą mnie cudowną, ale groźną energią. Zakochany
Drogi Zakochany! Trzymaj się z daleka od obiektu zakochania i wykorzystaj „cudowną, ale groźną energię” do ożywienia tego, co, jak mi się zdaje, jest dla ciebie najważniejsze – twojego małżeństwa. Zrób w tym tygodniu supermiłą niespodziankę swojej żonie. Kochaj się z nią dziś wieczorem i zadbaj, żeby było dłużej i namiętniej niż ostatnio. Znajdźcie dla siebie więcej czasu, wybierzcie się na spacer albo kolację i porozmawiajcie o tym, w jaki sposób nie tylko umocnić wasz związek, ale i dodać mu pikanterii. Wiesz, że nie chcesz działać pod wpływem impulsu, zaufaj więc sobie i bądź wdzięczny za przytomność umysłu. Moja skrzynka odbiorcza jest zapchana e-mailami od ludzi, którzy stracili tę przytomność. Dręczą ich wątpliwości, poczucie winy i pożądanie. Kochają X, ale chcą się przespać z Y. Prawie każda osoba pozostająca w monogamicznym związku prędzej czy później staje przed tym samym dylematem. Wszyscy kochamy X, ale chcemy się przespać z Y. Y jest taka promienna, kryształowa. Y nie ochrzaniłaby cię za niewyniesione śmieci. Y nie handryczyłaby się o byle co. Y nie wymagałaby punktualności. Jest jak motor bez motocyklisty. Piękna. Zmierzająca donikąd. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
ROZRACHUNEK
Droga Przyjaciółko! Jestem szczęśliwą mamą wspaniałego malucha i jestem głęboko wdzięczna za każdą spędzoną z nim chwilę! Niestety – lub na szczęście, zależy, jak na to spojrzeć – tatuś malucha nie podziela mojej radości i wdzięczności. Tatuś mieszka w innym stanie. Zostawił nas, gdy byłam w ciąży, i nie było go podczas porodu. Mimo że mniej więcej co sześć tygodni wysyła e-maile, w których twierdzi, że obchodzi go los dziecka, nie płaci alimentów ani też nie odwiedza ponadrocznego już malucha – ostatni raz widział dziecko, gdy miało kilka tygodni. Od tamtej pory ani razu nie zadzwonił, żeby zapytać, jak się maluch miewa. Chciałam zapytać, co sądzisz na ten temat: czy powinnam czuć się zobowiązana, aby w odpowiedzi na jego żałosne, przychodzące raz na parę miesięcy e-maile wysyłać mu zdjęcia i informacje o dziecku? Jeśli o mnie chodzi, najchętniej bym tego nie robiła, ale ciekawa jestem, co w tej sprawie masz do powiedzenia ty, najdroższa Przyjaciółko. Jestem zdecydowana kierować się przede wszystkim dobrem mojego ukochanego malucha, choć osobiście najbardziej pragnęłabym kopnąć tatusia w jaja butami ze stalowym czubem i wrzasnąć: „Co z tobą, do cholery, ty egoistyczny dupku?!”. Uff. Dobrze mi to zrobiło. Przyszedł czas na uleczenie! Serdecznie pozdrawiam, Mamuśka
Droga Mamuśko! Masz buty ze stalowymi czubami? Ja mam i z chęcią ci je pożyczę, żebyś mogła porządnie skopać tyłek temu idiocie. Nie dziwi mnie, że się wściekasz. Gniew i oburzenie to jak najbardziej prawidłowe reakcje na postawę człowieka, który zawiódł jako ojciec twojego cudownego dziecka. Ale wiesz co? W rzeczywistości nie ma to najmniejszego znaczenia. Przynajmniej nie w momencie, gdy w grę wchodzi przyszłość malucha i to, w jaki sposób odbiłyby się na jego rozwoju decyzje podejmowane przez ciebie pod wpływem zupełnie uzasadnionych złości i żalu. Jednym z najistotniejszych czynników kształtujących życie twojego dziecka jest fakt, że ten a nie inny mężczyzna jest jego ojcem. Już zawsze tak będzie, niezależnie od tego, czy człowiek ten będzie utrzymywał kontakty z owocem waszego związku, czy też nie. Pewnego dnia, za wiele, wiele
lat, twój syn lub córka zechce rozliczyć się ze swoim ojcem (z tobą zresztą również). Nadejdzie czas rozrachunku. Zawsze nadchodzi. Dla każdego z nas. Wszyscy, zanim staniemy się dojrzałymi, dorosłymi osobami, musimy się rozliczyć z dzieciństwem; zapytać, dlaczego wyglądało tak a nie inaczej, ustalić, kim byli nasi rodzice i pod jakimi względami nas zawiedli, a pod jakimi nie. Rozliczenie to jest szczególnie trudne w wypadku, gdy jedno z rodziców porzuciło dziecko, dlatego radzę ci: 1) zrobić, co w twojej mocy, żeby nie dopuścić do zerwania kontaktu między twoim maluchem a jego ojcem, oraz 2) jeśli jednak ojciec zawiedzie, postarać się samej nie zawieść. Wyraźnie widać, że niełatwo ci poradzić sobie z gniewem i rozczarowaniem, które słusznie wywołuje w tobie postawa ojca dziecka. Z pewnością ani ja, ani nikt inny nie wini cię za to. Jednak nie dochodzenie winnych jest w tej chwili najważniejsze. Najważniejsze jest – jak sama piszesz – dobro dziecka. Pytasz, czy powinnaś się czuć zobowiązana do wysyłania zdjęć i informacji o dziecku w odpowiedzi na nieregularnie otrzymywane wiadomości od ojca malucha, i moja odpowiedź brzmi: tak. To twój obowiązek nie wobec tego mężczyzny – jemu nie jesteś nic winna – ale wobec dziecka. Ponieważ z twojego opisu wynika, że tatuś malucha jest zwykłym idiotą (a nie agresywnym sukinsynem), najlepsze, co możesz zrobić dla swojego kochanego maleństwa, to zadbać o jego kontakt z ojcem, zwłaszcza w pierwszych latach życia. Z twojej relacji wynika, że zaczęło się niezbyt różowo. Jak do tej pory tatuś malucha zawiódł na wszystkich frontach. To nie twoja wina, ale twój problem. Jeśli podejmiesz wysiłki, aby włączyć ojca do życia dziecka, porozumieć się z nim, pogodzić się z całą sytuacją i w końcu mu wybaczyć, umożliwisz maluchowi nawiązanie relacji z ojcem, która będzie miała ogromny wpływ na życie twojej pociechy. Oczywiście ojciec niekoniecznie tę możliwość musi wykorzystać. Nie wiemy, co tak naprawdę się stanie. Warto jednak próbować, ponieważ gra jest warta świeczki. Wcale nie mówię tego z lekkim sercem. O wiele przyjemniej byłoby nakopać temu facetowi butem ze stalowym czubem. Z radością sama bym ci w tym pomogła. Wiem, jak ogromną niesprawiedliwością wydaje się wymaganie, żeby „egoistycznego dupka” traktować poważnie i z szacunkiem. Jednak co pewien czas każdy z nas musi przerosnąć samego siebie, kochana, i teraz wypadło na ciebie. Właśnie w tej chwili jest to naprawdę potrzebne. Ponieważ nie robisz tego dla siebie – ale dla swojego dziecka. Zresztą ty już to wszystko wiesz. Jesteś wspaniałą mamą. Poznaję to po twoim liście rozświetlonym blaskiem miłości do malucha. A teraz – o zgrozo! – błagam cię, żebyś pomogła rozpalić podobny żar w sercu mężczyzny, który wystawił cię do wiatru. Nasze dzieci zasługują na to, prawda? Zasługują na żarliwą miłość? Owszem. Zabierzmy się więc do roboty. Po pierwsze chcę cię namówić, żebyś zmusiła tatusia dziecka do płacenia alimentów. Można do tego doprowadzić drogą pokojową za pomocą negocjacji prowadzonych przez prawników, można również od razu wnieść pozew do sądu. Tak czy inaczej lepiej, aby wasze porozumienie miało
charakter oficjalny, ponieważ w wypadku gdyby tatuś w dalszym ciągu nie zamierzał płacić, będziesz miała się na co powołać. Nakłaniając tego mężczyznę do zapewnienia finansowego wsparcia dziecku, nie tylko dbasz o dobro swojego malucha, ale i podkreślasz dwie niezmiernie istotne sprawy: że oczekujesz czegoś od jego tatusia i że tatuś jest coś swojemu dziecku winny. Jeśli ma w sobie choćby odrobinę przyzwoitości, zgodzi się płacić bez większych protestów. A jeżeli na dodatek jest w gruncie rzeczy porządnym facetem, który po prostu przechodzi zły okres, za jakiś czas ci podziękuje. Zachęcam cię, byś niezwłocznie poszukała porady prawnej. Po drugie dobrze byłoby, gdybyś wysłała do ojca swojego dziecka e-mail, w którym: 1) w taktowny sposób wyrazisz żal z powodu jego nieobecności w życiu malucha, 2) otwarcie zaproponujesz ustalenie terminu odwiedzin, 3) napiszesz parę słów o rozwoju i o postępach, jakie poczyniło wasze dziecko. Załącz kilka zdjęć. Przytocz parę anegdotek. Mówiąc o wyrażeniu żalu „w taktowny sposób”, mam na myśli powstrzymanie się od zjadliwych uwag na temat tego, że jak do tej pory nie popisał się jako ojciec. Zasugeruj raczej, że wciąż ma spore pole do popisu w tej sprawie. Zachowaj dla siebie to, iż rozważałaś połączenie sił z pewną felietonistką, która będąc szczęśliwą posiadaczką butów o stalowych czubach, mogłaby razem z tobą skutecznie uniemożliwić mu ponowne zostanie ojcem. Zdobądź się na gigantyczny wysiłek wielkoduszności niemal przerastającej ludzkie siły. A jeśli czujesz, że może ci jej braknąć, po prostu udaj, że ją w sobie masz. Zrób to na przykład tak: „Witaj, tatusiu mojego dziecka! Mam nadzieję, że miewasz się dobrze. Maluch wspaniale rośnie, z każdym dniem pięknieje i zachwyca coraz bardziej. Mimo że między nami wszystko skończone, jest dla mnie bardzo ważne, żeby dziecko utrzymało kontakt z ojcem, a z twoich e-maili wnioskuję, że dla ciebie również jest to istotne. Chciałabym ustalić termin odwiedzin”. Po trzecie radziłabym ci zatrudnić opiekunkę, która zajmowałaby się dzieckiem kilka godzin w tygodniu, żebyś ty w tym czasie mogła spotykać się z najlepszymi przyjaciółkami i wywalać z siebie całą wściekłość, żal i rozgoryczenie spowodowane tym, iż facet, z którym kiedyś sypiałaś – facet, który w sensie biologicznym stanowi połowę twojego ukochanego dziecka! – to skończony bałwan. Pomysł ten może wydawać się mało ważny, jednak jest to jeden z najistotniejszych elementów walki o przetrwanie, którą codziennie toczysz. Musisz znaleźć sposób na uwolnienie się od negatywnych emocji wobec ojca twojego dziecka, w przeciwnym razie przejmą one nad tobą kontrolę. Najprawdopodobniej prawdziwe problemy z tatusiem malucha dopiero się zaczynają. A nawet jeśli wszystko dobrze się ułoży, w najbliższych latach z pewnością niejednokrotnie poczujesz, że najchętniej byś go udusiła. Jeśli nie wymyślisz czegoś, co pomoże ci rozładować to napięcie, może się okazać, że będziesz przekazywać je dziecku. To najgorsza rzecz, jaką możesz mu przekazać. Kilka lat temu natknęłam się na wyniki badań dotyczących skutków wygłaszania przez rozwiedzionych rodziców negatywnych opinii na temat byłych partnerów w obecności dzieci. Pisząc odpowiedź na twój list, usiłowałam odnaleźć te informacje, żebym mogła je przytoczyć w całości, nie
miałam jednak szczęścia. Nie szkodzi, ponieważ i tak chodziło mi właściwie tylko o jedną rzecz, tę, która najbardziej zapadła mi w pamięć: jeśli jedno z rodziców mówi źle o drugim, odbija się to druzgocąco na dziecku. Naukowcy odkryli między innymi, że skierowane bezpośrednio do dziecka zdanie w stylu: „Ty bezwartościowy śmieciu”, wyrządzi w niedojrzałej psychice mniej szkody niż wypowiedziane w obecności dziecka słowa: „Twoja matka/twój ojciec to bezwartościowy śmieć”. Nie pamiętam, czy istniało jakieś teoretyczne wytłumaczenie tego faktu, niemniej samo zjawisko wydało mi się bardzo prawdopodobne. Myślę, że każdy z nas ma w sobie siłę, która pozwala stawić czoła słowom krytyki wypowiedzianej pod naszym adresem, ale brakuje nam jej w obliczu ataku wymierzonego w tych, których kochamy, zwłaszcza jeśli obiektem ataku jest jedno z naszych rodziców, połowa nas samych – nasz podstawowy wzorzec – a osobą przypuszczającą atak jest drugie z rodziców, druga połowa nas samych i drugi podstawowy wzorzec. Wiem, o czym mówię. Jednym z najbardziej destrukcyjnych czynników w moim życiu był mój własny ojciec. Gdyby prześledzić moje losy i przyjrzeć się wszystkim wydarzeniom, kryzysom, posunięciom i decyzjom, najprawdopodobniej okazałoby się, że najlepszą rzeczą, jaka mi się przytrafiła, było to, iż mama zdobyła się na odwagę, aby rozwieść się z moim ojcem, gdy miałam sześć lat. Mama zaszła w ciążę z moim ojcem, gdy obydwoje mieli po dziewiętnaście lat. Nie łączyła ich wielka miłość, ale aborcja była wówczas nielegalna, a mama nie chciała zamieszkać w domu dla zbłąkanych dziewcząt ani oddać dziecka obcym ludziom, poślubiła więc mojego ojca w trybie przyspieszonym. W ciągu następnych dziewięciu lat przyszła na świat trójka dzieci – moje rodzeństwo i ja – i zdarzyło się dużo trudnych rzeczy. Pamiętam wiele strasznych chwil z okresu, gdy mieszkaliśmy z tatą, który często stosował przemoc, ale nie jest to czas ani miejsce, by o nich wspominać. Muszę jednak wspomnieć o tym, że będąc dzieckiem, kochałam go. Kochałam mojego ojca. Tatę. Tatusia. Miłość, jaką go darzyłam, była ogromna i niezaprzeczalna, większa niż strach i żal. Nie potrafiłam go nie kochać. Miłość do niego po prostu była, i już. Nigdy, niezależnie od tego, jak źle się działo, nie przyszło mi do głowy, że mogłabym go nie kochać. Nienawidziłam tego, co robił mamie, rodzeństwu i mnie. Płakałam, krzyczałam, chowałam się, cierpiałam na zupełnie niewytłumaczalne w moim wieku bóle głowy i moczyłam łóżko, mając tyle lat, że dawno już powinnam z tego wyrosnąć. Jednak to był mój ojciec i kiedy mama w końcu go zostawiła, błagałam ją, żeby do niego wróciła. Błagałam ją niemal na kolanach, tak rozpaczliwie, jak nigdy wcześniej ani później w życiu. Wypłakiwałam sześcioletnie oczy, ponieważ wiedziałam, że jeśli to naprawdę koniec, jeśli mama naprawdę odeszła od mojego ojca, nigdy więcej nie będę miała taty. I wiesz co? Miałam rację. Po rozwodzie rodziców nie miałam już taty. Od tamtej pory widziałam go trzy razy – były to trzy krótkie, smutne i nieprzyjemne spotkania.
Jednak przez większość czasu nie było nic. Nie było taty. Została po nim wielka dziura, którą pamiętam z dzieciństwa tak samo wyraźnie jak tanie mieszkanie zajmowane przez nas w budynku socjalnym dla samotnych matek z dziećmi, również mającymi niewiele wspólnego ze swoimi ojcami. Kilka razy w roku przychodził list zaadresowany ręką ojca do mnie i rodzeństwa. Czekał na nas w skrzynce, gdy wracaliśmy ze szkoły, a mama wciąż jeszcze była w pracy. Razem z bratem i siostrą rozrywaliśmy wtedy kopertę z radością tak ogromną, że nawet teraz, kiedy piszę te słowa, czuję znajomy ucisk w piersiach. List! Od taty! Listodtaty! Odtatyodtatyodtaty! Oczywiście powinniśmy wiedzieć, co będzie w środku. Wiedzieliśmy, ale nie chcieliśmy tej świadomości do siebie dopuścić. Na kopercie widniały nasze imiona, ale list nigdy nie był do nas. Za każdym razem wewnątrz znajdowało się to samo: złośliwy i wulgarny atak na naszą mamę. Dowiadywaliśmy się z niego, że jest dziwką i żyjącym z zasiłków darmozjadem. Że żałuje, że nie zmusił jej wtedy, wiele lat temu, do aborcji. Że jest straszną matką. Że on kiedyś przyjedzie i zabierze mnie i moje rodzeństwo, i że ona dopiero wtedy się zdziwi i wszystkiego pożałuje. Wtedy zapłaci mu za wszystko. I nigdy więcej nie zobaczy dzieci. I co ona na to? Na myśl, że ojciec mógłby mnie porwać, truchlałam ze strachu. Ten strach nigdy mnie nie opuszczał. Szykowałam się na to, układałam w głowie misterne plany ucieczki, wyobrażałam sobie najeżony niebezpieczeństwami powrót do mamy. Będziemy boso przemierzać pustkowia, iść wzdłuż rzek, ukrywać się w rowach. Będziemy kraść jabłka z sadów i rozwieszone na sznurach ubrania. Jednak ojciec nigdy nas nie porwał. Pewnego dnia, gdy miałam dwadzieścia siedem lat, dotarło do mnie, że nigdy nie zamierzał tego zrobić. „Nigdy mnie nie chciał!” – odkryłam nagle ze zdumieniem i żalem tak ogromnym, że wybuchnęłam niepohamowanym płaczem. Czy ojciec twojego dziecka, Mamuśko, będzie chciał wywiązać się ze swojej roli? Nie wiemy. Ten list nie został jeszcze otwarty, wciąż czeka w skrzynce i może znajdować się w nim wszystko. Ludzie się zmieniają. Popełniają straszne błędy, a potem je naprawiają. Część mężczyzn, którzy z początku traktują swoje dzieci z obojętnością, potrafi z czasem stać się wspaniałymi ojcami. Inni do końca życia mają im niewiele do zaoferowania. Niezależnie od tego, jak będzie w tym wypadku, postąpisz słusznie, oddzielając uczucia, które żywisz do ojca dziecka, od decyzji i kroków, które podejmiesz w sprawie umożliwiania dziecku kontaktu z ojcem. Twoje zachowanie i słowa wywrą głęboki wpływ na życie dziecka – będą miały ogromne znaczenie nie tylko dla sposobu, w jaki twój syn lub twoja córka będą myśleli o swoim tacie, ale i o sobie. Mama nigdy nie mówiła źle o moim ojcu. Miała wszelkie prawo nienawidzić go, nastawiać mnie i rodzeństwo przeciwko niemu, ale nie robiła tego. Z drugiej strony nie okłamywała nas w jego sprawie. Rozmawialiśmy często i szczerze na temat trudnych wydarzeń, których byliśmy świadkami, i krzywd, które nam wyrządził. Nigdy jednak mama nie demonizowała naszego ojca. Mówiła o nim
jak o człowieku: skomplikowanym, pełnym wad, ale zdolnym do poprawy. Dzięki temu mogłam pomimo wszystko kochać ojca, człowieka nieobecnego w moim życiu, a stanowiącego połowę mnie. Gdy byłam dzieckiem i pytałam mamę, dlaczego się w nim zakochała, wymyślała różne powody, nawet jeśli tych prawdziwych nie mogła już sobie przypomnieć. Gdy będąc nastolatką, wyrzucałam jej, że nigdy nie potępiła ojca, powiedziała, że jest mu wdzięczna, ponieważ gdyby nie on, nie byłoby mojego rodzeństwa i mnie. Gdy stanęłam u progu dorosłości, a mama wiedziała, że niedługo umrze, pogłaskała mnie po głowie i powiedziała, że nie będzie nic złego w tym, jeśli ponownie będę próbowała nawiązać kontakt z ojcem, że zawsze powinnam dopuszczać możliwość wybaczenia, pojednania i zmiany i że gdybym się na to wszystko zdecydowała, nie postrzegałaby tego jako zdrady, ale jako dowód na to, iż wychowała mnie na dobrego człowieka. To niesprawiedliwe, że musiała okazywać tyle dobroci tak niedobremu człowiekowi. Mam nadzieję, iż w towarzystwie najlepszych przyjaciółek wyrzucała z siebie wściekłość na niego. Jako samotna matka – prawdziwa samotna matka, która tak samo jak ty nie sprawuje opieki nad dzieckiem na zmianę z drugą osobą – musiała o wiele częściej, niż nakazuje rozsądek, zdobywać się na wielkoduszność i przerastać samą siebie. A wiesz, co zawsze wydawało mi się w tym wszystkim najpiękniejsze? Że to robiła. Nie była doskonała. Popełniała błędy. Zdobywała się jednak na wielkoduszność i przerastała samą siebie częściej, niż nakazuje rozsądek. Nikt nigdy nie podarował mi niczego cenniejszego. Wiele lat po jej śmierci wstąpiłam na ścieżkę, którą wytyczyła swoimi słowami i postępowaniem, dzięki czemu mogłam zaleczyć rany zadane przez ojca. Właśnie to powinnaś podarować dziecku, niezależnie od tego, co uczyni ojciec dziecka i czy w ogóle zdecyduje się wystąpić w roli rodzica w życiu twojej córki lub syna. Większość z nas parę razy w życiu musi wykazać się właśnie tym: świadomą, pełną zdecydowania miłością, nawet jeśli droga miłości wydaje się w danych okolicznościach szokującym wyborem. Nawet jeśli wolelibyśmy włożyć buty ze stalowymi czubami i wrzeszczeć ze wszystkich sił. Wybierz tę drogę. Nie pożałujesz. W ostatecznym rozrachunku wyjdziesz na plus. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
MASZ NA GŁOWIE TOBOŁEK
Droga Przyjaciółko! Mam dwadzieścia parę lat. Od sześciu lat – z niewielkimi przerwami (większość z nich miała miejsce, gdy byłam młodsza) – jestem z tym samym chłopakiem. Ostatnio rozglądam się trochę za innymi i jestem nieco znużona naszym związkiem, ale przeraża mnie myśl, że mogłabym stracić człowieka, który wydaje się dla mnie bardzo odpowiedni, a poza tym nie chcę złamać mu serca. Z drugiej strony nie chcę wiązać się na stałe, a potem tego żałować. Mam wrażenie, że pragniemy od życia różnych rzeczy i interesują nas zupełnie różne sprawy, ale nie potrafię podjąć ostatecznej decyzji. Mimo że rozmawiałam z chłopakiem o swoich uczuciach, nic się nie zmieniło. Mieliśmy nawet krótką „przerwę”, jednak przerwy to żadne rozwiązanie. Najbardziej się boję, że zostanę sama i nigdy nie znajdę nikogo, kto spełniłby moje oczekiwania. Jest mi tym trudniej, że wszystkie moje najbliższe przyjaciółki chcą się ustatkować i rozważają małżeństwo ze swoimi chłopakami. Proszę cię, Przyjaciółko, pomóż mi! Pozdrawiam, Przestraszona i Zdezorientowana
Droga Przestraszona i Zdezorientowana! Kiedy miałam dwadzieścia lat, mieszkałam w Londynie. Formalnie rzecz biorąc, byłam bezdomna, a do tego spłukana, ponieważ jednak nie miałam dokumentów potrzebnych Amerykanom do tego, żeby mogli znaleźć pracę w Anglii, większość czasu spędzałam, włócząc się po ulicach w poszukiwaniu pieniędzy zgubionych przez ludzi. Pewnego dnia, gdy szłam ulicą, wlepiając spojrzenie w chodnik i wypatrując pieniędzy zgubionych przez innych ludzi, podszedł do mnie mężczyzna w garniturze i zapytał, czy interesuje mnie praca na czarno trzy razy w tygodniu w dużej firmie księgowej, która później zbankrutowała z powodu korupcji. – Pewnie – odpowiedziałam. W ten sposób zostałam „kawiarką jeden dwa trzy”. „Kawiarka” to tytuł służbowy, który nosiłam, natomiast dodawane do niego określenie „jeden dwa trzy” znaczyło, że do moich obowiązków należało serwowanie świeżej, gorącej kawy i herbaty księgowym i sekretarkom pracującym na trzech najniższych piętrach budynku. Praca kawiarki była
cięższa, niż mogłoby się zdawać. „Kawiarka” – wołali za mną mężczyźni, gdy mijałam ich z tacą, i często pstrykali do tego palcami, żeby zwrócić na siebie uwagę. Nosiłam uniform złożony z czarnej spódnicy i kamizelki oraz białych rajstop i bluzki. Prawie cały czas miałam zadyszkę. Nie wolno mi było korzystać z windy, więc żeby dotrzeć z jednego piętra na drugie, biegałam w górę i w dół po znajdujących się z tyłu budynku schodach. Klatka schodowa stanowiła mój azyl, było to jedyne miejsce, w którym nikt nie pstrykał palcami i nie nazywał mnie kawiarką. Podczas przerw zbiegałam na parter, wychodziłam przed budynek i siadałam na betonowym murku okalającym siedzibę owej dużej firmy księgowej, która później zbankrutowała z powodu korupcji. Pewnego dnia, gdy siedziałam na murku, podeszła do mnie starsza kobieta i spytała, z jakiej części Ameryki pochodzę, a gdy jej powiedziałam, odrzekła, że dawno temu była w moich rodzinnych stronach, i tak zaczęłyśmy miłą pogawędkę, którą od tamtej pory ucinałyśmy sobie codziennie o tej samej porze, gdy ja wychodziłam na przerwę, a ona stawała obok mnie przy murku. Nie tylko ona odwiedzała mnie podczas przerw. W tamtym czasie byłam zakochana w pewnym mężczyźnie. Co więcej, byłam żoną tego mężczyzny. I sama siebie nie potrafiłam zrozumieć. Nocami kochałam się z nim, po czym leżąc u jego boku, płakałam, ponieważ wiedziałam, że go kocham, ale nie mogę z nim zostać, ponieważ nie jestem jeszcze gotowa kochać tylko jednego mężczyznę. Wiedziałam też, że jeśli od niego odejdę, serce pęknie mi z żalu i że jemu również pęknie serce, i jeszcze że nie zaznam więcej miłości, ponieważ nigdy nie pokocham nikogo równie mocno jak jego i nikt nie pokocha mnie równie mocno jak on, i nigdy nie poznam nikogo równie sympatycznego, seksownego, fajnego, wrażliwego i tak bardzo dobrego. Pewnego dnia odwiedził mnie w tym samym czasie, w którym przyszła staruszka. Mężczyzna, którego kochałam, i stara kobieta nigdy wcześniej nie zjawili się o tej samej porze, ale znali się ze słyszenia. – Czy to twój mąż? – zawołała staruszka z entuzjazmem, kiedy podszedł do murku, po czym uścisnęła mu rękę obiema dłońmi, przez chwilę rozmawiali, a następnie zostawiła nas samych. Mężczyzna, którego kochałam, długo milczał, czekając, aż starsza kobieta się oddali, potem zaś spojrzał na mnie i zauważył z pewnym zdumieniem: – Ona ma tobołek na głowie. – Tobołek na głowie? – spytałam. – Tobołek na głowie – potwierdził. I nagle wybuchnęliśmy śmiechem, i śmialiśmy się tak mocno, że chyba nigdy później nie zanosiłam się od śmiechu bardziej niż wtedy. Miał rację. Miał rację! Ta staruszka cały czas, za każdym razem gdy spotykałam ją przy murku, miała na głowie ogromny tobołek. Sprawiała wrażenie zupełnie normalnej osoby i pewnie tak byłaby postrzegana, gdyby nie ogromna sterta starych szmat,
podartych koców i ręczników wznosząca się niczym metrowa wieża na jej głowie, a trzymająca się kupy dzięki skomplikowanemu systemowi wiązań przebiegających pod brodą kobiety i przymocowanych do pętelek na ramionach płaszcza przeciwdeszczowego. Wyglądało to dziwacznie, ale relacjonując mężczyźnie, którego kochałam, rozmowy przeprowadzane ze staruszką, ani razu nie wspomniałam o tobołku. – Tobołek na głowie! – powtarzaliśmy raz za razem pomiędzy kolejnymi salwami śmiechu, ale dość szybko przestałam się śmiać. Zaczęłam płakać. Płakałam i płakałam, równie mocno jak wcześniej się śmiałam. Zanosiłam się szlochem tak niepowstrzymanym, że nie wróciłam po przerwie do pracy. Właśnie wtedy, na betonowym murku przed budynkiem biurowca, straciłam posadę kawiarki jeden dwa trzy. – Dlaczego płaczesz? – spytał mężczyzna, którego kochałam, obejmując mnie. – Bo jestem głodna – odpowiedziałam, ale to nie była prawda. Prawdą było, że dokuczał mi głód – w tamtym czasie nigdy nie mieliśmy dość pieniędzy, żeby najeść się do syta – ale płakałam nie z tego powodu. Płakałam, ponieważ staruszka miała na głowie tobołek, a ja udawałam, że go nie widzę, i ponieważ wiedziałam, że miało to pewien związek z faktem, iż nie chciałam już być z mężczyzną, którego kochałam, ale nie umiałam przyznać się sama przed sobą do tak oczywistej sprawy. To wszystko działo się bardzo dawno temu, Wystraszona i Zdezorientowana, ale przypomniało mi się w chwili, gdy przeczytałam twój list. Pomyślałam, że być może tamto zdarzenie miało miejsce również po to, żebym mogła w tym momencie powiedzieć ci, co następuje: masz na głowie tobołek, skarbie. I chociaż może go jeszcze nie widzisz, ja widzę go bardzo wyraźnie. Nie jesteś w rozterce. Po prostu się boisz. Nie chcesz być dłużej w związku ze swoim chłopakiem, mimo że to świetny facet. Obawa przed samotnością to kiepski powód do tego, aby zostać. Po sześciu latach nie będzie ci łatwo odejść, ale dasz sobie radę, on zresztą też. Kończąc ten związek, najprawdopodobniej zamkniesz również pewien etap swojego życia. Rozpoczynając nowy etap, zyskasz wiele nowych rzeczy, ale część starych utracisz. Zaufaj sobie. To moja złota zasada. Mówiąc o zaufaniu sobie, mam na myśli postępowanie zgodnie z tym, co w głębi duszy uznajesz za prawdziwe. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
PISZ JAK SUKINSYN
Droga Przyjaciółko! Piszę jak dziewczyna. Piszę przez pryzmat kobiecych doświadczeń i zwykle sprowadza się to do nadmiaru emocji, nieodwzajemnionej miłości i dyskusji na temat waginy jako metafory. Na dodatek dzieje się tak wtedy, gdy w ogóle jestem w stanie cokolwiek napisać, co ostatnio zdarza się bardzo rzadko. Na chwilę obecną jestem żałosną i pogubioną dwudziestosześcioletnią kobietą, pisarką, która nie potrafi pisać. Nie mogę zasnąć, dlatego piszę do ciebie, chociaż tak naprawdę kieruję te pytania do samej siebie. Siedzę przy biurku od kilku godzin, a mój umysł jest jak sparaliżowany. Wspominam ludzi, których kochałam, i zastanawiam się, dlaczego oni nie kochali mnie. Kładę się na łóżku, leżę na brzuchu i ogarnia mnie strach. Wstaję, siadam przed komputerem i czuję się jeszcze gorzej. David Foster Wallace, mając dwadzieścia osiem lat, uznał, że jest pisarzem, któremu się nie powiodło. Kilka miesięcy temu, gdy depresja złapała mnie w swoje szpony, poskarżyłam się swojemu ówczesnemu chłopakowi, że nigdy nie będę tak dobra jak Wallace. Wtedy on, stojąc na środku jednej z głównych ulic San Francisco, krzyknął: „PRZESTAŃ! WALLACE SIĘ ZABIŁ, ELISSA. MAM NADZIEJĘ, ŻE NIGDY NIE BĘDZIESZ JAK ON”. Wiem, że istnieją kobiety podobne do mnie, niekoniecznie pisarki, które również cierpią i próbują się uporać z poczuciem niższości, niepotrzebnym współczuciem innych, pogardą dla tych, którzy odnieśli sukces, uzależnieniami i depresją. Jeśli pomyśleć o pisarkach należących do kanonu literatury, jedną z najwyraźniejszych łączących je cech jest to, że kariery wielu z nich przerwała śmierć samobójcza. Często tłumaczę mamie, że życie pisarki to ciągła udręka, nieuchronnie prowadząca do załamania pod ciężarem oskarżeń: „Stać mnie przecież na więcej”. Mama pyta mnie wtedy: „Nie można tego zmienić?”. Więc jak? Można? Chcę wyskoczyć przez okno i dochodzę do wniosku, że wynika to z tego jednego powodu: nie potrafię napisać książki. Nie tyle jednak pragnę śmierci, ile innego życia. Zaczynam się zastanawiać nad zmianą zawodu – może pójdę za radą Lorrie Moore, która twierdziła, że można być: „gwiazdą filmową – astronautką, gwiazdą filmową – misjonarką, gwiazdą filmową – przedszkolanką”. Pragnę odrzucić wszystko, co zdobyłam, i zacząć od nowa jako zupełnie inna, lepsza osoba. Nie mam w życiu źle. Nie przeszłam trudnego dzieciństwa. Wiem, że nie jestem pierwszą pogrążoną w depresji pisarką, przy czym „pisarka” to za dużo powiedziane, za to określenie „pogrążona w depresji” oddaje mój stan aż nazbyt trafnie. Zdiagnozowano u mnie zaburzenia depresyjne i przepisano stosowne lekarstwa, które, przyznam, co pewien czas zażywam, nie wydaje mi się zatem,
żebym nazbyt lekko rzucała medycznymi terminami. Przy tym wszystkim na co dzień normalnie funkcjonuję w społeczeństwie – chociaż mam nie po kolei w głowie, żartuję wystarczająco często, aby zwieść wszystkich naokoło i nie dopuścić, żeby dostrzegli prawdę o mnie. Prawda zaś wygląda następująco: moja choroba to paniczny lęk przed tym, że nie jestem w stanie – i nigdy nie będę – przezwyciężyć swoich ograniczeń, niepewności, zazdrości i nieudolności, które uniemożliwiają mi napisanie dobrego, inteligentnego, poruszającego i obszernego tekstu. Boję się również, że jeśli nawet zdołam coś stworzyć, moje historie – o waginie i tak dalej – zostaną zlekceważone i wyśmiane. Jak mam napisać choćby stronę, skoro nie potrafię podnieść się z łóżka? Skąd brać siłę, żeby żyć, Przyjaciółko, kiedy zaczyna się dostrzegać, że być może nie ma się w sobie „tego czegoś”? Co ma zrobić kobieta, żeby się pozbierać i stać się pisarką, którą pragnie zostać? Pozdrawiam, Elissa Bassist
Droga Elisso Bassist! Kiedy miałam dwadzieścia osiem lat, w pokoju dziennym w moim mieszkaniu stała tablica szkolna. Taka dwustronna, drewniana, którą można składać i rozkładać. Na jednej stronie tablicy napisałam: „»Pierwszym owocem samowiedzy jest pokora«, Flannery O’Connor”, na drugiej zaś: „»Siedziała i myślała tylko o jednym, o matce długo trzymającej ich za ręce«, Eudora Welty”. Drugi cytat pochodzi z powieści The Optimist’s Daughter, za którą Eudora Welty w 1972 roku dostała Nagrodę Pulitzera. Książkę tę czytałam wiele razy, między innymi z powodu tego właśnie zdania. Ja też tak siedziałam. I też myślałam tylko o jednym. Ściśle mówiąc, myślałam o dwóch rzeczach, które razem tworzyły całość, podobnie jak ta moja dwustronna tablica: że bardzo tęsknię za mamą i że jedynym sposobem na poradzenie sobie z tą tęsknotą jest napisanie książki. Mojej własnej książki. Tej, która była we mnie na długo, zanim wiedziałam, że ludzie tacy jak ja mogą nosić w sobie książki. Tej, która pulsowała mi w piersiach niczym drugie serce, nieuświadomione i nienazwane do chwili śmierci mamy, potem zaś coraz wyraźniej przybierające kształt historii, którą musiałam opowiedzieć, żeby móc żyć. Zdumiewała i przygnębiała mnie świadomość, że mam dwadzieścia osiem lat i wciąż nie napisałam tej książki. Spodziewałam się po sobie czegoś więcej. W tamtym czasie trochę przypominałam ciebie, Elisso Bassist. Pisarka bez książki, ale z pewnym dorobkiem literackim. Zdążyłam zdobyć kilka stypendiów i nagród, a także opublikować parę opowiadań i esejów. Te drobne sukcesy spowodowały, że zaczęłam mieć wygórowane ambicje i wyobrażenia na temat tego, co i w
jakim wieku powinnam osiągnąć. Czytałam zachłannie. Dzieła pisarzy, których uwielbiałam, znałam niemal na pamięć. Prowadziłam obszerne i zręcznie skomponowane pamiętniki. Co pewien czas wpadałam w szał twórczy i pisałam opowiadania, wierząc, że jakimś cudownym sposobem bez większego wysiłku z mojej strony przekształcą się one w powieść. Myliłam się jednak. Drugie serce biło coraz mocniej, ale książka nie chciała w cudowny sposób sama się stworzyć. Gdy zbliżały się moje trzydzieste urodziny, uświadomiłam sobie, że jeśli naprawdę chcę napisać historię, którą noszę w sobie, muszę zebrać wszystkie siły. Muszę usiąść i skoncentrować się na tej jednej rzeczy dłużej i mocniej, niż wydawało mi się możliwe. Muszę pocierpieć. Czyli zabrać się do pracy. W tamtym czasie uważałam, że zmarnowałam ostatnie dziesięć lat życia, ponieważ w ich trakcie nie zdołałam napisać książki, i czyniłam sobie z tego powodu gorzkie wyrzuty. Myślałam o sobie w podobny sposób, w jaki teraz ty myślisz o sobie, Elisso Bassist. Że jestem leniwa i nieudolna. Że chociaż noszę w sobie opowieść, nie mam daru, który pozwoli mi ją opowiedzieć, wydobyć z siebie i przelać na papier, stworzyć – jak to ujęłaś – „inteligentny, poruszający i obszerny tekst”. Znalazłam się jednak w punkcie, w którym wizja nienapisania książki przerażała mnie bardziej niż wizja napisania słabej książki. Dlatego w końcu zabrałam się do pracy na poważnie. Kiedy skończyłam, zrozumiałam, że wszystko stało się dokładnie tak, jak powinno. Że nie mogłam napisać książki wcześniej. Po prostu wcześniej nie byłam na to gotowa, ani jako pisarka, ani jako człowiek. Żeby znaleźć się w punkcie, w którym przystąpiłam wreszcie do pracy, musiałam zrobić to wszystko, co robiłam przez dziesięć poprzednich lat. Musiałam napisać mnóstwo zdań, które nigdy na nic się nie przydały, i opowiadania, które w żaden cudowny sposób nie przekształciły się w powieść. Musiałam zachłannie czytać i zapełniać kartki pamiętnika drobiazgowymi opisami. Musiałam marnować czas, opłakiwać mamę, pogodzić się z dzieciństwem, wchodzić w bezsensowne, urocze i skandaliczne związki. Krótko mówiąc, musiałam zdobyć samowiedzę, o której mówiła Flannery O’Connor we wspomnianym przeze mnie, zapisanym na tablicy cytacie. A kiedy już ją zdobyłam, musiałam się uporać z jej pierwszym owocem: pokorą. Wiesz, co to znaczy, skarbie? Być pokorną? Angielskie słowo „humility” – „pokora” – pochodzi od łacińskich słów „humilis” i „humus”: „być nisko, być zrobionym z ziemi, być na ziemi”. Tam właśnie się znalazłam, gdy postawiłam kropkę kończącą ostatnie zdanie mojej pierwszej książki. Osunęłam się prosto na zimną wykafelkowaną podłogę i wybuchnęłam płaczem. Szlochałam, zawodziłam i śmiałam się przez łzy. Siedziałam tak pół godziny. Byłam zbyt szczęśliwa i wdzięczna, żeby wstać. Kilka tygodni wcześniej obchodziłam trzydzieste piąte urodziny. Byłam w drugim miesiącu ciąży ze swoim pierwszym dzieckiem. Nie wiedziałam, czy ludzie uznają moją książkę za dobrą czy złą, straszną czy piękną, i nic mnie to nie obchodziło. Najważniejsze, że w końcu w moich piersiach biło tylko jedno serce. Drugie wyrwałam z nich gołymi rękami. Cierpiałam. Dałam z siebie wszystko.
Mogłam to uczynić, ponieważ uwolniłam się od wygórowanych ambicji i wyobrażeń na temat swój i swojego pisarstwa – „taka młoda!”, „taka utalentowana!”. Dałam sobie spokój z wielkimi aspiracjami. Liczyło się tylko to, żeby wyjąć z piersi dodatkowe serce. Czyli napisać książkę. Prawdopodobnie dość przeciętną. Prawdopodobnie nienadającą się do publikacji. I z pewnością niemogącą się równać ze znanymi mi niemal na pamięć dziełami pisarzy, których uwielbiałam. Dopiero wtedy, gdy spokorniałam i poddałam się, zdołałam zrobić to, co musiałam. Mam nadzieję, że głęboko to przemyślisz, kochana. Jeśli masz w pokoju dziennym dwustronną tablicę szkolną, radzę ci, napisz na jednej stronie „pokora”, a na drugiej „poddanie się”. Myślę, że właśnie do tego powinnaś dążyć i tego ci trzeba, żeby ruszyć z miejsca. Najbardziej w twoim liście zaintrygowało mnie to, że pod warstwą niepokoju, żalu, lęku i nienawiści do samej siebie kryje się arogancja. Opiera się ona na założeniu, że z jakiegoś powodu powinnaś odnieść sukces w wieku dwudziestu sześciu lat, podczas gdy w rzeczywistości większości pisarzy zajmuje to o wiele więcej czasu. Przez nią ubolewasz, że nigdy nie będziesz tak dobra jak David Foster Wallace – geniusz, mistrz słowa – ale sama przyznajesz, iż piszesz bardzo mało. Pogardzasz sobą, a jednocześnie zżerają cię wygórowane ambicje odnośnie do własnej osoby. Bujasz w obłokach, aby po chwili zapaść się pod ziemię. Żadne z tych miejsc nie sprzyja konkretnej pracy. Pracuje się na ziemi. I najlepsza rada dla ciebie brzmi: posadź w końcu zadek na podłodze. Wiem, że niełatwo pisać, skarbie. Ale jeszcze trudniej nie pisać w ogóle. Jedynym sposobem, żeby się przekonać, czy masz „to coś”, jest zabrać się do roboty i sprawdzić, co z tego wyjdzie. Jedynym sposobem na przezwyciężenie własnych „ograniczeń, niepewności, zazdrości i nieudolności” jest tworzenie. Z pewnością masz ograniczenia i bywasz nieudolna. Dotyczy to wszystkich pisarzy, a zwłaszcza tych, którzy mają po dwadzieścia sześć lat. Nieraz ogarnie cię niepewność i zazdrość. Jednak tylko od ciebie zależy, ile mocy nadasz tym uczuciom. To, że zmagasz się z zaburzeniami depresyjnymi, oczywiście nie ułatwia całej sprawy. Pisząc odpowiedź, nie skupiam się jednak na twoich problemach zdrowotnych, ponieważ uważam – a ty, zdaje się, podzielasz moje zdanie – że są one zaledwie jednym z elementów układanki. Nie trzeba chyba dodawać, że życie jest ważniejsze niż pisanie i powinnaś porozmawiać z lekarzem o tym, na ile depresja może przyczyniać się do rozpaczy, którą odczuwasz w związku z kryzysem twórczym. Nie mam wykształcenia medycznego, więc nie mogę ci w tej kwestii nic poradzić. Mogę jedynie zapewnić, że nie tylko ciebie dręczą wątpliwości i obawy – są one zmorą wszystkich pisarzy, nawet tych, którzy nie cierpią na depresję. Każdy artysta, czytając twój list, doskonale zrozumiałby, z czym się zmagasz. Ja również rozumiem. Kolejny element potęgujący twój niepokój zdaje się mieć związek z obawą, że ponieważ jesteś kobietą, twoje teksty, w których pojawia się „nadmiar emocji, nieodwzajemniona miłość” oraz rozważania na temat „waginy jako metafory”, zostaną potraktowane mniej poważnie niż utwory
autorstwa mężczyzn. Owszem, prawdopodobnie tak właśnie będzie. W naszym społeczeństwie nastąpił znaczny postęp w rozwiązywaniu problemów dotyczących seksizmu, rasizmu i homofobii, jednak zostało jeszcze dużo do zrobienia. Wciąż jeszcze dzieło wychodzące spod pióra kobiety, geja czy pisarza nienależącego do białej rasy częściej uznaje się za specyficzne dla danego środowiska niż za uniwersalne, częściej określa się je mianem mało znaczącego i osobistego niż przełomowego i poruszającego ważne problemy społeczne. Istnieje na szczęście wiele sposobów na obronę przed uprzedzeniami i bzdurnymi zarzutami. Jednak najlepszym z nich jest posadzić tyłek na podłodze i napisać coś tak diabelnie dobrego, że nikt nie będzie cię mógł zaszufladkować. Nikt nie będzie cię prosił, żebyś pisała o swojej waginie, skarbie. Świat nie przyjdzie sam do ciebie. To ty musisz wyjść do świata. Musisz powiedzieć to, co masz do powiedzenia. Właśnie to od wieków robiły pisarki i to mamy zamiar robić w dalszym ciągu. Nieprawdą jest, jakoby: „życie pisarki było ciągłą udręką nieuchronnie prowadzącą do załamania pod ciężarem oskarżeń: »Stać mnie przecież na więcej«”, nieprawdą jest również stwierdzenie, że: „jedną z najwyraźniejszych łączących je cech jest to, że kariery wielu z nich przerwała śmierć samobójcza”, i ze wszystkich sił namawiam cię, żebyś wyzbyła się tych przekonań. Są błędne, melodramatyczne i nie służą ci. Ludzie uprawiający różne zawody cierpią i zabijają się. Pomimo wielu legend na temat artystów i naszej rzekomo słabej psychiki jako grupa zawodowa wcale nie przodujemy w statystykach dotyczących liczby śmierci samobójczych. Owszem, możemy się doszukiwać pisarek, które targnęły się na własne życie, możemy przypuszczać, że do tego desperackiego czynu popchnęła je między innymi pozycja, którą zajmowały jako kobiety we współczesnych im społeczeństwach. Jednak nie to stanowi najwyraźniejszą cechę wspólną pisarek. Wiesz, co nią jest? To, że tak wiele kobiet tworzyło piękne powieści, opowiadania, wiersze, eseje, dramaty, scenariusze i piosenki pomimo całego bagna, w jakim przyszło im żyć. Że wiele z nich nie załamało się pod ciężarem oskarżeń: „Stać mnie przecież na więcej”, ale robiły swoje i osiągnęły więcej, niż ktokolwiek się spodziewał czy dopuszczał. Naszą cechą wspólną jest odporność i wiara. Waleczność i sukinsyństwo. Nie kruchość i delikatność, ale siła. Odwaga. I „jeśli Odwaga cię porzuci – jak pisała Emily Dickinson – wznieś się ponad nią”. Niełatwo jest pisać – nawet heteroseksualnym mężczyznom rasy białej. Jednak jeszcze trudniej pracować w kopalni. Myślisz, że górnicy całymi dniami stoją oparci o kilof i dumają nad tym, jak trudno wydobywać węgiel? Nie. Po prostu wbijają kilof w ścianę. Musisz zrobić to samo, kochana urocza arogancka piękna utalentowana udręczona wschodząca gwiazdo. Sam fakt, że jesteś tak bardzo opętana myślą o pisaniu, to znak, iż tym właśnie masz się w życiu zajmować. Tacy ludzie jak ty prawie zawsze mają światu coś ważnego do powiedzenia. Chcę się dowiedzieć, co nosisz w sobie. Chcę zobaczyć twoje drugie serce.
Dlatego pisz, Elisso Bassist. Nie jak dziewczyna. Nie jak chłopak. Pisz jak sukinsyn. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
WIĘCEJ ŚWIATŁOCIENIA
Droga Przyjaciółko! Moi rodzice niedawno postanowili się rozwieść. Ściśle mówiąc, ojciec zostawił matkę dla młodszej kobiety. Banalna historia, tyle tylko że gdy zdarzyła się w moim życiu, wstrząsnęła mną tak bardzo, jak gdyby nigdy wcześniej takie rzeczy się nie działy. Jestem dorosły. Zawsze miałem dobre kontakty z ojcem. Podziwiałem go i był dla mnie wzorem do naśladowania. Bardzo zabolało mnie to, że będąc z matką, spotykał się z inną kobietą i okłamywał nas wszystkich. Nagle się okazało, że nie mogę ufać człowiekowi, na którym do tej pory zawsze polegałem, którego podziwiałem i kochałem. Próbuję zdobyć się na wyrozumiałość. Dla ojca pewnie to wszystko również nie było łatwe i przypuszczam, że on również cierpiał. Jednak w dalszym ciągu czuję złość i robi mi się przykro na myśl, że nas okłamywał, a teraz szybko organizuje sobie nowe, szczęśliwe życie. Chciałbym, żeby nasze stosunki znów zaczęły się układać jak za dawnych czasów, ale jednocześnie wiem, że to niemożliwe z powodu uczuć, które wzbudziło we mnie jego postępowanie. Zdaję sobie również sprawę z tego, że ojciec jest teraz w nowym związku i być może będzie miał do mnie inny stosunek. Co zrobić, żeby naprawić naszą relację i żeby pozostała ona autentyczna? Z poważaniem, Dziecko Rozwiedzionych Rodziców
Drogie Dziecko Rozwiedzionych Rodziców! Do dupy. Inaczej nie sposób tego określić. Trudno znaleźć dobrą stronę sytuacji, w której ojciec porzuca matkę, zwłaszcza dla młodszej kobiety, z którą potajemnie romansował od pewnego czasu. Bardzo mi przykro, że musisz cierpieć z tego powodu. Myślę, że możesz naprawić waszą relację i nadać jej autentyczny charakter, samemu będąc autentycznym. Być autentycznym znaczy być wiernym swoim uczuciom – prawdziwym, szczerym i uczciwym. Musisz powiedzieć ojcu, co czujesz w związku z jego postępowaniem i decyzjami. Musisz powiedzieć mu o swojej złości i żalu, ale również o pragnieniu odbudowania waszej relacji, którą osłabiła jego nieuczciwość. Musisz również postarać się wysłuchać tego, co on ma do powiedzenia. Nie wiem tego na pewno, ale przypuszczam, że ojciec nie chciał cię zranić. Prawdopodobnie nie
chciał również zranić twojej matki, chociaż wygląda na to, iż stało się inaczej. Dobrzy ludzie potrafią robić różne głupoty, gdy w grę wchodzi seks i miłość. Mimo że czujesz się zdradzony przez niewierność ojca, w rzeczywistości jest to sprawa między nim a twoją mamą. Nie mógł powiedzieć ci o romansie, dopóki nie był gotowy wyznać prawdy twojej matce. Nie okłamywał cię celowo. Można powiedzieć, że zostałeś uwikłany w całe to kłamstwo przypadkowo. Związek rodziców był dla ciebie bardzo ważny, ale nie ty go tworzyłeś. Zdrada ojca nie ma więc nic wspólnego z tobą. Okazało się, że ojciec nie zasługuje na zaufanie matki, ale nie oznacza to, że nie zasługuje na twoje zaufanie. Wiem, to wszystko brzmi, jak gdybym chciała usprawiedliwić postępowanie twojego ojca, ale zapewniam cię, że wcale nie zamierzam go bronić. Doskonale rozumiem twoje uczucia. Sama również byłabym wściekła i rozgoryczona. Jednak dokonanie przemiany często wymaga oddzielenia emocji od rozumu. Zdrowy rozsądek podpowiada ci, że od niepamiętnych czasów mężczyźni porzucali żony dla młodszych kobiet i nie ma w tym nic niezwykłego. Reagujesz jednak na całą sytuację emocjonalnie, dlatego nie możesz uwierzyć, że zrobił to twój własny ojciec. Rozsądek podpowiada, że nawet silni ludzie z zasadami mają poważne trudności z wytrwaniem w długoletnim monogamicznym związku. Na poziomie emocji nie możesz jednak pogodzić się z tym, że sztuka ta nie udała się twoim rodzicom. Myślę, że byłoby ci łatwiej, gdybyś w całej sytuacji częściej dopuszczał do głosu zdrowy rozsądek. Nie chodzi o to, żebyś nie odczuwał żalu, ale by nie przysłaniał ci on racjonalnego punktu widzenia: twój ojciec zawiódł jako mąż twojej matki, ale to nie oznacza, że zawiedzie ciebie jako ojciec. Zachęcam cię do tego, abyś pozwolił mu to udowodnić. Nie uważam, że powinieneś całkiem mu odpuścić, ale sądzę, że nie warto zbyt długo roztrząsać całej sprawy. Postaraj się spojrzeć na słabości ojca jak na dopełnienie jego obrazu, który nosisz w sercu. Nie bój się otwarcie spytać, jak ważny jest dla niego nowy związek i jak widzi wasze dalsze stosunki. Nie będzie to łatwe, ale trudno się spodziewać, żeby było inaczej. Historia bliskich związków między dwojgiem ludzi to historia rozczarowań, które wydobywają z obrazu kochanych przez nas osób więcej światłocienia. Przyjrzyj się uważnie. Zaryzykuj. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
MĘSKA WYPRAWA
Droga Przyjaciółko! Razem z trzema najlepszymi kumplami ze studiów co roku wyjeżdżamy na kilkudniową męską wyprawę do domku w lesie. Wszyscy mamy po trzydzieści parę lat i spotykamy się podczas tych wypadów od niemal dziesięciu lat. W ten sposób utrzymujemy kontakt, ponieważ na co dzień dużo pracujemy i mieszkamy w różnych miastach. Mimo że czasami rozmawiamy ze sobą raz na kilka miesięcy, uważam tych chłopaków za najbliższych przyjaciół. Zjedliśmy razem beczkę soli: każdy z nas ma za sobą związki z różnymi kobietami, dwóch z nas się ożeniło, jeden rozwiódł, jeden ujawnił się jako gej, jeden zorientował się, że jest alkoholikiem, i zaczął trzeźwieć, jeden został ojcem. Wspólnie przeżywaliśmy śmierć innego naszego bliskiego kolegi, problemy wynikające z trudnego dzieciństwa, zawodowe sukcesy i porażki i tak dalej – chyba nie muszę dodawać więcej. Kilka miesięcy temu podczas ostatniego wspólnego wypadu przez przypadek usłyszałem rozmowę przyjaciół na mój temat. Nieco wcześniej we czterech rozmawialiśmy o moim życiu osobistym. W zeszłym roku rozstałem się z kobietą, z którą byłem od kilku lat, i chociaż nie będę tutaj wdawał się w detale tej sprawy, o wszystkim szczegółowo opowiedziałem kolegom. Jednak niedługo przed męskim spotkaniem postanowiliśmy z dziewczyną, że spróbujemy zacząć od nowa, i podczas weekendu w lesie poinformowałem o tym przyjaciół. Niewiele mi na to powiedzieli, ale też nie spodziewałem się, że będzie inaczej. Nieco później tego samego dnia wyszedłem na spacer, ale zorientowałem się, że zapomniałem czapki, wróciłem więc po nią do chaty. Gdy otworzyłem drzwi, usłyszałem chłopaków, którzy rozmawiali w kuchni o mnie. Nie zamierzałem podsłuchiwać, ale nie potrafiłem się powstrzymać, żeby choć przez chwilę stać cicho za ścianą, ponieważ mówili o mnie i mojej dziewczynie. Tego, co usłyszałem, nie nazwałbym mieszaniem z błotem, padło jednak kilka krytycznych uwag pod moim adresem, na przykład, że „usprawiedliwiam” swój związek, i jeszcze parę innych niezbyt miłych rzeczy o moim charakterze. Po mniej więcej pięciu minutach otwarłem drzwi i głośno je zamknąłem, żeby zorientowali się, że wróciłem, i kiedy to zrobiłem, natychmiast umilkli. Z początku próbowałem udawać, że nie słyszałem tego, co mówili, ale szybko powiedziałem im całą prawdę. Strasznie się zmieszali. Wszyscy mnie przeprosili, zapewnili, że nie mieli zamiaru urazić mnie swoimi słowami i że to wszystko wyniknęło z troski o mnie, ponieważ martwili się, iż zszedłem się z byłą dziewczyną, która według nich do mnie nie pasuje. Przyjąłem ich przeprosiny i zachowywałem się tak, jakbym zapomniał o całym zdarzeniu, ale od tamtej pory minęły dwa miesiące, a ja wciąż nie mogę dojść do siebie. Czuję się zdradzony. Po pierwsze to nie ich sprawa, z kim się spotykam, a po
drugie wkurzam się, że najzwyczajniej w świecie mnie obgadywali. Wiem, że najprawdopodobniej za bardzo się tym przejmuję. Ja sam, powiem szczerze, nieraz rozmawiałem o nich za ich plecami. Mówiłem wtedy rzeczy, które nie chciałbym, żeby doszły do ich uszu. Myśląc racjonalnie, wiem, że tego typu dyskusje między przyjaciółmi są czymś normalnym. Głupio mi to przyznać, ale czuję się zraniony. Czasami mam ochotę im powiedzieć, że pieprzę te wspólne wyjazdy i w następnym roku niech jadą beze mnie. Co o tym wszystkim myślisz? Powinienem wybaczyć i zapomnieć czy poszukać nowych kumpli? Obgadany
Drogi Obgadany! Przykra sprawa. Na pewno fatalnie się czułeś, słysząc, jak przyjaciele mówią o tobie źle. Oni z pewnością nie czuli się lepiej, kiedy się dowiedzieli, że wszystko słyszałeś. Masz wszelkie podstawy do tego, żeby denerwować się i smucić z tego powodu. Ale… ale – wiedziałeś, że będzie jakieś „ale”, prawda? – w ogólnym rozrachunku zdarzenie to nie jest niczym nadzwyczajnym ani niesłychanie istotnym. Uważam, że nie powinieneś rezygnować z wieloletnich przyjaciół i szukać nowych kompanów. Poza tym, skoro już mowa o nowych, jak myślisz? Czy oni nie plotkowaliby o tobie za twoimi plecami? Ale po kolei. Być może pierwszym krokiem do poradzenia sobie z tym zdarzeniem jest uznanie, że faktycznie było ono mocno niefortunne. Słuchając tego, co nie było przeznaczone dla twoich uszu, złamałeś niepisane zasady współżycia społecznego, które mają za zadanie chronić nasze uczucia. Twoi przyjaciele wygłaszali opinie, których przez uprzejmość nigdy by nie wypowiedzieli w twojej obecności, a jeżeli już, zrobiliby to w sposób o wiele delikatniejszy. Byłeś świadkiem rozmowy dotyczącej ciebie i nieskrępowanej dbałością o twoje odczucia. Nic dziwnego, że poczułeś się dotknięty do żywego. Każdy zareagowałby podobnie. Jednak to, że twoi przyjaciele postrzegają cię również w taki sposób, wcale nie znaczy, że przestali cię cenić, szanować i uważać za jedną z najwartościowszych osób, jakie znają. Być może trudno ci w tym momencie w to uwierzyć, ponieważ czujesz się bardzo zraniony, ale taka jest prawda. Plotkujemy o przyjaciołach za ich plecami. Wszyscy to robimy. Zapytaj pierwszego z brzegu socjologa badającego stosunki międzyludzkie. Nawet ty sam przyznałeś, że czasami obmawiałeś swoich kumpli. Przyjaciele widzą nasze zalety i wady, złe nawyki i dobre skłonności, naszą prawdziwą naturę w całej jej złożoności. Nie należy się dziwić, że czasami odczuwają potrzebę wyrażenia tego, co myślą o negatywnych aspektach naszego charakteru i życia, nie przebierając
w słowach. Oczywiście – jak to zwykle bywa – mogą to zrobić na dwa sposoby: albo zdrowo i konstruktywnie, albo szkodliwie i destrukcyjnie. Zdrowa krytyka wyrasta z szacunku i miłości. W takim wypadku dokonujemy negatywnej oceny i niepochlebnych spostrzeżeń w ramach uczuć sympatii i troski, którymi darzymy daną osobę. Czasami plotkujemy o przyjacielu, aby uporać się z wątpliwościami lub niezgodą, które pojawiają się w nas w związku z podejmowanymi przez niego decyzjami. Czasami robimy to, ponieważ niektóre cechy przyjaciół wprawiają nas w zakłopotanie albo cholernie denerwują, co nie zmienia faktu, że ich kochamy. Czasami obgadujemy przyjaciół, ponieważ doszło między nami do spięcia albo głupiej i bezsensownej wymiany przykrych uwag i po prostu musimy się wyładować. Jednak punktem wyjścia tych wszystkich rozmów jest nasza miłość i troska wobec tej konkretnej osoby – nawet jeśli w danym momencie jesteśmy rozdrażnieni, zdezorientowani czy rozczarowani jej postawą. Szkodliwa krytyka dokonywana za plecami przyjaciela wypływa z okrucieństwa i złej woli. Więcej ma ona wspólnego ze złośliwą satysfakcją niż z dbałością o drugą osobę, a jej celem jest wylewanie na tak zwanego przyjaciela kolejnych kubłów pomyj. Mimo że staramy się ją ukryć pod płaszczykiem troski, w rzeczywistości dobro obmawianej osoby niewiele nas obchodzi. Zapamiętujemy się w krytyce i stajemy się małostkowi. Nie staramy się ochronić naszego nibyprzyjaciela i gotowi jesteśmy zawieść jego zaufanie, jeśli tylko miałoby to się nam opłacić. Nie wahamy się wykorzystać naszej znajomości dla własnych celów. Nasza „przyjaźń” bardziej przypomina małżeństwo z rozsądku niż z miłości. Idźmy dalej. Oczywiście niezależnie od tego, czy plotki na nasz temat biorą się z dobrej, czy ze złej woli, robi nam się niezbyt przyjemnie, gdy dotrą do naszych uszu. Nie ulega wątpliwości, Obgadany, że z powodu całego zajścia będziecie musieli razem z przyjaciółmi włożyć trochę wysiłku w naprawienie waszych stosunków. Wierzę, że z czasem wam się to uda. Jestem również przekonana, że przyjaciele plotkowali, patrząc na ciebie i twoje życie przez pryzmat miłości i troski – w zdrowy sposób. Mam przeczucie, że tamtego dnia w leśnej chacie podświadomie usiłowali umocnić więź z tobą, a nie ją osłabić. Przecież tuż przed tym, jak cię „obgadali”, obwieściłeś im, że zszedłeś się z kobietą, którą oni uważają – słusznie czy też nie – za nieodpowiednią dla ciebie. Gdybyś nie był dla nich ważny, w ogóle nie zawracaliby sobie głowy zawirowaniami w twoim życiu osobistym. Ponieważ jednak zależy im na tobie, zaczęli omawiać całą sytuację w dogodnej według nich chwili, tak abyś nie słyszał wszystkiego. Prawdopodobnie chcieli najpierw wspólnie uporządkować swoje uczucia i przemyślenia w twojej sprawie, aby potem przedstawić ci je w łagodniejszej formie. Zrobili to wszystko, ponieważ cię kochają. Usłyszałeś rzeczy, których nie powinieneś był usłyszeć. Twoi przyjaciele powiedzieli rzeczy, które na pewno zachowaliby dla siebie, gdyby wiedzieli, że jesteś świadkiem ich rozmowy. Nie oznacza to
jednak, że cię zdradzili. Znaczy to tylko tyle, że wszyscy znaleźliście się w kłopotliwej sytuacji, w której tak naprawdę mógłby się znaleźć każdy z nas, i to zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie. Proponuję, żebyś ponownie porozmawiał z przyjaciółmi o tamtym zdarzeniu, ale tym razem bardziej otwarcie. Bez wątpienia uczucie żalu i krzywdy utrzymuje się tak długo, ponieważ usiłowałeś je odepchnąć. Postaraj się, żeby ta nieudana męska wyprawa zbliżyła cię do przyjaciół, a nie od nich oddaliła. Niech ta kłopotliwa sytuacja stanie się okazją do szczerej rozmowy na temat twojej dziewczyny i waszego związku, który zdaniem przyjaciół starasz się usprawiedliwić, cokolwiek miałoby to znaczyć. Wyznaj, jak bardzo dotknęły cię ich słowa. Powiedz, że twoim zdaniem się mylą. Wylicz powody, dla których kochasz swoją kobietę i dla których oni również powinni spojrzeć na nią przychylniej. Potem zapytaj, dlaczego odbierają twoją sytuację tak a nie inaczej, i postaraj się wysłuchać ich uważnie. Owszem, to nie ich sprawa, z kim decydujesz się związać, ale nie dziw się, że mają własny pogląd na tę kwestię. Dzieje się tak dlatego, że chcą dla ciebie jak najlepiej. Znają cię. Słuchali tego, co mówiłeś o relacji łączącej cię z twoją kobietą, i doszli do pewnych wniosków. Wcale nie namawiam cię, żebyś zerwał z dziewczyną, ponieważ twoi przyjaciele jej nie lubią. Zachęcam cię tylko do wsłuchania się w ich opinie. Być może wyrobili sobie o niej złe zdanie, ponieważ w czasie gdy z nią zerwałeś, przedstawiałeś ją w niekorzystnym świetle. Może po prostu nie wiedzą, o czym mówią, i wystarczy kilka słów sprostowania. A może dostrzegają coś, czego ty nie widzisz, ponieważ zaślepia cię dążenie za wszelką cenę do utrzymania związku z tą kobietą. Nie wiemy. Czas to dopiero pokaże. Radzę ci jednak schować dumę do kieszeni i wysłuchać przyjaciół, ponieważ są oni dla nas jak lustra, w których możemy się przejrzeć. To, co zobaczysz, może ci się przydać. Może cię wkurzyć. Może też pomóc ci uporać się z trudnymi uczuciami, które dręczą cię od incydentu w leśnej chacie. Przyjaciele mają to do siebie, że czasami mylą się co do nas w stu procentach, a czasami mają co do nas w stu procentach rację, i najgorsze, że dopiero po czasie odkrywamy, jak było w danym wypadku. Mam bliską przyjaciółkę, którą nazwę Beth. Pewnego razu w błyskawicznym tempie i bez pamięci zakochała się w facecie, którego nazwę Tom. Przez rok lub dwa Tom fundował Beth jazdę bez trzymanki. W ich związku była miłość, zdrada, porzucenie, kłamstwa, namiętność, obietnice i mnóstwo picu. Beth albo była w siódmym niebie, albo wpadała w otchłań rozpaczy. Raz przychodziła do mnie roztrzęsiona i zapłakana, po chwili zaś dzwoniła i cała w skowronkach opowiadała, jaki Tom jest wspaniały. Kiedy napatrzyłam się na ich związek dość, żeby wyrobić sobie na jego temat opinię, zaczęłam dzielić się swoim niepokojem z Beth. Z początku byłam delikatna, ale po kilku rozmowach nie mogłam się już powstrzymać i bez ogródek wyraziłam swoje zdanie: mężczyzna ten był według mnie manipulatorem i tkwiąc w związku z nim, Beth przysparzała sobie jedynie cierpienia.
Dopiero po kilku miesiącach, w trakcie których doszło do kolejnych zdrad i nieudanych prób ratowania związku, przyjaciółka przyznała mi rację. Żałowała, że nie posłuchała mnie wcześniej, ale wcale nie miałam jej tego za złe. Będąc w jej sytuacji, również bym nie posłuchała. Kto w życiu osobistym kieruje się radami przyjaciół? Ja nigdy, mimo że nieraz z perspektywy czasu przyznawałam, iż powinnam była to zrobić. Niecały rok później Beth zaczęła spotykać się z kolejnym facetem. Nazwę go Dave. Byli ze sobą około miesiąca, gdy pewnego razu przyjaciółka zadzwoniła do mnie, aby oznajmić, że się zaręczyli. – Chcecie się pobrać? – wyjąkałam, usiłując ukryć dezaprobatę i obawę, że ten cały Dave okaże się powtórką z rozrywki. – Tak! Wiem, że to wszystko strasznie szybko, ale kochamy się i chcemy wziąć ślub – świergotała Beth. Była pewna. To ten jeden jedyny. Była przeszczęśliwa i pewna, że właśnie tego chce. Rozmawiałam z nią pół godziny, dopytywałam o szczegóły, starając się, aby mój głos brzmiał radośnie, ale kiedy się rozłączyłam, wcale nie czułam radości. Bardzo się martwiłam. Natychmiast napisałam e-mail do innej bliskiej przyjaciółki Beth – kobiety, którą znałam bardziej ze słyszenia niż osobiście. Spytałam ją, co sądzi o szalonym pomyśle Beth, żeby wyjść za mąż za faceta, z którym spotyka się zaledwie od miesiąca. Korespondowałyśmy ze sobą przez pewien czas, dzieląc się uwagami na temat Beth. Mówiłyśmy o jej skłonnościach w związkach z mężczyznami, wymieniałyśmy spostrzeżenia dotyczące jej mocnych i słabych stron, wyrażałyśmy swoje obawy i nadzieje związane z jej osobą. Znałyśmy ją. Kochałyśmy ją. Pragnęłyśmy jej szczęścia, ale bezwstydnie plotkowałyśmy na jej temat. Wiele miesięcy później, kiedy patrząc na zamężną Beth, przekonałam się, że Dave ją uszczęśliwił, był dla niej dobry i rzeczywiście do siebie pasowali, powiedziałam jej, co zrobiłam. Przyznałam się, że się skontaktowałam z jej przyjaciółką, ponieważ niepokoiły mnie szybkie i poważne decyzje w związku z Dave’em. Zauważyłam, że na jej twarzy odmalowało się napięcie, gdy usłyszała, iż dwie najbliższe przyjaciółki rozmawiały o niej za jej plecami. Potrafiłam zrozumieć, dlaczego poczuła się z tą informacją nieswojo. Za kogo się uważałyśmy, żeby wymądrzać się na temat tego, z kim i kiedy chce się pobrać? Doskonale ją rozumiałam. Jednak z drugiej strony doskonale wiedziałam, za kogo się uważałyśmy. Uważałyśmy się za jej dwie najlepsze przyjaciółki. To nam zwierzała się ze wszystkich okropnych i cudownych chwil, które przeżyła z Tomem, i to my trwałybyśmy przy niej niezależnie do tego, jak poukładają się sprawy z Dave’em. Byłyśmy jej przyjaciółkami bez względu na wszystko. Ponieważ ją kochałyśmy. Gdyby nas potrzebowała, zjawiłybyśmy się o każdej porze dnia czy nocy. Nie opuściłybyśmy jej. Wiedziała o tym, a ja z kolei wiedziałam, że ona zrobiłaby to samo dla mnie. Wiedziałam, że zawsze powiedziałaby mi prawdę, nawet jeśli byłaby ona bolesna, ale wiedziałam też, że rozmawiałaby ze
mną tak, żeby nie zranić mnie niepotrzebnie. Wiedziałam, że przez wszystkie lata naszej znajomości z pewnością niejednokrotnie mogła odczuwać potrzebę podzielenia się z kimś obawami i przemyśleniami związanymi z moim postępowaniem i wyrażenia ich słowami niekoniecznie miłymi dla moich uszu. Wiedziałam również, że nic w tym złego, że jest to zupełnie naturalny sposób na poradzenie sobie z trudnymi sytuacjami w prawdziwej przyjacielskiej relacji, że nie jest to zdrada, ale wentyl bezpieczeństwa. Właśnie tym są dla ciebie twój kumple, Obgadany. Prawdziwymi przyjaciółmi. Wentylem bezpieczeństwa i prawdziwym błogosławieństwem. Wybacz im. Bądź wdzięczny, że ich masz. Odpuść. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
PODNIECAJĄ MNIE OHYDNE MYŚLI
Droga Przyjaciółko! Jestem heteroseksualną kobietą, niedługo skończę trzydzieści cztery lata. Podniecają mnie ohydne myśli – fantazje na temat stosunków kazirodczych między ojcem a córką oraz mężczyzn „biorących” mnie brutalnie, podczas gdy ja oddaję im się z pełną uległością. Próbuję odepchnąć od siebie te myśli, ponieważ nie pasują one do mojej osobowości, a oprócz tego są odrażające i żenujące, zwykle jednak nie potrafię się powstrzymać i mimowolnie zaczynam snuć te fantazje. Właściwie tylko one tak naprawdę mnie kręcą. Jestem silną, niezależną, „normalną” kobietą o feministycznych poglądach i oczywiście nie ma we mnie przyzwolenia na gwałt, kazirodztwo i dominację mężczyzn, dlatego czuję się okropnie z powodu tych wyobrażeń, ale mimo to nie potrafię się od nich uwolnić. Do tej pory byłam w trzech poważnych związkach, miałam kilka przelotnych znajomości o charakterze seksualnym, a niedawno zaczęłam spotykać się z mężczyzną, którego bardzo polubiłam. Z niektórymi partnerami nawiązywałam gry seksualne, ale żadnemu nigdy w pełni nie wyjawiłam swoich pragnień i fantazji. Wstydzę się ich chyba również dlatego, że gdy byłam dzieckiem, mój ojciec wykorzystywał mnie seksualnie (mniej więcej przez rok „dotykał” mnie w różne miejsca). Zginął w wypadku samochodowym, kiedy miałam osiem lat, dzięki Bogu nie trwało więc to zbyt długo, ale martwi mnie, że w moich chorych fantazjach pojawia się jego postać i to, co robił. Na dodatek zabawa w „tatusia i córeczkę” odgrywa w tych marzeniach znaczącą rolę i kiedy sobie to uświadamiam, robi mi się niedobrze. Piszę, ponieważ chcę zapytać, co zrobiłabyś na moim miejscu, Przyjaciółko. Powinnam poddać się chorym myślom czy próbować je zwalczyć? Wiem, że ludzie robią różne perwersyjne rzeczy, nie interesuje mnie jednak przyłączenie się do środowiska sadomasochistów, zwłaszcza że ich zabawy są dla mnie zbyt wyszukane. Na co dzień jestem zwolenniczką równouprawnienia mężczyzn i kobiet, nie mam również skłonności masochistycznych. Nie chcę, żeby zamykano mnie w lochu, smagano pejczem i traktowano jak niewolnicę. Pragnę jedynie, aby mężczyzna w pełen miłości, ale zdecydowany sposób zdominował mnie w łóżku (mam na myśli dominację przejawiającą się bardziej na poziomie psychologicznym i słownym; na fizycznym również, ale z zachowaniem troski i czułości). Czuję, że muszę raz na zawsze wykorzenić te fantazje, albo w końcu dać im upust, żeby moje życie seksualne zaczęło przynosić mi więcej satysfakcji. Co zrobiłabyś na moim miejscu? I jak byś to zrobiła? Myślisz, że powinnam zaryzykować i opowiedzieć o wszystkim partnerowi czy może pomyśli on, że jestem chora, i ucieknie?
Pragnąca Ulec
Droga Pragnąca Ulec! Pamiętasz pewną zabawę z dzieciństwa, tę, podczas której trzeba było wejść do ciemnej łazienki, spojrzeć na swoje niewyraźne odbicie w lustrze i trzynaście razy powtórzyć: „Mary Worth, Mary Worth, Mary Worth”? W moich stronach wierzono, że zanim skończy się odmawiać tę upiorną litanię, lustro pęknie, zacznie ociekać krwią, a może nawet pojawi się w nim sama Mary Worth. Zabawa ta przypomniała mi się w trakcie lektury poruszającego listu od ciebie, Pragnąca Ulec. Wiem, że to oklepany chwyt, ale mimo to poproszę cię, żebyś zagrała ze mną w tę grę, a raczej w jej nieco zmienioną wersję. Idź do łazienki, spójrz w lustro i trzynaście razy wymów następujące zdanie, ale zrób to przy zapalonym świetle: Podniecają mnie ohydne myśli. Podniecają mnie ohydne myśli. Podniecają mnie ohydne myśli. Podniecają mnie ohydne myśli. Podniecają mnie ohydne myśli. Podniecają mnie ohydne myśli. Podniecają mnie ohydne myśli. Podniecają mnie ohydne myśli. Podniecają mnie ohydne myśli. Podniecają mnie ohydne myśli. Podniecają mnie ohydne myśli. Podniecają mnie ohydne myśli. Podniecają mnie ohydne myśli.
