MARTIN MICHELLE GRANICE RYZYKA Przekład Anna Mosakowska 2 Rozdział pierwszy Kiedy taksówka skręcała w Mackenzie Lane, wycieraczki starły mżawkę, która...
11 downloads
23 Views
1008KB Size
MARTIN MICHELLE
GRANICE RYZYKA
Przekład Anna Mosakowska
Rozdział pierwszy Kiedy taksówka skręcała w Mackenzie Lane, wycieraczki starły mżawkę, która osiadła na przedniej szybie. Rzędy wysokich, sędziwych dębów, rosnące po obu stronach drogi, otuliły samochód. Pociemniałe od deszczu gałęzie wraz z gęstwiną zielonych liści tworzyły gęsty baldachim. Świat wydawał się spokojny, zmysłowy i magiczny. Tego się Cullen nie spodziewał. Z pewnością nie przypuszczał, że będzie się czuł tak... dziwnie. Jego zmysły pracowały intensywnie - każda kropla deszczu, każde źdźbło trawy z rozciągających się wzdłuż drogi łąk, każde pociągnięcie wycieraczek na szybie działały pobudzająco. Co nim tak wstrząsnęło? Przecież wracał do domu. Nagle dotarło do niego, że Hongkong z niebotycznymi drapaczami chmur, hałasem, zatłoczonymi ulicami i mieszaniną przeróżnych zapachów stanowił w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy swego rodzaju tarczę. Chronił Cullena przed świadomością, że istnieje jakiś inny świat, przed myśleniem o czymkolwiek poza pracą i Whitney. Chronił go nawet przed jakimikolwiek prawdziwymi doznaniami. Natomiast ten spokojny, magiczny zakątek, przez który teraz podróżował, nie oferował żadnej ochrony. Cullen znów mógł odczuwać podniecenie i, co najdziwniejsze, właśnie je odczuwał. Od blisko dziesięciu lat nie spędzał wakacji w domu. Z trudem powstrzymał się, by nie przytknąć nosa do tylnej szyby i nie wpatrywać się we wszystkie tak boleśnie znajome krajobrazy, które teraz wydawały mu się zupełnie nowe. Kosztowało go wiele wysiłku, by przypomnieć sobie, że jest bogatym i wpływowym trzydziestoletnim mężczyzną, i że wielcy przedsiębiorcy nie zachowują się w ten sposób. Przejeżdżali akurat obok farmy Barrisfordów. Piękne rasowe konie z zadowoleniem skubały soczystą, zieloną trawę. Sierść pociemniała im od porannej mżawki. Źrebaki tuliły się do matek lub trzymały się blisko nich. Inne stały, niezdecydowane czy mają się bawić, czy odpoczywać. Cywilizacja, a wraz z nią podmiejskie domy, centra handlowe i biurowce, wdarły się już na znaczną część terenów Wirginii, ale do tego zakątka, dzięki Bogu, jeszcze nie dotarły. Po lewej stronie drogi pojawiło się znajome białe, żelazne ogrodzenie stadniny Skylark. Cullen przeskoczył na drugą stronę siedzenia i przyglądał się południowo-wschodnim pastwiskom, które, tak jak reszta posiadłości, przypominały typową angielską farmę. Nie było tam zwykłych ogrodzeń, lecz gęste, wysokie na półtora metra żywopłoty. Oddzielały od siebie poszczególne pola, tworząc subtelną, niemal idylliczną aurę, tak bardzo różniącą to miejsce od nowoczesnej, zmechanizowanej farmy Mackenziech.
2
Taksówka przejechała drogą już prawie kilometr, gdy nagle Cullen spostrzegł jakiś ruch. - Proszę się zatrzymać - powiedział. Kierowca, brodaty Hindus, posłusznie zjechał na prawo i zatrzymał samochód. Cullen obserwował jeźdźca na gniadym, pięknie zbudowanym koniu, którego widać było ponad żywopłotem. Najpierw ruszył galopem na wprost, następnie zrobił kółko, podjechał z prawej strony, potem z lewej i znów prosto. Kilka razy powtórzył manewr, nie zważając zupełnie na deszcz. Ktoś obcy mógłby wziąć jeźdźca za młodego chłopaka w długich butach, dżinsach i przyciemnionej deszczem, fioletowej koszuli z krótkimi rękawami. Miał około stu sześćdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu i smukłą sylwetkę. Poruszał się z gracją, idealnie harmonizując swoje ruchy z ruchami zwierzęcia. Ułożenie nóg było doskonałe; linia od wędzidła, poprzez wodze, aż do zgięcia w łokciu bez zarzutu; plecy wyprostowane i nieco pochylone do przodu nad silnym karkiem konia. Ale Cullen wiedział swoje. To zarządczyni, współwłaścicielka i jednocześnie główny trener stadniny Skylark, Samantha Fay Lark, we własnej osobie. Mimo że padał deszcz, że stał daleko, że dżokejka zasłaniała jej twarz, i że nie widział jej rudego warkocza na plecach, nie miał wątpliwości. Znał tę kobietę przez całe życie. Rozpoznałby ją wszędzie i z każdej odległości. - Za chwilę wrócę - powiedział, otwierając drzwi taksówki. - Licznik będzie chodził - uprzedził kierowca. - W porządku. Cullen przeszedł przez drogę, przeskoczył ogrodzenie, otworzył czarny parasol przywieziony z Hongkongu i ruszył po gęstej, zielonej trawie w kierunku jeźdźca, który najwyraźniej nie zwracał na niego uwagi. Cullen uśmiechnął się szeroko. Planował powrót dopiero w przyszłym tygodniu. Sam musiała być zaskoczona jego widokiem, ale nie dała tego po sobie poznać. Samantha Fay Lark miała więcej zimnej krwi niż inne spośród znanych mu osób. Ta cecha czyniła z niej groźną przeciwniczką podczas Grand Prix i wszystkich zawodów konnych. Dzięki swemu opanowaniu wygrywała trzy z pięciu rozdań w pokera, kiedy byli jeszcze smarkaczami. Teraz widział ją bardzo wyraźnie. Czuł się tak, jakby cofnął się w czasie. Przepełniał go podziw. Sam mogła mieć... ile lat? On przekroczył trzydziestkę, ona musiała mieć więc dwadzieścia osiem. Ale nadal wyglądała na szesnaście; zawzięta chłopczyca, która robiła to, co do niej należało, lepiej niż ktokolwiek inny w tym kraju. Widząc ją znowu tak niespodziewanie, poczuł nagły przypływ radości. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się za nią stęsknił w ciągu minionych miesięcy... a właściwie lat. Ostami raz spędzili wspólnie trochę czasu na pogrzebie jej matki pięć lat temu. Tamtego dnia także padało. Uznanie dla wirtuozerii jeźdźca i konia, przeskakujących właśnie żywo płot w odległości kilku metrów, zmieniło się w niepokój, gdy Cullen poślizgnął
3
się na mokrej trawie i zdał sobie sprawę jak niebezpieczne są warunki tej jazdy. Czyżby Sam celowo próbowała skręcić sobie kark? Przeskoczyła żywopłot, kierując konia w stronę Cullena. Skok był doskonały. Sam ściągnęła wodze i wolno okrążyła Cullena. - No, no, no - powiedziała, przesadnie cedząc słowa i zatrzymała konia na wprost przybysza. - Czy to nie papcio Warbucks? Cóż sprowadza jaśnie wielmożnego pana w moje skromne progi? - Zgubiłem się - odpalił. - Szukam Daisy Mae, orientalnego salonu piękności i składu kradzionych samochodów. Ani śladu uśmiechu. - To trzy kilometry w dół drogi i w prawo. - Skierowała go do jedynej przydrożnej gospody w okolicy. Nie mógł powstrzymać śmiechu. - Mnie też miło cię widzieć, Sam. Świetnie wyglądasz, tylko trochę zmokłaś. Nie mogłaś przynajmniej włożyć płaszcza przeciwdeszczowego? - Jakiś durny meteorolog powiedział, że dziś będzie ładnie. Zresztą mam to gdzieś. Odrobina deszczu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Z wyjątkiem Whitney, oczywiście. Deszcz kompletnie dewastuje te dzieła sztuki, które Stefano wyczarowuje z jej włosów. Zignorował zaczepkę. Postanowił nie okazywać, jak bardzo chciałby dowiedzieć się choćby kilku szczegółów o swej ukochanej. Bez słowa okrążył powoli konia i dziewczynę. - Prawidłowe proporcje i niezwykła siła - zawyrokował, przyglądając się badawczo zwierzęciu. - Szeroka, wypukła pierś. Wysokie w kłębie, długie, muskularne barki. Doskonała rzeźba grzbietu. Szeroki, umięśniony zad. Idealny rozstaw tylnych kończyn. Jest w nich jakaś sprężystość. Wytworny, dobrze usztywniony łeb. Inteligentne, szczere, pełne wigoru oczy. Małe, sterczące uszy, zakończone ładnym szpicem. Postawa świadcząca o pewności siebie. - Zatrzymał się naprzeciwko Sam. - Nie wiem, co to za koń, ale mnie się podoba. - To jest Lark Magic, ty tępy biznesmenie. - To jest Magic? -powiedział Cullen z zaskoczeniem. Minęło kilka ładnych lat od jego ostatniej wizyty w stadninie Lark. Zwykle, podczas swych krótkich wizyt w domu, dzielił czas między posiadłości Mackenziech, dom Whitney Sheridan i... własne pożądanie. - Wygląda na to, że twój system hodowli naprawdę przynosi dobre efekty - powiedział. - Dlaczego więc próbujesz zakatować tak świetnego konia na tej śliskiej trawie? Jej wąski nos uniósł się o kilka centymetrów. - Magic musi sobie radzić z przeszkodami nawet w najtrudniejszych warunkach. Wiem, że nie masz tego odnotowanego w swoim kalendarzu, ale jeździeckie rozgrywki Mackenziech odbędą się już za trzy miesiące. To będą jego pierwsze poważne zawody i chcę, żeby był przygotowany na wszystko.
4
- Nawet jeśli oznacza to, że w trakcie treningu sama się wykończysz? Ta trawa jest śliska jak lodowisko. Sam potrząsnęła głową z oburzeniem. - Nie dość że tępy, to jeszcze dureń. W przeciwieństwie do twoich tchórzliwych, głupkowatych włoskich koni, Lark Magic jest porządnie podkuty. Zdradź mi tajemnicę, dlaczego nie jesteś w Hongkongu i nie trzęsiesz giełdą, czy co tam jeszcze robią tacy potentaci jak ty? - Udało mi się wcześniej zakończyć pertraktacje z chińskim rządem odparł Cullen. Deszcz delikatnie pukał w jego parasol. - Zapewne gdzieś w Londynie czy Nowym Jorku łączono jakieś firmy i twoja obecność była przy tym niezbędna? - Jest tylko jedno połączenie, które mnie interesuje, tu, w Wirginii. - Myślisz, że uda ci się wynegocjować godziwe warunki? - spytała niewinnie. Uśmiechnął się. - Ostatnich dwanaście lat spędziłem na doskonaleniu swoich umiejętności. Zaśmiała się. - A Whitney spędziła całe życie na doskonaleniu własnych. Obudź się i przejrzyj na oczy, papciu Warbucks. Niczego nie rozumiesz. Albo zgodzisz się na jej warunki, albo nie dostaniesz nic. Kiedyś ci to oczywiście nie przeszkadzało. Cullen westchnął w duchu. Sam traktowała go z przymrużeniem oka, a on przyzwyczajony był do tego, że wszyscy traktowali go bardzo poważnie. Do tego dochodził jej stosunek do pieniędzy - nawet ta imponująca suma, którą udało mu się zgromadzić, nigdy nie robiła wrażenia na Sam. - Odniosłem sukces, bo zawsze dostawałem to, czego chciałem. Nie zamierzam teraz tego zmieniać. - Świat biznesu nie poskromił twojego ego, panie Mackenzie, ale to do ciebie pasuje. Ciemne, brązowe oczy, które nigdy go nie okłamały, nie zwodziły i nigdy z nim nie flirtowały, lustrowały go badawczo od stóp do głów. - Świetnie wyglądasz. Mówiła szczerze. Rozbawiło go to, ale jednocześnie w duchu odczuwał zadowolenie. Zmierzył ją wzrokiem. - Nie zmieniłaś się. - Szkoda, że nie mogę potraktować tego jako komplementu - powie działa z westchnieniem. Cullen uśmiechnął się do niej szeroko. - Co słychać u Dzieciaka? - Moja młodsza siostra szaleje w Rzymie. Jak wynika z jej listów, Erin nie przestaje świętować, odkąd została pierwszą wiolonczelistką Włoskiej Orkiestry Symfonicznej pół roku temu. 5
- A jak się ma Calida? - Och - powiedziała Sam. Znajomy uśmieszek rozchylił jej wargi. Pomimo wielkiego romansu, jest tak samo nadopiekuńcza i pragmatyczna jak zawsze. - Jakiego wielkiego romansu? - spytał Cullen. - Z Bobbim Craigiem, rzecz jasna. - Żartujesz. - Nie. Mój zarządca i moja gospodyni przeżywają płomienny romans od czasu twojej ostatniej wizyty. Myślą, że nikt nie wie. I tak jest. Wiem tylko ja powiedziała Sam z uśmiechem. - Och, daj spokój, przynajmniej Miguel musi wiedzieć, że jego siostrę łączy coś z Bobbim Craigiem. - Nie ma pojęcia. Mężczyźni nie są dość bystrzy w tych sprawach. - To nieprawda! Sam popatrzyła na niego z nieukrywaną pogardą. - Kiedy kobieta nie chce, żeby mężczyźni wiedzieli, co czuje, to cały wasz skretyniały rodzaj żyje w wielkiej nieświadomości, wierz mi. - Damska szowinistka - powiedział oskarżycielsko. - Samiec - odparowała Sam. Cullen zaśmiał się. - A co słychać u Whitney? Na jej ustach pojawił się ten sam znajomy uśmieszek, który szybko prze rodził się w grymas manifestujący pełną satysfakcję. - Piękniejsza niż kiedykolwiek. Bardziej zmysłowa, pełna wdzięku, bardziej... - Dobrze, już dobrze - odwarknął Cullen. - Wyobrażam sobie. - Ach, papciu Warbucks, nie masz zielonego pojęcia. Jest drugi konkurent do ręki mojej pięknej przyjaciółki, a przynajmniej do jej ciała. Cullenowi pociemniało w oczach. - Kto? - zapytał ponuro. Sam przełożyła nogę nad łękiem angielskiego siodła i z uporem zaczęła wpatrywać się w swoje krótkie paznokcie. - Noel Beaumont. Ciemny, wysoki, przystojny. Bardzo francuski i bardzo bogaty. Chce kupić stadninę w Ameryce, więc twój ojciec zaproponował mu, by zatrzymał się u was i zwiedził wspaniałe okolice Wirginii. - Beaumont? Tak jak ten dwukrotny złoty medalista olimpijski i trzykrotny mistrz świata w jeździectwie, Noel Beaumont? - Ten sam. Cullen zaklął siarczyście. - Nie złość się. Wiesz przecież, że Whitney nie przepada za jeździectwem. - Beaumont i ja mieliśmy także kilka potyczek w interesach w Azji odrzekł skwaszony. - Kto zwyciężył? 6
- Skończyło się remisem. - Hm, niedobrze. Myślę, że przynajmniej w tej konkurencji mógł wygrać jeden z was. Jego zaloty sprawiają Whitney wyraźną przyjemność. - Do diabła. Sam pokręciła głową. - Och, Cullen. Jak możesz myśleć o Whitney, skoro od dwudziestu lat jesteś po słowie ze mną? Z uśmiechem pokręcił przecząco głową. - Nie jesteśmy po żadnym słowie, jak to śmiesznie nazywasz. Nigdy nie byliśmy - Naturalnie, że jesteśmy. Zdeklarowałam się pewnego gorącego, letniego dnia dwadzieścia lat temu. Nie mogłeś zapomnieć. - Istotnie to niemożliwe, skoro ciągle przypominasz mnie i wszystkim dookoła o tych dziecinnych wygłupach. Spróbuj wbić do swojej zakutej głowy, panno Lark, że nie zamierzam się z tobą ożenić. - Nie? - Nie! Stosownie do sytuacji przybrała przygnębiony wyraz twarzy. - Skrzywdziłeś mnie, Cullenie Mackenzie. Poddał się i wybuchnął śmiechem. Jej towarzystwo sprawiało mu prawdziwą przyjemność. - Boże, brakowało mi ciebie. - No pewnie. Myślałeś o mnie w te wszystkie dni, kiedy nie myślałeś o Whitney. A ponieważ myślisz o niej przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku... - Mam lekką obsesję, przyznaję, ale radzę z nią sobie. - Jasne. Zatem jakie masz plany, skoro już wróciłeś? - Zamierzam zdobyć Whitney i poprowadzić ją do ołtarza, tak jak to sobie wymarzyłem. - W ciągu jednego lata? Mając u siebie Noela Beaumonta? Na pewno ci się uda. - Mogłabyś traktować moje romantyczne zabiegi z nieco większym szacunkiem. - I przepuścić okazję do świetnej zabawy? Wolałabym raczej skompromitować się podczas jeździeckich rozgrywek Mackenziech. Nie mam zamiaru oszczędzać ci tych żarcików, papciu Warbucks. - Wolałbym, żebyś nie nazywała mnie w ten sposób. Nie jestem ani odważny, ani pracowity, nie przepadam też za chorobliwie niezależnymi rudzielcami o obojętnych oczach.. - „Nieczułe serce i dłoń i spojrzenie. Lekkie życie, spokojna śmierć". Chyba tak to jakoś brzmiało. - Co? Gdzie?
7
- W Narzeczonej z Lammermooru, ty tępy biznesmenie. Walter Scott. Potrafiłeś cytować go godzinami. Czy zarzuciłeś już wszystko, co kochałeś? - Ostatnio byłem zbyt zajęty, by czytać sir Waltera Scotta. - Powiedz to falom, bo marynarze nie uwierzą. - Redgauntlet, tom drugi. Ha! Uśmiechnęła się. - Jeszcze będą z ciebie ludzie, papciu Warbucks. Taksówkarz zatrąbił niecierpliwie. - Jadę do domu - powiedział Cullen, patrząc na nią spode łba. - Najwyższy czas- odrzekła, kompletnie nic sobie nie robiąc z jego nachmurzonej miny. - Całe szczęście, że Whitney ma świętą cierpliwość. W przeciwnym razie leżałbyś już zastrzelony, tu, na tej mokrej trawie. - Rozejrzała się po pogrążonym w deszczu świecie z udawanym zdziwieniem. - Lepiej ruszaj w drogę, dzielny rycerzu Ivanhoe. Cullen nie mógł się zdecydować czy pokazać jej język, czy się roześmiać. W końcu leniwie zasalutował i powolnym krokiem ruszył w stronę taksówki. - Witamy wodza powracającego w chwale! - krzyknęła za nim. Znowu Scott. Pani jeziora. Próbował zachować powagę, ale nie wytrzymał. Sam zawsze potrafiła sprowokować go do śmiechu - z siebie samego i z reszty świata. Przez kilka lat po śmierci Teaguea'a była jedyną osobą, która potrafiła go rozśmieszyć. Zawsze kpiła sobie, kiedy wracał, niegdyś z jego sukcesów, a teraz z planów małżeńskich. Jeżeli nawet Samantha Fay Lark traktowała cokolwiek serio, on nigdy tego nie dostrzegł. Kiedy wracał do taksówki, mżawka zmieniła się w rzęsisty deszcz. Wsunął się na tylne siedzenie i obserwował pokrywające się parą szyby. Kierowca przyhamował i skręcił w Mackenzie Lane. Zbliżali się do rodzinnej farmy Cullena. Do domu, do rodziny. A wkrótce, już niedługo do... Whitney. Pięknej, cudownej, uroczej, doskonałej, niezłomnej, wytwornej Whitney. Zdawało się, że kochał ją od zawsze. Kochał, mimo iż ona kochała jego brata, Teague'a. Kochał, mimo że Teague'a także ją uwielbiał. Kochał Whitney po śmierci Teaguea i na wygnaniu, które sam sobie narzucił: w Yale, potem w Nowym Jorku, w Londynie i Hongkongu. Przez ostatnich dwanaście lat toczył morderczą walkę, by udowodnić sobie, że zasługuje na nagrodę; wszak pragnął jej nade wszystko. I teraz wreszcie wrócił do domu, by osiągnąć swój cel, bez względu na to, jakie plany miał Noel Beaumont. Zastanawiał się, czy Beaumont stanowił dla niego realne zagrożenie, czy też Sam tylko się z nim drażniła? Miała w zwyczaju zachowywać się w taki sposób, by ludzie nie wiedzieli czy akurat stroi sobie żarty, czy tym razem mówi poważnie. Jednak znając trochę Beaumonta, Cullen musiał przyznać sam przed sobą, że jego obecność i umizgi do Whitney mogły stanowić pewien problem. Do diabła! Właśnie teraz, kiedy sądził, że pokonał już wszystkie przeszkody, musiała pojawić się kolejna. 8
Obraz Whitney, jaki zapamiętał z pożegnania z nią po ostatniej wizycie w domu dziewięć miesięcy temu, wypełnił jego myśli. Łzy wolno spływały po słodkiej twarzy dziewczyny. Gorące, miękkie usta nie mogły oderwać się od jego ust, a ciało tak mocno zmysłowo wtuliło się w ramiona.... Cullen westchnął głośno. Jedna dodatkowa przeszkoda, czy sto... Whitney jest warta o wiele więcej. Taksówka wjechała przez misternie kutą, zieloną bramę z żelaza. U jej szczytu widniało nazwisko „Mackenzie", ozdobione wyszukanym ornamentem. Droga dojazdowa łagodnie skręciła raz, potem drugi i nagle przed Cullenem wyrósł ciemny, georgiański dworek z czerwonej cegły. Wybudowano go na ziemi zamieszkiwanej przez Mackenziech od wielu pokoleń, począwszy od Aidana Mackenziego, który przybył do Wirginii w tysiąc sześćset czterdziestym trzecim roku. Serce Cullena zabiło mocniej, gdy taksówka zatrzymała się na wprost niskiej werandy i szerokich, białych drzwi frontowych. Zapłacił kierowcy i wysiadł z samochodu. Znowu ogarnęło go to samo niewytłumaczalne podniecenie, choć nie powinien czuć się w ten sposób. Miłość do tego miejsca dawno w nim umarła. Pogrzebał ją razem z Teagu'em. Ale przepełnione szczęściem serce zapomniało o tym. Dom, wyszeptało, jestem w domu. Podszedł do drzwi i zatrzymał się patrząc na nie, podczas gdy kierowca postawił walizkę na werandzie i odjechał. Odżyło w nim dawne napięcie i niepokój, zawsze doświadczane przy powrocie do domu. Te białe drzwi uosabiały wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwunastu lat. Westchnął, jak gdyby rozzłoszczony sam na siebie, pchnął drzwi i wszedł do znajomego wielkiego holu, który zdobiła podłoga z włoskiego, różowego marmuru. Nikogo nie było. Rozejrzał się dookoła. Rzucił okiem na bukiet róż swojej matki. Codziennie je wymieniano - dzisiaj wybrano herbaciane. Spojrzał na stojący na wprost delikatny stoliczek, na ogromne, marmurowe schody, majestatycznie wznoszące się do góry i na balkon, górujący nad holem. Domyślił się, że ojciec jest pewnie w stajni i nadzoruje trening swoich doborowych koni, a matka w ogrodzie pielęgnuje swoje niemal równie słynne róże. Miał już pójść w lewo, by dostać się do zachodniego skrzydła, a stamtąd na tyły domu, kiedy usłyszał jakieś stłumione głosy dochodzące z salonu, znajdującego się po jego prawej stronie. Wzruszył ramionami i rozsunął dębowe drzwi. - Oto syn marnotrawny! - wykrzyknął i w tym momencie ujrzał miłość swego życia w płomiennym uścisku z Noelem Beaumontem, który natychmiast zajął pierwsze miejsce na jego prywatnej liście osób najbardziej znienawidzonych. - Czy to próba generalna przed moim powrotem, Whitney? - zapytał grzecznie, wsuwając ręce do kieszeni szarych spodni.
9
- Cullen ! - krzyknęła Whitney, wyrywając się z ramion Beaumonta. - Co ty tu robisz? Spodziewaliśmy się ciebie w przyszłym tygodniu. - Chciałem zrobić ci niespodziankę - powiedział, zbliżając się do najpiękniejszej kobiety świata. - Wygląda na to, że mi się udało. Whitney wysoko uniosła głowę. Najwyraźniej nie zamierzała okazać skruchy czy choćby się zarumienić. Whitney Sheridan - jedyne dziecko znanego polityka z Virginii, senatora Alberta Sheridana. Miała sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu. Wszyscy mężczyźni, którym udało się znaleźć w jej pobliżu, gotowi byli dziękować Bogu za każdy centymetr tego ciała. Za tę doskonale owalną twarz, duże, głębokie, niebieskie oczy, pełne soczyste usta, strome, jędrne piersi, wąską talię i za nogi, sięgające nieba. Całość wieńczyła burza złotych, gęstych włosów. To cud, że nikt nie zaciągnął jej do ołtarza dawno temu. Ale ona dochowała wierności Cullenowi. Czekała na niego przez te wszystkie lata. Jednak zważywszy to, co zastał, chyba nie czekała sama. - Mężczyźni są bezmyślni - stwierdziła z kwaśną miną. Podeszła do niego w swojej krótkiej, różowej sukience i pocałowała go w napięty policzek. Spędziłam całe tygodnie na planowaniu naszego spotkania. Chciałam kupić piękną suknię na tę okazję i przekonać Stefano, że nie będzie urągało jego godności, jeśli opuści świątynię fryzjerstwa - jak nazywa swój salon - i przyjedzie do mego domu, by mnie uczesać. A ty wszystko popsułeś swoim przedwczesnym powrotem. Komizm sytuacji sprawił, iż Cullen wreszcie poczuł, że naprawdę jest w domu. To było w stylu Whitney; została przyłapana na całowaniu się z innym mężczyzną, po czym odwróciła kota ogonem i obwiniła za to Cullena. - Przepraszam, Whitney - odrzekł, walcząc ze śmiechem. Whitney nie lubiła, kiedy się z niej wyśmiewano. - Chciałem jedynie zrobić ci niespodziankę. - Zrób mi niespodziankę, kupując mi pierścionek albo bransoletkę, a nie wracając tak niespodziewanie. - Och, mam i pierścionek - powiedział Cullen, nie mogąc już dłużej powstrzymać śmiechu. - Ach tak - zamruczał Noel Beaumont zza pleców Whitney. - Tylko czy będziesz miał okazję go wręczyć? Humor nagle opuścił Cullena. Spojrzał na Beaumonta piorunującym wzrokiem, jakim zawsze peszył swych największych przeciwników w interesach. Jednak przekonał się, że na Beaumoncie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Przeciwnie, uśmiechnął się do niego czarująco i uniósł dłoń Whitney do swych ust. Cullen natychmiast nabawił się chronicznej nienawiści do Francuzów. - Beaumont, zakłócasz tu spokój! - oznajmił. - Mam głęboką nadzieję, że tak jest w istocie - odpowiedział Noel. Cullen wyszarpnął dłoń Whitney z rąk Beaumonta, odrywając ją jednocześnie od jego ust. 10
- Twoja przewaga dobiega końca - poinformował Francuza. – Zacznij się do tego przyzwyczajać. Beaumont uśmiechnął się radośnie. - Czy nie powinna zadecydować o tym cudowna Whitney, drogi przyjacielu? - Właśnie - wtrąciła się opryskliwie dziewczyna - powinnam. Cullen z uśmiechem przyciągnął ją do siebie, objął i zajrzał w jej duże Niebieskie oczy. - No coup d 'etats, kochanie. Nie przed samą metą. - Cullenie Mackenzie, nie waż się... - zaczęła. - Cześć, Whitney, wróciłem - wymruczał nim ją pocałował; długo, powoli, namiętnie, tak jak sobie to wyobrażał każdego dnia w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy spędzonych bez niej w Hongkongu. Teraz, kiedy trzymał ją w ramionach, wargi Whitney przyzwalająco rozchyliły się do pocałunku, jej ręce mocno objęły jego szyję, a ciało przywarło do niego. Na szczęście zachowała dość przyzwoitości, by całować go znacznie dłużej niż Noela Beaumonta. Cullen wrócił do domu po swoją kobietę i żaden Francuz - bez względu na to, jak wysoki, czarny i przystojny - nie pokrzyżuje mu planów. - Cullen, wróciłeś! - krzyczała od wejścia Laurel Mackenzie. Cullen musiał wypuścić z ramion ukochaną kobietę, żeby z całej siły uścisnąć matkę - domagała się tego za każdym razem, kiedy wracał do domu. - Nie waż się płakać - powiedział czule. - Jestem matką i będę płakać kiedy i gdzie mi się podoba - oznajmiła Laurel, ocierając łzy z policzków. Zrobiła krok do tyłu i przechyliła głowę, aby przyjrzeć się swojemu synowi. Laurel Mackenzie miała nie więcej niż sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Przez wiele lat zajmowała się rodziną, ogrodem i końmi, nie zaprzątając sobie głowy drakońskimi dietami i morderczymi ćwiczeniami. Była pulchną kobietą w doskonałej formie, zadziwiająco silną, czego dowodził uścisk, który odwzajemniła Cullenowi, niemal łamiąc mu wszystkie żebra. - Wyglądasz wspaniale. Po prostu wspaniale - stwierdziła ze łzami w oczach. - Dziękuję - powiedział, chwytając powietrze. - Ty także. - Wspaniale się złożyło, że przypadkiem jest tu droga Whitney, by cię powitać - wymamrotała Laurel, rumieniąc się przy tym. - Lepiej nie mogło się udać, nawet gdybyśmy to zaplanowali. - Zależy jak na to spojrzeć - odrzekł Cullen, spoglądając na Noela Beaumonta. - Och, tylko nie popadaj we wściekłą zazdrość z powodu Noela - skarciła go Laurel. - Przecież on jest dla nas prawie jak rodzina. - Madame - powiedział Noel - wzrusza mnie pani do głębi. - Jeżeli go zaadoptujesz - oznajmił Cullen, spoglądając w brązowe oczy Laurel - utopię się w jeziorze. 11
Matka zaczęła zanosić się od śmiechu. Do ukwieconego saloniku wkroczył ojciec. - Aha - stwierdził Keenan Mackenzie, wkładając ręce do kieszeni swych brązowych bryczesów. - Zatem William nie miał halucynacji. Wróciłeś do domu. Keenan był o kilka centymetrów niższy od swego syna, lecz bardzo energiczny. Jego niebieskie oczy nadal zachowały łagodne, szczere spojrzenie. - Cześć, tato - powiedział Cullen, spoglądając na ojca i poczuł się tak, jak zwykle w podobnych chwilach: jakby właśnie poddawano go jakiemuś testowi na męstwo. Tyle że nigdy nie był do końca pewien, na czym dokładnie polegał ów test. - Niespodzianka! Keenan roześmiał się, obejmując go. - Witaj w domu, synu. Zburzyłeś cały dzisiejszy porządek dnia. Wiesz o tym. - Jasne, ale jestem tego wart. - Każdy Mackenzie jest tego wart - odpowiedział Keenan z uśmiechem. - Czy naprawdę zostaniesz na całe lato? - spytała Laurel. - Słowo honoru - obiecał Cullen ze słodkim uśmiechem, który stał się jeszcze słodszy, gdy spojrzał na Whitney. - Mam mnóstwo pomysłów na spędzenie moich pierwszych wakacji od dziesięciu lat. Mnóstwo - dodał spoglądając ponuro na Noela Beaumonta. - I nie dotyczą one ciebie. - Dobry generał zawsze ma opracowaną strategię, która czyni go przygotowanym na wszelkie niespodziewane okoliczności, prawda? - zapytał Noel, uśmiechając się szeroko. Cullen zwrócił się do ojca: - Czy te ciężko zarabiane pieniądze, przesyłane przeze mnie co miesiąc nie wystarczały? Musieliście przyjąć wczasowiczów? Keenan roześmiał się. - Nie martw się synu. Twój pokój czeka na ciebie w nienaruszonym stanie. - Pokazaliśmy tylko Noelowi wszystkie trofea i nagrody z zawodów jeździeckich i wyścigów konnych, które zdobyłeś jako nastolatek - dodała Laurel. - Są urocze - powiedział Noel. Cullen skrzywił się. Nagrody z młodzieńczych lat raczej kiepsko wypadały w porównaniu z dwoma złotymi medalami olimpijskimi, nie mówiąc już o trzykrotnym mistrzostwie świata. - Nasza rodzina słynie z tego, że zapewnia gościom doskonałą rozrywkę. - Ku mojej uciesze - oświadczył Noel, unosząc dłoń Laurel do swych ust - zapewniam panią. Laurel była wniebowzięta. Cullen trącił ojca łokciem. - Powinieneś kazać mu, aby zostawił twoją żonę w spokoju, i na wszelki wypadek wyciągnąć rewolwer. 12
Keenan zachichotał. - Nasz francuski wczasowicz ma podejście do kobiet. Przymykam na to oko. No i do koni. Już się zapisał na rozgrywki jeździeckie Mackenziech. Odbędą się pod koniec września, o ile sobie przypominasz. Jeśli chcesz zmierzyć się z nim w jakiejś uczciwej konkurencji, możesz rozważyć swój udział. - Nie - odpowiedział Cullen stanowczo. - Ale... - Tato, konie są twoim życiem, ale nie moim. Ja jestem teraz biznesmenem, pamiętasz? Bardzo dobrym biznesmenem. Zmierzę się z Beaumontem na gruncie interesów lub u stóp Whitney, ale nie na koniach. - Uważasz się za kogoś lepszego? - Nie - odparł Cullen urażony. - Tylko trochę już brak mi wprawy i, szczerze mówiąc, nie sądzę, że to się kiedykolwiek zmieni. - No dobrze - powiedziała Whitney, wspierając ręce na swych rozkosznie krągłych biodrach. - Dlaczego w tym pokoju znajduje się aż trzech mężczyzn, a żaden z nich nie zwraca uwagi na mnie? Dwóch z trzech obecnych panów natychmiast rzuciło się w stronę Whitney, by wynagrodzić jej ten brak zainteresowania, podczas gdy Keenan po został przy swej roześmianej żonie, trzymając ją w ramionach.
13
Rozdział drugi Sam sądziła, że po takim dniu już nigdy się nie domyje. Wstała o piątej rano i zrobiła obchód wraz z Bobbim Craigiem, zarządcą, i z Miguelem Torresem, głównym trenerem. Sprawdzali postępy sześćdziesięciu trzech klaczy, koni i źrebiąt hodowanych zgodnie z założeniami opracowanego przez nią siedmioletniego programu. Wszystkie konie trenowane były przez Sam i Miguela oraz pięć innych, podlegających mu osób. O siódmej siedziała już w siodle, szkoląc swoje cztery najbardziej obiecujące sześciolatki - najpierw Florę Lark, a następnie Central Lark, Lark Ness, i Lark Magic. Każdemu po święciła godzinę tego deszczowego poranka. Później spędziła kolejną godzinę na badaniu źrebiąt i roczniaków, upewniając się czy nie są ranne lub chore. Głaskała je, mówiła do nich, pochylała się nad nimi, wszystko po to, by czuły się bezpieczne i ufały jej, kiedy nadejdzie pora treningów. Po południu ćwiczyła ze swymi najlepszymi pięciolatkami. I znów jeździła godzinę z każdym z nich, nie bacząc na deszcz. Na koniec jeszcze przez dwie godziny nadzorowała szkolenie czterolatków. Tym razem jednak już pod dachem, gdyż deszcz zmienił się w ulewę. Po powrocie do domu przez jakiś czas ślęczała nad znienawidzonymi księgami rachunkowymi i napisała list do Erin. Miała przynajmniej dwudniowe zaległości. Ale teraz nie chciała o tym myśleć. Chwyciła mydło, by ponownie się umyć, z radością wspominając poranną przerwę. Cullen przyjechał, żeby spędzić tu lato, i naprawdę świetnie wyglądał. Mydło wyleciało jej z ręki i upadło na podłogę. Podniosła je, śmiejąc się do siebie. Och, jak to cudownie, że wrócił. Widziała go idącego przez łąkę, widziała jak stał koło żywopłotu, patrząc na nią i Magica, zrodził się w niej jednak jakiś dziwny wewnętrzny opór przed daniem mu jakiegokolwiek zna ku Gdyby to zrobiła, zapewne czułaby się jak zawsze, kiedy przyjeżdżał: ośmiolatka i dziesięciolatek - jej wspaniały bohater i przyjaciel - znowu są razem. Czekała więc, podczas gdy jej nieformalnie adoptowany starszy brat stał cicho, trzymając czarny parasol, który chronił go przed deszczem. Wyglądał nienagannie w szarym garniturze, szytym na miarę, idealnie dopasowanym do sylwetki. Jedyny wyjątek stanowiły jasne włosy, sięgające aż do ramion, Kiedy w końcu jego szare oczy spotkały się z jej oczami, zalała ją fala szczęścia. Naturalnie nic po sobie nie pokazała. Nigdy w swoim życiu nie roztkliwiała się przy Cullenie i teraz też nie zamierzała. To cudowne, że znów mogła się przekomarzać, rozmawiać z nim tak, jakby nigdy nie wyjeżdżał i obserwować jak usilnie stara się, żeby nie zapytać o Whitney. Sam roześmiała się na głos, spłukując z siebie mydło, i zaczęła myć głowę. Biedny Cullen. Wciąż tak samo szalał za Whitney. Whitney to
14
największa szczęściara na świecie - udało jej się podbić serce takiego po rządnego i oddanego mężczyzny. Gdyby tylko... Sam urwała, ale za chwilę pozwoliła sobie na dokończenie tej myśli. Gdyby Cullen potrafił uwolnić się od koszmarów z przeszłości, może wtedy nie byłby to jedynie pobyt wakacyjny. Może zostałby tutaj na zawsze. - Jest to tak samo prawdopodobne jak szansa, że ja stanę się bożyszczem mężczyzn - wymamrotała, zła sama na siebie za te nierealne pomysły. Wyszła właśnie spod prysznica i zaczęła się wycierać, kiedy usłyszała dzwonek telefonu dobiegający z jej sypialni. Jednym ręcznikiem owinęła głowę, a drugi okręciła wokół siebie i dopadła do nocnej szafki. Zdołała ode brać po trzecim dzwonku. - Daisy Mae, orientalny salon piękności i skład kradzionych samochodów, słucham. Powitał ją znajomy śmiech. - Samantho Fay, jesteś szalona - poinformowała ją Laurel Mackenzie. - Tak jest, madame. Jak się ma papcio Warbucks? - Jest w domu - bezpieczny, cały i zdrowy, jak ci dobrze wiadomo. Właśnie w tej sprawie dzwonię. Zapraszam cię dziś na kolację. Chcemy na leżycie powitać Cullena. - Przyjadę na pewno - oświadczyła. - Włożę nawet sukienkę na tę okazję. - W takim razie nie zawiedź moich nadziei. Nie widziałam twoich nóg od lat. - Cóż, nigdy nie było się czym chwalić. O której jest kolacja? - O siódmej trzydzieści. Sam spojrzała na zegarek stojący na nocnej szafce. Dochodziła siódma. - O rany, dzięki, że pomyśleliście o mnie na samym końcu. Śmiech Laurel zadźwięczał w słuchawce. - Keenan i ja zamęczaliśmy Cullena pytaniami od chwili gdy wszedł do domu. Dopiero teraz daliśmy mu odetchnąć i zorientowaliśmy się, że już dawno czas na kolację. Jesteś pierwsza i jedyna na liście gości, Samantho Fay, wiesz o tym. Przestań więc odgrywać sierotkę i przyjedź zjeść z nami. - Tak jest, madame - powiedziała Sam z uśmiechem. - Czy mam zabrać po drodze Whitney? - Whitney już tu jest. Wybrała się z Noelem i z jakimś agentem nieruchomości na objazd po okolicznych stadninach. Wrócili zanim przyjechał Cullen. Nie mógł mieć lepszego powitania. - Założę się, że ma pani rację - powiedziała Samantha, domyślając się, jak Cullen musiał zareagować widząc Whitney z Noelem. Zapowiadał się interesujący wieczór. Z przyjemnością weźmie udział w tych ekscytujących wydarzeniach, szczególnie że nie dotyczą jej samej. - Spędzimy miły wieczór. Zatem do zobaczenia wkrótce. - Sam odłożyła słuchawkę i przełączyła się na wewnętrzną linię, by zadzwonić do kuchni. - Calida? 15
- Nie musisz krzyczeć. Słyszę cię doskonale - padła odpowiedź. - Jeżeli przygotowujesz kolację, to możesz sobie darować. Jestem zaproszona do Mackenziech. Masz wolny wieczór, spędź go jak chcesz. Lubiła dyskretnie ułatwiać Calidzie jej potajemny romans. Radośnie podśpiewując wróciła do łazienki. Wysuszyła swoje rude włosy i, jak zwykle, zaplotła je w warkocz. Założyła prostą granatową sukienkę z dzianiny, która sięgała jej do łydek. Wsunęła sandały i ruszyła na dół do kuchni, by coś przegryźć. Nie jadła nic od śniadania i po prostu umierała z głodu. - Pachnie bosko - powiedziała, wchodząc przez wahadłowe drzwi do bladożółtej kuchni. - Czy jutro da się jeszcze to zjeść? - Mój gulasz jest zawsze najsmaczniejszy na drugi dzień - powiedziała Calida, wstawiając duży garnek do potężnej lodówki. Calida Torres miała czterdzieści dwa lata. Była kobietą tęgą, nadal zachowywała krzepę i dużo siły. Łączyła w sobie cechy typowo matczyne z postawą zawodowego żołnierza. Była o dwa centymetry niższa od Sam, ale zachowywała się z taką godnością, że wydawała się wyższa niż w rzeczywistości. Spędziła u Larków jako gospodyni już dwadzieścia cztery lata. Jej rodzina pracowała dla nich od czasu, gdy pułkownik Augustus Lark pomógł wyjechać z Manili Torresom i innym Filipińczykom po inwazji Ameryka nów w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym ósmym roku. W ciągu tych dwudziestu czterech lat Calida sfinansowała studia swoich czterech braci i sióstr, a także sama ukończyła szkołę wieczorową. Od niedawna łączył ją romans z małomównym zarządcą Samanthy. Sam usiadła na kuchennym blacie, przysunęła do siebie słoik w kształcie świnki, w którym znajdowały się czekoladowe ciasteczka, wyjęła jedno z nich i zaczęła zajadać. - Cullen wrócił. - Słyszałam - odpowiedziała Calida, wrzucając obierki z marchwi i selera do utylizatora. - Czy Whitney już wie? - A jakże - powiedziała Sam wyciągając kolejne ciastko. Calida robiła najlepsze czekoladowe ciastka w całej galaktyce. - Była tam, kiedy przyjechał. O ile znam Whitney, pewnie wściekła się na Cullena, że nie dał jej szansy ubrać się na powitanie w najnowszą sukienkę. - Whitney mogłaby założyć worek, a Cullenowi i tak nie zrobiłoby to różnicy. - Tak, jeśli chodzi o Whitney, jest kompletnie zaślepiony - przyznała Sam. Calida rzuciła jej krótkie spojrzenie, zanim zaczęła wycierać blat. - Włożyłaś sukienkę. - To szczególna okazja - powiedziała Sam, wzruszając ramionami. - Nie widziałam cię w takim stroju chyba od pięciu lat, od pogrzebu Jean. - Sukienki nie są zbyt praktyczne do jazdy konnej - stwierdziła Sam, opierając się o kredens, który znajdował się za nią i sięgnęła po trzecie ciastko. 16
- No! - skarciła ją Calida i niegroźnie dała jej po łapach. - Nie pozwolę, żebyś objadała się przed kolacją - oznajmiła. - Rose Stewart wkłada dużo wysiłku w przygotowywanie posiłków dla Mackenziech. Masz to należycie docenić. Trzasnęły drzwi i do kuchni wszedł Bobby Craig. - Dobry wieczór, Sam - powiedział. - Cześć, Calida. Gospodyni nawet nie spojrzała w jego kierunku. Twarda sztuka. - Cześć Bobby - odwzajemniła pozdrowienie Sam. - Co słychać? - Ubrałaś się w sukienkę - zauważył. - Już to słyszałam. - Nie widziałem cię w sukience chyba od... - O co chodzi? - spytała Sam. - Oboje spiskujecie przeciwko mnie? Sam szybko ukryła swój uśmiech, gdy Bobby i Calida wymienili pełne poczucia winy spojrzenia. Calida szybko odwróciła się i zaczęła wyjmować naczynia ze zmywarki. - Masz do mnie jakąś sprawę, Bobby, w ten deszczowy wieczór? - Dzwonili z farmy Chancery w Kalifornii. Tom Harris chce kupić dwa pozostałe konie. - Niech Bóg błogosławi tego skąpca. Zawsze go lubiłam. - Zaoferował o sześć tysięcy mniej od najniższej proponowanej przez nas ceny. - W takim razie niech Tom Harris pocałuje się gdzieś - stwierdziła kategorycznie. - Właśnie to mu powiedziałem. Ma się zastanowić, co oznacza, że jutro zadzwoni, trochę się jeszcze potarguje, ale w końcu przystanie na nasze warunki. - Dziękuję, Bobby. Dobra robota. - Cała przyjemność po mojej stronie. Craig, czarny zarządca, stał w kuchni, świeżo wykąpany, ubrany w wykrochmaloną na blachę białą koszulę i w spodnie odprasowane na kant. Jego buty lśniły od pasty, a czarne włosy były przycięte niemal przy samej skórze. Nie przyszedł tu na pogawędkę z Sam. - O rety - powiedziała, znacząco spoglądając na zegarek. - Zrobiło się późno, czas na mnie. A wy dwoje musicie znaleźć sobie inny temat do rozmowy niż moja sukienka. Wyszła z kuchni, chichocząc pod nosem. Choć nigdy nie robiła tego wprost, to ułatwianie im potajemnego romansu sprawiało jej prawdziwą przyjemność. Poszła do garażu, wsiadła do swego sześcioletniego czarnego audi i pomknęła drogą. Mackenzie Lane, ocieniona baldachimem z rozłożystych gałęzi sędziwych dębów, leniwie wiła się przez podgórze Blue Ridge, stanowiące cześć okręgu Loudoun. Tutaj skupiały się jedne z największych i najlepszych stadnin w kraju. Tu osiedliły się najznakomitsze rodziny trudniące się hodowlą 17
koni. Między innymi najbliżsi sąsiedzi Sam: od strony południowej Barrisfordowie, gospodarujący na czterystu hektarach pierwszorzędnej ziemi. Tuż przy linii granicznej znajdowała się ich rezydencja, Cambria Hall. Od strony północnej natomiast rozciągała się ogromna farma Mackenziech. Posiadłość Sam leżała pomiędzy tymi dwiema farmami. Kiedy czerwone słońce zbliżyło się do linii horyzontu, niebo przejaśniło się niemal całkowicie, a oddalone o trzydzieści kilometrów góry Blue Ridge nabrały purpurowej barwy. Wróble i skowronki przeskakiwały z drzewa na drzewo, przelatując czasem nad wschodnimi łąkami Mackenziech. Konie nadal stały na pastwisku i z zadowoleniem wyciągały swe szyje po kolejne źdźbła soczystej trawy, od czasu do czasu wymachując ogonami, by odpędzić muchy. Sam uwielbiała to miejsce. Lubiła tu dosłownie wszystko. Odkąd skończyła cztery lata, co wieczór modliła się, dziękując Bogu, że w tysiąc sześćset trzydziestym szóstym roku przywiódł Jeremiaha Larka do Wirginii. Do zakątka, który kochała miłością tak ogromną, że nigdy nie odważyła się nikomu do niej przyznać. Minęła zieloną bramę i dojechała do rezydencji Mackenziech. Uśmiechnęła się z rozbawieniem. Zawsze śmieszyły ją wszelkie przejawy ich wielko-pańskich ambicji, a dom stanowił chyba szczytowe osiągnięcie w tej dziedzinie. Zanim Dugan Mackenzie postanowił dokonać rewolucji architektonicznej, w tym miejscu stały dwa inne domy. W tysiąc siedemset dwudziestym ósmym roku sprowadził architekta z Anglii i rozpoczął budowę georgiańskiego dworu z czerwonej cegły. Główna część domu, w kształcie prostokąta, miała dwie kondygnacje zwieńczone stromym, czterospadowym dachem, w którym znajdowało się kilka mansardowych okien. Po obu stronach dobudowane były dwa skrzydła, każde z wysokim kominem na szczycie. W długim parterowym budynku znajdowało się główne wejście, przyozdobione pilastrami i fryzami przedstawiającymi Dugana Mackenziego wraz z jego ukochanymi końmi. Właściciele plantacji Westover w Charles City rozpoczęli budowę swojego łudząco podobnego domu w roku tysiąc siedemset trzydziestym. Zarzucili oni Duganowi Mackenziemu, że ukradł zarówno ich architekta, jak i projekt. Dugan poczuł się wielce urażony i rozwiązał spór podczas wyścigów konnych, którym przyglądała się przynajmniej połowa osadników z kolonii. Mackenzie zadał sromotną klęskę swym wrogom, w wyniku czego od tamtej pory jego posiadłość zawsze umieszczano jako pierwszą w przewodniku turystycznym. Samantha uważała, że wynikało to po prostu z kolejności alfabetycznej, ale rodzina Mackenziech ignorowała jej teorię. Margaret Thompson, chuda jak patyk zarządczyni Mackenziech, wpuściła Sam do środka. Najpierw poprowadziła ją przez hol, potem przez ukwiecony salonik oraz duży salon bogaty w złocenia, aż do pokoju, gdzie stał gigantyczny kominek z cegły. Było to ulubione miejsce Samanthy, chyba jedyne, w którym 18
nie czuło się przytłaczającej determinacji Mackenziech usiłujących dowieść, że to właśnie oni są jedną z pierwszych rodzin przybyłych do Wirginii. Pokój kominkowy stanowił wyjątek i skupiał w sobie całe ciepło tego domu. Kominek znajdował się na wprost dużych, podwójnych drzwi wejściowych. Wewnątrz pomieszczenia stało kilka krzeseł, a obok nich miękka sofa - wszystko w beżach, zieleniach i ciepłych brązach. Ściany oklejone były dębową boazerią, sufit zaś przyozdobiony wyszukaną sztukaterią. Wazony z kwiatami stały niemal wszędzie. Laurel Mackenzie zaliczała się do najbardziej uznanych ogrodników w całej Wirginii. W rzeczywistości jednak Sam nie dostrzegała ani kwiatów, ani mebli. Widziała jedynie olśniewająco wyglądającą Whitney, która, niczym królowa, siedziała w fotelu koloru kości słoniowej. Z jednej strony miała Cullena, wpatrującego się w nią ze ślepym uwielbieniem, z drugiej Noela. Do diabła! pomyślała Samantha. Musiało się już sporo wydarzyć do tej pory. Ale było jeszcze wcześnie. Wciąż miała szansę na drugoplanowy udział w jakichś ekscytujących wydarzeniach. - Jesteś nareszcie! - wykrzyknęła Laurel i zerwała się z sofy, na której siedziała z Keenanem. Podeszła do Samanthy, a małżonek podążył tuż za nią. Samantho, moja droga, naprawdę włożyłaś sukienkę! Jestem zaszczycona! Laurel ucałowała Sam w obydwa policzki, a Keenan powtórzył rytuał. Jego wyblakłe jasne włosy bardzo różniły się od złotego kucyka Cullena. - Dobrze się bawicie ? - spytała Sam niby od niechcenia. Roześmiane jasnoniebieskie oczy spojrzały na nią: - Znasz Mackenziech, Sam. Współzawodnictwo to nasza specjalność powiedział Keenan. Sam westchnęła ciężko. - Szkoda, że nie zadzwoniliście do mnie wcześniej. - Rzeczywiście - odrzekł Noel, który właśnie znalazł się koło niej. Bardzo brakowało nam twojego towarzystwa, Samantho. - Chwycił jej dłoń i uniósł do swych ust. - Wglądasz czarująco w tej sukience. - No cóż - odpowiedziała ponuro, spoglądając na suknię Whitney. - To nie to samo, co pięć metrów różowego jedwabiu. - Całe szczęście. Przy twojej cerze byłby to kiepski wybór. - O rety, jesteś mistrzem komplementu - powiedziała z podziwem i uśmiechnęła się do niego, po czym serdecznie pomachała do Cullena i Whitney, całujących się za plecami Noela. - Cześć Whitney, cześć Cullen. Skoro już wszystkie uprzejmości zostały dopełnione, powiedzcie mi, gdzie jest jedzenie - zwróciła się do Laurel i Keenana. - Umieram z głodu. Cullen odsunął się od Whitney z miną wyrażającą dezaprobatę. - Czy człowiek nie może spokojnie przywitać się z kobietą, którą kocha? Musisz rozprawiać o swoim pustym żołądku?
19
- Nic na to nie poradzę. Jeśli już o tym mowa, widok całujących się par tak na mnie wpływa - powiedziała wesoło i odwróciła się do Laurel. - Cierpliwości, moja droga - odrzekła Laurel. - Tuż za tobą stoi właśnie nasz nieoceniony Williams i dyskretnie próbuje oznajmić, że podano do stołu. Mam rację, Williams? - Tak, proszę pani - odparł Brytyjczyk „z importu" właściwym sobie oficjalnym tonem. Jednak w jego piwnych oczach czaiło się rozbawienie. - Cudownie - oznajmiła Laurel i wzięła swojego męża pod rękę. - Noel, bądź tak miły i poprowadź naszą biedną, omdlewającą z głodu Samanthę Fay do stołu. - Z największą przyjemnością, madame - odrzekł Noel i lekko się skłonił. - Biedny Noel - wyszeptała Sam ze współczuciem, kiedy wszyscy zmierzali w kierunku jadalni. - Nie minęło nawet dwanaście godzin od powrotu Cullena, a już zostałeś oddelegowany do towarzyszenia niepoczytalnej sąsiadce. - Nie jesteś niepoczytalna. Jesteś wspaniała - oświadczył. Jego czarne oczy zaczęły mrugać bardzo szybko. - A przed nami cała noc, prawda? Sam i Noel siedzieli dokładnie na wprost Cullena i Whitney, zaś Keenan i Laurel siedzieli po bokach, naprzeciwko siebie. Stół był wystarczająco mały, by mogli swobodnie rozmawiać. Oznaczało to mniej więcej tyle, że Noel mógł mówić Whitney co chciał, a Cullen nie miał żadnych szans, by temu zapobiec. A jednak pomimo obecności olśniewająco pięknej Whitney Sheridan Noel nie zapominał o Samancie i wciąż wciągał ją do rozmowy, od czasu do czasu prawiąc komplementy. Poza tym robił wszystko, co w jego mocy, by ją rozśmieszyć. Samantha lubiła Noela za jego nienaganne maniery. W życiu nie spotkała tak taktownego mężczyzny. Lubiła go także za niezwykłą swobodę i wrodzoną zmysłowość, która sprawiała, że w jego towarzystwie zawsze czuła się stuprocentową kobietą. Ale dziś pragnęła pozostać jedynie widzem tego wielkiego spektaklu o miłości w mistrzowskiej obsadzie. Aktorzy byli uznanymi autorytetami i doskonale znali zasady. Nie sądziła zatem, by ktoś doznał jakiegoś uszczerbku. Podstawą całej gry była rozmowa; mówili o wszystkim. O wyprawach Noela do okolicznych farm, o szansach Keenana na zwycięstwo w nadchodzących rozgrywkach jeździeckich, o koniu, w którym pokładał wielkie nadzieje, o biegach przełajowych i skokach, które miały się odbyć pod koniec września, o interesach Cullena w Hongkongu, o ogrodzie Laurel i o tradycyjnym już sukcesie Whitney podczas dobroczynnego balu Czerwonego Krzyża. Poszczególni gracze sięgali po różne sposoby, Cullen zręcznie podkreślał swoją wieloletnią znajomość z Whitney, jako przeciwwagę dla umizgów Noela; sądził, że ich atrakcyjność polegała jedynie na wnoszeniu czegoś nowego do życia jego ukochanej. Noel wykorzystywał swój galijski czar, który w przeszłości nieraz okazał się bardzo skuteczny. Whitney bladła i purpurowiała na przemian, głównie z powodu Cullena. Za żadne skarby nie chciała dopuścić,
20
by rywale rozpoczęli spekulacje na temat jej ewentualnych planów w stosunku do któregokolwiek z nich. Tak więc kiedy nie rozmawiała z Keenanem, siedzącym po jej lewej stronie, flirtowała z Noelem, a ten chętnie włączał się do gry. W przerwach natomiast Noel wypytywał Sam o jej opinię na temat stadnin i farm, które odwiedził w tym tygodniu. W jednej chwili Whitney zdecydowanie zdejmowała rękę Cullena ze swojej, po to by za moment wkładać mu szparagi do ust swoim widelcem. W miarę upływu czasu szare oczy Cullena nabierały coraz groźniejsze go wyrazu. Nie był to powrót, o jakim marzył. - Nie rozumiem, dlaczego chcesz kupić farmę ze stadniną w Stanach, Beaumont - powiedział, łyknąwszy czerwonego wina. - Dlaczego musisz nękać nasz niegdyś spokojny kraj. Daliśmy Francji Jerry Lewisa i McDonalda. Czy to za mało? - Ależ skąd - odparł Noel uprzejmie. - Połowę czasu spędzam w Ameryce, bo prowadzę tu liczne interesy. Brakuje mi koni i treningów. Dlatego chcę czuć się jak w domu, gdziekolwiek będę. - Szkoda, że nie znalazłeś w hrabstwie Laudoun nic, co by cię zainteresowało - wtrącił Keenan. - Nie chciałbym sprzeczać się z tak miłym gospodarzem, lecz znalazłem coś, co bardzo mnie interesuje - stwierdził Beaumont, znacząco spoglądając w niebieskie oczy Whitney. - Ale, niestety, nie farmę. Widzi pan, ja szukam czegoś najlepszego, a pan nie chce mi sprzedać swojej. - Prędzej zgodziłbym się na maraton filmów Jerry'ego Lewisa odpowiedział Keenan z uśmiechem. Cullen wziął do ręki kieliszek z winem i bez słowa wzniósł toast za ojca. - Mam nadzieję, że będziesz mógł zostać do naszego balu rocznicowego? To już za dwa tygodnie - spytała Laurel i po matczynemu chwyciła Noela za rękę. - Madame, to dla mnie zaszczyt - odrzekł. - Spotyka mnie tu tyle uprzejmości. Zwrócił się w stronę Whitney: - I tyle piękna. Zostałbym na zawsze, gdyby państwo sobie tego życzyli. - Nie życzymy sobie - radośnie poinformował go Cullen. Noel rzucił mu rozbawione spojrzenie, po czym natychmiast wrócił do tematu. - Czy mogę mieć nadzieję, Whitney, że zaszczycisz mnie pierwszym tańcem na balu? - Whitney... - syknął Cullen ostrzegawczo. - Naturalnie - zignorowała go. - Z radością. Dziękuję Noel. - Wiecie co - powiedział Keenan z końca stołu takim tonem, jakby miał ochotę się wyżalić. - Naprawdę chciałbym już mieć jakieś wnuki. - Pracuję nad tym, tato - odparł Cullen.
21
- Problem w tym - wtrąciła się Sam - że tracisz czas na nieodpowiednią kobietę. - Jak możesz mówić w ten sposób o swojej najlepszej przyjaciółce? spytał Noel. - Bo to prawda - stwierdziła Sam z uśmiechem na twarzy. - Cullen może się upierać, że Whitney jest stworzona dla niego. Ale to bzdura. W końcu i tak ożeni się ze mną. - Sam - upomniał ją Cullen, zmęczony już tymi żartami. - Czy to nie zbyt nagle? - zainteresował się Noel, a jego czarne oczy ożywiły się z ciekawości. - Nie powiedziałabym, że ślub po dwudziestu latach od zaręczyn to coś nagłego - odparła Sam. - Aha, narzeczeństwo z piaskownicy. To wspaniałe. Musisz mi wszystko opowiedzieć. Samantha posłała Noelowi promienny uśmiech, zupełnie nie przejmując się jękami Cullena. - To było naprawdę bardzo romantyczne. Pewnego dnia, kiedy ja miałam osiem lat, a Cullen dziesięć, został moim bohaterem - skakał wraz ze swymi przyjaciółmi z mostu Essex Bridge do strumienia. Oczywiście, ja też skoczyłam. Zaczęłam się topić. Poszłam pod wodę trzeci raz, kiedy Cullen wyciągnął mnie ze strumienia i zrobił mi sztuczne oddychanie. - Bardzo imponujące - mruknął Noel. - Też tak pomyślałam - stwierdziła Sam, szeroko się przy tym uśmiechając. - Wtedy, w tamtym miejscu zrozumiałam, że Cullen jest jedynym, za którego wyjdę. Niestety, zareagował na moje oświadczyny z przerażeniem, niedowierzaniem i kpiną właściwymi dziesięcioletniemu chłopcu - poskarżyła się, rzucając Cullenowi surowe spojrzenie. - Nigdy nie wyszedł poza ten etap. - Ten facet jest kretynem - oświadczył Noel. - Absolutnie zgadzam się z tobą. Ale na pewno prędzej czy później się opamięta, a ty będziesz miał Whitney dla siebie. W ten sposób wszyscy zostaniemy przyjaciółmi. - Serdeczne dzięki. Ale jak przywrócisz mu zdrowy rozsądek? - spytał. - No cóż, próbowałam już, wygrywając z nim w pokera i pokonując go we wszystkich wyścigach, w których wspólnie uczestniczyliśmy... - Bzdura - zaprzeczył Cullen - A od czasu do czasu dawałam mu kuksańca - ciągnęła Sam, walcząc ze śmiechem. - Ale, jak do tej pory, nic nie poskutkowało. Następnym razem zatrudnię chyba jakichś zbirów, żeby złożyli mu propozycję nie do odrzucenia. - Ten plan ma sens - przyznał Noel. - Może jednak najpierw powinnaś spróbować oczarować go swoimi kobiecymi wdziękami. - Wdziękami? - zdziwiła się. - Czy ja mam jakieś wdzięki? - Całe mnóstwo - zapewnił ją Noel i pocałował jej dłoń. - Zajmij się jedną kobietą, Beaumont - zaprotestował Cullen zza stołu. 22
- Widzisz? - powiedział rozanielony Noel. - Już zdradza pierwsze objawy zazdrości. We dwójkę przywrócimy panu Mackenziemu zdrowy rozsądek, maleńka. Nic się nie bój. Whitney pogładziła Cullena po obliczu szczupłymi palcami i zwróciła jego twarz ku swojej. - Ale czy pan Mackenzie chce, by przywracano mu zdrowy rozsądek? wymruczała, a jej powieki zatrzepotały uwodzicielsko, kiedy ich usta się zbliżyły. - A może pan Mackenzie woli pozostać przy swoim poprzednim wyborze? - Konia z rzędem dla panny Sheridan - wymamrotała Sam, gdy zobaczyła jak Cullen uśmiecha się do swej ukochanej. Zmysły tak w nim zawrzały, że o mało nie stopił się wiszący nad nim żyrandol. Oczywiście, to było do przewidzenia. Nie stąpał po tym świecie ani jeden mężczyzna, który nie uległby urokowi Whitney. Po zjedzeniu sporej części dużego kokosowego tortu, ulubionego przysmaku Cullena, towarzystwo przeniosło się do pokoju gościnnego na kawę i dalszą pogawędkę. Keenan od razu porwał Sam na bok i zaczął ją wypytywać o nową karmę, wprowadzaną przez nią w hodowli roczniaków, którą on także chciał podać swoim koniom. W środku rozmowy poczuła na sobie wzrok Cullena. Spojrzała na niego i zanim pośpiesznie się odwrócił, dostrzegła w je go szarych oczach zdziwienie połączone z zakłopotaniem. Zbyt dobrze rozumiała, o co chodzi. Od kilku lat spełniała rolę, jaka w założeniach Cullena miała należeć do niego. Kiedy był chłopcem, sądził, że w przyszłości zostanie doradcą swego ojca, że to on właśnie przekształci gospodarstwo Mackenziech w farmę na miarę dwudziestego pierwszego wieku i sprawi, iż stanie się większa i wspanialsza niż kiedykolwiek. Ale nie było go na miejscu, by doradzać ojcu, wspólnie zastanawiać się nad ulepszaniem gospodarowania, trenowaniem koni czy eksperymentowaniem z nową karmą. Kiedy miał osiemnaście lat, uciekł z domu, od smutku i od poczucia winy. Zamierzał zrobić karierę i żyć tak, jak chciał żyć jego brat. Wydawało się, że odniósł sukces, odziedziczył nawet narzeczoną po Teague'u. Kiedy Keenan wrócił już do Laurel, ku zaskoczeniu Sam Whitney porzuciła obydwu konkurentów i podeszła do niej. - Witaj, nieznajoma. - Powiedziała to chłodno, lekko opierając się o kominek. Sam skuliła się w sobie. - Daj spokój, Whitney. Widziałyśmy się przecież dwa tygodnie temu podczas zbiórki pieniędzy u twojego ojca. - Sam, kochanie, zbiórka była w zeszłym miesiącu. - Och - wyszeptała Sam. - Większość ludzi - ciągnęła Whitney, wnikliwie oglądając swój fachowy manicure - uważa, że jestem ważniejsza od konia.
23
- Koni, Whitney. Liczba mnoga. Mnóstwo koni. Wiem, że bardzo dużo pracuję, ale mam ich sporo, a one wymagają wiele uwagi. - A ja nie? - spytała. Sam wybuchnęła śmiechem. - Boże, jaka ty jesteś próżna. - Wiem - odparła Whitney, uśmiechając się. - Dlatego jestem tak lubiana. Stęskniłam się za tobą, Sam. - Przepraszam, Whitney, naprawdę mi przykro. Ostatnio wszystko stoi na głowie. Tak jakoś się porobiło... - Kiedy zatem mogę liczyć, że zadzwonisz do mnie na nocne plotki albo zaprosisz mnie na jeden z tych filmów o przystojniaku, który samotnie walczy przeciw całemu światu. Pamiętasz? Przysięgłyśmy, że nigdy się nie przyznamy facetom, iż lubimy takie filmy. - Wkrótce - odparła Sam, dusząc się ze śmiechu. - Obiecuję. Przez te przygotowania do rozgrywek jeździeckich Mackenziech jestem trochę zajęta, ale zaraz potem... - Rozgrywki jeździeckie? - parsknęła Whitney. - Kochana Sam, rozgrywki są za trzy długie miesiące. Czy nie wkalkulowałaś kilku spotkań z przyjaciółką tego lata? - Oczywiście, że wkalkulowałam, Whitney - powiedziała Sam, ściskając rękę przyjaciółki - ale bądźmy realistkami. Spędzisz to lato w towarzystwie dwóch pragnących cię zdobyć mężczyzn. Jak myślisz, ile czasu zostanie ci dla mnie? Whitney próbowała zachować powagę, ale nie wytrzymała i się roześmiała. - Racja - przyznała. - Jakie więc masz plany w stosunku do Cullena, skoro już wrócił? Whitney wzruszyła ramionami. - Wyjdę za niego, oczywiście. Zauważ jednak, że nie mam zamiaru mu tego ułatwić. Mężczyźni bardziej szanują żony, które z trudem zdobywają. Sam potrząsnęła głową. Była kompletnie zdezorientowana. Whitney przez całe życie wykorzystywała typowe kobiece fortele, by zmieniać adoratorów jak rękawiczki, a potem, by doprowadzić Cullena do chorobliwego uwielbienia. Przez lata starała się osiągnąć w tym perfekcję, aż jej zachowanie zaczęło graniczyć z makiawelizmem. Sam nie zazdrościła Cullenowi nadchodzących tygodni. - A co z Noelem Beaumontem? - spytała, gdy spojrzały na obu panów z zacięciem uprawiających słowną szermierkę. - Och, cudownie się z nim bawię i nadal zamierzam cieszyć się jego zalotami. Tyle że im nie ulegnę. Mówię zupełnie serio. Noel szuka przygody, a Cullen jest sprawdzony. Zawsze imponowało Samancie, że jej przyjaciółka, mimo swej urody, nigdy nie traciła przytomności umysłu, kiedy chodziło o mężczyzn i o ich 24
oczekiwania. Nigdy też nie miała wątpliwości co do tego, czego sama od nich oczekuje. - Więc odeślesz Noela z kwitkiem? - Broń Boże! Spodziewam się świetnej zabawy, pozwalając mu się uwodzić. Z tym że jego jedynym sukcesem będzie wzbudzanie zazdrości w Cullenie. - Już rozumiem - powiedziała Sam, kiwając głową jak mędrzec. - Zawsze skrycie marzyłaś, żeby dwóch mężczyzn pojedynkowało się o ciebie. Whitney uśmiechnęła się. - To dla mnie jedyna okazja, by dać upust kobiecej fantazji i nie popuszczę na krok. Jestem to winna wszystkim kobietom. Twarz i oczy Samanthy uśmiechały się, ale w głębi duszy nic z tego nie rozumiała. Nigdy nie pojęła zasad tej gry, bo nigdy nie traktowała miłości jak gry. Za to Whitney była absolutną mistrzynią w sztuce manipulacji. Keenan i Laurel postąpiliby rozsądnie, chowając wszystkie rodzinne pistolety i szable do chwili, kiedy Cullen założy pierścionek na palec Whitney. - Dzięki Bogu, że Cullen wrócił - powiedziała Whitney, wpatrując się w szklane drzwi, prowadzące do zmoczonego deszczem ogrodu. Gdybym musiała spędzić kolejne lato w otoczeniu łąk, koni i jeźdźców, chyba bym zwariowała. - Musisz jednak przyznać, że jest tu pięknie - odparła Sam. - W Nowym Jorku jest pięknie, w Paryżu jest pięknie. Cała ta zieleń dookoła jest nudna i otępiająca. - Czasem myślę, że jesteś jakimś podrzuconym odmieńcem. - Oj, daj spokój, Sam. W każdym liście, który przysyłałaś mi z Paryża, rozpływałaś się nad jego urokami. - Oczywiście, ale tu jest lepiej. - Tylko dla niektórych. Samantha uśmiechnęła się do przyjaciółki. - Rzeczywiście, przyznaję, że bogate życie, jakie prowadzi Cullen, jest spełnieniem twoich dziewczęcych marzeń. - Zamierzam w nim uczestniczyć, Sam - powiedziała z nieukrywanym entuzjazmem. - Będę obracać się w najlepszym towarzystwie - rodziny królewskie, prezydenci, wielcy światowi politycy. Mój ojciec, niestety, jest skrajnie uczciwy. W jego zawodzie to niełatwe, a efekt jest taki, że pieniędzy na naszym koncie wcale nie przybyło. - Whitney, senator raczej nie narzeka na brak pieniędzy. - Ale nie znalazł się na liście dziesięciu najbogatszych Amerykanów. - Chcesz powiedzieć, że Cullen się znalazł? - spytała Sam z zaskoczeniem. Whitney popatrzyła na nią z politowaniem. - Widzisz, jaką cenę płacisz za to, że poświęcasz zbyt wiele czasu koniom? Cullen był w pierwszej piątce przez ostatnie dwa lata, Sam.
25
- A niech mnie... - wymamrotała Sam, przyglądając się swojemu obrzydliwie bogatemu sąsiadowi, który właśnie popijał kawę. Larkowie nigdy nie mieli zbyt wiele pieniędzy. Wystarczało na wygodne życie bez kompleksów. Sam nie mogłaby pójść na Sorbonę, gdyby nie otrzymała pełnego stypendium. Nie mogłaby podróżować po Europie przez rok po ukończeniu studiów, gdyby nie pracowała w każdym kraju, który odwiedziła. Cullen natomiast zawzięcie realizował marzenia Teague'a o bogactwie i władzy. Mimo to nie prezentował się jak jeden z najbogatszych Amerykanów, przyjaciel rodzin królewskich, prezydentów i wielkich polityków. Wyglądał jak... Cullen. Zmartwiony, zakochany, wierny Cullen. - To, co ty tu jeszcze ze mną robisz? - zapytała. - Idź i spętaj to chodzące konto bankowe, a potem zaciągnij je do ołtarza. - We właściwym czasie - odparła Whitney z satysfakcją i ruszyła w kierunku Cullena. - We właściwym czasie. Sam patrzyła, jak jej przyjaciółka zgrabnie wśliznęła się między Cullena i Noela. Gra zaczęła się od nowa. Westchnęła, odwróciła się i spojrzała na wiszący nad kominkiem portret, na którym znajdował się szesnastoletni wówczas Cullen i czternastoletni Teague. Obaj mieli jasne włosy i niebieskie oczy po Keenanie, po Laurel zaś uśmiech, który wszystkich zarażał. Radość życia natomiast dziedziczyli zarówno po matce, jak i po ojcu. Obraz emanował szczęściem i miłością, które dodawały ciepła pokojowi. Ale nie Samancie, ponieważ ona wiedziała, że Cullen nigdy nie patrzy na ten portret. Nigdy. W ciągu ostatnich dwunastu lat, podczas rzadkich wizyt w domu, Cullen nie patrzył na zdjęcia Teague'a, które Laurel porozstawiała po całym domu. Wszyscy sądzili, że Cullen odzyskał już wewnętrzny spokój po utracie ukochanego młodszego brata, ale Samantha znała go zbyt dobrze. Ból z powodu śmierci Teague'a wciąż gryzł Cullena. Widziała to dziś rano na dnie jego szarych, spokojnych oczu, a potem wieczorem pod czas kolacji. Nie potrafił się od tego uwolnić. Trudno mu było zapomnieć, skoro każdego ranka, kiedy się golił, widział w lustrze swoją twarz, a na niej cienką białą bliznę, biegnącą od zewnętrznej krawędzi kości policzkowej prawie do samego kącika ust. Była jak piętno, które wciąż przypominało mu o tym potwornym wieczorze dwanaście lat temu, kiedy pijany kierowca uderzył w samochód prowadzony przez Cullena, niemal zabijając chłopca. Niestety, Teague, który siedział obok, został dosłownie zmiażdżony. - Bardzo się zmienił - Noel pojawił się tuż obok i przyglądał się portretowi. - Ale w środku pozostał taki sam - odparła Sam. - Mam nadzieję. Noel zamyślił się na chwilę. - Odnoszę wrażenie, że wasze klany łączy ze sobą silna więź. - Zawsze czułam się tak, jakbyśmy stanowili jedną wielką rodzinę powiedziała Sam i spojrzała w stronę Laurel i Keenana, którzy właśnie flirtowali ukryci za wazonem z liliami. - Cullen, ja i Teague byliśmy jak trzej 26
muszkieterowie, a kiedy udało nam się oderwać moją siostrę Erin od wiolonczeli, stawaliśmy się grupą czworga poszukiwaczy przygód. Dokazywaliśmy na koniach, szalejąc po całej posiadłości Mackenziech. Skakaliśmy przez ogrodzenia i żywopłoty w pogoni za nikczemnymi złoczyńcami. Krążyliśmy między posiadłościami Mackenziech i Larków. Wychowaliśmy się w braku poczucia jakichkolwiek granic, podziałów czy odrębności. - A Whitney? - Och, panna Sheridan nigdy nie dokazywała. Zwykle spędzała czas z panną Barrisford na wnikliwej analizie ostatniego numeru „Vogue'a". Czasami jednak przyłączała się do nas. Na przykład, kiedy organizowaliśmy wyprawy nad jezioro Mackenziech, albo pikniki w starym lesie. Wszystko to było takie... cudowne. Kiedy Teague zginął- znów spojrzała na portret -straciłam brata. - A nie przyszłego męża? - O nie - odparła z uśmiechem. - Moja uwaga skierowana była na Culleną, zapomniałeś już? Poza tym prawo do Teague'a rościła sobie Whitney. Jakie miałam szanse? Ona zawsze sięgała po to, co najlepsze, a Teague, mówiąc krótko, nie miał żadnej konkurencji. - Był bardzo przystojny - zauważył Noel. - Teague był wspaniały - powiedziała otwarcie Sam. - I wiedział o tym. Na szczęście miał rozsądnych rodziców, którzy nigdy nie dopuścili do tego, żeby woda sodowa uderzyła mu do głowy. - Fantastyczna rodzina - stwierdził Noel, kiedy Laurel zaczęła się śmiać z czegoś, co Keenan wyszeptał jej na ucho. - U Mackenziech piękno jest dziedziczne. - Nie tylko u nich, Samantho. Roześmiała się. - Wypiłeś za dużo wina, monsieur. A gdzie jest moja zachwycająca przyjaciółka? - zapytała płynną francuszczyzną. Uśmiechnęła się, widząc jego zaskoczenie. - Cullen zabrał ją na dwór, by zaczerpnąć świeżego powietrza. I żeby wreszcie trochę swobodnie pogruchać - odpowiedział także po francusku. - A ty przyszedłeś zająć się mną- ciągnęła dalej w jego ojczystym języku - zamiast wyjść i przeszkodzić Cullenowi w zalotach. Monsieur, pan jest zbyt wspaniałomyślny. Zaśmiał się głośno. - Ponieważ to pierwszy dzień Cullena w domu, wyjątkowo pójdę na ustępstwo. Zresztą spędzanie czasu z tobą nie jest żadnym poświęceniem. Myślę, moja mała, że masz dużo więcej do zaoferowania niż ludziom się wydaje. Rozbawiło to Sam. - Zawsze flirtujesz z każdą napotkaną kobietą?
27
- Ja nie flirtuję. Mówię szczerą prawdę. Cieszę się, że nie znalazłem jeszcze farmy, która by mi odpowiadała, bo będę miał więcej czasu, żeby odkryć zalety, jakie tak starannie skrywasz. - O rety - powiedziała zdumiona Sam. - To zabrzmiało jak propozycja. Mam nadzieję, że mówisz poważnie. Noel zaśmiał się i pocałował ją w rękę. - Powiedz tylko słowo, Samantho. - Może zaoszczędzę trochę czasu, gdy od razu każę sobie ukręcić głowę i podać ją Whitney na tacy. Noel uniósł swe ciemne brwi. - Sądzę, że wciąż jestem wolnym strzelcem. Samantha spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Czy ty naprawdę niczego się nie nauczyłeś o Whitney w ciągu tych dwóch tygodni?
28
Rozdział trzeci Cześć, Andy! - zawołała Sam, zeskakując z Magica. Był upalny, niezbyt już wczesny poranek. - Daj mu kilka marchewek z cukrem, kiedy ochłonie. Ma za sobą bezbłędny bieg przełajowy. - Dobry chłopiec - powiedział stajenny, Andy Bream, stylizujący się na punka, i poklepał konia po szyi. Chwycił uzdę i cugle Magica, po czym podał Sam lejce Flory Lark - dereszowatej klaczy, która spokojnie stała za jego plecami. Tak jak pozostali stajenni Samanthy, Andy opiekował się sześcioma końmi. Na wszystkich innych farmach stajenni odpowiadali najwyżej za trzy konie. - Flora jest bardzo zgrzana. Nie było mowy o spokojnym spacerze, cały czas chciała ganiać. Sam rzuciła klaczy groźne spojrzenie. - Skończ z tym raz na zawsze - rozkazała. Flora parsknęła. - Kiedyś tu rządziłam - powiedziała Sam z westchnieniem i podeszła do klaczy, żeby sprawdzić napięcie popręgów wokół jej brzucha. - Tak, tak, nie zwracaj na mnie uwagi. Przecież przeleciałam tylko kilka tysięcy kilometrów, żeby się tu dostać. Zaskoczona Sam krzyknęła z przerażeniem i obejrzała się za siebie. Na płocie ogradzającym wybieg dla koni siedziała jej siostra. Była opalona i szalenie elegancka. W białych spodniach i bluzce, z brązowymi włosami opadającymi na ramiona wyglądała przynajmniej na pół-Włoszkę. - Erin! - zapiszczała Sam, nie bacząc na to, że rozstraja delikatne nerwy swoich dwóch najlepszych koni. Rzuciła się na siostrę i uścisnęła ją z całych sił. - O Boże, o mój Boże, nie wierzę własnym oczom - paplała jak najęta, tuląc siostrę tak, że ta nie mogła złapać tchu. - Co ty tu robisz? Kiedy przyjechałaś? Nie mogę wprost uwierzyć! Bezbronnej Erin nie pozostało nic innego jak odwzajemnić uścisk siostry. - Teraz to jest właściwe przywitanie. - Co ty tu robisz? - zapytała niecierpliwie Sam, wciąż obejmując siostrę. Powinnaś szaleć w Rzymie, łamać serca Włochów i od czasu do czasu grać na wiolonczeli. - Ależ to był tylko pierwszy etap mojego wielkiego planu, a ja już przeszłam do drugiego. Kiedy ci o nim opowiem, poznasz odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. Pamiętasz, mówiłam ci, że od wielu lat różne organizacje przymierzały się do utworzenia Narodowej Orkiestry Symfonicznej w Waszyngtonie. Wreszcie sfinalizowali projekt. Przyleciałam wczoraj i przeszłam dwa etapy eliminacji, co oznacza, że na pewno się zakwalifikowałam. W przyszłym tygodniu odbędą się ostatnie przesłuchania i zapadną decyzje.
