RICKY MARTIN JA AUTOBIOGRAFIA (ORG. ME) Moje światło, moje skupienie, moja siła, moi mali mistrzowie, którzy prostym spojrzeniem wiedzą jak powiedzieć mi „Nie martw się, Tatusiu. Wszystko jest w porządku.”
Spis treści: Wprowadzenie JEDEN – STAWANIE SIĘ MĘŻCZYZNĄ DWA – SPOTKANIE PRZEZNACZENIA TRZY – MÓJ CZAS, ABY BŁYSZCZEĆ CZTERY – PRZEJMOWANIE KONTROLI NAD SWOIM ŻYCIEM PIĘĆ – DŹWIĘK CISZY SZEŚĆ – ROLA MOJEGO ŻYCIA SIEDEM – OJCOSTWO OSIEM – MÓJ MOMENT DZIEWIĘĆ – NAPRZÓD Tłumaczenie autobiografii „Me” – Ricky Martin, 2010r. tłumaczyła: Joanna Barańska Wprowadzenie WPROWADZENIE Boże, pomóż mi powiedzieć prawdę silnym i uniknąć mówienia kłamstw, by otrzymać aplauz od słabych. Jeśli dasz mi bogactwo, nie odbieraj mi rozsądku. Jeśli dasz mi sukces, nie odbieraj mi pokory. Jeśli dasz mi pokorę, nie odbieraj mi godności. Boże, pomóż mi widzieć drugą stronę medalu. Nie pozwól mi winić innych o zdradę, tylko dlatego, że nie myślą tak jak ja. Boże, naucz mnie kochać innych tak jak kocham siebie i oceniać siebie, tak jak oceniam innych. Proszę, nie pozwól mi być dumnym, kiedy odnoszę sukces lub popadać w rozpacz, kiedy poniosę porażkę. Przypomnij mi, że porażka jest doświadczeniem, które poprzedza triumf. Naucz mnie, że przebaczenie jest najmocniejsze w silnych, a zemsta jest najprymitywniejszym grzechem w słabych. Jeśli odbierzesz mój sukces, pozwól mi zachować moją siłę, by odnieść sukces po porażce. Jeśli zawiodę ludzi, daj mi odwagę by przeprosić, a jeśli ludzie zawiodą mnie, daj mi odwagę by wybaczyć. Boże, jeśli o Tobie zapomnę, proszę, nie zapomnij mnie. –MAHATMA GANDHI
SŁOWA GANDHI DOTYKAJĄ MOJEGO SERCA W pewnym momencie naszego życia, każdy z nas ostatecznie dochodzi do momentu, kiedy jesteśmy jakoś zmuszeni spojrzeć wstecz i świadomie przyjrzeć się życiu, które wiedliśmy. Czujemy potrzebę zrozumienia skąd pochodzimy, ponieważ z większą jasnością chcemy zobaczyć dokąd właściwie zmierzamy i dokąd naprawdę chcemy dotrzeć. Szukamy sposobu na balans pomiędzy tym, co przeżyliśmy, co pozostaje nam do przeżycia, a pragnieniem, być może, znalezienia bardziej znaczącego celu naszej egzystencji. Niektórzy ludzie decydują się na to, kiedy są starsi, bliżej końca swojego życia, ale dla mnie ten moment nadszedł właśnie teraz. Dzisiaj czuję potrzebę spojrzeć wstecz i obserwować ścieżkę, która przywiodła mnie do osoby, którą jestem dzisiaj, by przyszłość, która leży przede mną, była tam świetlista i pełna prawdy, jak to możliwe. MOJE PRAWDZIWE IMIĘ to Enrique Martin Morales, ale większość ludzi zna mnie jako Ricky’ego Martina: muzyka, piosenkarza, kompozytora, filantropa, a niektórzy mogą wiedzieć, że jestem również aktorem. Jestem każdym z tych, ale również kimś więcej. Ludzie, którzy są najbliżej mnie, znają mnie jako „Kiki” (zdrobnienie pochodzące od Enrique), a oprócz bycia artystą, jestem również synem, bratem, przyjacielem – a ostatnio ojcem. Przez tak długi czas próbowałem trzymać te części mojego życia kompletnie odseparowane: kiedy jestem na scenie lub przez kamerami, jestem Ricky’m, ale prywatnie jestem Kikim, mężczyzną, który każdego dnia konfrontuje się z wyzwaniami życia jak każdy inny. Kiedy większość ludzi czytając tą książkę ma jasny obraz mnie jako artysty, znajduje się tutaj fundamentalna część mnie, którą zna niewielu. Dzisiaj, po wszystkim, co przeżyłem i wielu doświadczeniach, przez które przeszedłem uważam, że separowanie osoby, jaką jest „Ricky” i „Kiki” nie jest w porządku. Są jednym i tym samym. Zrozumienie tego zajęło mi trochę czasu i pomimo mojej wiary, że najlepszą rzeczą jest ukrywanie mojego osobistego życia i esencji tego, kim jestem, teraz posiadam pełne przekonanie, że moje prawdziwe szczęście leży w przeżywaniu mojego życia jako człowiek wolny, bez żadnego strachu czy fałszywych pretekstów. Jest to proces stopniowy. Nie umiem powiedzieć kiedy dokładnie to przekonanie mnie uderzyło, ale wiem, że doszedłem do momentu, kiedy nie mogłem dłużej żyć bez stawienia czoła mojej prawdzie. To jest powodem, dla którego postanowiłem zakończyć wreszcie ze swoim sekretem, którego odstoinie strzegłem przez tyle lat: zdecydowałem powiedzieć światu, że akceptują swoją homoseksualność i celebruję prezent, który dało mi życie. Teraz czuję się silny. Wolny. Bardziej wolny niż kiedykolwiek. Wiele ludzi prawdopodobnie wierzy, że moje życie jest podzielone na dwa okresy: przed i po „Livin’ La Vida Loca”. Są tacy, którzy myślą, że moje życie jest podzielone na okres przed i po ujawnieniu się, a prawda jest taka, że jest to kompletnie zrozumiałe, bo aż do teraz, jest to mniej więcej wszystko, czym się podzieliłem. I chociaż nie będę zaprzeczał faktowi, że „Livin’ La Vida Loca” była przełomowym momentem w moim życiu, mogę zagwarantować, że było wiele innych, równie ważnych dla mnie momentów w moim życiu. Jest również czas przed i po Menudo, przed i po mojej pierwszej podróży do Indii, przed i po zostania ojcem… Wszystkie te momenty, były unikalnymi doświadczeniami, które głęboko na mnie wpłynęły i zmieniły drogę, którą szedłem w swoim życiu. I mam Nadzię – wiem – że wiele takim momentów ma dopiero nadejść. Jak każdy inny człowiek, musiałem przemierzyć swoją duchową drogę i przeżyć wiele doświadczeń – złych i dobrych, miłość i brak miłości, sens bycia zagubionym i znajdowania siebie – by dotrzeć tu, gdzie jestem dziś. Zanim mogłem zacząć odpowiadać na zadawane mi niekończące się pytania, musiałem najpierw stawić czoła samemu sobie. Oczywiście, wielu może powiedzieć, że powinienem to zrobić lata temu, ale w najgłębszej części siebie jestem pewien, że ten moment nadszedł teraz, bo jest po prostu tak, jak zawsze miało być. Dopiero teraz jestem gotowy i dopiero teraz mogę to zrobić – nie dzień wcześniej, nie dzień później. Proces pisania tego życiorysu [mowa o tej autobiografii, w oryginale „memoire”- przyp. Tłum.] nie był łatwy. Wymagało to ode mnie bardzo wiele – o wiele więcej niż sam się spodziewałem. Musiałem zakończyć sprawy, których nigdy wcześniej zakończyć nie próbowałem, dotrzeć głęboko
we wspomnienia, które praktycznie zostały już wymazane z moich myśli i znaleźć odpowiedzi na bardzo trudne pytania. Ale poza tym wszystkim… poza całą resztą, musiałem wreszcie zaakceptować samego siebie. Musiałem obnażyć się kompletnie i całkowicie, by widzieć siebie dokładnie takim, jakim jestem. Odkryłem rzeczy, które lubiłem i inne – już nie tak bardzo. Rzeczy, których nie lubiłem to dokładnie te, którym próbowałem zaradzić, odkąd stałem się ich świadomy. Nigdy bym sobie nie wyobraził, gdzie doprowadzi mnie pisanie tej książki. Niemniej jednak, dzisiaj wiem, że jestem lepszym człowiekiem – i szczęśliwszym człowiekiem – dzięki temu czego nauczyłem się o sobie podczas tego procesu. Chciałem wiele powiedzieć na tych stronach, ale chciałem zrobić to z pokorą i godnością, koncentrując się na przeżyciach, które pomogły mi się ukształtować. Bardziej niż autobiografią, ta książka jest testamentem moich duchowych wierzeń, sprawozdanie z kroków, które podjąłem, by dotrzeć do miejsca szczęścia i spełnienia wewnętrznego, w którym teraz się znajduję. Będę mówił o moich prywatnych sprawach, którymi nigdy publicznie się nie dzieliłem, jednak moją intencją nie jest również dzielenie się każdym drobnym detalem. Wierzę, że każdy ma prawo do zachowania pewnego stopnia prywatności. Są rzeczy, które zachowam dla siebie, ponieważ są tylko moje i chcę żeby takie zostały. Co chcę uczynić, to przebadać różne drogi i przeżycia, które doprowadziły mnie do osoby, którą jestem dzisiaj. Wiem jak to jest czuć się kochanym i wiem jak to jest kogoś kochać- całkowicie i kompletnie – z zaciekłością i bez jakichkolwiek uprzedzeń. Wiem również jak to jest być osądzanym za to kim jestem i za to kim nie jestem. Gdybym przez to wszystko nie przeszedł, może nie byłbym w stanie dotrzeć do momentu, w którym wreszcie zrozumiałem, że wybrana przeze mnie droga jest właściwą, skoro uczyniła mnie taką osobą. I nie ma znaczenia jak na to patrzę: osoba, którą jestem dzisiaj, osoba, którą wykreowałem z tak dużym wysiłkiem i poświęceniem, jest, drugą po moich dzieciach, najbardziej cenną pracą. Jestem pewien, że pozostało dla mnie jeszcze wiele kroków do przebycia, wiele więcej doświadczeń, a więc wiele więcej rozdziałów do napisania. Ale teraz chcę otworzyć moje serce dla was i podzielić się ze światem moją historią w tym momencie. Przez ten czas nauczyłem się, że szufladkowanie rzeczy jako dobre lub złe jest