Czy lustro pękło i zaczęło ociekać krwią? Czy pojawiła się w niej jakaś straszna twarz? Czy wybiegłaś z wrzaskiem z łazienki? Mam nadzieję, że na wszystkie te pytania odpowiesz przecząco. Mam nadzieję, że nie ruszyłaś się z miejsca i śmiało spojrzałaś sobie w oczy. Cała wyzierająca z twojego listu dręcząca cię nienawiść do samej siebie i wszystkie nękające cię wątpliwości ustąpią, jeśli będziesz w stanie wykonać powyższe ćwiczenie, skarbie. To, że podniecają cię ohydne myśli, absolutnie nie świadczy o tym, że jesteś chora! Nie jesteś nawet dziwaczna. Wiesz, ile kobiet ma podobne fantazje? Urządź spotkanie z najlepszymi przyjaciółkami i zabawcie się w opowiadanie marzeń erotycznych. Przejrzyj jakąkolwiek książkę, w której podtytule znajdują się słowa „kobieta” i „erotyka”, i przygotuj się na wybuchową mieszankę klapsów, dominujących brutali, tatusiów i niegrzecznych córeczek. Możesz być „silną, niezależną, »normalną« kobietą o feministycznych poglądach”, a mimo to pragnąć tych szalonych rzeczy w łóżku. Prawdę mówiąc, właśnie dzięki temu, że jesteś „silną, niezależną, »normalną« kobietą
o feministycznych poglądach”, twoje szanse na osiągnięcie satysfakcji seksualnej znacznie rosną. Zobaczmy więc, jak się do tego zabrać, niegrzeczna dziewczynko. Jestem przekonana, że dobrze byłoby, abyś zamknęła sprawę ze swoim ojcem. Wykorzystywał cię seksualnie, a potem zmarł. To poważna, trudna sprawa. Dobry psychoterapeuta pomoże ci uporządkować uczucia straty, krzywdy i miłości, którą prawdopodobnie wciąż żywisz do ojca. Razem z terapeutą będziesz również mogła przyjrzeć się temu, na ile twoje doświadczenia z przeszłości mają wpływ na obecne pragnienia seksualne. Podejrzewam – i powiem to, choć moje słowa mogą cię wprawić w zakłopotanie – że pewien niejasny związek między obydwoma sprawami faktycznie istnieje. Nie oznacza to jednak, że chciałaś, aby twój ojciec z tobą sypiał, ani że pragniesz być gwałcona i tyranizowana przez mężczyzn. Znaczy to prawdopodobnie tylko tyle, że coś straciłaś lub zostałaś w jakimś miejscu zraniona, a twoje pragnienia seksualne być może – to zaledwie przypuszczenie! – stanowią sposób na nadrobienie straty i złagodzenie bólu. Trudno cokolwiek stwierdzić na pewno w tak delikatnym temacie, zachęcam cię jednak do zagłębienia się na tyle, na ile będziesz gotowa, w najmroczniejsze zakamarki swojej duszy. Nie po to, żeby pozbyć się „chorych myśli”, ale żeby w końcu zaakceptować własną seksualność i czerpać z niej prawdziwą przyjemność. A przyjemność rzeczywiście może być całkiem spora. Fantazje seksualne mają to do siebie, że są tylko udawaniem. Kiedy je odgrywamy, odbywa się to za zgodą biorących w nich udział dorosłych osób. Istnieje ogromna różnica między gwałtem a poproszeniem kogoś, żeby zerwał z ciebie ubrania i przeleciał cię. W swoim życiu seksualnym masz pełną władzę i kontrolę nad tym, co się dzieje, nawet jeśli decydujesz się podczas miłosnych igraszek przekazać tę władzę drugiej osobie. W każdej chwili możesz ją bowiem odzyskać. Co tak naprawdę oznacza, że nigdy jej nie utraciłaś. Ofiary gwałtu nie mają takiej możliwości. Ofiary kazirodztwa oraz despotycznych tyranów również. Przeoczasz coś bardzo ważnego, gdy krytykujesz się za posiadanie takich a nie innych pragnień, gdy nie chcesz pogodzić się z faktem, że podniecają cię ohydne myśli. W każdym z wymienionych przeze mnie aktów przemocy najohydniejsze jest to, że komuś dzieje się krzywda, ponieważ zostaje zmuszony do zrobienia czegoś, na co nie ma ochoty. Ty pragniesz czegoś innego. Nikogo do niczego nie chcesz zmuszać, chcesz, aby druga osoba z własnej woli robiła z tobą pewne rzeczy. Kiedy dostrzeżesz tę różnicę, przestaniesz czuć się fatalnie z powodu swoich pragnień i odważysz się poprosić partnera, żeby pomógł ci je zaspokoić. Będzie to dla was piękne, nieziemskie erotyczne przeżycie. Na początku będzie również trochę straszne, podobnie jak każde inne doświadczenie, podczas którego odważamy się dotrzeć do najszczerszej prawdy o nas samych. Podobnie jak spojrzenie w lustro i powtórzenie słów „Mary Worth” trzynaście razy. Warto jednak podjąć wyzwanie, żeby
przekonać się – ku swojemu zdumieniu i radości – że tak naprawdę nie obawialiśmy się żadnego wytworu wyobraźni. Obawialiśmy się siebie. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
POMOC
Droga Przyjaciółko! Dorastałem w bardzo konserwatywnym środowisku, na chrześcijańskim „głębokim Południu”, gdzie, jak później się przekonałem, żyłem odcięty od poglądów i stylu życia panujących w innych regionach kraju. Nasze miasteczko liczy około sześciu tysięcy mieszkańców, w całym hrabstwie jest ich niecałe trzydzieści tysięcy. Wiem, że ogólnie rzecz biorąc, ludzie wszędzie są tacy sami, ale Południowcy chyba szczególnie nie lubią wyciągać swoich spraw na światło dzienne. Pracuję w branży związanej z handlem nieruchomościami i prowadzę własną firmę. Jestem żonaty od ponad dwudziestu lat i mam czwórkę dzieci. Pierwsze kilkanaście lat małżeństwa było dla mnie jak sielanka, ale w ciągu ostatnich dziesięciu lat oddaliliśmy się z żoną od siebie. Teraz po prostu mieszkamy pod jednym dachem i tolerujemy nawzajem swoją obecność, prawie jakbyśmy byli rodzeństwem. Żadne z nas nie jest szczęśliwe, ale nie chcemy się rozstać ze względu na dzieci. Kilka lat temu miałem wypadek, w którym doznałem urazu kręgosłupa. Neurochirurg uznał, że operacja nic nie pomoże, dlatego skierował mnie do kliniki specjalizującej się w uśmierzaniu przewlekłego bólu. I tak uzależniłem się od leków przeciwbólowych. W młodości eksperymentowałem z alkoholem i narkotykami, chyba głównie po to, żeby poradzić sobie z samobójstwem starszego brata. Nigdy jednak nie pojawił się problem uzależnienia – aż do tej pory. Teraz bardzo silne lekarstwa przepisane na cały miesiąc kończą mi się po siedmiu–dziesięciu dniach. Wtedy się załamuję i muszę wypraszać albo pożyczać leki od innych ludzi, żeby jakoś dotrwać do kolejnej wizyty u lekarza. Wiem, że nadużywając tych środków, wykończę sobie wątrobę, o ile wcześniej przypadkowo nie przedawkuję. Wiem, że mam poważny problem. Kiedy nastąpił kryzys, odbiło się to na mojej firmie i doszło do tego, że straciliśmy ubezpieczenie zdrowotne. Nie zatrudniam już pracowników, dlatego jeśli nie będę codziennie chodził do pracy, nie będziemy mieli za co żyć. Leczenie na odwyku nie wchodzi w rachubę. Żona nie jest w stanie utrzymać naszej rodziny ani udzielić mi wsparcia, nie mamy też w okolicy krewnych, którzy mogliby nam pomóc. Czuję, że jestem zupełnie sam, zostały mi tylko dzieci. Próbowałem już wszystkiego, od modlitwy po „domowy detoks”. Brakuje mi jednak samozaparcia. Uzależniłem się od leków nie tylko fizycznie, ale i – a może przede wszystkim – psychicznie. Pomagają mi one poradzić sobie z brakiem pracy, pieniędzy i małżeństwem bez miłości. Do tego półtora roku temu zmarła moja ukochana mama, a niedługo później najlepszy przyjaciel, który chorował na raka. Doszło do tego, że mam stany depresyjne i myśli samobójcze, które na pewno łączą się z uzależnieniem, kryzysem gospodarczym i wszystkimi pozostałymi sprawami. Widzę tylko trzy wyjścia z tej sytuacji:
1. Robić dalej to samo, wiedząc, że z dużym prawdopodobieństwem doprowadzę w końcu do swojej śmierci. 2. Pójść na odwyk, a przez to stracić firmę i dom (żona nie pracuje). 3. Zacząć chodzić na spotkania Anonimowych Alkoholików/Anonimowych Narkomanów, co biorąc pod uwagę atmosferę panującą w naszym miasteczku, doprowadzi do bankructwa mojej podupadłej firmy.
Mam nadzieję, że widzisz jakieś czwarte wyjście, bo niestety żadne spośród tych przeze mnie wymienionych nie rozwiąże moich problemów. Proszę o szczerą, odważną odpowiedź, która pomoże mi spojrzeć z nowego punktu widzenia na całą tą skomplikowaną sytuację. Dziękuję, Władca Upadłego Imperium
Drogi Władco Upadłego Imperium! Bardzo mi przykro z powodu wszystkich nieszczęść, które cię spotkały. Wymieniłeś trzy wyjścia, które według ciebie istnieją, ale w gruncie rzeczy niczym się one od siebie nie różnią: już na starcie zakładasz, że nie mają najmniejszego sensu. Doskonale rozumiem, dlaczego tak czujesz. Sytuacja, w której do nieustannego bólu fizycznego dochodzą uzależnienie od środków przeciwbólowych, kłopoty finansowe, brak ubezpieczenia zdrowotnego oraz nieszczęśliwe małżeństwo, przytłoczyłaby każdego. Nie możesz sobie jednak pozwolić na luksus pogrążenia się w rozpaczy. Jesteś w stanie, a przede wszystkim musisz pokonać wszystkie przeciwności. W rzeczywistości nie ma trzech wyjść. Istnieje tylko jedno. Słowami Rilkego: „Musisz twoje życie zmienić”1. Leży to w zasięgu twoich możliwości, Władco. W tym momencie wydaje się niemożliwe, ale dzieje się tak dlatego, że nie myślisz jasno. Zamroczyły cię leki, rozpacz i depresja. Jeśli w stanie, w jakim się znajdujesz, możesz myśleć tylko o jednym, proszę, myśl o tym: zmiana jest osiągalna. Właśnie ta myśl wyciągnęła mnie z tragicznego położenia, w którym znalazłam się kilkanaście lat temu z powodu problemów ze środkami zmieniającymi świadomość, pieniędzmi i życiem uczuciowym. Zaufana osoba podpowiedziała mi, co robić, w chwili gdy nie potrafiłam myśleć samodzielnie, i dzięki temu, że jej posłuchałam, uratowałam swoje życie. Mówisz, że „brakuje ci samozaparcia” i dlatego nie potrafisz zerwać z nałogiem, ja jednak jestem przekonana, iż masz wszystko, czego ci potrzeba. Tyle że nie można przejść przez to w pojedynkę. Musisz skorzystać z pomocy innych. Oto co moim zdaniem powinieneś zrobić: 1. Porozmawiaj z lekarzem z kliniki specjalizującej się w uśmierzaniu bólu i powiedz mu, że uzależniłeś się od przepisywanych ci środków oraz że jesteś w depresji i nie masz pieniędzy. Powiedz mu wszystko. Niczego nie ukrywaj. Nie ty pierwszy i nie ostatni borykasz się z takimi problemami. Nie masz się czego wstydzić. Wiem, że w pierwszym odruchu chce się okłamać lekarza, ponieważ wyznanie prawdy grozi utratą dostępu do lekarstw, ale nie ufaj temu odruchowi. Może on zrujnować ci życie i doprowadzić do twojej śmierci. Zaufaj sobie, temu prawdziwemu sobie, i jeśli potrafisz, zaufaj też mnie. Lekarz
pomoże ci w bezpieczny sposób odstawić środek, od którego się uzależniłeś, przepisze inne, nieuzależniające leki i skieruje do ośrodka terapii uzależnień lub do psychologa, a może w obydwa te miejsca. 2. Być może lekarz słyszał o jakimś programie, który umożliwia darmowe leczenie w ośrodku odwykowym, jeśli jednak nie, zachęcam cię, żebyś poszedł na spotkanie Anonimowych Narkomanów (jeśli nie znajdziesz ich w swoim miasteczku, pójdź na mityng AA – Anonimowych Alkoholików). Oczywiście boisz się oceny i potępienia ze strony innych. Niektórzy rzeczywiście będą cię oceniać i potępiać, ale większość nie. Być może mamy ciasne umysły, ale zwykle nadrabiamy wielkodusznością. Prawie każdy z nas w takim czy innym momencie życia coś schrzanił. Napytałeś sobie biedy. Robiłeś rzeczy, do których, jak myślałeś, nigdy się nie posuniesz. Nie pokazałeś się z najlepszej strony. A to wszystko znaczy, że jesteś taki sam jak pozostali, jak my wszyscy. Za każdym razem gdy znalazłam się w upokarzającej sytuacji, zdumiewało mnie to, jak wiele innych „normalnych” osób tkwi w podobnym położeniu. Nasza natura jest zachwycająco niedoskonała i złożona. Ludzie to banda napalonych, egoistycznych i egocentrycznych ćpunów, którzy robią, co mogą, żeby wydobyć z siebie te wszystkie inne drzemiące w nich, bardziej szlachetne cechy. Myślę, że gdybyś poszedł na mityng AA, odetchnąłbyś z ulgą, widząc, jak wiele osób – również tych, których nigdy byś o to nie podejrzewał – trapią problemy podobne do twoich. Spotkani tam ludzie pomogą ci się podnieść, skarbie. Wesprą cię w walce z uzależnieniem. I zrobią to za darmo. Znam wiele osób, które odmieniły swoje życie dzięki mityngom. Każda z nich wychodziła wcześniej z założenia, że AA jest nie dla niej. Były przekonane, iż są mądrzejsze, bardziej obyte w świecie, mniej religijne, bardziej sceptyczne, bardziej niezależne czy nie aż tak mocno uzależnione jak ci żałośni dziwacy z AA. Oczywiście myliły się. Martwisz się, że zbankrutujesz, gdy rozejdzie się po mieście, iż chodzisz na mityngi. Moim zdaniem ludzie są o wiele bardziej wspaniałomyślni, niż ci się wydaje – tak, tak, nawet ci żyjący „w bardzo konserwatywnym środowisku, na chrześcijańskim »głębokim Południu«”. Jednak nawet jeśli masz rację, Władco, to czy widzisz inne rozwiązanie? Uzależnienie i depresja będą się jedynie pogłębiać, jeżeli dalej będziesz robił to, co robisz. Z jakiego powodu wolałbyś zbankrutować: dlatego, że nie chciałeś dokonać zmiany w swoim życiu, czy dlatego, że mieszkasz w środowisku małodusznych idiotów, którzy postanowili cię ukarać za szukanie pomocy? 3. Porozmawiaj z żoną o swoim uzależnieniu i depresji. Możesz zacząć zmiany od tej rozmowy, ale możesz też trochę się z nią wstrzymać – nie potrafię wywnioskować z twojego listu, która strategia okaże się skuteczniejsza. Czy żona będzie służyć ci wsparciem, gdy zdecydujesz się wykonać pierwsze kroki związane z poszukiwaniem pomocy dla siebie, czy też okaże ci więcej zrozumienia i zainteresowania, gdy powiesz jej, że sam zdołałeś już dokonać kilku ważnych zmian? Tak czy inaczej, zapewne poczuje się zawiedziona na wieść, że ukrywałeś przed nią swoje problemy z uzależnieniem, a jednocześnie odczuje ulgę, że w końcu poznała prawdę. Określasz swój związek jako „małżeństwo bez miłości” i być może rzeczywiście uczucia między wami w naturalny sposób wygasły, chciałabym jednak, abyś wziął pod uwagę to, że w obecnej chwili trudno uznać cię za osobę, na której sądach można polegać. Jesteś uzależniony od środków przeciwbólowych i skrajnie wyczerpany psychicznie, masz czwórkę dzieci, podupadającą firmę, stertę niezapłaconych rachunków i nie masz ubezpieczenia zdrowotnego. Trudno w tych okolicznościach oczekiwać, aby szczęście małżeńskie kwitło. Wątpię, żebyś w ostatnich latach był idealnym mężem, i wydaje się, że twojej żonie również było daleko do ideału. Zdołaliście jednak – po dziesięciu latach szczęśliwego pożycia – przejść kolejne dziesięć, „tolerując się nawzajem” pomimo ogromnych trudności, które przeżywacie, co samo w sobie wydaje się nie lada osiągnięciem i warto o tym pamiętać. Być może stało się tak dzięki temu, że miłość, którą kiedyś się darzyliście, wciąż jeszcze w was się tli. Może uda wam się odbudować małżeństwo. A może nie. Tak czy inaczej, zachęcam cię, żebyś sprawdził i przekonał się sam. 4. Sporządź plan finansowy, nawet jeżeli będzie on przypominał plan upadłościowy. Twierdzisz, że brak pieniędzy uniemożliwia ci podjęcie leczenia w ośrodku odwykowym, a nawet udział mityngach AA, na pewno jednak wiesz, że sytuacja materialna będzie się z dnia na dzień pogarszać, jeśli dalej będziesz robił to, co robisz. Gra toczy się o wysoką stawkę, Władco. Przyszłość dzieci. Praca zawodowa. Małżeństwo. Dom. Życie. Jeśli musisz wydać trochę pieniędzy na powrót do zdrowia, niech tak będzie. Jeśli chce się wyjść z dołka, do którego się wpadło, trzeba się z niego wydrapać i tyle. Gdy porozmawiasz już z lekarzem i dowiesz się, jakie formy leczenia może ci zaproponować czy polecić, i gdy przeprowadzisz szczerą rozmowę z żoną o swoich kłopotach, usiądź razem z nią i przedyskutujcie kwestię pieniędzy, nie pomijając żadnych aspektów problemu. Być może w waszej sytuacji będziecie uprawnieni do otrzymywania pomocy społecznej. Być może żona będzie mogła znaleźć pracę, tymczasową lub stałą. Może uda wam się pożyczyć pieniądze od przyjaciela albo członka rodziny. Może kiedy zrobisz pierwsze kroki prowadzące do zmiany, okaże się, że sytuacja wcale nie jest taka tragiczna i po powrocie z leczenia będziesz mógł na nowo podjąć pracę. Wiem, że przeraża cię brak bezpieczeństwa finansowego, ponieważ masz czwórkę dzieci na utrzymaniu, ale najbardziej niebezpieczny w tych okolicznościach jest brak działania. Będziesz w stanie
utrzymać rodzinę tylko pod warunkiem, że sam się pozbierasz.
Kiedy miałam dwadzieścia cztery lata, przez pewien czas mieszkałam w Brooklynie. Razem z moim ówczesnym mężem wynajmowaliśmy mieszkanie w niemal opustoszałym budynku. Pod nami znajdował się niewielki sklep spożywczy, nad nami mieszkała para, która lubiła wszczynać awantury w środku nocy. Pozostałych mieszkań z bliżej nieznanych mi powodów nikt nie zajmował. Za dnia siedziałam w domu i pisałam, podczas gdy mąż pracował jako asystent u swojego bogatego przyjaciela. Wieczorami szłam dorabiać jako kelnerka. – Słyszałaś jakiś dziwny hałas? – spytał mąż pewnej nocy, gdy wróciłam z pracy. – Hałas? – powtórzyłam. – Gdzieś między ścianami – wyjaśnił. – Słyszałem go już wcześniej i zastanawiałem się, czy może też go słyszałaś, kiedy dzisiaj byłaś sama. – Nic nie słyszałam – odpowiedziałam. Jednak następnego dnia coś usłyszałam. Dziwne dźwięki dobiegające zza ścian, potem znad sufitu. Hałas przybliżył się i oddalił, znów przybliżył, a potem umilkł zupełnie. Nie wiedziałam, co to było, ale brzmiało strasznie. Jak dziecko, które stara się płakać bardzo, bardzo cicho. Żałosny lament miał moc piórka unoszonego wiatrem, natężenie szelestu liścia opadającego jesienią na ziemię. Być może nie było to absolutnie nic. Być może to byłam ja. Dokładnie taki sam dźwięk wydawały moje wnętrzności za każdym razem, gdy myślałam o swoim życiu, o tym, że muszę je zmienić i że wydaje mi się to niemożliwe. – Słyszałam jakiś hałas – powiedziałam mężowi wieczorem. Podszedł do ściany i dotknął jej. Nic. Milczała. – To chyba nasza wyobraźnia – skwitował, a ja się z nim zgodziłam. Trudny do nazwania i zlokalizowania dźwięk wracał jednak i znów znikał przez cały grudzień. Nadeszło Boże Narodzenie, spędzaliśmy je sami. Mąż dostał premię świąteczną od przyjaciela i część pieniędzy przeznaczyliśmy na najtańsze bilety do opery. Poszliśmy na Czarodziejski flet Mozarta. – Wciąż go słyszę – powiedziałam mężowi, gdy wracaliśmy metrem do domu. – Ten dźwięk zza ścian. – Tak – odrzekł. – Ja też. W Nowy Rok o siódmej rano obudził nas przeraźliwy hałas. Zerwaliśmy się na równe nogi. Był to ten sam dźwięk, który słyszeliśmy od tygodni, jednak tym razem nie był już cichy i dochodził bardzo wyraźnie znad sufitu powyżej szafy wnękowej. Mąż chwycił za młotek i zaczął walić w mur, odłupując duże, grube kawałki tynku, które spadały nam na głowy i ubrania. W dziesięć minut rozwalił prawie cały sufit nad szafą. Nie obchodziło nas to, że niszczyliśmy wynajęte mieszkanie. Wiedzieliśmy, że musimy nareszcie poznać źródło dźwięku, który ucichł, gdy mąż zaczął walić młotkiem w sufit. W końcu ostatni kawałek tynku odpadł, zapanowała cisza, a my w milczeniu
wpatrywaliśmy się w tajemnicze mroczne wnętrzności budynku. Z początku wydawało się, że nic tam nie ma – że to coś, co wydawało przeraźliwe dźwięki, zniknęło, a może w ogóle były one zaledwie wytworem naszej wyobraźni – jednak sekundę później zza poszarpanej krawędzi dziury w suficie wysunęły się dwa pyszczki wynędzniałych kociaków. Nigdy wcześniej nie widziałam tak dziwnych stworzeń. Wyglądały jak żywe szkielety trzęsące się ze strachu, oblepione sadzą i pajęczynami, wysmarowane czymś czarnym i tłustym. Wpatrywały się w nas ogromnymi płonącymi oczami. – Miau – odezwał się jeden. – Miau – poskarżył się drugi. Wyciągnęliśmy z mężem ręce, a kotki natychmiast do nas przyszły. Były tak lekkie, że miałam wrażenie, iż trzymam w dłoniach niewiele więcej niż powietrze z wirującymi w nim drobinami kurzu. Były jak dwa wróbelki. Od tamtej pory wiele razy próbowałam opisać to dziwne zdarzenie, do którego doszło w smutnym i pełnym niepewności okresie mojego życia. Miałam nadzieję, że historia ta pomoże mi powiedzieć coś ważnego na temat mnie i mojego byłego męża. Pokaże, jak bardzo się kochaliśmy i jak bardzo byliśmy zagubieni. Że byliśmy jak te dwa kotki uwięzione i głodujące przez wiele tygodni. A może wcale nie chodziło o kocięta. Może chodziło o dziwny hałas, który oboje słyszeliśmy, ale nie zrobiliśmy z tym nic, dopóki nie nasilił się tak bardzo, że właściwie nie mieliśmy już wyboru. Nigdy nie udało mi się znaleźć odpowiednich słów na opowiedzenie tej historii, dopóki nie przeczytałam twojego listu, Władco, i nie uświadomiłam sobie, że jest ona przeznaczona właśnie dla ciebie. Najważniejsze w niej jest jednak nie cierpienie kotków, które przez wiele tygodni wędrowały po ciemnym budynku, nie umiejąc znaleźć drogi wyjścia – chociaż z pewnością ten motyw również nie będzie ci obcy – ale to, w jaki sposób się uratowały. Jak bardzo były przerażone, a mimo to nie ustępowały. A kiedy obce osoby wyciągnęły do nich ręce, ruszyły w ich kierunku. Twoja Przyjaciółka
1 R.M. Rilke, Starożytny tors Apollina, tłum. M. Jastrun, w: tenże, Poezje, Kraków 1974, s. 137 (przyp. tłum.). ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
CZĘŚĆ DRUGA
TAJEMNICZE ŚWIATŁO GWIAZD, KTÓRE ZAPROWADZIŁO WAS W TO MIEJSCE
Czy publikowane listy naprawdę zostały nadesłane przez anonimowych internautów? Większość listów jest tak dobrze napisana, że można odnieść wrażenie, iż stworzyłaś je sama lub pomogli ci w tym współpracownicy z witryny The Rumpus. Listy opublikowane w moim dziale i w tej książce pochodzą od ludzi, którzy zwrócili się do mnie z prośbą o pomoc. W większości wypadków imię i nazwisko oraz/lub adres poczty elektronicznej nadawcy e-maila jest niewidoczny. Ani ja, ani żadna z osób współtworzących The Rumpus nie wymyślamy tych listów. Ponieważ jednak dostaję tysiące wiadomości, zwykle decyduję się odpowiedzieć na te zgrabnie napisane, z tego prostego powodu, że są zwięźlejsze i poruszają więcej zagadnień. Zgadzam się z opinią, że listy te są naprawdę wspaniałe. W skrzynce odbiorczej mam ich o wiele więcej. Czy nadawcy listów, na które odpowiesz, kontaktują się z tobą później? Ciekawi mnie, co mają ci do powiedzenia. Kontaktuje się ze mną mniej więcej połowa z nich. Moje porady spotykają się z ciepłym przyjęciem, nawet jeśli wskazówki w nich zawarte wywołują mieszane uczucia. Wyobrażam sobie, że to wielkie przeżycie doczekać się publikacji własnego pytania i odpowiedzi na nie. Czuję się zaszczycona zaufaniem, jakim obdarzają mnie internauci proszący o radę w sprawie własnego życia. Wydajesz się osobą niezwykle zrównoważoną emocjonalnie, ale z udzielanych przez ciebie odpowiedzi można wywnioskować, że w przeszłości również przeżywałaś pewne trudności. Czy obecnie miewasz tego typu problemy? Oczywiście. Czy jesteś terapeutką lub przeszłaś własną psychoterapię?
Nie jestem terapeutką i spotykałam się z terapeutami zaledwie parę razy w życiu. Co oznacza, że formalnie rzecz biorąc, nie mam absolutnie żadnych kwalifikacji do wykonywania tej pracy. ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
PISKLĘ
Droga Przyjaciółko! O co, k****, w tym wszystkim chodzi? Pytam, bo tylko to jedno pytanie przychodzi mi do głowy codziennie, kiedy rozglądam się wokół siebie. Pozdrawiam, O Co, K****, Chodzi
Drogi O Co, K****, Chodzi! Kiedy miałam trzy, cztery, a potem pięć lat, ojciec mojego ojca zmuszał mnie, żebym mu obciągała. Nie byłam w tym dobra. Miałam za małe ręce, nie potrafiłam złapać odpowiedniego rytmu i nie rozumiałam, co właściwie robiłam. Wiedziałam tylko, że nie chcę tego robić. Wiedziałam, że kiedy to robię, jest mi źle, tak bardzo źle, że aż fizycznie niedobrze. Ogarniał mnie szczególny rodzaj zdenerwowania, który wywoływał mdłości, i nawet w tym momencie czuję, jak żołądek podchodzi mi do gardła. Nienawidziłam dotykać penisa mojego dziadka, ale nic na to nie mogłam poradzić. Musiałam to robić. W tamtym czasie dziadek opiekował się moją siostrą i mną kilka dni w tygodniu i prawie za każdym razem, gdy zostawałyśmy u niego w domu uwięzione niczym w potrzasku, wyciągał ze spodni twardniejącego już penisa, mówił: „chodź do mnie”, i zaczynało się. Kiedy miałam sześć lat, przeprowadziliśmy się daleko od niego, a niedługo potem rodzice się rozstali, ojciec zniknął z mojego życia i nigdy więcej nie zobaczyłam dziadka. Umarł na pylicę węglową w wieku sześćdziesięciu sześciu lat, ja miałam wtedy lat piętnaście. Wiadomość o jego śmierci nie zasmuciła mnie. Ani nie ucieszyła. Był dla mnie nikim, a jednak wciąż we mnie żył, wspomnienia o nim i o tym, do czego mnie zmuszał, krążyły we mnie niczym mętna podskórna rzeka. Przez wiele lat nikomu nic nie mówiłam. Miałam nadzieję, że milczenie wymaże tamte zdarzenia z pamięci albo przekształci je w zaledwie koszmarne wytwory mojego skrzywionego umysłu. Tak się jednak nie stało. Wciąż we mnie tkwiło to coś, przez co się zastanawiałam: „o co, k****, w tym wszystkim chodzi?”. O nic. Zawsze chodziło tylko o to i już zawsze tylko o to będzie chodzić. W całym tym zdarzeniu, kiedy dziadek zmuszał moje ręce, aby robiły jego penisowi to, co robiły, nigdy nie będzie chodzić
o nic. Jednak dotarło to do mnie dopiero po wielu latach. Dopiero po latach odkryłam w sobie tę prawdę, że niektóre rzeczy są tak smutne, złe i niewytłumaczalne, iż pytanie o ich sens zawsze pozostanie bez sensownej odpowiedzi – samotne i bezużyteczne niczym włócznia wbita w błoto pobojowiska. Zanim jednak to zrozumiałam, złorzeczyłam i pomstowałam, zastanawiając się, o co chodzi, że mój dziadek mi to robił. „O co, k****, chodzi? O co, k****, chodzi? O co, k****, chodzi?” Nie potrafiłam się od tego uwolnić. Nie potrafiłam tego z siebie wyrzucić. A pytania tylko przywoływały wspomnienia. Cały czas do mnie wracały tamte chwile, penis dziadka w moich dłoniach – pamiętałam go bardzo dokładnie, wręcz namacalnie, to wszystko było częścią mnie. Wspomnienia wracały, gdy uprawiałam seks z mężczyznami i gdy go nie uprawiałam. Za dnia i nocą, w snach. Wróciły również pewnego ranka, gdy znalazłam pisklę, które wypadło z gniazda. Zawsze mi mówiono, że nie powinno się podnosić piskląt, że jeśli się ich dotknie, matka nie wróci po nie, ale w tamtym wypadku nie miało to właściwie żadnego znaczenia – los tamtego ptaszka i tak był już przesądzony. Miał złamany kark, jego główka zwisała smętnie na jedną stronę. Ujęłam pisklę w dłonie najdelikatniej, jak potrafiłam, i przemawiałam pieszczotliwie, żeby je uspokoić, ale dźwięk mojego głosu wystraszał je i ptaszek szamotał się żałośnie, próbując uciec. Nie mogłabym obojętnie przyglądać się cierpieniu pisklęcia w żadnych okolicznościach, ale w tamtym okresie widok ten był szczególnie nie do wytrzymania, ponieważ niedługo przedtem umarła moja mama. Od tamtej pory ja właściwie też nie żyłam. A raczej żyłam, ale byłam martwa. Teraz zaś trzymałam w dłoniach ptaszka, który też żył, ale właściwie był już martwy. Wiedziałam, że istnieje tylko jedno humanitarne rozwiązanie, a mimo to minęła prawie godzina, zanim zebrałam się na odwagę, aby je przeprowadzić: włożyłam pisklę do papierowej torebki i udusiłam je własnymi rękami. Wiele rzeczy i spraw w moim życiu umierało z wielkim trudem i ptaszek ze złamanym karkiem nie stanowił pod tym względem wyjątku. Nie poddał się bez walki. Czułam przez papierową torebkę, jak pulsuje mi w dłoni i prostuje się sztywno, wiotki i zawzięty jednocześnie pod tą swoją połyskliwą przezroczystą skórą, dokładnie taki sam jak penis mojego dziadka. Jest! Znów się pojawił. Był w papierowej torebce. Moje dłonie już zawsze będą pamiętały penisa tamtego starca. Jednak tym razem wiedziałam, co robię. Wiedziałam, że muszę ściskać mocniej, o wiele mocniej, niż mogłam znieść. Musiał umrzeć. Mocniejszy uścisk był morderstwem. Aktem miłosierdzia. O to chodziło. O to, co ja zrobię z tym kurewstwem. W twoim wypadku chodzi o to, co ty zrobisz. Nie zastanawiaj się nad tym, co „wokół ciebie”, a jeśli rzeczywiście przychodzi ci do głowy tylko to jedno pytanie, marnujesz swoje życie. Zachowujesz się jak leniwy tchórz, a przecież nim nie jesteś. Proszę o kolejny zestaw pytań, skarbie. W tym wszystkim chodzi o twoje życie. Weź za nie
odpowiedzialność. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
JEDŹ! JEDŹ! JEDŹ!
Droga Przyjaciółko! Zacząłem przygodę z muzyką (gram na gitarze i basie), kiedy miałem jedenaście lat. Odkąd skończyłem dwadzieścia lat, gram w tej samej kapeli. Teraz mam dwadzieścia sześć lat, wciąż mieszkam w tym samym miasteczku i wciąż występuję w tych samych miejscach. Kocham swoją kapelę. To część mojego życia, kawałek mnie samego. Wydaliśmy nawet płytę, z której jestem dumny (sami ją wyprodukowaliśmy, ale na lokalnej scenie robi furorę). Mimo to zastanawiam się, co by było, gdybym wyjechał. Chcę poznać inne zakątki kraju. Podróżować. Zobaczyć kawałek świata, zanim założę rodzinę i zaczną się prawdziwe obowiązki. Z drugiej strony chłopaki z kapeli to moja rodzina i czuję, że nie powinienem ich zostawiać. Nigdy nie zrobimy wielkiej kariery i nie przeszkadza mi to. Czy byłoby jednak egoistyczne z mojej strony, gdybym zdecydował się wyjechać? Dzięki, Przyjaciółko. Jeszcze Nie Solista
Drogi Jeszcze Nie Solisto! Jedź! Jedź! Jedź! Chcesz to usłyszeć jeszcze raz? JEDŹ. Naprawdę. Nie żartuję. Wyjedź najszybciej, jak możesz. Jednego jestem absolutnie pewna: nie warto wkraczać w ten etap życia, na którym wychowuje się dzieci i wykonuje prawdziwą, poważną pracę, z futerałem od gitary pełnym przytłaczającego żalu po rzeczach, których nie zrobiło się w młodości. Znam aż nazbyt wiele osób, które popełniły ten błąd i skończyły jako skurczone, wyblakłe, tandetne wersje tych siebie, którymi chcieli zostać. Ciężko wyjechać. Będziesz się czuł wystraszony i samotny, twoi kumple z kapeli wściekną się na ciebie, a ty co chwila będziesz się zastanawiał, co, do cholery, robisz w Cincinnati, Austin, Dakocie Północnej, Mongolii czy jakimkolwiek innym miejscu, do którego cię zaniesie. Będziesz zarabiał brzdąkaniem na gitarze i wyrzucał pieniądze w błoto, wpadał na bezsensowne pomysły i doznawał oświeceń, przeżywał szalone noce i budził się z przysłowiową ręką w nocniku. To wszystko będzie jednak obezwładniająco piękne, Solisto. Sprawi, że życie stanie przed tobą otworem.
Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
CIEMNE KRAWĘDZIE
Droga Przyjaciółko! Mam trzydzieści osiem lat i jestem zaręczony. Moja narzeczona ma trzydzieści pięć lat. Nie potrzebuję porady w sprawach sercowych. Piszę z innego powodu. Gdy narzeczona miała dwadzieścia trzy lata, jej matka zmarła na raka. Stało się to kilka lat wcześniej, zanim poznałem narzeczoną. Była bardzo związana ze swoją mamą, jej śmierć była dla niej straszliwym ciosem i wciąż bardzo cierpi z tego powodu, chociaż nie do tego stopnia, żeby nie wstawała z łóżka albo zmagała się z depresją. Ma wspaniałe życie. Jeden z przyjaciół nazywa moją narzeczoną „gejzerem radości” i określenie to bardzo do niej pasuje, ale wiem, że to tylko jedna strona medalu. Jest również druga strona, pełna tęsknoty za zmarłą matką i uczucia żalu, które co pewien czas dochodzi do głosu. Kiedy narzeczona płacze albo mówi, jak bardzo brakuje jej mamy, staram się ją pocieszać, ale czuję, że robię to nieudolnie. Nie wiem, co powiedzieć, prawię więc banały w stylu: „przykro mi” albo „wiem, co czujesz” (chociaż to nieprawda, bo moja mama żyje). Narzeczona nigdy nie miała dobrego kontaktu z ojcem, który dawno temu zniknął z jej życia, nie jest również blisko ze swoją siostrą, nie może więc liczyć na wsparcie nikogo z rodziny. Czasami próbuję rozweselić ją albo mówię, żeby postarała się zapomnieć „o tym, co najgorsze”, zwykle jednak moje wysiłki odnoszą skutek odwrotny od zamierzonego i przygnębiają ją jeszcze mocniej. Nie mam pojęcia, co robić, Przyjaciółko. Nie potrafię sobie poradzić z jej żałobą. Wiem, że ty również straciłaś mamę. Co byś mi doradziła? Chcę lepiej się sprawdzać w chwilach, kiedy narzeczona pogrąża się w żalu z powodu śmierci mamy. Z poważaniem, Skonsternowany
Drogi Skonsternowany! Kilka miesięcy po śmierci mamy na dnie szafy w jej sypialni znalazłam słój wypełniony kamykami. Opróżniałam z jej rzeczy budynek, o którym zawsze myślałam jak o domu, chociaż przestał już nim być. Było to druzgocące przeżycie – o wiele brutalniejsze w swojej bezlitosnej oczywistości niż jakiekolwiek inne, którego dane mi było doświadczyć wcześniej lub później – kiedy jednak wzięłam słój z kamykami do ręki, ogarnęło mnie coś na kształt euforii, której nie potrafię do niczego
porównać, powiem więc jedynie, że poczułam się tak, jak gdybym tuląc do siebie zimny, twardy kawałek szkła, przez chwilę trzymała w objęciach mamę. Nie był to zwykły słój z jakimiś tam kamieniami. Był to słój z kamykami, które razem z bratem i siostrą dawaliśmy mamie. Znajdowaliśmy je wszędzie – na plażach, ścieżkach, niewielkich trawnikach okalających parkingi – i wciskaliśmy mamie do ręki, powierzaliśmy jej opiece podobnie jak wszystkie inne rzeczy, które miały dla nas wartość. Usiadłam na podłodze, wysypałam kamyki i gładziłam je delikatnie, jak gdybym miała do czynienia z relikwiami. W większości były gładkie, czarne i mniejsze niż frytka. Mama nazywała je „kojącymi kamykami”, ponieważ dotykało się ich tak przyjemnie, twierdziła, że można się było dzięki nim uspokoić i wyciszyć. Co zrobić z kamieniami, które kiedyś podarowało się obecnie nieżyjącej już matce? Gdzie jest ich miejsce? Do kogo należą? Czym kierować się w ich sprawie? Wspomnieniami? Względami praktycznymi? Rozumem? Sercem? Włożyć je z powrotem do słoika i zabrać ze sobą na bezdroża smutku przepełniającego te kilka niespokojnych lat między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia czy może wyjść przed dom, wysypać je na ziemię i tam zostawić? Nie wiedziałam. Nie mogłam tego wiedzieć. Mogłam jedynie dotykać kamieni w nadziei, że znajdę w nich mamę. Niedługo przed jej śmiercią znajoma pracująca w domu opieki dla osób z urazowym uszkodzeniem mózgu opowiedziała mi historię pewnej pensjonariuszki. Parę lat wcześniej kobieta, wracając z przyjęcia, padła ofiarą napaści, w trakcie której uderzyła głową o chodnik tak mocno, że nigdy nie odzyskała pełni władz umysłowych. Nie mogła mieszkać samodzielnie, co do tego nie było żadnych wątpliwości, a jednak pozostawała na tyle świadoma, że pamiętała swoje dawne życie, w którym spełniała się jako nauczycielka i malarka. Czuła się bardzo nieszczęśliwa w domu opieki i nade wszystko pragnęła wrócić do siebie, do własnego domu. Nie przyjmowała do wiadomości żadnych wyjaśnień i z biegiem czasu zaczęła mocno wierzyć w to, że porywacze ją wypuszczą, jeśli uda jej się wypowiedzieć odpowiednie hasło składające się z ciągu cyfr. „93480219072” – mówiła, zaglądając w oczy opiekunom, którzy karmili ją, kąpali i pomagali jej przyszykować się do snu. „6552091783”. „4106847508”. „05298562347”. Powtarzała liczby w kółko, bez końca, jednak niezależnie od tego, ile skomplikowanych kombinacji wypowiadała, nie mogła trafić na odpowiednie hasło. Żadne hasło bowiem nie istniało. Istniała jedynie nowa rzeczywistość, w której się znalazła i która nieodwracalnie odmieniła jej życie. Po śmierci mamy przez kilka miesięcy bardzo często wracałam myślami do tamtej kobiety, i to nie tylko dlatego, że przejmowałam się ogromem jej cierpienia. Myślałam o niej, ponieważ doskonale rozumiałam jej niewysłowione pragnienie i nieuzasadnioną nadzieję: ja również wierzyłam, że uda mi się znaleźć odpowiednie hasło. Że moje nieodwracalnie zmienione życie mimo wszystko powróci do
normy, jeśli tylko poukładam pewne rzeczy na odpowiednich miejscach. Że dzięki temu w trudny do określenia, metaforyczny sposób odzyskam matkę, a to sprawi, że będę mogła pogodzić się z jej stratą i w spokoju przeżyć resztę swoich dni bez niej. Więc szukałam. Nie znalazłam hasła w do połowy pustym opakowaniu miętowych tic taców, które w dniu śmierci mamy leżało w schowku jej samochodu, ani w ozdobionych frędzlami mokasynach w rozmiarze 37, od których rok później cały czas czuć było stopami mamy. Nie znalazłam go w niemodnych, zbyt dużych okularach do czytania ani w szarym koniku z porcelany, który stał na półce obok jej łóżka. Nie znalazłam go również w długopisie z banku z prawdziwym studolarowym banknotem pociętym na kawałki i wsuniętym do wewnątrz ani w maselniczce z uchwytem ze szklanej kulki, ani w żadnej z koszul, które mama uszyła dla siebie lub dla mnie. Nie znalazłam go również w kamykach, chociaż tamtego smutnego dnia po cichu na to liczyłam. Hasło w niczym się nie ukrywało, nigdzie go nie było i nigdy nie będzie. – Nigdy się z tym nie pogodzisz – powiedziała mi przyjaciółka, która miała kilkanaście lat, gdy umarła jej mama. – Nigdy nie pogodzimy się z tym, że nasze matki nie żyją. W czasie kiedy mi to mówiła, właściwie jeszcze się nie przyjaźniłyśmy. Spotkałyśmy się wcześniej kilka razy podczas różnych przyjęć, ale dopiero wtedy miałyśmy okazję porozmawiać tylko we dwie. Ona miała pięćdziesiąt kilka lat, ja czterdzieści. Nasze mamy nie żyły od bardzo dawna. Obie byłyśmy pisarkami i same miałyśmy dzieci. Prowadziłyśmy udane życie osobiste i zawodowe. Mimo to prosta prawda, którą mi objawiła – „nigdy się z tym nie pogodzisz” – przeszyła mnie niczym szpada. Nigdy się z tym nie pogodzimy, a jednak żyjemy dalej i poszczęściło nam się bardziej, niż mogłyśmy się spodziewać. Zarówno ją, jak i mnie można by określić mianem „gejzeru radości”, mimo że każdą dobrą rzecz, jaka nas spotkała, postrzegałyśmy przez pryzmat żałoby. Nie zawsze płakałyśmy i lamentowałyśmy całymi dniami (chociaż czasami i to nam się zdarzało), często rozpacz była niema, a o jej istnieniu wiedziały tylko nasze rozdygotane od wewnątrz ciała. Matki nie pojawiły się na uroczystości wręczenia dyplomów, gdy kończyłyśmy studia. Zabrakło ich podczas naszych ceremonii ślubnych. Nie było ich, gdy sprzedawałyśmy pierwsze książki ani gdy rodziłyśmy dzieci. Nie było ich nigdy, w żadnym momencie naszego dorosłego życia i nigdy ich już nie będzie. Tak samo czuje się twoja narzeczona, Skonsternowany. Jest gejzerem radości, ale każde jej doświadczenie podszyte jest goryczą świadomości, że straciła najpierwszą, najważniejszą, stanowiącą największe oparcie osobę zbyt wcześnie. Wiem o tym, chociaż nie znam twojej narzeczonej. Nigdy nie pogodzi się ze stratą matki. A najwspanialszą, najtroskliwszą rzeczą, jaką możesz dla niej zrobić, to być przy niej, znaleźć w sobie wystarczająco dużo siły, odwagi i pokory, aby zaakceptować jej niepogodzenie się i pogodzić się – tak samo jak ona – z niewyobrażalnym faktem, że stan ten już
nigdy nie ulegnie zmianie. Przywyknij do tego, iż twoją rolą będzie wielokrotne powtarzanie słów: „Och, kochanie, tak bardzo mi przykro z powodu twojej straty”. Tak właśnie robili i nadal robią ludzie, którzy udzielają mi największego wsparcia. Pocieszają mnie w podobny sposób za każdym razem, gdy tego potrzebuję, uznają mój smutek, którego sami nie potrafią odczuć, a który ja odczuwam na każdym kroku. Rozumiem, że mówienie wyświechtanych zwrotów wprawia cię w zakłopotanie i że czujesz się nieudolny. Sama również czuję się w ten sposób, gdy staram się pocieszyć osoby, które straciły kogoś, kogo kochały. Wszyscy się tak czujemy. Nasze postępowanie wydaje się nam wtedy nieudolne, ponieważ lubimy widzieć efekty swoich działań, a w takich wypadkach właściwie nie możemy nic zrobić, żeby zmienić tę bolesną prawdę. Współczucie nie polega jednak na rozwiązywaniu problemów. Polega na ofiarowaniu drugiej osobie całej swojej miłości. Ofiaruj więc swoją miłość. Wygląda na to, że już to robisz, czego dowodzi choćby twój pełen troski list. Zachęcam cię jednak do tego, abyś przestał czuć się skonsternowany. Miej odwagę poczuć się nieudolny. Przygotuj się na powtarzanie partnerce, że przykro ci z powodu jej straty, co najmniej trzy tysiące razy w najbliższych latach. Pytaj ją o mamę nawet wtedy, gdy ona nie porusza tego tematu. Pocieszaj ją, zanim zwróci się do ciebie z prośbą o pocieszenie. Uczcij pamięć jej matki w dniu ślubu i podczas innych uroczystości. Twojej teściowej fizycznie nie ma wśród was, ale jej duch żyje wciąż w kobiecie, którą kochasz. Wpuść ją również do swojego życia. Tak zrobił mój mąż. Tak zrobili moi przyjaciele, a nawet niektórzy dalsi znajomi. Nie znaczy to, że dzięki ich zachowaniu pogodziłam się ze śmiercią mamy, ale łatwiej mi z nią żyć. Minęło ponad dwadzieścia lat, odkąd umarła moja matka. Tak wiele, że na myśl o tym mrużę oczy z niedowierzaniem. Tak wiele, że zdążyłam się przekonać, iż nie istnieje żadne hasło. Przestałam go szukać. Kamyki, które kiedyś dałam mamie, gdzieś się zawieruszyły, ich miejsce zajęły kamienie zbierane przez moje dzieci. Najładniejsze trzymam w kieszeni. Czasami trafia się wśród nich tak piękny okaz, że noszę go przy sobie tygodniami, a moje palce cały czas do niego wędrują i szukając ukojenia, gładzą jego ciemne krawędzie. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
PIEKŁO TO CHŁOPAKI INNYCH
Droga Przyjaciółko! Chodzę do pierwszej klasy szkoły średniej, a wszyscy wiemy, jak to jest w liceum – na każdym kroku dramat. Tym razem jego główną bohaterką stała się moja najlepsza przyjaciółka (nazwę ją Jill). Chodzi o to, że Jill spotyka się z pewnym chłopakiem (nazwę go Jack), który ma dziewczynę (ona uczy się w innej szkole). Jestem najlepszą koleżanką Jill, dlatego niezbyt przepadam za Jackiem. Nie chce rzucić dla Jill swojej dziewczyny (chodzi z nią od ponad roku) i według mnie cała ta sytuacja jest bez sensu. Jack na pierwszy rzut oka wydaje się fajny, ale nie potrafię się pogodzić z tym, że zachowuje się jak palant. Widać, że bardzo podoba mu się Jill, a mimo to nie decyduje się zerwać z dziewczyną – ani z Jill. Nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Z jednej strony chcę, żeby Jill była szczęśliwa, więc myślę, że fajnie by było, gdyby Jack rozstał się z dziewczyną. Z drugiej strony mam ochotę dać mu w zęby i podejrzewam, że gdyby w końcu zdecydował się na Jill, po pewnym czasie potraktowałby ją tak samo, jak teraz traktuje swoją dziewczynę. Zastanawiałam się, czy nie porozmawiać z Jackiem „po męsku”, ale nie jestem pewna, czy coś by to zmieniło. Droga Przyjaciółko, co mam zrobić, aby przynajmniej jedno z nich przejrzało na oczy i zobaczyło, że ich postępowanie jest złe? Zaniepokojona Przyjaciółka
Droga Zaniepokojona Przyjaciółko! Rzeczywiście dramat, a nawet tragedia! Niezbyt jednak wielka, skarbie. A zarazem ogromna. Lepiej się przyzwyczajaj, ponieważ jako uczennica liceum dopiero wkraczasz w świat, w którym aż roi się od tego typu katastrof. Jean Paul Sartre stwierdził kiedyś: „Piekło to inni”, co oczywiście jest prawdą, chociaż jeszcze prawdziwsze wydaje się zdanie: „Piekło to chłopaki innych”. Nieraz widziałam, jak ważni dla mnie ludzie zdradzają i są zdradzani, kłamią i są okłamywani, wykorzystują emocjonalnie i są wykorzystywani przez swoich partnerów. Nieraz pocieszałam i doradzałam. Wysłuchiwałam długich i nużących opowieści o miłosnych perypetiach zakończonych spektakularną porażką, którą przewidywałam od samego początku, ponieważ dana bliska mi osoba znów związała się z kimś nieodpowiednim. Mam jednak smutną wiadomość – tak to już jest na tym
świecie i guzik możesz na to poradzić. Czytałaś może Romea i Julię Szekspira? Ludzie potrafią umrzeć, ponieważ pragną być właśnie z tą a nie inną osobą. Potrafią robić z tego powodu najróżniejsze szalone, głupie, urocze, chwytające za serce, zdumiewające, autodestrukcyjne rzeczy. Nie uda ci się sprawić, żeby „jedno z nich przejrzało na oczy i zobaczyło, że ich postępowanie jest złe”. Nie uda ci się i już. I nie powinnaś nawet próbować. To, co się dzieje między Jackiem i Jill, jest tylko i wyłącznie ich sprawą. Jill wie, że Jack ma kogoś. Mimo to decyduje się z nim związać. Jack decyduje się oszukiwać dziewczynę, na której prawdopodobnie mu zależy, i spotyka się z inną. Tak wygląda rzeczywistość, niezbyt piękna, ale prawdziwa. Nie zrozum mnie źle: wcale nie dziwi mnie twoja troska. Wiem, że moja rada wydaje się wyważona i zdystansowana, sama jednak zwykle nie zostawiam suchej nitki, przynajmniej w myślach, na kolejnym łajdaku albo palancie, którego bliska mi osoba uznała za „miłość życia” (patrz: „piekło to chłopaki innych”). Strasznie przykro jest patrzeć, jak przyjaciółka dokonuje wyboru, który twoim zdaniem przysporzy jej cierpienia. Jednak w tym momencie nasuwa mi się jedno słowo, droga Zaniepokojona Przyjaciółko: granice. Wiesz, czym są granice? Dobrzy, mądrzy ludzie to wiedzą i ponieważ nie wątpię, że i ty będziesz się zaliczać do ich grona, warto, abyś już teraz posiadła umiejętność stawiania i szanowania granic. Sprawa związana z Jackiem, Jill i dziewczyną z innej szkoły to dobra okazja, żeby tę sztukę poćwiczyć. Według mnie emocje wypływające z twojej troski o Jill i związanej z nią niechęci do Jacka uniemożliwiły ci właściwe rozpoznanie granic. Widząc, jak bardzo pragniesz wkroczyć między gruchające gołąbki i je rozdzielić, wydaje mi się, że nie tylko przeceniasz swój wpływ na całą sytuację, ale i nie szanujesz tego, iż Jill ma niezaprzeczalne prawo walczyć o swoje uczucia, nawet jeśli jej decyzje w tej kwestii doprowadzają cię do szału. Nie oznacza to, że powinnaś milczeć. Kolejną rzecz, na jaką stać dobrych, mądrych ludzi, jest odwaga, aby mówić prawdę. Powinnaś powiedzieć Jill to samo, co powiedziałaś mnie – że zależy ci na jej szczęściu, a ponieważ Jack to niepotrafiący dochować wierności babiarz, obawiasz się, iż pewnego dnia potraktuje ją w podobny sposób, w jaki traktuje obecnie tę drugą, swoją „prawdziwą” dziewczynę. Zobacz, co ma do powiedzenia twoja przyjaciółka, i podejdź do tego życzliwie, ale zdroworozsądkowo. Nie przestawaj jej kochać, nawet jeśli po ujawnieniu dwulicowej natury jej wybranka postąpi ona inaczej, niż się spodziewasz. Trzymaj za nią kciuki, ale nie daj się uwikłać w sytuację, która nie ma z tobą nic wspólnego. (Pamiętasz o granicach? Ona ma swoje życie, a ty swoje. I tak dalej). Potem zaś, Zaniepokojona Przyjaciółko, pozwól, żeby stało się to, co ma się stać. Śmiej się, jeśli się okaże, że się myliłaś. Wspieraj Jill, jeśli się okaże, że to ona się myliła. A w międzyczasie postaraj
się przyswoić sobie kilka innych prawd, o których pamiętają dobrzy, mądrzy ludzie: że życie jest długie, że ludzie się zmieniają, a jednocześnie zostają tacy sami, że każdy z nas coś kiedyś schrzani i będzie potrzebował, żeby mu wybaczyć, że wszyscy cały czas idziemy i próbujemy znaleźć własną drogę i że koniec końców wszystkie drogi prowadzą na szczyt. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
PLASK, PLASK, PLASK
Droga Przyjaciółko! Dwa dni temu szef wypuścił mnie wcześniej z pracy. Próbowałam dodzwonić się do chłopaka, ale nie odbierał telefonu. Kiedy wróciłam do domu i otworzyłam drzwi do mieszkania, zastałam go stojącego przed lustrem w moich majtkach. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć albo zrobić, podbiegł do drzwi, zatrzasnął mi je przed nosem i przekręcił klucz w zamku. Oczywiście byłam zaskoczona, ale jeszcze bardziej zdziwiłam się, gdy po chwili ponownie otworzył drzwi, tym razem kompletnie ubrany (we własne rzeczy), i zachowywał się tak, jak gdyby sytuacja sprzed paru minut w ogóle nie miała miejsca. W naszym związku zawsze było dużo miejsca na radość i zabawę, również seksualną, dlatego nie potrafię zrozumieć jego postępowania. Nigdy nie broniłam się przed eksperymentowaniem i po prostu nie mam pojęcia, dlaczego chłopak coś przede mną ukrywa. Czy mam porozmawiać z nim na ten temat, czy może lepiej zrobić coś, co mu pokaże, że akceptuję jego potrzeby? A może w ogóle pójść za jego przykładem i nie mówić nic? Pozdrawiam, Zakłopotana Nie Fantazjami, ale Milczeniem
Droga ZNFaM! Gdy mój mąż dał mi klapsa po raz pierwszy, sypialiśmy ze sobą od tygodnia. Kochaliśmy się ze sobą tak często, ostro, kosmicznie i odjazdowo, że żar tego, co działo się między nami, sprawiał, iż tapety odchodziły od ścian. Tego dnia stałam wbita w umywalkę, on zaś stał wbity we mnie i obydwoje patrzyliśmy w lustro. Zauważyłam, że wyraz jego twarzy się zmienił – stał się poważniejszy, bardziej skupiony i zacięty – tuż przed tym, nim rozległo się pierwsze: „plask”. – Podoba ci się, mała? – wyszeptał mi do ucha, a ja jęknęłam na znak zgody. Plask, plask, plask. Prawdę mówiąc, wcale nie podobało mi się aż tak bardzo, ale w sumie nie miałam też nic przeciwko temu. Mój mąż był tak wyjątkowym człowiekiem, tak znakomitym kochankiem, zupełnie niepodobnym do mężczyzn, których wcześniej znałam, i tak mocno przemawiał do mojej głęboko ukrytej prawdziwej natury, że gotowa byłam pogodzić się z lekkimi siniakami na tyłku, jeśli
rzeczywiście dawanie klapsów go nakręcało. Myśl, że podnieca go to, co robimy, wystarczyła, żebym zgodziła się na mocniejsze poklepywanie za pierwszym razem, gdy osuwaliśmy się po białej porcelanie postumentu umywalki, zapuszczając się w coraz wilgotniejsze i mroczniejsze obszary, aż w końcu znieruchomieliśmy na kremowej winylowej podłodze między brudnymi srebrnymi rurami tak cudownie zmęczeni, że nawet nie chciało nam się zastanawiać, w jaki sposób tam się znaleźliśmy. – Wiesz, że twoja umywalka została wyprodukowana w Argentynie? – spytałam, gdy w końcu mogłam coś z siebie wykrztusić. – W Argentynie? – powtórzył. W odpowiedzi wyciągnęłam rękę i przejechałam palcem po umieszczonej na spodzie umywalki niewielkiej naklejce, na której widniał napis: „Made in Argentina”. – Ale było fajnie – powiedział. – Prawda? – Prawda – potwierdziłam. – Naprawdę fajnie. „Plask, plask, plask” towarzyszyło nam przez cały kolejny miesiąc. („Podoba ci się, mała, prawda?” – „Mhm”). Plask. Jednak po pewnym czasie mimo wszystko zaczęła narastać we mnie irytacja. Uderzenia często wybijały mnie z rytmu i pozbawiały przyjemności. Czasami też ręka męża przez przypadek lądowała nie na pełnym pośladku, ale na kości ogonowej, zadając mi autentyczny ból. – Możesz uderzać mnie niżej? – warknęłam pewnego razu tak ostro, że atmosfera natychmiast się popsuła i musieliśmy przerwać. – Co cię podnieca w dawaniu klapsów? – spytałam w końcu. – Klapsy są sexy – odpowiedział nonszalancko. – Ale dlaczego uważasz, że są sexy? – nie ustępowałam. – Ponieważ bardzo cię podniecają – wyjaśnił. – Ponieważ mnie podniecają? – zdziwiłam się. – Tak – odparł, a nasze spojrzenia skrzyżowały się. To wystarczyło. W chwili gdy popatrzyliśmy sobie w oczy, dotarło do nas, że padliśmy ofiarą gigantycznego nieporozumienia – każde z nas poświęcało się, chcąc dogodzić drugiej osobie, a tymczasem żadne z nas nie było zadowolone. Klapsy podniecały mnie nie bardziej niż wycieczka do zoo. Mojego męża, jak się okazało, również. Godziliśmy się jednak na nie ze względu na domniemaną rozkosz partnera. Gdy w końcu opanowaliśmy histeryczny atak śmiechu, zaczęliśmy ustalać, w jaki sposób doszło do tej pomyłki. Usłyszałam, że gdzieś na samym początku naszej znajomości rozmowa zeszła na temat seksu, kontroli, uległości, dominacji, czułości, poddania się, płci jako konstruktu społecznego, pragnień seksualnych, kazirodztwa, transgresji płciowej, męskości, władzy i mojej młodzieńczej fantazji, w której pojawiał się finałowy mecz o mistrzostwo w futbolu amerykańskim oraz mężczyźni
w garniturach, z czego mój przyszły mąż wywnioskował, że chciałabym być karana niczym grzeczna uczennica przyklasztornej szkoły żeńskiej, dlatego przez ostatni miesiąc plaskał mnie po tyłku jak opętany. Uznałabym to za najromantyczniejszą historię, o jakiej słyszałam, gdybym osobiście jej nie przeżyła. – Prawdę mówiąc – powiedziałam – klapsy w ogóle na mnie nie działają. – W takim razie co działa? – spytał. Właśnie w ten sposób prawie piętnaście lat temu zaczęliśmy rozmawiać. On pytał, ja odpowiadałam, ja pytałam, on odpowiadał. Tak zaczęliśmy się dogadywać. Nie na fali uniesienia tak żarliwego, że za jego przyczyną tapety odchodziły od ścian, ale z wymagającą więcej siły i odwagi przytomnością, dzięki której mogliśmy dotrzeć do prawdy o nas samych i naszych seksualnych potrzebach. Przy czym potrzeby te czasami okazują się zaskakująco, podniecająco, zabawnie, przerażająco albo przygnębiająco inne od tych, które wybralibyśmy dla siebie, gdybyśmy mieli taką możliwość. Nie ulega wątpliwości, że twój partner wstydzi się tego, iż lubi nosić damską bieliznę. Który facet by się nie wstydził? Który byłby z tego dumny? Co nie znaczy, że nie potrafi zaakceptować tej potrzeby – mam nadzieję, że dla własnego dobra w końcu to zrobi. Na razie jednak wyraźnie nie jest na to gotowy. Na razie się wstydzi. Bardzo możliwe, że nienawidzi tej części siebie, ale mimo wszystko ona istnieje, nie sposób jej się pozbyć, dlatego gdy jest sam, ulega swoim pragnieniom, przebiera się, a kiedy zupełnie niespodziewanie zjawiasz się – ty! Jego lubiąca zabawy seksualne i otwarta na eksperymentowanie partnerka! – on zamyka ci drzwi przed nosem i udaje, że nic się nie stało. Wiesz dlaczego? Ponieważ nawet jeśli obydwoje uwielbiacie eksperymentować, jego życie to nie eksperyment. Jego życie podobne jest do twojego, mojego i wszystkich innych osób, które w tej chwili czytają te słowa. To kipiąca mieszanka lęku, potrzeb, pożądania, miłości i pragnienia bycia kochanym. A najwięcej w niej tego ostatniego. Przyłapałaś go w sytuacji, w której on sam uważał siebie za najmniej godnego miłości. Zboczeniec w kobiecych majtkach. Odkryłaś jego tajemnicę, zanim zdążył ci o niej powiedzieć, i poczuł się kompletnie upokorzony. Nie można cofnąć czasu. Nie możesz zrobić nic, żeby go nie przyłapać. Musisz jakoś odnieść się to tego, co zobaczyłaś, nie sądzę jednak, aby dobrym pomysłem było „zrobienie czegoś”, aby mu pokazać, że akceptujesz jego potrzeby. Musisz z nim porozmawiać, skarbie. Będzie to trudne i krępujące, ale dasz sobie radę. Kiedy mam komuś do przekazania coś szczególnie trudnego, często spisuję to, co zamierzam powiedzieć. Gdybym znalazła się w twojej sytuacji, pewnie napisałabym: „Chcę z tobą porozmawiać o tamtym dniu, kiedy wróciłam wcześniej z pracy. Denerwuję się na myśl
o tej rozmowie, ale jesteś dla mnie ważny i zależy mi na naszym związku tak bardzo, że postaram się przezwyciężyć skrępowanie. Przede wszystkim chcę, abyś wiedział, że nie oceniam cię na podstawie tego, co widziałam – raczej jestem tym zaintrygowana. Kiedy otwarłam drzwi i zobaczyłam cię w mojej bieliźnie, byłam zaskoczona, ponieważ myślałam, że otwarcie rozmawiałeś ze mną o wszystkich swoich pragnieniach i potrzebach. Najbardziej jednak zdziwiłam się, gdy zamknąłeś drzwi i nie wróciłeś do tej sprawy. Martwi mnie to, bo chciałabym, abyś wiedział, że możesz być ze mną szczery, a poza tym pragnę być z tobą blisko, ale nie sądzę, żeby bliskość była możliwa, jeśli będziemy milczeć o tamtym zdarzeniu. Porozmawiasz ze mną o nim?”. Jeśli jego odpowiedź będzie brzmiała „nie”, będzie to koniec waszego związku, choć być może zdecydujecie się jeszcze przez pewien czas udawać, że wszystko w porządku. Jeśli jego odpowiedź będzie brzmiała „tak”, będzie to początek nowego etapu. Znajdziecie się w mrocznym miejscu, w którym czasami wszyscy się znajdujemy, cudnie zmęczeni, wciśnięci między rury, i usiłujemy dotykiem dotrzeć do źródła naszych nieoczywistych pierwotnych pragnień. Kiedy znajdziesz się w tym miejscu razem ze swoim partnerem, dobrze by było, żebyś podzieliła się z nim swoimi sekretami. Pozwól mu zerknąć na to, co mogłoby sprawić, że przyłapana – zatrzasnęłabyś mu drzwi przed nosem. Naklejka z napisem „Made in Argentina” nie znajduje się już na spodzie umywalki. Nie mieszkamy już nawet w domu, gdzie była tamta umywalka. Zanim się z niego wyprowadziliśmy – wiele lat po tym, jak zostaliśmy kochankami – mój mąż pieczołowicie usunął naklejkę spod umywalki i z jej pomocą zrobił dla mnie kartkę. Na przedniej stronie kartki widniał napis „Made in Argentina”. W środku zaś mąż napisał: „Ale tu czuję się jak w domu”. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
SAMA Z BAŁAGANEM
Droga Przyjaciółko! Potrzebuję twojej pomocy, ponieważ trudno mi jest wybaczyć. Noszę w sobie ogromny gniew i nie potrafię go z siebie wyrzucić. W zeszłym roku odkryłam, że mój mąż i młoda kobieta, którą zatrudniłam, mają romans. Kobieta, którą wpuściłam do swojego domu, której pomogłam w życiu zawodowym, którą traktowałam jak członka rodziny, odwdzięczyła mi się, spotykając się potajemnie z moim mężem i pisząc do niego dramatyczne listy miłosne, w których namawiała go, żeby mnie zostawił. Zmieniło się przez to całe moje podejście do świata. Przekonałam się, że ludzie są zdolni do nadzwyczaj zdumiewających i samolubnych czynów. Kiedyś koncentrowałam się na jasnych stronach życia, czerpałam z niego radość i dzieliłam się nią z innymi. Teraz jednak mam wrażenie, że światło, które potrafiłam we wszystkim odnaleźć, zgasło na zawsze. Ta kobieta skrzywdziła moją rodzinę w sposób, który wcześniej wydawał mi się niemożliwy. Wiem, że kiedy to mówię, tak naprawdę szkodzę sama sobie, ale naprawdę nienawidzę tej osoby. Niedawno dowiedziałam się, że ona WCIĄŻ pisze do mojego męża, chociaż minęło już pół roku, odkąd z nią zerwał. Na myśl o tym wzbiera we mnie wściekłość i czuję, że w piersiach mam wielką rozżarzoną do białości kulę gniewu. Wyobrażam sobie, że tej kobiecie przydarza się coś złego, i czuję, jak codziennie trawi mnie nienawiść. W jaki sposób mogę wrócić do wcześniejszego, pełnego życzliwości i radości życia stanu ducha? Jak mam odnaleźć choćby odrobinę spokoju? Zraniona i Wściekła
Droga Zraniona i Wściekła! Zdarzenia, które opisujesz, są bardzo bolesne i bardzo mi przykro, że musiałaś przez nie przejść. Niewiele rzeczy potrafi załamać bardziej niż tego typu zdrada. Nie dziwię się, że nosisz w sobie supergorącą białą kulę złości. To naturalna reakcja w tej trudnej sytuacji. Mimo to, jak sama zresztą przyznajesz, jeśli pozwolisz, aby gniew dalej cię trawił, najbardziej skrzywdzisz siebie. Zastanówmy się więc, w jaki sposób możesz odnaleźć spokój. Z twojego listu wnioskuję, że ty i mąż przetrwaliście tę zawieruchę. Nie prosisz o radę dotyczącą dalszego życia małżeńskiego, powstrzymam się więc od udzielania wskazówek w tej kwestii, muszę jednak zaznaczyć, że według mnie spora część wściekłości, którą czujesz wobec tej drugiej kobiety,
zniknie, gdy tylko ty i mąż naprawicie szkody, jakie wyrządził w waszym związku jego romans. Moją uwagę zwróciło to, że bardzo niewiele mówisz o mężu. Kierujesz swoją złość, wydaje się, tylko i wyłącznie w stronę kobiety, z którą miał romans. Piszesz, że to ona: „skrzywdziła moją rodzinę w sposób, który wcześniej wydawał mi się niemożliwy”, ale oczywiście nie udałoby się jej to, gdyby twój mąż do tego nie dopuścił. Obydwoje zawiedli twoje zaufanie, ale on popełnił większe przestępstwo. Był związany z tobą małżeńską przysięgą. Ona – jedynie umową o pracę. Wspominam o tym nie po to, żeby zmniejszyć jej odpowiedzialność, ale by zwrócić twoją uwagę na aspekty, którym warto się przyjrzeć. Romansowanie z małżonkiem osoby, która cię zatrudnia, to rzeczywiście cios poniżej pasa, dlaczego jednak wściekasz się tylko na byłą pracownicę, a nie na męża? Czy to możliwe, że podświadomie przekierowałaś swój gniew na bezpieczniejszą osobę, ponieważ nienawiść wobec „tej drugiej” nie wymaga od ciebie zajmowania się własnym życiem, podczas gdy nienawiść wobec męża owszem? W jaki sposób wyraziłaś złość w stosunku do męża, gdy się dowiedziałaś o romansie? W jaki sposób udało ci się mu wybaczyć? Czy gniew wobec tej kobiety zwiększył się czy zmniejszył, kiedy wybaczyłaś mężowi? Dlaczego? I co to dokładnie znaczy, że mu wybaczyłaś? Zachęcam cię, żebyś zastanowiła się nad tymi pytaniami. Odpowiedź na nie pomoże ci nadać właściwe proporcje odczuwanej wściekłości, a poza tym zmusi cię do przyjrzenia się podstawowym problemom, które trzeba rozwiązać, zanim będziesz mogła odzyskać „radość życia”. Kiedy coś się psuje, często jedynym sposobem na naprawienie usterki jest rozebranie mechanizmu na części pierwsze. Masz w sobie siłę, która pomoże ci to zrobić, nawet jeśli mocno się przy tym pobrudzisz, a może i skaleczysz. Przydarzyło ci się coś strasznego, ale nie pozwól, aby to jedno zdarzenie warunkowało całe twoje dalsze życie. Ludzie będący w stałych związkach potrafią przebrnąć przez niejedno bagno, nawet tak paskudne jak to. A nawet jeśli po drodze rozpadnie się ich związek, oni sami wychodzą z tego cało. I idą dalej. Prosiłaś o pomoc w przebaczeniu, ale nie sądzę, że powinnaś się na nie silić już teraz. Słyszałaś motto alkoholików chodzących na mityngi AA: „Jeden dzień naraz”? Powtarzają oni sobie to zdanie, ponieważ stwierdzenie: „Nigdy więcej się nie napiję”, jest ponad ich siły. To zobowiązanie zbyt wielkie, zbyt ciężkie i z góry skazane na niepowodzenie. Przypuszczam, że właśnie taki wydaje ci się obecnie akt przebaczenia. I właśnie dlatego nie potrafisz wybaczyć. Proponuję więc, żebyś na chwilę zapomniała o przebaczeniu, a zamiast tego próbowała zdobyć się na akceptację. Pogódź się z faktem, że mężczyzna, którego kochasz, był ci niewierny. Pogódź się z tym, że kobieta, którą kiedyś ceniłaś, potraktowała cię bez szacunku. Zaakceptuj to, że ich postępowanie głęboko cię zraniło. Zaakceptuj to, że nauczyłaś się czegoś, czego wcale nie chciałaś umieć. Pogódź się z myślą, że smutki i konflikty stanowią naturalną część każdego życia, nawet tego pełnego radości. Pogódź się ze świadomością, że usunięcie duszącej cię kuli zajmie dużo czasu. I dopuść do siebie myśl, że kiedyś ból, który teraz odczuwasz, będzie mniejszy.
Pisząc to do ciebie, Zraniona i Wściekła, już czuję się lepiej. Widzisz, na czym polega różnica? Akceptacja łączy się z prostotą, z zatrzymaniem się i ustaleniem faktów, jest punktem wyjścia. Nie można zacząć od rezultatu końcowego, trzeba do niego dotrzeć. Ostatnie wydarzenia sprawiły, że twoje życie zadrżało w posadach. Nie masz obowiązku natychmiast przebaczać tym, którzy ten wstrząs wywołali. Deklarujesz chęć wybaczenia kobiecie, która cię zdradziła, ale w głębi duszy czujesz zupełnie co innego. Przebaczenie wymaga przekroczenia przepaści nie do pokonania, która dzieli cię od znienawidzonej kobiety. Akceptacja wymaga jedynie spojrzenia prawdzie w oczy. Może zabrzmi to dziwnie, ale z tonu twojego listu wnioskuję, że do tej pory tego nie zrobiłaś. Tak bardzo oburzasz się i dziwisz, że właśnie tobie przytrafiło się całe to bagno, jakbyś jeszcze nie do końca była przekonana, że stało się to naprawdę. Szukasz wytłumaczenia, jakiejś luki, nagłego zwrotu akcji, który odwróci ponury bieg zdarzeń. Każdy na twoim miejscu robiłby to samo. Ja chyba z piętnaście tysięcy razy opowiadałam historię nieszczęść i krzywd, które mnie spotkały, jak gdybym wierzyła, że wściekając się na swoją przeszłość, jestem w stanie ją zmienić i że za którymś razem okaże się, iż to nie ja zostaję z całym tym bałaganem. Jednak moja przeszłość się nie zmieni, podobnie jak twoja i innych skrzywdzonych ludzi, czyli właściwie wszystkich ludzi. Każdy z nas w pewnym momencie życia – a najczęściej w wielu momentach – zostaje sam z takim lub innym bałaganem. Niech zaakceptowanie tej prawdy stanie się punktem wyjścia. Otwórz oczy i zobacz, jak wygląda rzeczywistość, a następnie rusz przed siebie. Nie musisz iść bardzo szybko ani bardzo daleko. Czasami wystarczy posunąć się o centymetr. Czasami miarą przebytej drogi może być każdy kolejny oddech. Dosłownie. I od tego proponuję ci zacząć. Za każdym razem gdy pomyślisz: „Nienawidzę tej cholernej dziwki”, zneutralizuj tę myśl oddechem. Uspokój umysł. Weź głęboki, świadomy wdech, a następnie wypuść powietrze z płuc. Nie myśl w tym czasie: „Nienawidzę tej cholernej dziwki”. Daruj to sobie. Wyrzuć tę cholerną dziwkę razem z wydychanym powietrzem. Potem rusz się i zajmij czymś innym. Wydychałam z siebie wielu ludzi, którzy mnie skrzywdzili, i wiele różnych sytuacji, których nie mogłam zmienić. Zdarzało się, że wdychałam akceptację, a wydychałam miłość. Czasami do płuc wciągałam wdzięczność, a wypuszczałam z nich przebaczenie. Czasem potrafiłam się zdobyć jedynie na wdech i wydech, gdy w moich myślach nie było miejsca na nic prócz smutku i wściekłości. To działa. A działa dlatego, że jest niczym kojący balsam, którym smarujemy bezpośrednio rozjątrzoną ranę. Nie przez przypadek umiejscawiasz dręczący cię ból w klatce piersiowej. Kiedy robisz świadomy wdech z zamiarem uspokojenia się, trafiasz chłodnym powietrzem prosto w rozżarzoną do białości kulę. Przestajesz ją podgrzewać swoimi emocjami i zaszczepiasz w umyśle nową myśl – taką, która zamiast cię dręczyć, przynosi wzmocnienie i ukojenie. W gruncie rzeczy
polega to na psychicznej samodyscyplinie. Namawiam cię nie do wypierania negatywnych uczuć, ale do zaakceptowania ich i ruszenia dalej. Wykorzystaj swoją moc do tego, aby nie tkwić w stanie emocjonalnym, który ci nie służy. To ciężka praca. Ważna praca. Myślę, że gdy skończysz ją wykonywać, dotrzesz do czegoś na kształt przebaczenia. Uda ci się, droga kobieto. Wystarczy spróbować. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
JASNA SPRAWA ZE SPERMĄ
Droga Przyjaciółko! Zbliżam się do czterdziestki i nie jestem z nikim związana na stałe. Nigdy nie przypuszczałam, że spotka mnie taki los. Byłam z paroma mężczyznami, z których każdy wydawał mi się „tym jedynym”, ale zawsze sprawy układały się inaczej, niżbym chciała. Najbardziej druzgocący cios spotkał mnie jakieś pięć lat temu, kiedy byłam w wieku, gdy większość moich przyjaciółek wychodziła za mąż lub rodziła dzieci. Mieszkałam wtedy ze swoim chłopakiem, z którym związałam się trzy lata wcześniej. Był rozwiedziony, miał jedno dziecko i w chwili gdy planowaliśmy kupno domu, nagle postanowił wrócić do eksżony. Zaskoczyło mnie to, ponieważ na początku naszego związku przechodził terapię, w trakcie której doszedł do wniosku, że to ze mną pragnie dzielić życie i mieć dzieci. Ależ byłam naiwna. Odchodząc ode mnie, zapewniał, że robi to tylko dla dobra dziecka, które ciężko przeżywało rozstanie rodziców, że wciąż kocha tylko mnie i jest pewny, że kiedy córka dorośnie i pójdzie na studia, on do mnie wróci i będziemy żyć długo i szczęśliwie. Jego córka miała wtedy osiem lat. Najwyraźniej spodziewał się, że spędzę samotnie dziesięć lat, czekając, aż on dokończy swoje stare życie. Przez kilka lat rzeczywiście dochodziłam do siebie po tym rozstaniu. Pozbierałam się na tyle, na ile potrafiłam, i spotykałam się z paroma mężczyznami, ale były to przelotne znajomości. W zeszłym roku poznałam kogoś, do kogo się zbliżyłam. Niestety on miał za sobą jeszcze boleśniejsze doświadczenia niż ja i bał się ponownie zaryzykować. Rozstaliśmy się kilka miesięcy temu. Doszło więc do tego, że powoli przestaję być kobietą w wieku rozrodczym. Zawsze pragnęłam zajść w ciążę i zostać mamą. Zaczęłam więc zastanawiać się nad samotnym macierzyństwem. Nie wiem nawet, jak się do tego zabrać, ale czuję, że czas ucieka, i chociaż wolałabym wychowywać dziecko z partnerem, nie bardzo wierzę, że uda mi się do tego doprowadzić. Nawet jeśli teraz kogoś spotkam, ten ktoś musiałby chcieć dziecka od razu, a to bardzo mało prawdopodobne. Mimo wszystko trudno mi porzucić marzenia o prawdziwej miłości i wychowywaniu dziecka razem z partnerem. Czuję się jak sparaliżowana. Trudno zrezygnować z tych pragnień. Jeśli postanowię dać za wygraną, będzie to równoznaczne z decyzją, że już nigdy nie wyjdę za mąż i nie będę miała dzieci, w przeciwieństwie do większości moich koleżanek. (Wspominałam już o palącym uczuciu zazdrości, które ogarnia mnie za każdym razem, gdy widzę na Facebooku zdjęcia szczęśliwych rodzin, uśmiechniętych świeżo upieczonych mam tulących do piersi noworodki, i chociaż przesyłam gratulacje, czuję się, jak gdyby ktoś kopnął mnie prosto w brzuch?) Jak mam się pogodzić z rzeczywistością i zapomnieć o marzeniach? A może powinnam zacząć
obdzwaniać banki spermy? Nie mogę uwierzyć, że czeka mnie taki koniec. Z poważaniem, M.