29
- Będziesz pierwszą wiolonczelistką! Jestem pewna - powiedziała Sam, mocno przytulając siostrę. - Cóż, na pewno tak się stanie - odparła Erin, uśmiechając się od ucha do ucha - mimo sporej konkurencji. A wszystko to sprowadza się do tego, że wracam na dobre do domu. Samantha spojrzała na siostrę z niedowierzaniem. - Żartujesz. - Nie - odparła Erin zadowolona z siebie. - Z dojazdami nie będzie kłopotu. Jesteś więc skazana na mnie do czasu, kiedy zdecyduję się wydać za jakiegoś przystojniaka o wielkich możliwościach, zarówno seksualnych, jak i intelektualnych. A to oznacza, że utknę tu na wieki. - Świat zmienia się w zastraszającym tempie - stwierdziła Sam z zadumą w głosie. Erin zaśmiała się i objęła siostrę w talii. - To najlepsza okazja, żeby napić się szampana. No, chodź - powiedziała, ciągnąc Samanthę do domu. - Poszukajmy jakiejś flaszeczki albo dwóch. - Panno Lark, poproszę któregoś stajennego, żeby poćwiczył Florę zawołał za nimi Andy. Sam odwróciła się zdziwiona i spojrzała na Andy'ego, który trzymał jednocześnie dwa konie. Zapomniała o pracy na całe dwie minuty! Oczywiście było zbyt wiele do zrobienia, żeby pozwolić sobie na jakąkolwiek przerwę, ale... Popatrzyła na stojącą za nią rozpromienioną Erin. Ale ile razy młodsza siostra wraca na dobre do rodzinnego gniazda? - Dziękuję, Andy - powiedziała i poprowadziła Erin w stronę domu. - Chodź, sprawdzimy, czy choć raz w życiu uda nam się zmusić Calidę do okazania emocji. To był sukces. Zawsze powściągliwa Calida nie piszczała co prawda jak Sam, ale gapiła się na Erin jakby zobaczyła zjawę i paplała po hiszpańsku przez dobre dziesięć sekund, nim zdała sobie sprawę, co robi. Szybko zapanowała nad sobą, ale dziewczęta poczuły się aż nadto usatysfakcjonowane. Erin i Sam wyciągnęły butelkę szampana, dwa kieliszki, i ewakuowały się do pokoju na parterze. Stanowił on luźne połączenie salonu, jadalni i bawialni; dalej znajdowała się kuchnia i spiżarnia. Erin wyciągnęła się na stylowej sofie, a Sam usiadła naprzeciwko na krześle i nalała szampana. - Na wieki piach pod powieki - powiedziała Erin, wznosząc kieliszek - L 'chaim - dodała Sam, kończąc ich tradycyjny toast. Opróżniły kieliszki jednym haustem i Samantha natychmiast znów je napełniła, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha. Erin wróciła do domu. Dzieliły je zaledwie trzy lata różnicy, ale każda z nich stanowiła niemal przeciwieństwo drugiej - na tyle, na ile niepodobne do siebie mogły być siostry. Przez bardzo długi okres Erin stanowiła dla Sam nierozwiązywalną za gadkę. Jako dziecko wolała siedzieć w domu i słuchać muzyki albo grać na 30
wiolonczeli, niż jeździć konno. W końcu jednak Sam znalazła klucz do wnętrza siostry, kiedy udało jej się przebić przez pancerną skorupę złożoną z nut i strun. Erin była silna i Sam się to podobało. Szanowała w niej tę cechę. Miała też fantastyczne poczucie humoru, dzięki któremu w życiorysie Sam zapisało się sporo chwil niepowstrzymanego śmiechu. Poza tym, Erin doskonale znała się na wszelkich sztuczkach, jakimi posługiwali się mężczyźni, żeby uwodzić kobiety. W tej dziedzinie była nieocenioną wprost skarbnicą wiedzy, kiedy Sam zaczęła się w końcu interesować tymi sprawami, studiując na Sorbonie. - Czy wiesz - powiedziała Sam - że wczoraj wysłałam do ciebie pięciostronicowy elaborat? Erin uśmiechnęła się do niej radośnie. - Zdradź mi wszystkie nowiny, przynajmniej te o „trójkącie miłosnym". Twój ostatni list był lepszy niż powieść z dreszczykiem. Cała aż drżę z niecierpliwości. Sam ze smutkiem pokręciła głową. - Muszę ci powiedzieć, że ostatni tydzień okazał się niezwykle kształcący. Dosłownie jakby się oglądało adaptację chińskiej sztuki. Cullen zmienił dom Sheridanów w dżunglę. Każdy stolik i półka zastawione są kwiatami we wszystkich gatunkach i kolorach, jakie można sobie wymyślić. Oprócz tego, oczywiście, Whitney dostaje europejskie czekoladki, koszmarnie drogie błyskotki od Cartiera i Tiffaniego oraz pluszowe misie i lalki Barbie w ślubnych strojach. Na dodatek grę planszową „Tajemnicza randka" z podobizną Cullena na każdej karcie. Noel natomiast oddał się pisaniu poezji, która, trzeba przyznać, nie jest najgorsza. Wysyła jej kosze piknikowe, załączając niedwuznaczne propozycje, a zeszłej nocy sprowadził irlandzkich skrzypków i śpiewaków, żeby wykonali dla niej serenadę. Erin zanosiła się od śmiechu, aż zaczęła się krztusić. - Och, tak strasznie się cieszę, że wróciłam do domu! Musimy wyprawić przyjęcie powitalne, a potem urządzić jakąś grupową przejażdżkę konną, żebym mogła przyjrzeć się z bliska tej miłosnej wojnie podjazdowej. Erin Lark nigdy nie rzucała słów na wiatr. Po godzinie, kiedy już zdążyła opowiedzieć parę historii o swoich - muzycznych i miłosnych - sukcesach we Włoszech, po butelce szampana i obfitym lunchu, nieco łagodzącym efekty wywołane alkoholem, Erin pomagała Calidzie w przygotowaniu wykwintnych potraw. Jednocześnie plotkowała przez telefon z Keenanem, którego od dziecka wprost ubóstwiała. Państwo Mackenzie, Noel Beaumont i Barrisfordowie przyjęli zaproszenie na kolację. Samantha, zadowolona, że widzi siostrę szczęśliwą, wróciła do stajni. Następnego ranka Sam znów myślała o Erin zamiast o pracy, wymagającej tyle uwagi i wysiłku. Jechała obok siostry na Lark Nessie, a Erin na Lark Noktur nie, jednym z ostatnich koni czystej krwi, należących do
31
Larków. Przecież od powrotu Erin nie minęła nawet doba. Nie należało wykazywać się małostkowością, jeśli chodziło o obowiązki. Zwolniły tempo i spacerkiem pojechały przez łąkę, żeby uniknąć zderzenia z Cullenem i Noelem; oni także jeździli na koniach, tyle, że po obu stronach Whitney, która jechała przed nimi w niedużej odległości. Cullen, Sam i Erin ubrani byli zwyczajnie, w dżinsy i podkoszulki z krótkimi rękawami. Za to Whitney, jak zwykle, kiedy jeździła konno, miała na sobie bryczesy. Uważała, że podkreślają jej figurę. I miała rację. Noel także wystąpił w bryczesach. Ale z jego strony było to zamierzone posunięcie, które miało na celu przyćmienie rywala - nie omieszkał poinformować o tym Erin i Samanthy. - Męska wojna podjazdowa - powiedziała Sam i pokręciła głową, kiedy tamci znacznie je wyprzedzili. Erin cieszyła się jak dziecko w sklepie z zabawkami. - Jak widać, Sam, Whitney załatwiła Cullena w pięknym stylu. Biedaczek wygląda bardzo mizernie, z Noelem nie jest o wiele lepiej. Idę o zakład, że w ciągu ostatnich dwunastu godzin nie dała mu się nawet pocałować. Jeśli się mylę, zjem swoją dżokejkę. Sam zaśmiała się w głos. - Trzeba przyznać Whitney, że umie panować nad sobą. Niewiele kobiet potrafiłoby się oprzeć Noelowi, gdyby chciał je pocałować. - Myślę, że to raczej kwestia chłodnego rachunku niż powściągliwości. Najprawdopodobniej zorientowała się, iż Noel należy do mężczyzn, którzy uwielbiają zdobywać, ale kiedy już dostaną to, czego chcieli, natychmiast się nudzą. Dopóki utrzyma go na dystans, dopóty będzie nią zainteresowany. - Dość szybko rozszyfrowałaś francuskiego gościa Mackenziech. - Nie pamiętasz już, kto udzielał ci praktycznych wskazówek w ciągu trzech rozpustnych lat na Sorbonie? Sam westchnęła. - Wciąż zapominam, że jesteś światową kobietą i tylko wyglądasz tak diabelnie niewinnie. Erin roześmiała się. - Pamiętaj, że jestem wilkiem w owczej skórze. Niech Bóg błogosławi geny. Uwielbiam demaskować mężczyzn. Szczerze mówiąc, lubię też ich usidlać. Ty także kiedyś to lubiłaś. Dlaczego nie wykonałaś żadnego zachęcającego gestu w stronę Noela? - Noela? - wykrzyknęła zaskoczona Samantha. - Oczywiście. Widziałam jak na ciebie patrzy. Jest tobą zainteresowany. Powinnaś to wykorzystać. Zabaw się trochę. Zafunduj sobie romans. Daleko przed nimi Noel umyślnie zbliżył się na swym gniadym koniu do Whitney na tyle blisko, żeby ocierać się kolanem o jej kolano. Sam skrzywiła się. - Erin, bądź realistką. On szaleje za Whitney.
32
- Mężczyźni na ogół szybko i z radością zmieniają obiekt zainteresowań uparcie i z beztroską w głosie stwierdziła młodsza siostra. - A ty jesteś kobietą, która z łatwością odwróciłaby jego uwagę od Whitney. - Objadłaś się jakichś prochów? - Nie. Po prostu wierzę w ciebie. Poza tym nie jestem tak zaślepiona urodą Whitney, jak ty. Mogłabyś z nią wygrać, Sammy. - Może w innym życiu. Pół godziny później przekazała Lark Nessa stajennemu i poprosiła, żeby przyprowadził Florę. Andy Bream zrobił, o co prosiła, następnie złożył obie dłonie i pomógł Sam wskoczyć na grzbiet dereszowatej klaczy. Skurcz w żołądku nieco zelżał. Znów zajęła się pracą. Była prawie dziesiąta wieczorem, kiedy Sam ruszyła w długą drogę ze stajni do domu. Biały, drewniany dom z zielonymi okiennicami i stromym, smołowanym dachem miał już trzysta pięćdziesiąt lat. Od czasów Jeremiaha, który jako pierwszy z Larków osiadł na tej ziemi, był to ich dom rodzinny. Przez lata poddano go licznym rozbudowom i renowacjom, ale to właśnie tu mieszkali wszyscy Larkowie. Jeremiah był jednym z pierwszych osadników na terenach później przekształconych w okręgu Loudoun. Zajął jednak niewielką połać ziemi około trzech tysięcy hektarów. Przez pokolenia zmalała ona do tysiąca dwustu. Potomkowie Jeremiaha nie wykazywali nadmiernych ambicji. Wystarczało im, że byli w stanie utrzymać się z tej ziemi tak, żeby wieść spokojne, wygodne życie. W przeciwieństwie do Larków ród Mackenziech pracował na swoją pozycją już od czasów, kiedy Aidan Mackenzie przywłaszczył sobie ponad osiem tysięcy hektarów doskonałej ziemi przylegającej do jego posiadłości. Ale farma i hodowla koni nie mogły na zbyt długo zaspokoić ich ambicji. Wkrótce rozszerzyli swą działalność na politykę, bankowość i handel morski. Następnie dziadek Cullena zapadł na gorączkę kupowania ziemi, czym sprawił, że Mackenzie stali się największymi posiadaczami ziemskimi na Florydzie, w Teksasie i południowej Kalifornii. Obecnie, Cullen rozbudował interes rodzinny na skalę światową, tworząc gęstą sieć firm, która zdawała się pompować pieniądze na ich konta niczym hydrant. Odwieczna rozbieżność w dążeniach sprawiła, że rodziny Larków i Mackenziech zawsze łączyły dobre stosunki. Larkowie nigdy nie pragnęli tego, na czym zależało Mackenziem. W rzeczywistości nie potrafili pojąć kryteriów, jakimi kierowali się Mackenzie. Według rodziny Sam, tamci mieli dużo więcej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić, więc po co chcieć jeszcze więcej? Ale przez lata tolerowali ich dążenia tak samo, jak oni tolerowali równie niepojęty brak ambicji Larków.
33
To spokojne współżycie uległo teraz zachwianiu. Otwarty kabriolet bmw ryczał wściekle, sunąc wzdłuż Mackenzie Lane. Sam westchnęła. Biedny Cullen, Whitney dobrze wiedziała, za które sznurki pociągać. Była jeszcze w drodze do domu, kiedy czerwony mercedes 450 SL wolno wjechał na podjazd Larków. Whitney wpadła z wizytą. Zanim Samantha dotarła do frontowej werandy, Whitney już tam siedziała, wygodnie usadowiona na białej huśtawce, i popijała mrożoną herbatę, którą zapewne podała jej Calida. - Witam, panno Sheridan - powiedziała Sam i usiadła na najwyższym stopniu werandy, opierając się o białą tralkę. - Dobry wieczór, panno Lark - powitała ją leniwie Whitney. - Chodźmy do domu. - Dziękuję bardzo. Wolałabym zostać tutaj. - Widziałam Cullena. Jechał drogą - powiedziała Sam. - Wyglądał na zalanego. - Mogłabyś nie wyciągać pochopnych wniosków - zaoponowała Whitney. - Cullen był wściekły. Poprosił mnie o rękę, a ja odmówiłam. - Co zrobiłaś?! - wybuchnęła Sam, szczerze przerażona. - Nie myślisz chyba, że zgodziłabym się za pierwszym razem, prawda? odparła Whitney nonszalancko. - Za pierwszym razem...?! Whitney, a jeśli Cullen tak się wściekł z powodu twojej odmowy, że nie poprosi cię po raz drugi? Śmiech Whitney zadźwięczał jak muzyka. - Boże, Sam. Ty kompletnie nic nie wiesz o mężczyznach! Naturalnie, że znów poprosi mnie o rękę. A jeśli trzeba będzie, to nawet kilka razy. Aż do skutku, kiedy w końcu się zgodzę. W Samancie wszystko się zagotowało. - Kompletnie ci odbiło? Jak śmiesz traktować Cullena w ten sposób? eksplodowała, zaskakując przyjaciółkę. - Harował jak wół przez ostatnich dwanaście lat, żeby zapewnić ci warunki, jakich żądałaś. Zasłużył na twoją miłość i wsparcie, a nie na te twoje wieczne gierki. Należy mu się odrobina szczęścia, Whitney, a to oznacza szybkie zaręczyny i jeszcze szybszy ślub. Dlaczego tak bardzo starasz się utrudnić to wszystko? Musi wreszcie do ciebie dotrzeć, że Cullen to najlepsza rzecz, jaka spotkała cię w życiu. Dlaczego sama bronisz się przed własnym szczęściem? Whitney zarumieniła się ze złości. - A ty jak śmiesz kwestionować mój wybór sposobu, w jaki chcę prowadzić ten romans? - zapytała. - Cullenowi i Noelowi odpowiada ta gra. Znają zasady. Gdyby było inaczej, dawno by się wycofali. - Miłość nie jest grą! - Ależ oczywiście, że jest - rzuciła Whitney niecierpliwie. - To najważniejsza gra i mam zamiar wygrać ją na swoich warunkach. Missy Barrisford rozumie mnie, dlaczego ty nie potrafisz? Cullen kazał mi czekać 34
sześć długich lat nim zdecydował, że nareszcie gotów jest mnie poślubić. Sześć lat! Ja w tym czasie musiałam siedzieć z boku i patrzeć, jak moje przyjaciółki wychodzą za mąż. Dobry Boże, Sam, Missy zdążyła już wyjść za mąż i się rozwieść! Teraz moja kolej, żeby kazać mu trochę poczekać i zrobię to, a ty nie wtrącaj się do tego! Whitney wybiegła jak burza i popędziła do samochodu. Piękna, nieprzejednana bogini, pewna słuszności swego gniewu. Sam patrzyła na odchodzącą Whitney, ale nie była już zła, raczej przybita. Ona i Witney rzadko się kłóciły. Nawet jako dzieci świetnie się dogadywały. Dlaczego więc tak się wściekła? - Jest już późno - wymamrotała, po części, by usprawiedliwić swoją złość, po części, by dłużej nie zawracać sobie tym głowy - i wstała. Weszła do klimatyzowanego pokoju dziennego, zostawiając upał i wilgoć za sobą. Drzwi trzasnęły za jej plecami, lecz zdążyła jeszcze zauważyć, jak Callida i Bobby pośpiesznie odskakują od siebie. Sam ugryzła się w język. Miłość unosiła się w powietrzu w ten czerwcowy wieczór, ale z jakichś powodów miłosna atmosfera wprowadziła Sam w parszywy nastrój. - Dobry wieczór, Sam - powiedział Bobby. - Dobry wieczór, Bobby. - Spóźniłaś się na kolację - poinformowała ją Calida, przygładzając czarne włosy. - Miałam trochę pracy niecierpiącej zwłoki - odparła Sam i ruszyła do swojego biura, które znajdowało się w zachodnim skrzydle domu. - Zjem kanapką. Weszła do małego biura i zastała tam Erin, leżącą z nutami w ręku na starej kanapie z zielonej skóry. - Ale była burza - skomentowała Erin, nie odrywając wzroku od nut. Wszystko tu słyszałam. - Świetnie - wymamrotała Sam i padła na krzesło obok biurka, przyglądając się rzeczom leżącym na blacie. Cullen oświadczył się Whitney... Wiesz, Erin, ja po prostu nie rozumiem gry, którą prowadzi Whitney. Erin spojrzała na nią znad kartek. - Myślę, że to kwestia priorytetów. Nie rozumiesz jej, bo zawsze coś innego uważałaś za ważniejsze. - Nieprawda! Erin uśmiechnęła się. - Whitney, mimo wszystkich swoich machinacji, woli raczej być prowadzona za rękę, aniżeli dowodzić. Ocenia siebie przez pryzmat tego, jak oceniają ją inni. Sądzi, że ślub z odpowiednim mężczyzną na jej warunkach będzie największym sukcesem i jednocześnie spełnieniem. Ty z kolei nie dbasz o to, jak inni cię oceniają. Nie uważasz, że małżeństwo to szczyt powodzenia. Nie rozumiesz jej, bo nade wszystko cenisz niezależność, podczas gdy Whitney woli uzależniać się od innych. 35
- Whitney? Nie rozśmieszaj mnie. - Myśl sobie co chcesz. Nawiasem mówiąc, jedyne, co łączy cię z Whitney to to, że zawsze stawiacie na swoim. Późno dziś wróciłaś. - Miałam sporo pracy. Przepraszam - powiedziała Sam z poczuciem winy. - Chciałabym, żebyśmy mogły tygodniami robić zakupy, chodzić do restauracji i pożerać wzrokiem facetów kręcących się po sklepach, ale to jest farma, na której się ciężko pracuje. Żyjąc w takim miejscu... - ...trzeba pracować - dokończyła Erin, siadając na kanapie. - Wiem, wiem, mnie też to wbijali do głowy. Nie przejmuj się, Sam. Będę tak zajęta graniem przed ostatnim przesłuchaniem w przyszłym tygodniu, że prawdopodobnie zapomnę o twoim istnieniu. - Ach, ci zwariowani Larkowie. - Tacy już jesteśmy - powiedziała Erin i szeroko się uśmiechnęła. - To musi być w naszych genach. - Albo w jedzeniu - zażartowała Sam. Do biura weszła Calida z tacą, na której niosła jedzenie. Sam starała się, żeby rozmowa z Erin toczyła się lekko i przyjemnie. Wreszcie młodsza siostra poszła spać. Wtedy Samantha pochyliła się nad biurkiem i spojrzała na czarne grzbiety ksiąg rachunkowych. Nienawidziła wszystkiego, co reprezentowały.
36
Rozdział czwarty Z rękami wsuniętymi w kieszenie dżinsów Cullen szedł spacerkiem w kierunku jednego z trzech podestów, przeznaczonych do prezentacji umiejętności koni. Nad jego głową ptaki śpiewały radośnie, a intensywny zapach ziemi i końskiej sierści wypełniał mu płuca. Keenan stał na środku podestu. Miał na sobie bryczesy, podkreślające jego smukłą sylwetkę, i białą koszulę z długimi rękawami. Zawsze ubierał się w ten sposób do pracy. W tej chwili trenował Pride'a na lonży, wydając mu słowne polecenia. Koń biegał kłusem dookoła, a Keenan uśmiechał się, ponieważ ośmioletni rumak był strasznie rozbrykany, ale wynikało to raczej z radości przebywania na świeżym powietrzu, niż z nieposłuszeństwa. Pride to wspaniałe zwierzę. Cullen wskoczył na ogrodzenie i pozostał na nim, upajając się siłą i gracją konia. - Widzę, że i w domu jesteś na etacie bankiera - przywitał go Keenan, nie spuszczając swych niebieskich oczu z Pride'a. Cullen uśmiechnął się. Jego ojciec nigdy nie przebierał w słowach. - Daj spokój, tato. Przez godzinę wisiałem na telefonie, rozmawiając z naszym londyńskim biurem. - Masz ciężkie życie, synu. - Ma swoje dobre strony. Mama mówiła, że chciałeś się ze mną widzieć. - Właściwie chciałem się z tobą widzieć przez dziewięć ostatnich lat, może nawet dłużej. Dobrze, że przyjechałeś, żeby trochę z nami pobyć, a nie tylko wpadłeś na parę dni. - Dzięki. Keenan co chwilę zmieniał kierunek biegu Pride'a. Wszystko odbywało się pod ścisłą kontrolą. Koń nastawił uszu i ze zniecierpliwieniem obserwował, co też nowego może przynieść bieg w drugą stronę. - Twoja matka i ja nie mamy, naturalnie, nic przeciwko twojej dbałości o interes i rodzinną fortunę. - Kamień spadł mi z serca. Keenan rzucił mu spojrzenie, w którym dało się dostrzec tłumione rozdrażnienie. - Ale przychodzi taki moment - ciągnął dalej - kiedy nawet Mackenzie musi sobie powiedzieć, że co za dużo, to niezdrowo. Chodzi mi o to, że nie mam pojęcia co, u diabła, masz zamiar zrobić z tymi wszystkimi pieniędzmi, które zarobiłeś. W przeciwieństwie do sułtana Brunei, nie gustujemy w niezniszczalnych, złotych klapach sedesowych. - Zawsze podziwiałem wasze poczucie smaku. Keenan gwałtownie zatrzymał konia, odwrócił się, wziął się pod boki i zgromił syna wzrokiem.
37
- Nasza rodzina zawsze była ambitna, ale nikt nigdy nie cierpiał na obsesję pracy. A ty jesteś pracoholikiem, synu, i to właśnie martwi twoją matkę. Szczerze mówiąc, mnie także to martwi od kilku dobrych lat. Skończ z tym wreszcie. - Tak jest! - powiedział Cullen, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. - W życiu liczą się nie tylko pieniądze i... - dodał Keenan, nim Cullen zdążył wtrącić coś więcej - .. .nie tylko Whitney Sheridan. Kiedy więc masz zamiar przysiąść na swoim bogatym tyłku i choćby przez lato pomóc tu trochę? - Przestań, tato. Jestem na wakacjach. Poza tym przekonywanie Whitney do małżeństwa stało się całodobowym zajęciem. Jeśli teraz odpuszczę, zrujnuję wszelkie szanse na uczynienie was dziadkami. - Bzdura - obruszył się Keenan, podczas gdy Pride darł ziemię kopytami, zniecierpliwiony bezczynnością. - Fakty są takie, że Missy Barrisford wyciągnęła Whitney na weekend do Nowego Jorku, a ty siedziałeś tu sam i zbijałeś bąki. - Tato, bądź realistą. Masz doskonałą ekipę, która zajmuje się dokładnie wszystkim na tej farmie. Nie ma tu źdźbła trawy, rosnącego nie na swoim miejscu ani konia pozostawionego nawet na minutę bez opieki. Jestem tu zbędny. - Serce mu się kroiło, kiedy wypowiadał te słowa. Przez moment zaparło mu dech w piersiach. - Tylko bym przeszkadzał. Keenan milczał przez chwilę. Pride znowu rozpoczął kłus. - Twoja matka i ja mieliśmy nadzieję, że teraz, kiedy w końcu zdecydowałeś się ożenić, osiądziesz tu na dobre. Tu jest twój dom, synu. - Tu jest moja rodzina, ale nie moje życie. - Boże, czemu tak ciężko było mu to powiedzieć? - Whitney i ja mamy zamiar większość czasu mieszkać za granicą, wiesz o tym, tato. Chyba wystarczająco często rozmawialiśmy na ten temat. - Mieliśmy nadzieję, że zmienisz zdanie - Nasze biura w Londynie, Nowym Jorku i Hongkongu z pewnością by zaprotestowały. Nie mówiąc już o Whitney. Wyobrażasz sobie, co by mi zrobiła, gdybym jej powiedział, że zostajemy w Wirginii? - Na myśl przychodzi mi wiwisekcja. - No właśnie. - Ty jeszcze nie włożyłeś obrączki na jej palec, ale ona już dawno wzięła cię na smycz. - Mężczyzna, który zmienia się w roztrzęsioną galaretę, kiedy tylko mama podniesie głos, nie powinien robić takich uwag - wypalił Cullen. - W galaretę, drogi panie? W galaretę?! - ryknął Keenan i wytrzeszczył oczy na syna. - W roztrzęsioną galaretę - poprawił go Cullen zadowolony z siebie i zeskoczył z ogrodzenia. - Cieszę się, że mogliśmy pogadać jak ojciec z synem. Dumny jak paw ze swego zwycięstwa nad ojcem, co rzadko mu się udawało, Cullen powędrował do garażu i wsiadł do czerwonego kabrioletu 38
bmw. Przejechał trzy kilometry wzdłuż Mackenzie Lane i dotarł do domu Sheridanów, który stał tam jeszcze przed wojną secesyjną. Był to jeden z niewielu domów w okolicy, który rzeczywiście odpowiadał charakterem typowym południowym rezydencjom. Front domu podpierały cztery kolumny. Dookoła stały drewniane kraty, a po nich pięły się pnącza wisterii. Wewnątrz zaś znajdowała się słynna sala balowa. Dom Sheridanów prezentował się naprawdę imponująco, choć stał na niewielkim skrawku ziemi. Pasował do swych właścicieli, a ci należycie o niego dbali. Senator miał wspaniałych pracowników; utrzymywali oni dom, ziemię, konie, psy oraz żonę i córkę w doskonałej formie. On w tym czasie dyskutował w ratuszu na temat podatków i świadczeń socjalnych. Gdy Cullen wjechał na ceglany podjazd, zobaczył wspomnianą córkę, stojącą przed drzwiami wejściowymi ze swoją przyjaciółką i powiernicą, Missy Barrisford. Missy była o rok starsza od Whitney i o dwa centymetry niższa. Nie wydawała się aż tak pociągająca, jak jej przyjaciółka, ale figurę miała bez zarzutu. Wiedziała o tym. Missy nie była głupia. Jej krótkie jasne włosy przydawały wyglądowi nieco wulgarności, która pozostawała w całkowitej sprzeczności z tym, co Missy miała w głowie. Wyróżniała się bowiem niezwykłym talentem do robienia interesów. Założyła, a obecnie prowadziła sieć ekskluzywnych hoteli w różnych zakątkach świata. Standard miały tak wysoki, że bywali tam tylko najbogatsi. - Spędziłam cudowny weekend - powiedziała Whitney, ściskając przyjaciółkę na do widzenia. Cullen w tym czasie ustawiał samochód. - Ja też - odpowiedziała Missy. - Powinnyśmy częściej to robić. - Nie będziesz musiała długo mnie namawiać - odparła Whitney, uwolniła przyjaciółkę z uścisku i wreszcie dostrzegła Cullena. - Kochanie, jesteś punktualnie. Ja za to potrzebuję jeszcze chwilkę. Daj mi pięć minut na przebranie się. Pa, Missy! - zawołała i wbiegła do domu. - Ciao! - krzyknęła za nią Missy i z uśmiechem odwróciła się do Cullena. - Widzę, że dziś ty jesteś pierwszy. Noela jeszcze tu nie ma. - Pewnie dlatego, że nasypałem mu cukru do baku. Dobrze wyglądasz, Missy. - Cieszę się, że ktoś to zauważa - powiedziała Missy, schodząc z werandy na podjazd. Długa spódnica w szkocką kratę, spod której wyglądały krótkie kozaczki, sięgała jej do kostek. Cienki złoty łańcuszek połyskiwał w słońcu na szyi. - Ty też świetnie wyglądasz. Wielki przypływ gotówki bardzo ci służy. Cullen roześmiał się. - Nadal uważam, że powinniśmy wspólnie robić interesy w Hongkongu. Przejęcie przez Chińczyków nie oznacza wcale, że w mieście nie ma już zapotrzebowania na luksus i prestiż. O ile wiem, te dwa słowa ściśle łączą się z twoimi hotelami.
39
- Jesteś taki miły. Mężczyźni z rodziny Mackenziech zawsze mieli doskonałe maniery. Z wyjątkiem Keenana, oczywiście. Ale przecież Keenan stanowi wyjątek od wszystkiego. - Czasem to irytujące, ale prawdziwe. Słuchaj, Missy - powiedział Cullen, obejmując ją za szyję po przyjacielsku - podejrzewam, że nie bardzo mogę liczyć na to, żebyś szepnęła Whitney jakieś przychylne słówko o mnie i o instytucji małżeństwa, prawda? - Marne szanse - odparła Missy. Roześmiała się, odtrąciła jego rękę i ruszyła do swojego złotego mercedesa. - Od kilku lat próbuję przekonać Whitney, że nie będzie z ciebie żadnego pożytku. - Wielkie dzięki. - W końcu od czego ma się sąsiadów? - zawołała, a jej śmiech zawisł w wilgotnym powietrzu. Whitney prosiła o pięć minut, co, naturalnie, oznaczało co najmniej dziesięć, więc Cullen oparł się o swoje bmw i zastanawiał się, jaką powinien przyjąć strategię, żeby Whitney odechciało się wodzić go za nos przez całe lato. Zanim Whitney się pojawiła, w białych spodniach od Calvina Kleina i w kamizelce bez rękawów, Cullen miał już świetny plan w głowie. Ale wszystko wskazywało na to, że Whitney także miała swoje plany. Ze znajomością rzeczy opowiadała Cullenowi o kredensach i garnkach, zręcznie pomijając temat ich wspólnej przyszłości, o czym kiedyś tak często dyskutowali. Paplała wyłącznie o wspaniałym weekendzie spędzonym z Missy. Cynowe zastawy, srebrne serwisy i georgiańskie kielichy, oglądane przez nią u Tiffany'ego jakoś nie przypominały jej, że czas już podpisać akt małżeński i zagrać marsza weselnego. Nie zapomniała natomiast o nieprzyzwoitej historyjce, którą opowiedziała jej Missy podczas kolacji w Zoe, ekskluzywnej restauracji na Soho. Nie pocałowała go. Nawet z nim nie flirtowała. W Cullenie zaczęła narastać frustracja. Było już późne popołudnie. Zabrał Whitney do Chasers, odnowionej kolonialnej restauracji w Leesburgu. Podawali tam najlepsze obiady, kolacje i wszelkie ciasta, o jakich tylko mógł zamarzyć smakosz tradycyjnej kuchni. W promieniu stu kilometrów nie było miejsca, gdzie lepiej karmiono. Cullen popełnił błąd. Wiedział to od pierwszej chwili, kiedy wszedł z Whitney na zalaną słońcem salą. Rozejrzał się po zatłoczonym wnętrzu i przy stoliku w rogu zobaczył Noela Beaumonta zabawiającego Erin i Samanthę, którym najwyraźniej odpowiadało jego pajacowanie. Frustracja przerodziła się w złość. - Chodźmy lepiej do Tuscarora Mill - powiedział, ciągnąc Whitney za łokieć. - Nie bądź śmieszny - odparła Whitney. - Uwielbiam Chasers. - Szczególnie, kiedy jest tu Beaumont. - Cullen zaczynał tracić panowanie nad sobą.
40
Whitney odwróciła się do niego, jej niebieskie oczy były groźnie roziskrzone. - Cullenie Mackenzie, nie pozwolę, żebyś mi dyktował, z kim wolno mi się przyjaźnić, a z kim nie! Lepiej przyjmij to do wiadomości raz na zawsze! - A ja nie pozwolę ci się ośmieszać i traktować mnie jak służącego albo chłopca do bicia za każdym razem, kiedy jesteśmy w towarzystwie Beaumonta! - Nie wygląda to dobrze - powiedziała Erin, odstawiając kieliszek sangrii. - Rzeczywiście - odparła cicho Sam, przyglądając się rozwścieczonej parze stojącej na środku restauracji. Cullen nie był typem, który łatwo tracił panowanie nad sobą, ale Whitney posiadała niezawodny zmysł do wyszukiwania odpowiedniego guziczka, który po wciśnięciu zawsze wywoływał agresję. - To świetnie, że Cullen sam komplikuje swoją sytuację - stwierdził Noel, kiedy Whitney spojrzała w ich kierunku. - W ten sposób daje mi więcej czasu na przygotowanie przyjemniejszej linii ataku. Och, Whitney, jak czarująco dziś wyglądasz! - powiedział, podnosząc się z miejsca. - Może się do nas przyłączycie? - Noel, jak miło - zamruczała, zanim przywarła do niego całym ciałem i pocałowała go bardzo namiętnie w obecności ponad pięćdziesięciu świadków. Sam przyglądała się im szczerze zbulwersowana faktem, że Whitney umyślnie zrobiła Cullenowi taki afront w miejscu publicznym. - Przy takim podejściu do miłości nie przewiduje się ofiar w ludziach poinformowała ją Erin uśmiechając się. Sam zrobiła kwaśną minę i zaczerwieniła się ze wstydu za swoją przyjaciółkę. Następnie spojrzała na Cullena. Właśnie zbliżał się do nich. Jego zacięte usta nadawały srogi wyraz całej twarzy, która była bardzo napięta. Szare oczy pociemniały z wściekłości. Gdyby tylko mogła powiedzieć lub zrobić coś, co powstrzymałoby nadchodzącą burzę... Ale w głowie miała kompletną pustkę. - Witaj, Erin - powiedział, gdy zbliżył się do stolika. - Dzień dobry Sam. - Cześć, sąsiedzie, jak leci? - spytała Erin radośnie. Jedno spojrzenie wystarczyło, by zmazać uśmiech z jej twarzy. W tym momencie nadeszli Whitney z Noelem. - Cullen, proszę, nie... - zaczęła Sam. - Skoro tak bardzo zależy ci na popieraniu amerykańsko-francuskich stosunków, Whitney - powiedział Cullen uprzejmie, gdy ukochana odwróciła się do niego w ramionach Beaumonta - znam pewną uliczkę w Paryżu, którą może chciałabyś poznać. Whitney przez moment nie mogła złapać tchu, a potem mocno uderzyła Cullena w twarz. Dźwięk poniósł się po całej sali, ucinając wszystkie rozmowy. Cullen roześmiał się. To był fatalny błąd z jego strony. Whitney nie znosiła, kiedy ktoś się z niej śmiał.
41
Jej policzki rozpaliły się do czerwoności. Sięgnęła po ciasto wiśniowe stojące na wózku z deserami i rąbnęła nim Cullena w twarz. Goście w Chasers osłupieli, część z nich wybuchła śmiechem, inni rzucali złośliwe komentarze, ale wszyscy byli zszokowani. Whitney chwyciła Noela za rękę i wyprowadziła go z restauracji. Sam nie patrzyła na ludzi. Patrzyła na Cullena i zamiast resztek ciasta wiśniowego na twarzy, widziała tylko cierpienie w jego szarych oczach, którego nie był w stanie ukryć smutny uśmiech. Erin podała mu serwetkę i Cullen zaczął wycierać sobie twarz. Te pełne bólu oczy rozdzierały serce Samanthy na strzępy. O Boże, co za świństwo Whitney robiła temu człowiekowi! Trzy godziny później Sam rzuciła długopis na biurko i wyciągnęła się na krześle. Westchnęła bardzo głęboko i zaczęła rozmyślać o fortelach Whitney, o biednym Cullenie i o tym, dlaczego niektórzy ludzie cholernie komplikują taką prostą rzecz jak miłość. - Wygląda na to, że nienawidzisz księgowości tak samo jak ja. Sam odwróciła się gwałtownie i zobaczyła Cullena stojącego w drzwiach gabinetu. Miał na sobie nieskazitelnie białą koszulę, rozpiętą u góry. Kępki jasnych włosów klatki piersiowej przebijały się przez białą bawełnę. Czarne dżinsy przylegały do jego długich nóg. Z niewyjaśnionych przyczyn serce Samanthy nagle zaczęło bić szybciej. - „Czy ona potrafi upiec ciasto z wiśniami? O tak. O tak" - zaśpiewała. Cullen wybuchnął śmiechem. Sam uśmiechnęła się do niego. Boże, był wspaniały. - Doczyściłeś się na piątkę - zauważyła. - O rety, dzięki - powiedział i usiadł na biurku. - Szkoda, że ten rozsądek, który bije ci teraz z oczu, gdzieś się ulotnił kilka godzin temu. Cullen skrzywił się. - Rzeczywiście, nie było to moje najlepsze wystąpienie - zgodził się. Uległem atakowi chwilowej niepoczytalności i pozwoliłem Whitney wytrącić się z równowagi. - To właśnie chciała osiągnąć - stwierdziła Sam. - Wiem - powiedział i głęboko wciągnął powietrze. - Whitney jest jak ziarno piasku pod powieką. Uwiera cię i do pewnego momentu człowiek znosi to, ale przychodzi taka chwila, że granica wytrzymałości zostaje przekroczona i wówczas zaczynasz się ciskać jak jakiś cholerny głupiec. - Czy przeczołgałeś się już u stóp mistrzyni rzutu ciastem w twarz i po prosiłeś o wybaczenie? - Taki chyba mój los. Whitney odgrywa teraz „Królową Śniegu" we własnej interpretacji. Sam skrzywiła się.
42
- Panna Sheridan gra na tobie, jak na świetnie nastrojonym instrumencie. - Cóż, to prawda - powiedział uśmiechając się - ale jest tego warta, Sam. - Chyba tak - odparła Sam z uśmiechem, szczęśliwa, że widzi już znacznie mniej bólu w jego oczach. - Wiesz, ty też jesteś tego wart. „Wierny w miłości, nieustraszony w bitwie. Nie było rycerza równego młodemu Lochinvarowi". Cullen ponownie się roześmiał, jego blizna stała się prawie niewidoczna. - Znowu Scott. Marmion. Nie lubię tego utworu. - Nie sprzeczajmy się, Wasza wysokość. Nie rozumiesz mojego współczucia. Ach, ci tępi biznesmeni - powiedziała, kręcąc głową. - Cullen, Whitney nie myśli poważnie o Noelu. Uśmiechnął się do niej tak, że poczuła ciepło w całym ciele. - Wiem o tym, do diabła, Noel też o tym wie, ale lubi zabawiać się moim kosztem. Chciałbym, żeby Whitney skończyła wreszcie z tą grą i pomyślała o mnie poważnie. - O, pomyśli, papciu Warbucks - zapewniła go Sam, wsuwając księgi rachunkowe do szuflady. - Kiedy będzie gotowa. - Zdrowy rozsądek pośród szaleństwa. Niech cię Bóg błogosławi. - Żyję po to, by służyć prawdziwej miłości. - Może powinnaś zastrzelić mnie teraz i skrócić moje cierpienie. - Muszę ci powiedzieć, że potwornie się wygłupiłeś z tym dowcipem o ulicy w Paryżu - powiedziała Sam i uśmiechnęła się. - Ale na razie nie stało się nic, czego nie można by naprawić. Powinniśmy się jeszcze trochę wstrzymać z tym miłosiernym strzałem w tył głowy, przynajmniej do czasu, kiedy popełnisz jakąś niewybaczalną gafę. Na przykład zapomnisz paść na kolana, kiedy Whitney będzie wchodziła do pokoju, lub coś w tym stylu. - Nie płaszczę się przed Whitney. Może zabraknąć mi tchu w piersi z zachwytu, ale jak dotychczas nie jestem przesadnie służalczy. - Mężczyźni są takimi ślepcami - powiedziała Samantha z ciężkim westchnieniem. - Świetnie, kopnij leżącego, ciekawe, czy się przejmie. - Rzecz w tym, że ty przejmujesz się za bardzo. Nie powinieneś pozwalać Whitney, aby doprowadzała cię do takiego stanu. Czy ty nie widzisz, że ona wodzi cię za nos? - Oczywiście, że widzę! - odpowiedział Cullen. - Ale nie będzie przecież prowadzić tych gier do późnej starości, kiedy osiwieję i stanę się kompletnie niedołężny. Sam, chcę się z nią ożenić teraz. W końcu mogę jej dać bogactwo, status i życie, jakie chciałby jej zapewnić Teague. Czego więcej może chcieć? Sam parsknęła śmiechem. - Całkowitej i absolutnej władzy nad tobą, ty głupku. - No cóż, tego nie dostanie - stwierdził stanowczo. - Zawsze wierzyłem w partnerstwo w małżeństwie. Trzeba coś zrobić, żeby Whitney zeszła wreszcie z piedestału i poszła do ołtarza. 43
- Zgadza się. - Siedzieli w milczeniu przez kilka minut, rozważając różne możliwości. Na górze Erin ćwiczyła do ostatniego etapu przesłuchań. Przytłumione dźwięki wiolonczeli tworzyły miłą atmosferę. W pewnym momencie oczy Sam nagle się rozszerzyły. - Rany boskie, mam! - Co? - Użyj jej własnej broni. Zazdrość jest bardzo skuteczna w twoim przypadku, dlaczego nie miałaby być skuteczna w przypadku Whitney. - Chyba mi się to podoba. - Musisz jedynie zaprezentować Whitney jakąś konkurentkę - mówiła Sam z narastającym podekscytowaniem. - Namów którąś z dziewczynek, żeby udawała, że ugania się za tobą, a ty będziesz okazywał zainteresowanie. Wzbudzisz w ten sposób zazdrość w Whitney. Wtedy grzecznie wróci w twoje ramiona i poprowadzisz ją do ołtarza zanim zniedołężniejesz! - Genialne - stwierdził Cullen. Samantha znów usiadła na swoim krześle, a jej radość przerodziła się w smutek. - Ale kto, u diabła, mógłby konkurować z Whitney? Szare oczy zajrzały tak głęboko w źrenice Sam, że zaparło jej dech w piersiach. - Ty - oznajmił Cullen. - Co?! - Sam, przyjaźnimy się przez całe życie - ciągnął. - Musisz mi pomóc. Samantha nigdy w życiu nie czuła się tak zaskoczona. - Cullen, nikt nie potraktuje poważnie mojej kandydatury na rywalką Whitney. - Z pewnością tak się stanie - powiedział i zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, co spowodowało, że na policzki Sam wystąpił rumieniec. - Tylko musisz się trochę ogarnąć, żeby nie wyglądać jak niechlujna chłopczyca. - Słucham?! - Załóż coś innego niż dżinsową bluzką i portki - mówił dalej. - Zrób coś z włosami. Obetnij je, zakręć albo cokolwiek, tylko nie hoduj tego nie śmiertelnego warkoczyka. Wtedy na pewno Whitney stwierdzi, że możesz stanowić zagrożenie. Z jakiegoś powodu Sam przypomniała sobie Phillippe Valentina. Był pięknym, wysokim blondynem. Uganiała się za nim przynajmniej połowa kobiet i jedna trzecia mężczyzn na Sorbonie. Ale dostała go Samantha. W ciągu dwóch paryskich godzin osiągnęła to, że stracił dla niej głowę. Jego towarzystwo sprawiało jej prawdziwą radość. Został jej pierwszym kochankiem, wspaniałym nauczycielem sztuki kochania i niedoścignionym graczem w scrabble. Phillippe Valentin. Nie myślała o nim od wieków.
44
- Poza tym - ciągnął Cullen - przez ostatnie dwadzieścia lat opowiadałaś dookoła, że masz zamiar za mnie wyjść. To stanowi świetny punkt wyjściowy. Twoje zaloty wydadzą się wszystkim całkowicie uzasadnione. A ponieważ znamy się całe życie, nikt się nie zdziwi, że i ja jestem zainteresowany tobą, szczególnie jeśli powstrzymasz się od rzucania we mnie ciastem wiśniowym. - To prawda - potwierdziła Samantha - ale... - Daj spokój Sam, będziemy się świetnie bawić - namawiał Cullen, czarując swym chłopięcym uśmiechem, który przekonał ją do udziału w wielu przygodach, kiedy byli dziećmi. Uśmiech zadziałał. Nie mogła się oprzeć. Ale miała także inną motywację. Cały ten zwariowany spisek mógł przywrócić Whitney zdrowy rozsądek i oszczędzić Cullenowi wiele cierpienia. Łagodził też poczucie winy z powodu zaniedbywania Whitney na rzecz pracy. No i poza tym mógł doprowadzić do zakończenia romansu w sposób, jaki zdarza się tylko w bajkach, na co Cullen z pewnością zasługiwał. Cullen miał rację. Będzie miała niezły ubaw, uganiając się za nim publicznie. - Masz moje pełne poparcie - powiedziała, wyciągając do niego rękę. Cullen potrząsnął nią energicznie, uśmiechając się od ucha do ucha. - Sam, jesteś najlepszym kumplem! - Oto, co pragnie usłyszeć prawdziwa femme fatale - oznajmiła z westchnieniem. - A zatem kiedy zaczynamy? Co robimy? - Co powiesz na to, żeby zacząć od jutrzejszego balu rocznicowego moich rodziców? - zaproponował. - Będzie potwornie dużo ludzi - zauważyła Sam i poczuła jak przebiegają po niej ciarki. - I o to chodzi - stwierdził Cullen. - Im więcej świadków twoich zalotów i mojego rzekomego zainteresowania, tym bardziej Whitney się przejmie. - Po prostu szlag ją trafi - poprawiła go Sam i wzięła głęboki oddech. Dobrze, jutro inauguracja Wielkiego Spisku. - Dobra dziewczynka! - powiedział uszczęśliwiony Cullen, wyciągnął niewielki notes z kieszeni koszuli i chwycił długopis. - Co ty robisz? - Musimy pamiętać o czymś więcej, niż tylko inauguracja. Trzeba za planować wszystko krok po kroku. Uważam, że powinniśmy być widywani razem jak najczęściej, żeby Whitney dała się nabrać - stwierdził i zaczął coś pisać w swoim notesie. - Zacznę wpadać codziennie na lunch. - Na lunch? - spytała. O mój Boże, przy założeniu, że Callida zawsze serwuje czterodaniowe posiłki, i że ona z Cullenem nigdy nie mogą się na gadać, to stanie się cud, jeśli zmieszczą się z tym lunchem w dwóch godzinach. - Wszyscy musimy jeść, Sam - przypomniał jej Cullen. - Najlepiej będę wpadał rano i zostawał aż do posiłku w południe. Powinniśmy także zaplanować jakieś pikniki i kolacje w restauracjach i... 45
- Zaraz, zaraz, zaraz! - powiedziała Sam i wyrwała mu notes z ręki. - Są wśród nas tacy, którzy nadal muszą pracować na utrzymanie. Ty może jesteś na wakacjach, ale ja na pewno nie. Mam stanowczo zbyt dużo pracy, szczególnie w związku z nadchodzącymi rozgrywkami, żeby uganiać się za tobą. - Przepraszam - mruknął lekko zmieszany. - Chyba mnie poniosło. - Układ może być uczciwy tylko wówczas, jeśli ty nadrobisz czas, który ja stracę na spiskowanie z tobą. - Jak? - Możesz dla mnie pracować. Wykonywać to, na co mnie zabraknie czasu. - Na przykład co? - No, nie wiem - powiedziała Sam, odchylając się do tyłu i zakładając nogę na nogę. - Jakieś poranne treningi koni, biegi przełajowe, skoki przez płotki. Tak, to byłoby najlepsze. - Ty chyba zupełnie straciłaś rozum - stwierdził stanowczo. - Czy nie mógłbym po prostu prowadzić twoich ksiąg rachunkowych? - Nie. - Sam, minęło mnóstwo czasu, odkąd ostatni raz trenowałem konia. - Najwyższy zatem czas, aby przypomnieć sobie co nieco. - Zbyt wiele zapomniałem. Zniweczę twoją dobrą robotę. Sam ujrzała w jego oczach lęk, którego się nie spodziewała. Wyprostowała się na krześle. - Cullen - powiedziała delikatnie -jesteś urodzonym jeźdźcem. Wiem, że zostałeś teraz strasznie ważnym biznesmenem, ale jesteś także jeźdźcem. Byłeś doskonały, kiedy miałeś siedemnaście lat. To wciąż tkwi w tobie. Masz to we krwi, w każdym uderzeniu serca i zostanie tam na zawsze. Zaczniemy od prostych rzeczy. Żadnych akrobacji, zwykłe biegi przełajowe i skoki. Mam cztery konie, które wezmą udział w zawodach w Morven Park na poziomie średnio zaawansowanym. Przygotowuję je do skoków. To dla ciebie pestka. Zapewniam cię, że świetnie ci pójdzie. - No cóż - odparł Cullen z lekko drwiącym uśmieszkiem. - Sądzę, że jeśli ty możesz konkurować z Whitney, ja mogę trenować konie. Sam chwyciła jego duże dłonie. - Będzie jak za dawnych lat. Jego ciepłe spojrzenie otuliło ją i przez moment gabinet przestał istnieć. Widziała tylko te szare oczy, słyszała urywane bicie własnego serca i czuła jego dłonie pod swoimi. - Jesteś najlepszym przyjacielem, Sam. - Możesz dać swojemu pierwszemu dziecku moje imię - powiedziała z trudem, trochę zadziwiona nagłym powrotem do rzeczywistości. Kilka minut później stała w oknie swego gabinetu i patrzyła na Cullena, który z wdziękiem najszlachetniejszego konia szedł w kierunku podjazdu.
46
Zawsze lubiła go obserwować, nawet jako mała dziewczynka, choć nigdy mu się do tego nie przyznała. Ego Cullena i tak było dostatecznie rozbudowane. Ale kiedy nikt nie widział, lubiła patrzeć, jak wiatr rozwiewa jasne kosmyki jego włosów, tak jak w tej chwili. Lubiła napawać się widokiem wysokiej sylwetki, począwszy od szerokich ramion, poprzez pięknie wyrzeźbione mięśnie, wąskie biodra, muskularne pośladki, a skończywszy na długich nogach i dużych stopach, na których miał jedynie ciemnobrązowe mokasyny bez skarpetek. Nawet w mokasynach przypominał celtyckiego wojownika. Było w nim coś groźnego. Czuło się fizyczną siłę, trzymaną niezbyt pewnie na wodzy. Cienka blizna na policzku - zmysłowa, a zarazem niepokojąca - wzmagała jeszcze to wrażenie. Jego wygląd zmuszał do wyobrażania go sobie z ogromnym toporem lub mieczem walczącego na polu bitwy, nieświadomego swych ran... A Cullen był ranny. Dlaczego Whitney nie potrafiła tego dostrzec i nie pozwoliła mu w końcu zaznać odrobiny spokoju? Dlaczego nie rozumiała, że śmierć Teague'a wciąż rzucała cień na wszystkie marzenia i nadzieje? Dlaczego nie dawała Cullenowi szczęścia i miłości, na które zasługiwał? Zamiast tego zmuszała go do czołgania się przez druty kolczaste, by wreszcie dostał to, co mu się od dawna należało. Mimo że Sam lubiła swoją przyjaciółkę, uważała, że popełnia wielki błąd, traktując Cullena w ten sposób. Noel znosił to z łatwością, bawiła go ta gra i nie zależało mu na wyniku. Ale Cullen podchodził do sprawy bardzo poważnie. Wynik był sprawą życia i śmierci dla jego serca. Sam westchnęła, gdy straciła go z oczu. Teraz mogła z tego żartować, ale dla małej Samanthy Cullen był bogiem. Dopiero gdy dojrzała, zaczęła postrzegać go jako zwykłego śmiertelnika, ale za to najwspanialszego, jakiego znała. Kiedy po śmierci Teague'a Cullen pogrążył się w nieustającym smutku, jej serce chciało pęknąć na tysiąc kawałeczków. Całą odpowiedzialnością za wypadek winił siebie. Tego Sam też nie mogła znieść. Ze wszystkich sił próbowała dotrzeć do najciemniejszych zakamarków jego duszy, ale było to szokujące i przerażające zarazem. Jako szesnastolatka nie spotkała nikogo, kto nosiłby w sobie równie dużo skrywanego smutku. Uderzyła ją fala gorąca, kiedy przypomniała jej się przysięga, którą złożyła, mając szesnaście lat. Obiecała sobie wtedy, że szybko dorośnie i znajdzie jakiś sposób, żeby pomóc Cullenowi. Cóż, teraz była dorosła, ale przez te wszystkie lata nie udało jej się rozwiać czarnych chmur, wciąż wiszących nad jego głową. To nic, że prawie tutaj nie bywał, nie dając jej w ten sposób zbyt wielu możliwości. Zawiodła, a Samantha Fay Lark nie przywykła do porażek, szczególnie kiedy chodziło o kogoś tak ważnego jak Cullen. Być może ich wspólny spisek da jej drugą szansę dotrzymania obietnicy. Rzuciła okiem na telefon stojący na biurku. Może teraz nastąpił właściwy moment, żeby ruszyć z Wielkim Spiskiem. Powracające wspomnienia o tym, jak przemieniła Phillippe Valentina w topniejącą bryłę lodu, uświadomiły jej, jak 47
istotne w tego typu intrydze jest dobre przygotowanie. Podniosła słuchawkę i wykręciła numer prywatnej linii Whitney. - Czy Noel ukoił już twoje zszarpane nerwy? - zapytała, kiedy usłyszała głos przyjaciółki. - Był wspaniały - odpowiedziała Whitney. - Ty nie byłaś taka wspaniała dla Cullena. - Tylko mi nie mów, że trzymasz jego stronę. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, nie Cullena. Powinnaś mnie bronić po tym, jak się zachował w Chasers. - Dowcip o ulicy w Paryżu był niewybaczalny - powiedziała Sam, opierając się o biurko. - Ale wydaje mi się, że ciasto wiśniowe wyrównało rachunki. Od tamtej chwili Cullen leży krzyżem u twych stóp, nie ma więc chyba powodu, by karać go zbyt długo? - Jest zanadto pewny siebie - odparła Whitney. - Nie pozwolę żadne mu mężczyźnie sądzić, że ma mnie na zawsze bez względu na to, co zrobi. A w szczególności nie pozwolę Cullenowi myśleć, że rzucę mu się w ramiona na jego pierwsze skinienie. - Cullen tak nie myśli. On po prostu wierzy w to, co mu powiedziałaś: że go kochasz, i że chcesz za niego wyjść. - Odrobina niepewności dobrze wpływa na próżność każdego mężczyzny. Spytaj Missy. Samantha nerwowo zamrugała oczami. - Ostrzegam cię, Whitney - powiedziała. - Jeśli nie zaczniesz lepiej traktować Cullena, ja się nim zajmę i zrobię, co w mojej mocy, żeby cię wyeliminować. Whitney wybuchnęła melodyjnym śmiechem. - Czy ty naprawdę wierzysz w to, że Cullen zwróci na ciebie uwagę, skoro ja jestem wszystkim, czego pragnie? - Odmów mężczyźnie, czego pożąda, a zaraz zacznie się rozglądać za środkiem zastępczym. - Być może, ale na pewno nie spojrzy na ciebie - powiedziała Whitney, śmiejąc się jeszcze głośniej. - Mój Boże, Sam, dla Cullena jesteś jego młodszą siostrą. Dłoń Samanthy mocno zacisnęła się na słuchawce. Nie wiedziała czemu prawda tak ją rozzłościła, ale nie mogła nad tym zapanować. - Wkrótce przestanie tak uważać. - Stare nawyki ciężko zwalczyć, a ty nie masz odpowiednich predyspozycji, żeby je z niego wykorzenić. Sam poczuła się smutna, zła i chora, wszystko naraz, ponieważ po raz pierwszy w życiu uświadomiła sobie, iż jej przyjaciółka patrzy na nią z góry, że zawsze nią gardziła, bo uważała ją za kobietę gorszego gatunku. Było jasne, że dla Whitney Samantha Fay Lark była ostatnią kobietą na świecie, która mogłaby stanowić ewentualne zagrożenie dla jej status quo. 48
Samantha czuła się tak, jakby ktoś wylał wiadro pomyj na jej głowę. - Nie potrafisz pojąć, że ja kocham Cullena - skłamała bez zająknięcia. Zawsze go kochałam. Nic nie robiłam, bo on kocha ciebie, a ty kochasz jego. Ale nie będę już dłużej stała bezczynnie i przyglądała się, jak go unieszczęśliwiasz. Jeśli moje starania o niego sprawią, że poczuje się szczęśliwy, nie zawaham się. - Życzę ci powodzenia - powiedziała Whitney przez śmiech. - Będzie ci potrzebne. Obraz Cullena czołgającego się u jej stóp i Whitney doprowadzonej do białej gorączki, tańczył w głowie Samanthy, kiedy się rozłączyły. Odłożyła słuchawkę i poszła na górę do sypialni. Była zła, niespokojna i miała ochotę czymś rzucić, coś kopnąć albo podeptać, żeby odreagować i poczuć się lepiej. Zadowoliła się nastawieniem płyty z utworami Chopina. Potem ściągnęła dżinsy i koszulę. Rzuciła ubrania na stylowe krzesło, stojące obok, powoli przeszła przez pokój i stanęła w beżowych figach i staniku tuż przed wiszącym na szafie lustrem, przyglądając się sobie. Złościła się, nie na Whitney, ale na Cullena, że wciąż traktował ją jak młodszą siostrę, jak chłopczycę, która wymagała wiele zachodu, żeby mogła przypominać kobietę. Miała całkiem przyzwoitą figurę. No dobrze, może była odrobinę za szczupła, ale to dałoby się naprawić bez trudu. Poza tym, podobała się innym mężczyznom. Pożądali jej i lubili spędzać z nią czas, zarówno w łóżku jak i poza nim. Phillippe Valentin był bardzo satysfakcjonującym przykładem. Muzyka Chopina mieszała się ze wspomnieniami trzech kochanków, których miała w Europie. Czuła się taka pełna życia w tamtych czasach. Zawsze było zbyt wiele do zrobienia, do przemyślenia, do powiedzenia i do przeżywania. Każdy dzień był radosny. Każdego dnia czekały ją nowe przygody. Muzyka i filozofia mieszały się z polityką i dyskusjami o filmach. Zawsze było dużo śmiechu. Sprzeczali się o teorie rozwoju cywilizacji i z rumieńcami na twarzach rozmawiali o co pikantniejszych powieściach erotycznych. Może intryga, którą uknuła z Cullenem, przywróci trochę dawnej radości. Otworzyła drzwi dębowej szafy i zaczęła oglądać ubrania, które kupiła w Europie, i od tamtej pory ich nie nosiła. Były wspaniałe, bardzo kobiece, pobudzające wyobraźnię. Uwielbiała nosić je siedem lat temu. Uwielbiała dotyk koronki, satyny i jedwabiu na swojej skórze. Uwielbiała sposób, w jaki mężczyźni patrzyli na nią wtedy. W tych strojach czuła się pełna sił witalnych. Jakie okaże się jutro, kiedy z trenera koni znów przeistoczy się w kobietę? Czy będzie to radosne i ekscytujące? A może poczuje się jak idiotka? Wykrzywiła twarz. Jutro musi zapomnieć o wszystkich zahamowaniach. Najbardziej przerażającą częścią planu wydawała się konieczność prześcignięcia Whitney. Niestety, żeby spisek przyniósł dobre efekty, było to niezbędne. 49
Pomysł prawie niewykonalny, ale jednocześnie wielkie wyzwanie. Nigdy przedtem nie próbowała otwarcie konkurować ze swoją przyjaciółką w żadnej dziedzinie, a już na pewno nie jako kobieta. Uśmiech powoli wpłynął na jej usta. To będzie wielka frajda pokazać Whitney choć raz, na co ją stać i sprawić, żeby Cullen wyrzucił słowo „niechlujna" ze swojego słownika. - Wyglądasz wręcz niebezpiecznie - skomentowała Erin, wchodząc do pokoju. Sam odwróciła się i zobaczyła swoją siostrę opartą o framugę. - Czuję się niebezpiecznie. Brwi Erin uniosły się do góry. - Czy ty coś knujesz, siostrzyczko? - Owszem. - Czy mogą ci jakoś pomóc? - spytała Erin z zapałem. - Przyczep sobie garb i każ się nazywać Igor. Tchniemy nieco życia w starą pannę. - O rety! - powiedziała Erin, radośnie zacierając ręce. Sam uśmiechnęła się jeszcze szerzej, po czym odwróciła się, by znów spojrzeć na swoje suknie. Na pewno nie będzie w nich wyglądała niechlujnie. Fakt, kupiła je siedem lat temu, i trochę już wyszły z mody. Mimo to pomyślała, dotykając cienkiego jak mgiełka zielonego szyfonu - nadają się chyba do wstępnej kampanii, której celem jest sprawienie, by Whitney do strzegła w niej realne zagrożenie.
50
Rozdział piąty Cullen wiązał sobie muchę i myślał, jak zabawnie jest znowu spiskować z Sam. Zbyt długo tego nie robili. Miał nadzieję, że duch przygody, który popychał Sam do wielu szaleństw w dzieciństwie i młodości, nadal tkwi w niej na tyle mocno, by nie wycofała się w ostatniej chwili. Jeśli chodziło o Whitney, półśrodki nie zdałyby się na nic, należało podjąć zdecydowane działania. Wsunął pączek białej róży do butonierki czarnego smokingu, kilka razy przejechał grzebieniem po włosach i związał je w kucyk na karku. W końcu było to oficjalne przyjęcie. Zerknął na swoje odbicie w lustrze garderoby. Nigdy nie patrzył długo w lustro, ponieważ blizna na twarzy przywoływała zbyt wiele gorzkich wspomnień. Ocenił, że wygląda nieźle i odwrócił wzrok. Wciąż myślał o Wielkim Spisku, wiedział też, że jak zwykle kobiety będą zwracały na niego uwagę, lecz tak naprawdę nie marzył o niczym innym poza wzbudzeniem chorobliwej zazdrości w ukochanej Whitney. Za wcześnie jeszcze na wysyłanie zaproszeń ślubnych, ale należało się spodziewać sukcesu. Wyszedł z pokoju i poszedł na półpiętro, skąd mógł obserwować obsługę, biegającą jak w ukropie, żeby zdążyć ze wszystkim na czas. Podekscytowanie sprawiło, że przyszedł za wcześnie. Pierwsi goście mieli pojawić się dopiero za godzinę, co oznaczało, że Noel i ojciec zjawią się za pół godziny, a matka za pięćdziesiąt pięć minut. Był zdany na siebie i nie umiał znaleźć miejsca. Zszedł na dół, przeszedł przez wielki hol z różowego marmuru i dotarł do sali balowej, mieszczącej się na tyłach domu. Przy dobrych chęciach mogło się tu wcisnąć najwyżej dwieście osób. Pozostała setka gości będzie musiała przenieść się do bufetu w jadalni albo zająć miejsca przy stołach karcianych w salonie i pokoju kominkowym, lub w ostateczności udać się na wieczorny spacer po zachodnich ogrodach, dokąd prowadziło wyjście z sali balowej. Gospodyni Mackenziech, Margery Thompson, ustawiła niezliczone bukiety na bocznym stole, obok zimnych napojów dla tancerzy. Williams, ich sprytny i zabawny kamerdyner, prowadził wąskimi schodami na balkon pierwszego przybyłego muzyka. Trzy osiemnastowieczne kryształowe żyrandole zwisały z rzeźbionego dębowego sufitu, świecąc wprost na błyszczącą podłogę. Cullen upajał się elegancją i pięknem wnętrza. Tysiące razy w ciągu minionych dwóch tygodni powtarzał sobie, że nie powinien czuć się taki szczęśliwy z powodu powrotu do domu, skoro przez dwanaście ostatnich lat starał się tego oduczyć. Zajrzał do jadalni, ale tam roiło się od obsługi kuchennej z Rose Stewart na czele. Cullen czuł się zbyt błogo, by znosić taką bieganinę, poszedł więc do „złotego" salonu, gdzie w ciszy i spokoju mógł odetchnąć od zamieszania, pospiesznie wydawanych poleceń i ludzi. Na co dzień nie przepadał za tym pokojem, ale jego królewski wystrój doskonale harmonizował z dzisiejszym nastrojem Cullena. Było coś niezwykłego w oficjalnych przyjęciach... 51
Rodzinne posiłki, swobodne rozmowy z rodzicami, wzajemne przekomarzanie się, wszystko to wydawało mu się urocze i zaskakujące, głównie dlatego, że nie spodziewał się, iż dwoje ludzi, których przez tyle czasu unikał jak ognia, okaże tyle życzliwości. Ale dopiero tak oficjalna okazja, jak ten bal, uświadomiła mu, że znów naprawdę znalazł się w domu. Dawniej duch Teague'a nie dawał mu spokoju, nawet podczas bardzo krótkich wizyt. Pchał go z powrotem do Yale, potem do Nowego Jorku, Londynu i Hongkongu. Cullen uciekał od mrocznych wspomnień. Dlatego właśnie, kiedy był na ostatnim roku studiów, oświadczył, że chce oddzielić zarządzanie farmą od rodzinnego interesu i w konsekwencji go przejąć. Farma kojarzyła mu się ze wszystkim, co kochał przed tym potwornym wypadkiem. Przyglądanie się temu stało się dla niego nieznośne. Tym bardziej wykluczał możliwość zaangażowania się w jej prowadzenie. Na szczęście jego propozycja okazała się bardzo rozsądnym rozwiązaniem, które Keenan przyjął z wdzięcznością. On i tak wolał zajmować się końmi. Mimo to rodzice byli zszokowani, gdy po ukończeniu szkoły Cullen oznajmił im, że zamierza prowadzić interesy zakładając biuro w Nowym Jorku, a nie w Wirginii. W końcu jednak przystali i na to. Cullen uwolnił się dzięki temu od nieustannego bólu i poczucia winy oraz od przedmiotów, które znajdowały się w każdym pokoju tego domu i wciąż kazały mu myśleć o tym, co by było, gdyby Teague żył. Coś się jednak zmieniło. Jakoś łatwiej znosił pobyt w domu. Może dzięki swemu przekonaniu, że osiągnął już wszystko, co osiągnąłby Teague, gdyby nie zginął. Małżeństwo z Whitney ukoronowałoby jego starania. Wtedy, chociaż częściowo, odzyskałby prawdziwe szczęście, jakiego zaznał zanim śmierć zabrała Teague'a. Mimo wszystkich gierek, w Whitney kryło się coś, co dawało mężczyźnie pewność, że uczyni go szczęśliwym i tylko Bóg wiedział, co to jest. Cullen zakochał się w Whitney, kiedy miał siedemnaście lat, a ona zaledwie piętnaście. Już wtedy była piękna, doskonale zbudowana, dumna i zakochana w Teague'u. Naturalnie, Teague'a kochali wszyscy. Był wspaniały: przystojny, kochający, błyskotliwy, zabawny i absolutnie pewny siebie. Nie istniała druga taka osoba na świecie i Cullen dobrze o tym wiedział. Jednak zamiast mu zazdrościć, Cullen kochał swojego młodszego brata jeszcze bardziej. Kiedy więc Teague, w wieku piętnastu lat, do szaleństwa zadurzył się w Whitney, Cullen uznał, że tych dwoje najdoskonalszych ludzi powinno być razem. Usunął się w cień, nikomu nie zdradzając swych uczuć i z boku obserwował, jak jego brat romansował z jedyną dziewczyną, której pragnął. Wierzył, że będą razem przez całe życie. Tymczasem trwało to zaledwie rok. Po raz pierwszy od śmierci Teague'a Cullen przemógł się i spojrzał na rodzinne fotografie, ustawione przez matkę na kominku. Zobaczył Teague'a w wieku lat sześciu, dziewięciu i dwunastu; był taki doskonały, taki kochający, 52
taki piękny. Nic dziwnego, że Whitney go kochała, nic dziwnego, że rodzice go uwielbiali, nic też dziwnego w tym, że Sam i Erin traktowały go jak brata. Kiedy spojrzał w lustro oprawione w złotą ramę, wiszące nad kominkiem, wstrząsnął nim delikatny dreszcz. Znów zobaczył cienką białą bliznę, która naznaczyła go na całe życie. Pośpiesznie podszedł do pobliskiego kredensu, nalał whisky do kryształowej lampki i połowę wypił natychmiast jednym haustem. Przez ostatnich dwanaście dręczących lat próbował robić wszystko, co w jego mocy, żeby zrekompensować im jakoś utratę Teague'a. Zaharowywał się na śmierć. Lecz teraz nadeszła wreszcie pora, by zająć się układaniem własnego życia. Czas poślubić Whitney, wprowadzić ją we wspaniały świat, który dla niej stworzył, i odzyskać własne szczęście. Podaruje jej Nowy Jork, Londyn. Paryż i Hongkong. W zeszłym roku specjalnie dla niej kupił niewielką wyspę na Karaibach i wybudował tam letni dom. W Hongkongu urządził, zgodnie z jej gustem, luksusowy apartament na ostatnim piętrze wieżowca, w którym mieści się główne biuro jego firmy. Kupił i odnowił angielski zamek i dwieście hektarów ziemi dookoła, zaledwie pół godziny samochodem od Londynu. Chciał, żeby Whitney miała w Anglii dostęp do tego, co najlepsze, kiedy będą tam wspólnie spędzać czas. To wszystko czekało. Mógłby uciec z Whitney do Maryland choćby dziś, gdyby tylko chciała. Ale nie chciała, przynajmniej nie teraz. Miał nadzieję, że Sam zrobi dziś kawałek dobrej roboty i mechanizm zadziała prawidłowo. Wtajemniczył nawet swoich rodziców w całe przedsięwzięcie, a oni zgodzili się w nim uczestniczyć. Scena była przygotowana. Teraz czekał już tylko na podniesienie kurtyny. - Wyglądasz dość ponuro. Myślisz o Whitney? - spytała Erin, stojąc w drzwiach do pokoju. Cullen dokończył drinka i z uśmiechem odwrócił się do swojej przyszywanej siostry. Na głowie miała burzę połyskujących kasztanowych loków, które spadały jej luźno aż do ramion. Czarna aksamitna suknia bez ramiączek przylegała do jej figury niczym druga skóra. - Cześć, Dzieciaku. Sprawiasz wrażenie, jakbyś się szykowała na wielkie polowanie dziś wieczorem. - Potraktuję to jako komplement - powiedziała wchodząc dalej. - A ty wyglądasz bardzo elegancko i trochę niebezpiecznie. Nawet Whitney nie będzie w stanie udawać, że cię nie zauważa. - Można mieć tylko nadzieję. Erin roześmiała się i ucałowała go w policzek. - Uwiązała cię tak mocno, że nawet żeglarze nie rozsupłaliby tego węzła. Czy ty się w ogóle nie szanujesz? Bądź mężczyzną. Przełóż ją przez kolano i spuść jej lanie, na które zasłużyła. - Zamknęłaby mnie w szpitalu psychiatrycznym, wiesz o tym. Gdzie, do diabła, podziewa się twoja siostra? 53
- Czeka na odpowiedni moment, żeby zrobić wielkie wejście. - Żadnych dżinsów, zgadza się? - Zgadza się - odparła Erin, uśmiechając się przy tym bardzo tajemniczo. Przyszłam wcześniej, żeby wesprzeć cię moralnie. Strącanie Whitney z piedestału to szlachetne zadanie, ale niełatwe. - Nie wiem czy jest coś trudniejszego niż przekonanie trzech setek ludzi, że Sam jest prawdziwą femme fatale. - Ha, ha, ha - powiedziała Erin, a jej uśmiech nabrał jeszcze większej tajemniczości. - Domysły wpędzą cię tylko w kłopoty. Uwolnij się od nich natychmiast. - Co ona ma zamiar zrobić ? - zapytał z ciekawością. Erin promieniała. - Poczekaj, a sam zobaczysz. - Ach, co za cudowny początek wieczoru - powiedział Noel, który właśnie pojawił się w drzwiach. Cullen sapnął. Jego rywal wyglądał elegancko i czarująco. Ciemne włosy i wysoka sylwetka pięknie prezentowały się w zestawieniu z czarnym smokingiem od Armaniego. Cullen miał poważnego konkurenta, który z pewnością będzie zabiegał o uwagę Whitney. - O moja cudowna wiolonczelistko - powiedział Noel, całując dłoń Erin. - Jesteś wprost boska. Padam do twych nóg. Erin zmarszczyła nos. - Zapewniam cię, Noel, że nie są one moją największą zaletą. Noel wybuchnął śmiechem i pokręcił głową, a jego czarne oczy roziskrzyły się. - Zawsze naśmiewasz się z moich zalotów. Jak mam z tobą flirtować, skoro nie bierzesz tego na serio? - Ale ja nie chcę, żebyś ze mną flirtował, Noel, ani na serio, ani w żaden inny sposób. - Cóż pozostaje mężczyźnie, kiedy znajduje się w obliczu takiego piękna i czaru? - Powinien rozmawiać jak rozsądna, dorosła osoba - odparła Erin. - Nie żądaj rzeczy niemożliwych, Erin - wtrącił się Cullen - Co? - powiedział Noel, spoglądając na niego. - Ty też tu jesteś? - Znalazłam was, kochani! - wykrzyknęła Laurel Mackenzie, wchodząc do pokoju w satynowej sukni w kolorze akwamaryny; marszczona spódnica otaczała ją jak wzburzone fale. - Erin, moja droga, dziękuję, że przyszłaś wcześniej. Bardzo miło z twojej strony. Wesprzesz mnie trochę w trudnych obowiązkach. Williams poinformował mnie, że właśnie przyjechali FinchBurtonowie. To najwięksi nudziarze w całej Wirginii, a co gorsza, zawsze przyjeżdżają pierwsi i wychodzą ostatni, niech Bóg ma nas w opiece. Wszyscy wyglądacie oszałamiająco. Erin, zobaczysz, że w tej sukni złapiesz męża. - Laurel, nie jestem jeszcze taka stara - odparła Erin z uśmiechem i czule ją ucałowała. - Mam mnóstwo czasu na szukanie partnera. - Nie wyobrażaj sobie, że małżeństwo to łatwa sprawa - ostrzegła ją Laurel. - Tylko spójrz, jakie problemy ma Cullen. 54
- Może stosuje nieodpowiednią technikę - powiedział Noel. - Mógłbym udzielić ci kilku cennych wskazówek, przyjacielu. - Kochanki już miałem, kolego - rzucił mu Cullen. - Teraz chcę mieć żonę. - Sądzę, że to twój podstawowy błąd. - A ty co masz przeciwko małżeństwu? - zapytała Laurel swego gościa. - Madame, zapewniam panią, że nic. Sprzeciwiam się tylko wychowywaniu kobiety na żonę, a nie kochankę. Małżeństwo dwojga kochanków jest związkiem pełnym namiętności, radości i twórczej inwencji. Za to małżeństwo męża i żony jest potwornie nudne, nie ma w nim żadnej radości życia, żadnej iskry. Wasze małżeństwo po trzydziestu trzech latach nadal jest związkiem dwojga kochanków, prawda? Wasz syn mógłby się wiele od was nauczyć, gdyby tylko szerzej otworzył oczy. Keenan Mackenzie pojawił się w drzwiach. - Finch-Burtonowie są już przy wejściu - wycedził. - Przyjdź mnie ratować. - Oczywiście, kochanie - odpowiedziała, uśmiechając się figlarnie do Noela. - Na ducha Cezara! - wykrzyknął Keenan wielce zdumiony. - Erin Lark, czy to ty? - We własnej osobie - odpowiedziała i obróciła się w miejscu, żeby pokazać się w całej okazałości. - Teraz widzę - odrzekł Keenan. - Czy zostaniesz moją żoną? - Chętnie, ale Laurel się nie zgodzi. - Owszem, nie zgodzi się - powiedziała Laurel. - Cóż, w takim razie obiecaj mi chociaż drugi taniec - zaproponował Keenan, chwytając Laurel za rękę. Wiesz, pierwszy muszę zatańczyć z żoną. - Tak - zgodziła się Laurel - musisz. Śmiejąc się wyprowadził Laurel z pokoju. - A zatem - rzekła Erin i wyprostowała plecy - do boju. - Pozwól - zaproponował Noel, służąc jej swoim ramieniem. Godzinę później z balkonu dla orkiestry popłynęła instrumentalna wersja „Luck Be a Lady Tonight". Sala balowa Mackenziech była na wpół wypełniona. Cullen stał z kieliszkiem szampana i rozmawiał z Heleną Carmichael, swoją daleką kuzynką i jednocześnie arbitrem zasiadającym w jury podczas rozgrywek jeździeckich Mackenzie'ech oraz z Emily Barrisford, starszą siostrą Missy i znaną zawodniczką. Naturalnie panie rozmawiały o koniach; jak zwykle stanowiły one główny przedmiot zainteresowań. Cullen był zadowolony. Im mniej uwagi musiał poświęcać pani Carmichael i Emily, tym bardziej mógł się skupić na oczekiwaniu Whitney i Sam. Czuł się dziwnie podniecony, tak jakby coś naprawdę ważnego miało się dzisiaj wydarzyć. Sądził, że musiało się to wiązać z jego ostateczną decyzja o
55
„zaciągnięciu" Whitney do ołtarza, a kiedy wreszcie się pojawiła, był tego pewien. Słyszał, jak kilka osób wstrzymało oddech, ale rozumiał je doskonale. Whitney rzeczywiście stanowiła widok zapierający dech w piersiach, kiedy pojawiła się w wejściu do sali balowej. Jasne włosy upięła do góry w wysoki kok, dzięki czemu jej ramiona pozostały odkryte. Obcisła góra błyszczącej. złotawej sukni ledwie zakrywała jej cudowne piersi i podkreślała wąską talię tuż nad rozłożystą spódnicą, która swobodnie spływała aż do złotych butów. Czule przywitała się z Keenanem i Laurel, a potem zaczęła rozglądać się po sali, aż jej wzrok napotkał Cullena. Ku jego zaskoczeniu zatrzymała na nim spojrzenie i uśmiechnęła się. Ten ciepły, uroczy uśmiech rozpalił w nim płomień nadziei. Powoli ruszyła w jego stronę. - Panie wybaczą - powiedział do pani Carmichael i do Emily, po czym sam wolno zaczął iść w stronę Whitney. Stanęli naprzeciwko siebie w niewielkiej odległości. - Jesteś dzisiaj zbyt piękna, Whitney - stwierdził. Uśmiechnęła się z wyrazem zadowolenia na twarzy. - Co? Mówisz o tym starym ciuchu? Wisiał w mojej szafie od lat. - Nie miałem na myśli sukienki. Mówiłem o tobie. Jesteś.... Nie powiedział już ani słowa więcej, bo właśnie w tym momencie Samantha Fay Lark zrobiła swoje pierwsze wielkie wejście na salę balową. Krew szumiała mu w uszach jak Niagara. Na co dzień Samanthę z łatwością można było wziąć za nastolatka... ale dziś na pewno nie miała w sobie nic z chłopca. Włosy, które zazwyczaj splatała w warkocz, luźno puszczone na kark lśniły jak płomień. Góra sukni z przezroczystego szyfonu w kolorze szmaragdowej zieleni była wycięta w niebezpiecznie głęboki szpic, dół zaś składał się z kilku lekkich jak mgiełka warstw, wijących się wokół jej zgrabnych nóg. Dolne warstwy były tak przezroczyste, że miało się wrażenie, iż Sam jest prawie naga. Wrażenie wzmagały jeszcze zupełnie odkryte plecy, gdyż z tyłu suknia zaczynała się dopiero na biodrach. A więc tak wygląda femme fatale w wydaniu Samanthy. Panie, miej nas w opiece. Jak przez mgłę Cullen widział, że Whitney stojąca po jego lewej stronie nagle posmutniała. Whitney zawsze się smuciła, kiedy nie znajdowała się w centrum uwagi. A teraz tak się właśnie stało. Prawie wszyscy goście zgromadzeni na sali ze zdumieniem wpatrywali się w jej przyjaciółkę. Nikt nigdy w Wirginii nie widział Samanthy Lark wyglądającej w ten sposób. Jeśli chodzi o Cullena, był poważnie wytrącony z równowagi. Nie wiedział, gdzie ma patrzeć. Samantha miała prawie wszystko odkryte. - Cóż za niezwykła przemiana - skomentował Noel przyciszonym głosem. - Od dawna podejrzewałem, że to w niej tkwi. Cieszę się, że miałem tyle racji. - Szkoda, że nie zdradziłeś mi swoich podejrzeń - pożalił się Cullen. Noel roześmiał się. 56
- Przyjacielu, i tak byś mi nie uwierzył. Wybacz, zamierzam natychmiast do niej podejść. Cullen patrzył w osłupieniu, jak większość najlepszych partii na sali dziko pognała w stronę Samanthy. Sam! Noel był oczywiście pierwszy, ale zaraz za nim pojawiło się tam stado smokingów i Samantha znikła z pola widzenia. - Skąd, u diabła, ona wzięła tę sukienkę? - zapytała Whitney. Cullen spojrzał na swoją ukochaną, - Widzisz ją po raz pierwszy? - Oczywiście, że pierwszy. Przecież w ciągu ostatnich lat Sam zupełnie wrosła w dżinsy. W co ona gra? - Cokolwiek to jest - wymamrotał Cullen - ma zamiar wygrać. - Obiecał sam sobie, że nigdy więcej nie spróbuje pochopnie ocenić Sam. Przez kolejne pół godziny i po raz pierwszy od trzynastu lat uwaga Cullena ciągle odbiegała od Whitney. Wymykała się do Samanthy, śledząc jej powolną wędrówkę przez salę balową. Po drodze Sam flirtowała z mężczyznami, którzy o to zabiegali, a zabiegali wszyscy. Cullena niepokoił fakt, że ogromne zainteresowanie Samantha zwyczajnie działało mu na nerwy. To było wprost zaskakujące, jak bardzo oburzał go jej każdy uśmiech przesłany towarzyszącemu jej wytrwale Noelowi. - Chcę się napić szampana - powiedziała po raz drugi Whitney głosem, w którym wyraźnie wyczuwało się zdenerwowanie. - Hm? - spytał Cullen, z trudem odrywając wzrok od przezroczystego zielonego szyfonu. - Ach, przepraszam, Whitney. Oczywiście. Jedną chwilkę. Nie zrobił nawet pierwszego kroku, ponieważ w tym momencie jego rodzice ustawili się z przodu sali. Stali, trzymając się za ręce. Keenan smukły i ożywiony w swym smokingu, Laurel pulchna i zaróżowiona w satynowej sukni. - Panie i panowie -przemówił Keenan. Przytłumione rozmowy natychmiast ucichły. - Moja małżonka i ja chcieliśmy wszystkim tu obecnym podziękować za chęć uczczenia wraz z nami trzydziestej trzeciej rocznicy ślubu i mamy nadzieję, że nastąpią kolejne trzydzieści trzy. Chcielibyśmy rozpocząć ten bal walcem, który tańczyliśmy na naszym weselu. Maestro, zaczynamy! krzyknął w kierunku balkonu dla orkiestry. Melodyjny walc wiedeński wypełnił salę i Keenan wziął w ramiona swą małżonkę. - To chyba nasz taniec - powiedziała Whitney, odwracając się do Cullena. - Ależ skąd, moja kochana - Noel i Sam prowadzona przez niego pod rękę pojawili się tuż koło nich. - Obiecałaś mi pierwszy taniec. Mam świadka. Jesteś moja, przynajmniej przez te kilka minut. - Poza tym - dodała wesoło Sam, chwyciła Cullena za rękę i przyciągnęła go do siebie - Cullen mnie obiecał ten taniec, bo ty mu odmówiłaś. Whitney wahała się przez moment, aż wreszcie zdecydowała postąpić najlepiej, jak było możliwe w tej sytuacji. Posłała Cullenowi promienny
57
uśmiech, wzięła Noela pod rękę i poszła z nim na parkiet, przytulając się do niego po drodze. - Co za okropny widok - wymamrotał Cullen. - Dla odmiany patrz na mnie - poradziła mu Sam. Odwrócił się i z uznaniem przyjrzał jej się bardzo dokładnie. - Domyłaś się na piątkę. Zaśmiała się, a na policzkach dziewczyny pojawił się delikatny rumieniec. - Zatrudniłam najlepszych fachowców od efektów specjalnych. - Wejście miałaś olśniewające - powiedział Cullen, ciesząc się jej widokiem z bliska. Sam uśmiechnęła się do niego. - Przyczaiłam się w krzakach, żeby wybrać odpowiedni moment. Chciałam wejść tuż po Whitney. Zróbmy coś, żeby wzięli nas na języki. - Już to sprawiłaś samym swoim wejściem - stwierdził, prowadząc ją w stronę parkietu. Co ty zrobiłaś? Spotkałaś swoją baśniową matkę chrzestną w drodze na bal? - Chciałeś, żebym konkurowała z Whitney. Wypełniam tylko twoje życzenia. - To tak jakbyś powiedziała, że Isaack Stern na czyjeś polecenie nabazgrał od niechcenia kilka nut - odparł Cullen, kiedy dotarli do parkietu. Wziął Samanthę w ramiona i popłynęli w rytm muzyki. Dla Cullena stanowiło to niezwykłe doświadczenie. Przez ostatnich kilka lat tańczył głównie z Whitney. Z Sam czuł się inaczej. Miała o jakieś siedem centymetrów wzrostu mniej niż Whitney, czyli o dwadzieścia mniej niż on. Była zdecydowanie szczuplejsza od krągłej Whitney. Ale nie chodziło tylko o różnice fizyczne. Jej wdzięk i płynność ruchów w tańcu zaskoczyły Cullena. Do tej pory sądził, że potrafi się zgrabnie poruszać tylko w siodle. Ponadto emanowało od niej coś takiego, co sprawiło, że poczuł się jakby dopiero teraz wrócił do domu, do Wirginii, po zbyt długiej nieobecności. Zadrżała delikatnie, kiedy spojrzał w jej twarz, taką znajomą, a jednocześnie jakoś zmienioną. - Jesteś dziś pełna niespodzianek. Pokręciła głową, a rude włosy otarły jej kark. Cullen pomyślał, że bardzo chciałby dotknąć tego ognistego jedwabiu. - To najbardziej zwariowany pomysł, na jaki się zgodziłem. - To samo mówiłeś, kiedy nocą udaliśmy się do Barrisfordów, żeby ukraść nagrodzony krzak różany pani Barrisford, który chciałeś podarować mamie. I kiedy u Finch-Burtonów wymieniliśmy wszystkie żarówki w ogrodzie na czerwone. Jej słodki uśmiech sprawiał, że serce biło mu szybciej. - Większość ludzi patrząc na ciebie, szczególnie teraz, kiedy jesteś wystrojony i zachowujesz się jak gentleman, nie domyśla się nawet, że widzi 58
być może najbardziej zwariowanego faceta, na jakiego natknęli się w życiu. To dlatego odnosisz takie sukcesy w interesach. Konkurenci nie są w stanie przewidzieć twojego kolejnego ruchu. - Och, Noelowi się udało raz czy dwa. - Naprawdę? Muszę powiedzieć, że lubię go coraz bardziej. - Skoro tak go lubisz, to możesz przystąpić do planu B, jeśli plan A się nie powiedzie. Ty uwiedziesz Noela i w ten sposób odciągniesz go od Whitney, a ja będę miał wolną drogę. - Jest jedno słowo na określenie takiego faceta jak ty - powiedziała rozzłoszczona Sam. - Pomysłowy? - Niezupełnie. Dwusylabowe, zaczyna się na „a". - A jak tam twoje treningi - zapytał pogodnie, udając, że nie zrozumiał. Masz jakieś konie, które mają szansę na dobre lokaty w zawodach? - Mam cztery obiecujące sześciolatki i osiem innych, też nie najgorszych. - Cztery? Poważnie rozważasz udział tych czterech koni w zawodach? - Czemu nie? To przyzwoita liczba. - Odebrało ci rozum? - parsknął. - Zamierzasz wysłać cztery młode konie na zawody o takim poziomie? To idiotyczne i samobójcze posunięcie. Idź do lekarza, żeby cię zbadał, panno Lark. - Nie ma mowy. Wszystkie zmieszczą się w pierwszej trzydziestce rzuciła mu radośnie. - Jest jedno słowo na określenie takiej kobiety jak ty - oznajmił Cullen. - Bezwstydnica? - zapytała z nadzieją w głosie. - Niezupełnie. Trzysylabowe, zaczyna się na „r". - Rozpustna? - Rąbnięta - poprawił ją, robiąc groźną minę. - Och, jest w tym trochę prawdy. W tym pierwszym też. - Sam - powiedział znużony - nie rujnuj wszystkich moich wyobrażeń o tobie w ciągu jednego wieczoru, błagam. - Przepraszam - powiedziała i uśmiechnęła się ujmująco. - Chyba nigdy nie byłam rozpustna, być może za wyjątkiem pobytu w Europie. - Tak? - spytał cicho. - Cóż - powiedziała, przygryzając dolną wargę. - Według mnie, trzech kochanków w ciągu czterech lat to jeszcze nie rozpusta. Nie wydaje ci się? - Kochanków? Czy ty... - Czy z nimi spałam? - pomogła mu ochoczo. - Naturalnie. Nie rozkochałam przecież w sobie Phillippe Valentino dla zabawy. - Kogo? - Phillippe Valentino. Moja pierwsza świadoma próba uwiedzenia mężczyzny. Powinnam dodać, że bardzo udana. Cullen patrzył na nią z szeroko otwartymi oczami. - Kim jesteś i co zrobiłaś z Samanthą Lark? 59
Roześmiała się i Cullen zrozumiał, w jaki sposób rozkochała w sobie tego Phillippe. - Popsułam sobie opinię zatwardziałej, niechlujnej chłopczycy, prawda? - O ile dobrze pamiętam, to ja powiedziałem, że możesz konkurować z Whitney. - I to ty wyglądałeś jak porażony, kiedy weszłam na salę - odpowiedziała mu z rozbawieniem. Po chwili taniec dobiegł końca. Sam stanęła na palcach i pocałowała Cullena w policzek. Miał wrażenie, że jej miękkie usta topnieją w zetknięciu z jego skórą. - Idź i domagaj się swojej nagrody - powiedziała. - Ja mam trudne zadanie do wykonania. Muszę przekonać połowę Wirginii i Whitney, że jesteśmy czymś więcej aniżeli „kumplami" z dzieciństwa. W zdumieniu przyglądał się odchodzącej Samancie. Dokładnie widział zarys jej nóg przez zielony szyfon. Zarumienił się, gdy zdał sobie sprawę, że nie może oderwać wzroku od swojej częściowo obnażonej „starej" przyjaciółki. Może ten ich spisek nie był w gruncie rzeczy najlepszym pomysłem. Obserwował Sam, jak przemieszczała się od jednej grupki gości do drugiej. Potem aż dwukrotnie tańczyła z Noelem, następnie z Erickiem Langtonem, spadkobiercą potentata naftowego i z Donovanem Streikiem, architektem światowej sławy. Odgrywała rolę, której nigdy by się po niej nie spodziewał: królowej wieczoru. Robiła to na swój sposób. Konkurując z Whitney, nie próbowała zachowywać się jak ona ani wyglądać jak ona, ani nawet ubrać się podobnie. Wręcz przeciwnie, wydawało się, że zdarła starą maskę i nareszcie stała się naprawdę sobą. To był klucz do jej sukcesu, a dziś odniosła ogromny sukces. Mówiły o tym ukradkowe spojrzenia wszystkich gości i ciągłe próby podsłuchania, o czym też mówi Samantha Lark. Mówiło o tym także rosnące rozdrażnienie Whitney, które czuł wyraźnie za każdym razem, kiedy z nią tańczył albo rozmawiał, a jego wzrok wciąż uciekał w kierunku Sam. Jeszcze przed północą noszony zbyt wysoko nos Whitney został porządnie utarty Kiedy Noel przyszedł porosić Whitney do tańca, Cullen został sam i wymruczał pod nosem: - Posłuchajmy, czy już wybuchła rewolucja. - Samozadowolenie u mężczyzny jest co najmniej niesmaczne. Cullen odwrócił się uśmiechnięty i zobaczył Sam stojącą tuż obok niego. Wyglądała cudownie. - To nie samozadowolenie, tylko duma z dobrze wykonanej pracy. Ten spisek odniósł oszałamiający sukces. Whitney jest wściekła. Sam wybuchnęła gromkim śmiechem. - Jeśli pozwoliła sobie na okazanie złości pośród tylu mężczyzn, to faktycznie nam się udało. - Chodź - powiedziała, biorąc go pod rękę tak, jakby
60
od zawsze byli parą. - Zagrzejmy trochę atmosferę wokół naszego rozkwitającego romansu. Weszli na parkiet i zaczęli tańczyć w rytm spokojnej rumby. Wokół nich kręciło się mnóstwo par, muzyka odbijała się od ścian, ale pole widzenia Cullena bardzo się zawęziło. Widział tylko Sam. Jej słodki, ujmujący uśmiech, burzę ognistych, jedwabistych włosów sięgających karku i roziskrzone ciemnobrązowe oczy. - Rozgrzałam trochę publiczność. Teraz zacznijmy przedstawienie wyszeptała, zapadając w jego objęcia. Celowo zaczęła mówić podniesionym głosem, żeby pary tańczące obok mogły ich z łatwością podsłuchiwać. Najpierw omówili kuchnie całego świata, które oboje lubią, potem miasta w Europie, które oboje uwielbiają, a następnie romanse filmowe, przy których się rozklejają. Jednak Cullen nie mógł skupić uwagi. Zmartwiło go jego nowe odkrycie. Sam miała dodatkowy zmysł: zawsze wiedziała, jak powinna się poruszać tańcząc z nim, kiedy się zbliżyć, kiedy oddalić, a kiedy obrócić. Skąd miała to w sobie? Gdzie nauczyła się ruszać w taki sposób i uśmiechać tak uwodzicielsko? Jak to możliwe, że ta przyjaciółka z dzieciństwa stała się w jego ramionach taka kobieca, godna pożądania i cudowna? - Cullen, skup się - syknęła. - Hm? - zapytał i pośpiesznie wrócił do rzeczywistości. - Och, przepraszam. Teraz moja kwestia? - Właśnie chwaliłam cię za taniec. Powiedz więc teraz coś o mnie. Cullen uśmiechnął się szczerze. Wielki Spisek okazał się dużo łatwiejszy, niż to sobie wyobrażał. - Ostrożnie, panno Lark - powiedział głośno. - Taki taniec może zaprowadzić cię do więzienia. - Za co? - Za nadmiar wiedzy o tym, jak zachowywać się sam na sam z mężczyzną. - To oczywiste, że posiadłam taką wiedzę. Nie jestem dzieckiem, panie Mackenzie. Już dawno wyrosłam na dorosłą pannę. - I to jaką! - Ależ, panie Mackenzie, pan próbuje ze mną flirtować. - Skądże znowu. Tylko stwierdzam fakty. - Teraz mówisz jak Noel. - Nie zasłużyłem na to, żeby mnie obrażać. Zaśmiała się, a śmiech płynął z całego jej wnętrza i emanował z oczu tak, że Cullenowi na chwilę odebrało mowę. - Musisz przestać myśleć, że Noel mógłby stanowić choćby najmniejsze zagrożenie dla najwspanialszego mężczyzny, jakiego kiedykolwiek oglądała Wirginia.