bezużyteczne. Kluczem jest postrzeganie wszystkiego jako lekcji. Dobre i złe rzeczy są taką samą częścią całości, a my musimy ogarnąć tą całość by uzyskać pełnię egzystencji, której pragniemy. Posuwamy się naprzód pewnymi ścieżkami, na których okazje pojawiają się przed nami, a każdy krok nie tylko przybliża nas tam, gdzie chcemy iść, ale ma swój własny powód bycia. Życie daje nam doświadczenia, a każda decyzja determinuje to, gdzie będziemy potem. Od dnia naszych narodzin aż do dnia śmierci robimy postępy na drodze edukacji, w których każda podjęta decyzja lub ta, w której zawiedziemy prowadzi do naszego osobistego wzrostu. To jest ta karma, gdzie musisz wykonać wyzwania, które rzuca ci życie, by uwolnić się od tego, co ciągnie cię w dół, zapobiegając upadkowi. Wszyscy posuwamy się na przód po duchowej ścieżce, która oferuje nam możliwość uczenia się – i nawet tragedia ma swoje znaczenie. Kiedy jesteś uczniem, musisz uczyć się lekcji zanim wykujesz ją na blachę, a jeśli nie będziesz jej umiał, nie zakończysz szkoły. W taki sam sposób życie prezentuje nam doświadczenie za doświadczeniem i z każdym uczynkiem, decyzją i wyborem determinujemy to, gdzie skończymy. I tak jak w szkole, ten kto uważa najbardziej, ruszy naprzód najszybciej. Ktoś raz zapytał mnie czy myślę, że moje osiągnięcia są częścią mojego przeznaczenia. Odpowiedź brzmi tak i nie. Właściwie wierzę, że wiele z tego, co stało się w moim życiu pomogło ukształtować moje przeznaczenie, ale nie ma wątpliwości, że doszedłem tu, gdzie jestem i osiągnąłem to, co mam, ponieważ ciężko pracowałem żeby to dostać. Jeśli nie wykonałbym swojej własnej pracy, nigdy nie doszedłbym tu, gdzie jestem. W żadnym momencie nie siedziałem i nie czekałem żeby przeznaczenie przyszło i pokazało się na moim progu. Zamiast tego wyszedłem, szukałem i zapukałem w jego drzwi. Myślę, że ludzie, którzy przesiadują i czekają aż przeznaczenie wyląduje w ich otoczeniu, zestarzeją się czekając. Intensywnie pracowałem, by dotrzeć do tego miejsca i dlatego wiem, że to nie zbieg okoliczności
ani losowe trafienie. To prawda, że miałem wiele szczęścia- lub wiele tego, co nazywamy szczęściem. Ale prawda jest taka, że każdy kreuje własne szczęście i własne przeznaczenie. Jeśli życie wyprowadzi cię do rzeki, nie możesz polegać na szczęściu, że dostarczy ci łódź. Musisz wskoczyć do wody i płynąć. Uderzenie za uderzeniem i musisz dostać się na drugą stronę. Musisz wykreować bieg własnego przeznaczenia i nie pozwolić zdeterminować go przypadkowi. Mocno wierzę, że szczęście przychodzi do tych, którzy ciężko pracowali, by je znaleźć. Życie jest podróżą i każdy krok prowadzi nas w jakimś kierunku. Kiedy jesteśmy gotowi i chętni -uczymy się, rozwijamy i wzrastamy. Ale bardzo łatwe- i bardzo częste- jest nie podejmowanie pierwszego kroku i zostawanie dokładnie w tym samym miejscu, bo pomijając wszystko, to co jest najbardziej znane jest zazwyczaj najbardziej komfortowe. Myślę, że przez znaczną część swojego życia czułem się na tyle komfortowo, że nie czułem potrzeby spojrzenia w głąb, nawet przez wzgląd na zapytanie siebie kilku podstawowych pytań – nie ważne znajdowanie odpowiedzi. Czułem się źle. Wiedziałem, że tam wewnątrz jest coś fundamentalnie złego, ale zamiast spróbować uleczyć te sprzeczne uczucia, które mnie nękały, po prostu zakopałem je głęboko, mając nadzieję, że znikną na zawsze. Byłem przestraszony i o wiele bardziej zmartwiony byciem akceptowanym i lubionym niż kultywowaniem mojego własnego, personalnego wzrostu. Długa droga prowadząca ostatecznie do stanięcia twarz a twarz z samym sobą nie była łatwa. I chociaż dorosłem i nauczyłem się wiele, jest to droga, którą ciągle idę każdego dnia swojego życia. Potrzebowałem wiele lat ciszy i refleksji, by zrozumieć czym jest to, co naprawdę noszę w swoim sercu. Zanim mogłem powiedzieć prawdę światu, musiałem dojść do momentu, w którym znalazłem wewnętrzną akceptację i spokój ducha. Życie jest pełne zwrotów akcji, ale dzisiaj mam całkowitą pewność, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Czasem ciężko to zobaczyć, kiedy musisz przechodzić przez ciężkie doświadczenie, ale bazując na moim życiu mogę powiedzieć, że wszystko dzieje się dlatego, że tak właśnie musi być. Lekcje życia są jak seria zamkniętych drzwi: Po uzyskaniu możliwości spojrzenia wewnątrz i zapamiętania istotnej lekcji jedne drzwi się zamykają, a inne otwierają, a ty kontynuujesz swoją podróż. Każda faza w moim życiu przyniosła wartościowe i ważne rzeczy. Nie ważne ile mnie to kosztowało albo jak trudne to było. Moje doświadczenia z Menudo, na przykład, dały mi etykę i dyscyplinę, której wtedy nie postrzegałem jako tak kluczowej dla mojej późniejszej pracy. Później, po tym jak chaos „Livin’ La Vida Loca” ustąpił, wreszcie nauczyłem się o tym jak ważna jest umiejętność mówienia „nie”. Kiedy pojechałem do Indii, nauczyłem się co znaczy skierować wzrok wewnątrz i poznać siebie. Jako świeżo upieczony ojciec (jak i każdy ojciec przede mną), tylko w ostatnim czasie nauczyłem się prawdziwego znaczenia bezwarunkowej miłości. A kiedy wreszcie znalazłem odwagę by ujawnić mój sekret światu, zrozumiałem nie tylko znaczenie życia bez strachu, ale przede wszystkim zrozumiałem, że strach mieści się cały tylko w naszych głowach. Kiedy pisałem tę książkę, przeszedłem przez tak wiele momentów, w których czułem się kompletnie bezbronny. Ale w tym samym czasie były inne momenty, kiedy czułem się podekscytowany, wolny i szczęśliwy, że do końca pozwalam odejść mojej przeszłości. Był to intensywny proces oczyszczenia, który pomógł mi uleczyć wiele ran i zrozumieć wiele rzeczy, które cofając się wstecz, wtedy nie miały żadnego sensu. Teraz widzę rzeczy wyraźniej i za to jestem wdzięczny. Teraz jestem spełniony. Jestem gotowy dać siebie dokładnie jakim jestem – mojemu społeczeństwu, mojej rodzinie, moim przyjaciołom i moim związkom. Chcę, by moje dzieci mogły któregoś dnia przeczytać tą książkę i zrozumieć duchową podróż, której musiałem doświadczyć, by być w stanie zaakceptować radość z bycia ich ojcem. Chcę otworzyć przed nimi serca w pełni i absolutnie, by w przyszłości nie bały się uczynić tego samego. Piszę tę książkę z sercem na dłoni. Jednak zanim będę kontynuował, chcę wyjaśnić, że wybór o mówieniu o swoim życiu nie znaczy, że będę mówił życiu innych. Każdy ma prawo do swojej
prywatności i dyskrecji, dlatego zdecydowałem się chronić prawdziwe nazwiska i charakterystyki pewnych osób. Chociaż są osoby, które uformowały część mojego życia publicznego i które są prawdopodobnie łatwe do rozpoznania, nie będę ich włączał w tą historię, która nie jest ich. Tak jak sam prosiłem o moje prawo do prywatności przy tak wielu okazjach, muszę respektować takie samo prawo innych. To jest moje życie, moja własna trajektoria i zdecydowałem się o niej powiedzieć, ponieważ dziś jestem gotów, ale nie planuję, by moje decyzje wywarły wpływ na kogokolwiek innego. Od momentu w którym kliknąłem „WYŚLIJ”, by zaanonsować moją prawdę światu, deszcz miłości, który otrzymałem był zadziwiający, prawie wstrząsający. To jasno mi pokazało, że strach, który czułem istniał tylko w mojej głowie- jak każdy inny strach. Życie jest o wiele piękniejsze, kiedy przeżywasz je z otwartymi ramionami, porzucając stanie na straży, bez niepokojów czy sekretów. Dzisiaj, bardziej niż kiedykolwiek wiem, że to jest mój moment i że, tak jak mówi mistrz Gandhi, mam siłę by żyć życiem wypełnionym miłością, pokojem i prawdą. JEDEN – STAWANIE SIĘ MĘŻCZYZNĄ JEDEN STAWANIE SIĘ MĘŻCZYZNĄ TO DLA MNIE FASCYNUJĄCE USIĄŚĆ I SPOJRZEĆ WSTECZ na drogę, którą podróżowałem aż tu, gdzie teraz jestem- nie tylko w mojej karierze, ale tak samo w życiu prywatnym. Co kiedyś zdawało się niezrozumiałe lub przesadnie trudne, dziś rozumiem jako coś, co musiało się wydarzyć. Wszystkie 70-640 moje przeżycia przygotowały mnie na to co było – i wciąż jest – przede mną. Na początku był to dla mnie pomysł trudny do pojęcia, ale kiedy już byłem w stanie to zinternalizować, doszedłem do punktu, w którym mogłem żyć bardziej kompletnym i satysfakcjonującym życiem, bo miałem chęć zaakceptowania, że dobre, złe i nie tak dobre to części jednej całości. To uczucie uwolniło mnie na tak wiele 1z0-051 sposobów i dało siłę do konfrontacji wszystkiego, co stawało na mojej drodze. To niesamowite myśleć, że nie wiedząc tego, od samego początku już budowałem moją tożsamość, moją całkiem prywatną historię. WSZYSTKO ZACZĘŁO SIĘ od łyżki.