Droga M.! Uważam, że w pewnych sprawach nigdy nie należy nikomu doradzać: czy pobrać się z tym lub innym, czy też nie, czy założyć kolczyk w łechtaczce lub na penisie, czy wysmarować się od stóp do głów olejkiem i iść na imprezę nago w samej tylko masce Ernesta Hemingwaya, czy urodzić dziecko. Mimo to nie mogę się powstrzymać od stwierdzenia, że jest dla mnie oczywiste, iż powinnaś poważnie wziąć pod uwagę możliwość urodzenia dziecka. Nie dlatego, że ja tego chcę, ale dlatego, że ty tego chcesz. Ach, to marzenie. To cholerne marzenie o mężczyźnie i dziecku. Rozgrywające się według scenariusza napisanego przez Najwyższą Komisję do spraw Miłości Heteroseksualnej i Poczęcia Drogą Naturalną i realizowane przez pary jak kraj długi i szeroki, przemienia w piekło życie heteroseksualnych kobiet o silnym instynkcie macierzyńskim, którym nie udało się spełnić tych snów przed ukończeniem trzydziestu siedmiu lat, przez co znajdują się w sytuacji wysoce antykoncepcyjnej. Oczywiście, że nóż ci się otwiera w kieszeni, kiedy na Facebooku widzisz kolejną mamę z jednym rozkosznym smarkaczem na rękach i drugim w zaokrąglonym brzuchu. Ty też tak chcesz! Ale tego nie masz, M. Przynajmniej na razie. Może już nigdy nie będziesz mieć. Nie oznacza to jednak, że wszystko stracone. Nie jest to „koniec”, który „cię czeka”. To po prostu niezaplanowany przez ciebie etap w życiu. Nie zamierzam bagatelizować twojego smutku. Rozczarowanie, które odczuwasz, jest zupełnie zrozumiałe, paraliż uzasadniony, a wątpliwości prawdziwe. Pamiętaj jednak, że pragnienie posiadania stałego partnera i dziecka to w rzeczywistości dwa oddzielne marzenia. Marzenie o partnerze i marzenie o dziecku są tak ściśle ze sobą związane, że nic dziwnego, iż zlały ci się one w jedno. I faktycznie to cudowne, jeżeli uda się je połączyć. Co więcej, to wygodne. Konwencjonalne. Korzystne z finansowego punktu widzenia. Superprzyjemne, jeśli wszystko działa, jak należy. Ty jednak nie masz tego wszystkiego. Spójrzmy więc na to, co masz. Masz w sobie silne pragnienie bycia biologiczną matką oraz głęboki żal, że nie jesteś obecnie związana z mężczyzną, który pomógłby ci tę potrzebę zaspokoić. Możesz jednak sama stworzyć biologicznego ojca dla własnego dziecka, a potrzebne ci do tego jedynie sperma i trochę szczęścia. Zdobycie spermy nie jest „równoznaczne z decyzją, że już nigdy nie wyjdziesz za mąż i nie będziesz
miała dzieci”. Życie jest długie, skarbie. Kto wie, co nas czeka? Być może już jutro spotkasz swoją wielką miłość. Może spotkasz ją za dziesięć lat. Możesz teraz sama urodzić pierwsze dziecko, a w wieku czterdziestu dwóch lat urodzić drugie będące owocem wielkiej miłości. Nie wiesz, co przyniesie przyszłość. Nie masz wpływu na to, kogo pokochasz i kiedy. To tajemnica, której nie potrafisz przeniknąć. Za to sprawa ze spermą jest jasna. Istnieją banki, w których przechowuje się fiolki z nasieniem na sprzedaż. Prawdopodobnie masz przyjaciół lub znajomych, którzy mogą ci dać trochę swojej spermy za darmo. Musisz tylko w miarę szybko odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chcesz urodzić dziecko sama. Niedługo stracisz zdolność do reprodukcji. Zgadzam się z tobą, że dotarłaś do punktu, w którym jedyny rzeczywisty wybór to wybór między urodzeniem dziecka bez partnera a nieurodzeniem w ogóle. Która opcja zasmuca cię bardziej? Która z perspektywy czasu przyniesie ci więcej szczęścia? Najwyższa pora podjąć się wysiłku emocjonalnego i umysłowego, który pomoże ci podjąć decyzję. Warto zacząć od odwiedzenia witryny internetowej organizacji Samotne Mamy z Wyboru. Nie potrafię powiedzieć, co powinnaś zrobić. Nikt tego nie potrafi. Jednak jako matka dwójki dzieci mogę powiedzieć to, co powiedziałaby większość matek: że macierzyństwo to nieprawdopodobnie trudna i wyjątkowo wspaniała sprawa. Chyba najlepsza rzecz, jaka może się przydarzyć. I jeśli myślisz, że chcesz mieć dziecko, chyba powinnaś je mieć. Mówię to z pełną świadomością faktu, że dzieci potrafią wyssać z matki dosłownie wszystko. Guzik je obchodzi, że w danym momencie potrzebujesz się przespać, coś zjeść, wysikać się, dokończyć pracę albo iść na imprezę nago w samej tylko masce Ernesta Hemingwaya. Nie oglądają się na nic. Doprowadzają do ostateczności, zmuszają do uległości i pozbawiają wszystkiego. Ale na koniec wszystko oddają. Zwracają nie tylko to, co zabrały, ale i wiele innych rzeczy, które utraciłaś wcześniej, zanim się pojawiły. Każda matka ma inną historię, chociaż lubimy je szufladkować. Lubimy myśleć, że mamom posiadającym partnerów jest łatwiej, a samotnym mamom trudniej, ale tak naprawdę stanowimy o wiele barwniejszą zbieraninę. Niektóre samotne matki mają dużo czasu tylko dla siebie, ponieważ dzieci regularnie znajdują się pod opieką ojców. Niektóre rzadko mogą odpocząć. Niektóre mamy będące w stałych związkach po równo dzielą się obowiązkami ze swoimi partnerami, inne równie dobrze mogłyby wychowywać dzieci same. Niektóre matki mają rodziców, rodzeństwo i przyjaciół, którzy aktywnie włączają się w życie dziecka, dzięki czemu matkom jest lżej. Inne muszą płacić obcym ludziom za każdą godzinę opieki nad dzieckiem. Część matek, zarówno tych samotnych, jak i mających partnerów, nie stać na to, aby komuś płacić za opiekę. Inne na to stać i płacą. Jeszcze inne stać, ale nie decydują się tego robić. Niektóre matki mogą liczyć na finansowe wsparcie ze strony rodziców, na pieniądze z funduszy powierniczych lub spadku, inne zdane są tylko na siebie. Niezależnie od okoliczności rzeczywistość każdej mamy wygląda podobnie: raz przepełnia nas zachwyt i niewysłowiona miłość do dzieci, a raz czujemy się całkowicie przytłoczone ogromem
wyrzeczeń, których wymaga wychowanie pociech. Zastanawiając się nad tym, czy chcesz urodzić dziecko sama, musisz odpowiedzieć sobie na pytanie, jak będzie wyglądał twój świat, skarbie. Nie jest to ogólne pytanie o świat „samotnych matek z wyboru”, ale bardzo szczegółowe o twój własny, osobisty świat. W jaki sposób będziesz musiała przeorganizować swoje życie, gdy zostaniesz mamą? Jakie zasoby posiadasz, jakich ci brakuje i skąd je weźmiesz? Z tego, co zdążyłam się nauczyć o wychowaniu dzieci, wynika, że rozważając wydanie na świat potomstwa, warto odpowiedzieć sobie na cztery podstawowe pytania. Niespodziewanie trzy z nich pokrywają się z pytaniami, nad którymi zastanawiałam się razem z mężem, gdy zaczęło nam chodzić po głowie rodzicielstwo: 1. Skąd, do cholery, wezmę na to pieniądze? 2. Kto, do cholery, zajmie się dzieckiem, żebym mogła pracować? 3. Czy potem będę kiedykolwiek jeszcze uprawiać seks?
Zacznijmy więc od nich. Nie poruszasz w liście kwestii finansowych, domyślam się jednak, że musisz zarabiać na życie. Dzieci kosztują majątek, zwłaszcza jeśli trzeba zapłacić za opiekę nad nimi, żeby można było pracować. Moje dzieci mają teraz cztery i sześć lat. Nianie i przedszkola dla nich doprowadziły nas na skraj bankructwa. Dosłownie. Gdy dzieci były zupełnie małe, zatrudnialiśmy na pół etatu opiekunkę, a przez resztę czasu zajmowaliśmy się nimi na zmianę – obydwoje jesteśmy artystami, więc żadne z nas nie ma tak zwanej prawdziwej pracy. Niania kosztowała nas piętnaście dolarów za godzinę. Pracowała dwadzieścia godzin w tygodniu, a gdy przychodziła, biegliśmy razem z mężem do wspólnego gabinetu w piwnicy domu i staraliśmy się nie zwracać na siebie uwagi, żeby zrobić to, co mieliśmy do zrobienia (w tym czasie nasze dzieci zwykle układały się do drzemki, jak gdyby miały zadziwiającą umiejętność poznawania, kiedy opiekuje się nimi ktoś za pieniądze). Godziny mijały, a ja zastanawiałam się: „Czy zarobiłam piętnaście dolarów? Czy zarobiłam choćby siedem i pół?”. Dość często odpowiedź była przecząca. Co, krótko mówiąc, oznacza, że pytania numer jeden i dwa są ściśle ze sobą związane. O wiele ściślej niż marzenia o mężczyźnie i dziecku zatwierdzone przez Najwyższą Komisję do spraw Miłości Heteroseksualnej i Poczęcia Drogą Naturalną. Zwłaszcza w twoim wypadku, ponieważ będziesz jedynym żywicielem rodziny. Wielu partnerów doskonale sprawdza się w sytuacjach, gdy trzeba zaopiekować się dzieckiem, ponieważ ty pracujesz, bierzesz prysznic albo rozmawiasz przez telefon, co udaje się o wiele lepiej, jeśli w tle nie słychać wrzasków małego potwora. Ty nie będziesz go miała – mówię o partnerze. Będziesz miała jedynie małego rozwrzeszczanego potwora. Co zrobisz? Czy możesz liczyć na wsparcie w kwestii darmowej opieki nad dzieckiem? Nie wierz przyjaciółeczkom, które mówią: „Och, M.! Urodź dziecko! Będę ci pomagać, ile sił! Będę dla niego jak ciocia!”. Może i mają dobre intencje,
ale większość z nich to osoby beztrosko używające życia, które nie zajmą się maluchem. Ewentualnie gdy przyjdzie wiosna i zechce im się obejrzeć słonie, zabiorą go na wycieczkę do zoo. Tobie potrzebna jest osoba, która będzie się zajmować dzieckiem w poniedziałki, środy i piątki od dziewiątej do trzeciej. Kolejną rzeczą, jakiej się nauczyłam, będąc matką, jest to, że większość dorosłych wcale nie ma ochoty spędzać czasu z dziećmi innych ludzi, chyba że czerpią z tego bezpośrednią korzyść – mianowicie dostają w zamian pieniądze lub obietnicę, że pewnego dnia odwdzięczysz się im i zajmiesz ich dziećmi. Istnieją oczywiście wyjątki. Niektórzy dziadkowie pragną odgrywać istotną rolę w życiu wnucząt. Czy masz w miarę rozsądnego, względnie sprawnego fizycznie, niepijącego za dnia, kochającego dzieci rodzica lub rodziców, którzy na dodatek mieszkają w okolicy? Brata, siostrę lub przyjaciółkę autentycznie gotowych zaangażować się w pomoc przy maluchu? Jeśli nie, jak zorganizujesz opiekę nad dzieckiem i skąd weźmiesz na to pieniądze? Teraz kolej na pytanie: czy twoje życie po urodzeniu dziecka stanie się przerażająco monotonnym piekłem abstynencji seksualnej? Przez pewien czas z pewnością niewiele będzie się w tej sferze działo. Jednak nie martw się: tego faktu nie należy wiązać z twoim statusem samotnej matki. Mąż i ja żartujemy, że jedynym powodem, dla którego zdecydowaliśmy się starać o drugie dziecko, była myśl, że tylko w ten sposób uda nam się uprawiać seks przynajmniej jeszcze raz przed śmiercią. Będziesz wykończona, zmieniona hormonalnie i być może okaleczona od wewnątrz przez poród, dlatego przez chwilę nie będziesz myśleć o seksie, w końcu jednak dojdziesz do siebie i znów zapragniesz spotykać się z mężczyznami. Niektórzy faceci nie będą zainteresowani tobą, ponieważ będziesz miała dziecko. Innym nie będzie to przeszkadzało, poznasz więc kilku i może któryś z nich okaże się „tym jedynym”. Niezależnie od tego, jak się ułożą sprawy damsko-męskie, będziesz miała dziecko. Wyjątkową istotę, która powali cię na kolana, zwiększy pojemność twojego serca i sprawi, że pomyślisz o rzeczach, o których nigdy nie myślałaś, przypomnisz sobie rzeczy, o których nie pamiętałaś, zaleczy rany, o których myślałaś, że nigdy się nie zagoją, przebaczysz ludziom, do których zbyt długo żywiłaś urazę, i zrozumiesz sprawy, których nie rozumiałaś, zanim nie zakochałaś się w małym tyranie, którego guzik obchodzi, że w danym momencie potrzebujesz zrobić siku. Jeśli przestałaś śpiewać, znów zaczniesz. Jeśli przestałaś tańczyć, znów będziesz tańczyć. Będziesz chodzić na czworaka po podłodze, bawić się w berka, łaskotki i „a kuku”. Będziesz budować chwiejne wieże z klocków, lepić węże i króliczki z gliny. W gruncie rzeczy to świetna sprawa. Będziesz również czuła się samotna, ponieważ nie będzie przy tobie drugiej osoby. Trudno powiedzieć, na ile ta samotność stanie się dojmująca. Czasami będziesz trzymać dziecko w ramionach i płakać z bezsilności, wściekłości, rozpaczy, zmęczenia i niewytłumaczalnego smutku. Będziesz patrzeć na dziecko z radością i śmiać się na widok tego małego cudu, czystego i pięknego do bólu.
W takich momentach naprawdę fajnie mieć przy sobie partnera, M. Co zrobisz? Czym zapełnisz miejsce, które miał zająć wymarzony mężczyzna? Jest to czwarte pytanie – to, którego nie zadawałam sobie, gdy decydowałam się zajść w ciążę i zostać matką, choć oczywiście naiwnością z mojej strony było myśleć, że nie muszę o to pytać. Żadna z nas nie wie, co przyniesie przyszłość. Nawet jeśli wszystko starannie zaplanujemy, mogą czekać nas niespodzianki. Moja koleżanka A straciła męża w wypadku samochodowym cztery dni przed narodzinami córki. Mąż mojej koleżanki B zmarł na raka, kiedy ich syn nie miał jeszcze dwóch lat. Mąż koleżanki C zostawił ją dla innej kobiety, gdy ich dziecko miało sześć tygodni. Partner koleżanki D kilka miesięcy po narodzinach dziecka uznał, że nie widzi się w roli tatusia, przeprowadził się na drugi koniec kraju i widuje się z nimi raz do roku. Mogłabym tak wymieniać dopóty, dopóki nie skończy się alfabet. Nawet jeśli urzeczywistnią się twoje marzenia, nie wiesz, czy nie miną jak sen. Ta zasada działa również w drugą stronę. Mogą się nie spełnić twoje obawy. Może zdecydujesz się urodzić dziecko i wtedy nagle trafisz na prawdziwą miłość. Może rozważysz wszystko i uznasz, że wcale nie chcesz dziecka, jeśli nie możesz wychowywać go z partnerem. Najważniejsze, żebyś odważyła się podjąć jakiś krok. Postaw go pewnie, śmiało i zdecydowanie. Nie zwracaj uwagi na wizje zatwierdzone przez Najwyższą Komisję. Sama tworzysz własne życie. Weź wszystko, co masz, i ustaw jedno na drugim niczym chwiejną wieżę z klocków. Zbuduj z tego własne marzenie. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
EROTOMAN GAWĘDZIARZ
Droga Przyjaciółko! Mój ojciec, który jest już w podeszłym wieku, ma za kilka miesięcy u mnie zamieszkać. Mama zmarła jakieś trzy lata temu. Ojciec będzie mieszkał nie tylko u mnie, ale i u innych swoich dzieci – co trzy, cztery miesiące będzie się przenosił do kolejnej osoby. Lubi podróżować, uznaliśmy więc z rodzeństwem, że częste zmiany miejsca pobytu dadzą mu poczucie aktywności i niezależności. Wzbraniam się przed określeniem siebie jako ulubienicy ojca, ponieważ wcale ta myśl mnie nie cieszy, a poza tym ojciec nigdy nie był zbytnio zaangażowany w nasze wychowanie, muszę jednak przyznać, że polega na mnie bardziej niż na moich braciach i siostrach. Ostatnio jego zaufanie przerodziło się w coś na kształt emocjonalnej zależności. Przyjaciółko, ojciec zaczął mi się zwierzać. Z początku jego dziwne wyznania dotyczyły mało istotnych spraw i uważałam je za zwykły życiowy bilans dokonywany przez człowieka, który czuje, że zbliża się do kresu swoich dni. Ostatnio jednak zwierzenia te stały się litanią grzechów i występków, których wysłuchiwanie wcale nie jest przyjemne. Ojciec opowiada mi o wszystkich kobietach, z którymi zdradzał mamę, o tym, że nie jest na sto procent pewny, czy nie ma przypadkiem jeszcze jakichś dzieci poza nami, wdaje się też w szczegóły związane ze swoim życiem seksualnym, przez co widzę obrazy, których wcale nie mam ochoty oglądać. Powiedział mi, że gdy mama zaszła w ciążę, z której miałam się urodzić ja, nie chciała piątego dziecka i zamierzała mnie usunąć, ale bała się, że ktoś się o wszystkim dowie, i odwołała zabieg, natomiast przestała sypiać z ojcem, co zaowocowało jego pierwszym romansem. Nie sądzę, żeby ta informacja była mi do czegoś potrzebna. Potrafię wybaczać, Przyjaciółko, ale wiesz co: on NIE MA ŻADNYCH wyrzutów sumienia. Chodzi mi o to, że mogłabym mu wybaczyć te wszystkie odrażające rewelacje – na przykład to, że w latach osiemdziesiątych sypiał z gosposią – gdyby okazał choć odrobinę skruchy, ale on niczego nie żałuje. Twierdzi, że mówi to wszystko mnie, a nie pozostałym swoim dzieciom, ponieważ wie, że ja „nie będę go oceniać”. Skąd niby przyszło mu to do głowy?! Podejrzewam, że jest to nieudolna próba stworzenia ze mną więzi. Próba żałosna i tak naprawdę chciałabym, żeby w końcu się zamknął. Teraz zastanawiam się, czy wytrzymam z nim pod jednym dachem, kiedy będzie snuł te swoje beznadziejne opowieści codziennie. Nie wiem, co robić. Czuję, że mam obowiązek się nim zająć, ale czy mogę zacząć stawiać granice, gdy to wszystko zaszło już tak daleko?
Powierniczka
Droga Powierniczko! Tak, masz prawo zacząć stawiać granice, mimo że to wszystko zaszło już tak daleko. Prawdę mówiąc, wprowadzenie pewnych reguł byłoby dobrym pomysłem, nawet gdyby twój ojciec nie odkrył potrzeby spowiadania się ze swoich grzeszków. Przeprowadzka rodzica w podeszłym wieku do dorosłego dziecka to ogromna zmiana dla obydwu stron (również dla zięcia lub synowej oraz wnucząt). Nawet gdy stosunki rodzinne układają się znakomicie, warto wspólnie z najbliższymi nakreślić ogólny plan nowej sytuacji, ustalić zasady współżycia i oczekiwania wszystkich zainteresowanych, przedyskutować wątpliwości i porozumieć się w kwestii sposobów rozwiązywania konfliktów. Gdy dwa domy łączą się w jeden, następuje – czasami drogą ewolucji, czasami rewolucji – nowy podział zadań, praw i obowiązków i często dochodzi przy tym do odwrócenia ról w relacji starszego rodzica z dorosłym dzieckiem. Bez wątpienia jest to bardzo skomplikowana sprawa. W twoim wypadku nie upraszcza jej postawa ojca, który na starość został erotomanem gawędziarzem. Namawiam cię, żebyś niezwłocznie ułatwiła sobie całe zadanie, mówiąc ojcu, że nie chcesz więcej słyszeć ani słowa o jego życiu seksualnym. Wyraź się jasno. Wyraźnie. Zdecydowanie. Jeśli nie uszanuje twojej prośby, z miejsca mu przerwij. Jeżeli znów zacznie opowiadać tego typu historie, powiedz mu, żeby przestał. Jeśli nie przestanie, wyjdź z pokoju albo zatrzymaj się na poboczu – zrób cokolwiek, aby uwolnić się od jego towarzystwa. Jeżeli będziesz stanowcza i konsekwentna, w końcu zrozumie, w czym rzecz. Gdy uda ci się postawić tę granicę, zachęcam cię, żebyś się zastanowiła, co popycha twojego ojca do niestosownych wyznań. Możliwe, że mają one związek ze stanem zdrowia. Niektóre choroby mózgu powodują zmiany osobowości. Jeśli podejrzewasz, że może to dotyczyć twojego ojca, a zwłaszcza jeśli zauważyłaś u niego inne zaskakujące zachowania, powinnaś porozmawiać z lekarzem. Jednak bardziej prawdopodobnym motywem wydaje się ten zasugerowany przez ciebie: zwierzenia ojca są osobliwą próbą nawiązania z tobą kontaktu. Być może najskuteczniejszą metodą na powstrzymanie go od czynienia niemiłych tobie wyznań będzie zadawanie mu pytań na temat spraw, o których z przyjemnością posłuchasz. Być może ojciec po prostu potrzebuje porozmawiać o swoim życiu z osobą, którą kocha. Dlaczego nie miałabyś go spytać o rzeczy najważniejsze? Poproś go, żeby opowiedział ci o sobie – żeby poruszył sprawy, o których nigdy nie miał śmiałości mówić. Z pewnością ma tajemnice, które nie dotyczą figlowania z gosposią, w czasie gdy twoja mama wychodziła na zakupy do sklepu spożywczego. Trzymam kciuki za was oboje.
Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
PRZYSZŁOŚĆ MA PRADAWNE SERCE
Droga Przyjaciółko! Prowadzę zajęcia kreatywnego pisania na Uniwersytecie Alabamy. Większość moich podopiecznych to studenci ostatniego roku, którzy wkrótce otrzymają dyplom ukończenia studiów na kierunku literatura i kreatywne pisanie i odczuwają ogromny niepokój na myśl o opuszczeniu murów uczelni i rozpoczęciu „prawdziwego życia”. Wielu ich przyjaciół kształcących się na innych wydziałach ma już upatrzone posady, o które będą się starać po uzyskaniu tytułu licencjata, a oni sami mają już dosyć wysłuchiwania uwag w stylu: „Tych po literaturze chętnie przyjmują na studia prawnicze”, czynionych przez znajomych i krewnych, którzy namawiają ich do realizowania się w zawodzie prawnika, mimo że prawo w ogóle nie interesuje moich studentów. Regularnie czytam im twoje artykuły, aby podnieść ich na duchu i tchnąć w nich nadzieję, że wszystko się dobrze ułoży. Pięć lat temu nasza uczelnia zrezygnowała z tradycji proszenia wybitnych osobistości o wygłoszenie przemówienia podczas uroczystości wręczenia dyplomów, choć nawet wtedy zwykle zapraszano odnoszących sukcesy biznesmenów lub byłych sportowców, których przesłania nie trafiały do serc i umysłów większości zgromadzonych dwudziestojedno- i dwudziestodwulatków. Dlatego, Przyjaciółko, zwracam się do ciebie z prośbą o wygłoszenie mowy pożegnalnej dla naszej małej klasy pisarskiej. Możemy mieć pewne trudności z przyznaniem ci tytułu doktora honoris causa, ale wierz mi, że są wśród nas niezwykle utalentowani pisarze, cukiernicy, muzycy, redaktorzy, projektanci i testerzy gier komputerowych, którzy chętnie napiszą esej, upieką ciasto, skomponują piosenkę lub też wyświadczą inną przysługę w zamian za twoją radę. Pozdrawiamy, Laska i Ekipa 408
Drodzy Lasko i Ekipo 408! Włoski pisarz Carlo Levi napisał kiedyś zdanie, które według mnie bardzo pasuje do tej sytuacji: „Przyszłość ma pradawne serce”. Uwielbiam to stwierdzenie, ponieważ w sposób niezwykle wdzięczny i oszczędny wyraża pewną prawdę: to, kim się staniemy, zależy od tego, kim na poziomie swojej pierwotnej natury jesteśmy, a my jednocześnie wiemy i nie mamy pojęcia, co uczynimy ze swoim życiem. Myślę, że warto się zastanowić nad tą myślą właśnie teraz, moi drodzy, gdy czekająca
was przyszłość wydaje się całkowitym przeciwieństwem tego, co pradawne, i w waszych oczach częściej przybiera kształt zaparkowanego przy krawężniku lamborghini, za którego kółkiem moglibyście usiąść, do czego wszyscy dokoła was namawiają. Chciałam wam dzisiaj powiedzieć, że nie ma nic złego w tym, że postanowicie mimo wszystko iść pieszo. Prawdę mówiąc, nawet zalecałabym wyprawę na piechotę. Przed wami wiele rzeczy, które warto zobaczyć, za wami wiele, które warto docenić, a wszystkiego tego nie da się ujrzeć, pędząc z maksymalną prędkością. Wasza nauczycielka ma rację: wszystko się dobrze ułoży. I wcale nie dlatego, że skończyliście studia na kierunku literaturoznawstwo lub też że ich nie skończyliście, ani nie dlatego, że postanowiliście ubiegać się o przyjęcie na wydział prawa lub też nie, ale dlatego, że prawie zawsze wszystko ostatecznie układa się dobrze, nawet jeżeli wcześniej kupę rzeczy schrzanimy. Wiem, co mówię. Schrzaniłam wiele rzeczy. Też kończyłam studia na kierunku literaturoznawstwo. Po czym przez sześć lat kłamałam, że mam tytuł licencjata, chociaż wcale nie zamierzałam nikogo oszukać. Rzeczywiście studiowałam i na koniec wzięłam udział w uroczystym rozdaniu dyplomów. Weszłam na podium i odebrałam z rąk rektora papierowy zwitek. Na zwitku tym było napisane, że otrzymam tytuł licencjata, gdy tylko zaliczę ostatni przedmiot. Wydawało się to dziecinnie proste, ale wcale nie było. Nie zdobyłam zaliczenia, mijał rok za rokiem, a ja coraz bardziej traciłam wiarę w to, że kiedykolwiek faktycznie uzyskam tytuł licencjata. Zaliczyłam wszystkie przedmioty oprócz tego jednego. Ze wszystkich innych dostałam dobre stopnie. Twierdzenie, że mam tytuł licencjata, było bliższe prawdzie niż twierdzenie, że go nie mam – wmawiałam sobie. Jednak tłumaczenia te nie zmieniały rzeczywistości. Musimy robić to, co musimy. Nie ma nic złego w studiach prawniczych, ale nie idźcie na nie, jeśli nie chcecie być prawnikami. Nie możecie chodzić na zajęcia, jeśli czujecie, że one was zabiją. Udawanie na dłuższą metę nigdy nie wychodzi. Jeśli mi nie wierzycie, poczytajcie Richarda Wrighta, Charlotte Brontë, Joy Harjo, Toni Morrison, Williama Trevora, cały kanon literatury zachodniej. Lub po prostu zamknijcie oczy i przypomnijcie sobie wszystko, co już wiecie. Niech tajemnicze światło gwiazd, które zaprowadziło was w to miejsce, poprowadzi was dalej, w kierunku oszałamiającego piękna, które na was czeka, w jakiejkolwiek postaci miałoby się ono objawić. Ufajcie, że warto było nauczyć się tego wszystkiego, czego nauczyliście się podczas studiów, nawet jeśli macie wątpliwości co do użyteczności tej całej wiedzy. Wiedzcie, że wszystkie przeczytane przez was opowiadania, wiersze, dramaty i powieści stanowią teraz część was samych, są większe od was i na zawsze już takie pozostaną. Przez większość lat, gdy nie miałam licencjatu z literaturoznawstwa, pracowałam jako kelnerka. Moja mama była kelnerką przez prawie wszystkie lata, gdy wychowywała mnie i moje rodzeństwo. Uwielbiała czytać. Zawsze chciała pójść na studia. Pewnego razu, kiedy byłam jeszcze bardzo mała,
zapisała się na zajęcia wieczorowe. Mój ojciec wściekł się na nią i nożyczkami pociął jej podręcznik na kawałki. Przestała chodzić na zajęcia. Zdaje się, że była to biologia. Nie musicie wykonywać takiej a nie innej pracy tylko po to, żeby spełnić oczekiwania innych i realizować ich wizje tego, co nazywają sukcesem. Nie musicie tłumaczyć się z tego, co zamierzacie zrobić z własnym życiem. Nie musicie usprawiedliwiać wyboru kierunku studiów, udowadniając, że można po nim dobrze zarobić. Nie musicie za wszelką cenę mieć zdolności kredytowej. Każdy, kto spodziewa się po was tych rzeczy, nie ma bladego pojęcia o historii, ekonomii, nauce i sztuce. Musicie opłacić rachunki za prąd. Musicie być dobrzy. Musicie dać z siebie wszystko. Musicie znaleźć ludzi, którzy obdarzą was prawdziwą miłością, i odwzajemnić się równie szczerym uczuciem. I tyle. Wyszłam za mąż podczas studiów. Rozwiodłam się w okresie, gdy kłamałam na temat licencjatu z literaturoznawstwa. Gdy poznałam mężczyznę, który obecnie jest moim mężem, on powiedział mi: „Wiesz, naprawdę myślę, że powinnaś zaliczyć ten przedmiot i zdobyć tytuł licencjata, nie dlatego, że ja tego chcę, ale dlatego, że najwyraźniej ty tego chcesz”. Uznałam go wtedy za skończonego dupka. Nie wracaliśmy do tematu przez kolejny rok. Rozumiem wasze obawy. Rozumiem obawy waszych rodziców. Mają one praktyczny charakter. Trzeba mieć pieniądze, żeby żyć. Poza tym w każdym z nas tkwi głęboko zakorzeniona potrzeba uznania ze strony otoczenia, pragnienie, żeby inni nas szanowali. Kiedy pracowałam jako kelnerka, wracało do mnie uczucie wstydu. W rodzinie wiązano ze mną wielkie nadzieje i uznawano za tą, której „się powiedzie”. Nieraz jednak wydawało mi się, że zaprzepaściłam swoją szansę, zmarnowałam wykształcenie i zhańbiłam pamięć mamy, zostając zwykłą kelnerką, taką jak ona. Czasami myślałam o tym, krążąc z tacą między stolikami, i zmuszałam się, aby pomyśleć o czymś innym, ponieważ czułam, że zaraz wybuchnę płaczem. Wiele lat później, gdy nie obsługiwałam już gości w restauracji, ukazała się moja pierwsza powieść. Człowiek, który był kierownikiem ostatniego lokalu, w którym pracowałam jako kelnerka, przeczytał o mnie w gazecie i przyszedł na mój wieczór literacki. W przeszłości często bywał nieuprzejmy i opryskliwy i wtedy nim pogardzałam, jednak tamtego wieczoru w księgarni wzruszyłam się na jego widok. – Kto by pomyślał w tamtych czasach, że będziemy świętować wydanie twojej powieści? – spytał, kiedy się uściskaliśmy na powitanie. – Ja – odpowiedziałam. I mówiłam prawdę. Zawsze podejrzewałam, że wydam powieść, nawet wtedy, gdy umierałam ze strachu, iż nigdy tego nie zrobię. Dotarcie do tego miejsca, do tego wieczoru w księgarni, stanowiło sens mojego życia. Wszystko, co robiłam, robiłam właśnie z tym zamiarem. Kiedy mówię, że nie musicie się tłumaczyć z tego, co zamierzacie zrobić ze swoim życiem, nie namawiam was, abyście nie
robili nic prócz narzekania na trudne czasy i ponurą rzeczywistość. Namawiam, żebyście zaczęli zmierzać w kierunku, który wydaje się wam w tym momencie bliżej nieokreślony. Żebyście pracowali. I kochali. Mówienie o tym, jacy jesteście młodzi, trąciłoby protekcjonalnością. A do tego byłoby nieprecyzyjne. Niektóre osoby, kończąc studia, wcale nie są młode. Niektóre mają więcej lat niż ja. Zwracam się jednak do tych, którzy rzeczywiście są młodzi, a ci absolwenci, którzy przeżywają obecnie drugą młodość, zapewne mi zawtórują: jesteście tak cholernie młodzi. Co oznacza, że mniej więcej osiem z dziesięciu przekonań na temat waszej przyszłości i własnej osoby okaże się mylnych. Pozostałe dwa okażą się tak do bólu prawdziwe, że gdy za dwadzieścia lat spojrzycie wstecz, wydacie z siebie skowyt. Moja mama również była młoda, ale nie tak jak ci z was, którzy są cholernie młodzi. Miała czterdzieści lat, kiedy wreszcie poszła na studia. Ostatnie lata życia spędziła, studiując, chociaż jeszcze wtedy nie wiedziała, że są to ostatnie lata jej życia. Myślała, że jest to początek nowego rozdziału. Zmarła kilka miesięcy przed dniem, w którym obydwie miałyśmy kończyć studia na dwóch różnych uczelniach. Podczas nabożeństwa żałobnego ulubiona profesorka mamy wstała i przyznała jej doktorat honoris causa. W życiu zdarzają się rzeczy przerażające, przepiękne i fascynujące. Niektórym z was zdążyły się już one przydarzyć. Cokolwiek się stało, należy do was. Sprawcie, by stało się wasze. Nakarmcie się tym, nawet jeśli wydaje wam się, że nie zdołacie tego przełknąć. Pozwólcie, żeby was pożywiło i wzmocniło, a tak będzie. Przekonywałam się o tym wielokrotnie. Nadszedł wreszcie dzień, kiedy postanowiłam przestać kłamać. Zadzwoniłam na uczelnię, na której nie zdobyłam tytułu licencjata z zakresu literaturoznawstwa, i zapytałam kobietę, która odebrała telefon, co zrobić, żeby dokończyć studia. Powiedziała mi, że muszę zaliczyć jedne zajęcia. Jakiekolwiek. Wybrałam łacinę. Nigdy wcześniej nie uczyłam się tego języka, ale chciałam w końcu poznać mowę, z której pochodzi wiele angielskich słów. Miałam dość romantyczne wyobrażenia o nauce łaciny – matce języków romańskich – rzeczywistość okazała się jednak mało romantyczna. Często się myliłam, musiałam dużo uczyć się na pamięć i rozszyfrowywać dziwaczne historie o żołnierzach maszerujących przez starożytne krainy. Choć starałam się, jak mogłam, na koniec dostałam czwórkę. Jedyną rzeczą, która na zawsze utkwiła mi w pamięci z całego kursu, jest to, że język wywodzący się z innego języka nazywa się po angielsku daughter language – językiem córką. W ten sposób rozpoczął się nowy etap w moim życiu, tak samo jak teraz rozpoczyna się nowy etap dla was. Wiele lat później, gdy nie mieszkałam już w stanie, w którym ja i mama studiowałyśmy, wróciłam
do tamtych okolic na wieczór literacki promujący moją pierwszą powieść. Podobnie jak kilka tygodni wcześniej w innym mieście w księgarni zjawił się mój były szef, tu na promocję przyszła pani profesor, która podczas nabożeństwa żałobnego przyznała mamie doktorat honoris causa. Przeczytała o mnie w gazecie i chciała się ze mną zobaczyć. – Kto by pomyślał w tamtych czasach, że będziemy świętować wydanie twojej powieści? – spytała, kiedy się uściskałyśmy na powitanie. – Na pewno nie ja – odpowiedziałam. – Nie ja. I mówiłam prawdę. Równie szczerą jak wtedy, gdy byłemu szefowi na to samo pytanie odpowiedziałam, że ja. Obydwie reakcje – zarówno niedowierzanie, jak i pewność – mogły być autentyczne, ponieważ doszło we mnie do zjednoczenia dwóch elementów: przyszłości i pradawności. Zawsze zmierzałam do tego miejsca, a mimo to byłam zaskoczona, że udało mi się do niego dotrzeć. Mam nadzieję, że będziecie zdumieni i pewni jednocześnie. Mam nadzieję, że zawsze będziecie doświadczać miłości. Że czekają was dni pełne beztroski i radości. Że ktoś z was naprawdę upiecze mi ciasto (zamawiam torcik z masą bananową). I że kiedy ludzie będą was pytać, co zrobicie z dyplomem licencjata z zakresu literaturoznawstwa i kreatywnego pisania, odpowiecie: „W dalszym ciągu będę zgłębiać skomplikowaną i sprzeczną naturę ludzkich pragnień oraz pobudek kierujących zachowaniem ludzi”. Albo może po prostu: „Będę nosił go zawsze przy sobie, jak wszystkie inne ważne dla mnie rzeczy”. A potem uśmiechniecie się łagodnie, słysząc odpowiedź w stylu: „Aha”. Wasza Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
ZALOTNY DOTYK POD STOŁEM
Droga Przyjaciółko! Chyba zakochałam się w swoim przyjacielu. I on chyba zakochał się we mnie. A przynajmniej uwielbiamy przebywać w swoim towarzystwie. Widujemy się każdego dnia, rozmawiamy przez telefon dwa lub trzy razy dziennie i tęsknimy za sobą, gdy musimy się rozstać. Istnieje między nami duże napięcie seksualne, które dość szybko się ujawniło. Próbowaliśmy zapanować nad nim, rozmawiając szczerze na ten temat i tłumacząc, dlaczego nie może być ono zaspokojone: on jest w poważnym monogamicznym związku z dobrą, piękną, kochającą kobietą, którą również uważam za swoją przyjaciółkę. Z początku staraliśmy się zbagatelizować wzajemny pociąg, uznając go za rzecz zupełnie naturalną – jesteśmy dla siebie atrakcyjni pod względem fizycznym. Mimo to zdarzały się wieczory, podczas których myśl, że nie możemy się dotknąć, stawała się nie do zniesienia, dlatego postanowiliśmy przez pewien czas się nie kontaktować. Jednak próba zdystansowania się pokazała jedynie, jak bardzo staliśmy się dla siebie ważni. Wytrzymywaliśmy zaledwie parę godzin i potem jedno z nas dzwoniło do drugiego. Później staraliśmy się spotykać jedynie w towarzystwie jego dziewczyny. Ku mojemu przerażeniu okazało się, że jej obecność nie zmniejszała intensywności moich pragnień – sprawiała jedynie, że czułam się bardziej winna. Nigdy się nie całowaliśmy. Nigdy nie doszło do zbliżenia fizycznego. Coś się jednak między nami dzieje. On nie zamierza zerwać z dziewczyną, przynajmniej teraz, a ja nie zamierzam go o to prosić. Chociaż jest mi bardzo bliski, wiem, że oboje szczerze się kochają. Nie chcę się wikłać w romans, ponieważ skończyłoby się to źle dla wszystkich. Prawdopodobnie nie przestaniemy się spotykać. Przez ostatnie dwa miesiące próbowaliśmy to zrobić i jakoś nam nie wyszło. Bardzo się staramy, aby nasze uczucia pozostały platoniczne, ale staje się to coraz trudniejsze. Gdybyśmy poznali się w innym czasie, prawdopodobnie zostalibyśmy kochankami. On jest błyskotliwy (ale nie przemądrzały), dobry, wielkoduszny, utalentowany, zaangażowany, interesujący, czarujący, zabawny i ciepły. Potrafimy rozmawiać godzinami. Naprawdę się lubimy. Bardzo mi zależy na naszej przyjaźni (jemu też), ale nie przetrwa ona, jeżeli nie uda się nam pohamować pożądania, które cały czas rośnie. Co mam robić, Przyjaciółko? Kocham go. Szanuję i podziwiam jego dziewczynę, i nie chcę nikogo skrzywdzić. A przede wszystkim chcę, żebyśmy w dalszym ciągu byli dobrymi przyjaciółmi. Tylko dlaczego to takie trudne?
„Koleżanka”
Droga „Koleżanko”! To takie trudne, ponieważ w rzeczywistości ciebie i jego nie łączy przyjaźń. Łączy was romantyczne uczucie oparte na drobnym oszustwie i wypartym pociągu seksualnym. Tak naprawdę chodzicie na randki, chociaż żadne z was nie chce tego przyznać, i cała sytuacja będzie się robiła coraz bardziej nieznośna, chyba że: A. twój przyjaciel zerwie ze swoją dziewczyną, żebyście mogli lepiej przyjrzeć się wzajemnym uczuciom, a jednocześnie nie stali się zakłamanymi dupkami, lub B. uznacie, że wszyscy czasami jesteśmy zakłamanymi dupkami, i do romansu na poziomie emocjonalnym, który najwyraźniej przechodzicie, dołączycie poziom seksualny, żeby sprawdzić, czy „napięcie” między wami jest wynikiem czegoś więcej niż tajemnicy i abstynencji seksualnej, których zachowanie przychodzi wam z tak ogromnym trudem, lub C. zerwiesz kontakt z przyjacielem, ponieważ zakochałaś się w nim, a on jest nieosiągalny.
Opcję A wykluczamy, ponieważ nie masz wpływu na to, czy przyjaciel zerwie ze swoją dziewczyną. Opcję B wykluczamy, ponieważ już ustaliliście (mądrze), że nie chcecie być kłamliwymi świniami (mimo że przez pewien czas może to być całkiem przyjemne). Ale opcja C pozostaje do twojej dyspozycji, skarbie. I całe moje życiowe doświadczenie podpowiada mi, że jest ona tak kryształowo czysta, iż właśnie z niej powinnaś skorzystać. Opcja C nie jest łatwa ani przyjemna. Na pierwszy rzut oka rozstanie z twoim superfantastycznym, megaseksownym, ale hiperzajętym wybrankiem wydaje się rozwiązaniem najgorszym z możliwych. Jednak zaufaj mi: to jedyny sposób na zdobycie tego, czego moim zdaniem tak naprawdę chcesz. To znaczy jego. Ale jego w całości. Nie tej części, którą może ci dać po cichu gdzieś na boku. Nie tej części, którą może ci dać jako „przyjaciel”, z którym pragniesz się przespać, ale nie możesz (i tego nie zrobisz). Żeby dostać to, czego potrzebujemy w związku uczuciowym z drugą osobą, musimy powiedzieć, czego chcemy. Mam to powiedzieć za ciebie? Chcesz, żeby twój przyjaciel mógł pokochać cię naprawdę, jeśli rzeczywiście ma was połączyć miłość. Ta pełna udręki i coraz bardziej drażniąca zabawa w zalotne dotykanie się stopami pod stołem po prostu nie wystarczy. Być może, gdy postanowisz odciąć się od przyjaciela, uzmysłowi on sobie, że chce sprawdzić, co jest możliwe między wami, i zrobi, co trzeba, żebyście mieli swobodę ruchu. Może uzmysłowi sobie, że utrata kobiety, którą kocha, aby otwarcie sprawdzić, co jest możliwe między wami, to zbyt wysoka cena. Tak czy inaczej, droga Koleżanko, wygrasz.
Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
CZYSTO LUDZKI WYMIAR
Droga Przyjaciółko! Piszę ten list, siedząc na łóżku polowym w szpitalnej sali oddziału intensywnej opieki medycznej Kliniki Pediatrycznej Egelston w Atlancie. Mąż i ja właśnie się dowiedzieliśmy, że nasza sześciomiesięczna córeczka Emma ma guza i jutro będzie przechodzić operację mózgu. Boję się, że ją stracę. Boję się, że dozna paraliżu lub trwałego uszkodzenia, przez które do końca życia będzie się zmagać z trudnościami. Boję się, że lekarze odkryją, że guz jest złośliwy, i trzeba będzie podać jej chemię. Nasza córeczka to przecież jeszcze niemowlę. Wielu ludzi nas wspiera i modli się za nas, ale szczerze mówiąc, nie spodziewam się po Bogu zbyt wiele. Nigdy nie byłam osobą wyjątkowo religijną, ale teraz wątpię w jego istnienie bardziej niż zwykle. Gdyby Bóg istniał, Przyjaciółko, czy pozwoliłby na to, żeby moja córeczka musiała przechodzić operację, która grozi jej życiu? Nigdy, przenigdy nie przyszłoby mi do głowy, że znajdę się z mężem w takiej sytuacji. Chciałabym prosić ciebie i wszystkich czytelników twojego działu o modlitwę do Boga, w którego może nawet już nie wierzę. Módlcie się, żeby mojemu dziecku nic się nie stało. Żebyśmy wyszli z tego cało i zapomnieli, że to wszystko w ogóle się zdarzyło. Wcześniej pisałam do ciebie już kilka razy, pytając o sprawy, które teraz wydają mi się zupełnie głupie i niepoważne. Teraz chcę tylko przetrwać to wszystko razem z mężem i córeczką i móc za jakiś czas spojrzeć wstecz i podziękować Bogu, że wszystko dobrze się ułożyło. Chcę w niego wierzyć i chcę wierzyć, że wszystkie modlitwy w naszej intencji nie są odmawiane na marne. Abbie
Droga Abbie! Odkąd przeczytałam twój e-mail, myślę o tobie, Emmie i twoim mężu bez przerwy. Chcę, żebyś wiedziała, że noszę was w sercu i życzę Emmie wszystkiego, co najlepsze. Chciałabym opublikować twój list i swoją odpowiedź, ale chcę się upewnić, że wysłałaś go do mnie z tą właśnie intencją. Jeśli nie – jeśli chciałaś, żeby e-mail miał charakter prywatnej korespondencji – oczywiście uszanuję to i nie zamieszczę go na witrynie. Jeśli jednak chcesz, żebym go opublikowała, muszę wiedzieć, czy zgadzasz się na upublicznienie wszystkich danych umożliwiających identyfikację – imię Emmy, nazwę kliniki i tak dalej. Jeżeli się nie zgadzasz, daj mi,
proszę, znać i albo ty, albo ja możemy zmienić te informacje. Przesyłam miłość, światło, życzenia szczęścia i siły. Twoja Przyjaciółka
Droga Przyjaciółko! Z całego serca dziękuję ci za odpowiedź. Bardzo bym chciała, żebyś opublikowała mój list. Jeśli uznasz za stosowne, możesz również dołączyć ten e-mail, aby wszyscy się dowiedzieli, że operacja poszła dobrze. Lekarze uważają, że to łagodny guz. Musieli zostawić maleńki jego fragmencik, ponieważ był przyczepiony do naczynia krwionośnego i jeden nieprecyzyjny ruch mógł doprowadzić do trwałego paraliżu. Emma dochodzi do siebie tak szybko, że nawet lekarze wydawali się zaskoczeni. Najprawdopodobniej jutro wracamy do domu. W tej chwili mam nadzieję, że Bóg istnieje i że to dzięki modlitwie Emma jest już bezpieczna i czuje się dobrze. Modlili się za nas ludzie z całego kraju. Mam nadzieję, że wszyscy w dalszym ciągu będą się modlić o to, aby guz nie pojawił się znowu i byśmy mogli wyjść z tego cało. Przez całe życie nie potrafiłam tak do końca uwierzyć w Boga. Myślę, że każdy z nas gdzieś w głębi ducha pragnie, aby on istniał i wysłuchiwał naszych próśb. Jednak kiedy się dowiedziałam, że moja półroczna córeczka ma guza (nieważne: złośliwego czy nie), znów wróciły wątpliwości i zaczęłam myśleć, że gdyby Bóg rzeczywiście istniał, nie przydarzałyby się nam tak straszne rzeczy. Chciałabym uznać pomyślne zakończenie operacji i dobre wiadomości, które do tej pory dostawaliśmy od lekarzy, za znak, że Bóg istnieje, ale nie chcę wyciągać tak daleko idących wniosków ze zdarzeń mogących być jedynie zbiegiem okoliczności. Niezależnie od tego, czy Bóg jest, czy go nie ma i czy modlitwy faktycznie odnoszą skutek, będę dalej prosić o szybki powrót córeczki do zdrowia i mam nadzieję, że wszyscy czytelnicy twojego działu będą razem z nami modlić się za Emmę i wszystkie dzieci, które przebywają w klinice Egelston oraz innych szpitalach i które doświadczają tak trudnych rzeczy na samym początku życia. Możesz śmiało ujawnić nasze imiona i nazwę szpitala. Nie przeszkadza mi to w ogóle. Mam nadzieję, że wciąż chcesz opublikować mój list. Bardzo jestem ciekawa, co sądzisz o istnieniu Boga. Nie umiem zdecydować, czy powinnam naprawdę uwierzyć i uznać wyzdrowienie Emmy za jego dzieło. Dziękuję, że o nas myślisz. Abbie
Droga Abbie! Wiem, że wszyscy, którzy czytają te słowa, tak samo jak ja z ulgą przyjęli wiadomość, iż Emma wspaniale przeszła operację. Przykro mi, że musieliście przeżywać tak straszliwe chwile. Wierzę, że najgorsze już za wami i wkrótce będziecie mogli, jak to ujęłaś, „wyjść z tego” i ruszyć przed siebie w stronę przyszłości, w której nie istnieją słowa „guz”, „operacja” i „rak”. Bardzo mocno zastanawiałam się nad tym, czy opublikować twój list. Nie dlatego, że wahałam się, czy warto na niego odpowiedzieć – znaleźliście się w skrajnie trudnej sytuacji, a twoje wątpliwości dotyczące wiary w Boga są poważnym problemem, który dotyka wielu ludzi. Zadawałam sobie jednak pytanie, kim, do cholery, jestem, że ośmielam się wypowiadać w tej kwestii. Pytanie to często wraca, gdy piszę kolejny artykuł do mojego działu, jednak tym razem było szczególnie dręczące. Nie jestem duchownym, guzik wiem o Bogu. Prawdę mówiąc, nawet nie wierzę w Boga. A jeszcze większe zwątpienie dopada mnie, gdy mam wypowiadać się o nim na forum publicznym, gdzie prawdopodobnie zostanę zmieszana z błotem za swoje przekonania. Robię to jednak, ponieważ nie potrafiłam przestać myśleć o twoim liście. Niemal dwa lata temu zabrałam dzieci na jasełka wystawiane w dużym kościele unitariańskim w naszym mieście. Widowisko ukazywało okoliczności narodzin Jezusa. Chciałam w ten sposób zapoznać dzieci z historią świąt Bożego Narodzenia wychodzącą poza opowieści o Świętym Mikołaju. Miał to być nie element religijnej indoktrynacji, ale ogólnej edukacji. „Kim jest Jezus?” – spytały dzieci, gdy jechaliśmy samochodem na jasełka, i powiedziałam im, co będziemy oglądać. Miały wtedy cztery i prawie sześć lat. Imię to obiło im się już wcześniej o uszy, ale teraz chciały dowiedzieć się na jego temat wszystkiego. Nie byłam za bardzo obeznana z życiorysem Jezusa – moja mama była ekskatoliczką, która zerwała ze zinstytucjonalizowaną religią w dorosłym życiu, nie chodziłam więc w dzieciństwie na katechezę – wiedziałam jednak wystarczająco dużo, aby przybliżyć dzieciom podstawowe fakty: od narodzin w stajence, przez kaznodziejską działalność, w której kierował się współczuciem, przebaczeniem i miłością, po ukrzyżowanie i to, co stało się dalej, czyli utworzenie religii opartej na przekonaniu, że Jezus najpierw cierpiał za nasze grzechy, potem zaś zmartwychwstał i wstąpił do nieba. Gdy skończyłam opowiadać, dzieci zaczęły się zachowywać jak po wypiciu kawy parzonej z czterech łyżeczek. Hasło: „Opowiedz nam o Jezusie!”, padało dziesięć razy dziennie. Nie interesowały ich narodziny w stajence ani nauczanie Jezusa, ani nawet rozważania na temat tego, jak jest w niebie. Chciały słuchać tylko o jego śmierci. W najdrobniejszych, najstraszliwszych szczegółach. W kółko i w kółko. Dopóki nie wryła im się w pamięć każda brutalna scena. Przez kilka miesięcy musiałam drobiazgowo opisywać biczowanie, poniżanie, ukoronowanie cierniowym wieńcem, przybicie gwoździami do drewnianego krzyża i śmierć w męczarniach. Robiłam to o różnych porach i w różnych miejscach, na przykład biegając między półkami w ekskluzywnym
sklepie ze zdrową żywnością, czym przyciągałam zdumione spojrzenia innych klientów. Ukrzyżowanie Jezusa przerażało, a jednocześnie fascynowało moje dzieci. Była to najbardziej przerażająca historia, jaką słyszały. Nie potrafiły zrozumieć jej religijnego kontekstu. Dostrzegały jedynie ukazane w niej okrucieństwo. Nie zastanawiały się nad boskością Jezusa, ale nad jego człowieczeństwem. Nie zrobiło na nich większego wrażenia powstanie z martwych. Nie był dla nich mesjaszem. Był zwykłym człowiekiem. Człowiekiem, którego żywcem przybito do krzyża i który musiał swoje na nim wycierpieć. „Czy było mu przykro, że tak źle go traktują?” – dopytywał się syn. „Gdzie była jego mamusia?” – chciała wiedzieć córka. Ja natomiast zastanawiałam się, czy dobrze zrobiłam, że im to wszystko powiedziałam. Do tamtej chwili udawało nam się ochronić dzieci przed brutalną stroną rzeczywistości, dlaczego więc, na Boga (ekhm), naraziłam je na te drastyczne opisy? Jednak z drugiej strony czułam, że dobrze zrobiłam – dowodem na to była fascynacja moich pociech męką Jezusa. Poruszyłam je. Ujawniłam prawdę, na którą były już gotowe. I nie była to prawda o chrześcijaństwie, ale o kondycji ludzkiej: cierpienie to część życia. Wiem to. Ty też to wiesz. Nie mam pojęcia, dlaczego o tym zapominamy, gdy coś naprawdę strasznego się nam przydarza, ale tak właśnie się dzieje. Zaczynamy wtedy pytać: „Dlaczego ja?”, „Jak to możliwe?”, „Dlaczego Bóg do tego dopuścił?”, a na koniec stwierdzamy: „Skoro coś takiego mi się przytrafiło, to znaczy, że nie ma Boga!”. Zachowujemy się tak, jakbyśmy nie wiedzieli, że straszne rzeczy przydarzają się co sekundę ludziom na całym świecie, a jedyną różnicą, która wywróciła nasze życie do góry nogami, zachwiała naszą wiarą w Boga i sprawiła, że niebo nad nami zmieniło kolor z niebieskiego na czarny, jest to, iż nieszczęście dotknęło nas. Nic dziwnego, że w tak trudnym, kryzysowym momencie dręczą cię wątpliwości, skarbie. To zupełnie naturalne, że jesteś rozżalona, wystraszona i czujesz się zdradzona przez Boga, który powinien według ciebie zlitować się i wziąć w opiekę najdroższe ci osoby. Miałam podobne odczucia, kiedy się dowiedziałam, że moja mama w wieku czterdziestu pięciu lat umrze na raka. Nie wierzyłam wtedy w Boga, ale mimo wszystko czułam, iż jest mi on coś winien. Miałam czelność myśleć: „Jak śmiał?”. Nie potrafiłam się powstrzymać od stawiania mu zarzutów. Jestem egoistką. Doskonale wiedziałam, czego chcę, i uważałam, że należy mi się to od Boga, w którego nie wierzyłam. Ponieważ zwykle Bóg ostatecznie okazywał mi miłosierdzie, zakładałam, że i tym razem tak będzie. Stało się jednak inaczej. Miłosierdzia nie zaznała również moja znajoma, której osiemnastoletnia córka zginęła w wypadku spowodowanym przez pijanego kierowcę. Nie zaznała go inna moja znajoma, której dziecko w niedalekiej przyszłości umrze z powodu choroby genetycznej. Nie zaznała go moja była uczennica, której ojciec zabił najpierw swoją żonę, matkę uczennicy, a potem sam siebie. Nie zaznały jej
niezliczone rzesze ludzi, którzy znaleźli się w złym miejscu o złej porze, przez co stali się ofiarami paskudnego wirusa, operacji wojskowej, głodu, substancji rakotwórczej, mutacji genetycznej, klęski żywiołowej czy szaleńca. Życie niezliczonej rzeszy ludzi legło w gruzach z powodów, których nie można wytłumaczyć ani usprawiedliwić na poziomie duchowym. Jeśli robimy to co ty, kiedy zadajesz – całkiem zrozumiałe w twojej sytuacji – pytanie: „Gdyby Bóg istniał, czy pozwoliłby na to, żeby moja córeczka musiała przechodzić operację, która grozi jej życiu?”, tworzymy fałszywy obraz rzeczywistości, w której świat dzieli się na błogosławionych i potępionych. Jeśli postrzegamy szczęście lub nieszczęście pojedynczego człowieka jako papierek lakmusowy stanowiący dowód na obecność lub nieobecność Boga, dokonujemy bezsensownego podziału, który ogranicza naszą zdolność do okazywania prawdziwego współczucia i sugeruje istnienie interesownej, sprzecznej z historią, rzeczywistością, etyką i rozsądkiem zależności w stosunkach między nami a światem. Robiąc to wszystko, odrzucamy fakt, że zmartwychwstanie jest nierozerwalnie związane z przybiciem do krzyża – wydarzeniem, bez którego powstanie z martwych w ogóle nie byłoby konieczne. Właśnie to przechodziłaś tamtego wieczoru, gdy do mnie napisałaś, droga kobieto. Byłaś przybita własnym cierpieniem. Obudziłam się o trzeciej nad ranem, ponieważ odczuwałam twoje cierpienie tak dotkliwie, że ja sama, zupełnie obca ci osoba, również czułam się przybita. Wstałam więc i odpisałam. Wysłałam ci żałośnie krótki e-mail, prawdopodobnie niewiele różniący się od milionów innych żałośnie krótkich e-maili, które dostałaś w tamtym czasie, ale wiem, chociaż się nie znamy, że listy od ludzi niemogących ofiarować ci nic prócz dobrego słowa oraz modlitwy utworzyły maleńką tratwę, która niemal zapadając się pod ciężarem twojej rozpaczy i lęku, zdołała mimo wszystko utrzymać cię na powierzchni życia w tamtych potwornych godzinach, gdy czekałaś na wyrok w sprawie swojej córeczki. Gdybym wierzyła w Boga, właśnie to stanowiłoby w moich oczach dowód na jego istnienie. To, że w najmroczniejszych chwilach podtrzymywała cię miłość ludzi ofiarowana wtedy, gdy najbardziej jej potrzebowałaś. I która pozostałaby w tobie niezależnie od wyniku operacji Emmy. Dowodem byłaby łaska, dzięki której przetrwałabyś, nawet gdyby sprawy nie ułożyły się pomyślnie, co mogło się stać, chociaż trudno nam dopuścić do siebie tę myśl. Pytasz mnie o Boga, ale twoje wątpliwości nie różnią się zasadniczo od tych, które dręczą innych piszących do mnie czytelników. W gruncie rzeczy stwierdzacie to samo: „Zawiodłem się na tym” i „Chciałbym, żeby następnym razem było lepiej”. Dlatego moja odpowiedź nie będzie się zbytnio różnić od tych, których do tej pory udzielałam: „Żeby było lepiej, będziesz musiała się postarać”. Być może przerażające doświadczenie, które stało się twoim udziałem, zaowocuje tym, że zaczniesz postrzegać Boga w bardziej złożony sposób, i następnym razem, gdy będziesz potrzebować duchowej pociechy, będziesz mogła wesprzeć się na czymś solidniejszym niż chwiejne przekonanie: „Wierzę w niego, pod warunkiem że daje mi to, czego chcę”. Czuwając przy łóżku Emmy na oddziale
intensywnej opieki medycznej, odkryłaś, że twoje pojmowanie Boga jako być może nieistniejącego ducha, który może wysłucha twoich modlitw, a może nie, i może wkroczy do akcji, żeby cię ocalić, a może nie, jest niewiele warte. Tylko od ciebie zależy, czy sprawisz, aby warte było więcej. Aby stało się większe. Mimo że będzie się przejawiać w mniej spektakularny sposób. Co powiesz na Boga istniejącego w prostych słowach pocieszenia i wsparcia ofiarowanych przez drugiego człowieka? Co powiesz na wiarę objawiającą się w uczuciu, które cię ogarnia, gdy kładziesz rękę na świętym ciałku swojej córeczki? Co powiesz na to, aby za najpiękniejszą rzecz na ziemi uznać snop światła wpadający przez okno do twojego domu? Co powiedziałabyś, gdyby przydarzyły ci się najgorsze rzeczy, a ty pomimo wszystko zdołałabyś się podnieść i iść dalej? Co powiesz na to, aby zawierzyć czysto ludzkiemu wymiarowi istnienia? Co powiesz na to, aby bardziej wsłuchać się w opowieść o człowieku na krzyżu, który znalazł siłę, aby wytrzymać cierpienie, niż w historię o niepojętej mocy mesjasza? Czy zobaczyłabyś w tym cud? Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
CZĘŚĆ TRZECIA
DOCZEPIĆ SOBIE SKRZYDŁA
Gdybyś miała udzielić jednej porady dwudziestolatkom, co byś im doradziła? Pójść do księgarni, kupić dziesięć tomików poezji i każdy z nich przeczytać pięć razy. Dlaczego? Ponieważ kryje się w nich prawda. Powiedziałabyś im coś jeszcze? Żeby byli dziesięć razy bardziej wielkoduszni, niż wydaje im się to możliwe. Dzięki temu ich życie stanie się sto razy lepsze. Rada ta przyda się każdemu, ale szczególnie osobom między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia. Dlaczego? Bo w wieku dwudziestu paru lat stajemy się tym, kim będziemy w przyszłości, dobrze więc byłoby nie stać się dupkiem. Poza tym moim zdaniem dwudziestolatkom o wiele trudniej zdobyć się na wielkoduszność, dlatego chciałabym o niej przypomnieć. W tym okresie życia, ogólnie rzecz biorąc, jesteśmy o wiele mniej pokorni niż kiedykolwiek wcześniej czy później, a do tego ów brak pokory w zadziwiający sposób łączy się z niepewnością, poczuciem zagubienia i strachem. Można się wiele od siebie nauczyć, jeśli wybierze się drogę dobroci, szlachetności, życzliwości, przebaczenia i emocjonalnej odwagi. Bądźmy wojownikami miłości. Wiesz, kim jesteś? Tak. Ile czasu zajęło ci odkrycie tego?
Trzydzieści kilka lat, ale wciąż jeszcze się do siebie przyzwyczajam. ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
PIĘKNA I BESTIA
Droga Przyjaciółko! Jestem zwykłym dwudziestosześcioletnim mężczyzną, wyjątkowym jedynie dlatego, że niezwykle brzydkim. Nie nienawidzę się ani nie cierpię na dysmorfofobię. Urodziłem się z rzadką chorobą krwi, która miała wpływ na to, w jaki sposób ukształtowało się moje ciało. Jestem zdeformowany fizycznie i mam wady stawów. Jedna część mojego ciała uległa uwiądowi i jest nieproporcjonalnie wątła w stosunku do drugiej części. Nie byłbym przystojniakiem, nawet gdybym nie chorował, ale w tej sytuacji nie pomogą już ani ćwiczenia, ani fizjoterapia. Mam również nadwagę, nad którą, przyznaję, powinienem popracować. Nie odżywiam się szczególnie niezdrowo, ale mógłbym jeść mniej. Nie jestem brzydki w tajemniczy czy interesujący sposób, jak niektórzy popularni aktorzy. Wyglądam na nieudacznika i nieszczęśnika i tak też się czuję. Mój problem – oraz problem ze wszystkimi radami, jakie dostaję – polega na tym, że ludzie tacy jak ja nie mają zbyt wielu możliwości. W filmach brzydkie postacie zmieniają się i z czasem stają się na tyle piękne, żeby wzbudzić zainteresowanie ukochanego czy ukochanej, albo okazuje się, że ich brzydota to jedynie żart (tak naprawdę wcale nie są brzydcy). W rzeczywistości mówi się nam, że osobowość jest ważniejsza niż wygląd, ale na świecie istnieje całe mnóstwo atrakcyjnych (lub przynajmniej normalnie wyglądających) osób, które są również przyzwoitymi ludźmi. Co zatem zostaje ludziom takim jak ja, którzy mogą jedynie pomarzyć o atrakcyjnej powierzchowności i którzy do tego mają przeciętną osobowość? Jestem szczęśliwy, mam udane życie i dobrych przyjaciół. Moi pracodawcy zapewniają mi ruchome godziny pracy, dzięki czemu mogę realizować swoje hobby, i są wyrozumiali, kiedy muszę wziąć kilka dni wolnego z powodów zdrowotnych. Jeśli jednak chodzi o życie uczuciowe, jestem przegrany na starcie. Nie chcę umrzeć, nie poznawszy tego rodzaju miłości. Czy lepiej byłoby odrzucić tę część siebie i poświęcić czas i energię na te aspekty życia, w których mogę się spełnić, czy raczej powinienem spróbować podejść do poszukiwania miłości w jakiś inny sposób? Ze względu na mój wygląd internetowe randki odpadają. W rzeczywistości ludzie odbierają mnie pozytywnie, jako otwartą, towarzyską osobę, ale nie biorą mnie pod uwagę jako kandydata na ukochanego. Chciałbym prosić o nowe pomysły albo pozwolenie na kapitulację, jeśli uważasz, że moja sprawa jest przegrana. Dziękuję za pomoc. Z poważaniem,
Bestia
Drogi Bestio! Dawno temu miałam przyjaciela poważnie poparzonego na prawie całej powierzchni ciała. Sześć tygodni po swoich dwudziestych piątych urodzinach wrócił do mieszkania i nie zdając sobie sprawy z tego, że z kuchenki ulatnia się gaz, zapalił zapałkę, a wtedy cała kuchnia wyleciała w powietrze. Ledwo uszedł z życiem. Gdy cztery miesiące później wyszedł ze szpitala, jego nos, palce i uszy przypominały spalone ogarki, a jego skóra wyglądała nie jak żywa tkanka, ale skórzana różowa powłoka z białymi połyskliwymi plamami niczym u jaszczurki. Nazwę tego mężczyznę Ian. „Jestem ogniowym potworem, który zieje ogniem!” – ryczał w przedostatnie Święto Dziękczynienia, kucając przy łóżku, na którym siedziały moje dzieci, piszcząc z radości i udawanego strachu: „Potwór! Potwór!”. Ian spojrzał na mnie, na mojego męża, po czym wszyscy razem wybuchnęliśmy śmiechem i długo nie mogliśmy się uspokoić. Wiesz dlaczego? Ponieważ on naprawdę był ogniowym potworem. Dzieci nie znały go innego, podobnie zresztą jak ja i mąż. Myślę, że Ian również nie znał sam siebie i nie wiedział, kim jest, zanim nie uległ poparzeniu. Stworzył go ogień. Ogień także sprawił, że Ian stał się bogatym człowiekiem – dostał odszkodowanie od przedsiębiorstwa gazowego. Pochodził z niższej warstwy klasy średniej, ale kiedy go poznałam – ja miałam dwadzieścia siedem lat, a on trzydzieści jeden – lubił dogadzać swoim snobistycznym zapędom. Zamawiał wykwintne dania i alkohol z najwyższej półki. Kolekcjonował dzieła sztuki, którymi obwieszał swoje kolejne supermodne i gustownie urządzone lofty. Znakomicie się ubierał i jeździł drogimi samochodami. Uwielbiał mieć pieniądze. Często mawiał, że poparzenie to najlepsza rzecz, jaka go w życiu spotkała. Że gdyby mógł cofnąć się w czasie, jeszcze raz odpaliłby zapałkę, ponieważ gdyby tego nie zrobił, straciłby pieniądze, które dały mu ogromne szczęście. Miał wspaniałe życie – powtarzał – i był za nie wdzięczny. Ian żałował tylko jednej rzeczy. Jednej drobnej rzeczy. Że nie przeżywa miłości. Romantycznej miłości. Fizycznej miłości. Po prostu miłości. Miłości. „Ale możesz ją przeżyć!” – zapewniałam go, chociaż prawdą jest, że gdy pierwszy raz go zobaczyłam, nerwowo omijałam go wzrokiem, ponieważ wyglądał upiornie, jego zniekształcone, chropowate, a zarazem niezwykle delikatne ciało było przerażająco bolesnym świadectwem tego, co może nam się przydarzyć. Spotkaliśmy się w eleganckim francuskim lokalu, którego był stałym bywalcem, ja zaś pracowałam tam jako kelnerka. Siedział nieopodal miejsca, w którym składałam zamówienia i odbierałam drinki przy barze, mogłam więc przyglądać się mu kątem oka i stopniowo do niego przyzwyczajać. Później, gdy on popijał tequilę po dwadzieścia dolarów za kieliszek i raczył
się pieczołowicie przyrządzonymi pasztetami, a ja krążyłam między stolikami a barem, roznosząc zamówienia, zaczęliśmy sobie ucinać krótkie pogawędki o książkach, sztuce i butach. Po pewnym czasie stał się dla mnie kimś więcej niż zwykłym klientem, dla którego muszę być miła. Stał się moim przyjacielem. A gdzieś po drodze zapomniałam, że wygląda jak potwór. Nie potrafiłam tego wyjaśnić, ale tak właśnie było – sposób, w jaki postrzegałam Iana, zmienił się diametralnie, gdy go bliżej poznałam. Miejsce poparzonej twarzy zajęły błyszczące niebieskie oczy, zamiast pokrytych bliznami, klocowatych dłoni pojawił się jego głos. To nie tak, że nie widziałam już jego zniekształconej powierzchowności. Ona wciąż istniała w całej swojej groteskowej okazałości. Jednak oprócz niej było coś jeszcze, coś o wiele wyraźniejszego: jego piękno. Dostrzegałam je nie tylko ja. Mnóstwo osób kochało Iana. I wszyscy przekonywaliśmy go, że nasza miłość dowodzi tego, że pewnego dnia ktoś go pokocha. Nie tak jak my – jako przyjaciela – ale w ten inny, wyjątkowy sposób. Ian nie chciał tego słuchać. Nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby mieć chłopaka. Postanowił na zawsze zrezygnować z miłości tuż po wypadku, kiedy jeszcze był w szpitalu. Nikt nie pokocha tak brzydkiego człowieka jak on – uznał. Kiedy próbowałam z nim na ten temat rozmawiać, twierdził, że nie mam pojęcia, jak ogromne znaczenie ma wygląd w środowisku gejów. Kiedy mu powiedziałam, iż moim zdaniem z pewnością istnieje kilku mężczyzn na tej planecie gotowych pokochać innego, poparzonego mężczyznę, odparł, że wystarczą mu sporadyczne usługi prostytutek. Kiedy dowodziłam, iż jego rezygnacja z miłości wynika ze strachu i pokonanie tego strachu jest ostatnią rzeczą, której musi dokonać, żeby wyjść z traumy po wypadku, uciął dyskusję. Nigdy więcej nie podejmowaliśmy tego tematu. Pewnego wieczoru, kiedy skończyłam pracę, poszłam razem z Ianem do innego lokalu na drinka. Gdy usiedliśmy, wyznał, że tego dnia przypada rocznica wypadku, a wtedy poprosiłam go, żeby mi opowiedział o tamtym poranku. Dopiero co wstał – powiedział – i w chwili gdy wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w paczkę słonych krakersów leżących na kuchennym blacie, kuchnia stanęła w niebieskich płomieniach. Ze zdumieniem spostrzegł, że ogień w ułamku sekundy pochłania krakersy i pudełko. Wydawało mu się to zdumiewająco piękne, niemal magiczne, i dopiero w następnej sekundzie zauważył, że niebieskie płomienie ogarniają i chcą pochłonąć również jego. Opowiadał, jak upadł na podłogę i wył, jak współlokator obudził się, ale bał się wejść do kuchni, wykrzykiwał więc przez ścianę słowa pocieszenia. Po straż pożarną zadzwonili przypadkowi przechodnie, którzy zobaczyli ogień w oknach mieszkania. Opowiadał o ratownikach medycznych, którzy mówili do niego łagodnie, gdy znosili go na noszach po schodach, i o tym, że jeden z ratowników powiedział mu, że może umrzeć, a wtedy Ian krzyknął i ten krzyk był ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, zanim stracił przytomność na wiele tygodni. Nigdy więcej nie miał kochanka.