61
- A ty w tym stroju powinnaś rozważyć zarejestrowanie się w Urzędzie Ochrony Państwa pod hasłem „zabójcza broń". Uśmiechnęła się do niego tak promiennie, że niemal go oślepiła. - Nie wydaje mi się, żeby dziewczyna, która kiedyś wrzucała ci żaby za koszulę, mogła teraz liczyć na to, że stracisz dla niej głowę. - Och, panno Lark, zdziwiłaby się pani - rozejrzał się po sali. - No dobrze, to gdzie masz tę żabę? Sam zaśmiała się. - Nie ma powodu do paniki. Nauczyłam się wyrażać uczucia w bardziej wyrafinowany sposób. - Zatrzymała go na chwilę, przyciągnęła do siebie i mocno przechyliła się do tyłu. - Pojedź ze mną do Cashach - powiedziała z okropnym francuskim akcentem - stworzymy wspaniały duet. - Jeśli pękną mi plecy, nic z tego nie będzie - wykrztusił z trudem, a pary tańczące wokół nich zaczęły się śmiać i bez skrępowania przyglądać się ich błazeństwom. Cullen też się śmiał. Stojąc na środku sali balowej i podtrzymując przechyloną Sam, zdał sobie sprawę, jak świetnie się bawi. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz naprawdę dobrze się bawił. Skończył się taniec, ale zaraz zaczął się następny. Sam położyła mu rękę na ramieniu i otarła się o niego w ewidentnie erotyczny sposób. To było fascynujące. Obiecała odegrać przedstawienie dziś wieczorem i szło jej naprawdę dobrze. Zbyt dobrze. Cullen nie widział nic oprócz Sam. - No i...? - znów się zatrzymała, opierając rękę na jego ramieniu. Czas stanął. Cullen wpatrywał się w twarz Sam, ujął jej dłoń w swoją, a drugą rękę wolno przesunął po jedwabistych, odkrytych plecach i przyciągnął ją do siebie. Delektował się ciepłem jej ciała i lekkim drżeniem, które ledwie wyczuwał. Podobało mu się, że była taka zwinna i lirycznie nastrojona, kiedy tańczył z nią biodro w biodro. Stanowiła ekscytującą mieszankę ekspresji i delikatności, naiwności i siły. Cudownie było patrzeć w te brązowe oczy, które wcale nie uciekały przed jego wzrokiem. Podobało mu się, kiedy wplotła palce w jego włosy i rozwiązując tasiemkę rozpuściła je. - Zawsze chciałam to zrobić - zamruczała. Jej umiejętność zwodzenia ludzi w taki sposób, że nigdy nie wiedzieli, kiedy mówi poważnie, a kiedy stroi sobie żarty, osiągnęła szczyt perfekcji. Nadal grała, czy powiedziała to szczerze? Cullen nie był w stanie ocenić. Wiedział tylko, że na tym małym kawałku parkietu, na którym tańczyli, przeżył wstrząs, gdy jej ciało prowokująco ocierało się o niego i gdy widział jak ona się uśmiecha, flirtując z nim, a on odpowiadał jej takim samym uśmiechem. Był nad wyraz świadomy każdego dotyku, kiedy prowadził ją w tańcu, tak jakby od zawsze razem tańczyli. Teraz, gdy o tym myślał, uświadomił sobie, że nigdy przedtem nie tańczył z Sam, choć znali się od dziecka. Na przyjęciach i balach organizowanych przez rodziców najczęściej tańczył z Whitney, a od czasu do czasu z czystej grzeczności z córkami 62
przyjaciół rodziny. Ale nie z Sam. Owszem, rozmawiali ze sobą, razem pili szampana, nigdy jednak nie tańczyli. Aż do dziś. Aż do tego momentu, z którego czerpał stanowczo zbyt wiele radości... być może właśnie dlatego. Zakończył taniec, przechylając ją mocno do tyłu. Wyprostowała się z głośnym śmiechem, co sprawiło, że i on zaczął się śmiać, odczuwając szczęście, jakiego nie doświadczał od lat. Boże, cóż za cudowny wieczór. - Mam nadzieję, że skończyłaś już przedstawienie - lodowaty głos Whitney przedarł się przez ich śmiech. - Wyświadczyłabyś mi osobistą przysługę, gdybyś przestała paradować jak dziwka po całej sali. Sam nawet nie drgnęła. Przeciwnie, uśmiechnęła się. - Tańczyłam, a nie paradowałam. I nie przypominam sobie, żebym prosiła cię o opinię. - Palcem wskazującym musnęła ucho Cullena. - Dobrze się pan bawił, panie Mackenzie, prawda? - Sam, dość tego! - syknęła Whitney, odrywając jej rękę od jego rozpalonego ucha. - Prawdziwa dama wie, że należy się trzymać z daleka od cudzego mężczyzny. - Whitney, nie widzę żadnego pierścionka na twoim palcu, nie czytałam też w gazetach ogłoszenia o zaręczynach - zamruczała Sam. - Uważam, że jestem w porządku. A ty? - Zawsze wierzyłem w uczciwość - powiedział Cullen. Bał się, że Whitney nagle wybuchnie. - Masz natychmiast przestać udawać, że jesteś zainteresowana Cullenem, słyszysz? Natychmiast! - Ależ ja wcale nie udaję - odpowiedziała spokojnie Sam. - Ostrzegałam cię, Whitney, że jeśli nie przestaniesz pastwić się nad Cullenem, wkroczę i coś z tym zrobię. I wkroczyłam. - A ja - odparł Cullen, głaszcząc jej miedziane, jedwabiste włosy - jestem ci niezmiernie wdzięczny. - Wygląda na to, Whitney, że będziesz musiała poszukać sobie jakiegoś innego biedaka do znęcania się - powiedziała Sam, przytulając się do Cullena bo Cullen jest zajęty. - Przestań! - warknęła Whitney, a jej złota suknia niemal płonęła. – To jakaś kretyńska gra, którą wymyśliłaś, kierowana dziecinnymi pobudkami, a Cullen w niej uczestniczy, bo jest zazdrosny o Noela. - Jak powiedziała Samantha - wtrącił chłodno Cullen - nie masz pierścionka na palcu, Whitney. To twoja decyzja, pamiętasz? Masz pełne prawo spędzać czas w towarzystwie każdego mężczyzny, którego sobie wybierzesz, tak samo, jak ja mam prawo do towarzystwa wybranej przeze mnie kobiety. Wybieram Sam. - Obniżasz loty - powiedziała z drwiną. Cullen usłyszał, jak Sam gwałtownie wciąga powietrze.
63
- W istocie znacznie je podniosłem - odparował. - Samantha ma w sobie o wiele więcej życzliwości, poszanowania dla cudzych uczuć i lojalności niż ty czy ktokolwiek inny. Whitney odebrało mowę, najpierw z powodu szoku, a potem ze złości. - Skoro to jest twoje podziękowanie za to, że czekałam na ciebie sześć lat, to bierz sobie tego obojnaka, wolna droga! - wykrztusiła wreszcie. Odwróciła się na pięcie i wróciła wprost w ramiona Beaumonta. - Cóż, nie była to zbyt przyjemna wymiana zdań, chociaż skuteczna. Ale wydaje mi się, że niedokładnie przeczytałeś scenariusz. Co, do diabła, miałeś na celu, wstawiając się za mną, zamiast walczyć o Whitney? - Tak jak powiedziałem, wierzę w uczciwość - odparł ponuro. Że też Whitney potrafiła być taka okrutna dla swojej najlepszej przyjaciółki... Oto, co przyszło z użalania się nad sobą. Kiedy planował spisek, myślał jedynie o odzyskaniu Whitney. Nie zastanawiał się nad tym, że Sam stanie się celem ataków Whitney. Jeśli Whitney popsuła Samancie wieczór, to... - Hej - powiedziała łagodnie, ciągnąc go za rękaw. - Hej – powiedziała znowu, aż wreszcie spojrzał na nią i dostrzegł jednocześnie troskę i rozbawienie w jej twarzy. - Właśnie odniosłeś największe zwycięstwo. Nie rozumiesz tego, ty tępaku? Whitney jest tak wściekła, że mogłaby pluć ogniem. Połknęła przynętę, papciu Warbucks. Wszystko, co musisz teraz zrobić, to przetrzymać ją do końca wieczoru nie zwracając na nią uwagi, i jeszcze tego lata weźmiesz ślub. - Ale ty... - Nic mi nie jest. Mówiłam ci od początku, że ta farsa doprowadzi ją do szału. Poza wypadkiem z ciastem wiśniowym nie miałeś zbyt wielu okazji, by przekonać się, że Whitney jest wybuchowa. Dlatego cię to zaskoczyło, to wszystko. Spojrzał na nią, zaciekawiony jej słowami. - A ty ile miałaś okazji? - Kilka, od czasu do czasu. Do diabła, przecież jesteśmy przyjaciółkami. A przyjaciółki niekiedy się kłócą. Dawno temu Whitney postanowiła nigdy nie wchodzić w konflikt z ewentualnym przyszłym mężem. Fakt, iż złamała zasadę, sprawił, że już mam ochotę wybrać suknię druhny. Coś z satyny w kolorze fuksji, na obręczach, z mnóstwem kokard. Uśmiechnął się do niej. - Jesteś wspaniałą przyjaciółką, Sam. - Najwspanialszą- powiedziała. - A teraz idź pokręcić się wśród ludzi, a ja będę dalej pracować nad naszym spiskiem. Cullen poszedł do gości, ale jego oczy i myśli wciąż podążały za Samanthą; kiedy się śmiała, rozmawiała czy tańczyła. Cudowna, czarująca, wspaniała. To, co dziś odkrył, przekraczało najśmielsze oczekiwania. Nagle spostrzegł, że rodzice zaczęli tańczyć walca wokół niego. - Jak się masz, synu - powiedział Keenan. 64
- Cześć, tato. - Wspaniale się bawię - oznajmiła rozpromieniona Laurel. - A ty, Cullen? - Doskonale - zapewnił ją. - W takim razie strasznie się cieszę! - odkrzyknęła, gdy Keenan znów ją obrócił. Stał i patrzył na roztańczonych rodziców. Ten widok wywołał w nim mnóstwo wspomnień. Oczami wyobraźni zobaczył Laurel i Keenana przekomarzających się podczas pikniku, kiedy miał osiem lat, całujących się i przytulających na kanapie, kiedy miał jedenaście lat. Widział ich spierających się o politykę, gdy skończył czternaście lat i tańczących w blasku gwiazd, kiedy miał siedemnaście. Przypomniał sobie, jak opłakiwali Teague'a, a teraz widział ich tańczących razem, bez wątpienia nadal w sobie zakochanych po trzydziestu trzech latach małżeństwa. Ale istniało coś poza miłością. Oni się naprawdę lubili. Uosabiali wszystko, co najistotniejsze w małżeństwie. Wzajemną miłość, wspólną pracę i życie, na dobre i na złe. Mieli w sobie dość siły, by przetrwać nawet największą tragedię. A gdy się już z nią pogodzili, nadal potrafili bardzo się kochać i czerpać radość z bycia razem. Czy istniała choćby nikła szansa, że odziedziczył podobne umiejętności? Cullen znów odwrócił się w stronę Sam i zobaczył jak zaśmiewa się z czegoś, co powiedzieli jego rodzice, mijając ją tanecznym krokiem. Żywe srebro w przezroczystym zielonym szyfonie. Kobieta, której nigdy przedtem nie spotkał, a jednocześnie znał niemal tak dobrze jak własne myśli. Orkiestra na balkonie zaczęła grać „Fun, Fun, Fun" Beach Boysów, czym zatrzymała większość gości na parkiecie. Pozostali poszli do jadalni lub do salonu, jeszcze inni udali się na spacer do ogrodu. Whitney wyciągnęła Noela na parkiet. Nim odwróciła się do swego przystojnego partnera, zdążyła jeszcze rzucić Cullenowi piorunujące spojrzenie. Sam miała rację twierdząc, że gdyby Whitney chciała, mogłaby pluć ogniem. - Dowiedzmy się, co tam z Wielkim Spiskiem - wymamrotał Cullen z uśmiechem na ustach. Podszedł do rodziców, którzy stali z Sam tuż przy wyjściu do ogrodu i sączyli szampana. Ucałował oboje i złożył im życzenia z okazji rocznicy. - Powinniśmy podziękować tobie i Samancie, że zrobiliście z dzisiejszej uroczystości najzabawniejszą ze wszystkich rocznic - powiedział Keenan, uśmiechając się do syna i do Sam. - Jeżeli Whitney nie złamie się w najbliższym czasie - oznajmiła Laurel z szelmowskim błyskiem w oku - to może się okazać, że wkrótce ożenisz się z Samanthą Fay, sądząc po waszym dzisiejszym przedstawieniu. - Byliśmy wspaniali, prawda? - stwierdziła Sam z zadowoleniem. - Wszyscy mówią o tobie - powiedziała Laurel. - Całe hrabstwo - dodał Keenan - czeka z zapartym tchem, aż Whitney i Sam poproszą jednocześnie o twoją rękę, synu. 65
- Ach, te kobiety -powiedział Cullen, przyciskając ręce do serca i przyjmując właściwą pozę - jak one mnie kochają! Sam skrzyżowała ręce na piersiach. - Wierz mi Cullen, wcale nie chodzi o ciebie, tylko o twoje pieniądze. Cullen zatoczył się i udawał, że wyciąga strzałę, która ugodziła go w serce. - Lekarza! - wykrztusił, czym sprawił, że Sam dostała ataku śmiechu. - Dzięki Ci Boże za Wielki Spisek - wydusiła z trudem. - Od lat nie miałam takiego ubawu. - Nie? - spytał Cullen - A to dlaczego? - Znasz mnie przecież. Haruję bez wytchnienia - powiedziała, wzruszając ramionami. - Rozumiem - odparł, nieco zaskoczony, że Sam powędrowała myślami daleko od nich. - Ale po co?
66
Rozdział szósty W głowie czuła kompletną pustkę. Działo się tak zawsze, kiedy znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Nie mogła przecież powiedzieć: „Bo jeśli nie będę harować, Erin i ja na zawsze stracimy Skylark". Nie mogła też obrócić tego w żart, bo wiedziała, że szare oczy Cullena natychmiast odkryją kryjące się za nim kłamstwo. Co, do diabła, miała odpowiedzieć? I wtedy przybył jej na ratunek rycerz w lśniącej zbroi. - Ach, moja maleńka - powiedział Noel, gdy podszedł do Sam. Przyszedłem upomnieć się o walca, którego mi obiecałaś. - Rzeczywiście. Naturalnie. Proszę bardzo - odpowiedziała z wdzięcznością. - Wybaczcie mi. Obowiązek wzywa. Przeproście gospodarza w moim imieniu. Powiedzcie, że zostałam zniewolona bez możliwości odmowy. - Rozumiecie - mówiła pośpiesznie, jak królik Bugs po dawce amfetaminy. Potem chwyciła Noela za rękę i prawie pobiegła na parkiet. - Właśnie zasłużyłeś na moją dozgonną wdzięczność - poinformowała go, gdy zaczęli tańczyć. - Jestem zaszczycony - odparł Noel bez emocji. - Ale właściwie, co takiego zrobiłem? Sam spojrzała podejrzliwie najpierw w prawo potem w lewo. - Uratowałeś mnie - powiedziała konspiracyjnie - przed koniecznością wyjawienia pewnych ściśle tajnych informacji dotyczących najlepszego jeźdźca na tej sali. - Ach, tajemnicza Samantha Lark. Zawsze masz tyle do ukrycia. Muszę cię jednak zachęcić do ujawnienia choćby kilku sekretów, które tak skrupulatnie skrywasz. Ta suknia jest wspaniała. - Dzięki - powiedziała. W ramionach Noela czuła się jakby była kompletnie naga. Noel potrafił patrzeć na kobietę... - Mówiłem ci, że jeśli posłużysz się kilkoma kobiecymi sztuczkami, zrobisz furorę - mówił po francusku. - Twoja nowa strategia zdobywania Cullena jest znacznie skuteczniejsza niż ogrywanie go w pokera, czy dawanie kuksańców. Był chyba najbardziej oszołomioną osobą na dzisiejszym balu. Sam roześmiała się wesoło. - Miałam świetny ubaw, widząc jak wszystkie wyobrażenia na mój temat walą się w gruzy - odrzekła, również przechodząc na francuski. - To wielka przyjemność patrzeć, jak odkrywasz drzemiący w tobie temperament, którego istnienie przeczuwałem od dawna. Sam zmarszczyła brwi. - Noel, znów zaczynasz się rozpływać. - A cóż ma robić mężczyzna, mając przed sobą takie doskonałe zjawisko? - O, ho, ho. Chyba jesteś kompletnie pijany.
67
- Po jednym kieliszku szampana? Nie obrażaj mnie. - Przepraszam - powiedziała Sam, uśmiechając się do mijających ich właśnie Erin i Keenana. - Po prostu stajesz się niebezpiecznie bezkrytyczny w stosunku do mnie. Czy ty w ogóle nie dostrzegasz we mnie żadnych wad? - Owszem, ale prawdziwy gentleman nigdy nie jest na tyle niegrzeczny ani głupi, żeby mówić na głos o takich sprawach w obecności kobiety. - A więc bądź przez chwilę prostakiem. Noel roześmiał się. - Dobrze, zaczynam. Nie zdajesz sobie sprawy z własnego uroku. Niepotrzebnie trzymasz w tajemnicy swoje problemy, odrzucając pomoc nawet najbliższych przyjaciół. Kompletnie nie rozumiesz, co dzieje się w twoim sercu. Wierzysz, na przykład, że to dzisiejsze uganianie się za Cullenem to tylko gra z twojej strony. Sam zabrakło tchu ze zdumienia. - Kto powiedział ci o naszym spisku? - Nikt - odparł. - Znając zasady gry i uczestniczących w niej aktorów, łatwo było rozszyfrować strategię, jaką przyjęliście, by wzbudzić zazdrość w Whitney i skłonić ją do szybkiego przyjęcia propozycji małżeńskiej. Ale pomyśl, moja mała, czy to rozsądne pomagać w kojarzeniu dwojga ludzi, którzy niezbyt do siebie pasują? - Oczywiście, że rozsądne. Cullen i Whitney są dla siebie stworzeni. - Przyglądając się wszystkiemu z boku, tak jak ja, można ujrzeć te same rzeczy w trochę innym świetle i, choć sprawia mi to ból, muszę przyznać, że moja opinia w tej kwestii jest całkowicie różna od twojej. - Dlaczego? - spytała z szyderczym uśmiechem. - Bo chcesz mieć Whitney dla siebie? Czy zamierzasz udowodnić Cullenowi, że możesz go z łatwością pokonać? Jego ciemne oczy uśmiechnęły się do niej. - Cóż za fascynujące połączenie niewinności, inteligencji i cynizmu. - Nie jestem niewinna! - Ach, moja mała, w ogóle nie znasz samej siebie. - Obrócił ją bez wysiłku, sprawiając, że poczuła się kobieca, cudowna i pełna wdzięku. W ramionach Cullena była zbyt skrępowana. Nie kończące się żarty stanowiły jej jedyną tarczę ochronną. Ale z Noelem wydawała się sobie pociągająca i godna pożądania po raz pierwszy od bardzo dawna. Na zakończenie walca Sam dygnęła, kiedy Noel uniósł jej dłoń do swych ust, ledwo powstrzymując eksplodujący w jego oczach śmiech. - Dość już umizgiwania się do tego mężczyzny, Sammy - zarządziła Erin za jej plecami. - Jego ego i tak osiągnęło już zatrważające rozmiary. - Ale nie bez powodu, prawda? - powiedział z figlarnym uśmiechem i uniósł obie dłonie Samanthy do swych ust.
68
- Dość już czepiania się mojej starszej siostry. Wyczerpałeś limit na dziś poinformowała go Erin i wyrwała ręce Sam z jego dłoni. - Idź poszukać jakiejś innej biednej kobiety, która da się nabrać na twoje pochlebstwa. - Zaraz - sprzeciwiła się Sam. - Ale ja chciałam dać się nabrać! - Noel Beaumont nie oszukuje tej pięknej kobiety - sprostował - tylko mówi szczerą prawdę. - Dość! - powiedziała Erin ostrym tonem. - Idź robić cielęce oczy do Whitney albo jakiejś innej naiwniaczki i zostaw nas na chwilę same, bo musimy porozmawiać w cztery oczy. - Będziecie mówić o mnie, mam rację? - spytał z nadzieją w głosie. - Nie mamy takiego zamiaru! Noel westchnął ciężko i spuścił oczy. - Masz serce z kamienia. - Idź już! Poszedł. - No dobrze - powiedziała Sam, chwytając się pod boki. - O co chodzi? - O Wielki Spisek, oczywiście - powiedziała Erin i pokręciła głową, a jej brązowe loki połyskiwały w świetle żyrandola. - Nie przekonasz ludzi, że naprawdę próbujesz zdobyć Cullena, jeśli będziesz tańczyć z Noelem w taki sposób, jakbyś się w nim kochała. - Fakt - powiedziała Sam, uśmiechając się. - Nie martw się. Szkody nie są zbyt znaczne -pocieszyła ją Erin, również odpowiadając uśmiechem. - Wszyscy rzeczywiście myślą, że podrywasz Cullena, i że on jest tym zainteresowany. Szkoda tylko, że to gra, bo ja naprawdę chciałabym, żeby Cullen był moim szwagrem. - Przepraszam. Obie odwróciły się i zobaczyły Noela stojącego za nimi z miną zbitego psa. - Tak? - spytała chłodno Erin. - Pomyślałem sobie, że zachowałem się jak gbur dzisiejszego wieczoru. Muszę jeszcze zatańczyć z moją ukochaną wiolonczelistką. - Chyba chodzi o ciebie - poinformowała ją Sam. - Sądzę, że będziesz bezpieczna. - Bez obawy, mam na sobie obcisły gorset. - To doprawdy wielka ulga, że masz coś pod spodem. - Nie dla wszystkich - sprzeciwił się Noel. Obie zaczęły się śmiać, kiedy Noel prowadził Erin na parkiet. Samantha obróciła się w miejscu i zaczęła się zastanawiać, co należałoby dalej zrobić. W tym momencie ujrzała Cullena idącego zdecydowanym krokiem w jej stronę. Rozpuszczone jasne włosy dodawały dzikości i pewnej surowości jego postaci. Ciekawe, czy kiedykolwiek mogłaby znudzić się patrzeniem na niego. A przy okazji, z Whitney coś musiało być nie tak. Czy ona nie miała szacunku dla doskonałości?
69
- Czas sprawić, by ludzie wzięli nas na języki. Nie możemy ostudzić emocji, które dopiero co obudziliśmy - oznajmił Cullen, stając naprzeciwko niej. - Czy zatańczysz ze mną? Zawahała się przez moment. Taniec z nim wprawiał ją w zakłopotanie. W jego ramionach była zbyt świadoma swojej i jego cielesności. Zbyt wiele przyjemności z tego czerpała. Orkiestra zagrała wolną melodię. Co się ze mną dzieje? - zastanawiała się. Do diabła, przecież to jest Cullen. Nie ma się czego obawiać. - Myślałam, że już nigdy mnie nie poprosisz - powiedziała, ponownie zaskoczona, jak łatwo odnajdywała swoje miejsce w jego ramionach, kiedy zaczęli kołysać się w rytm nastrojowej muzyki. Czuła się cudownie, kiedy ją przytulił, a ciepła dłoń spoczęła na nagich plecach Sam. - Whitney nas obserwuje - wyszeptał jej do ucha. - Właśnie się zastanawiałam, dlaczego mam wrażenie, jakby tysiąc strzał przeszyło moje plecy - odpowiedziała, przytulając się jeszcze mocniej. Teraz wydawało jej się, że jest zmysłowa, pociągająca, a jednocześnie niezłomna. Wytłumaczyła sobie, że to z powodu szampana i Wielkiego Spisku. Była zadowolona. Odniosła triumf jako Kopciuszek. Noc okazała się cudowna, Cullen też. Świat osnuwała mgiełka zmysłowości. Miała ochotę śmiać się z samej siebie. O Boże, chyba bardzo mocno wczuła się w tę rolę. Niebo zaczęło się przejaśniać, kiedy siostry Lark wróciły do domu. Sam pogodziła się już z faktem, że nie pójdzie spać. - Uwielbiam tańczyć do białego rana - powiedziała Erin, zanim szeroko ziewnęła. - Musiałaś znosić straszne tortury wciśnięta w tę suknię przez całą noc? spytała Sam, kiedy zaczęły wchodzić po schodach. - Straszne tortury musieli raczej znosić mężczyźni - odparła Erin, uśmiechając się. - Mówię ci, Sammy, nic lepiej nie wpływa na poczucie własnej wartości, jak ślepe uwielbienie ze strony mężczyzn. - Poczucia własnej wartości raczej nigdy ci nie brakowało - odparła Sam lekko drwiącym tonem. - Noel powiedział mi, że uważa cię za najniebezpieczniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek spotkał. Erin śmiała się i ziewała jednocześnie. - Zdaje się, że nasz francuski przyjaciel posiada niezwykły dar porozumiewania się z kobietami za pomocą intuicji. Dobranoc, Sammy powiedziała i udała się do swojej sypialni - Dobranoc - odpowiedziała Sam i poszła do siebie. Bardzo powoli zaczęła zdejmować balową kreację. Uwielbiała dotyk szyfonu na skórze. Bal był cudowny, a ona czuła się jak Kopciuszek, tyle że nie musiała uciekać o północy ani tańczyć w niewygodnych szklanych pantofelkach.
70
Znów miała na sobie robocze ubranie. Wsunęła nogi do starych, czarnych butów do jazdy konnej, rozczesała włosy i splotła je w nieśmiertelny warkocz, chwyciła wysłużoną dżokejkę i pobiegła na dół. Kiedy wyszła na zewnątrz, zatrzymała się na chwilą i delektowała się pięknem otaczającego ją świata. Rzeka Potomac znajdowała się o kilka kilometrów na wschód, a góry Blue Ridge o kilka kilometrów na zachód. Pomiędzy nimi leżała najpiękniejsza kraina pełna koni. Grupka dziewcząt i chłopców jechała galopem na trzylatkach stokiem wzgórza Bluegrass. Sam uśmiechnęła się przyjaźnie i weszła na największy wybieg - dwa hektary trawy ogrodzonej płotem. Musiała poświęcić trochę czasu najmłodszym mieszkańcom Skylark. Chciała, by źrebaki przyzwyczajały się do jej zapachu, głosu, dotyku. Karmiła je i ich matki kostkami cukru, głaskała smukłe, niezbyt jeszcze kształtne ciała i, jak zwykle, zachwycała się ich pięknem. Potem ruszyła na obchód z Bobbim Craigiem i Miguelem Torresem. Bobby mówił o ogrodzeniach, tegorocznych plonach i przewidywanym rekordowym zbiorze grochu pastewnego. Miguel skoncentrował się na koniach, ich charakterach, sile, programie szkoleniowym. Potem wymknął się na spotkanie z trenerami, a Sam dokończyła rozmowę z Bobbim przechodząc do budowy tras, których potrzebowała do szkolenia swych sześciolatków. W końcu zostawiła Bobbiego i próbując opanować ziewanie, udała się do głównej stajni. - Czy ty w ogóle się kładłaś? Zaskoczona odwróciła się i zobaczyła Cullena siedzącego na ogrodzeniu. Obrzuciła spojrzeniem jego szeroki tors, który z trudem mieścił się w czarnym podkoszulku i czarne dżinsy, mocno przylegające do wąskich bioder i długich, umięśnionych nóg. - Co ty tu robisz? - zapytała podchodząc do niego, trochę przestraszona dziwnym, przerywanym biciem swego serca. - Ręka rękę myje, pamiętasz? Stawiłem się do swych obowiązków, proszę pani - powiedział zeskakując z ogrodzenia i okrutnie ziewnął. - O Boże, co za fatalna pora. Powinniśmy leżeć w łóżku. - Tego nie było w umowie - Przespałaś się choćby pół godziny? - zapytał tonem żądającym odpowiedzi. - Nie potrafię spać w butach, a te przeklęte szklane pantofelki nie dały się zdjąć. Poza tym na tej farmie trzeba pracować... - powiedziała. Wzięła go pod rękę i pociągnęła w stronę głównej stajni. - W porządku, musisz pracować - wyjęczał Cullen. - Ale czy nie dałoby się tego zrobić trochę później? - Widzisz, konie uparły się, żeby ściśle trzymać się harmonogramu. Och, kocham poranny zapach świeżego siana i koni - zaczęła się roztkliwiać, kiedy weszli do chłodnej stajni. Uwielbiała, kiedy wszystkie konie jednocześnie patrzyły na nią i delikatnie rżały na jej widok. 71
- Chodź, przedstawię cię. Wszystkie cztero-, pięcio- i sześciolatki miały tu swoje osobne przegrody. Sam szła z Cullenem wolno przez stajnię, dając każdemu koniowi po sporym kawałku jabłka. Głaskała je po pyskach i szeptała do uszu kilka pieszczotliwych słów. Przywitali się z dwiema dziewczynami karmiącymi wierzchowce. - Zaczniesz od Central Larka - powiedziała. Otworzyła drzwi do przegrody i pchnęła Cullena w stronę ciemnobrązowego konia o prążkowanych kończynach. - Będę tuż obok - poinformowała go i zamknęła drzwi. Weszła do przegrody, w której znajdował się Magic Lark, i zorientowała się, że Andy Bream już go oporządził. Przesunęła dłonią po ciemnej, lśniącej sierści zwierzęcia. Po raz kolejny zachwyciła się jego wspaniałą budową. Odziedziczył wszystko co najlepsze po amerykańskim morganie i niemieckim holsteinie. Doskonale ukształtowany kark, nienaganne kłęby, pochyłe barki, szeroka, mocna klatka piersiowa charakterystyczna dla morganów i niezwykłe dostojeństwo podkreślone jeszcze holsteinowską smukłością, elegancją, wytrwałością i siłą. Te konie miały niesamowity temperament, a jednocześnie nie budzące zastrzeżeń maniery. Podczas wszelkich zmagań sportowych biły na głowę rywali, ponieważ w genach miały zapisaną nieprawdopodobną zręczność - potrafiły wyjść zwycięsko z każdej opresji podczas pokazów czy biegów. Sam chciałaby posiadać taki sam kod genetyczny. Bardzo by jej się przydał podczas rozgrywek jeździeckich Mackenziech. Obejrzała Magica ze wszystkich stron, żeby sprawdzić czy nie ma jakichś zadrapań, uszkodzeń czy obolałych, opuchniętych miejsc, ale jak zwykle był w doskonałej formie. Gdyby nie obecność Cullena, zrobiłaby Magicowi rozgrzewkę na lonży, potrenowała skoki i pojeździła wierzchem, nim odprowadziłaby tego pięknego konia z powrotem do przegrody. Potem po wtórzyłaby te same ćwiczenia z przyrodnią siostrą Magica - Florą Lark, następnie z Central Larkiem, Lark Nessem i z niektórymi pięciolatkami. Jej zwykły popołudniowy plan zajęć przewidywał jeszcze wiele innych czynności. Taki sposób życia zakrawał na szaleństwo. Wiedziała, że nie jest normalna. Ale poza tym była naprawdę zdesperowana, zatem rygorystyczny rozkład dnia trzymał ją w ryzach i nie pozwalał się załamać. Cieszyła się z pomocy Cullena, choć wiedziała, że to jej nie odciąży. Zaoszczędzi jedynie czas, który musiałaby stracić na kontynuowanie ich spisku. Nie powinna więc czuć się, jakby zdjęto z niej ogromny ciężar, a jednak tak było. - Central jest prawdziwą, pięknością. - Cullen stał z Central Larkiem przy wejściu do przegrody Magica. - Tak - potwierdziła Sam i zarzuciła uprząż na Magica: uzdę, derką i siodło, a następnie umocowała je. - Twoje nowe konie wyglądają na wyższe od reszty. - Widzę, że oko nadal masz dobre. To prawda - powiedziała Sam, mocując popręg. - Są co prawda niskie w porównaniu z czystej krwi 72
holsteinami, ale wyższe od rasowych morganów. Dokładnie tak to sobie planowałam, kiedy dobierałam ogiery i klacze. Każdy kolejny centymetr oznaczałby dodatkową wagę i większe gabaryty, a to mogłoby spowodować pewną niezdarność i większe narażenia na kontuzje. Przy tym wzroście mają szansę stać się świetnymi skoczkami. Powinny też doskonale sobie radzić na długich dystansach i pod czas trzydniowych zawodów. A co najważniejsze, są przepiękne. - To trzeba przyznać - stwierdził Cullen i wyprowadził Magica z przegrody. Wzięli linki do lonży i bicze z pomieszczenia, gdzie znajdowało się całe oprzyrządowanie, i wyprowadzili konie na ring. Sam przyczepiła linkę lonży do uzdy Magica i poprowadziła go na sam koniec ringu, podczas gdy Cullen zaczął trenować Centrala. Wyglądał przy tym na bardzo spiętego. Przypomniała sobie strach w jego oczach, kiedy zaproponowała mu, żeby pomógł jej przy koniach. Nie bardzo mogła to pojąć. Dla tego Cullena, którego znała, strach przed koniem był tym samym, czym strach ryby przed wodą. Ale po dwunastu latach życia poza farmą musiał się zmienić. Jak dobrze go znała? - Odpręż się! - zawołała do niego. - Z tym jest jak z jazdą na rowerze. Nigdy się nie zapomina. Obserwując go przez chwilę, z ulgą spostrzegła, że napięcie szybko ustąpiło miejsca spokojowi i pewności siebie, którą zawsze przejawiał przy kontaktach z końmi. Central reagował na każde polecenie. A więc miała rację. W środku Cullen pozostał taki sam, mimo ogromnego cierpienia z powodu Teague'a. Po kwadransie oboje byli już w siodłach i jechali w stronę wzgórza Bluegrass. - Najpierw pogalopujemy dla rozgrzewki, potem zrobimy im wyścig przełajowy, a na koniec trochę poskaczemy - wydała polecenia. - Czy Central oswoił się już z tobą? - Jesteśmy najlepszymi kumplami - zapewnił ją Cullen z uśmiechem na twarzy, klepiąc konia po karku. - Zaczynam rozumieć twoją obsesję na punkcie tego nowego programu hodowli. Co cię skłoniło do tego? Pytanie zdenerwowało Sam. Od czasu wyjazdu do college'u Cullen skrupulatnie unikał pytań na temat programu, dyskusji o inwentarzu swego ojca, w ogóle wszelkich rozmów dotyczących koni. - Cóż, kiedy ukończyłam studia na Sorbonie, spędziłam rok podróżując przez Francję, Austrię, Włochy, Belgię, Holandię i Niemcy. Przyglądałam się europejskim metodom rozmnażania, hodowli i trenowania najwspanialszych koni. Wiem, wiem - powiedziała z przekąsem. - Każda zdrowa na umyśle dwudziestojednoletnia niezależna kobieta na moim miejscu zwiedzałaby europejskie zamki. Ala ja oczywiście spędziłam mnóstwo czasu na rozmowach z najlepszymi ekspertami o jedynej rzeczy, którą kocham ponad wszystko - o koniach. Ale tak naprawdę pomysł nowego programu zaszczepił we mnie Kaspar Reinhart. 73
- Brałem z nim kiedyś udział w wyścigu Grand Prix - powiedział Cullen. - Bardzo poważny przeciwnik. Poznałaś go? - Cóż - powiedziała skromnie. - Trudno zaprzeczyć. - Samantha! Wybuchnęła gromkim śmiechem. - Tak było. Widzisz, to on został trzecim z moich europejskich kochanków. W czasie trwania naszego płomiennego romansu zabrał mnie do swojego rodzinnego domu. Słyszałeś pewnie o farmach Abelardów w Niemczech, w rejonie Szlezwika-Holsztynu? - Trochę - bąknął. Najwyraźniej ciągle jeszcze nie odzyskał równowagi po ostatniej sensacyjnej wiadomości. Ach, jakże uwielbiała rujnować bzdurne wyobrażenia Cullena na swój temat! - Od pierwszego wejrzenia zakochałam się w championach należących do jego rodziny. Kaspar nawet namówił mnie na udział w Grand Prix w Hamburgu na jednym z jego koni. Jak na ironię, oboje doszliśmy do finału. Ja wygrałam. Kaspar nie tylko nie obraził się na mnie, ale nawet świętował ze mną moje zwycięstwo. Zrobili to w sposób, o którym nie chciała wspominać Cullenowi. Pieniądze, które wtedy wygrałam, starczyły na moje dalsze podróże i całą szafę sukien. - Uważam -powiedziała, gdy Cullen ześlizgnął się z Centrala, by otworzyć białą bramę - że to były moje najszczęśliwsze wakacje. Odwróciła wzrok od Cullena, poruszona nagłym przypływem żalu. - Ale wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. - Wciąż ci ich brakuje, mam rację? - zapytał ściszonym głosem, wsiadając na konia. Nie miała zamiaru udawać, że nie wie, o co pyta. - Codziennie rano, kiedy wchodzę do kuchni, wydaję mi się, że zobaczę mamę i tatę, siedzących przy stole, pijących kawę i żartujących. Widzę, jak przechodzą przez bramę i idą w stronę wzgórza. - Czuję to samo, kiedy myślę o Teague'u. Budzę się rano i wydaje mi się, że słyszę jak śpiewa, ubierając się. Znów pojawiły się ciemne chmury nad ich głowami. Miała ochotę wyciągnąć rękę, dotknąć go i zdjąć z niego choćby część ciężaru. - Czy ty nigdy nie pogodzisz z faktem, że to nie twoja wina? - Nie. - Jego twarz była jak z kamienia. - Koniec tematu. Przez moment Samancie łzy cisnęły się do oczu. Taki wspaniały człowiek uparł się, żeby do końca życia obciążać się czymś, czemu nie mógł zapobiec... - Laurel i Keenan są tacy podekscytowani twoim powrotem. Nawet jeśli to tylko na wakacje. - Tak, jestem spełnieniem marzeń wszystkich rodziców - zażartował. Starszemu synowi dobrze się powodzi. Nie muszą się martwić o moją przyszłość. 74
- Och, przestań - powiedziała rozzłoszczona Sam. - Oni mają w nosie twoje pieniądze, i doskonale o tym wiesz. Kochają cię, Cullenie Mackenzie i szanują. Nie za to, co zrobiłeś, ale za to kim jesteś. A ty nie jesteś Teague'em! Czy nie przyszło ci przypadkiem do głowy, że nie musisz być Teague'em? - Daj spokój z tymi niedorzecznościami ... - Daruj sobie ten protekcjonalny ton, Cullen - zaprotestowała ostro. Cullen zamilkł na chwilę. Wyglądał jak rozłoszczony celtycki wojownik na ciemnobrązowym rumaku. - Odebrałem Teague'a mojej rodzinie i Whitney - powiedział. - Chcę im wynagrodzić tę stratę na tyle, na ile jest to możliwe. Tylko w ten sposób odzyskam spokój. - Ale przecież to nie ma nic wspólnego z ich oczekiwaniami - odparła Sam. Wyciągnęła rękę i chwyciła jego muskularne ramię, czym sprawiła, że spojrzał na nią. Czuła emanujące z niego gorąco. Mimo to, nie puściła jego ramienia. - Czy kiedykolwiek zadałeś sobie trud, żeby ich zapytać, czego oczekują od ciebie? - Whitney oczekuje życia, które wreszcie jestem w stanie jej zagwarantować - odpowiedział i wyrwał ramię z jej ręki. - Whitney spodziewa się, że nareszcie będziecie razem - zaoponowała. A to jest różnica. Ogromna różnica. - Nie - odparł z niepokojącą pewnością w głosie. - Dla Whitney to jest umowa wiązana. Zawsze tak było. To ona namawiała mnie do pozostania przy biznesie przez ostatnich sześć lat, podczas gdy wy wszyscy chcieliście, żebym rzucił interesy i wrócił do domu. - To dlatego, że cię kocha. Chciała udzielić ci wsparcia w realizowaniu twoich planów. - Nie musisz jej bronić. To zbyteczne. Jestem wdzięczny Whitney, z całego serca. Dzięki niej stałem się kimś więcej niż kiedykolwiek mógłbym marzyć. - Jak mogłeś choćby przez chwilę pomyśleć, że to, kim byłeś, nie wystarczało? - zapytała oburzona. Szare oczy, w których dostrzegła obłęd, przewiercały ją na wylot. - Bo to, kim byłem, nie mogło równać się z Teague'em. Dlatego zginął. - Te bzdury nie mają nic wspólnego z rzeczywistością! - wykrzyknęła, a jej serce łomotało jak oszalałe. - To tylko kolejne z twoich chorobliwych, mrocznych urojeń. Spojrzał na nią z zaciekawieniem. - A co ty możesz wiedzieć o mrocznych myślach? Sam z trudem wycofała się z dyskusji, która niechybnie zmusiłaby ją do zwierzeń. Przez całe życie przyświecała jej złota myśl: „Głowa do góry". - Jestem dość spostrzegawczą kobietą. Wiele nauczyłeś mnie przez te dwanaście lat. Nie wiesz, jak bardzo żałuję niektórych z tych nauk. 75
Spojrzał na przejeżdżających nieopodal młodych ludzi wracających z końmi z treningu. Pozdrowili Sam i uśmiechnęli się do niego. - Mówiłaś o tym, skąd przyszedł ci do głowy pomysł wyhodowania nowej rasy - przypomniał jej. - Ach, rzeczywiście - powiedziała i niechętnie wróciła do tematu. - Cóż, jeździłam na holsteinach i trenowałam je systematycznie, dzień po dniu, przyglądałam się jak bez trudu przeskakują przeszkody wysokie na metr osiemdziesiąt. Wszystko to sprawiło, że mój mózg zaczął pracować jednokierunkowo. W końcu doszło do tego, że przez kolejne dwa miesiące każda moja myśl i wszystkie plany koncentrowały się na jednym. W tym czasie negocjowałam z Kasparem i z jeszcze jednym hodowcą z Holsteinu kupno klaczy. Natomiast przez telefon kontaktowałam się z farmą Ridgeback w Stanach i omawiałam warunki zakupu ogierów rasy morgan. Kiedy byłam już pewna, że mam zakontraktowane najlepsze klacze z Niemiec i ogiery z Ameryki, zadzwoniłam do domu. - Jak Rufus przyjął ten pomysł? - zapytał Cullen z uśmiechem, który mówił, że i tak już zna odpowiedź. Ale Samantha nie miała powodów do śmiechu. Skutki tego telefonu do dziś spędzały jej sen z powiek. - Och, oczywiście sprzeciwił się. Musiałam spędzić setki godzin na dyskusjach i użyć tysiąca racjonalnych argumentów, żeby w końcu przekonać ojca, że ten pomysł może się powieść i że być może uda nam się wyhodować nową rasę amerykańskich koni, które zostaną championami we wszystkich konkurencjach. Potem kilka kolejnych godzin rozmów, żeby udowodnić mu, że potrzebujemy trzy morgany i dwanaście holsteinów, jeśli chcemy poważnie się za to zabrać. - Rufus ufał swojej córce, wierzył, że ma wystarczającą wiedzę, by podjąć taką decyzję, ale związane z nią wydatki... Namówiła go jednak i na to. Poczuła jak dreszcz przebiegł jej po plecach, kiedy pogalopowali z Cullenem w stronę wzgórza Bluegrass. Siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów za piętnaście koni. Musiała mieć pewność, że będą to konie najczystszej krwi, ze sprawdzonych stadnin, z doskonałymi wynikami sportowymi. Osobiście towarzyszyła klaczom z Niemiec w podróży przez Atlantyk do nowego domu, którego sama nie widziała od blisko czterech lat. Kiedy przybyła na miejsce, ogiery już czekały. Wszystko to było jak najpiękniejszy sen: rozpoczęcie nowego programu hodowli, siedzenie całymi nocami i obmyślanie szczegółowych planów organizacji tego przedsięwzięcia. Sen skończył się, kiedy pierwsze pokolenie źrebaków nie ukończyło jeszcze roku. Samantha miała wtedy dwadzieścia trzy lata. Jej ojca zwalił z nóg bardzo poważny wylew. Przez kolejny miesiąc walczył o przetrwanie, lecz w końcu zmarł. To był najpotworniejszy miesiąc jej życia. Po śmierci ojca Sam wzięła na siebie prowadzenie farmy. Wtedy to dokonała przerażającego odkrycia. Okazało się, że na długo przed zakupem nowych koni majątek ojca stopniał całkowicie. 76
Nigdy tego nie podejrzewała, choć miała powody. Rufus Lark zawsze był marzycielem, za to nie miał w sobie nic z biznesmena. Każdy jego pomysł na zarobienie pieniędzy kończył się katastrofą, ponieważ zawsze startował nieprzygotowany - nie miał budynków, sprzętu, ludzi i wystarczającej wiedzy, żeby przeprowadzić plan zgodnie ze sztuką. Farma, należąca do ich rodziny od tysiąc sześćset trzydziestego szóstego roku, bardzo na tym ucierpiała. Kredyt hipoteczny nie wystarczył na pokrycie wydatków, których wymagały jego wyprawy z motyką na słońce. Okazało się, że wziął kolejny kredyt i kilka pożyczek z banku. A potem jeszcze Samantha z jej zwariowanym pomysłem. Pięć lat temu, zaraz po pogrzebie ojca, Sam zajęła się księgami rachunkowymi farmy. Przyprawiało ją to o mdłości i ogólny rozstrój nerwowy. Ona wiedziała. Wiedziała, że nieznośny ciężar ogromnego długu zaciągniętego na jej program, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu dręczył jej ojca, aż spowodował wylew. To go zabiło. Ona go zabiła. Matkę także. Rufus i Jean Larkowie żyli w niezwykłej symbiozie. Już na pogrzebie ojca Sam przeczuwała, że matka także wkrótce umrze. Jean Lark nie miała ani siły, ani ochoty znosić samotność, ból i cierpienie, jakie sprawiało jej życie bez Rufusa. Cztery miesiące później pochowano ją obok męża. W akcie zgonu stwierdzono wadę serca, ale Sam znała prawdę. To ona odebrała matce jedyny sens życia. Ręce Sam były splamione krwią. Ponadto musiała utrzymać siostrę na uczelni i poradzić sobie z wierzycielami żądającymi spłaty długu, kredytami bankowymi oraz liniami kredytowymi wykorzystanymi do granic możliwości. Została kompletnie bez grosza. Jedyne, co jej pozostało, to kilka bardzo drogich koni i siła perswazji, którą odziedziczyła po ojcu. Wykorzystywała ją teraz, by uniknąć egzekucji mienia i ogłoszenia upadłości. Zwolniła księgową, ponieważ doradzała jej sprzedanie farmy i to natychmiast. Następnie wybrała się do największego banku w Wirginii, gdzie spotkała się z wiceprezydentem i po siedmiu godzinach wyszła z kredytem, który pokrył całe zadłużenie farmy. Teraz miała jeden duży dług do spłacenia i żadnej możliwości, by to zrobić. Przez dwa dni chodziła po farmie, którą pokochała ponad własne życie, nim podjęła wbijającą jej nóż w serce decyzję. Postanowiła zwolnić połowę personelu, wyprzedać większość starszych koni, hodowanych kiedyś pod jej okiem, które osobiście trenowała i odnosiła na nich zwycięstwa. Z pieniędzy uzyskanych w ten sposób, przy jednoczesnym ograniczeniu wydatków do minimum, była w stanie spłacać miesięczne raty i opłacić pozostałych ludzi. Zatrzymała kilka koni, by sprzedać je w ciągu następnych dwóch lat. Przewidywała też jakieś dochody, które mogłaby czerpać z użyczania swoich dorodnych morganów do pokrywania. Pięć lat. Taki wyznaczyła sobie limit czasu. Na razie nie miała ani grosza na utrzymanie farmy po tym okresie. Musiała sprzedać pierwsze pokolenie źrebaków szybciej, niż zrobiłaby to w normalnych warunkach. Musiała też wystartować z sześciolatkami w zawodach na bardzo zaawansowanym 77
poziomie, co oczywiście było szaleństwem. I powinna jeszcze złożyć ręce do Boga, żeby dobrze pobiegły, co zakrawało już na kompletne wariactwo, biorąc pod uwagę, z jakimi końmi wypadnie im konkurować. Jedyną nadzieją na wyjście z impasu był sukces tych koni, pokonanie bardziej doświadczonych dziesięcio- i dwunastolatków wraz ze startującymi na nich światowej klasy jeźdźcami. Jeśli Flora, Magic, Nessie i Central wyróżnią się podczas swych pierwszych poważnych zawodów, relacjonowanych w telewizji, mogą później przynieść takie zyski, jakie wystarczą na pokrycie morderczego długu i umożliwią wypłacalność farmy. Te konie były jedyną i ostatnią szansą, jaka pozostała. Sam postawiła wszystko na tę jedną kartę. Rozgrywki jeździeckie Mackenziech to stół, na którym kości zostaną rzucone. Boże, ale bagno - pomyślała, kiedy wracali z Cullenem z przejażdżki. Każdego dnia w ciągu tych ostatnich pięciu lat czuła przerażenie. Musiała je skutecznie ukrywać. Przed wszystkimi odgrywała silną kobietę, ponieważ nikt nie mógł dowiedzieć się o tragicznej sytuacji finansowej Skylark. Gdyby prawda ujrzała światło dzienne, zewsząd zleciałyby się sępy i rozdrapałyby cały dobytek za marne grosze, a to oznaczałoby koniec farmy Skylark. Musiała dostać najwyższą możliwą cenę za każdego konia, za każde krycie, w przeciwnym razie jej plan nie miał najmniejszych szans na powodzenie. Ukrywała prawdę przed wszystkimi za wyjątkiem zarządcy - Bobbiego Craiga. On musiał znać powody, dla których Sam z taką desperacją i zacięciem trenowała konie. Bez jego pomocy nie zrealizowałaby tych planów. Nie powiedziała nawet Erin, po części z obawy, że jej siostra mogłaby się przed kimś wygadać, po części z poczucia winy. Ona nawarzyła tego piwa, a Erin może przez nią stracić dom. Bojąc się, że Erin zorientuje się w sytuacji, jeżeli pozostanie zbyt długo na miejscu. Sam zachęcała ją do pójścia w swoje ślady. Namawiała dziewczynę do zwiedzania Europy i próbowania swych sił właśnie tam - najpierw w paryskiej Operze, następnie w Filharmonii Berlińskiej i wreszcie w Rzymie. Myśl o tym, że Erin jest zadowolona z przebiegu swojej kariery w Europie i zupełnie nieświadoma beznadziejnej sytuacji w domu, stanowiła jej jedyne ukojenie w ciągu tych pięciu lat. Spojrzała na Cullena, który z takim spokojem siedział na Central Larku. Fortuna Mackenziech była jej zmorą przez kilka minionych lat. Bobby Craig błagał ją regularnie - dwa albo trzy razy do roku - żeby zwróciła się do nich po pożyczkę. Doskonale wiedział, podobnie jak Sam, że udzieliliby jej bez wahania, gdyby tylko poprosiła. Ale nie poprosiła. Nie mogła. To przecież ona doprowadziła farmę do takiej ruiny. To ona sprawiła, że ostatnie dwa lata życia jej rodziców były wypełnione nieznośnym stresem i lękiem. To ona ich zabiła. To jej wina, jej ciężar i jej pokuta. Za każdym razem, gdy Bobby błagał, żeby poprosiła Mackenziech o pieniądze, przypominała mu, że jest osobą starej daty i wierzy, iż za wszystkie grzechy trzeba ponieść karę. To była jej kara.
78
- Jeszcze dziesięć minut odpoczynku i poćwiczymy biegi przełajowe powiedziała, zwracając konia w kierunku północnego zachodu. Cullen dołączył do niej. - Fantastycznie - stwierdził. - Wiem, że niezbyt się udzielałem przez ostatnich dwanaście lat, ale mam wrażenie, że twoje konie przyzwyczajone są do pracy na bardzo wysokich obrotach. - Ameryki nie odkryłeś - powiedziała, tłumiąc wewnętrzne drżenie. Wciąż się tym martwię. Nie wolno mi przesadzić, bo muszę utrzymać je w zdrowiu. Nie mogę sobie pozwolić na żadne naciągnięte ścięgna, skręcenia czy złamania. Z drugiej strony muszę je przygotować na tyle, na ile jest to możliwe. Musiałam wystartować z nimi w zawodach wstępnych, żeby zdobyły punkty niezbędne do udziału w wiosennych rozgrywkach dla średnio zaawansowanych, które są warunkiem dopuszczenia do zawodów dla czempionów, odbywających się tej jesieni. - A co, jeśli nie popiszą się w Morven Park i nie zdobędą wystarczającej ilości punktów? Sam spojrzała na niego z ukosa. - Właśnie siedzimy na dwóch spośród czterech koni, które bez mrugnięcia okiem wykosiły całą konkurencję w zeszłym roku i wiosną tego roku. - Są aż tak dobre? - Lepsze - zapewniła go Sam. - Mam nadzieję, że zawody dla średniozaawansowanych będą na odpowiednio wysokim poziomie. Nie chcę, żeby się rozleniwiły i zrobiły zbyt pewne siebie do czasu najważniejszych rozgrywek. Robiła co w jej mocy, by wycisnąć z nich jak najwięcej podczas treningów, tak by potem mogły dać z siebie wszystko. Jednak dopiero teraz nadszedł okres naprawdę wytężonej pracy. Sam wiedziała, że zachowanie luksu su, jakim było sześć godzin snu na dobę, będzie graniczyło z cudem. - Wyczuwam jakąś nutę desperacji w tym, co robisz – skomentował Cullen, przyglądając jej się z bardzo bliska. Sam zaśmiała się udając beztroskę. - To tylko zwykła niecierpliwość. Najwyższy czas, żeby te konie zaczęły żyć na własny rachunek. Dojechali do początku trasy przełajowej. Sam szczegółowo opisała Cullenowi każdą przeszkodę. Potem przeszli się wzdłuż trasy, konie zaś delektowały się przekąską ze świeżej, zielonej trawy. Kiedy wrócili, wdrapali się ponownie na siodła i ściągnęli cugle. - Gotowy? - spytała Sam. - Zaczynajmy - powiedział, ale na jego twarzy malowało się nie podniecenie, tylko lęk. Sam zdała sobie sprawę, ile musiało mu umknąć przez te dwanaście lat.
79
Zaczęli od spokojnego galopu. Cullen jechał tuż za nią, tak aby mogli się skrzyknąć, gdyby coś się stało. Ale nic się nie wydarzyło. Cullen jechał tak, jakby nie miał nawet dwunastominutowej przerwy w trenowaniu koni. Sam natychmiast zorientowała się, że nie musi się o niego martwić. Mogła zatem całkowicie skoncentrować swoją uwagę i energię na Magicu i na trasie. Uwielbiała pewność i swobodę, z jaką poruszał się pod nią ten koń. Skierowała Magica w stronę prawego, dość stromego brzegu strumienia o wdzięcznej nazwie Brandy. Był on siedliskiem okoni, zębaczy i żółwi. Koń przeskoczył dwuipółmetrowy pas wody i pogalopował wzdłuż lewego brzegu. Naprowadziła go na kolejną przeszkodę - półtorametrowy drewniany płot, który znajdował się niespełna dziesięć metrów przed nimi. Po prawej stronie powiewała czerwona chorągiewka, a po lewej biała. Sam spojrzała na swój duży zegarek. Minęło niecałe pięć minut, a oni mieli już trzy czwarte toru za sobą. Magic ani razu nie próbował uciekać, wykręcać się czy kaprysić. Może nareszcie zaczął dojrzewać. A może... zastanowiła się nad tym, co zrobili. Magic potrzebował całkowitego skupienia jej uwagi na sobie, a nie desperackich nadziei, które w nim pokładała. Koń bez problemu pokonał ostatnią przeszkodą - metrowej wysokości słupki z poręczami. Sam zmusiła go do wolnego spaceru. Zwierze łagodnie poruszało się pod nią, ale wciąż wyczuwało się w nim werwą, mimo że przed chwilą sforsowało wyczerpującą trasą, na której zaliczyło trzydzieści skoków z przeszkodami. Wytrzymałość, siła, sprawność i „łeb na karku" - o tym wszystkim marzyła, kiedy myśl o nowym programie hodowli owładnęła nią siedem lat temu. Zaśmiała się, kiedy koń potrząsnął głową na znak protestu. Wcale nie miał ochoty na spokojny spacer, który na nim wymusiła. Nadal chciał gnać przed siebie. Sam podziękowała Bogu za jego młodzieńcze usposobienie. - Boże, jakież to wspaniałe! - wysapał Cullen resztkami tchu, kiedy ją dogonił. - Możemy zrobić to jeszcze raz? - Nie ma problemu. I tak będziesz musiał powtórzyć trasą z Nessie poinformowała go z uśmiechem, gdy wracali do stadniny przez łąką porośniętą trawą po kolana. - Zapomniałem już, jaka to frajda - powiedział, radośnie się przeciągając. - Zapomniałeś? - Sam wytrzeszczyła na niego oczy. Jak taki wielbiciel koni, jakim niegdyś był Cullen, mógł zapomnieć o największej przyjemności? Obruszył się. - Jeżdżę na koniach tylko podczas odwiedzin u rodziców, a ponieważ rzadko to robię, rzadko też jeżdżę na koniach. Zastanów się nad tym. W tym roku jestem dopiero drugi raz w siodle. - Dzięki naszym knowaniom szybko naprawimy ten błąd.
80
- Tak - powiedział. Wyglądał przy tym na dziwnie rozdartego - jak gdyby nie chciał się cieszyć, ale wbrew wewnętrznym nakazom nie mógł ukryć radości. Cały ranek i przedpołudnie pracowali razem z wielką przyjemnością. Cullen zadawał coraz to nowe pytania dotyczące programu, Sam natomiast chciała dowiedzieć się, co nowego dzieje się na farmie Mackenziech. Rozmawiali, jeździli, pokonywali przeszkody i, co ciekawe, żadne z nich ani razu nie wylądowało na tyłku. Tuż przed pierwszą, kiedy zaczęło się upalne popołudnie, Sam wracała na Honorze Larku, czarnym pięciolatku, do stajni. W tym czasie Cullen ujeżdżał Desdemonę, pięcioletnią siostrę Magica. Sam zeskoczyła z konia, podciągnęła strzemiona i zaczęła prowadzić Honora do głównej stajni. Naprzeciw wybiegła jej Marybeth, bardzo sumienna, ciemnoskóra dziewczyna stajenna, zajmująca się Honorem, Central Larkiem, Lark Nessem i trzema innymi końmi. - Wezmę go, panno Lark. - Dziękuję, Marybeth - powiedziała Sam, gdy dziewczyna przypięła linkę do uzdy. - Pozwól mu porządnie ochłonąć. Sporo dziś poćwiczył. I daj mu jedno dodatkowe jabłko. - Tak, proszę pani. - Dziewczyna uśmiechnęła się, zanim zabrała konia. - Andy, przyprowadź mi Sigfredę - zawołała Sam. Andy miał na sobie tylko podarte, wystrzępione dżinsy i długie buty. Jego jasne włosy powiewały na wietrze, a kolczyk w nosie iskrzył się w słońcu. Posłusznie przyprowadził ogromną gniadą klacz. - Wygląda, jakby za chwilę miała eksplodować - stwierdził Cullen, delikatnie gładząc klacz po nabrzmiałym brzuchu. - Kiedy termin? - Powinna urodzić dwa dni temu - odpowiedziała Sam. - Jak się ma moja słodka ślicznotka? - zaszczebiotała do swoje ukochanej klaczy rozpłodowej i pogładziła ją po miękkim pysku. - Dziś sporo poćwiczyła i udało się w końcu przewrócić ją na grzbiet poinformował ją Andy. - To straszny wysiłek - zauważył Cullen i uśmiechnął się. - Ale ona jest bardzo upartą dziewczynką, prawda, Sigfredo? - oznajmiła Sam niemal śpiewnie i pogłaskała klacz po łbie. - Czy Bobby obejrzał ją dokładnie? - Tak - powiedział Andy. - Wszystko jest w najlepszym porządku. Bobby mówi, że ona i źrebak próbują wspólnie ustalić termin porodu. - Doskonale. Przykryj ją cienkim kocem, kiedy już ją oporządzisz poleciła Andiemu. - Moja najlepsza klacz musi być otoczona wyjątkowo dobrą opieką. - Tak jest, proszę pani - odparł chłopak. - Skąd ty go u diabła wytrzasnęłaś? - zapytał zszokowany Cullen, kiedy Andy zabrał już Sigfredę. 81
Sam parsknęła śmiechem. Andy rzeczywiście był dość osobliwą postacią w tej części Wirginii. - Zobaczyłam go, jak kręcił się koło zwierząt podczas Narodowych Pokazów Koni w Madison Square Garden cztery lata temu. Spotykałam go tam przez kolejne lata, aż w końcu zaczepiłam go i zaczęłam z nim rozmawiać. Ten dzieciak ma fioła na punkcie koni. Zatrudniłam go więc. Pracuje u mnie już prawie rok. Mimo że pochodzi z Queens, ma nieprawdopodobne podejście do tych zwierząt. Drzemie w nim spory talent, może nadaje się na trenera, może na jeźdźca. Albo jedno i drugie. Bobby wziął go pod swoje skrzydła i z pewnością pomoże mu zdecydować, w jakim kierunku powinien się rozwijać. - Koniec świata - powiedział Cullen. W tym momencie z jego brzucha dało się słyszeć długie i donośne burczenie. Spojrzał na Sam. - Masz ochotę pomóc mi w rozwiązaniu tego problemu? Zaśmiała się głośno i wzięła go pod rękę. - Ręka rękę myje, pamiętasz? Ty mi pomogłeś, teraz znów moja kolej. Chodźmy na lunch. Nagle zatrzymała się. - A niech mnie, nic nie wspomniałam Calidzie. Mam nadzieję, że znajdzie coś, żeby cię nakarmić. - Sam, bądź realistką - powiedział Cullen, ciągnąc ją w stronę domu. Calidzie wystarczyłoby pięć minut, aby wydać przyjęcie dla prezydenta Stanów Zjednoczonych i całego gabinetu. Miał absolutną rację. Musiała tylko poinformować Calidę, że Cullen przyszedł na lunch. Pięć minut później Calida podała zupę ogórkową na zimno, sałatkę z kurczaka, świeże pieczywo i jeszcze ciepłe ciasto brzoskwiniowe. - To ogromna przyjemność choć raz widzieć cię siedzącą przy stole w czasie lunchu - powiedziała Calida, stawiając na stole dzbanek z mrożoną herbatą. Spojrzała na Cullena. - Powinieneś częściej zaglądać. - Mam taki zamiar - odparł i szeroko się do niej uśmiechnął. Calida skinęła głową na znak aprobaty i wróciła do kuchni. - Ta kobieta naprawdę budzi respekt - stwierdził Cullen, nakładając sobie sałatkę z kurczaka. - Praktycznie to ona tu rządzi - powiedziała ponuro. Była zła na Calidę, że skarżyła się przy Cullenie na jej złe nawyki. - Naprawdę nie jadasz lunchu? - Nie, oczywiście że nie. Calida po prostu nie uznaje żadnych środków zastępczych. Znasz ją: posiłek, który nie odbywa się przy stole i nie składa się z czterech dań, nie jest posiłkiem. Cullen zajrzał głęboko w oczy Sam i dłuższą chwilę w nie patrzył, jak gdyby chciał zbadać jej reakcję. - Ojciec twierdzi, że ja mam hopla na punkcie pracy. Wydaje mi się, że to samo mógłbym powiedzieć o tobie. - Każde z nas ma swoje powody - powiedziała Sam nieco zakłopotana. 82
- Hej, nie zaczynajcie beze mnie! - wrzasnęła Erin. Wpadła do jadalni i rzuciła się na krzesło. - Umieram z głodu. - Jak ci idzie granie? - spytała Sam z uśmiechem i podała siostrze miskę z sałatką. - Dziękuję, świetnie - odpowiedziała, nakładając sobie podwójną porcję. - Kiedy masz ostatnie przesłuchania? - zagadnął Cullen. - Jutro - odparła, sięgając po wazę z zupą. - W takim razie życzę ci powodzenia. - Dzięki. Calida weszła do pokoju, wcisnęła w ręce zdumionej Sam pudełko z długimi białymi różami i bez słowa wróciła do kuchni. - A cóż to, u diabła, jest? - „To" się nazywa kwiaty. Są dla ciebie - powiedział Cullen. - Hm? - W podziękowaniu za rewelacyjny początek Wielkiego Spisku. Na jej zachwyconą twarz wypłynął rumieniec. - I, naturalnie, za skuteczne doprowadzenie Whitney do wściekłej zazdrości. Sam z hukiem runęła z obłoków, w których właśnie zaczęła bujać w wyobraźni. Pragnęła ukryć rozczarowanie. - Więc... znalazłeś jakiś szklany pantofelek zeszłej nocy? Odpowiedział śmiechem na jej pytanie, po czym zaczął rozmawiać o balu, o tym, jaki się czuł szczęśliwy i jak wspaniale zainaugurowali swój przebiegły plan. - Sammy była wczoraj fantastyczna - powiedziała Erin z dumą. - Cóż, Cullen też nie wypadł najgorzej - stwierdziła Sam. - Bo ty go zainspirowałaś - zawyrokowała Erin, po czym natychmiast zajęła się ciastem brzoskwiniowym, wyłączając się z dalszej rozmowy. Sam i Cullen rozmawiali o koniach. O jej koniach, o koniach Mackenziech, Barrisfordów, nawet o dwóch championach Noela, które właśnie przypłynęły z Francji. Rozmowa toczyła się tak gładko i swobodnie, że osobie postronnej trudno byłoby się domyślić, iż Cullen przez ostatnich dwanaście lat bardzo konsekwentnie unikał wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z końmi. - Co do naszego spisku... - powiedział Cullen, jedząc ciasto brzoskwiniowe. - Tak? - spytała Sam. - Zrobiliśmy wczoraj doskonały początek, ale żeby naprawdę uwiarygodnić plan, trzeba będzie jeszcze pokazać się publicznie. Dlatego namówiłem paru znajomych na piknik nad jeziorem Mackenzie w najbliższą niedzielę. Wiesz, chodzi o to, żeby zaprosić dwadzieścia, trzydzieści osób, pojeździć konno, popływać, powygłupiać się. Doskonałe tło do rozkwitu romansu.
83
Boże, w ten sposób straci kilka godzin w niedzielę! Zmusiła się do uśmiechu. - Jeśli o mnie chodzi, nie ma problemu. - Ale jest jeszcze jedna rzecz. - Jaka? - Chyba powinniśmy się pocałować. - Co? - No tak. Na pikniku. W obecności Whitney. Erin wybuchnęła gromkim śmiechem. - Boże, Whitney dostanie białej gorączki! - Właśnie - stwierdził Cullen z zadowoleniem. - To na pewno doprowadzi ją do ostateczności - zgodziła się Sam. - Ale jak według ciebie powinniśmy się pocałować? Chodzi mi o to czy pocałunek ma być długi czy krótki, namiętny czy delikatny i czy mamy stać, siedzieć czy leżeć. - Mmm - zaczął się zastanawiać i przyjął pozę myśliciela. - Długo, namiętnie i na stojąco. Sam zaśmiała się głośno. - Dobrze, ale jak sprowokujemy sytuację? Przecież nie mogę tak po prostu podejść do ciebie w trakcie pikniku i cię pocałować. Nikt się na to nie nabierze. - Rzeczywiście - przyznał Cullen. Przez moment się zastanawiał. - Lepiej zróbmy próbę - zaproponował, odsuwając krzesło. - Zgoda - powiedziała uszczęśliwiona Sam i też wstała. Nie bawiła się w aktorstwo od czasów liceum. Szykuje się świetna zabawa. - Ja będę widownią - zdeklarowała się Erin i przesunęła swoje krzesło. Kurtyna idzie w górę, oczom widzów ukazuje się pięknie udekorowany i oświetlony spokojny wiejski krajobraz. Widownia bije brawo. - Zaczęła głośno klaskać. Cullen rzucił jej szydercze spojrzenie i zabrał się do pracy. - Chyba powinniśmy stać i rozmawiać, oczywiście w miejscu, gdzie wszyscy będą nas widzieli. - Możemy pozorować, że się sprzeczamy na temat naszego, tak świetnie zapowiadającego się romansu! - zawołała podekscytowana Sam. - Ty będziesz udawał, że się wycofujesz, a ja na to nie pozwalam. Wtedy powiem: „Zaraz ci udowodnię, że jesteśmy czymś więcej niż tylko zwykłymi przyjaciółmi". A później cię pocałuję. - Wspaniale. Czy mam zrobić to tak jak Errol Flynn? - zapytał i gwałtownie chwycił Sam; przechylił ją mocno do tyłu, bardzo głośno przy tym cmokając. - Nie! - krzyknęła Sam i zachichotała mimo woli. - Masz zupełnie inny akcent, to na nic - stwierdziła Erin.
84
- To może pocałunek a la Bing Crosby? - zapytał i podniósł Sam. Potem otoczył ją ramionami i wykrzywił paskudnie twarz. - Fu, nie! - Tak! - wrzasnęła Erin. - Strasznie jesteś wybredna - westchnął Cullen. - Słuchaj no, Romeo, to ja pocałuję ciebie - powiedziała Sam. - Złapię cię za głowę - zademonstrowała to - kompletnie zignoruję szpinak, który utkwi ci między zębami, spojrzę głęboko w oczy, stanę na czubkach palców - czy mógłbyś trochę się schylić? - A potem przejdę do ssania twoich zębów. - Brzmi obiecująco- powiedział Cullen, patrząc w jej pełne śmiechu oczy. - Przestańcie! Wciąż w uścisku, odwrócili się i zobaczyli stojącą w drzwiach przerażoną Whitney. Jej policzki płonęły niczym dwie pochodnie. - To... to znaczy, nie waż się jej pocałować, Cullenie Mackenzie. - Niby dlaczego? - zapytał Cullen, a jego usta rozchyliły się w szerokim uśmiechu, gdy Sam przycisnęła nogę do jego biodra. Erin pośpiesznie odwróciła twarz, by ukryć rozbawienie. - Dlaczego! - parsknęła Whitney. - Bo ona jest tego typu dziewczyną, że potraktuje to bardzo poważnie. Sam! Przestań zachowywać się, jak nastolatka, której hormony uderzyły do głowy, i daj mu spokój! - Tak jest, proszę pani - powiedziała potulnie Sam i uwolniła Cullena z uścisku. - Co ty tutaj robisz? - zapytała, mierząc Cullena piorunującym spojrzeniem i wmaszerowała do pokoju. - Samantha zaprosiła mnie na lunch - odparł głosem niewiniątka. - Tak dawno nie mieliśmy okazji, żeby usiąść i po prostu porozmawiać powiedziała Sam z uśmiechem, co jeszcze dolało oliwy do ognia trawiącego Whitney. - Wczoraj na balu zrozumiałam, że po tylu latach życia z dala od siebie właściwie prawie się nie znamy. On wciąż uważał mnie za tę dzikuskę, która notorycznie nękała go piętnaście lat temu. Możesz to sobie wyobrazić? - Jestem pewna, że na wczorajszym balu zrozumiał swój błąd - odparła gorzko Whitney. - Jeszcze jak - wtrącił Cullen - Samantha jest pełna niespodzianek. - Owszem, zauważyłam - oznajmiła Whitney ze słodkim wyrazem twarzy. Erin przyglądała się jej uważnie z boku. - Ja także mam dla ciebie niespodziankę. - Zarzuciła Cullenowi ręce na szyję i przywarła do niego całym ciałem. - Wytropiłam cię aż tutaj, bo chciałam zaprosić cię dziś na kolację. Za przyjęcie zaproszenia będzie nagroda. - Naprawdę?- zapytał i spojrzał w jej wyrażające uległość oczy. Był rozgoryczony, że te obietnice nie sprawiają mu nawet w połowie takiej przyjemności, jaką miał z przyglądania się Sam, odgrywającej rolę idiotki. - Nie musisz mnie przekupywać, Whitney. Przyjdę z chęcią. 85
- To wspaniale - powiedziała i na moment przycisnęła swoje pełne usta do jego ust, a potem pociągnęła go za rękę. - Chodź, odprowadzisz mnie do samochodu. - Odwróciła się do Sam. - Ty już z nim skończyłaś, prawda? - Na razie - odpowiedziała Sam. Niebieskie oczy Whitney zwęziły się na ułamek sekundy. Za chwilę jednak zaśmiała się z udawaną swobodą i pociągnęła Cullena w stronę drzwi. - Odwiedź nas wkrótce! - krzyknęła Erin. - Do zobaczenia jutro, Cullen! - zawołała za nim radośnie Sam. Whitney nagle stała się bardzo szorstka. - Co ona miała na myśli? - spytała, gdy Cullen, wciąż pod wrażeniem niesamowitego uroku Samanthy, otworzył drzwi. - Pomagam jej przy koniach - powiedział, gdy wyszli na zewnątrz, gdzie panował niewyobrażalny upał. - Ach - powiedziała Whitney, nie mogąc ukryć ulgi - więc chodzi o konie. Cullen był przekonany, że po tylu godzinach fizycznej pracy z końmi i po kolacji u Whitney, podczas której była wyjątkowo miła, zaśnie, gdy tylko przyłoży głowę do poduszki. Ale się pomylił. Zamiast spać, bez końca wspominał próbę pocałunku. Wciąż dźwięczał mu w uszach śmiech Samanthy. Jak cudownie robiła z siebie zupełną kretynkę. Uśmiechnął się, słysząc w myślach jej chichot. Potem przypomniał sobie, ile miłości widział w jej oczach, gdy rano witała się ze swoimi końmi. Byłby szczęśliwy, gdyby oczy Whitney wyrażały chociaż połowę tego uczucia, kiedy na niego patrzyła. Ciekawe, czy Samantha patrzyła w taki sam sposób na Phillippe Valentina, Kaspara Reinharta czy na swojego trzeciego kochanka, kimkolwiek był. Dziwnie nieswojo się czuł, myśląc o Samancie w takich kategoriach. Sam pomysł, że mogła pójść z kimś do łóżka, bardzo go drażnił. Przewrócił się na brzuch i wsunął ręce pod poduszkę. Nie mógł się nadziwić, jak mało wiedział o dorosłej Samancie Lark. A przecież znał ją całe życie. Przez dwanaście godzin dowiedział się więcej, niż mógłby kiedykolwiek przypuszczać. To były istotne informacje. Dotychczas nie zdawał sobie sprawy, na przykład, że Sam jest piękną, zmysłową i zwariowaną na punkcie pracy kobietą. Zastanawiał się głównie nad tym ostatnim. Co ją pchało do takiej morderczej harówki? Chorobliwa ambicja? Uśmiechnął się do siebie. Samantha wyśmiałaby go, gdyby kiedyś powiedział to głośno. Może jednak nie ma w niej aż takiej desperacji, jak mu się zdaje, a on się pomylił. Może jest taka oddana koniom, bo wciąż czeka na efekty swojego eksperymentu, w który tak bardzo wierzy? Sam tak twierdzi. Dlaczego go to nie przekonało? Jego myśli wciąż krążyły wokół Sam, aż w końcu zaczął powoli zapadać w sen. Boże, jakie to było przyjemne. Po raz pierwszy od dawna odczuwał 86
zmęczenie fizyczne. Przynajmniej raz nie spędził dnia za biurkiem z telefonem przyklejonym do ucha. Miał za sobą chyba najwspanialszy dzień w życiu, pomyślał już prawie przez sen, a przed jego oczami pojawił się sznur koni skaczących przez strumień.