Każdy w mojej rodzinie powie, że muzyka pojawiła się w moim życiu w bardzo wczesnym wieku. Rodzina od strony mojej mamy zawsze miała muzyczne skłonności. W niedzielne popołudnia wszyscy zbieraliśmy się w domu moich dziadków i wcześniej czy później ktoś wyciągał gitarę i zaczynał śpiewać. Na przykład mój dziadek był poetą, dobrym poetą. Jego rymowane improwizacje
były romantyczne i bardzo wystylizowane w sposób, którego nigdy więcej nie usłyszałem. Mój dziadek był stanowczym mężczyzną, bardzo konserwatywnym i kompletnie oddanym swojej rodzinie. Jak większość mężczyzn jego pokolenia był typem macho, ale jeśli jest jedna rzecz, którą nauczył nas, mężczyzn noszących jego nazwisko, to znaczenie okazywania szacunku kobiecie, piękno podziwiania jej, dbania o nią i chronienia jej. Zawsze nam mówił: „Kobieta musi być traktowana z subtelną delikatnością, jaką okazywalibyście pąkowi róży.”. Był oczywiście beznadziejnym romantykiem, którą to cechę, bez dwóch zdań, odziedziczyłem. Od czasu, kiedy miałem sześć lat, łapałem za kuchenną drewnianą łyżkę i używałem jej jako mikrofon. Spędzałem godziny za godzinami z łyżką w ręku, interpretując moje ulubione piosenki – piosenki Menudo czy piosenki amerykańskich zespołów rockowych jak REO Speedwagon, Journey i Led Zeppelin, czego moje starsze rodzeństwo wtedy słuchało. Pamiętam jak wiele razy byliśmy w domu moich dziadków, a wszyscy siedzieli na balkonie łapiąc świeże powietrze i opowiadając historie, ja włączałem muzykę, brałem mój „mikrofon” i zaczynałem śpiewać. Nie mam wątpliwości, że ktokolwiek z nich myślał wtedy, że skończę jak profesjonalny artysta (chociaż miałem wujka, który zawsze mówił: „Kiedy będziesz sławny to zadzwoń, a ja będę nosił twój bagaż.” Na co poważnie odpowiadałem „Oczywiście!” Niepotrzebnie dodam, że nie miał swojej okazji…). Jestem pewien, że cieszyli się widząc mnie cieszącego się ze śpiewania i tańczenia po całym domu, ale wiem, że nigdy nikomu z nas nie wydawało się, że któregoś dnia będę to robił przed setkami tysięcy ludzi. Może się wydawać zadziwiające, że odkąd byłem małym chłopcem, prawdą jest, że zawsze wiedziałem, że moim przeznaczeniem jest bycie na scenie. Nie mogę powiedzieć, że to była świadoma decyzja albo, że obudziłem się pewnego dnia i powiedziałem „Chcę być artystą”, ale mogę powiedzieć, że stopniowo zaczynałem zdawać sobie sprawę z tego, co kocham robić i po prostu starałem się to robić tak często jak to możliwe. Wiem, że wielu ludziom zajmuje wiele lat dojście do tego, co chcą zrobić ze swoim życiem, znaleźć coś co autentycznie ich porusza i wiem, że to może być trudny proces. Ale ja byłem szczęściarzem. Dla mnie było to bardzo instynktowne. Chociaż najpierw wszystko co robiłem to łapanie za łyżkę i występowanie dla moich dziadków, ciotek i wujków, bardzo się tym cieszyłem. W tym przypadku wierzę, że było to czymś więcej niż tylko mijająca faza. To było coś o wiele mocniejszego, bo wreszcie to co zaczęło się jako gra, przerodziło się w pasję. Powoli zaczynałem dostrzegać, że łapanie uwagi i przyciąganie tych wszystkich spojrzeń na mnie było przypływem adrenaliny. Kochałem czuć, że ich zabawiam, że mnie słuchają, a kiedy dostawałem duży aplauz, miałem dreszcze bez końca. Do dnia dzisiejszego to uczucie towarzyszące mi, kiedy jestem na scenie jest źródłem energii i inspiracji. Za każdym razem kiedy znajduję się przez publiką, niech będzie to dwadzieścia osób albo sto tysięcy, ponownie czuję tą energię, która konsumowała mnie już wtedy na rodzinnych spotkaniach mojej młodości. Nie jestem do końca pewien skąd bierze się moja pasja bycia na scenie, ale jest to takie uczucie, jakbym po prostu musiał być w świetle reflektorów. Chcę być widziany… W którymś momencie mojego dzieciństwa, jedna z moich kuzynek była producentem sztuk – pisanych przez nią- i to wtedy miałem swoje pierwsze doświadczenie jako aktor. Moja kuzynka nie miała więcej niż osiem czy dziewięć lat, ale była niesamowita jak na swój wiek. Najwyraźniej to lubiłem, bo potem, kiedy byłem w szkole, zawsze kiedy wystawiano sztukę ja byłem pierwszy, by się zapisać. Zostałem nawet ministrantem, ponieważ dla mnie pomaganie księdzu było jak bycie na scenie, kiedy on zdawał się być „gwiazdą przedstawienia”. Kiedy byłem na scenie, czułem się spełniony i żywy, więc naturalnie chciałem znaleźć to uczucie w każdej okazji. Często myślę, co by się stało, gdybym nie wybrał tej ścieżki. Zadawanie sobie tego pytania jest prawie nieuniknione, a myślenie o tym, co stałoby się z naszymi życiami, gdybyśmy nie zmienili się w osoby, którymi dzisiaj jesteśmy jest interesujące. Kim bym był, gdybym nie został artystą? Jaki inny zawód bym wybrał? Psycholog? Dentysta? Prawnik? Moja babcia zawsze miała nadzieję, że będę doktorem, ale niestety nigdy nie mogłem wypełnić tego marzenia. Od momentu, w którym
zdałem sobie sprawę co chcę ze sobą zrobić, niestrudzenie pracowałem, by spełnić to marzenie. Jednak zawsze zadaję sobie pytanie, co by się ze mną stało, gdybym posłuchał rady mojej babci albo obrał inną drogę. Na przykład, kiedy miałem osiemnaście lat, poszedłem na przesłuchanie do Tisch School na Uniwersytecie w Nowym Jorku, jednej z najbardziej renomowanych szkół aktorskich w kraju. Zaledwie kilka miesięcy zanim zaczęły się zajęcia, zamiast się zapisać, pojechałem do Meksyku odwiedzić kilku moich przyjaciół i tam wylądowałem – nie ma innego sposobu na postrzeganie tego, jak tylko wielki przypadek – w teatrze. Co by się stało, gdybym został by chodzić na Uniwersytet w Nowym Jorku? Jaki kierunek obrałoby moje życie, gdybym odniósł sukces w aktorstwie zamiast w muzyce? Moja droga, bez wątpienia, byłaby inna. Ale lubię myśleć, że bez względu na to czy wybrałbym aktorstwo, taniec, muzykę, tak czy inaczej wybrałbym ścieżkę, która w końcu uczyniłaby mnie szczęśliwym i spełnionym. Prawda jest taka, że to co robisz nie liczy się tak bardzo. Liczy się to, że kochasz to co robisz i robisz to najlepiej jak pozwalają ci na to twoje zdolności. Pasja jest życiowym aspektem mojej egzystencji. Uważam się za realistycznego marzyciela, a moje życie jest pełne intensywnych emocji. Żyję i czuję dogłębnie. Niektórzy ludzie mogą sądzić, że to źle żyć z taką pasją, ale prawdą jest, że odkąd tylko byłem bardzo małym chłopcem, pasja była tym, co napędzało mnie na tą nadzwyczajną trajektorię jaką jest moje życie, więc nie widzę powodu, by przestawać. Jeśli nie pojąłbym moich instynktów w bardzo młodym wieku, myślę, że nigdy nie dotarł bym tu, gdzie jestem dziś. Dla mnie, część piękna dzieciństwa leży w tym, że jest to czas odczuć ekstremalnych: kiedy jesteśmy szczęśliwi, szczęście jest absolutne, a kiedy jesteśmy smutni, ból jest dewastujący. Życie w tym wieku jest bardzo intensywne, ale w tym samym czasie jest też całkowicie czyste i prawdziwe. Kiedy dorastamy, uczymy się łagodzić emocje, które są przytłaczające, i choć w pewnym stopniu ja też musiałem dorosnąć, zawsze podejmowałem trud, by zostać w kontakcie z moim wewnętrznym dzieckiem – tym pełnym pasji, energicznym i szczęśliwym dzieckiem, które nigdy niczego się nie bało. BABCIA