Bywał szczęśliwy. Bywał smutny. Bywał małostkowy i wielkoduszny. Manipulował i okazywał wspaniałomyślność. Bywał kąśliwy i życzliwy. Przeprowadzał się z jednego odjazdowego loftu do drugiego i całkowicie zmieniał wystrój i charakter nowego wnętrza. Pił, rzucał picie, potem znów do niego wracał. Kupował oryginalne dzieła sztuki i rasowe psy. Zarabiał fortunę na nieruchomościach i tracił majątek na nieprzemyślanych inwestycjach. Godził się z jednymi i zrywał znajomość z innymi. Nie oddzwaniał do mnie i wysłał mi bardzo sympatyczny list po lekturze mojej pierwszej książki. Podarował mojemu pierwszemu dziecku parę eleganckich, absurdalnie drogich spodenek i z westchnieniem wyznał, że nie cierpi dzieci, gdy powiedziałam mu, że jestem w ciąży z drugim. Ryczał podczas Święta Dziękczynienia. Kucał przy łóżku, mówił, że jest ogniowym potworem, i śmiał się razem z dorosłymi, którzy w pełni rozumieli jego dowcip. A niecały miesiąc później – tydzień przed Bożym Narodzeniem, w wieku czterdziestu czterech lat – zabił się. Nie zostawił nawet listu pożegnalnego. Wiele razy zastanawiałam się, dlaczego Ian popełnił samobójstwo, i pytanie to wróciło do mnie po przeczytaniu twojego listu, Bestio. Najłatwiej byłoby przypisać jego śmierć zapałce, tej, o której mówił, że gdyby miał wybór, nie zawahałby się jej jeszcze raz zapalić. Tej, przez którą wydawał się potworem niezdatnym do miłości, a która jednocześnie uczyniła go osobą bogatą i szczęśliwą. Ta zapałka to przedmiot kusząco symboliczny, coś na kształt baśniowego talizmanu, za który trzeba zapłacić cenę równie wielką jak moc owego magicznego przedmiotu. Nie sądzę jednak, by zapałka była przyczyną śmierci Iana. Myślę, że wszystko zaczęło się w chwili, gdy postanowił on zrezygnować z miłości, gdy zdecydował się odrzucić tę podstawową, najgłębszą potrzebę z powodu rzeczy tak powierzchownej jak wygląd. Twoje pytanie – sedno twojego pytania – właściwie dotyczy tego samego. W rzeczywistości nie brzmi ono: „Czy kiedykolwiek znajdę kogoś, kto mnie pokocha jak partnera?” (chociaż jest to jeden z aspektów twojego pytania i do tego również dojdziemy), ale: „Czy odważę się komuś na to pozwolić?”. Od tego trzeba zacząć. Nigdy nie dostaniesz ode mnie pozwolenia na rezygnację z miłości i na kapitulację. Nigdy. Musisz zrobić wszystko, co w twojej mocy, aby dostać to, czego pragniesz i potrzebujesz, aby zaznać „tego rodzaju miłości”. Ona jest i czeka na ciebie. Wiem, że moje zapewnienia zakrawają na arogancję, ponieważ co, do cholery, mogę wiedzieć o tym, jak się żyje z wyglądem potwora albo bestii? Absolutnie nic. Wiem jednak, że my wszyscy bez wyjątku – bestie, potwory, piękności i przeciętniacy – jesteśmy tu po to, żeby robić, co w naszej mocy. I każdego z nas stać na więcej niż na wywieszenie białej flagi. Zwłaszcza ciebie. Osoba, która przeżyła dwadzieścia sześć lat, zmagając się ze świadomością, że wygląda na „nieudacznika i nieszczęśnika”, nie może mieć „przeciętnej osobowości”. Dlatego twoja wyprawa na poszukiwanie miłości również nie będzie przeciętna. Będziesz musiał zdobyć się na
odwagę. Zapuszczać się w nieprzebyty ciemny las bez kompasu i mapy. Nie jesteś atrakcyjny w konwencjonalny sposób ani nawet, jak to ujmujesz, „normalnie wyglądający” i zapewne, o czym również wiesz, wiele osób skreśli cię jako kandydata na partnera. I niech tak będzie. Te osoby nie są ci potrzebne. Odsuwając się, wyświadczają ci przysługę. Ponieważ w chwili gdy wszyscy głupcy znikną, zostaną przy tobie ci najprawdziwsi i najwartościowsi ludzie. Ci megaodlotowi superfantastyczni ludzie, których szukamy. Oni są warci twojej miłości. A ty, skarbie, jesteś wart ich. Aby udowodnić, że jesteś przegrany już na starcie, wspominasz filmy, w których „brzydkie postacie zmieniają się i z czasem stają się na tyle piękne, żeby wzbudzić zainteresowanie ukochanego czy ukochanej”, mnie jednak takie historie nie ruszają, słoneczko. Jesteśmy starsi, niż może się zdawać, i stworzyliśmy opowieści o wiele prawdziwsze niż te, o których mówisz. Znasz baśń Piękna i Bestia? Jeanne-Marie Le Prince de Beaumont skróciła pochodzący z 1756 roku tekst autorstwa Gabrielle-Suzanne de Villeneuve La Belle et la Bête i to jej wersję większość z nas zna obecnie. W dużym uproszczeniu historia ta przedstawia się następująco: Piękna młoda kobieta o imieniu Bella mieszka w pałacu razem z bestią. Wdzięk i wielkoduszność bestii ujmuje Bellę, dziewczyna podziwia również jej wrażliwość i inteligencję, ale każdego wieczoru, gdy bestia prosi Bellę o rękę, ona prośbę odrzuca, ponieważ wygląd bestii napełnia ją odrazą. Pewnego dnia Bella opuszcza pałac, żeby odwiedzić rodzinę. Umawia się z bestią, że wróci za tydzień, ale nie dotrzymuje umowy, a wtedy bestia pogrąża się w żalu. Jest tak zrozpaczona, że idzie do różanego ogrodu i pada bez czucia na ziemię. Tam po powrocie znajduje ją Bella. Widząc ją nieprzytomną z bólu i smutku, zdaje sobie sprawę z tego, że naprawdę ją kocha. Nie jako przyjaciela, ale „w ten sposób”, wyznaje więc swoje uczucie i wybucha płaczem. Kiedy łzy spadają na bestię, przemienia się ona w przystojnego księcia. Chciałabym, żebyś zauważył, że Bella pokochała bestię, kiedy ona wciąż była bestią – nie kiedy zmieniła się w przystojnego księcia. Przemieniła ją dopiero jej miłość. Ty ulegniesz podobnej przemianie, ponieważ miłość przemienia nas wszystkich. Musisz jednak zdobyć się na odwagę i pozwolić, żeby przemiana się dokonała. Nie jestem przekonana, czy do tej pory się na to odważałeś. Mówisz, że ludzie cię lubią, ale nie biorą pod uwagę jako „kandydata na ukochanego”. Skąd o tym wiesz? Składałeś już jakieś propozycje i zostałeś odrzucony czy może przenosisz swoje lęki i wątpliwości na innych? Czy zamykasz się na możliwość nawiązania bliskiej relacji, zanim ktokolwiek ma szansę się do ciebie zbliżyć? Jesteś kimś zainteresowany? Umawiałeś się na randki, próbowałeś kogoś pocałować albo proponowałeś, żeby włożył ci rękę do spodni? Po samym sposobie, w jaki napisałeś list (elokwentny, szczery, smutny i zdecydowany), wnioskuję, że fajny z ciebie facet. Jestem pewna, że niejedna osoba poważnie rozważyłaby możliwość włożenia ręki do twoich spodni. Tylko czy pozwoliłbyś na to? Jeśli twoja odpowiedź brzmi „tak”, jak
byś zareagował, gdyby rzeczywiście ów ktoś przystąpił do dzieła? Nie chcę wyjść na przemądrzałą zbereźnicę (chociaż tak naprawdę jestem przemądrzałą zbereźnicą). Chcę tylko zapytać – nie negując przy tym faktu, że rzeczywiście wiele osób nie będzie cię brać pod uwagę jako partnera z powodu twojej fizyczności – czy przeszło ci kiedyś przez myśl, że największą przeszkodą uniemożliwiającą ci przeżycie płomiennego romansu z jedną z osób, które – tak! bez wątpienia! – byłyby tobą zainteresowane, jest nie twój brzydki wygląd zewnętrzny, ale piękne i wrażliwe wnętrze. Co musisz zrobić, aby przekonać samego siebie, że ktoś może zobaczyć w tobie nie przyjaciela, lecz kochanka? W jaki sposób mógłbyś zwalczyć w sobie chęć zamknięcia się? Są to podstawowe pytania, na które musisz sam sobie odpowiedzieć, jeśli pragniesz odnaleźć miłość, skarbie. Prosisz mnie o praktyczne wskazówki dotyczące poznania odpowiedniej osoby, ja jednak wierzę, że kiedy już pozwolisz sobie na dawanie i otrzymywanie miłości, najlepiej zrobić to, co robią inni ludzie poszukujący uczucia: dawaj z siebie wszystko, co najlepsze, i rób to szczerze, z entuzjazmem i humorem. Zarówno w internecie, jak i w rzeczywistości. W towarzystwie nieznajomych osób i w gronie przyjaciół. Przypomnij sobie o pięknie, które drzemie w ciele bestii, i staraj się dostrzec piękno we wszystkich innych bestiach. Zapuść się do lasu bez busoli i mapy. Uwierz, że baśń jest prawdziwa. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
WYBRAŁAM VAN GOGHA
Droga Przyjaciółko! W wieku siedemnastu lat padłam ofiarą napaści na tle seksualnym. Byłam naiwna i nie rozumiałam wielu rzeczy. Od tamtej pory lęk stał się moim nieodłącznym towarzyszem i niemal pociągnął mnie na dno. Jedyne, co mogłam zrobić, to walczyć o to, żeby utrzymać się na powierzchni. Teraz mam już to wszystko za sobą. Od ponad półtora roku spotykam się ze wspaniałym facetem. Jak mam mu opowiedzieć o tamtych wydarzeniach? Czy w ogóle muszę to robić? Nie mają one wpływu na mój związek ani życie codzienne, jednak w dużej mierze zadecydowały o moich losach i ukształtowały mnie taką, jaka jestem obecnie. Mamy za sobą kilka trudnych pod względem emocjonalnym doświadczeń, stąd wiem, że mój chłopak będzie w stanie tego wszystkiego wysłuchać. Bardzo proszę, poradź mi, co robić. Z poważaniem, Po Przejściach
Droga Po Przejściach! Pewna moja znajoma, dwadzieścia lat starsza ode mnie, została w ciągu swojego życia zgwałcona trzy razy. Jest utalentowaną i dość znaną malarką. Kiedy dowiedziałam się o gwałtach, których padła ofiarą, spytałam, jak udało się jej po nich dojść do siebie i jak to możliwe, że potrafiła nawiązywać zdrowe kontakty seksualne z mężczyznami. Odpowiedziała mi, że w pewnym momencie musimy zadecydować, komu i czemu pozwolimy wywrzeć wpływ na nasze życie. Stwierdziła: „Mogłam pozwolić, aby ukształtowali mnie trzej mężczyźni, którzy posiedli mnie bez mojej zgody, albo by ukształtował mnie van Gogh. Wybrałam van Gogha”. Nigdy tego nie zapomniałam. Za każdym razem gdy trudno mi się pozbierać, przychodzą mi na myśl te słowa: „Wybrałam van Gogha”. Przyszły mi do głowy również po przeczytaniu twojego listu, Po Przejściach. Ty również wybrałaś van Gogha. Przydarzyło ci się coś ohydnego, ale nie pozwoliłaś, żeby przez to twoje życie stało się ohydne. Podziwiam cię za odwagę i godność. Myślę, że powinnaś powiedzieć chłopakowi o napaści, i zrobić to jasno i prosto. Opowiedz, co się stało. Jak z tego powodu cierpiałaś. W jaki sposób sobie z tym poradziłaś. I co teraz czujesz w związku z tamtymi wydarzeniami.
Mówisz, że to straszne doświadczenie nie ma już wpływu na twoje „codzienne” życie, ale wspominasz też, że odegrało istotną rolę w ukształtowaniu twojej osobowości. Pokochanie kogoś prawdziwie, szczerze i całym sobą jest możliwe tylko wtedy, gdy pozwolimy osobom przez nas kochanym zobaczyć, z czego jesteśmy stworzeni. Zatajenie przed chłopakiem tego traumatycznego przeżycia sprawi, że nabierze ono znaczenia większego, niż to konieczne. Stanie się tajemnicą, której osoba tak piękna jak ty wcale nie musi mieć. Ujawnianie prawdy skutecznie rozwiewa lęki i wątpliwości, a twojemu partnerowi pozwoli zbliżyć się do prawdziwej ciebie. Daj mu na to szansę. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
DRUGA STRONA BASENU
Droga Przyjaciółko! Moi dwaj dorośli synowie, jeden trzydziestopięcioletni, drugi dwudziestotrzyletni, przyfrunęli z powrotem do gniazda, wrócili do domu. Nie prosili o pozwolenie. Po prostu się zjawili. Młodszy syn studiuje, ale nie lubi się uczyć. Chodzi mu tylko o stypendium socjalne. Pije, pali marihuanę, całymi dniami ogląda telewizję i gra na komputerze. Niedługo wprowadzi się jego osiemnastoletnia dziewczyna razem z ich malutkim dzieckiem i zajmą ostatnią wolną sypialnię w moim i tak mocno przeludnionym domu. (Ponieważ dziecko to mój najmłodszy wnuk, jestem tym wszystkim dość przejęta). Starszy syn również studiuje, bierze naukę na poważnie i osiąga dobre wyniki, za to dużo pije, ma zmienne nastroje i odnosi się do mnie ze złośliwością. Wydałam ostatnie oszczędności, żeby spłacić raty za jego samochód i pokryć jego rachunki. Jestem trzeźwiejącą alkoholiczką i również miewam zmienne nastroje. Utrzymuję siebie i dom z pieniędzy, które zarabiam pisaniem, ale nie jest tego dużo. Na szczęście jestem zaradną osobą, korzystam z kuponów rabatowych, często też kupuję używane rzeczy. Chciałabym zapytać, co zrobić, żeby ci dorośli już mężczyźni usamodzielnili się i wyprowadzili ode mnie. Chcę pisać w ciszy i spokoju, chodzić po domu w bieliźnie, zastanawiając się nad tym, jak poprowadzić ten czy inny dialog, zbierać informacje, śpiewać, tańczyć, ćwiczyć jogę, czytać, znajdować swoje rzeczy tam, gdzie zostawiłam je poprzedniego wieczoru, zażywać kąpieli w pachnącej świeżością łazience dla gości, w której deska sedesowa będzie zawsze opuszczona, jeść nie chipsy i kanapki, ale tofu i pomarańcze i popijać je zieloną herbatą. Nie chcę widzieć plam od majonezu na frontach szafek kuchennych. Chcę płakać na filmach o miłości, słuchać największych przebojów Mozarta, płacić tylko swoje rachunki i kupować sobie bransoletki. Nie wiem, co robić, Przyjaciółko. Kocham tych chłopaków. Ich ojciec, mój były mąż, zmarł w zeszłym roku i rozumiem, że synowie mogą z tego powodu czuć się osamotnieni i zagubieni. Wiem, że mamy ciężkie czasy. Zdaję sobie sprawę z tego, że ułożenie sobie życia, znalezienie prawdziwej miłości i czerpanie radości z życia to niełatwe zadanie. Obawiam się jednak, że moi synowie w ogóle nie chcą się go podjąć. Obawiam się, że nie będę w stanie pokryć wszystkich wydatków. Boję się, że nie uda mi się zrobić tego, co potrzebuję, aby przygotować się do starości. Boję się, że moi synowie nigdy się nie usamodzielnią. Jestem pełna obaw. Co twoim zdaniem powinnam zrobić?
Pełna Obaw
Droga Pełna Obaw! Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień jest jednocześnie jednym z najżywszych, jakie mam. Kiedy skończyłam trzy lata, mama zapisała mnie do szkółki pływania na miejscowym basenie. Pierwszego dnia wszystkim trzylatkom, mnie również, rozdano tak zwane bańki – specjalne kamizelki ratunkowe dla dzieci zapinane wokół ramion i na brzuchu i wyposażone w coś na kształt wypełnionej powietrzem spłaszczonej piłki, która przylegała do pleców. Dzięki niej miałam nie utonąć. „Nie martw się! – mama dodawała mi otuchy. – Twoja bańka utrzyma cię na wodzie!” Tydzień w tydzień powtarzała to samo, zmieniał się jedynie ton jej głosu, raz pełen cierpliwości, innym razem złości, ale ja nie zwracałam uwagi na jej słowa i pozostawałam na lądzie. Nie dałam się przekonać i nie chciałam dołączyć do rówieśników pluskających się w wodzie. Paraliżował mnie strach. Byłam pewna, że jeśli wejdę do wody, natychmiast cała się zanurzę i żadna bańka mi nie pomoże. Dlatego każdego tygodnia uparcie tkwiłam na brzegu i przyglądałam się innym dzieciom pluskającym się w basenie. „Widzisz?” – pokazywała mi mama, gdy przepływały obok mnie pozostałe trzylatki. Ja jednak byłam nieugięta. Podczas ostatnich zajęć rodzice mieli pływać razem ze swoimi pociechami. Mama włożyła kostium kąpielowy, usiadła obok mnie na brzegu basenu i razem machałyśmy nogami w wodzie, patrząc, jak inne dzieci prezentują to, czego się nauczyły. Kiedy zbliżał się koniec lekcji, zaproponowała mi: „A może wejdziemy do wody razem? Przytrzymam cię”. To mi odpowiadało. Tak zawsze wcześniej wchodziłam do wody – trzymając się mamy, która spryskiwała mnie delikatnie albo lekko zanurzała, a potem podnosiła, i tak kilka razy, dopóki się nie roześmiałam. Weszłyśmy więc razem. Kiedy znalazłyśmy się na środku basenu, przekonała mnie, żebym puściła jedną jej rękę i pozwoliła się ciągnąć po wodzie tylko za drugą. Zgodziłam się na to, ale przez cały czas błagałam ją: „Nie puszczaj, nie puszczaj”, ona zaś nieustannie zapewniała mnie: „Nie puszczę, nie puszczę”, po czym nagle jednym silnym ruchem zakręciła mną i odrzuciła daleko od siebie. Wspomnienie tego, jak się czułam, sunąc po wodzie sama, bez mamy, jest wciąż niezwykle świeże, wręcz namacalne, mimo że od tamtego czasu minęło czterdzieści lat. Zapamiętałam nie tylko doznania fizyczne, ale i towarzyszące temu myśli oraz emocje. Jak dziwnie i wspaniale było czuć się nieprzytwierdzoną do niczego, wolną, w pewien sposób po raz pierwszy w życiu. Jak szybko wstrząs związany z tym, że mama nie dotrzymała słowa, oraz przerażenie nową rzeczywistością zmieniło się w zachwyt nad tym, jak wspaniale jest pływać. Mama miała rację: bańka utrzymała mnie na wodzie.
Oczywiście wtedy już nie chciałam wyjść z basenu. Pływałam w kółko, okrążałam mamę i śmiałyśmy się z radości i zdumienia, żałując, że wcześniej nie wiedziałyśmy, iż wystarczy zdecydowany ruch mamy, abym mogła spróbować tej frajdy. Pływałam tak długo, że mama wyszła, a ja dalej się pluskałam, przemierzając całą długość basenu – od mamy do przeciwległego brzegu, który wydawał się tak niesłychanie daleko. Kiedy tam dopłynęłam, spojrzałam na mamę i zawołałam: „Jestem po drugiej stronie basenu!”. Ona uśmiechnęła się i potwierdziła – rzeczywiście byłam bardzo daleko, aż po drugiej stronie basenu! – a wtedy przypłynęłam do niej z powrotem tylko po to, żeby po chwili powtórzyć swój wyczyn. Sądzę, Pełna Obaw, że powinnaś zrobić to samo, co zrobiła moja mama po tygodniach cierpliwego czekania. Powinnaś odrzucić synów od siebie, żeby mogli nauczyć się pływać. Musisz im powiedzieć, żeby się wyprowadzili. Nie są chorzy. Nie przechodzą żadnego kryzysu życiowego. Nie są dziećmi. To dwóch dorosłych ludzi, którzy potrafią o siebie zadbać. Ich bańki pomogą im utrzymać się na powierzchni. Muszą w to uwierzyć i tego od nich wymagaj. Kiedy powiesz synom, że nie chcesz, żeby dłużej u ciebie mieszkali, z pewnością będzie to dla nich zaskoczenie. To ogromny wstrząs, gdy osoba, której trzymaliśmy się tak długo, nagle nas od siebie odrzuca. Jestem jednak całkowicie przekonana, że będzie to korzystna zmiana dla was wszystkich. Bez wątpienia synowie bardzo cię kochają, wyraźnie jednak widać, że nie uznają cię za odrębnego człowieka. Twoje potrzeby nie mają dla nich znaczenia, ponieważ nie przychodzi im do głowy, że w ogóle możesz je mieć. Wprowadzili się do twojego domu bez pytania, ponieważ tak naprawdę nie uważają go za twój – myślą, że to również ich dom i mają do niego wszelkie prawa, ponieważ należy do ciebie, ich matki. Ich matki. Nie oddzielili się od ciebie na podstawowym poziomie. Chcą, żebyś zostawiła ich w spokoju i nie mówiła, jak mają żyć, ale jeszcze do nich nie dotarło, że ty też masz swoje życie i że ich obecność w tej chwili psuje ci szyki. Nie postrzegają cię jako dorosłej osoby mającej prawo do prywatności i decydowania o sobie samej. Dzieje się tak nie dlatego, że są złymi ludźmi. Po prostu muszą przejść ostatni etap rozwoju – ten, na którym dziecko tak naprawdę oddziela się od rodzica – i wydaje się, że aby tego dokonać, potrzebują kopniaka, którego tylko ty im możesz dać. Pamiętasz, jak we wczesnym dzieciństwie bez przerwy się buntowali: „Zrobię to sam! Zrobię to sam!”? Nie znam twoich synów, ale podejrzewam, że jak większość dzieci na pewnym etapie rozwoju chcieli samodzielnie wykonywać wszystkie czynności, w których wcześniej ty ich wyręczałaś – otwierać drzwi, zapinać pasy bezpieczeństwa i kurtki. Dzieci tak bardzo się tego domagają, ponieważ muszą, ponieważ ich przetrwanie zależy od nauczenia się samowystarczalności. Z różnych powodów, których mogę się jedynie domyślać – emocjonalna niedojrzałość, kłopoty finansowe, twoja nadopiekuńczość, żałoba po stracie ojca, młodzieńczy egocentryzm – twoi synowie
stłumili w sobie naturalną chęć usamodzielnienia się i nie przeszli ostatniego jej etapu. Stwierdzili, że będzie im łatwiej, jeśli pozwolą, abyś ty robiła pewne rzeczy za nich. Prosząc ich, żeby wyprowadzili się z twojego domu, dajesz im do zrozumienia, iż jesteś przekonana, że oni sami również są w stanie te wszystkie rzeczy zrobić. Pokazujesz im, że wierzysz w coś, co jest naturalną koleją rzeczy: że potrafią doskonale sobie radzić bez ciebie. Wyeksmitowanie synów z domu nie oznacza wyrzucenia ich ze swojego życia. Jako matka winna im jesteś bezwarunkową miłość, wsparcie emocjonalne i szacunek. Kiedy prosisz, aby wyprowadzili się od ciebie, nie znaczy, że nie zamierzasz im w nadchodzących latach pomagać na różne sposoby. Na przykład twój syn, który niedawno został ojcem, może potrzebować pomocy w opiece nad dzieckiem, twoim wnukiem. Chodzi o to, że to ty decydujesz, ile wsparcia i jakiego typu jesteś gotowa im udzielić. Wychowałaś swoich chłopców na mężczyzn. Spełniłaś swoją powinność. Czas na to, abyś pozwoliła synom wypełniać ich powinności. Będą mogli to zrobić dopiero wtedy, gdy ich od siebie odrzucisz, gdy poczują, jak to jest unosić się na wodzie i widzieć twoje spojrzenie z drugiego końca basenu. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
PRAWDA, KTÓRA TAM MIESZKA
Droga Przyjaciółko! Jestem dwudziestosześcioletnią kobietą, od dziewięciu miesięcy mężatką. Mój mąż ma czterdzieści lat. Oświadczył mi się w niesamowicie romantyczny sposób, jak w filmach z Audrey Hepburn. Jest dobry i zabawny. I kocham go. Ale… Jest dopiero drugą osobą, z którą byłam w poważnym związku. W trakcie przygotowań do ślubu zaczęłam mieć wątpliwości, czy dobrze robię, wychodząc za mąż tak młodo, ale nie chciałam zranić ani wprawić w zakłopotanie narzeczonego, odwołując ślub. Obawiam się, że wiążąc się ze starszym mężczyzną, zrezygnowałam z wielu doświadczeń, które mogły mnie czekać. Chciałabym wstąpić do Korpusu Pokoju, pomieszkać w różnych częściach kraju, uczyć angielskiego w Japonii i tak: spotykać się z innymi mężczyznami. Z tych wszystkich rzeczy zrezygnowałam, mówiąc „tak” podczas ceremonii ślubnej. Jednak dopiero teraz to do mnie dociera. Nie wiem, co robić. Chciałabym odejść, ale przeraża mnie myśl, że zranię męża, który zawsze był dla mnie dobry i którego uważam za najlepszego przyjaciela. Zawsze działałam ostrożnie, Przyjaciółko: wybrałam bezpieczny kierunek studiów, znalazłam bezpieczną pracę, nie przerwałam przygotowań do ślubu. Boję się, że jeśli nie zostawię męża, w końcu znajdę się w sytuacji, w której nie będę miała usprawiedliwienia na to, dlaczego nie żyję odważnie, pełnią życia, o czym zawsze marzyłam. Przyjaciółko, pomóż mi, proszę. Zawsze Ostrożna
Droga Przyjaciółko! Jestem kobietą z pochrzanionym życiorysem. Przez długi czas byłam ofiarą przemocy psychicznej, przez trochę krótszy – przemocy fizycznej, a raz – wykorzystana seksualnie. Mam skłonności do nałogów, zmagałam się z anoreksją, zaburzeniami obsesyjno-kompulsyjnymi i nie pamiętam dnia, kiedy moje ciało nie czułoby przypływu adrenaliny wynikającego z nieustannego stresu. Jestem próżna, egocentryczna, pogrążona w depresji, zła, samotna i nienawidzę siebie. Przez cały czas. Wychowano mnie w przekonaniu, że jestem wstrętna i Bóg będzie mnie kochał tylko wtedy, gdy będę się dobrze zachowywać. Przez większość czasu zachowywałam się więc dobrze. Potem zaś
poznałam mężczyznę, który mi powiedział, że Bóg będzie mnie kochał tak czy inaczej. Nawróciłam się, zostałam fundamentalną chrześcijanką i wyszłam za mąż za tego człowieka. To było siedem lat temu, miałam wtedy osiemnaście lat. Mój mąż to w gruncie rzeczy dobry człowiek. Chce dla mnie dobrze i kocha mnie, ma jednak wadę, na którą cierpi większość młodych mężczyzn naszego wyznania: syndrom głowy domu. Oczekuje ode mnie, że będę się zachowywać w określony sposób, a ja się do jego oczekiwań dostosowuję. Mąż łapie się na tym, że tak postępuje, tylko kiedy mu o tym powiem, ale po tylu latach małżeństwa przestałam już nawet zwracać mu na to uwagę. W rzeczywistości nie jestem tą osobą, którą udaję, i im dłużej jesteśmy razem, tym bardziej czuję się załamana i przygnębiona z powodu tego, że nie ma miejsca na prawdziwą mnie, na kobietę z pochrzanionym życiorysem, o którym wspomniałam. Mąż wie o wszystkich moich bolesnych przeżyciach, ale jako fundamentalista w ogóle nie rozumie pojęć takich jak choroba umysłowa czy problemy emocjonalne. Prosi mnie, żebym bardziej zaufała Bogu. Mówi, że osiągnę więcej, jeśli tylko będę bardziej się starać, że mam w sobie ogromny potencjał. Nie winię tylko jego za moje obecne niezadowolenie. Ostrzegano nas, że jesteśmy za młodzi na ślub, ale choć miałam pewne wątpliwości, wyszłam za niego, aby udowodnić wszystkim, że się mylą. Obydwoje jesteśmy wyjątkowo uparci. Myślałam, że jeśli uda mi się robić to, czego się ode mnie oczekuje, wszystko będzie dobrze. Stanę się lepsza. Sama sobie to wmówiłam. Kocham go. Nie chcę go zranić. Nie wiem jednak, jak skończyć tę farsę, jak się uporać sama ze sobą i co zrobić, żeby mnie zrozumiał. Parę lat temu spędziłam kilka dni na oddziale psychiatrycznym z powodu depresji, ponieważ po prostu musiałam jakoś nim wstrząsnąć, a wiedziałam, że poruszę go jedynie, jeśli zrobię coś radykalnego: zabiję się albo poproszę o pomoc. Zdecydowałam się prosić o pomoc. Jednak gdy tylko mnie wypisano, z powrotem nałożyłam maskę, a cała moja terapia poszła na marne. Nic się nie zmieniło i teraz czuję, że znów zbliżam się do kresu wytrzymałości. Nie chcę się już zabić i potrafię rozpoznać własne sygnały ostrzegawcze, ale potrzebuję odpoczynku. Udawanie męczy. Przez ostatnie kilka miesięcy pogorszył się stan mojego zdrowia. W końcu kupiliśmy nasz pierwszy dom, a ja całymi dniami siedzę i płaczę. Myślałam o tym, żeby zostawić męża, ale nie chcę go zranić. Ciężko pracuje na to, żebym mogła się zajmować tylko domem (chociaż nie mamy dzieci). Gdybym odeszła, stałby się wyrzutkiem w naszej parafii, w której obecnie jesteśmy jednymi z najbardziej zaangażowanych i szanowanych członków. Nie chcę mu tego zrobić. Mąż nie uznaje rozwodów, zgodziłby się na to rozwiązanie tylko wtedy, gdybym go zdradziła. Ja sama straciłam w tym wszystkim rozeznanie. Próbowałam rozmawiać z nim już wcześniej o swoich odczuciach, ale jesteśmy na dwóch różnych planetach. Gdybym teraz powiedziała mu wprost, jak się czuję, czułby się przeze mnie oszukany, a ja czułabym się okropnie. W przeszłości nie zgodził się pójść do poradni małżeńskiej, twierdząc, że nasze/moje życie jest zupełnie w porządku i żadne porady nie są nam potrzebne, nawet jeśli mi się wydaje, że ich potrzebuję. Boję się, że będzie jak zwykle, że powiem coś, przez chwilę będzie lepiej, ale potem znów wszystko
wróci do normy. Jestem tym zmęczona. Jakie widzisz wyjście, Przyjaciółko? Co zrobić, kiedy chcemy poukładać swoje życie, ale nam to nie wychodzi i jesteśmy pewni, że nigdy nie wyjdzie, a z drugiej strony chcemy zupełnie innego życia, ponieważ natura ludzka jest złożona i nasze wybory nigdy nie są proste? Czy mam zostać i udawać tak długo, dopóki nie stanę się taką osobą, jaką według innych powinnam być? Czy na tym polega dorosłość? Nigdy nie miałam skąd czerpać wzorców na udane życie małżeńskie, przykładem stali się dla mnie dopiero teściowie, ale nasze małżeństwo wcale nie przypomina ich związku. Może jednak z czasem staniemy się do nich podobni? Jak długo trzeba się starać, zanim w końcu dojdzie się do wniosku, że nigdy nie uda się wejść w narzuconą rolę? Przyjmuję odpowiedzialność za cały bałagan w moim życiu. Z perspektywy czasu wydaje się, że inaczej być nie mogło. Jednak to nie zmienia faktu, że bałagan sam się nie posprząta. Z poważaniem, Stojąca na Baczność
Droga Przyjaciółko! Jestem kobietą pod trzydziestkę, od prawie trzech lat spotykam się z tym samym facetem i już prawie rok mieszkamy razem. Wszystkie moje przyjaciółki niedługo wychodzą za mąż i coraz częściej przychodzi mi do głowy, że czas najwyższy się ustatkować. Jednak na samą myśl o małżeństwie ogarnia mnie panika i czuję, że się duszę. Mój chłopak wspomniał coś raz o ślubie, ale chyba zauważył, że nie bardzo chcę o tym rozmawiać, bo więcej nie wrócił do tego tematu. Nie miałam zbyt wielu doświadczeń z chłopakami – w szkole średniej byłam w jednym stałym związku, po studiach spotykałam się przez krótki czas z paroma facetami, a potem związałam się z obecnym chłopakiem. On jest naprawdę wspaniałym człowiekiem i łączy nas kilka rzeczy, ale czuję, że to nie wystarczy. Zaczynam się zastanawiać, jak by to było umawiać się z innymi mężczyznami. Zaczynam tracić szacunek dla swojego chłopaka. Nie wiem, czy to tylko przejściowe oddalenie, czy może po prostu nasz związek dobiega już końca. Jestem nim znudzona i obawiam się, że z czasem będę się nudzić coraz bardziej. Obawiam się również tego, że nie znajdę nikogo lepszego, że powinnam być wdzięczna za to, co mam, i że nikt, kto mnie tak naprawdę zainteresuje, nie będzie się poważnie interesował mną (co zdarzyło się już parę razy). Strasznie się czuję na myśl, że krzywdzę swojego chłopaka, nie odwzajemniając jego miłości. Co robić, Przyjaciółko? Z góry dziękuję za pomoc. Z poważaniem,
Znudzona
Drogie Kobiety! Postanowiłam udzielić jednej odpowiedzi na wasze listy, ponieważ moim zdaniem one same umieszczone jeden pod drugim stanowią doskonałą odpowiedź na zawarte w nich pytania. Kiedy je czytałam, przyszło mi do głowy, że poznanie doświadczeń innych osób zmagających się z podobnymi problemami pomoże wam rozstrzygnąć własne wątpliwości, choć oczywiście ja również chciałabym dodać w tym temacie coś od siebie. Rozterki, o których piszecie, nie są mi obce, ponieważ dręczyły mnie w czasie, gdy byłam żoną dobrego człowieka, którego kochałam, a jednocześnie chciałam zostawić. Nie miałam większych problemów z byłym mężem. Nie nazwałabym go ideałem, ale było mu do niego blisko. Poznałam go miesiąc po swoich dziewiętnastych urodzinach i działając pod wpływem chwili oraz gwałtownych uczuć, wyszłam za niego, zanim skończyłam dwadzieścia lat. Był namiętny, inteligentny, wrażliwy, przystojny i kompletnie zwariował na moim punkcie. Ja również zwariowałam na jego punkcie, chociaż nie tak całkiem kompletnie. Był moim najlepszym przyjacielem, cudownym kochankiem, grającym na gitarze, rozpolitykowanym obieżyświatem, współwłaścicielem naszej ogromnej i zróżnicowanej kolekcji płyt oraz literatury, a także kochanym tatusiem naszych dwóch kociaków. Jednak gdzieś w środku mnie tkwiła ta straszna rzecz, niemal od samego początku: cichy, ale wyraźny głos, który niezależnie od tego, co robiłam, wciąż powtarzał: „Odejdź”. Odejdź, mimo że go kochasz. Odejdź, mimo że jest dobry, wierny i bliski tobie. Odejdź, mimo że jest twoim najlepszym przyjacielem, a ty jego najlepszą przyjaciółką. Odejdź, mimo że nie potrafisz wyobrazić sobie bez niego życia. Odejdź, mimo że on cię uwielbia i twoje odejście go załamie. Odejdź, mimo że wasi przyjaciele będą zawiedzeni albo zdumieni, albo wkurzeni, albo zawiedzeni, zdumieni i wkurzeni jednocześnie. Odejdź, mimo że kiedyś mówiłaś, że zostaniesz. Odejdź, mimo że obawiasz się zostać sama. Odejdź, mimo że jesteś pewna, iż nikt nigdy nie pokocha cię tak mocno jak on. Odejdź, mimo że nie masz dokąd pójść. Odejdź, mimo że właściwie nie wiesz, dlaczego nie możesz z nim zostać. Odejdź, ponieważ tego chcesz.
Ponieważ pragnienie odejścia to wystarczający powód. Weźcie długopis – wszystkie trzy. Napiszcie sobie to ostatnie zdanie na dłoni, a potem czytajcie je w kółko, dopóki łzy go nie zmyją. Robienie tego, czego chcemy, tylko dlatego, że tego chcemy, jest trudne dla wielu ludzi, a w szczególności dla kobiet. Jesteśmy w końcu tą płcią, której przypięto etykietkę: „Służymy innym”. Oczekuje się od nas, że będziemy dbać o innych i nieustannie dawać tylko dlatego, że jesteśmy kobietami, że zawsze będziemy przedkładać uczucia i potrzeby innych nad własne. Nie mam nic przeciwko wszystkim tym cechom. Prawdę mówiąc, ludzie, których najbardziej podziwiam, są szczodrzy, wspaniałomyślni i liczą się z innymi. Z całą pewnością, jeśli chcemy wieść wartościowe, dojrzałe życie, musimy czasami robić rzeczy, na które nieszczególnie mamy ochotę, a niejednokrotnie powstrzymywać się od zrobienia tych, których bardzo pragniemy, i zasada ta dotyczy przedstawicieli obu płci. Jednak wartościowe i dojrzałe życie polega również na dotarciu do prawdy o sobie i postępowaniu w zgodzie z nią. Posłuchanie siebie i odejście od partnera nie zwalnia nas z obowiązku bycia przyzwoitym człowiekiem. Można zakończyć związek z drugą osobą, ale pozostać jej autentycznym przyjacielem. Posłuchanie siebie i odejście od partnera nie oznacza, że mamy pakować walizki, gdy tylko pojawią się pierwsze trudności, konflikty czy wątpliwości. Oznacza tyle, że jeśli pragniemy uwolnić się z danego związku i pragnienie to jest silniejsze niż jakiekolwiek inne równoległe czy przeciwstawne pragnienie, chęć odejścia jest prawdziwa i dlatego prawdopodobnie najlepszym wyjściem będzie posłuchanie jej. Nawet jeżeli będzie to oznaczało zranienie osoby, którą kochamy. Musiało minąć strasznie dużo czasu, zanim to pojęłam. Wciąż nie potrafię jasno wytłumaczyć, dlaczego musiałam zostawić byłego męża. Pytanie to dręczyło mnie przez wiele lat, ponieważ złamanie mu serca było skończonym świństwem, a do tego wywróciło mój świat do góry nogami. Byłam zbyt młoda, żeby wiązać się na stałe z jedną osobą. Nie pasowaliśmy do siebie aż tak bardzo, jak się z początku zdawało. Najważniejsze było dla mnie pisanie, a on zazdrościł mi sukcesów w równym stopniu, w jakim się z nich cieszył. Nie byłam gotowa na trwanie do końca życia w monogamicznym związku. On pochodził z wyższej warstwy klasy średniej, a ja wychowałam się w biedzie i nie potrafiłam nie mieć mu za złe jego pochodzenia. Moja mama umarła, ojczym przestał być moim ojcem i w wieku dwudziestu dwóch lat zostałam sierotą. Nie umiałam się pozbierać po tym ciosie. Wszystkie konkretne powody, które wymieniłam, są prawdziwe, ale w gruncie rzeczy chodziło o jedno: musiałam odejść. Ponieważ tego chciałam. Wy też musicie, nawet jeśli nie czujecie się na razie do tego gotowe. Z waszych listów wiem, że kierują wami różne motywy, ale wiem też, iż kierują one was w tę samą stronę: w stronę wyjścia. Przypuszczam, że w pewnym momencie to zrozumiecie. Zrozumiecie, że musicie zaufać najgłębszej prawdzie o was samych, nawet jeśli obok niej istnieją inne
prawdy – takie jak miłość do partnerów, od których chcecie odejść. Nie mówię o tym, że macie wstać, wyjść i zostawić mężów w chwili, gdy przyjdzie wam taka myśl do głowy. Mówię o podjęciu przemyślanej decyzji dotyczącej własnego życia. Rozpaczliwie pragnęłam zostać przy byłym mężu. Zadręczałam się dokładnie tak samo, jak wy teraz zadręczacie siebie, i niejednokrotnie o swojej udręce mówiłam też jemu. Próbowałam zachowywać się najlepiej, jak umiałam. Próbowałam zachowywać się najgorzej, jak umiałam. Byłam smutna, przerażona, chora, pełna poświęcenia, a w końcu pełna złości. Zdradziłam byłego męża, ponieważ nie miałam odwagi powiedzieć mu, że chcę odejść. Za bardzo go kochałam, żeby postawić sprawę jasno, poszłam więc na łatwiznę i zaczęłam oszukiwać. Blisko rok, który spędziliśmy ze sobą po tym, jak przyznałam się do romansów, był jednym wielkim cierpieniem. Nie walczyliśmy ze sobą. I ja, i on próbowaliśmy się wydostać z cuchnącego bagna, w którym ugrzęźliśmy po szyję. Decyzja o rozwodzie była najstraszliwszą decyzją, jaką kiedykolwiek podjęłam. Była również najmądrzejsza. I zmieniła na lepsze nie tylko moje życie. Mój były mąż zasługiwał na miłość kobiety, której żaden zły duch nie szeptał każdego dnia na ucho: „Odejdź”. Odchodząc, wyświadczyłam mu coś w rodzaju przysługi, chociaż w tamtej chwili wyglądało to zupełnie inaczej. Dopiero po kilku latach małżeństwa z obecnym mężem zdołałam zrozumieć swoje pierwsze małżeństwo. Kochając go, dostrzegłam wyraźnie, dlaczego i w jaki sposób kochałam pierwszego męża. Obydwa związki wcale aż tak bardzo nie różnią się od siebie, chociaż w pierwszym brakowało odrobiny magicznego spoiwa obecnego w drugim. Mój obecny i były mąż nigdy się nie spotkali, ale jestem pewna, że gdyby się poznali, świetnie by się dogadali. Obydwaj są dobrymi, wrażliwymi ludźmi o wielkim sercu. Obydwaj podzielają moje zamiłowanie do literatury, aktywnego wypoczynku na świeżym powietrzu i lewicowej polityki. Obydwaj są artystami, choć zajmują się różnymi dziedzinami sztuki. Z obecnym mężem kłócę się mniej więcej tyle samo, co z byłym, z podobną intensywnością i o podobne rzeczy. W obydwu małżeństwach pojawiały się trudności i żale, o których niewiele osób wiedziało, a jeszcze mniej potrafiło je zauważyć i zrozumieć. Mnie i obecnemu mężowi również zdarzało się zabrnąć w cuchnące bagno. Różnica polegała na tym, że za każdym razem gdy się tam znaleźliśmy, ani ja, ani on nie walczyliśmy o to, aby uwolnić się jedno od drugiego. W ciągu niemal szesnastu lat, które spędziliśmy razem, nigdy nie przeszła mi przez głowę myśl: „Odejdź”. Moje zmagania zawsze miały jeden cel: wydostać się z bagna ubrudzona, ale silniejsza, razem z nim. Nie chciałam zostać ze swoim byłym mężem, nie pragnęłam tego z głębi serca, mimo że jakaś część mnie tego chciała. A jednej rzeczy jestem absolutnie pewna – nie można udawać czegoś, czego nie ma w naszym sercu. Prawda, która tam mieszka, w końcu i tak wyjdzie na jaw. Jest niczym głos boga, którego musimy słuchać, to siła, która prędzej czy później wszystkich nas powali na kolana. Właśnie dlatego mogę wam trzem zadać tylko jedno, takie samo pytanie: kiedy zrobicie to, co macie
zrobić: później czy już teraz? Wasza Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
ZBYT WIELE KOLORÓW
Droga Przyjaciółko! Do niedawna moje życie miłosne wyglądało dość stereotypowo. Albo byłam w poważnym monogamicznym związku, albo stawiałam na przelotne przygody z facetami na jedną noc, albo sypiałam z kolegami, z którymi nie łączyło mnie żadne głębsze uczucie. Jednak kilka miesięcy temu odkryłam nowy, fascynujący świat przygodnych niemonogamicznych związków. Poznałam kilku mężczyzn, którzy odpowiadają mi pod względem intelektualnym i seksualnym. Dzięki kontaktom z tymi bardzo różniącymi się od siebie mężczyznami dużo się dowiaduję na temat własnej seksualności, mam wrażenie, że wreszcie poznaję tę sferę własnej tożsamości, i jest to fantastyczne uczucie. Może dlatego że obracam się w świecie niemonogamicznych związków dopiero od niedawna i to wszystko (na razie?) nie przychodzi mi w sposób naturalny, czasami czuję się przytłoczona przetasowaniami, do których dochodzi w moim łóżku. Pamiętam tydzień, w którym miałam randkę z „Billem” w poniedziałek, umówiłam się z „Jackiem” we wtorek, a w środę spotkałam się z byłym partnerem, z którym pozostajemy w przyjacielskich stosunkach, oczywiście bez żadnych zobowiązań. Uprawiać dobry seks trzy noce z rzędu to niesamowite uczucie, ale fakt, że uprawiałam go z trzema różnymi facetami, przyprawił mnie o lekki zawrót głowy. Nie interesuje mnie przypadkowy, mało znaczący seks z nieznajomymi, ale chwilowo nie chcę też wiązać się z jednym facetem i budować poważnego związku. Jak poruszać się w tej nowej rzeczywistości, nie doprowadzając się do załamania psychicznego? Czy mam obowiązek mówić facetom, z którymi się spotykam, że nie sypiam tylko z nimi? Rozdająca Karty
Droga Rozdająca Karty! Najpierw odpowiem na łatwiejsze pytanie: tak, masz obowiązek powiedzieć mężczyznom, z którymi regularnie sypiasz, że nie sypiasz tylko z nimi. Nie istnieją wyjątki od tej reguły. Nigdy. Dla nikogo. Pod żadnym pozorem. Ludzie mają prawo wiedzieć, że ci, z którymi chodzą do łóżka, chodzą do łóżka również z innymi. Tylko w ten sposób ludzie chodzący do łóżka z tymi, którzy chodzą do łóżka również z innymi, będą mogli podejmować dojrzałe decyzje w sprawie swojego życia. Tylko tak jest uczciwie. Słusznie. Przyzwoicie. To jedna z podstawowych zasad wypracowanego na bazie własnego doświadczenia (czytaj: „za pierwszym razem schrzaniłam, za drugim się poprawiłam”) kodeksu
etycznego przyjaciółki, który mówi o tym, jak jednocześnie kochać innych i samego siebie. Poza tym wydaje się, że nie będzie ci trudno, Rozdająca Karty, porozmawiać na ten temat z mężczyznami obecnie figurującymi w grafiku twojego życia seksualnego. Odniosłam wrażenie, iż wszyscy oni wiedzą, że sypiasz również z innymi. (Chociaż gdyby rzeczywiście wiedzieli, czy pytałabyś, jak z nimi o tym rozmawiać?) Postaraj się napomknąć o tym przy najbliższej okazji. Nie musisz wdawać się w szczegóły ani podchodzić do tego super poważnie i zaczynać rozmowy od komunikatu w stylu: „Wiesz… muszę ci o czymś powiedzieć”. Wystarczy rzucić: „Posłuchaj, Bill/były partnerze, z którym pozostaję w przyjacielskich stosunkach/nowy kochanku, którego poznałam po tym, jak napisałam do Przyjaciółki, świetnie się z tobą czuję i chcę, żebyś wiedział, że spotykam się też z innymi”. A potem się uśmiechnąć. Nieznacznie. I może delikatnie przejechać dłonią po jego muskularnej, owłosionej ręce. No dobra. Teraz przejdźmy do pytania o poruszanie się w „nowym, fascynującym świecie przygodnych niemonogamicznych związków”. Moim zdaniem to wspaniale, że dobrze się bawisz, sypiając z ludźmi, których nie kochasz, ale którzy pociągają cię intelektualnie i seksualnie. Najlepsze chyba jest to, że ten nowy (i najprawdopodobniej przejściowy) etap w twoim życiu pomaga ci odkryć niezbadane dotąd obszary twojej tożsamości. Wszystko pięknie i ładnie, prawda? Jedyna rzecz, która nie jest tak całkiem ładna, to fakt, że czujesz się „przytłoczona przetasowaniami, do których dochodzi w twoim łóżku”. Piękny jest natomiast fakt, że wcale nie musisz robić żadnych przetasowań, Rozdająca Karty. To, iż możesz każdego dnia sypiać z innym mężczyzną, wcale nie oznacza, że powinnaś to robić. Jedna z podstawowych technik stosowanych we wszystkich dziedzinach sztuki związana jest nie z tym, co jest obecne – z muzyką, słowami, ruchem, dialogiem, kolorem – ale z tym, czego brakuje. W sztukach plastycznych zjawisko to nazywane jest „przestrzenią negatywną” – pustką naokoło przedmiotów oraz między nimi, która jest równie ważna jak same przedmioty. Przestrzeń negatywna pozwala nam dostrzec przestrzeń nie-negatywną w całej jej okazałości i wspaniałości, barwności, tajemniczości i świetlistości. To, czego brakuje, nadaje znaczenie temu, co istnieje. Spróbuj to sobie wyobrazić. Seks z trzema różnymi facetami trzy noce z rzędu? Zbyt wiele kolorów. Nie rób tego więcej. Nie dlatego, że mnie to nie odpowiada, ale dlatego, że tobie to nie odpowiada – piszesz o „zawrotach głowy” i „załamaniu psychicznym” w kontekście trzydniowego maratonu seksualnego. Słuchaj siebie. I baw się dobrze. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
MALEŃKIE REWOLUCJE
Droga Przyjaciółko! Jestem ponadpięćdziesięcioletnią kobietą. Czytam twoją rubrykę regularnie i wiem, że moje pytanie nie wyróżnia się niczym niezwykłym, ale mimo to proszę o radę i wsparcie w trudnej dla mnie sytuacji. Po kilkudziesięciu latach małżeństwa rozstaję się z mężem. Pogodziłam się z tym, ponieważ czuję, że nasz związek od dłuższego czasu właściwie nie istniał. Mąż nigdy nie był zbyt wylewny w okazywaniu uczuć, ani fizycznie, ani słownie. Przez wiele lat czułam się okropnie samotna. Starałam się, jak mogłam, dostać od niego to, czego potrzebuję, ale moje wysiłki nic nie dały. Musiało minąć sporo czasu, zanim w końcu uwierzyłam, że zasługuję na coś więcej, i odważyłam się zrobić krok, żeby stworzyć sobie taką możliwość. Oczywiście myśl o przyszłości, która mnie czeka, przeraża mnie i emocjonuje jednocześnie. Chciałabym stworzyć bardziej udany, pełen miłości związek, oparty zarówno na przyjaźni, jak i namiętności. Potrzebuję czułego dotyku, czułych słów. Jednak z drugiej strony obawiam się, że już nigdy nie zaznam pieszczot mężczyzny. Wczoraj przyjaciółka opowiadała mi o cudownych intymnych chwilach, które przeżyła ze swoim partnerem, a mnie ogarnął strach, że już nigdy czegoś podobnego nie doświadczę. Martwi mnie seks. Dawno już nie byłam z mężczyzną innym niż mąż. Pożycie seksualne w moim małżeństwie było monotonne i pozbawione wyobraźni. Pewnego razu powiedziałam mężowi, że chciałabym kochać się częściej, i następnego wieczoru zaczął z tego żartować. Obawiam się, że nie jestem w tym „dobra”. Miałam orgazmy podczas stosunków z mężem, więc problem tkwi gdzie indziej. Stosowaliśmy bezpieczne, sprawdzone schematy, aż w końcu musiały one nam się znudzić. Od lat marzył mi się bardziej fantazyjny i urozmaicony seks, ale nie zrobiłam nic, żeby przerwać rutynę. Boję się, że kiedy spotkam mężczyznę, z którym będę się dobrze rozumieć, i pójdziemy do łóżka, okażę się do niczego. Potrzebuję pomocy. Jak zmienić coś w tych sprawach, zanim będzie za późno? Do tego dochodzi jeszcze problem z ciałem. W ubraniu prezentuję się całkiem dobrze. Jednak kiedy się rozbiorę, widać, że kiedyś ważyłam dużo więcej, a potem gwałtownie schudłam. Dobrze się czuję z niższą wagą, ale mam obwisłą skórę i wstydzę się tego. Próbuję sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało moje życie seksualne ze wszystkimi moimi niepewnościami dotyczącymi tej sfery. Operacja jest droga i nie stać mnie na nią. Lekarz powiedział, że moja skóra może odzyskać odpowiednie naprężenie tylko dzięki zabiegowi chirurgicznemu. Mam pewne pomysły na to, w jaki sposób nie obnażyć się całkowicie, ale wiem, że na dłuższą metę one nie wystarczą, i bardzo się boję reakcji
mojego ewentualnego przyszłego partnera. Nie chcę się kryć za swoim strachem, ale naprawdę przeraża mnie myśl o pokazaniu się komuś nago. Wiem, że nie zrobisz tego za mnie, Przyjaciółko, ale bardzo potrzebuję nie czuć się taka osamotniona w swoim lęku. Czy istnieją mężczyźni w moim wieku, którzy będą chcieli się spotykać z kobietą w moim wieku i będą akceptować moje ciało? Wiem, że tak naprawdę nie znasz odpowiedzi, ale mimo wszystko postanowiłam o to zapytać. Pod względem emocjonalnym jestem odważna. Pod względem seksualnym i w sferze cielesnej o wiele mniej, ale chcę stać się śmielsza. A oprócz tego boję się również, że nie będę miała możliwości wyrazić się i sprawdzić w tych dziedzinach. Proszę, pomóż mi. Z poważaniem, Potrzebująca
Droga Potrzebująca! Gdy moja córka miała pięć lat, przez przypadek usłyszała, jak skarżę się mężowi, że jestem wielką, grubą, brzydką babą, która we wszystkim wygląda okropnie, i natychmiast zapytała ze zdumieniem: – Mamo, jesteś wielką, grubą, brzydką babą, która we wszystkim wygląda okropnie? – Nie! Ja tylko żartowałam! – wykrzyknęłam, udając wesołość. Potem zaś przez wzgląd na córkę i jej przyszłą samoocenę udawałam, że wcale nie uważam się za wielką, grubą, brzydką babę, która we wszystkim wygląda okropnie. W pierwszym odruchu chciałabym zrobić to samo z tobą, Potrzebująca. Aby ochronić cię przed bardziej skomplikowaną rzeczywistością, chciałabym udawać, że kobiety po pięćdziesiątce i z obwisłym ciałem stanowią obiekt pożądania całej rzeszy mężczyzn zafascynowanych oryginalną i dojrzałą urodą. „Wygląd się nie liczy!” – chciałabym krzyknąć radosnym, zagrzewającym do działania tonem. I wcale bym nie skłamała. Wygląd naprawdę się nie liczy. Wiesz o tym. Ja też o tym wiem. Wiedzą to i zgadzają się z tym wszystkie wierne czytelniczki rubryki Drogiej Przyjaciółki. A jednak. A mimo wszystko. Wiemy, że to nie do końca tak. Dla większości z nas wygląd ma znaczenie. I niestety dla kobiet ma on znaczenie w przygnębiająco ogromnym stopniu – niezależnie od wieku, wagi czy miejsca zajmowanego na osi piękna. Aby to udowodnić, nie muszę nawet przytaczać e-maili, które otrzymuję od kobiet dręczonych obawami podobnymi do twoich. Wystarczy, że przypomnę sobie wszystkie kobiety, jakie kiedykolwiek poznałam – niezliczony tłum w większości atrakcyjnych babek, które narzekały, że są za grube, mają za małe piersi, zbyt mocno kręcone włosy, dziwny kształt figury, zmarszczki, rozstępy lub że są w jakiś inny sposób niedoskonałe w oczach wszechwiedzącego, niszczącego kobiecość,
bezwzględnego boga piękna, który rządzi znaczną częścią naszego życia, a czasami je rujnuje. Dlatego chcę powiedzieć: dość. Dość tego. Często pisałam o tym, że musimy ze wszystkich sił starać się żyć takim życiem, jakiego pragniemy, nawet jeśli jest to trudne. Radziłam ludziom, aby stawiali zdrowe granice, rozmawiali ze sobą uważnie i świadomie, podejmowali ryzyko, ciężko pracowali nad tym, na czym naprawdę im zależy, stawiali czoła sprzecznym prawdom, zaufali wewnętrznemu głosowi, który zwraca się do nich z miłością, i nie słuchali głosów zewnętrznych mówiących z nienawiścią. Rzecz jednak w tym – choć wielu z nas tego nie pamięta – że wszystkie te wartości i zasady odnoszą się nie tylko do sfery emocjonalnej. Musimy je również stosować w odniesieniu do naszego ciała. Mojego ciała. Twojego ciała. Każdego obwisłego, brzydkiego, grubego, chudego, oszpeconego i żałosnego ciała z osobna. Musimy w sprawie naszych brzuchów wykazać się odwagą równie wielką jak w sprawie naszych serc. Nie istnieje droga na skróty. Rozwiązaniem twojego problemu nie będzie znalezienie sposobu na to, aby twój przyszły kochanek uznał, że wyglądasz jak Angelina Jolie. Będzie nim pogodzenie się z faktem, że nie wyglądasz jak ona i nigdy nie będziesz tak wyglądać (chciałabym przy tym zauważyć, iż sama Angelina Jolie pewnego dnia również będzie musiała się z tym faktem pogodzić i prawdopodobnie już teraz zmaga się z tą kwestią). Prawdziwa zmiana dokonuje się na poziomie gestu. Chodzi o to, żeby zrobić pewną rzecz inaczej, niż robiliśmy do tej pory. Żeby mężczyzna zdecydował się nie zaprosić na swój ślub agresywnej matki, żeby kobieta zdecydowała się iść w sobotę rano na zajęcia plastyczne, zamiast szorować toalety w domu, żeby pisarz nie pozwolił, aby zżerała go zazdrość, żeby rodzic zrobił głęboki wdech, zamiast rzucić talerzem. Żebyśmy ja i ty stanęły przed swoimi kochankami nagie, nawet jeżeli wprawia nas to w olbrzymie zakłopotanie. Tak trzeba. To nasze zadanie. Robiąc to, wzmocnimy się i zyskamy jasność. Staniemy się bliższe temu, jakie pragniemy być. Nie musisz być młoda. Nie musisz być szczupła. Nie musisz być „seksowna” w takim tego słowa rozumieniu, jaki narzucają nam ograniczeni umysłowo idioci lansujący trendy. Nie musisz mieć sprężystego ciała, jędrnego tyłka i po wiek wieków sterczących piersi. Musisz znaleźć sposób na to, aby przejąć władzę nad własnym ciałem i zaspokoić swoje najskrytsze pragnienia. Musisz być wystarczająco odważna, aby nawiązać relację bliskości, na którą zasługujesz. Musisz zdjąć z siebie wszystko i powiedzieć: „Oto jestem”. W życiu przechodzimy niezliczoną ilość maleńkich rewolucji, miliony razy oddalamy się od samych siebie, a potem znów wracamy, żeby móc się rozwijać, zmieniać i dalej dobrze żyć. Być może ciało jest naszym ostatecznym wyzwaniem. To jedyne miejsce, którego nie możemy opuścić. Jesteśmy z nim związani do końca swoich dni. Większość kobiet i niektórzy mężczyźni przez całe życie usiłują poprawić je, ukryć, upiększyć, sprawić, aby stało się czymś innym, niż jest, lub udawało
coś innego. A co by było, gdybyśmy tego wszystkiego nie robili? Na to pytanie, Potrzebująca, musisz odpowiedzieć sama. Dzięki temu będziesz mogła zaspokoić swoje najskrytsze pragnienia. Nie pytaj: „Czy moi rówieśnicy, starzy mężczyźni o obwisłym ciele, zaakceptują i pokochają mnie, starą kobietę o obwisłym ciele?”. Zapytaj raczej: „Co mnie czeka po zakończeniu maleńkiej gigantycznej rewolucji, podczas której przestanę nienawidzić swojej skóry, a zacznę ją kochać?”. Czym zaowocuje to oswobodzenie? Tego nie wiemy – ani my, czyli nasze społeczeństwo, ani my, czyli nasza płeć, ani my, czyli ja i ty. Niewiedza ta jest jedną z największych porażek feminizmu. Wywalczyłyśmy prawo do decydowania o sobie, uznałyśmy swoją ważność i zdobyłyśmy szacunek, ale nigdy nie przestałyśmy się martwić o to, jak nasze tyłki wyglądają w dżinsach. Zapewne dzieje się tak z wielu powodów i istnieje całe mnóstwo seksistowskich przekonań, które słusznie możemy obarczyć winą za taki stan rzeczy. Jednak ostatecznie zmiana, jak zwykle, zależy tylko od nas. Społeczeństwo nie da ci pozwolenia na „bardziej fantazyjny i urozmaicony seks” z twoim obwisłym i starzejącym się ciałem, dlatego będziesz musiała ośmielić się sama po owo pozwolenie sięgnąć. Będzie to wymagało sporo odwagi, Potrzebująca, ale odwaga jest podstawowym elementem każdego dobrze przeżytego życia. Rozumiem, dlaczego się boisz. Nie zamierzam bagatelizować powagi tego, co niedawno się skończyło i co teraz się zaczyna, ale chcę ci bardzo jasno powiedzieć, że nie jest to chwila, w której powinnaś chować się w skorupie obaw i niepewności. Zasługujesz na to, żeby wyprostować się i rozwinąć skrzydła. Tyle że będziesz musiała sama je sobie doczepić. Teraz pogadajmy o facetach. Wielu z nich nie będzie brało cię pod uwagę jako ewentualnej kochanki, ponieważ będą woleli kogoś młodszego i jędrniejszego, ale wielu to nie znaczy wszyscy. Część mężczyzn będzie zachwycona spotkaniem z kobietą właśnie taką jak ty. Najbardziej seksowni, ale nie w sposób usankcjonowany przez nasze społeczeństwo, ludzie, jakich znam – starzy, grubi, sprawni inaczej, kobiety niedługo po porodzie – potrafią cudownie bezpośrednio mówić o tym, jacy są, i namawiam cię, żebyś przyjęła ich podejście. Zamiast próbować ukryć te aspekty wyglądu, które cię krępują, zaryzykuj i powiedz o nich na samym początku – zanim traficie do sypialni i w przypływie panicznego strachu będziesz usiłowała wśliznąć się niepostrzeżenie pod kołdrę. Co by się stało, gdybyś powiedziała do mężczyzny, który wkrótce ma cię przelecieć: „Bardzo się wstydzę swojego obwisłego ciała i nie jestem pewna, czy w ogóle pamiętam, jak uprawiać dobry seks, ponieważ przez wiele lat powtarzaliśmy z moim eks do znudzenia te same numery”. Z własnego doświadczenia wiem, że tego typu rozmowy ułatwiają sprawę. Pozwalają wyjść poza mur własnego lęku. Umożliwiają większą bliskość. Pokazują również, kim jest osoba, z którą zamierzamy się przespać. Czy twój potencjalny kochanek roześmieje się, powie, że jego zdaniem jesteś cudowna i najlepiej, żebyś już nic więcej nie mówiła, czy może odchrząknie i poda numer do chirurga plastycznego swojej byłej żony? Czy przyzna się do swoich obaw, czy może będzie się
wymądrzał na temat twoich? Czy ten facet rzeczywiście jest wart twojego ciała, czy też lepiej pożegnać się z nim czym prędzej? Wiem, że nam, kobietom, nieustannie wykłuwa się oczy wzorcami piękna rodem z pornograficznych albo hollywoodzkich produkcji, ale w prawdziwym życiu przekonałam się, że mężczyźni, z którymi warto iść do łóżka, mają o wiele bardziej przyjazny stosunek do kobiecego ciała ze wszystkimi jego niedoskonałościami, niż powszechnie się sądzi. „Naga i uśmiechnięta” – stwierdził kiedyś pewien mój kolega zapytany o ideał kochanki. Być może dzieje się tak, ponieważ mężczyźni to też ludzie o niedoskonałych ciałach, pełni obaw, niepewności i wad. Wybierz jednego z nich. Takiego, który będzie potrafił zmusić cię do myślenia, rozbawić i doprowadzić do orgazmu. Zaproś go, by przyłączył się do maleńkiej rewolucji zachodzącej w twoim nowym pięknym świecie. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
ZA MAŁO
Droga Przyjaciółko! W zeszłym roku poznałam świetnego faceta, chociaż wiem, że daleko mu jeszcze do dojrzałości (ma dwadzieścia cztery lata). Dobrze się dogadujemy, mamy podobne poczucie humoru i wspaniale nam ze sobą w łóżku. Po dziewięciu miesiącach znajomości wciąż czuję mrowienie w brzuchu, kiedy go widzę. Z początku nasz związek był dość luźny, ale z czasem poznaliśmy się lepiej i zaczęliśmy czuć się przy sobie zupełnie swobodnie. Gotujemy razem, wygłupiamy się, chodzimy na wyprawy, czytamy sobie, kochamy się na podłodze, a potem pieczemy ciasto i jemy je w łóżku. Najpierw nie przeszkadzało mi to, że nie mamy siebie na wyłączność, ale kiedy nasza relacja przekształciła się w coś więcej niż miłosna przygoda, zapragnęłam monogamicznego związku. Rozmawialiśmy na ten temat i usłyszałam, że sypianie z jedną osobą może stać się nudne, ale chłopak najwyraźniej lubi mnie, bo inaczej nie spędzałby ze mną tyle czasu. Powiedział, że się boi, że będę chciała go zmienić – zrobić z niego kogoś, kim nie jest. Nie zrozumiałam tego wtedy i teraz dalej nie rozumiem. A może jestem tępa? Lubi mnie, ale za mało, aby powiedzieć, że lubi tylko mnie? Może to aż takie proste? Wciąż widujemy się dość często, tyle że nie sypiamy ze sobą. Zależy mi na nim, ale nie wiem, czy przypadkiem nie robię głupio, trzymając się go i czekając, jak to wszystko się potoczy. Czy nie zadręczam sama siebie, nie wyrzucając go ze swojego życia? Pozdrawiam, Prosząca o Wskazówkę
Droga Prosząca o Wskazówkę! Dostaję wiele listów podobnych do twojego. W większości znajdują się szczegółowe opisy zdumiewających i doprowadzających do obłędu sytuacji i rozmów, jednak w gruncie rzeczy pytania zawarte w każdym z nich sprowadzają się do jednego: „Czy mogę przekonać osobę, na której punkcie mam bzika, żeby zbzikowała na moim punkcie?”. Krótka odpowiedź brzmi: nie. Długa odpowiedź brzmi: nie. Smutna, zdecydowana i prawdziwa odpowiedź brzmi tak samo ja ta, której sama sobie już
udzieliłaś: ten facet cię lubi, ale nie w taki sposób, w jaki ty lubisz jego. Czyli za mało. Teraz zatem musisz zdecydować, co chcesz w związku z tym zrobić. Czy będziesz umiała przyjaźnić się – a czasami chodzić do łóżka – z facetem, który ma mniejszego bzika na twoim punkcie niż ty na jego: a) nie czując się podle, b) nie żywiąc do niego urazy, c) nie pragnąc czegoś więcej?
Jeśli nie odpowiesz twierdząco na wszystkie trzy pytania, dobrze by było, żebyś dała sobie spokój z waszą znajomością, przynajmniej na jakiś czas, zanim nie dojdziesz do siebie po zawodzie z nim związanym. W życiu czeka nas mnóstwo udręki. Mnóstwo rzeczy, z powodu których będziemy się zadręczać. Nie pozwól, aby facet, który cię nie kocha, stał się jedną z nich. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
ODMOWA JEST ZŁOTEM
Najdroższa Przyjaciółko! Piszę do ciebie, chociaż w głębi serca czuję, że znam już przynajmniej część odpowiedzi na swoje pytanie. Uprzedzam o tym z góry, ponieważ mądrość ludowa głosi, że niezależnie od tego, jaką radę otrzymamy, i tak zawsze najchętniej słuchamy swoich własnych. Pytanie dotyczy mojego zbliżającego się ślubu i wesela, które razem z narzeczonym planujemy wyprawić w domu jego ojca w Europie. Ponieważ pochodzę ze Stanów Zjednoczonych, gości z mojej strony będzie o wiele mniej i muszę głęboko się zastanowić, kto zasługuje na zaproszenie. Mam trzydzieści lat i czuję, że dotarłam do takiego momentu w swoim życiu, w którym robię wszystko, co konieczne, aby nie zapominając o przeszłości, odciąć się od niej i spoglądać w przyszłość. Od kilku lat przechodzę terapię, usiłując zrobić porządek z trudnym dzieciństwem, przez które osoby takie jak ja wchodzą w dorosłość rozgoryczone i ze sporym bagażem problemów emocjonalnych. Alkoholizm, narkomania, przemoc fizyczna i emocjonalna – oraz matka, którą odkąd skończyłam pięć lat, musiałam zapewniać, że mój ojciec nie zginął w wypadku drogowym na jakimś odludziu – sprawiły, że jako dwudziestoparolatka większość czasu niebezpiecznie balansowałam na granicy odpowiedzialnego życia i staczania się po równi pochyłej. Mimo wszystko poszczęściło mi się. Uciekłam od rodziny, zamieszkałam w innym kraju. Znalazłam w sobie przebaczenie, dzięki któremu ponownie nawiązałam kontakt z matką. Zdobyłam się na odwagę, żeby stworzyć wokół siebie coś, co nazywam „normalnością”. Ludzie nie doceniają znaczenia normalności. Normalność oznacza, że nikt nie krzyczy, nie kłóci się i nie obraża. Normalność oznacza, że nie szlocham w swoim pokoju. Normalność oznacza, że Boże Narodzenie i inne rodzinne święta są naprawdę radosne. Normalność oznacza, przynajmniej dla niektórych, że bierze się ślub. Szykuję się więc do ślubu ze szczerym, wrażliwym człowiekiem pochodzącym z zupełnie normalnej rodziny, która wreszcie pozna moich dysfunkcyjnych, pogubionych i wciąż nieświadomych swoich wad krewnych. Jestem śmiertelnie przerażona perspektywą ich spotkania. Najbardziej jednak przeraża mnie ojciec, z którego powodu wycierpiałam się w dzieciństwie najbardziej. Mam mieszane uczucia w sprawie tego, czy powinnam zapraszać go na ślub. Po wielu latach nieobecności ojciec, który wciąż ma całe mnóstwo wad, niedawno wrócił do mojego życia. Odgrywa ważną rolę w życiu mojego młodszego brata. A teraz narzeczony chce go zaprosić na nasz ślub. Ostatnim razem, gdy widziałam ojca, był naćpany i pijany do nieprzytomności. Miał odwieźć mnie i brata na dworzec kolejowy (oczywiście tego nie zrobił). Jestem rozdarta. Nie spodziewam się, że dzień mojego ślubu będzie dniem idealnym. Jakaś część
mnie wierzy, że pomimo wszystkich katastrofalnych zdarzeń, które może spowodować mój ojciec, zaproszenie go na ślub okaże się przełomem w naszych stosunkach, oczyszczającym i uzdrawiającym przeżyciem. Potem jednak wyobrażam sobie minę mamy, gdy ojciec wypije o jeden lub dwa kieliszki za dużo i zacznie zabawiać przerażoną rodzinę mojego narzeczonego (ojciec upija się na wesoło). Chciałabym w końcu zamknąć ten temat, ale nie potrafię podjąć decyzji. Najprostszym rozwiązaniem byłoby nie zapraszać go, nie ryzykować i nie martwić się, że podczas „naszego dnia” będę kłębkiem nerwów. Jednak najprostsze rozwiązania nigdy mnie nie pociągały. Proszę, pomóż mi! Córka (być może) pogodzona z ojcem
Droga Córko! Za każdym razem gdy czytam twój list, w mojej głowie włącza się przeraźliwy alarm. Proszę, nie zapraszaj ojca na ślub. Ani jedno słowo w twoim liście nie mówi mi, że tego chcesz ani że powinnaś to zrobić. Najpierw załatwmy sprawę z twoim narzeczonym, ponieważ to on – a nie ty! – chce zaprosić twojego ojca na wasz ślub. Zakładam, że zaproponował to w dobrej wierze, zapewne zainspirowany obejrzanymi w hollywoodzkich filmach scenami cudownych przemienień i wzruszających pojednań wywołanych magią tego niepowtarzalnego dnia. Ale wiesz co? Jego zdanie w tej sprawie jest zupełnie nieistotne. Decyzja, czy zaprosić twojego ojca, w najmniejszym nawet stopniu nie zależy od niego. Pomysł twojego narzeczonego świadczy o tym, że albo nie zna wystarczająco dobrze historii twojej rodziny, albo nie ma pojęcia, jak bardzo dysfunkcyjnym osobnikiem jest twój ojciec. Proponuję, żebyś przeprowadziła z nim na ten temat szczegółową rozmowę w najbliższym możliwym czasie. Na przykład w tej chwili. Podziwiam cię za ciężką pracę, którą wykonałaś, żeby uporać się ze swoim dzieciństwem. Wiem, jak trudne i bolesne to zadanie, ale wiem też, o ile bogatsze stało się dzięki temu twoje życie. Z pewnością jednak rozumiesz, że przebaczenie nie oznacza zgody na to, aby ten, komu wybaczyłaś, fundował ci powtórkę z rozrywki. Przebaczenie oznacza, że znalazłaś sposób na to, aby iść przez życie z pełną świadomością wyrządzonej ci krzywdy, a jednocześnie nie pozwolić, żeby gniew i ból rządziły twoim życiem lub stanowiły podstawę twojej relacji z osobą, która cię skrzywdziła. Czasami ci, którym wybaczamy, zmieniają swoje postępowanie tak radykalnie, że możemy stworzyć z nimi więź równie bliską jak wcześniej (albo nawet bliższą). Czasami ci, którym wybaczamy, dalej są skończonymi dupkami, my zaś godzimy się z tym faktem, a jednocześnie staramy się trzymać ich na bezpieczny dystans na przykład pięciu tysięcy kilometrów od naszego przyjęcia weselnego. Wydaje mi się, że twój ojciec podpada pod tę drugą kategorię.
Co znaczy, iż musisz spojrzeć na sytuację trzeźwo. Jeśli na jednej stronie medalu, który należy ci się za zbudowanie pięknego życia na gruzach paskudnego dzieciństwa, widnieją słowa: „miłość, światłość, akceptacja, przebaczenie”, na drugiej stronie medalu znajduje się słowo: „nie”. Odmowa jest złotem. Odmowa jest źródłem siły dobrych wiedźm. Umożliwia zdrowym, emocjonalnie dojrzałym ludziom nawiązywanie relacji ze skończonymi dupkami w taki sposób, aby ograniczyć wpływ dupkowatości na własne życie do minimum. Mówię oczywiście o stawianiu granic. Mówię o obiektywnej ocenie działań człowieka, „z którego powodu wycierpiałaś się w dzieciństwie najbardziej”, i podjęciu przemyślanej decyzji dotyczącej ważnego wydarzenia w twoim życiu, w którym najważniejsza jesteś ty, twoje potrzeby i pragnienia. Sprawa w gruncie rzeczy jest jasna, jeśli pomyśleć o niej w ten sposób, prawda? Ojciec skrzywdził cię w dzieciństwie. Skrzywdził cię, gdy byłaś już dorosłą kobietą. I najprawdopodobniej skrzywdzi cię w dniu ślubu, jeśli stworzysz mu do tego okazję. To nie tak, że robi wszystkie te rzeczy, ponieważ cię nie kocha. Miłość jednak nie sprawi, że pijak przestanie być pijakiem, narcyz narcyzem, a dupek dupkiem. Twój ojciec najprawdopodobniej będzie się zachowywał podczas twojego ślubu tak samo, jak zachowywał się przez cały czas, odkąd go znasz. A nawet jeśli nie, jaki jest najlepszy możliwy scenariusz? Że przez cały dzień, który ma być najpiękniejszy w twoim życiu, będziesz się martwić, czy przypadkiem ojciec nie zrobi z siebie idioty, nie upokorzy cię, nie doprowadzi do wściekłości twojej mamy i nie zrazi do waszej rodziny teściów, a na koniec odetchniesz z ulgą, że tego wszystkiego nie zrobił? Brzmi zachęcająco? Tak sobie wyobrażasz ten dzień? Tego pragniesz? Oczywiście, że nie. Chcesz, żeby twój ojciec zachowywał się jak książę. A jeśli nie, to przynajmniej jak przyzwoity człowiek. Chcesz, żeby waga tego „najważniejszego dnia w twoim życiu” sprawiła, że choć raz ojciec przerośnie sam siebie i swoje nędzne życie, które wiódł, odkąd sięgasz pamięcią. Rozumiem cię. Znam to pragnienie. Kiedy myślę o własnym ojcu dłużej niż pięć sekund, zawsze odczuwam tę przeszywającą dziecięcą tęsknotę. Ale, córeczko, twój tatuś nie zamierza zrobić żadnej z tych rzeczy, których ty pragniesz. Ani jednej cholernej zakichanej rzeczy! Po prostu taki tatuś ci się nie trafił. Trafił ci się taki, który zrobi tylko to, co umie. To bardzo szlachetne z twojej strony, że wróciłaś nad bagno, w którym żyje twój ojciec, i wyciągnęłaś do niego rękę. Siła i wiara, na które musiałaś się zdobyć, żeby podjąć wysiłek naprawy relacji z ojcem, będą wiodły cię przez życie, niezależnie od tego, co zajdzie między wami dwojgiem. To bardzo cenna rzecz, Córko. Zrodzona z twojej determinacji i odwagi. Należy do ciebie. Niech będzie twoim przewodnikiem również w trakcie rozmowy z ojcem, gdy będziesz mu tłumaczyć, dlaczego nie zapraszasz go na swój ślub. Napisałaś, że niezaproszenie go jest „najprostszym rozwiązaniem”, ja jednak zachęcam cię, żebyś z najprostszego rozwiązania uczyniła najtrudniejsze wyzwanie. Niech twoja decyzja stanie się okazją do szczerej rozmowy z ojcem na temat tego, w jaki
sposób jego zachowanie wpływa na ciebie i twoją gotowość na wpuszczenie go z powrotem do swojego życia. Jeśli twój ojciec jest człowiekiem wartym głębszego uczucia, uszanuje twoją decyzję, nawet jeśli poczuje się urażony. Zrozumie, że pominięcie go na liście gości jest nie karą, ale konsekwencją tego, jakim był ojcem i jak postępował przez całe życie. Powie ci, że możecie uczcić twój ślub w inny sposób, i zaproponuje coś od siebie. Jeśli nie jest człowiekiem wartym głębszego uczucia, wpadnie w szał. Będzie cię obwiniał za swoje błędy. Powie, że jesteś samolubna i złośliwa. Prawdopodobnie wykreśli cię ze swojego życia. A być może nie będzie dla niego miało żadnego znaczenia to, że z powodu jego godnego ubolewania zachowania córka nie zaprosiła go na swój ślub. Być może guzik będzie go to obchodzić, jak zapewne wiele innych rzeczy w życiu. Ale wiesz co? Niezależnie od tego, jak zareaguje, jedno jest pewne: nie schrzani ci ślubu. Nie zakłóci dnia, który naprawdę powinien być idealny. Lub przynajmniej zbliżony do ideału. I chociaż to trudne i smutne, tylko ty możesz sprawić, że ów dzień taki będzie, tak samo jak sprawiłaś, że twoje życie stało się niemal idealne. Wiem, że będzie cudownie, kochana. Nie muszę nawet dostać zaproszenia, żeby utwierdzić się w tym przekonaniu. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
MIŁOŚĆ NIE JEST KONKURENCJĄ SPORTOWĄ
Droga Przyjaciółko! Mam dwadzieścia pięć lat i kilka miesięcy temu zaczęłam się spotykać ze wspaniałym facetem. Jest inteligentny, dobroduszny, zabawny i niesamowicie mnie pociąga. Bardzo się cieszę, że go poznałam, a jeszcze bardziej, że on lubi mnie tak samo jak ja jego. Cudownie nam ze sobą w łóżku, ale mój partner ma dziwny nawyk opowiadania o swoich doświadczeniach seksualnych. Nie wdaje się w szczegóły i nie sądzę, aby zdawał sobie sprawę z tego, że jego opowieści mi przeszkadzają. Myślę, że autentycznie mi ufa i po prostu chce porozmawiać o tych sprawach. Ostatnio zaczął mi opowiadać o orgii, w której kiedyś uczestniczył. Przerwałam mu i powiedziałam: „Przepraszam, ale nie chcę o tym słuchać”. Nie zdenerwował się i uszanował moją prośbę, ale teraz nie mogę uwolnić się od myśli na ten temat. Prześladują mnie. Bez przerwy. Wyobrażam sobie, co tam się działo, jakie były kobiety, i robię się cała chora: chora z zazdrości. Chora z niepewności. Chora ze strachu. Przeraża mnie to i doprowadza do szaleństwa. Nie martwię się, że mój chłopak mnie zdradzi, idąc na jakąś orgię, ale martwię się, że być może nie będę w stanie go zaspokoić. Nie wiem, co robić. Te obrazy wciąż do mnie wracają – inne, o których wspominał, również – ale nie wiem, czy rozmowa z nim na ten temat (czyli poznanie szczegółów, którymi moja wyobraźnia pewnie się nakarmi i zacznie mnożyć kolejne dręczące mnie scenariusze) poprawi sytuację, czy może tylko ją pogorszy. Czy cała ta sprawa, jeśli pozostawię ją naturalnemu biegowi, z czasem wyda mi się normalną częścią jego zdrowej przeszłości seksualnej, czy może powinnam powiedzieć mu, jakie uczucia wywołują we mnie te wszystkie uwagi, choć robiąc to, ryzykuję, że wyjdę na irracjonalną, niepewną siebie, zazdrosną kobietę, która mu nie ufa, a może nawet w pewien sposób go odtrąca? A jeśli powinnam z nim porozmawiać, jak nie podsycić ognia zazdrości, który już teraz trawi moje myśli? Pozdrawiam, Dręczona Jego Przeszłością Seksualną
Droga Dręczona Jego Przeszłością Seksualną! Hmm, zobaczmy. Twój chłopak jest: 1. Wspaniały.