87
Rozdział siódmy Dwadzieścia sześć osób, które postanowiły spędzić pierwszy weekend lipca na świeżym powietrzu, nie przejmując się zbytnio upałem ani wilgocią, delektując się za to pięknem i wszelkimi urokami tego słonecznego dnia, jechało powoli przez bujne łąki Mackenziech. Celem ich wyprawy było przecudne błękitne jezioro rozpościerające się na pięciu hektarach, ukryte pośród traw, drzew kwitnącego mirtu, brzóz, szafirowych lobelii i dereni. Sam tak zręcznie wymanewrowała Central Larka, że znalazła się u boku Cullena i tam też pozostała przez całą drogę. Miała absolutną pewność, że Whitney nie zniży się do tego stopnia, żeby jechać z drugiej strony i otwarcie z nią rywalizować o względy Cullena. W związku z tym, Whitney oczywiście gotowa była zadowolić się adoracją Noela, ale szybko przekonała się, że on zabawia już Erin, która obiecała swojej siostrze odciągnąć go od przyjaciółki. Wściekła i wzburzona musiała poprzestać na towarzystwie Missy Barrisford; spodziewała się pocieszenia, no i naturalnie współczucia. Podczas trzydziestominutowej przejażdżki konnej nad jezioro Whitney skarżyła się swojej przyjaciółce na przewrotność mężczyzn, głupie współzawodnictwo kobiet i oszczercze plotki, które już zaczynały krążyć. W końcu Missy doradziła jej zachowanie cierpliwości, a przede wszystkim zmianę strategii. Whitney zawsze z wielką uwagą słuchała Missy i brała mocno do serca jej dobre rady. W tym czasie Sam świetnie się bawiła. Nie myślała teraz o pracy na farmie. Dzięki knowaniom z Cullenem przypomniała sobie, że naprawdę potrafi się jeszcze cieszyć. W drodze nad jezioro ucięli sobie miłą pogawędkę. Wspominali szalone przygody z dzieciństwa, kojarzącego im się z tymi miejscami. Sam nie zapomniała o swojej roli i przez całą drogę udawała, że flirtuje z Cullenem, posługując się sztuczkami, które latami podpatrywała u Whitney. Cieszyła się, gdy dostrzegła błysk uznania w szarych oczach Cullena. Fakt, że fortele jej przyjaciółki okazywały się bardzo skuteczne, nie oznaczał wcale, że Cullen nie był świadomy tych manipulacji. Wjechali na niewielki pagórek porośnięty gęstą trawą i jezioro ukazało się ich oczom w całej swej okazałości: łagodnie zaokrąglone, niebieskie, cudownie spokojne. Wystarczył dosłownie kwadrans pod surowym nadzorem Keenana, żeby z lin zrobić zagrodę dla koni, której jeden bok graniczył z jeziorem. Dzięki temu zwierzęta miały świeżą trawę do skubania i bezpośredni dostęp do wody, a towarzystwo mogło spokojnie zająć się sobą. Otoczone kamieniami palenisko, wybudowane wiele lat temu, teraz wypełnione było węglem drzewnym i drwami. Pełzały po nich pierwsze języki ognia niezbędnego do przygotowania posiłku.
88
Whitney sprytnie wśliznęła się obok Cullena i poprowadziła go w stronę koca, który rozłożyła pod jednym z drzew rosnących tuż nad brzegiem. Kiedy Sam została przez chwilę sama, w milczeniu pomagając przy rozbijaniu prowizorycznego obozu, myślami przeniosła się do Skylark. Ludzie wokół niej śmiali się i rozmawiali jak najęci. Jutro musi zabrać swoje cztery najlepsze sześciolatki na pierwsze z dwóch rozgrywek dla średnio zaawansowanych. Powinny zdobyć resztę punktów uprawniających je do udziału w rozgrywkach jeździeckich Mackenziech. Musiała popracować jeszcze nad koordynacją ruchów Magica, Lark Nessowi trzeba by pomóc w przezwyciężeniu niechęci do skoków przez wodę, a Sigfreda mogła się oźrebić w każdej chwili, no i... Konie niespodziewanie wylądowały w odległych zakamarkach umysłu Samanthy. Kilka metrów od niej niewielka grupka ludzi zrzucała z siebie ubrania, pozostając w strojach kąpielowych. Wśród nich znajdował się Cullen. Jego całe ciało zbudowane było z twardych mięśni. Spora ich część przypadała na szeroki tors. Miał niewiarygodnie zgrabne nogi, wąskie biodra, pierś pokrytą kępą jasnych włosów, zwężającą się ku dołowi, w kierunku białych kąpielówek, w których w końcu znikała. Stojąc tak, wyglądał jak stuprocentowy mężczyzna, najdoskonalsze pierwotne stworzenie. Potęga jego męskości była wprost przytłaczająca. Emanowała z niego i osaczała Samanthę, wydobywając z zakamarków jej jestestwa coś równie pierwotnego i przytłaczającego. Sam nie mogła się opędzić od natrętnych fantazji seksualnych. Czuła niemal fizycznie, jak jej nagie ciało przesuwa się w dół tego owłosionego torsu w kierunku nóg i... Przerażająca prawda spadła na Sam jak grom z jasnego nieba, zapierając jej dech w piersiach. Pragnęła go! Patrzyła na niego jak zahipnotyzowana i myślała tylko o zwykłym fizycznym, seksualnym pożądaniu. Tak naprawdę zawsze ją pociągał. Nigdy jednak nie przyznała się do tego, nawet sama przed sobą, bo mogłoby to zniszczyć ich przyjaźń. Poza tym Whitney pragnęła Cullena, a Cullen pragnął Whitney. Ta prosta zależność była aż nazbyt oczywista. Po co więc miała przyznawać się do czegoś, co i tak było nieziszczalne. Niestety, za przyczyną Wielkiego Spisku doznała olśnienia, które nie mogło przynieść nic dobrego. Prawda była taka, że gdyby mogła pójść teraz z Cullenem do łóżka - pod warunkiem, oczywiście, że nie śmiałby się głupio zrobiłaby to bez wahania. Boże, jestem w poważnych tarapatach! - pomyślała. Obiecała Cullenowi, że pomoże mu odzyskać Whitney, a to oznaczało dalsze flirtowanie z nim, uganianie się za nim, pozwalanie, żeby on adorował ją publicznie. Jednocześnie musiała poskromić trawiącą ją żądzę, która stawała się coraz gorętsza, głębsza i coraz bardziej nieokiełznana. Nigdy wcześniej nie czuła niczego podobnego do żadnego mężczyzny. 89
Cullen uchwycił spojrzenie Sam. Zaczął iść w jej stronę, prawie nagi, jego napięta skóra parowała w upalnym słońcu. - Pożerasz mnie wzrokiem - powiedział. O Boże, on wie! - Ja... ja tylko gram swoją rolę. Pamiętasz jeszcze o Wielkim Spisku? powiedziała, wyrzucając z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego. Podobno nasz romans się rozwija, co oznacza, że powinnam ślinić się na twój widok. - Masz rację - powiedział i uśmiechnął się. Jej hormony po prostu oszalały. Och, należało kurczowo trzymać się swojego zwykłego czternastogodzinnego dnia pracy i powiedzieć Cullenowi, żeby znalazł sobie inną wspólniczkę. Sytuacja stawała się dla niej niezręczna, co bardzo ją onieśmielało. Po to, by gra mogła się dalej toczyć i wyglądać wiarygodnie, nie wolno dopuścić, żeby Cullen domyślił się, że z jej strony to coś więcej. - Dlaczego masz... białe kąpielówki? - spytała. Jego uśmiech sięgał od jednego ucha do drugiego. - Przypomniało mi się, jakie poruszenie wśród kobiet wywołało wystąpienie Grega Luganisa w białym stroju podczas olimpiady w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku. Doszedłem do wniosku, że muszę przyciągać uwagę Whitney na wszystkie możliwe sposoby. Myślisz, że to może zadziałać? - Jeśli Whitney nie zaciągnie cię do ołtarza przed końcem dnia, automatycznie utraci prawo do miana kobiety. - Przekonajmy się, czy uda się nam dopisać kolejny rozdział do Wielkiego Spisku - powiedział na sekundę przed pojawieniem się Whitney tuż obok nich. Miała na sobie czarne bikini, które wyglądało, jakby w każdej chwili mogło puścić w szwach. Przytuliła się do Cullena, a jego ręka odruchowo ją objęła. Brązowa, opalona skóra Cullena ostro kontrastowała z białym ciałem Whitney. - Ładny kostium - powiedziała do Sam z kocim uśmiechem. Sam wydała sobie wewnętrzny rozkaz: nie rumienić się! Jej ciemnoniebieskie bikini nie było ani tak skąpe, ani tak obficie wypełnione, ale nie można mu było nic zarzucić. Chyba że...? - Tak - powiedział Cullen z błyskiem uznania w oku - bardzo ładny kostium. Zarumieniła się. Cóż to, czy on czytał w jej myślach? I czy naprawdę podobał mu się kostium, czy tylko grał Whitney na nerwach? Do diabła - karciła się w myślach. Nie powinno mnie to obchodzić! Nękający ją wewnętrzny zamęt sprawił, że nie wiedziała, co powinna teraz zrobić albo powiedzieć, żeby gra toczyła się dalej. Whitney skwapliwie wykorzystała jej chwilowe zaćmienie umysłowe i poprowadziła Cullena w stronę jeziora. 90
- Chodź, kochanie - powiedziała, przydając każdemu słowu ogromnej wagi. Wykąpiemy się. Sam bezradnie przyglądała się, jak Whitney ciągnie Cullena do wody śmiejąc się do niego, i jak on patrzy na nią pełen zachwytu. W tym momencie stało się coś strasznego. Sam poczuła bolesne ukłucie zazdrości. - Wspaniale, to już koniec - wymamrotała z niesmakiem. Stała na czerwonym kraciastym kocu trzymając się pod boki i przyglądała się jak Whitney, stojąc po uda w wodzie, metodycznie uwodzi Cullena. - Jestem u kresu wytrzymałości, kompletnie oszalałam, nic poza tym. Jakiś miły młody mężczyzna powinien się tu zjawić... - Ależ skąd, to tylko ja. Sam obejrzała się i zobaczyła Noela stojącego tuż za nią. Był prawie zupełnie nagi, jeśli nie liczyć mikroskopijnej wielkości czarnych kąpielówek. Omiotła wzrokiem jego opalone ciało, świadczące o setkach godzin spędzonych na siłowni. Jego brzuch był po prostu dziełem sztuki rzeźbiarskiej, a oszałamiająco kształtne uda mogłyby rozbudzić najprymitywniejsze instynkty. Gdyby Noel uśmiechnął się, stojąc na lodowcu, rozpuściłby go w trzy sekundy. Na czoło opadał mu czarny kosmyk włosów, który wyglądał tak kusząco, że żadna kobieta na miejscu Sam nie oparłaby się pokusie odgarnięcia go. Michał Anioł z pewnością zechciałby uwiecznić w kamieniu tę nieziemską postać, a magazyn „People" bez wątpienia obwołałby go najseksowniejszym mężczyzną wszech czasów. Każda inna dziewczyna w tym momencie rzuciłaby się do jego cudownych stóp. Ale Samantha nawet nie drgnęła, a jej serce pozostawało równie niewzruszone. - Och, Noelu - jęknęła i rzuciła się w jego ramiona. - Jestem taką idiotką! - Co się stało, maleńka? - zapytał wyraźnie zmieszany Noel. Spojrzała na niego udręczonym wzrokiem. - Ja cię nie pragnę. - Co? - Nie potrafię wykrzesać z siebie nawet najmniejszej chęci pójścia z tobą do łóżka na jedną noc. - Ty naprawdę źle się czujesz. - I to jak! - niemal zaskowytała. - Twój stan wymaga drastycznych środków zaradczych. - Noel podniósł ją do góry i zaczął nieść prosto do wody. - Co masz na myśli? - zapytała z lekkim niepokojem w głosie. - Trzeba cię utopić - odparł wesoło. Sam wybuchnęła śmiechem. - Nie, Noel, proszę, nie! - zaczęła piszczeć, kiedy spostrzegła, że są już bardzo blisko wody. Próbowała wywinąć się z jego uścisku, ale Noel był uznanym ekspertem w dziedzinie ściskania kobiet. Jego skuteczność dała się porównać ze skutecznością kaftana bezpieczeństwa. 91
- Nie możemy pozostać przyjaciółmi? - błagała, zanosząc się od śmiechu. - Przykro mi, moja mała, ale muszę myśleć o swojej reputacji. - Ach tak, rzeczywiście. Ale się wygłupiłam, Cullen, ratunku! wrzasnęła, kiedy Noel przenosił ją właśnie obok przyczyny tego kłopotliwego położenia. W tym momencie Whitney nachylała się do starannie zaplanowanego pocałunku, ale nic z tego nie wyszło. Wpadła twarzą do wody, bo Cullen rzucił się na ratunek Samancie z galanterią, która poraziłaby nawet Waltera Scotta. Atak przypuszczony z powietrza sprawił, że cała trójka poszła pod wodę. Cullen zaraz złapał równowagę, wyciągnął Sam i pomógł jej stanąć, podczas gdy Noel czołgał się jeszcze na kolanach. - Brawo! - wykrzyknął roześmiany. - Mój bohater! - powiedziała Sam, ciągle się krztusząc. - Pomijając fakt, że omal mnie nie utopiłeś, byłeś wspaniały. - Dzięki. - Cullen, ty potworze! - dał się słyszeć jęk Whitney, kiedy podniosła się z wody z włosami przylepionymi do twarzy. - Whitney na nas patrzy - wyszeptał do Sam i otoczył ją ramionami. Powinniśmy wykorzystać ten moment. - Właśnie - powiedziała, starając się ukryć drżenie. Kiedy go objęła, jej serce waliło jak oszalałe. - Przecież żyję po to, by służyć sprawie naszego spisku. Niestety, nie umiała wmówić sobie, że to wszystko jest tylko grą. Przecież to naprawdę było jej mokre, prawie nagie ciało, wcale nie na niby przy tulone do mokrego, prawie nagiego ciała Cullena; pierś w pierś, biodro w biodro, udo w udo. Wszystkie zmysły Sam wyostrzone były do nadludzkich granic - dotyk jego palców na plecach, każdy jego oddech, krople wody spływające pomiędzy ich zetknięte brzuchy - wszystko to czuła po tysiąc kroć wyraźniej niż zwykły śmiertelnik. Serce dziewczyny łomotało coraz szybciej, jej brodawki, przylegające do owłosionego torsu, stwardniały mimo wewnętrznych zakazów. - Chyba teraz - wyszeptał Cullen, przytulając ją jeszcze mocniej powinniśmy się pocałować. Boże, pragnęła tego pocałunku bardziej niż powietrza! Gdyby mogła, zjadłaby Cullena żywcem. Chciała poczuć jego ciepły, wilgotny język w swoich ustach, chciała, żeby ją zniewolił i pieścił, doprowadzając w końcu do szaleństwa. Szare oczy kompletnie ją zaczarowały. Cały świat drżał w posadach. Byli coraz bliżej siebie. Cullen nachylił głowę, a Sam wyciągnęła szyję, żeby wyjść mu naprzeciw. Wargi wypełnione miała delikatnym, słodkim bólem ledwie przeczuwanej rozkoszy, którą przynieść miało pierwsze zetknięcie ich ust. - Lunch! Chodźcie jeść! Energiczne dźwięki kilku dzwonków zrujnowały zmysłowy nastrój, który na chwilę oddzielił ich od reszty świata. Nagle Sam znów stała w chłodnej 92
wodzie jeziora Mackenzie, nad jej głową wisiało gorące lipcowe słońce, dookoła byli roześmiani ludzie, a nieopodal stała rozhisteryzowana Whitney. Cullen patrzył na nią z miną człowieka, który właśnie odkrył, że powinien zacząć się bać. Sam nigdy przedtem nie czuła się z nikim tak związana. Pośpiesznie wymknęła się z jego ramion. - Hura! Lunch! - wymamrotała. - Umieram z głodu. - Tak - stwierdził Cullen, przyglądając się ludziom, którzy zaczęli gromadzić się wokół paleniska. - Ja też. - Lepiej się ruszmy, bo nic nam nie zostawią - powiedziała i zaczęła iść do brzegu, powtarzając po cichu do siebie: dzięki Bogu, dzięki Bogu, dzięki Bogu. Dzięki Bogu, że im przeszkodzono. Zdecydowanie za bardzo pragnęła tego, co mogło się stać. Cullen to bystry facet. Od razu zorientowałby się, że dla niej ten pocałunek był czymś znacznie więcej niż poświęceniem na rzecz Wielkiego Spisku. Rozszyfrowałby jej wszystkie tajemnice, które sama dopiero odkrywała. Stałaby tam na oczach wszystkich i patrzyła, jak ich wieloletnia przyjaźń na zawsze tonie w wodach jeziora Mackenzie. Musiała jak najszybciej włożyć coś na siebie, żeby zasłonić się przed spojrzeniami, a przede wszystkim przed przeszywającym wzrokiem Cullena. Doszła do swojego kraciastego koca i na mokry kostium szybko naciągnęła lawendową koszulę polo, po czym wskoczyła w dżinsy. Głośno odetchnęła z ulgą. O tak, teraz było znacznie lepiej. Ukradkowo rozejrzała się dookoła i zobaczyła Cullena stojącego w wodzie po kolana, a tuż przed nim rozwrzeszczaną Whitney. Jej piersi wypełniały bikini po same brzegi i miało się wrażenie, że mogą w każdej chwili rozerwać materiał. - Zobacz, co zrobiłeś z moimi włosami! - wymyślała Cullenowi. Cullen zdawał się nie pojmować problemu. - Nie wiedziałaś, że jak będziesz pływała, to zmoczą ci się włosy? - Wcale nie miałam zamiaru pływać! - krzyczała. - Ani tym bardziej wpadać twarzą do wody! Boże, jacy mężczyźni są bezmyślni... Jasne, mokre kosmyki opadały mu na czoło, silne ciało połyskiwało w słońcu. Cullen starał się naprawić swój niewybaczalny błąd i dość szybko po czynił widoczne postępy, bo Whitney pozwoliła mu się objąć. Była nawet na tyle wspaniałomyślna, że sama objęła go za szyję i uśmiechnęła się do niego. Samantha patrzyła na nich i wiedziała, że powinna cieszyć się z tak udanego obrotu spraw, ale czuła coś zupełnie innego. Cullen obejmował Whitney tak samo jak przed chwilą obejmował ją. Cierpienie i złość wywołały bolesny skurcz żołądka. Odwróciła się i włożyła buty. W imię Wielkiego Spisku powinna zakłócić tę intymną atmosferę, ale spisek mógł poczekać. Bezpieczeństwo przede 93
wszystkim. Takie było nowe motto Samanthy. To znaczyło, że powinna się teraz chwilowo wycofać i ustąpić miejsca Whitney. Powinna też przypomnieć swojemu niesfornemu sercu i umysłowi, że to tylko głupia gra, że to nie dzieje się naprawdę, a więc nie ma powodu do zazdrości czy innych nieładnych uczuć. Zaczęła rozpaczliwie rozglądać się za Noelem. Chciała, żeby ktoś ją oderwał od mrocznych myśli. Wypatrzyła go flirtującego z Erin, która właśnie wycierała mokre włosy. Ruszyła w kierunku swojego azylu, nie oglądając się na Whitney i Cullena. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Na szczęście Samantha miała wiarygodny pretekst, by unikać Cullena przez kolejne dwa dni, gdyż właśnie odbywały się zawody w Morven Park, położonym o kilkanaście kilometrów od farmy. Magic, Nessie, Flora, i Central spisały się znakomicie i Sam przekonała się, że jej poświęcenie nie poszło na marne. Z ogromną dumą obserwowała, jak mieszańce cztery razy z rzędu udowodniły swoją wyższość nad pozostałymi końmi. Bardzo potrzebowała takiego zastrzyku pewności siebie. Żeby zagwarantować sobie spokój, tak ustaliła harmonogram pracy z końmi, że praktycznie mijała się z Cullenem. Kiedy ona ćwiczyła koordynację ruchów z Magikiem na ringu, Cullen trenował Centrala na nowej trasie przełajowej i torze z przeszkodami, które Bobby Craig niedawno postawił. Następnie wzięła Centrala na ring, a Cullen jeździł na Magicu, ćwicząc z nim te same trasy, co poprzednio z Centralem. Jej metoda sprawdzała się przez cały ranek. Podczas lunchu rozmawiali wyłącznie o koniach, nie wspominając ani słowem o pikniku czy też o ewentualnym ponowieniu próby całowania się na oczach wszystkich. Sam była wdzięczna, ale i odrobinę zaskoczona, że Cullen nie wypytywał, dlaczego przyjęła nową strategię pracy z końmi. Może po prostu niczego nie zauważył. A może jemu i tak było wszystko jedno. To bez znaczenia powtarzała sobie bez przerwy. Grunt, że taktyka się sprawdzała. Do momentu pożegnania z Cullenem po środowym lunchu Sam miała wrażenie, że całkowicie odzyskała równowagę psychiczną i zdrowy rozsądek. Żeby jeden niedoszły pocałunek siał takie spustoszenie w jej układzie nerwowym. Też coś! Cullen był atrakcyjnym mężczyzną, obiektem pożądania wszystkich kobiet. Nie należało się więc martwić ani przejmować. W Europie pociągało ją wielu mężczyzn i jakoś sobie z tym poradziła, dlaczego zatem nie miałaby poradzić sobie i tym razem. Prawdopodobnie jej zbyt impulsywna reakcja nad jeziorem wynikała z faktu, że minęło już sześć lat od czasu, kiedy ostatni raz znalazła się w podobnej sytuacji z mężczyzną. Hormony dały o sobie znać. Przy okazji Wielkiego Spisku przypomniała sobie, że nie jest aseksualna i w gruncie rzeczy dobrze się stało. W jej żyłach płynęła gorąca krew Larków, ale zbyt długo żyła w
94
hibernacji. Cóż, teraz odtajała, ciało znów zaczęło normalnie funkcjonować, podobnie zresztą jak mózg. Była gotowa na kontynuowanie Wielkiego Spisku podczas dzisiejszego przyjęcia u Whitney. Honor, czarny pięciolatek, dosłownie przefrunął nad ostatnim żywopłotem w biegu na czterysta metrów na torze dla koni zaawansowanych. W zasadzie koń, który nie ukończył szóstego roku życia, nie powinien sobie z tym poradzić. Ale on był gotowy już teraz. Czasami Sam sądziła, że mogłaby podbić świat swoim programem hodowlanym. Zeskoczyła z siodła i przekazała Honora Merybeth Hill, żeby dała mu ochłonąć, a potem oporządziła i nakarmiła. Oczywiście była spóźniona. Miała zaledwie pół godziny na wszystko. Pobiegła do domu, wzięła szybki prysznic, wysuszyła włosy i ubrała się w krótką ciemnoturkusową sukienkę, która odkrywała jej ramiona. Mając w pamięci zastrzeżenia Cullena do jej nieśmiertelnego warkocza, zostawiła włosy rozpuszczone. Na koniec jeszcze zrobiła lekki makijaż, żeby ukryć cienie pod oczami, i popędziła do samochodu. Od czasów pierwszego przyjęcia organizowanego przez Whitney, Sam zawsze zjawiała się przed czasem, żeby udzielić moralnego wsparcia i dodać otuchy przyjaciółce. Whitney kładła duży nacisk na najdrobniejsze szczegóły. Służąca Sheridanów wpuściła Samanthę do domu pamiętającego czasy sprzed wojny secesyjnej. Sam przeszła przez hol wyłożony czarno-białą glazurą na wzór szachownicy i dotarła do dębowej wiktoriańskie jadalni, gdzie Whitney robiła jeszcze drobne poprawki na nakrytym stole. Ubrana była w czarny jedwab, a na głowie miała tysiące jasnych loków. Jej niebieskie oczy zwęziły się na widok Sam, obrzucając groźną rywalkę taksującym spojrzeniem. Sam odebrała to jako niezawodny znak, że, mimo pośpiesznej toalety, dobrze wygląda. Ucieszyła się. - Punkt dla mnie - wyszeptała pod nosem. I dodała głośno: - Wszystko wygląda wspaniale, Whitney. - Dziękuję- odpowiedziała chłodno przyjaciółka, nie przerywając sobie inspekcji stołu. - Jestem zaskoczona, że znalazłaś czas w swoim napiętym harmonogramie na dzisiejsze przyjęcie. Temperatura w jadalni spadła poniżej zera. - Nigdy nie opuszczam twoich przyjęć, Whitney, i nie mam zamiaru tego zmieniać. - Ale twoje konie i Cullen są dużo ważniejsi ode mnie. - Whitney... - Jak mogłaś? - zapytała Whitney, spoglądając na Sam, która ze zdumieniem spostrzegła połyskujące w jej oczach łzy. - Ignorujesz mnie od miesięcy przez te cholerne konie, a kiedy wrócił Cullen, nagle masz mnóstwo czasu dla niego, ale nie dla mnie!
95
Sam odniosła wrażenie, że za chwilę zapadnie się pod ziemię. Powtarzała sobie wiele razy, że Wielki Spisek ma w efekcie wyjść na dobre tak samo Whitney, jak Cullenowi, ale w tej chwili to była marna pociecha. - Whitney, skarbie, przepraszam. Nigdy nie chciałam cię zranić. - Ale zraniłaś - stwierdziła Whitney, pociągając nosem. - Nigdy nie podejrzewałam, że dopuścisz do tego, żeby mężczyzna stanął między nami. - Przecież on nie stanął między nami! I nigdy nie stanie! - przekonywała ją Sam. - Gdyby Cullen wszedł tu teraz i założył pierścionek zaręczynowy na twój palec, nie wtrąciłabym się do tego, przysięgam. - Cóż... - powiedziała Whitney, nerwowo rysując kółka palcami po obrusie. W tej chwili zadzwonił dzwonek. - O Boże, moi goście, a ja nie jestem jeszcze gotowa! - Oczywiście, że jesteś - powiedziała serdecznie Sam. Podeszła do przyjaciółki i objęła jej smukłą talią. - Wyglądasz wprost olśniewająco, pokój jest w jak najlepszym porządku, kucharz niewątpliwie trzyma pieczę nad potrawami, a ja jestem z tobą, żeby zabawić co nudniejszych gości. Według mnie wszystko jest zapięte na ostatni guzik. - Nie licząc powitalnej kolacji po powrocie Erin, którą zresztą ona zorganizowała, nie robiłaś u siebie przyjęcia od śmierci twoich rodziców. Czy masz o tym jakiekolwiek pojęcie? - Jedno jest pewne. Znam cię na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że przez ostatnią godzinę biegałaś po całym domu i sprawdzałaś trzy razy to, co już godzinę wcześniej sprawdzałaś trzy razy, doprowadzając służbę do obłędu. - Wydaje ci się, że znasz mnie na wylot - powiedziała zniecierpliwionym tonem Whitney i wyszła z jadalni. Samantha podążyła tuż za nią. - Czy to nasi goście, Whitney? - zapytał senator Sheridan, schodząc po schodach pod rękę z małżonką. Był wysokim sześćdziesięciodwuletnim mężczyzną z gęstą czupryną białych włosów i orlim nosem, dzięki któremu stał się ulubieńcem karykaturzystów w całym kraju. Olivia Sheridan w wieku czterdziestu siedmiu lat wyglądała na trzydzieści pięć. Zawdzięczała to masażystom, kosmetyczkom, prywatnym trenerom i dyskretnym operacjom plastycznym. Kiedy miała osiemnaście lat, spełniła wszystkie swoje ambicje, wychodząc za najlepszą partię w Wirginii i nigdy nie pożałowała swojego wyboru. - Tak sądzę, tato - powiedziała Whitney. - Och, Samantho, jesteś tu? - wymamrotała pani Sheridan. Nigdy nie mówiła normalnym tonem ani tym bardziej nie krzyczała. Zawsze mamrotała. - Tak, proszę pani - odpowiedziała Sam. - Jaka piękna suknia. - Versace - wymruczała pani domu z uśmiechem wyrażającym zadowolenie i pogładziła brzoskwiniowy jedwab. Pierwsze przybyły bliźniaczki Henley, dwie czarujące brunetki, co bardzo rozczarowało Whitney. Następny był Eric Langton, potentat naftowy, ale 96
niestety przywiózł ze sobą Erin. Niedobrze. Sam wymieniła szydercze spojrzenie z siostrą, kiedy dostrzegła minę Whitney wyrażającą niesmak i niezadowolenie. Na szczęście zaraz za nimi przyjechali Donovan Streik, architekt i Garrick Jennings, angielski magnat, właściciel linii lotniczych, a po nich rodzina Mackenziech i Noel Beaumont. Whitney miała zatem wystarczająco dużo męskiego towarzystwa, żeby przebierać jak w ulęgałkach. Celowo flirtowała ze wszystkimi, kompletnie nie zwracając uwagi na Cullena. Oczy Cullena natknęły się na Sam i oboje uśmiechnęli się do siebie. Whitney nigdy nie mówiła wprost o tym, co ją bolało. Nie umiała być bezpośrednia. Wszyscy zebrali się w salonie Sheridanów. Na tle białych mebli i firanek jedyne kolorowe elementy stanowili goście oraz sześć wazonów z kwiatami. Cullen wzruszył ramionami i opuścił swoją oschłą ukochaną. Celtycki wojownik w garniturze ruszył w stronę Sam. Jego blizna wyglądała wręcz niestosownie w tym eleganckim otoczeniu. Sam dałaby głowę, że widziała jak szczęki Whitney zacisnęły się, kiedy Cullen uśmiechnął się do niej. Ona też poczuła charakterystyczny skurcz, tyle że zupełnie gdzie indziej. - Widzę, że zawadzasz w kręgu najbliższych przyjaciół Whitney powiedziała pośpiesznie. - Robi wszystko, żeby wzbudzić moją zazdrość - powiedział, głaszcząc Samanthę po rudych włosach tuż za uchem. Palący płomień przemknął przez jej wnętrze. - Pomyślałem, że najlepiej będzie wziąć odwet. Możesz mi pomóc, śmiejąc się bardzo głośno, jakbym właśnie powiedział coś niezwykle błyskotliwego. Sam chętnie wyświadczyła mu tę przysługę i zaśmiała się bardzo uwodzicielsko. Cullen spojrzał na nią pełen podziwu. - Doskonale! - stwierdził. - Gdzie, u licha, nauczyłaś się śmiać w taki sposób? - W Paryżu, rzecz jasna - odparła Sam i umknęła przed jego dotykiem. - W niczym nie przypominasz tej niechlujnej chłopczycy, jaką znałem. Uśmiechnęła się do niego z politowaniem. - Widzę, że Erin jest ciągle rozpromieniona - zauważył spoglądając na młodszą siostrę, wesoło rozprawiającą z Erickiem Langtonem na miękkiej sofie. Noel Beaumont, który przechodził właśnie koło nich z kieliszkiem wina, oparł się o sofę i szepnął Erin na ucho coś, co wywołało jej niekontrolowany atak śmiechu. - Rozpromieniona? Jest po prostu dumna jak paw, odkąd została pierwszą wiolonczelistką Narodowej Orkiestry Symfonicznej. Gdyby można było jakoś spieniężyć jej dumę, zarobiłybyśmy fortunę. - Ty też nie najgorzej sobie radzisz. Ludzie nadal mówią o twoich ostatnich sukcesach w Morven Park - powiedział. 97
- Wypadliśmy fantastycznie. - Zaczynam wierzyć, że możesz odnieść sukces podczas wrześniowych rozgrywek. - Drogi panie, podczas wrześniowych rozgrywek zamierzam wypaść oszałamiająco. - Droga panno Lark, pani zawsze jest oszałamiająca. Sam spojrzała na niego. - No, no, to było wspaniałe. Mógłbyś dorzucić jeszcze kilka komplementów? Zaśmiał się, a dawne cierpienie opadło gdzieś daleko, na samo dno szarych oczu. - Nie mów mi, że narzekasz na brak komplementów. - Za wyjątkiem umizgów Noela, ale przecież Noel stanowi wyjątek od wszystkiego, musiałam obchodzić się bez męskiej adoracji stanowczo zbyt długo. Zdążyłam już nawet zapomnieć, jak bardzo to lubię. Powiedz coś o moich oczach. - Ach - powiedział, biorąc ją w ramiona, wspaniale naśladując zawadiacki styl Errola Flynna. - Twoje oczy są jak dwie przezroczyste kałuże kakao podświetlone od środka. Samantha omal nie udusiła się ze śmiechu. - Poetą to ty nie jesteś. - Ale jestem „stały w uczuciach i mocny w rękach". - Och, co ja słyszę. Więc nie zapomniałeś tak zupełnie Waltera Scotta. - Sprawiłaś, że czytam go od nowa. Podniosła głowę. - Co jeszcze z rzeczy, które kochałeś, zdradziłeś dla interesów? - Nic. - O ho, ho! A konie - przypomniała mu, wyliczając na palcach. -A Scott, a rodzina, przyjaciele, dom. Ciekawe, co z karaoke? - Na szczęście dyrektorzy nie uprawiają takich japońskich rozrywek powiedział szorstko. - Tak też myślałam. A czy gwiazda baseballu ze szkoły podstawowej miała okazję pograć ostatnio w tę piękną grę? - Nie. - Spacerowałeś po Maui? - Nie. - Pływałeś w Pacyfiku? - Nie - powiedział wolno z wyrazem zastanowienia w oczach. Pracowałem, rozmyślałem o Whitney, chodziłem na setki obiadów i kolacji w sprawach zawodowych.... - Czy w ciągu ostatnich dziesięciu lat wybrałeś się choć raz do opery? - O, z pewnością! - Przez chwilę szperał w pamięci, po czym spojrzał jej w oczy. - Nie, nie byłem. Czy to nie okropne?
98
- Tak - potwierdziła cicho - okropne. Być może pogoń za urzeczywistnieniem marzeń Teague'a pozwoliła mu spełnić oczekiwania Whitney, ale zdaje się, że ukochana przy okazji ograbiła go z jego własnego życia. Nie mógł przecież dalej żyć w ten sposób. Nie powinien. W drugim końcu pokoju stała Whitney, otoczona grupką ślepo wpatrzonych w nią wielbicieli, ale jej wzrok stale uciekał do Cullena. On jednak był tak przejęty rozmową z Sam, że ani razu nie spojrzał w jej stronę. W końcu przegoniła adoratorów i poszła szukać pocieszenia w kieliszku białego wina i w towarzystwie Missy Barrisford. - Nie cierpię tej głupiej, obrzydliwej, udawanej ostentacji! - wybuchnęła. Missy, ubrana w bordowy kombinezon bez rękawów, spojrzała na Cullena i Sam. - Daj spokój, Whitney - powiedziała kojącym głosem. - Nie pozwolisz przecież, żeby spośród wszystkich ludzi na świecie akurat Samantha wyprowadziła cię z równowagi, prawda? - Nie Samantha, tylko Cullen. Czy ty widzisz, jak on na nią patrzy? Ma taki wyraz twarzy, jakby za moment zamierzał dać nura do wielkiej miski czekoladowego budyniu. Nikt nigdy mnie tak nie zranił i nie zdenerwował. Jak on może tak mnie traktować na oczach wszystkich? Przecież wie, że go kocham. Missy roześmiała się, szczerze rozbawiona. - Co za bzdura! Jedyną osobą na świecie, którą kochasz, jesteś ty sama. Po prostu została urażona twoja duma. To wszystko. - Missy, jak możesz?! Jak możesz?! Missy uśmiechnęła się czule. - Widzisz, Whitney, znam cię zbyt dobrze, żeby ufać bardziej temu co mówisz niż temu, co naprawdę czujesz. Zdezorientowana Whitney postanowiła ratować się jakimiś działaniami. Przeszła wolnym krokiem przez cały pokój, starając się, by wyglądało to jak najbardziej zmysłowo, i stanęła obok Cullena i Sam. Po dziesięciu minutach wytężonej pracy i kilku sprytnych posunięciach udało jej się odwrócić uwagę Cullena od Samanthy. Jednak w tym właśnie momencie weszła służąca, oznajmiając, że podano do stołu. Whitney zaklęła pod nosem. Wszystko szło fatalnie. Na domiar złego wykazała się zbyt wielką przebiegłością i, żeby wzbudzić zazdrość Cullena, już wcześniej zgodziła się, by Noel odprowadził ją do stołu. Co gorsza, własnoręcznie rozstawiła wizytówki z nazwiskami przy poszczególnych miejscach tak, by dać Cullenowi nauczkę za udawanie, że interesuje się inną kobietą. Sama zatem postanowiła siedzieć między Noelem Beaumontem i Garrickiem Jennigsem, Cullenowi zaś przydzieliła miejsce w drugim końcu stołu. Oczywiście miała dość rozumu, żeby posadzić go odpowiednio daleko od Sam. Ale i tak marna to była pociecha w obliczu faktu, że musiała opuścić go teraz, kiedy zdołała poczynić pewne postępy.
99
W czasie kolacji Noel był, jak zwykle, troskliwy i usłużny, Garrick robił co mógł, żeby skupić jej uwagę na sobie, a Cullen z radością usługiwał Laurel, siedzącej po jego lewej stronie i Erin po prawej. Ani razu nie zadał sobie trudu, by spojrzeć na Whitney. Po raz pierwszy od początku trwania ich związku w Whitney zakiełkował strach. Oczywiście nie zniżyła się do tego stopnia, żeby teraz w środku gry zmienić strategię. Przeciwnie, pełną parą przystąpiła do ataku. Po kolacji znów otoczyła się więc gronem swych wiernych wielbicieli, kompletnie ignorując Cullena, tak jak on ignorował ją przy stole. - Biedny Cullen - powiedziała Sam, wzdychając, kiedy stanęli przy otwartych drzwiach prowadzących na werandę. Na niebie jasno świeciła połówka księżyca. - Whitney znajduje się w zasięgu twojej ręki, a ty utknąłeś przy mnie na cały wieczór. - Nie potrzeba mi współczucia - powiedział, uśmiechając się. - Lubię twoje towarzystwo. - Jesteś najmilszym mężczyzną jakiego znam, a Whitney jest kretynką. - Nie zdawałem sobie wcześniej sprawy, że bycie z kimś to tak naprawdę wieczna wojna charakterów - stwierdził ze smutkiem. - To nieprawda! A przynajmniej nie musi tak być - oznajmiła, przygryzając dolną wargę. Jej słowa dziwnie zachwiały jego wewnętrzną równowagę. - Wydaje mi się, że bycie z kimś to ciągłe odkrywanie drugiej osoby. Wiesz, co mam na myśli: mówienie o tym, co się lubi, a czego nie... To wspólne oglądanie telewizji przy misce popcornu, trzymanie się za ręce, całowanie, pieszczoty. Badanie, na ile można sobie pozwolić na szczerość, żeby nadal czuć się bezpiecznie. Uczenie się nawyków i przyzwyczajeń drugiej osoby i odkrywanie, które z nich przyprawiają o zgrzytanie zębami. To przekonywanie się, jak chętnie twoja rodzinka odda cię w ręce ukochanej. To wreszcie pielęgnowanie miłości i umacnianie jej, aż stanie się na tyle silna, żeby poprowadzić do ołtarza bez zwątpienia, strachu, czy chęci ucieczki w ostatniej chwili. Z moich obserwacji wynika, że decyzja o ślubie wymaga ogromnej miłości. Cullen uśmiechnął się i pogłaskał jej jedwabiste włosy. - Podoba mi się twoje spojrzenie na to, czym jest związek dwojga ludzi. Musiałaś sporo o tym rozmyślać. - Dwadzieścia lat narzeczeństwa to dość czasu, żeby to wszystko przemyśleć - powiedziała z zapartym tchem. Cullen zachichotał. - Jesteś najukochańszą kobietą na świecie - wyznał i przysunął się, by pocałować ją w czoło. Sam podniosła wzrok w chwili, gdy jego usta zbliżały się do jej czoła. Ich wargi otarły się. To słodkie gorąco było najcudowniejszym doznaniem, jakiego kiedykolwiek doświadczyła. Jego usta znów otarły się o jej wargi, i znów... A potem pozostały tam z własnej woli. Wino huczało Cullenowi w głowie, 100
rozpalało mu usta do czerwoności, i otulało całe ciało rozkosznym ciepłem. Dłonie Sam, splecione na karku Cullena, bawiły się jego włosami i przyciskały go jeszcze mocniej. Usta dziewczyny w kolorze burgunda były miękkie i spragnione, i nagle Cullen zorientował się, że rozpaczliwie jej pożąda. Chciałby zabrać ją do swojego łóżka i pozostać tam tak długo, aż nasyciłby swoje pragnienie. Męskie ręce objęły Sam i podniosły do góry, a z jej ust wydobył się cichy jęk rozkoszy.
101
Rozdział ósmy Głębokie westchnienie Samanthy przeszyło go na wskroś, gdy na nią opadał. Sam wygięła się cudownie, żeby wyjść mu naprzeciw. Palce dziew czyny mocno wbijały się w jego plecy, sprawiając mu ogromną fizyczną przyjemność, podobnie jak widok jej twarzy, która wyrażała bolesną niemal rozkosz, kiedy zaczął się w niej poruszać. Ściszony jęk zamienił się w pośpieszne, ekstatyczne „tak!". Cullen obudził się nagle i usiadł na łóżku w ciemnej sypialni, serce łomotało mu jak oszalałe. Co, u licha, się z nim działo? Dlaczego miał erotyczny sen o Sam zamiast o Whitney? Jeszcze teraz czuł usta Samanthy na swoich i jej wygięte ciało, w które zatapiał się coraz głębiej... Przeciągnął dłońmi po włosach. Śnił fantazje seksualne o dziewczynie... o kobiecie, znanej mu od zawsze. Kto by pomyślał, że jeden pocałunek zasieje taki zamęt. A z drugiej strony, nigdy nie przypuszczał, że Sam tak całuje. Gdyby kieliszek Whitney nie roztrzaskał się z hukiem o posadzkę, prawdopodobnie całowaliby się jeszcze dłużej. Kiedy Whitney zobaczyła, co się dzieje, kieliszek bezwiednie wyśliznął się jej z ręki. Dźwięk tłuczonego szkła sprawił, że gwałtownie odskoczyli od siebie. Cullen nigdy nie czuł się tak zawiedziony. Nie chciał, by cokolwiek im przeszkodziło! Co za brutalny powrót do rzeczywistości. Z przerażeniem spojrzał w brązowe oczy Sam, po czym odwrócił się w stronę Whitney. - Wiedziałem, że jeśli damy z siebie wszystko, odniesiemy sukces powiedział, uciekając przed nią wzrokiem. - Mogę się z tobą pocałować w imię Wielkiego Spisku, Cullenie Mackenzie, ale nie mam zamiaru za ciebie ginąć - odparła Sam. - Idę się skryć u boku Laurel i Keenana. Radź sobie sam. Przeszła przez pokój, usadowiła się na białej sofie obok jego rodziców i została tam przez resztę wieczoru. Whitney ostentacyjnie opuściła salon. Cullen, odzyskawszy już całkiem przytomność umysłu, pobiegł za nią. Dogonił ją w holu i zatrzymał, łapiąc za rękę. - Whitney... - Jak mogłeś? - spytała, odwracając się do niego. Z przerażeniem spostrzegł, że niebieskie oczy są mokre od łez. - Na Boga, jak mogłeś pocałować Sam przy wszystkich gościach? Zrobiłeś ze mnie idiotkę! - To ty systematycznie robiłaś ze mnie idiotę w towarzystwie przez ostatni miesiąc. Każdy mężczyzna w podobnej sytuacji poszukałby sobie sympatyczniejszego towarzystwa. - Wiesz przecież, co czuję do ciebie!
102
- Co takiego czujesz? - zapytał. - Kocham cię, ty żałosny kretynie! - wykrzyknęła. - To dlaczego za mnie nie wyjdziesz? - Wyjdę... - Przyjmujesz moje oświadczyny? - spytał. Whitney zamilkła. Jej policzki pobladły nieco. - Nie dam się podstępem zmusić do zamążpójścia, dopóki sama nie będę gotowa, Cullenie Mackenzie. Pamiętaj o tym. Jak burza popędziła do bladożółtego saloniku, a Cullen podążył za nią, zdecydowany wywalczyć ile się da z tytułu chwilowej przewagi. Dostał w twarz za swoje wysiłki, po czym Whitney wybuchła płaczem. Minęło dobre dziesięć minut, zanim zdołał ją uspokoić, ale warto było. Z jej ust padły między innymi takie słowa jak „miłość" i „zazdrość". Zgodziła się nawet na wspólne wyjście do teatru następnego wieczoru, co po tylu odmowach w ostatnim czasie mógł uznać za wielkie osiągnięcie. Przedstawienie miało uświetnić otwarcie Centrum Sztuki imienia Kennedy'ego. Tego typu imprezy nudziły go niemiłosiernie, ale wiedział, że Whitney je uwielbia i że dzięki temu szybciej mu przebaczy. Poza tym nie zaszkodzi to spiskowi, który zdawał się odnosić sukces, jakiego Cullen nawet się nie spodziewał. Kto by pomyślał, że jeden pocałunek - jeden nieprawdopodobny, niebezpiecznie niepokojący, gorący jak lawa pocałunek - narobi takiego zamieszania? Cullen jęknął głośno. Znowu myślał o niewłaściwej kobiecie. Wstał i nagi poszedł do przyległego saloniku. Odnalazł w ciemnościach palisandrowy barek i nalał sobie trochę szkockiej, którą wypił jednym haustem, i w ponurym nastroju wrócił do sypialni. Przez kilka ostatnich tygodni Whitney zafundowała mu niezłą huśtawkę emocji, nie ma co. To dlatego był w takim kiepskim stanie. Wydarzenia dzisiejszego wieczoru doprowadziły go do granic wytrzymałości, to wszystko. Odzyskał już spokój. Teraz wróci do łóżka i zacznie śnić o Whitney, nie o Sam, koniec, kropka. Przez resztę nocy śniły mu się konie. Był członkiem jeździeckiej drużyny olimpijskiej. Rano obudził się niemal tak samo rozstrojony, jak po poprzednim śnie. Usiadł na łóżku w swoim zalanym słońcem pokoju, podkurczył nogi i ramionami objął kolana. Dotarło do niego, jaką niebezpieczną kobietą jest w rzeczywistości Samantha Fay Lark. Nie chodziło tylko o ten pocałunek, który każdemu pomieszałby zmysły. Sam była także bezpośrednio odpowiedzialna za rosnącą w nim świadomość, jak bardzo brakowało mu pracy z końmi przez dwanaście minionych lat. Jego pomoc przy trenowaniu Magica, Nessie i innych koni dzień po dniu miała jedynie służyć celom Wielkiego Spisku. Dotrzymując towarzystwa Sam, pragnął tylko podsycać narastającą zazdrość Whitney.
103
Ale teraz, kiedy prawie frunął na Florze ponad żywopłotem albo przeskakiwał strumień na Centralu, nie myślał ani o Whitney, ani o Wielkim Spisku. Galopując ku szczytowi wzgórza Bluegrass, czuł przepełniającą go miłość, lecz nie do Whitney, tylko do pędzącego pod nim silnego zwierzęcia. Miał wrażenie, że rozpiera go euforia wywołana poczuciem jedności z tak doskonałym stworzeniem. Nawet trenowanie koni na lonży znów zaczęło sprawiać mu ogromną radość. Zdawało mu się, że pociągnął za jedną nitkę ze starannie utkanego dywanu, którym było życie, jakie próbował stworzyć dla siebie przez ostatnich dwanaście lat, i nagle okazało się, że całość zaczyna się pruć. Powinien przestać, powinien się wycofać. Nie wolno mu znów pokochać koni i pracy z nimi: przecież celowo i dobrowolnie kiedyś to rzucił. Powinien porozmawiać z Sam i powiedzieć jej, że nie jest w stanie dotrzymać obietnicy i wycofuje się z układu. A potem powinien unikać Skylark i tych wspaniałych koni jak ognia. Dał jej jednak słowo, że pomoże, a ona potrzebowała tej pomocy. To takie cudowne, kiedy człowiek czuje się komuś potrzebny. Przecież świat, który tak pieczołowicie budował przez tyle lat, nie rozsypie się chyba z tego powodu. Pod koniec lata wróci do Nowego Jorku, Londynu i Hongkongu bez żadnego uszczerbku. Musi tylko przekonać Whitney, żeby za niego wyszła i wszystko wróci na swoje miejsce. Ale gdzieś bardzo daleko, w odległych zakamarkach umysłu Cullena czaiła się wątpliwość. Gdyby to lato już się kończyło i gdyby Whitney została wreszcie jego żoną - a przecież wiadomo, że w końcu nią będzie - czy potrafiłby po raz kolejny odwrócić się od koni, od rodziców i od domu, który kochał? Czy bez wahania wróciłby do dziesięcio-, dwunastogodzinnego dnia pracy w dusznym biurze, nie budzącym w nim żadnych emocji poza kompletną obojętnością? - Do diabła - wymruczał pod nosem i podszedł do okna. Patrzył na pastwiska i na smukłe, długonogie konie, które były całym jego życiem przez osiemnaście lat. - To już nie jest moje życie - powiedział, a jego dłonie mocno zacisnęły się na okiennej ramie. W ciągu ostatnich dwunastu lat dokonywał jedynie słusznych wyborów. Dzięki nim osiągnął wytyczone sobie cele. Dostał wszystko, czego chciał. Wyrósł wśród koni, zawodów jeździeckich i pomysłów na udoskonalanie hodowli, ale uznał, że nie są ważne. Nie są ważne. Zaklął pod nosem i ruszył do łazienki pod prysznic, żeby zmyć z siebie wątpliwości. Kiedy następnego ranka pracowali wspólnie, Sam zachowywała się normalnie, jakby nigdy nic. Opowiadała dowcipy, żartowała sobie z niego. Nie pozwoliła, żeby powaga wdarła się między nich i zakłóciła trening.
104
Najwyraźniej Sam nie miała dręczących snów poprzedniej nocy. Świat chyba był na swoim miejscu, tylko Cullen zbyt mocno zareagował. Kiedy po południu weszli do domu na lunch, zastali tam Whitney i Cullen pomyślał sobie, że wszystko wróciło do normy. Whitney wprosiła się, gdyż wreszcie postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i odwrócić jego uwagę od swojej nazbyt ostatnio kochliwej przyjaciółki. W trakcie lunchu gładziła palcami jego dłonie, dotykała stopami pod stołem i odgarniała mu włosy za uszy. Uśmiechała się do niego, patrzyła mu głęboko w oczy i przytulała się zapraszająco. Pytała o rodzinę i interesy, które kontrolował przez telefon, fax oraz e-mail. Wykazała też sporo zainteresowania ostatnim pobytem w Hongkongu i koniecznie chciała przekonać się, czy radość z powodu wspólnego wyjścia do teatru jest satysfakcjonująca. Potem zaprosiła go na tenisa w lokalnym klubie następnego dnia. Przestała traktować Cullena jak zabawkę. Nagle stał się kochankiem. Wdzięczny był losowi za taki bieg wydarzeń, czuł się po prostu zachwycony, ale jednocześnie nie umknęło jego uwagi, że Sam ledwie tknęła jedzenie. Erin ciągle jeszcze ekscytowała się swoim sukcesem, Whitney gruchała, a Samantha siedziała z nimi i rozgrzebywała jedzenie widelcem. Wyglądała jakby miała ochotę odciąć się od świata, zaszyć z dala od wszystkich, nie pozostawiając nowego adresu. Coś musiało ją bardzo gnębić. O co chodziło? Dlaczego nie mogła mu wyjawić swoich problemów? Dlaczego najpierw obiecała poświęcić się bez reszty Wielkiemu Spiskowi, a teraz w ciągu całego lunchu ledwie dwa razy usiłowała zagrać Whitney na nerwach, nie wkładając w to ani krzty serca? I dlaczego on cały czas myślał o niej zamiast o Whitney? Nie znał odpowiedzi na te pytania. Samantha wstała i wyszła zanim nawet on i Whitney skończyli deser, a Erin poszła na górę ćwiczyć grą na wiolonczeli. - Myślałam, że nigdy nie wyjdą - zamruczała Whitney i zaskoczyła go, przesiadając się z krzesła na jego kolana. Zrezygnowała także z czekoladowego musu na rzecz pocałunku. Jej wargi, jak zwykle, były pełne, ciepłe i miękkie. Whitney nie lubiła mocnych karesów, nie lubiła niczego, co graniczyło z uniesieniem, a już tym bardziej z płomienną namiętnością. Mimo to jej pocałunek wydał mu się jakiś inny. Nie potrafił powiedzieć dlaczego. Zakłopotany, aby pozbyć się tego uczucia objął ją w talii, przyciągnął do siebie i mocniej przywarł wargami. Wyrwała się, śmiejąc się głośno z nieukrywaną satysfakcją i stanęła na przeciwko niego. - Opanuj się - zbeształa go, chwytając go za brodę. - Mamy przed sobą cały wieczór. Spojrzał w jej niebieskie oczy pełne niedwuznacznych obietnic, których nie miała najmniejszego zamiaru dotrzymać. Była za sprytna na to, by dać mu od razu wszystko, czego pragnął. Owszem, zgodziła się na drobną zmianę taktyki, ale zasady pozostały te same. 105
Zmusił się do uśmiechu i pobiegł myślami do wieczoru, który mieli spędzić razem. Ujrzał siebie siedzącego obok kochającej Whitney. Tego właśnie chciał. Po to wymyślił Wielki Spisek. To powinno mu wystarczyć. Ale nie wystarczało. Jakiś niepokój do złudzenia przypominający przygnębienie, zakradł się do jego serca. Nie pomógł nawet fakt, że odnalazł dziś w Whitney to, co w niej kochał: piękno i czar. Doskonale orientowała się, o czym jest sztuka i kto jest kim na widowni. Flirtowała z nim, drażniła go delikatnie i pieściła. Uosabiała wszystko, co kojarzyło się z romansem, była po prostu cudowna. Podczas antraktu otoczyła ją połowa mężczyzn obecnych w teatrze. Każdego z nich traktowała wyjątkowo, jakby był najprzystojniejszym i najbardziej fascynującym przedstawicielem płci przeciwnej, lecz jednocześnie dawała jasno do zrozumienia, że woli Cullena. Nie odgrywała już Heleny Trojańskiej, przestała zachowywać się jak nieosiągalny obiekt pożądania, stała się kobietą z krwi i kości, jego kobietą, co zdawało się oczywiste, kiedy tak tkwiła w jego objęciach pośród tłumu wielbicieli. Pozwoliła mu nawet na półgodzinne pożegnanie, gdy odwiózł ją do domu po kolacji. To powinno mu wystarczyć. Ale, nie wiadomo czemu, nie wystarczało. Cullena nie zdziwiło wcale, że Whitney wybrała na kolejne spotkanie klub tenisowy Blue Ridge, żeby zaprezentować wszystkim ich wzajemną zażyłość. Wiadomo było, że tam wszyscy ich zobaczą. Namówiła go też na wieczorek u Finch-Burtonów w sobotę. Zjeżdżały się tam najznakomitsze rodziny z całego hrabstwa, żeby napić się herbaty, skosztować doskonałych ciast oraz minikanapek i poplotkować o innych gościach, rzecz jasna. Mogła twierdzić, że chce jedynie, żeby jej towarzyszył, ale Cullen i tak wiedział swoje. Nieustannie zabiegała o jego względy, przynajmniej przy ludziach. Bez przerwy organizowała mu wolny czas. Raz zabrała go na otwarcie galerii, innym razem tańczyła z nim w Alexandrii - najlepszym klubie nocnym w okolicy - do zamknięcia, to znowu namówiła go na udział w jakiejś aukcji, z której pieniądze przeznaczone były na cele dobroczynne. Ale z jakiegoś powodu ciągła obecność Whitney w jego życiu nie dawała mu satysfakcji, choć bardzo długo sądził, że to jedyny warunek do pełni szczęścia. Co się z nim działo? Dlaczego mając wszystko, czego pragnął, nadal nie potrafił być szczęśliwy? Cullen w dalszym ciągu pomagał Sam i jadał z nią i z Erin lunch każdego dnia. Nie zarzucili także Wielkiego Spisku, żeby Whitney nie zaczęła niczego podejrzewać. I nie zaczęła. Wpraszała się na wszystkie posiłki i zabierała głos w każdej rozmowie, domagając się całkowitej uwagi ze strony Cullena. Ale zaledwie po tygodniu od chwili, kiedy jeden pocałunek zmienił tak wiele w jego życiu, Cullen nie potrafił już poświęcić Whitney całej uwagi. Patrzył na puste krzesło po prawej stronie i kolejny raz w ciągu dziesięciu minut nerwowo spojrzał na zegarek. Nie mógł pomagać Sam tego ranka, bo musiał
106
omówić parę spraw ze swoimi biurami w Londynie i Hongkongu, ale umówili się, że zjedzą razem lunch. - Gdzie ona jest? - Doprawdy, Cullen - powiedziała Whitney, trochę podenerwowana wiesz, jaka jest Sam. Pewnie bawi się z jednym ze swoich ukochanych koni. Zjawi się za godzinę albo dwie. Przestań się o nią martwić i zacznijmy wreszcie jeść. Ten placek nadziewany kurczakiem wygląda naprawdę smakowicie. - Obiecała, że przyjdzie na lunch, a Sam nie łamie obietnic. Więc gdzie, u licha, się podziewa? - Jest w szopie dla źrebaków z Bobbym Craigiem i doktorem McClarenem - poinformowała go Erin, nakładając sobie sałatkę z drewnianej miski. - Spędziła tam całe rano i z tego co wiem, także kawałek nocy. - Ta dziewczyna zrobiła z siebie męczennicę - stwierdziła Whitney ze znudzeniem. - Powinna sobie wreszcie uświadomić, że w życiu jest tyle wspaniałych rzeczy poza pracą. - Pewnie zaistniały jakieś komplikacje - powiedział Cullen i wstał. Pójdę sprawdzić. - Nie musisz nigdzie iść. - Whitney wydęła wargi, dając wyraz swemu niezadowoleniu. - Owszem, Whitney, muszę - odpowiedział cicho, zaskoczony własną szczerością. Nie robił tego ze względu na zobowiązania, jakie przyjął na siebie wraz z Wielkim Spiskiem. Szedł do Sam, bo tego chciał, bo nie było mu to obojętne, bo nawet Whitney nie wydawała mu się w tym momencie ważniejsza od brzemiennej klaczy. A zresztą, może się nią zająć później. - Zaraz wracam - obiecał i posłał Whitney uśmiech, który miał dodać jej otuchy. Wyszedł z jadalni i z domu, przeszedł przez podwórze i minął główną stajnię. Szopa dla źrebaków była w rzeczywistości niewielką czerwoną stajnią z własnym hektarowym wybiegiem. Znajdowała się na uboczu, z dala od pozostałych stajni i wybiegów, żeby zapewnić klaczom i nowonarodzonym źrebakom niezbędny spokój. Cullen wyczuł napięcie panujące wewnątrz już trzy metry przed wejściem. Dwa kroki dalej usłyszał udręczone jęki klaczy i zadrżał. Słyszał już kiedyś coś podobnego. Klacz umierała. Otworzył drzwi i wszedł do chłodnej, zacienionej stajni. Skierował się do boksu, z którego dobiegały przyciszone głosy. Doszedł do czwartych drzwi i zajrzał przez maleńkie okienko. Boks cały wymoszczony był słomą, żeby uchronić klacz i źrebaka przed przeciągami i stłuczeniami. Wokół pokrwawionej klaczy, która leżała na słomie, klęczały trzy osoby. Sigfreda. Bobby Craig i doktor McClaren, weterynarz około pięćdziesiątki, ociekali potem. Stres i niepokój napięły mięśnie ich twarzy, kiedy doktor McClaren wsunął ręce do wnętrza klaczy. Źrebak ułożony był tyłem i weterynarz próbował przekręcić go tak, by poród zaczął się od łebka. 107
- Niech to szlag... Samantha klęczała na słomie i podtrzymywała łeb klaczy. Gdyby poród odbywał się normalnie, ktoś inny trzymałby łeb zwierzęcia, ale tym razem nie o to chodziło. Sigfreda wyglądała jakby już nigdy miała nie wstać. Sam wpatrywała się w ogromne czarne oczy Sigfredy, otępiałe z bólu i wyczerpania, i posługując się głosem oraz silą woli próbowała utrzymać zwierzę przy życiu. - Tylko się nie poddawaj - mówiła pośpiesznie niskim głosem. - Jesteś zbyt dumna, by się teraz poddać, Sigfredo. No, kochanie, wytrzymaj jeszcze trochę. Nigdy cię już na to nie narażę, przysięgam. Zostań ze mną, moja dziewczynko. Nie możesz teraz umrzeć. Musisz dać szansę swojemu źrebakowi. On będzie cię potrzebował. Do diabła, nie umieraj. Cullen wśliznął się do boksu i zamknął za sobą drzwi. - Może potrzebna wam pomoc? - zaoferował cicho. Przypuszczał, że Sam w ogóle go nie słyszała. Prawdopodobnie nie była świadoma niczego prócz udręczonego spojrzenia klaczy, z którą pozostawała w kontakcie wzrokowym. Ale doktor McClaren spojrzał na niego. - Dobrze, że przyszedłeś, Cullen. Każda pomoc nam się przyda. Umyj i zdezynfekuj ręce. Nie zostało zbyt dużo czasu. Jeśli tym razem nie uda mi się odwrócić źrebaka i przytrzymać go w tej pozycji, będę musiał zrobić cesarskie cięcie, i to szybko. Po dziesięciu minutach nadludzkiego wysiłku doktor McClaren usiadł z okrzykiem satysfakcji. Bobby podał mu ampułkę oxytociny i strzykawkę. Lekarz wstrzyknął klaczy lekarstwo, żeby wywołać silne skurcze. Nie miała już siły rodzić samodzielnie. Prawie natychmiast pokazały się kopyta źrebaka, a potem całe przednie nogi, jedna bardziej wysunięta do przodu, tak jak powinno być. Następnie pokazał się łebek, aż w końcu wyśliznął się cały źrebak, a klacz po raz ostatni jęknęła z bólu. Cullen pomagał przerwać nienaruszoną błonę. Weterynarz podniósł łeb źrebaka z płynów płodowych i oczyścił mu nozdrza oraz pysk. Założył słuchawki i osłuchał noworodka. - Jeszcze oddycha, a serce pracuje całkiem przyzwoicie - zdumiał się i usiadł na piętach. - To jakiś cholerny cud. - Zajmę się źrebakiem - powiedział Bobby i zaczął czyścić zwierzaka z ciemnej, mokrej substancji. Mały wciąż połączony był z matką pępowiną. - Ty zajmij się Sigfredą. Łeb Sigfredy leżał na kolanach Samanthy. Dziewczyna głaskała ją, przemawiała do niej pieszczotliwie i prosiła, żeby nie wymknęła jej się teraz, kiedy najgorsze już minęło. Doktor McClaren szybko dał klaczy zastrzyk z antybiotyku, sprawdził pracę serca i zaczął ją wycierać do sucha, żeby nie zmarzła. Cullen pomagał Bobbiemu przy źrebaku. Nie dlatego, że Bobby potrzebował pomocy, ale dlatego, że nie umiał stać tak bezczynnie. Poza tym nie mógł patrzeć, jak zmordowana Sam resztkami sił trzyma przy życiu Sigfredę. Tym razem zabrakło dowcipów, żarcików i śmiechu, umożliwiających 108
ukrycie prawdziwych uczuć. Wszystko było widać jak na dłoni i Cullen w końcu dostrzegł strach, złość i wyczerpanie, które przesłaniały serce Samanthy. Wydawało mu się, że na balu u rodziców odkrył wszystkie tajemnice dotyczące Sam. Ale teraz wiedział, że się mylił. Nie miał pojęcia o ciemnej stronie życia Sam. Nigdy wcześniej się z nią nie zetknął. Podczas gdy Bobby opowiadał mu o ciężkich ośmiu godzinach, które tu spędzili, Cullen pomagał masować źrebaka, żeby go doczyścić i osuszyć, a przede wszystkim pobudzić krążenie. Pół godziny po przyjściu na świat źrebak przerwał pępowiną, usiłując stanąć na własnych roztrzęsionych nogach. Zanim mu się udało, nogi dwa razy odmówiły posłuszeństwa. To był prawdziwy fenomen po tak ciężkim, cudem udanym porodzie. - Tak już lepiej - powiedział doktor McClaren. - Co pan ma na myśli? - spytała Samantha. Od chwili, kiedy Cullen przyszedł do stajni, Sam po raz pierwszy zwróciła się do kogoś poza Sigfredą. Łeb klaczy nadal spoczywał na jej kolanach. Doktor McClaren klęczał obok. - Serce bije mocniej - powiedział, siadając na piętach - a spojrzenie jest znacznie bardziej przytomne. Dajmy jej kilka minut, a potem zobaczymy, czy zapach źrebaka poderwie ją na nogi. - To znaczy... - głos Sam drżał, kiedy patrzyła na McClarena - .. .że może jej się udać? - Niczego nie obiecuję - uprzedził ją. - Ale wreszcie odzyskałem nadzieję, że jest jakaś szansa. Sam popatrzyła na klacz. - No, Sigfredo - przekonywała ją. - Uda ci się, wiem, że ci się uda! Weterynarz zaczął masować Sigfredę od łba do ogona i przemawiał do niej, podczas gdy Sam szeptała jej coś do ucha. Tworzyli wspaniały duet reanimacyjny. Cullen próbował ich naśladować, kiedy wraz z Bobbim przenosili źrebaka w pobliże matki. Klacz poczuła zapach; szarpnęła głowę i nastawiła uszu. - Dobra dziewczynka - powiedział doktor McClaren. - Nie przeszkadzaj, Samantho. Niech jej się za bardzo nie spodoba to leżenie na twoich kolanach. Sam z trudem się podniosła, a Bobby i Cullen doprowadzili źrebaka do Sigfredy. Cztery duże kopyta zaczęły przebierać w słomie wysypanej na podłodze. - Och, stać cię na więcej, Sigfredo - przekonywała Sam. – Przestań się lenić. Przed tobą sporo pracy. Zapach źrebaka i pieszczotliwe namowy Sam sprawiły, że klacz podźwignęła się niezgrabnie z ogromnym trudem. Niemniej jednak stała na własnych nogach. Trzęsła się i sapała z wysiłku, ale stała. - Ach, moja śliczna, dzielna dziewczynka! - wykrzyknęła Sam i objęła klacz za szyję. Trzymała ją nawet wówczas, kiedy doktor McClaren przykrył Sigfredę kocem, a Cullen uniósł źrebaka na wysokość jej łba. Sigfreda zaczęła muskać źrebię, które niemal ją zabiło, najpierw delikatnie i słabo, a potem z 109
rosnącym zainteresowaniem i siłą. W końcu polizała swojego syna. Cullen miał ochotę krzyczeć z radości. Piętnaście minut później źrebak zachłannie tulił się do matki. Przez ten czas Sigfreda pozbyła się łożyska. - Jedyna rzecz, która przebiegła bez komplikacji przy tym porodzie wymamrotał Bobby, gdy stawiał przed klaczą wiadro ciepłych otrębów z olejem lnianym. Obwąchiwała je przez chwilę, aż wreszcie zabrała się do jedzenia, Sam zaś nadal tam stała i głaskała ją delikatnie, przemawiając do niej miękkim głosem. - To był jej pierwszy poród? - Czwarty - odpowiedział Bobby i pokręcił głową. - Trzy poprzednie poszły gładko jak po maśle. Nie przewidzieliśmy takich komplikacji. Nawet nie przeszło nam przez myśl. - To jakiś cholerny cud - powtórzył doktor McClaren, odwijając rękawy koszuli i wkładając marynarkę. - Przyjadę wieczorem sprawdzić, jak się ma wasz najnowszy nabytek i jego matka - poinformował Bobbiego i wziął swoją lekarską torbą. - Miejmy nadzieję, że będzie to krótka wizyta - powiedział Bobby. Weterynarz uśmiechnął się, pokiwał głową i wyszedł. - Uwielbiam szczęśliwe zakończenia - stwierdził Cullen, kiedy wraz z Bobbym przyglądali się Samancie; wciąż szczebiotała do Sigfredy i źrebaka. - Szczególnie, kiedy są takie niespodziewane - zauważył Bobby Cullen spojrzał na niego. - Ta klacz przynajmniej kilka razy była bliska, by poddać się i skonać wyjaśnił mu cicho Bobby. - Jest tylko jeden powód, dla którego tego nie zrobiła, właśnie na niego patrzysz. Cullen popatrzył przez chwilę na Sam; nadal głaskała Sigfredę po szyi i szeptała jej sekrety do ucha. - Sam zawsze miała waleczną naturę. - Tak, ale śmierć tej klaczy zabiłaby w niej nawet i to. Cullen z przerażeniem spojrzał w poważne czarne oczy Bobbiego. - Nawet i to?... Co masz na myśli? - Całą resztę - odpowiedział Bobby z lekkim niesmakiem. Sam miała jakieś tajemnice. Czego dotyczyły? Dlaczego nie wiedział o nich nikt poza Bobbim? Cullen poczuł lekkie szarpnięcie w piersi, coś jakby zazdrość. Dlaczego Sam nie zwróciła się do niego? Pohamował się. A kiedy miała zwierzać mu się ze swoich problemów, skoro go tu nie było? No tak, pomyślał, kolejny powód, żeby czuć się winnym. Podszedł do Sam, kiedy źrebak skończył swój pierwszy posiłek. Razem z Bobbim zaprowadzili Sigfredę i jej dziecko do dużej, czystej prze grody. - Zostanę z nimi, Bobby - powiedziała - a ty idź się przespać. Zasłużyłeś na porządny odpoczynek.
110
- Akurat. To ty wyglądasz gorzej niż ten źrebak godzinę temu. Skoro McClaren poszedł, to znaczy, że nie martwi się o nich, czyli ty też nie musisz. Bobby podniósł rękę na znak, że nie zgadza się na jej protesty. - Zostawię z nimi Miguela. Wiesz, że możesz ufać Miguelowi i mnie. Więc posłuchaj, kiedy ci mówię, że nie zostaniesz tu ani minuty dłużej. Sam zaczęła prychać oburzona, ale Cullen chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę wyjścia. - Chodź, Sam, wiesz, że Bobby ma rację. Weźmiesz prysznic i położysz się do łóżka. - Na pewno - powiedziała, bezskutecznie próbując się wyrwać, kiedy wyszli na zewnątrz, gdzie panowały wilgoć i skwar. - Ja mam farmę, którą sama muszę prowadzić, konie, z którymi muszę trenować i klacz, która prawie zdechła i wymaga stałej opieki i nie zamierzam ... - Owszem, tak - przerwał stanowczym tonem, ciągnąc ją do domu. - Ja ci mówię, że masz zamiar się przespać, nawet jeśli osobiście będę musiał przywiązać cię do łóżka. - Cullen, nie musimy posuwać się tak daleko dla dobra Wielkiego Spisku. - A ty nie powinnaś dźwigać wszystkiego na swoich barkach, Samantho Lark. Na tej farmie jest mnóstwo kompetentnych, wykwalifikowanych ludzi, którzy poradzą sobie bez ciebie - powiedział i wepchnął ją do domu przez frontowe drzwi. W tle ich handryczenia dały się słyszeć stłumione dźwięki wiolonczeli. - A teraz marsz na górę do swojego pokoju, bo jak nie, to cię zaniosę. - Nie ośmielisz się. - Czyżby? Zrobiła szybki krok do tyłu i złożyła ręce pod brodą. - Proszę, pozwól mi jeszcze posiedzieć i obejrzeć „Zmory i potwory" błagała jak uzależniona od telewizji siedmiolatka. - Obiecuję, że później nie będę miała koszmarów. - Przestań już gadać i do łóżka - powiedział Cullen, walcząc z uśmiechem. - Założę się, że Whitney słyszała to setki razy. - Idź - rozkazał i klepnął ją w tyłek. Gdyby czuła się jak zwykle, odwróciłaby się i zdzieliła go za to. Fakt, że tego nie zrobiła, świadczył o jej wyczerpaniu. Cullena bardzo to martwiło. Patrzył jak Sam szła na górę, podpierając się dumą i siłą woli, bo siły nie miała już od dawna. Co tu się, do diabła, wyprawia? - Niewątpliwie potrafisz postępować z kobietami. Cullen odwrócił się i w drzwiach kuchennych zobaczył Calidę. - Wierz mi - powiedział z uśmiechem - że gdyby nie była taka wykończona, ta scena skończyłaby się co najmniej złamaniem nosa, mojego oczywiście, i dożywotnim zakazem wstępu do tego domu, też dotyczącym mnie, rzecz jasna. 111
- Ale i tak poniosłeś straty. - Co to znaczy? - Kazałeś czekać Whitney prawie dwie godziny, a ona nie czeka dłużej niż minutę na żadnego mężczyznę. Myślała, że to wiesz. - Miałem co innego do roboty - powiedział i spojrzał na siebie. Cały był spocony, brudny i poplamiony krwią. Oto pozostałości z ostatnich dwóch godzin. - Jak oni się mają? Spojrzał na Calidę i zobaczył jej ciemne, zatroskane oczy. Na farmie, gdzie hoduje się konie, kiedy klacz jest w połogu, słowo „oni" można zrozumieć w jeden tylko sposób. - Powinni dojść do siebie bez najmniejszych problemów. - Dzięki Bogu. Głodny? Napięcie, ciężka praca i jej następstwa zeszły na dalszy plan i Cullen odkrył, że jego żołądek walczy o swoje. - Tak - oznajmił ze zdumieniem - bardzo. - W takim razie chodź do kuchni. Wszystko jest jeszcze ciepłe. Po lunchu, Cullen wrócił do stajni. Samantha spała bardzo zasłużonym snem, ale trzeba było potrenować z końmi, a skoro czuł się na siłach, czemu nie miałby pomóc. To nic, że Wielki Spisek tego nie przewidywał. Skłonienie Whitney, żeby wybaczyła mu, iż zostawił ją samą w trakcie lunchu zabrało mu trochę czasu, ale zanim dotarli do kolonialnego domu Barrisfordów na kolację, jakoś ją udobruchał. Cullen zawsze lubił Barrisfordów. Z wyjątkiem Missy nie mieli skłonności do wywyższania się i nie wyobrażali sobie, że są lepsi od całej reszty. Byli bardzo liczącymi się, uznanymi jeźdźcami. Nie hodowali koni. Interesowało ich kupno, treningi i profesjonalne jeździectwo. Od trzech pokoleń zawsze zajmowali czołowe miejsca w olimpiadach. Przed śmiercią Teague'a Cullen skrycie marzył, że jemu też się to uda. Kiedyś Barrisfordowie i Cullen mieli wiele wspólnego i teraz z miłym zaskoczeniem odkrył, że nadal nie brakuje im tematów do rozmowy. Tymczasem Whitney na przemian omawiała rozbieżności między francuską i włoską modą z Missy i flirtowała z Cullenem. Na przyjęciu byli także Erin z Noelem, ale Samantha nie przyszła. Naturalnie zaproszona ją, lecz odmówiła, tłumacząc się, że ma zbyt wiele pracy, mimo że Cullen sporo jej pomógł tego popołudnia. Trudno jednak było uznać ją za nieobecną. Cullen ze zdumieniem odkrył, iż Sam stanowiła ulubiony temat w rozmowach z Barrisfordami, a już z pewnością jej konie. - Powiedziałem otwarcie Rufusowi Larkowi, że jest głupcem, wydając taki majątek na konie - poinformował Cullena Matthew Barrisford, osiemdziesięciojednoletni patriarcha rodziny. - Ale wygląda na to, że to on zza grobu będzie śmiał się ostatni. Południowe pastwiska Larków graniczą z naszą 112
farmą i często stoję przy ogrodzeniu, żeby podziwiać ich źrebaki i klaczki. Wydaje się, że odziedziczyły to, co najlepsze po morganach i holsteinach. Zobaczę, jak będą się sprawować przez następny rok albo dwa. Jeśli okażą się choć w połowie tak dobre, jak twierdzi Samantha Lark, być może kupię kilka dla moich wnuków. - Jeśli chce pan dostać dobrą cenę, radziłbym nie zwlekać - poradził mu Cullen. - Samantha przystępuje z kilkoma sześciolatkami do rozgrywek jeździeckich Mackenziech i, z tego, co sam zaobserwowałem, mogą wzbudzić ogromne zainteresowanie. - Ta dziewczyna jest nawet bardziej szalona niż moja ciotka Mabel stwierdził Matthew Barrisford. - Nikt przy zdrowych zmysłach nie wystawia niedoświadczonych sześciolatków w trzydniowych zawodach na tym poziomie! Najmłodszy koń, z jakim Barrisfordowie kiedykolwiek wystartowali, miał siedem lat. Totalna katastrofa. Biedaczek tak spanikował, że próbował galopować przez trasę przełajową, a potem na stadionie upadał niemal po każdym skoku. - Proszę z góry nie przekreślać szans Samanthy - powiedział Cullen. Ona jest bardzo upartą kobietą, a oprócz tego pracuje z kilkoma naprawdę utalentowanymi końmi. Matthew Barrisford zacisnął usta. - We wrześniu planowałem odwiedzić swojego wnuka Petera w Seattle, ale może odłożę tę wizytę i zostanę na rozgrywki. - Uważam, że nie będzie pan tego żałował - powiedział Cullen uśmiechając się. - Może się pan stać świadkiem wypromowania nowej amerykańskiej rasy. Matthew uniósł swoje krzaczaste, białe brwi. - Czy do tego właśnie aspiruje Samantha? - Owszem. Ciągle powtarza: skoro Justin Morgan mógł tego dokonać, dlaczego ja nie mogę? I muszę powiedzieć, na podstawie tego co widzę, rzeczywiście może to zrobić. Jeździłem na kilku cztero-, pięcio- i sześciolatkach. Opanowane, silne, inteligentne, tak w dużym skrócie można je wszystkie opisać. To, co robi w tej chwili Samantha, jest doprawdy imponujące. W tym momencie nadeszła Whitney i zmarszczyła swoje urocze brwi. Natychmiast nadała rozmowie nowy kierunek, odbiegający daleko od Sam, i skupiła się na sobie. Znów wszystko było w najlepszym porządku. Cullen skrzywił się. Co się z nim działo, do diabła? Dlaczego wciąż odbiegał od tego, co powinno interesować go najbardziej? Resztę wieczoru poświęcił Whitney. Tuż po północy odwiózł ją do domu. Po drodze rozmawiali o zmianach, jakie zaszły w Hongkongu od momentu, gdy Chiny proklamowały suwerenność miasta. Bezpieczny wątek. Oboje chcieli uniknąć tematów niosących ze sobą ukryte niebezpieczeństwo: koni, Samanthy i ślubu.
113
- Co powiesz na kieliszeczek przed snem? - spytała Whitney, kiedy otworzył drzwi samochodu i podał jej rękę. - Przyjmuję zaproszenie - odpowiedział. Weszli razem do rezydencji Sheridanów, a następnie do wiktoriańskiej jadalni, gdzie na hebanowym kredensie stało mnóstwo kryształowych karafek. - Może być brandy? - zapytała Whitney. - Tak. Martwię się o Sam - powiedział, zanim zdążył się pohamować. Uważam, że stanowczo za dużo pracuje. - Och, nonsens - odparła Whitney, nalewając brandy do małych szklaneczek. - Sam nie pracuję więcej niż zwykle. - Jeżeli zawsze tak pracuje, to znaczy, że ma kłopoty. - Nie bądź niemądry. Sam pracuje, bo lubi tę harówkę. Cullen wziął brandy od Whitney i przez moment wpatrywał się w aromatyczny płyn. - Mam wrażenie, że Sam bardzo się czegoś boi - powiedział cicho. - Sam? Chyba żartujesz. Ona nigdy niczego się nie boi. Robi po prostu to, co kocha, a my powinniśmy brać z niej przykład. - Whitney pocałowała go długo i namiętnie, a potem odchyliła się z uśmiechem. - Oto, co ja kocham robić. Cullen spojrzał na nią poważnie zaniepokojony nagłym wspomnieniem pocałunku Samanthy sprzed tygodnia i swoją dziwną reakcją na pocałunek Whitney. Wychylił brandy jednym haustem. - Mmm, pocałunki o smaku brandy, moje ulubione - Whitney pocałowała go ponownie i odwróciła się w stronę kredensu. - Dolać ci? Cullen spojrzał na pustą szklankę. Nie zauważył, że ją opróżnił. Patrzył na kobietę, którą kochał, i czuł coś na kształt przerażenia. - Nie, dziękuję, Whitney. Pójdę już. Muszę jutro wcześnie wstać. Mam konferencję telefoniczną z biurami w Londynie i Hongkongu. - W takim razie spotkamy się w porze lunchu - powiedziała, podeszła do niego i wystawiła usta do pocałunku na dobranoc. Po raz pierwszy od trzynastu lat Cullen nie miał ochoty jej pocałować. Nie mógł jej pocałować teraz, kiedy ciągłe porównywanie z Sam mąciło mu w głowie. Co gorsza, Whitney, choć nie powinno tak być, wypadała znacznie gorzej. Pośpiesznie uniósł jej dłoń do ust. - Dobranoc, Whitney - powiedział i szybko wyszedł, póki jeszcze mógł nad sobą zapanować.
114
Rozdział dziewiąty Samantha jęczała. Znowu miała ten sen. Wcale nie chciała, żeby jej się śnił, ale on wciąż wracał. Stała na wprost Cullena, niecałe pół metra. Spoglądała na piękne oczy, cienką bliznę i bardzo męskie, niezwykle kuszące usta. Czuła każdy centymetr tego silnego ciała. Czuła nawet gorąco jego skóry, mimo że się nie dotykali. Szare oczy uchwyciły jej spojrzenie i przytrzymały je z ogromną, niemal hipnotyczną siłą. Słyszała łomot własnego serca, czuła, jak płomienie trawią krew pod skórą, jak pożądanie dociera do wszystkich zakamarków ciała i wije się w jej wnętrzu ze zdradziecką rozkoszą. Jak przez mgłę przypomniała sobie emocje, jakie wzbudzali w niej Phillippe Valentin, jej pierwszy kochanek, i Kaspar Reinhart, ostatni z nich. W porównaniu z rozedrganą lawą, która wypełniała jej wnętrze, tamte doznania przypominały jakąś dziecinną zabawę. Ale przecież to był Cullen, na miłość boską! Jej przyjaciel! To nie powinno się dziać. A jednak działo się. Odwróciła się w poszukiwaniu ucieczki i zobaczyła Whitney otoczoną tłumem wielbicieli. Staram się pomóc Whitney w zamążpójściu - powtarzała sobie bez końca, kiedy Cullen wplótł palce w jej włosy. Boże, co za cudowny dotyk! - Jesteś najukochańszą kobietą - powiedział i nachylił się, żeby pocałować ją w czoło. Ręka Cullena wciąż spoczywała na jej karku. Podniosła wzrok w złym momencie. Jego wargi otarły się o jej usta i już wiedziała, że wpadła po uszy. Żaden z byłych partnerów nie przygotował jej na coś podobnego. Miała wrażenie, że wciąga ją płomienna otchłań, że wokół rozpętał się huragan, który z jeszcze większą siłą pcha ją w ramiona Cullena. Nie było podłogi, ścian ani sufitu. Tylko ta niepohamowana radość, kiedy Cullen całował ją zachłannie jak wygłodzony człowiek, którego zaproszono do suto zastawionego stołu. Wspaniałe przedstawienie. Sam dała się kompletnie zniewolić i ponieść emocjom. Zdawało się, że Cullen nie może się nią nasycić, a ona z pewnością nie może nasycić się nim. Tchnął w nią życie i radość, o jakiej nigdy nie śniła. Dźwięk tłuczonego szkła sprowadził ją na ziemię i sprawił, że wymknęła się z ramion Cullena, w których czuła się stanowczo zbyt dobrze. Sam gwałtownie wyrwała się ze snu. Miała rozpalone wargi, nabrzmiałe piersi i puls znacznie powyżej normy. - Niech to szlag - jęknęła i jak oszalała zaczęła walić pięścią w poduszkę. Od dwóch tygodni prawie co noc to samo. Czy już nigdy nie przestanie jej się śnić ten przeklęty pocałunek? Nie dawał spać po nocach, zatruwał myśli w ciągu dnia i sprawił, że nie umiała zachowywać się naturalnie w towarzystwie Cullena.