MOI RODZICE ZDECYDOWALI O SEPARACJI kiedy miałem dwa lata. Nie trzeba mówić, że nie pamiętam nic z tego, co działo się w moim życiu, kiedy do tego doszło, ale pamiętam, że zacząłem spędzać wiele czasu z dziadkami od strony mamy i taty. Moi dziadkowie grali kluczową rolę w moim życiu. Nie wiem czy to kwestia kultury czy duchowości, ale moje relacje z nimi były – i ciągle są- dla mnie bardzo ważne. Nigdy nie zapomnę czego mnie nauczyli i będę starał się przekazać ich nauki moim synom. Babcia od trony taty była inteligentną kobietą, niezależną i pewną siebie, kobietą, która prześcigała swoje czasy. Interesowała się metafizyką długo przed tym, zanim stało się to modne. Była również artystką. Malowała i rzeźbiła. Pamiętam ją jako zawsze zajętą, robiącą jedną z tysięcy rzeczy, które ją interesowały. Nie rozumiała myśli „stania w miejscu” i zawsze miała w przygotowaniu jakiś projekt. Moja prababcia – jej matka - była nauczycielką, więc moja babcia była praktycznie wychowana w klasie, słuchając wykładów swojej matki. Ukończyła Uniwersytet Puerto Rico. Pamiętajmy, że mówimy o czasach, kiedy dyktatura społeczeństwa nakazywała, że większość kobiet może aspirować tylko do bycia matką czy gospodynią domową. Była zaskakującą kobietą, tak dzielną i wizjonerską, że pewnego dnia postanowiła spakować swoje torby i wyjechać do Bostonu, by studiować edukację. W tamtych czasach! Ale przeprowadziła się do Bostonu i żyła tam, aż ukończyła szkołę z tytułem. Ostatnio miałem okazję jeść obiad z Sonią Sotomayor, pierwszą latynoską sędziną United States Supreme Court i kiedy powiedziałem jej o osiągnięciach mojej babci, była zaszokowana. „Latynoska kobieta studiująca w Bostonie w latach czterdziestych? Twoja babcia musiała być silną kobietą!”, powiedziała. A ja, oczywiście, czułem się bardzo dumny, ponieważ miała rację. Moja babcia zdecydowanie była niesamowitą panią. Chociaż była urodzona na Puerto Rico, rodzina mojej babci pochodziła z Korsyki. Korsykanie SA znani z bycia upartymi, a moja babcia nie była wyjątkiem: była bardzo silną kobietą, która nigdy
niczego się nie bała. Dla mnie zawsze była przykładem tego, co to znaczy być silnym. Na przykład, po pięćdziesięciu kilku latach małżeństwa, zdała sobie sprawę, że dłużej nie czuje się spełniona, więc pewnego dnia wstała i powiedziała do mojego dziadka: „Wiesz co? Chcę rozwodu.” W tych czasach ludzie żenili się na całe życie, „póki śmierć nas nie rozłączy”. Nie było jak dziś, kiedy ludzie rozwodzą się praktycznie z każdego możliwego powodu. Ale moją babcię nie obchodziło co inni ludzie mogą pomyśleć lub powiedzieć. Z jakiegoś powodu nie czuła się szczęśliwa i postanowiła coś z tym zrobić. Więc moi dziadkowie się rozwiedli. Po tym mój dziadek odwiedzał ją codziennie, ale umowa wewnętrzna pozostała z nią żyjącą w swoim domu i niż żyjącym osobno. Moja babcia odeszła więcej niż dziesięć lat temu, przeżywając długie, pełne życie, w podeszłym wieku i jeśli jest cokolwiek, za co jestem wdzięczny, to za to, że żyła wystarczająco długo by widzieć i być częścią mojego sukcesu. Raz nawet wsiadła do samolotu i przyleciała zobaczyć jak występuję na Broadway’u, kiedy wystawialiśmy Les Miserables w Nowym Jorku. A pozwólcie mi powiedzieć, całkowicie nie była fanką samolotów! Powiedziała mi raz, że okropnie się ich bała od dnia, kiedy leciała z powrotem na Puerto Rico po zakończeniu studiów w Bostonie. Najwyraźniej był wtedy jakiś rodzaj wyładowań elektrycznych, które spowodowały, że samolot trząsł się cały czas. I tak było. Podróżowała tylko łodziami, robiąc tą wyprawę do Nowego Jorku małym wyjątkiem. Smuci mnie to, że nie byłem w stanie częściej się z nią widywać przez ostatnie kilka lat. Pracowałem tak dużo, zawsze przyjeżdżając i odjeżdżając, zawsze w biegu, nigdy nie mając tyle czasu, by zrobić rzeczy, które były naprawdę ważne. Udawało mi się czasem z nią widywać, tylko w przelocie, ale nigdy nie miałem ponownej szansy spędzić z nią kilku dni czy tygodni, jak wtedy, Kidy byłem małym chłopcem. Pamiętam jak raz poszedłem zobaczyć się z nią pod policyjną eskortą. Kidy dotarłem do jej domu z jednostką ochrony, wrzasnąłem: „Babciu, przyszedłem cię zobaczyć!” „Och, synku!” powiedziała, „Jak cudownie!” Ale zaraz musiałem wyjaśnić: „Przyszedłem cię zobaczyć, Babciu, ale nie mogę zostać zbyt długo. Niedługo muszę iść.” Jak zawsze, nie sprawiła, że poczułem się winny, że muszę iść. Po prostu mi podziękowała i mocno mnie uścisnęła. „Okej”, powiedziała. „Cudownie cię widzieć. Jedź, jesteś za chudy.” To była moja babcia. Innym razem, kiedy byłem na wycieczce na Puerto Rico, kazałem wylądować helikopterowi na sąsiednim boisku do baseballu, tylko po to, by ją zobaczyć. To był jedyny sposób, ponieważ nie miałem czasu. W czasie rundy z jednego końca wyspy na drugi w sprawach biznesowych, powiedziałem pilotowi: „Muszę zobaczyć moją babcię. Ląduj na tym polu baseballowym!”. I po prostu ot tak udało mi się spędzić z nią kolejny moment. Nie ma nikogo takiego jak babcie. Do dnia dzisiejszego jej nauki służą mi dobrze. Kilka najsłodszych wspomnień jakie mam o mojej babci to te, w których siedzimy we dwoje, ja robię swoje zadanie domowe, a ona maluje lub pracuje nad jednym ze swoich projektów. Często myślę o jej mądrych słowach i radach, i czuję, jakbym w jakiś sposób nosił ją w sobie. To wielkie błogosławieństwo móc czuć ją tak blisko siebie. Jedyna rzecz jaka mnie boli, kiedy o niej myślę to fakt, że nigdy nie poznała moich dzieci. Jest tyle rzeczy, które chciałbym, by o niej wiedzieli i nie ważne ile im o niej powiem, czuję, że nigdy nie będę w stanie w pełni tego wyjaśnić. Na przykład, kiedy byłem młodszy, śpiewała tą piękną kołysankę kuzynom i mnie. Często zamykam oczy i próbuję ją sobie przypomnieć, ale tylko się frustruję, bo nie mogę. Potrafię przywołać bez problemu ton jej głosu i ekspresję na jej twarzy, kiedy nam ją śpiewała, ale nie ważne jak bardzo się staram, po prostu nie umiem przypomnieć sobie słów albo melodii tej piosenki. Po prostu nie umiem. Więc modlę się, by ta piosenka przyszła do mnie któregoś dnia we śnie. Proszę: „Drogi Boże, Babciu, gdziekolwiek jesteś, jeśli to prawda lub