2. Niezwykle inteligentny. 3. Dobroduszny. 4. Zabawny. 5. Świetny w łóżku. 6. Równie zapatrzony w ciebie jak ty w niego. 7. Ufający tobie. 8. Godny zaufania. 9. Pełen szacunku do ciebie. 10. Chętny do intymnych rozmów z tobą na temat swojego życia.
Mam zdjąć jedwabne rękawiczki i trzepnąć cię nimi po głowie? Dręczy cię nie seksualna przeszłość twojego chłopaka, ale twoja własna irracjonalność, brak pewności siebie i zazdrość i jeśli nie uporasz się z tymi uczuciami, w końcu odtrącisz swojego kochanka. Nie mówię tego, żeby cię skrytykować, kochanie. Jestem bezpośrednia, ponieważ szczerze chcę ci pomóc i ponieważ nie mam wątpliwości, że świetna z ciebie babka. Wiem, usłyszeć, że to ty stanowisz problem, to jak dostać kopniaka w tyłek, ale z drugiej strony to również fantastyczna wiadomość. W końcu jedyną osobą, którą możesz zmienić, jesteś ty sama. Zajmijmy się więc twoją obsesją. Mówisz, że znajomość doświadczeń seksualnych partnera wywołuje w tobie uczucia zazdrości, niepewności i obawy, że nie będziesz „w stanie go zaspokoić”. Naprawdę? Miłość ma to do siebie – zwłaszcza ta wolna, nieskrępowana i nieobłożona żadnymi zobowiązaniami, czyli taka, którą przeżywacie ty i twój partner – że odczuwający ją ludzie zwykle robią to, co chcą. Gdybyś nie zaspokajała go, wiedziałabyś o tym, ponieważ już dawno by z tobą nie był. To, że jest z tobą, znaczy, że bardzo cię lubi. Naprawdę bardzo. I nie chce być z żadną z tych wszystkich kobiet, z którymi spał. A przynajmniej nie aż tak bardzo, jak z tobą. W przeciwieństwie do tego, co wpierają nam programy telewizyjne adresowane do niedojrzałych panienek i chłopczyków oraz cały hollywoodzki przemysł zabijający prawdziwą duszę, miłość nie jest konkurencją sportową. Niektóre z kobiet, z którymi sypiał twój partner, mają lepsze tyłki niż ty. Niektóre są bystrzejsze, zabawniejsze, grubsze, bardziej wielkoduszne albo pochrzanione niż ty. Nie ma w tym nic złego. Nie ma to żadnego związku z tobą. Nie rywalizujesz z tamtymi kobietami. Biegniesz swoim własnym tempem w prywatnym wyścigu. Ludzie podobają nam się nie dlatego, że po naniesieniu na arkusz kalkulacyjny wymiarów ich ciała, ilorazu inteligencji i cech charakteru wypadają dobrze w porównaniu z innymi. Podobają nam się, bo nam się podobają, i już. A temu facetowi – twojemu kochankowi – mój zatroskany kwiatuszku, podobasz się ty. Nie zepsuj tego tylko dlatego, że kiedyś w przeszłości podobały mu się inne kobiety. Oczywiście będziesz czuła ukłucie w sercu na myśl, iż ocierały się one o twojego mężczyznę! Doskonale to rozumiem. Wiem, jak to jest. Nie tak dawno w piwnicy naszego domu natknęłam się na kopertę
zaadresowaną do mojego męża, a kiedy ją podniosłam, wypadło z niej około siedmiu tysięcy kawałeczków błyszczącego papieru, które złożone razem układały się w zdjęcie kobiety będącej ostatnią przede mną kochanką mojego męża. Kobieta ta nie była zwykłą jakąś tam sobie dziewczyną, ale niesamowicie gibką tancerką tańca współczesnego o ciele tak jędrnym i cholernie wygimnastykowanym, że przy niej wydawałam się równie kształtna i sprężysta jak Miss Piggy. A te siedem tysięcy kawałeczków wcale nie były wynikiem rozmyślnych działań mojego męża, który nie chciał więcej oglądać kobiety będącej ostatnią przede mną jego kochanką. Nie. Była to miłosna układanka, którą zrobiła dla niego ta kobieta – wiem o tym, ponieważ przeczytałam dołączony do podartego zdjęcia liścik z zachętą w stylu: „Chodź do mnie, Tygrysie”. Stałam więc między pajęczynami i nitkami z ubrań znoszonych na dół do prania i cierpliwie dopasowywałam siedem tysięcy kawałeczków, dopóki nie pojawiła się przede mną ona – w całej swojej olśniewającej, pięknie wyrzeźbionej i tak bardzo niepodobnej do mojej krasie. Poczułam się, jakby ktoś dźgnął mnie nożem prosto w brzuch. I to było wszystko. Zanim zgarnęłam siedem tysięcy kawałeczków jej podobizny na rękę i wsypałam je z powrotem do koperty, uczucie to zelżało i przypominało zwykłe ukłucie. Tego samego dnia poszłam z mężem na spacer, powiedziałam mu, co znalazłam, i trochę się z tego pośmialiśmy, a potem, mimo że znałam historię kobiety podartej na siedem tysięcy kawałeczków, zapytałam o nią ponownie – dlaczego go pociągała, co razem robili, dlaczego robił z nią to, co robił – i jeszcze przed końcem naszej rozmowy nie czułam już w brzuchu żadnego bólu. Czułam jedynie, że staliśmy się sobie z mężem bliżsi. Poczułam się tak, ponieważ rzeczywiście zbliżyliśmy się do siebie. Nie dlatego, że lepiej poznałam kobietę, przy której wychodzę na Miss Piggy, ale ponieważ lepiej poznałam wewnętrzny świat męża. Ogień zazdrości, który cię trawi, Dręczona – ten, który roznieca się, gdy twój mężczyzna próbuje podzielić się z tobą swoimi doświadczeniami seksualnymi – uniemożliwia ci zbliżenie się do partnera. Kobiety, które twój kochanek znał, które kochał, z którymi sypiał i uczestniczył w dzikich orgiach, są częściami jego życia. Pragnie ci o nich opowiedzieć, ponieważ pragnie pogłębić waszą relację, zdradzić ci o sobie takie rzeczy, jakich nie zdradza się byle komu. Na tym polega zażyłość. Na tym polega „to specjalne coś”. Jeśli ktoś chce się dzielić takimi sprawami z tobą, to dla ciebie prawdziwy zaszczyt. A jeśli ten ktoś przy okazji jest osobą, w której się zakochujesz, przenosisz się w wymiar dostępny tylko dla was dwojga. Czyż to nie wspaniałe? Owszem. To naprawdę wspaniałe, słonko. Kiedy kochanek opowiada ci o swojej przeszłości, zamiast zazdrości, niepewności i lęku powinna ogarniać cię wdzięczność. Namawiam cię, żebyś poszukała w sobie tego uczucia. Mieści się ono tuż za „ogniem zazdrości” płonącym w twoich myślach. Jestem przekonana, że przy odrobinie wysiłku uda ci się do niego dotrzeć.
Przeczytaj, proszę, list, który do mnie napisałaś, swojemu chłopakowi. Będzie to krępujące, ale i tak to zrób. Powiedz mu, jak się czujesz, nie przenosząc na niego odpowiedzialności za swoje uczucia. Zapytaj, z jakiego powodu opowiada ci o swojej przeszłości seksualnej. Zapytaj, czy chciałby dowiedzieć się czegoś na temat twoich doświadczeń w tej sferze. Potem każde z was niech opowie coś, co sprawi, że ta druga osoba poczuje się trochę tak, jakby dźgnięto ją nożem w brzuch. Odsłońcie się. Otwórzcie na siebie. Zacznijcie od tego. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
NIEZWYKŁE ŻYCIE
Droga Przyjaciółko! Moje pytanie nie dotyczy miłości ani seksu, związane jest raczej z poszukiwaniem tożsamości i dążeniem do uzyskania jak najlepszej jakości życia. Podobnie jak wielu innych Amerykanów borykam się z kłopotami finansowymi. Bez przerwy myślę o kredycie studenckim, który jest przyczyną niemal wszystkich stresów w moim życiu. Moi rodzice łaskawie zgodzili się podpisać umowę kredytową razem ze mną, jednak teraz nalegają, żebym przejęła cały ciężar zobowiązania na siebie. Zdaję sobie sprawę z tego, że robią to bardziej z konieczności niż ze złej woli, ale mimo to ich decyzja ma ogromny wpływ na moją i tak już kiepską sytuację finansową oraz marzenie o podjęciu studiów magisterskich. Złoszczę się na nich, że stawiają mnie w takim położeniu, zamiast wspierać mnie i pomóc zdobyć wykształcenie, dzięki któremu będę mogła dostać wymarzoną pracę, a potem złoszczę się na siebie za egoistyczne myślenie. Z rodzicami zawsze łączyła mnie trudna relacja i w pewnym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że nigdy nie dostanę od nich emocjonalnego wsparcia. Jestem wdzięczna, że pomogli mi sfinansować studia licencjackie. Jednak nigdy nie było między nami bliskości i często kontakt z nimi mnie męczy. Nasze rozmowy telefoniczne w stu procentach dotyczą kredytu studenckiego i właściwie nie ma w nich miejsca dla mnie jako osoby. Nie chcę patrzeć na siebie jedynie jako na kogoś, kto musi oddać pieniądze pożyczone na studia. Wiem, że wykształcenie, kredyt studencki i zawód w dużej mierze decydują o moim losie. Jednak jestem kimś więcej niż studentką, przyszłą pracowniczką i tak dalej. Jestem dwudziestopięcioletnią kobietą, która usiłuje zbudować jak najlepsze życie i być jak najlepszą osobą. Często jednak czuję się tak, jakby kredyt studencki określał moją tożsamość. Myślę o nim, gdy wychodzę na piwo, kupuję ciuchy i po prostu żyję. Nie wydaję bez umiaru i zawsze potrafiłam dobrze się rządzić pieniędzmi. Jednak w tej sytuacji nie pomoże nawet najbardziej oszczędne gospodarowanie. Zawsze starałam się mieć pozytywne podejście do świata. Kilka lat temu wpadłam w dość głęboki dołek, ale powoli udało mi się z niego wydostać. Zmieniłam wiele rzeczy, które nie podobały mi się w moim życiu. Oczywiście nie było to łatwe, ale w końcu złapałam drugi oddech. Mimo to sprawa z kredytem stresuje mnie tak bardzo, że trudno mi zachować optymistyczne nastawienie. Bardzo chciałabym się dowiedzieć, jak ty widzisz całą tę sytuację, Przyjaciółko. Chciałabym, żeby rodzice dostrzegli we mnie tryskającą życiem kobietę, którą jestem. Chciałabym sama siebie widzieć jako tryskającą życiem kobietę, którą staram się być i pragnę pozostać w przyszłości.
Pozdrawiam, Cienko Przędąca
Droga Cienko Przędąca! Na studia licencjackie nie dostałam ani grosza od rodziców (ani od żadnych innych krewnych, gwoli ścisłości). Nie dlatego, że mama i ojczym nie chcieli wesprzeć mnie finansowo, ale dlatego, że nie mogli. Nie ulegało wątpliwości, że będę musiała zacząć dokładać się do swojego utrzymania, gdy osiągnę wiek, w którym będę mogła zarabiać. To rozumiało się samo przez się. Musiałam pracować. Więc pracowałam. Zaczęłam, gdy miałam czternaście lat, i pracowałam przez całą szkołę średnią. Pieniądze, które zarabiałam, wydawałam na ciuchy, dodatkowe zajęcia w szkole, zdezelowany samochód, benzynę, ubezpieczenie auta, bilety do kina, tusz do rzęs i tak dalej. Moi rodzice byli niezwykle hojni. Wszystkim, co mieli, dzielili się ze mną i moim rodzeństwem. Zapewniali mi dach nad głową, karmili mnie, starali się, jak mogli, żeby wyprawić cudowne święta Bożego Narodzenia, ale od najmłodszych lat, jeśli chciałam coś mieć, sama musiałam sobie to kupić. Rodzice klepali biedę. Zwykle zimą kilka miesięcy było tak trudnych, że mama chodziła do miejscowego banku żywności po jedzenie. W latach gdy działał państwowy program pomocowy, moja rodzina dostawała od rządu federalnego kostki żółtego sera i torebki mleka w proszku. Przez całe dzieciństwo opiekę medyczną zapewniał mi program Medicaid, obejmujący dzieci żyjące w ubóstwie. Miesiąc przed osiemnastymi urodzinami wyprowadziłam się z domu rodziców. Dzięki pieniądzom zarobionym przez siebie oraz tym uzyskanym z pomocy społecznej, stypendiów oraz kredytu studenckiego mogłam opłacić studia licencjackie z zakresu literaturoznawstwa i gender studies. Zaciągniętego długu nie uregulowałam do dziś, pozostało mi do oddania jeszcze cztery tysiące osiemset siedemdziesiąt sześć dolarów. Przez wszystkie minione lata powtarzałam, czasami ze zdumieniem, innym razem ze złością, ale zwykle z rezygnacją i przewrotną wesołością: „Będę spłacać kredyty studenckie do czterdziestego trzeciego roku życia!”. Ale wiesz co? Macham do ciebie z lądu zamieszkanego przez czterdziestotrzylatków i chcę ci coś przekazać – miesiące mijają, jeden za drugim. I wygląda na to, że będę spłacać kredyty studenckie jeszcze w czterdziestym czwartym roku życia. Czy ten fakt zrujnował mi życie? Czy uniemożliwił osiągnięcie szczęścia, uprawianie zawodu pisarki albo kupno absurdalnie drogich butów kowbojskich? Czy zmusił mnie do rezygnacji z niedorzecznych z finansowego punktu widzenia wydatków w stylu wystawne kolacje, podróże, „organiczne” szampony i ekskluzywne przedszkola? Czy powstrzymał mnie przed adoptowaniem
kotów, które wymagają opieki weterynaryjnej idącej w tysiące dolarów, finansowaniem przedsięwzięć młodych artystów, kupowaniem wina po dwadzieścia dolarów za butelkę albo sporadycznymi wizytami u pedicurzystki? Nie. Mniej więcej przez połowę życia dźwigam ciężar spłacania pożyczki zaciągniętej w młodości, ale nigdy nie czułam, żeby „kredyt studencki określał moją tożsamość”. Nie wiem nawet, na czym miałoby to polegać. A ty? Dlaczego kredyt studencki miałby określać twoją tożsamość? Chyba jedynie dlatego, że nie potrafisz się zdystansować od tej sprawy, skarbie. Dlatego, że omotałaś się użalactwem i półprawdami niczym wytartym płaszczem. I z pewnością nie będzie ci to służyć. Przestań się nad sobą rozczulać. Nie mówię tego, żeby cię skrytykować – ja też regularnie się nad sobą rozczulam i też trzeba mi przypominać, żebym z tym wreszcie skończyła. Szczerość, na którą sobie pozwalam, bierze się nie z chęci oceny twojego postępowania, ale ze współczucia. Nikt za nas nie ułoży naszego życia. Musimy to zrobić sami, niezależnie od tego, czy jesteśmy bogaci, czy biedni, bez grosza przy duszy czy z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi, spadkobiercami obłędnej fortuny czy okropnej niesprawiedliwości. Musimy to zrobić niezależnie od rzeczywistości. Pomimo trudności. Pomimo tych wszystkich niesprawiedliwych, smutnych, gównianych rzeczy, które nam się przytrafiły. Użalanie się nad sobą to ślepy zaułek. Postanowiłaś, że mimo wszystko zapuścisz się w niego. Tylko ty możesz zdecydować, czy chcesz w nim utknąć na dobre, czy może wolisz zawrócić i wydostać się z niego. Wydostałaś się ze ślepego zaułka przynajmniej raz w życiu, Cienko Przędąca. Jakiś czas temu znalazłaś się w „głębokim dołku”, z którego udało ci się wyjść. Musisz ponownie zdobyć się na odwagę i powtórzyć ten wyczyn. Kredyty studenckie będą cię ograniczać tylko wtedy, kiedy im na to pozwolisz. Tak, musisz wykombinować, w jaki sposób je spłacić. Tak, potrafisz to zrobić. Tak, to upierdliwa sprawa. Ale dzięki niej, uwierz mi, zyskasz więcej, niż będziesz musiała oddać. Wiesz, co jest najfajniejszego w tym, że płaci się własne rachunki? To, że nikt nie może ci powiedzieć, co masz robić ze swoimi pieniędzmi. Mówisz, że rodzice nie wspierają cię emocjonalnie. Mówisz, że męczy cię kontakt z nimi. Mówisz, że nie widzą w tobie tryskającej życiem kobiety, którą jesteś. Cóż, w chwili gdy podpiszesz papier zwalniający ich z obowiązku spłacania twoich długów, ty sama również staniesz się wolna. Będziesz mogła ich kochać, pogardzać nimi, nawiązać taką relację, jaka będzie ci odpowiadała, ale nie będziesz już musiała zależeć od nich w tej jednej i niezwykle ważnej kwestii. Będziesz finansowo odpowiedzialna tylko przed sobą. Jeśli będą mówić lekceważąco o pracach, których się podejmiesz, albo krytykować to, w jaki sposób wydajesz pieniądze, będziesz mogła im z całą słusznością powiedzieć, że to nie ich zasmarkany interes. Nie będą mieli nad tobą absolutnie żadnej władzy w tym względzie. Nikt nie będzie miał. Taki stan rzeczy przyniesie ci
niesamowitą swobodę. Przyniesie również dużo trudności. Wiem o tym, skarbie. Naprawdę coś o tym wiem. Wiele lat temu przez przypadek spotkałam się ze znajomą, którą nazwę Kate, kilka dni po ceremonii rozdania dyplomów ukończenia studiów (chociaż w moim wypadku było to ukończenie „warunkowe”, jeśli mogę to tak ująć – zobacz rozdział Przyszłość ma pradawne serce). Kate była ze swoimi rodzicami, którzy nie tylko w całości zapłacili za jej studia, ale również zafundowali jej pierwszy rok nauki za granicą, w Hiszpanii, a podczas wakacji umożliwiali jej „wszechstronny rozwój”, załatwiając nieodpłatne staże w czasopiśmie dla mężczyzn „GQ”, finansując pobyt we Francji w ramach wymiany studenckiej oraz udział w wykopaliskach archeologicznych w Bóg wie jakim fantastycznym miejscu na ziemi. Gdy stałyśmy na ulicy i rozmawiałyśmy, dowiedziałam się, że: a) z okazji ukończenia studiów Kate dostała od rodziców w prezencie nowiutki samochód, oraz b) Kate i jej mama cały dzień były na zakupach, żeby sprawić Kate nową garderobę potrzebną w jej pierwszej pracy. Warto przy tym zauważyć, że Kate nie miała jeszcze tej pracy. Składała podania w różnych miejscach i spokojnie czekała na odpowiedź, pozostając na utrzymaniu rodziców. Wysyłała wspaniałe życiorysy, w których widniały nazwy różnych państw i modnych czasopism, do bez wątpienia równie wspaniałych pracodawców i nie miałam żadnych wątpliwości, że w końcu doczeka się wspaniałej propozycji. Ze wszystkich sił powstrzymywałam się, żeby nie walnąć jej prosto w brzuch. W przeciwieństwie do Kate miałam już za sobą pierwsze doświadczenia w prawdziwej pracy. Szczerze mówiąc, miałam doświadczenia zebrane w szesnastu miejscach pracy, jeśli nie liczyć tych lat, gdy dorabiałam jako niania, jeszcze zanim mogłam być legalnie zatrudniona. W przeszłości pracowałam jako pomocnica dozorcy (ku swojemu upokorzeniu we własnej szkole średniej), sprzedawczyni w barze fast food, pracownica fizyczna w rezerwacie przyrody, asystentka pośrednika w handlu nieruchomościami, nauczycielka języka angielskiego jako języka obcego, sprzedawczyni lemoniady, reporterka w lokalnej gazecie, ankieterka lewicowej organizacji non profit, kelnerka w japońskiej restauracji, koordynatorka pracująca społecznie w organizacji chroniącej prawa reprodukcyjne, zbieraczka jagód na farmie, kelnerka w restauracji wegetariańskiej, „kawiarka” w firmie księgowej, doradczyni do spraw rozwiązywania konfliktów między studentami i wykładowcami, asystentka wykładowcy gender studies oraz tymczasowa pracownica biurowa w kilku miejscach, które raczej nie przypominały biur i miały mniej wspólnego z pracą typowo „biurową”, a więcej ze staniem na betonowej posadzce w ubraniu ochronnym (złożonym z siatki na włosy, papierowej maski i fartucha, okularów oraz lateksowych rękawiczek) i umieszczaniem za pomocą pincety dwóch wyciorów do fajki w sterylnych pudełkach, które powoli, jedno po drugim, podjeżdżały do mnie na przenośniku taśmowym przez osiem koszmarnych godzin dziennie.
W tamtych latach nieraz płakałam z wściekłości. Marzyłam, żeby zostać pisarką. Pragnęłam tego tak bardzo, że na myśl o tym skręcało mnie w brzuchu. A przecież żeby zostać pisarką – byłam przekonana – powinnam wieść niezwykłe życie, czyli przeżywać te wszystkie niesamowite rzeczy, które przypadły w udziale Kate. Powinnam doświadczyć innej kultury i zobaczyć świat. Powinnam mówić po francusku i zadawać się z ludźmi, którzy znają ludzi, którzy pracują w czasopiśmie „GQ”. Zamiast tego musiałam chwytać się różnych zajęć, żeby tylko zapłacić rachunki, a wszystko przez to, że nie miałam szczęścia urodzić się w bogatej rodzinie To było tak cholernie niesprawiedliwe. Dlaczego Kate mogła studiować przez rok w Hiszpanii? Dlaczego mogła napisać „Francja” w swoim życiorysie? Dlaczego uzyskała tytuł licencjata, nie zaciągając pożyczki, a do tego w nagrodę dostała nowy samochód? Dlaczego miała dwoje rodziców, którzy w następnych latach mogli wspierać ją finansowo, a potem – w dalekiej przyszłości, ale zawsze – zostawić jej pokaźny spadek? Ja nie dostałam żadnego spadku! Moja mama zmarła trzy miesiące przed tym, nim „skończyłam” studia, i wszystkim, co mi zostawiła, była wiekowa, przerdzewiała toyota, którą szybko sprzedałam jakiemuś facetowi za pięćset dolarów. Niech to szlag. Ostatecznie rzecz sprowadza się do jednego, Cienko Przędąca: nie ma żadnego „dlaczego”. Nie masz prawa do kart, które w rozdaniu twoim zdaniem powinny się trafić tobie. Masz za to obowiązek ugrać jak najwięcej tymi, które trzymasz w ręku. I, skarbie, w moim i twoim wypadku los okazał się wyjątkowo hojny. Rodzice pomagali ci finansowo podczas studiów i zakładając, że skończyłaś je wcześniej niż przed dwudziestym piątym rokiem życia (założenie to może, ale nie musi być poprawne), pomogli ci spłacać raty kredytu studenckiego również w latach następujących tuż po uzyskaniu tytułu licencjata. Odmówili dalszego wsparcia finansowego nie dlatego, że chcą cię ukarać, ale dlatego, że sprawiałoby im to trudność. Wydaje mi się to zupełnie rozsądne i sprawiedliwe. Jesteś wykształconą dorosłą osobą zdrową na ciele i umyśle, a do tego z silnym charakterem, i nie ma żadnego powodu, dla którego nie miałabyś stać się samowystarczalna pod względem finansowym, nawet jeśli oznacza to, że musisz zarabiać pieniądze w sposób niekoniecznie dla ciebie przyjemny. Piszesz, że jesteś wdzięczna rodzicom za finansową pomoc podczas studiów licencjackich, ale trudno mi doszukać się wdzięczności w twoim liście. Z niemal każdego słowa wyziera złość na nich za to, że każą ci przejąć na siebie obowiązek spłacania kredytu studenckiego. Wspominam o tym, ponieważ moim zdaniem ważne jest, abyś dostrzegła to uczucie i je rozpoznała. Złość nie bierze się z wdzięczności. Bierze się z przekonania, że należą ci się pieniądze rodziców. Musisz najzwyczajniej w świecie pogodzić się z myślą, iż to nieprawda. To, że rodzice odmówili spłacania twojego kredytu studenckiego, ponieważ ich na to nie stać, może pogrzebać twoje „marzenie o podjęciu studiów magisterskich” tylko wtedy, jeśli na to
pozwolisz. Naprawdę zamierzasz zrezygnować z marzeń dlatego, że będziesz musiała płacić o jeden rachunek więcej niż do tej pory? Naprawdę tak łatwo się poddajesz przeciwnościom losu? Nie wspominasz, w jakim kierunku chcesz się kształcić, ale zapewniam cię, że istnieje wiele sposobów na sfinansowanie studiów magisterskich. Znam mnóstwo osób, które nie zbankrutowały przez zdobycie magisterium. Wiele uczelni ma fundusze przeznaczone dla studentów pragnących odłożyć w czasie zapłatę czesnego, a także proponuje różnego rodzaju stypendia, odpłatne programy badawcze i asystentury oraz – owszem – kredyty studenckie. W twojej sytuacji prawdopodobnie najważniejsza jest wiadomość, że często możliwe jest albo umorzenie jakiejś części długu, albo odroczenie jego spłaty. Trudna sytuacja materialna, bezrobocie, kontynuacja nauki (to znaczy podjęcie studiów magisterskich!), praca w pewnych zawodach oraz służba w Korpusie Pokoju lub wykonywanie innych prac na rzecz społeczności lokalnej zwykle uprawniają do odroczenia lub umorzenia kredytu studenckiego. Namawiam cię, żebyś się dowiedziała, jakie masz możliwości, i opracowała plan, który przyniesie ci poczucie bezpieczeństwa i spokój. W internecie znajdziesz wiele stron szczegółowo opisujących kwestie streszczone przeze mnie powyżej. Jedno wiem na pewno: nie ma sensu wariować z powodu kredytu studenckiego. Poradzisz sobie. To tylko pieniądze. Na dodatek dobrze wydane. Oprócz ludzi, których kocham, niczego nie cenię w życiu bardziej niż wykształcenia. Gdy tylko spłacę swój kredyt studencki, zaczniemy z mężem oszczędzać na studia dla naszych dzieci. Marzy mi się, żeby ich doświadczenia z edukacją wyższą bardziej niż moje własne przypominały te, które przypadły w udziale Kate. Chciałabym, żeby moje dzieci mogły się skupić przede wszystkim na nauce, a nie znajdować na nią czas gdzieś w przerwie między jedną pracą a drugą. Żeby pierwszy rok studiów mogły odbyć za granicą, w kraju, który im się zamarzy. Chciałabym, żeby odbywały wspaniałe staże, co będzie możliwe jedynie przy wsparciu finansowym z naszej strony, żeby jeździły na wymiany studenckie i brały udział w fascynujących wykopaliskach archeologicznych. Chciałabym zafundować im to wszystko, czego ja nigdy nie miałam, ponieważ nikt nie był w stanie zafundować tego mnie. Już teraz wyobrażam sobie, ile dzięki temu zyskają. Potrafię jednak wyobrazić sobie także, czego nie zyskają, jeśli mnie i mężowi uda się zapewnić im edukację wyższą na poziomie, o jakim sama kiedyś marzyłam. Okazuje się, że wiele się nauczyłam przez to, że nie mogłam pojechać do Francji. Okazuje się, że stanie na betonowej posadzce w ubraniu ochronnym (złożonym z siatki na włosy, papierowej maski i fartucha, okularów oraz lateksowych rękawiczek) i umieszczanie za pomocą pincety dwóch wyciorów do fajki w sterylnych pudełkach, które powoli, jedno po drugim, podjeżdżały do mnie na przenośniku taśmowym przez osiem koszmarnych godzin dziennie, nauczyło mnie ważnych rzeczy, których inaczej nie mogłabym się nauczyć. Ta praca oraz piętnaście innych, które wykonywałam przed ukończeniem studiów licencjackich, były moim własnym sposobem na „wszechstronny rozwój”. Zmieniły moje życie na lepsze, chociaż musiało minąć trochę czasu, zanim doceniłam ich wartość.
Dodały mi wiary we własne umiejętności. Zapewniły jedyny w swoim rodzaju wgląd w rzeczywistość bliską i egzotyczną zarazem. Pozwoliły nabrać dystansu. Wkurzyły mnie. Otworzyły mi oczy na realia, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Wzmocniły mnie, zmusiły do poświęceń, uświadomiły, jak mało wiem, a jednocześnie jak wiele. Umożliwiły poznanie osób, które mogłyby sfinansować studia dziesiątkom tysięcy dzieci, oraz ludzi, którzy skręcaliby się ze śmiechu, gdybym im się poskarżyła, że uważam za ogromną niesprawiedliwość to, że będę musiała spłacać kredyt studencki do czterdziestego trzeciego roku życia. Te wszystkie doświadczenia sprawiły, że moje życie stało się niezwykłe. Złożyły się na edukację, której nie można kupić za żadne pieniądze. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
WIADOME NIEWIADOME
Droga Przyjaciółko! Spotykałem się przez pewien czas z jedną dziewczyną, dopóki nie zrozumiałem, że jest egocentryczną wariatką. W zeszłym roku ona i jej najlepsza przyjaciółka pokłóciły się i przestały ze sobą przyjaźnić. Przyjaciółka mojej eks zadzwoniła do mnie pewnego wieczoru i zaprosiła do siebie. Od słowa do słowa w końcu wylądowaliśmy w łóżku. Kilkanaście dni później ta była przyjaciółka mojej eks spotkała się ze mną. Miała na głowie dziwną perukę z krótkimi włosami i powiedziała mi, że jest zaręczona i nie możemy być nikim więcej niż przyjaciółmi. Problem w tym, że przez te dwa tygodnie, kiedy się spotykaliśmy, zbliżyłem się do niej bardziej niż do mojej eks przez kilka miesięcy, kiedy byliśmy razem. Proszę, pomóż mi zdecydować, czy powinienem w ogóle odzywać się do którejś z nich. Nie jestem superinteligentnym facetem, ale wiem, co to miłość. Gump
Drogi Gumpie! Prędzej oddałabym się plastikowemu flamingowi ogrodowemu, niż zagłosowała na republikanina, ale gdy zastanawiam się nad twoją sytuacją, nie mogę się powstrzymać, żeby nie zacytować byłego sekretarza obrony Donalda Rumsfelda, który dość mądrze zauważył: „Istnieją wiadome wiadome. Są to rzeczy, o których wiemy, że je wiemy. Istnieją też wiadome niewiadome, czyli rzeczy, o których wiemy, że ich nie wiemy. Ale istnieją również niewiadome niewiadome, to znaczy rzeczy, o których nie wiemy, że ich nie wiemy”. Pozwolisz, Gumpie, że zaczniemy rozwiązywanie twojego trójkątnego problemu od wyliczenia wiadomych wiadomych? a) Uznałeś, że twoja była dziewczyna jest wariatką, i z nią zerwałeś. b) Sypiałeś przez dwa tygodnie z byłą najlepszą przyjaciółką swojej byłej dziewczyny i poczułeś, że się „zbliżyliście”. c) Pomimo owego zbliżenia była najlepsza przyjaciółka twojej byłej dziewczyny włożyła perukę i oznajmiła, że nie zamierza więcej z tobą sypiać, ponieważ wkrótce wstąpi w (prawdopodobnie) monogamiczny i trwający do końca życia związek z kimś innym.
W tym momencie zaczynają się wiadome niewiadome: a) Skąd ta peruka? A jeśli już, dlaczego z irytująco krótkimi włosami? b) Czy była przyjaciółka twojej byłej dziewczyny faktycznie jest zaręczona, czy może wymyśliła tę melodramatyczną wymówkę,
żeby skutecznie cię spławić? c) Jak to możliwe, że aż tyle kobiet, które są czyimiś byłymi dziewczynami, to wariatki? I co się potem z nimi dzieje? Czy w końcu rodzą dzieci, opiekują się rodzicami w podeszłym wieku i w niedzielne poranki smażą na gigantycznych patelniach jajecznice dla bandy obiboków, którzy po godzinie mają czelność pytać, co na obiad, czy może istnieje jakaś sieć Przytułków dla Zwariowanych Bab, posiadająca oddziały w każdym większym mieście i zapewniająca schronienie wszystkim kobietom niegdyś kochających mężczyzn, którzy później uznali je za zwariowane baby?
W ten sposób przechodzimy do niewiadomych niewiadomych, Gumpie, czyli rzeczy, o których nie wiemy, że ich nie wiemy. a) Nie czujesz nic do tych kobiet. b) Te kobiety nie czują niczego do ciebie. c) A mimo wszystko. d) A mimo wszystko! e) Jesteś kochany.
Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
TWOJA WYSPA
Droga Przyjaciółko! Jestem osobą transgender. Dwadzieścia osiem lat temu urodziłem się kobietą i odkąd pamiętam, wiedziałem, że miałem być mężczyzną. Dzieciństwo i wiek dojrzewania obfitowały w bolesne przeżycia, jakich można się spodziewać w takiej sytuacji, zwłaszcza że wychowałem się w niewielkim mieście – rówieśnicy dokuczali mi, rodzina (ogólnie rzecz biorąc kochająca) nie rozumiała. Siedem lat temu powiedziałem mamie i tacie, że zamierzam przejść zmianę płci. Wiadomość ta zmartwiła ich i rozwścieczyła. Mówili rzeczy najgorsze, jakie można powiedzieć drugiemu człowiekowi, zwłaszcza jeśli ten człowiek jest ich własnym dzieckiem. W rezultacie zerwałem z nimi kontakt i przeprowadziłem się do dużego miasta, gdzie obecnie mieszkam i ułożyłem sobie życie już jako mężczyzna. Zdobyłem dobrych przyjaciół i miłość. Uwielbiam swoją pracę. Jestem szczęśliwy z powodu tego, kim się stałem, i tego, w jaki sposób wszystko sobie poukładałem. Czuję się tak, jakbym stworzył swoją własną wyspę, odciętą od świata z przeszłości i bezpieczną. Dobrze mi z tym. Kilka dni temu po latach milczenia odezwali się do mnie rodzice. Napisali e-mail, który zwalił mnie z nóg. Przepraszają w nim za to, jak zareagowali, kiedy powiedziałem im o swoich planach dotyczących zmiany płci. Piszą, że jest im przykro, że wtedy tego nie rozumieli, ale że teraz już rozumieją – a przynajmniej pogodzili się z tym na tyle, żebyśmy mogli znów nawiązać kontakt. Piszą, że za mną tęsknią i że mnie kochają. Przyjaciółko, chcą mnie odzyskać. Rozbeczałem się jak dziecko, czym sam siebie zaskoczyłem. Wiem, że może zabrzmi to dziwnie, ale myślałem, że nie kocham już swoich rodziców, a jeśli już, to miłość ta bardzo zmalała, ponieważ mnie odrzucili i długo się nie kontaktowaliśmy. Kiedy jednak dostałem od nich wiadomość, wiele uczuć odżyło. Przeraża mnie to. Powiodło mi się, ponieważ jestem twardy. Zostałem osierocony, ale świetnie sobie radziłem bez rodziców. Czy mam się ugiąć, przebaczyć i nawiązać z nimi kontakt, a nawet ich odwiedzić, o co proszą w e-mailu? Czy odpisać, że dziękuję, ale biorąc pod uwagę to, co stało się w przeszłości, nie widzę możliwości, żeby wrócili do mojego życia? Osierocony
Drogi Osierocony!
Proszę, przebacz rodzicom. Nie rób tego dla nich. Zrób to dla siebie. Zasłużyłeś na to, co ci przyniesie przebaczenie. Stworzyłeś siebie od nowa. Twoi mama i tata mogą również stworzyć coś nowego – przestrzeń, w której będą mogli w końcu pokochać prawdziwego ciebie. Pozwól im na to. Odwzajemnij ich miłość. Zobacz, jakie to uczucie. To, co zrobili ci siedem lat temu, jest straszne. Teraz już o tym wiedzą. Żałują tego. Dojrzeli, zmienili się i zrozumieli rzeczy, które wcześniej ich zdumiewały i dezorientowały. Jeśli nie zaakceptujesz ich takimi, jacy stali się w ciągu tych kilku lat braku kontaktu, postąpisz podobnie jak oni, gdy nie zaakceptowali cię takim, jaki byłeś. Okażesz się osobą zalęknioną i karzącą. Nie silną, ale słabą. Jesteś twardy. Musiałeś zadawać niewyobrażalne pytania, znosić upokorzenia, zmagać się z konfliktem wewnętrznym i przedefiniować swoje życie w sposób, którego większość ludzi nie może sobie wyobrazić. Ale wiesz co? Twoi rodzice również. Mieli córeczkę, która stała się zupełnie kimś innym, niż się spodziewali. Okazali się okrutni i małostkowi w chwili, gdy najbardziej ich potrzebowałeś, ale tylko dlatego, że tonęli we własnych lękach i niewiedzy. Teraz już nie toną. Zajęło im to siedem lat, ale dopłynęli do brzegu. W końcu przybyli na twoją wyspę. Powitaj ich. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
CZĘŚĆ CZWARTA
NIE MUSISZ BYĆ DLA MNIE PORANIONA
Gdyby miłość była zwierzęciem, jakiego byłaby gatunku i czy można byłoby ją wytresować? Miłość byłaby dwoma zwierzętami: kolibrem i wężem. Obydwa nie są w najmniejszym stopniu podatne na tresurę. Czy przydarzyła ci się kiedyś dziwna, niewytłumaczalna rzecz? Pewnego razu wspinałam się na górę w Nowym Meksyku. Był marzec, miejscami na szlaku wciąż leżał śnieg. Przez wiele godzin nikogo nie spotkałam, aż w końcu natknęłam się na dwoje ludzi – mężczyznę i kobietę – którzy również dopiero co się spotkali. Byliśmy trójką nieznajomych, którzy poznali się na górze w Nowym Meksyku. Zaczęliśmy rozmawiać i po mniej więcej pięciu minutach znajomości okazało się, że wszyscy urodziliśmy się tego samego dnia, a na dodatek w trzech następujących kolejno po sobie latach. Gawędziliśmy dalej, aż w pewnym momencie wiatr przywiał nam pod stopy trzy pióra. Podnieśliśmy je. Co robisz, kiedy nie wiesz, jaką decyzję podjąć w danej sprawie? Rozmawiam z partnerem i przyjaciółmi. Sporządzam listę. Staram się przeanalizować sytuację, patrząc przez pryzmat „najlepszej części siebie” – tej, która jest wielkoduszna, rozsądna, skłonna do przebaczenia, kochająca, wspaniałomyślna i wdzięczna. Usiłuję sobie wyobrazić, jaki wybór wydałby mi się najlepszy za rok. Zastanawiam się nad konsekwencjami różnych kroków, które mogłabym podjąć. Przyglądam się temu, co mną powoduje, moim pragnieniom, obawom, rzeczom, które mogę stracić i zyskać. Kieruję się w stronę światła, nawet jeśli to trudna droga. Ufam sobie. Nie tracę wiary. Czasem coś schrzanię. Na czym opiera się twoja duchowość? Nie wierzę w takiego Boga, jaki występuje w rozumieniu większości ludzi, ale wierzę, że w każdym z nas istnieje boski duch. Wierzę, że jest w nas coś większego od nas samych i możemy tego
doświadczyć, jeśli wiedziemy życie prawe, pełne współczucia i miłości. Co chciałabyś powiedzieć nam o seksie? Węże. Kolibry. Być może niedźwiedź polarny. ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
MAGIA PRAGNIEŃ
Droga Przyjaciółko! Jestem sześćdziesięcioczteroletnim mężczyzną, od pięciu lat samotnym. Mój ostatni związek trwał dziesięć lat, z czego osiem było naprawdę cudownych. Moja była partnerka miała czwórkę dorosłych dzieci i troje wnucząt. Bardzo lubiłem jej dzieci i pokochałem wnuki. Rok, który nastąpił po zakończeniu związku z nią, był najtrudniejszym okresem w moim życiu. (Mimo że straciłem ojca, ucząc się jeszcze w szkole średniej, dwanaście miesięcy służyłem w Wietnamie i byłem przy innej mojej partnerce, gdy umierała na raka). Żeby poradzić sobie z cierpieniem po rozstaniu, zaangażowałem się w działalność wolontariacką. W ciągu ostatnich czterech lat pracowałem w hospicjum, byłem członkiem zarządu organizacji non profit pomagającej ofiarom przemocy domowej i seksualnej, prowadziłem zajęcia z uczniami gimnazjum i pracowałem w telefonie zaufania dla chorych na AIDS. W tym czasie spotykałem się z kilkoma kobietami, które poznałem na portalach randkowych, i z jedną z nich się zaprzyjaźniłem, ale nie trafiłem na miłość. Odkąd zerwałem z partnerką, współżyłem jeden raz z kobietą, której za to zapłaciłem. Nie było to satysfakcjonujące przeżycie. Bardzo brakuje mi seksu, ale brakuje mi również kogoś, z kim mógłbym porozmawiać podczas kolacji czy przy kawie. W telefonie zaufania, w którym działam, zatrudniono nową koordynatorkę do spraw wolontariatu, wspaniałą kobietę. Jest tak zachwycająca, że przełamałem swoje lęki i zaprosiłem ją do teatru. Powiedziała, że nie może ze mną pójść, ponieważ przyjeżdża do niej przyjaciółka. Uwierzyłem. Wiem, że powinienem zaprosić ją ponownie, bo wydawała się cieszyć z mojej propozycji, ale boję się między innymi tego, że jestem dla niej za stary – mógłbym być jej ojcem. Nie chcę wyjść na obleśnego starucha! Moja psycholog powiedziała, żebym postarał się z początku być bardziej na luzie – nie brać wszystkiego zbyt serio i podejść do sytuacji z humorem. „Bądź jak Cary Grant!” – doradziła. Ja jednak nie wiem, czy potrafię to zrobić, Przyjaciółko. Daję dużo z siebie innym ludziom, ale sam również mam potrzeby emocjonalne. Pragnę seksu, uczucia, bliskości emocjonalnej. Pragnę, żeby komuś na mnie zależało. Wiem, że już teraz jestem ważny dla wielu osób, ale chciałbym być ważny dla kogoś wyjątkowego. Chcę być kochany i czuć się kochany, chcę, żeby ktoś przy mnie był. Tęsknię za tym tak bardzo, że obawiam się, iż nie mogę tyle wymagać od nikogo. Boję się, że jeśli koordynatorka rzeczywiście się ze mną umówi, powiem jej o tym wszystkim od razu i chociaż okaże mi zrozumienie, wystraszy się, ponieważ wyjdę na desperata. Oczywiście wiem, że nawet jeśli zacznę się z nią spotykać, może być tak, że nie będę odpowiedni dla
niej albo ona nie będzie odpowiednia dla mnie. Chciałbym jednak zaryzykować i się przekonać. Nie chcę, żeby przeszkodziły mi w tym moje lęki. Co o tym sądzisz, Przyjaciółko? Bojący się, że Pragnie zbyt Wiele
Drogi Bojący się, że Pragnie zbyt Wiele! To oczywiste, że chcesz, żeby kochał cię ktoś wyjątkowy. Większość ludzi, którzy do mnie piszą, pyta, w jaki sposób to osiągnąć. Niektórzy są „atrakcyjni, inteligentni dwudziestopięcioletni”, inni „czterdziestodwuletni, nieco pulchni, ale pełni radości życia”, jeszcze inni „fantastyczni, ale pogubieni”. Wielu z nich to nastolatkowie lub dwudziestoparolatkowie, którzy po raz pierwszy przeżyli poważny zawód miłosny i są przekonani, że nigdy już nie znajdą takiego uczucia. Czasami dostaję e-maile od dojrzałych, doświadczonych osób, takich jak ty, które powoli tracą nadzieję. Każdy list jest niepowtarzalny, ale ich przekaz jest jednakowy: „Pragnę miłości i boję się, że nigdy jej nie zaznam”. Trudno mi odpowiadać na takie listy, ponieważ jestem redaktorką działu porad, a nie wróżką. Zamiast kryształowej kuli mam jedynie słowa. Nie potrafię przewidzieć, kiedy zaznasz miłości ani jak ją znajdziesz, nie mogę nawet obiecać, że w ogóle na nią trafisz. Mogę tylko stwierdzić z całą pewnością, że jesteś wart miłości, że pragnąc jej, nigdy nie pragniesz zbyt wiele i nie jesteś szalony, bojąc się, iż więcej jej nie zaznasz, chociaż twoje obawy prawdopodobnie są bezpodstawne. Miłość jest naszym podstawowym pokarmem. Bez niej życie nie ma zbyt wiele sensu. To najlepsza rzecz, jaką możemy dać, i najcenniejsza, jaką otrzymujemy. Jest warta całego tego zamieszania. Wydaje się, że robisz wszystko dobrze, skarbie. Wyłowiłam twój list z zalewu e-maili od osób spragnionych miłości, ponieważ uderzyła mnie wyzierająca z niego dojrzałość. Szukasz uczucia, ale nie pozwalasz, aby przesłoniło ci to resztę życia. Po ostatnim (bardzo bolesnym) rozstaniu zdecydowałeś nie poddać się przygnębieniu. Postanowiłeś dać coś z siebie innym, angażując się w działalność ważną dla ciebie i społeczności, w której żyjesz. Nie dziwi mnie, że dzięki temu poznałeś osobę naprawdę mogącą cię zainteresować. Porozmawiajmy więc o niej. O „zachwycającej” koordynatorce. Zgadzam się z tobą, że nie powinieneś pozwolić, aby lęki przeszkodziły ci w zaproszeniu jej na randkę. Pamiętaj tylko, aby nie brać zbytnio do siebie, jeśli odmówi. Przychodzą mi do głowy dwa powody, dla których mogłaby odrzucić twoją propozycję. Pierwszym z nich jest spora różnica wieku – wiele kobiet jest gotowych spotykać się z mężczyznami spoza własnej grupy wiekowej, ale część takiej gotowości w sobie nie ma. Drugim powodem jest twój status wolontariusza w organizacji, która ją zatrudnia – być może
narzucony przez pracodawcę regulamin zabrania jej umawiania się z podwładnymi, a może ona sama ma w tej kwestii pewne zasady (w końcu w pracy jest twoją przełożoną). Nie dowiesz się tego wszystkiego, dopóki nie spytasz. Proponuję, żebyś zaprosił ją na spotkanie, nie podając konkretnego dnia, godziny i miejsca spotkania. Dzięki temu unikniesz niepewności, jaką przynosi trudna do interpretacji odpowiedź: „Bardzo bym chciała, ale…”. Powiedz jej po prostu, że jest świetna i że zastanawiałeś się, czy może chciałaby kiedyś gdzieś się z tobą wybrać. Wtedy ona albo się zgodzi, albo nie zgodzi, albo odpowie, że możecie się spotkać, ale tylko na stopie koleżeńskiej. Przyznaję rację twojej psycholog, że najlepiej z początku podejść do wszystkiego na luzie – nie tylko z nią, ale i z każdą inną kobietą, z którą będziesz miał ochotę się umówić – nawet jeżeli będziesz musiał ten luz udawać. Dokładnie to samo robił Cary Grant. Nie był od urodzenia gładkim w obyciu i olśniewającym gwiazdorem filmowym. Nie urodził się nawet jako Cary Grant. Był samotnym dzieciakiem, którego matkę z powodu nawracającej depresji wysłano do zakładu dla obłąkanych. Chłopak miał wtedy dziewięć czy dziesięć lat, a jego ojciec powiedział mu, że mama pojechała na dłuższe wakacje. Nie wiedział, co się z nią naprawdę stało, i dopiero jako trzydziestoparoletni mężczyzna odkrył, że matka przebywa w szpitalu psychiatrycznym, odcięta od świata, ale żywa. Kiedy miał czternaście lat, wyrzucono go ze szkoły w Anglii i dwa lata później przemierzał Amerykę wzdłuż i wszerz jako artysta uliczny – chodził na szczudłach, wykonywał akrobacje, był mimem. W końcu odnalazł w sobie powołanie aktorskie i zmienił nazwisko na to, pod którym obecnie go znamy – nazwisko, które przywołała twoja psycholog, ponieważ kojarzy się ono z męską charyzmą, urokiem i atrakcyjnością – jednak w środku był dalej tym samym chłopcem. Grant sam o sobie powiedział: „Udawałem, że jestem kimś, kim chciałem być, i w końcu się nim stałem. Albo on stał się mną. Albo spotkaliśmy się w pewnym punkcie”. Namawiam cię, żebyś zastosował to podejście. Nie chodzi o to, żeby stać się gwiazdą filmową. Chodzi o wcielenie się w osobę, którą chcemy być, jednocześnie niosąc na barkach niepewnego i spragnionego siebie, którym jesteśmy. Pragnienie miłości jest zaledwie częścią ciebie. Wiem, że urasta ono do gigantycznych rozmiarów, gdy jesteś sam i piszesz do mnie lub gdy wyobrażasz sobie pierwszą randkę z kobietą, której pożądasz. Nie pozwól jednak, aby twoja potrzeba stała się jedyną rzeczą, jaką masz do pokazania. Jeśli tak się zdarzy, będziesz odstraszał ludzi i nie będziesz mógł zaprezentować się w całej pełni ze wszystkim, co masz do zaoferowania. Musimy być pełnymi ludźmi, żeby znaleźć miłość, nawet jeśli przez pewien czas trzeba będzie tę pełnię udawać. Gdy zastanawiałam się nad twoim listem, Bojący się, przypomniałam sobie młodszą wersję siebie. Przypomniałam sobie, jak piętnaście lat temu siedziałam w kawiarni z moim obecnym mężem.
Byliśmy kochankami zaledwie od miesiąca, ale nasza znajomość weszła już w etap pod tytułem: powiedz mi wszystko o sobie, a ja powiem ci wszystko o sobie, ponieważ kocham cię do szaleństwa. Tamtego popołudnia opowiadałam mu wstrząsającą historię swojej ciąży, w którą rok wcześniej zaszłam z facetem uzależnionym od heroiny i którą usunęłam, w związku z czym byłam wściekła i całą swoją złość skierowałam przeciwko sobie, umyślnie tnąc się nożem w rękę, mimo że nigdy wcześniej nie dokonywałam samookaleczeń. Kiedy doszłam do tej części opowieści, mój obecny mąż przerwał mi i powiedział: „Nie zrozum mnie źle. Chcę usłyszeć wszystko o twoim życiu. Ale chcę, żebyś wiedziała, że nie musisz mi tego mówić, żebym cię pokochał. Nie musisz być dla mnie poraniona”. Doskonale pamiętam tamtą chwilę – gdzie siedziałam ja, gdzie siedział on, wyraz jego twarzy, płaszcz, który miałam na sobie – ponieważ kiedy to powiedział, poczułam, jakby gołą ręką wyjął ze mnie kawałek trzewi i pokazał mi je. Nie było to przyjemne uczucie. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że aby sprawić, by pokochał mnie jakiś mężczyzna, przedstawiałam siebie jako osobę poranioną. Gdy jednak usłyszałam te słowa, natychmiast rozpoznałam je jako upokarzająco prawdziwe. Na wskroś prawdziwe. Tak prawdziwe, że aż zdumiewające, iż nie wpadłam na to wcześniej. Tak prawdziwe, że miałam ochotę wpełznąć w jakąś norę i umrzeć ze wstydu. Ponieważ siedział przede mną mężczyzna – dobry, silny, seksowny, wielkoduszny, zaskakujący, cudowny mężczyzna – który wreszcie przejrzał mój blef. „Nie musisz być dla mnie poraniona”. Nie musiałam być dla niego złamana, chociaż część mnie była złamana. Mogłam być sobą w każdym kawałku, a on i tak mnie kochał. Moja atrakcyjność nie opierała się na mojej słabości czy potrzebie. Opierała się na wszystkim, czym byłam i pragnęłam być. Twoja atrakcyjność, skarbie, również na tym się opiera. Na następną randkę ze swoją potencjalną kochanką weź swoje potrzeby, ale weź również wszystko to, co jest w tobie poza nimi. Swoją siłę. Wielkoduszność. Weź człowieka, który w młodym wieku pozostał bez ojca, przeżył wojnę, stracił jedną ukochaną w walce z rakiem i drugą w walce z czasem, ale wyszedł z tego wszystkiego mądrzejszy i wrażliwszy. Weź człowieka, którym chcesz być, który ma już miłość, za którą tęskni. Weź każdy kawałek siebie, włącz je wszystkie do gry i graj najlepiej, jak potrafisz, dopóki starczy sił. Tak zrobił Cary Grant. Samotny chłopak, który stracił mamę przez oszustwo ojca i odnalazł siebie dzięki magii pragnień. Nazywał się Archibald Leach. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
CUD PRZEMIANY
Droga Przyjaciółko! Mój starszy brat terroryzował mnie, odkąd pamiętam. Najgorszym przykładem przemocy, którą wobec mnie stosował, był chyba incydent, kiedy poturbował mnie tak, że dostałam wstrząśnienia mózgu, a wszystko przez to, że po jego dzwonku nie otworzyłam wystarczająco szybko drzwi (miałam wtedy osiem lat, on dwanaście). Najgorszym przykładem przemocy psychicznej było zabicie mojego szczura, któremu poderżnął gardło i przeciął brzuch, a potem położył zwierzę na mojej poduszce (miałam jedenaście lat, on czternaście). Przez wszystkie lata pomiędzy tymi zdarzeniami dochodziło do różnych innych pomniejszych aktów okrucieństwa. Nie mam absolutnie żadnych dobrych wspomnień związanych z bratem – pamiętam szczęśliwe chwile z dzieciństwa, ale żadne z nich nie dotyczą brata. Przychodzi mi do głowy tylko jeden przykład czegoś, co można by nazwać nicią porozumienia między nami. Poczułam to w momencie, gdy nazwał mnie tłustą, łakomą świnią za to, że zjadłam ostatni kawałek sera. Albo nie zjadłam tego sera, albo próbowałam się obronić przed nim i zaprotestowałam, twierdząc, że to nie ja, a wtedy on odpowiedział, że to musiałam być ja, bo „w całym domu najbardziej lubię ser”. Pamiętam tę sytuację tak doskonale, ponieważ byłam zdumiona, że wie, co lubię jeść (faktycznie uwielbiałam ser i do tej pory go lubię). Tak bardzo mnie lekceważył, iż sama świadomość tego, że istniałam dla niego w chwilach, gdy mnie nie wyzywał albo nie bił, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Rodzice robili, co mogli, karząc go, kiedy zauważali albo dowiadywali się o jego zachowaniu wobec mnie, ale szybko się nauczyłam, że lepiej nic im nie mówić. Jeśli ukarali go przeze mnie, on później karał mnie. Im starszy się stawał, tym gorzej z nim było i stosował przemoc już nie tylko w stosunku do mnie. Pierwsze problemy z prawem miał jako nastolatek, później zaczęły się narkotyki, wyrzucono go ze szkoły średniej, potem co pewien czas trafiał do więzienia, na odwyk, do zakładu dla umysłowo chorych. Zanim skończyłam osiemnaście lat, brat zdążył już kilkanaście razy siedzieć w areszcie. Po drodze urodziło mu się jedno dziecko, potem drugie. Wybrałam studia na drugim końcu kraju między innymi po to, żeby uciec przed chaosem, który wywoływał. Teraz mam dwadzieścia dziewięć lat. Jakiś rok temu – po dziesięciu latach spędzonych z dala od domu, w trakcie których dowiedziałam się, że to, iż brat mnie nie kocha, wcale nie znaczy, że jestem wstrętna i niegodna niczyjej miłości (chociaż często to od niego słyszałam) – wróciłam do rodzinnego miasta. Wcześniej pracowałam w dużym mieście na stanowisku, które nie dawało mi perspektywy awansu ani satysfakcji. Kocham rodziców, bratanka i bratanicę i tęskniłam za nimi. Uczelnia w moim mieście proponowała ciekawe studia w dziedzinie, którą się interesuję, więc się zapisałam. To była
świetna decyzja. Czuję się wspaniale, mieszkając z powrotem w miejscu, które kocham. Mój brat się nie zmienił, ale nie utrzymuję z nim bliższego kontaktu, odzywa się do mnie tylko wtedy, kiedy potrzebuje pieniędzy albo pomocy przy dzieciach. Rodzice mają pod tym względem mniej szczęścia. Wspierają go na wszelkie możliwe sposoby. Nie ma zdolności kredytowej, więc kupili dom, który miał od nich „wynajmować” (oczywiście nigdy nie płaci). Ponieważ ma na koncie ciężkie przestępstwa, nie może znaleźć pracy, kupują mu więc jedzenie, opłacają przedszkola i łożą na dzieci (mamy bratanka i bratanicy są w porządku, ale nie stać je na utrzymanie dzieci w pojedynkę). Rodzice wykupili nawet ipody, które w zeszłym roku podarowali dzieciom na Gwiazdkę, a brat zastawił je w lombardzie. Oczywiście traktuje rodziców w taki sposób, jakiego można się spodziewać po naćpanym socjopacie. Okrada ich, wyzywa, grozi przemocą, okłamuje w każdej sprawie. Rodzice denerwują się, stawiają granice, mówią, że miarka się przebrała, ale i tak zawsze dają mu drugą szansę, ponieważ jest ich synem. Równie łatwo udaje mu się ich zastraszyć, co ugłaskać udawanym posłuszeństwem, i kiedy jest miły, przez tydzień wszystko potrafi układać się dobrze, ale w końcu brat znów wywija jakiś numer. W zeszłym tygodniu było gorzej niż zwykle. Mama nie chciała dać mu pieniędzy – dzień wcześniej dała mu sto dolarów i nie zostało jej już nic – więc rzucił w nią butelką wina, napluł w twarz, porozbijał talerze o podłogę, zdemolował dom, rzucił kotem rodziców o ścianę i poniszczył meble. Wyszedł, kiedy mama zadzwoniła na policję, chociaż przed wyjściem zahaczył jeszcze o kuchnię, żeby ukraść piwo z lodówki. Przez kilka dni rodzice byli twardzi: nie odbierali od niego telefonów i nie wpuszczali go do domu, kontaktowali się jedynie z matkami jego dzieci w sprawie maluchów. Jednak brat jak zwykle wkradł się znowu w ich łaski, w ogóle nie przepraszając za to, co zrobił, ani nawet nie wspominając o całym zajściu. Wierz mi, Przyjaciółko, doprowadza mnie to do białej gorączki! Po tym, co zrobił, prosi ich następnego dnia o przysługę i udaje, że absolutnie nic się nie stało. Rodzice nieraz próbowali zorganizować mu pomoc i uratować przed samym sobą, ale on nie chce o niczym słyszeć. Według niego to nie on ma problem, ale wszyscy naokoło. Rodzice całą winę zrzucają na narkotyki, ponieważ w przeciwieństwie do mnie nie widzieli tego, co wyprawiał już w dzieciństwie. Moim zdaniem brat jest po prostu złym człowiekiem. Mimo to wybaczyłabym mu wszystkie przykrości, które spotkały mnie w dzieciństwie. Wiem, jego zachowanie nie było normalne, ale teraz jesteśmy już dorośli i gdyby okazał żal i przestał krzywdzić innych, ucieszyłabym się, że możemy nawiązać siostrzano-braterskie stosunki. Nie mogę jednak wybaczyć tego, co zrobił i cały czas robi rodzicom. Gdyby ktoś inny potraktował ich w ten sposób, skończyłoby się na sprawie sądowej i zakazie zbliżania się. Opowiedziałam tę długą historię, Przyjaciółko, żeby zadać ci krótkie pytanie o święta Bożego
Narodzenia. Chcę, żeby brat zniknął z mojego życia. Na myśl o tym, co zrobił rodzicom, ogarnia mnie bezsilny gniew. Nawet teraz, kiedy piszę do ciebie, musiałam wstać od komputera, żeby się uspokoić, ponieważ drżą mi ręce. Nie chcę siedzieć przy jednym stole z kimś, kto nazwał moją matkę pierdoloną pizdą. Jednak dopóki rodzice go przyjmują, nie potrafię się od niego odciąć. Zawsze spędzamy Boże Narodzenie w rodzinnym gronie, ale tym razem chcę się postawić. Chcę powiedzieć, że nie przyjdę, jeśli on będzie. Zrobię dla rodziców wszystko, ponieważ ich kocham, ale właśnie dlatego, że ich kocham, nie zrobię nic, co miałoby związek z bratem. Nie będę tolerować nikogo, kto ich krzywdzi. Zabrał im spokój ducha, wiarę w to, że są dobrymi ludźmi, i ich tożsamość: dosłownie – za pośrednictwem ich kart kredytowych i kont bankowych dopuścił się oszustw, a ponieważ rodzice nie wnoszą przeciwko niemu oskarżenia, stracili zdolność kredytową. Martwię się, że odmowa spotkania się z bratem na święta okaże się z mojej strony jedynie pustym gestem i przyniesie tylko więcej cierpienia rodzicom. Będzie mi brakowało w święta bratanicy i bratanka i chciałabym, żeby Boże Narodzenie było dla nich wspaniałym przeżyciem (chociaż widuję się z dziećmi brata bardzo często, ponieważ w większości to rodzice zajmują się nimi w czasie, gdy wypada jego kolej sprawowania opieki nad dziećmi). Nie przychodzi mi jednak do głowy nic innego, co mogłabym zrobić. Czuję się zupełnie bezsilna – tak samo jak czułam się, będąc jedenastolatką i mieszkając pod jednym dachem z osobą, która regularnie groziła, że mnie zabije. Nie mogę zrobić nic, żeby pomóc rodzicom, i oni też nie robią nic, żeby pomóc sobie. Nie rozmawiam na ten temat z przyjaciółmi, ponieważ oni nie rozumieją, dlaczego moi rodzice nie odetną się od brata. Prawnicy, policja, terapeuci, znajomi oraz ja – wszyscy mówiliśmy moim rodzicom, że sami dają mojemu bratu władzę nad sobą i że powinni zerwać z nim kontakt, ale oni tego nie chcą. Teraz już nawet nie próbuję zmienić ich podejścia. Chcę tylko móc decydować o tym, kogo wpuszczam do swojego życia. Nie sądzę, że powinnam udawać miłość wobec kogoś, kto krzywdzi moich rodziców. Z drugiej strony wiem, iż rodzice poczują się zranieni, jeśli odmówię spędzenia świąt z nimi i bratem. Będą czuli, że ich potępiam. Przyjaciółko, co robić? Przesyłam uściski i buziaki, C.
Droga C.! Chrzanić Boże Narodzenie. Gra toczy się o wiele wyższą stawkę. Jest nią twoje dobre samopoczucie psychiczne oraz godność i wierność sobie. Wygłoszę teraz truizm, ale na wskroś prawdziwy: musisz
postawić granice. Popieprzeni ludzie będą próbowali wmówić ci coś innego, ale granice nie mają nic wspólnego z tym, czy kogoś kochamy, czy nie. Nie są równoznaczne z oceną, karą czy zdradą. Nie mają nic wspólnego z agresją – to podstawowe zasady, które ustalasz, żeby pokazać, jakie zachowanie ze strony innych osób dopuszczasz, oraz określić, jakich reakcji z twojej strony na takie czy inne zachowanie można się spodziewać. Granice uczą ludzi, w jaki sposób mają cię traktować, ciebie zaś uczą, jak szanować samą siebie. W idealnym świecie dowiadujemy się od rodziców, jak stawiać zdrowe granice osobiste. W twoim świecie ty musisz dawać przykład stawiania granic swoim rodzicom, którzy albo nigdy nie potrafili ich ustalić, albo w pewnym momencie mocno się w tym temacie pogubili. Ludzie zdrowi emocjonalnie czasami zachowują się źle. Tracą panowanie nad sobą, mówią rzeczy, których albo nie powinni mówić, albo mogliby powiedzieć je inaczej, i czasami pozwalają, aby uraza, strach czy gniew sprawiły, że postąpią w niewłaściwy, niedobry sposób. W końcu jednak to zauważają i chcą się poprawić. Nie są idealni, ale potrafią dostrzec swoje destrukcyjne i nierozsądne zachowania, a następnie starają się je zmienić, nawet jeśli nie zawsze im się to udaje. Na tym polega bycie człowiekiem. Sytuacja, którą opisujesz, C., wygląda inaczej. To skostniały i całkowicie wadliwy system rodzinny. Twoją opowieść czyta się jak relację o terroryście i zakładnikach, przy czym twój działający irracjonalnie i destrukcyjnie brat jest tym, który trzyma was wszystkich na celowniku. Nauczył ciebie i rodziców, w jaki sposób macie go traktować, a wy go słuchacie, nawet jeśli to czyste szaleństwo. W jakim świecie człowiek ma prawo napadać na własną matkę, znęcać się nad jej kotem i plądrować jej dom? W twoim. A to znaczy, że musisz opuścić ten świat albo już zawsze będziesz cierpieć. Musisz stworzyć własny świat. Teraz możesz postawić pierwszy krok, ale wyplątanie się z matni dysfunkcyjnej rodziny bez wątpienia zajmie ci wiele lat. Gorąco cię namawiam, żebyś w związku z tym poszukała wsparcia u terapeuty. Teraz porozmawiajmy o Bożym Narodzeniu. Znalazłaś się w naprawdę okropnym położeniu. Twój brat to socjopata, a twoi rodzice są jego ofiarami. Najlepszą drogą wyjścia z tej koszmarnej sytuacji jest po prostu wyjście z niej. Chcesz zerwać stosunki z bratem, więc to zrób. Pamiętasz, co mówiłam o granicach? Że nie mają one nic wspólnego z tym, czy kogoś kochamy, czy nie. Wracam do tego, ponieważ będzie to za chwilę ważne. Twoi rodzice to dobrzy ludzie, którzy pogubili się w tej sytuacji jak z horroru. Nie popieram tego, że bez przerwy pomagają twojemu bratu, ale rozumiem kierujące nimi motywy. To ich syn, chłopiec, za którego prawdopodobnie gotowi byli oddać życie od dnia jego urodzin. Nie muszą jednak za niego umierać. On sam powoli ich uśmierca. Ty natomiast nie możesz stać z założonymi rękami i przyglądać się temu. Nie ja ci to mówię, ale
ty mi to powiedziałaś. Nie stój więc. Powiedz rodzicom, że ich kochasz, i po prostu ich kochaj. Ofiaruj im całą swoją miłość. Nie bierz jednak udziału w autodestrukcji, której się dopuszczają. Poinformuj ich, że całkowicie zrywasz stosunki z bratem, i zaproponuj, na jakich zasadach chciałabyś się z nimi zobaczyć w czasie świąt oraz jak planujesz kontaktować się z nimi później. Nie pozwól, aby przekonali cię do zmiany decyzji, nawet jeśli oznacza ona, że spędzisz święta sama. Niech będzie to pierwszy krok w kierunku oswobodzenia się spod tyranii brata. Jeśli chodzi o twoją bratanicę i bratanka, mam nadzieję, że będziesz mogła w dalszym ciągu być obecna w ich życiu. Co ty na to, aby skontaktować się z ich matkami i zaproponować, że będziesz odwiedzać dzieci w czasie, gdy nie znajdują się pod opieką twojego brata? (Nie poruszałaś tej sprawy, ale ja bardzo się martwię losem tych dzieciaków. Piszesz, że ich matki są „w porządku”, ale piszesz również, że twój brat – który nie jest w porządku – ma prawo do opieki nad nimi. Nawet jeśli „w większości” zajmują się dziećmi twoi rodzice, nie wygląda mi na to, żeby twój brat mógł być prawnym opiekunem kogokolwiek, nawet na krótką chwilę. Zachęcam cię, żebyś sprawdziła, co można zrobić, żeby ochronić dzieci i przy współpracy matek bratanicy i bratanka, a może i twoich rodziców, na drodze prawnej ograniczyć kontakt twojego brata z potomstwem). Obawa, że rodzice poczują się skrzywdzeni twoimi decyzjami, jest uzasadniona. Prawdopodobnie poczują się urażeni, kiedy powiesz im, co zamierzasz. Twoja zgoda i pomoc w działaniach wskazujących na mocne współuzależnienie z ich strony stanowiły dla nich źródło pocieszenia. Ustalanie nowych granic często wywołuje konflikty i smutek, ale twoje życie zmieni się na lepsze. I może – ale tylko może – przykład, który dasz, zmotywuje rodziców do zmiany zachowania. Na koniec chciałabym uświadomić ci jedną rzecz: mimo że cała sytuacja jest bardzo złożona, bez wahania potrafiłaś wskazać słuszną decyzję. Stało się tak dlatego, że doskonale wiesz, co należy zrobić. Zatem zrób to. To trudne, wiem. Będzie to jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakich kiedykolwiek przyjdzie ci dokonać. I będziesz wyć z bólu, gdy zaczniesz wprowadzać w życie swoje zamierzenia. Ale obiecuję ci, że wszystko ułoży się dobrze. Twoje łzy będą łzami rozpaczy, ale i ulgi. Dzięki nim staniesz się lepsza. Twardsza, miększa, czystsza, brudniejsza. Wolna. Czeka cię cud przemiany. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
TUNEL, W KTÓRY BRNIESZ
Droga Przyjaciółko! Myślę (wiem), że mam poważny problem z alkoholem. Przeraża mnie to. Potrafię obudzić się w środku nocy ze strachu przed tunelem, w który brnę coraz dalej. Nikt nigdy nie zwrócił mi na to uwagi, ponieważ zawsze byłem osobą profesjonalną, opanowaną, swobodną w obyciu i nietracącą kontroli nad sobą. Straciłem jednak kontrolę nad piciem i bardzo się tego boję. Piję przed pracą, kiedy się obudzę, podczas lunchu i gdy tylko dotrę do domu, przed snem, tak żeby nikt nie widział, co robię. Piję również towarzysko ze znajomymi, z którymi nie mogę NIE wypić, ponieważ właściwie wolą, kiedy jestem „po drinku”, czyli w jedynym stanie, w jakim ostatnio czuję się dobrze. Nie sądzę, żebym mógł przestać pić towarzysko, ponieważ jeśli nie będę pił z przyjaciółmi, będę po prostu więcej pił sam w domu. Wiem, że nie jesteś psychologiem, ale chciałbym dostać jakąś obiektywną radę w tej sprawie. Próbowałem rozmawiać na ten temat z innymi (chodziłem też przez pewien czas na terapię), ale moje wysiłki okazały się bezowocne, a przy tym stawiały mnie w krępującej sytuacji. Chyba liczę na to, że będziesz znała jakieś magiczne, łatwe rozwiązanie mojego problemu, chociaż podejrzewam, iż takie rozwiązanie nie istnieje. Dzięki, Pijak
Drogi Pijaku! Moja obiektywna rada sprowadza się do tego: wiesz, że jesteś uzależniony od alkoholu i potrzebujesz pomocy. Masz rację, nie istnieje żadne „magiczne, łatwe rozwiązanie”, skarbie, ale rozwiązanie samo w sobie istnieje. Polega na tym, że przestaniesz pić alkohol. W samotności. Towarzysko. Rano. W południe. Wieczorem. I prawdopodobnie na zawsze. Zrobisz to, kiedy będziesz gotowy, aby to zrobić. Żeby odnaleźć w sobie tę gotowość, musisz jedynie pragnąć zmienić swoje życie. Aby zmiana się powiodła, większość ludzi potrzebuje wsparcia innych. Warto zacząć od mityngu Anonimowych Alkoholików. Tam spotkasz osoby, które zmagają się z takimi samymi problemami jak ty, ludzi, którzy niegdyś powtarzali te same kłamstwa na temat rzeczy rzekomo „niemożliwych”.
Uzależnienie to tunel, z którego powodu budzisz się w środku nocy. Cała reszta życia toczy się tutaj, w świetle dnia. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
PRAWDZIWA PRACA
Droga Przyjaciółko! Jestem świeżo po ślubie cywilnym. Bardzo kocham swoją małżonkę (żonę?), chociaż mamy swoje kłopoty. Jednak wydaje mi się, że naszym największym problemem – przez który potrafię nie spać po nocach – jest jej niechęć do pracy. Jesteśmy niezamożną parą, mamy dwadzieścia parę lat, studiujemy. Jesteśmy razem od czterech lat i w tym czasie moja dziewczyna miała trzy prace: w jednej rozwiązano z nią umowę, ponieważ skończyła swoje zadania, z jednej sama odeszła, z jednej ją wyrzucono. We wszystkich miejscach pracowała krócej niż pół roku. Przez ostatnie półtora roku, gdy była na bezrobociu, próbowała szukać pracy, żeby mnie udobruchać, ale robiła to bez większego zaangażowania. Jednak zwykle sprawy wyglądają następująco: kłócimy się, ona płacze, zamyka się, kłamie i mówi, że próbowała znaleźć pracę, chociaż wiem, iż to nieprawda. Cierpi na umiarkowaną formę lęku społecznego i twierdzi, że z tego powodu nie może wykonywać pracy wymagającej kontaktu z ludźmi. Nawet nie próbuje się tłumaczyć, dlaczego nie ubiegała się o żadną z sugerowanych przeze mnie prac (rozwożenie gazet! praca na pół etatu proponowana studentom przez uczelnię! sprzedawanie w internecie uroczych oryginalnych rękodzieł, które wykonuje! praca na zmywaku!). Pewnego razu powiedziała, że wolałaby co tydzień oddawać osocze niż pracować. Przyjaciółko, studiuję dziennie i pracuję w dwóch miejscach. Ledwo wiążemy koniec z końcem dzięki moim zarobkom. Często musimy prosić o pieniądze moich rodziców, a im coraz trudniej podołać naszym finansowym potrzebom, ponieważ mają własne wydatki. Bardzo mnie martwi cała ta sytuacja. Martwię się, że moja partnerka nigdy nie będzie wystarczająco zmotywowana, żeby utrzymać pracę. Martwię się, jakie szanse na zatrudnienie będzie miała za kilka lat, kiedy przekroczy trzydziestkę, a w życiorysie nie będzie mogła wpisać ani jednej stałej pracy. Martwi mnie, że chociaż widzi, jak mi ciężko, nigdy nie czuje się na tyle winna, żeby zacząć działać. Co mogę zrobić, żeby nakłonić ją do poważniejszego podejścia do kwestii pracy? Jest osobą słabą emocjonalnie z powodu lęku społecznego, przemocy psychicznej, którą stosował wobec niej ojciec, oraz nawracających zaburzeń odżywiania. Z tego powodu nie chcę stawiać jej żadnych ultimatów, ponieważ byłyby one pustymi pogróżkami, a strach przyniósłby w jej wypadku więcej złego niż dobrego. Moja dziewczyna ma dobre serce, ale tak bardzo obawia się porażki, że uparcie lekceważy to, jak bardzo się poświęcam, aby zapłacić czynsz za mieszkanie. Kocham ją, ona kocha mnie, a jednak czuję, że w tej kwestii partnerka mnie nie wspiera. Nie wiem, co robić dalej. Proszę, pomóż.