115
- To tylko pocałunek - odezwała się głośno. Ale za to najbardziej niewiarygodny, poruszający, porywający, przyprawiający o zawrót głowy, wprost zniewalający. - Na litość boską - powiedziała zgorszona i wstała z łóżka. Rzuciła okiem na zegarek. Czwarta trzydzieści. Miała dość czasu, żeby wziąć szybki prysznic i zmyć z siebie pożądanie, które wciąż narastało. Potem dwie godziny pracy w samotności, w tym czasie odwróci swoją uwagę od Cullena i do jego przyjścia na poranny trening na tyle odzyska równowagę, by udawać, że wszystko jest jak przedtem. Ich wspólna praca co rano budziła w niej mieszane uczucia. Potrzebowała jego pomocy i była mu szczerze wdzięczna za nią, ale spędzanie z nim tylu godzin dzień po dniu tylko wzmagało kiełkujące w niej pragnienie. Na domiar złego czuła jak topnieje maska nonszalancji, którą przywdziewała, by ukryć owo pragnienie i to, że ich pocałunek nie miał nic wspólnego z Wielkim Spiskiem, lecz wyłącznie z pożądaniem w najczystszej postaci, przynajmniej dla niej. Stojąc pod zimnym prysznicem, zmusiła się do myślenia o koniach, a nie o Cullenie, co wywołało kolejny dławiący skurcz w żołądku. Im bliżej września, tym większy stawał się jej brak wiary w swoje przedsięwzięcie. Coraz częściej spekulowała w myślach na temat ewentualnej katastrofy. Za bardzo forsowała Centrala, Magica, Florę i Nessa. Brała na siebie wielkie ryzyko. A co, jeśli w czasie rozgrywek jeździeckich Mackenziech zje je trema i nikt nie zwróci uwagi na ich piękno, siłę i możliwości? Wtedy ona i Erin stracą Skylark. Ona skończy w biurze albo w fabryce, bo żaden szanujący się hodowca nie pozwoli jej trenować swoich koni po kompromitującej klęsce w rozgrywkach. Próbowała odgonić najczarniejsze scenariusze, kiedy się ubierała i zaplatała włosy, ale trudno było się od nich uwolnić. Tyle pułapek na nią czyhało. Przecież mogła popełniać błędy nie wiedząc o tym. Miała wrażenie, że już niczego nie wie. Ostrożnie przeszła przez cichy, ciemny dom, żeby nie obudzić Erin. W końcu wyszła na zewnątrz. Był wczesny sobotni poranek. Świt dopiero zapowiadał swoje nadejście lazurową poświatą na niebie, która zawsze, niezależnie od wszystkich złych myśli, wypełniała jej serce miłością. Zrobiła obchód z Bobbim i Miguelem. Obejrzeli wszystkie pola, żywopłoty i wybiegi. Potem zajrzeli do sześćdziesięciu trzech koni, w tym do Sigfredy i jej rozbrykanego źrebaka. Omówili przydział koni do poszczególnych pastwisk, tegoroczne zbiory, plan treningów, dostawy żywności i sprawy dotyczące dwudziestoczteroosobowego personelu. Potem przyjechał Cullen. Jego jasne włosy lśniły w porannym słońcu, a blizna na twarzy była niemal niewidoczna, kiedy się do niej uśmiechał. Dżinsy podkreślały siłę jego długich nóg. Bordowa koszula z krótkimi rękawami nie kryła szerokiego torsu, na którym odznaczały się brodawki i prześwitywały kędzierzawe złotawe włosy; zdawały się domagać, by Sam je pogłaskała. 116
Och, dlaczego Whitney nie chce się ugiąć i raz na zawsze położyć kres temu szaleństwu? - Gotowa do pracy? - spytał. - Zawsze - powiedziała, starając się nie patrzeć na jego usta. Te cudowne, pociągające usta. - Dzisiaj chcę zacząć od pięciolatków, żebyśmy mogli zająć się sześciolatkami kiedy będzie bardziej gorąco i wilgotno. Muszą dawać z siebie wszystko bez względu na warunki. - Fakt - powiedział, podążając tuż za nią w drodze do stajni. Czuła emanujące z niego gorąco, zapach prawdziwego mężczyzny, słyszała jego oddech. Na pomoc! - wołało jej serce. Praca z końmi stanowiła dla Samanthy swego rodzaju pancerz, ponieważ musiała skoncentrować uwagę na zwierzętach, a zatem nie mogła marzyć o Cullenie. Nawet kiedy mknął tuż obok niej po wzgórzu, zastanawiała się nad formą i sprawnością swojego wierzchowca, nad kolejną prze szkodą i pozycją w siodle. Nie myślała wtedy o Cullenie. A to, nawet za cenę tak ciężkiej pracy, było błogosławieństwem. Tuż przed pierwszą poszli do domu. Po drodze rozmawiali o koniach i o porannym treningu. Czuła się prawie bezpieczna; Whitney po raz pierwszy od ponad tygodnia miała nie przyjść na lunch. Sheridanowie jedli dziś z jakimiś ważnymi stronnikami senatora. Na szczęście w soboty Erin nie miała żadnych prób w Waszyngtonie, była więc na miejscu. Sam nie musi odgrywać roli wrednej przyjaciółki uwodzącej Cullena, spokojnie sobie posiedzi i odpocznie. Nie musi flirtować ani wpatrywać się w jego szare oczy, których głębia wciągała ją za każdym razem. Lunch zapowiadał się sympatycznie. Niestety, wiedziała, że w związku z tym jej myśli zaprzątną stosy rachunków leżące w jej gabinecie, wrześniowe rozgrywki, zniszczony sprzęt jeździecki, przeznaczony do wymiany, rata, którą musiała spłacić w przyszłym tygodniu i okaleczona noga jednego z najbardziej obiecujących czterolatków. - Nasza premiera odbędzie się dokładnie za dwa miesiące - powiedziała Erin i usiadła do stołu. Miała na sobie krótki kombinezon w tęczowe paski, a jej ciemne włosy były luźno związane. - Słuchajcie, tam jest pełno facetów z ochrony, którzy strzegą budynku już teraz, bo na premierze pojawi się praktycznie cały rząd, a do tego jesteśmy orkiestrą narodową, zatem ochrona jest niezbędna. Weaver, nasz dyrygent, bardzo to przeżywa. Stara się przebrnąć z nami przez Piątą Symfonię Beethovena, ale bez większego powodzenia, ponieważ połowa zespołu to kobiety, a jedna czwarta geje, więc trzy czwarte orkiestry interesuje się ochroniarzami. - W ochronie nie ma żadnych dziewczyn? - spytał Cullen - Pewnie, że są. To znaczy... tak mi się wydaje. Nikt nie zwrócił uwagi. 117
- Uważaj, Erin - ostrzegła ją Samantha, kiedy zdołała odepchnąć złe myśli i przyłączyć się do rozmowy. - Ci faceci przysięgali, że własnym ciałem będą osłaniać polityków od kul. Nigdy nie umawiaj się z mężczyzną, któremu śmierć depcze po piętach. - No, no, i kto tu udziela mi porad sercowych - odparła Erin, uśmiechając się. - Zatwardziała dziewica z farmy Skylark. - Wstrzemięźliwość jest cnotą - poinformował ją Cullen, robiąc pobożną minę. - Wierz mi - powiedziała Sam, zanim zdążyła ugryźć się w język - cnotą wielce przereklamowaną. O kurczę, czy nigdy nie nauczę się trzymać gęby na kłódkę? - zganiła się w myślach. Uśmiech Cullena znikł, kiedy dokładnie się jej przyjrzał. - Wyglądasz jakby cię ktoś pogryzł i wypluł. - Poczuła gorąco uderzające do głowy, gdy Cullen odchylił jej twarz do tyłu, żeby przyjrzeć się jeszcze dokładniej. - Masz podkrążone oczy, młoda panno Lark. Z tego, co zaobserwowałem odkąd przebywam w domu, nie jest to bynajmniej zjawisko tymczasowe. Poza tym jesteś za chuda, czego nie rozumiem, bo Calida świetnie gotuje. Co jest grane? - Prowadzę podwójne życie - odparła, a jej serce zaczęło bić nieregularnie, kiedy odepchnęła rękę Cullena. - Za dnia trenuję konie, a w nocy prowadzę Daisy Mae, orientalny salon, w którym jednocześnie jestem najlepszą dziewczyną. - Sam! - We wtorek urządzamy orgią w greckim stylu plus kilka dodatkowych atrakcji. Przyjdziesz? Szare oczy zwęziły się. - Urocze. Widzę przecież, że nie śpisz, nie jesz, pracujesz ciężej niż galernik. Co się dzieje, Sam? - zapytał dość ostro. - Bez uogólnień, żartów czy wykrętów. Chcę znać prawdę i to zaraz. - Mam wytrwałych kochanków. Jestem postępową kobietą i twój kategoryczny ton nie robi na mnie wrażenia. - Sam! - Cullen, na stole stoi ciasto jagodowe, i rzucę nim w ciebie bez wahania - dźwignęła talerz z ciastem jedną ręką i zrobiła najgroźniejszą minę, na jaką było ją stać. Erin przyglądała się wszystkiemu bez słowa. Twarz Cullena złagodniała, co uśpiło jej czujność. - Sam, czy masz jakieś problemy? - Nie - odpowiedziała pośpiesznie, odstawiła ciasto i nadziała kawałek kurczaka na widelec. - Kłamiesz, Sam. - A znasz ten dowcip o jeżozwierzu, który zgubił się w ośrodku dla naturystów? 118
Wyciągnął rękę i położył dłoń na jej zaciśniętej pięści. - Jesteśmy przyjaciółmi niemal od urodzenia - powiedział miękko, zmuszając ją, by spojrzała mu w oczy. - Dlaczego mi nie ufasz? Dlaczego nie pozwolisz sobie pomóc? Kiedy patrzyła w łagodne szare oczy Cullena, czuła jak przenika ją ciepło. Cudownie byłoby mieć takie wsparcie, zrzucić z siebie choćby część ciężaru, który dźwigała samotnie. Ale nie odważyłaby się. Cullen znał zbyt wiele osób. Jedno nieopatrzne słowo i następnego dnia cała okolica huczałaby o jej kłopotach finansowych. Uwolniła rękę z uścisku i sięgnęła po szklankę mrożonej herbaty, starając się, by jej dłoń nie drżała. - Twoja bujna wyobraźnia podszeptuje ci katastroficzne wizje. Nic złego się nie dzieje - powiedziała beztrosko. - Jestem trochę zestresowana przygotowaniami do rozgrywek. Kiedy już będę miała je za sobą, odzyskam dobrą formę. Cullen zamyślił się przez chwilę nad jej słowami i odchylił się na oparcie krzesła. - Sam, wystawianie dobrego konia do zawodów w konkurencjach, które już zna, to jedna rzecz, a wystawianie niedoświadczonego młodego konia w zawodach na bardzo wysokim poziomie i w nieznanych mu konkurencjach to zupełnie inna sprawa. Może się okazać, że zbyt wiele sobie obiecujesz po rozgrywkach. - Moje konie są dość dobre, żeby temu sprostać - odparła. Wyjrzała przez okno na klacze zarodowe, które wraz ze źrebakami z zadowoleniem skubały swój lunch na odległym bujnym pastwisku. - Muszą dać sobie radę. Cullen miał ochotę spytać, co miała na myśli, ale zmienił zamiar. - Mam nadzieję, że w rozgrywkach chociaż w połowie powtórzysz sukces, jaki odniosłaś w Wielkim Spisku. Potrafisz odegrać zaskakująco przekonującą femme fatale, wiesz? - Mówisz tak, bo jeszcze nigdy nie widziałeś Erin w akcji - powiedziała Sam, zadowolona, że zeszli na bezpieczniejszy temat. - Potrafię rzucić cały świat na kolana - przyznała Erin. - Z tego co pisała w listach - poinformowała go Sam - wynika, że Europę zalała fala erinomanii w chwili, gdy zrobiła tam swój pierwszy krok. - Miałaś powodzenie, dzieciaku? - Zawsze z łatwością nawiązywałam kontakty - oświadczyła skromnie. - Wy dwie burzycie moją wiarę w czystość kobiet z rodu Larków poskarżył się. - Cullen, bądź realistą - zganiła go Samantha. - Przez trzysta pięćdziesiąt lat kobiety z naszej rodziny były najbardziej ognistymi niewiastami w całej Wirginii. - Musimy godnie kontynuować tradycję - powiedziała Erin. — I ty — dodała, rzucając surowe spojrzenie Sam - też powinnaś się do tego przyłożyć. Sam z trudem powstrzymała się przed spojrzeniem na Cullena. 119
- Tak, Erin - powiedziała. Tego wieczoru Sam poczłapała do domu kilka minut po ósmej, śmiertelnie zmęczona, mając w perspektywie pracę nad księgami rachunkowymi. Czy ostatnie fundusze, jakimi dysponowała, wystarczą do września? Sezon zarodowy praktycznie się skończył. Nie będzie więc już dochodów z pokrywania na spłacanie bankowego długu. Ostatnie konie przeznaczone na sprzedaż pojechały w zeszłym tygodniu do Rosewoodów z Connecticut. Nie miała już żadnego źródła dochodu. Nie miała niczego, co mogłaby sprzedać lub zastawić. Wyprzedała wszystko do cna. Cały sprzęt jeździecki był sfatygowany. Meble i pamiątki zgromadzone przez pokolenia Larków uznała za nietykalne. Walczyła o zachowanie dziedzictwa, broniła się przed roztrwonieniem go. Sam fakt, że taka myśl przemknęła jej przez głowę sprawiał, że czuła się jak łajdak, A jeżeli jednak sytuacja stanie się tragiczna, poprosi Bobbiego i Calidę, żeby na miesiąc lub dwa zrezygnowali z pensji i będzie się modliła, by dzięki rozgrywkom jeździeckim Mackenziech uzbierać tyle pieniędzy, żeby zapłacić im podwójnie. - Nareszcie jesteś - powiedziała Calida, wychodząc przez wahadło we drzwi prowadzące do kuchni. - Podgrzałam ci kolację. - Dziękuję. A Erin? - Zjadła godzinę temu. - Och - jęknęła Sam z ogromnym poczuciem winy. Ostatnio widywała siostrę jedynie w porze lunchu i to tylko w weekendy, ponieważ w tygodniu Erin jeździła na próby do Waszyngtonu. - W takim razie zjem w gabinecie. Pchnęła drzwi i ujrzała Erin siedzącą na jej starym krześle z zielonej skóry, kartkującą księgi rachunkowe. Wszystkie mięśnie Sam rozdygotały się jak galareta. - Co ty tu robisz? - spytała cicho. Erin wolno odłożyła księgi na miejsce, odwróciła się do Sam i spojrzała na siostrę piorunującym wzrokiem. - Próbuję rozwikłać tajemnicę, o której Cullen wspomniał przy lunchu. Gdybym nie była tak bardzo zajęta orkiestrą i częściej cię widywała w ostatnim czasie, mogłabym się wszystkiego domyśleć dużo wcześniej. - Erin... - Teraz rozumiem, dlaczego prawie na siłę wysłałaś mnie do Europy po ukończeniu Julliard. Nie chciałaś, żebym odkryła jak źle mają się sprawy. Nie chciałaś, żebym widziała jak rezygnujesz z najbardziej podstawowych rzeczy, jak choćby nowa para dżinsów od czasu do czasu czy wieczorny wypad do miasta. Nie chciałaś, żebym patrzyła jak wyprzedajesz z tej farmy wszystko, co nie jest przybite albo przyspawane. Nie chciałaś, żebym widziała, jak zapracowujesz się na śmierć. Bardzo to było piękne z twojej strony, Sam,
120
naprawdę. Czy nigdy nie przemknęło ci przez myśl, że kiedyś dorosnę i zechcę pomóc? - Nic nie możesz zrobić - powiedziała Sam, wzruszając ramionami. - Odłożyłam trochę pieniędzy... - Nie. - Sam... - To ja doprowadziłam do tego i ja muszę sobie z tym poradzić. - Ale Skylark jest także moim domem! - powiedziała Erin, wstając z miejsca. Chwyciła ramiona Sam i potrząsnęła nią lekko. - Mam dwadzieścia pięć lat i jestem dorosła. Mogę w tym uczestniczyć. - Słuchaj, wszystko będzie dobrze, jak tylko uda mi się przebrnąć przez rozgrywki. Magic, Flora i pozostałe konie pozwolą nam zebrać dość pieniędzy, żeby spłacić cały dług w banku. - A jeśli nie? - Muszą - powiedziała Sam z lekką desperacją w głosie. Po prostu muszą. Jakoś tego dokonamy. - O ile najpierw nie wpędzisz się do grobu - zaoponowała Erin. - Cullen ma rację. Jesteś tak przepracowana, że już nawet nie potrafisz logicznie myśleć. Być może nie mam wielkiego talentu do trenowania koni, ale mogę robić mnóstwo innych rzeczy, żeby cię trochę odciążyć. Na przykład prowadzić księgowość. - Erin... - I mogę płacić rachunki za paszę i weterynarza. - Naprawdę? - zapytała Sam drżącym głosem. Erin wzięła ją w ramiona i mocno uścisnęła. - Zabraniam ci myśleć o spłacaniu długu, dopóki nie zakończą się rozgrywki, zrozumiano? - Nie wiem, czy mi się to uda. - Spróbuj. - W porządku - odparła Sam, odsuwając się na tyle daleko, by spojrzeć w poważną twarz swojej siostry. - A ty musisz przysiąc na wszystkie świętości, że nie piśniesz ani słówka na temat problemów Skylark, szczególnie Cullenowi. Jedyną osobą, która wie o wszystkim, jest Bobby i niech tak zostanie. Ostatnią rzeczą, jakiej nam teraz potrzeba, są sępy węszące wokół naszych koni i czekające na nasz upadek. - Nie ma sprawy. Nie puszczę pary z ust. W tym momencie weszła Calida z tacą, na której niosła kolację. - Postawić na biurku? - spytała Samanthę. - Nie - powiedziała Erin, zabierając tacę od Calidy. - Sam będzie jadła jak człowiek, przy stole. A ja zjem jeszcze jeden deser, żeby dotrzymać jej towarzystwa. - Nie próbuj mną dyrygować, Erin - ostrzegła ją Sam. Erin trąciła ją tacą. - Marsz! 121
Pomaszerowała. To było dużo lepsze niż wypłakiwanie się przed siostrą. Do tej chwili nie uświadamiała sobie, jakim przerażeniem co wieczór napawała ją konieczność prowadzenia rachunków Skylark. Możliwość uniknięcia tej tortury potraktowała jak zbawienie. - Jesteś najlepszą siostrą, jaką można mieć - oznajmiła Sam i usiadła do stołu. - Jestem świętą - powiedziała Erin i postawiła tacę przed Sam. - Jedz! Dzięki Erin bezustanny skurcz żołądka jakby zelżał i Sam wreszcie mogła coś zjeść. Nawet brała dokładki. Kiedy kilka minut po dziesiątej w końcu dobrnęła do, łóżka, czuła się jakby przez trzy doby nie zmrużyła oka. Ach, jak marzyła o tym, żeby wyciągnąć zmordowane ciało i dać mu odpocząć. Była pewna, że zaśnie pół minuty po tym, jak otuli się letnią kołdrą. Ale myliła się. Z głębi umysłu wypłynęło wspomnienie Cullena. Przypomniała sobie, jak razem tańczyli i jak jego szare spojrzenie rozgrzewało jej serce. Znów czuła jak otaczają ją silne ramiona, jak smukłe ciało przywiera do niej i jak jego usta stykają się z jej ustami, a dłonie z dłońmi. Usłyszała cichy jęk i zdała sobie sprawę, że to ona jęknęła. W tej samej chwili poczuła gorączkowe bicie serca. Minęła kolejna godzina zanim udało jej się zasnąć. Następnego dnia wczesnym rankiem Cullen stał przy oknie swojej sypialni, ale nie widział zielonego pejzażu rozpościerającego się po sam horyzont. Myślał o przyjęciach i aukcjach na cele charytatywne i miał wraże nie, że wariuje. Jedna godzina żywota, w której szlachetny czyn lub ryzyko osiągają swą pełnię, jest więcej warta niźli lata spędzone w zgodzie z żałosną przyzwoitością, przypomniał sobie. Kto tak powiedział? Oczywiście Scott, Hrabia Robert z Paryża. Nic dziwnego, że Cullen swego czasu wprost połykał każde słowo napisane przez tego człowieka. Scott znał wiele cennych prawd. Z kieszeni marynarki wydobył małe aksamitne pudełeczko; nosił je przy sobie jak talizman od chwili, gdy wylądował na lotnisku w Dulles. Otworzył wieczko kciukiem i spojrzał na pierścionek zaręczynowy z królewskim wręcz brylantem, który kupił dla Whitney kilka miesięcy temu w Hongkongu. Z pewnością jej się bardzo spodoba. Naturalnie Samantha wolałaby coś skromniejszego i eleganckiego, szmaragd albo... Cullen znów przyłapał się na myśleniu o niewłaściwej kobiecie. Co, do licha, wyprawiało się w jego głowie. Dlaczego jego umysł zaczął zdradzać Whitney właśnie w chwili, kiedy był gotowy ponownie się oświadczyć? Poczuł się oburzony. A mimo to za każdym razem, kiedy widział Samanthę, porównywał ją do Whitney, choć wiedział, że to bezsensowne. Whitney powinna mu wystarczać, uosabiać wszystko, czego pragnął i szukał w kobiecie.
122
A co, jeśli tak nie jest? - Oczywiście, że jest! - warknął, zgniatając aksamitne pudełeczko w dłoni. Przecież się nie zmieniła. Kochał ją od chwili gdy miał siedemnaście lat. Olśniewająco piękna, prowokująca kobieta. Nigdy nie dała mu pewności, że do niego należy, i zawsze stawiała go na baczność. Uśmiechnął się. Jego życie z nią nigdy nie stanie się monotonne dzięki przyjęciom i imprezom charytatywnym, na które będzie go wyciągała. Coś zatem z nim było nie tak. Dlaczego czuł się poruszony i niespokojny? Dlaczego wrażenie beznadziei podejrzanie kiełkowało mu w głębi duszy? Wszystko jest w porządku! Whitney skłaniała się do przyjęcia oświadczyn, interesy szły dobrze, nawet Noel nie zatruwał mu życia, ponieważ musiał polecieć do Paryża w pilnych sprawach. Nagle Cullen zorientował się, że chodzi tam i z powrotem. W końcu zaklął i wyszedł z pokoju. Wiedział, że nie wytrzyma tam ani chwili dłużej. Kiedy dotarł do Skylark dochodziła siódma. Jeden ze stajennych skierował go na ring treningowy tuż za główną stajnią. Z daleka zobaczył sześcioro dziewcząt i chłopców jadących w górę wzgórza Bluegrass na rozgrzewkę z końmi. Szedł dalej, nękany emocjami, które wzbierały w nim od jakiegoś czasu. Ponuro stłumił je i wyparł z umysłu. Nie pozwoli im zwyciężyć. Nie pozwoli. Wdrapał się na białe żelazne ogrodzenie otaczające ring, usadowił się na górze i obserwował, jak Samantha pracuje z klaczą, przemieniając trening w balet. Zwierzę posłusznie wykonywało każde polecenie, dawane przez Samanthę nogą, głosem albo lejcami. Klacz cały czas nastawiała uszu. Pomimo młodego wieku posiadła już wspaniałą równowagę i pełną kontrolę nad ciałem, co udowodniła wykonując perfekcyjny półpiruet w lewo. Potem zrobiła sześć kroków, zatrzymała się, cofnęła o cztery kroki i w tej samej chwili ruszyła do galopu. Fenomenalnie. Powoli dotarło do Cullena, że tak naprawdę przygląda się Samancie, a nie zwinnej klaczce. Poruszała się, jakby stanowiła jedną całość ze zwierzęciem; gibka, pełna wdzięku. Każdy ruch w pełni kontrolowany, polecenia wydawane klaczy za pomocą różnych gestów prawie niezauważalne. Dlaczego przez te wszystkie lata był na tyle leniwy, by uparcie dostrzegać w niej tylko niewielką część osobowości, skoro zawsze kryła w sobie o wiele więcej? Wyraźnie zobaczył to tego upalnego ranka. Samantha Fay Lark była cudowną, atrakcyjną, wszechstronnie utalentowaną kobietą i nie zdawała sobie sprawy z ani jednej z tych rzeczy. Zastanawiał się, dlaczego. Rufus i Jean Larkowie, wspaniali rodzice, zawsze powtarzali swojej córce, że może zostać kimkolwiek zechce. Sam wiedziała o tym, ale jakoś w to nie wierzyła. Coś ją dręczyło. Wczoraj w czasie lunchu dostrzegł w jej ciemnych oczach czarne myśli, ale na nieszczęście nie miał pojęcia, skąd się tam wzięły... i to martwiło go najbardziej.
123
Wstrzymał oddech, kiedy klacz i Sam wykonały nienaganny zwrot. Pięknie! Na jego ustach pojawił się uśmiech, a oczy podążyły za nimi, gdy kłusowały wokół ringu. To idiotyczne, że nie zauważył tego znacznie wcześniej. Sam podjechała do niego, zatrzymała się i skłoniła, jakby był sędzią w zawodach. - Wyglądasz na spiętego. Zasłużyłeś sobie na wakacje. - Jestem właśnie na pierwszych wakacjach od dwunastu lat. Tobie też się należą. - Na farmie Skylark każdy dzień to wczasy - odpowiedziała wesoło. - W takim razie powinnaś pozwać biuro podróży za oszustwo. Pokazała mu język. Uśmiechnął się do niej i zeskoczył z płotu. - Otworzę ci. - Dziękuję. - Przejechała przez furtkę, zeskoczyła z klaczy i przerzuciła lejce przez siodło. - Guadalupe! - zawołała. Ze stajni przybiegła młodsza i szczuplejsza wersja Calidy. Cullen uznał, że musi być jedną z wielu kuzynek Torresów. - Tak, panno Lark? - zapytała. - Zrób kilkuminutową rozgrzewkę Sky Rocketowi zanim go wezmę, dobrze? - Oczywiście - odparła Guadalupe i odprowadziła klacz. - Czyżbyśmy dzisiaj nie pracowali? - zapytał zdumiony Cullen. - Za chwilę - powiedziała Sam. - Najpierw powiedz mi, co się dzieje. - Nic się nie dzieje - stwierdził i, żeby uniknąć jej wzroku, zaczął się wpatrywać w siedemnastowieczny drewniany dom z zielonymi okiennicami. Ogrodnik przycinał właśnie gęstą winorośl porastającą ściany. - A ja jestem różowym, latającym jednorożcem bez oka, który pożera ludzi. Cullen westchnął ciężko. Znając Samanthę, zaraz zapędzi go w kozi róg. - Chyba Whitney nie odgrywa znowu swoich komedii? - Nie, Whitney jest cudowna. Chyba zgodzi się za mnie wyjść szybciej niż oczekiwałem. - Wspaniale! - chwyciła go za ramiona, a potem nagle puściła i wsunęła ręce do tylnych kieszeni dżinsów. - To dlaczego jesteś taki przybity? - Nie jestem! Spojrzała na niego drwiąco. - Bzdura. Nie widziałam cię tak sfrustrowanego od chwili, kiedy w wieku siedemnastu lat zająłeś drugie miejsce w Złotym Pucharze Wirginii. O co chodzi, papciu Warbucks? Czy ktoś złośliwie próbuje przejąć jedną z twoich firm? Cullen westchnął z rezygnacją. Zawsze potrafiła go przejrzeć na wylot. Nawet przez pierwszy rok po śmierci Teague'a, kiedy tak bardzo się starał, by 124
przekonać rodziców, że już nie zadręcza się tą sprawą, Samantha wszystko dobrze wiedziała. Przyjeżdżała do niego i kazała mu mówić godzinami. Nie osądzała, nie doradzała, po prostu słuchała. Wtedy właśnie tego potrzebował najbardziej. Być może teraz też. Nawet jeżeli go nie zrozumie, to przynajmniej miał pewność, że nikt się o niczym nie dowie. - Nie wiem, co jest nie tak - powiedział zrozpaczonym tonem, kiedy weszli na jeden z bujnych trawników przed domem Larków. - Wiem tylko, że wszystko wydaje mi się inne: moje życie, mój świat, wszystko jest... nie takie. Pozornie żyję tak jak chciałem i sam wybrałem. - Usiedli na drewnianej ławce otaczającej wiekowy dąb. - Na pozór mogę się uważać za człowieka sukcesu. Jestem dumny z moich dokonań w biznesie, a także z tego, że taka kobieta jak Whitney kocha mnie i chce być ze mną. Ale... nie jestem szczęśliwy. Mam poczucie winy, bo powinienem czuć się zadowolony, a jestem wściekły. Zrobiłem wszystko, czego oczekiwał ode mnie świat i Whitney, i według wszelkich znaków na ziemi i niebie powinno to uczynić mnie szczęśliwym człowiekiem. Zamiast tego - skonsternowany potrząsnął głową - w moim wnętrzu szaleje burza sprzecznych emocji i nie mam pojęcia, jak ją powstrzymać. - W twoim wnętrzu odezwały się lata niezadowolenia i niespełnienia poprawiła go Samantha. - A co w moim życiu może być powodem do niezadowolenia? Uśmiechnęła się łagodnie. - Wszystko, głuptasie! Już wcześniej próbowałam ci wytłumaczyć, że nic dobrego nie wyniknie z życia cudzym życiem. Ostatnie dwanaście lat to zaprzeczenie tego, kim jesteś i czego pragniesz. To musiało odbić się na tobie prędzej czy później. - Jestem świetnym biznesmenem - odparł z uporem. - Nie sprzeczaj się ze mną. Oczywiście, że tak, ale poza tym jesteś wspaniałym jeźdźcem, co w barbarzyński sposób ignorowałeś przez dwanaście długich lat. - Wcale nie brakuje mi koni! - upierał się nadal. - Ależ oczywiście, że tak - powiedziała, śmiejąc się. - Konie są częścią ciebie, podobnie jak to miejsce. Czuję to samo. Gdybym nie miała tej farmy, uschłabym z tęsknoty za nią i umarła. Unikałeś waszej farmy jak ognia przez te dwanaście lat, a mimo to jakaś część ciebie cierpiała i obumierała. Dłuższa wizyta w domu musiała rozdrapać tę ranę prędzej czy później. - Mów za siebie - warknął Cullen, podniósł się i zaczął chodzić w tę i z powrotem, gdyż nie był w stanie siedzieć spokojnie i wysłuchiwać tych bzdur. Praca z końmi może dawać dużo przyjemności, ale w gruncie rzeczy to dziecinada. Ja teraz gram w poważnej drużynie z grubymi rybami i daje mi to sporo satysfakcji.
125
- Cullen - powiedziała łagodnie - nie możesz dopuścić, by śmierć Teague'a nadal wpływała na twoje losy. Pozwól mu odejść i zacznij spełniać własne marzenia. Przeżyj życie, dla którego przyszedłeś na ten świat. Złość, zmieszanie i strach napłynęły mu do serca i ścisnęły za gardło. - Interesy są w takim samym stopniu częścią mojego dziedzictwa jak te cholerne konie, ale dużo ważniejszą! - odparł szorstko. - Już dawno porzuciłem swoje dziecinne marzenia, bo tak robią dorośli ludzie! Ty całe dnie spędzasz z końmi; i po co? Żeby jacyś bogacze mogli je sobie kupić i jeździć na nich w zawodach, może nawet zdobyć medal albo dwa? Daj spokój Sam, bądź realistką. Kto na tym tak naprawdę korzysta? Jaki użytek na dużą skalę przynosi taka czy inna rasa koni ? To wszystko jest małoważne. Twoje życie jest mało ważne. Moja praca i moje firmy każdego dnia wpływają na życie tysięcy ludzi, i to jest coś! Sam podniosła się ciężko, dłonie zacisnęły jej się w pięści, a twarz napięła się od ledwie powstrzymywanej furii, której nigdy przedtem u niej nie widział. - Wynoś się z mojej ziemi - powiedziała niskim, zdławionym głosem. - Co? - spytał, sądząc, że się z nim drażni. Obiema rękami chwyciła jego zieloną koszulkę polo i pchnęła go do tyłu. - Wynoś się z mojej ziemi! - Sam... - powiedział oniemiały. Ale ona mówiła poważnie. - Ty ciemny, bezmózgi, pazerny kretynie - wydusiła, ponownie popychając go do tyłu. - Nie potrafisz dostrzec prawdy, nawet jeśli się o nią potykasz. Ta ziemia jest wszystkim, co ja, ty czy ktokolwiek inny na świecie może naprawdę mieć. Jest ważniejsza niż te twoje fuzje, akcje, niż ty sam. Kiedyś to wiedziałeś. Kiedyś kochałeś ją ponad wszystko, tak jak ja. Ale w swej nieskończonej mądrości postanowiłeś odwrócić się od ziemi, od rodziny, od swoich marzeń i ode mnie. Idź do diabła! - Co? - I nie stało się to dlatego, że tak robią dorośli ludzie, ale dlatego, że byłeś samolubnym tchórzem. - Zaczekaj, ja... - Stojąc na tej ziemi, bezcześcisz ją. Ona symbolizuje trzysta pięćdziesiąt lat historii, miłości i poświęcenia. Ja jestem jej strażniczką, odpowiadam za każdy kwiat, każde źdźbło trawy, każde drzewo, nie mówiąc o żyjących tu ludziach. - Znów pchnęła go do tyłu. - Gdybyś przestał pławić się w poczuciu winy i użalaniu nad sobą, przypomniałbyś sobie podstawową prawdę. Kiedyś ją znałeś i wierzyłeś w nią tak mocno jak ja. Zrozumiałbyś, że ta ziemia jest wszystkim, a konie są częścią nas i przynoszą ludziom wiele prawdziwej radości. A teraz wynoś się z mojej ziemi! Powoli wycofał się, zmieszany, zaszokowany i po prostu wściekły. Potem odwrócił się i poszedł do samochodu. Wsunął się na skórzane siedzenie, ciągle czując na sobie przeszywające spojrzenie Samanthy. Przekręcił kluczyk w stacyjce i odjechał w diabły, bo miał ochotę rzucić w nią czymś. Nie ulegnie jej 126
chorej logice ani tkwiącej w nim samym beznadziei. Nie zrezygnuje z tego, co osiągnął w ciągu minionych dwunastu lat. Nie zdradzi Teague'a. Rzeczywiście jego życie było niepełne, ale tylko dlatego, że nie poprowadził jeszcze Whitney przed ołtarz, to wszystko. Ten piekielny marazm nie miał nic wspólnego z ziemią czy końmi, a jedynie z instytucją małżeństwa. Czas już, żeby poważnie zaczął planować ślub we wrześniu, a co za tym idzie, swoje prawdziwe szczęście. Najwyższa pora, żeby wprowadzić Whitney do świata, jaki dla niej stworzył. Cullen zwolnił i czerwone bmw skręciło w długą drogę dojazdową do domu. Wczoraj wieczorem dzwonił Noel i zapowiedział swój powrót na koniec przyszłego tygodnia. Rodzice, dla których zawsze każdy pretekst był dobry, żeby urządzić przyjęcie, zaplanowali powitalną fetę na następny piątek. Ma zatem mnóstwo czasu na złamanie resztek oporu w Whitney. Po przyjęciu poprosi ją o rozmowę w cztery oczy, oświadczy się i rozpocznie życie, jakiego zawsze pragnął... I do diabła z Samanthą Lark. Ciągle wściekły, gwałtownie wcisnął hamulec tuż przed domem na wprost frontowych drzwi. Wyłączył silnik i wysiadł z samochodu w bojowym nastroju. Że też nie było Noela, kiedy naprawdę mógł się na coś przydać. Potem dotarło do niego, że przez tę kłótnię nie będzie go u Sam w momencie kiedy go potrzebowała, żeby pomógł jej przygotować konie do zawodów eliminacyjnych. Magic, Flora, Central i Nessie miały tam zdobyć punkty dopuszczające je do wrześniowych rozgrywek jeździeckich Mackenziech. - Wyrzuciła mnie, niech teraz ponosi konsekwencje - wymamrotał pod nosem. Ale to nie pomogło. Nadal czuł się jak świnia. Złoty salon Mackenziech, ulubione miejsce Erin w ich domu, wypełniały teraz rozmowy, śmiech i światło. Pośród blisko pięćdziesięciu gości z majestatyczną gracją przechadzał się Williams, kamerdyner, z tacą na dłoni, proponując najświeższe specjały z kuchni Rose Stewart. Na jego twarzy malowała się wesołość, którą jednak w pełni kontrolował. Erin sączyła francuskiego szampana, podanego dla uhonorowania Noela, i obserwowała Whitney ubraną w czarne spodnie od Ralpha Laurena i trykotową bluzką bez rękawów. Whitney siedziała na podwójnej sofce z Missy i flirtowała z gronem wielbicieli. Cullena nie było wśród nich. Pogrążony we własnych myślach stał obok gablotki z chińskimi antykami. Od ponad tygodnia coś wyraźnie go gnębiło. Erin najchętniej obwiniłaby za to Whitney, ale z drugiej strony, gdyby mogła, obarczyłaby ją winą za narodowe długi, filmy ze Stevenem Seagalem i topiony ser. Podejrzewała, że tym razem źródłem problemów Cullena nie była blond trucizna. Może chodziło o kłótnię, która wynikła między nim a Samanthą, mimo że przecież przyświecał im nadrzędny cel: spisek.
127
Erin skrzywiła się nieco, widząc swoją siostrę rozmawiającą z bardzo wysokim, bardzo starym i trochę przygarbionym Matthew Barrisfordem. Oboje zdawali się nie dostrzegać nikogo z obecnych. Sam miała na sobie lawendowy kombinezon od Chanel z misternie haftowanym żakietem. Rude włosy odgarnięte z czoła luźno spadały na ramiona, a umiejętnie nałożony makijaż maskował cienie pod oczami i inne charakterystyczne oznaki przemęczenia. Erin zauważyła, że Sam przez cały wieczór unikała wszystkich Mackenziech, a to było do niej niepodobne. To samo dotyczyło kłótni z Cullenem. Coś złego działo się z jej starszą siostrą, coś bardzo złego, i podejrzewała, że chodziło nie tylko finansowe problemy Skylark. Najgorsze, że Sam nie chciała o tym rozmawiać. Robiła wszystko, by zasłonić się pracą i w ten sposób unikać Erin. Odrzucała też każdy pomysł wspólnego wypadu czy posiłku. Kiedy obie były nastolatkami, Sam na taką propozycję zareagowałaby entuzjastycznie. Do zeszłego tygodnia Erin nie musiała przynajmniej martwić się o Samanthę. Teraz bez wątpienia działo się coś złego. Do tego stopnia, że wszelkie zaczepki, skargi i próby tyranizowania Sam za każdym razem kończyły się sromotną klęską. Najwyższa pora przełożyć starszą siostrę przez kolano i złoić tyłek rózgą dla jej własnego dobra. Dźwięczny śmiech przyciągnął wzrok dziewczyny. Skrzywiła się, widząc jak Whitney podniosła się z sofy i uwodzicielsko uwiesiła się na Cullenie. Erin zaczęła się zastanawiać nad zupełnie nowymi możliwościami użycia rózgi. - Piękna kobieta nigdy nie powinna samotnie pić szampana. Erin obejrzała się i zobaczyła Noela. Na co dzień wyglądał zabójczo pociągająco, ale garnitur od Armaniego sprawił, że robił jeszcze większe wrażenie. Przypominał jej czarnego ogiera Waltera Farleya: elegancki, silny i niebezpieczny. Uśmiechnęła się. Jak mogła się nie uśmiechnąć do takiego wspaniałego samca? - Wszyscy mężczyźni są. zajęci czym innym - poinformowała go. - Tak, Whitney jest rozrywana. - Czyżbyś miał kompleks niższości? Whitney nie jest jedyną atrakcją na tym przyjęciu. Czarne brwi uniosły się wysoko. - Mój Boże! Czy to możliwe, że w końcu usłyszałem od ciebie komplement po tylu tygodniach rażącej obojętności na moje nadzwyczajne wdzięki? Erin roześmiała się, potrząsając głową. Noelowi jakoś zawsze udawało się ją rozbawić. - Twoja próżność i bez mojego strzępienia sobie języka osiągnęła imponujące rozmiary. Wygląda na to, że świetnie się bawisz? - Whitney zawsze wprawia mnie w dobry nastrój, kiedy jest szczęśliwa. A szczęśliwa jest wtedy, gdy prowadzi grę dla własnej satysfakcji. Erin przyjrzała mu się ze zdumieniem. - Skoro wiesz, że tobą manipuluje, po co ciągniesz tę grę? 128
Wzruszył ramionami. Wyglądał cudownie. - Bo czasami jest zabawnie. Co prawda od chwili, kiedy Cullen zarzucił skłonność do nadmiernej tolerancji, znacznie rzadziej. - Cullen to tuman. - Bo nie chce walczyć ze mną o piękną Whitney? - Nie. Jest tumanem, bo pragnie pięknej Whitney. - Nie pochwalasz jego wyboru? - spytał Noel, z wdziękiem bawiąc się kieliszkiem. - Delikatnie mówiąc. Większość ludzi, w tym Sam, dało się omamić urodzie Whitney. Wydaje im się, że jest odzwierciedleniem jej wewnętrznego piękna. A to nieprawda. - Nie? - Noel zmrużył oczy. - Nie - odpowiedziała stanowczo. Noel to duży chłopiec i potrafi znieść prawdę, szczególnie, że nie był nawet w połowie tak zainteresowany lokalną boginią, jak jej się wydawało. - Nie jestem pewna, czy ona potrafi prawdziwie kochać Cullena lub kogokolwiek innego, co naturalnie sprawia, że jest jeszcze bardziej pociągająca. Żaden mężczyzna nie potrafi oprzeć się urokowi nieosiągalnej kobiety. - Fakt - zgodził się Noel. - Zaskakujesz mnie. Nie wiedziałem, że twoja niechęć do Whitney jest tak głęboka. Erin wzruszyła ramionami. - Znasz powiedzenie, że im lepiej kogoś znasz, tym bardziej go nie lubisz? Whitney spędza życie na szlifowaniu sztuki manipulacji. Zawsze udawała delikatne stworzonko, żeby uniknąć ciężkiej pracy i konieczności zmierzenia się z brutalną rzeczywistością. Bawiła się Samanthą na wszelkie sposoby, wykorzystywała rywalizację mężczyzn, żeby dostać to, czego chciała. Od kiedy Cullen wrócił do domu i ty tam jesteś, gra toczy się nieprzerwanie, a Whitney jest w swoim żywiole. Wystarczy, żeby rozpić każdego normalnego człowieka - powiedziała, kończąc szampana. Noel nie krył rozbawienia. - Ja także nie uważam, że Whitney to najlepszy wybór Cullena. - Tylko dlatego, że nie znosisz przegrywać, szczególnie jeśli chodzi o kobiety. - Ależ skąd - odparł cicho. - To, co powiedziałem, nie ma nic wspólnego z moją osobą. Owszem, Whitney mnie pociąga, jestem przecież zdrowym mężczyzną. Ale już znudziło mi się udawanie, że wierzę, iż ona w końcu ulegnie mojemu niezaprzeczalnemu czarowi. Powinienem rozejrzeć się za czymś nowym, a kto wie czy nie bardziej atrakcyjnym. - Spojrzał na Samanthę, kiedy zaczęła się śmiać z czegoś, co powiedział Matthew Barrisford. - Och, chciałabym, żebyś to zrobił - powiedziała Erin. - Co? - spytał wielce zaskoczony Noel. - To, czego najbardziej potrzeba teraz Samancie, to płomienny romans. Coś powinno przywrócić ją do normalności. A ja naprawdę nie znoszę używać rózgi. 129
Noel przyglądał jej się skonsternowany. - Nie miałabyś nic przeciwko temu, żebym złamał serce twojej siostrze? - Och, Sammy jest zbyt rozsądna, by się w tobie zakochać - zapewniła go Erin. Popatrzył na nią z oburzeniem. - A co z moim sercem? Bardzo łatwo byłoby kochać taką kobietę jak Samanthą. Myślę, że już jestem prawie zakochany. - Noelu - powiedziała Erin uprzejmie, kładąc mu rękę na ramieniu. Rozumiem, że jesteś prawie zakochany w przeważającej części kobiecej populacji w Europie i Ameryce! - Ach, ty prozaiczna Amerykanko - zakpił i położył jej dłoń na swoim torsie. - Nie wierzysz, że potrafię oddać się całym sercem? - Może za dziesięć albo dwadzieścia lat - odpowiedziała Erin i poczuła lekki szum w głowie. - Kiedy uganianie się za kobietami przestanie cię bawić. - Zabawa - odparł, unosząc jej dłoń do ust - to nie wszystko, czego pragnę. - Keenan, co się stało?! - krzyknęła Laurel Mackenzie. Nagle cały pokój pogrążył się w ciszy. Wszyscy odwrócili się w stronę Laurel, która obejmowała upadającego Keenana. - Keenan! Cullen i Noel dobiegli do nich w tej samej chwili. - On nie oddycha! - krzyczała Laurel, a łzy spływały jej po policzkach, kiedy bezradnie patrzyła na swojego syna. - Cullen, on nie oddycha! - Zadzwonię po karetkę - powiedziała Sam i pobiegła do telefonu w rogu pokoju. - Tato? Tato! - krzyczał Cullen, zaglądając w oczy Keenana, w których nie było widać życia. Erin objęła Laurel. Noel przyłożył ucho do piersi Keenana, a palce przycisnął do nadgarstka. - Nie słyszę bicia serca. Nie czuję pulsu. Cullen układał ojca na podłodze. - Potrafisz reanimować? - spytał zwięźle. - Tak. - Ty będziesz uciskał klatkę, a ja zrobię sztuczne oddychanie. Erin trzymała w objęciach szlochającą Laurel, a serce waliło jej jak oszalałe. Miała wrażenie, że wszystkiemu przygląda się z ogromnej odległości. Widziała jak Cullen zaczął odliczać do pięciu, a Noel rytmicznie uciskał dłońmi nieruchomą pierś Keenana. Potem Cullen zacisnął palce na dużym nosie ojca i dwa razy wtłoczył powietrze w jego martwe usta, a następnie Noel kontynuował uciskanie. - Lekarz jest w drodze - powiedziała Sam. - Kazałam Williamsowi wyglądać na niego. - Za późno - wyszeptała Erin, a łzy popłynęły jej z oczu. - Już za późno.
130
Rozdział dziesiąty Cullen siedział w poczekalni szpitala na najbardziej niewygodnym krześle na świecie. Byli tam też inni ludzie: młodziutka matka z płaczącym dzieckiem czekająca na informację, czy jej nastoletni mąż przeżył wypadek motocyklowy. Mężczyzna w podeszłym wieku, którego żona spadła ze schodów i złamała biodro. Ale Cullen nie zwracał na nich uwagi. Widział i słyszał tylko małą grupkę ludzi, którzy przyjechali z nim do szpitala, lecz nawet ich widział jakby nieostro. Odruchowo pocieszał Whitney; siedziała obok i bez przerwy powtarzała, jak bardzo nienawidzi szpitali. Nie mógł myśleć i prawidłowo reagować, kiedy o kilka metrów dalej za zamkniętymi drzwiami lekarze walczyli o życie jego ojca. Spojrzał na Erin siedzącą obok. Jej twarz była napięta i blada, a ręce mocno ściśnięte w dłoniach Noela, który przez cały czas mówił do niej po francusku miękkim półgłosem. Dokładnie naprzeciwko siedziały Samantha i Laurel. Sam otoczyła jego matkę ramionami i delikatnie ją kołysała i głaskała, próbując choć częściowo ukoić przerażenie. Przez moment jego oczy spotkały się ze spojrzeniem brązowych oczu Sam i jego zmysły odzyskały sprawność - Nienawidzą tego! Nienawidzą! - powtarzała Whitney wściekle. Dlaczego trzymają nas w niepewności? Dlaczego nie powiedzą nam czegoś? - Zrobią to, kiedy będą mieli co powiedzieć - odparł Cullen - Nie powinnam tu przyjeżdżać. Zawsze źle znosiłam kryzysowe sytuacje. Zawsze. - Jesteś silniejsza niż przypuszczasz, Whitney. - To wszystko jest okropne - oświadczyła, dygocąc. - Przypomina mi się ten straszny wypadek, w którym zginął Teague, a ty ledwie uszedłeś z życiem. Lekarze podawali mi środki uspokajające przez kilka dni. - Środki uspokajające nie okażą się potrzebne tym razem, bo wszystko będzie dobrze, po prostu dobrze - tłumaczył jej łagodnie. - To nie w porządku - skarżyła się Whitney. - Sprawy świetnie się układały, a teraz wszystko się popsuło. Cullen nie odpowiedział. Wstał, ponieważ zobaczył młodą kobietę w nieskazitelnym, zielonym fartuchu wychodzącą z pokoju, gdzie żywy lub martwy leżał jego ojciec. Zatrzymała się przed Laurel. - Pani Mackenzie? Jestem doktor Devereaux. Sam pomogła podnieść się Laurel. - Czy mój mąż... żyje? - spytała roztrzęsionym głosem. - Na razie udało się nam ustabilizować jego stan - odpowiedziała lekarka. - Obawiam się, że pan Mackenzie przeszedł poważny zawał. Musimy znaleźć przyczynę, a następnie podjąć odpowiednie działania. Zanim będą mogła powiedzieć państwu coś konkretniejszego, upłynie co najmniej kilka godzin. - Jakie ma szanse? - zapytał Cullen 131
Doktor Devereaux odwróciła się do niego. - Ktoś inny umarłby dwadzieścia minut temu - stwierdziła. - Pański ojciec ma waleczną naturą, panie Mackenzie. Poza tym był w doskonałej kondycji fizycznej jak na człowieka w tym wieku. To zadziałało na jego korzyść. Ale, tak jak powiedziałam, to był bardzo rozległy zawał. Nie mogę państwu gwarantować powodzenia, nie jestem w stanie nic przewidzieć, nie chcę iść żadnym tropem, bo sama po prostu nie wiem. Być może za kilka godzin potrafię powiedzieć coś, co da państwu nadzieję. - Czy mogę go zobaczyć? - wyszeptała Laurel. - Obawiam się, że nie, pani Mackenzie - odparła doktor Devereaux. -Jest nadal nieprzytomny. Przenosimy go na kardiologię. Nasi najlepsi ludzie są przy nim. Nie powinniśmy im przeszkadzać. - Ale powie nam pani... - Jak tylko będę coś wiedziała - zapewniła ją doktor Devereaux. Skinęła głową i wróciła do pracy. - Chciałabym, żeby ktoś zdzielił mnie obuchem w głowę tak, żebym straciła przytomność na kilka kolejnych godzin - wymamrotała Erin i usiadła przy Noelu. - To najgorsza noc w moim życiu - powiedziała Whitney, ciągnąc Cullena, żeby usiadł z powrotem koło niej. - No, moi drodzy, słyszeliście, co powiedziała pani doktor - wtrąciła się Sam. - Keenan to twardy zawodnik, a do tego jest uparty. Nie pozwoli, żeby taki drobiazg jak rozległy zawał go pokonał. My też nie powinniśmy na to pozwolić. Mamy kilka godzin, więc zróbmy coś dla Keenana. Możemy się za niego pomodlić i przekazać mu naszą miłość, to nie zaszkodzi. Cullen posłał jej pełen wdzięczności uśmiech. - Samantha ma rację - powiedział do reszty. - Tata się nie poddał, nie przestał walczyć i nam też nie wolno. Spójrz na siebie mamo. Byłby przerażony, gdyby widział jak się rozkleiłaś. Laurel uśmiechnęła się do niego przez łzy, wyprostowała plecy, wzięła chusteczkę od Samanthy i wytarła nos, a potem stwierdziła trochę mocniejszym głosem. - Masz rację, Cullen. Przeżyłam gorsze rzeczy, on też. Nigdy nie zwątpiłam w twojego ojca i teraz też nie zamierzam. Jego przodkowie zawsze dożywali osiemdziesiątki, a nawet dziewięćdziesiątki, a przecież dobrze wiem, jak Keenanowi zależy na kontynuowaniu tradycji. - No właśnie - powiedziała Erin równie stanowczo. - Ma przed sobą kolejne dwadzieścia albo trzydzieści lat, które spędzicie razem. Nie pozwoli, żeby go to ominęło. - Często wspominał mi, jak gorąco pragnąłby nauczyć swoje wnuki jazdy na rowerze - przypomniał Noel. - Nie sądzę, żeby tak łatwo zrezygnował z tego marzenia. - Erin uśmiechnęła się do niego i uścisnęła jego ręce, ciągle pozostające w jej dłoniach. 132
- Keenan nigdy nie złamał danego słowa. Teraz też tego nie zrobi. Kolejne trzy godziny spędzili na wzajemnym podnoszeniu się na duchu, dodawaniu sobie otuchy i na modlitwie o zachowanie Keenana przy życiu jeszcze na dwadzieścia albo trzydzieści lat. W końcu doktor Devereaux pojawiła się ponownie. Wszyscy natychmiast wstali z miejsc. - Nadal żyje - powiedziała, nim zdążyli zarzucić ją pytaniami. - Dzięki Bogu - odetchnęła głośno Laurel. - Znaleźliśmy przyczyną - mówiła dalej lekarka, ściągając z głowy zielony czepek i uwalniając krótkie ciemne włosy. - Okazało się, że pan Mackenzie ma wrodzoną wadę zastawki, która po prostu przestała spełniać swoją funkcję i zatrzymała pracę całego serca. Zabieramy go na operację, żeby usunąć wadę i podreperować ile się da po zawale. - Przecież Keenan nigdy w życiu nie miał kłopotów z sercem. - Ten rodzaj wady może wykryć tylko kardiolog, więc proszę pochopnie nie wytaczać sprawy lekarzowi rodzinnemu - odparła doktor Devereaux. - Wyjdzie z tego? - zapytał Cullen i poczuł jak zimny pot występuje mu na czoło, a serce chce wyskoczyć z piersi. - Mogę jedynie powiedzieć państwu, jakie są nasze hipotetyczne rokowania. W obecnym stanie ma trzydzieści procent szansy na przeżycie operacji... - O mój Boże - jęknęła Laurel. Doktor Devereaux uśmiechnęła się do niej ciepło. - Pani Mackenzie, mąż miał mniej niż dwa procenty szansy na prze życie, kiedy go tu przywieziono, proszę więc traktować to, co powiedziałam, jako znaczną poprawę w rokowaniach. - Rzeczywiście, ma pani rację - powiedziała Laurel. - Przepraszam. - Nie ma za co. Martwi się pani, co jest normalne i ma pani do tego pełne prawo. Najbardziej obiecująca wersja w tej chwili brzmi; jeśli Keenan Mackenzie przeżyje następnych dwanaście godzin, będzie miał dużą szansę na wylizanie się z tego. - Nadal mamy czekać? - spytała Whitney. - Obawiam się, że tak - odparła doktor Devereaux. - Jeśli pan Mackenzie przeżyje operację, to jeszcze przez kilka godzin zatrzymają go na sali operacyjnej, a potem zostanie przewieziony na intensywną terapię na czwartym piętrze. Mają tam własną, znacznie wygodniejszą poczekalnię. Radziłabym państwu tam poczekać na dalsze wieści. - Dziękujemy, pani doktor - powiedział Cullen. Uśmiechnęła się do niego przelotnie. - Żałuję, że nie mogę dać wam więcej nadziei. - Proszę mi wierzyć - stwierdziła Sam - że mamy się teraz znacznie lepiej niż kiedy tu przyjechaliśmy.
133
Dziesięć minut później siedzieli już na obitych granatowym materiałem kanapach i krzesłach w poczekalni na oddziale intensywnej terapii. Cullenowi czas dłużył się niemiłosiernie. Nienawidził szpitali równie mocno jak Whitney. A może jeszcze bardziej. Nie był w szpitalu od śmierci Teague'a. Teague. Pobyt w szpitalu odświeżył pamięć o tamtych strasznych zdarzeniach i sprawił mu tak wielki ból, że zdawało mu się, iż nigdy już się go nie pozbędzie. Cullen wstał z miejsca, ponieważ nie mógł spokojnie usiedzieć. Ukrył drżenie rąk chowając je do kieszeni grafitowego garnituru. - Zaraz wracam - powiedział zachrypniętym głosem i udał się do łazienki. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, oparł się o nie, cały w dreszczach. Potykając się podszedł do bladoniebieskiej umywalki, odkręcił zimną wodę i dwa razy obmył twarz, po czym zmusił się do spojrzenia w wiszące na ścianie lustro. Na policzku niezmiennie widniała blizna, świadectwo jego winy. Teague zginął pięknego letniego dnia, takiego jak dzisiejszy. Cullen miał wtedy osiemnaście lat i jakimś cudem udało mu się namówić ojca, żeby pożyczył mu kluczyki od ukochanego kabrioletu marki Jaguar, i pozwolił zabrać szesnastoletniego Teague'a do miasta, żeby się trochę zabawić, pooglądać dziewczyny. Świetnie się bawili. Pędzili bocznymi drogami z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Objedli się tłustymi hamburgerami, które Rose Stewart miała w najwyższej pogardzie. Potem wybrali się do miejscowego centrum handlowego, gdzie obejrzeli najnowsze buty sportowe, oglądali obcisłe dżinsy i seksowne slipy, w których za żadne skarby świata nie pokazaliby się żadnej kobiecie. Podrywali dziewczyny w kinie na filmie z Clintem Eastwoodem, rozmawiali o rodzinie, karierze, marzeniach, a o zmierzchu ruszyli do domu. Ale tam nie dotarli. Plotkując o dziewczynach ze szkoły, które nie mogły pochwalić się nienaganną reputacją, Cullen przyhamował przed znakiem stopu, a następnie dodał gazu. Znajdowali się pięć kilometrów od domu. Samochód dojechał do połowy skrzyżowania, kiedy od strony pasażera wjechała w niego pędząca ciężarówka. Cullen usłyszał głośny huk, który na moment go ogłuszył. Chwilowo stracił także wzrok. Pamiętał, że później bolała go głowa, w prawej nodze odczuwał rozdzierający wprost ból i wydawało mu się, że lewa ręka jest do łokcia urwana. Krew napływała mu do oczu. Prawie nic nie widział. Klakson ciężarówki ryczał jakby się zaciął. Cullen myślał tylko o Teague'u. Obrócił pękającą głowę. - Teague? - wycharczał. - Teague, nic ci nie jest? Później zobaczył przód ciężarówki w miejscu gdzie powinny znajdować się drzwi jaguara i przygniecionego Teague'a, całego zalanego krwią. - Teague! - wrzasnął. 134
- C-c-cullen? - wyszeptał jego brat. Żył! - Jestem tutaj, Teague. Tuż obok. - Boże, Cullen, to strasznie boli - wyszeptał chłopiec, a po jego ociekającej strugami krwi twarzy spłynęły łzy. Cullen próbował go przesunąć albo chociaż dotknąć, ale przód jaguara był tak wgnieciony od uderzenia ciężarówki, że uwięził brata na jego siedzeniu, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. - Trzymaj się, Teague. Chyba słyszę syreny. Zaraz przyjedzie karetka. Lekarze wyciągną nas stąd, zabiorą do szpitala i poskładają do kupy. - Boli tak bardzo - wyszeptał Teague i zaczął tracić przytomność. - Nie waż się zemdleć! - krzyczał zdesperowany Cullen - Zostań ze mną braciszku. Wytrzymaj jeszcze trochę. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Ale nic nie było dobrze. Pięć minut od chwili wypadku na miejsce przyjechały dwie karetki, wóz strażacki i trzy wozy policyjne. Niestety, jaguar został tak zmiażdżony, że usunięcie blachy i wydostanie ich zabrało następnych dziesięć minut. O dziesięć za długo. Dookoła wyły syreny, krzyczeli ludzie, ciało Cullena wiło się z bólu, a on musiał patrzeć, jak jego brat umiera i nie był w stanie go dosięgnąć ani nawet dotknąć. Nie mógł mu pomóc. Zawsze opiekował się Teague 'em, a teraz nie zdołał absolutnie nic zrobić, żeby ocalić ukochanego brata. Nie zwracając uwagi na wściekłe wrzaski Cullena, by dać mu spokój i zostawić przy Teague'u, pielęgniarze i strażacy wydostali go z jaguara, położyli na nosze i zanieśli do karetki. W tym samym czasie inna ekipa w końcu zdołała wydobyć z samochodu martwe ciało Teague'a. Obu przewieziono do szpitala, z tym, że Teague trafił prosto do kostnicy, a Cullen najpierw na ostry dyżur, a potem na neurologię, gdzie został prześwietlony i zoperowany. Złożyli mu zmiażdżoną kość udową prawej nogi, lewą rękę i zszyli głęboką ranę na twarzy. Ciągle powtarzał im, żeby nie zawracali sobie nim głowy, ale go nie słuchali. Do diabła z nimi. Po co miał wyzdrowieć, skoro Teague nie żył i to z jego winy. Gdyby nie był taki zainteresowany sprośnymi plotkami o dziewczynach ze szkoły, gdyby bardziej skoncentrował się na drodze i gdyby naprawdę dokładnie się rozejrzał, zauważyłby pijanego kierowcę pędzącego ciężarówką wprost na nich. Mógłby uniknąć wypadku. Zamiast tego zdradził swojego brata, rodziców, Whitney, zdradził samego siebie. Spędził tydzień w szpitalu bezskutecznie próbując umrzeć. Wypisano go akurat na pogrzeb Teague'a. Cullen dygotał oparty o niebieską terakotą w łazience. Czyżby teraz miał stracić także i ojca? Czyżby czekał go udział w kolejnym pogrzebie, choć mógł do niego nie dopuścić? Poczucie winy za wszystkie lata, które mógł spędzić z ojcem, zamiast pracować w Hongkongu, Nowym Jorku i Londynie, aby urzeczywistnić marzenia Teague'a, wypełniło jego duszę. Z goryczą przypomniał sobie słowa Samanthy. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu 135
tłumaczyła mu, że przyjdzie czas zapłaty za dwanaście lat spędzonych na życiu życiem Teague'a, a nie swoim własnym. Mściwy los zgotował mu tą zapłatę z nawiązką. Usłyszał, że ktoś otwiera drzwi. - No dobra, masz natychmiast przestać! Samantha stała w męskiej toalecie na oddziale intensywnej terapii, ubrana w lawendowy kombinezon, i przewiercała go wzrokiem. - Jesteś w męskiej ubikacji - zauważył. - A ty pogrążasz się w swoim małym prywatnym piekle - rzuciła. -Niech ci się nie wydaje, że nie mam pojęcia, co lęgnie się w twojej chorej głowie, Cullenie Mackenzie, bo wiem. Obwiniasz się za wypadek samochodowy, któremu nie mogłeś zapobiec, i prawdopodobnie za atak serca twojego ojca, z którym nie miałeś nic wspólnego. - Sam... - Skończ natychmiast z tymi niedorzecznościami, słyszysz? - powiedziała i podeszła do niego, dosłownie ziejąc ogniem. - Nie mam najmniejszego zamiaru stać z założonymi rękami i przyglądać się bezczynnie, kiedy najlepszy człowiek, jakiego znam, rujnuje własne życie z powodu poczucia winy za sprawy, za które nie jest odpowiedzialny. Zmarnowałeś dwanaście lat na udowadnianie sobie, że zasługujesz na miłość swoich rodziców, którą masz od zawsze i Whitney, na którą już dawno zasłużyłeś - dodała z niesmakiem. - Co za idiotyzm. Cullen, jesteś dobrym człowiekiem, zawsze byłeś i zawsze będziesz, więc przestań taplać się w tym bagnie, bo dłużej tego nie zniosę. Nie pozwolę ci oskarżać się o śmierć Teague'a i wyolbrzymiać twojego lęku o Keenana. Nie pozwolę. W tej chwili Keenanowi potrzebna jest twoja siła i miłość, a nie poczucie winy i użalanie się nad sobą. - Skończyłaś? - Nie! Skoro przyszłam, to powiem wszystko, co mam do powiedzenia. - A czy kiedykolwiek nie mówiłaś wszystkiego, co miałaś do powiedzenia? - Zamknij się! - warknęła i wbiła mu palec w mostek. - Czy choć raz zadałeś sobie trud, żeby spytać Keenana albo Laurel czy winią cię za śmierć Teague'a? Oczywiście nie! Po prostu wydawało ci się to oczywiste. Ależ z ciebie skończony idiota! Tak się składa, że znam ich o niebo lepiej niż ty, bo w przeciwieństwie do ciebie byłam tu, na miejscu, i mogę ci powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że nie winią cię i nigdy nie winili. Oskarżają pijanego kierowcę, za to, że jechał za szybko, że nie zatrzymał się przed znakiem stopu i uderzył w wasz samochód. Jesteś bystrym facetem, rusz mózgownicą i sam to sobie wykombinuj. Byłeś pijany? Nie! Zatrzymałeś się przed skrzyżowaniem? Tak! Spojrzałeś w obie strony? Tak! Czy ruszając mogłeś widzieć ciężarówkę jadącą sto sześćdziesiąt na godzinę? Nie! Policja przeprowadziła wszystkie możliwe testy i udowodniła to ponad wszelką wątpliwość. Przestań wreszcie lubować się w 136
poczuciu winy i umartwianiu się, a dla odmiany spróbuj pokochać życie. Tego potrzebuje teraz Keenan. Laurel także. Przestań więc od grywać Hamleta, wyłaź stąd i zrób co do ciebie należy. - Czy teraz już skończyłaś? Założyła ręce i spojrzała na niego wilkiem. - Tak. - Dobrze. Dziękuję za cięgi - powiedział, pocałował ją w czoło i wyszedł z toalety. Czuł na sobie jej zdumiony wzrok i miał ochotę roześmiać się głośno. Najwyraźniej Samantha nie była w pełni świadoma, jak skuteczny bywa kubeł zimnej wody wylany na głowę w przypadku durnych mężczyzn z rodu Mackenziech. Cullen poszedł do matki, usiadł obok, uścisnął ją, a potem złapał za ręce i mocno trzymał w swoich, roztaczając przed nią wspaniałe wizje, jak to będzie, kiedy Keenan odzyska zdrowie i siłę. - Wszyscy macie coś zjeść, albo będziecie mieli do czynienia ze mną oznajmiła Sam pół godziny później. Cullen spojrzał na nią i zobaczył, że trzyma tacę załadowaną jedzeniem. Najwidoczniej poszła wygrzebać coś ze śmietnika, kiedy nie widział. Miała nad wyraz dużo zimnej krwi i to trzymało ją na pełnych obrotach. Podała im kawę, herbatę, kanapki i wielkie ciastka z kruszoną czekoladą. Dla Cullena przyniosła dużą miskę budyniu czekoladowego, który uwielbiał jako dziecko. - Dziękuję - powiedział zdumiony i uśmiechnął się. - Pamiętałaś. - Pewnie, że pamiętałam. Kiedy byłam mała, codziennie jadałam w twoim domu budyń czekoladowy - odparła, siadając na krześle obok kanapy, na której Cullen znowu siedział z Whitney. - Dostaniemy paczkę z jedzeniem od Rose Stewart w ciągu godziny. Ale pomyślałam, że przyda się coś, co do tego czasu utrzyma nas przy życiu. - Dziękuję Samantho Fay, cudownie z twojej strony - powiedziała Laurel, pijąc herbatę. - Jak na jedzenie z amerykańskiego szpitala, jest prawie dobre - przyznał Noel i ugryzł kanapkę z sałatką z kurczaka. - No coś ty, nie jestem sadystką - oburzyła się Samantha. - To jedzenie z baru po drugiej stronie ulicy. - Jak na jedzenie z amerykańskiego baru, jest prawie dobre - Noel wniósł poprawkę, co sprawiło, że nawet Laurel się uśmiechnęła. Noel poszedł za ciosem i zaczął opowiadać jej jakieś absurdalne historyjki o tym, jak to kilka lat temu spadł z konia w czasie zawodów Grand Prix, o smakołykach dostarczonych mu potem do szpitala i o niezliczonej ilości kochanek wśród pielęgniarek, które w konsekwencji zbałamucił. Cullen odwrócił się do Whitney i zobaczył, że twardo śpi zwinięta na kanapie.
137
- Oto przykład mistrzowskiej umiejętności przetrwania. Lepszej nie widziałam - skomentowała Samantha. - Kiedy przesypia się kryzysową sytuację, człowiek oszczędza sobie wiele nerwów, zmartwienia i łez. Gdy spóźniałeś się z telefonem, żeby zapytać czy możesz towarzyszyć jej podczas rozdania dyplomów w college'u, spała dwa pełne dni. Cullen uśmiechnął się. - Ty sama nie najgorzej radzisz sobie w kryzysowych sytuacjach. - Nie, ja po prostu nie potrafię siedzieć i czekać. Jestem raczej kobietą czynu. Równie dobrze mogłabym porwać samolot i wziąć zakładników, i też byłabym szczęśliwa. Byle nie siedzieć bezczynnie. - Jesteś niepoprawna. - To samo powiedziała komisja do spraw zwolnień warunkowych. Cullen uśmiechnął się do niej. - Ty też powinnaś coś zjeść. - Masz rację, powinnam - powiedziała i szybko ugryzła kawałek kanapki z indykiem. Potem zaczęła komentować sprawozdania prasowe dotyczące Cullena w „Time", „Newsweeku" i w „Wall Street Journal". Stwierdziła, że wypadł jak mieszanka Donalda Trampa i Sun-Tzu, czym rozśmieszyła go prawie do łez. Oczywiście wiedział, dlaczego to robiła. Z całych sił starała się podnieść go na duchu. Udało jej się i to było cudowne. Przypomniała mu się sytuacja po śmierci Teague'a i kilka kolejnych lat, kiedy wracał z college'u na wakacje. Sam miała wtedy chyba szesnaście, siedemnaście lat, ale już przejawiała tyle samo silnej woli, co teraz. Celowo wyciągnęła go z pustelni, jaką stworzył sobie we własnym pokoju, by uświadomić mu, że nadal istnieje piękny, kochany przecież świat, a potem zostawiała go w spokoju. Z tego choćby powodu umiał z nią rozmawiać o winie i bólu, które cały czas zdawały się narastać w jego duszy mimo upływu dni i miesięcy. Ona słuchała i chociaż sama niewiele mówiła, zawsze zdołała go pocieszyć. Potem, kiedy wracał do domu, czuł się trochę szczęśliwszy niż gdy wychodził. Był jej bardzo wdzięczny wtedy i przez wszystkie kolejne lata, gdy podczas jego krótkich wizyt w domu robiła lub mówiła różne rzeczy, żeby ulżyć mu w cierpieniu i wybić z głowy poczucie winy, które stawało się coraz silniejsze. Teraz także czuł głęboką wdzięczność. Spojrzał na ufnie skuloną, śpiącą u jego boku Whitney. Wyglądała nieprzyzwoicie ślicznie. Zawsze dręczyła go pewna rzecz... Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym tak świadomie... Teraz jednak, kiedy jego ojciec walczył o życie, Cullen zaczął rozważać, dlaczego wtedy, gdy ból i poczucie winy nękały go bezlitośnie po śmierci Teague'a, to z Sam, a nie z Whitney łączyła go tak silna więź psychiczna i porozumienie. Dlaczego Whitney nigdy nie odkryła, że pod uśmiechniętą maską udającą szczęście, którą przyoblekał na użytek publiczny, kryło się rozdzierające cierpienie. Gdyby naprawdę go kochała, czy nie zorientowałaby się, że coś go trapi? 138
Na chwilę ukrył twarz w dłoniach, żeby stworzyć choćby pozory opanowania i zdrowego rozsądku, a następnie opuścił ręce i spojrzał na matkę. Przez wiele lat skutecznie oszukiwał swoich rodziców, którzy go przecież kochali, nic więc dziwnego, że i Whitney się na to nabrała. Dlaczego zatem Sam nie dała się omamić? Poczuł szczupłą dłoń na policzku, spojrzał do góry i jego oczy napotkały cierpliwe, brązowe spojrzenie Samanthy. - Trzymaj się Cullen. Keenan z tego wyjdzie. Przysunął jej rękę do ust i pocałował. - Przepraszam cię za tę kłótnię - powiedział cicho. Duże brązowe oczy otworzyły się szerzej, złagodniały i niemal się rozpłynęły, otulając mu serce kojącym ciepłem i odganiając czarne chmury znad jego głowy. - Ja też przepraszam - powiedziała miękko, nim uwolniła rękę. - To wszystko moja wina. Ostatnio coraz częściej tracę panowanie nad sobą. Praca odbija się na mnie. - Nadmiar pracy - poprawił ją. - Zawiniłem tak samo jak ty. - Zgoda? - zapytała przyjaźnie. - Zgoda - odpowiedział, przeciągając palcami po jej policzku. Przez moment wahała się, czy powinna się uśmiechnąć, a potem przypomniała jej się ich kłótnia z czasów szkoły średniej, trwająca ponad tydzień. Cullen był wtedy w trzeciej klasie, a ona w pierwszej. Jak każdy trzecioklasista, Cullen za wszelką cenę ignorował ją kompletnie, jak wszystkich pierwszaków. Samantha zemściła się na nim rozwieszając po całej szkole ulotki opisujące różne wygłupy Cullena, oraz listą ulubionych rzeczy, którą otwierał budyń czekoladowy, na dowód, że się znają. Od tego momentu wojna poszła na całego i przybierała na sile do chwili, kiedy oboje trafili na dywanik do dyrektorki. Ta zrobiła im wykład na temat właściwego zachowania, jakiego oczekuje od przedstawicieli dwóch najznakomitszych rodzin w Wirginii. Kilka godzin później pojawiła się doktor Devereaux, żeby im obwieścić, że Keenan przeżył operację serca. Mimo że ich uspokoiła, czekali dalej. Tym razem mieli do dyspozycji koszyk z wiktuałami Rose Stewart, dzięki któremu odzyskali siły. Noel, Sam i Erin na zmianę zajmowali się Laurel i Cullenem, aby oderwać ich od myślenia o najgorszym, dzięki czemu oboje rzeczywiście poczuli się znacznie lepiej niż gdyby zostali tu sami. Bezlitośnie długa noc zmierzała niepostrzeżenie ku końcowi. Do szpitala przyjechała Rose Stewart z kolejną dostawą jedzenia. Towarzyszył jej Williams, który przywiózł przybory toaletowe i ubrania na zmianę dla wszystkich, nawet dla Whitney, Sam i Erin. Co za miła odmiana! Z wdzięcznością pozbyli się wieczorowych strojów i marynarek. Gdy wszyscy jedli rogaliki maślane Rose, popijając je mocną kawą, Samantha zaczęła wspominać największe wariactwa Keenana, jak na przykład przyjęcie z okazji Święta Duchów, kiedy to pokazał się w różowej falbaniastej 139
krynolinie. Noel dorzucił kilka jeszcze bardziej zwariowanych historyjek o znanych, zamożnych ludziach z Europy i tak dotrwali do białego rana. Tuż przed południem do poczekalni wkroczyła doktor Devereaux w towarzystwie krępego mężczyzny pod pięćdziesiątkę. - To jest doktor Moorlock, ordynator oddziału kardiologicznego przedstawiła go. - Pomyślałam, że właśnie doktor Moorlock powinien udzielić państwu najświeższych informacji o stanie pana Mackenzie. - Jestem szczęśliwy, że mogę potwierdzić to, co wielokrotnie słyszałem o Keenanie Mackenziem - zaczął. - To bardzo silny mężczyzna. Właśnie skreśliłem go z listy straceńców. - Będzie żył? - spytała Laurel drżącym głosem. - O ile nie wystąpią nieprzewidziane komplikacje, tak. Poczekalnię wypełniły piski, wrzaski i śmiech. Wszyscy mówili jednocześnie, zaś Laurel wyściskała doktora Moorlocka i doktor Devereaux. Noel uścisnął Erin, Cullen uścisnął Samanthę, a potem ona też go uścisnęła. - Dzięki Bogu - wyszeptał gorączkowo. - Dzięki Bogu. Po chwili zorientował się, co robi, i szybko odsunął się od Samanthy z zakłopotaniem. Znów niewłaściwa kobieta, a niech to... Pośpiesznie odwrócił się do Whitney, żeby się zrehabilitować. Pocałował ją i oznajmił jak to cudownie z jej strony, że towarzyszyła mu tutaj przez cały czas i pomogła przetrwać tę gehennę. - Cieszę się, że już po wszystkim - powiedziała i oparła głowę na jego ramieniu. Cullen jednak wiedział dostatecznie dużo o zawałach, żeby doskonale rozumieć, że jeszcze długo nie będzie „po wszystkim". Kiedy cała grupa się trochę uspokoiła, doktor Moorlock mówił dalej. - Organizm pana Mackenzie został poważnie osłabiony. Serce uległo rozległemu uszkodzeniu, co wymagało wstawienia dwóch bypasów. Jeżeli Keenan zrozumie, że musi się poddać powolnej rekonwalescencji, nie będzie trzeba uciekać się do tak radykalnych działań, jak przeszczep serca. Ale mam na myśli naprawdę bardzo powolny powrót do zdrowia, trwający prawdopodobnie nie krócej niż pół roku. Po wyjściu ze szpitala należy mu zapewnić stałą opiekę w domu przez kilka pierwszych miesięcy, a poza tym dużo odpoczynku, rygorystyczną dietę i ćwiczenia. Z tego co wiem, pan Mackenzie prowadził bardzo aktywny tryb życia. Może po prostu nie umieć dostosować się do tego typu kuracji. - Dostosuje się, doktorze - Laurel powiedziała z determinacją. - Już ja tego dopilnuję. Doktor Moorlock przyglądał jej się przez chwilę. - Jeśli pani będzie po naszej stronie, pani Mackenzie, to z pewnością nie zobaczę pani męża na swoim stole operacyjnym po raz drugi. - Czy możemy go odwiedzić, doktorze? - spytała Laurel. - Jest przytomny i pyta o was... - zaczął Moorlock. W tym momencie wszyscy rzucili się do drzwi. Z trudem zdołał ich powstrzymać. 140
- Możecie pójść do niego tylko na kilka minut! Dali mu słowo, że nie potrwa to długo i niemal zadeptali go, opuszczając poczekalnię. Keenana przeniesiono do izolatki, która już zastawiona była kwiatami. Wieści o nieszczęściu musiały szybko się rozchodzić, pomyślał Cullen, obejmując matkę i wprowadzając ją do pokoju. Zdał sobie sprawę, że boi się spojrzeć na swojego ojca, który - wysoki, silny, niczym gigantyczny dąb zawsze dokonywał wszystkiego, co sobie założył. Usłyszał uspokajające, rytmiczne pikanie monitora, zauważył kroplówki stojące przy łóżku, a potem zobaczył ojca. Przez moment ręka Cullena zacisnęła się na ramieniu matki. W ciągu szesnastu godzin Keenan stał się słabowity, wychudzony, a na jego twarzy nie było nawet śladu rumieńca. Leżał bezwładnie przykryty białym prześcieradłem. Głowa spoczywała pośrodku białej poduszki. Oczy miał zamknięte. - Jesteś wyjątkowo niepoprawnym człowiekiem. Żeby tak nas wystraszyć! - oznajmiła Laurel. Potem podeszła do łóżka, pocałowała go w czoło i zacisnęła jego prawą rękę w swoich dłoniach. Keenan otworzył oczy i uśmiechnął się blado. Nagle przestał wyglądać na osłabionego. Jego cała siła i zaczepny charakter pojawiły się w niebieskich oczach i każdy z obecnych mógł to zauważyć. - Przepraszam, że popsułem wam przyjęcie, kochani - powiedział głosem, który brzmiał łagodniej niż zazwyczaj, ale nadal zdradzał czarny humor Keenana. - Ależ tato, nie ma się czym martwić - powiedział Cullen, całując ojca w czoło. - Przecież to tylko przyjęcie powitalne dla Noela, a więc nic ważnego. Keenan zachichotał słabo, gdy tymczasem Erin podeszła z drugiej strony łóżka, chwyciła go za lewą rękę i pocałowała. Obiecała też, że przez dłuższy czas będzie bardzo rozpieszczany. - Już nie mogę się doczekać - powiedział z pewnym niepokojem w głosie. - Zobaczysz, Keenanie, że ci się to spodoba - oświadczyła Samantha, stojąc w nogach łóżka. - Szczególnie jeżeli usługiwać ci będzie tak urocza opiekunka jak madame Mackenzie. Nie ma się co sprzeciwiać - stwierdził Noel. - Jesteś pan draniem - poinformował go Keenan. - Ale nie tak czarującym jak pan - powiedziała Whitney, która stała u boku Cullena. Keenan posłał jej promienny uśmiech. Sam dyskretnie wyprowadziła Noela, Erin i Whitney, by zostawić rodzinę we własnym gronie. Cullen pomyślał, że Samantha jest nieoceniona w kryzysowych sytuacjach. Cullen i Laurel wrócili do poczekalni za pięć minut. Zastali tam Whitney, Noela i Erin wesoło rozmawiających ze sobą. Znalezienie Samanthy zajęło mu chwilę. Stała daleko, w rogu poczekalni, zwrócona do nich plecami. Po raz 141
pierwszy, odkąd Keenan stracił przytomność, Cullen pomyślał o kimś innym poza ojcem czy bratem. Przypomniał sobie, że Samantha i Erin też przechodziły gehennę oczekiwania w szpitalu; najpierw straciły ojca, a potem matkę. Zmartwiony ruszył w stronę Sam, ale zanim do niej doszedł, zdążyła się odwrócić z wymuszonym uśmiechem, który miał ukryć głęboko smutne wspomnienia i troskę o Keenana. To skłoniło Cullena do zastanowienia się, co też jeszcze Samantha tai w swojej duszy. Uwagę wszystkich przykuło nadejście doktor Devereaux i doktora Moorlocka w towarzystwie pielęgniarki z oddziału intensywnej terapii. Chcieli oni udzielić bardziej szczegółowej informacji na temat stanu Keenana i dalszego leczenia. - Cullen, nie mogę słuchać tego ani chwili dłużej - oświadczyła Whitney, gdy doktor Moorlock wyjaśniał dokładnie, na czym polegała operacja, którą przeszedł Keenan. - Mam wrażenie, że tkwię tutaj od tygodni. Zaliczyłam już czuwanie, Keenan ma się dobrze. Najwyższy czas, żeby pojechać do domu, wykąpać się, zjeść porządny posiłek i przespać się w prawdziwym łóżku. - Whitney, ja nie mogę jechać - powiedział. - Zostaję tutaj. Słyszałaś, co powiedział doktor Moorlock. Ojciec nie wyszedł jeszcze na prostą. Zimne niebieskie oczy przewiercały go na wylot. - Wszystko będzie dobrze, Cullen. Wiesz o tym. Chcę, żebyś natychmiast zabrał mnie do domu. - Zostaję, Whitney. - Ja też - stwierdziła Laurel. - Doktorze, czy jest szansa, żeby znalazło się dla mnie jakieś łóżko w pokoju męża? - Ja także zostanę - powiedziała Erin. - W takim razie niech i dla mnie szpital chwilowo stanie się domem oświadczył Noel. - To niedorzeczność, żeby wszyscy państwo tu zostali - zaprotestował doktor Moorlock. - Szpital dysponuje kilkoma składanymi łóżkami, które okazjonalnie udostępniamy współmałżonkom pacjentów - powiedziała pielęgniarka do Laurel. - Nie możecie przecież państwo tu koczować - poparła Moorlocka doktor Devereaux. - Pan Mackenzie nie powinien mieć koło siebie więcej niż jedną, najwyżej dwie osoby jednocześnie. Przynajmniej w ciągu kilku najbliższych dni. Wszyscy naraz coś mówili, ich głosy podnosiły się coraz bardziej, kiedy kłócili się o to, kto ma zostać, a kto pojechać i czego Keenanowi naprawdę potrzeba. Dopiero przeszywający gwizd Samanthy zaprowadził spokój i ciszę. Stała na jednym z niebieskich krzeseł z rękami na biodrach.