nie, jeśli istniejesz lub nie, jeśli jesteś tutaj lub nie, proszę, przypomnij mi tą piosenkę. Chcę ją zaśpiewać swoim dzieciom.” Ten moment jeszcze nie nadszedł, ale wciąż nie tracę nadziei. Wiem, że życie po śmierci istnieje, i że ona mnie obserwuje z wielkim, cudownym uśmiechem na jej twarzy, bo może zobaczyć, że jej pierwszy wnuczek idzie przez życie z tak wielką determinacją jaką ona sama posiadała, będąc silnym i niezależnym mężczyzną, takim, jakim mnie wychowała. SMAK SŁAWY MOJA RODZINA zawsze wspierała mnie, kiedy zacząłem swoją karierę artystyczną. Zobaczyli, że muzyka była dla mnie czymś więcej niż tylko grą. Widząc, że mam w sobie taką pasję, zachęcali mnie, bym szedł tym śladem i samo to dawało mi dużo siły: ten prostu fakt, że we mnie wierzyli dawał mi duże poczucie bezpieczeństwa i ożywiał moją wiarę w siebie. Dlatego nie było dla nich niespodzianką, kiedy zacząłem brać udział w portorykańskich reklamach telewizyjnych, mając dziewięć lat. Pewnego dnia, w gazecie pojawiła się reklama mówiąca: „Agencja poszukuje talentów do reklam telewizyjnych!” Mój ojciec przeczytał to i zapytał mnie „I co myślisz?”. Pomyślałem, że to świetny pomysł, więc powiedziałem: „Zróbmy to, Papi, chodźmy!”. Tej właśnie soboty poszliśmy na przesłuchanie. To przesłuchanie było po to, by zobaczyć czy głowa agencji w ogóle mnie zaakceptuje, a jeśli tak, to od tego momentu zacząłbym chodzić na przesłuchania do prawdziwych reklam telewizyjnych. Postawili mnie przed kamerą, zapytali jak mam na imię, o mój wiek i do której szkoły chodzę i szczerze, nie pamiętam o co jeszcze. Przypuszczam, że kazali mi coś zagrać albo przeczytać… Może dali mi jakąś małą scenkę, typową rzecz, jaką masz zrobić na przesłuchaniu. Co pamiętam dobrze, czułem się bardzo pewny siebie. Nie byłem w ogóle zdenerwowany. Kiedy skończyłem, wróciłem do domu, a kilka dni później pierwszy raz zadzwoniono, bym przyszedł na przesłuchanie. Pierwsza była reklama napoju bezalkoholowego. To były cztery dni zdjęć, cztery intensywne dni, ponieważ zaczynały się o szóstej rano i kończyły późno po południu. Niestety nigdy nie widziałem tej reklamy, ponieważ była dla Latynosów mieszkających w Stanach Zjednoczonych i dla Meksyku. Jednak to co pamiętam, to że po zakończeniu zdjęć zapłacili mi 1300 dolarów. Ale to nie było wszystko. Co sześć miesięcy dostawałem kolejny czek na 900 dolarów. To była niesamowita praca! Robiłem coś, co naprawdę mnie cieszyło, ale przede wszystkim było dobrze płatne – nie mogłem wymyślić nic lepszego. Całkowicie nowy świat się dla mnie otworzył. Wkrótce nadeszło wiele więcej reklam: jedna pasty do zębów, jedna restauracji Fast-food… Jedna reklama prowadziła do następnej i następnej, i następnej. Kidy raz znalazłem się w grze, okazje zaczęły wpadać i w półtorej roku zrobiłem jedenaście reklam, co wiem dzięki mojemu tacie, który spisywał wszystkie! To było tak dawno temu, że gdyby nie jego metodyczne spisywanie, nie byłbym nigdy w stanie zapamiętać ich wszystkich. Odniosłem wielki sukces biorąc udział w reklamach i po jakimś czasie zacząłem być na tym polu rozpoznawalny. Odkąd miałem doświadczenie i kochałem być przed kamerami, wytwórcy zawsze byli skłonni mnie obsadzić, a to oczywiście dodawało mi jeszcze więcej pewności siebie i doświadczenia. Te reklamy dały mi moje pierwsze poczucie sławy. Kiedy chodziłem ulicą, czasami słyszałem jak ludzie mówili: „To jest ten dzieciak z takiej i takiej reklamy!” czy „Patrz1 To jest ten chłopiec z reklamy napojów bezalkoholowych!”. W tamtych czasach, rozpoznawanie mnie było wymuszone. Odkąd telewizja nie miała zdalnego sterowania, ludzie musieli siedzieć i oglądać wszystkie reklamy, w przeciwieństwie do teraz, kiedy możemy zmienić kanał z wygodnej sofy. To dlatego ludzie zaczęli mnie rozpoznawać – bardziej i bardziej z każdą reklamą – i muszę przyznać, że mi się to podobało. Dzisiaj są momenty, kiedy jest mi trudno znaleźć moment spokoju i wyciszenia, by siąść w parku lub zagrać w bilard z przyjaciółmi. Ludzie mnie rozpoznają, a to znaczy, że musze poświęcić pewne rzeczy, które dla innych ludzi są normalne: jak jedzenie w restauracji, wyjście na spacer, chodzenie po plaży… Nie dlatego, że nie lubię tego robić, ale dlatego, ze robiąc to, nie
znajduję spokoju i wyciszenia, których szukam. Mimo to i tak je robię, ale nigdy nie mogę być anonimowy. Anonimowość jest czymś, za czym często tęsknię, ale prawda jest taka, że sława dała mi tyle innych błogosławieństw, że nie mogę narzekać. W końcu jest to część mojej pracy i podoba mi się to. Większość ludzi jest przyjacielskich, a wielu szanuje moje prawo do prywatności. Zawsze jest miło usłyszeć od kogoś, że coś dla niego znaczę, czy to dlatego, że jedna z moich piosenek pomogła mu znaleźć miłość czy podobał mu się jeden z moich koncertów. To wszystko jest dla mnie bardzo ważne, ponieważ to jest powód, dla którego to robię: lubię dawać ludziom trochę radości i sam cieszę się podczas tego procesu. Sława jest ciekawym fenomenem. Kiedy ją zdobędziesz, jest zbyt wiele rzeczy, które możesz z nią zrobić. Nie chodzi tylko o ludzi rozpoznających cię na ulicach lub fotografów robiących ci zdjęcia. Sława jest również narzędziem, jeśli wiesz jak dobrze jej użyć, która może posłużyć do pozyskania milionów i milionów ludzi, mogących przekazać wiadomość, poprzez komunikowanie i łączenie się z nimi. Oczywiście, trzeba dokonać wielu wyrzeczeń dla sławy, tak na osobistym jak i profesjonalnym stopniu, ale najważniejsze jest wiedzieć jak jej użyć do rzeczy, które są naprawdę ważne. MENUDO MÓJ OJCIEC raz powiedział mi: „Przeklinam dzień w którym dostałeś się do Menudo. W tym dniu straciłem mojego syna.”