Pracująca za Dwie
Droga Przyjaciółko! Mój mąż rozśmiesza mnie codziennie, CODZIENNIE, wiele razy. Od wielu lat jest moim najlepszym przyjacielem i wciąż lubię go najbardziej na świecie. Wzbogacił moje życie na niezliczoną ilość sposobów i powtarza, że odwzajemniłam mu się tym samym. Bardzo go kocham. BARDZO. I jestem pewna, że on kocha mnie. Problem w tym, że od ponad trzech lat jest bezrobotny. Przez pewien czas próbował znaleźć pracę (i chyba dalej co pewien czas próbuje), ale moim zdaniem teraz już sądzi, że nie ma kwalifikacji do wykonywania zawodu innego niż ten, w którym pracował i którego nie znosi, oraz że nie ma powodu, aby zatrudnić się w innym charakterze. Popadł w marazm. Chce pisać, ale czuje się mało wartościowy, więc nie pisze. Jest błyskotliwym i zabawnym erudytą, jednak tego nie dostrzega. Nie maluje, nie rzeźbi, nie robi nic, co mogłoby przynieść mu satysfakcję lub pomogło ruszyć z miejsca. Byłabym zachwycona, gdyby robił cokolwiek (naprawdę), on jednak utknął. Do tego cierpi na chorobę dwubiegunową, nienawidzi samego siebie i tak dalej. Na szczęście dzięki mojej pracy dajemy sobie radę finansowo, ale nie jest lekko. Dom jest posprzątany, pranie zrobione, pies wyprowadzony, jednak od trzech lat mąż nie jest w stanie wymyślić żadnego zajęcia, dzięki któremu mógłby się dokładać do utrzymania domu. Stresuje się tym, że mamy problemy z zapłaceniem wszystkich rachunków, ale nie robi nic (dosłownie nic), aby to zmienić. Gdybym miała okrągłą sumkę na koncie, nie przejmowałabym się tym, ale nie mam. Od dłuższego czasu dźwigam wszystko na swoich barkach. Wielokrotnie usiłowałam porozmawiać z nim o tym, ale bez skutku. Bardzo go kocham i przykro mi z powodu tej sprawy. Myślę, że zostając z nim, mogę zrujnować życie sobie i jemu. Być może to, że biorę cały ciężar utrzymania na siebie, nie pozwala mu rozwinąć jego potencjału. Co o tym sądzisz, Przyjaciółko? Odpowiedzialna
Drogie Kobiety! Obie z pewnością wiecie, że ogólnie rzecz biorąc, nie ma nic złego w tym, iż jedno z małżonków nie zarabia. Sytuacja ta najczęściej ma miejsce wtedy, gdy w rodzinie jest dziecko lub dzieci, którymi trzeba się opiekować, a to wiąże się z domowymi obowiązkami typu sprzątanie, zakupy, gotowanie, pranie, układanie, porządkowanie, zawożenie kota do weterynarza, a dzieci do dentysty i tak dalej.
W takich i podobnych okolicznościach „niepracujący” małżonek często pracuje więcej, jeśliby policzyć godziny składające się na jego dniówkę, niż małżonek „pracujący” i chociaż teoretycznie wydaje się, że osoba aktywna zawodowo więcej łoży na utrzymanie rodziny niż ta zajmująca się domem, gdyby przeanalizować, ile kosztowałoby wynajęcie kogoś do wykonywania tych wszystkich zadań, które wykonuje małżonek „niepracujący”, stałoby się jasne, że ci, którzy rozliczają, kto ile dokłada do budżetu domowego, powinni często ugryźć się w język. Istnieją inne okoliczności, zwykle bardziej przejściowe, z których powodu jeden małżonek może przez pewien czas nie zarabiać: gdy jest bezrobotny, poważnie chory, studiuje dziennie, opiekuje się chorym lub umierającym rodzicem lub też pracuje w dziedzinie, w której pieniądze przychodzą dopiero po dłuższym czasie, a i to nie zawsze. Żadna z was, wydaje się, nie znajduje się w takiej sytuacji. Formalnie rzecz biorąc, wasi małżonkowie są bezrobotni, wygląda jednak na to, że podłoże ich kłopotów z zatrudnieniem jest bardziej skomplikowane. Twoja małżonka, Pracująca za Dwie, ma tak krótkie i sporadyczne doświadczenie zawodowe, że wykonywanie pracy jest dla niej stanem przejściowym, a nie normalnym i stałym. Twój małżonek, Odpowiedzialna, najwyraźniej wpadł w depresję wywołaną przeciągającym się bezrobociem i przestał w ogóle szukać pracy. Obydwie czujecie się przeciążone i wykorzystywane. Obydwie rozpaczliwie pragniecie zmiany. Obie mówiłyście partnerom o swoich odczuciach w tej kwestii i spotkałyście się z pełnym zrozumienia lekceważeniem (to znaczy: „Bardzo mi przykro, kochanie, ale guzik zamierzam z tym zrobić”). Niezły pasztet. Mam nadzieję, że nie będzie to dla was wielką nowiną, gdy powiem, iż nie możecie zmusić małżonków do podjęcia pracy. A przynajmniej nie zmusicie ich, robiąc to, co robiłyście do tej pory – odwołując się do ich rozsądku i uczciwości, błagając, żeby podjęli ten wysiłek dla dobra własnego i waszego, a także z troski o bezpieczeństwo finansowe rodziny. Niezależnie od tego, z czego wynika ich obezwładniający strach przed wzięciem odpowiedzialności za własne życie – z depresji, lęków, utraty wiary w siebie, obawą przed zmianą istniejącego stanu rzeczy – ma nad nimi większą władzę niż wszystko inne, łącznie z waszymi awanturami o to, że jako jedyne przynosicie do domu kasę. Wszyscy znamy truizm na temat zmiany, którą zawsze powinniśmy zacząć od siebie, jeśli pragniemy rzeczywiście coś zmienić. Myślę, że obie musicie podejść do niego w taki sam sposób, w jaki podeszły wszystkie inne osoby, którym udało się dokonać w życiu przeobrażeń: zobaczyć w nim nie zgrabną, łatwą do powtórzenia formułkę, ale ciężką, mozolną pracę. Wasi małżonkowie w reakcji na zmiany, których dokonacie, mogą znaleźć zatrudnienie, ale równie dobrze mogą go nie znaleźć – to sprawa, na którą nie macie żadnego wpływu. Według mnie istnieją dwa wyjścia z waszego trudnego położenia. Możecie:
a) Zaakceptować to, że małżonek nie podejmie pracy (lub poważnie przyjrzeć się temu, z jakiego powodu jej nie szuka) albo b) Uznać, że odmowa finansowego wsparcia rodziny jest rzeczą nie do przyjęcia, i zakończyć związek (lub przynajmniej zerwać na czas, dopóki nie nastąpi zmiana sytuacji).
Powiedzmy, że wybrałyście pierwszą opcję. Obydwie mówicie o miłości i uwielbieniu, jakimi darzycie małżonków. Nie chcecie ich stracić. W jaki sposób mogłybyście pogodzić się z tym, że wasi ukochani na tym etapie życia chcą lub potrzebują trochę się polenić? Czy akceptacja tego faktu jest w ogóle możliwa? Czy to, co od nich dostajecie, warte jest wysiłku, którym was obarczają? Czy jesteście gotowe na pewien czas zapomnieć o frustracji wywołanej finansową niewydolnością małżonka? Jeśli tak, to na jak długo? Czy wyobrażacie sobie, że za rok będziecie czuły się dobrze z tym, iż tylko wy jesteście aktywne zawodowo? A jak będzie za trzy lata? Za dziesięć? Czy możecie wspólnie zastanowić się, w jaki sposób ograniczyć wydatki, żeby łatwiej było przeżyć za jedną wypłatę? A może w ogóle warto przedefiniować całą sprawę? Może zamiast rozpaczać nad tym, że partner nie ma pracy, warto uznać, iż jest to wasz wspólny wybór? Spojrzenie na bezrobocie małżonka jak na podjętą wspólnie decyzję o tym, że jedno z was zarabia, a drugie dba o dom i związek na inne sposoby, przywróci wam poczucie sprawczości i ważności, którego obecnie brakuje. Pracująca za Dwie, nie wspominasz, czy twoja partnerka wykonuje więcej prac domowych, niż to wynika z podziału obowiązków między wami, ale ty, Odpowiedzialna, stwierdzasz: „dom jest posprzątany, pranie zrobione, pies wyprowadzony”. To już coś. W rzeczywistości to bardzo dużo. Mąż co prawda nie przynosi pieniędzy, ale ma duży wkład w życie domowe. Cała masa osób pracujących zawodowo wiele oddałaby za to, żeby wracać do wysprzątanego domu, w którym nie witają ich zalegające sterty prania i pies domagający się, żeby go wyprowadzić. Wielu ludzi płaci innym, żeby wykonywali te zadania za nich, albo po przyjściu z biura zaczyna pracę na drugą zmianę w domu. Praca męża, choć nieodpłatna, przynosi wam korzyści. Może warto skupić się na tym aspekcie i pomyśleć, w jaki sposób małżonkowie mogliby was odciążyć, jeśli nie chcą odciążyć was pod względem finansowym? Może spróbujecie stworzyć listę potrzeb osobistych i tych związanych z domem – finanse, organizacja życia domowego, kwestie administracyjne – i sprawiedliwie podzielić obowiązki, oczywiście biorąc pod uwagę to, że jedno z was pracuje zarobkowo? Zachęcam was do głębokiego namysłu nad tym, czy dopuszczacie możliwość pogodzenia się ze stałym bezrobociem małżonka, muszę jednak przyznać, że opisuję tę opcję z większym optymizmem, niż rzeczywiście to czuję. W obydwu waszych listach uderzyło mnie, że choć piszecie przede wszystkim o pieniądzach, w gruncie rzeczy jeszcze bardziej martwi was coś innego. Niepokoicie się apatycznym zachowaniem małżonków, brakiem jakichkolwiek ambicji czy aspiracji, nie tylko tych związanych z pracą zawodową. Inaczej sprawa wyglądałaby, gdyby wasi partnerzy byli szczęśliwymi, spełnionymi osobami, które za swój największy wkład w związek uważają dbanie o dom i wspieranie was w waszych dążeniach zawodowych. Jednak wyraźnie widać, że wasi małżonkowie uznają zacisze domowe i poczucie bezpieczeństwa, jakie daje im związek z wami, za azyl, miejsce, w którym mogą
spokojnie pogrążać się w swoich wątpliwościach i lękach, a nie za oparcie, które pomoże im zmierzyć się z własnymi słabościami. Dlatego rozważmy drugą opcję. Pracująca za Dwie, piszesz, że nie chcesz stawiać partnerce ultimatum, ale namawiam cię do ponownego przemyślenia tej sprawy. Być może pomoże ci, jeśli spojrzysz na całą sytuację z mojej perspektywy: to tobie i Odpowiedzialnej do tej pory stawiano ultimatum, po cichu i w sposób pasywno-agresywny. Pojęcie „ultimatum” budzi u wielu osób negatywne skojarzenia, ponieważ często stosują tę metodę despoci i sprawcy przemocy, którzy lubią stawiać partnerów pod ścianą, domagając się, aby wybrali to lub tamto, wszystko albo nic. Jednak ultimatum stawiane przez ludzi zrównoważonych emocjonalnie i działających w dobrej wierze może być świadczącym o szacunku i miłości sposobem na wyjście z impasu, który prędzej czy później zniszczy związek. Poza tym obydwie stoicie pod ścianą od lat, zmuszane przez małżonków do utrzymywania w pojedynkę całego gospodarstwa domowego pomimo wielokrotnych oświadczeń z waszej strony, że nie chcecie i nie zamierzacie dalej tego robić. A jednak robicie to dalej. Wasi małżonkowie usprawiedliwiają się i pozwalają, abyście robiły coś, czego nie chcecie, choć wiedzą, jak bardzo was to unieszczęśliwia. Wasze ultimatum byłoby proste. Uczciwe. Mówiłoby o waszych zamierzeniach, a nie o tym, jakie macie nadzieje w związku z zamierzeniami waszych partnerów. Brzmiałoby mniej więcej tak: „Nie chcę dłużej żyć w ten sposób. Nie chcę ani nie mogę podołać naszym obciążeniom finansowym w pojedynkę. Nie będę umożliwiać ci pogrążania się w apatii. Nie będę, chociaż cię kocham. Nie będę, ponieważ cię kocham. Ponieważ robiąc to, niszczymy nasz związek”. Czy czujecie się lżej, czytając te słowa? Oczywiście zrobi się ciężej, gdy przyjdzie wam zmierzyć się z konsekwencjami owych słów, ale nie zakładajcie z góry, jaki przyniosą efekt. Być może będzie to rozstanie. Być może nakreślenie planu działań, które uratują wasz związek. Być może słowa te będą siłą, która w końcu zmusi waszych partnerów do zmiany. Niezależnie od tego, co się stanie, gorąco namawiam was obie do wnikliwego przyjrzenia się podłożu waszych konfliktów z małżonkami. Wasze wspólne i osobiste problemy dotyczą czegoś więcej niż tego, że jedno z was nie pracuje. Możecie to zrobić. Jestem przekonana, że możecie. Na tym polega prawdziwa praca. Wszyscy możemy mieć lepsze życie, jeśli je sobie stworzymy. Wasza Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
STATEK WIDMO, NA KTÓRY NIE WSIEDLIŚMY
Droga Przyjaciółko! W jaki sposób osoby nienależące do grona szczęściarzy, którzy „po prostu wiedzą”, że chcą mieć dziecko, mogą podjąć decyzję o posiadaniu dzieci? Jestem czterdziestoletnim mężczyzną i do tej pory udawało mi się odsuwać tę decyzję na później, podczas gdy zajmowałem się układaniem innych sfer życia. Ogólnie rzecz biorąc, odpowiada mi los osoby bezdzietnej. Zawsze miałem wrażenie, że w swoim czasie mieszane uczucia w sprawie rodzicielstwa same się wyjaśnią i wtedy podejmę decyzję zgodną z tym, co poczuję. Czas mija, dotarłem do punktu, w którym wszyscy moi rówieśnicy mają dzieci i rozmawiają o cudownych przeżyciach (oczywiście również o trudach) związanych z nowym etapem życia, a ja wciąż żyję po swojemu. Kocham swoje życie. Uwielbiam rzeczy, których nie będę miał pod dostatkiem, jeśli zostanę rodzicem. Myślę o ciszy i spokoju, wolnym czasie, spontanicznych podróżach, braku zobowiązań. Naprawdę bardzo sobie cenię to wszystko. Z pewnością nie ja jeden, ale jeśli miałbym powiedzieć, w jakim stopniu te rzeczy są dla mnie ważne, powiem szczerze, że są niezwykle ważne. Boję się z nich zrezygnować. Boję się, że jeśli zostanę rodzicem, będę tęsknił za „starym” życiem. Jestem mężczyzną, więc jeśli chodzi o zegar biologiczny, mam nieco więcej swobody działania, ale moja partnerka, która kończy czterdzieści lat, swobody tej nie ma. Ona również nie potrafi podjąć jednoznacznej decyzji w sprawie dziecka i chociaż nasze wątpliwości różnią się pewnymi niuansami, w gruncie rzeczy dotyczą tych samych rzeczy. Obecnie próbujemy wyłowić właściwy sygnał z otaczającego nas zgiełku: czy chcemy dziecka, ponieważ naprawdę go pragniemy, czy kieruje nami tylko obawa, że później będziemy żałować, iż postanowiliśmy nie mieć dzieci? Oboje jesteśmy zgodni, że nie możemy tej decyzji odkładać w nieskończoność, musimy wreszcie ją podjąć. Kiedy próbuję wyobrazić sobie siebie w roli ojca, często wracam myślami do moich dwóch cudownych kotów, które przygarnąłem, gdy miałem dwadzieścia dwa lata, i które były ze mną, dopóki nie pochowałem ich w ogródku prawie dwa lata temu. Urodziły się przed terminem, a ich matka była zbyt chora, żeby się nimi opiekować. Karmiłem je butelką, wstawałem w środku nocy, żeby po nich sprzątać, towarzyszyłem im na każdym etapie rozwoju, od kociaka po dorosłego kota, i generalnie kochałem je jak wariat przez całe życie. Wychowałem je na ufne, kochające istoty. I robiłem to w pełni świadomie, sądząc nawet, że jest to wspaniałe przygotowanie do roli ojca, którym będę w przyszłości, o ile zdecyduję się na dziecko. Naprawdę byłem dla tych kociaków jak tata. I bardzo mi się to podobało. Jednak podobało mi się również to, że mogę postawić na podłodze dodatkową miskę z jedzeniem i wodą, po czym ulotnić się do miasta na trzy dni przedłużonego weekendu.
Rozważam zatem możliwość zostania ojcem. Zastanawiam się nad tym naprawdę głęboko. Przyjaciółko, pomóż mi. Z poważaniem, Niezdecydowany
Drogi Niezdecydowany! Uwielbiam wiersz autorstwa Tomasa Tranströmera zatytułowany Niebieski dom. Przypominam go sobie za każdym razem, gdy mam odpowiedzieć na pytanie podobne do twojego, a dotyczące nieodwracalności dokonywanych przez nas wyborów. Podmiotem lirycznym we wspomnianym wierszu jest człowiek, który stoi w lesie nieopodal swojego domu. Patrząc na dom z tego miejsca, czuje się tak, jakby umarł i „widział dom pod nowym kątem”2. Obraz człowieka, który przed chwilą zmarł i teraz stoi między drzewami, jest niesamowicie piękny, a do tego ma w sobie dużo mądrości. Spojrzenie na znajomą rzecz z nowej perspektywy umożliwia nabranie dystansu. W tym wypadku podmiot liryczny wiersza Tranströmera może zobaczyć swoje życie takim, jakie jest, a jednocześnie uznać istnienia, które mógł mieć. Ten wiersz porusza mnie tak bardzo, ponieważ jest przygnębiająco, radośnie i druzgocąco prawdziwy. Każde życie, pisze Tranströmer, ma swój „statek bliźniaczy”, który płynie „zupełnie innym kursem” niż ten, który obraliśmy. Chcielibyśmy, żeby było inaczej, ale to niemożliwe: ludzie, którymi mogliśmy się stać, żyją innym, fantasmagorycznym życiem, niż ci ludzie, którymi jesteśmy. Pytanie zatem brzmi, kim zamierzasz być. Stwierdzasz w liście, że mógłbyś być szczęśliwy w każdym wypadku – i jako ojciec, i jako osoba bezdzietna. Napisałeś do mnie, ponieważ pragniesz mieć pewność, którą drogę obrać, może jednak powinieneś przestać się na tym skupiać. Lepiej wejdź do lasu, stań między drzewami i popatrz przez chwilę na swój niebieski dom. Myślę, że gdybyś to zrobił, zobaczyłbyś to, co widzę ja: że prawdopodobnie nie będziesz miał pewności, przynajmniej nie od początku, będzie jedynie wybór, którego dokonasz, i wiedza, że każda decyzja wiąże się z pewną stratą. Ty i ja jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku. Mam dwoje dzieci, które urodziłam dość szybko jedno po drugim jako trzydziestokilkuletnia kobieta. Gdyby przed narodzinami moich dzieci przyszła do mnie wróżka i powiedziała, że może mi podarować dodatkowe dziesięć lat płodności, abym mogła dłużej wieść spokojne, skoncentrowane na kotach, cudownie swobodne życie, nie wahałabym się ani sekundy i przyjęłabym jej ofertę. Ja również żyłam wiele lat w przeświadczeniu, że pewnego dnia, kiedy nadejdzie pora na macierzyństwo, „po prostu będę wiedziała”. Ja również bardzo,
ale to bardzo ceniłam sobie wszystkie rzeczy związane z wolnością. Postanowiłam zajść w ciążę, ponieważ zbliżał się koniec mojej płodności i moje pragnienie doświadczenia czegoś, co wszyscy opisywali jako niezwykle głębokie przeżycie, było ociupinę silniejsze niż wątpliwości dotyczące tego doświadczenia. Pozwoliłam więc zrobić sobie dziecko. Nie mając absolutnie żadnej pewności w tej sprawie. Mąż w stu procentach podzielał moje odczucia. Chociaż ogólnie rzecz biorąc, cieszyliśmy się na myśl o dziecku, byliśmy także mocno zaniepokojeni. Lubiliśmy uprawiać seks, włóczyć się po obcych krajach w sposób zdecydowanie niebezpieczny dla dziecka i godzinami czytać wyciągnięci na dwóch kanapach stojących naprzeciwko siebie w salonie. Lubiliśmy całymi dniami pracować nad swoimi projektami artystycznymi, sypiać o różnych porach i wyprawiać się na wielotygodniowe wędrówki z plecakiem po bezdrożach. Kiedy byłam w ciąży, nie rozmawialiśmy bez przerwy o tym, jak będzie wspaniale, gdy nasze dziecko przyjdzie na świat i robienie wszystkich powyższych rzeczy stanie się albo zupełnie, albo niemal zupełnie niemożliwe. W naszych dość nerwowych dyskusjach pojawiały się mieszane uczucia, a dominowała nadzieja, że nie popełniliśmy fatalnego błędu. „Co będzie, jeśli pokochamy dziecko nie tak mocno, jak mówią wszyscy?” – pytałam męża co parę tygodni. „Co jeśli dziecko będzie nas nudziło, denerwowało albo przyprawiało o mdłości? Co jeśli zechce nam się pojeździć rowerami po Islandii albo przewędrować całą Mongolię? Cholera jasna! Przecież chcemy pojeździć rowerami po Islandii i wędrować po Mongolii!” Nie chodzi mi o to, że powinieneś mieć dziecko, Niezdecydowany. Zmierzam do tego, iż prawdopodobnie spodziewasz się w sprawie dziecka jasności, która nigdy nie nadejdzie, dlatego jasne pragnienie posiadania potomstwa nie jest wskaźnikiem, na którym powinieneś się opierać, podejmując decyzję. Wiem, że brzmi to jak szaleństwo, ale taka jest prawda. W takim razie na czym można się oprzeć? Piszesz, że ty i twoja partnerka nie chcecie decydować się na dziecko tylko z tego powodu, aby „później nie żałować, iż postanowiliście go nie mieć”, namawiam was jednak do ponownego przemyślenia waszego podejścia. Rozważanie dylematów z perspektywy przyszłości może dać siłę do działania, a zarazem skorygować jego kierunek. Pomoże wam pozostać wiernymi sobie i skonfrontować pragnienia z obawami. Przynajmniej trzy czwarte najlepszych rzeczy w życiu zrobiłam dlatego, żeby później nie żałować, iż ich nie zrobiłam. Z tego powodu zaszłam w pierwszą ciążę – chociaż byłabym wdzięczna wróżce, gdyby podarowała mi te dodatkowe dziesięć lat – i z tego samego powodu zdecydowałam się na drugą ciążę, chociaż bezgranicznie pochłaniała mnie opieka nad pierwszym dzieckiem. Ponieważ jesteś osobą spełnioną w obecnym, bezdzietnym życiu, zastanowienie się nad tym, czego w przyszłości będziesz żałował, wydaje mi się najlepszą drogą do podjęcia świadomej decyzji w sprawie posiadania
potomstwa. Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że jedyne pytanie, na które musisz znaleźć odpowiedź, brzmi właśnie tak: czego będę później żałował? Tylko ono podpowie ci, co zrobić. Na wszystkie inne pytania znasz odpowiedź. Wiesz, że jesteś gotowy zostać ojcem, tak samo jak jesteś gotowy pozostać osobą bezdzietną. Wiesz, że czerpałeś radość i satysfakcję z opieki nad innymi istotami (twoimi ukochanymi kotami) i że satysfakcję daje ci również wolność i niezależność, na którą można sobie pozwolić, nie mając dzieci. Czego zatem nie wiesz? Zrób listę. Zapisz na niej to, czego nie wiesz na temat swojego przyszłego życia – w zasadzie można by ująć w niej dosłownie wszystko, ale spróbuj sobie wyobrazić, jak mogłaby wyglądać twoja przyszłość. Jakie myśli i obrazy przychodzą ci do głowy, kiedy wyobrażasz sobie siebie jako mężczyznę dwukrotnie starszego niż obecnie? Co się w tobie pojawia, kiedy myślisz o osiemdziesięciodwulatku, który wolał „wciąż żyć po swojemu”, i gdy wyobrażasz sobie osiemdziesięciodwulatka siedzącego obok trzydziestodziewięcioletniego syna lub córki? Napisz hasła: „życie po swojemu” oraz „syn lub córka”, i pod każdym z nich wymień rzeczy, które twoim zdaniem te doświadczenia przyniosłyby ci oraz zabrały, a potem zastanów się, które z wymienionych przez ciebie strat i zysków mogłyby się zrównoważyć. Czy tymczasową utratę znacznej części wolności osobistej w wieku średnim mogłoby ci wynagrodzić doświadczenie miłości silniejszej niż kiedykolwiek wcześniej? Czy bolesną tęsknotę za bliżej ci nieznanym doświadczeniem ojcostwa mogłaby złagodzić możliwość prowadzenia życia nieograniczonego potrzebami innych? Czym jest dobre życie? Napisz hasło: „dobre życie”, i wymień pod nim wszystkie skojarzenia, które ci się nasuną, a potem ułóż je od najważniejszego do najmniej ważnego. Czy rzeczy dla ciebie najważniejsze zdobyłeś bez wysiłku, czy walczyłeś o nie? Co cię przeraża w konieczności poświęcania się? Co cię przeraża w braku konieczności poświęcania się? Siedzisz więc na podłodze z ogromnym zapisanym arkuszem białego papieru rozpostartym przed tobą niczym żagiel okrętu i może wciąż nie masz pewności, może dalej nie wiesz, co robić, ale coś przecież czujesz, prawda? Patrzysz na wstępne szkice twojego prawdziwego życia i życia bliźniaczego i musisz postanowić, które wybierasz. Jedno z nich to życie, które będziesz miał, drugie to życie, którego mieć nie będziesz. Zamień je w myślach miejscami, zobacz, jakie to uczucie. Które pociąga cię instynktownie? Które nie daje spokoju? Które zbudowane jest na obawie? Które wyrasta z pragnień? Które sprawia, że chcesz zamknąć oczy i w nie zanurkować, a od którego chcesz się odwrócić i jak najszybciej uciec? Pomimo wszystkich lęków nie żałowałam, że urodziłam dziecko. Kiedy poczułam na swoim ciele ciałko synka, ogarnęła mnie pewność, jakiej nigdy wcześniej nie miałam. Przez pierwsze tygodnie jego istnienia byłam wstrząśnięta za każdym razem, gdy pomyślałam, jak niewiele brakowało, żebym zdecydowała się na życie bez niego. To, że stałam się jego matką, było doświadczeniem przemożnym, wszechogarniającym i ostatecznym, końcem i jednocześnie początkiem mojego życia.
Gdybym mogła cofnąć się w czasie, bez wahania podjęłabym tę samą decyzję. Mimo to wciąż pozostaje kwestia mojego bliźniaczego życia. Wszystkich tych rzeczy, które mogłabym robić w zamian. Istnieją sprawy, o których bym nie wiedziała, ponieważ nie mogłabym się o nich dowiedzieć, nie będąc mamą, ale z pewnością są rzeczy, których nie będę wiedzieć, ponieważ nie mogę się o nich dowiedzieć, będąc mamą. Kogo przez ostatnie siedem lat otaczałabym miłością i opieką, gdybym nie kochała swoich dzieci i nie troszczyła się o nie? W jakich artystycznych i praktycznych przedsięwzięciach skanalizowałaby się moja miłość? Czego nie napisałam, ponieważ łapałam dzieci na końcu ślizgawki, asekurowałam je, gdy chodziły po niewysokich ceglanych murkach, i bez końca je huśtałam? Co napisałam, ponieważ robiłam wszystkie te rzeczy? Czy byłabym szczęśliwsza, mądrzejsza i ładniejsza, gdybym miała mnóstwo wolnego czasu na czytanie na kanapie stojącej naprzeciwko kanapy męża? Czy mniej bym narzekała? Czy notoryczne niewyspanie i dojadanie słoiczków dla dzieci skróciło mi życie, czy je wydłużyło? Kogo poznałabym, jeżdżąc rowerem po Islandii i wędrując po Mongolii, czego bym doświadczyła i w jakim kierunku potoczyłoby się w związku z tym moje życie? Nigdy się tego nie dowiem, tak samo jak ty nigdy nie dowiesz się podobnych rzeczy o życiu, którego nie wybierzesz. Będziemy jedynie wiedzieć, że jakiekolwiek owo bliźniacze życie było, mimo że piękne i ważne – nie było nasze. Było statkiem widmo, na który nie wsiedliśmy. Pozostaje nam jedynie pozdrowić je z brzegu. Twoja Przyjaciółka
2 T. Tranströmer, Niebieski dom, tłum. L. Neuger, w: tenże, Niebieski dom, Warszawa 2000, s. 11 (przyp. tłum.). ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
STUKNIĘTY KTOŚ
Droga Przyjaciółko! Mam dwadzieścia dziewięć lat i spotykam się z mężczyzną, którego uwielbiam. Planujemy wkrótce razem zamieszkać. Mam stałą pracę, której nienawidzę, ale liczę, że pewnego dnia znajdę taką, która będzie mi sprawiać przyjemność. Mam rodzinę, przyjaciół, hobby, zainteresowania i miłość. Wiele miłości. I potwornie się boję, że będę miała raka. Przeraża mnie myśl, że prędzej czy później usłyszę taką diagnozę. Moja mama zachorowała na raka piersi, gdy byłam na studiach. Wygrała walkę o życie, ale w pewien sposób również przegrała. Choroba ją zniszczyła, Przyjaciółko. Tata umarł na raka wątroby, gdy byłam w szkole średniej – w jego wypadku walka nie trwała długo. Babcia dostała guza mózgu, gdy byłam jeszcze noworodkiem – nie dożyła moich pierwszych urodzin. Chociaż dbam o zdrowie i uważam na siebie, dręczy mnie strach, że przez swoje geny jestem skazana na porażkę. Wiem, że nie możesz mi powiedzieć, czy zachoruję na raka, czy nie, ani tego, kiedy zachoruję. Tak naprawdę potrzebuję pomocy w uporaniu się z innym problemem – w jaki sposób podejmować świadome decyzje, wiedząc to, co wiem. Pewnie rozumiesz, o jakich decyzjach mówię: o życiowych. W jaki sposób zdecydować, czy wychodzić za mąż, czy nie? Jak mam spojrzeć w twarz mężczyźnie, którego uwielbiam, i wyjaśnić mu, przez co być może będzie musiał przejść, jeśli lekarze stwierdzą u mnie raka? I jeśli, co gorsza, nie wygram walki z chorobą? Już postanowiłam, że nie będę mieć dzieci. Jak mogę obarczyć dziecko czymś, czemu nawet ja nie wiem, czy będę umiała sprostać? Jak zaplanować przyszłość, jeśli przyszłości może nie być? Często słyszymy: „Trzeba żyć pełnią życia, ponieważ może nie być jutra”, ale jakie konsekwencje tego, że dla nas „nie będzie jutra”, poniosą nasi najbliżsi? Jak przygotować ich na to, co być może będą zmuszeni przechodzić? Jak przygotować siebie? Bojąca się Przyszłości
Droga Bojąca się Przyszłości! W twojej głowie mieszka wariatka. Na pocieszenie dodam, że nie tylko w twojej. W większości z nas siedzi taki stuknięty ktoś, kto podpowiada różne bezsensowne rzeczy niemające żadnego związku z rzeczywistością.
Czasami, gdy mam w środku zamieszanie i mieszkająca we mnie wariatka papla bez ustanku, przerywam jej i pytam, skąd to wszystko wie. Każę jej podać źródło informacji. Domagam się dowodów. Czy jej opinie to fakty oparte na zdrowym rozsądku, czy może wzięła je/ja je wzięłam z piekła tkwiącego gdzieś na samym dnie mojej desperacko pragnącej uczucia i samolubnej duszyczki? Czy istnieją wiarygodne dowody na to, że koledzy mnie nie znoszą, czy może byli tak bardzo pochłonięci rozmową, że zajęło im chwilę, zanim odpowiedzieli mi „cześć”, gdy weszłam do pokoju? Czy znajoma, która powiedziała: „Nigdy nie posłałabym dziecka do szkoły państwowej, gdzie jest tak dużo uczniów w klasie”, w rzeczywistości stwierdziła, że jestem kiepską matką, która bezmyślnie niszczy przyszłość swoich dzieci, puszczając je do szkoły z trzydziestoosobowymi klasami, czy może po prostu chciała opowiedzieć o trudnych decyzjach, jakie musiała podjąć w sprawie wychowania własnych dzieci? Kiedy dostaję listy od ludzi, którzy stanowczo nie zgadzają się z pewną radą udzieloną przeze mnie w tym dziale, czy mam myśleć, że to niemożliwe, aby wszyscy zawsze we wszystkim się ze mną zgadzali, czy może, że jestem zakutym łbem, guzik wiem o świecie i nie powinnam więcej pisać? Gdyby mnie ktoś poprosił, żebym narysowała siebie, namalowałabym dwa obrazki. Jeden przedstawiałby szczęśliwą, pewną siebie kobietę o przeciętnej urodzie, drugi natomiast byłby zbliżeniem olbrzymich, rozdziawionych ust spragnionych choćby odrobiny miłości. Wiele dni musiałam powtarzać sobie w duchu: „Wszystko dobrze. Jesteś kochana. Jesteś kochana, nawet jeśli niektórzy ludzie cię nie kochają. Nawet jeśli niektórzy cię nienawidzą. Wszystko dobrze, nawet jeśli czasami czujesz się zlekceważona przez kolegów albo posłałaś dzieci do szkoły, do której ktoś inny nie posłałby swoich, albo napisałaś coś, co doprowadziło parę osób do pasji”. Dość często muszę przywoływać wariatkę do porządku i robię to z miejsca. Od tego zależy moje dobre samopoczucie psychiczne. Gdybym pozwoliła jej zyskać nad sobą przewagę, moje życie byłoby uboższe, głupsze, mniejsze, smutniejsze. Takie również stanie się twoje życie, jeśli na to pozwolisz. Głęboko ci współczuję i doskonale cię rozumiem, ale nie myślisz jasno w tej sprawie. Dajesz wariatce zbyt dużą władzę. Smutek i lęk przesłoniły ci zdolność logicznego myślenia, jeśli chodzi o zdrowie. I jeśli nie zmienisz podejścia, pozbawią cię one życia, na które zasługujesz – życia wolnego od nieustannego jazgotu tego stukniętego kogoś. Nie musisz patrzeć partnerowi w oczy i „wyjaśniać mu, przez co być może będzie musiał przejść”, jeżeli lekarze zdiagnozują u ciebie nowotwór. Opowiedz mu o doświadczeniach twojej rodziny z rakiem i o tym, jak sobie radziłaś w tych trudnych momentach. Opowiedz o swoich lękach i żalu. Nie łącz jednak w nielogiczny sposób prawdziwych chorób swoich krewnych ze swoim nieistniejącym schorzeniem. Tylko wariatka jest przekonana, że zachorujesz na raka i umrzesz. Wszyscy pozostali
nie mają bladego pojęcia, co się stanie. Owszem, musisz być świadoma ryzyka i robić badania kontrolne, ale pamiętaj przy tym, że genetyczne skłonności są w większości wypadków zaledwie jednym z czynników wpływających na stopień prawdopodobieństwa wystąpienia danej choroby. Każdy z nas może umrzeć każdego dnia z najrozmaitszych powodów. Czy oczekujesz od partnera, że będzie ci wyjaśniał, przez co będziesz musiała przechodzić, jeśli zginie w wypadku samochodowym, umrze na zawał albo się utopi? Wszystkie te rzeczy mogą się zdarzyć. Jesteś śmiertelnikiem, takim samym jak każdy inny człowiek, biedronka, niedźwiedź czy łosoś. Wszyscy umrzemy, ale tylko niektórych z nas śmierć spotka jutro, w przyszłym roku czy w przyszłym półwieczu. I w zasadzie nie wiemy, kto kiedy umrze i z jakiej przyczyny. Tajemnica ta nie jest przekleństwem naszego istnienia. Jest cudem. To ją mamy na myśli, gdy mówimy o kręgu życia, którego wszyscy jesteśmy częścią, czy tego chcemy, czy nie – żywi, martwi, ci, którzy w tej chwili się rodzą, i ci, którzy odchodzą. Próba umiejscowienia się poza tym kręgiem przed niczym cię nie uchroni. Nie oszczędzi ci żałoby ani nie uchroni przed nią twoich bliskich, kiedy ciebie zabraknie. Nie wydłuży twojego życia ani go nie skróci. Cokolwiek wariatka naszeptała ci do ucha, nie miała racji. Jesteś tu. Więc bądź, skarbie. Dobrze, że możesz z nami przez tę chwilę być. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
CZEKAJĄC PRZY TELEFONIE
Droga Przyjaciółko! Jak mamy dojść do siebie po rozstaniu z byłymi (z którymi próbujemy pozostać w przyjacielskich stosunkach) w epoce Facebooka i Twittera, gdy na każdym kroku dopadają nas kolejne aktualizacje statusów i tweety (na własny użytek nazywam je 140 ziarenkami goryczy)? Pozdrawiam, Ciągle Naciskająca Odśwież
Droga Ciągle Naciskająca Odśwież! Nie możemy dojść do siebie po rozstaniu z byłymi, śledząc każdy ich ruch na Facebooku i Twitterze, skarbie. Facebook i Twitter to izby tortur dla osób ze złamanymi sercami. Za czasów młodości Przyjaciółki cholerny telefon przysparzał wystarczająco dużo męczarni. Wyglądało to mniej więcej tak: Zadzwoni? Nie zadzwoni. Zadzwonić? Nie zadzwonić. Ale i tak dzwoniłaś. Nie mogłaś nic na to poradzić, ponieważ serce miałaś roztrzaskane na kawałeczki i myślałaś, że może jeśli porozmawiacie o tym jeszcze jeden raz, osoba, która roztrzaskała twoje serce, namyśli się i pomoże ci je posklejać. Siedziałaś więc z telefonem w dłoni i czułaś, jak słuchawka nabrzmiała od cierpienia i tęsknoty dosłownie parzy ci rękę, aż w końcu wybierałaś numer, słyszałaś sygnał: jeden, drugi, trzeci, dopóki nie odezwała się automatyczna sekretarka, na której nagrany był jego/jej głos – taki radosny! taki nonszalancki! tak potwornie nieosiągalny! – potem tradycyjne piknięcie, zaczynałaś mówić do milczącej maszyny i z początku nawet trochę brzmiałaś jak opanowana, silna, rozsądna osoba, jaką byłaś, zanim właściciel automatycznej sekretarki roztrzaskał ci serce, ale już po czterech sekundach twój głos załamywał się, robił się piskliwy i zdesperowany, udawało ci się wyjąkać zatem coś w stylu, że chciałaś tylko się przywitać, ponieważ bardzo za nim/nią tęsknisz i ponieważ dalej jesteście przecież przyjaciółmi i ponieważ, cóż, chciałaś porozmawiać, choć właściwie nie ma już o czym, po czym wreszcie się zamykałaś, rozłączałaś i milisekundę później wybuchałaś rozpaczliwym szlochem. Potem płakałaś i płakałaś, tak mocno, że nie potrafiłaś utrzymać się na nogach, aż wreszcie
cichłaś, twoja głowa ważyła trzysta kilogramów, podnosiłaś ją jednak z rąk, dźwigałaś się na nogi, człapałaś do łazienki, patrzyłaś poważnie w lustro i byłaś pewna, że w tym momencie jesteś martwa. Żyłaś, ale byłaś martwa. A wszystko dlatego, że ta osoba już cię nie kochała, a nawet jeśli kochała, to już cię nie chciała, więc co to za życie? Żadne. Nie będzie już więcej żadnego życia. Będą jedynie minuty, kolejne nieznośne minuty, które będą mijały jedna za drugą, a w każdej minucie osoba, której pragniesz, nie będzie pragnęła ciebie, dlatego znów wybuchałaś płaczem i płacząc, patrzyłaś na swoje żałosne odbicie w lustrze, aż wreszcie nie mogłaś już dłużej płakać, więc przestawałaś. Myłaś twarz, czesałaś włosy, nakładałaś balsam do ust i mimo że byłaś cała zapuchnięta i wyglądałaś jak tropikalna ryba rozdymka, wsiadałaś do samochodu ubrana w dżinsy, które nagle stały się o dwa rozmiary za duże, ponieważ z powodu roztrzaskanego na kawałeczki serca nie byłaś w stanie przez ostatni tydzień niczego przełknąć. (Bez obaw – te same dżinsy niedługo stały się o dwa rozmiary za duże, gdy znalazłaś się na etapie zajadania emocji związanych z zawodem miłosnym). Odpalałaś silnik, ruszałaś i jechałaś przed siebie, myśląc: „Nie mam pojęcia, dokąd jadę!”. Oczywiście doskonale wiedziałaś. Od samego początku. Przejeżdżałaś obok jego/jej domu, tak tylko, żeby zobaczyć. I widziałaś tę osobę przez okno. Stała w świetle lampy, którą kiedyś gasiłaś i zapalałaś mimochodem, swobodnie jak u siebie w domu. Widziałaś tę osobę przez krótką chwilę, ale obraz ten wrył ci się w pamięć. Śmiała się, najwyraźniej pogrążona w rozmowie z kimś irytująco niedostrzegalnym. Chciałaś się zatrzymać, sprawdzić, przyjrzeć się, ale nie zatrzymałaś się, ponieważ co by pomyślała ta osoba, gdyby wyjrzała przez okno i dostrzegła ciebie? Jechałaś więc do domu i siedziałaś w ciemnościach przy telefonie. Nie będziesz naciskała „odśwież”. Nie będziesz czytała, że osoba, która roztrzaskała ci serce, „ma nowego znajomego” o niezwykle seksownym imieniu (Monique albo Jack). Nie będziesz oglądała zdjęć swojego byłego, który na jakiejś imprezie stoi niepokojąco i nietrzeźwo blisko atrakcyjnych nieznajomych, ani czytała dwuznacznych komentarzy, które mogą być aluzją tylko i wyłącznie do jednego. Nie będziesz wnikać w to, jak dobrze ostatnio się bawił ani gdzie zamierza się bawić, ani też czy może w ogóle nie będzie się bawić, ponieważ właśnie rozpacza nad ciężkim losem singla. Nie będzie skrótów „LOL”, „TMI”, „ROTFLMFAO” ani bezczelnego puszczania oczka średnikiem i nawiasem przez ludzi nazywających się Jack albo Monique. Nie będzie nic. Będziesz jedynie ty w ciemnościach przy telefonie, który nigdy nie zadzwoni, i świtająca w głowie myśl, że trzeba zaakceptować rzeczywistość i żyć dalej. Żeby dojść do siebie po rozstaniu z byłym, Ciągle Naciskająca Odśwież, musisz zaakceptować rzeczywistość i żyć dalej. Pomoże ci w tym przynajmniej tymczasowe wyrzucenie byłego z grona znajomych i zaprzestanie obserwowania jego tweetów. Pozostanie na przyjacielskiej stopie z kimś, kto kiedyś złamał ci serce, to świetna sprawa, ale zwykle dobrym pomysłem jest zrobienie sobie krótkiej
przerwy między tymi dwoma etapami waszej znajomości. Gorąco namawiam cię, skarbie, żebyś oparła się pokusie rzucania się na każdy strzępek informacji o swoim byłym. Odcięcie się od jego cyberświata przez kilka pierwszych dni będzie potwornie trudne, ale jestem pewna, że wkrótce się przekonasz, o ile łatwiej ci oddychać, jeśli nie wdychasz bez ustanku oparów jego życia, w którym nie ma już miejsca na ciebie. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
W GŁĘBI DUCHA JESTEŚMY DZIKUSAMI
Droga Przyjaciółko! Jestem zazdrosna. Jestem zazdrosna o osoby, które odniosły sukces w mojej dziedzinie (piszę powieści). Jestem zazdrosna o nich, nawet jeśli ich kocham, lubię albo szanuję. Kiedy kolega albo koleżanka po piórze otrzymują dobrą wiadomość, udaję, że cieszę się ich szczęściem, ale w rzeczywistości czuję się, jakbym przełknęła łyżkę dziegciu. Przez następne dni chodzę jak struta, zastanawiając się: dlaczego nie ja? Dlaczego więc nie ja, Przyjaciółko? Mam trzydzieści jeden lat. Napisałam powieść, którą dopieszczam i dla której szukam obecnie agenta (co okazało się zadaniem trudniejszym, niż sobie wyobrażałam). Otrzymałam pierwszorzędne wykształcenie, uzyskałam tytuł licencjata w pewnej renomowanej szkole wyższej oraz tytuł magistra sztuk pięknych na innej, równie prestiżowej uczelni. Kilkunastu moich bliższych i dalszych znajomych podpisało z wydawnictwami umowy opiewające na sześciocyfrowe kwoty, o których marzę. Parę osób z tego grona to dupki, nie mam więc wyrzutów sumienia, że żywię do nich urazę, ale dalszych kilkoro to naprawdę dobrzy ludzie, których darzę szacunkiem i uznaniem, a najgorsze jest to, iż wśród nich znajduje się również kobieta, którą uważam za jedną ze swoich najbliższych przyjaciółek. Niedobrze mi, kiedy pomyślę, że nie cieszy mnie czyjeś powodzenie, zwłaszcza w wypadku mojej bliskiej przyjaciółki, ale tak wygląda prawda. Ich sukces przypomina mi, czego mi brakuje. Chcę mieć to, co mają oni, ale chyba chodzi o jeszcze coś więcej: boli mnie, że oni mają to, co chcę mieć ja. Kiedy innych znajomych pisarzy spotyka niepowodzenie (na przykład agenci lub wydawnictwa odmawiają wydania ich dzieł), przyznam, iż humor nieznacznie mi się poprawia. Uczucie to bardziej przypomina ulgę niż radość – pamiętasz stare powiedzenie o tym, że nieszczęścia chodzą parami? Tak naprawdę nie życzę innym źle. Jednak z drugiej strony nie życzę im dobrze. Wiem, że przez to wszystko staję się wstrętna i małostkowa. Wiem, że powinnam być wdzięczna za przyzwoitą pracę, dzięki której mam czas na pisanie, za dobrych przyjaciół, cudownych rodziców, którzy wspierają mnie emocjonalnie i finansowo (opłacili naukę na wspomnianych przeze mnie uczelniach i zawsze pomagali mi na wszelkie sposoby) i ogólnie za wspaniałe życie. Trudno mi się jednak skupić na tych rzeczach, kiedy słyszę, że kolejny kolega albo ktoś ze znajomych, albo absolwent tej samej uczelni sprzedał książkę za ileś tam dolarów. Jak sobie z tym poradzić, Przyjaciółko? Czy zazdrość jest wpisana w zawód pisarza? Czy tak samo jak ja czują wszyscy, chociaż udają, że jest inaczej? Czy można wyrzucić z siebie te negatywne emocje i słysząc wieści pomyślne dla innych, odczuwać coś innego, pozytywnego? Napisz mi, proszę, coś
o zazdrości. Nie chcę, aby kierowała ona moim życiem, a jeśli tak ma być, niech chociaż uzyskam zapewnienie, że kieruje ona (potajemnie) życiem każdego człowieka. Z poważaniem, Okropna Zazdrośnica
Droga Okropna Zazdrośnico! W głębi ducha wszyscy jesteśmy dzikusami. Wszyscy chcemy być wybrańcami, wielbionymi i poważanymi. Każda osoba, która czyta teraz te słowa, w pewnym momencie swojego życia z gwaru wewnętrznych głosów wyłowiła ten jeden, wyraźnie rozżalony i pytający: „Dlaczego nie ja?”, gdy coś dobrego przydarzyło się komuś innemu. Nie oznacza to jednak, że mamy pozwolić, aby kierował on naszym życiem. Oznacza to, iż czeka nas trochę pracy. Zanim się do niej zabierzemy, chcę sprawdzić, czy wiemy, o czym rozmawiamy. Nie rozmawiamy o książkach. Rozmawiamy o umowach wydawniczych. Wiesz, że to nie to samo, prawda? Książka to dzieło sztuki, które tworzysz, pisząc jak sukinsyn przez dłuższy czas, a umowa to podyktowana regułami wolnego rynku decyzja o tym, co się stanie z twoim dziełem. Pisarz podpisuje umowę z wydawnictwem, jeśli udało mu się spłodzić książkę, która: a) przypadnie do gustu redaktorowi, oraz b) zostanie przez wydawcę uznana za chodliwy towar. Wydawca szacuje również liczbę egzemplarzy, które jego zdaniem czytelnicy kupią, i liczba ta może być bardzo różna. Równie dobrze jak dziesięć milionów może wynosić siedemset dwanaście. Wartość ta nie ma nic wspólnego z jakością dzieła literackiego, ustala się ją raczej na podstawie stylu, tematyki i gatunku utworu, natomiast ma ona dużo wspólnego z wysokością zaliczki za owo dzieło, przy czym niemałą rolę odgrywają tu również środki, jakimi dysponuje wydawnictwo decydujące się opublikować książkę. Duże oficyny mogą dać autorowi sześciocyfrową zaliczkę za tytuł, który ich zdaniem dobrze się sprzeda. Małej oficyny na to nie stać. Znów powtórzę, że nie ma to żadnego związku z jakością dzieła, które ma zostać opublikowane. Chciałam ustalić te fakty na samym początku, ponieważ intuicja podpowiada mi, że w twojej głowie książka i umowa na wydanie książki zlały się w jedno. Są to jednak dwie osobne rzeczy. Rzeczą, na którą masz wpływ, jest książka. Rzeczą, która zależy przede wszystkim od czynników pozostających poza twoim wpływem, jest umowa na wydanie książki. Możesz napisać najwspanialszy tomik poezji na świecie i nikt nie da ci dwustu tysięcy dolarów, żeby go wydać. Możesz napisać najwspanialszą powieść na świecie i być może ktoś da ci te dwieście tysięcy dolarów. Albo i nie. Chodzi mi o to, Okropna Zazdrośnico, że przede wszystkim musisz dojść do porozumienia sama ze sobą. Jeśli jesteś pisarką, najważniejsze jest pisanie i w tej sprawie nie pomoże ci ani łyżka, ani nawet cała beczka dziegciu przełknięta z powodu tej czy innej kwoty, którą zainkasował ten czy inny
znajomy. Masz za zadanie napisać wspaniałą książkę, a po niej kolejną i kolejną, i nie przestawać pisać, dopóki starczy ci sił. To twoje jedyne zadanie. Nie otrzymanie umowy opiewającej na sześciocyfrową kwotę. Mówię o różnicy pomiędzy sztuką a pieniędzmi, aktem tworzenia a handlem. To piękne i ważne, jeśli możemy otrzymywać pieniądze za sztukę. Wydawcy, którzy dostarczają czytelnikom napisane przez nas książki, stanowią istotny element naszej pracy. Jednak naszą pracą – twoją i moją – jest pisanie książek. Za które, z powodów wyliczonych przeze mnie wyżej, być może zgarniemy sześciocyfrowe zaliczki. Lub nie. Wiesz, co robię, kiedy czuję się zazdrosna? Mówię sobie, żebym przestała być zazdrosna. Wyłączam głos powtarzający: „Dlaczego nie ja?”, i zastępuję go głosem, który mówi: „Nie bądź niedorzeczna”. To naprawdę aż takie proste. Żeby przestać być okropną zazdrośnicą, trzeba przestać być okropną zazdrośnicą, i już. Kiedy czujesz się strasznie, ponieważ ktoś dostał coś, czego ty pragniesz, przypomnij sobie, ile już dostałaś. Przypomnij sobie, że dla wszystkich starczy miejsca. Pamiętaj, że sukces innych ludzi nie ma absolutnie żadnego wpływu na twój sukces. I że skoro coś cudownego przytrafiło się twojemu koledze czy koleżance po piórze, to może, jeśli będziesz dalej pracować i dopisze ci szczęście, coś cudownego przytrafi się pewnego dnia również tobie. A jeśli nie możesz się zdobyć na zmianę myślenia, po prostu przestań myśleć. Naprawdę. Przestań o tym myśleć. Zazdrość nie ma innej pożywki niż nasz umysł i serce. Jeśli jej pozwolisz, pożre cię. Twój list świadczy o tym, że już zaczęła to robić. Pozbawiła cię szczęścia, rozproszyła cię i oderwała od prawdziwej pracy, a do tego zmieniła cię w beznadziejną przyjaciółkę. Ta kobieta, którą nazwałaś jedną ze swoich najlepszych przyjaciółek i która niedawno podpisała umowę wydawniczą, wie, że w rzeczywistości nie cieszysz się jej szczęściem. Wie o tym, nawet jeśli usiłuje sobie wmówić, że nic nie zauważa; nawet jeśli stara się wytłumaczyć czymś innym emocje, które od ciebie czuje, gdy udajesz radość z powodu jej sukcesu. Wie to wszystko, ponieważ nie da się udawać miłości i wielkoduszności. Te rzeczy albo są, albo ich nie ma. To, że w chwili gdy ważna dla ciebie osoba dzieli się z tobą wspaniałą wiadomością, musisz udawać radość, schrzani ci życie o wiele prędzej niż to, że nie podpisałaś jeszcze umowy na sześciocyfrową zaliczkę, na którą twoim zdaniem zasługujesz. Więc jeśli chcesz wieść prawdziwe, wielowymiarowe, szczere, dające dużo satysfakcji, odjazdowe, szlachetne życie, radzę najpierw uporządkować to, co ci się najwyraźniej pochrzaniło. Wiem, że niełatwo być artystą. Wiem, że między procesem tworzenia a wolnym rynkiem istnieje przepaść tak szeroka, iż czasami trudno nie czuć na jej widok paraliżującego strachu przed pogrążeniem się w niebycie. Wielu artystów poddaje się, ponieważ jest po prostu cholernie trudno tworzyć sztukę w społeczeństwie, które w zasadzie nie wspiera swoich artystów. Jednak ludzie, którzy się nie poddają, to ci, którzy potrafią uwierzyć, że tam, gdzie inni widzą niedostatek, w rzeczywistości jest obfitość. Ci ludzie żyją w przekonaniu, że wystarczy dla każdego z nas, że sukces przybiera różne formy dla różnych artystów, że zachowanie wiary jest ważniejsze od zainkasowania czeku, że autentyczna radość ze szczęścia kogoś, kto dostał to, na co my liczyliśmy, sprawia, iż my również
stajemy się autentycznie szczęśliwsi. Większość z tych osób nie urodziła się z takim nastawieniem. Dlatego, Okropna Zazdrośnico, istnieje nadzieja również dla ciebie. Ty również możesz należeć do grona ludzi, którzy się nie poddali. Większość z nich w pewnym momencie zrozumiała, że aby się rozwijać, musi rozbroić mechanizm zazdrości, który tyka im w głowie, i dopiero wtedy będą mogli w pełni oddać się temu, na czym im zależy: pracy. Niektórym wystarczyło wyłączyć głos pytający: „Dlaczego nie ja?”, inni musieli przyjrzeć się sobie uważniej i zbadać, dlaczego właściwie boli ich, kiedy ktoś inny dostaje dobrą wiadomość. Przykro mi to mówić, ale mam wrażenie, że zaliczasz się do tej drugiej grupy. Prawdopodobnie twoja zazdrość w dużej mierze bierze się z tego, iż czujesz się w przesadny sposób do czegoś uprawniona. Dobrobyt potrafi pochrzanić nam w głowach równie mocno jak jego brak. Wielu osobom nigdy nie zamarzyłoby się zostać pisarzem, a co dopiero takim, który odniósł sukces w wieku trzydziestu jeden lat i do tego dostał sześciocyfrową zaliczkę. Tobie jednak się zamarzyło. A stało się tak przypuszczalnie dlatego, że otrzymałaś ogromnie dużo rzeczy nie dlatego, że na nie zarobiłaś czy zasłużyłaś sobie, ale dlatego, że szczęśliwym zrządzeniem losu urodziłaś się w zamożnej rodzinie i twoich rodziców stać było na posłanie cię na dwie uczelnie, które czujesz się w obowiązku określić mianem „prestiżowych”. Co to jest „prestiżowa uczelnia”? Jak ukończenie takiej uczelni pozwala ci myśleć o sobie? Jakie przekonania masz na temat szkół, których nie nazwałabyś prestiżowymi? Jacy ludzie chodzą do prestiżowych uczelni, a jacy do tych niecieszących się większym prestiżem? Czy uważasz, że masz prawo do darmowego „pierwszorzędnego” wykształcenia? Co sądzisz o ludziach z wykształceniem, którego nie nazwałabyś pierwszorzędnym? Nie pytam retorycznie. Poważnie namawiam cię, byś wzięła kartkę, długopis, spisała te pytania i odpowiedziała na nie. Wierzę, że odpowiedzi, których udzielisz, pomogą ci lepiej zrozumieć walkę, jaką obecnie toczysz z zazdrością. Nie pytam o to wszystko, żeby cię potępić czy ocenić. Poruszyłabym te same kwestie w rozmowie z każdą osobą, niezależnie od jej pochodzenia, ponieważ uważam, że najwcześniejsze, wyniesione z domu przekonania na temat naszego miejsca w świecie mają ogromny wpływ na to, jak o sobie myślimy, co naszym zdaniem nam się należy i jakim sposobem powinniśmy to uzyskać. Jest to próba odnalezienia źródła problemu. A jak zapewne wiesz, jestem wielbicielką odnajdowania źródeł i powrotu do korzeni. Być może zainteresuje cię również to, że słowo „prestiżowy” wywodzi się z łacińskiego słowa „praestigiae”, które oznacza sztuczki iluzjonisty. Intrygujące, prawda? Słowo, którego używamy jako synonimu określeń „zaszczytny” i „poważany”, pochodzi od terminu związanego z iluzją, oszustwem i podstępem. Myślisz, że może to mieć dla ciebie jakieś znaczenie, Okropna Zazdrośnico? Pytam, ponieważ kiedy ja sama dowiedziałam się o tym, usłyszałam w głowie „klik, klik, klik”, jak gdyby
różne trybiki nagle się zazębiły. Czy to możliwe, że za każdym razem gdy ktoś inny dostaje to, czego ty pragniesz, czujesz się, jakbyś połykała łyżkę dziegciu, ponieważ dawno temu – gdzieś zupełnie na początku twojego istnienia – ktoś nakarmił cię bajkami o związku między pieniędzmi i sukcesem, sławą i autentycznością, prawdziwą wartością i schlebianiem? Myślę, że warto się nad tym zastanowić. Jeśli to zrobisz, staniesz się nie tylko szczęśliwszą osobą, ale i lepszą pisarką, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Powodzenia w sprzedaży powieści. Z całego serca życzę ci, żebyś dostała sześciocyfrową zaliczkę. Kiedy się to już stanie, napisz do mnie i podziel się tą wspaniałą wiadomością. Obiecuję, że będę przeszczęśliwa z tego powodu. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
WILCZY APETYT NA MIŁOŚĆ
Droga Przyjaciółko! Jestem dziarską czterdziestosiedmioletnią babką z charakterem. Trzy lata temu zakochałam się bez pamięci w pewnej kobiecie. Spotkałyśmy się w najmniej odpowiednim momencie. Jej ojciec umierał, ona nieco wcześniej została zwolniona z pracy i obydwie byłyśmy po bolesnych zawodach miłosnych. Kiedy jednak leżąc między moimi nogami po skończonym stosunku, zacytowała Johna Donne’a, przepadłam z kretesem. Odpychała mnie później wiele razy, potem jednak zaczęła coraz częściej otwierać przede mną serce. Od tamtej pory nasz związek to ciągła walka. Moja partnerka straciła popęd seksualny (próbowałyśmy wszystkiego – lekarze, terapeuci, książki). Nie potrafi w pełni się zaangażować i jest pełna lęków (klasyczna postawa osoby unikającej miłości). Przeżywam z nią najcudowniejsze wzloty i najboleśniejsze upadki. Nie umiem nawet policzyć, ile razy rozstawałyśmy się i wracałyśmy do siebie, a obecnie jesteśmy na etapie miesięcznego odwyku od siebie, co jednak nigdy nam nie wychodziło. Na poziomie duchowym, najgłębszym ROZUMIEMY się tak, jak nigdy wcześniej nie rozumiałam się z nikim. To uzależnia, przyznaję. Stąd ten odwyk. Muszę też przyznać, że partnerka naprawdę mnie kocha, i kiedy domagałam się, żebyśmy zerwały na dobre, na swój sposób przeżyła to ciężej ode mnie. Nie sądzę, żebym będąc lesbijką mieszkającą na Środkowym Zachodzie, mogła znaleźć coś podobnego, dlatego zostaję i toleruję jej „zasady”, lęki i anoreksję seksualną, chociaż sama mam wilczy apetyt. Tak, próbowałam zaspokajać się z innymi kochankami, ale po prostu mi to nie odpowiadało. Chociaż rzadko współżyjemy (cztery do pięciu razy w roku), kiedy się kochamy, jest nieziemsko. Jestem ekscentryczną, niezwykle skomplikowaną kobietą i trudno mi znaleźć kogoś odpowiedniego. O co chodzi, do cholery? Jak myślisz? Z poważaniem, Zostać czy Odejść
Droga Zostać czy Odejść! Rzeczywiście, o co, do cholery, chodzi? To wszystko brzmi jak jakieś szaleństwo. Rozstajecie się
i wracacie do siebie więcej razy, niż możesz policzyć? Seksualna anoreksja i „zasady”? Nazywasz wasz związek „uzależnieniem”? To wszystko mnie niepokoi. Ale wiesz, co poruszyło mnie najbardziej? Kiedy napisałaś, że twoja kochanka jest jedyną osobą, która „ROZUMIE” cię „na poziomie najgłębszym, duchowym”, a chwilę potem dodałaś, że wątpisz, abyś kiedykolwiek „mogła znaleźć coś podobnego”, i dlatego zostajesz. Chciałabyś znaleźć coś podobnego, czyli co konkretnie? Seksualnie i emocjonalnie wycofaną partnerkę, która boi się zaangażowania i bliskości? Gdybyś zamierzała zamieścić ogłoszenie na stronie wilczyapetytnamilosc.com i gdybyśmy usiadły razem przy stole, żeby je ułożyć, naprawdę napisałabyś coś takiego? Nie sądzę. Zachęcam cię więc, żebyś się zastanowiła, dlaczego zgadzasz się na to wszystko teraz. Ten związek nie zaspokaja twoich potrzeb, ale odzwierciedla twoje przekonania. Zwłaszcza to jedno, zdaje się, że najważniejsze: „jestem czterdziestosiedmioletnią lesbijką mieszkającą na Środkowym Zachodzie, więc lepiej brać, co dają”. Piszesz o obawach swojej kochanki, ale to twój własny strach miesza ci w głowie. Wiem, że trudno być samej, skarbie. Twój niepokój dotyczący tego, czy uda ci się znaleźć kolejną partnerkę, jest zupełnie zrozumiały, ale nie może być jedynym powodem, dla którego decydujesz się zostać przy tej obecnej. Desperacja nie gwarantuje trwałości. Pozwoliła ci jakoś dotrwać do tej pory, ale jesteś zbyt dojrzałą i fantastyczną kobietą, żeby dalej udawać. Co wcale nie oznacza, że wasz związek jest skazany na porażkę. Czasami po fatalnym początku następuje wspaniałe rozwinięcie i tworzy się naprawdę coś dobrego. Być może tobie i twojej partnerce uda się przezwyciężyć trudności, ale na pewno nic wam z tego nie wyjdzie, jeśli będziecie robić to samo, co do tej pory. Wiem, że więź, która powstała między wami, wydaje się wam silna, wyjątkowa i pełna żaru. Wiem, że ta kobieta wydaje ci się aniołem bliskości. Jednak mylisz się. Prawdziwa bliskość to nie dramat psychologiczny. To nie „najcudowniejsze wzloty i najboleśniejsze upadki”. To nie poezje Johna Donne’a szeptane nad kroczem raz na kilka miesięcy, kiedy dojdzie do chwilowej przerwy w celibacie, na który niekoniecznie obie wyrażacie zgodę. To po trochu każdej z tych rzeczy plus całe mnóstwo innych, które się dzieją między nimi. To duchowa bliskość i dojrzała zgodność. To przyjaźń i wzajemny szacunek. To brak konieczności „odwyku od siebie nawzajem” przez cały miesiąc. Tak nie wygląda miłość, babko o wilczym apetycie. Tak wygląda sądowy zakaz zbliżania się. Nie doświadczasz ze swoją kochanką bliskości. Doświadczasz chwilowej intensywności i chronicznego niedostatku. Emocjonalnego chaosu i przesadnie upoetyzowanego obrazu tego, co między wami. Myślę, że o tym wiesz. Większość listów, które otrzymuję, mogłabym podzielić na dwa stosy: napisane przez ludzi, którzy obawiają się zrobić to, co w głębi duszy czują, że powinni zrobić, oraz napisane przez ludzi autentycznie pogubionych. List od ciebie położyłabym na pierwszym stosie. Moim zdaniem napisałaś do mnie, ponieważ zdajesz sobie sprawę z tego, że musisz dokonać zmiany,
ale boisz się, z czym ta zmiana może być związana. Rozumiem cię. Żadna z nas nie wie, ile czasu minie, zanim znów odnajdziesz miłość. Jednak obydwie wiemy, że dopóki nie zakończysz związku, w którym nie spełniasz swoich potrzeb, będziesz tkwiła w związku, który nie spełnia twoich potrzeb. Taki stan rzeczy unieszczęśliwia cię i uniemożliwia tworzenia innych bliskich relacji, które mogą ci przynieść więcej spełnienia. Nie jestem osobą religijną. Nie medytuję, nie powtarzam mantr, nie modlę się. Często jednak wracam myślami do wersów ukochanych przeze mnie wierszy, które na swój sposób są dla mnie święte. Dwadzieścia lat temu natrafiłam na wiersz Adrienne Rich zatytułowany „Rozstania” i kiedy przeczytałam twój list, właśnie on przyszedł mi do głowy. Jego dwa ostatnie wersy brzmią: „Tym razem postanowiłam pokochać / z pełną przytomnością”. Kiedy będąc dwudziestodwulatką, czytałam te słowa po raz pierwszy, wydawały mi się one bardzo radykalne: jak to możliwe, że miłość może stanowić przemyślaną decyzję, wypływać ze świadomości, a nie z wątpliwości i niejasnych podświadomych wyborów? Nie sposób policzyć, ile razy w ciągu minionych dwudziestu lat przechodziły mi przez myśl te dwa wersy: „Tym razem postanowiłam pokochać z pełną przytomnością”. Nie ma dnia, w którym nie byłyby one mniej lub bardziej świadomie obecne w moim życiu. Można powiedzieć, że zostały one moim mottem, mimo iż czasami tak bardzo nieudolnie staram się je wypełnić. Proponuję, żebyś ty również obrała je za motto. Nie pytaj, czy masz zostać, czy odejść. Zapytaj, w jaki sposób odmieni się twoje życie, jeśli tym razem postanowisz pokochać z pełną przytomnością. Nie mówię tego, wpatrując się w twoje krocze, siostro. Patrzę ci prosto w oczy. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
ZŁE RZECZY, KTÓRE ZROBIŁEŚ
Droga Przyjaciółko! Przez wiele lat byłem kleptomanem i odczuwałem raz silniejszy, raz słabszy przymus kradzieży. W tamtym okresie zwykle byłem „naszprycowany” psychotropowymi lekami przeciwdepresyjnymi, przeciwlękowymi i nasennymi. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że działanie tych lekarstw sprawiało, że nie potrafiłem zwalczyć potrzeby kradzieży. Nagle pojawiała się w mojej głowie chęć, żeby komuś coś zabrać – na przykład dżinsy jednemu koledze, książkę drugiemu koledze albo doniczki pozostawione na werandzie pustego domu. Raz ukradłem nawet pieniądze z portfela przyszłej teściowej. Kiedy przychodziła mi do głowy myśl, żeby zabrać jakąś rzecz, próbowałem się jej oprzeć, ale i tak w końcu nie potrafiłem się powstrzymać. Teraz już nie kradnę. Od około sześciu lat nie zażywam lekarstw i jestem w stanie zapanować nad impulsem, który prawdę mówiąc, rzadko kiedy teraz się pojawia. Nie mogę jednak całej winy zrzucić na leki, ponieważ odczuwałem potrzebę kradzieży i czasami ulegałem jej, jeszcze zanim zacząłem zażywać jakiekolwiek środki. Winię sam siebie. Myślę, że z powodu problemów emocjonalnych – w dzieciństwie byłem ofiarą przemocy (matka od najmłodszych lat krzyczała na mnie i wyzywała od kłamców, oszustów i złodziei) – próbowałem nie tylko spełnić przepowiednię matki, ale może również sprawić, aby ludzie nienawidzili mnie i odrzucali, ponieważ im coś zabierałem, byłem złodziejem, a do tego kłamcą. Kolejnym przymusem było opowiadanie zmyślonych historii, fantazjowanie i koloryzowanie. Nie potrafiłem nad tym zapanować. Nienawidzę się za to, co robiłem. Nie wiem, jak oddzielić przeszłość grubą kreską i zacząć od nowa. Boję się, że znajomi i bliscy, których oszukiwałem i okradałem – zmyślając różne historie i zabierając różne rzeczy – dowiedzą się o wszystkim. Od wielu lat nie jestem już tamtą osobą. Najbardziej chciałbym wybaczyć sobie, przestać się nienawidzić za te oszustwa. Od dawna próbuję sobie wybaczyć, ale nic mi z tego nie wychodzi. Dużo czytam na ten temat i wróciłem na terapię po paru latach przerwy, ale wciąż czuję do siebie odrazę za to, co robiłem. Wiem, że nigdy więcej nic nikomu nie zabiorę. Ale czy to wystarczy? Czy muszę przyznać się do winy przed tymi, których okradałem i okłamywałem? Czy może mogę przebaczyć sobie, nie mówiąc ludziom o tym, że ich krzywdziłem? Wiem, że chociaż nie kłamię i nie kradnę od dawna, odepchnęliby mnie, gdybym wyznał swoje winy. Żałuję tego, co robiłem, i oddałbym wszystko, żeby cofnąć czas i zmienić przeszłość. Przyjaciółko, pomóż mi, proszę. Dłużej nie wytrzymam. Z poważaniem,
Zrozpaczony
Drogi Zrozpaczony! Piętnaście lat temu urządziłam wyprzedaż podwórkową. Nieco wcześniej wprowadziłam się do miasta, w którym obecnie mieszkam, i byłam zupełnie spłukana, dlatego na trawniku przed domem ułożyłam praktycznie wszystko, co miałam – sukienki z lumpeksu, książki z antykwariatu, bransoletki, bibeloty, naczynia i buty. Przez cały dzień różni ludzie przychodzili pooglądać wystawione rzeczy, ale towarzystwa dotrzymywali mi głównie mieszkający w okolicy chłopcy w wieku około jedenastu, dwunastu lat, którzy co chwila do mnie zaglądali i wypytywali o ceny, chociaż nie mieli pieniędzy ani ochoty, żeby kupić któryś z typowo babskich, nudnych szpargałów. Późnym popołudniem jeden z chłopców powiedział mi, że inny coś mi ukradł – stary skórzany futerał na aparat fotograficzny, który kiedyś służył mi za torebkę. Nie był to przedmiot wielce wartościowy, dostałabym za niego góra pięć dolarów, ale mimo to spytałam oskarżonego o kradzież chłopca, czy wziął futerał. – Nie! – wrzasnął i uciekł. Następnego dnia wrócił ubrany w obszerną szarą bluzę z kapturem. Kręcił się koło stolika, na którym ułożyłam rzeczy na sprzedaż, i w chwili gdy uznał, że patrzę w inną stronę, wyciągnął spod bluzy futerał, aby odłożyć go tam, gdzie leżał dzień wcześniej. – Wróciła twoja zguba – rzucił nonszalancko chwilę później, pokazując na futerał, jak gdyby nie miał nic wspólnego z jego powrotem. – To dobrze – odpowiedziałam. – Dlaczego go ukradłeś? – spytałam, ale on znów się nie przyznał. Był słoneczny jesienny dzień. Kilku chłopców siedziało ze mną na schodach werandy i opowiadało o swoim życiu. Chłopak, który ukradł mi futerał, podciągnął rękaw i naprężył rękę, żebym mogła zobaczyć jego biceps. Upierał się tonem o wiele bardziej agresywnym niż pozostali, że łańcuchy zdobiące jego pierś są wykonane z prawdziwego złota. – Dlaczego ukradłeś mi futerał? – spytałam ponownie po pewnym czasie, ale on znów stwierdził, że tego nie zrobił, chociaż zmienił wersję i tłumaczył, iż wziął go tylko na chwilę, ponieważ poszedł po pieniądze, ale w końcu zdecydował się, że go nie kupi. Rozmawialiśmy jeszcze chwilę o różnych sprawach, aż w końcu zostaliśmy na schodach tylko we dwoje. Opowiedział mi o matce, którą rzadko widywał, i o znacznie starszym rodzeństwie, i o tym, jaki ekstra samochód sobie kupi, gdy tylko skończy szesnaście lat. – Dlaczego ukradłeś mi futerał? – ponowiłam pytanie i tym razem chłopiec się nie wykręcał. Spuścił wzrok i bardzo cicho, ale wyraźnie powiedział:
– Bo byłem samotny. Zaledwie parę razy w życiu zdarzyło mi się, żeby ktoś był tak bardzo świadomy samego siebie i tak bardzo odkrył się przede mną, jak ów chłopiec w tamtej chwili. To, co powiedział, sprawiło, że prawie spadłam ze schodów. W ciągu ostatnich piętnastu lat dużo myślałam o tamtym chłopaku, może dlatego że jego słowa uzmysłowiły mi również pewną prawdę o mnie samej. Ja też kiedyś kradłam, Zrozpaczony. Ogarniało mnie niewytłumaczalne pragnienie zabrania czegoś, co nie należało do mnie. Po prostu nie potrafiłam się temu oprzeć. Ukradłam między innymi niebieskie cienie do powiek ciotecznej babce z Filadelfii, ładny sweter koleżance ze szkoły, kostki mydła w fantazyjnych opakowaniach z łazienek prawie obcych mi osób oraz figurkę białego psa z przekrzywioną głową. W czasie gdy na wyprzedaży swoich rzeczy poznałam samotnego chłopca, nie kradłam już od wielu lat, ale tak samo jak ciebie dręczyło mnie wspomnienie tego, co robiłam. Nie chciałam nikomu wyrządzić krzywdy, ale miałam okropne poczucie, że mimo wszystko krzywdziłam. Na dodatek chęć zabierania rzeczy nie opuściła mnie całkowicie, co pewien czas dalej ją odczuwałam, chociaż udawało mi się nie ulegać jej, odkąd skończyłam osiemnaście lat. Nie wiedziałam, dlaczego kradłam, i wciąż trudno mi to wytłumaczyć, chociaż wyjaśnienie: „ponieważ byłam samotna”, wydaje się najbliższe prawdy. Myślę, że ty także byłeś samotny, skarbie. A samotność nie jest zbrodnią. Może w czasie, gdy kradłeś i kłamałeś, próbowałeś zapełnić czymś dziurę wielkości matki, którą w sobie nosiłeś, wpychałeś więc w nią wszystkie te nienależące do ciebie rzeczy i nieprawdziwe historyjki, podświadomie licząc, że w ten sposób dziura po pewnym czasie zniknie. Tak się jednak nie stało. Wreszcie to zrozumiałeś. Znalazłeś sposób na rozpoczęcie procesu uleczenia. Ten proces wciąż trwa. Kolejnym etapem jest przebaczenie, o czym tak dotkliwie zdążyłeś się już przekonać. Nie sądzę, żeby w odzyskaniu samego siebie pomogło ci cofanie się na obranym przez ciebie szlaku. Ludziom, których okradłeś, nie są potrzebne twoje wyznania. Potrzebne im to, byś przestał się zadręczać zabranymi im rzeczami, które teraz nie mają zbyt wielkiego znaczenia. Nie bardzo wiem, dlaczego do tej pory nie udało ci się osiągnąć spokoju ducha, ale przypuszczam, że może być to związane z napisaną przez ciebie historią własnej osoby. Opowieści, które tworzymy, aby usprawiedliwić nasze postępowanie i decyzje, często stają się częścią nas samych. Powtarzamy je wielokrotnie, żeby wytłumaczyć własne skomplikowane życia. Być może nie mogłeś do tej pory wybaczyć sobie, ponieważ zakręciłeś się na punkcie nienawiści do samego siebie. Może brak przebaczenia to w rzeczywistości ciąg dalszy historii z kleptomanią. Czy stałbyś się lepszą, czy gorszą osobą, gdybyś wybaczył sobie złe rzeczy, które robiłeś? Czy jeśli nieustannie potępiasz się za to, że byłeś kłamcą i złodziejem, stajesz się dzięki temu lepszy? Ja również nie lubię tej części swojej historii, w której jestem złodziejką. Długo się
zastanawiałam, czy ujawnić ją tutaj – nigdy wcześniej nigdzie jej nie opisywałam. Pisałam o różnych innych „złych rzeczach”, które robiłam – seksie z przypadkowymi partnerami, narkotykach – kradzież wydaje się jednak czymś gorszym, ponieważ w przeciwieństwie do tamtych rzeczy nie pasuje do wizerunku, jaki chciałabym sobie stworzyć. Taka jednak jestem. I wybaczyłam to sobie. Wiele lat po tym, jak skończyłam z kradzieżą, siedziałam sama nad rzeką. Gdy patrzyłam na wodę, wróciły do mnie myśli o rzeczach, które nie należały do mnie, a które zabrałam, i zanim się zorientowałam, co właściwie robię, zaczęłam wyrywać kolejne źdźbła trawy i wrzucać je do wody. „Zostało wybaczone” – pomyślałam, gdy wrzucałam źdźbło symbolizujące niebieski cień do powiek. „Zostało wybaczone” – pomyślałam, wrzucając źdźbła zastępujące wymyślne kostki mydła. „Zostały wybaczone” i figurka pieska, i ładny sweter, i wszystkie inne złe rzeczy, które zrobiłam i które razem ze źdźbłami trawy wpadały do rzeki. Patrzyłam, jak płyną z prądem, i powtarzałam: „Zostało wybaczone”, tak długo, aż w końcu poczułam, że to prawda. Nie oznacza to, że już nigdy nie musiałam zmagać się z tą częścią swojej historii. Przebaczenie nie siedzi i nie czeka na ciebie niczym jakiś przystojniak w barze. Przebaczenie bardziej przypomina tłuściocha, którego musisz wciągnąć na szczyt wzgórza. Musisz w kółko powtarzać: „Zostało wybaczone”, dopóki słowa te nie staną się częścią twojej historii i ciebie samego. Każdy z nas może tego dokonać, ty również, Zrozpaczony. Mam nadzieję, że to zrobisz. Nie wiem, co się stało z tamtym samotnym chłopcem, którego poznałam podczas wyprzedaży podwórkowej. Mam nadzieję, że naprawił to, co było w nim zepsute. Futerał na aparat, który mi ukradł, wciąż leżał na stoliku, kiedy kończyłam wyprzedaż. – Chcesz go? – spytałam, wyciągając skórzany przedmiot w jego stronę. Chłopiec wziął go i uśmiechnął się. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
ELASTYCZNOŚĆ
Droga Przyjaciółko! Jestem z tym samym mężczyzną od dwudziestu jeden lat – od jedenastu jesteśmy małżeństwem. Uważam go bez dwóch zdań za bratnią duszę i miłość swojego życia. Mniej więcej rok temu poznałam mężczyznę, który mieszka w naszej okolicy, i nawiązaliśmy przez internet flirt, który wymknął się spod kontroli. Dlaczego? Z kilku powodów: 1. Przechodziłam coś na kształt kryzysu wieku średniego (stuknęła mi czterdziestka!) i zainteresowanie ze strony tego mężczyzny – atrakcyjnego, seksownego, odnoszącego sukcesy, błyskotliwego itd. – pochlebiało mi. 2. Mąż niedawno flirtował przez internet, o czym dowiedziałam się przez przypadek i bardzo mnie to zabolało. 3. Nie pracuję, zajmuję się dziećmi i domem i nudzi mi się.