142
- Wygląda na to, że jestem jedyną normalną i przytomną osobą w tym towarzystwie, zatem powiem wam, co zrobimy - oświadczyła. - Stado ludzi w poczekalni nie przyniesie Keenanowi żadnego pożytku. A ponieważ chcemy być blisko niego, możemy się zmieniać. W ten sposób zawsze ktoś przy nim będzie, a reszta skorzysta z przerw, których tak naprawdę wszyscy potrzebujemy. Whitney ma absolutną rację twierdząc, że powinniśmy coś zjeść, wykąpać się i przespać w łóżku. Na początek zostanie Laurel, bo jest żoną i ma pierwszeństwo. Ja się tu pokręcę na wypadek, gdyby potrzebowała jakiejś pomocy. Cullen, Whitney słusznie mówi, że chce jechać do domu. I ty też pojedziesz. Możesz wrócić na drugą zmianę razem z Erin, powiedzmy o czwartej po południu. A potem Laurel wróci o dziesiątej i zostanie na noc. - Z chęcią zapewnię paniom transport do i ze szpitala. - wtrącił się Noel. I czasami także posiedzę z Keenanem. - Wspaniale - powiedziała Samantha. - A więc wszystko ustalone. Cullen, zabierz Whitney do domu. Noel, odwieziesz Erin. Laurel, idź do swojego męża. Prosiłabym, doktorze Moorlock, żeby poszedł pan z panią Mackenzie i wprowadził ich oboje w szczegóły leczenia, jakiemu Keenan musi się poddać w najbliższych miesiącach. Doktor Devereaux i siostra Jamison mogą poinstruować mnie, czego Keenan będzie potrzebował w nadchodzących tygodniach. Ja wszystko zanotuję, zrobię kilka kopii i rozprowadzę wśród najbliższych znajomych. Ku własnemu zdziwieniu, pięć minut później Cullen wsiadał do samochodu, by odwieźć Whitney do domu. Jednocześnie Noel wpychał Erin do taksówki mniej więcej w tym samym celu. Pół godziny po opuszczeniu szpitala Cullen znalazł się we własnym domu, ale spać raczej nie zamierzał. Dom był opuszczony, jego ojciec bardzo chory, a w głowie kłębiło się zbyt wiele myśli naraz, by mógł spokojnie zasnąć. Mimo to, zgodnie z tym co podkreśliła Samantha, Whitney miała sporo racji. Zrzucił z siebie ubranie i poszedł pod prysznic. Z ogromną przyjemnością poczuł na skórze gorącą wodę; zmywała z ciała wielogodzinny strach, zapach szpitala i okropne wspomnienia związane z tym miejscem. Ubrał się w dżinsy, zieloną bluzę z Yale oraz sandały i poczuł się jeszcze lepiej. Wziął z łóżka marynarkę, rzuconą tam wczoraj wraz z pozostałymi ubraniami i przez materiał wyczuł pudełeczko, które schował przed wieczornym przyjęciem do wewnętrznej kieszeni. Wydobył je, otworzył i spojrzał na duży brylant. Noc skończyła się zupełnie inaczej niż sobie zaplanował. Zamknął pudełko i wrzucił je do górnej szuflady biurka. Nie pora na myślenie o miłości i małżeństwie. Teraz liczył się tylko jego ojciec. Cullen gotów był zrobić wszystko, by pomóc i przywrócić mu sprawność. Wrzucił ubrania do kosza na bieliznę, rozejrzał się po skąpanej w słońcu sypialni i zrozumiał, że nie może stać bezczynnie ani chwili dłużej. Najpierw pójdzie na spacer, a potem zadzwoni do biura w Nowym Jorku, żeby sprawdzić, czy nie
143
wydarzyło się nic niespodziewanego w ciągu kilkunastu godzin, kiedy nie było z nim żadnej łączności. Zszedł schodami i na samym dole spotkał Williamsa. - Panna Stewart podała niezwykle smakowity lunch w jadalni, proszę pana. - Nie jestem głodny - odparł Cullen - Pozwolę sobie na zuchwałość, proszę pana - powiedział Williams, skutecznie zagradzając mu drogę - i powiem, że odżywianie się jest niezbędne, jeżeli chce pan być użyteczny dla swojej rodziny w tym trudnym momencie. Oczy Cullena zwęziły się. - W żadnym razie nie ośmieliłbyś się mówić mi, co mam robić, prawda Williams? - Owszem, proszę pana, ośmieliłbym się. Najpierw Whitney, potem Samantha, a teraz Williams. Cullen zaczynał tęsknić do swego dyrektorskiego fotela i do dni, kiedy to on mówił wszystkim, co mają robić. Jednak nadal potrafił odróżnić dobre intencje od złych. - Dobrze, już dobrze. Wygrałeś - stwierdził, kierując się do jadalni. - Ale tylko dlatego, że masz rację. W jadalni zastał siedzącego przy stole Noela, który jadł właśnie kawałek tarty. - Widzę, że i ty nie mogłeś spać - skomentował Noel. - Może uda mi się wieczorem - powiedział Cullen, siadając po drugiej stronie stołu. - Jak Erin? - Kiedy opuszczałem Skylark, spała jak suseł. To jedyna rozsądna osoba pośród nas, mój drogi. - To już dawno zauważyłem - skwitował Cullen, odcinając kawałek tarty i nakładając na talerz. Potem nałożył trochę sałatki i nalał francuskiej zupy cebulowej. Wyglądało na to, że pan Beaumont owinął sobie Rose Stewart wokół małego palca. - Widzę, że tobie też nie brak rozsądku. Beaumont, jeżeli kiedyś źle potraktujesz Erin, zrobię z ciebie mokrą francuską plamę. Noel uśmiechnął się. - Nie wątpię w to. Cullen odwzajemnił uśmiech. - Dobry z ciebie przyjaciel, Noel. Nie wiem jak ci dziękować za pomoc, jakiej udzieliłeś mojej rodzinie od chwili tej tragedii. Noel wzruszył ramionami z galijską skromnością. - Nie zawracaj sobie tym głowy. Przyjaciele pomagają sobie w trudnych chwilach, prawda? - Niektórzy potrafią to robić bardziej niż inni - stwierdził Cullen, przez chwilę myśląc o Whitney, ale szybko przegonił tę zdradliwą myśl ze swojej głowy. - To doprawdy denerwujące, że tak cię polubiłem. - Spokojnie, nie daj się ponieść emocjom - powiedział Noel na pocieszenie. - To tylko przejściowa dolegliwość. 144
Cullen roześmiał się i resztę lunchu spędzili na swobodnej rozmowie o interesach, podróżach, a nawet koniach. Za dziesięć czwarta wszedł z powrotem do szpitala, starając się nie wzdragać przed zapachem, ciągłymi wezwaniami lekarzy przez megafony i widokiem chorych, zniedołężniałych ludzi, z trudem poruszających się po korytarzu. Wyszedł z windy na piętrze, gdzie leżał jego ojciec i zobaczył Samanthę wychodzącą z pokoju Keenana. Zauważyła go, stanęła i uśmiechnęła się w taki sposób, że aż poczuł ukłucie w sercu. Nagle całą duszą zapragnął znaleźć się w jej ramionach. Zadrżał i odpowiedział na jej uśmiech. - Jak się ma tata? – zapytał. - Spał większość popołudnia, ale teraz się obudził - odparła. - Dzięki Laurel odzyskał rumieńce na twarzy. - Zawsze tak na niego wpływała - powiedział uśmiechając się, a Samantha odwzajemniła jego uśmiech. Cullen wnikliwie przestudiował jej bladą twarz i zmęczone brązowe oczy, ale nie znalazł tam nic prócz wyczerpania, ulgi i miłości do jego rodziców, którzy zastąpili Samancie jej własnych. Pięć lat temu wyglądała zupełnie inaczej. Rufus Lark umarł miesiąc po wylewie. Cullen przyleciał z Londynu, by wziąć udział w pogrzebie. Tego dnia padał rzęsisty deszcz, niebo przesłonięte było gęstymi, ołowianymi chmurami. Żałobnicy szli w nierównych rzędach ukryci pod czarnymi parasolami, które i tak nie były w stanie uchronić ich przed poczuciem ogromnej straty. Rufus zawsze miał w sobie tyle życia i energii. Wydawało się, że wraz z Rufusem odejdzie cała witalność z tego świata. Erin i Jean płakały histerycznie. Samantha także otwarcie pogrążyła się w smutku. Nie lamentowała ani nie zawodziła, ale jednostajnie płakała z wielkim żalem, tak samo jak na pogrzebie Teague'a. Po raz pierwszy w życiu Cullen widział prawdziwą desperację w jej brązowych oczach i ból tak ogromny, że musiał chyba wypływać z najgłębszych zakamarków duszy. Jednak w czasie stypy przyłączyła się do wspominania zabawnych historyjek z życia swojego ojca i do pocieszania pogrążonych w smutku przyjaciół. Dla Cullena postawa Sam bywała chwilami niepojęta. Zaledwie cztery miesiące później Erin i Sam pochowały matkę. Wydawało się, że to jakaś makabryczna powtórka z niedawno granego filmu. Padał deszcz, Erin zawodziła histerycznie, a Sam płakała żałośnie. Natomiast na stypie pozbierała się do kupy i pomagała przyjaciołom oraz pracownikom pogodzić się ze stratą, a Cullenowi odgonić wspomnienia o śmierci Teague'a i pozbyć się poczucia winy, które stało się już częścią jego natury. Cullen zadał sobie pytanie, czy przypadkiem poczucie winy nie było przyczyną jej szalonej pracy. Ale z jakiego powodu Sam mogłaby czuć się winna? Przez moment przyglądał się jej bardzo dokładnie, kiedy tak stała przed drzwiami pokoju jego ojca ubrana w beżowe spodnie i beżową bawełnianą 145
bluzkę z krótkimi rękawami. Jej twarz była kompletnie pozbawiona rumieńców. Cienie pod oczami zabarwiły się na czarno. Każda rozsądna osoba przywiązałaby ją do najbliższego wolnego łóżka w szpitalu i nie wypuściłaby przynajmniej przez miesiąc. - Jesteś wykończona - powiedział delikatnie i odgarnął kosmyk jej włosów za ucho. Krótki dotyk rudego jedwabiu na skórze między palcami sprawił mu rozkosz. - Druga zmiana melduje się na warcie. Jedź do domu, kładź się do łóżka i nie waż się wstawać do jutra. - A ciebie kto upoważnił do wydawania rozkazów? Al Haig? - Jedź do domu, Sam. - Ale nie ma jeszcze Erin - protestowała. - Noel już ją wiezie. I od razu zabierze mamę do domu. Nie pomożesz mojemu ojcu, jeżeli nie zadbasz o siebie, Sam. - Dobrze, już dobrze - wymruczała. Ta szybka kapitulacja zaskoczyła Cullena. Chyba naprawdę śmierć zajrzała jej w oczy. - Pozwól mi tylko pożegnać się z Keenanem. - Nie ma mowy - powiedział, chwytając ją za ramiona i sterując w kierunku windy. - Jeśli ci na to pozwolę, spędzisz tam przynajmniej godzinę. Za dobrze cię znam, Samantho Lark. Jedziesz do domu i to już. - Tyran - powiedziała oskarżycielsko. - Oczywiście. Ale wiesz przecież, że mam rację. Stali, czekając na windę, Cullen nie spuszczał wzroku z Samanthy. Sam wyglądała tak mizernie, jak Keenan dziś rano. Nie mógł znieść tego widoku. Bez słowa przyciągnął ją do siebie i objął, próbując częściowo wchłonąć jej kruchość, przekazując w zamian trochę swojej siły. Czy ona miała pojęcie, jakim jest wartościowym człowiekiem? - Jeśli spróbujesz dotknąć się dziś do czegoś, co choćby przypominało pracę, osobiście się z tobą policzę. - Tak jest - wymamrotała w zieloną bluzę. Był tak oszołomiony, że kiedy przyjechała winda i wysiadło z niej dwóch pielęgniarzy, on nadal stał bez ruchu. Nigdy w życiu nie odezwała się do niego, posługując się tymi dwoma słowami. - Idź - powiedział, popychając ją lekko, nie dlatego, że chciał, żeby poszła, ale dlatego, że potrzebowała pomocy, by wykonać jakiś ruch. Weszła do windy i odwróciła się do niego. - Dziękuję, Samantho - powiedział, kiedy drzwi windy się zamykały. Patrzył na nie jeszcze chwilę, po czym ruszył do pokoju ojca. Tym razem się nie obawiał. Pchnął drzwi, wszedł do izolatki i zastał ojca leżącego na tej samej białej poduszce. Obok na krześle siedziała Laurel, trzymając go za rękę. Sądząc po błysku w niebieskich oczach Keenana i rumieńcach na jej twarzy musiała opowiadać mu coś bardzo osobistego i nieprzyzwoitego.
146
- Cześć, tato - powiedział, podchodząc do łóżka. - Jeszcze tu jesteś? Keenan powitał go zdławionym chichotem. - Tak, tak. Traktuj moje prawie śmiertelne zejście z nonszalancją i lekceważeniem. Myślisz, że się przejmę? Cullen z uśmiechem pochylił się nad ojcem i pocałował go. - Spróbuj mnie jeszcze raz tak przestraszyć, a wszystkie twoje buty do jazdy konnej porąbię w kawałeczki. - Jesteś tyranem, synu. - Już to słyszałem. - Nie mam pojęcia, po kim to odziedziczyłeś. - Pewnie, że nie masz - powiedział Cullen z uśmiechem i spojrzał na Laurel. - Erin będzie tu lada chwila, mamo. Przygotuj się do wyjścia. Uścisnęła rękę Keenana. - Pójdę do pielęgniarek ustalić, co z posiłkami dla was. Zaraz wrócę. Wyszła z pokoju, cichutko zamykając za sobą drzwi. Ta kobieta jest piękniejsza za każdym razem, kiedy ją widzę - stwierdził Keenan, a w jego głosie dało się słyszeć cień dawnej siły. Cullen usiadł na krześle matki. - Ona ma zadziwiającą moc uzdrawiającą. Miejmy nadzieję, że i ty ją masz. - Do diabła, pewnie, że mam! Przecież jestem Mackenziem, na litość boską. Sześć miesięcy - powiedział Keenan z niesmakiem. - Lekarze mówią, że przez sześć miesięcy mam się obijać i mieć zapewnioną pełną obsługę, a twoja matka jest po ich stronie! - Z was dwojga to mama zawsze była tą rozsądną. Keenan wykrzywił do niego twarz. - Przecież już po dwóch tygodniach znajdę się na granicy szaleństwa. Wiesz o tym, prawda? - Istnieje takie ryzyko - przyznał Cullen - Ale wierzę, że znajdziemy wiele sposobów na rozerwanie cię, nie ingerując zbytnio w plan rekonwalescencji doktora Moorlocka. - Sześć miesięcy - wymruczał Keenan, a jego niebieskie oczy utkwiły w Cullenie. - Będę potrzebował twojej pomocy, synu. - Wszystko, co zechcesz, tato - powiedział Cullen, zaciskając dłonie. Przecież wiesz. - Nawet jeśli poproszę cię o prowadzenie farmy przez ten czas? - To dla mnie drobiazg - zapewnił ojca. - Ale interesy... - Dopilnują ich przez telefon. Właściwie już to robię. Osiągnięcia współczesnej techniki to wspaniała rzecz, tato. Potrzebny mi tylko komputer, modem, fax i dobry telefon bezprzewodowy. Dzięki temu utrzymam rękę na pulsie. Raz na kwartał polecę do Nowego Jorku na zebranie zarządu, ale przez resztę czasu będziesz na mnie skazany. 147
- Ale... - Tato, to wielka szansa dla mnie, żeby wreszcie siłą przejąć trochę władzy z rąk patriarchy, szczególnie, że nie wiąże się to z jego odejściem na tamten świat. Keenan uśmiechnął się. - Tom Pratt jest zarządcą od niedawna, ale to dobry pracownik. Będziesz miał z niego pożytek, podobnie jak z Franka Tollanda. Oczywiście, ja się całkowicie nie odsunę, więc ty i ja... - Dam sobie radę, tato, i farma też nie zginie. Zobaczysz, może nawet spodoba ci się wolniejsze tempo. Dziwniejsze rzeczy się zdarzały. - Synu, zejdź na ziemię. - Przepraszam, tato - powiedział i uśmiechnął się do ojca. Keenan ścisnął jego dłoń. - Jest jeszcze coś. Musisz zastąpić mnie w rozgrywkach. - Tato, ty chyba straciłeś rozum! - rzucił Cullen. Keenan zmarszczył brwi. - W rozgrywkach zawsze startuje jakiś Mackenzie. To już tradycja. - Nie startowałem w żadnych zawodach od dwunastu lat. David i Karen 0'Connorowie, Bruce Davidson i Arianna Shepard mają uczestniczyć w rozgrywkach. Do rywalizacji staje cała jeździecka drużyna narodowa, a nawet przedstawiciele z Anglii, Francji i Niemiec. Ośmieszę siebie, ciebie, rozgrywki, że nie wspomnę już biednego konia. Niebieskie oczy wpatrywały się w niego surowo. - Cullen, masz talent i osiemnaście lat solidnych treningów, i to wszystko teraz zaprocentuje. Frank Tolland pomoże ci się przygotować, Samantha także. Nie masz się czym martwić. - Samantha już i tak ma za wiele na swojej głowie. Nie ma czasu, żeby jeszcze mi pomagać. - Znajdę czas. Cullen obejrzał się i zobaczył Sam wchodzącą do pokoju. - Wyrzuciłeś mnie zanim zdążyłam pozbierać swoje rzeczy - powiedziała, biorąc torbę z ubraniami, która stała w rogu pokoju. - A jeśli chodzi o pomoc w przygotowaniach do rozgrywek, to muszę cię uprzedzić, że nie uwolnisz się ode mnie, więc zacznij się przyzwyczajać do tej myśli. Do widzenia, Keenan, jutro się widzimy - powiedziała, dając mu buziaka na pożegnanie. - Jesteś kochaną dziewczyną, Samantho - stwierdził Keenan. - Prawda? Zobaczysz, ważniaku - odparła i rzuciła Cullenowi buntownicze spojrzenie. - Ucałowała jeszcze raz Keenana i wyszła. - Ta kobieta nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie kończy się jej wytrzymałość - skomentował Cullen pod nosem. - To najsilniejsza kobieta, jaką znam, i to jest coś. Nic jej się nie sta nie, tobie też. Ukończ rozgrywki w pierwszej piątce, a będę w pełni usatysfakcjonowany. 148
Cullen spojrzał na ojca spanikowanym wzrokiem. - W piątce? Dlaczego nie w trójce? - Przecież wiesz, że jestem rozsądnym człowiekiem. - Jasne - powiedział i uśmiechnął się. Kiedy Laurel wróciła, Cullen wyszedł na korytarz, żeby dać im pięć minut sam na sam zanim pojedzie do domu. Oparł się o bladobrzoskwiniową ścianę i pomyślał, że jest największym głupcem, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia. Właśnie zobowiązał się poświęcić sześć miesięcy swojego życia. Obiecał, że pozwoli się z powrotem wepchnąć do świata, którego tak długo uparcie unikał. Do świata z dziecinnych marzeń. Ale był w potrzasku. Dał słowo i to swojemu ojcu, co obligowało go podwójnie. Z obrzydzeniem potrząsnął głową. Niezła pułapka. Gdyby Keenan próbował to zaplanować, nie zrobiłby tego lepiej. Jak, u diabła, pogodzi jednoczesne prowadzenie farmy i interesów? Odkąd przyjechał do domu, jakoś sobie radził wspierając się faksem i telefonem. Jednak w tej sytuacji będzie potrzebował biura z prawdziwego zdarzenia. I prawdopodobnie powinien ściągnąć tu swoją asystentkę z Nowego Jorku. Cullen zawsze szczycił się tym, że jest bardzo praktyczną osobą. Z każdą nową sytuacją potrafił poradzić sobie w sposób prosty i logiczny. Teraz stał w szpitalnym korytarzu, starając się wszystko sprawnie zaplanować, kiedy nagle, jak grom z jasnego nieba, spadła na niego myśl o Whitney. Co on powie Whitney?
149
Rozdział jedenasty Jako nowy, choć tylko tymczasowy szef farmy, Cullen ze smutkiem musiał poddać się pewnym rygorom i ułożyć sobie plan dnia wzorem Samanthy Lark. Wstał przed świtem i zrobił obchód po farmie z Tomem Prattem, trenerem Mackenziech, oraz Frankiem Tollandem. Starał się nauczyć od nich jak najwięcej. Później zajął się końmi; jeździł na nich, doglądał i trenował. Następnie spędził dwie godziny przy telefonie łącząc się z biurami w Nowym Jorku, Londynie i Hongkongu. Potem opuścił gospodarstwo i pojechał do szpitala na swój czterogodzinny dyżur u Keenana. Kiedy rozmawiali o farmie i gdy Keenan udzielał mu wskazówek, Cullen widział jak ojciec z każdą minutą odzyskuje siły. Po powrocie do domu przygotował do rozgrywek Mackenzie Pride'a, najbardziej obiecującego konia z ich stajni. W czasie dwugodzinnego treningu pomagał mu Frank Tolland, a nawet - choć w niewielkim stopniu - Noel. Ból przeszywał wszystkie mięśnie Cullena, a jednocześnie każdy z tych obolałych muskułów rozkoszował się ponownym obcowaniem z koniem. Na Skylark Cullen tylko wspierał Sam. Teraz musiał pracować nad własną wytrzymałością, sprawnością i prawidłowymi odruchami, by nie skompromitować się we wrześniowych rozgrywkach. Zgodnie z obietnicą Samantha także wspomagała Cullena. Przez pierwszy tydzień nie uczestniczyła wprawdzie w treningach, ale omawiała strategię. W następnym tygodniu zaczęli trenować na ringu, ponieważ ta konkurencja mogła przysporzyć najwięcej punktów karnych w czasie trzydniowych rozgrywek. Cały czas Sam udzielała Cullenowi rad i czyniła uwagi, często niezbyt pochlebne. O szóstej wracał do szpitala na rodzinny obiad z Keenanem i Laurel. Po wspólnym posiłku Laurel zostawała na noc z mężem, a Cullen wracał do domu, by skontrolować przebieg prac remontowych w salonie na dole, który adaptowano na sypialnię dla rodziców. Na szczęście w ciągu dnia całym remontem zajmował się Noel. Wieczorem Cullen przeglądał księgi rachunkowe i z Tomem Prattem omawiał plan pracy na najbliższe dni. Czasem, kiedy zrobił już wszystko, co do niego należało, siadał z Noelem przy szklaneczce brandy i rozmawiali o koniach i interesach. Nie potrafił nawet złościć się na siebie za to, że tak polubił tego Francuza. Minęło już dziesięć dni od zawału ojca. Cullen wyszedł na dużą frontową werandę swego domu o piątej rano. Całe stada drozdów, skowronków i jaskółek, które mieszkały w okolicznych lasach, śpiewały już wniebogłosy, zapowiadając kolejny dzień, a wschodzące słońce podarowało niebu lazurową poświatę brzasku. - Stopa moja stoi na moim wrzosowisku, a nazywam się Mackenzie wyszeptał, parafrazując Scotta. 150
Zapomniał już, jak kochał wczesne poranki. Zapomniał, jak cudowne jest powietrze o tej porze dnia i jak wspaniałe światło. Ogarnął wzrokiem ogromną połać ziemi, która była dziedzictwem pierworodnego syna Keenana, czyli jego. Stały tam ringi dla koni, tory przeszkód, stajnie i szopy pokryte czerwonymi dachami, a za nimi ciągnęły się bujne pastwiska pełne pasących się koni i rozbrykanych źrebaków na wrzecionowatych nogach. Za pastwiskami rósł stary dębowo-sosnowo-orzechowy las, gdzie niegdyś buszował z Teague'em, Sam i Erin, bawiąc się w Indian, piratów albo farmerów. Wszystko, co wykrzyczała mu Sam, zanim wypędziła go ze swojej ziemi, było najświętszą prawdą. Miłość w najczystszej postaci przepełniała jego duszę, kiedy patrzył na skąpany świtem krajobraz. Kiedy Sam próbowała mu o tym powiedzieć, był zbyt pochłonięty sobą i swoim cierpieniem. Zbyt zajęty uciekaniem przed światem, żeby wsłuchać się w swoje serce i odkryć w nim najgłębsze uczucia. Sam miała rację. Kochał tę farmę, ziemię i konie ponad życie. Od zawsze. Życie i praca na farmie po tylu latach gonitwy za wielkim bogactwem w końcu wyleczyły go z głuchoty i ślepoty, i znów słyszał i rozumiał prawdę płynącą z jego wnętrza, przypomniał sobie młodzieńcze marzenia o medalu olimpijskim i o rozbudowaniu farmy tak, by z dumą mogła wkroczyć w następne stulecie. Wszystko to znowu przepełniało duszę i umysł Cullena. Tak jak powiedziała Samantha, żył życiem Teague'a, a nie swoim własnym. Jego ojciec musiał stanąć jedną nogą na tamtym świecie, żeby wrócił na właściwy tor, z którego zbaczał o wiele za długo. Wielką radość sprawiało Cullenowi przypomnienie doświadczeń jeździeckich z dzieciństwa i wczesnej młodości. Serce mu rosło, kiedy z Tomem Prattem obchodził każdy centymetr ziemi i odświeżał swoją znajomość z każdym budynkiem, źdźbłem trawy i drzewem. Przechadzanie się pośród swoich własnych koni na pastwiskach i wybiegach wzruszało Cullena do łez. Głaskał je, rozmawiał z nimi i uczył się od nich, tak jak one uczyły się od niego. Ekscytowało go także odkrycie, że dzięki nowoczesnej technice i przy pomocy asystentki możliwe okazało się prowadzenie interesów na odległość, i nawet mu się to podobało. Nareszcie przestał traktować interesy jak pokutę za popełnione winy, czy też wykładnik swojej własnej wartości. Prowadzenie ich stało się dla niego wręcz przygodą, było jak bieg z przeszkodami w dół zbocza góry. Nigdy w życiu nie stał przed tak wielkim wyzwaniem, a jednocześnie nigdy nie czuł się tak usatysfakcjonowany i spełniony. Ledwie starczało mu czasu, by zauważyć, jak przyjaciele rodziny zmobilizowali się, żeby ich wesprzeć. Szpitalny pokój Keenana codziennie zastawiany był świeżymi bukietami kwiatów, podobnie jak cały dom. Znajomi dzwonili do Keenana, odwiedzali go i jego rodzinę, oferując pomoc i wsparcie, a także wyrażali swą pewność i wiarę w całkowity powrót Keenana do zdrowia.
151
Noel dotrzymał słowa. Codziennie woził Erin i Laurel do szpitala i z powrotem. Wykonywał wszystkie polecenia, jakie wydawał mu Keenan, i odrabiał swoje dyżury w szpitalu, w trakcie których wygrywał z Keenanem trzy partie szachów z pięciu. Noel zapewnił Cullena, że lekkie podekscytowanie i wyzwanie gwarantowały ojcu szybki powrót do zdrowia. Nawet Samantha, pomimo nadmiaru pracy na farmie i dodatkowych zajęć z Cullenem, codziennie pojawiała się w szpitalu na swojej „zmianie", choć wszyscy zapewniali ją, że nie ma takiej potrzeby. Śmiała się z nich, siadała sobie z Keenanem i rozmawiali o koniach, oglądali Grand Prix w telewizji albo rozgrywali kilka partyjek w karty. Najczęściej wciągali do gry pielęgniarkę i jednego lub dwóch sanitariuszy. Czasem nawet doktor Moorlock dawał się namówić. Cullen czułby się w pełni usatysfakcjonowany, gdyby nie pewien drobiazg. Whitney nie pokazała się w szpitalu ani razu, żeby odwiedzić Keenana. Zrzucała wszystko na chorobliwy strach przed szpitalami, i tortury, jakich doświadczyła, czekając szesnaście godzin na wieści czy Keenan przeżyje, czy umrze. Dla Cullena był to szok. Dzięki Bogu, przyszedł mu z pomocą stary, niezawodny sposób na przetrwanie. Zaabsorbowany nowymi obowiązkami na farmie, trenowaniem do rozgrywek, prowadzeniem interesów i zajmowaniem się Keenanem, miał zbyt mało czasu, żeby myśleć o Whitney, albo o tym, jak powiadomić ją o zmianie planów na najbliższą przyszłość. Dwa tygodnie po tym, jak stracił przytomność w trakcie przyjęcia na cześć Noela, Keenan wrócił ze szpitala do domu, tym razem na swoje własne przyjęcie. W domu czekała już na niego pielęgniarka o aparycji prawdziwej megiery, którą Laurel osobiście wybrała, mając pewność, że pod takim okiem Keenan będzie musiał dostosować się do bardzo rygorystycznych wymogów rekonwalescencji, bez względu na to, do jakich sztuczek się ucieknie. Chociaż pielęgniarka nie pozwoliła zostać Keenanowi na przyjęciu dłużej niż godzinę, i tak świetnie się bawił, siedząc na wózku w otoczeniu ponad dwudziestu osób. Dostał prezenty, które musiał rozpakować, między innymi plastikowy składany model ludzkiego serca od Samanthy oraz srebrny dzwoneczek od Noela do wzywania służby i rodziny; od tej chwili mieli być na jego rozkazy o każdej porze dnia i nocy. Było też ciasto i musujące wino bezalkoholowe, gdyż Keenanowi zabroniono pić alkohol. Opowiadano głupawe historyjki, wzbudzające wiele śmiechu i ciągle zapewniano rekonwalescenta o jego wspaniałym wyglądzie. Po godzinie siostra Morgan odwiozła gwiazdę wieczoru do sypialni na parterze, mimo zapewnień Keenana, że w życiu nie był w lepszej formie i nadal czuje się na siłach uczestniczyć w zabawie. Powoli goście zaczęli się wykruszać, aż w końcu zostali Erin, Sam, Whitney i Noel. Siostry Lark i Noel rozprawiali z Laurel, podczas gdy Whitney, ubrana w sięgającą do kostek białą sukienkę z dzianiny, wzięła Cullena za rękę i wyciągnęła go na spacer do słynnego ogrodu różanego jego matki.
152
Whitney westchnęła radośnie i przytuliła się do Cullena, kiedy przechadzali się pośród pachnących róż. - Mam wrażenie, że upłynęły całe lata od momentu, kiedy ostatni raz byliśmy sami. Tęskniłam za tobą. - Życie nabrało ostatnio szalonego tempa - powiedział Cullen, nieco spięty, ponieważ miał kłopoty z oderwaniem myśli od pracy i skupieniem się na Whitney. - To jakieś wariactwo - stwierdziła. - Laurel prawie wcale nie bywała w domu, Noel przekwalifikował się na kierownika budowy i kompletnie porzucił życie towarzyskie, a na dodatek słyszałam od Erin, że Sam w ogóle przestała sypiać, żeby zdążyć ze wszystkim w ciągu dwudziestu czterech godzin. A i ciebie ostatnio trudno złapać dodała, szturchając go zalotnie. - Zupełnie jakbyś zapadł się pod ziemię. Ominęło cię przyjęcie urodzi nowe Matthew Barrisforda i Festiwal Muzyki Kameralnej. - Jestem pewien, że dobrze się bawiłaś za nas oboje. - Jak mogłam dobrze się bawić, skoro ciebie ze mną nie było? Ale teraz, kiedy Keenan jest z powrotem w domu, nasze życie wróci do normalności. - Niezupełnie... - powiedział, czując narastające napięcie. Powinien przygotować ją jakoś na nadchodzące zmiany, zasygnalizować je. Whitney struchlała. - Co masz na myśli? Zwrócił się do niej i bezsilnie wzruszył ramionami. - Tylko to, że teraz czeka nas nowsza wersja tej normalności. To znaczy, że styl życia, jaki prowadziłem przez ostatnie dwa tygodnie, Whitney, nie zmieni się przez co najmniej pół roku. Obiecałem ojcu, że poprowadzę farmę do czasu, kiedy on wyzdrowieje, i że wezmę udział w rozgrywkach w przyszłym miesiącu. Poza tym nadal muszę zajmować się interesami, co pochłania kilka godzin dziennie. Jestem kompletnie zawalony robotą. Oczywiście sytuacja trochę się poprawi po wrześniowych rozgrywkach... Niebieskie oczy błysnęły złowrogo. - Sytuacja poprawi się już teraz! Tom Pratt i Frank Tolland są w stanie samodzielnie zająć się farmą, dopóki Keenan nie stanie na własne nogi, dobrze o tym wiesz! Cullen, nie musisz robić z siebie niewolnika tylko dlatego, że twój ojciec miał atak serca. - Whitney, skarbie - powiedział łagodnie, kładąc jej ręce na ramionach ty nic nie rozumiesz. Nie jestem żadnym niewolnikiem. Nareszcie robię to, o czym zawsze skrycie marzyłem i za czym tęskniłem. Robię to, co kocham i chcę to robić do końca swoich dni. - Nie pozwolę ci przekreślić wszystkich naszych wspólnych planów i zmarnować mojego życia tylko po to, żebyś mógł się bawić w wykształconego rolnika - oświadczyła chłodno. - A co z obietnicami, które składałeś mi przez sześć ostatnich lat? Co z podróżami, z miastami, do których mieliśmy pojechać, z ludźmi, których mieliśmy poznać? 153
- Nadal możemy zrobić to wszystko - zapewnił i chciał ją przytulić, ale się wyszarpnęła. - Whitney, obiecuję ci, że będziemy się stąd wyrywać trzy, cztery razy do roku. Zwiedzimy cały świat, tak jak tego pragniesz, ale na razie... - Nie chcę wycieczek - poinformowała go oschle. - Zamierzam mieszkać za granicą, Cullenie Mackenzie, wśród ludzi, którzy interesują się sztuką, muzyką i modą. Moi znajomi będą ludźmi z rodzin o wielkich tradycjach, a nie koniarzami. Docenią mnie, i poznają się na mojej prawdziwej wartości. Mogę się ewentualnie zgodzić, żebyśmy kilka razy w roku odwiedzili ten zaścianek, ale przez resztę czasu mam zamiar mieszkać w Europie lub na Karaibach. Koniec i kropka. - Whitney... - Cullen, nie rozumujesz logicznie - powiedziała łagodniejszym tonem, kładąc mu dłoń na piersi z zamiarem udobruchania go. - Byłeś tak bliski utraty ojca, że pomieszało ci się w głowie. Ale ja myślę rozsądnie i wiem, co trzeba zrobić. - Co takiego, Whitney? - Najlepszym rozwiązaniem dla ciebie jest sprzedanie farmy Noelowi Beaumontowi, a nie prowadzenie jej. - Co? - wykrztusił Cullen. -- Spokojnie, nie unoś się. Wszyscy by na tym skorzystali. Keenan, bo szybciej doszedłby do siebie, gdyby nie musiał się martwić o farmę. Laurel, bo nie denerwowałaby się, że gospodarskie problemy spowalniają rekonwalescencję Keenana. Noel, bo miałby farmę, odpowiadającą jego zamożności i statusowi. Ty, bo mógłbyś dotrzymać danych mi obietnic. Ja, bo kiedy pozbędziesz się tych obciążeń, zaczniemy życie, o jakim zawsze marzyłam, u boku mężczyzny, który poświęcałby więcej uwagi mnie niż pracy. Coś lodowatego i ciężkiego spadło na serce Cullena, kiedy robił krok do tyłu. - A co z życiem, którego ja pragnę?
154
Rozdział dwunasty Dobry wieczór, panno Lark - powiedziała Whitney, przemykając się przez frontowe drzwi domu Samanthy ubrana w kilometry czarnego szyfonu. Na jej smukłej szyi połyskiwał cienki złoty łańcuszek z brylantami, który na początku lata podarował jej Cullen. Ponieważ Samancie trudno było znaleźć czas na odwiedziny u przyjaciółki, Whitney zaczęła do niej wpadać. - Czuj się jak u siebie - powiedziała Sam i z wdzięcznością wyciągnęła umęczone kości na stylowej sofie. - Dziękuję uprzejmie. Chętnie skorzystam z propozycji. - Whitney usiadła na krześle naprzeciw Sam, gdy tymczasem Calida wniosła tacę z obiadem Samanthy i postawiła na stoliku. - Późno jesz obiad - zauważyła Whitney. - Długo siedziałam w gabinecie - wyjaśniła Sam. - Mówiłam to już wcześniej, ale powtórzę jeszcze raz: życie nie kończy się na pracy, Sam. A przy okazji, czy Cullen nie prosił cię o radę? - W jakiej sprawie? - Oczywiście, w sprawie przeprosin, które jest mi winien - powiedziała Whitney. - Nie przeprosi cię - poinformowała Sam przyjaciółkę zmęczonym głosem, łykając lemoniadę. - Ależ przeprosi, nawet jeżeli jest najbardziej upartym mężczyzną w Wirginii. - Cullen nie jest uparty - zaoponowała Samantha. - On po prostu ma świadomość swojej racji. - Wy zawsze trzymacie razem - poskarżyła się Whitney, zakładając jedną zgrabną nogę na drugą. - Życie to nie tylko konie, Sam. Kiedy wreszcie zrozumiesz, że mężczyzna, który raz zabłysnął w świecie biznesu i znalazł się w centrum uwagi, nie znajdzie szczęścia ukrywając się na farmie w Wirginii? Będzie mu brakowało ciągłych wyzwań i mocnych wrażeń typowych dla wielkiego świata. Jeszcze mi podziękuje, że namówiłam go na powrót do tego wszystkiego. Nie rozumiesz? Próbuję ratować go przed nim samym i przed idiotycznymi zobowiązaniami, które z grzeczności wziął na siebie. - Whitney, ta farma to jego dziedzictwo, tu jest jego rodzina. Jak, do diabła, mogłaś myśleć, że zrezygnuje z niej i ją sprzeda? Jak mogłaś zaproponować mu coś podobnego? - Bo to najrozsądniejsze rozwiązanie wszystkich problemów, wiesz o tym - upierała się Whitney. - To najbardziej bulwersujące rozwiązanie. Gdyby twój wzrok sięgał poza czubek własnego nosa, sama byś to zrozumiała! - Próbujesz powiedzieć, że jestem egoistką? - spytała Whitney.
155
Cały gniew i zazdrość już dawno uleciały z Samanthy. Czuła się zbyt zmęczona i słaba, żeby kłócić się z przyjaciółką, tym bardziej że ostatnio zdarzało im się to coraz częściej. - Po prostu uważam, że nie dostrzegasz całości problemu - powiedziała cicho. Posmarowała kromkę chleba masłem i pozwoliła Whitney paplać o wspaniałym przyjęciu, w którym ta właśnie uczestniczyła wraz z Missy Barrisford, o zaproszonych gościach, o tym, co mówili i co mieli na sobie. Sam zupełnie jej nie słuchała. Była zdolna tylko do myślenia o Cullenie, o rosnącym w niej pożądaniu i o tym, z jakim trudem przychodziło jej ukrywanie tego przed światem i przed nim samym. Nawarstwienie się wielu spraw: choroba Keenana, codzienne spotykanie się z Cullenem, nadludzka praca i zaledwie cztery godziny snu na dobę sprawiły, że mur obronny, którym się obwarowała, stał się cienki jak kartka papieru. Stawała się coraz mniej odporna na pragnienie, targające jej duszę, na chęć spędzenia każdej minuty dnia z mężczyzną, który kochał jej najlepszą przyjaciółkę. Najbardziej niebezpieczna stała się dla Samanthy rola powiernicy, jaką zaszczycił ją Cullen. Pomagała mu w treningach niemal codziennie i część czasu spędzali na rozmowach, głównie o ostatnich kłótniach Cullena z Whitney. Cullen był jednocześnie załamany i zły, a na dodatek czuł się winny. Sam musiała z całych sił walczyć ze sobą, żeby nie przyciągnąć go do siebie, nie wziąć w ramiona i nie zacząć całować, i do diabła z całym światem, przygnębieniem i poczuciem winy, nękającym ich oboje. Urągało jej dumie, iż próbowała pocieszać Cullena, wmawiając mu, że on i Whitney są dla siebie stworzeni, że Whitney wreszcie zrozumie, da się przekonać i on w końcu będzie miał życie, na jakie zasłużył. Nie wierzyła już w to. Życie, jakiego pragnęła Whitney, przez lata unieszczęśliwiało Cullena, a to upragnione przez niego było przez nią szczerze znienawidzone. Sam znalazła się między młotem a kowadłem. Chciała, żeby oboje byli szczęśliwi, ale jak mogli to szczęście osiągnąć razem lub osobno? Bobby Craig wszedł do domu frontowymi drzwiami ubrany w garnitur i krawat. Patrzył tylko na Calidę, która właśnie wyszła z kuchni. - Gotowa, kochanie? - spytał. W zeszłym tygodniu Bobby i Calida przestali ukrywać swój romans. Calida zdjęła czepek, odwiesiła go na krzesło i promieniejąc podeszła do Bobbiego. - Gotowa - odparła. Wziął ją pod rękę, skinął głową w kierunku Whitney i Samathy, i wyprowadził swoją ukochaną z domu. - Wyglądają uroczo razem - powiedziała Whitney, uśmiechając się z rozbawieniem.
156
- Tak - burknęła Samantha. Skoro już tak bezgranicznie się kochali, to niech im będzie, ale czy musieli ją torturować, obnosząc się z tym na jej oczach? - Gdzie jest Erin? - Śpi. Dzisiejsza próba trwała ponad dziesięć godzin. Wróciła skonana. - Cóż - Whitney wstała i przeciągnęła się jak kotka. - Wezmę z niej przykład i pojadę do domu, żeby się położyć. Ty powinnaś zrobić to samo. - Zrobię. - Ale jeszcze w tym stuleciu. - Zanotuję sobie - powiedziała Sam z ironicznym uśmiechem. - Co to jest? - spytała Whitney. - Próba samobójcza w zwolnionym tempie? - Rozgrywki są już za tydzień - odparła Sam na pocieszenie. - Potem trochę sobie odpuszczę. - Tak, czy inaczej. Albo w końcu spłaci długi w banku, albo bank przejmie farmę. Bez względu na wynik, będzie miała mniej pracy. - Jeżeli dociągniesz do następnego tygodnia. Mówię poważnie, Sam, wyglądasz jakbyś igrała ze śmiercią. - Dziękuję, że podtrzymujesz mnie na duchu. - Jeżeli jako twoja przyjaciółka nie powiem ci o tym szczerze, kto to zrobi? - Erin, Bobby, Calida, Cullen, Keenan, Laurel, Noel, każdy stajenny na mojej farmie, siostra Morgan... - Dobrze, już dobrze, wiem do czego zmierzasz - powiedziała Whitney, śmiejąc się. - Ale to, że wszyscy się zgadzamy, nie znaczy, że się mylimy. - Nigdy tego nie mówiłam. Whitney uniosła głowę i przyglądała się jej przez chwilę. - Chcesz powiedzieć, że wiesz, iż ten wariacki plan zajęć, który sobie narzuciłaś, to morderstwo? - Oczywiście, że wiem. Może mam obsesję, ale nie jestem głupia. - W takim razie idź do łóżka. - Za moment. Whitney westchnęła, pomachała na pożegnanie i poszła do samochodu. Sam patrzyła na tacę z jedzeniem, niezdolna przełknąć cokolwiek. Jak zdoła utrzymać swoje kłopoty w tajemnicy przez kolejny tydzień, jeżeli coraz trudniej to ukryć? Jak może udzielać Cullenowi właściwych i szczerych rad, skoro każda komórka jej ciała bolała z pożądania? Wstała powoli od stołu, zachwiała się i ruszyła w stronę schodów. Musi wytrzymać to szaleństwo jeszcze tylko przez tydzień. Zrobi to. Nie ma innego wyjścia. Dwa dni później Samantha zeskoczyła z Lark Nessa, czując narastające w niej szczęście. Koń wspaniale skakał przez cały tydzień. Pod względem siły i
157
wytrzymałości osiągnął szczytową formę. Ten koń naprawdę miał szansę zająć dobre miejsce w rozgrywkach. - Wygląda na to, że Mackenzie Pride będzie miał poważnego rywala w rozgrywkach. Samantha podniosła głowę i zobaczyła Cullena siedzącego o kilka metrów dalej na wysokim, silnym i lśniącym wierzchowcu. Cullen wyglądał olśniewająco, poranne słońce połyskiwało na wystających spod dżokejki jasnych włosach. Ubrany był w białą farmerską koszulę, uwydatniającą szerokie ramiona i tors. Jasnobrązowe bryczesy były tak obcisłe, że nie pozostawiały miejsca dla wyobraźni. Boże, jak ona go pragnęła! Szybko odwróciła się do Nessa i zaczęła zaciągać skórzane paski na strzemionach, żeby ukryć rumieniec. - On ma ogromne możliwości. - Jest bezbłędny - powiedziała Sam. - Wiesz o tym. Mógłby stać się jednym z założycieli pierwszego pokolenia nowej, amerykańskiej rasy koni o najlepszych wynikach we wszystkich konkurencjach. To taki luźny pomysł. Cullen wydawał się zaszokowany. - Na Boga! Czy to możliwe, że w głowie panny Lark pojawiło się coś na kształt chorobliwej ambicji? Chyba wszyscy twoi przodkowie przewracają się teraz w grobach. - W przeciwieństwie do ciebie - rzuciła, wysuwając język - nie chcę posiadać całego świata. Chciałabym tylko hodować wspaniałe konie. To znacznie skromniejsze aspiracje od czegokolwiek, co wy kiedykolwiek braliście pod uwagę. - Bzdura! Możemy poszczycić się tym, że nasze konie zdecydowanie przewyższają swoich tak zwanych kuzynów hodowanych w Ameryce i poza nią. - Znam kilkadziesiąt farm w Kentucky, Anglii, Niemczech, a nawet Australii, które miałyby pewne zastrzeżenia co do wyższości twoich koni. - To oszczerstwo! - krzyknął Cullen, położył rękę na czole i ze zgrozą odwrócił głowę. Samantha uśmiechnęła się do niego. - Nigdy nie zadowalaliście się uczciwym współzawodnictwem na niewielką skalę. Czy to nie twój pradziad Struther założył małą flotę piracką, żeby napadać na konkurencję? Cullen także uśmiechnął się do niej. - Owszem, i stworzył pokaźny monopol na transport morski. Próbuję iść w jego ślady, to niezawodny patent. Gotowa do zabawy w biegi przełajowe? Rose Stewart przygotuje dla nas lunch. Obiecała placek orzechowy. Ulubione ciasto Samanthy. - Merybeth! - zawołała Sam do dziewczyny, która stała o jakieś trzydzieści metrów od nich. - Chodź, przypilnuj, żeby Ness ochłonął. Gdzie jest Flora?
158
- Tutaj, panno Lark - powiedział Andy, prowadząc biegiem dereszowatą klacz, gdy tymczasem Marybeth zabrała Lark Nessa. - Andy, jesteś skarbem - powiedziała Sam, stawiając nogę na jego splecionych dłoniach, i wskoczyła na siodło do biegów przełajowych. Andy odpiął uchwyt od uzdy. - Myśli pani, że będę mógł wziąć udział na Florze w następnych rozgrywkach? - spytał, a na jego twarzy malował się zapał. Uśmiechnęła się do niego. - Wszystko zależy od tego, co powie Bobby... A Bobby mówi, że szykuje się z ciebie doskonały jeździec. - Tak! - wykrzyknął, nie posiadając się z radości, a jego pięść uderzyła powietrze. Biegiem wrócił do stajni. - Wystawisz żółtodzioba w następnych rozgrywkach? - spytał Cullen i zaczął prowadzić konie na początek trasy przełajowej, którą wczoraj zbudował dla nich Bobby. Rano Samantha przeszła całą trasę obliczając tempo, ilość kroków i kąty, pod jakimi trzeba pokonywać przeszkody. Sprawdziła też czy nie ma tam żadnych zdradzieckich dziur wykopanych przez świstaki. Stanowiły one plagę na większości terenów jeździeckich i łowieckich całej Wirginii, stwarzając zagrożenie dla zdrowia oraz życia zarówno konia, jak i jeźdźca. Naturalnie Sam miała personel - choć ostatnio bardzo zredukowany - który się tym zajmował, ale chodziło o jej kark, o nogi jej konia, a ona nie miała zamiaru ryzykować ani jednego, ani drugiego. - Oczywiście, że nie - odpowiedziała. - Ale za rok Andy będzie wytrawnym jeźdźcem. Poczekaj, to sam zobaczysz. - Więc przekształcasz farmę z hodowlanej także i na szkoleniową? - Prawdę mówiąc nie wybiegałam aż tak daleko w przyszłość. Dostałeś już zgodę od Amerykańskiego Związku Jeździeckiego na udział w rozgrywkach? - Oczywiście. Ojciec ma u nich mocną pozycję. Poza tym zajęcie dziesiątego miejsca w Fair Hill w zeszłym tygodniu upewniło członków komisji. - Tak, pojechałeś nieźle - przyznała Samantha. Naprawdę jechał znakomicie, szczególnie jak na kogoś, kto dwanaście lat nie uczestniczył w żadnych zawodach. Ale nie miała zamiaru mu tego mówić. Pomijając fakt, że i tak o tym wiedział, Sam nigdy nie rozczulała się przy Cullenie. To, że miała ochotę rzucić się na niego w celach lubieżnych, niczego nie zmieniało. - Jesteś aż nadto miła. - Gotowy? - Panie przodem. Dziesięciokilometrową trasę, która okrążała Skylark, potem prostym skokiem przez żywopłot przenosiła się na teren Mackenziech i kończyła pół kilometra za ich stajniami i niecały kilometr od placka orzechowego Rose Stwert, Samantha zaczęła spokojnym galopem. 159
To była zupełnie nowa trasa dla Flory. Sam celowo bez przerwy je zmieniała, żeby podnieść sprawność zwierząt i nie dopuścić do nudy i rutyny, gdyż mogło to mieć decydujący wpływ na losy farmy. Cullen ruszył minutę później; wystarczająco daleko, żeby jej nie stratować, gdyby musiała stanąć z jakiegoś powodu, a jednocześnie dość blisko, żeby obserwować każdy ruch i podejrzeć kilka z szerokiej gamy sztuczek, które świetnie znała. On przestał startować w zawodach dwanaście lat temu, ale Sam uczestniczyła w nich zawsze i mogła to udowodnić kolekcją pucharów, medali i innych trofeów. Nie udzielała się może na tyle, by kandydować na Jeźdźca Roku, ale jeździła świetnie i wszyscy, którzy ją znali, wiedzieli, że ma talent i trzeba się z nią liczyć. Sam i Flora z łatwością pokonały pierwszą przeszkodę - pomalowany na biało, rozszerzający się ku dołowi płotek - i popędziły w dół wzgórza. Początkowo klacz zaczęła gnać jak szalona, ale Sam zdecydowanie ją powstrzymała. Dalej były następne przeszkody: ułożone na zboczu kłody, niewielki kamienny wał, a potem potrójna kombinacja, w której przed każdą kolejną przeszkodą wymagającą długiego skoku można było zrobić tylko jeden krok. Później Sam pofolgowała Florze troszeczkę, kiedy galopowały w stronę jeszcze jednego kompleksu przeszkód. Bobby nazwał to Salomonowym Wzgórzem, ponieważ każda decyzja o następnym skoku mogła okazać się zła. Był to miniaturowy labirynt zbudowany z wysokich drewnianych płotków połączonych między sobą na trzech coraz niższych poziomach i kończący się małą sadzawką. Należało do niej wskoczyć, przejechać ją i wyskoczyć, żeby pokonać kolejny płotek. Następnie dwadzieścia metrów galopem do wysokiego na metr żywopłotu, przez który mieli się dostać na teren Mackenziech. Sam przez piętnaście minut sprawdzała rano Salomonowe Wzgórze. Zastanawiała się, pod jakim kątem skakać przez poszczególne przeszkody, których powinna unikać, a na które się decydować, żeby zyskać na czasie. W głowie miała gotowy plan, więc ustawiła Florę przed labiryntem, czując jak zwierzę drży z podniecenia i ze strachu. Pierwszy skok był trochę za wysoki. Sam ściągnęła cugle, przyhamowała i uspokoiła klacz przed dwoma kolejnymi. Flora wzdragała się nieco przed skokiem do stawu, ale Sam zmusiła ja do biegu i skoku do wody i Flora znów wzięła się w garść. Dotarły na drugi brzeg sadzawki. Flora wyskoczyła z niej trochę nie zgrabnie, ale z opanowaniem i na pewnych nogach. Pojechały w górę nie wielkiego pagórka do niespełna metrowej żółtej barierki. Flora biegła lekko, nastawiając uszu w oczekiwaniu na słowa zachęty od Sam. A potem po prostu stanęła jak wryta tuż przed przeszkodą. Nie przygotowana na coś takiego Sam przeleciała nad barierką. Dwadzieścia trzy lata doświadczenia kazały jej odruchowo zwinąć się w powietrzu i kiedy upadła, przekoziołkowała lekko, lądując na plecach ze wzrokiem utkwionym w niebo usiane chmurami, a całe powietrze z jej płuc najzwyczajniej w świecie uciekło. Lejce Flory nadal trzymała w dłoni. W 160
głowie, na której ciągle tkwiła dżokejka, wszystko wirowało. Klacz stała i patrzyła na Sam ze zdziwieniem i jednocześnie z zainteresowaniem, jakby chciała spytać, co ona tam w dole robi. - Samantho! - wrzasnął Cullen, kiedy Pride pokonał sadzawkę. – Nic ci nie jest? Nie mogła złapać wystarczająco głębokiego oddechu, by mu odpowiedzieć, więc po prostu leżała i nic nie mówiła, pragnąc, by jej sparaliżowane płuca znów zaczęły funkcjonować. Cullen uklęknął koło niej z lejcami Pride'a w dłoni. - Brak ci powietrza? - zapytał, a w jego szarych oczach odbijał się ogromny niepokój. Zdołała pokręcić głową. - Tak myślałem - powiedział. Jedną ręką ucisnął jej przeponę, potem zwolnił i znów ucisnął. Tlen wpadł do jej spragnionych płuc. - Dziękuję - wykrztusiła. - Nie ma za co. Nie wstawaj jeszcze - poradził jej, przytrzymując za rękę. - Poczekaj chwilę. Jeszcze dwa głębokie wdechy i Sam uparła się, że usiądzie. - Niezły upadek - stwierdził Cullen, siadając obok Sam. - Sporo się nauczyłem. - Strasznie się cieszę - rzuciła. - Szkoda, że nie miałem kamery - kontynuował. - Byłoby co pokazywać wnukom: „Samantha Lark schrzaniła sprawę". - Ty naprawdę wiesz, jak pocieszyć dziewczynę - mruknęła Sam z niesmakiem i wstała. Cullen nigdy nie powiedziałby czegoś podobnego Whitney, gdyby to ona tak upadła. Darłby się i histerycznie wzywał karetkę z piętnastoma różnymi lekarzami. - Nie zaliczyłam takiego upadku od ponad trzech lat - powiedziała na swoje usprawiedliwienie. - No to ten już ci się należał - oznajmił, podnosząc się. - Ale być może znów wyczerpałaś limit na jakiś czas i nie musisz już się martwić, że narobisz sobie wstydu w rozgrywkach. - To jest pocieszające - wymamrotała Sam, wspinając się na barierkę i przerzucając lejce przez łeb Flory. - Pomóż mi. Cullen uczynnie przeskoczył przez barierkę, splótł dłonie i podsadził ją na konia. - Derek di Grazia zaprojektował podobną rzecz na tegoroczne rozgrywki, wiesz? - Słyszałam. Dlatego Bobby zbudował to cholerstwo. Chodź - powie działa, zwracając Florę w stronę sadzawki. - Spróbujmy jeszcze raz. - Całość? - Oczywiście. 161
- Ledwie uszedłem z tych skoków cały i zdrów za pierwszym podejściem. Dlaczego nie miałbym zacząć od sadzawki? - Bo to jest seria skoków z przeszkodą wodną po drodze, przez co trasa staje się wyjątkowo trudna, dobrze o tym wiesz. No już, do dzieła, Cullen. Ciężko wzdychając, Cullen wdrapał się z powrotem na Pride'a i ruszył za Samanthą przez sadzawkę, na przeciwny brzeg. Zatrzymali się jakieś piętnaście metrów przed labiryntem. - Wolałbym już raczej pojechać na zebranie zarządu - powiedział, patrząc na Salomonowe Wzgórze. - I odmówić sobie takiej zabawy i tylu wrażeń? Bzdura - oznajmiła, przygotowując Florę do powtórzenia skoków. Klacz pokonała przeszkody z większą pewnością siebie. Nawet nie drgnęła przed sadzawką i z łatwością pokłusowała na przeciwległy brzeg. Sam wyczuła w niej cień zwątpienia przed żółtą barierką, ale użyła obcasów, żeby skłonić Florę do skoku, zanim ta zdążyła się zastanowić. Do końca trasy nie mieli już żadnych wypadków, chociaż Flora Lark wygięła się przed potrójną przeszkodzą z pali, a nawet strąciła jedną z poręczy, która umieszczona była o jeden poziom wyżej niż poprzednia. Bardzo łatwy skok. Sam westchnęła w myślach i zanotowała, że ma skorygować jutrzęjszy plan tak, by mogła popracować z Florą na tej trasie dwa razy. Rano i pod koniec dnia, kiedy klacz zdąży odpocząć. Sam nie miała jeszcze wewnętrznego przekonania, że w pełni może na nią liczyć, i że klacz przebrnie przez trzydniowe zawody. Jeździec i koń muszą czuć do siebie bezgraniczne zaufanie. Cullen dotarł do finiszu, kiedy Sam zaciągała strzemiona i luzowała popręg. Zeskoczył z Pride'a niedaleko od niej i Flory, i zrobił to samo. - Nieźle. Musiało być nieźle, skoro sam to mówię - oświadczył, przeciągając lejce nad łbem konia. On i Samantha szli obok siebie, ramię w ramię, niemal się zderzając. Konie powłóczyły kopytami tuż za nimi. Szli zieloną łąką, a do stajni mieli jeszcze pół kilometra. - Wiem, że powinienem być zmęczony, ale czuję, że mógłbym tak jeździć przez cały dzień. Boże, jak ja uwielbiam przełaje! Sam roześmiała się, bo widok szczęśliwego Cullena naprawdę ją cieszył. - Sprawiasz wrażenie człowieka, który tryska energią i entuzjazmem skomentowała. - Ja naprawdę tryskam energią i entuzjazmem! - odparł z uśmiechem. Znowu jeżdżę na koniach! Właśnie odkryłem, jak bardzo kocham przygotowywać się do zawodów. Tata ma się dobrze. Farma ma się dobrze. Okazało się nawet, że i prowadzenie rodzinnych interesów zaczęło sprawiać mi przyjemność, tym bardziej że mogę to robić będąc tu, na miejscu. Z jakiego powodu nie miałbym tryskać entuzjazmem? - Cóż - powiedziała Sam, nie chcąc rzucać cienia na jego szczęście. - Jest jeszcze Whitney.
162
Spojrzała na niego z ukosa. Dlaczego on musiał tak bardzo kochać Whitney? Nie zasługiwał na takie nieszczęście. - Naprawdę powinieneś z nią porozmawiać. - Próbowałem, ale zawsze kończymy po przeciwnych stronach barykady. Doceniam to, z jakiej rodziny wywodzi się Whitney i rozumiem jej pragnienia. Ale, do diabła, Sam! - Cullen wybuchnął. - Dlaczego ona nie potrafi zrozumieć, czego ja chcę? Dlaczego nie potrafi zrozumieć, ile znaczy dla mnie ta farma? - Zrozumie, Cullen, obiecuję ci - powiedziała Sam, chcąc go pocie szyć. W końcu się przekona. Zrozumie, że życie, którego ty pragniesz, jest najlepsze dla was obojga. Będziesz miał swoje szczęśliwe zakończenie, a ja założę suknię druhny w kolorze fuksji. Cullen uśmiechnął się i pogładził jej twarz. - Jesteś taka słodka. Ten krótki dotyk zaburzył jej wzrok. Zdawało jej się, że widzi Cullena pochylającego się nad nią do pocałunku. Była tak zmęczona, że mur obronny zawalił się prawie kompletnie, pochyliła się w jego stronę i prawie go pocałowała. Ocknęła się w ostatniej chwili. Wcale nie próbował jej pocałować, to tylko ona chciała, żeby tak było! Krew odpłynęła jej z twarzy i Samantha zatoczyła się na bok, zderzając się z Florą. - Boże, Sam, jesteś skonana - powiedział łagodnie, błędnie interpretując jej zachowanie. Wyciągnął rękę i położył dłoń na karku dziewczyny, gładząc ją kciukiem po policzku. - Nie mogę znieść oglądania cię w takim stanie. Powiedz mi, Sam, czego ty się tak boisz? Proszę. Zupełnie rozkleiła się przez tę drobną pieszczotę. Brakowało jej tchu, nie potrafiła myśleć i czuła się tak bezbronna, że opowiedziała mu wszystko o długach ojca, o przytłaczającym ciężarze, jaki wziął na siebie wraz z jej pomysłem hodowlanym i że go zabiła. O wierzycielach nachodzących ją po pieniądze, o umowie z bankiem i o tym, iż to, co mówi, to tajemnica i że całą nadzieję pokłada w rozgrywkach jeździeckich Mackenziech. O wszystkim. Cullen słuchał z zaciśniętymi ustami, nie przerywając jej dopóki nie skończyła. A potem eksplodował. - Czyś ty zupełnie postradała zmysły?! - wrzasnął tak, że przestraszył obydwa konie. - Systematycznie zabijałaś się przez pięć lat, kiedy ja mogłem załatwić sprawę w dziesięć sekund wypisując czek i położyć kres temu piekłu? - Ty arogancki draniu! Jak śmiesz? - kipiała. - Przez pięć lat prowadziłam Skylark bez niczyjej pomocy i zrobiłam kawał cholernie dobrej roboty, a ty chcesz to wszystko zepsuć jednym czekiem? - Sam... - Nie! Ja nie jestem Whitney i nie potrzebuję rycerza na białym koniu, żeby mnie ratował, więc daruj sobie, Cullen!
163
- Nie próbuję cię ratować... No dobrze, próbuję. Ale, Sam, to byłaby tylko pożyczka, tyle że na lepszych warunkach niż w banku. Miałabyś trochę spokoju i czas, żeby odetchnąć. Nie musiałabyś brnąć dalej w to powolne samounicestwienie. Mogłabyś normalnie żyć. - Nie. Muszę to zrobić sama. - Dlaczego? Przez pięć lat wzbierała w niej zgryzota, cierpienie i poczucie winy. - Nie rozumiesz. To wszystko moja wina. To ja wpadłam na genialny pomysł z programem hodowlanym. To ja cały miesiąc suszyłam ojcu głowę, żeby się zgodził, chociaż widziałam, że nie chciał. To ja nalegałam na kupno najlepszych, a co za tym idzie najdroższych koni. To ja dorzuciłam dług wysokości trzech czwartych miliona dolarów do kupki, którą uzbierał ojciec. To a doprowadziłam do prawie kompletnej ruiny spadek Erin i swój własny. To ja obarczyłam mamą i tatę okropnym stresem w ostatnich miesiącach ich życia. To wszystko moja wina. Muszę to jakoś naprawić. To ja powinnam być osobą, która z powrotem doprowadzi Skylark do stanu wypłacalności. - Do stu diabłów - wyrzucił z siebie Cullen i zatrzymał konia. Złapał ją za rękę i przytrzymał. - Jesteś odpowiedzialna za problemy swojej farmy tak samo jak ja! Rufus miał wielkie marzenia i żadnego zmysłu do interesów. Doskonale o tym wiesz. Obciążył Skylark druzgoczącymi długami na długo przedtem, zanim pomysł o programie zakiełkował w twoim móżdżku. To on jest odpowiedzialny za ten dług, a nie ty. To on wiedział, do jakich problemów doprowadził, nie ty. Przecież kiedy podróżowałaś po Europie, myślałaś, że w domu wszystko jest jak w bajce, prawda? Prawda?! - No tak... ale... - Właśnie. Jak mogłaś uniknąć problemu, nie mając zielonego pojęcia o jego istnieniu? Nie rozumiesz, Sam? - powiedział, chwytając ją za ramiona i zmuszając do patrzenia mu w twarz i słuchania tego, co mówi. - Sprawą Rufusa było odłożenie programu do czasu, kiedy Skylark znów stanie na własne nogi. To on ponosił winę, nie ty, bez względu na to jak kochałaś tę farmę, i że stałaś się za nią odpowiedzialna pewnego dnia. On jeden znał prawdę o sytuacji finansowej i zamiast postąpić uczciwie, wolał doprowadzić Skylark do bankructwa, zrujnować własne zdrowie i niemal pozbawić swoje dzieci ich prawowitego spadku. Kochałem Rufusa, tak jak wszyscy, ale to on popełnił błąd, nie ty. W żadnym razie. Łzy, które próbowała powstrzymać od dłuższego czasu, spłynęły po jej twarzy. Zdążyła zauważyć jego zdumienie, zanim wziął ją w ramiona i zaczął głaskać. - No już - mówił pieszczotliwie. - Wyrzuć z siebie poczucie winy, Sam. - Czy ty nic nie rozumiesz? - łkała. - Mój program hodowlany rozwiał wszelkie nadzieje ojca na odbicie się od dna. Nie umiał poradzić sobie z tym nieznośnym ciężarem, którym go obarczyłam. Zabiłam go, Cullen. To tak samo pewne, jak to, że teraz tu stoję. I mamę też. Wiesz, że to zrobiłam. 164
- Nie wiem o niczym podobnym - powiedział łagodnie i mocniej ją przytulił. - Bierzesz na siebie cudzą winę, Sam. Tak samo ty zabiłaś swoich rodziców, jak ja... - nagle zamilkł. Spojrzała na niego, zdumiona jego smutnym uśmiechem. - ...jak ja zabiłem Teague'a - dokończył. - Rufus zawiódł, Sam. Okłamał cię, nie mówiąc ci prawdy. Zapomniał, że dla ciebie i Erin najważniejszy jest dom. Ziemia. Zwróć winę prawowitemu właścicielowi. Teraz już sobie z nią poradzi. Sam płakała jeszcze głośniej. Czyżby Cullen miał rację? Czy to ojciec zdradził ją, a nie odwrotnie? Nie umiała sobie odpowiedzieć. Szlochając, kurczowo trzymała się Cullena, bo gdyby puściła, rozpadłaby się na milion maleńkich kawałeczków.
165
Rozdział trzynasty Samantha usiadła przy stole naprzeciwko Cullena. Wszystkie wybiegi i żarty spłynęły wraz ze łzami. A mimo to nie zauważyła, żeby miał jej dość. Przez cały lunch rozmawiali o Rufusie, Jean i Teague'u. O pracy, która obojgu służyła jako tarcza chroniąca ich przed cierpieniem, poczuciem straty i... życiem. To zadziwiające, że oboje cierpieli na bardzo podobną przypadłość. Zadziwiające, że on wcześniej nie odkrył istniejących między nimi więzi i zrozumienia. Tak bardzo mu jej brakowało przez te wszystkie zbyt długie lata. Z Sam mógł rozmawiać o tym, jak inna jest ta wizyta w domu od poprzednich. Może wynikało to po prostu z faktu, że tym razem był znacznie dłużej, może ciągle zmieniał się przez te dwanaście lat, nie wiedząc o tym. Może stało się tak dzięki nieustannym próbom Samanthy, by naruszyć to, co on brał za swój e status quo. Cokolwiek to sprawiło, ochota Cullena na wieczną ucieczkę od rodziców, domu, nawet od wspomnień znikła bez śladu. - Cieszę się - powiedziała Sam z ciepłym uśmiechem, kiedy położył swoje ręce na jej dłoniach. Seria wstrząsów elektrycznych przeszyła jej ciało. - Czy w ciągu tych pięciu lat miałaś kiedyś ochotę stąd uciec? - zapytał. - Bez przerwy - odparła gorzko. - Ale ugrzęzłam tu na dobre. Miałam mnóstwo obowiązków na głowie. Chociaż wydaje mi się, że ważniejsze było to, iż nie bałam się kochać ziemi i koni, a nawet pracy. W przeciwieństwie do ciebie musiałam tu zostać, nie miałam wyboru, a to z kolei napędzało mnie do działania. - A ja złapałem byka za rogi. - Czy przez cały ten czas czułeś się nieszczęśliwy? Cullen oparł się na krześle i wsunął ręce do kieszeni dżinsów. - Chyba nie - powiedział wolno. - Lubiłem wyzwania, jakie stawiała przede mną praca. Byłem zadowolony, kiedy udawało mi się coś osiągnąć, bo miałem namacalny dowód, że słusznie postąpiłem, i to mnie pocieszało. Ale życie wyłącznie dla pracy i robienie czegoś, czego nie kochałem rzeczywiście sprawiało, że czułem się nieszczęśliwy. - Sukces wiele cię kosztował - powiedziała cicho Sam. - Ciągle próbuję dojść, ile - przyznał Cullen. - Ale przy okazji dużo się nauczyłem i dzięki temu pod wieloma względami stałem się lepszym człowiekiem. - A jak jest teraz? - spytała Sam, wkładając do ust ostatni kawałek placka orzechowego. - Na razie wszystko jest trochę zagmatwane. Nie poukładałem jeszcze swoich zajęć. Jednoczesne prowadzenie farmy i interesów oznacza, że muszę jakoś umiejętnie związać ze sobą znacznie więcej końców niż przy puszczałem. Jestem coraz bliższy ideału, ale jeszcze długa droga przede mną. Mimo to
166
jestem szczęśliwy, więc szczerze mówiąc nie przeszkadza mi to zamieszanie. Wiesz co? Chyba ci jeszcze nie podziękowałem? - Za co? - spytała zaskoczona. - Za mówienie mi prawdy przez cały mój pobyt, chociaż ja nie chciałem jej słuchać. Myślę, że to zaprocentowało, bo teraz żyję zgodnie z tą prawdą. - Bardzo się cieszę. I nie masz za co dziękować. W końcu od czego ma się przyjaciół. Kiedy dokończyli lunch, poszli do głównej stajni, gdzie stajenny dopilnował, by Flora ochłonęła po treningu. Nie rozmawiali ze sobą. Oboje pogrążyli się we własnych myślach. Żadne nie odczuwało potrzeby, by zajmować drugie rozmową. Cullen uświadomił sobie nagle, że odkąd pamięta, towarzystwo Sam przynosiło mu ulgę. Nigdy przed sobą nie udawali, ich wzajemne stosunki cechowała szczerość. Mógł z nią rozmawiać o rzeczach, które dla niego były naprawdę ważne i wiedział, że nawet jeśli nie będzie się z nim zgadzała, to przynajmniej go wysłucha i zrozumie, również to, co przemycał między wierszami. Zrozumienie między nim a Samanthą tak bardzo różniło się od tego, co łączyło go z Whitney. Whitney. Myślał o niej bez przerwy od ich sprzeczki po przyjęciu powitalnym Keenana. Co najmniej kilka razy dziennie łapał się na tym, że podnosi słuchawkę, żeby do niej zadzwonić. Ale nie zadzwonił, bo nie wiedział, co jej powiedzieć, nie wiedział już, co tak naprawdę czuje. Nurtowało go, że od jego powrotu Whitney traktowała ich związek jak bitwę, którą postanowiła wygrać, i to na swoich warunkach. Gryzło go, że zasłaniając się płaczem i pozornie rozsądnymi wymówkami, Whitney ani razu nie odwiedziła Keenana w szpitalu po tej okropnej nocy. Jego duszą targał smutek, bo nie potrafiła zrozumieć, jak ważne było dla niego pozostanie tu i prowadzenie farmy w czasie rekonwalescencji ojca. Jej zamiar zamieszkania w nowym Jorku, Londynie i Paryżu, a zimą na Karaibach, zasiał w nim poważny niepokój, skoro teraz wreszcie udało mu się odzyskać prawdziwy dom i życie, które kochał. Starszy stajenny Mackenziech przyprowadził Samancie Florę. Cullen splótł dłonie i podsadził ją na siodło. - Dziękuję za przejażdżkę, za ramię, na którym mogłam się wypłakać i za lunch - powiedziała. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparł, uśmiechając się do niej. Do zobaczenia jutro. - Tak jest! - Zasalutowała, a potem wraz z Florą pokłusowały wzdłuż drogi oddzielającej długie rzędy wybiegów. Cullen popatrzył w ślad za nią. Ogarnął wzrokiem łagodne wzniesienia pól, przez chwilę przyglądał się koniom, tak ważnym w życiu jego rodziny, a potem spojrzał na stajnie i stodoły, w których niemalże mieszkał jako chłopiec. 167
W końcu ruszył w stronę głównej stajni, minął szereg boksów, aż dotarł do Pride'a. - Cześć, kolego - pozdrowił go, wyciągając pół marchewki z kieszeni. Duży miękki pysk delikatnie połaskotał wewnętrzną stronę dłoni, wywołując uśmiech na twarzy. Potem marchewka znikła. - Dobrze jest być w domu - powiedział cicho głaszcząc łeb Pride'a, gdy ten chrupał marchewkę. Czyżby kochał swój dom bardziej niż Whitney? Ta myśl sprawiła, że zacisnął rękę na pysku zwierzęcia. Koń wyszarpnął łeb na znak protestu. - Przepraszam, przyjacielu - wymamrotał Cullen i odruchowo pogłaskał wierzchowca po szyi. Jego myśli niepewnie krążyły wokół pytania, które sobie zadał. Czy farma Mackenziech była dla niego ważniejsza niż spędzenie reszty życia z Whitney? Whitney to piękna i inteligentna kobieta, ale dopiero teraz dostrzegł, że pojęcie o kobiecości przejęła od swojej matki i znalazła łatwe rozwiązanie. Czekała na niego, aż przyjedzie ją uratować jak rycerz na białym koniu, zamiast zrobić coś, żeby mieć życie, jakiego pragnęła. Chciała mieszkać w Nowym Jorku, Londynie, Paryżu? Świetnie. Dlaczego tego nie zrobiła? Miała dwadzieścia osiem lat, dobre wykształcenie i wewnętrzną wiarę, że jest skazana na sukces we wszystkim, czego się dotknie. Trwoniła to na nie kończące się przyjęcia, bale dobroczynne i tenisa w miejscowym klubie, spokojnie czekając, aż przyjedzie po nią i da jej wszystko to, co równie dobrze sama mogła osiągnąć. Chociaż była bardzo piękna, Cullen po raz pierwszy zobaczył, że nie jest idealną kobietą, za którą brał ją jeszcze sześć miesięcy temu. W rzeczywistości okazała się niezwykle płytka. Właśnie w chwili, kiedy mógł za pomocą kilku odpowiednich słów pojednać się z nią i mieć ją na zawołanie, zaczął myśleć, że właściwie już jej nie chce. - Oto kolejne kłopoty, w które mnie wpakowałaś, Samantho - wyszeptał. Przez moment wpatrywał się w betonową podłogę. Potem podniósł głowę i spojrzał na niewielkie wzniesienie jakieś dwieście metrów za stajnią. Na wzgórzu znajdował się cmentarz rodzinny Mackenziech. Leżał tam Aidan i jego wszyscy potomkowie. Cullen nie odwiedzał cmentarza przez dwanaście lat, nie przyjechał nawet na pogrzeb żadnego z dziadków. Sama myśl o tym sprawiała mu zbyt wiele bólu. Ale teraz już go nie czuł. Wyszedł ze stajni i zaczął iść po bujnej trawie, która sięgała mu do kostek. Szedł, czuł ciepło promieni słonecznych i było mu cudownie. Lekki wiaterek rozwiewał mu włosy, niosąc ze sobą wilgoć późnego lata. Ale on lubił nawet tą wilgotność. Parne gorące powietrze wypełniło jego płuca, mięśnie,
168
każdą cząstką ciała, aż po same koniuszki i uwolniło go z ciasnej klatki, na którą tak długo sam się skazywał. Serce biło mu tylko trochę szybciej, kiedy otworzył kutą, żelazną furtkę i postawił stopą na cmentarzu. Za sprawą ogrodnika Mackenziech trawa tu była gęsta i starannie przycięta. Na każdym grobie rosły kwiaty. Pomniki, marmurowe anioły, a także skromne nagrobki stały w równych rzędach, układając się w historią rodziny. Leżał tu generał konfederatów, Brady Mackenzie i jego syn, kapitan jankeskiej armii Ryan, obaj zabici pod Appomattox. W pobliżu pochowano pradziadka Struthera Mackenziego potentata w dziedzinie transportu morskiego i sponsora piratów - wraz z małżonką Tullią. Ich córka Alanna, piękność swych czasów, leżała tuż obok. Z własnego wyboru nigdy nie wyszła za mąż i zamiast tego prowadziła życie, będące pasmem skandali. Uwielbiała szokować. Stała się sławna jako bojowniczka o przyznanie prawa wyborczego kobietom, poza tym co tydzień organizowała seanse spirytystyczne dla swoich przyjaciół. Grała w teatrze, pozowała nago dla Picassa, wydała dwie powieści, które znalazły się na indeksie we wszystkich księgarniach w całym stanie, i podobno miała tylu kochanków wśród mężczyzn, ile wśród kobiet. Nawet epitafium na nagrobku było jej autorstwa: „Żyłam tak jak chciałam, żyłam wspaniale". Cullen uśmiechnął się przy jej grobie. Stała na nim marmurowa postać nagiej Alanny pozującej dla Picassa. Alanna żyła blisko sto lat i zajęła w sercu Cullena szczególne miejsce. Uważał ją za swoją ulubioną krewniaczkę zaraz po rodzicach. Jego uśmiech znikł, kiedy spojrzał w drugi koniec cmentarza. Pochowano tam zbyt wiele dzieci, które nie dożyły nawet dziesiątego roku życia, w tym dwóch pierwszych synów Aidana i czworo martwo narodzonego rodzeństwa Alanny. Dalej leżał jego cioteczny dziadek Balfour wraz ze swoją żoną Mary. Wychowali jedenaścioro własnych dzieci, a na dodatek adoptowali kolejną piątkę. Połowa z nich została na tej ziemi i tak że tu ich pogrzebano. W najnowszych grobach spoczywali jego dziadkowie, których pochowano tak, jak żyli, ramię w ramię. I był jeszcze Taegue. Cullen wziął głęboki wdech na uspokojenie i podszedł do jego grobu. Rodzice wybrali nagrobek z grubej, wysokiej na ponad metr marmurowej płyty, na której wyryto imię jego brata, daty urodzin i śmierci, i jedno tylko słowo: „Ukochany". Cullen przeciągnął palcami po wyżłobionych literach. - Cześć, braciszku - powiedział miękko. Myślał o Teague'u i o swoim własnym życiu, ale nie tylko o ostatnich dwunastu latach, lecz o wszystkich trzydziestu. Ziemia zmieniła kąt nachylenia, a może to Cullen zobaczył wszystko z nowej perspektywy tego upalnego letniego popołudnia. Nagle spostrzegł, że nie jest już tym przepełnionym winą osiemnastolatkiem, jakim pozostawał przez tyle lat. Może dlatego, że sam bardzo się zmienił, zmieniło się też jego spojrzenie na Whitney? 169
Rozmowa z Samanthą o jej problemach pomogła mu dotrzeć do prawdy o własnym życiu. Został przy grobie Teague'a ponad godzinę, dzieląc się z nim nowymi odkryciami. Potem długimi krokami wracał do domu, a jego serce od lat nie było tak lekkie. Następnego dnia o siódmej rano wsiadł na grzbiet Centrala i przyglądał się, jak Sam wędruje do głównej stajni po rozmowie z Bobbim i Miguelem. Zatrzymała się i spojrzała na niego. - A ty co, u diabła, tutaj robisz? - Przecież mieliśmy się dziś spotkać. - Dopiero po południu, żeby pomóc ci w jeździe na lonży. - Skoro nie chcesz wziąć czeku, musisz przyjąć moją pomoc, przynajmniej do rozgrywek. - Ale ty masz tyle spraw na głowie... - A ty nie miałaś, kiedy mój ojciec leżał w szpitalu? - Ale... - Żadnego„ale". Jestem tak samo uparty jak ty, Samantho Lark, i pomogę ci, więc nie próbuj mi w tym przeszkodzić. Wskakuj na Magica i ścigamy się w górę Bluegrass. W kącikach jej ust tańczył uśmiech. - Jesteś szalony, ale cudowny. Andy! - wrzasnęła. - Gdzie jest Magic? Rozgrywki jeździeckie Mackenziech odbywały się pod koniec września, żeby uniknąć upałów, jakie panowały tu latem i zainaugurować serię zawodów jesiennych. Wyprzedzały wyścigi w Morven Park zaledwie o tydzień. Tradycyjne już w dniu poprzedzającym rozgrywki u Mackenziech w ogrodzie wydawano przyjęcie dla wszystkich uczestników. Niektórzy z nich twierdzili, że Mackenzie celowo podejmują ich wspaniałym jedzeniem, żeby pierwszego dnia zawodów byli ociężali. Mimo to i tak wpychali w siebie całe tony, bo trudno znaleźć człowieka, który nie skusiłby się na przysmaki Rose Stewart. Cullen, ubrany w dżinsy i białą koszulę z długimi rękawami, nazywaną przez niego piracką koszulą na cześć pradziadka Struthera, przechadzał się po ceglanym patio na tyłach domu i przyglądał trawnikowi, na którym stała altanka oraz marmurowa fontanna, sprowadzona z Włoch ponad sto lat temu. Wieczór był ciepły, ale nie tak upalny jak w środku lata. Ponad setka gości ubranych w zwykłe, codzienne stroje, stała w grupkach po dwie, trzy, cztery osoby, rozproszonych na patio i na pobliskim, krótko wystrzyżonym trawniku. Papierowe lampiony rozjaśniały szarówkę wczesnego wieczoru. Trzej muzycy ze skrzypcami, gitarą basową i banjo stali nieopodal, co zapowiadało dobrą zabawę. Stoły z aromatycznym jedzeniem rozstawione na patio i wywołujący 170
ślinotok zapach z grilla ulokowanego po lewej stronie sprawiły, że atmosfera była beztroska i niemal rodzinna. Cullen rozpoznał kilka osób, które pamiętał z czasów, kiedy brał udział w różnych wyścigach. Kilka innych twarzy pamiętał z rzadko oglądanych transmisji telewizyjnych z Grand Prix. Ale większości nie znał, a mimo to nie czuł się jak wśród obcych, ponieważ wszystkich łączyło to samo: konie - miłość do nich, dbanie o nie, dyskutowanie ich zalet, przyznawanie się do własnych szaleństw, a także wspominanie wzlotów i upadków z torów jeździeckich na całym świecie. Cullen był w swoim żywiole. Pierwszy raz od lat tak świetnie bawił się na przyjęciu. Niestety, radość ulotniła się jak kamfora w chwili gdy ujrzał germańskiego boga o imieniu Kaspar Reinhart, który uzurpował sobie prawo wyłączności na towarzystwo Samanthy. Stał z nią tuż przy fontannie, zachowując się w bardzo swobodny, nawet poufały sposób, czym sprawił, że Cullen aż zazgrzytał zębami. Jakim prawem Kaspar tak sobie zawłaszczył Samanthę? I co ona, do diabła, w nim widziała? Przecież nie poleciała chyba na jego nabite bicepsy i nieskazitelnie białe zęby? Reinhart był czołowym niemieckim jeźdźcem i hodował najlepsze holsteiny. Sam przespała się z nim siedem lat temu. Niech to szlag! Tego wieczoru Samantha miała na sobie czerwoną bluzkę do pasa i rybaczki. Cullen czuł złość, kiedy Niemiec rozśmieszał ją, albo, co gorsza, wywoływał na jej twarzy rumieniec. Ręce Cullena zacisnęły się w pięści, gdy Sam odgarnęła jasny loczek z masywnego czoła tego osiłka. Sprawę pogarszał fakt, że Reinhart wyraźnie nie mógł utrzymać rąk przy sobie. A potem Cullen spostrzegł Whitney. Jej zmysłowe ciało obciągnięte było srebrnym kombinezonem ze wstawkami w kolorze akwamaryny pasującym do oczu. Każde moralne społeczeństwo bez wahania zakazałoby noszenia takich strojów. Jak zwykle, Whitney otoczyła się tłumem wielbicieli, mając za towarzyszkę Missy Barrisford, ubraną w krótką sukienkę ze złotego muślinu. Rzuciła mu jedno krótkie spojrzenie, żeby się upewnić czy widzi, jak bardzo pożądają jej inni mężczyźni. Pogodzili się. Właściwie to Whitney się z nim pogodziła. Po raz pierwszy, odkąd byli razem, Whitney poprosiła go o wybaczenie, a nie odwrotnie. Nie chodziło wcale o to, że żywił do niej jakąś urazę albo złość. On się po prostu zmienił, a ona nie, i nie potrafił już znaleźć słów, które mogłyby stanowić pomost nad tą przepaścią. Za to Whitney znalazła słowa, bardzo wiele słów. Większość z nich dotyczyła najrozsądniejszego, według niej, rozwiązania nieporozumienia między nimi. Zgodziła się, żeby mieszkać przez sześć miesięcy w roku w Wirginii, a pozostałe sześć w Europie. To miało wystarczyć jej do szczęścia, przy czym zapewniała go, że dzięki temu on także będzie szczęśliwy. Nie czuł jednak radości. Kochał ją wprawdzie nadal i to powinno pomóc im przebrnąć przez wszelkie nieporozumienia, ale jego miłość stała się jakaś
171
inna, jak gdyby zmieniła się w sposób, który nie do końca rozumiał, a to w konsekwencji zmieniało wszystko. Cullena zmęczyło tłumaczenie jej, jak bardzo nie lubi bali dobroczynnych, przyjęć i jadania lunchu w klubie tenisowym. Zmęczyło go przypominanie jej, jak nienawidziła życia w Wirginii pośród farm i o ile byłaby szczęśliwsza, błyszcząc jak gwiazda na tle towarzystwa z wyższych sfer. Zmęczyło go zmuszanie jej do szczerości wobec niego i samej siebie, której umiejętnie unikała, kiedy tylko mogła. Mówiąc krótko, Whitney zaczynała się bać i intensywnie szukała kompromisu oraz pojednania. Cullen nie bardzo wiedział, dlaczego. - Czemu jesteś taki przygnębiony, przyjacielu? - zapytał Noel Beaumont, klepiąc go tak serdecznie po ramieniu, że aż zadrżał w posadach. -Rozmyślasz o upokorzeniu, które czeka cię w rozgrywkach i to za moją sprawą? - Nie, nie, nie. To ja go jutro pokonam - powiedziała Samantha, pod chodząc do nich. - I ciebie też, monsieur. - Ach, moja biedna mała - zakpił Noel, głaszcząc ją pod brodą. - Ty chyba wierzysz w bajki. - Bajki? Czy ktoś mówił o bajkach? - zapytała podekscytowana Erin torując sobie drogę do nich. - Grzeczne bajki dla dzieci, czy brzydkie dla dorosłych? - Prawdę mówiąc - Sam upiła łyk wina - omawialiśmy tysiąc i jeden sposobów na poskromienie męskiego ego. - Mój ulubiony temat - Erin zadrżała z podekscytowania. - To już wiem - stwierdził gorzko Noel. - Nie ułatwia ci życia, co? - spytał Cullen życzliwie. - Nawet nie masz pojęcia - odparł Noel, wzdychając. - Moja dziewczynka - powiedziała czule Sam i objęła siostrę w talii, przytulając ją do siebie. - Zawsze pierwsza na polu bitwy i zdobywa najwięcej głów. - Uważam to za swój obywatelski obowiązek - oznajmiła skromnie Erin, wygładzając swą słonecznikową sukienkę. - Akurat! - powiedział Noel. - To dla niej najlepsza rozrywka, ulubiony sport. - To też - zgodziła się Erin z uśmiechem. - Każda rozsądna kobieta powiedziałaby to samo - stwierdziła Sam. - Rozsądna! A to dopiero - skrzywił się Noel. - Erin Lark - poinformował Cullena - jest najbardziej nierozsądną kobietą, jaką znam! - Co musi oznaczać, że nie uległa twojemu urokowi - zauważył Cullen roztropnie. - Brawo, dzieciaku! - Jesteś zdrajcą swojej płci - powiedział nachmurzony Noel. Cullen uśmiechnął się do niego - Przyjaźń jest ważniejsza niż testosteron. 172
- Idę szukać pocieszenia w towarzystwie życzliwszych mi bliźniaczek Henley - oznajmił Noel i oddalił się. - Urwanie głowy z tym człowiekiem - oświadczyła Erin i ruszyła za nim. - Dokąd idziesz? - spytała Samantha. - Ktoś musi dopilnować, żeby nie nadszarpnął swojego organizmu na dzień przed rozgrywkami. Cullen wymaga zdrowego konkurenta, by jutro osiągnąć szczytową formę - odparła Erin i zostawiła ich. - Co? Mój niewątpliwy talent jeździecki nie jest wystarczającym wyzwaniem? - zapytała Sam. - To są męskie sprawy - wytłumaczył jej Cullen. - A skoro już mówimy o mężczyznach... - Położył jej ręce na ramionach. Zaskoczona, zrobiła krok do tyłu, nie chcąc spojrzeć mu prosto w oczy. - Nudny temat. Powinieneś raczej odbić damę swego serca i przyspieszyć najważniejsze dla ciebie sprawy. Ja muszę porozmawiać z kilkoma osobami. Patrzył, jak odchodzi i doświadczył poczucia klęski, jakiego musiał zapewne doznawać Noel z powodu Erin. Chciał, żeby została. Ale zrobił, jak mu kazano, ponieważ umiał rozpoznać przyjacielską dobrą radę, szczególnie kiedy dostał nią prosto w łeb. Powoli utorował sobie drogę przez tłum wielbicieli Whitney i kiedy wreszcie do niej dotarł, poprosił ją do tańca. Jednak przez cały czas jego oczy biegały wokoło, do póki nie znalazły Samanthy. Potem usatysfakcjonowany skupił całą uwagę na Whitney, do chwili, kiedy znów zaczął szukać wzrokiem Sam. Za każdym razem, kiedy ją odnalazł, odczuł niezręczną w tej sytuacji wdzięczność, że nie ma koło niej Kaspara Reinharta. Po godzinie, jaka upłynęła od pierwszego tańca z Whitney, oboje stali przy fontannie, rozmawiając o kampanii przedwyborczej senatora Sheridana, podczas gdy większość zaproszonych gości tańczyła przy dźwiękach spokojnej melodii. Keenan zasiadł w białej altance i otoczony grupką jeźdźców i przyprowadzonych przez nich gości, zachowujących należyty szacunek, opowiadał o wielkich wydarzeniach związanych z rozgrywkami jeździeckimi Mackenziech w poprzednich latach. Laurel usiadła obok niego na poręczy wózka i popijając piwo, przerywała mu od czasu do czasu, żeby sprostować jakieś szczegóły w jego zawiłej opowieści. Uśmiech znikł z twarzy Cullena, kiedy zorientował się, że Kaspar Rainhart zmierza prosto w stronę Samanthy, która zaśmiewała się z czegoś z bliźniaczkami Henley przy jednym z wypożyczonych na ten wieczór stołów. - Wiesz, Whitney - powiedział pośpiesznie - zachowuję się niegrzecznie jako gospodarz. Ani razu nie zatańczyłem dziś z Samanthą. Ludzie zaczną plotkować. Zaraz wrócę. Nie mając pojęcia, ile sztyletów poleciało za nim z oczu Whitney, Cullen dotarł do Samanthy jakieś dziesięć sekund przed Reinhartem. Chwycił ją za rękę. 173
- Zatańcz ze mną. - Ja nie... - zaczęła. Mocno zacisnął jej rękę w swojej i powtórzył tonem nie znoszącym sprzeciwu: - Zatańcz ze mną. Spojrzał jej w oczy i nie pozwolił, by odwróciła wzrok. - Dobrze - powiedziała miękko. W świetle lampionów jej twarz wyglądała bardzo blado. Cullenowi wyrwało się ciche westchnienie. Zapomniał już o Reinharcie. - Jesteś taka piękna - wyszeptał, rozkoszując się tym, że jej dłoń tak doskonale pasowała do jego dłoni. Sam zrobiła się blada jak ściana. - M-m-muzyka zaczęła g-g-grać. Zaprowadził ją na patio w sam środek tańczących par i wziął ją w ramiona. Nagle poczuł, że już niczego mu nie brakuje tego wieczoru. - I raz, i dwa - zadyrygował. Tańczyli energiczną polkę, która szybko przywróciła rumieniec na twarz Samanthy i już za chwilę oboje zanosili się od śmiechu, próbując nie obijać o innych tancerzy. - Uważaj - zapiszczała Sam, kiedy nieomal wpadli na Davida i Karen 0'Connorów, dwoje z najpoważniejszych uczestników rozgrywek. Cullen zakręcił Samanthę, unikając w ten sposób stłuczki z 0'Connorami i wpadł prosto na dupiastą Helenę Carmichael i jej nowego, piątego z kolei męża. - Będę się wam jutro bardzo uważnie przyglądała podczas testów pokazowych - postraszyła ich. - No to nas załatwiłeś - burknęła Sam z nachmurzoną miną, kiedy się nieco oddalili. -Będzie się wszystkiego czepiała w czasie jutrzejszych testów. - Bzdura - powiedział Cullen wesoło. - Kuzynka Helena jest uczciwa jak jej wszystkie małżeństwa. Poza tym mam zamiar przekupić ją dwukilogramowym pudełkiem czekoladek „Godiva". - Mój bohater! - wykrzyknęła radośnie, czym bardzo go rozśmieszyła i sama zachichotała. Śmiejąc się do jej błyszczących, brązowych oczu, Cullen pomyślał, że nigdy przedtem nie czuł aż tak wyraźnie jej obecności, i że nigdy nie była tak bardzo sobą jak teraz w jego ramionach. Może za wyjątkiem tego skandalizującego pocałunku na przyjęciu u Whitney, który strasznie mu się podobał. Bardzo się cieszył, że odkrył, kim naprawdę była Samantha Lark, kiedy nie ukrywała się za parawanem żartów, i że raz na zawsze pozbył się bzdurnego myślenia o niej w jednym tylko wymiarze. Tego lata opadły kolejno wszystkie zasłony, za którymi chowała się Samantha. Odkrył jej zmysłowość, obsesję na punkcie pracy, strach, poczucie winy, mroczne myśli, i ból. Ale także zamiłowanie do Skylark, do koni, wielkie ukochanie życia i potrzebę ukrywania się przed światem. Namiętność i pasja
174
Samanthy obudziły w nim podobne uczucia, które długo tkwiły skrzętnie skrywane, a teraz musiał je tylko na nowo odkryć. Nagle Cullen zorientował się, że serce mu łomocze, w głowie wiruje cały świat i jego usta boleśnie pragną kolejnego gorączkowego pocałunku. W następnej chwili muzyka ucichła. Jako człowiek rozsądny, Cullen przeprosił Samanthę i uciekł czym prędzej od niej, innych tancerzy i rozbrzmiewającej ponownie muzyki. Zaszył się w kącie w drugim końcu patio i starał się przywrócić normalność i spokój w świecie, który nagle stanął na głowie. Jest tak samo zepsuty, jak Noel Beaumont. Pragnął Samanthy, tak jak kiedyś pragnął Whitney. A być może, ale tylko być może, Samanthy pragnął nawet bardziej. Z trudem łapał oddech. Jak w ciągu jednego lata mogło się zmienić aż tak wiele? Czyżby oszalał? Upił się? Albo miał urojenia? A może tego lata i on odrzucił to wszystko, za czym się ukrywał i dotarł do takich aspektów swojej osobowości, których istnienia nawet nie przeczuwał? - Wyglądasz jakbyś miał ochotę się napić. - Przed nim stał Noel Beaumont w czarnych bawełnianych spodniach i czarnej koszuli z krótkimi rękawami. - Dzięki -powiedział Cullen, z wdzięcznością przyjmując oferowaną szklaneczkę szkockiej. Wypił połowę, mając nadzieję, że w ten sposób zmyje choć część pożądania ze swoich ust. Ale tak się nie stało. Prawdę mówiąc, jeszcze bardziej zapragnął pocałować Samanthę. - Co się z tobą dzieje, przyjacielu? Jesteś bardzo odmieniony. Cullen westchnął ciężko, patrząc na Francuza. - Chyba jestem na najlepszej drodze, żeby zdradzić Whitney. - Och, w takim razie nie masz się czym przejmować - zapewnił go Noel ze stoickim spokojem. - Ponieważ nie można zdradzić kogoś, kogo się nie kocha, a ty nie kochasz Whitney. - Słucham? - spytał Cullen z przerażeniem. - Jesteś nią tylko zauroczony. - Na wszystkie... - Zaufaj mi, przyjacielu - powiedział Noel, podnosząc jedną rękę do góry i uciszając Cullena. - Jestem ekspertem w tych sprawach i długo się uczyłem, jak odróżnić miłość od zauroczenia. Niemożliwością jest zdrada, jeżeli w grę wchodzi tylko zauroczenie, bo to bardzo ulotna rzecz, więc nie masz się czym martwić i spokojnie możesz wracać do zabawy, ale już w lepszym humorze. Cullen wpatrywał się w Noela. - Są chwile, kiedy myślę, że jesteś najbardziej zwariowanym jeźdźcem na obu kontynentach. - Zapytaj swoje serce, czy nie mam racji - poradził Noel, kładąc mu rękę na ramieniu. - A jeśli ono ci nie odpowie, zapytaj Samanthę. 175
Rozdział czternasty Co o tym sądzisz? - zapytała Whitney z obawą, schodząc po schodach w domu Sheridanów w środę rano, ubrana w brązowe bawełniane spodnie i żakiet częściowo odsłaniający jej piersi. - Wspaniale, jak zwykle - oceniła Missy, siedząca na dębowym krześle tuż przy frontowych drzwiach. Tradycyjnie już były spóźnione. Ale uczestnictwo w pierwszym dniu rozgrywek jeździeckich Mackenziech nie zaliczało się do podstawowych ambicji Missy. - Próbowałam już wyglądać jak światowa dziwka i purytanka roku powiedziała Whitney. - Doszłam więc do wniosku, że tym razem powinnam wymyślić coś pośredniego. Cullen tak dziwnie się zachowuje ostatnio. Nie mam zielonego pojęcia, czego on ode mnie oczekuje. - Może niczego - powiedziała Missy, niedbale kartkując magazyn "Miasto i wieś". - Nie mów tak! - rzuciła Whitney i podeszła do przyjaciółki. - On musi mnie pragnąć. Musi zapewnić mi życie, jakiego oczekuję. Zainwestowałam zbyt wiele czasu i energii w tego człowieka, żeby teraz pozwolić mu, by nie wywiązał się z danego słowa. Jeżeli on się nie zdeklaruje, sama mu się oświadczę. Przycisnę go do muru i zmuszę, żeby się ze mną ożenił! - Cullen należy do honorowych facetów o kwadratowych szczękach. Mógłby się na to złapać - powiedziała Missy; odłożyła magazyn i wstała. - Ale zastanów się przez chwilę, Whitney, czy leży to w twoim najlepszym interesie, żebyś wyszła za mężczyznę, którego nigdy nie kochałaś i który być może też cię już nie kocha? - Oczywiście, że Cullen nadal mnie kocha. Tylko trochę się pogubił i stchórzył, bo widzi, że ja jestem gotowa na to małżeństwo. Każdy mężczyzna wpada w panikę, kiedy ma stanąć przed ołtarzem. - To bardzo interesujące - powiedziała Missy z rozbawionym uśmiechem, opierając się o frontowe drzwi i przyglądając się swojej przyjaciółce z bliska że nie zgłosiłaś zastrzeżeń do tej części mojego pytania, w której wspomniałam, że nigdy go nie kochałaś. - Sama kiedyś powiedziałaś, że nigdy nie kochałam żadnego mężczyzny odparła Whitney, sprawdzając makijaż w lustrze nad stolikiem. - Ale Cullena lubię bardziej niż innych, z wyjątkiem Teague'a oczywiście. Cullen jest bogaty, hojny, da mi wszystko, czego chcę. To mnie satysfakcjonuje. - Whitney, są inne sposoby, żeby zdobyć, to czego pragniesz. Niekoniecznie ślub z Cullenem. - Nie chcę robić kariery - powiedziała Whitney, odwracając się do niej z rękami na biodrach. - Nie zostanę konkubiną jakiegoś potentata i nie zastawię nawet najdrobniejszej rzeczy z mojej biżuterii. Jakie jeszcze znasz sposoby?