Miał całkowitą rację. W pewnym stopniu on stracił swojego syna, a ja straciłem mojego ojca. Wtedy ciężko było przewidzieć to, co nadchodziło. Nie moglibyśmy sobie nawet wyobrazić co było przed nami. Widziałem tylko niezliczone możliwości, tysiące niesamowitych rzeczy, które wciąż na mnie czekały i piękną drogę, która się przede mną otwierała. Żaden chłopiec – nawet żaden dorosły mężczyzna – nie jest w stanie rozeznać się w tym, co może się wydarzyć, kiedy jego droga życiowa ulega zmianie. Niemożliwe do zrozumienia było ile zabierze dążenie do szczytu moich pragnień. W tamtym momencie wiedziałem tylko, że całym sobą tego pragnę- moim sercem i duszą. Pracowałem wciąż ciężko z wielkim wysiłkiem i determinacją i wiedziałem jak daleko chcę zajść. Bycie na scenie było moim marzeniem i chciałem zrobić cokolwiek się dało, by je spełnić. Pod tym względem Menudo było moją obsesją- wszystkim, o czym mogłem myśleć. Pomiędzy dziesiątym a dwunastym rokiem życia ledwo mogłem spać, myśląc jak bardzo tego pragnę. Kiedy ten moment wreszcie nadszedł, zaprzestał być moim marzeniem i zaczął być moimi realiami życia codziennego. To był moment, który zdeterminował kurs mojego życia. Dało mi to coś wspaniałego – przeżycia i emocje, które głęboko mnie naznaczyły i uczyniły lepszą osobą. Kosztem było moje dzieciństwo. Zdobyłem jednak bezcenną wiedzę przez to, czego się
nauczyłem i co straciłem. I tak jak nigdy nie zechcę stracić żadnego z tych pięknych wspomnień, które mam z tamtych lat, tak też nigdy nie chcę zapomnieć kłopotów, które miałem. Trudny czas dał mi umiejętność doceniania tego szczęśliwego, ale również umocnił mnie jako mężczyznę. Jak ze wszystkim w życiu: jeśli nie przeżylibyśmy złych chwil, nie bylibyśmy w stanie docenić dobrych. Kiedy byłem młody, moja mama zawsze mówiła: „Synu, w życiu wszystko jest możliwe. Musisz tylko wiedzieć jak do tego dojść”. Mówiła tak, bo dobrze mnie znała. Wiedziała, że wtedy chciałem wszystkiego, a tym wszystkim było Menudo. Doprowadzałem mojego ojca do szaleństwa prośbami, by wziął mnie na przesłuchanie. Błagałem go: „Weź mnie! Weź mnie! Weź mnie!” Błagałem go w każdy możliwie wyobrażalny sposób, a błagałem go tak bardzo, że nie wiem jak to się stało, że nie zrzucił mnie z klifu. Aż któregoś dnia powiedział: „W porządku, jedźmy!” Byłem taki szczęśliwy. Był rok 1983. Dziś ciężko jest zrozumieć czym Menudo było w tamtych czasach, ale prawda jest taka, że było czymś innym od całej reszty. Odważę się nawet powiedzieć, że po dziś dzień są to pozostałości po unikalnej części historii muzyki. Zanim pojawiły się takie zespoły jak New Edition, Backstreet Boys, New Kids on the Block, ‘N Sync czy Boyz II Men, było Menudo. Był to pierwszy pochodzący z Ameryki Łacinskiej boy band, który osiągnął międzynarodową sławę. Odniósł tak wielki sukces, że była mowa o „Menudomanii” czy chorobie „Menuditis”, a często słyszało się porównania do zespołu The Beatles i Beatlesmanii. Menudo powstało, kiedy producent Edgardo Diaz uformował grupę z pięciu młodych chłopców, wszystkich z Puerto Rico. Wyjątkowość Menudo, która moim zdaniem uczyniła ten zespół charakterystycznym i dawała sławę na długi czas, polegała na tym, że członkowie zespołu ciągle się zmieniali. Według pomysłu każdy chłopiec miał pozostawać w zespole do momentu aż skończy szesnaście lat, a wtedy odchodził, a jego miejsce zajmował nowy członek. W ten sposób chłopcy byliby zawsze młodzi, zatrzymując ducha radości i niewinności dorastania. Pierwsze Menudo było złożone z braci z dwóch rodzin: Melendezes (Carlos, Ricky i Oscar) i Sallaberry (Fernando i Nefty). Nagrali swój pierwszy album w 1977 roku i od tego momentu sława grupy rosła wykładniczo: w kilka lat potem wypełniali stadiony po brzegi na całej długości i szerokości Ameryki Łacińskiej, a prasa była wypełniona ich zdjęciami, nawet w Azji. Stali się światowym fenomenem i kiedy zwietrzyła to wytwórnia muzyczna RCA, podpisała z nimi wielomilionową umowę. To rozsławiło ich jeszcze bardziej, pozyskując miliony młodych fanów w Stanach Zjednoczonych i reszcie świata. Jedna z najważniejszych anglojęzycznych stacji telewizyjnych w Stanach posłużyła się ich piosenkami, by uczyć widzów hiszpańskiego. Kiedy byłem mały (w późnych latach siedemdziesiątych, wczesnych osiemdziesiątych), Menudo było niesamowite. Totalny hit. Jak mogłem nie chcieć być tego częścią? Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że ten fenomen zrodził się na mojej wyspie? Znałem na pamięć każdą ich piosenkę, śpiewałem je odkąd tylko pamiętałem. Właściwie kochałem śpiewać tak bardzo, że z wrodzoną pewnością dzieciństwa, czułem, że dostanie się do zespołu nie było niemożliwym marzeniem… więc poświęciłem całego siebie, by to się stało. Ale jak wszystko w życiu, moje wejście do Menudo nie odbyło się bez sprawiedliwego udziału sprzeczności. Pomimo faktu, że chłopcy z Menudo byli moimi idolami, dla większości dzieciaków w moim wieku Menudo było zespołem dla dziewczyn. Kulturalnie i społecznie byliśmy bardzo uwarunkowani – odnosząc się po części do ignorancji, a po części do zazdrości -myśleniem, że prawdziwi mężczyźni nie lubią śpiewać i tańczyć, że śmieszna była chęć robienia tego przez dzieciaka takiego jak ja. Prawda jest taka, że kiedy przyjaciele ze szkoły pytali mnie dlaczego chcę się dostać do Menudo, odpowiadałem im zawsze „Dla dziewczyn, pieniędzy i podróżowania.”. Powinienem był powiedzieć im prawdę, że chciałem śpiewać i tańczyć na scenie, ale nie mam żadnych wątpliwości, że zrobiliby ze mnie pośmiewisko. Chłopcy nie powinni byli w ogóle „lubić” Menudo. Więc zamiast mówić prawdę, pomijałem ją i mówiłem co było ode mnie oczekiwane,
wybierając drogę najmniejszego oporu. Wtedy nie było to traumatyczne przeżycie, ale teraz zdaję sobie sprawę jak smutne było to, że nie czułem się wystarczająco komfortowo, by powiedzieć prawdę. Po błaganiach przez miesiące, miałem w końcu możliwość wziąć udział w przesłuchaniu. Mój ojciec wziął mnie tam, gdzie się odbywały i mogę sobie przypomnieć dokładnie, że w drodze byłem całkowicie spokojny. Mimo, że mała nerwowość byłaby dla mnie całkowicie normalna, byłem bardzo zrelaksowany, bo wiedziałem, że poradzę sobie dobrze i kierownictwo nie będzie miało innej opcji jak tylko wybrać mnie. W ten sposób się to odbyło… prawie. Na przesłuchaniu poradziłem sobie naprawdę dobrze. Pokochali mój śpiew i taniec, ale pojawił się jeden problem: byłem zbyt niski. Reszta chłopaków w zespole była ode mnie o półtorej głowy wyższa, a kierownictwo chciało, by wszyscy członkowie byli mniej więcej tej samej wysokości. Zamiast mnie zniechęcić, wstępne odrzucenie tylko przysłużyło się do wzmocnienia mojej determinacji. Ponownie pojawiłem się na przesłuchaniu dziewięć miesięcy później, ale znów nie udało się, bo ciągle byłem zbyt niski. W pewnym momencie nawet zasugerowali mi, bym kupił piłkę do koszykówki i zaczął grać, by zobaczyć czy to pomoże mi urosnąć! Dość cynicznie, prawda? Oczywiście nie pozwoliłem sobie na zniechęcenie. Utrzymywałem się przy swoim, aż wreszcie po trzecim przesłuchaniu się udało. Tak naprawdę niewiele urosłem od dwóch ostatnich przesłuchań, ale z jakiegoś wypadku tym razem mój wzrost nie wydawał się im przeszkadzać. Po części myślę, że dlatego, iż widzieli jak bardzo chciałem się dostać. „Wygląda na to, że nigdy nie urośniesz!” – powiedzieli. Dzień po tym trzecim przesłuchaniu zadzwonili do mnie, że chcieli zrobić długie przesłuchaniu w domu jednego z asystentów menadżera. Oczywiście poszedłem do jej domu, gdzie zaśpiewałem kilka piosenek. Kiedy skończyłem, powiedziała do mnie: „Teraz chodźmy do biura.”. Pomyślałem wtedy, że to trochę dziwne, ale nie znałem się na tym, więc podążałem za nią. Niespodzianką było, że kiedy dojechaliśmy do biura zespołu, moi rodzice czekali tam na mnie. Najpierw nie zrozumiałem dlaczego tam byli, dopóki ktoś mi nie wyjaśnił: „Przeszedłeś pomyślnie przesłuchanie! Jesteś w Menudo!”. Nie miałem słów. Oczywiście byłem bardzo szczęśliwy, ale w tym samym czasie nie mogłem w to uwierzyć. Pogratulowali mi i świętowaliśmy, ale co było naprawdę nie do uwierzenia, powiedzieli mi o tym o siódmej wieczór, a przed ósmą rano następnego dnia byłem w samolocie do Orlando, gdzie zespół miał swoją kwaterę. Jak tylko pojawiłem się na miejscu, poszedłem prosto na wywiady, spotkałem stylistów i dopasowywanie garderoby. W mniej niż dwadzieścia cztery godziny moje życie kompletnie się zmieniło. Zostawiłem za sobą moją rodzinę, razem z moimi sąsiadami, przyjaciółmi i wszystkim, co było mi znane. To była bardzo nagła zmiana, która mogłaby być traumatyczna, gdyby nie to, że byłem w siódmym niebie. Byłem tak rozradowany, że miałem więcej energii niż trzeba, by robić wszystko to, co mi kazano. Musiałem się nauczyć osiemnaście układów tanecznych w zaledwie dziesięć dni i jest to coś, z czego jestem prawdziwie dumny, bo niektórym ludziom nauczenie się jednego schodziło cztery dni. Był to intensywny czas, czekający na mnie z wieloma wyzwaniami, ale moje szczęście dawało mi uczucie bycia na szczycie świata. Miesiąc po dołączeniu do grupy zadebiutowałem Luis A. Ferre Center for Fine Arts w San Juan na Puerto Rico. Ricky Melendez (ostatni oryginalny członek pierwotnej grupy) opuszczał zespół i był również tym, który przedstawił mnie tej nocy, co było dla mnie bardzo wyjątkowe. Według planu po jego wprowadzeniu miałem zaśpiewać sam, stojąc na środku sceny, kiedy reszta grupy siedziała na schodach za mną. To był spektakularny moment. Nie byłem w ogóle zdenerwowany, właściwie – całkiem odwrotnie! Złapałem mikrofon i zacząłem śpiewać, chodząc od jednego końca sceny do drugiego, ruszając się w rytm muzyki. Byłem bardzo zadowolony ze swojego występu, szczególnie kiedy skończyłem, a publiczność zgotowała mi piorunujący aplauz. To piękne uczucie sprawiło, że wiedziałem, że jest to droga, którą chcę odtąd podążać.