Nie jestem i nigdy nie byłam poważnie zainteresowana obiektem mojego wirtualnego zadurzenia. Była to tylko pewna forma rozrywki, która przy okazji dobrze zrobiła mojej kobiecości. Zupełnie zerwałam kontakt z tym mężczyzną i naprawdę nie chcę mieć z nim do czynienia w przyszłości, jednak ostatnio pracowałam trochę nad rozwojem duchowym i poradzono mi, żebym wyznała mężowi prawdę, ponieważ „to, co ukrywamy, przejmuje nad nami władzę”. Myślę, że gdybym powiedziała wszystko mężowi, poradzilibyśmy sobie z tym, ponieważ nie miałam z tamtym mężczyzną prawdziwego romansu, nie byłam w nim zakochana itd. Jednak wiem też, że głęboko zraniłabym męża, a ponieważ nie zamierzam ani nie pragnę od niego odejść, nie widzę w tym sensu. Mówi się, że „miłość jest skomplikowana”, ale moje uczucia do męża są proste i jasne. Kocham go i chcę zostać z nim na zawsze. Proszę, poradź mi. Z poważaniem, Czy Można Mieć Sekret i Wciąż Szczerze Kochać Swojego Mężczyznę?
Droga CMMSiWSKSM! Nie sądzę, że powinnaś mówić mężowi o internetowym flircie, który zaszedł trochę za daleko. Miłość to nie jedyna sprawa, która czasami jest skomplikowana, a czasami prosta. Prawda również taka bywa. Prawda jest prosta w bajkowym świecie, w którym rodzi się nasza miłość. „Oczywiście, że nigdy
nie będziemy się okłamywać!” – powtarzamy święcie przekonani i zadowoleni z siebie, będąc na tym pierwszym, najłatwiejszym etapie. Jednak z czasem w gąszczu życiowych spraw miłość staje się bardziej skomplikowana, niż dopuszcza to czarno-biała interpretacja prawdy. Myślę, że niejednokrotnie jasno dawałam do zrozumienia, iż nie jestem zwolenniczką kłamstw i udawania. Uczciwość to podstawowa zasada każdego zdrowego i udanego związku. Zatajanie przed partnerami pewnych informacji z naszego życia często prowadzi do niezłego bałaganu. Istnieją jednak rzadkie sytuacje, w których prawda wywołuje większe spustoszenie niż jej przemilczenie. Gdybyś uprawiała seks z tym facetem, gdyby zdrady na poziomie emocjonalnym były twoim sposobem na funkcjonowanie lub gdybyś dopuściła się jej więcej niż raz, gdyby to doświadczenie uświadomiło ci, że nie kochasz już męża, gdybyś nie zakończyła nieuczciwego i szkodliwego związku, gdyby instynkt podpowiadał ci, że masz wyjawić tajemnicę mężowi, gdybyś uważała, że zachowanie tej sprawy dla siebie zaszkodziłoby tobie i twojemu związkowi bardziej niż jej ujawnienie – w każdym z tych wypadków radziłabym ci powiedzieć mężowi, co zaszło. Wygląda mi jednak na to, że twoja sytuacja jest inna. Czasami prawda bardziej niż w akcie wyznania objawia się w tym, czego się nauczyliśmy. To, czego dowiedziałaś się o sobie dzięki tej specyficznej relacji z innym mężczyzną, najprawdopodobniej wzmocni twoje małżeństwo. Czyż miłość nie jest zadziwiająca, jeśli tak na nią spojrzeć? Czyż to nie cudowne, jak zmienia się i uelastycznia na przestrzeni lat? Musi. Nie ma wyboru. Inaczej mogłaby pęknąć. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
NA GRUZACH
Droga Przyjaciółko! 1. Od wielu tygodni próbuję ułożyć ten list i wciąż nie potrafię tego dobrze zrobić. Jedynym sposobem, jaki pozwoli mi go dokończyć, jest napisanie go w formie wykazu. Poruszam trudny temat i punkty pomogą mi go ogarnąć. Możesz je zmienić na zwykły list, jeśli uznasz to za stosowne i będziesz chciała opublikować moją wiadomość. 2. Nie chcę cię zapytać o żadną konkretną rzecz. Jestem smutnym, pełnym gniewu mężczyzną, którego syn zginął i który chce go odzyskać. Tylko tyle pragnę i nie jest to pytanie. 3. Zacznę od początku. Mam pięćdziesiąt osiem lat. Prawie cztery lata temu pijany kierowca zabił mojego syna. Ten człowiek był tak odurzony, że przejechał na czerwonym świetle i uderzył w mojego syna z pełną prędkością. Chłopak, którego kochałem ponad życie, zmarł, zanim przyjechało pogotowie. Miał dwadzieścia dwa lata, był jedynakiem. 4. Jestem ojcem, chociaż nie jestem już ojcem. Prawie codziennie czuję się tak, jak gdyby żałoba miała mnie zabić, a może już to zrobiła. Jestem żywym trupem. 5. Twoja rubryka pomogła mi przetrwać. Na swój sposób wierzę w Boga, modlę się codziennie i tak, jak się czuję, gdy jestem pogrążony w głębokiej modlitwie, czuję się również, kiedy czytam twoje słowa. 6. Regularnie chodzę do psychologa, nie choruję na depresję ani nie zażywam leków. 7. Przychodziły mi do głowy myśli samobójcze (dlatego zdecydowałem się chodzić do psychologa). Biorąc pod uwagę okoliczności, skończenie ze sobą to rozsądne wyjście, ale nie mogę tego zrobić, ponieważ zdradziłbym w ten sposób swoje wartości oraz wartości, które wpajałem synowi. 8. Mam dobrych przyjaciół, którzy dają mi wsparcie, brat, bratowa i dwie bratanice tworzą moją najbliższą, kochającą i troskliwą rodzinę, a do tego po śmierci syna zbliżyłem się ze swoją byłą żoną – wcześniej, od rozwodu, do którego doszło, gdy syn miał piętnaście lat, zachowywaliśmy się wobec siebie chłodno. 9. Oprócz tego wykonuję pracę, która przynosi mi satysfakcję, jestem zdrowy i mam kobietę, którą kocham i szanuję. 10. Krótko mówiąc, układa mi się tak, że na pierwszy rzut oka może się zdawać, iż przystosowuję się do życia bez syna, ale tak naprawdę moje życie to piekło. Czasami ból jest tak przytłaczający, że po prostu leżę w łóżku i wyję. 11. Nie mogę przestać myśleć o synu. O rzeczach, które robiłby teraz, gdyby żył, i o tym, co
robiliśmy razem, kiedy był młodszy. Wspominam różne chwile, pragnę cofnąć się w czasie i przeżyć jeszcze raz te dobre momenty albo zmienić te mniej szczęśliwe. 12. Jedną rzeczą, którą bym zmienił, byłaby moja reakcja na to, gdy syn w wieku siedemnastu lat poinformował mnie, że jest gejem. Nie uwierzyłem mu albo go nie zrozumiałem, zapytałem więc krytycznym tonem: „Ale jak mogą ci się nie podobać dziewczyny?”. Szybko zacząłem go akceptować takim, jaki był, ale żałuję mojej pierwszej reakcji na jego homoseksualność i tak naprawdę nigdy go za nią nie przeprosiłem. Myślę, że wiedział, że go kochałem. Myślę, że wiedział, że chciałem, by był szczęśliwy, niezależnie od tego, jaka droga miałaby mu to szczęście przynieść. Jednak ta i inne sprawy mimo wszystko dręczą mnie, Przyjaciółko. 13. Nienawidzę człowieka, który zabił mojego syna. Za swoją zbrodnię został uwięziony na osiemnaście miesięcy, potem go zwolniono. Napisał do mnie list z przeprosinami, ale porwałem go na kawałki i wyrzuciłem do śmieci, ledwo rzuciwszy na niego okiem. 14. Były chłopak mojego syna kontaktował się ze mną i moją byłą żoną i jest dla nas bardzo ważny. Niedawno zaprosił nas na przyjęcie, na którym, jak uprzedził, mieliśmy poznać jego nowego partnera – pierwszego poważnego od czasu związku z naszym synem. Oboje skłamaliśmy i powiedzieliśmy, że mamy inne wcześniej umówione spotkania, ale tak naprawdę odmówiliśmy, ponieważ nie mogliśmy znieść myśli o poznaniu jego nowego chłopaka. 15. Boję się, że postanowisz nie odpowiadać na mój list, ponieważ sama nie straciłaś dziecka. 16. Boję się, że jeśli postanowisz odpowiedzieć na mój list, ludzie będą cię krytykować i mówić, że nie masz prawa wypowiadać się na ten temat, ponieważ sama nie straciłaś dziecka. 17. Modlę się, żebyś nigdy nie straciła dziecka. 18. Zrozumiem, jeśli postanowisz nie odpowiadać na mój list. Większość osób, chociaż pełnych życzliwości, nie wie, co powiedzieć, dlaczego więc ty miałabyś wiedzieć? Sam też nie wiedziałem, co mówić takim ludziom jak ja, zanim zmarł mój syn, nie mam więc innym za złe ich zakłopotania. 19. Piszę do ciebie, ponieważ wiele dla mnie znaczył sposób, w jaki mówiłaś o żałobie po matce, która młodo zmarła. Jestem pewny, że jesteś jedyną osobą, której może się udać rozjaśnić otaczający mnie mrok. 20. Co mogłabyś mi powiedzieć? 21. Jak dalej żyć? 22. Jak znów stać się człowiekiem? Z poważaniem, Żywy Trup Ojca
Drogi Żywy Trupie Ojca! 1. Nie wiem, jak ci się udało przetrwać śmierć syna. Wiem tylko, że ci się udało. Że dalej ci się udaje. I będzie ci się udawało. 2. Dowodzi tego twój wstrząsający, żałobno-świetlisty list. 3. Nie potrzebujesz mnie, żeby wiedzieć, jak znów stać się człowiekiem. Jesteś nim, twoja niepodważalna, skończona ludzkość przebłyskuje z każdego twojego słowa i jest tak wyraźna, że widzi ją każdy, kto na nie spojrzy. 4. Tak bardzo mi przykro z powodu twojej straty. Tak bardzo mi przykro z powodu twojej straty. Takbardzomiprzykrozpowodutwojejstraty. 5. Słyszałeś i usłyszysz te słowa tyle razy, że mógłbyś utkać z nich narzutę, która przykryłaby cały świat. Mógłbyś dać początek nowej rzece płynącej nieustannie jak słowa pocieszenia. Ale żadna z tych rzeczy nie przywróci życia twojemu synowi. Nie powstrzyma tamtego człowieka przed tym, by wsiadł do samochodu i przejechał z maksymalną prędkością na czerwonym świetle dokładnie w tym momencie, w którym twój syn znalazł się na jego drodze. 6. Tego nie sprawi nikt i nic. 7. Pamiętasz, mam nadzieję, że gdy zerwiesz warstwę gniewu, zerwiesz warstwę jałowych myśli samobójczych, zerwiesz warstwę tych wszystkich rzeczy, które wyobrażasz sobie na temat tego, co mógłby teraz robić twój syn, warstwę myśli o człowieku, który wsiadł do samochodu i pojechał, choć nie powinien był, warstwę myśli o człowieku, którego kocha teraz chłopak, który kiedyś kochał twojego syna, warstwę dobrych wspomnień i warstwę chwil, które chciałbyś zmienić, ale nie możesz, zostanie sam środek, czyli czysta ojcowska miłość silniejsza niż cokolwiek innego. 8. Nikt nie może dotknąć tej miłości, zmienić jej ani zabrać ci. Twoja miłość do syna jest tylko i wyłącznie twoją własnością. Będzie żyła, dopóki ty żyjesz. 9. Uratowały mnie takie właśnie proste myśli: ogrom miłości do mamy, którą noszę w sobie pomimo upływu lat, jej obecność, którą tak silnie i wyraźnie w sobie czuję. Mój żal jest ogromny, ale miłość jest jeszcze większa. Twoja również. Nie opłakujesz śmierci syna, ponieważ była paskudna i niesprawiedliwa. Opłakujesz ją, ponieważ szczerze go kochałeś. Piękno twojego uczucia jest większe niż gorycz śmierci. 10. Jeśli dopuścisz do siebie te proste myśli, twoje cierpienie nie zniknie, ale łatwiej będzie ci przetrwać kolejny dzień. 11. Ciągle wraca do mnie obraz tego, jak leżysz w łóżku i wyjesz. I ciągle wraca myśl, że chociaż to trudne, czas, żebyś ucichł, podniósł głowę z łóżka i wsłuchał się w to, co nadchodzi w ślad za twoim wyciem. 12. To coś to twoje życie. Życie, które musisz zbudować na gruzach swojego dawnego świata i w
którym wszystko, czym byłeś, zostało wymazane, a jednocześnie jest wszechobecne, w którym już zawsze będziesz żywym trupem ojca. 13. Twój syn zmarł, ale dalej żyje w tobie. Twoja miłość i żal nigdy się nie skończą, ale będą zmieniać kształt. Pewnych rzeczy związanych z życiem twojego syna i twoim nie możesz teraz zrozumieć. Niektóre zrozumiesz za rok, inne za dziesięć lat, jeszcze inne za lat dwadzieścia. 14. Napisanie listu było dla ciebie niemożliwe, postanowiłeś więc przysłać mi wykaz. Niemożliwe jest dla ciebie prowadzenie takiego życia, jakie wiodłeś wcześniej, musisz więc żyć tak jak nigdy przedtem. 15. To nie w porządku, że musisz to robić. To nie w porządku, że twój syn umarł. To nigdy nie 16.
17.
18.
19.
20.
21. 22. 23. 24.
będzie w porządku. Świat, który legł w gruzach, to miejsce zniszczenia i tworzenia. Ciemne jak bezgwiezdna noc i jasne jak słoneczne światło. To woda i spalona ziemia. To błoto i manna. Prawdziwa praca nad głęboką żałobą może się rozpocząć tylko tam. Masz siłę, żeby udźwignąć swój ból. Wszyscy ją mamy, chociaż twierdzimy, że nie. Mówimy: „nie umiałbym żyć dalej”, zamiast powiedzieć, iż mamy nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli tego robić. Właśnie o tym mówisz w swoim liście, Żywy Trupie Ojca. Przetrwałeś tak długo bez swojego synka, że dłużej już nie możesz. A jednak możesz. Musisz. Okaże się jeszcze więcej. Twój syn nie nauczył cię jeszcze wszystkiego, czego ma cię nauczyć. Nauczył cię kochać jak nigdy przedtem. Nauczył cię cierpieć jak nigdy przedtem. Być może następną rzeczą, jakiej cię nauczy, będzie akceptacja. A tuż po niej – przebaczenie. Przebaczenie czeka na samym dole rzeki. Po drodze trzeba minąć wątpliwości, niebezpieczeństwa, niezgłębione otchłanie. Jeśli starczy ci siły, żeby tam popłynąć, zbierzesz spory bagaż różnych historii. Jedna z nich może cię uleczyć. Kiedy mój syn miał sześć lat, powiedział: „Nie wiemy, ile będziemy żyli. Ludzie umierają w różnym wieku”. Stwierdził to bez żalu czy wyrzutu, strachu czy pragnienia. Uleczyło mnie pogodzenie się w zupełnie prosty sposób z tym, że życie mojej mamy trwało czterdzieści pięć lat, że nie było nic więcej poza tym. Istniały jedynie moje oczekiwania, że coś będzie – moja mama w wieku osiemdziesięciu dziewięciu, sześćdziesięciu trzech, czterdziestu sześciu lat. Te rzeczy nie istnieją. Nigdy nie istniały. Pomyśl: „Życie mojego syna trwało dwadzieścia dwa lata”. Zrób wdech. Pomyśl: „Życie mojego syna trwało dwadzieścia dwa lata”. Zrób wydech. Dwadzieścia trzy nie istnieje. Żyjemy dalej, dając z siebie wszystko, co mamy. Żyjemy dalej, będąc wielkodusznymi. Żyjemy dalej, będąc prawdziwymi. Żyjemy dalej, pocieszając tych, którzy nie potrafią żyć dalej. Żyjemy dalej, pozwalając, aby nieznośne dni po prostu minęły, i dopuszczając, aby w innych dniach pojawiło się miejsce na przyjemność. Żyjemy dalej, znajdując ujście dla
miłości i ujście dla gniewu. 25. Wyzbycie się oczekiwań w związku z własnymi dziećmi graniczy z niemożliwością. Z założenia miłość rodzicielska polega na powołaniu do życia, wychowaniu i troszczeniu się o ludzi, którzy nas przeżyją. Dla nas są bardziej tym, kim zostaną, niż tym, kim są. 26. W twoim wypadku do uleczenia może dojść tylko wtedy, gdy wyzbędziesz się oczekiwań. Musisz zrozumieć i zaakceptować to, że twój syn zawsze będzie tylko tym człowiekiem, którym był: dwudziestodwulatkiem, któremu udało się przeżyć aż do tamtego czerwonego światła. Który bardzo cię kochał. Który dawno temu wybaczył ci, że zapytałeś, dlaczego nie podobają mu się dziewczyny. Który chciałby, żebyś zaprosił do swojego życia nowego partnera
27. 28.
29.
30.
jego chłopaka. Który chciałby, żebyś odnalazł radość i spokój. Który chciałby, żebyś był mężczyzną, jakim jemu nie dane było zostać. Gdybyś stał się kimkolwiek innym, zhańbiłbyś jego pamięć. Najwspanialsze i najbardziej znaczące słowa, jakie mogę usłyszeć od innych, brzmią: „Twoja matka byłaby z ciebie dumna”. To, że pomimo mojego żalu, a może dzięki niemu, udało mi się zostać taką kobietą, na jaką chciała mnie wychować mama, jest największym hołdem, jaki mogłam jej oddać. Zdumiewająca i bolesna prawda wygląda następująco: stałam się lepszym człowiekiem, ponieważ za młodu straciłam mamę. To, co piszę, wydaje ci się modlitwą, ponieważ wypływa z uświęconej części mojej duszy, w której mieszka moja mama. Przyjaciółka jest świątynią, którą zbudowałam na gruzach dawnego świata. W rzeczywistości żałoba nauczyła mnie wielu rzeczy, chociaż gdybym miała wybór, oddałabym je wszystkie bez chwili wahania. Ukazała mi odcienie i barwy, których inaczej bym nie zobaczyła. Sprawiła, że cierpiałam. Sprawiła, że sięgnęłam po pomoc innych ludzi. Żałoba ciebie również nauczyła różnych rzeczy, Żywy Trupie Ojca. Twój syn był największym darem za życia i pozostaje największym darem po śmierci. Przyjmij go. Niech twój zmarły chłopiec stanie się najgłębszym objawieniem. Stwórz coś z niego. Niech to będzie piękne. Twoja Przyjaciółka
===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
CZĘŚĆ PIĄTA
WŁOŻYĆ DO SKRZYNI I CZEKAĆ
Często doradzasz, co robić. Czy mogłabyś poradzić, czego nie robić? Nie rób tego, co w głębi duszy czujesz, że będzie błędną decyzją. Nie zostawaj, kiedy wiesz, że powinieneś odejść, ani nie odchodź, kiedy wiesz, że powinieneś zostać. Nie walcz, kiedy powinieneś powstrzymać się od działania, ani nie powstrzymuj się od działania, kiedy powinieneś walczyć. Nie koncentruj się na krótkotrwałych przyjemnościach, zapominając o ich długotrwałych konsekwencjach. Nie rezygnuj z radości z powodu swoich przekonań na własny temat, które nie są już prawdziwe. Nie szukaj przyjemności za wszelką cenę. Wiem, że trudno cokolwiek zdecydować, kiedy targają nami sprzeczne emocje i pragnienia, ale nie jest to aż tak trudne, jak udajemy. Mówienie, że jest to trudne, zwykle stanowi usprawiedliwienie dla wyboru tego, co wydaje nam się łatwiejszą drogą – wdania się w romans, pozostania w okropnej pracy, zakończenia przyjaźni z powodu zniewagi, kochania kogoś, kto traktuje nas strasznie. Chyba nie ma ani jednej beznadziejnej rzeczy zrobionej przeze mnie w dorosłym życiu, o której bym nie wiedziała, że robienie jej jest głupotą. Nawet jeśli się usprawiedliwiałam – za każdym razem potrafiłam coś wymyślić – najprawdziwsza część mnie wiedziała, że popełniam błąd. Zawsze. Z biegiem lat uczę się bardziej wsłuchiwać w siebie i nie robić nic beznadziejnego, ale co pewien czas boleśnie przekonuję się, że sporo się jeszcze muszę nauczyć. Czy uważasz, że rady, których udzielasz w swojej rubryce, zawsze są słuszne? Podtrzymuję rady, które daję. Niczego nie odwołuję. Jednak nie powiedziałabym, że to, co doradzam tej czy innej osobie, jest „słuszne”. Pewnie dlatego, że nie myślę o swoich poradach w kategoriach „słuszne – niesłuszne”. Czasami stanowczo twierdzę, że ktoś powinien zrobić to lub tamto, ale częściej staram się pokazać piszącym do mnie osobom trzecie wyjście z sytuacji. W swojej rubryce nie tyle mówię, jak postąpić, ile usiłuję ukazać inny, zwykle niedostępny nadawcom, punkt widzenia na problemy poruszane w listach albo przedstawić rozwiązania bardziej skomplikowane niż te sprowadzające się do wyboru „to lub tamto”. Myślę, że odpowiedź na większość pytań niejednokrotnie wykracza poza zero-jedynkowy schemat „słuszna – niesłuszna”, którego trzymamy się, gdy jesteśmy wściekli, wystraszeni lub cierpimy. Ludzie to skomplikowane istoty. Nie żyjemy w świecie prawd absolutnych. Chcę, żeby moja rubryka to odzwierciedlała, chociaż zawsze będzie
przedstawiała tylko i wyłącznie swoje opinie. Istnieją również inne. ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
ZIARNKO GORYCZY POŚRÓD SŁODYCZY
Droga Przyjaciółko! Mam dwadzieścia dziewięć lat i jestem zaręczona. Jestem bardzo blisko związana z siostrą, znacznie ode mnie starszą (ma pięćdziesiąt trzy lata) i – formalnie rzecz ujmując – przyrodnią (mamy wspólnego ojca, który pierwszy raz ożenił się bardzo młodo, a drugi raz dość późno). Mnie i siostrę zawsze łączyły bliskie stosunki, ale z powodu różnicy wieku była dla mnie kimś bardziej jak ciocia, chociaż w ciągu ostatnich kilku lat nasza relacja zmieniła się i stała się bardziej partnerska. Niedawno pojechałyśmy razem na weekend, tylko we dwie, i dowiedziałam się o jej życiu kilku rzeczy, które sprawiły, że poczułam się… nawet nie wiem, jak to właściwie określić, Przyjaciółko. Smutna? Zakłopotana? Zła? Rozczarowana? Chyba wszystkie te cztery rzeczy naraz. Z tego powodu postanowiłam napisać do ciebie. Siostra od dwudziestu pięciu lat jest mężatką. Kocham swojego szwagra prawie tak mocno jak siostrę. Zawsze uważałam ich związek za wzór. Po tylu latach małżeństwa wciąż się kochają i są najlepszymi przyjaciółmi. Wszyscy, którzy ich znają, łącznie ze mną, uważają ich za idealną parę. Szwagier i siostra stanowią dla mnie dowód, że szczęśliwe małżeństwo jest możliwe. A przynajmniej tak było do niedawna. Podczas weekendu z siostrą zapytałam ją, „w czym tkwi sekret małżeństwa”, i w trakcie rozmowy wyjawiła mi rzeczy, które mnie zaskoczyły i wyprowadziły z równowagi. Powiedziała, że chociaż to prawda, iż ona i mój szwagier są szczęśliwi w swoim związku, na przestrzeni lat zdarzyło się kilka razy, że wątpili, czy uda im się wytrwać. Zwierzyła mi się, że z obu stron w ich małżeństwie były zdrady. Kilka lat temu mój szwagier wdał się w poważny romans, który trwał kilka miesięcy, natomiast siostra miała przelotną, „z formalnego punktu widzenia nieskonsumowaną przygodę miłosną”, o której zdecydowała się nie mówić mężowi (uznała, że nie ma sensu go ranić, skoro „wyciągnęła wnioski” i nie miała zamiaru doprowadzić do rozpadu małżeństwa z powodu flirtu). W końcu udało im się wyjść na prostą, ale nie było łatwo. Wiem, że mają też za sobą dużo szczęśliwych chwil. Wychowali dwójkę dzieci, dużo podróżowali, mają wspólne zainteresowania. To nie tak, że wydawali się udanym małżeństwem tylko z pozoru. Rozumiem to. Jednak zmienił się ich obraz w moich oczach i jest mi z tym trudno zwłaszcza teraz, gdy planuję ślub i chciałam, aby odprowadzili mnie do ołtarza. Wiem, że może wydam się naiwna i nazbyt krytyczna, ale jestem wstrząśnięta, załamana i zastanawiam się, czy ludziom, którzy się zdradzali, powinna przypaść tak zaszczytna rola podczas ceremonii ślubnej. Zdaję sobie sprawę, że nad związkiem trzeba nieustannie pracować, ale niewierność uważam za
rzecz niedopuszczalną. Razem z narzeczonym zgodnie ustaliliśmy, że jeśli jedno z nas zdradzi, będzie to bezdyskusyjny koniec. Kiedy powiedziałam o tym siostrze, roześmiała się i odrzekła, że mamy do tej sprawy zbyt „czarno-białe” podejście, ale nie chcę myśleć, Przyjaciółko, że za dwadzieścia pięć lat ja też stwierdzę, iż w ciągu tego czasu parę razy wątpiłam, czy uda nam się wytrwać. Pragnę dobrej, zdrowej miłości. Czytam twoją rubrykę, wiem, że jesteś mężatką, i zastanawiam się, co sądzisz na ten temat. Wydaje mi się, że ty i twój mąż również stanowicie idealną parę. W czym tkwi sekret udanego małżeństwa? Czy bywały chwile, kiedy myśleliście, że nie uda wam się ocalić waszego związku? Czy niewierność to rzecz niedopuszczalna? Czy moja siostra i szwagier dalej mogą stanowić wzór małżeństwa, nawet jeśli wiem, że przynajmniej raz w życiu każde z nich złamało przysięgę? Czy powinni odprowadzić mnie przed ołtarz? Dlaczego czuję się tak zawiedziona? Przepełnia mnie strach, że skoro ich małżeństwo nie zdało egzaminu, żadne inne również nie zda. Czy życie w małżeństwie jest strasznie skomplikowanym zadaniem, do którego jestem zupełnie nieprzygotowana? Czy to głupie pytać, dlaczego dwoje ludzi nie może się po prostu kochać? Z poważaniem, Pragnąca Żyć Długo i Szczęśliwie
Droga Pragnąca Żyć Długo i Szczęśliwie! Pewnego dnia, gdy minął mniej więcej rok, odkąd zamieszkaliśmy razem z moim obecnym mężem, zadzwoniła do nas kobieta i powiedziała, że chce z nim rozmawiać. Odpowiedziałam, że nie ma go w domu, i zapytałam, czy coś przekazać. Zawahała się, a ja poczułam, że serce bije mi szybciej, niż powinno. Kiedy w końcu się przedstawiła, wiedziałam, kim jest, chociaż nigdy jej nie poznałam. Mieszkała tysiące kilometrów od nas, w mieście, do którego mąż czasami jeździł pracować. Nie byli przyjaciółmi – jak powiedział mi kilka tygodni wcześniej, gdy zapytałam, kim jest nadawczyni kartki, którą znalazłam w skrzynce na listy. Stwierdził, że lepiej pasuje słowo „znajoma”. Odpowiedziałam, że w porządku. Jednak w momencie, gdy trzymałam w ręku telefon, poczułam coś dziwnego, mimo że sama siebie upominałam w duchu, iż nie ma absolutnie żadnego powodu, dla którego powinnam czuć się dziwnie. Mąż kochał mnie do szaleństwa, było to oczywiste i dla mnie, i dla wszystkich naokoło, a ja kochałam do szaleństwa jego. Byliśmy „idealną parą”. Niezwykle szczęśliwi. Przeznaczeni dla siebie. Zakochani po uszy. Dwie istoty, które wyskoczyły z tego samego stawu i cudownym zrządzeniem losu popłynęły dwoma równoległymi strumieniami. Żadnej innej kobiety przede mną nie nazwał „tą jedyną”. A kim była ona? Zwykłą kobietą, która wysłała mu pocztówkę.
Dlatego zdziwiłam sama siebie, gdy tamtego popołudnia, trzymając telefon w dłoni, zapytałam łagodnym, opanowanym tonem, choć w środku cała się trzęsłam, czy ona wie, kim jestem. – Tak – odpowiedziała. – Jesteś jego dziewczyną. – Zgadza się – stwierdziłam. – I może wyda się to dziwne, ale zastanawiałam się nad czymś. Czy spałaś z moim chłopakiem? – Tak – odrzekła bez namysłu. Poinformowała mnie, że zjawił się u niej miesiąc wcześniej, kiedy był w jej mieście, i wydyszała głosem lekko ochrypniętym z rozkoszy, że było to „silne zauroczenie seksualne”. Przykro jej, jeśli mnie zraniła. – Dziękuję – odpowiedziałam i mówiłam poważnie. Kiedy odłożyłam słuchawkę – doskonale pamiętam – przeszłam przez pokój chwiejnym krokiem, jak gdyby ktoś przestrzelił mi serce strzałą, która już zawsze będzie tkwić w moich piersiach. W tamtym czasie nie mieliśmy praktycznie żadnych mebli. W salonie stały jedynie dwie przetarte używane sofy z jednego kompletu. Opierały się o przeciwległe ściany i nazywaliśmy je „walczącymi sofami”, ponieważ stały naprzeciwko siebie samotne niczym wieczni rywale w niekończącym się pojedynku. Uwielbialiśmy godzinami na nich leżeć – ja na jednej, on na drugiej. Czasami pogrążaliśmy się w cichej lekturze, ale częściej czytaliśmy sobie na głos, książkę za książką, a kiedy przypominam sobie ich tytuły, w sercu wzbiera mi zachwyt, tak bardzo kojarzą mi się one z intensywną bliskością łączącą nas w pierwszych latach naszej miłości: Pajęczyna Charlotty, Katedra i inne opowiadania Raymonda Carvera, Wybór poezji Rainera Marii Rilkego. Wszystko to było teraz gówno warte, zrozumiałam, gdy opadłam na jedną z walczących sof. Idąc do łóżka z kobietą, która przysłała mu pocztówkę, i nie mówiąc mi o tym, mój obecny mąż wszystko zrujnował. Zawiódł moje zaufanie. Zaprzepaścił naszą niewinność. Zburzył cudowne poczucie, że jestem jedyną kobietą na świecie, której pożąda. Zhańbił czystą i nieskazitelną naturę naszego idealnego związku. Byłam zrozpaczona i wściekła, ale przede wszystkim wstrząśnięta. Jak on mógł to zrobić? Kiedy godzinę później stanął w drzwiach i powiedziałam mu, czego się dowiedziałam, osunął się na sofę naprzeciwko mnie i stoczyliśmy pojedynek naszego życia. Nie sądziłam, że wyjdziemy z niego cało. Uważałam z niemal całkowitą pewnością, że gdybyśmy wyszli, byłoby to chore. Nie należałam do osób, które dawały sobie wciskać kit, i nie zamierzałam dać sobie go wcisnąć również wtedy. Kochałam męża, ale wtedy naprawdę czułam, że jak dla mnie może się pakować i spieprzać. Byłam z nim szczera, byłam mu wierna, a w zamian on złamał umowę. Dopuścił się rzeczy niedopuszczalnej. Nawet przebywanie z nim w tym samym pokoju było dla mnie upokarzające. Mimo to wciąż tam byłam, płakałam i wrzeszczałam, podczas gdy on płakał i przepraszał.
Powiedziałam mu, że to koniec. On błagał mnie, żebym została. Powiedziałam, że jest kłamliwym, egoistycznym sukinsynem. On się ze mną zgodził. Mówiłam, mówiłam, wylewałam z siebie potok słów, a gdy po mniej więcej godzinie gniew i żal zmalały na tyle, że mogłam zamilknąć i posłuchać, on opowiedział mi wszystko: jak to dokładnie było z kobietą, która przysłała mu pocztówkę, co znaczyłam dla niego ja i co znaczyła dla niego tamta kobieta, z którą spał, jak i dlaczego mnie kochał, że nigdy w życiu nie był wierny żadnej kobiecie, ale bardzo pragnął być wierny mnie, chociaż już raz mnie zawiódł, że jego problemy z seksem, oszustwem, bliskością i zaufaniem wykraczały poza tę jedną zdradę i brały się z przeszłości, że zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby uporać się z tymi problemami, zmienić się, rozwinąć i stać się takim partnerem, jakim pragnie być, że kiedy mnie poznał, uwierzył, że może to zrobić, może pokochać mnie lepiej, jeśli tylko dam mu jeszcze jedną szansę. Kiedy go słuchałam, odczuwałam na przemian zrozumienie i chęć przyłożenia mu w zęby. Zachował się jak palant, ale bardzo go kochałam. Na dodatek po części identyfikowałam się z tym, co mówił. Jego wyjaśnienia przemawiały do mnie, choć równocześnie doprowadzały do szału. Ja również potrafiłam zachowywać się jak palant, miałam własne słabości, które nie objawiły się jeszcze w tym związku. Kiedy powiedział, że uprawiał seks z kobietą, która przysłała mu pocztówkę, ponieważ trochę wypił i zachciało mu się seksu, i nie miało to nic wspólnego ze mną, mimo że koniec końców oczywiście miało, wiedziałam, co ma na myśli. W przeszłości robiłam podobnie. Kiedy spojrzał mi prosto w oczy i powiedział, że żałuje bardziej niż kiedykolwiek i czegokolwiek w życiu i że nawet nie potrafi wyrazić, jak bardzo mnie kocha, wiedziałam, że mówi prawdę i jest szczery jak nigdy i z nikim wcześniej. Przypuszczam, Pragnąca Żyć Długo i Szczęśliwie, że mniej więcej na takim rozdrożu znalazła się twoja wzorcowa para małżeńska kilka razy w trakcie niezwykle udanego i pełnego miłości, wieloletniego, a wciąż rosnącego w siłę związku. I przypuszczam, że jeśli uda ci się żyć długo i szczęśliwie ze swoim ukochanym, również prędzej czy później znajdziecie się w podobnym miejscu, niekoniecznie akurat z powodu niewierności. Życie nie jest nieskazitelne. Wiele przed wami, niewinny kwiatuszku. I nie sposób ująć tego inaczej: życie w małżeństwie faktycznie jest strasznie skomplikowanym zadaniem, do którego wydajesz się zupełnie nieprzygotowana i o którym myślisz w naiwnych kategoriach. Nie ma w tym nic złego. Wielu ludzi zaczyna podobnie. Po drodze wszystkiego można się nauczyć. Na początek dobrze byłoby dać sobie spokój z pojęciami typu „idealna para”. Naprawdę niemożliwe jest uczciwe stwierdzenie tego o innych ani spełnienie tych oczekiwań, kiedy dotyczą naszego związku. Określenie to jedynie szufladkuje ludzi, jednych włącza do ekskluzywnego grona, innych z niego wyłącza i ostatecznie sprawia, że niemal wszyscy czują się beznadziejnie. To, czy
uznajemy się za idealną parę, jest sprawą zupełnie osobistą. Tylko dwie osoby będące w związku wiedzą, czy jest on idealny. Jedynym kryterium rozstrzygającym tę kwestię jest poczucie tych dwóch osób, że pozostają w idealnej zgodzie z samymi sobą, dzieląc życie właśnie z tym a nie innym człowiekiem, nawet w najtrudniejszych momentach. Myślę, że do tego zmierzała twoja siostra, gdy w odpowiedzi na pytanie o „sekret małżeństwa” wyjawiła ci trudności, jakie przechodziła we własnym związku. Nie chciała cię załamać. Naprawdę pragnęła przekazać ci sekret, o który prosiłaś. Ujawniając kulisy swojego wychwalanego, ale niepozbawionego wad małżeństwa, starała się pokazać rzeczywisty obraz idealnych par: szczęśliwych, ludzkich i czasami zupełnie popieprzonych. Nie wydaje mi się, aby istnieli ludzie bardziej godni odprowadzenia cię w dniu ślubu przed ołtarz niż twoja siostra i jej mąż, dwoje ludzi, którym udało się wytrwać w miłości i przyjaźni przez ponad dwadzieścia pięć lat. To, że zwątpiłaś w nich po tym, jak dowiedziałaś się o ich trudnościach, w żaden sposób nie świadczy o nich, ale wiele mówi o tobie, twoich niepewnościach i obawach. Wydaje się, że koncentrujesz się na niewierności jako na „rzeczy niedopuszczalnej”, która sprawiłaby, że „automatycznie” zakończyłabyś własne małżeństwo, i oczywiście masz do tego pełne prawo. Rozumiem ten impuls i wiem, że wychodzi on prosto z twojego brzucha. Nie istnieje chyba nic boleśniejszego i osłabiającego poczucie bezpieczeństwa niż złamanie przez partnera zasady monogamiczności związku. Ultimatum, które ma wyprzedzić ten ruch, stwarza wrażenie, że mamy nad tą sferą pewną kontrolę. Wrażenie to jest jednak złudne. Gorzka prawda wygląda tak, że nie ma zjawiska powszechniejszego w wieloletnich związkach niż niewierność w różnych jej formach (zdradzamy; chyba zdradzamy; zdradzamy tylko trochę i chyba tak naprawdę trudno to uznać za zdradę; prawie że zdradzamy; chcemy zdradzić; zastanawiamy się, jak by to było, gdybyśmy zdradzili; czy flirtowanie w e-mailach można w ogóle uznać za zdradę? itd.). Dowód na to stanowią listy zapychające moją skrzynkę odbiorczą, historie wzięte z życia moich licznych znajomych oraz mojego własnego. Nie chcę przez to powiedzieć, że wszyscy zdradzamy, i być może ty i twój mąż nigdy nie będziecie musieli zmierzyć się z tym problemem. Jeśli jednak naprawdę chcecie żyć długo i szczęśliwie, jeśli rzeczywiście chcecie poznać sekret dozgonnej „dobrej, zdrowej miłości”, warto byłoby otwarcie porozmawiać o najczęstszych wyzwaniach, jakie możecie napotkać po drodze, zamiast udawać, że macie moc zduszenia ich w zarodku, grożąc „bezdyskusyjnym końcem” małżeństwa, gdyby jedno z was zawiodło zaufanie drugiego. Wymagałoby to ponownego zastanowienia się nad własnymi ciemnymi stronami, ułomnościami twojego przyszłego męża oraz osób tworzących związki, które uważasz za udane. Większość ludzi zdradza nie dlatego, że są zdrajcami. Zdradzają, ponieważ są ludźmi. Kieruje nimi pożądanie lub tęsknota za uczuciem, że ktoś znów ich pożąda. Nawiązują czysto koleżeńskie relacje, które nagle przybierają niespodziewany obrót, lub też szukają przygody miłosnej, ponieważ są napaleni albo
pijani, albo skrzywdzeni tym, czego doznali lub czego nie dostali w dzieciństwie. W grę wchodzi miłość. Pożądanie. Okazja. Alkohol. I młodość. W grę wchodzą samotność, nuda, żal, słabość, autodestrukcja, głupota, arogancja, romans, ego, nostalgia, władza i potrzeba. Trudna do odparcia pokusa zbliżenia się do kogoś innego niż do osoby, z którą jest się najbliżej na świecie. Krótko mówiąc, życie jest cholernie długie, Pragnąca Żyć Długo i Szczęśliwie. I od czasu do czasu ludziom zdarza się coś w nim schrzanić. Nawet tym, z którymi bierzemy ślub. Nawet nam samym. Na razie jeszcze nie wiesz, co konkretnie schrzanisz, ale przy odrobinie szczęścia, jeśli ty i twój narzeczony naprawdę jesteście dla siebie stworzeni i jeśli zbudujecie małżeństwo, które będzie trwało do końca życia, prawdopodobnie schrzanisz tylko parę rzeczy. Przerażające, wiem, niemniej wyjdziesz z tego cało. Czasami to, czego najbardziej się obawiamy w związku, okazuje się czymś, co pozwala osiągnąć tobie i partnerowi większe zrozumienie i bliskość. Tak właśnie stało się ze mną i moim mężem, gdy po paru latach bycia ze sobą dowiedziałam się o jego zdradzie i kazałam mu spieprzać, a potem przyjęłam go z powrotem. Decyzja o tym, aby zostać z nim i uporać się ze wszystkimi konsekwencjami jego zdrady, zajmuje jedno z pierwszych miejsc na liście najlepszych decyzji w moim życiu. Cieszę się nie tylko z tego, że postanowiłam zostać. Cieszę się, że wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło. Upłynęło wiele lat, zanim do tego doszłam, ale teraz naprawdę tak czuję. Zdrada mojego męża sprawiła, że nasz związek stał się lepszy. Zapoczątkowała rozmowę o seksie, pożądaniu i zaangażowaniu, którą w dalszym ciągu toczymy. Stworzyła zasoby, z których mogliśmy czerpać w przyszłości, gdy stanęliśmy przed kolejnymi wyzwaniami. Prawda wygląda tak, że pomimo całej słodkiej niewinności, jaka cechowała pierwszy etap naszej miłości, nie byliśmy wtedy jeszcze na siebie gotowi. Kobieta, która wysłała mojemu mężowi pocztówkę, popchnęła nas do przodu, sprawiła, że weszliśmy na drogę, w której trakcie staliśmy się nie idealną parą, ale parą potrafiącą stoczyć pojedynek w chwili, gdy sytuacja tego wymaga. Mam nadzieję, że ty również tego doświadczysz, Pragnąca Żyć Długo i Szczęśliwie. Ziarnko goryczy pośród słodyczy. Nie ideału, ale prawdziwej miłości. Nie tego, co sobie wyobraziłaś, ale czegoś, o czym nigdy nie śniłaś. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
JESTEŚMY TU PO TO, ŻEBY ZBUDOWAĆ DOM
Droga Przyjaciółko! Jestem młodą kobietą, mieszkam w jednym z dużych amerykańskich miast. Za kilka tygodni zostanę bez pracy. Nie jest mi łatwo. Jestem w trakcie zawierania porozumienia z pewnym mężczyzną: będziemy się spotykać raz lub dwa razy w tygodniu, w zamian za co on będzie mi dawał „kieszonkowe” w wysokości tysiąca dolarów miesięcznie. Mam w związku z tym różne sprzeczne odczucia. Pojawiają się pytania praktyczne: czy to, co robię, jest nielegalne? Czy zarobione w ten sposób pieniądze powinny być opodatkowane? Jeśli tak, w jaki sposób to zgłosić? Czy dostaję uczciwe wynagrodzenie? Ważniejsze są jednak inne wątpliwości: czy to, co robię, jest niemoralne? Mężczyzna ten jest żonaty. Mówił mi, że kocha żonę, zawsze będzie o nią dbał, ale ona nie chce już uprawiać seksu tak często jak kiedyś. Nie należy do kobiet opętanych zazdrością i on powiedziałby jej o wszystkim, ale nie chce kłuć ją tym w oczy. Tłumaczenia te wydają mi się tchórzliwe. Nie jestem zwolenniczką monogamicznych związków, uważam, że ludzie mają prawo dokonywać wyborów, które są dla nich najlepsze. Jednak uważam również, że ludzie powinni ze sobą rozmawiać, szanować się i postępować uczciwie. Czy mieszam się w coś paskudnego? I ostatni zestaw pytań, Przyjaciółko. Czy mogę to zrobić? Czy powinnam to zrobić? Teoretycznie wierzę w swobodę seksualną, ale tak naprawdę seks nigdy nie sprawiał mi przyjemności. Mam za sobą różne niefajne doświadczenia – wiem, że wszyscy jej mamy – i zastanawiam się, czy ten układ poprawi, czy jeszcze bardziej skomplikuje tę sferę. Próbuję być „ponad” całą tę sytuację, traktować ją jak eksperyment w ramach wyznawanej przez siebie feministycznej ideologii, ale za każdym razem gdy myślę o tym, że on będzie mnie dotykał, chce mi się płakać. A z drugiej strony jestem biedna i niedługo zostanę bez pracy. Na ile mogę/powinnam brać pod uwagę moją rozpaczliwą sytuację? Myślę, że pójdę na ten układ, więc właściwie nie wiem, po co w ogóle cię pytam. Chyba chciałabym wiedzieć, w jaki sposób ludzie radzą sobie z takim gównem i co robić, żeby wyjść z tego cało. Dziękuję. Sponsorowana
Droga Sponsorowana! Zgodziłam się na tę robotę od razu. Po godzinie zrozumiałam, że popełniłam błąd. Byłam zbyt zajęta, żeby zostać Przyjaciółką. Nikt mi za to nie zapłaci. Zarabiam na życie jako pisarka. Mąż również zarabia na swojej działalności artystycznej. Nie mamy stałej pracy, funduszy powierniczych, rachunku
oszczędnościowego, konta emerytalnego, rodziców gotowych pokryć część wydatków na edukację przedszkolną naszych dzieci, darmowej opiekunki, karty kredytowej bez przekroczonego limitu, ubezpieczenia zdrowotnego gwarantowanego przez pracodawcę, płatnego chorobowego lub choćby zaplecza w postaci pochodzenia z klasy średniej. Mamy jedynie dwójkę pięknych dzieci i góry długów. Nie mogę pracować za darmo. Nie mogę pracować za darmo. Oczywiście, że nie mogę pracować za darmo! To jedno zdanie krążyło mi po głowie bez przerwy. Dlatego godzinę po tym, jak zgodziłam się zostać Przyjaciółką, napisałam e-mail, w którym informowałam, że zmieniłam zdanie. Niewysłana wiadomość była wyświetlona na ekranie komputera, podczas gdy ja przemierzałam salon, wyliczając w myślach wszystkie powody, dla których rzeczą absolutnie nierozsądną byłoby prowadzenie za darmo rubryki z poradami. Każdy powód kończyłam niemym wykrzyknikiem. Mam do napisania inne rzeczy! Rzeczy, za które dostanę pieniądze! Rzeczy, które będę musiała co tydzień odłożyć na bok, żeby sklecić jakiś artykuł do rubryki porad! I o co w ogóle chodzi z tą rubryką? Przecież ja nie pisuję artykułów! Nie znam się na udzielaniu rad! Poza tym mam dzieci! I tak ledwo się wyrabiam, każdą chwilę, kiedy nie piszę, poświęcam im! Cały ten pomysł z Przyjaciółką był absurdalny od samego początku! A mimo to nie mogłam się zdecydować, żeby wysłać ten e-mail. Chciałam zostać Przyjaciółką. Byłam zaintrygowana. Zainspirowana. Przemawiało do mnie coś silniejszego niż wszystkie wykrzykniki: mój instynkt. Postanowiłam mu zaufać. Dałam Przyjaciółce szansę. Pomyślałam o tym, gdy przeczytałam twój list, skarbie. Zaczęłam się zastanawiać, co bierzemy pod uwagę, gdy rozważamy przyjęcie jakiejś roboty. Zaczęłam się zastanawiać, czym jest praca. Jak osiągnąć równowagę między pieniędzmi, rozsądkiem, instynktem i obrazem samych siebie, kiedy myślimy, że możemy być „ponad” to, co dzieje się z naszym ciałem i życiem. O co chodzi, gdy próbujemy przekonać się do robienia rzeczy, których nie chcemy, i nierobienia tych, których chcemy. Gdy myślimy, że opłaca się robić to, za co dostajemy pieniądze, i gdy myślimy o cenie tego, co robimy za darmo. Gdy zastanawiamy się, czym jest moralność. I kto ma prawo o tym decydować. Jaki ma ona związek z zarabianiem pieniędzy. I jaki ma związek z rozpaczliwą sytuacją. Twój list mnie poruszył. Jest w nim mąż, który – jak można się spodziewać – przedstawia swoją decyzję o zdradzie żony jako dobry uczynek. Jest twoja naiwność w kwestiach związanych z prostytucją – tak bowiem nazywa się akt świadczenia usług seksualnych za pieniądze. Nawet jeśli nazwiesz to spotkaniami czy sponsoringiem. Przede wszystkim jednak jesteś ty, jaskółko prawdy, która jasno stwierdzasz, co powinnaś zrobić. Po czym odwracasz się od tego. Nie potrzebujesz mnie, żeby zdecydować, czy przyjąć propozycję tego mężczyzny. Potrzebujesz mnie, żeby zobaczyć w tym wszystkim siebie. Piszesz: „Teoretycznie wierzę w swobodę seksualną,
ale tak naprawdę seks nigdy nie sprawiał mi przyjemności”. Stwierdzasz: „Za każdym razem gdy myślę o tym, że on będzie mnie dotykał, chce mi się płakać”. Czy ty to słyszysz? Przemawia do ciebie twoje ciało. Rób to, co ono ci mówi. Bądź jego pracownicą. Nieważne, co kalkuluje głowa – tysiąc miesięcznie, niepewna przyszłość zawodowa, eksperymentalno-feministyczna gimnastyka. Wierząc w to wszystko, może i zdobędziesz pieniądze na czynsz, ale nigdy nie zbudujesz domu. Jesteśmy tu po to, żeby zbudować dom. To nasza praca, nasza robota, najważniejsze zadanie ze wszystkich: stworzyć miejsce, które należy do nas, budowlę opartą na naszym własnym kodeksie moralnym. Nie takim, który odzwierciedla wartości narzucone przez społeczeństwo, ale takim, który odzwierciedla nasze najgłębsze instynktowne przekonania o tym, co dla nas dobre, a co złe. Potrafimy to określić. I nie ma to nic wspólnego z pieniędzmi, feminizmem, monogamią czy wszystkimi innymi hasłami, które pojawiają się w twoich myślach zakończone niemymi wykrzyknikami. Czy współuczestnictwo w niewierności i zdradzie jest w porządku? Czy wymiana seksu na pieniądze jest w porządku? Są to pytania warte zastanowienia. Ważne i znaczące. Jednak to nie odpowiedzi, których na nie udzielimy, powiedzą nam, jak dobrze przeżyć życie. Powie nam to nasze ciało. Możliwe, że istnieją kobiety, które potrafią pójść do łóżka z mężczyzną za pieniądze i czuć się z tym zupełnie dobrze, ale ty do nich nie należysz. Sama to przyznałaś. Po prostu nie nadajesz się do tej roboty. Piszesz, że jeśli chodzi o seks, masz: „różne niefajne doświadczenia”, i dodajesz: „wiem, że wszyscy jej mamy”, ale tu się mylisz. Nie wszyscy je mamy. Ty masz. Ja kiedyś miałam. Nie każdy ma. Dokonując uogólnień w sprawie problemów seksualnych i seksualności, uciekasz przed sobą. Ukrywasz zranienie pod warstwą kłamstw w stylu: „Nie szkodzi, że mam coś pochrzanione, bo przecież każdy ma coś pochrzanione”. Sięgałaś po nie wielokrotnie jak po środek przeciwbólowy. Jednak rana pozostaje niezagojona. Jakaś część ciebie związana z seksem i mężczyznami wymaga troski i opieki. Dopóki się nią nie zajmiesz, będziesz ją ciągle rozdrapywać, chować, ukrywać i zaprzeczać jej istnieniu. Propozycja pracy, którą dostałaś, to rzeczywiście dobra okazja, ale nie na zarobienie pieniędzy. To szansa na wzięcie się do prawdziwej roboty. Takiej, z której nie przybędzie ci grosza, ale dzięki której będziesz mogła zbudować solidny dom. Dlatego zrób to. Zapomnij o facecie. Zapomnij o pieniądzach. Umów się na spotkanie sam na sam ze sobą. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
PUSTA MISKA
Droga Przyjaciółko! Mogłabyś mieć gorzej. To jedno z ulubionych powiedzonek mojego ojca. Za każdym razem gdy słyszeliśmy o mężczyźnie, który bił swoje dzieci, zamordował rodzinę, trzymał najbliższych pod kluczem: mogłabyś mieć gorzej. Tak jakby istnienie większych zbrodni i potworności zmazywało jego winy. Nigdy nie uderzył matki ani mnie. Nie zgwałcił mnie ani nie groził gwałtem. Są to pierwsze rzeczy, które przychodzą na myśl, kiedy mówimy o stosowaniu przemocy wobec dzieci. I chociaż matka zostawiłaby go, gdyby podniósł na mnie rękę, pozwalała mu na słowa – bolesne, straszne słowa. Nie miałam siniaków i zadrapań, ale cierpiałam z powodu tego, co robił mojej psychice. Ojciec jest narcyzem: mężczyzną apodyktycznym, próżnym, wybuchowym i czarującym. Jeśli nie byłam wystarczająco radosna, nie chciał mnie oglądać i przez kilka dni nie wypuszczał z pokoju, kiedy zaczynałam żartować, krzyczał i przeklinał, zarzucając mi brak taktu. Mój pokój był moim azylem, książki najbliższymi przyjaciółmi. Nigdy nie byłam wystarczająco idealna, ale mimo to ze wszystkich sił próbowałam sprawić, żeby był ze mnie dumny, żebym stała się dla niego ważna. W końcu był moim tatą. Nigdy nie miałam z kim na ten temat porozmawiać. Nie potrafiłam w pełni zaufać przyjaciołom, a mama była zbyt zajęta ułagadzaniem ojca, żeby zauważyć, jak bardzo cała ta sytuacja mnie rani. Tylko ja i mama znałyśmy ojca z tej strony. Nie było mowy o tym, żeby pójść do poradni po pomoc, a dalsza rodzina rzadko nas odwiedzała. Dwa razy wyrzekł się mnie. Za każdym razem jakieś drobiazgi, błahe nieporozumienia doprowadziły do tego, że wypierał się mnie jako swojego dziecka. A kiedy uznał, że wszystko znów jest w porządku, miałam przyjąć zmianę jego nastawienia jako coś normalnego – bez żadnych przeprosin (chyba że z mojej strony), bez żadnej wzmianki o całym zajściu. Za każdym razem pozwoliłam się przekonać matce, żeby dać mu jeszcze jedną szansę. Jednak trzy miesiące temu miarka się przebrała. Zdradził moją mamę, a kiedy chciałam ją wesprzeć, naubliżał mi, nazwał pieprzoną dziwką za to, że dowiedziałam się o jego zdradzie. Nie miałam prawa mieszać się w jego prywatne życie. Tym razem ja wyrzekłam się jego. Wyprowadziłam się (mam dwadzieścia lat, byłam w domu na wakacjach). Zerwałam z nim kontakt. I mimo że mama lepiej niż wcześniej rozumie moją postawę wobec ojca, wciąż próbuje naprawić relację między mną a nim. Chociaż wiem, że mogę żyć szczęśliwie bez niego i że odkąd zniknął z mojego życia, jestem silniejsza niż kiedykolwiek, czuję się tak, jakbym
nie mogła całkiem od niego uciec. Mama cały czas o nim mówi, opowiada, jak się zmienił. Pyta, kiedy będę gotowa, żeby znów się z nim widywać. Trudno mi wytłumaczyć, że ja już nie mam na to ochoty. Wbrew temu, co twierdzi mama, on w dalszym ciągu usiłuje mnie kontrolować, w dalszym ciągu jest tak bardzo pochłonięty własną osobą, że nie szanuje moich uczuć. Dowiedział się, że moja terapeutka – wyrozumiała, dobra, pełna współczucia osoba – to kobieta, z którą kiedyś pracował, i nalegał, żebym przestała do niej chodzić. Znów próbuje mnie odizolować, uniemożliwić pomoc z zewnątrz. A mimo to mama naciska (czasami nieświadomie), żebym naprawiła swoje stosunki z nim. Ja jednak już mu nie ufam, nie ufam też własnej ocenie tej sytuacji. Nigdy nie będzie między nami dobrze, ale czy słusznie robię, zupełnie zrywając z nim kontakt, Przyjaciółko? Tylu ludzi mówi, że rodzina jest najważniejsza, że mam obowiązek wybaczyć człowiekowi, który dał mi życie. Nie będę miała drugiego ojca. Jednak czy warto zrobić to za cenę cierpienia, zwątpienia w siebie i depresji? Mogło Być Gorzej
Droga Mogło Być Gorzej! Nie, nie warto utrzymywać relacji z ojcem stosującym przemoc za cenę cierpienia, zwątpienia w siebie i depresji. Zrywając z nim kontakt, postąpiłaś słusznie. To prawda, że nie będziesz miała drugiego ojca, ale nie daje mu to prawa do znęcania się nad tobą. Warunek, jaki powinnaś postawić, rozważając możliwość nawiązania z nim stosunków, jest taki sam, jaki powinnaś stawiać w relacjach z każdym innym człowiekiem w twoim życiu: nie ma zgody na znęcanie się, brak szacunku i manipulację. Obecnie twój ojciec nie spełnia tego warunku. Przykro mi, że jest stosującym przemoc egocentrykiem. Przykro mi, że twoja matka zdecydowała się łagodzić jego szaleństwo twoim kosztem. Obydwie te okoliczności są bardzo trudne. Jednak jeszcze trudniejsze byłoby życie, w którym pozwalałabyś na przemoc z jego strony. Wiem, że wyzwolenie się spod tyranii ojca nie jest łatwe ani proste, ale to słuszna droga. A także jedyna droga, która może – ale tylko może – pewnego dnia doprowadzić do stworzenia między wami zdrowej relacji. Nalegając, żeby ojciec traktował cię z szacunkiem, spełniasz swoją największą powinność, nie tylko jako córki, ale jako istoty ludzkiej. To, że wyrwałaś się spod władzy osoby tak apodyktycznej i dominującej jak twój ojciec, świadczy o twojej odwadze i sile. Zyskałaś mój ogromny szacunek. W dorosłym życiu nie miałam rodziców. Jestem bez nich tak długo, a mimo to są ze mną codziennie. Przypominają dwie puste miski, które ciągle muszę napełniać sama. Przypuszczam, że w podobny sposób będzie z twoim ojcem. Na swój sposób masz rację:
prawdopodobnie nigdy nie zdołasz „całkiem od niego uciec”. Stanie się pustą miską, którą będziesz musiała co pewien czas napełniać. Co do niej włożysz? Rodzice to nasze podstawowe wzorce. Sami budujemy własne życie, ale oni nadali mu pierwotny kształt. Towarzyszą nam od początku istnienia. Po prostu nie sposób ich ominąć. Zrywając kontakt z ojcem, wywołałaś rewolucję w swoim życiu. Jak pokierujesz nią dalej? Powiedziałam, że jesteś silna i odważna, odcinając się od ojca, ponieważ zrobiłaś coś, na co wielu osób nie stać. Postawiłaś granicę. Zdecydowałaś, że nie zgodzisz się, aby cię źle traktowano, i postąpiłaś zgodnie ze swoją decyzją zrodzoną z gniewu i krzywdy. To, co rozciąga się poza wytyczoną granicą, wyrasta z uleczenia, przeobrażenia i spokoju – a przynajmniej tak powinno być, jeśli chcesz wieść powalająco piękne życie. Zmierzam do tego, że nawet jeśli zerwałaś kontakt z ojcem, twoja relacja z nim nie została zakończona. Minie wiele lat, zanim naprawdę dojdziesz do ładu z tym, co między wami (tak przy okazji: dotyczy to również twojej relacji z matką). Przed tobą mnóstwo pracy związanej z przebaczeniem i złością, akceptacją i odpuszczeniem, żalem i może nawet ze skomplikowaną radością. Wszystkie te sprawy nie idą jak po sznurku. Toczą się swoimi drogami, często okrężnymi, i nieraz zaskakują nas, wyłaniając się gdzieś z boku albo z tyłu, aby dać nam po tyłku. Czasami trafiają nas prosto między oczy, doprowadzając do płaczu, a niekiedy i do śmiechu. Mówisz, że nigdy nie będziesz miała dobrego kontaktu z ojcem, ale tego nie wiesz. Ty się zmienisz. Może on także. Niektóre historie z dzieciństwa pozostaną takie same, inne niekoniecznie. Może nigdy nie zrozumiesz okrucieństwa swojego ojca, ale dzięki pracy nad sobą, szerszej świadomości, głębszemu wglądowi i współczuciu zrozumiesz jego. Mam nadzieję, że zdobędziesz się na odwagę, aby to zrobić. Moja mama zmarła, gdy miałam dwadzieścia dwa lata. Po jej śmierci napisałam list do ojca. W tamtym czasie nienawidziłam go, ale miłość mamy spowodowała w mojej nienawiści wyłom, przez który ojciec mógłby się wśliznąć z powrotem do mojego życia, gdyby się zmienił. W liście napisałam, że mama nagle zmarła i że mam nadzieję, iż kiedyś będziemy mogli nawiązać kontakt. Napisałam też, że aby było to możliwe, musi najpierw wytłumaczyć, dlaczego robił to wszystko, co robił, kiedy mieszkał z nami. Czasami wyobrażam sobie scenę, w której ojciec otwiera list ode mnie. Od tamtej pory minęło dwadzieścia lat i chociaż prawie wszystko w moim życiu się zmieniło, obraz, jaki staje mi przed oczami, gdy myślę o ojcu dostającym list z informacją o śmierci mamy, pozostał ten sam. W wyobraźni widzę, jak spływają mu łzy po policzkach. Dociera do niego, że troje jego dzieci zostało sierotami, i jest to dla niego szansa, aby wszystko naprawić. Szansa, żeby został naszym ojcem. Jeszcze nie jest za późno. Właśnie teraz go potrzebujemy. Jednak do niego nic nie dotarło. Upił się, zadzwonił do mnie i powiedział, że jestem kłamliwą
suką, a nasza matka namieszała nam w głowach i nastawiła moje rodzeństwo i mnie przeciwko niemu. Odłożyłam słuchawkę, nawet się nie żegnając. Upłynęło siedemnaście lat. Nagle pewnego dnia zadzwonił telefon i na wyświetlaczu pokazało się imię mojego ojca. „Nie żyje” – przeszło mi przez myśl. Sądziłam, że numer do mnie wykręciła jego trzecia żona, aby powiedzieć mi o jego śmierci. Nie odebrałam telefonu. Patrzyłam, jak dzwoni. Kilka minut później odsłuchałam wiadomość. Nie zostawiła jej trzecia żona mojego ojca. Zostawił ją ojciec. „Mówi twój ojciec” – powiedział, po czym podał imię i nazwisko, na wypadek gdybym nie wiedziała, kto jest moim ojcem. Podyktował swój numer telefonu i poprosił, żebym oddzwoniła. Minął tydzień, zanim to zrobiłam. Skończyłam z nim. Tyle razy napełniałam pustą miskę po nim. Przebrnęłam boso przez bagno różnych spraw, niosąc miskę w rękach. Uważałam, żeby nic mi się z niej nie wylało. Już go nie kochałam. Pamiętałam tylko, że kiedyś go kochałam. Dawno, dawno temu. Wybrałam numer do niego. – Halo – odezwał się, a jego głos brzmiał tak strasznie znajomo, mimo że upłynęło tyle czasu. – Mówi twoja córka – zaczęłam, po czym podałam imię i nazwisko, na wypadek gdyby nie wiedział, kto jest jego córką. – Oglądasz Rachael Ray? – zapytał. – Rachael Ray? – wyszeptałam, ledwo wydobywając z siebie głos, a serce waliło mi jak oszalałe. – Rachael Ray, no wiesz. Ta, co pisze książki kucharskie. Ma swój talk-show. – Ach tak – odpowiedziałam. I tak potoczyła się najbardziej zdumiewająca rozmowa w moim życiu. Ojciec zwracał się do mnie tak, jakbyśmy rozmawiali co tydzień, jak gdyby nie wydarzyło się nic z tych rzeczy, które się przecież wydarzyły, jak gdyby całe moje dzieciństwo nie istniało. Gawędziliśmy o przepisach na dania o obniżonej zawartości tłuszczu i o pudlach, o zaćmie i o tym, jak bardzo ważne są filtry przeciwsłoneczne. Piętnaście minut później rozłączyłam się, całkowicie oszołomiona. Nie cierpiał na urojenia, demencję starczą ani żadne inne choroby. Był moim ojcem. Takim samym człowiekiem jak zawsze. I rozmawiał ze mną, jakbym była jego córką. Jakby miał do tego prawo. Ale nie miał prawa. Niedługo potem wysłał mi e-mailem luźną wiadomość. W odpowiedzi napisałam mu to samo, co kilkanaście lat wcześniej w liście po śmierci matki – że będę brała pod uwagę możliwość nawiązania z nim kontaktu dopiero po szczerej rozmowie na temat naszej przeszłości. W kolejnym e-mailu zapytał, co właściwie „chcę wiedzieć”. Zaszłam już wtedy tak daleko. Pogodziłam się z prawdą o swoim życiu. Byłam szczęśliwa. Miałam dwójkę dzieci i partnera, którego kochałam. Nie czułam już złości do ojca. Nie zamierzałam
go zranić. Nie mogłabym jednak nawiązać z nim szczerej relacji, jeśli zignorowałby nasze życie. Byłam gotowa go wysłuchać. Chciałam znać jego punkt widzenia, wiedzieć, co myśli, a także przekonać się, czy przez jakiś cudowny zbieg okoliczności nie stał się innym człowiekiem – takim, który w końcu mógłby być moim ojcem. Napisałam najbardziej wielkoduszny, prawdziwy, odważny, bolesny, dojrzały, pełen miłości i wybaczenia list, na jaki mogłam się zdobyć. Następnie wkleiłam go w okno e-maila i kliknęłam „wyślij”. Odpowiedź ojca przyszła tak szybko, że wydawało się niemożliwe, by zdążył przeczytać całość. W pełnych gniewu słowach napisał, że mam się nigdy więcej do niego nie odzywać i że się cieszy, że w końcu ma mnie z głowy. Nie płakałam. Włożyłam buty do biegania, wyszłam z domu, przemierzyłam dzielnicę, w której mieszkam, a gdy dotarłam do parku, wspięłam się na wysokie wzgórze. Zatrzymałam się dopiero, gdy znalazłam się na jego szczycie, i usiadłam na ławce, z której rozpościerał się widok na miasto. Za tydzień miałam obchodzić trzydzieste dziewiąte urodziny. W dniu urodzin zawsze myślę o rodzicach, a ty? I wyobrażam ich sobie w podobny sposób, w jaki wyobrażam sobie ojca, gdy dostaje list, który wysłałam mu po śmierci mamy – niezależnie od tego, co się wydarzyło, moje wyobrażenie pozostaje takie samo. Przed oczami staje mi wyraźny obraz mamy i taty w dniu, w którym się urodziłam. Jak bardzo musieli mnie kochać. Jak trzymali mnie w ramionach i myśleli, że jestem prawdziwym cudem. Pewnie wierzyli, że mogą stać się lepszymi ludźmi, niż byli wcześniej. Będą lepsi. Byli o tym przekonani. Musieli być lepsi. Ponieważ teraz istniałam również ja. Dlatego to, co czułam, siedząc na ławce i oswajając się z myślą, która właśnie do mnie dotarła, było tak wyjątkowo dojmujące. Nie ma określenia opisującego jednym słowem przepełniające mnie uczucie równoczesnego szczęścia, smutku, złości, wdzięczności, akceptacji, przerażenia i wszystkich pozostałych emocji stopionych razem i wzmocnionych. Dlaczego nie ma jednego słowa na to uczucie? Może dlatego, że słowo to musiałoby brzmieć „uleczenie”, a my nie chcemy tego do siebie dopuścić. Chcemy wierzyć, że uleczenie to coś czystszego i doskonalszego, niczym niemowlę w dniu narodzin. Niczym to, co czujemy, gdy trzymamy niemowlę na rękach. Gdy chcemy być lepszymi ludźmi niż wcześniej. Gdy musimy nimi być. Przetrwałam dzięki temu uczuciu. Ono ocali również ciebie, skarbie. Kiedy dotrzesz do miejsca, w którym zrozumiesz, że rozkwitniesz nie pomimo strat i smutku, ale dzięki nim. Że z własnej woli nie wybrałabyś tego, co przydarzyło ci się w życiu, ale jesteś za wszystko wdzięczna. Że masz w rękach dwie niezmiennie puste miski, ale że masz również możliwość napełnienia ich. Właśnie to zrobiłam na tydzień przed trzydziestymi dziewiątymi urodzinami. Napełniłam pustą miskę po ojcu ostatni raz. Siedziałam na ławce bardzo długo, patrzyłam na niebo, ziemię, drzewa, budynki, ulice i myślałam: „Mój ojciec – mój ojciec! – w końcu, w końcu, w końcu ma mnie z głowy”.
Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
WYJŚĆ POZA SCHEMAT
Droga Przyjaciółko! Jestem rozdarty. Czuję, jakbym musiał wybrać między dwoma rzeczami, które kocham najbardziej. Mam żonę i półtoraroczną córkę. Moje małżeństwo od lat przechodzi kryzys. Żona jest osobą uzależnioną od heroiny, siedem lat była czysta, ale wróciła do ćpania (po urodzeniu dziecka). Karmiła piersią i brała narkotyki, dopóki jej na tym nie przyłapałem. Jestem osobą uzależnioną, moi rodzice i dziadkowie również byli uzależnieni. Wytrzeźwiałem, będąc nastolatkiem, i zmieniłem swoje życie, przebywając w poprawczaku w Los Angeles, który uważam po części za własny dom. Obecnie pracuję w tym miejscu jako terapeuta uzależnień. Stałem się chodzącym przykładem dla dzieciaków z ulicy, z którymi pracuję i które bardzo lubię. Ten zawód to moje powołanie. Zainspirował mnie nawet do napisania powieści, która zdobyła tytuł najchętniej kradzionej książki w moim poprawczaku. I tu zaczyna się dylemat. Żona pochodzi z niewielkiego miasta na Południu. Tam ją poznałem. W tamtym czasie zmarła moja mama i żona okazała mi dużo serca, a jej rodzinne miasto przyniosło mi ukojenie. Niedawno żona dostała tam propozycję pracy. W tamtych okolicach mieszka cała jej rodzina i wszyscy najbliżsi, którzy mogą dać jej wsparcie. Niedawno miała drugą rozmowę z ewentualnym pracodawcą i prawdopodobnie dostanie świetną pracę. Nie wiem, co robić. Rozwijam się zawodowo tutaj. Jestem w połowie studiów magisterskich na kierunku praca socjalna i moja kariera nabiera rozpędu. Żona, tuż przed tym, nim dostała propozycję pracy na Południu, przyznała się, że od trzech miesięcy zażywa metadon (przepisany przez lekarza), aby poradzić sobie z silnym uzależnieniem. Postanowiła nic mi wcześniej nie mówić, mimo że wspierałem ją i próbowałem zbliżyć się do niej od momentu nawrotu. Może to bez sensu, ale czuję się bardziej zdradzony tym, że nie powiedziała mi o metadonie, niż samym jej powrotem do brania. Chciałbym, żeby łączyła nas prawdziwa bliskość. Jeśli dostanie pracę, nie wiem, czy zdobędę się na to, żeby z nią wyjechać, ponieważ straciłem do niej zaufanie, a poza tym zawodowo rozwijam się tutaj, w Los Angeles. Chcę, żeby żona była szczęśliwa i mieszkała blisko rodziny (nie mam rodziny, więc nie mogę zaoferować jej pomocy ze strony moich krewnych), ale myśl o rozstaniu z córką wydaje mi się nie do zniesienia. Nie chcę być taki jak mój ojciec. Jestem rozdarty i zrozpaczony. Czy powinienem być z córką i żoną, czy poświęcić się powołaniu, pracy w Los Angeles z chłopcami z poprawczaka, których kocham? Proszę, pomóż mi to wszystko rozważyć, Przyjaciółko.