176
Missy uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, by pogłaskać rozpuszczone jasne włosy Whitney. - Whitney, kochanie, musimy porozmawiać. A potem pocałowała ją tak, jak marzyła o tym od szóstej klasy. Świt pierwszego z trzech dni rozgrywek jeździeckich Mackenziech zdominował róż i błękit nieba. Białe chmurki wisiały wysoko na niebie, a na ich tle rysowały się kontury kilku balonów. Dźwięk silnego strumienia propanu wpuszczanego do ogromnych jedwabnych płacht mieszał się ze śpiewem ptaków. Wszędzie było słychać warkot samochodów i ciężarówek, parskanie koni i przytłumione rozmowy piętnastu tysięcy widzów, wciąż przybywających na farmę Mackenziech. W czwartek i piątek spodziewano się nawet około trzydziestu tysięcy ludzi. W rozgrywkach startowało ponad dziewięćdziesiąt koni i jeźdźców, a wszystkie okoliczne hotele, motele i prywatne kwatery były nabite do ostatniego łóżka. Podobnie jak boksy w stajniach Mackenziech, które kiedyś wybudował dziadek Cullena. Przyczepy do przewozu koni w najrozmaitszych rozmiarach i kolorach wypełniały drogi i zjeżdżały się na farmę Mackenziech, gdzie chłopcy i dziewczęta, trenujący na co dzień z końmi, kierowali je na tymczasowy parking, na który zaadaptowano północno-wschodnie pastwiska. Ciężarówki z jedzeniem, oferujące wszystko, począwszy od hot-dogów, a skończywszy na zapiekankach z boczkiem i białym winie, zajęły cały wolny rząd miejsc wzdłuż domów zamieszkanych przez pracowników farmy. Z kolei za domem zainstalowano ogromny biały namiot, gdzie można było zjeść na siedząco. Ringi do pokazów i skoków otoczone były trybunami. Ekipy telewizyjne wraz z kamerami zainstalowały się już w miejscu, gdzie miały się odbywać konkurencje przewidziane na pierwszy dzień rozgrywek. - Cóż - powiedział Keenan z zadowoleniem, siedząc w swoim wóz ku na frontowej werandzie domu z nogami okrytymi kraciastym kocem. - Znów to zrobiliśmy. - Zrobił to ośmioosobowy personel i ja - poprawiła go Laurel zgryźliwie. Keenan zignorował ją, mierząc wzrokiem swoje włości. - Dzięki Bogu, angielscy monarchowie wierzyli w opłacalność wynagradzania zasług dużymi majątkami ziemskimi. - Dzięki Bogu, Aidan Mackenzie był ambitnym synem prostytutki poprawił go tym razem Cullen, z zadowoleniem patrząc na swoje wspaniałe dziedzictwo. - To też - zachichotał Keenan. - Zastanawiam się, czy dziadek miał pojęcie, w co nas pakuje, kiedy organizował pierwsze rozgrywki sześćdziesiąt trzy lata temu - głośno myślał Cullen.
177
- Twoja babka na pewno miała pojęcie - powiedziała Laurel z lekką drwiną i uścisnęła dłoń Keenana. - Wiele razy patrząc na swojego męża bez cienia czułości mówiła mi, że Darby ma swoje wizje, o ona musi je urzeczywistniać. - Patrzcie, Samantha - wskazał na drogę Keenan. Cullen odwrócił się i zobaczył Samanthę prowadzącą Magica. W przeciwieństwie do większości przybyłych, miała na sobie zwykły strój: dżinsy, buty sportowe i szmaragdową bluzę, której rękawy podciągnęła do łokci. Za to jej fryzura była dość oryginalna. Ogniste włosy mocno ściągnęła do tyłu i na karku upięła je w kok. Cullenowi przyszło na myśl, że to metafora, bardzo wiele mówiąca o jej namiętności, którą bezlitośnie trzymała na wodzy przez ostatnich pięć lat. Pogłaskała Magica po szyi, gdy ten zaczął niespokojnie podrygiwać, podekscytowany taką ilością koni, ludzi oraz całym zamieszaniem. Wierzchowiec nastawił uszu w oczekiwaniu na kilka kojących słów od Samanthy. Sam spojrzała w kierunku werandy i pomachała rodzinie Mackenziech z promiennym uśmiechem na twarzy. Zdawało się, że pięć lat stresu, niepokoju i przepracowania znikło gdzieś w ciągu ostatniej nocy. Przez całe lato nie widział takiego szczęścia na jej twarzy, pewnie dlatego, że robiła to, co kochała. Nagle z niezwykłą siłą dotarło do niego, że Samantha uosabiała wszystko, przed czym on uciekał w ciągu ostatnich dwunastu lat. Była ziemią, którą kochał niezłomnie i końmi, które kochał namiętnie. Była radością jego dzieciństwa. Była jego rodziną. Żyjąc życiem sobie przeznaczonym, stanowiła dla Cullena ciągłe przypomnienie losu, jakiego sam pragnął, choć uparcie temu zaprzeczał. Uciekając przed poczuciem winy, bólem i prawdą, kurczowo trzymał się fantazji o swojej przyszłości, której centralnym elementem miała stać się Whitney. Z uporem odrzucał nauki Samanthy, choć samo jej istnienie było cenną lekcją. Samantha miała rację jeszcze w jednej sprawie: rzeczywiście opuścił ją dwanaście lat temu. Instynkt samozachowawczy albo uczucie, które się pod niego podszywało kazało mu ignorować Sam i nie przyjmować do wiadomości faktu, że przez ten czas stała się dojrzałą kobietą. Gdyby tu wtedy został, Sam mogłaby wydobyć zbyt wiele prawd z jego duszy. Za Samantha podążali Bobby Craig z Central Larkiem, Andy z Florą i Marybeth z Lark Nessem. Miguel Torres, jego siostra Calida i Erin jechali za nimi powoli niebieską ciężarówką, kierując się w stronę pastwiska tuż za ringiem, gdzie rzędami ustawiono mnóstwo przyczep kempingowych, w których jeźdźcy mogli trzymać swoje rzeczy, skryć się przed słońcem, a w razie potrzeby odpocząć. - Gdzie jest Whitney? - zapytał Keenan. - Przyjedzie z Missy Barrisford - odparł Cullen z udawaną obojętnością, podczas gdy w środku wszystko się w nim gotowało. Dzień po dniu zadręczał się kłopotami, których sam sobie narobił, a myśli zaprzątało mu pytanie, co ma zrobić z Whitney. 178
- Nie mogę uwierzyć, że Samantha Fay startuje na czterech koniach oznajmiła Laurel, kiedy Sam i jej świta byli już daleko. - Przecież to samobójstwo. - Takie rzeczy praktykuje się dość często - powiedział Keenan uspokajająco. - Nie dalej jak w poprzednich rozgrywkach zrobiła to Arianna Shepard i została wybrana Jeźdźcem Roku. To jest coś - dodał, surowo patrząc na Cullena - o czym warto pamiętać. - Tak, tato - przyznał Cullen, uśmiechając się. - Czy będziesz miał coś przeciwko temu, żebym dzisiaj walczył tylko o przeżycie swoich pierwszych poważnych zawodów po dwunastoletniej przerwie? - Do diabła! Pewnie, że będę - powiedział Keenan. - Masz się znaleźć w pierwszej piątce, Cullen. Koniec dyskusji. - Tak jest. - Ja będę zadowolona, jeżeli po prostu przeżyjesz - stwierdziła Laurel przechylając się nad Keenanem i pocałowała syna w policzek. - Dzięki, mamo. Powiedziałby coś więcej, ale usta zamknął mu obmierzły widok Kaspara Reinharta w pełnym rynsztunku. Jego włosy niemal świeciły w porannym słońcu, kiedy zbliżył się do Sam i zwyczajnie pocałował ją w usta! Cullen z trudem się pohamował, żeby nie pójść do niego i siłą nie usunąć tych ohydnych ust z warg Samanthy. Zamiast tego spojrzał na zegarek. - Masz dwadzieścia minut do wywiadu dla telewizji – poinformował Keenana lakonicznie. - Najlepiej pojedźmy już pod główny ring. Cullen potoczył wózek Keenana po podjeździe, który dobudowano z boku werandy i ruszyli wśród tłumu jeźdźców, widzów i koni, zgromadzonych wzdłuż drogi dojazdowej. Wszyscy witali się z Keenanem. Znali go albo z poprzednich rozgrywek, albo jeszcze z czasów, kiedy brał udział w różnych wyścigach. A on naturalnie znał ich imiona, wiedział, na jakich koniach będą dziś jeździć, jak plasowali się w światowych rankingach i dla każdego z nich miał dobre słowo, niczym wielkoduszny monarcha witający swych wiernych poddanych. Cullen odwiózł Keenana do ekipy telewizyjnej, a potem poszedł do stajni, żeby własnoręcznie osiodłać Pride'a. Konkurencja pokazowa zaczynała się za czterdzieści minut, punktualnie o ósmej. Trybuny, na których miała zasiąść Whitney z Barrisfordami, były już w trzech czwartych zapełnione. Cullena wpisano na jazdę dopiero po dziewiątej, ale chciał jeszcze spokojnie zrobić rozgrzewkę i wybić Pride'owi z głowy i kopyt wszelkie głupie pomysły. Ubrał się już w połyskujące, czarne buty, jasnobrązowe bryczesy i czarny frak jeździecki, z przedłużanymi połami z tyłu, rękawiczki i dżokejkę. Włosy zaplótł w warkocz, żeby podkreślić oficjalny charakter imprezy. Kiedy wszedł do stajni, zobaczył Samanthę sadowiącą się w siodle na Magicu. Ze względu na uprzywilejowaną pozycję Larków, ich konie zawsze trzymano w stajni Mackenziech w trakcie rozgrywek. 179
Samantha też się już przebrała. Miała na sobie czarny frak i nieskazitelnie białe bryczesy, które wyglądały jak szyte na miarę. Jej nowe czarne buty i krótkie stępione ostrogi lśniły nawet w ciemnościach stajni. Rude włosy ledwie wystawały spod czarnej dżokejki. W każdym calu wyglądała jak zawodowiec. Jednak twarz miała bardzo bladą i spiętą, kiedy przytakiwała głową Bobbiemu, który coś do niej mówił. - Próbowałaś medytacji? - spytał Cullen. Spojrzała na niego z zaciekawieniem. - Nie pomożesz Magicowi, jeżeli wejdziesz na ten ring zestresowana wyjaśnił. Sam skrzywiła się. - Też mi nowina. - Jadłaś coś? - Napiłam się trochę herbaty. Nie patrz tak na mnie! Nie mogłam nic wziąć do ust, bo i tak bym zaraz zwróciła. Sama myśl o jedzeniu przyprawia mnie o mdłości. Może będę w stanie coś zjeść po paru przejazdach. Położył rękę na jej lekko ugiętym kolanie. - Będziesz dziś wspaniała, Sam. Zostawisz nas wszystkich z tyłu i powąchamy tylko kurz po tobie. Uśmiechnęła się do niego szczerze, a jej oczy nabrały ciepła. - Ojej, jesteś taki słodki. Głupi jak but, ale słodki. Cullen zachichotał. - Wyglądasz olśniewająco, Samantho, chociaż widać po tobie stres. Sam uśmiechnęła się, zadowolona z siebie. - Kiedy jestem w moim najlepszym stroju jeździeckim, nie obawiam się konkurencji. Nawet Whitney nie dałaby rady mnie przyćmić. - Ależ jesteś dzielna. Schyl się na chwilę Usłuchała zaciekawiona. Cullen wyciągnął z kieszeni cienki złoty łańcuszek, na którym przywieszony był malutki but do jazdy konnej, i zapiął go Samancie na szyi. - To na szczęście. Uśmiech, którym go obdarowała, zaparł mu dech w piersi. - Dziękuję - powiedziała miękko. - Nie ma za co. A teraz zabieraj się stąd i pokaż wszystkim, jak to się robi. Zasalutowała i wyjechała na Magicu ze stajni, kierując się w stronę niezadaszonego ringu. Test pokazowy, który rozpoczynał trzydniowe zawody, służył prezentacji harmonijnej budowy konia, jego umiejętności oraz przystosowania do współpracy z jeźdźcem. Sędziowie mieli oceniać opanowanie zwierzęcia, gibkość, swobodę ruchów, elastyczność, a także to, czy koń jest pewny, uważny i czy potrafi współpracować z jeźdźcem. Sposób poruszania się konia od kroku spacerowego po kłus powinien być swobodny i równomierny, a każdy pojedynczy krok musi odznaczać się elastycznością i łagodnością. Jeździec ma utrzymać prawidłową pozycję i za 180
pomocą rąk i nóg dawać koniowi niewidoczne znaki, tak by widzowie odnosili wrażenie, iż koń zmienia kroki i porusza się po ringu zgodnie z nakazami własnej wewnętrznej dyscypliny. W ciągu sześciominutowego testu przydzielano punkty karne praktycznie za wszystko, począwszy od błędów przy wykonywaniu poszczególnych zwrotów, kroków czy przystanków, a skończywszy na pominięciu konkretnych obowiązkowych manewrów w wyznaczonym miejscu ringu. Zejście z ringu z mniej niż piętnastoma punktami karnymi uważano za doskonały występ. Po pierwszym dniu rozgrywek, kiedy ogłoszono wyniki, okazało się, że cztery konie Samanthy zmieściły się w pierwszej dwudziestce piątce spośród dziewięćdziesięciu trzech. Ten oszałamiający wyczyn, osiągnięty przez niedoświadczone konie, przygnał wczesnym popołudniem do stajni tłumy jeźdźców i hodowców, którzy chcieli z bliska i dokładnie przyjrzeć się koniom Larków. - Jak na krzyżówkę są wyjątkowo wdzięczne, trzeba przyznać powiedział stary Matthew Barrisford podczas wieczornej kolacji. Mackenzie, Larkowie i Barrisfordowie zawsze wspólnie jadali kolację pierwszego dnia rozgrywek. Nawet Whitney przyjechała. Siedziała przy stole obok Cullena, na wprost Missy i była dziwnie milcząca. - Jak mogłyby być inne, skoro los obdarzył je tak utalentowanym trenerem i jeźdźcem - stwierdził Noel i wzniósł samotny toast za Samanthę. - Przyjemnie jest pomyśleć, że mój program hodowlany ma z tym coś wspólnego - skwitowała z lekką kpiną. Jej miedziane włosy, uwolnione już ze sztywnego koczka, połyskiwały w blasku kryształowego żyrandola. - Najchętniej uznałabyś, że to wyłączna zasługa twojego programu poprawił ją Cullen. - Ale trzeba uznać zasługi innych. - Odezwał się zdobywca trzeciego miejsca - skomentowała Samantha z uśmiechem. Cullen skinął głową, jakby odbierał należne mu honory. - Pojechałem dziś znakomicie, to prawda. - Tak - przyznał Keenan z końca stołu. - Ale Noel przegonił was wszystkich. Pierwsze i czwarte miejsce. Noelu, to był wspaniały występ. - Jesteś zbyt uprzejmy, przyjacielu - powiedział Noel, nawet się nie rumieniąc. - Tak. Ale musi uważać na Ariannę Shepard - ostrzegła Erin, która siedziała obok Noela. - Ona i jej koń, Witching Hour, świetnie się spisywali przez cały rok. Zajęli drugie miejsce depcząc ci po piętach, nie radzę ci więc, byś poczuł się zbytnio zadowolony z siebie, przyjacielu. - Arianna i ja spotykaliśmy się już wielokrotnie na różnych wyścigach. To dla mnie wyzwanie, z którego czerpię prawdziwą rozkosz. - Nie zapominajcie o mojej wnuczce - wtrącił się Matthew Barrisford. Szóstego miejsca po pierwszym dniu nikt by się nie powstydził, nawet Barrisfordowie.
181
- Dziękuję, dziadku - powiedziała Emily Barrisford, uśmiechając się do swojego zrzędliwego krewniaka. Choć miała dopiero trzydzieści cztery lata, już dwukrotnie zostawała Jeźdźcem Roku w ciągu ostatnich pięciu lat. Startując na dwóch koniach, mogła być jeśli nie zadowolona z siebie, to przynajmniej spokojna i w miarę pewna wyniku. I rzeczywiście tak wyglądała. Cullen spojrzał na siedzącą po drugiej stronie Samanthę, która zdołała już zjeść większą część swojej porcji. Ale kiedy jej smukłe palce bawiły się guzikiem od sukienki w kolorze błękitu nieba, nie sprawiała wrażenia spokojnej, choć niewątpliwie emanowała z niej dawna pewność siebie. W połączeniu z dzisiejszymi wynikami było to ogromnym osiągnięciem. Ich oczy spotkały się i Sam uśmiechnęła się do niego. Powietrze uleciało z jego płuc w długim, cichym westchnięciu. Nagle poczuł, że nie wytrzyma dłużej siedzenia wśród tych ludzi, ucinających kurtuazyjne pogawędki. Gdy tylko nadarzył się odpowiedni moment, Cullen uciekł w stronę ciepłej nocy, do nieba gęsto usianego gwiazdami i koni leniwie pasących się na odległym wybiegu. Świat mocno osadzał się na nowej osi, dzięki której Cullen zyskał nową perspektywę. Nadszedł czas, żeby się dokładnie rozejrzeć. Samantha siedziała w salonie Mackenziech i popijała pyszną kawę, otoczona ludźmi, którzy kochali konie i ziemię tak samo jak ona. Odczuwała zadowolenie, jakiego nie zaznała od lat. To było naprawdę zdumiewające. Pięć lat morderczej harówki sprowadziło się do tych trzech dni. Do tej pory powinna stać się niezrównoważoną wariatką. Lecz zamiast tego wyparła z myśli strach i przerażenie i cieszyła się samym udziałem w wyścigach wraz z najlepszymi końmi, jakie kiedykolwiek wyhodowała. Cieszyła się, że mogła konkurować z tak doskonałymi końmi i jeźdźcami, ponieważ był to najbardziej wiarygodny sprawdzian umiejętności, zarówno jej samej jak i jej podopiecznych. Sam doszła do wniosku, że wyzwania jej służą. Błyskawicznie mobilizowała się, kiedy musiała dać z siebie wszystko. Czuła się pewnie, spokojnie i bezpiecznie. Gdyby była pływaczką olimpijską, walczyłaby o zwycięstwo w wodzie. Gdyby była zastępcą szefa w firmie, zmierzyłaby się ze swoim przełożonym o pierwszeństwo na szczeblach kariery. A skoro mowa o interesach... Rozejrzała się po pokoju. Spojrzała na Barrisfordów i Mackenziech, na Noela flirtującego z Erin, na Whitney poważnie rozmawiającą z Missy. Ale Jego wysokości, władcy światowego biznesu i jej osobistego obiektu pożądania nigdzie nie było. Niepostrzeżenie ucięła pogawędkę i poszła go szukać. Nie znalazła Cullena ani w salonie, ani w gabinecie w drugim końcu domu, który ostatnio przerobiono na biuro. Kiedy wyglądała przez oszklone drzwi gabinetu prosto w czarny aksamit nocy, wydało jej się, że spostrzegła jakiś ruch. Przed oczami przemknęło jej coś białego, co przypominało piracką koszulę Cullena z bufiastymi rękawami. Znalazła się na zewnątrz, zanim jeszcze zdążyła podjąć świadomą decyzję o otwarciu drzwi.
182
Lekki wiaterek otulił jej ramiona jedwabnym dotykiem, który sprawił jej ogromną przyjemność w ten ciepły wieczór. Przynamniej przez tych kilka dni świat znowu był magiczny, a ona czuła się uwolniona od wszelkich uczuć poza radością. Przechadzała się po puszystym trawniku, a bliski pełni księżyc oświetlał jej drogę. Podążała za migającymi jej przed oczami fragmentami bieli, zmierzającymi w stronę ciągu wybiegów, na których klacze przegryzały ostatnią przekąskę przed snem albo rozglądały się za miejscem na nocleg. Ujrzała Cullena pośrodku drugiego wybiegu. Jego długie, jasne włosy skrzyły się jak czarodziejski pył w blasku księżyca. Ramiona miał wyciągnięte i zdawało się, że telepatycznie przywołuje do siebie cztery klacze i ich źrebaki. Bardzo powolnymi ruchami, żeby nie spłoszyć zwierząt, ręce Cullena głaskały czarne pyski, potem smukłe szyje, a następnie silne grzbiety. Wyglądał jakby się zakochał w tych cudownych zwierzętach, które otaczały go z takim wdziękiem. Oto był Cullen, jakim natura chciała go widzieć. Nad jego głową nie unosił się już żaden zły duch przeszłości. W końcu naprawdę odnalazł się w domu. Serce Samanthy zabolało ze szczęścia. Czuła się całkowicie obnażona w wieczornym powietrzu i otwarta na każde uczucie, jakie budził w niej zaczarowany rycerz. - Jak się masz - powiedział miękko Cullen Samantha podskoczyła z duszą na ramieniu. Nie wiedziała, że ją zauważył. - Cześć! - zdołała wydukać. Czyżby dostrzegł w jej oczach długo skrywane pożądanie? Przez chwilę nic nie mówili. - Kiedy na ciebie patrzę, przypomina mi się Pani jeziora Scotta: „Zdawała się stać zasłuchana, Naiad, strażniczka plaży". Samantha oblała się rumieńcem, który sięgnął chyba do stóp, i pośpiesznie odpowiedziała, także sięgając po Scotta: - Jest pewne wschodnie przysłowie: pięknymi słowami nie nakarmisz głodnego. Cullen zachichotał. - Och, jesteś niesforna, Samantho Lark. Nic dziwnego, że jeszcze nie wyszłaś za mąż. - To samo, sir, można powiedzieć o tobie- Bywam wielkim utrapieniem dla przyjaciół i krewnych - przyznał pokornie. - Ale jesteś tego warty. - To też - zgodził się z uśmiechem. - Chodźmy - powiedział, podchodząc do niej. - Lepiej wracajmy do domu, zanim Whitney zdąży wysłać kilku smagłych młodzieńców z kijami baseballowymi, którzy poprzetrącają nam kolana. - Panna Sheridan nie zrobiłaby czegoś tak prymitywnego - sprzeciwiła się Sam, przechodząc przez ogrodzenie wybiegu. - Ona użyłaby raczej arszeniku lub strychniny. 183
Cullen roześmiał się głośno, przełożył jej rękę przez swoje ramię i po prowadził ją do domu. - A ty jaką bronią byś się posłużyła? - Jestem prostą kobietą z ludu. Żeby się na kimś zemścić, zadowoliłabym się zwykłą trzydziestkąósemką, pętlą na szyję albo dobrze naostrzonym nożem. Cullen spojrzał na nią. - Wiesz, ja dość wolno myślę, ale nareszcie dotarło do mnie, że jesteś bardzo niebezpieczną kobietą. - Och, jestem niebezpieczna na wiele sposobów. Niektórych nawet nie podejrzewasz. - Pokaż mi. Spojrzała w jego oczy poczerniałe od mroku nocy i usiłowała usłyszeć własny głos, próbujący przebić się przez łomot jej serca. - Przykro mi, panie Mackenzie. Należymy do różnych sfer.
184
Rozdział piętnasty Drugi dzień rozgrywek zdominowały wyścigi przełajowe. Trasę zaprojektowano tak, by koń mógł wykazać się szybkością, wytrzymałością i umiejętnością pokonywania przeszkód, dowodząc swej dobrej kondycji i rzetelnego przeszkolenia. Rolą jeźdźca było pokazanie, że potrafi kontrolować tempo i dobrze zna swojego konia. W zawodach na zaawansowanym poziomie liczba przeszkód mogła wahać się między dwudziestoma pięcioma a czterdziestoma na czterokilometrowym odcinku. Każdy skok powinien być czysty, a całą trasę należało pokonać w czasie nieco krótszym niż siedem minut. Punkty karne przyznawano zarówno za zbyt wolną jazdę, jak i za ukończenie biegu przed czasem. Tempo decydowało o wszystkim. Do tego dochodziły punkty karne za zatrzymanie się przed przeszkodą, za wycofanie się konia w ostatniej chwili, za skręcenie w nieodpowiednim momencie i za upadek z konia. Jeżeli koń się przewracał, wraz z jeźdźcem zostawał wykluczony z zawodów. Większość najlepszych jeźdźców na świecie uważała tor przełajowy w Badmington w Anglii za najsłynniejszy i najważniejszy. W ostatnich rozgrywkach na osiemdziesięciu sześciu startujących zawodników, tylko czterdziestu pięciu czysto pokonało przeszkody, a zaledwie szesnastu ukończyło bieg bez punktów karnych za przekroczenie limitów czasowych. Keenan Mackenzie od zawsze pragnął, by rozgrywki jeździeckie Mackenziech dorównały poziomem i prestiżem zawodom odbywającym się w Badmington. Jeźdźcy, którzy przyszli obejrzeć tor dzień przed rozgrywkami, przeklinali Keenana i Dereka di Grazio, projektanta tegorocznego toru, uznając jednego i drugiego za diabły w ludzkiej skórze. Regulamin Amerykańskiego Stowarzyszenia Zawodów Jeździeckich zabraniał przesady pod względem ilości i rozmiarów przeszkód zarówno w wyścigach przełajowych, jak i w konkurencji skoków pokazowych. Toteż na torze znalazły się zaledwie trzydzieści dwie przeszkody, ale obejmowały one między innymi kombinacje, gdzie do przeszkody należało najpierw biec pod górę, a także skok przez strumień trzymetrowej szerokości. Każdy koń obowiązkowo musiał być poddany badaniu weterynaryjnemu, które przeprowadzał doktor McClaren przed przystąpieniem do wyścigu przełajowego, po wyścigu i przed skokami pokazowymi, przewidzianymi na następny dzień. Jakakolwiek oznaka uszczerbku na zdrowiu, napięcia mięśni lub przemęczenia eliminowała konia z zawodów. Zazwyczaj jeźdźcy przychodzili do doktora McClarena na długo przed wyznaczonym czasem. Związek między koniem a jeźdźcem opierał się na partnerstwie i stuprocentowym zaufaniu. Wytwarzała się między nimi tak silna więź, że ani nagrody pieniężne, ani chęć zajęcia wysokiej lokaty w zawodach nie mogły jej zniszczyć czy zdominować. Dla jeźdźca zawsze najważniejszy był koń.
185
W piątek rano, tuż po ósmej, Samantha ubrana w jasnobrązowe bryczesy i szmaragdową bluzkę z dzianiny bez rękawów, z łańcuszkiem od Cullena na szyi, w dżokejce i kamizelce ochronnej, jaką musieli nosić wszyscy jeźdźcy, ruszyła z Magikiem, zaczynając od kontrolowanego galopu. Była czwarta na liście. Cullen miał pojechać dwunasty. Stał obok Erin, trzymając lejce Pride'a. - Sam wygląda dziś na bardzo silną - powiedział patrząc, jak Lark Magic bez żadnego wysiłku pokonał pierwszy żywopłot i zniknął za drzewami. - Nawet Atlas to słabeusz w porównaniu z moją starszą siostrą - od parła Erin. Miała na sobie sportowe buty, dżinsy i żółtą bluzkę. Przyglądała się Noelowi, który rozpoczynał bieg na Anniemarii, swojej popielatej klaczy. Pogalopował miękko, olśniewająco, z absolutną pewnością siebie, tak jakby to były mistrzostwa świata. - Trzeba mu oddać sprawiedliwość - stwierdziła. - Wygląda oszałamiająco na koniu. - A ja to co, siódme dziecko stróża? - Ty też wyglądasz dobrze - odpowiedziała Erin zdawkowo. - O rety, dzięki - Cullen odwrócił się do Pride' a, włożył nogę w strzemię i wsiadł na konia. Powinien być przy torze przełajowym za dziesięć minut. - Spróbuj się nie zabić sąsiedzie, dobrze? Uśmiechnął się do niej siedząc już w siodle. - Zrobię, co w mojej mocy, dzieciaku. Erin posłała mu buziaka. - Powodzenia. - Trzymaj za mnie kciuki. Pojechał z Pride'em na linię startu, którą od mety dzieliło mniej niż sto metrów, gdyż trasa w połowie równolegle zawracała. Przy mecie siedział Keenan, tryskający energią właściwą dwa razy młodszemu i dużo zdrowszemu człowiekowi. Słuchał przez radio sprawozdań sędziów siedzących przy kolejnych przeszkodach wzdłuż toru i oglądał relację na małym telewizorku, wycyganionym od ekipy telewizyjnej. Obok Keenana siedziała Laurel ubrana w suknię w kolorze pawich piór. Siostra Morgan, w wykrochmalonym białym fartuchu, stała tuż za nim i marszczyła twarz. Tego nie było chyba w zaleceniach doktora Moorlocka. - Pokaż im, co potrafisz, synu - powiedział, gdy Cullen podjechał do nich. - Tak jest. - Pozwól Pride'owi zaszaleć przez pierwsze dwie, trzy minuty, żeby mu się grunt zapalił pod kopytami i żeby poczuł poranne powietrze w płucach, a potem przystopuj go trochę i jedź bardzo ostrożnie. Ten koń jest wystarczająco wytrzymały, by pokonać taką trasę dwa razy, gdyby zaszła potrzeba. Ale to ty musisz wydobyć z niego te zasoby energii.
186
- Tak, tato - odrzekł Cullen, powstrzymując uśmiech, który cisnął mu się na wargi. Wczoraj wieczorem Keenan dawał mu już dwukrotnie tę samą radę. Dziś rano powtórzył ją po raz trzeci. Samantha przeskoczyła właśnie dwunastkę, kombinację zarośli i krzaków. - Sam i Magic świetnie sobie dziś radzą. Cullen nie spodziewał się niczego innego. Ponieważ nie był głupcem, posłuchał zaleceń ojca i pozwolił Pride'owi trochę się rozpędzić tuż po starcie, kiedy zbliżali się do pierwszej przeszkody. Potem przytrzymał go na tyle daleko przed skokiem, żeby mieć pełną kontrolę. Krótki lot przepełnił go ogromną radością. Co za wspaniałe uczucie! Potem znowu pozwolił koniowi nabrać tempa i pognali lasem w kierunku drugiej przeszkody, którą stanowiła kombinacja rowu z płotem z pionowych drewnianych kłód. Poranne powietrze było orzeźwiające, chłodne i przepełnione zapachem ziemi oraz koni, z lekką domieszką jesieni. Ciało Cullena poruszało się, jakby stanowiło harmonijną całość z ciałem zwierzęcia. Serce waliło mu z podniecenia. Boże! Jak mu tego brakowało! Pride pokonał rów i kłody z nonszalancją, jakby samo choćby zwrócenie na nie uwagi miało urągać jego godności. I znów Cullen zmusił go, by zwolnił, przypominając mu, że przed nimi jeszcze długa droga. Potrzeba im było zarówno wytrwałości, jak i rozumu. Spojrzał na swój duży zegarek. Wszystko szło zgodnie z planem. Nie była to cicha, samotna przejażdżka. Cały czas słyszał dudnienie kopyt Pride'a o ziemię, własny głos, wydający polecenia, skrzypienie skórzanego siodła. Poza tym, przy każdej przeszkodzie, gromadzili się widzowie za barierkami z lin, które miały trzymać ich z daleka od trasy. Whitney będzie siedziała z Barrisfordami na małym wzniesieniu przy czternastej przeszkodzie. To miejsce zapewniało dobry widok na jedną czwartą trasy, począwszy od prowadzącej w dół zbocza potrójnej kombinacji z pionowych kłód, rowu i kolejnych pionowych kłód. Widzowie klaskali, kiedy jeździec pojawił się na horyzoncie, wiwatowali, kiedy czysto pokonał przeszkodę i mruczeli, gdy koń nagle się przed nią zatrzymał lub przeskoczył byle jak. Poza tym przy każdej przeszkodzie stali sędziowie, rejestrujący wszelkie niedociągnięcia, pilnujący, by po zderzeniu konia z przeszkodą dokonano poprawek przed przybyciem kolejnej drużyny. Jednym słowem pilnowali, by wszystko szło gładko. Przy niektórych przeszkodach było więcej pracy niż przy innych. Przed przystąpieniem do biegu Cullen słyszał, że jeźdźcy mieli szczególne problemy z ósmą przeszkodą. Koń musiał tam wskoczyć na niespełna metrowy uskok otoczony zaroślami, co tylko pozornie zdawało się łatwym zadaniem. Oczywiście szesnasta przeszkoda, którą był wymyślny labirynt z kłód z sadzawką pośrodku, taki jak Bobby Craig zbudował na farmie Samanthy, także sprawiała uczestnikom ogromne trudności. Podobnie
187
dwudziesta druga - podwójna kombinacja stosu pni z krytym mostem nad strumieniem Brandy. Mając to na uwadze, Cullen założył odpowiednią strategię. Na razie jednak zdecydował się na krótszy, choć bardziej zdradziecki zakręt i skok na prawie metrowy uskok porośnięty trawą. Zrezygnował z dłuższego, ale za to łatwiejszego dojazdu do trzeciej przeszkody, biegnącego koło dwóch sędziwych magnolii. Pride poradził sobie bez problemu. Cullen poklepał go po szyi, a potem wąską ścieżką między drzewami pomknął na swoim rumaku w kierunku czwartej przeszkody. Tym razem była to potrójna kombinacja z pali i sztachet, niewidoczna prawie do ostatniej sekundy. Zaskoczony Pride chciał zrobić unik i złożyć zażalenie na taką nieuzasadnioną niespodziankę, ale Cullen nie miał zamiaru mu na to pozwolić i za pomocą ostróg przekonał Pride'a do skoku. Na dźwięk kopyt zawadzających o ostatnią sztachetę Cullen lekko się skulił. Nie miał jednak czasu na rozmyślanie o tym, ponieważ kręta ścieżka już prowadziła w stronę piątej przeszkody. Teraz czekały ich pionowe sztachety nad rowem, jeden z najniebezpieczniejszych skoków, od którego dzieliły ich już tylko sekundy. Od dnia, kiedy ojciec po raz pierwszy wsadził Cullena na konia, uczył go, żeby nigdy nie myślał więcej niż o jednym skoku jednocześnie. W połowie trasy droga zaczynała równolegle zawracać, podobnie jak ścieżki na polu golfowym. Od czasu do czasu Cullen spoglądał na pędzącego przed nim jeźdźca, kończącego drugą połowę trasy za Samanthą. Galopując ku czternastej przeszkodzie przez owalną łąkę, o wdzięcznej nazwie Maggie na cześć żony Aidana Mackenziego, Cullen usłyszał przerażone achy i ochy oraz okrzyki widzów przy dwudziestej drugiej przeszkodzie. Serce podeszło mu do gardła. Czy coś stało się Samancie? Czyżby Magic gwałtownie wyhamował? A może zderzył się z mostem? Albo wpadł do rzeki? Czy nie została ranna? Nie było w tej chwili sposobu, żeby to sprawdzić. Minął łąkę i pokonał serię przeszkód, które w końcu doprowadziły go do labiryntu. Zanim go ujrzał, usłyszał stłumione okrzyki widzów. Coś musiało się stać koniowi i jeźdźcowi biegnącymi przed nim, ale nie miał czasu, żeby się zorientować, bo widział już przed sobą labirynt. Pride z łatwością pokonał trzy poziomy. Przed skokiem do wody Cullen zorientował się, w czym problem. Jeden z koni zrzucił jeźdźca do sadzawki, niemal pod kopyta Pride'a. Pride chciał skoczyć prosto w powietrze na widok tej niepożądanej przeszkody, a Cullen pozwolił mu na to. W takich sytuacjach doświadczenie w wyścigach przełajowych z przeszkodami bywało nieocenione. Bez kłopotu ominęli jeźdźca i konia. Pride rzucił się przez wodę, wzniecając przy tym olbrzymią fontannę, która ochlapała Cullena. Potem wskoczył na przeciwległy brzeg sadzawki i przeskoczył zieloną bramkę. Kiedy pędzili do siedemnastki - a był nią wóz z sianem, metr dwadzieścia wysoki i szeroki na półtora metra - Cullen poklepał konia po mocnym karku. - Grzeczny chłopczyk, pokaż im, jak się to robi. Cullenowi nie przeszkadzało wcale, że się cały przemoczył, bo i tak było mu za gorąco. Uznał, iż kąpiel w sadzawce to świetna okazja, żeby on i koń 188
trochę się ochłodzili przed kilkoma ostatnimi skokami. Spojrzał na zegarek. Mieli jakieś trzydzieści sekund w zapasie. Zmusił Pride'a, by zwolnił i pobiegł kłusem, zamiast galopować. - Powoli, chłopcze. Nie możesz zużyć całej energii na jedną przeszkodę powiedział. Ale wydawało się, że Pride'owi z każdym skokiem przybywało sił. Cullen czuł, jak w nim samym buzuje adrenalina. On i Pride poruszali się w doskonałej harmonii, oddychali jak jeden organizm, frunęli nad przeszkodami jak nierozłączna całość. Pride pokonał dwudziestą drugą przeszkodę i pognał do krytego mostu, jakby przez całe życie nic innego nie robił. Cullena wypełniła radość w najczystszej postaci. Pozwolił Pride'owi zaszaleć i popędzili zmierzyć się z kolejną przeszkodą. Tam czekała ich przeprawa przez pionowo ustawione sztachety i słupki, potem przez suchy rów w dole, aż wreszcie przez szeroką na dziewięćdziesiąt centymetrów kłodę. Kto wybrałby siedzenie w biurze w Nowym Jorku, Londynie czy Hongkongu, skoro można było tak wspaniale spędzać czas! Pride niemal przepłynął nad kłodą i pogalopował dalej. Cullen poskromił go odrobinę, żeby nie stracił koncentracji i dobrej formy. Ale kiedy pokonali ostatnią przeszkodę, Cullen pochylił się nad grzbietem konia z buntowniczym okrzykiem i popędził go do szaleńczego galopu do linii mety, rozkoszując się siłą, którą czuł pod sobą. Świst wiatru w uszach zagłuszał wszystko oprócz dudniących kopyt Pride'a i łomotu serca w jego piersi. Na metę wpadł z gromkim okrzykiem i z wielką niechęcią wyhamował, zmuszając Pride'a do starego, dobrego spacerku. Obaj nie mogli złapać tchu. - Boże, zróbmy to jeszcze raz! - Przykro mi, panie Mackenzie - powiedziała sędzina odpowiedzialna za pomiar czasu, uśmiechając się przy tym. Podliczała punkty w arkuszu ocen. Każdy jeździec z koniem mają tylko jedną szansę w ciągu dnia. A przy okazji, ta przejażdżka plasuje pana na pierwszym miejscu. - No, kilkudziesięciu jeźdźców wciąż ma przed sobą trasę - powiedział Cullen z lekką drwiną, klepiąc Pride'a po silnej szyi. I nagle przypomniało mu się. - Sam! Samantha Lark, nic jej nie jest? - Cała i świetnie się ma - powiedziała sędzina, patrząc na jeźdźca, którego koń zrzucił w sadzawce, a który teraz zbliżał się do mety. - Ale przy dwudziestej drugiej słyszałem... - Pewnie słyszał pan, jak Jamison Porter uderzył w przeszkodę powiedziała kobieta i spojrzała w arkusz. - Jechał tuż za Samantha Lark. To był chyba najbardziej niefortunny skok, jaki mógł się zdarzyć. Złamał sobie nogę. Za to koniowi nic się nie stało. - Dzięki Bogu - powiedział Cullen, mając na myśli Samanthę, a nie konia Jamesona Portera. Zeskoczył z Pride'a, zaciągnął strzemiona i za prowadził go do wydzielonej zagrody na badanie do doktora McClarena. 189
Kiedy to już załatwił, zabrał Pride'a i poszedł do swojej rodziny, która siedziała kilkanaście metrów dalej. - Wspaniała jazda- powiedział Keenan. Cullena nie mogła spotkać lepsza nagroda. Uśmiechnął się od ucha do ucha. - Cały jesteś brudny - zauważyła Laurel. - Ale zająłem pierwsze miejsce. - Poczekaj. Jeszcze kilkudziesięciu uczestników pokaże, co potrafi powiedział Keenan. Cullen chciał się skrzywić, ale przeszkadzał mu uśmiech, który nie chciał zejść z twarzy. - Pyrrusowe zwycięstwo, to prawda, ale i tak mam zamiar je wykorzystać, jak tylko się da. Chcę dostać Pride'a na urodziny, tato. Bardzo go chcę. - Jeżeli do końca rozgrywek utrzymasz się w pierwszej piątce, będzie twój. W przeciwnym razie możesz o nim zapomnieć. Cullen śmiał się głośno rozkoszując się dniem, wyścigiem, rodziną i adrenaliną, która wciąż burzyła mu krew w żyłach. - Tak jest! Pół godziny po bezbłędnym ukończeniu trasy przełajowej na Magicu, Samantha kłusowała, tym razem na Florze, do pierwszej przeszkody. Zanim dotarła do piątej, gdzie czekały ją sztachety i rów, Cullen przekazał Pride'a stajennemu, i ciągle pod przemożnym wpływem adrenaliny i radości z powodu jednego z najlepszych biegów przełajowych, jakie miał na swoim koncie, przyłączył się do rodziców, by popatrzeć i posłuchać, jak radzą sobie Sam i Flora. Kiedy drużyna ze Skylark dotarła do strumienia, do Mackenziech dołączyła Erin. - Jak jej idzie? - zapytała. - Świetnie - odparł Cullen, rzucając dziewczynie przelotne spojrzenie. Jak na razie jedzie czysto. Gdzie byłaś? - Życzyłam powodzenia Noelowi. Ktoś musiał. - Zdrajczyni - powiedział oskarżycielsko. - Erin westchnęła. - Jestem taka miła dla własnego dobra. Cullen obserwował na ekranie małego telewizorka, jak Samantha zbliża się na Florze do labiryntu. Kiedy klacz wskoczyła do sadzawki, wstrzymał oddech. Pokonała ją czterema przepisowymi krokami i wyskoczyła na brzeg. Serce Cullena stanęło na ułamek sekundy, ale Flora przeskoczyła zieloną bramkę, jakby nie był to dla niej żaden problem. - Moja dziewczynka - wyszeptał i znów zaczął oddychać.
190
Przy dwudziestce Flora pośliznęła się na trawie galopując w dół i szykując się do skoku nad przeszkodą, która przypominała duży drewniany stół piknikowy. Klacz przysiadła na zadzie, ale Samantha zdołała ją jakoś zmobilizować do skoku. - Dobra robota - wymruczał Keenan z uznaniem. Cullen zorientował się, że chwycił Erin za rękę, kiedy Samantha zmagała się z niebezpieczeństwem chcąc uchronić siebie i Florę, i nadal miażdżył delikatną dłoń. - Przepraszam - powiedział i szybko uwolnił ją z uścisku. Piwne oczy spojrzały na niego. - Kaleka wiolonczelistka to nieszczęśliwa wiolonczelistka, Cullen. - Jeszcze raz gorąco cię przepraszam. - Robisz się niebezpieczny dla otoczenia, nawet z najdrobniejszego powodu. Uniósł dłoń, którą usiłował zmiażdżyć, do swych ust i pocałował. - Teraz już lepiej. Wszyscy znowu zaczęli obserwować Samanthę i Florę, które właśnie zgrabnie pokonały ostatnią, trzydziestą drugą przeszkodę i pogalopowały do linii mety. - Jaki ma czas? - zapytał Cullen ojca. - Bez zastrzeżeń - odpowiedział Keenan, wpatrując się w ekran telewizora spoczywającego na jego kolanach. - Czysty bieg. - Dzięki wam, wszyscy święci patroni, którzy czuwacie nad jeźdźcami! wymruczał pod nosem. - Chodź - powiedział, biorąc Erin za nie nadwyrężoną rękę. - Zobaczymy, jak ona się czuje. Kiedy dotarli do Sam, Andy, sprawiający oszałamiające wrażenie w czarnej skórze i z włosami w turkusowym kolorze, które ufarbował specjalnie na tę okazję, właśnie zabierał Florę, by dać jej ochłonąć. - To był świetny bieg - powiedział Cullen. Samantha odwróciła się do nich z krzywym uśmiechem na twarzy. - Czasami nienawidzę koni. Są takie nieprzewidywalne. Konie i jeźdźcy padają jak muchy przy ósmej, szesnastej i dwudziestej drugiej, a Flora zachowuje się jakby ich nawet nie zauważała, a potem bzikuje z powodu jakiejś bzdurnej trawy. Erin roześmiała się i uścisnęła siostrę. - To nie było takie groźne, w końcu udało ci się, Sammy. - Strasznie się wkurzyłam. Przeniosłabym ją na rękach, gdybym musiała. Cullen uśmiechnął się. Wiele razy czuł się podobnie jako chłopak, kiedy jeszcze regularnie uczestniczył w zawodach. - Kiedy masz następny bieg? - Około pierwszej - odpowiedziała. Cullen skrzywił się. - Świetnie, w największy upał. Wykończysz się jak nic!
191
- A w czym może zaszkodzić niewielki upał i trochę wilgotności dziewczynie urodzonej i wychowanej w Wirginii? - zapytała. - Może ją zabić, jeżeli przedtem nie zadba o siebie - powiedział, kładąc jej ręce na ramionach i kierując ją w stronę domu. - Powinnaś się umyć, odpocząć i zjeść coś w pokoju gościnnym. - Jadłam śniadanie - próbowała się wykręcić. - Kawałek suchara to jeszcze nie śniadanie - oznajmił Cullen, prowadząc ją przez tłum widzów, jeźdźców, przyjaciół i rodziny. - To jedzenie dla ptaków. Chodź, Rose Stewart przygotowała placek orzechowy specjalnie dla ciebie. - Callida będzie zazdrosna. - Calida jest roztargniona z powodu Bobbiego. - Cóż - wtrąciła Erin. - Skoro moja siostra jest w twoich opiekuńczych rękach, pójdę pokibicować naszemu miejscowemu Francuzowi. Zobaczymy się wkrótce. Erin zostawiła ich, a Cullen popychał Samanthę ku domowi, nie zwracając uwagi na jej nieustanne próby ucieczki i ciągłe zapewnienia, że sama potrafi się o siebie zatroszczyć. Jeśli chodziło o niego, miał do spełnienia misję od Boga, i żadne babskie docinki na temat demonstrowania władzy nie mogły go od tego odwieść. Punktualnie o pierwszej wykąpana, wypoczęta i najedzona Samantha rozpoczęła bieg przełajowy na Centralu. Noel, który pozbawił Cullena pierwszego miejsca po swoim drugim biegu na Chevalierze, dziewięcioletnim francuskim angloarabie, przyłączył się do Erin i do Mackenziech. Siedząc pod markizą w biało-zielone pasy słuchali sprawozdania radiowego i oglądali relację telewizyjną z przebiegu rozgrywek. - Emily Barrisford pokonała właśnie szesnastą przeszkodę poinformował ich Keenan. - Ta dziewczyna jedzie dziś tak dobrze, że mogłaby odebrać ci pierwsze miejsce. Noel wzruszył ramionami. - To trudna trasa, ale ona musi jechać bezbłędnie. - Matthew nie pozwoliłby jej na jazdę poniżej najwyższego poziomu powiedziała Erin, uśmiechając się. - O, cholera! - zaklął nagle Keenan. - Co się stało? - zapytali wszyscy jednocześnie. - Spadła! - Emily? - spytała Laurel. - Nie. Samantha. - Co?! - zagrzmiał Cullen i wyrwał ojcu telewizor. Z walącym sercem spoglądał na maleńki ekran. Zobaczył Centrala Larka. Koń patrzył na ruinę, którą zrobił z drewnianego uskoku i zarośli przy ósmej przeszkodzie. Samantha
192
leżała na ziemi i próbowała się podnieść. Potrząsnęła głową, żeby pozbyć się tego, co miała we włosach; zaczęła się podnosić i nagle znieruchomiała. Cullen zaklął. - Jest ranna! - Poważnie ranna? - spytała Erin, przyciskając się do Cullena, żeby lepiej widzieć obraz. - Trudno powiedzieć. - Obserwował, jak Samantha znowu usiłowała się podnieść, aż w końcu jej się udało. Pokuśtykała do Centrala, mocno utykając, i przerzuciła mu lejce przez łeb. - Wydaje mi się, że to kostka. Skręciła albo złamała kostkę. - Ona nie może jechać dalej w takim stanie! - wykrzyknęła Erin. - Ale najwyraźniej ma zamiar - odparł Cullen ponuro, patrząc jak je den z sędziów pomaga jej wsiąść na kasztana. Cullen sam skrzywił się jak z bólu, patrząc na Samanthę, która zmusiła się do wsunięcia zranionej prawej nogi w strzemię. Ekipa remontowa skończyła już naprawiać przeszkodę. Samantha zawróciła Centrala i jeszcze raz kazała mu skakać przez ósemkę. Koń przefrunął nad przeszkodą, jakby jej tam w ogóle nie było. - Co za cholerna baba - wymamrotał Cullen. Miała, przed sobą jeszcze dwadzieścia cztery przeszkody i na pewno z każdym krokiem ból dokuczał jej coraz bardziej. Ale jechała jakby nigdy się nie zraniła. Robiła to wyłącznie ze względu na Centrala. Jakakolwiek zmiana w sposobie jazdy albo w pozycji czy w użyciu nóg do wydawania poleceń mogłaby wprawić w prawdziwą panikę niedoświadczonego konia, startującego pierwszy raz w zawodach na takim zaawansowanym poziomie. Cała grupa w ciszy i napięciu obserwowała Samanthę i Centrala kontynuujących bieg. Central chciał wyhamować przy piętnastej przeszkodzie, którą był długi zygzakowaty płot o zróżnicowanej wysokości, ale Samantha zmusiła go do dalszej jazdy. Przeskoczył trochę niezgrabnie, ale jakoś mu się udało i pogalopował dalej. Labirynt przy szesnastce pokonał jakby to była dla niego najlepsza zabawa, kompletnie nie zwracając uwagi na to, że o mało nie zrzucił Samanthy przy ostatnim, wysokim na metr osiemdziesiąt spadku, który prowadził już do sadzawki. Potem radośnie przebiegł przez wodę, wyskoczył na przeciwległy brzeg i przeskoczył bramkę. Samantha kurczowo trzymała się jego szyi, żeby utrzymać się w siodle. - Nie mogę już dłużej na to patrzeć - powiedziała Erin. Noel objął ją w talii. - Dojedzie do końca i to z niezłym wynikiem. Tylko popatrz. I rzeczywiście, Samantha dojechała na metę wciąż na grzbiecie Centrala ze stu dziewięcioma punktami karnymi: dwadzieścia za zatrzymanie się Centrala przy ósemce, sześćdziesiąt pięć za upadek, plus dwadzieścia cztery za przekroczenie limitu czasowego o sześćdziesiąt sekund. Według wszelkich standardów to był całkiem niezły występ. Nawet niektórzy weterani rozgrywek 193
nie poradzili sobie tak dobrze. Gdyby jutro przyzwoicie wypadła w skokach pokazowych, mogłaby utrzymać się w pierwszej trzydziestce. Ale wątpliwe czy myślała o tym zatrzymując Centrala, biała jak papier z bólu i wyczerpania. Cullen przepchnął się przez dwoje stajennych stojących z Bobbim Craigiem, by dostać się do Samanthy i wziąć ją na ręce prosto z siodła. Tymczasem Merybeth zaprowadziła Centrala na badanie do doktora McClarena. - Co ty wyprawiasz - powiedziała Sam bardzo słabym głosem. - Jeżeli powiesz mi, że możesz stać, zaknebluję cię - poinformował ją, przedzierając się przez grupkę sędziów, jeźdźców i widzów. Kiedy dotarł do fortecy Mackenziech, pod dużą markizę, posadził ją Keenanowi na kolanach. - Wygodnie ci? - zapytał Keenan, uśmiechając się i otoczył ramiona mi jej talię. - Ej! - zaprotestowała. - Musisz siedzieć, a pozostałe krzesła nie są dość mocne, żeby to wy trzymać - oznajmił Cullen ponuro; ukląkł i chwycił jej but. - Nie waż się - ostrzegła go. Ściągnął but jednym płynnym ruchem wiedząc, że Samantha zatkała sobie usta pięścią, żeby nie zawyć z bólu, i że tylko dzięki rękom Keenana nadal tam siedziała. Lekarz był zajęty złamanym nadgarstkiem innego jeźdźca, więc Cullen sam zbadał stopę i kostkę Samanthy kilkoma wprawnymi ruchami, czując jak dygotała z bólu. - I co? - zapytała Erin z niepokojem. - Nie sądzę, żeby noga była złamana - powiedziała, spoglądając na siostrę Morgan. - Jakie jest pani zdanie? Oschła pielęgniarka dokładnie obmacała stopę i kostkę. Sam mocno przyciskała rękę do ust. Badanie sprawiało straszliwy ból, Cullen wiedział coś na ten temat. Skręcił sobie kostkę w biegu przełajowym w międzynarodowych zawodach o złoty puchar, kiedy miał szesnaście lat. - Na pewno niektóre ścięgna są zerwane - zawyrokowała siostra Morgan, kiedy wreszcie skończyła badanie i wyprostowała się. - Ale wątpię, czy to złamanie. Jednak usilnie zalecam prześwietlenie. - Nie teraz - powiedziała krótko Samantha, kiedy podszedł do nich Bobby Craig ze smutkiem w ciemnych oczach. - Zabandażuj ją, Bobby. - Wiedziałem, że to powiesz - powiedział wzdychając i ukląkł, otwierając apteczkę. - Zabandażuj? - wybuchnął Cullen. - Nie masz chyba zamiaru jechać dziś jeszcze raz? - Oczywiście, że mam - rzuciła. - Daj spokój, Sammy - próbowała przekonać ją Erin. - Ledwie uszłaś z życiem z tego biegu. - Wszystko będzie dobrze, wystarczy bandaż - powiedziała stanowczo Samantha.
194
- Słuchaj, ty mały móżdżku - powiedział Cullen, chwytając ją za ramiona. Keenan tylko się przyglądał. - Przyzwoity wynik na trzech koniach jest tak samo zadowalający jak na czterech. Zapewniam cię. Musisz iść do lekarza, zrobić prześwietlenie i fachowo obandażować nogę - bez urazy, Bobby. Musisz też przyjąć leki, dużo leków, jeżeli masz nadzieję usiąść w siodle jutro do skoków pokazowych. - Mogę ci dać jakiś delikatny środek przeciwbólowy - zaproponowała siostra Morgan. - Najwyżej aspirynę - powiedziała Samantha zdecydowanym tonem, pomimo bólu, jaki sprawiał jej Bobby, gdy mocno owijał stopę i kostkę bandażem. - Jestem potrzebna Lark Nessowi i nie zawiodę go. Cullen zbliżył do niej twarz na odległość kilku centymetrów. - Prędzej spotkamy się w piekle, niż pozwolę ci dziś pojechać. Brązowe oczy wbiły w niego tysiąc sztyletów. - Nie masz prawa mi rozkazywać. Zrobię, co będę chciała, a ty nie masz nic do gadania. Jeżeli zechcę jechać na dziesięciu koniach, to pojadę i ty na pewno mnie nie powstrzymasz. Zwichnęłam sobie barki na zawodach w Niemczech siedem lat temu, a mimo to zajęłam pierwsze miejsce. Wiem, na ile mnie stać, Cullenie Mackenzie, a stać mnie na to, żeby pojechać z Nessem za pół godziny. Zejdź mi więc z drogi. Wszyscy przyglądali im się z ogromnym zainteresowaniem, oczekując na wynik. Ani Sam, ani Cullen nawet nie mrugnęli. - Przywiążę cię do poręczy - zagroził. - A ja wyślę cię statkiem do Trójkąta Bermudzkiego - odwarknęła. Rzucił jej piorunujące spojrzenie, a potem się roześmiał, rozładowując napięcie. - Do licha z tobą, Samantho Lark - skapitulował. Pół godziny później galopowała na Nessie w kierunku pierwszej przeszkody na torze przełajowym. - Jeśli skręci sobie kark, nigdy jej nie wybaczę - powiedziała Erin, starając się odwrócić wzrok od siostry, która właśnie skakała przez pierwszą przeszkodę; mimo to nadal patrzyła. - Lepiej sprowadź karetkę na wszelki wypadek - poradził Cullen swojej matce. - No, no. Samantha Fay jest silniejsza niż myślisz - powiedziała cicho Laurel. - Być może - przyznał Cullen. - Ale nie jest tak silna, jak się jej wydaje. Kiedy słuchali sprawozdania radiowego i oglądali relację telewizyjną, żadne z nich nic nie mówiło. Sam wybierała łatwiejsze przejazdy i przeszkody, tracąc cenne sekundy, ale pokonywała je czysto. Dla Cullena czas płynął jak ścieki w mroźny poranek.
195
Wszyscy wstrzymali oddech, gdy Samantha przeprawiała się przez szesnastkę - labirynt z sadzawką. Ranna noga wypadła jej ze strzemienia podczas skoku do wody. Musiała przeprawić się na drugą stronę i wyskoczyć na brzeg bez oparcia dla stopy. Jakimś cudem zdołała utrzymać się w siodle. Jakimś cudem Ness przeskoczył bramkę. Potem pogalopował do siedemnastki. Samantha pochyliła się i trzymając lejce jedną ręką, drugą próbowała chwycić uwolnione strzemię i wcisnąć w nie nogę. Udało jej się to w ostatniej chwili, by przygotować Nessa do skoku przez wóz z sianem. - Musiałem za mocno zabandażować - powiedział Bobby. - Nie - zaprzeczył Cullen, kładąc mu rękę na ramieniu. - Po prostu za bardzo ją boli, żeby mogła kręcić stopą w poszukiwaniu tego przeklętego strzemienia. Serce waliło mu w piersi sprawiając ból. Czuł się tak, jakby miał odbite wszystkie żebra. Bał się. Bał się o Samanthę. Ale gdy nieprzerwanie pokonywała przeszkodę za przeszkodą, strach powoli przerodził się w podziw. Jeszcze nigdy w życiu nie widział biegu przełajowego, który byłby do tego stopnia kontrolowany. Lark Ness nawet nie ważył się zaczerpnąć oddechu bez sygnału od Samanthy. Wybierała dla Nessa taki sposób jazdy, który od niej samej wymagał minimum ruchu. Każdy dojazd do przeszkody i każdy skok stanowiły wzór opanowania. Podczas gdy inne konie ze swymi jeźdźcami szamotały się i szarpały, Ness i Sam byli uosobieniem łagodności. Owszem zbierali punkty karne za opóźnienie w czasie, ale nie tak dużo, jak można by się spodziewać. Bieg, choć w pełni kontrolowany, miał niezłe tempo. Kiedy Samantha i Ness przekroczyli linię mety, uzyskali dobrą ocenę za czysty bieg i tylko cztery i osiem dziesiątych punktu karnego. Ness po wczorajszych występach zajął trzynaste miejsce. Ten bieg mógł mu nawet pomóc w przesunięciu się na wyższą pozycję. - Dziękują losowi, że Samantha nie jest moją przeciwniczką we wszystkich zawodach - wymruczał Noel. - Miałbym znacznie mniej punktów w rocznym podsumowaniu, gdyby tak było. Ale Cullen prawie go nie słyszał. Szedł właśnie do Samanthy i Nessa. Towarzyszyli mu Bobby i Erin, a w ślad za nimi podążyła grupka jeźdźców przemieszanych z widzami. Bobby chwycił uzdę konia i w tym momencie Samantha zaczęła osuwać się z siodła. - Sammy! - krzyknęła Erin. Cullen schwycił ją i zdjął z konia. - Punkty karne za czas? - wyszeptała. - Poniżej pięciu, ty przeklęta wariatko - odpowiedział, kiedy zaczął nieść ją w stronę domu. Poruszyła się nieznacznie w jego ramionach, które mocno ją trzymały. - Ness! Co z Nessem? - Bobby się nim zajął - powiedział Cullen, i zachwiał się na nogach. Sam nie widziała Bobbiego. 196
- Czy z Nessem wszystko w porządku? - zapytała. - Ness ma się dobrze. To materiał na championa. Zanim rozgrywki dobiegną końca, już zdążą się o niego pobić na licytacji. A teraz przestań gadać. - Tak jest - wyszeptała, co przeraziło go bardziej niż jakakolwiek inna reakcja. - Zobaczę, co jej dolega - powiedział lekarz dyżurujący na rozgrywkach, podchodząc do nich. Był kudłatym mężczyzną o wyglądzie lwa i mógł mieć około pięćdziesiątki. - Nie ma potrzeby, doktorze. Niech pan lepiej zostanie tutaj na wypadek, gdyby wydarzyło się coś poważniejszego. - Cóż, proszę mnie wezwać, jeśli okażę się potrzebny - powiedział uprzejmie i odszedł. - Zanieś ją do pokoju gościnnego obok twojej sypialni - zawołała Laurel biegnąc przed nim. - Potrzebujesz pomocy? - zapytał Noel z troską w głosie. Cullen spojrzał na niego z ukosa. - Poradzę sobie. - Szybciej, kobieto! - krzyczał Keenan na siostrę Morgan, która wiozła go do domu na wózku. Cullen poczuł, jak Samantha cała drży i spojrzał w jej bladą twarz, zanim jeszcze zdążyła ją ukryć w jego ramionach. Zobaczył, że z oczu Sam popłynęły łzy. Objęła go rękami za szyję i mocno ściskała. - To tak strasznie boli, Cullen - wyszeptała. - Wiem, kochanie - powiedział miękko. - Wytrzymaj jeszcze troszeczkę. W tej chwili dogoniła ich Whitney w białej letniej sukience. Musiała biec, żeby nadążyć za Cullenem. - Sam, co się stało? - Nic takiego, Whitney. Nie martw się - zdołała wykrztusić kilka słów Sam bardzo cichym głosem. - Cullen, czy wszystko z nią będzie w porządku? - Nie wiem - odpowiedział. Zaniósł Samathę do domu, prosto do pokoju gościnnego. Zobaczył, że Laurel i Margery Thompson, ich gospodyni, zaciągnęły już zasłony, zdjęły kapę z łóżka i przyniosły kilka misek lodu. Kiedy delikatnie kładł Samanthę na łóżku, z jej gardła wydobył się przejmujący szloch, ale natychmiast się opanowała. - Bez lodu, błagam- zażartowała. - Lubię szkocką bez niczego... w największej szklance, jaką macie. - Noga prawdopodobnie spuchła w bucie - powiedział Cullen, nie słuchając jej. - Będę musiał go przeciąć. Zaraz wrócę. - Proszę - powiedziała Laurel wręczając mu sekator, którego używała do swych róż. Uśmiechnęła się, widząc jego zaskoczenie. - Cullen, całe życie spędziłam wśród koni i ludzi mocno z nimi związanych. Wiem, co może być potrzebne. 197
Odwzajemnił jej uśmiech, a potem spojrzał na Samanthę. - Nawet przecięcie buta będzie bolało jak cholera. - Wiem - powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Tnij. Laurel usiadła koło niej na łóżku, przytuliła ją do siebie, a jej puszyste ciało chłonęło krzyk, który wyrwał się z gardła Sam, gdy Cullen zaczął ciąć. - Dlaczego po prostu nie zemdlejesz i nie ułatwisz sobie sprawy? wymamrotał Cullen pod nosem, tnąc dalej czarny but sięgający do łydki. - Niech cię diabli, Cullen, kobiety z rodu Larków nigdy nie mdleją! krzyknęła Samantha. - Nie mdlały nawet w gorsetach ściskających talię do nieprawdopodobnych rozmiarów. - Wtuliła twarz w pierś Laurel, żeby stłumić kolejny skowyt. - Nie mogę na to patrzeć - jęknęła Whitney i wybiegła z pokoju z dłonią przyciśniętą do ust. - No i już - powiedział Cullen, wzdychając z ulgą, kiedy but opadł na podłogę. Szybko zdjął bandaż i przez moment patrzył z przerażeniem na fioletowe ciało, które na skutek opuchlizny podwoiło objętość. - Włóżmy nogę do lodu. Natychmiast - rozkazał. Noel i Margery Thompson szybko zajęli się stopą i kostką Samanthy, pokrywając ją z każdej strony trzydziestocentymetrową warstwą lodu. Samantha dygotała z zimna i bólu, ale nic nie mówiła. Laurel nadal ją trzymała. Siostra Morgan wwiozła Keenana do pokoju. - Co z nią? - zapytał szybko. - Jest przytomna - odparł Cullen. - To skończona wariatka. - Też tak sądzę. - Gdybym był porywczy, zastrzeliłbym tego przeklętego konia powiedział Keenan. - To nie wina Centrala - zaprotestowała Sam słabym głosem i oswobodziła się z ramion Laurel, opadając na trzy miękkie poduszki. - Nie przygotowałam go należycie do tego skoku. - Oto przybywa kawaleria - oznajmiła Erin, wchodząc do pokoju. Prowadziła ze sobą mężczyznę tuż po trzydziestce, ubranego w dżinsy i koszulkę bez rękawów ufarbowaną w nieregularne wzory. Jego ciemne włosy były przewiązane z tyłu rzemykiem i opadały aż do pasa. - A to kto, u diabła? - zapytał Keenan. Erin potraktowała uśmiechem ten brak manier. - To jest pan Joshua Grant, nasz miejscowy majsterklepka od akupunktury. - Akupunktury?! - wykrzyknął Noel. - Dlaczego ktoś mnie po prostu nie zastrzeli i nie skończy z tym raz na zawsze? - jęknęła Samantha. - Cisza - nakazała Erin. - Joshua czyni cuda. Dzięki niemu Emily Barrisford wsiadła na konia po tym jak zwichnęła kolano i lekarze bez 198
względnie zalecili operację. A co więcej, Sammy, on jest twoją jedyną nadzieją na to, żebyś jutro mogła pojechać. Samantha podniosła się na łokciach i popatrzyła na speca od akupunktury. - Jeżeli pomoże mi pan na tyle wyzdrowieć, żebym mogła jutro jeździć, obiecuję, że moje pierwsze dziecko dostanie po panu imię. I drugie też. Joshua uśmiechnął się wesoło i sympatycznie. - Pochlebna opinia będzie wystarczającą nagrodą - powiedział. - Zbadam pani puls, a potem obejrzymy stopę. Uniósł jej rękę i przycisnął kciuk do wewnętrznej części nadgarstka. - Kawaleria zmieniła się trochę od czasów Johna Wayne'a - burknął Noel. - A więc jesteś wielbicielką akupunktury? - zapytał Erin. - Czego jeszcze nie wiem o tobie? - Jestem także zagorzałą zwolenniczką kręgarstwa i masażu terapeutycznego - odparła Erin, nie odrywając oczu od rąk Joshuy. - Na mnie nigdy nie spojrzała z takim zainteresowaniem - poskarżył się Noel Cullenowi. - To dlatego, że nigdy nie trzymałeś w rękach przyszłości jej siostry odparł Cullen. Noel spojrzał na niego. - Dobrnięcie do końca rozgrywek jest aż tak ważne dla Samanthy? - Tak. - I oczywiście nie życzy sobie pomocy tych, którym najbardziej na niej zależy? Cullen przyjrzał mu się uważnie. Bystry gość z tego Francuza. - Absolutnie żadnej. Noel znów popatrzył na Samanthę. - A zatem powinniśmy być wdzięczni, że zechciała łaskawie przyjąć prezent w postaci usług pana Granta. - Mam tylko nadzieję, że on jest tak dobry, jak twierdzi Erin. Okazał się lepszy. Następnego dnia rano, tuż przed ósmą, Cullen podsadził Samanthę na grzbiet Magica. Stopę i kostkę miała tak samo ciasno zabandażowane jak wczoraj, tyle że wróciły już do swoich normalnych rozmiarów, a Sam nawet spokojnie przespała noc w pokoju gościnnym. - To niesamowite, co też oni wyprawiali z igłami i ziołami w dzisiejszych czasach. Cullen i Sam byli bardzo podobnie ubrani. Czarne, lśniące buty, z brązowymi cholewami, białe bryczesy, białe bluzki, kanarkowe kamizelki, oraz czarny prochowiec dla Samanthy, a jasnoczerwony dla Cullena. Sam miała na szyi złoty but na łańcuszku, który dostała od Cullena. Włosy splotła w warkocz, a on związał swoje w kucyk na karku. - Erin będzie poręką i dopilnuje, żeby Joshua podleczył cię po każdej rundzie - zakomunikował.