Również tej nocy miałem swoją pierwszą lekcję jak pracuje się w Menudo. Kiedy skończyłem swoją piosenkę i zszedłem ze sceny, za kulisami czekał na mnie menadżer zespołu. Ciągle miałem głowę w chmurach, w euforii po oklaskach, kiedy ściągnął mnie na ziemię krzycząc: „Nie mówiłem ci, żebyś stał na środku sceny?!” Miał rację. Powiedział tak z powodu oświetlenia, a ja kompletnie zapomniałem podążać za jego instrukcjami. Chodziłem z jednej strony sceny na drugą, kiedy oni chcieli bym stał w jednym miejscy, by można było mnie oświetlić stałym blaskiem. Biedni faceci z ekipy oświetleniowej prawdopodobnie tracili zmysły, próbując podążać za mną reflektorami. Ten błąd był tak wielki, że od tego momentu już nigdy nie poruszyłem się, kiedy nie powinienem. Zapamiętałem tą lekcję, jak i wiele innych, które nadeszły w tamtych latach. To była dyscyplina Menudo: albo robiłeś rzeczy, które ci kazano, albo nie byłeś częścią grupy. Takie proste. DOBRE ŻYCIE PO TAK CIĘŻKIEJ PRACY, by dostać się do zespołu nie zamierzałem zrobić czegoś – lub zawieść w jakieś rzeczy – co kosztowałoby mnie miejsce w grupie. Menudo było dla mnie czymś więcej, jak tylko nowym światem. Było inną galaktyką. Kiedy podróżowaliśmy, braliśmy prywatny odrzutowiec – mówimy tu o jumbo 737! W miastach, w których występowaliśmy, nie mieszkaliśmy w zwykłym hotelowym apartamencie czy nawet na piętrze – cały hotel był zarezerwowany wyłącznie dla nas! Czasami bywały całe piętra, które służyły tylko naszej rozrywce, zapełnione flipperami i grami video. Żyliśmy w naszym własnym Disney World, najdzikszym śnie każdego dziecka. Było tyle zabawy! Każdy dzień był nową przygodą, a ja kochałem każdą jego sekundę. Pracowaliśmy bardzo ciężko, ale kiedy przychodził czas na odpoczynek, byliśmy traktowani jak królowie. Inna rzecz, którą lubiłem w Menudo to fakt, że zawsze byliśmy jak jedna wielka rodzina. Wolny czas spędzaliśmy grając i rozmawiając – czasami walcząc – jak piątka braci. Byłem najmłodszy i najniższy z nich wszystkich, więc inni grali rolę starszych braci. Kiedy byliśmy pośród tłumu, fani zdeptaliby nas z ekscytacji, oni zawsze opiekowali się mną w środku szaleństwa. To sprawiało, że czułem się wyjątkowy. Podróżowaliśmy po całym świecie. Mieliśmy koncerty w Japonii, na Filipinach, w Europie, Południowej Afryce i po raz pierwszy w historii grupy zrobiliśmy trasę w Stanach Zjednoczonych, która zawierała dwadzieścia cztery koncerty w Radio City Music Hall w Nowym Jorku. Szalone i imponujące było widzenie tych wszystkich ludzi zatrzymujących rych na Sixth Avenue przed Radio City i wokół całego bloku! Kiedy spojrzeliśmy w dół z naszej garderoby widzieliśmy jakby może ludzi. Setki policjantów musiały uformować ludzkie bariery na Sześćdziesiątej Trzeciej Ulicy i Lexington Avenue, gdzie znajdował się nasz hotel. Nasi fani byli żarliwi i nic nie mogłoby ich zatrzymać. Pamiętam jak innym razem byliśmy w Argentynie i przed hotelem był tłum co najmniej pięciu tysięcy dziewczyn. Miały przypinki, zdjęcia, flagi i wszelakie inne gadżety Menudo. Dziewczyny krzyczały i wrzeszczały za każdym razem jak pojawialiśmy się w oknach. Wystarczyło tylko wystawić rękę za okno, by oszalały. Śpiewały nasze piosenki z okrzykami jak słyszy się na stadionach piłki nożnej, tyle, że zmieniały to na cześć zespołu. Później pokazało się kilku chłopców – myślę, że byli podenerwowani całą uwagą, jaką Menudo otrzymywało od dziewcząt – i zaczęli swoje własne okrzyki, tyle że obrażając nas i wołając po imieniu. Nagle któryś z chłopców podszedł do miejsca, w którym stały dziewczyny i próbował zdjąć flagę Puerto Rico…. Cóż, dziewczyny odpowiedziały ostrą walką! Pobiły go tak bardzo, że wydaje mi się, że ledwo uszedł z życiem. Takie rzeczy ciągle nam się zdarzały. To było czyste szaleństwo. Co za zmiana! Zanim stałem się częścią grupy, moje życie było całkowicie inne. Zé zwykłego życia na Puerto Rico, gdzie żyłem otoczony rodziną i przyjaciółmi, a prawie nigdy nie doszedłem dalej niż kilka bloków od mojego sąsiedztwa, wskoczyłem w świat sławy, luksusu i uwielbienia.
Przeszedłem od ukochanego syna rodziców i uwielbianego wnuka dziadków do międzynarodowego artysty dającego koncerty na najważniejszych scenach planety. Naturalnie, zdarzały się momenty, kiedy byłem zagubiony i chciałbym mieć obok siebie mamę lub tatę, by mnie pocieszyć. Poprzez cały mój pobyt w Menudo bardzo się o mnie martwili i rozmawialiśmy bardzo często, ale to oczywiście nie zawsze wystarczało. Pamiętam jak, na przykład, byliśmy na trasie w Brazylii, zadzwoniłem do mojej mamy i powiedziałem: „Mamusiu, nie mogę już tego znieść. Jestem taki wykończony, chcę wracać do domu.” Pocieszyła mnie jak tylko umiała i powiedziała: „Synku, jeśli tego chcesz to się nie martw. Jutro porozmawiamy z prawnikami i zrobimy wszystko, byś mógł wrócić do domu.”, ale od razu dodała: „Teraz jest za późno, by to zrobić, ale jeśli naprawdę tego chcesz to od razu rano zadzwonię do prawnika”. Po rozmowie z nią byłem w stanie zasnąć i odpocząć, co było mi naprawdę bardzo potrzebne. Właściwie rano zapomniałem całkowicie o tym, co męczyło mnie dzień wcześniej. Zadzwoniłem więc do mojej mamy bardzo wcześnie i powiedziałem: „Mamusiu, już jest dobrze! Nie martw się! Nie dzwoń do prawnika! Wszystko jest w porządku!” Postawa mojej mamy była tym, co sprawiało, że czułem się o wiele lepiej. Jeśli w tamtym momencie zdecydowałbym się opuścić Menudo, sprawy trochę by się pokomplikowały. Prawdopodobnie zostałbym pozwany za zerwanie kontraktu, a nowiny wybuchłyby w mediach. Ludzie zaczęliby zadawać mi najróżniejsze pytania i zaczęłyby się rozprzestrzeniać plotki dlaczego członek zespołu opuszcza grupę, kiedy wszystko zdawało się iść tak świetnie… Teraz zdaję sobie sprawę, że to byłaby wielka sprawa. Jednak nie licząc się z konsekwencjami, moja matka była w stanie sprostać wszelakim przeciwnościom. Wszystko, czego chciała to bym przestał brzmieć tak smutno jak wtedy przez telefon. Więc szedłem naprzód. Jak każda inna osoba, która musi rano wstać i iść do pracy. Oczywiście miewałem momenty słabości i lęku, ale euforia, która panowała wokół mnie pchała mnie dalej. Wiedziałem, że żyłem w czymś niespotykanym i tak zmęczony jak czasem bywałem, nie chciałem przegapić z tego żadnej rzeczy. ŁĄCZĄC SIĘ Z INNYMI DZIECIAKAMI DZIĘKI całej ten ciężkiej pracy miałem możliwość doznać wiele niesamowitych przeżyć, poznać wielu niesamowitych ludzi, łączność, którą mogłem poczuć jeszcze wyraźniej, kiedy na przykład stałem się ambasadorem UNICEF-u. Menadżerowie zespołu chcieli w pełni wykorzystać nasze podróże dookoła świata, więc naszą rolą jako ambasadorów było zapraszanie dzieci mających mniejsze prawa- których warunki życia bardzo różniły się od naszych- na nasze występy. Wiele razy były to sieroty czy bezdomne dzieci żyjące na ulicach, które stawiały czoła intensywnym trudnościom w bardzo młodym wieku. Myślę, że w tamtych czasach nasz najmniejszy koncert odbył się dla siedemdziesięciotysięcznej publiczności. Pobiliśmy również rekord z dwustutysięczną publiką na Morumbi Stadion w Sao Paulo. Jednak kiedy spędzaliśmy czas z tymi dziećmi i dawaliśmy im trochę radości w życiu, cały splendor prywatnych odrzutowców, całych hoteli tylko dla nas, prywatnych szefów kuchni, osobistych ochroniarzy, nauczycieli, asystentów i tak dalej – odchodził w niepamięć. Organizatorzy mówili nam: „Czekajcie moment. Teraz spędzimy czas z dziećmi, które są nie mniej lub bardziej ważne od każdego z was. Żyją po prostu w całkiem innych realiach niż wy”. Szansa spędzania czasu z tymi dziećmi była jednym z najwartościowszych doświadczeń, jakie kiedykolwiek dało mi Menudo. Nauczyłem się patrzeć na życie z innej perspektywy, by pojąć co jest najbardziej znaczące, a co nie- lekcja, która jest bardzo ważna dla młodzieży żyjącej w świecie luksusu i obfitości. Zrozumiałem jak wiele dzieci żyje w innych częściach świata. Nie było to łatwe i było twardym zderzeniem się z rzeczywistością, ale pokochałem to doświadczenie. Wyjątkowe, ponieważ byłem najmłodszym członkiem grupy- w tamtym czasie miałem dwanaście lat – a reszta chłopców miała czternaście. Jest wielka różnica pomiędzy dwunasto a czternastolatkiem, a prawie wszystkie
zaproszone dzieci były w moim wieku lub nawet młodsze, więc szybko nawiązywałem z nimi wyjątkową więź. Miały całkowicie inną mądrość od posiadanej przeze mnie i przyznaję, ze nauczyłem się od nich wiele.