Z poważaniem, Rozdarty i Zrozpaczony
Drogi Rozdarty i Zrozpaczony! Od czasu do czasu prowadzę zajęcia z pamiętnikarstwa. Zawsze proszę studentów, żeby w trakcie analizowania prac swoich i kolegów z grupy odpowiedzieli na dwa pytania: „Co się dzieje w tej historii?” i „O czym jest ta historia?”. To dobry sposób na to, żeby przyjrzeć się, co tak naprawdę mamy. Często niezbyt wiele. Lub raczej sporo zdarzeń, z których nic nie wynika. Za samo życie nie dostaje się punktów – powtarzam studentom. Nie wystarczy mieć fascynujące, przezabawne czy tragiczne losy. Sztuka to nie anegdota. To świadomość, z jaką przeżywamy życie. Żeby to, co się dzieje, wyszło poza granice osobistego doświadczenia, musi nieść ze sobą znaczenie. Podobna zasada dotyczy samego życia. Przynajmniej w wypadku osób, które cały czas dążą do rozwoju, tak jak ty i ja, skarbie. Wymaga to od nas przytomności, która ustrzeże nas przed zagmatwaniem się w codziennych sprawach, nawet jeśli w pewnym momencie czujemy się beznadziejnie w nie uwikłani. Wymaga przyjrzenia się nie tylko temu, co się dzieje w naszych historiach, ale również temu, o czym one są. W twoim liście znalazłam jedno zdanie, które jest bardziej znaczące niż wszystkie pozostałe razem wzięte: „Nie chcę być taki jak mój ojciec”. Dziwne, że to takie ważne, ponieważ nie wiem, co dokładnie masz na myśli – nigdzie w liście nie wspominasz, jaki jest twój ojciec. Mimo to rozumiem. Znam historie pod tytułem: „Nie chcę być taki jak mój ojciec”. To opowieści o ojcach, którzy zawiedli. O tym jest także twoja historia. Skoro nie chcesz być jak twój ojciec, nie bądź taki jak on. Taki jest sens twojego istnienia, skarbie. Takie jest twoje zadanie na tej ziemi. Córka to najważniejsza osoba w twoim życiu, a ty jesteś jedną z dwóch najważniejszych osób w jej życiu. To więcej niż zwykły fakt. To prawda. I jak wszystkie prawdy ma wartość sama w sobie. Jest lśniąco przejrzysta i niezachwiana. Jeśli pragniesz napełnić swoje życie sensem, wszystko, co się w nim dzieje, musi wypływać z tej prawdy. Porozmawiajmy więc o wszystkim, co się dzieje. Twoim podstawowym obowiązkiem jako rodzica jest chronić dziecko. Zgoda na to, żeby córka przeprowadziła się na drugi koniec kraju bez ciebie, z uzależnioną od narkotyków matką, która ma poważne problemy z utrzymaniem abstynencji, to zły pomysł niezależnie od tego, ile babć, wujków i kuzynek będzie mieszkało w tym samym mieście. Dopóki twoja żona nie będzie czysta i nie zerwie z nałogiem na dobre, nie powinna być głównym opiekunem dziecka. Nie podważam głębokiej miłości, jaką z pewnością darzy waszą córeczkę. Jednak znam narkomanów i ty znasz narkomanów, i oboje
wiemy, że może być najcudowniejszą kobietą i najtroskliwszą mamą, ale kiedy zaczyna brać, przestaje myśleć. Z tego powodu ucierpi i już ucierpiała twoja córeczka. Masz obowiązek ochronić ją przed tym na tyle, na ile jesteś w stanie. Twoja żona toczy obecnie najważniejszą i najtrudniejszą walkę. Może wygrać lub stracić wszystko. To, czy przestanie brać i wytrwa w abstynencji, bezpośrednio wiąże się z tym, czy będzie mogła w dalszym ciągu być matką waszego dziecka i twoją partnerką. Nie wyjdzie z uzależnienia dzięki nowej pracy czy nowemu miejscu zamieszkania, chociaż zmiany tego typu mogą pomóc jej wrócić do zdrowia. Wyjdzie tylko dzięki pragnieniu zerwania z nałogiem i zbadaniu przyczyn, które popchnęły ją w uzależnienie. Mocno namawiam was oboje, żebyście na chwilę przestali się gorączkować mniej lub bardziej realną wizją świetnej pracy w odległym, ukochanym mieście i skupili się na potworze, który rozgościł się w waszym domu. Jakiego wsparcia i pomocy potrzebuje twoja żona? Jaką rolę możesz i chcesz odegrać w jej powrocie do zdrowia? Czy można uratować wasze małżeństwo? Jeśli tak, w jaki sposób możecie odbudować zaufanie i bliskość między wami? W jakim mieście chcielibyście stworzyć wspólne życie i co wybór takiego a nie innego miejsca zamieszkania będzie oznaczał dla każdego was, z osobistego i zawodowego punktu widzenia? Jeśli nie można uratować waszego małżeństwa, jak z miłością i szacunkiem przeprowadzić rozwód? W jaki sposób rozwiążecie kwestię opieki nad dzieckiem? Nad tym powinniście się w tej chwili głęboko zastanawiać, a nie nad tym, czy żona i córka powinny przeprowadzić się na drugi koniec kraju w tak burzliwym dla was okresie. Twoja żona może znaleźć inną pracę. Ty możesz znaleźć inną pracę (kochasz tę, którą masz obecnie, ale w całym kraju znajdują się chłopcy, którzy mogą skorzystać z twojej wiedzy i doświadczenia). Możecie kiedy indziej zdecydować o wspólnej czy też indywidualnej przeprowadzce do jej rodzinnego miasta lub powrocie do Los Angeles. To, że nie zajmiecie się tymi pytaniami teraz, nie znaczy, iż już nigdy ich nie zadacie. Chodzi tylko o chwilowe zatrzymanie się, skupienie się nie na tym, co się dzieje w waszej historii, ale na tym, jakie ona ma znaczenie. Chodzi o wyjście poza schemat codziennych zdarzeń i spojrzenie na życie z lotu ptaka, a nie z poziomu mrówki. Wiem, że wiesz, o czym mówię, namawiając cię do wyjścia poza schemat. Dokonałeś już tego raz w życiu, gdy złamanego chłopca, którym byłeś, poskładałeś w kompletnego mężczyznę. Jednak żeby się rozwijać, trzeba cały czas rosnąć, żeby wyjść poza schemat, trzeba cały czas iść. Zacząłeś właśnie rozumieć, co to znaczy nie być jak własny ojciec. Postaraj się zrozumieć to jeszcze lepiej. Nie zawiedź samego siebie w tej sprawie. Niezależnie od tego, jak ułożą się sprawy dotyczące pracy, małżeństwa czy położenia geograficznego, nie ma mowy o rozdarciu w kwestii twojej córeczki, chyba że sam zdecydujesz się coś między wami rozerwać. Ona bije wszystko na
głowę. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
LŚNIĄCY OKRUCH NIEODGADNIONEGO LOSU
Droga Przyjaciółko! Za kilka miesięcy biorę ślub. Skąd we mnie tyle agresji i złości? Jak inni dają radę przez to przebrnąć? Agresja
Droga Agresjo! Przypuszczam, że jesteś panną młodą, a twoja złość i agresja bierze się stąd, że przechodzisz koszmar przygotowań do ślubu i dałaś się uwikłać we wszystkie oczekiwania, staroświeckie opowieści, przereklamowane fabuły i irracjonalne przekonania, których się trzymamy, wierząc, że możemy idealnie zaplanować zachowanie, rozmowy, nawyki alkoholowe i stroje szerokiego grona krewnych, powinowatych, znajomych, nieznajomych i współpracowników, a jednocześnie przeżyć bardzo intymne i znaczące chwile ze swoim ukochanym na oczach całej zebranej gawiedzi. To niemożliwe. A przynajmniej nie jest to możliwe w taki sposób, w jaki to sobie wyobrażasz. Jestem przekonana, że wszystkie decyzje, które w tym czasie podejmujesz – jakiego koloru mają być serwetki, czy wysłać zaproszenie do Raya, kuzyna matki – nie są tak naprawdę ważne i cokolwiek wydarzy się tego lipcowego dnia, gdy staniesz na ślubnym kobiercu, sprawi, iż padniesz z wrażenia. Twój ślub będzie odjazdowy, skarbie, pod warunkiem że przestaniesz myśleć o nim jak o wydarzeniu, przez które trzeba „przebrnąć”. Być może pomoże ci, jeśli nie będziesz patrzyła na nie jak na idealnie zorganizowane, dopięte na ostatni guzik przyjęcie, ale pełen zamieszania, piękny i cudownie zaskakujący dzień twojego życia. Mój własny ślub był naprawdę wyjątkowy, chociaż przez dłuższy czas zapowiadało się, że wszystko diabli wezmą. Planowaliśmy uroczystość pod gołym niebem, kiedy jednak zjechała się większość z naszych stu paru gości, zaczęło lać, a my nie mieliśmy planu awaryjnego na tę okoliczność. Mój przyszły mąż zorientował się, że zapomniał spodni z miasta, w którym mieszkaliśmy, oddalonym o sto kilometrów od miejsca uroczystości, a ja zorientowałam się, że zapomniałam zezwolenia na zawarcie małżeństwa. Moja teściowa pojawiła się w stroju pasterza z czasów biblijnych, o ile biblijni pasterze ubierali się na turkusowo, a jedna z dawnych przyjaciółek odciągnęła mnie na bok i maglowała, dlaczego nie poprosiłam jej na druhnę. Nie mogłam znaleźć wsuwek, którymi miałam przypiąć welon do włosów, a kiedy ktoś po szalonym rajdzie przez lokalne
drogerie kupił nowy komplet wsuwek, ani ja, ani żadna z siedmiu druhen nie potrafiła przymocować tego cholernego welonu tak, żeby trzymał się prosto na głowie. Wiele tych spraw urastało wówczas do rangi katastrofy, ale teraz są moimi najcenniejszymi wspomnieniami z tamtego dnia. Gdyby nie one, nigdy nie biegłabym ulicą, trzymając za rękę przyszłego męża, i nie śmiałabym się, i nie płakała jednocześnie na myśl, że zamiast nad brzegiem rzeki pobiorę się z nim w obskurnej piwnicy biblioteki. Nigdy nie wiedziałabym, jakie to uczucie, gdy wszystkie znane mi osoby zgłaszają się na ochotnika, gotowe przemierzyć sto kilometrów, przekraczając dozwoloną prędkość, żeby przywieźć parę spodni i kawałek papieru. Nie wiedziałabym, jak mógłby wyglądać biblijny pasterz ubrany na turkusowo ani że wciąż byłam ważną osobą w życiu dawnej przyjaciółki. I nie byłabym tak bardzo pochłonięta przypinaniem tych cholernych wsuwek, by nie zauważyć, że deszcz przestał padać, a mój przyszły mąż po cichu poprosił naszych gości, żeby przenieśli setkę białych drewnianych krzeseł pół kilometra dalej, z okropnej piwnicy biblioteki na porośnięty trawą brzeg pięknej rzeki, gdzie pragnęłam wyjść za niego za mąż w promieniach słońca, i tak też się stało. Wszyscy zatracamy się w szczegółach, ale postaraj się nie stracić tego dnia. Zrób listę wszystkich spraw, których trzeba dopilnować, decyzji, które trzeba podjąć, oraz potencjalnych problemów, które należy rozwiązać przed lipcem, a następnie zakreśl te najważniejsze dla ciebie i przyłóż się do nich. Pozostałe kwestie przekaż innym albo zajmij się nimi w drugiej kolejności. A potencjalnymi problemami nie zajmuj się wcale. Niech twój ślub będzie cudem. Niech będzie superzabawą. Niech będzie wydarzeniem, którego nie potrafiłabyś sobie wyobrazić ani zaplanować, nawet gdybyś chciała. Pamiętaj, dlaczego zadajesz sobie tyle trudu, że ogrania cię złość, i dlaczego posuwasz się do tego, aby napisać do rubryki z poradami. Bierzesz ślub! Przed tobą pewien lipcowy dzień, lśniący okruch nieodgadnionego losu. Jedyne, co masz zrobić, to się pojawić. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
ZWYKŁE CUDA
Droga Przyjaciółko! Jednym z najważniejszych pojęć, które pojawiają się w twoich artykułach, jest tajemnica stawania się, polegająca na tym, że nie wiemy, co wyjdzie z tej lub innej rzeczy, dopóki nie pożyjemy trochę i dopóki się to nie okaże. Chciałbym wiedzieć coś więcej na ten temat. Mogłabyś, Przyjaciółko, podać konkretny przykład tego, jak jakaś rzecz w twoim życiu nabierała znaczenia wraz z biegiem lat? Dziękuję. Wierny Czytelnik
Drogi Wierny Czytelniku! Tego lata, gdy miałam osiemnaście lat, jechałam razem z mamą wiejską drogą. Przemierzałyśmy hrabstwo, w którym dorastałam i w którym większość dróg była wiejska, a pojedyncze domy rozrzucone były w takich odległościach od siebie, że zwykle nie widać było domostw najbliższych sąsiadów. Jazda przez taką okolicę oznaczała mijanie niekończących się połaci pól, drzew i polnych kwiatów. Tamtego popołudnia natrafiłyśmy z mamą na wyprzedaż używanych rzeczy urządzoną przed dużym domem, w którym samotnie mieszkała staruszka – jej mąż nie żył, a dorosłe dzieci się wyprowadziły. – Zobaczmy, co wystawiła – powiedziała mama, gdy mijałyśmy dom staruszki. Skręciłam więc, wjechałam na podjazd i obie wysiadłyśmy z samochodu. Na podwórku nie było nikogo prócz nas. Nawet staruszka, która urządziła wyprzedaż, nie wyszła z domu, pomachała nam jedynie przez okno. Był sierpień, ostatni letni miesiąc, w którym mieszkałam razem z mamą. Skończyłam pierwszy rok studiów i wróciłam do domu na wakacje, ponieważ znalazłam pracę w pobliskim miasteczku. Za kilka tygodni miałam wrócić na uczelnię i nigdy więcej nie mieszkać w miejscu, które nazywałam domem, chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Nic szczególnego nie zwróciło mojej uwagi, gdy przechodziłam między rozłożonymi rupieciami – starymi garnkami, podniszczonymi grami planszowymi, wybrakowanymi kompletami naczyń w wyblakłych, niemodnych kolorach i ohydnymi poliestrowymi spodniami – kiedy jednak się odwróciłam, żeby zaproponować powrót do samochodu, coś przyciągnęło moje spojrzenie. Czerwona aksamitna sukieneczka obszyta białą koronką, w sam raz dla paroletniej dziewczynki.
– Spójrz na to – powiedziałam i podniosłam ją, żeby pokazać mamie. – Och, ależ jest urocza – odparła, a ja się z nią zgodziłam, po czym odłożyłam sukienkę. Za miesiąc miałam kończyć dziewiętnaście lat. Za rok miałam wyjść za mąż. Za trzy lata miałam stać na łące nieopodal domu staruszki i trzymać w dłoniach prochy swojej mamy. W tamtej chwili byłam raczej pewna, że sama nigdy nie zostanę matką. Dzieci były słodkie, ale na dłuższą metę denerwujące – uważałam. Chciałam od życia czegoś więcej. Mimo to z niewiadomych powodów, na przekór sobie tamtego dnia, miesiąc przed dziewiętnastymi urodzinami, gdy grzebałam z mamą w stercie pozostałości z cudzego życia, wciąż wracałam do czerwonej aksamitnej sukieneczki w sam raz dla paroletniej dziewczynki. Nie mam pojęcia dlaczego. Nawet teraz trudno mi to wyjaśnić, pamiętam jedynie, że ciągnęło mnie do niej coś niezwykle silnego. Chciałam mieć tę sukienkę. Gładziłam dłońmi miękki materiał i próbowałam się przekonać, że nie jest mi potrzebna. Przy kołnierzyku naklejony był niewielki kawałek taśmy maskującej z ceną: „1$”. – Chcesz tę sukienkę? – spytała mama, zerkając przelotnie sponad innych gratów, które przeglądała. – Niby na co mi ona? – obruszyłam się, zdenerwowana bardziej swoją reakcją niż jej pytaniem. – Na kiedyś – odpowiedziała mama. – Ale ja nawet nie zamierzam mieć dzieci – upierałam się. – Możesz włożyć ją do pudła – odparła mama. – Będziesz ją miała, i tyle, obojętne, co kiedyś zrobisz. – Nie mam dolara – stwierdziłam stanowczo. – Ja mam – oznajmiła mama i wyciągnęła rękę po sukieneczkę. Włożyłam ją do skrzyni do cedrowego kufra mamy. Taszczyłam go ze sobą przez bezdroża dwudziestoletniego życia, aż do trzydziestki i dalej. Urodziłam syna, potem córkę. Czerwona sukieneczka była tajemnicą, którą znałam tylko ja, i długo leżała zakopana między ukochanymi rzeczami mamy. Kiedy w końcu ją wygrzebałam i wzięłam do ręki, poczułam się, jak gdyby ktoś uderzył mnie w twarz i pocałował jednocześnie, jak gdyby ktoś nastawił maksymalnie głośno muzykę, a zarazem ją ściszył. Te dwa przeciwstawne, a mimo to równie prawdziwe i silne uczucia wywoływała jedna myśl: „Moja mama kupiła sukienkę dla wnuczki, której nigdy nie pozna”. „Moja mama kupiła sukienkę dla wnuczki, której nigdy nie pozna”. Jakie to piękne. Jakie to straszne. Jakie to małe. Jakie to wielkie. Jakie to bolesne. Jakie to urocze. Zwykle dopiero po jakimś czasie możemy oddzielić jedno od drugiego. Pragnęłam mieć tę
sukienkę tylko dlatego, że mi się spodobała. Szczególnego znaczenia nadały jej dopiero śmierć mojej matki i narodziny córki. Czerwona sukienka stała się namacalnym dowodem straty, którą poniosłam, ale również matczynej miłości. Dzięki niej mogłam iść dalej przez życie, które w niewyobrażalny sposób po tylu latach wciąż splatało się z życiem mamy. Patrząc po raz pierwszy na czerwoną sukienkę, nie przypuszczałam, że właśnie tym się dla mnie stanie. Zarówno córka, jak i syn sprawiają, że jestem bliżej mamy. Babcia jest obecna tak samo wyraźnie w swoim wnuczku i swojej wnuczce. Nie potrafię jednak opisać uczucia, które mną owładnęło, gdy w święta Bożego Narodzenia, drugie w życiu córeczki, zobaczyłam ją ubraną w tę czerwoną sukienkę. Podobne było do sprzecznych emocji, jakich doświadczałam, wyjmując po latach aksamitne ubranko ze skrzyni z ukochanymi rzeczami mamy, tyle że tym razem w głowie pojawiała się myśl: „Moja córka ma na sobie sukienkę, którą babcia kupiła jej na podwórkowej wyprzedaży”. „Moja córka ma na sobie sukienkę, którą babcia kupiła jej na podwórkowej wyprzedaży”. Ta prosta prawda sprawiła, że serce niemal mi pękło. Dla wielu osób to takie zwyczajne, takie normalne, że wnuczka nosi sukienkę, którą kupiła jej babcia, ale dla mnie było to coś wyjątkowego. Sądzę, że to właśnie mam na myśli, mówiąc, że nie wiemy, co objawi się w naszym życiu. Żyjemy, doświadczamy, porzucamy ludzi, których kochamy, i jesteśmy przez nich porzucani. Osoby, które miały zostać z nami na zawsze, odchodzą, a osoby, których pojawienia się na naszej drodze nie przewidzieliśmy, zostają. Naszym zadaniem jest zaufać temu wszystkiemu, włożyć do pudełka i czekać. Wierzyć, że pewnego dnia będziemy wiedzieli, co to wszystko oznacza, byśmy w chwili, gdy objawią nam się zwykłe cuda w postaci dziewczynek w ładnych sukienkach, mogli być wdzięczni za najmniejsze drobiazgi. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
RÓWNANIE CHOLERNIE SPRZECZNE
Uwaga: poniższe listy pochodzą od dwóch kobiet zamieszanych w sytuację opisaną w listach.
Droga Przyjaciółko! Niedawno uprawiałam seks z facetem, którego w przeszłości łączyła skomplikowana relacja z moją przyjaciółką. Wiedziałam, że jeśli się z nim prześpię, zranię ją, obiecałam więc, że tego nie zrobię. Nie prosiła mnie, żebym nie szła z nim do łóżka, ale dawała mi to do zrozumienia. Wspominała o tym, że „zadurzył się w mnie”, i raz spytała go, czy ja, on i jeszcze inna dziewczyna nie urządzaliśmy orgietki we trójkę. Krótko mówiąc, złamałam obietnicę. Przyrzekałam szczerze, Przyjaciółko, ale nie udało mi się dotrzymać przyrzeczenia. Mężczyzna, o którym mowa, to porządny facet. Lubię spędzać z nim czas, a moje łóżko było ostatnio pustawe. Pożądanie przeważyło nad konsekwencjami mojej decyzji, choć wiedziałam, że będą one raniące i bolesne. Przyjaciółka i ten facet rozmawiali już wiele razy po tym, jak się z nim przespałam, i wydaje się, że doszli do porozumienia, ale moje stosunki z nią wciąż są napięte. Myślę, że w końcu wrócą do normy, ale już teraz czuję, że nasza przyjaźń przestała się dla niej tak bardzo liczyć. Nie wiem, czy przypadkiem również dla mnie nasza relacja nie stała się mniej ważna. Niedawno mój ojczym przeszedł zawał. Drugi z kolei. Zaczęłam przez to rozmyślać o rzeczach istotnych, nieistotnych, o konsekwencjach i pomyślałam, że jeśli ta jedna problematyczna przygoda seksualna zmienia lub przekreśla wszystko, co było dobrego między mną a przyjaciółką, to niech tak będzie. Widocznie nasza przyjaźń nie miała trwać do końca życia i powinnam zająć się ważniejszymi sprawami. Jednak cały czas zastanawiam się również, czy nie jestem przypadkiem niedobrym człowiekiem. Dzisiaj inna moja koleżanka, a właściwie była koleżanka, powiedziała mi, że nie wybaczyła mi do końca krzywdy, którą wyrządziłam jej sześć lat temu. Zawiodłam ją tak, jak zawieść potrafi tylko durna dwudziestodwulatka, którą zresztą wtedy byłam, i przepraszałam ją za to tysiąc razy. Przez pewien czas nie utrzymywałyśmy kontaktu, ale w końcu znów się zaprzyjaźniłyśmy. Do dzisiaj wydawało mi się, że między nami wszystko jest w porządku. Kiedy jednak usłyszałam od niej, że ma do mnie inny niż kiedyś stosunek i że nie mówi mi wszystkiego z powodu tego, jak kiedyś się zachowałam, poczułam smutek i złość. Przebaczenia nie traktuję jak czegoś, czego można udzielić jedynie częściowo, ale najwyraźniej denerwuję ludzi w sposób wyjątkowo trwały. Co to właściwie znaczy, że ktoś nam przebacza, ale nie zapomina niczego? Czuję się okropnie, dużo we mnie gniewu i zawziętości. I zastanawiam się, na ile ta złość wypływa z faktu, że zaczynam dostrzegać nieprzyjemne prawdy na temat siebie samej – że ważniejsze jest dla
mnie pożądanie niż przyjaźnie, że nie uczę się na popełnionych błędach, że jestem osobą, którą inni uważają za niegodną zaufania. To ostatnie przypuszczenie jest najgorsze i powiedziałam o nim facetowi, z którym spałam, niedługo po spędzonej wspólnie nocy. „Ona nigdy ci nie ufała” – odrzekł, potwierdzając moje obawy, albo raczej samospełniającą się przepowiednię. Gdybym miała okazję, prawdopodobnie postąpiłabym tak samo. I nie wiem, czy powinnam się tym martwić, czy wychodzę na osobę uzależnioną od przyjemności, czy może po prostu na beznadziejną przyjaciółkę. Nie żałuję swojego niedawnego zachowania, ale czy w ogóle powinnam go żałować? Czy rezygnuję z wartościowych przyjaźni w pogoni za głupią satysfakcją seksualną? Po części czuję się samolubna nawet z tego powodu, że piszę do ciebie, ponieważ wiem, że nazwiesz mnie skarbem i poczuję się lepiej, choć na to nie zasługuję. Przyjaciółka czy Wróg
Droga Przyjaciółko! Mam dwójkę przyjaciół, których bardzo kocham. Jednym z nich jest mężczyzna, którego poznałam, będąc jeszcze nastolatką. Kilka lat temu nawiązaliśmy przelotny, niemonogamiczny romans. Potem on zakochał się w innej kobiecie, którą wolał bardziej ode mnie, i słusznie. Chociaż wiedziałam, że lepiej się dogadujemy jako przyjaciele niż jako kochankowie, moje uczucia do niego były głęboko zakorzenione, dlatego zakochanie mi nie przechodziło. W końcu jednak ból po zranieniu ustąpił i znów staliśmy się bliskimi przyjaciółmi. Druga ważna dla mnie osoba to kobieta, którą bardzo podziwiam jako pisarkę i człowieka. Jest dowcipna, seksowna, błyskotliwa. Pomagamy sobie przetrwać zawody miłosne i bez przerwy się śmiejemy, gdy się spotykamy. Pocieszała mnie, kiedy mój przyjaciel powiedział, że poznał inną kobietę. Była przy mnie, gdy zanosiłam się niepohamowanym szlochem w samym centrum San Francisco. Niedawno mój przyjaciel i przyjaciółka poznali się i przypadli sobie do gustu. On zaczął żartować, że chętnie by się z nią przespał. (Teraz nie ma nikogo). Powiedziałam mu, że nieswojo się czuję, kiedy tak mówi, ale on zbył moje uwagi. Nie wracałam do tematu, ponieważ przyjaciółka ze swojej strony zarzekała się, iż nigdy nie pójdzie z nim do łóżka. Podkreślała to wielokrotnie, z własnej woli, nawet gdy o to nie pytałam. Mimo że poradziłam sobie ze swoimi uczuciami do przyjaciela, cała historia była trochę zbyt świeża i nie skończyłam jeszcze leczyć zranienia. Przyjaciółka widziała, ile mnie to wszystko kosztowało. Ufałam jej. Mimo to stało się. Przespali się. Kiedy przyjaciel powiedział mi o tym, bardzo się zdenerwowałam.
Krzyczałam na niego, że zlekceważył uczucia, którymi darzyłam go w przeszłości. Kilka razy długo rozmawialiśmy przez telefon i na koniec tych rozmów poczułam się usłyszana, ceniona i szanowana. Zmusił mnie, abym uporała się ze swoją zazdrością i tym, że nie mogę kierować zachowaniami innych. Od tamtej pory mocno pracuję nad poczuciem własnej wartości i pragnieniem kontroli. Dwa tygodnie później, kiedy przyjaciółka przeprosiła mnie za złamanie obietnicy, powiedziałam jej, że przede wszystkim nie sądzę, abym miała prawo wymagać od niej obiecywania takich rzeczy, mimo iż poczułam się zraniona i wściekła, gdy nie dotrzymała danego mi słowa. Zrobiła coś, co było dla niej dobre, a teraz ja musiałam zobaczyć, co jest dobre dla mnie: chwila oddechu i więcej przestrzeni. Z jednej strony poczułam ulgę, gdy doszłam do takiego wniosku. Z drugiej – czułam się emocjonalnie wyczerpana całą sytuacją i tak bardzo zniesmaczona sobą, że nie byłam pewna, czy w ogóle zasługuję na jakiekolwiek przeprosiny. Przyjaciółko, targają mną sprzeczne odczucia. Wiem, że to, co zrobili, nie było złe z moralnego punktu widzenia – mnie również pociągali czasami byli faceci albo przyjaciele koleżanek. Mój przyjaciel i przyjaciółka nawiązali relację, która jest zupełnie niezależna ode mnie. Mimo wszystko strasznie mnie to zraniło. A najgorsze, że wstydzę się tego, że czuję się zraniona. Wstydzę się zazdrości, o którą się nawet nie podejrzewałam, ponieważ od zakończenia romansu z przyjacielem minęło już półtora roku. Chcę być osobą, która potrafi się cieszyć, wiedząc, że dwoje kochanych przez nią ludzi dobrze się ze sobą bawi w łóżku. Chcę wierzyć, że czuję się zraniona tylko dlatego, że jestem zaborczą, ambitną kobietą, i wystarczy zmienić nastawienie, aby nie czuć bólu. Za każdą decyzję, którą teraz usiłuję podjąć, od razu sobie dokopuję. Mój wewnętrzny kompas zaczął zawodzić. Potrzebuję twoich mądrych, kojących słów. Pozdrawiam, W Trójkącie
Drogie Kobiety! Kilka lat temu moje dzieci rozpętały prawdziwą wojnę o głowę czarnowłosej plastikowej księżniczki. Syn prawie płakał z wściekłości, a córka wrzeszczała tak długo, że nie zdziwiłabym się, gdyby sąsiedzi wezwali policję. Wspomniana głowa była wielkości piłeczki pingpongowej, a w miejscu, gdzie powinna znajdować się szyja, widniał otwór, do którego można było włożyć wymienny tułów. Tułowiem tym mogła być starożytna Egipcjanka, którą trzymała w ręku córka, oraz skąpo ubrana piratka, którą wymachiwał syn. Stąd cała awantura. Żadne z dzieci nie dało się przekonać do tego, aby zrzec się prawa do głowy plastikowej czarnowłosej księżniczki, mimo że najpierw łagodnie, potem stanowczo, a wreszcie już rozpaczliwie
tłumaczyłam im, że mogą się wymieniać i doczepiać głowę do „swojego tułowia” na pewien czas. Nie zamierzały również zadowolić się jakimkolwiek innym przedmiotem, których niezliczone ilości zagracały ich wspólny pokój – miały w nosie skrzynię z plastikowymi klejnotami i drewniane sztylety, pluszowe kociaki i kartoniki z literami alfabetu, gąbkowe miecze i wypisane flamastry, baletnice, rzymskich wojowników, małpki, wróżki, fałszywe złote dukaty, figurki przedstawiające postaci z bajek, jednorożce, resoraki, dinozaury i notesiki w spiralnej oprawie. Za całego dziecięcego wszechświata w tym momencie liczyła się dla nich tylko głowa plastikowej czarnowłosej księżniczki. – Jest moja! – wrzeszczała córka. – Pierwszy się nią bawiłem – odparował syn. – To moja ulubiona zabawka – zawodziła córka. – Ona cały czas bawi się moimi ulubionymi zabawkami! – darł się syn. Mówiłam, tłumaczyłam, podsuwałam propozycje, które szybko przemieniły się w polecenia, ale tak naprawdę nic nie dało się zrobić. Była jedna głowa i dwa tułowia. Musieliśmy skonfrontować się z tym niepodważalnym faktem i stawić czoła burzy, która w jego następstwie się rozpętała i ucichła dopiero, gdy powaliła wszystkie drzewa. Rozpoczęłam od tej alegorycznej przypowiastki zaczerpniętej z życia Przyjaciółki nie dlatego, że uważam wasze osobiste zmagania dotyczące przyjaźni za równie infantylne jak kłótnia o zabawkę, ale dlatego, że sądzę, iż warto przyjrzeć się tkwiącemu w każdym z nas pragnieniu posiadania nie tylko tego, co jest nasze, ale również tego, co należy do osób, które kochamy, przy czym pragniemy tego nie dla samej tej rzeczy, ale również dlatego, żeby nie miała jej druga osoba. Pragnienie to jest stare jak świat, wiecznie żywe i w gruncie rzeczy rozmiarów piłeczki pingpongowej i chciałabym zachęcić was, żebyśmy chwilę się przy nim zatrzymały. Wszyscy rościmy sobie pretensje do głowy plastikowej czarnowłosej księżniczki. Uważamy, że powinna należeć się tylko nam. Za żadne skarby nie chcemy jej oddać. Zanim jednak zaczniemy rozplątywać tę zawiłą sytuację, powiem bez ogródek, że jeśli obydwie w dalszym ciągu będziecie rozmawiać tylko w duchu i same ze sobą o tej paskudnej i dziwnej sprawie z facetem, chwycę za telefon, zadzwonię do tego Przystojniaka i dopiero wtedy pożałujecie. Dopiero będziecie musiały przedrzeć się przez gąszcz pytań w stylu: „co się stało”, „co to oznacza” i „kto co powiedział i zrobił”, a pod koniec wędrówki będziecie nie tylko jeszcze bardziej nieszczęśliwe, smutne i rozgoryczone, ale również zostaniecie same, bez przyjaciółki, z którą za dziesięć lat powinnyście siedzieć na werandzie i śmiać się serdecznie z tego, jakimi zakutymi łbami byłyście w czasie, o którym teraz rozmawiamy. Obydwie zrobiłyście coś, co same uważacie za niezbyt fajne. Wasze pragnienia, obawy, wady, nierozsądne oczekiwania i lekceważone uczucia nałożyły się na siebie i stworzyły całość niczym plastikowa głowa z plastikowym tułowiem, a gdy tak się stało, obydwie poczułyście się nieswojo.
Znalazłyście się na dwóch końcach jednego kija. Z kim powinniśmy sympatyzować? Którą z was obarczyć winą? W jakim kierunku zmierzają wasze opowieści? Jak znaleźć najlepsze wyjście z sytuacji? Te pytania zadawałam sobie, gdy myślałam nad waszymi listami. Wiele razy próbowałam uporządkować w głowie wasze historie, ale zawsze kończyło się na jednym wielkim bałaganie. Robiłam wykresy i zestawienia. Narysowałam mapę. Przedstawiłam zagmatwaną sytuację z waszym Przystojniakiem w formie równań, których w szkole nigdy nie nauczyłam się dobrze rozwiązywać (dzięki czemu mogę stosować je bardzo swobodnie dla celów literackich). Oto, co mi wyszło: Przyjaciółka czy Wróg: „Uroczyście przyrzekam nigdy nie przespać się z Przystojniakiem, ponieważ wciąż wyzwala w mojej przyjaciółce silne uczucia i instynkt terytorialny, a ja nie chcę jej zranić” + [uważam się za wierną przyjaciółkę i gdybym przespała się z Przystojniakiem, musiałabym zastanowić się nad tym, czy moje przekonania na temat siebie jako przyjaciółki są prawdziwe] + tak czy siak, przespałam się z Przystojniakiem = przerażona/zniesmaczona W Trójkącie: „Przystojniak to wspaniały człowiek” + [„zerwaliśmy”, chociaż nigdy naprawdę nie byliśmy w związku, nigdy nie w monogamicznym i co prawda złamał mi serce w ten trudny do określenia sposób, ale nie winię go za to, ponieważ nigdy niczego od niego nie oczekiwałam – dlaczego miałabym oczekiwać? itd.] ÷ widzę wyraźnie, że on chce się przespać z moją uroczą przyjaciółką, która patrzyła, jak z jego powodu wybucham niepohamowanym szlochem w centrum San Francisco, i na myśl o tym wszystkim robi mi się niedobrze² + [czym jest monogamia? czym jest miłość? czy w ogóle jesteśmy komukolwiek cokolwiek winni, jeśli chodzi o seks? dlaczego robi mi się niedobrze, skoro Przystojniak to „tylko mój przyjaciel”?] = przyjmuję solenne i liczne zapewnienia uroczej przyjaciółki, że nigdy nie prześpi się z Przystojniakiem x [solidarność kobiet!] (? minus) pozwalam Przystojniakowi zignorować moje życzenie, aby nie przespał się z moją uroczą przyjaciółką = płaczę/szaleję ze wściekłości, kiedy nie uda im się ze sobą nie przespać + [jak mogli? obiecała! myślałam, że jest moją przyjaciółką! on nigdy mnie nie słuchał!] < długie, trudne, ale ostatecznie zadowalające rozmowy z Przystojniakiem, dzięki którym czuję, że się do niego zbliżyłam [za to gorzej myślę o słabej, niepewnej, zbzikowanej na punkcie kontroli, zazdrosnej, niefajnej, kretyńskiej, ambitnej, desperackiej samej sobie²] x krótkie, bezowocne, zdecydowanie oziębłe rozmowy z uroczą przyjaciółką [czy nie powinna bardziej żałować tego, co zrobiła?/jakie mam prawo do przeprosin z jej strony? od kiedy to ja decyduję, kto z kim chodzi do łóżka?/ale przecież obiecała!] ÷ marzę, że urocza przyjaciółka dostanie pracę na czas nieokreślony w Korei + słucham na okrągło piosenki, której słuchają przedstawiciele mojego pokolenia, gdy mają złamane serce, i zwijam się w żałosny kłębek rozpaczy + [w przerwach układam list do Przyjaciółki, w którym opisuję zachowanie dwojga tych egoistycznych dupków] ≠ Tyle że… No trudno. [Szlag]. W mało matematycznym świecie Przyjaciółki nazywa się to równaniem cholernie sprzecznym. Obydwie się mylicie. Obydwie macie rację. Obydwie wiecie, że mogłyście zrobić lepiej. To, że
tego nie zrobiłyście, nie oznacza nic, o ile czegoś się nauczycie. Zabierzmy się więc do nauki, skarby. W Trójkącie, jeśli rzeczywiście boli cię i doprowadza do szału to, że Przystojniak spał z twoją przyjaciółką, nie jest twoim przyjacielem i nie powinnaś zachowywać się wobec niego tak, jakby nim był. Jest twoim byłym chłopakiem, miłością, po której nie doszłaś jeszcze do siebie z powodów, które trudno ci wytłumaczyć być może nawet samej sobie – to mężczyzna, do którego nie powinna się zbliżać żadna z twoich przyjaciółek czy koleżanek. Przestań pleść o damsko-męskiej przyjaźni, wolnej miłości i przyznaj się do tego, co czujesz naprawdę: jeśli Przystojniak sypia z jakąś kobietą, nie masz ochoty się z nią zadawać. Jeszcze nie teraz. Może już nigdy. A przynajmniej poczekaj, aż przestaniesz cierpieć z powodu zawodu miłosnego, zanim zaczniesz przedstawiać Przystojniaka przyjaciółkom, zwłaszcza tym, które opisujesz jako „dowcipne, seksowne, błyskotliwe”. A potem szykuj się na to, co nieuchronne. Chociaż może się zdawać, że przyczyną twojego bólu jest złamanie obietnicy przez Przyjaciółkę czy Wroga, w rzeczywistości źródło problemu tkwi gdzie indziej. W tym, że nie udało ci się wytyczyć granic i ich przestrzegać. Chciałaś mieć jedno i drugie. Chciałaś być kobietą, która przyjaźni się ze swoim byłym facetem, mimo że wciąż jeszcze coś do niego czuje, ale nią nie jesteś. Rozumiem, dlaczego chciałaś nią być, skarbie. Taka kobieta to niezła sztuka. Gwiazda pierwszej wielkości. Niczego nie bierze do siebie. Ale ty nią nie jesteś. I nie ma w tym nic złego. Jesteś sobą, delikatną, silną, wyjątkową, poszukującą kobietą. Masz prawo się smucić, że mężczyzna, którego polubiłaś trochę bardziej, nie polubił cię w ten sam sposób. Nie musisz przegrywać z uśmiechem na twarzy. Nie musisz udawać, że nie masz nic przeciwko temu, aby twoje interesujące i piękne przyjaciółki prowadzały się z Przystojniakiem, nawet jeśli czujesz się przez to jak małostkowa idiotka. Masz prawo się nie zgodzić. Rzecz w tym, że musisz to powiedzieć. Musisz być kobietą, która potrafi powiedzieć to głośno. Nie tylko uroczej przyjaciółce, która nie umie dotrzymać obietnicy, jaką ci złożyła podczas mętnych rozmów podszytych niezaspokojonym pragnieniem akceptacji i orgazmów, ale również temu mężczyźnie. Tak jest, powiedzieć to Przystojniakowi. Temu, który się z tobą przyjaźni, chociaż ty darzysz go czymś więcej niż przyjaźnią. Musisz stawić czoła przykrej rzeczywistości, że to od niego potrzebujesz chwili oddechu i więcej przestrzeni. I musisz się zmierzyć z tym, co nastąpi potem, choć nie będzie to łatwe. Przyjaciółko czy Wrogu, postanowiłaś zrobić coś, co wiedziałaś, że zrani osobę, która ci ufała – coś, czego przyrzekałaś nie robić – a potem usprawiedliwiałaś się, wytaczając argumenty, które uczciwiej byłoby przedstawić, kiedy wcześniej omawiałyście całą sytuację. Nie jesteś przez to ani „osobą uzależnioną od przyjemności”, ani „beznadziejną przyjaciółką”. Jesteś kimś, kto dokonał wyboru, jakiego dokonałaby większość ludzi w takich okolicznościach na takim etapie życia: kobietą, która wzięła to, czego chciała, zamiast wziąć to, co powinna.
Z tego powodu jesteś jednocześnie niewinna i całkowicie odpowiedzialna. Z jednej strony zostałaś wrobiona przez W Trójkącie, a z drugiej postąpiłaś wobec niej jak świnia. Wszystkie niefajne rzeczy, które pojawiły się w twoich przemyśleniach po randce z Przystojniakiem (sprawa z byłą przyjaciółką, poczucie, że przez cały czas karze cię ona za swoje krzywdy, wrażenie, że W Trójkącie również nigdy tobie nie ufała), wynikają z tego, że w przeciwieństwie do twoich zapewnień, jakoby nie żałujesz tego, co zrobiłaś, wiesz, że mogłaś to wszystko zrobić inaczej, a najlepiej w ogóle. W grę wchodzi nie tylko przyjaźń z W Trójkącie, ale osobista uczciwość. Obiecałaś, że nie skrzywdzisz osoby, na której ci zależy. Mimo to ją skrzywdziłaś. Co z tego dla ciebie wynika? Masz ochotę wyciągnąć z tego lekcję, skarbie? Chcesz rozłożyć ręce i stwierdzić: „No trudno”, czy wolisz, żeby to przeżycie zmieniło twoje nastawienie? Wszyscy jesteśmy skłonni wierzyć, że to, co o sobie myślimy, jest prawdą, a do tego lubimy o sobie myśleć jak o istotach o nieskazitelnej moralności – na przykład „Oczywiście, że nigdy nie poszłabym do łóżka z Przystojniakiem, ponieważ to skrzywdziłoby moją przyjaciółkę!”. Lubimy udawać, że wielkoduszność leży w naszej naturze. Jednak w rzeczywistości dokopujemy się do ukrytych w nas pokładów wielkoduszności i moralności zwykle dopiero po tym, gdy przekonamy się, jak to jest być egoistycznym dupkiem. To dlatego musimy walczyć zażarcie o głowę czarnowłosej plastikowej księżniczki, zanim nauczymy się zgodnie bawić, dlatego musimy się sparzyć, zanim pojmiemy, jaka jest siła ognia, dlatego często najważniejsze dla nas relacje to te, które przetrwały, mimo że w pewnym momencie bliskie były końca. Mam nadzieję, że przetrwacie, drogie kobiety, nawet jeśli upłynie trochę czasu, zanim będziecie mogły ruszyć do przodu. Nie wiem, czy wasza przyjaźń ma być dozgonna, ale wiem, że gra jest warta świeczki. Widzę was razem siedzące za dziesięć lat na werandzie. Wasza Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
CZY TY JESTEŚ MOJĄ MAMĄ?
Droga Przyjaciółko! Rok temu przeprowadziłem się do nowego miasta i od kilku miesięcy czuję się tu jak w domu, choć na początku dopadała mnie samotność. Poznałem kilka wspaniałych kobiet, z którymi przez pewien czas miałem ochotę się spotykać lub przynajmniej z nimi sypiać. W czym problem? Wydaje mi się, że ciągnie mnie do kobiet bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby. Angażuję się w coś, co nie wymaga wiele wysiłku i jest dostępne od ręki, a potem nagle przestaje mnie to interesować – czasami nawet, zanim zacznie się na dobre – ale ponieważ jestem wrażliwym, pragnącym bliskości fizycznej człowiekiem, trudno mi sprawę zakończyć. Chyba chcę zapytać, czy moje zachowanie ma podłoże emocjonalne, czy czysto biologiczne. Mam dwadzieścia parę lat i zaczynam obiecującą karierę w dziedzinie, którą kocham. Przepełnia mnie miłość i ogromna wdzięczność za całe moje życie i już samo to, że mogę o tym napisać, sprawia, iż czuję się lepiej. Naprawdę bardzo, bardzo lubię kobiety i nie wiem, czy kiedykolwiek to się zmieni, a nie chcę skończyć jako chłodny, trudny, nieprzystępny mężczyzna niepewny własnych uczuć. Sądzę, że mój problem częściowo może wynikać stąd, że potrzebuję do szczęścia miłości fizycznej i bez niej nie czuję się w pełni sobą. Czy tak naprawdę szukam akceptacji? Czy powinienem sam siebie przekonać, że mam szukać kogoś, kogo naprawdę pokocham, a nie angażować się w związki z kobietami, które są pod ręką? Czy ten problem ma jakiś związek z moją mamą? Anonimowy
Drogi Anonimowy! Czytałeś książkę autorstwa P.D. Eastmana Czy ty jesteś moją Mamą? To opowieść o pisklęciu, które wykluwa się pod nieobecność mamy w gnieździe i postanawia pójść ją odnaleźć. Nie umie jeszcze latać, dlatego wybiera się na piechotę. Idzie nieporadnie na swoich króciutkich, malutkich nóżkach i bez przerwy pyta: „Czy ty jesteś moją mamą?”. Za każdym razem jest przekonane, że usłyszy: „Tak”. Myli się jednak. Nigdy nie trafia na mamę. Kotek nie jest jego mamą. Kwoka nie jest jego mamą. Pies nie jest jego mamą. Krowa nie jest jego mamą. Łódka nie jest jego mamą. Samolot nie jest jego mamą. Koparka, którą nazywa Prychnięciem, nie jest jego mamą. Jednak w końcu, gdy traci wszelką nadzieję i wraca z powrotem do gniazda, przylatuje jego mama. To książka dla dzieci, która w rzeczywistości nie jest o dzieciach. Jest o tobie, o mnie i o każdej
innej osobie, która miała kiedyś dwadzieścia parę lat i szukała w sobie tego czegoś, co pozwala się poczuć na tym świecie jak w domu. To opowieść o tym, jak bardzo trudno rozpoznać, kim jesteśmy, do kogo należymy i kto należy do nas. To opowieść bardzo trafnie opisująca podróż, którą teraz odbywasz, Anonimowy, dlatego zachęcam cię, żebyś wziął ją sobie do serca i rozumu. To oczywiste, że sypiasz z kobietami, którymi na dłuższą metę nie jesteś zainteresowany, skarbie. To oczywiste! Kiedy ma się dwadzieścia lat i nie ma się stałego partnera, uprawianie seksu z kim popadnie to właściwie nasze zadanie. O podłożu emocjonalnym. Czysto biologicznym. Psychologicznym. Egocentrycznym. I owszem, częściowo twój popęd ma związek z mamą (z tatą również, jeśli chodzi o ścisłość). Sprzeczne uczucia i myśli, które pojawiają się w związku z miłością, seksem i od czasu do czasu niekonsekwentnymi działaniami dotyczącymi kobiet, są naturalne na tym etapie rozwoju i nauczą cię czegoś, co potrzebujesz wiedzieć, nie bądź więc dla siebie zbyt surowy, ale uważaj również, żeby nie utknąć w tym miejscu. Jeśli uda ci się tego uniknąć, najprawdopodobniej nie staniesz się „chłodnym, trudnym, nieprzystępnym mężczyzną niepewnym własnych uczuć”, który sypia z każdą umiarkowanie interesującą kobietą, jaką napotka. Uczymy się na doświadczeniach, ale nie ma sensu uczyć się w kółko tego samego, doświadczając cały czas tych samych sytuacji, prawda? Wiesz już, jak to jest ulegać kobietom, które tak naprawdę ci się nie podobają, może więc czas sprawdzić, jak to jest im nie ulegać? Jaką przestrzeń zapełnia seks z kobietami, które tak naprawdę ci się nie podobają, i co wypełni tę przestrzeń, jeśli nie zapełnisz jej nimi? Jeśli zamierzasz się stać emocjonalnie dojrzałym mężczyzną, do czego moim zdaniem jesteś na najlepszej drodze, będziesz musiał zrobić coś innego, niż pytać każdego napotkanego kociaka, czy jest twoją mamą. Żaden kociak nie jest twoją mamą. Ty nią jesteś. A kiedy do tego dojdziesz, będziesz w domu. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
DZIESIĘCIU GNIEWNYCH CHŁOPCÓW
Droga Przyjaciółko! Jestem mamą dwóch ślicznych dziewczynek, czterolatki i dwulatki. Są sensem mojego życia; nie potrafię wyrazić, jak bardzo je kocham. Nigdy nie sądziłam, że będę chciała zostać mamą, i często powtarzałam, że nie przepadam za dziećmi. Jednak kiedy urodziła się pierwsza córeczka, mój Boże, poczułam się tak, jakbym zrobiła zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Nie wiem, co mi się stało, ale zauroczyła mnie od pierwszej chwili i z miejsca ją pokochałam. Szybko wytworzyła się więź między mną i obydwiema córkami i nazwałabym siebie oddanym rodzicem. Jesteśmy we trójkę bardzo blisko i tworzymy kochającą się rodzinę. Wiem, jak ważne jest szanowanie uczuć córek i uczenie ich nie tłumienia, ale wyrażania emocji. Jednak ostatnio zdarza mi się tracić panowanie nad sobą i w chwilach napięcia wychodzi ze mnie to straszne COŚ. Nie zrozum mnie źle: nie wychodzę z siebie z powodu błahostek typu niezjedzony obiad czy łobuzowanie w supermarkecie. Zdarza się to w momentach, kiedy nałoży się na siebie parę rzeczy, ja je cierpliwie znoszę, aż w końcu wybucham. Powinnam dodać, że mój mąż, kochający ojciec i partner, pracuje dużo i w różnych godzinach. Jest to dla niego strasznie trudne, ponieważ brakuje mu czasu spędzanego z nami, ale w tym momencie tak sytuacja wygląda. Jest osobą, którą nazywam chodzącym sercem. W pewien sposób mnie uratował, ponieważ zanim go poznałam, zawsze wszystko widziałam w czarnych kolorach. Rzadko można spotkać kogoś tak najzwyczajniej w świecie dobrego jak on. Jest łagodny, wesoły, kocha nasze córki ponad wszystko i jestem bardzo wdzięczna, że go mam, ale pracuje tak dużo, że często bywam samotną mamą i gonię resztkami sił. Zwykle wszystko jest w porządku, ale bywają dni, kiedy wszystko wymyka mi się z rąk i zaczyna się jazda. Przeraża mnie, Przyjaciółko, to, że pochodzę z rodziny, w której była przemoc. Moi rodzice nie byli nieobliczalnymi alkoholikami, nie znęcali się nad nami ani nie molestowali nas. Za to często wrzeszczeli na nas bez powodu, zastraszali nas i bili. Nie mogliśmy podejmować żadnych decyzji i czuliśmy się bezsilni. Najbardziej agresywna w stosunku do mnie i rodzeństwa była matka i zwykle nasze życie przypominało chodzenie po polu minowym. Nie wiadomo było, w którym momencie nastąpi wybuch. Kiedy matka wybuchała, krzyczała, że od nas ucieknie, i wtedy nie mogłam zasnąć, dopóki nie położyła się spać. Naprawdę myślałam, że wieczorem pakuje torby. Niedawno się dowiedziałam, że miała poważne problemy ze sobą. Pochodziła z rodziny dysfunkcyjnej i przeżyła dużo różnych trudnych sytuacji, o których nie chcę się rozpisywać. Myślę, że to dlatego potrafiła przez godzinę mówić o tym, że jej życie jest beznadziejne i my, jej dzieci, też jesteśmy beznadziejne.
Tak po krótce wygląda moja historia. Jestem kobietą o niskim poczuciu własnej wartości, która jakoś przebrnęła przez studia, dostała całkiem dobrą pracę, wyszła za mąż za wspaniałego faceta, ma cudowną rodzinę, ale teraz boi się tego, że traci panowanie nad sobą. Robię rzeczy niedopuszczalne. Dziś wieczorem wyjęłam starszą córkę z fotelika samochodowego i rzuciłam ją na trawnik przed domem. Najpierw leżała, nie wiedząc, co się dzieje, a potem wybuchnęła płaczem. Zanim do tego doszło, wrzeszczałam jak opętana przez całą drogę do domu. To tak, jakbym nie mogła się uspokoić, dopóki nie wezmę całej działki wściekłości. Czuję, że jestem beznadziejna i nie zasługuję, żeby być mamą, ponieważ wiem, że robię źle, ale nie potrafię się zatrzymać. Dzisiaj poprosiłam lekarza o skierowanie do psychologa, żebym mogła porozmawiać o przyczynie tych problemów. Boję się tylko, że nie będę w stanie się zmienić, że złość i wybuchy wściekłości są we mnie zakodowane na stałe. Pozdrawiam, Bezradna Mama
Droga Bezradna Mamo! Nie myślę, że jesteś bezradna. Myślę, że jesteś dobrą mamą, której od czasu do czasu wyczerpują się zapasy tolerancji i cierpliwości i która musi się nauczyć, jak lepiej sobie radzić ze złością i napięciem. Jesteś w stu procentach do tego zdolna. Bardziej niepokoi mnie ten fragment listu, w którym stwierdzasz, że być może „nie będziesz w stanie się zmienić”, niż ten, gdzie opisujesz, jak w przypływie złości rzuciłaś córkę na trawnik. Nic dziwnego, że czasami wszystko wymyka ci się z rąk, skoro przez większość czasu sama opiekujesz się dwójką bardzo małych dzieci, a twój partner rzadko kiedy udziela ci fizycznego wsparcia. Zdarzały się okresy, gdy wychowywałam swoje dzieci w podobnych okolicznościach, i bez wątpienia była to najbardziej wyczerpująca i wykańczająca nerwowo praca, jaką kiedykolwiek wykonywałam. Ja również zachowywałam się czasami wobec moich dzieci w sposób, którego żałuję. Pokaż mi matkę, która tego nie robiła. Nie mówię tego po to, żeby cię rozgrzeszać, ale – paradoksalnie – żeby odpowiedzialnością za zmianę obarczyć tylko i wyłącznie ciebie. Wychowywanie dzieci to poważna sprawa. Ujawnia nasze najlepsze i najgorsze cechy. Sprawia, że musimy stawić czoła najciemniejszym stronom swojej osobowości. Dzięki wspaniałym córkom możesz zobaczyć pełny obraz samej siebie: jesteś kobietą, która potrafi kochać bardziej, niż podejrzewała, że jest to możliwe, ale także kobietą, która co pewien czas „wrzeszczy jak opętana” na dwójkę dzieci w wieku poniżej pięciu lat. Najlepsze, co możesz zrobić dla swoich córek, to wybaczyć sobie zdarzenia z przeszłości,
pogodzić się z myślą, że napady gniewu pomogły ci dostrzec, iż musisz wykonać sporo pracy, żeby stać się taką matką, na jaką zasługują twoje dzieci, a następnie skorzystać ze wszystkich dostępnych możliwości – zarówno tkwiących w tobie, jak i oferowanych przez świat zewnętrzny – aby osiągnąć ten cel. Praca zajmuje twojemu mężowi dużo czasu, ale z pewnością spędza on z wami wystarczająco dużo czasu, żeby mógł zapewnić ci regularne chwile wytchnienia od wiru życia rodzinnego. Czy to robi? Czy z nich korzystasz? Wiem, jak trudno jest się wyrwać, zwłaszcza gdy brakuje również tych chwil spędzonych nareszcie wspólnie z mężem i dziećmi, ale namawiam cię do tego, żebyś wygospodarowała trochę czasu tylko dla siebie, nawet jeśli przyjdzie ci to z trudnością. Godzina odpoczynku potrafi w magiczny niemal sposób przywrócić energię, a samotny spacer cudownie złagodzić napięcie. Można również poszukać innych sposobów na odciążenie. Umówić się z innymi rodzicami na wymienną opiekę nad dziećmi, posłać dzieci do przedszkola na kilka godzin parę razy w tygodniu, nawet jeśli nie wymagają tego twoje „obowiązki zawodowe”, zapisać się do klubu sportowego, który zapewnia opiekę nad dziećmi w czasie, gdy mama ćwiczy na siłowni albo siedzi w saunie, przeglądając czasopismo – te wszystkie pomysły pomogły mi przetrwać szaleńczy czas, gdy każdego kolejnego dnia od świtu do zmierzchu otaczały mnie małe dzieci i nie było ani jednego dorosłego, który mógłby mi pomóc się nimi zająć. Oczywiście trudniejszą pracą będzie zmierzenie się ze sobą, zrozumienie i uporządkowanie spraw związanych z dzieciństwem. Cieszę się, że zwróciłaś się po pomoc do psychologa. Mam nadzieję, że towarzyszy ci w tym wszystkim uczucie nie rozpaczy, ale siły, ponieważ to właśnie siła i miłość przebijają z twojego listu najwyraźniej. Zaszłaś już bardzo daleko. To, że udało ci się wychowywać córki w zdrowy, niekrzywdzący sposób, inaczej niż ciebie wychowywano, jest być może twoim największym życiowym dokonaniem, jednak warto nie poprzestawać na tym i nie zadowalać się stwierdzeniem: „Poradziłam sobie lepiej niż oni”. Jestem przekonana, że pragniesz czegoś więcej i że to osiągniesz, że poznasz prawdziwą naturę gniewu i nie będziesz przypisywała mu większej mocy, niż ma w rzeczywistości – złość jest jak burza, która jeśli jej na to pozwolisz, przetacza się przez ciebie, nie wyrządzając szkody, i kończy się łagodnym deszczem, aby po chwili ustąpić miejsca słońcu. Swego czasu oddałam serce dziesięciu gniewnym chłopcom. Mimo że ich historia pozornie nie ma nic wspólnego z tobą, ze mną czy z żadnymi innymi w gruncie rzeczy dobrymi mamami, które znamy, spotkanie z tymi chłopcami wniosło bardzo wiele do mojego życia, zwłaszcza jeśli chodzi o zrozumienie, czym są obowiązki rodzicielskie. Pracowałam z nimi w tym samym czasie, gdy zajmowałam się grupą nastoletnich dziewcząt w gimnazjum. Formalnie rzecz biorąc, zatrudniono mnie do pracy z dziewczętami, ale ponieważ otrzymałam własny gabinet w murach gimnazjum, pracowałam na stanowisku „doradcy młodzieży” i z każdego programu pomocowego skierowanego do dzieci żyjących w ubóstwie zawsze próbuje się wycisnąć, ile się da, zaproszono mnie do współpracy
przy swego rodzaju eksperymencie. Wyglądał on następująco: trzeba było przekonać rodziców gniewnych chłopców – każdy z owych podrostków zrobił coś wystarczająco złego, aby ze zwykłej klasy przeniesiono go do klasy dla uczniów sprawiających problemy wychowawcze – żeby we wtorek po południu przez dziesięć tygodni z rzędu przychodzili do szkoły zjeść rodzinny obiad z własnymi dziećmi. Organizatorzy programu zapewniali jedzenie, a gniewni chłopcy je podawali. Każda rodzina miała siedzieć przy osobnym stole, co miało pomóc w stworzeniu więzi między rodzicami i dziećmi. Po obiedzie chłopcy wyciągali los ze specjalnego pojemnika, odczytywali na głos hasło – na przykład „moje najpiękniejsze wspomnienie” lub „moje marzenia związane z przyszłością” – po czym przez piętnaście minut rozmawiano o tym w rodzinnym gronie. Następnie rodzice szli na spotkanie z pracowniczkami socjalnymi i odbywali coś na kształt terapii grupowej, podczas której omawiali trudności i sukcesy wychowawcze. Młodsze rodzeństwo gniewnych chłopców kierowano do sali, w której bawili się z nimi stażyści, natomiast gniewni chłopcy oraz ich starsze, często jeszcze bardziej przepełnione gniewem rodzeństwo miało zajęcia ze mną. Doradcą młodzieży. Ha. Zajęcia miały się opierać na różnego rodzaju grach i zabawach, podczas których dzieciaki uczyłyby się, jak ze sobą współpracować i się nie pozabijać. Pierwsze spotkanie było totalną porażką. Jeden z gniewnych chłopców groził, że przyłoży bratu drugiego chłopca krzesłem. Inny bardzo mocno uderzył kolegę podczas zabawy w „Chodzi lisek koło drogi”. Gra w bingo przerodziła się w prawdziwą zadymę. Po godzinie czułam się, jakbym przepracowała cztery. Kiedy wracaliśmy do stołówki, gdzie czekali na nas rodzice i młodsze rodzeństwo, dygotałam na całym ciele, wędrując przez budynek pogrążony w ciemnościach i niesamowitej ciszy. Po przyjściu wszyscy ustawiliśmy się w dużym kole – dziesięciu gniewnych chłopców, ich rodziny, cztery pracowniczki socjalne, dwoje stażystów i ja. Nadszedł czas na rytuał końcowy – gromkim głosem zapowiedziała jedna z pracowniczek socjalnych. Będziemy go powtarzać podczas wszystkich kolejnych dziewięciu spotkań – wyjaśniła. Najpierw zaśpiewamy piosenkę. Potem zrobimy „deszcz”. Nie wiedziałam, czym jest „deszcz”, ale nie miałam czasu zapytać. Zaintonowano idiotycznie pogodną piosenkę, którą, zdaje się, pracowniczki ułożyły specjalnie na tę okoliczność i którą wszyscy niepewnie staraliśmy się odśpiewać. Co pewien czas moje spojrzenie krzyżowało się z niechętnymi spojrzeniami rodziców gniewnych chłopców. W ich gronie znajdowało się kilku mężczyzn – jeden prawdziwy tata i paru przyjaciół mamuś – jednak większość stanowiły kobiety mniej więcej w moim wieku – dobiegające dwudziestki – chociaż żadna z nich nie wyglądała jak ja, nie ubierała się jak ja ani nie przypominała mnie w żaden inny sposób. Kobiety te wyglądały na mamy gniewnych chłopców. Jakby ich życie składało się z samych skrajności. Albo były zupełnie zaniedbane, albo przesadnie wystrojone. Albo bardzo grube, albo bardzo chude. Albo nakręcone, jak gdyby przed chwilą wciągnęły
działkę koki, albo otumanione i ospałe. Czułam się między nimi jak oszustka. Jak miałam przekonać ich synów, żeby nie grozili sobie krzesłami? Kiedy w końcu przyszedł czas na „deszcz”, pracowniczka socjalna pokazała nam, w jaki sposób go zrobić, a ja i wszyscy pozostali powtarzaliśmy jej ruchy, usiłując przedstawić ciałem burzę. Najpierw stanęliśmy prosto i wyciągnęliśmy ręce do góry, wyginając je i tworząc koło symbolizujące słońce. Potem zaczęliśmy pocierać dłonie o siebie, tak by wydawały cichy szelest, następnie pstrykaliśmy palcami, naśladując stukanie pierwszych kropel deszczu, a w końcu klaskaliśmy w dłonie i w uda, odgrywając ulewę. Punktem kulminacyjnym burzy były grzmoty, które powstawały, gdy tupaliśmy nogami dopóty, dopóki pracowniczka nie dała sygnału, że powoli nadszedł czas wykonać wszystkie czynności ponownie, w odwrotnej kolejności – od uderzania rękami w uda, przez klaśnięcia, pstrykanie palcami, po jeszcze delikatniejsze pocieranie dłonią o dłoń – aż wreszcie znów staliśmy wyprostowani i nad głowami tworzyliśmy słońca. – Było super – powiedział jeden z gniewnych chłopców, przerywając ciszę, która zapanowała po skończeniu ćwiczenia. – Możemy to zrobić jeszcze raz? – zapytał i wszyscy się roześmiali. Właśnie ten chłopiec bardzo mocno uderzył drugiego, gdy bawiliśmy się w „Chodzi lisek koło drogi”. Trochę się go bałam podczas tamtego pierwszego spotkania, nie tylko dlatego, że był wyrośniętym, budzącym postrach trzynastolatkiem. Zwracałam na niego szczególną uwagę, ponieważ znałam jego historię – pracowniczki socjalne zapoznały mnie z sytuacją każdego z chłopców – i wydawała mi się smutniejsza niż inne. Dwa lata wcześniej, kiedy miał jedenaście lat, pewnego popołudnia wrócił ze szkoły do domu i okazało się, że drzwi są zamknięte na klucz. Dobijał się do nich, ale nikt mu nie otworzył, zajrzał więc przez okno i zobaczył leżącego na podłodze w salonie martwego ojca, który przedawkował heroinę. Chłopiec wiedział, że nie może wezwać policji. Gliny to przecież wrogowie. Postanowił zaczekać na ganku na mamę, ale ta nie wracała. Również była narkomanką, do tego prostytutką. Ów chłopiec był jej jedynym dzieckiem. Spędził na ganku całą noc owinięty w płaszcz. Rano przyszedł do szkoły i powiedział nauczycielowi, że tata nie żyje. Od tamtej pory był gniewnym chłopcem. Będę go nazywać Brandon. Po pierwszym „deszczu” przestałam się go bać. Zaczął zaglądać do mojego gabinetu w chwilach, gdy inne dzieci były na lekcjach. Umówił się ze swoim wychowawcą, że za każdym razem gdy poczuje, że ogarnia go złość, zamiast wyładować ją na kimś albo na czymś, może wyjść z klasy i pochodzić po szkolnym korytarzu, robiąc głębokie wdechy i wydechy. Techniki tej nauczył się w szkole i pomagała mu opanować gniew. Chodził więc obok mojego gabinetu tam i z powrotem, tam i z powrotem, tam i… aż w końcu zatrzymywał się, wsuwał głowę i pytał: „Co robisz?”, z tak wyraźnie udawaną nonszalancją, że aż serce mi się ściskało.
„Nic szczególnego – odpowiadałam. – Wejdź”. Wtedy siadał przy moim biurku na krześle, na którym siadały wszystkie dziewczęta opowiadające swoje straszne historie, i snuł własne opowieści, nie zawsze straszne. Żyło mu się lepiej, opowiadał. Bardzo się cieszył, że mama zgodziła się brać udział we wtorkowym eksperymencie. Świetnie sobie radziła – chwalił się. Nie ćpała, jej chłopak też nie. Latem mieli kupić psa. Mijały kolejne tygodnie. Zostawało coraz mniej spotkań we wtorkowe wieczory. Kilka rodzin wycofało się z programu. W innych przybyło nowych członków: starsze siostry zachodziły w ciążę, pojawiali się nowi przyjaciele mamuś i ich dzieci – przybrane rodzeństwo. Każdego tygodnia robiliśmy to samo: obiad, rozmowa, praca w grupach, piosenka, „deszcz”. „Dzieci lubią sytuacje powtarzalne” – często słyszałam. „Dzieci dobrze się czują, kiedy mogą przewidzieć, co się wydarzy”. Najbardziej jednak lubiły robić „deszcz”. Ćwiczenie to wprawiało je w euforyczny nastrój. Kiedy naśladowały burzę, wydawało się, że zbiją sobie uda na kwaśne jabłko. A kiedy po burzy znów pojawiało się słońce, cisza, która zalegała w stołówce, wydawała się mieć magiczne, lecznicze właściwości. Nigdy nie uważałam, że ci chłopcy byli gniewni. Byli skrzywdzeni, a gniew był najbezpieczniejszym przejawem smutku. Był kanałem, przez który mogli dać upust swojej bezradności i rozpaczy. Brandon był najbardziej gniewny ze wszystkich, ale także najmilszy. Z dumą nazywał siebie moim asystentem. We wtorki w przeciwieństwie do większości kolegów biorących udział w eksperymencie nie wracał po szkole do domu, aby pojawić się pod wieczór z całą rodziną. Przychodził do mojego gabinetu, rozmawialiśmy, a gdy zbliżała się pora na przygotowanie stołówki, pomagał mi szykować jedzenie. Najlepszy stolik zajmował dla siebie, mamy i jej przyjaciela, starannie układał sztućce, a potem czekał na rodziców. W ostatni wtorek razem z Brandonem udekorowaliśmy stoły wstążkami, aby nadać posiłkowi uroczysty charakter. Mieliśmy rozdać rodzinom certyfikaty ukończenia programu oraz torby z upominkami, takimi jak szczoteczki do zębów, gry planszowe, szklane naczynia. Powiesiliśmy duży arkusz papieru z narysowanym tortem i napisem: „Gratulacje dla Rodzin! Razem jesteśmy silniejsi!”. Dopiero gdy stołówka zapełniła się ludźmi i huczała od gwaru rozmów, zorientowałam się, że nie było mamy Brandona ani jej przyjaciela. Chłopak siedział sam przy stole. Gdy inni gniewni chłopcy losowali z pojemnika kartki z hasłami mającymi zapoczątkować rozmowy w rodzinnym gronie, Brandon wyszedł z sali, stanął w bramie szkoły i patrzył na ciemniejące niebo. Nadszedł czas na zajęcia grupowe, ale mamy Brandona wciąż nie było. Pół godziny później usłyszałam pukanie do drzwi gabinetu i jedna z pracowniczek socjalnych poprosiła mnie, żebym wyszła na korytarz do Brandona. Jego matkę aresztowano na mieście – za prostytucję albo narkotyki, albo za to i za to, pracowniczka nie wyjaśniła tego dokładnie. Poinformowała nas jedynie opanowanym głosem, że
kobietę mają wypuścić dopiero następnego dnia. Jej przyjaciel ma przyjechać najszybciej, jak da radę. Zostanie z Brandonem, dopóki nie wróci jego mama. Na to wszystko Brandon jedynie skinął głową, ale kiedy położyłam rękę na jego ramieniu, wyszarpnął się tak gwałtownie, że pomyślałam, iż może mnie uderzyć. – Brandon – zawołałam za chłopcem, który ruszył przed siebie pędem. – Proszę, wróć – próbowałam nakazać mu stanowczo, chociaż głos mi drżał. – Nie możesz wyjść – dodała pracowniczka socjalna. – Jesteśmy za ciebie odpowiedzialne. Chłopiec szedł, jak gdyby nas nie słyszał. W gabinecie siedziało dziewięciu pozostałych gniewnych chłopców razem ze starszym rodzeństwem i słyszałam, że z każdą sekundą za drzwiami klasy narasta niebezpieczna wrzawa. – Brandon! – zawołałam ostrzej, bojąc się, że chłopak ucieknie ze szkoły. – Nie robię nic złego – krzyknął, odwracając się na końcu korytarza i ruszając z powrotem w moim kierunku. Wtedy zrozumiałam, że ma rację. Wcale nie zamierzał nigdzie iść. Robił tylko to, czego się nauczył, mimo że instynkt i rozum podpowiadały mu, aby zrobił zupełnie coś innego. Oddychał głęboko i chodził. Był gniewnym chłopcem, który kontroluje swój gniew. Historia chłopaka przemierzającego korytarz mówi wszystko, co powinniśmy wiedzieć: że nie mamy prawa czuć się bezradni, Bezradna Mamo. Że musimy sami sobie pomóc. Że dostaliśmy od losu to, co dostaliśmy, ale teraz my jesteśmy odpowiedzialni za własne życie. Możemy zdecydować, że będziemy rzucać dziecko na trawnik, a możemy zdecydować, że będziemy chodzić po korytarzu i głęboko oddychać. Historia matki Brandona również wiele mówi. Bardzo się od niej różnimy, prawda? Pod wieloma względami ty, ja i wszystkie w gruncie rzeczy dobre mamy, które znamy, są z innego świata niż tamta kobieta. Ona jako rodzic zawiodła, bez przerwy zawodziła. Ale ja również. I ty również. Co sprawiło, że nie zjawiła się tamtego wieczoru? Co sprawiło, że robiła coś, przez co ją aresztowano, zamiast jeść lasagne i ciasto w szkolnej stołówce z ukochanym synkiem? Czego nie potrafiła sobie wybaczyć? Wobec czego uznała się za bezradną? Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale wiem jedno. Kiedy w grę wchodzą nasze dzieci, nie możemy sobie pozwolić na luksus rozpaczy. Jeśli się podniesiemy, one za każdym razem podniosą się razem z nami, niezależnie od tego, ile razy wcześniej upadaliśmy. Mam nadzieję, że będziesz o tym pamiętać podczas kolejnej porażki. Mam nadzieję, że ja też będę o tym pamiętać podczas kolejnej porażki. Zapamiętanie tej prawdy to najważniejsze zadanie każdego rodzica. Tamtego wtorkowego wieczoru, podczas ostatniego spotkania w ramach eksperymentu, Brandon przestał przemierzać korytarz przed końcem pracy w grupach. Sam w imieniu rodziny odebrał certyfikat ukończenia programu i torbę z upominkami. Zjadł kawałek ciasta. Stanął w kole i zaśpiewał
piosenkę, którą ułożyły pracowniczki socjalne, a w jej trakcie pojawił się przyjaciel jego mamy. Nigdy wcześniej „deszcz” nie wydawał się tak znaczący jak tamtego wieczoru. Wczuliśmy się w niego bardziej niż kiedykolwiek, nasze słońca były okrąglejsze, dłonie ocierały się o siebie z większą energią. Pstrykaliśmy palcami, klaskaliśmy i tupaliśmy tak głośno, jak gdyby zerwała się burza stulecia. W końcu ucichła, ale my się nie uspokoiliśmy, zawładnęła nami znowu i nikt z nas nie chciał przestać. Zbyt dobrze się bawiliśmy. Chcieliśmy więcej i więcej, więcej pstryknięć, klaśnięć, tupnięć, w górę i w dół, w górę i w dół. Pozwoliliśmy, aby przetaczała się w nas prawdziwa nawałnica, aż w końcu nie pozostało nam nic innego, jak podnieść ręce w geście poddania i przyznać, że deszcz minął. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
MAŁE CUDA
Droga Przyjaciółko! Namiętnie czytam twoją rubrykę. Mam dwadzieścia dwa lata. Z tego, co piszesz, wnioskuję, że niedawno przekroczyłaś czterdziestkę. Mam krótkie i miłe pytanie: gdybyś mogła cofnąć się w czasie, co powiedziałabyś dwudziestoletniej dziewczynie, którą kiedyś byłaś? Pozdrawiam, Szukająca Mądrości
Droga Szukająca Mądrości! Przestań się przejmować, że jesteś za gruba. Nie jesteś za gruba. A raczej może czasami jesteś trochę za gruba, ale kogo to obchodzi? Nie ma nic nudniejszego i jałowego niż kobieta uskarżająca się na to, że ma okrągły brzuch. Karm się. Dosłownie. Ludzie warci twojej miłości będą bardziej cię za to kochali, skarbie. Kiedy w środku nocy najlepsza przyjaciółka wśliźnie się naga do twojego łóżka, usiądzie na tobie okrakiem i powie: „Uciekaj, zanim cię pożrę”, posłuchaj jej rady. Nie jesteś złym człowiekiem dlatego, że chcesz odejść od mężczyzny, którego kochasz. Nie musisz mieć powodu, żeby odejść. Sama chęć odejścia jest wystarczającym powodem. Jeśli odejdziesz, nie oznacza to, że nie jesteś zdolna do prawdziwej miłości ani że już nigdy nikogo nie pokochasz. Nie oznacza to, że jesteś pozbawiona wszelkich zasad moralnych, emocjonalnie zaburzona ani że masz skłonności nimfomańskie. Oznacza to, że chcesz zmienić charakter tej jednej relacji. Tylko tyle. Odważ się złamać własne serce. Kiedy ta przeurocza, ale pochrzaniona para lesbijek zaprosi cię do swojego supermieszkania, żeby razem zażyć ekstazy, odmów. Pewnych rzeczy nie możesz teraz zrozumieć. Twoje życie będzie jak nieustanne odkrywanie wielkiej tajemnicy. To dobrze, że mając dwadzieścia parę lat, próbowałaś uporać się z problemami z dzieciństwa, ale wiedz, że sprawy, które będą ci się wydawały załatwione, będziesz musiała znów porządkować. Niejednokrotnie. Istnieją rzeczy, które można zrozumieć dopiero dzięki nabytej z wiekiem mądrości i łaskawości czasu. Większość tych rzeczy ma związek z przebaczeniem. Pewnego wieczoru będziesz tarzała się po drewnianej podłodze swojego mieszkania z mężczyzną,
który powie ci, że nie ma prezerwatywy. Uśmiechniesz się szelmowsko, co według ciebie będzie seksowne, i powiesz mu, żeby i tak cię przeleciał. Okaże się to błędem, za który zapłacisz tylko ty. Nie zamartwiaj się tak bardzo tym, jak potoczy się twoja kariera. Nie masz przed sobą kariery. Masz przed sobą życie. Pracuj. Nie trać wiary. Bądź prawdziwa. Jesteś pisarką, ponieważ piszesz. Nie przestawaj pisać, ale przestań biadolić. Twoja książka ma urodziny. Tyle że nie wiadomo jeszcze kiedy. Nie można nikogo przekonać do tego, żeby cię pokochał. To prawda absolutna. Nikt nigdy nie obdarzy cię miłością dlatego, że ty tego chcesz. Prawdziwa miłość wypływa samoistnie z obydwu stron. Nie trać czasu na nic innego. Większość spraw się w końcu ułoży, ale nie wszystko. Czasami będziesz walczyć w słusznej sprawie, ale przegrasz. Czasami będziesz trzymać się czegoś bardzo mocno, dopóki nie zorientujesz się, że nie ma innego wyjścia, jak odpuścić. Akceptacja mieszka w niedużym, cichym pokoju. Pewnego parnego popołudnia w okresie, gdy bez sensu poplączesz sobie życie, uciekając w heroinę, będziesz jechała autobusem i myślała o tym, jaka jesteś beznadziejna i do dupy, a wtedy do autobusu wsiądzie dziewczynka trzymająca dwa fioletowe balony. Będzie chciała ci dać jeden z nich, ale go nie weźmiesz, bo będziesz uważała, że nie zasługujesz już na takie małe cuda. Nie będziesz miała racji. Zasługujesz. Twoje założenia na temat życia innych osób odzwierciedlają twoją naiwność i pompatyczność. Wiele osób, które uznajesz za bogate, nie są bogate. Wiele osób, którym twoim zdaniem jest łatwo, ciężko zapracowało na to, co mają. Wiele osób, które wydają się nie mieć większych problemów, cierpiało i cierpi nadal. Wiele osób, które według ciebie są stare i idiotycznie obarczone dziećmi, samochodami i domami, w przeszłości było równie zbuntowanych i pompatycznych jak ty. Kiedy w drzwiach meksykańskiej knajpki poznasz mężczyznę, który później cię pocałuje i będzie tłumaczył, że ten pocałunek „nic nie znaczy”, ponieważ mimo że bardzo cię lubi, nie interesuje go obecnie związek ani z tobą, ani z żadną inną kobietą, roześmiej się tylko i oddaj pocałunek. Twoja córka będzie miała jego poczucie humoru. Twój syn będzie miał jego oczy. Bezużyteczne dni – okaże się – mają sens. Podobnie jak cholerne kelnerowanie. Godziny poświęcone na pisanie dziennika. Długie bezcelowe spacery. Godziny spędzone na czytaniu poezji, zbiorów opowiadań, powieści i dzienników zmarłych ludzi oraz na rozmyślaniu o seksie, Bogu i goleniu pach. Te wszystkie momenty sprawią, że staniesz się tym, czym masz być. Gdy będziesz miała dwadzieścia parę lat i na Boże Narodzenie mama podaruje ci ciepły płaszcz, na który oszczędzała wiele miesięcy, mówiąc, że pomyślała, że będzie idealnie na ciebie pasował, nie patrz na nią sceptycznie. Nie podnoś go i nie mów, że wolisz krótsze, mniej puszyste i nie tak bardzo ciepłe. Twoja mama umrze, zanim nadejdzie wiosna. Płaszcz będzie ostatnim prezentem, jaki ci da. Do końca życia będziesz żałowała, że nie powiedziałaś tego jednego krótkiego słowa.
Powiedz: dziękuję. Twoja Przyjaciółka ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
PODZIĘKOWANIA
Dziękuję Steve’owi Almondowi za wiarę we mnie i za przyjaźń. Na zawsze pozostanę wdzięczna za całą okazaną mi życzliwość. Dziękuję tysiącom osób, które pisały do mnie listy i czytały rubrykę Drogiej Przyjaciółki na witrynie TheRumpus.net. Ta książka nie powstałaby bez was. Dziękuję Isaacowi Fitzgeraldowi, Stephenowi Elliottowi, Julie Greicius, Antonii Crane, Elissie Bassist, Nancy Smith, Walterowi Greenowi i pozostałym koleżankom i kolegom współtworzącym The Rumpus za wsparcie, śmiałość, dobrą robotę i miłość. Dziękuję Kristen Forbes (vel Laska) za pomoc i za to, że jest fantastyczną osobą. Dziękuję Robin Desser, Janet Silver, Russellowi Perreaultowi, Angelinie Venezii, Jennifer Kurdyli oraz wszystkim ludziom z wydawnictwa Knopf, Vintage oraz z agencji Zachary Shuster Harmsworth, którzy sprawili, że Małe cuda ujrzały światło dzienne. Dziękuję organizacji Playa za przyjęcie pod swój dach na czas pracy nad książką. Dziękuję Brianowi Lindstromowi (mojemu mężowi) oraz Bobbi i Carverowi Lindstromom (moim dzieciom) za nieskończenie wiele rzeczy, ale przede wszystkim za to, że kochają mnie jak sukinsyny. Na koniec dziękuję mojej zmarłej mamie, Bobbi Lambrecht, którą Steve Almond słusznie nazwał „pierwszą prawdziwą Przyjaciółką”. Miała rację: płaszcz pasował idealnie. ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=
Tytuł oryginału Tiny Beautiful Things. Advice on love and life from Dear Sugar
Copyright © 2012 by Cheryl Strayed
Copyright © for the translation by Adriana Sokołowska-Ostapko
Projekt okładki Mariusz Banachowicz
Fotografia na pierwszej stronie okładki © Mircea Bezergheanu /Shutterstock
Opieka redakcyjna Julita Cisowska Bogna Rosińska
ISBN 978-83-240-2519-0
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail:
[email protected] Wydanie I, Kraków 2014
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkx5S31EZABvHHcYdhd7HnAZfBNxFHcZeDhfMlM6VngbdBk=