199
- Zachowujecie się tak, jakbym nie potrafiła zatroszczyć się o siebie sama - zaczęła narzekać, chwytając lejce. Cullen się skrzywił. - W ciągu kilku ostatnich miesięcy dałaś tego liczne dowody. Posłuchaj grzecznie, co mówię, albo odpowiesz przed Erin, mamą, tatą i przede mną. - Dobrze, dobrze. Czy przypadkiem nie masz konia, z którym trzeba zrobić rozgrzewkę? Wycelował palcem prosto w jej nos. - Mówię poważnie, Sam. - No, już dobrze. A teraz przestań martwić się o mnie i zacznij myśleć o swoim biegu. Jesteś na trzecim miejscu, chyba nie chcesz tego zaprzepaścić. - Bez obawy. Będę jechał na lepszym koniu niż Noel Beaumont. Samantha pokręciła głową. - Mężczyźni i współzawodnictwo - zauważyła z pogardą, czym bardzo rozśmieszyła Cullena. - I kto to mówi! Sam uśmiechnęła się zawstydzona. - Cóż, może rzeczywiście powinnam powiedzieć to inaczej - przyznała. Nagle schyliła się i położyła mu rękę na policzku. - Dziękuję ci za wszystko, Cullen. Kiedy Cullen wyjeżdżał ze stajni, nadal czuł ciepło jej ręki na skórze. Whitney, w lawendowych spodniach i żakiecie od Armaniego, pojawiła się nagle obok Magica i położyła rękę na nodze Samanthy. - Sam, jesteś pewna, że powinnaś to zrobić? - Nic mi nie będzie, Whitney - powiedziała Sam uspokajająco. - Nie martw się. - Nie masz żadnych wątpliwości? - Absolutnie. A teraz wracaj na trybuny i obejrzyj światowej klasy pokaz jeździecki w wykonaniu Samanthy Lark. Sam odjechała, a Whitney stała i patrzyła za nią. - Twoja troska jest wzruszająca - powiedziała Erin uszczypliwie, kiedy znalazła się za jej plecami. Whitney odwróciła się i rzuciła jej wściekłe spojrzenie. - To, że ja i Sam nie zgadzamy się co do Cullena, nie oznacza jeszcze, że jej nie kocham albo że nie chcę, by wygrała. Erin skrzyżowała ręce na piersi. - To dlaczego spóźniasz się każdego dnia, chociaż wiesz, że Sam jedzie jako jedna z pierwszych? - Posłuchaj, ty mała ropucho - syknęła Whitney, a na jej policzki wystąpiły różowe plamy. - Sam jest moją przyjaciółką, kocham ją i ona o tym wie. I powiem ci coś jeszcze: mam gdzieś czy ty mi wierzysz, czy nie! Obróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku trybuny. - O, do diabła - bąknęła Erin. 200
- O co chodzi? - zapytał Cullen, podchodząc do niej i obejmując ją ramieniem. - Mogę jeszcze skończyć jako sympatyczka Whitney - powiedziała Erin zgorszona. Cullen zachichotał. - Każdy ma swój krzyż do dźwigania. Dyskretnie podążyli w ślad za rozjuszoną Whitney. Skoki pokazowe były ostatnią konkurencją w trzydniowych rozgrywkach. Obmyślono je tak, by koń wykazał się gibkością, posłuszeństwem i umiejętnością wykonania prawidłowych skoków, a jeździec znajomością swojego konia i kontrolą tempa. Na trasie mogło znajdować się od dwunastu do piętnastu przeszkód, które należało pokonać w ciągu niespełna dziewięćdziesięciu sekund. W przeciwieństwie do zawodów Grand Prix, gdzie wysokość płotków mogła przekraczać metr osiemdziesiąt, w rozgrywkach ta konkurencja zaplanowana była dopiero po wyczerpujących biegach przełajowych, więc wysokość płotków nie mogła przekraczać stu dwudziestu centymetrów dla przeszkód stałych i stu sześćdziesięciu dla żywopłotów. Długość wymaganego skoku mogła dochodzić nawet do trzech i pół metra, o ile koń nie musiał jednocześnie zmagać się z nadmierną wysokością. Bardzo łatwo można było dostać punkty karne. Za strącenie drążka lub innej części przeszkody, umoczenie kopyt w przypadku przeszkody wodnej czy też zahaczenie nimi o białą linię graniczną przed lub za przeszkodą traciło się pięć punktów. Pierwsze zatrzymanie się konia przed skokiem - dziesięć punktów, drugie już dwadzieścia. Trzecie równało się wyłączeniu z konkurencji. Za każdą sekundę, a nawet ułamek sekundy przekraczający określony limit czasu, koń i jeździec zarabiali kolejne punkty karne. Pierwsza runda skoków pokazowych w tych rozgrywkach składała się z piętnastu przeszkód, których wysokość wahała się od stu dwudziestu do stu sześćdziesięciu centymetrów, w tym zabójcza wprost potrójna przeszkoda z numerem jedenastym. Nieciekawa też była ósemka - dwa plastikowe wieloryby, między którymi znajdowała się woda. No i dochodziła jeszcze seria trzech przeszkód, dwunastka, trzynastka i czternastka, które uczestnicy nazwali trzema świnkami. Dwunastka zbudowana była z pudełek wykonanych z żółtej sklejki, przypominających wyglądem słomę. Łączna wysokość wynosiła sto dwadzieścia centymetrów. Najdrobniejsze zawadzenie kopytem strącało przynajmniej jedno pudełko, co oznaczało pięć punktów karnych. Numerem trzynastym oznaczono szeroką, łukowatą przeszkodę, zbudowaną z brązowych drągów, a każdy z nich tylko czekał na okazję, żeby wyśliznąć się z uchwytów. Czternastka, zrobiona z czerwonych bloków ze sklejki, przypominała ceglany mur, który wyłaniał się znienacka po ostrym zakręcie prowadzącym od trzynastki. Koń miał tam dosłownie trzy kroki, żeby się przygotować do skoku i przelecieć nad przeszkodą.
201
Jednym słowem trasa była niesłychanie zdradziecka i od rana punkty karne posypały się jak ulęgałki. Z ponad dziewięćdziesięciu koni tylko dziewięć czysto pokonało przeszkody i dotarło do mety. Wśród nich znajdowały się dwa konie Samanthy. Sam posłusznie poddawała się seansom akupunktury przez całe rano. Ale teraz nie miała na to czasu. W drugiej rundzie sędziowie zredukowali liczbę przeszkód z piętnastu do jedenastu, podwyższyli je i poszerzyli, a wymagany czas skrócili z dziewięćdziesięciu do siedemdziesięciu sekund. Ośmiu finalistów pierwszej rundy stało razem wzdłuż granicy trasy, którą przed chwilą przeszli, a za moment mieli przejechać, i analizowali ją szczegółowo, obmyślając strategię ścinania zakrętów dla oszczędzenia kilku sekund, zastanawiając się nad optymalną liczbą kroków między poszczególnymi przeszkodami, rozplanowując każdą sekundą. - Niezłe gówno - powiedziała Emily Barrisford, czym wywołała uśmiech na wszystkich twarzach. Udało jej się w odpowiedni sposób podsumować ich położenie. - Dlaczego Amerykanie są takimi sadystami? - westchnął Noel, wspinając się z powrotem na swego konia, Chevaliera. - O ile dobrze pamiętam - odparł Cullen, siedząc na grzbiecie Pride'a markiz de Sade był Francuzem. - Ale za to nędznym jeźdźcem - stwierdził Noel. - Bo pewnie nadużywał bata - skomentował Cullen. Samantha wybuchnęła śmiechem, siedząc w siodle na Lark Nessie. - Może się wreszcie zamkniecie. Próbuję się skoncentrować. - A my próbujemy wytrącić cię z równowagi, moja mała - powiedział Noel, uśmiechając się do niej. - Mężczyźni - mruknęła ironicznie Sam i ruszyła w stronę startu. Jechała jako pierwsza, co działało na jej niekorzyść. Gdyby mogła przyjrzeć się, jak radzą sobie inni jeźdźcy w skróconym czasie, pomogłoby jej to w obmyśleniu strategii. Zamiast tego, to oni skorzystają z jej doświadczeń. Lark Ness skakał perfekcyjnie, ale dostali kilka punktów karnych za przekroczenie czasu. Samantha się tym nie przejęła. To był świetny bieg. Ness reagował wspaniale na jej polecenia. Przeszkodą, zwaną szałasem, pokonał śpiewająco i z zapałem popędził dalej. Następne konie zgromadziły od pięciu do piętnastu punktów za niezbyt precyzyjne skoki. Zostało jeszcze pięć koni. - No, kolego - powiedziała Samantha, klepiąc Magica po mocnym brązowym karku. - Sprawdźmy czy dałam ci odpowiednie imię. Musisz dać z siebie wszystko. Magic bezbłędnie pokonał wszystkie przeszkody i skończył bieg o całe cztery sekundy przed wyznaczonym czasem. Rozległy się ogłuszające owacje na trybunach. Samantha nie posiadała się z radości. Jej serce waliło ze szczęścia i z powodu znacznie podwyższonego poziomu adrenaliny. Nie obchodziło jej czy 202
Magic zajął pierwsze, czy piąte miejsce, najważniejsze, że zrobił to, o co go prosiła, a nawet więcej. Każdy znający się na koniach człowiek tak właśnie musiałby to ocenić. Cztery ostatnie konie pojechały też znakomicie. A zatem miejsce zależało teraz od osiągniętego czasu, i w tej kwestii nie było większych wątpliwości. Arianna Shephard wyprzedziła wszystkich o przynajmniej dwie sekundy i to właśnie ona zajęła pierwsze miejsce w konkursie skoków pokazowych. Ale o zwycięstwie w rozgrywkach decydowały wyniki ze wszystkich trzech konkurencji odbywających się w ciągu trzech dni. Srebrna olimpijska medalistka, Karen 0'Connor, z czterdziestoma ośmioma i dwiema dziesiątymi punktu karnego zajęła pierwsze miejsce w tegorocznych rozgrywkach. Drugie miejsce zajął Cullen, mając na koncie pięćdziesiąt i cztery dziesiąte punktu. Noel był trzeci, Samantha z Magikiem czwarta, Emily Barrisford piąta, Arianna Shephard szósta, Sam z Nessem siódma i mąż Karen 0'Connor, David, ósmy. - To dzień cudów - oznajmił Cullen, stojąc przy ogrodzeniu jednego z ringów i słuchając jak spiker odczytuje wyniki. - Drugie miejsce. Bóg wie, jakim cudem zająłem drugie miejsce w moich pierwszych poważnych zawodach po dwunastoletniej przerwie. - Uważam, że to wyłącznie zasługa konia - powiedział Noel. Cullen wybuchnął śmiechem. - No i miałeś przewagę, jako że jesteś miejscowy - kontynuował Noel uśmiechając się. - Przyjedź w przyszłym roku do Paryża i konkuruj ze mną w prawdziwych trzydniowych rozgrywkach. Cullen odwzajemnił jego uśmiech. - Jesteśmy umówieni! Przez prawie godzinę Cullen usiłował przebrnąć przez tłum przyjaciół i rodziny. Wszyscy otoczyli jego i Pride'a, żeby mu pogratulować, wspominali najbardziej spektakularne wydarzenia z rozgrywek. W końcu tłum zaczął topnieć, ludzie się rozchodzili. Erin naradzała się z cudotwórcą, Joshuą Grantem. Keenan i Laurel pośpieszyli czym prędzej do domu, by przygotować uroczyste przyjęcie. Zaproszono na nie Barrisfordów, zwycięzców, sędziów i oficjalnych gości. , Noel zabrał Chevaliera, swego dziewięcioletniego konia, na przejażdżkę na cześć udanego finału zawodów. Miał taki zwyczaj, a poza tym jego koń uwielbiał biegać, była to zatem forma nagrody. - W porządku, John - powiedział Cullen do stajennego, który już sięgał po uzdę Pride'a. - Ja się nim zajmę. A ty idź się napić szampana. - Tak jest - odparł rozpromieniony chłopak. Cullen zaprowadził Pride'a do stajni, zdjął z niego siodło, a potem uzdę. Wstęga za drugie miejsce wciąż przytwierdzona była do jego ubrania. Ze wzruszeniem przyglądał jej się przez chwilę. Później zaniósł siodło i uzdę do
203
magazynku i wrócił z wiadrem pełnym najróżniejszych szczotek i bolców do czyszczenia kopyt. Odgłos czyjegoś płaczu bardzo zaskoczył Cullena. Postawił wiadro na ziemi przed wejściem do boksu i cicho zaczął szukać, skąd dochodzi płacz. Sześć przegród dalej znalazł Samanthę. Nie zdjęła jeszcze jeździeckiego stroju. Mocno ściskała Magica za szyję i płakała tak, jakby jej serce miało zaraz pęknąć. Otworzył drzwi i wszedł do przegrody. - Samantha, kochanie, nie ma powodu do zmartwień - powiedział. Popatrzyła na niego z zaskoczeniem, jej twarz cała była mokra od łez. - To, czego dokonałaś w ciągu trzech ostatnich dni, graniczy z nie możliwością - tłumaczył łagodnie, wycierając jej twarz chusteczką. Rywalizując z bardzo doświadczonymi przeciwnikami sprawiłaś, że twoje cztery żółtodzioby zajęły czwarte, siódme, piętnaste i dwudzieste czwarte miejsce. Nikt oprócz ciebie nie potrafiłby dokonać takiego wyczynu. - Cullen, ty durniu, nie płaczę dlatego, że mi smutno - oznajmiła. - Nie? - zapytał. - Nie - odparła i wzięła jego chusteczkę, żeby wytrzeć nos. - Płaczę, bo jestem szczęśliwa. Rozpiera mnie radość. Cieszę się nieprzytomnie! powiedziała i schowała chusteczkę do własnej kieszeni. - To wręcz nieprawdopodobne, że zmieściłam moje cztery młode konie w pierwszej trzydziestce. To prawdziwy cud! - wykrzyknęła i natychmiast obniżyła głos, gdyż Magic zdecydowanie zaprotestował przeciw takiemu hałasowi. - Nie było realnej szansy, żebym tak dobrze z tego wybrnęła. Zamówienia napływają w takim tempie, że Bobby nie może nadążyć. Matthew Barrisford walczył o Magica i Florę na licytacji i wygrał. Wypisał czek bez mrugnięcia okiem. Nie rozumiesz? Sukces w rozgrywkach oznacza koniec moich kłopotów. W następnym miesiącu spłacę cały dług w banku! Cullen wydał okrzyk radości, chwycił Samanthę i okręcił ją kilka razy, a ona, trzymając go za szyję, śmiała się na całe gardło i nie mogła przestać... Nagle zaczęła szlochać. Zdziwiony Cullen postawił ją z powrotem na ziemi i przyglądał jej się uważnie. - Jak on mógł? - spytała i Cullen zrozumiał, że tym razem płakała ze złości. - Jak on mógł narazić mnie na pięć lat piekła? Mój własny ojciec! Jak mógł roztrwonić Skylark i zostawić mnie z tym bałaganem. Jak śmiał potraktować całą historię naszej rodziny, jej miłość, nadludzki wysiłek i marzenia jak zwykłe gówno? I dlaczego mama go nie powstrzymała? Przecież miała głowę na karku, do diabła! Wystarczyłoby jedno jej słowo i farma nigdy nie stanęłaby przed takim śmiertelnym zagrożeniem! Och, niech to szlag! powiedziała i walnęła pięścią w ścianę. - Już dobrze, Sam - próbował ją uspokoić. - Nie, wcale nie jest dobrze! - krzyknęła. - Nie powinnam wściekać się na nich. Oni nie żyją! 204
- To, że nie żyją, nie znaczy, że za życia się nie mylili. Wstrząsnął nią dreszcz. - Kiedy byłam dzieckiem, marzyłam o dniu, w którym sama zacznę prowadzić Skylark. Oni obrócili to marzenie w koszmar, Cullen. Moi właśni rodzice. Zasłużyłam na lepszą schedę, naprawdę. - Wiem -powiedział niemal czule, ujmując w dłonie jej napiętą twarz. Ale wreszcie doczekałaś się zasłużonej spuścizny. Sama ją sobie stworzyłaś, na przekór im. Na przekór bankom i wierzycielom. Mimo prawie nierealnej szansy na wygraną. Odniosłaś sukces, który położył kres twoim problemom. Może powinnaś potraktować dzisiejszy dzień jako koniec koszmaru i początek objęcia w faktyczne posiadanie swojego dziedzictwa? Zdawało się, że Sam zaraz się rozpadnie w kawałki, kiedy łzy znów zaczęły zalewać jej twarz i spływały między palcami. - P-p-przepraszam - mówiła przez łzy. - Nie mogę s-s-się opanować. Powietrze ze świstem wydobyło się z płuc Cullena. Przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. - Popłacz sobie - powiedział. - To ci dobrze zrobi. Jego słowa sprawiły, że rozpłakała się jeszcze bardziej. - Tak się śmiertelnie bałam! - Wiem - wymruczał miękko. - Wiem. Głaskał ją po miedzianych włosach i po plecach, dając jej czas na wylanie z siebie łez, choć zdawało się, że nigdy nie przestaną płynąć. Nie powinien być taki zaskoczony. Po pięciu latach męczarni stres i przepracowanie w końcu ją przytłoczyły, ponieważ nie musiała już dłużej z nimi walczyć. Skrywane latami uczucia w końcu ją dopadły. Płakała w jego objęciach. Trzymała się go kurczowo, a on szeptał słowa pocieszenia wprost do delikatnego ucha, które znalazło się bardzo blisko jego warg. Wreszcie pocałował ją w to ucho, w czubek głowy, w skroń, w policzek i... Usta miała miękkie i słone od łez, które teraz płynęły na jego wargi. Nigdy nie czuł nic podobnie wspaniałego. Odsunęła się lekko, czym go przestraszyła. Chciał zaprotestować, ale dostrzegł w oczach Samanthy strach przemieszany z pożądaniem. Patrzył i widział prawdę. Nagły zawrót głowy pochylił go bardzo blisko ku jej twarzy i znów ją pocałował. Wargi Cullena były twarde, pożądliwe, chciały dostać wszystko, czego pragnęła jego dusza. Sam jęknęła, objęła go rękoma i przywarła do niego całym ciałem, nie zostawiając żadnej szparki. Jej usta w zetknięciu z nim były rozpalone, zachłanne i rozkoszne. Cullen wsunął język między te rozgorączkowane wargi i mruknął, zachwycony odważną pieszczotą i podniecającym drżeniem Samanthy. Tysiące słów wypełniało jego umysł; nie miały jeszcze ostatecznej formy i były nie poskładane, ale chciały wyrazić to, co dla niego najważniejsze. Pragnął powiedzieć jej tak wiele.
205
Nagle Samantha wyrwała się z jego ramion. Odsunęła się, a jej pierś falowała, zachłannie chwytając powietrze. Dłoń przycisnęła do ust, a brązowe oczy na tle bladej twarzy wydawały się monstrualnie wielkie. - P-p-przepraszam! - wyjąkała. - To moja wina. Nie wiem, dlaczego... Obiecuję, że to się już nie powtórzy. - Samantho - powiedział, robiąc krok w jej stronę. - To znaczy... przecież nie ma tu Whitney. Nie ma powodu, aby robić przedstawienie - wybełkotała i oparła się o drzwi. - Proszę, nie patrz na mnie w ten sposób. Czuję się wystarczająco okropnie. Jak mogłam zrobić takie głupstwo! Naprawdę powinnam sobie kogoś poszukać. Przepraszam, Cullen. Wyszła z boksu i zaczęła biec. - Samantho! - zawołał za nią, ale się nie zatrzymała. Nie zwracała uwagi na zerwane ścięgna. Uciekała ze stajni i od niego najszybciej jak potrafiła. Cullen stał w chłodnym cieniu, patrzył za nią i rozmyślał.
Rozdział szesnasty Rozgrywki jeździeckie Mackeziech zawsze przypadały na środę, czwartek i piątek, żeby wszyscy mogli się bawić przez cały weekend. To był jeden z powodów, dla których cieszyły się taką popularnością. Samantha kilka razy dziennie przeklinała zamiłowanie Mackenziech do zabawy, bo przez nie unikanie Cullena i ukrywanie poczucia winy oraz wstydu stało się prawie niemożliwe. Ze względu na swoją kostkę musiała przesiedzieć całe piątkowe przyjęcie. Na szczęście udało jej się zmusić Erin, Whitney, Emily Barrisford, Matthew Barrisforda, Noela i Kaspara Reinharta do siedzenia przy niej na zmiany, żeby nie dać Cullenowi szansy nawiązania rozmowy. Przez część soboty ukrywała się w gabinecie z Bobbim Craigiem, sprawdzając zamówienia na kupno koni, a potem zamknęła się w swoim pokoju twierdząc, że musi odpocząć. W sobotni wieczór za sprawą Joshuy Granta poczyniła taki postęp, że mogła już chodzić podpierając się jedną kulą z prawej strony. Tak więc kuśtykała cały wieczór od pokoju do pokoju i od jednej grupki gości do drugiej, ani razu nie zbliżając się do Cullena. Do domu wróciła wyczerpana, ale bezpieczna. Podczas niedzielnego obiadu przykleiła się do Kaspara Reinharta, który zajął jedenaste miejsce w rozgrywkach i udawała, że jest szczęśliwa wspominając stare czasy. Ale doskonale wiedziała, że Cullen patrzy na nią, a właściwie gapi się z drugiego końca pokoju. Niestety, tak bardzo pochłonęło ją udawanie zadowolenia z pogawędki z Kasparem, że nie zauważyła, kiedy wszyscy goście skończyli jeść i wynieśli się z jadalni. Wreszcie Kaspar przeprosił ją i poszedł wzywany przez Emily Barrisford.
206
W tym momencie uświadomiła sobie, że nie chroni już jej towarzystwo innych osób. Wstała i także chciała opuścić pokój, ale było za późno. Cullen dopadł ją w kącie jadalni. - Musimy porozmawiać - oznajmił, skutecznie blokując każdy ruch w stroną drzwi. Miała suche wargi. W nadgarstkach czuła łomotanie pulsu, a mózg uległ kompletnemu paraliżowi. I oto niespodziewanie nadeszła pomoc. - Wybaczcie - powiedział Noel, wchodząc do pokoju. Z jakiegoś powodu miał na sobie frak i białą muchę. - Wasza obecność jest niezbędna gdzie indziej. - Przepraszam - powiedziała radośnie Sam do Cullena. - Muszę iść. Cullen chwycił ją za rękę i przytrzymał w miejscu. - Nic z tego. - Chodźcie, chodźcie, przyjaciele - ponaglił ich Noel, po czym wszedł między nich i każde wziął pod rękę. - Gwarantuję wam, że nie chcielibyście tego przegapić. - Beaumont, przeszkadzasz nam - poinformował go Cullen, - Cokolwiek masz do powiedzenia uroczej Samancie, możesz zrobić to później - zapewnił go Noel, prowadząc ich przez duży hol do salonu. - Proszę, usiądź tutaj - rzekł do Cullena, popychając go na podwójną sofkę obitą złotą satyną, obok Laurel. Koło sofki na swoim wózku inwalidzkim siedział Keenan. A ty, moja mała - powiedział do Sam, ciągnąc ją w stronę delikatnego, białozłotego krzesła obok Whitney - usiądź tutaj. Samantha rozejrzała się po pokoju. Barrisfordowie siedzieli z tyłu za nią i za Whitney. Reszta z trzydziestu zaproszonych na obiad gości rozproszyła się po pokoju, rozsiadając się na wolnych krzesłach, sofach i kanapach. Samantha spostrzegła, że nawet Calida i Bobby są obecni. - Co tu się dzieje, Noel? - zapytała. Noel zrobił świętoszkowatą minę. - Za moment wezmę ślub z twoją siostrą. Naturalnie pomyślałem, że chciałabyś na nim być. Samantha odniosła wrażenie, że ziemia rozstępuje się pod stopami. Opanowała się trochę, kiedy do pokoju weszła Erin ubrana w obcisłą sukienkę z białej satyny. Brązowe włosy miała upięte w elegancki kok. Przyszła obwieścić, że nadjechała sędzina i że chyba przedstawienie dojdzie do skutku. - Naprawdę zamierzasz wyjść za Noela? - spytała Sam. Erin udała urażoną. - Oczywiście. Nie sądzisz chyba, że wcisnęłam się w tę kieckę dla kawału. Proszę wejść, pani sędzio Parker. Zna pani chyba większość ważniejszych „aktorów". Sędzia Parker, niska, wyraźnie czymś rozbawiona kobieta po czterdziestce, wkroczyła do pokoju zadowolona, że będzie kluczową postacią zaimprowizowanego widowiska.
207
- Oczywiście, że znam - powiedziała miękkim, przeciągłym głosem. Panie Mackenzie, cieszę się, że widzę pana w tak doskonałej formie. Proszę się nie martwić, pani Mackenzie, pokój wygląda uroczo, nie trzeba nic zmieniać. A panią zapewniam, panno Lark - zwróciła się do Samanthy - że udzielam najbardziej wytwornych ślubów w całej Wirginii. - O ile te śluby są wiążące, może pani to zrobić w dowolnym stylu powiedział Noel, prowadząc ją w koniec pokoju. - O mój Boże! - Głośno i żałośnie jęknął Cullen. - Ten człowiek ma zostać moim sąsiadem! - Sammy, będziesz świadkiem - oznajmiła Erin. - Do diabła, jasne, że będę - powiedziała Sam, kuśtykając do Erin w swojej brzoskwiniowej jedwabnej sukience. - Keenan, odprowadzisz mnie do pana młodego? - To dla mnie zaszczyt - zapewnił ją Keenan i podjechał do niej na wózku. - Już widzę nagłówki w kronikach towarzyskich: „Dwie kuternogi i panna młoda". Erin wybuchnęła śmiechem. - Przestań. I bez tego ciężko mi oddychać w tej sukience. Laurel, potrzebny mi ktoś, kto z żalu nade mną uroni kilka łez. - To - oświadczyła Laurel, muskając oczy chusteczką - dla mnie żaden problem. Muzyka. Nie mamy muzyki! - Już mamy - powiedziała Whitney i usiadła do pianina w rogu pokoju. - Będziesz moim drużbą? - spytał Noel Cullena. - Obiecuję, że odwdzięczę ci się tym samym. Cullen poklepał go po ramieniu. - Wiem, że robisz to z grzeczności, Noel. Z wielką radością stanę u twego boku podczas tej chwilowej utraty władz umysłowych. - Ejże! - zaprotestowała Erin. - Małżeństwo ze mną to najmądrzejsza rzecz, jaką może zrobić mężczyzna. - Z tym, że to ja pierwszy na to wpadłem - przypomniał jej Noel. - Ale czy on spełnia intelektualne i seksualne wymogi, jakimi powinien odznaczać się kandydat na męża? - Sam spytała Erin. - A cóż to za wymogi? - zapytał Noel uprzejmie. Samantha poklepała go po policzku. - To sprawy między dziewczynami. Noel pocałował ją w rękę i powiedział: - Myślę, że będę cię lubił jako szwagierkę. - Wystarczy jak będziesz dobry dla niej - stwierdziła Sam. - To nie ulega wątpliwości - zapewnił ją. - Uspokoiłeś mnie trochę - oznajmiła Erin. - Czy możemy iść? Keenan roześmiał się na swoim wózku. - Dobrze - powiedziała Erin wesoło. Palcem wskazała na Whitney. – 208
Zaczynaj! Whitney zagrała marsza weselnego w rytmie boogie-woogie, czym rozśmieszyła wszystkich do łez, włączając młodą parę. Sędzia Parker odprawiła prostą, elegancką ceremonię. Trwała ona dziesięć minut i zakończyła się pocałunkiem między nowożeńcami, który trwał mniej więcej tyle samo. Williams, Rose Stewart i Margery Thompson, poinformowani na kilka minut przed ślubem o konieczności przygotowania przyjęcia, wwieźli właśnie wózek z szampanem, musem łososiowym i plackiem jabłkowym. Samantha stała przez chwilę w pobliżu miejsca, gdzie młodzi złożyli śluby, i upajała się tą chwilą. Calida, Bobby i Miguel złożyli już gratulacje państwu młodym i zaczęli ucztować. Laurel opłakiwała utratę panieństwa Erin, Cullen najprawdopodobniej groził nowemu sąsiadowi wiwisekcją w razie, gdyby skrzywdził swoją żonę, a Keenan wciskał kieliszek szampana w rękę siostry Morgan. Matthew Barrisford, otoczony przez Kaspara Reinharta, Ariannę Shephard i pięciu innych uczestników rozgrywek, raczył ich opowieściami o swoim ślubie w czasie wielkiego kryzysu. Whitney i Missy Barrisford stały razem i najprawdopodobniej krytykowały sukienkę Erin. Goście rozmawiali głośno i śmiali się. Wszystkim trochę kręciło się w głowach częściowo za sprawą wypitego szampana, a częściowo pod wpływem młodej pary, której miłość była najwyraźniej zaraźliwa. - Szampana, panno Lark? - spytał Williams, z trudem powstrzymywanym uśmiechem na twarzy. - Jak najbardziej - odparła Sam i wzięła kieliszek od Williamsa, puszczając do niego oko. Williams odwzajemnił się zmrużeniem powieki i poszedł proponować drinki pozostałym gościom. Samantha wodziła wzrokiem po pokoju i nagle zatrzymała go na Whitney. Jej piękna maska opadła na jedną sekundę. Wglądała na załamaną. No tak, pomyślała Sam, Whitney musi być bardzo wstrząśnięta po utracie Noela, którego do tej pory uważała za swojego najgorętszego wielbiciela. Sam nie miała cienia wątpliwości co do tego. Ten ślub uraził dumę Whitney i poważnie nadwątlił jej pewność siebie. Była w tym momencie zupełnie bezbronna i Sam postanowiła to wykorzystać. Jedno odpowiednie posunięcie i może uda jej się zmienić postawę Whitney. Zamiast niechętnej wszelkim kompromisom narzeczonej, stanie się uległą żoną. Sam miała zamiar odwzajemnić się swojej przyjaciółce, którą przecież kochała, za cały ból, jaki jej sprawiła Wielkim Spiskiem. Równie ważna była miłość Cullena do Whitney. On jej pragnął, a Sam chciała mu pomóc zdobyć kobietę, bez której czułby się nieszczęśliwy. Poza tym należała mu się rekompensata za ten wulkaniczny pocałunek w stajni w piątek rano. Jedyne, co musiała teraz zrobić, to reaktywować Wielki Spisek, a za godzinę Whitney sama oświadczy się Cullenowi. Sam była o tym przekonana. 209
Nieznacznie kulejąc ruszyła w stroną Mackenziech i Beaumontów, którzy stali z sędzią Parker w końcu pokoju. - To wszystko stało się tak nagle - ubolewała Laurel. - O tak - powiedział Noel, patrząc z uwielbieniem na swoją żonę, która usiadła na poręczy wózka Keenana. - Miłość od pierwszego wejrzenia była bardzo nagła, ale do małżeństwa namawiałem ją całą wieczność. - Gryzła i drapała, co? - spytał Cullen z porozumiewawczym uśmieszkiem. - Ostrzegano mnie, że kobiety z rodu Larków są groźne - powiedziała Noel z westchnieniem. - Moją miłość i pocałunki przyjmowała ze spokojem, ale nie oświadczyny? - Co cię w końcu przekonało? - spytała siostrę Samantha. - Mój mąż potrafi być bardzo przekonujący - powiedziała Erin z szelmowskim uśmieszkiem, czym sprawiła, że Noel się zaczerwienił. - A gdzie zamieszkacie? - spytał Keenan, obejmując Erin swym opiekuńczym ramieniem. Niebieskie oczy popatrzyły piorunująco na pana młodego. - W Skylark jest siostra Erin. Sam ulokowała tu swoje ambicje. - Zdążyłem zauważyć - powiedział łagodnie Noel. - Niedawno udało mi się wynegocjować przystępną cenę farmy Cormac Park, która graniczy z posiadłością Barrisfordów. Będziemy tam mieszkać w czasie trwania sezonu koncertowego, a przez drugą połowę roku na mojej farmie we Francji. - Wspaniale! - powiedziała Sam. - Dopiero cię odzyskałam i nie chcę cię znowu stracić. - Nie obawiaj się. Od tej pory nie spuszczę z ciebie oka. Ale dziś wieczorem lecimy do Francji - uprzedziła Erin siostrę. - Spędzimy tam miesiąc miodowy i Noel przedstawi mnie swojej rodzinie. Wrócimy za dwa tygodnie. - Do tego czasu dom zostanie odnowiony według naszych gustów, zacznie się sezon koncertowy, a nasze pożycie małżeńskie będzie już jakiś czas płynęło bez przeszkód - dokończył Noel. - Z łatwością mógłbym cię znowu znienawidzić - powiedział Cullen ze wstrętem. - Dlaczego twoje życie miłosne układa się tak gładko, gdy tymczasem moje ... - Gładko?! - wykrzyknął Noel. - Odrzucała moje oświadczyny dziewięć razy. Dziewięć! - Myślałam, że chodzi mu tylko o nic nie znaczące uganianie się za mną, a ponieważ lubiłam jego towarzystwo, robiłam tylko tyle, żeby nadal chciał za mną biegać. - Ale potem się przekonała - stwierdził Noel, kiedy Erin zeszła z poręczy wózka Keenana i wtuliła się w jego ramiona. - O tak - powiedziała i uśmiechnęła się do męża rozanielona. - To był uroczy ślub - powiedziała Laurel, uśmiechając się przez łzy mimo że nie ruszyłam nawet palcem, aby do niego doszło.
210
Samantha, w pełni świadoma, że Whitney na nich patrzy, zarzuciła Cullenowi rękę na szyję i uwiesiła się na nim. - My też powinniśmy zaplanować nasz nadchodzący ślub. Wydaje mi się, że najlepiej zrobimy, urządzając przyjęcie w ogrodzie. Będzie więcej miejsca dla gości i... Cullen kompletnie ją zaskoczył, zdejmując jej rękę ze swojej szyi. - Wybaczcie nam na chwilę - powiedział do obecnych, chwycił ją mocno za nadgarstek i dosłownie wywlókł z pokoju. - Cullen, co ty wyprawiasz! Przestań! To boli! - krzyczała, ale on nie zwracał uwagi na jej wrzaski. Zaciągnął ją do gabinetu w drugiej części domu, gdzie teraz mieściło się jego biuro. Trzasnął drzwiami, zamknął je na klucz i rzucił ją na środek pokoju. - Co, u diabła, to wszystko miało znaczyć? - spytał, paraliżując ją spojrzeniem i łapiąc się pod boki. Sam nie miała pojęcia, co go tak rozwścieczyło. - Powrót do Wielkiego Spisku, rzecz jasna. - Co?! - Cullen, powinieneś był widzieć minę Whitney. Ten ślub kompletnie wyprowadził ją z równowagi. To doskonała okazja, żeby zmusić ją do kompromisu nie tylko w kwestii stylu życia, ale i do padnięcia w twoje ramiona raz na zawsze. Potrzeba jej jakiegoś bodźca, i o to właśnie mi chodziło. Lekkie ukłucie zazdrości i prawdopodobnie zaręczyłbyś się przed upływem godziny. - Rozumiem - Cullen wolno zbliżał się do niej. Nagle wydał jej się bardzo niebezpieczny, bardzo duży i obezwładniający. Po raz pierwszy w swoim życiu naprawdę bała się Cullena. - Na przyszłość - powiedział, zatrzymując się niecałe trzydzieści centymetrów przed nią - proponuję, żebyś konsultowała ze mną swoje plany, zanim zaczniesz układać mi życie. Serce Samanthy waliło wściekle w piersi. Trudno jej było oddychać, nie mówiąc o myśleniu. - Przepraszam. Boże, nigdy w życiu nie czuła się tak bardzo świadoma bliskości drugiej istoty ludzkiej. Porażało ją gorąco buchające od niego, zapach piżmowej wody kolońskiej, słyszała każdy nierówny oddech, widziała każdy na pięty mięsień pod białą luźną koszulą. - Ja tylko chciałam pomóc - wyszeptała. - Są na to inne sposoby. Kiedy spojrzała w jego szare oczy, rzucające roziskrzone błyskawice, serce podeszło jej do gardła i waliło jak opętane, hamując dopływ tlenu do płuc i krwi do mózgu. Nagle coś pociągnęło ją i zanurzyło w odmęty najgłębszych i najprawdziwszych uczuć. Poczuła je z tak wielką siłą i klarownością, że aż się przeraziła. Prawda wypływała z głębi jej jestestwa i przenikała do serca, które gorączkowo tłukło się w jej piersi. Kocham cię, ko cham cię, kocham cię, 211
kocham cię, wszystko w niej śpiewało, ale tylko jedno, jedyne słowo wykradło się z jej ust na zewnątrz. - Cullen - powiedziała z bardzo, bardzo daleka, kiedy zaczęła tonąć w jego cieple, zapachu, oddechu i ramionach. Odnalazła jego wargi. Niespodziewana fala ciepła, zawrotów głowy i nienasyconego pragnienia coraz dotkliwiej trawiącego jej wnętrze kazała wstrzymać oddech. Kiedy w końcu ich języki się odnalazły, ciało Samanthy rozedrgało się w objęciach Cullena. Sam uwolniła wargi z pocałunku i językiem zaczęła szukać blizny na jego policzku. Cullen był zupełnie spokojny. Sam składała miękkie pocałunki począwszy od kącika ust w górę blizny, a potem usłyszała swoje imię wydobywające się z ust Cullena. Delikatnie ssała białą, cienką szramę, zbliżając się z powrotem do jego warg. Jęk Cullena rozbrzmiał w głowie Sam, kiedy wziął w dłonie jej pośladki i zaczął je ugniatać, przyciskając ją mocno do swego twardego, rozpalonego ciała. Krzyknęła, bo w jej wnętrzu zaczęły narastać ból i nienasycenie, i zawładnęły nią, stając się torturą. Nie zdawała sobie nawet sprawy, że podarła mu koszulę, dopóki nie poczuła pod ręką gęstych włosów na jego klatce piersiowej. Usta Sam po omacku szukały twardej brodawki, aż w końcu ją znalazły, a wtedy jego jęk rozległ się w każdym zakamarku jej ciała. Och, tak strasznie pragnęła zaspokoić wreszcie tę bolesną żądzę i nasycić się jego gorącem, zapachem i smakiem. Zdawało jej się, że nic nie istnieje poza tym pokojem, że w całym wszechświecie nie ma nikogo poza nimi. Istniał tylko ten mężczyzna, którego kochała miłością niezmierzoną. Jej wargi sięgnęły po drugą brodawkę i Samantha poczuła spazm wstrząsający jego ciałem, usłyszała jęk rozkoszy. Drżące palce Cullena przemknęły po jej rozpuszczonych włosach, a potem nagle ujął w dłonie głowę Sam i z powrotem przyciągnął jej usta do swoich. Jeszcze nikomu nigdy nie czuła się oddana tak bezgranicznie. Jego usta domagały się jej z dzikością i wilgotnym rozgorączkowaniem, kiedy ssał ją, coraz mocniej i głębiej. Jego język wdarł się w nią dynamicznie, a biodra falowały rytmicznie zapraszając Sam do tego samego tańca, aż doprowadził ją do takiego stanu, że o mało nie rozpadła się z palącego pożądania. Zaczął ssać, wręcz pożerać skórę na jej szyi, jednocześnie rozsuwając zamek z tyłu sukienki, a potem osunął się w dół częściowo odsłoniętego ciała Sam. Żar jego dłoni sprawił, że cała pokryła się gęsią skórką. - Tak - powiedziała z wdzięcznością. Jej ręce toczyły walkę z paskiem przy jego spodniach, i kiedy go odpięła, zsunęła je na podłogę. Był twardy, gorący i rozedrgany w jej dłoniach. Poczuła jak przeszył go dreszcz pod jej dotykiem i usłyszała, jak Cullen z jękiem wyszeptał jej imię. - Samantha. Wiedziała, że musi do niego należeć. Upadła na kolana i gładząc ciało Cullena szeptała jego imię. Kiedy sięgnęła po niego ustami, jej uszy wypełnił
212
chrapliwy okrzyk podniecenia. Zaczęła ssać, rozkoszując się tym gorącem smakiem i bliskością. - Nie! - krzyknęła na znak protestu, kiedy Cullen niespodziewanie pociągnął ją do góry. - O, tak - wykrztusiła, gdy zsunął cieniutkie ramiączka sukienki i zrzucił ją na podłogę. Nie miała na sobie nic prócz skąpych fig. Stała rozebrana, mocno przywierając do jego ciała. - Tak - wyszeptała, znowu upojona. Jej ręce wędrowały po jego szerokim, gorącym torsie, plecach i napiętych pośladkach. Mocno przywierała do niego swoimi ciężkimi, obolałymi piersiami. Ich uda i biodra były złączone i poruszały się we wspólnym, jednostajnym rytmie. Łomot jego serca wpadał wprost do jej ucha, ręce błąkały się po ciele, a usta szeptały jak bardzo jej pragnie i na ile sposobów chciałby ją posiąść. W końcu Sam nie mogła już opanować drżenia, pociągnęła go na podłogę i kazała mu robić to wszystko, a kiedy skończy, zacząć od nowa. Oboje odchodzili od zmysłów, błagając o litość, aż płomienie pożądania zaczęły trawić ich na popiół. - O, tak- wymruczał Cullen, układając ją na miękkim, chińskim dywanie. Jedna ręką podparł się, by nie przygnieść Samanthy swoim ciężarem. Jego język i zęby drażniły jej ucho, a druga ręka gładziła niecierpliwie udo. - Daj mi wszystko, czego pragnę. - C-c-cullen - jęknęła, kiedy jego ręka powędrowała do jednej z jej piersi, która pod wpływem dotyku zrobiła się jeszcze cięższa i bardziej obolała. Językiem zaczął na przemian drażnić i łagodnie pieścić jej twardą, wrażliwą brodawkę, aż przeszedł do gwałtownego ssania. Ciało Sam wygięło się pod nim i zaczęła wydawać bezładne okrzyki. Jej gładkie nogi uderzały o owłosione nogi Cullena, utkwione między udami. Cullen powędrował ustami do drugiej brodawki, i znów jej ciało wygięło się w niekontrolowany sposób, a palce niespokojnie targały jasne włosy i przyciskały jego głowę do piersi. Samantha zadrżała pod wpływem narastającego podniecenia. Podniósł głowę i uśmiechnął się do niej. - Ostrzegam, że będę bezlitosny. Dziewczyna jęknęła głęboko. Ręce i usta Cullena zsunęły się w dół. - Powinnaś nabrać trochę ciała w tym miejscu - powiedział, ssąc skórę jej biodra. - I w tym - przesunął usta na wklęsły brzuch. - I w tym - dodał, przenosząc się na wewnętrzną stronę uda. - Co tylko zechcesz! - obiecała. Zdjął sandały z nóg Sam i rzucił je za siebie, uniósł zabandażowaną stopę i zaczął muskać ustami jej wewnętrzną stronę oraz zaskakująco wrażliwe palce. Potem ssał je delikatnie. Ta nieoczekiwana rozkosz sprawiła, że Samantha zaczęła się wić jak wąż. Uśmiechając się, wsunął dłonie pod jej pośladki, unosząc ją nieco do góry. 213
- Cudownie - powiedział. Językiem drażnił i pieścił delikatne miejsca, aż do chwili, kiedy jej ciało stężało, a z ust wydobył się urywany okrzyk. Sam była wstrząśnięta szybkością i siłą orgazmu. Jego palce wbiły się na chwilę w gładkie pośladki. - Co za namiętność - stwierdził z uznaniem. Potem znów ssał, tym razem mocno i gwałtownie, bez litości, tak jak obiecał. Samantha wiła się w nie mającej końca serii orgazmów, z których każdy był coraz silniejszy, aż w końcu czuła, że zupełnie straciła zmysły i jest kompletnie bezbronna. Obiema rękami chwyciła jego głowę i przyciągnęła do góry. Na wpół siedząc zwarła się z nim w gorącym pocałunku. Nie wiedziała już, gdzie jest granica między ich ciałami, miała wrażenie, że stanowią jedność. Cullen odchylił się lekko i z uśmiechem zapytał: - Czyżbyś błagała o litość? Powoli pokręciła przecząco głową. Dla Samanthy czas się zatrzymał, a ściany pokoju rozpłynęły się w otchłani pożądania. - Nie - zaprzeczyła miękko. - Chcę jeszcze. Chcę, żebyś uwolnił mnie od tego przeklętego bólu, który narasta w każdej sekundzie, kiedy nie ma cię we mnie. - Pokaż, gdzie cię boli - powiedział z pożądliwym uśmiechem. Chwyciła go obiema rękami, rozkoszując się widokiem jego oczu, które pociemniały pod wpływem jej dotyku. - Tutaj - wymruczała Sam i wygięła się, przyciągając go ku sobie. Udało jej się uśpić jego czujność i z okrzykiem zaskoczenia zaczął drżeć w jej ramionach. Osunęła się na podłogę i pociągnęła go za sobą, przyciskając coraz mocniej do siebie, do utraty tchu. - O... mój... Boże - jęknęła, rozwierając się na jego powitanie. Ręka Cullena mocno drżała, kiedy palcami pogładził ją po twarzy. - Teraz lepiej? - O, tak - odparła ze zdumionym uśmiechem. Wycofał się z niej prawie do końca, a potem bardzo wolno, zbyt wolno powrócił na miejsce. - A teraz? - Jesteś na dobrej drodze - oznajmiła, słysząc szum krwi w uszach. - Chciałem się tylko upewnić - powiedział i znów się wycofał. Kiedy niecierpliwie chciała przyciągnąć go do siebie, przecząco pokręcił głową. - Niektóre naturalne leki wymagają odpowiedniego dawkowania. A potem wszedł w nią, gwałtownie i głęboko. Sam krzyknęła i przywarła do niego mocno, prawie płacząc i błogosławiąc w myślach to zjednoczenie. - O tak - wyszeptała. - Teraz dużo lepiej. I rzeczywiście było lepiej. Wchodził w nią głębokimi, rytmicznymi ruchami, które zapierały jej dech w piersi i odbierały rozum, a jego szare spojrzenie kompletnie ją zniewoliło. Ale jednocześnie łączyło ją z nim na wiele sposobów, o których istnieniu nie miała nawet pojęcia i odkrywało sekretne 214
zakamarki osobowości, których nawet nie przeczuwała. Każdym ruchem dopełniał gnieżdżący się w niej ból, a jednocześnie miarowymi uderzeniami burzył mur, za którym skryła się dawno temu. Z każdym ruchem coraz bardziej pragnęła, by mur całkowicie legł w gruzach i odsłonił wszystko, co znajdowało się poza nim. Chciała podarować Cullenowi to, co miała do zaoferowania, choć sama nie wiedziała do końca, ile tego jest. Wiedziała tylko, że popada w coraz większe szaleństwo i gorączkę narastającą w niej. Potem przywarła do niego, próbując wessać go jeszcze mocniej i głębiej. Jego urywane jęki tylko wzmagały jej zmysłowe pragnienie. Kiedy nagle Cullen podniósł ją do góry w swoich ramionach, nie mogła prawie oddychać. Obejmowała go udami, a on siedział na piętach, zachłannie próbując zagarnąć rękami jej plecy. Jego wargi nieustannie szukały jej warg, spijając z nich rozkosz. Samantha wiła się w jego objęciach. Potem chwycił ją za włosy i odciągnął jej głowę. - Twoja kolej - powiedział. Opadła na jego usta, wypełniając go całego swoim jękiem. Potem zaczęła się poruszać, chłonąć go coraz głębiej i głębiej w siebie. W jej gardle wzbierał płacz. Cullen zniżył głowę i znów ssał jej brodawki, ściągając na nią kolejną falę płomiennego upojenia. W jego ramionach oddała się we władanie szaleństwa. Opadała na niego, nacierała i przywierała do niego każdym centymetrem ciała i najgłębszym nawet zakamarkiem duszy. Jej usta znów zwarły się z jego ustami, ssały je i niemal roztapiały. Ramiona Cullena obejmowały ją bardzo mocno, a jego gęste sztywne włosy na torsie drapały jej napięte brodawki przy każdym opętańczym ruchu. Chciała się z nim zjednoczyć każdą częścią ciała. On dawał jej wszystko, czego oczekiwała i potrzebowała, a także to, czego pragnęła nieświadomie. Uwielbiała to. Uwielbiała Cullena. Jej wewnętrzny mur runął i już nie umiała przestać. Wykrzykiwała imię Cullena czując, że przepełnia ją radość, lekkość i spokój. Przywarła do niego, a jego silne ramiona objęły ją bardzo mocno. Słyszała jak mówił, że jest piękna i wspaniała. Potem świat zawirował i Sam widziała tylko Cullena. Nie dostrzegała niczego poza jego szarymi oczami, które prawie zupełnie sczerniały od szalejącej w nim burzy. Piękna twarz kochanka była napięta i pełna pożądania, żar jego ciała palił jej ręce i nogi, którymi mocno go trzymała. - Tak - powiedziała, biorąc głęboki wdech, nagle przerwany okrzykiem wywołanym głębokim pchnięciem. - O Boże - szlochała, kiedy wbijał się w nią raz za razem, ani na moment nie odrywając od niej oczu. Przeprowadził ją przez jeden orgazm, potem przez następny, bezlitośnie biorąc ją i doprowadzając do stanu, w którym nie czuła już nic prócz druzgoczącej przyjemności oraz żaru i nienasycenia Cullena. Poddała się temu wszystkiemu.
215
Cullen szalał w niej, był jak huragan, który niszczy wszystko, co napotyka na swojej drodze. A ona śmiała się i płakała na przemian, mamrocząc różne słowa, wśród których dało się odróżnić „tak", Jeszcze" i „wszystko". Cullen coraz głębiej zatapiał się w nią, siejąc spustoszenie w jej łonie i w umyśle. Obsypywał ją rozkoszą i ekstatycznymi uniesieniami. A ona mówiła mu, choć bez słów, że widzi, jak to nadchodzi, pędzi i eksploduje w niej, powalając ją i zatapiając cały świat, gdy tymczasem on bez końca wykrzykiwał jej imię. Potem trzymał ją w ramionach i zasypując jej twarz pocałunkami, szeptał jakieś słowa, które niezbyt wyraźnie słyszała. W końcu zapadła w głęboki sen i zabrała go ze sobą. Samanthę ogarniało przyjemne ciepło. To było jej pierwsze świadome doznanie. Następnie usłyszała wolne, równomierne bicie serca koło ucha i raptownie oprzytomniała, dławiąc w gardle okrzyk przerażenia. Leżała w ramionach Cullena. Kochała się z nim, kiedy Whitney była pod tym samym dachem! W pierwszym odruchu chciała skoczyć na równe nogi, chwycić ubranie i uciec. Ale wtedy Cullen obudziłby się, doszłoby do jakiejś sceny, a ona nie mogła spojrzeć mu teraz w twarz. Po prostu nie mogła. Jej skóra zlodowaciała ze strachu. Z sercem na ramieniu Sam zaczęła centymetr po centymetrze uwalniać się z objęć Cullena, aby ukradkiem uciec od tego ciepłego, wspaniałego ciała. Wstrzymała oddech w obawie przed wydaniem jakiegokolwiek dźwięku czy zrobieniem gwałtownego ruchu, który mógłby go obudzić. Spojrzała na twarz Cullena, nadal znajdującą się bardzo blisko jej twarzy. Była tak piękna i spokojna, że o mało się nie rozpłakała. Och, co ja najlepszego zrobiłam? - pomyślała. Udało jej się oswobodzić nogi i brzuch. A potem ostrożnie uwolniła się do końca z jego objęć. Przez moment leżała bez ruchu, by przekonać się, czy brak ciepła jej ciała nie obudzi Cullena. Nie ruszył się. W końcu złapała powietrze i stanęła na nogach. W skręconej stopie czuła tępy, pulsujący ból. Zaczęła gorączkowo zbierać i zakładać na siebie porozrzucane ubranie. Przeklinała się w myślach, używając wszystkich okropnych słów, jakie znała. - Sam? - Cullen wymruczał rozespanym głosem. - Sam? - O Boże, jak ona to przeżyje? - Umówmy się, ż-ż-że to wszystko moja wina, i że jest mi strasznie przykro. To się więcej nie powtórzy. Ja nie powiem Whitney, jeśli ty tego nie zrobisz - wybełkotała i zaczęła wycofywać się w stronę drzwi gabinetu. Cullen zerwał się na równe nogi i ruszył do niej. - Co ty, do diabła, wygadujesz i dokąd się wybierasz? Nie mogła powstrzymać łez, które zaczęły spływać po jej twarzy.
216
- To największy błąd mojego życia, w porządku? Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Nigdy nikogo nie uwiodłam. Nigdy w życiu nie zrobiłam czegoś równie złego. Ja... - Chcesz mi powiedzieć, że to, co razem przeżyliśmy, było pomyłką? warknął Cullen Sam gapiła się na niego przez łzy. - To chyba oczywiste! Ty kochasz Whitney, a ona kocha ciebie. Nie mam prawa tego zniszczyć. - Samantho... Coś w niej pękło. - O Boże, jak mogłam tak zdradzić Whitney? Jak mogłam ciebie w to wciągnąć? Zaufałeś mi, a ja wykorzystałam to przeciwko tobie i namówiłam cię do czegoś, o czym marzyłam każdej nocy od wielu tygodni, choć to była ostatnia rzecz, której chciałeś. - Jak możesz myśleć, że nie chciałem tego, co wspólnie przeżyliśmy? zapytał z niedowierzaniem. - Każda sekunda z tobą jest mi droga. Sam potrząsała głową, broniąc się przed jego słowami, przed świadomością, że gdyby tylko wyciągnęła rękę, mogłaby go dotknąć. - To, że miałeś na to ochotę, nie ma żadnego znaczenia. Podobnie jak to, że było ci przyjemnie. To moja wina. - Łzy fontanną spływały po jej twarzy. Nie widziała go zbyt wyraźnie. - To ja się na ciebie rzuciłam, Cullen. To ja cię pocałowałam i ja zdjęłam z ciebie ubranie. I to ja zaciągnęłam cię na podłogę! Jestem potworem, skoro zrobiłam coś takiego ludziom, których kocham. - Samantho, kochanie, nie jesteś potworem - powiedział łagodnie, biorąc jej twarz w dłonie. Jego zapach krył się w każdym zakamarku jej skóry. Na ustach i na języku nadal czuła jego smak. W uszach ciągle słyszała jego okrzyki. Jego dotyk poruszał jej serce. Był spełnieniem jej wszystkich marzeń, a ona wyganiała go na zawsze ze swego życia. - Przysięgam, Cullen, przysięgam, że to naprawię. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby Whitney oprzytomniała wreszcie i stanęła u twego boku przed sędzią Parker. - Słucham? - Oczywiście, jeżeli chcesz mieć ślub kościelny, też nie widzę problemu dodała pośpiesznie. - Dla Whitney to i tak bez znaczenia, o ile będzie miała na sobie najbardziej szałową kreację w całej Ameryce. Kiedyś wycinała zdjęcia z magazynów dla panien młodych, i robiła albumik. Na pewno zechce zaprosić kilkuset gości i naturalnie... Cullen przyłożył kciuki do jej warg, żeby ją uciszyć. - Samantho, kochanie moje, uspokuj się. Nie chcę żenić się z Whitney, chcę się ożenić z tobą. Potknęła się, robiąc krok do tyłu i wymykając się z jego rąk. Otarła łzy z twarzy. 217
- Nie bądź głupi - rozkazała mu. - Przemawia przez ciebie poczucie winy albo, co gorsza, żądza. Nie jesteś mi nic winien, Cullenie. Popełniliśmy błąd i na tym koniec. Teraz musimy wrócić do rzeczywistości. Kochasz Whitney i ożenisz się z nią, jak o tym od lat marzyłeś. - Nie - powiedział Cullen i spojrzał na nią czule swoimi szarymi oczami. - Zawsze kochałem ciebie. - Nie mogłeś zawsze kochać mnie, ponieważ od wieków kochałeś się w Whitney. - Nie - odparł Cullen. - Byłem nią zauroczony. A to zupełnie co innego. Dzięki tobie to odkryłem. - Nieprawda. - Ależ tak - powiedział z uśmiechem, gładząc ją palcami po policzku, zanim zdążyła odskoczyć. - Kocham cię, Samantho. Zawsze cię kochałem. Jesteś dla mnie stworzona, a ja mogę stać się ideałem dla ciebie, jeśli tylko dasz mi szansę. Najbardziej ze wszystkiego pragnę spędzić resztę życia z tobą. - Nie - zaprzeczyła, szukając po omacku zamka w drzwiach. - Spróbuj zrozumieć, że to było tylko chwilowe zaćmienie umysłowe z naszej strony, dobrze? Nic nie znaczący epizod. Możemy już nigdy o tym nie mówić. Ożenisz się z Whitney, wyjedziesz na miesiąc miodowy, a kiedy wrócisz, znów będę tą zapracowaną sąsiadką z okolicy i wszystko wróci do normalności. - Sam... Pchnęła drzwi gabinetu i uciekła do holu. Cullen rzucił się za nią i chwycił ją za nadgarstek, ale się wyrwała. Jej myśli skupione były na jednym: uciec z tego domu, jak najdalej od Cullena, zanim się podda, zanim przestanie wierzyć, że to wszystko to tylko najgorszy koszmar, jaki jej się kiedykolwiek przyśnił. Usłyszała, jak Cullen zaklął siarczyście za jej plecami. Prawdopodobnie zorientował się, że nie może pobiec za nią nagi, kiedy dom pełen był gości. Ale wolała nie ryzykować. Zaczęła biec jeszcze szybciej, przemierzając dwa salony, aż dotarła do wielkiego marmurowego holu z różowego marmuru, który na szczęście okazał się chwilowo pusty. Wydostała się na zewnątrz. Zdała sobie z tego sprawę, gdy słońce oślepiło ją przez łzy. Szlochając biegła drogą dojazdową dopóki nie natknęła się na swój samochód, zaparkowany pośród wielu innych. Potwornie roztrzęsiona, wsunęła się na przednie siedzenie audi. Wyciągnęła ze schowka kluczyki i namacała zapłon. Jak szybko mógł się ubrać rozwścieczony mężczyzna? Sam rozejrzała się dookoła jak zaszczute zwierzę, ale Cullen się nie pojawił. Dziękując wszystkim bogom, zapaliła silnik i wycofała samochód, o mały włos nie przycierając mercedesa Barrisfordów. Potem popędziła drogą, sto trzydzieści kilometrów na godzinę.
218
Rozdział siedemnasty Cullen narzucił na siebie ubranie. Jego duszą targały jednocześnie wściekłość, strach i radość. Dotarł do drzwi wejściowych w momencie, kiedy czarne audi znikało za ostatnim zakrętem drogi dojazdowej. Przeklęta kobieta! Stał w blasku słońca, rzucając gniewne spojrzenia. Zapach Samanthy czaił się we wszystkich porach jego skóry, nadal rozpoznawał jej smak na wargach i języku, pamiętał ciepło jej ciała. Już po raz drugi uciekła z jego ramion. Nigdy więcej na to nie pozwoli. Sam myliła się, kiedy na początku lata mówiła mu, że kobieta może trzymać mężczyznę w kompletnej nieświadomości, jeżeli nie chce zdradzić mu swoich prawdziwych uczuć, ponieważ teraz Cullen wiedział już na pewno. Kochała go. Mówiły o tym jej oczy, barwa głosu i każda pieszczota, mimo że nigdy tego nie wyznała. Choć broniła się przed wypowiedzeniem tych słów, kochała go. Wiedział też, że i on ją kocha, i niech go piekło pochłonie, jeżeli pozwoli jej dalej się przed nim ukrywać. Poszedł do salonu i niecierpliwie wpatrywał się w telefon, co kilka sekund zerkając na zegarek. W końcu, kiedy był już pewien, że Samantha miała dość czasu, żeby dojechać do domu, wykręcił numer. Po drugim dzwonku telefon odebrała służąca. - Mówi Cullen Mackenzie - powiedział starając się, by jego głos brzmiał spokojnie. - Czy Samantha dojechała już do domu? - Nie - usłyszał odpowiedz. - Poza mną nie ma tu żywej duszy. Niech to szlag! - W porządku. Dziękuję. - Odłożył słuchawkę, trzęsąc się ze złości. Mogła pojechać gdziekolwiek, żeby jej nie szukał. Tym bardziej w środku przyjęcia ślubnego. Cullen jęknął. Erin i Noel. Gdyby teraz pojechał szukać Samanthy, jego nieobecność z pewnością zwróciłaby uwagę gości, a wówczas ślub Noela i Erin przestałby być główną atrakcją dnia. Pomyślał, że każdy mężczyzna i większość kobiet obecnych na przyjęciu domyśliłaby się, co robił, a może nawet z kim. Do diabła. W tej chwili ponad wszystko pragnął Samanthy, teraz i na resztę życia. Niestety, jednak musi wziąć prysznic, wrócić do gości i udawać szczęśliwego gospodarza. Piętnaście minut później wkroczył do salonu, sięgnął po kieliszek szampana z tacy, którą trzymał Williams, i ocenił sytuację. To było jak patrzenie na świat nowymi oczami. Siebie też widział w zupełnie innym świetle. Ta nowa perspektywa bardzo mu się podobała. Burzyła ją jedynie ucieczka Samanthy. No i jeszcze coś... Rozglądał się po pokoju, dopóki nie odnalazł Whitney. Stała z Missy Barrisford, w czym nie było nic niezwykłego. Ale kiedy popatrzyła na niego przez moment, dostrzegł lęk, jakiego nigdy przedtem nie
219
widział w jej niebieskich oczach. Wyglądała tak jakby stała na ostatnim skrawku ziemi nad brzegiem gigantycznej przepaści. Cullen nie miał najmniejszych wątpliwości, że mógł ją uratować, zabrać ją stamtąd, bez względu na to, czym była owa przepaść. Ale nie potrafił odczytać, co kryje się w jej oczach. Czy rzeczywiście chciała być uratowana, czy po raz pierwszy w życiu miała ochotę skoczyć? Cullen podszedł do nich. - Cześć - powiedział bardzo łagodnie, gdyż Whitney nagle wydała mu się bardzo krucha. - Że też Erin zdołała zachować wszystko w sekrecie - powiedziała Whitney z nadmiernym ożywieniem. - Nikt z was się nie domyślał? Spojrzał na nią swoimi nowymi oczami. W tej białej sukni bez ramiączek wyglądała jak zwykle pięknie. Ale nic poza tym. Była dla niego jak... przyjaciółka. Cullen o mało nie roześmiał się głośno. Czy ziemia kiedykolwiek nosiła większego głupca? - Ja nie miałem pojęcia - oświadczył. - Muszę powiedzieć to Erin - uznała Missy. - Wiecie, to jedno z niewielu przyjęć weselnych, na którym naprawdę świetnie się bawiłam. - Zawsze lubiłam wesela - oznajmiła Whitney. - Ceremonia z wielką pompą i niezwykłość sytuacji, setki ludzi, kwiaty, rodzina... - Jej oczy nagle wypełniły się łzami. - Laurel przez cały czas płakała, widzieliście? Missy objęła Whitney, żeby ją pocieszyć. - Jest tyle innych sposobów na szczęśliwe zakończenie, Whitney. - Wiem - powiedziała, powstrzymując łzy. - Chyba muszę się napić jeszcze trochę szampana. - Pozwól, że ci przyniosę - zaofiarował się Cullen. Idąc po szampana, zastanawiał się, dlaczego Samantha winiła przed chwilą siebie. To on był potworem. Przez długi czas zapewniał Whitney o swojej dozgonnej miłości, oszukując ją, oszukując siebie samego. Przyrzekał, że da jej bogactwo, pozycję i władzę, a następnie złamał każdą z tych obietnic, biorąc w swoje ramiona Samanthę. Cullen przyniósł Whitney szampana, a potem, chcąc się uwolnić od przytłaczającej hordy gości, zgłosił się na ochotnika do odwiezienia Erin i Noela na lotnisko, skąd samolot miał ich zabrać do Paryża na miesiąc miodowy. - Jesteś jakiś nieobecny, Cullenie - powiedziała Erin, kiedy wszyscy razem stali na lotnisku Dulles przy wejściu do hali odlotów. Tłumy pasażerów i nieustanne komunikaty sprawiały, że panował tu wieczny hałas. – Co cię tak dręczy? Cullen z trudem wrócił do teraźniejszości. - Właśnie wyobrażałem sobie, jak strasznie będzie mieć Noela za sąsiada do końca życia - odparł Cullen.
220
- Wydaje mi się, że Samantha opuściła przyjęcie wyjątkowo wcześnie skomentował niewinnie Noel. Cullen chciał go zabić wzrokiem. Czy ten facet musi być taki cholernie spostrzegawczy? - Mieliśmy małą sprzeczkę. - I to wszystko? - wymruczał pod nosem Noel. - Sprzeczkę? - zapytała Erin, jedną rękę trzymając na futerale wiolonczeli, a drugą opierając na biodrze. - Na moim ślubie? To dlatego oboje przepadliście na tak długo? Co za nonszalancja... - Naprawię to, Erin. Obiecuję - powiedział Cullen. - Tak - wtrącił Noel, uśmiechając się przebiegle. - Tak też myślałem. - Och, wsiadajcie już do tego przeklętego samolotu i dajcie mi żyć wybuchnął Cullen Noel roześmiał się, wziął Erin pod rękę i zaczął prowadzić ją w stronę samolotu. - Do widzenia, bracie. Powodzenia. - Bracie? Dlaczego bracie? - zapytała Erin. - Wytłumaczę ci nad Atlantykiem, kochanie - obiecał. Cullen wrócił do samochodu posępny jak chmura gradowa. Zapalił silnik i ruszył do domu, nie słysząc nawet startujących i lądujących samolotów. Myślał o straconych latach, o brązowych oczach, które nigdy go nie okłamały i o jedwabnych, miedzianych włosach rozsypanych na chińskim dywanie. Przypomniał sobie fragment wiersza Waltera Scotta o miłości napisanego w tysiąc osiemset piątym roku. Cullen pomyślał, że gdyby lepiej się wczytał w te dziewiętnastowieczne prawdy, zamiast we własne o nich wyobrażenia, nie byłby teraz sam. Ale zmarnował zbyt wiele lat na zauroczenie narzeczoną Teague'a, nie zauważając kobiety, przeznaczonej przez los właśnie jemu. Teraz przyszło mu ponosić konsekwencje: w jego życiu była jedna kobieta, która go nie kochała, ale postanowiła go mieć, i druga, która go kochała, ale nie chciała się z nim wiązać. Sytuację można by ocenić jako dość zabawną, gdyby to tak cholernie nie bolało. Żar ciała Samanthy, jej zapach i smak, były dla Cullena jak talizman. W jej ramionach odnalazł siebie, głębię prawdziwej miłości i spokój; jeszcze wczoraj przekraczało to granice jego wyobraźni. Opłacało się, nawet za cenę każdego ukłucia w sercu, każdej bolesnej prawdy i każdej kłody, które Sam rzucała mu prosto w twarz i pod nogi. Jadąc zatłoczoną autostradą w niedzielne popołudnie, Cullen próbował znaleźć sposób na poukładanie wszystkich spraw, bez względu na to, jak bardzo zrani Whitney i jak zażarcie Sam będzie z nim walczyła. Miał swój dom. Miał swój biznes. Nadszedł właściwy czas, a w zasadzie już dawno minął, żeby mieć swoją kobietę. W poniedziałek rano Samantha zsunęła się ze Sky Rocketa, wspaniałego deresza, i podała lejce Guadalupe, stajennej dziewczynie, która się nim 221
opiekowała. Patrzyła za nią jak odchodzi z koniem i ciężko westchnęła. Potem odwróciła się w stronę domu i znów westchnęła. Kochała ten dom. Kochała tę ziemię i konie. Teraz były już bezpieczne. Ale to jej nie wystarczało. Po piekle, jakie musiała przejść, żeby to wszystko utrzymać, po tylu latach strachu, przerażenia i niedosypiania, czuła się rozczarowana. Okazało się, że nawet konie nie mogły złagodzić bólu rozdzierającego jej serce. Pośpiesznie powstrzymała łzy i ruszyła do frontowej werandy. Wróciła do normalnego dnia pracy, co oznaczało dwugodzinną przerwę na lunch, i nie umiała znaleźć sobie miejsca. Przez cały czas, w domu, w siodle, rozmawiając przez telefon z potencjalnymi klientami, myślała o Cullenie, przeżywała przygodę z nim po milion razy, tęskniła za nim i zapłakiwała się z jego powodu. Kochała go. Zawsze go kochała, tak jak to kiedyś powiedziała przez telefon Whitney, gdy rozpoczynała Wielki Spisek. Kiedy wydawało jej się, że stroi sobie żarty na użytek towarzystwa, opowiadając przez dwadzieścia lat, że chce za niego wyjść, naprawdę mówiła to ze szczerego serca. Ale nigdy nie dopuszczała do siebie tej myśli... aż do wczoraj. Wspomniała swoich niegdysiejszych kochanków: Phillippe'a, Giscarda i Kaspara. Uświadomiła sobie, że wszyscy okazali się nędznymi imitacjami mężczyzny, którego naprawdę pragnęła mieć w swoim łóżku i z którym chciała spędzić życie. Dopiero teraz zrozumiała, że długi farmy nie były jedyną przyczyną tego, że próbowała zaharować się na śmierć przez ostatnich pięć lat. Chciała wypełnić jakoś bolesną nieobecność Cullena w swoim życiu. Tak samo jak teraz, tylko już jej się nie udawało. Życie stało się bezsensowna wegetacją. Wolałaby raczej znowu ciężko pracować, żeby zapomnieć, ale wywołałaby rewolucję na farmie, gdyby tylko spróbowała. Weszła do domu i po prostu tam stała, nie wiedząc, co ze sobą począć. Calida wytknęła głowę przez kuchenne drzwi. - Lunch jest gotowy. - Zaraz przyjdę - burknęła. - Masz taką minę, jakbyś właśnie straciła farmę. - Nie straciłam. - Nie widziałam cię takiej smutnej od śmierci twoich rodziców powiedziała Calida, podchodząc do niej. - Co się z tobą dzieje? - Nic - odparła Samantha i z westchnieniem ruszyła w stronę stołu. - Co jest na lunch? - Prawda - odpowiedziała Calida. Skrzyżowała ręce na piersi i odcięła Samancie drogę ucieczki. - To nie brzmi jak coś, czym można się najeść - stwierdziła Sam, próbując ją wyminąć. Ale Calida była szybsza.
222
- Lepiej powiedz mi teraz, o co chodzi, bo nie przestanę cię nagabywać, dopóki się nie dowiem. - Niech to diabli - mruknęła Samantha, gdy łzy zaczęły napływać jej do oczu. Ale nie pozwoli im popłynąć. Nie pozwoli. - Zakochałam się - oznajmiła, nie patrząc na Calidę. - Powiedziałaś Cullenowi? - Oczywiście, że nie... - Nagle urwała i z przerażeniem spojrzała na kucharkę. - Skąd wiesz, że chodzi o Cullena? - Wiem o tym od lat - oświadczyła Calida, klepiąc ją po policzku. - Co zamierzasz z tym zrobić? - Nic! - odparła Samantha zaskoczona pytaniem. - Przecież on wrócił do domu, żeby ożenić się z Whitney, nie pamiętasz? - To do ciebie niepodobne - powiedziała Calida, marszcząc brwi na znak surowej dezaprobaty. - Potrafisz walczyć. Idź tam i bij się o to, czego pragniesz! - Nie - zaoponowała Samantha stanowczo. - Nie zrobię im tego. Nigdy nie zaznałabym spokoju, Calido. Moje sumienie prześladowałoby mnie do grobowej deski. Calida pokręciła głową z niesmakiem. - Przez pięć lat pracowałaś tak ciężko, że zgłupiałaś. Czy naprawdę chcesz skazać mężczyznę, którego kochasz, i najbliższą przyjaciółkę na małżeństwo bez miłości? Chcesz unieszczęśliwić samą siebie w imię szczeniackiej fantazji, która już dawno powinna była umrzeć śmiercią naturalną? - Ale... - Gdyby Whitney znalazła się na twoim miejscu, zdeptałaby cię jak mrówkę. - To, co mówisz, jest okropne. Lecz Calida miała rację i Sam wiedziała o tym. - Czy uważasz, że Cullen nie jest wart tego, by o niego walczyć? - Chyba muszę porozmawiać z Whitney - powiedziała Sam i ruszyła do wyjścia. - No, nareszcie - stwierdziła Calida. Sam otworzyła drzwi i zobaczyła Whitney, która właśnie wyciągała rękę do dzwonka. - Cześć - wybąkała Sam. Odwaga zupełnie ją opuściła przez to niespodziewane spotkanie. - Cześć - powiedziała Whitney. Choć twarz miała bardzo bladą, i tak ślicznie wyglądała w kwiecistym kombinezonie. - Mogę wejść? - Naturalnie - Sam cofnęła się do holu. - Wybierałam się właśnie do ciebie. Whitney przeszła koło niej i poszła prosto do salonu. Usiadła na zielonej edwardiańskiej sofie i niemal natychmiast wstała. 223
- Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć - wyznała i zaczerwieniła się po nasadę włosów, czym zaskoczyła Samanthę. Sam nigdy wcześniej nie widziała, żeby Whitney oblała się rumieńcem. - Za kilka godzin wyjeżdżam do Europy. Samancie ziemia rozstąpiła się pod stopami. - Z... Cullenem? - zapytała. - Nie - odpowiedziała Whitney. Jej roztrzęsione dłonie bezładnie błądziły po drewnianej poręczy sofy. - Z Missy. - Z Missy? - Zgadza się. - A co z Cullenem? - Ma swoje konie. Nic mu nie będzie. Samantha chwyciła Whitney i wpatrywała się w nią, próbując domyślić się, o co w tym wszystkim chodzi. - Nie chcesz Cullena? - Sam, to boli - zaprotestowała Whitney. - Nie chcesz Cullena? - Nie, nie chcę. -Whitney oswobodziła się z uścisku. - Ale... - Wiem - powiedziała Whitney, niepewnie się uśmiechając. - Ja też nie mogę w to uwierzyć. Myślałam, że go kocham. Naprawdę, Sam. Nie jestem aż tak wyrachowana, wiesz o tym. Ale okazało się, że wmawiałam sobie kolejne kłamstwo, by uciec przed faktami, które nie pasowały do żadnego stereotypu, jaki sobie stworzyłam. Nie musisz się o mnie martwić. Poradzę sobie. Missy obiecała, że zapewni mi wszystko, czego pragnę, a nawet więcej. Samantha wpatrywała się przez chwilę w Whitney, aż wreszcie dotarł do niej sens słów przyjaciółki. Wtedy opadła na pobliskie krzesło i roześmiała się. - To nie dzieje się naprawdę. - Nie waż się ze mnie naśmiewać. - Nie naśmiewam się z ciebie, Whitney. Śmieję się z siebie. Ależ byłam idiotką... - Uśmiech Samanthy nagle zniknął. - Ale czy jesteś tego pewna, Whitney? Czy jesteś przekonana, że to cię uszczęśliwi? - Zrozumiałam, że musiała istnieć jakaś przyczyna, dla której czekałam na Cullena przez te wszystkie lata. To mnie przekonało. W ten sposób byłam bezpieczna. Nie musiałam zdradzać siebie samej, wiążąc się z mężczyzną. Potwornie się boję, Sam, ale jestem szczęśliwa. - Naprawdę kochasz Missy Barrisford? Whitney wyglądała na wyczerpaną, ale zdecydowaną. - Nigdy nie kochałam nikogo poza Missy. I ciebie, oczywiście, ale ty się nie liczysz. Samantha wytrzeszczyła na nią oczy. - Och, wiesz co mam na myśli - powiedziała Whitney nerwowo.
224
Zanosząc się od śmiechu, Samantha zapewniła ją, że wie. Whitney popatrzyła na nią podejrzliwie przez moment, a potem się odprężyła. - Nie takiej reakcji oczekiwałam. Samantha zerwała się z krzesła i uścisnęła przyjaciółkę, niemal łamiąc jej żebra. - Whitney, jak mogłaś podejrzewać, że nie będę się cieszyła z twojego szczęścia. Cieszę się, iż znalazłaś prawdziwą miłość. Mam nadzieję, że jesteś najszczęśliwszą osobą pod słońcem! Przysyłaj mi dużo widokówek i przekaż Missy gorące pozdrowienia i dozgonną wdzięczność ode mnie! - Calida! - krzyknęła, biegnąc do frontowych drwi. - Przynieś Whitney butelkę najlepszego szampana! Kiedy wybiegła z domu, serce wyrywało się jej z piersi. Musiała coś odwołać i naprawić w trybie pilnym. Była w połowie drogi do garażu, kiedy zobaczyła Merybeth Hill prowadzącą Lark Nessa przez podjazd. - Merybeth! - wrzasnęła. - Poczekaj! Dziewczyna zatrzymała się. - Ja wezmę Nessa - powiedziała Sam i wzięła sznur z rąk dziewczyny. Przeciągnęła go przez uździenicę, robiąc sobie prowizoryczne lejce. - Pomóż mi wsiąść. Nic z tego nie pojmując, Merybeth pomogła Samancie wskoczyć na konia. Sam ruszyła z kopyta, zanim dziewczyna zdążyła się wyprostować. - Pędź, przyjacielu! - zakomenderowała, a Ness z ochotą wykonał polecenie. Tylko dzięki doskonałym hamulcom w bmw Cullena i temu, że Ness potrafił stanąć w miejscu na zawołanie, uniknęli czołowego zderzenia przy końcu drogi dojazdowej. - Sam, postradałaś rozum? - krzyknął Cullen, wyskakując z samochodu. - Cullen! - wrzasnęła Samantha i zeskoczyła z Nessa. - Mogłaś się zabić - powiedział, chwytając ją za ramiona i potrząsając nią. - Nie bądź śmieszny. Przeskoczylibyśmy samochód, gdyby było trzeba. A teraz posłuchaj. Musimy porozmawiać. - To kwestia z mojej roli. Podaj mi dłoń - rzekł, chwytając jej lewy nadgarstek i podnosząc rękę. Wsunął jej na palec pierścionek ze wspaniałą perłą. - Widzisz to? - spytał. - To jest pierścionek zaręczynowy. Masz go na palcu, bo kocham ciebie, a nie Whitney, i mam zamiar ożenić się z tobą, a nie z Whitney. Koniec. Kropka. - Tak, Cullenie - odparła skromnie Samantha, ukrywając euforię. Mówił prawdę. Kochał ją! - Zgadzasz się? - Na wszystko, czego tylko zechcesz - powiedziała, zanim przyciągnęła go do siebie i mocno pocałowała.
225
Bez wątpienia, Cullen zdębiał. Ale zawsze miał prawidłowe odruchy, więc odwzajemnił pocałunek i całował ją tak długo, że straciła grunt pod nogami i omal nie spłonęła. Aż Lark Ness znudził się czekaniem i poszedł na pobliskie pastwisko, żeby coś przekąsić. - Co się, u diabła, wydarzyło? - zapytał Cullen, kiedy złapał oddech. - Pocałowałam cię - odparła, w pełni świadoma, że jej uśmiech zdradza, jak bardzo jest szczęśliwa, ale było jej wszystko jedno. Nadszedł czas, żeby stała się sentymentalna przy Cullenie. - A jeszcze wcześniej? - zapytał. - Zgadzam się wyjść za ciebie. - No tak, ale dlaczego? Samantha nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać ze szczęścia. W końcu zdecydowała się na ujęcie w dłonie jego pięknej twarzy. Wpatrywała się w niego, upajając się dotykiem. Świadomość, że będzie mogła robić to do końca życia, przepełniła ją entuzjazmem. - Ponieważ cię kocham, Cullenie Mackenzie. Ponieważ jesteś dla mnie stworzony, a ja postaram się, byś uwierzył, że i ja zostałam stworzona dla ciebie. Cullen zamknął oczy i przez moment miał problem ze złapaniem tchu. - Lubię, kiedy wszystko dobrze się kończy - oznajmił. - Ale co z Whitney i z twoim strachem przed zawiedzeniem jej zaufania? - spytał podejrzliwie. - No cóż. Problem przestał istnieć. Whitney właśnie odkryła, że kocha Missy Barrisford i najwyraźniej Missy też ją kocha, więc... - Żartujesz - powiedział Cullen. - Nie. - Rety - powiedział, opierając się o bmw i mocno trzymając Samanthę w ramionach. - Słyszałem jakieś plotki na temat Missy, ale to... Nic dziwnego, że Whitney była wczoraj taka przerażona! Przygotowywała się na wielką zmianę w swoim życiu! - Nie jesteś zdruzgotany - zauważyła Sam. - Ani trochę - odparł z uśmiechem. - Zadręczałem się, w jaki sposób bezboleśnie jej wszystko powiedzieć. - Twoje szlachetne zamiary poszły na marne. Jaka szkoda. - Mimo to powinienem z nią porozmawiać. - Później. Calida właśnie ją upija. - Alkohol może tylko pomóc - przyznał. - Dobrze, w takim razie zajmijmy się tym, co naprawdę ważne. Spędziłem kilka godzin, żeby wybrać odpowiedni pierścionek. Podoba ci się? Samantha spojrzała na zaręczynowy pierścionek na palcu, a potem uśmiechnęła się do Cullena. - Jest śliczny - zapewniła go. - Świetnie - powiedział i odwzajemnił uśmiech. - Bo będziesz musiała go nosić przez kilka najbliższych dekad. Ślub w październiku? 226
- Jesteśmy umówieni. - W nagrodę za odpowiedź dostała pocałunek. - Czy mama pomoże nam przygotować uroczystość? - Oczywiście. - No to zanosi się na lekkie zamieszanie. A czy już zastanawiałeś się nad wstąpieniem do jeździeckiej drużyny olimpijskiej? - Samantha przyglądała mu się przez chwilę, a potem uśmiechnęła się do niego. - Ty pomogłeś mi spełnić moje marzenia, teraz ja będę szczęśliwa, jeżeli pomogę tobie. - Widzisz? - wymruczał, zasypując ją pocałunkami. - Mówiłem ci, że jesteśmy dla siebie stworzeni. - Cullen! - wykrztusiła między pocałunkami. - Hm? - Nie mam zamiaru kochać się z tobą na środku drogi. Uniósł jej głowę. Usta powoli rozszerzyły mu się w zmysłowym uśmiechu. Serce Samanthy skakało z radości. - U mnie, czy u ciebie? - Oba miejsca są trochę zatłoczone, nie sądzisz? - Racja. - Cullen pomyślał przez chwilę. - Cóż, jeżeli Ness nie będzie miał nic przeciwko temu, żebyśmy dosiedli go we dwoje, jestem pewien, że znajdziemy jakiś ustronne miejsce. - Cullen przyłożył palec do jej nosa. - I żadnych ucieczek tym razem. Roześmiała się niskim, aksamitnym głosem. - O to nie musi się pan obawiać, panie Mackenzie. Proszę traktować mnie jak najlepszy gatunek kleju. Cullen uniósł nieco głowę. - Perwersyjna propozycja, ale wchodzę do gry. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Widzisz? Wiedziałam, że jesteś dla mnie stworzony. - I wystarczyło mi zaledwie dwadzieścia lat, żeby na to wpaść powiedział, całując jej odchyloną szyję. - Wierz mi - powiedziała, zatapiając się w jego ramionach - wart byłeś czekania.
227