Nie czułem się winny, że mam wiele więcej własności w porównaniu z tym, jak mało mieli oni. Cieszyłem się, bo mogłem się z nimi podzielić! Zaczynałem sobie jednak też zdawać sprawę, że mimo tych rzeczy, które ja miałem, oni posiadali wiele innych rzeczy, które ja przegapiałem – na przykład wolność. W tym życiu wszystko jest względne i coś co dla ciebie wydaje się normą, może być skarbem dla kogoś innego. Mimo, że nie mieli zbyt wiele własności, mieli wolność by iść gdziekolwiek chcieli, kiedykolwiek chcieli. I mimo to, że kochałem scenę i bezgraniczne uwielbienie fanów, życie które wiodłem było bardzo rygorystyczne. Dla nas typowy dzień zaczynał się lekcjami o ósmej rano, a potem musieliśmy dawać autografy na płytach przed obiadem. Po południu mieliśmy sesje zdjęciowe, próby i wywiady telewizyjne. Z drugiej strony te dzieci robiły co chciały, kiedy ulica dawała im wolność. Zgoda, taka wolność przychodzi z wielkimi trudnościami, ale wtedy nie mogłem poradzić nic na to, że widzę jak muszę prosić o zgodę na wyjście za róg, a one mogą iść gdzie chcą, nie pytając nikogo. Byliśmy obserwowani w każdym momencie, mając szereg zasad, których musieliśmy przestrzegać dla bezpieczeństwa. Więc mimo, że miałem tak wspaniałe życie, unikalne i szczęśliwe, niewątpliwie dostrzegałem piękno w ich absolutnej wolności. Nie wiem czy zdawałem sobie sprawę z długoterminowego wpływu tych doświadczeń na moje dalsze życie. Nie wydaje mi się, że w tamtym momencie myślałem: „To będzie miało wpływ na moje życie na zawsze!”. Wierzę, że stało się to kilka lat potem, kiedy zdałem sobie sprawę jak się zmieniłem spotykając te dzieci, jak te doświadczenia zasiały ziarno pracy filantropa, którą później zacząłem i kontynuuję do dnia dzisiejszego. WYUCZONE LEKCJE
LATA spędzone w Menudo były czasem wielu zmian i wyuczonych lekcji. Po pierwsze, moje lata młodzieńcze, bardzo ważny okres w ewolucji każdego dziecka. Również ważna była wartość dyscypliny, jaką we mnie wpojono i profesjonalny rozwój, jakiego doświadczyłem. To, czego się tam nauczyłem, było niewątpliwie fundamentem do nadchodzących później zdarzeń. Nigdy nie doszedłbym do miejsca, w którym jestem dzisiaj, bez wszystkiego co zobaczyłem i zapamiętałem dzięki Menudo. Teraz, kiedy piszę te strony, widzę, że miałem bardzo intensywne i nadzwyczajne lata młodzieńcze, ale mogę zagwarantować, że wtedy wszystko wydawało się płynąć w miarę naturalnie. W środku tego chaosu nigdy nie przestałem być młodym chłopcem z potrzebami, ciekawością, lękami i pytaniami, które są normalne dla każdego chłopca w tym wieku. Tak czy inaczej musiałem się stać mężczyzną w gorących światłach sceny, daleko od moich rodziców, pod okiem setek tysięcy ludzi. Byliśmy chłopcami w wieku czternastu, piętnastu i szesnastu lat z tysiącami dziewcząt rzucającymi się na nas. Czy byłem gotów grać tą rolę? Mimo, że wtedy powiedziałbym tak, później odkryłem, że byłem daleko od bycia gotowym. Kiedy dostałem się do Menudo, nie wiedziałem nic o seksie, co w pewnym stopniu było całkowicie normalne, biorąc pod uwagę fakt, że miałem dwanaście lat. Jednak w moim domu pod żadnym pozorem nie rozmawiało się o seksie. Niesamowite, prawda? Dzisiaj uważam, że to zabawne. Mój ojciec jest bardzo przystojnym mężczyzną – mężczyzna, który miał romanse, a dziś ma piękną kobietę u swego boku. Jestem pewien, że mógł mnie nauczyć tego i owego o seksie. Poza tym wszystkim – przez skromność czy wstydliwość – nie był to nigdy temat, którego w domu się dotykaliśmy. Prawdopodobnie myślał, że byłem wtedy za młody na te informacje, co rozumiem, ale prawda jest taka, że seksualność była tematem, który uderzał we mnie z każdej strony czy to z telewizji, czy z rozmów z przyjaciółmi ze szkoły, czy starszych kuzynów i rodzeństwa. W dzisiejszym świecie dzieci są o wiele bardziej narażone na takie wiadomości niż pokolenia dawniej. W dobie Internetu wystarczy kliknięcie, by przenieść cię w świat, o którym nigdy nawet nie myślałeś. Dlatego za ważną uważam wiedzę, że kiedy twój syn przychodzi do ciebie z takimi pytaniami, z jakimi ja przyszedłem do swojego ojca, można zagwarantować, że zna już odpowiedź: to co chce wiedzieć, to sposób w jaki odpowiesz. Dziecko testuje grunt, by zobaczyć jak fajny jesteś. Dlatego sądzę, że rozmawianie z dzieckiem w otwarty sposób jest kluczowe, by dostał od ciebie informacje, których szuka, nie od kompletnie obcej osoby. W mojej rodzinie komunikacja zawsze była bardzo otwarta. Zawsze miałem świetną łączność z moją matką, a teraz relacja z moim ojcem może służyć jako przykład. Jednak seks nie był czymś, o czym się u nas rozmawiało. Mój ojciec jest niesamowitym człowiekiem. Jest profesjonalnym psychologiem i ma bardzo określony światopogląd, bardzo otwarty. Każdy go uwielbia. Przez wiele lat pracował ze zinstytucjonalizowanymi osobami na Puerto Rico i Bóg jeden wie jakie historie musiał wysłuchiwać. Jestem przekonany, że to dzięki tym doświadczeniom i jego szczególnej duszy jest tak miły dla wszystkich otaczających go ludzi. Zawsze był osobą, która poświęcała się dla swojej rodziny, a moja relacja z nim jest podsumowaniem tego wszystkiego, co od niego otrzymałem i wciąż otrzymuję. Mam trzydzieści osiem lat. Mój ojciec ma sześćdziesiąt jeden i mimo to, że nie byliśmy razem przez wielką część moich lat młodzieńczych, nadrobiliśmy wszystkie straty i jesteśmy dziś ze sobą bardzo blisko. W każdym razie, mimo że byłem wtedy gwiazdą w Menudo, w tych sprawach byłem opóźniony. Wielu z moich przyjaciół grało już role łamaczy serc, a nawet byli z dziewczynami. Właściwie to każdy z nich, oprócz mnie. W innych słowach ujmując, byłem jedynym prawiczkiem pośród wszystkich z nas i ciągle z tego powodu na mnie naciskali. Raz za razem pytali mnie: „Kiedy się to wydarzy? Kiedy masz zamiar być gotowy?” aż do dnia, kiedy w końcu uprawiałem seks z dziewczyną. Była miła, ale moja decyzja miała więcej wspólnego z presją wywieraną przez moich przyjaciół, jak i presją w naszym społeczeństwie, która mówiła, że mężczyzna nie powinien nigdy odmówić, kiedy ma okazję uprawiać seks – nawet więcej, bo skoro byłem w Menudo, byłem
częścią milczącego porozumienia, że członek odnoszący największe sukcesy ma najwięcej dziewczyn. Wiedziałem, że musze wypełnić ten obowiązek, ale nie czułem się komfortowo i nie mogłem się cieszyć tym momentem, który, według moich oczekiwań, miał być bardziej romantyczny, a może i z większą dozą fajerwerków. Była piękną dziewczyną i lubiłem ją, ale prawda jest taka, że nie było między nami tej bliskości i intymności, dlatego nie uważam tego za szczególne przeżycie. Pamiętam, że zostałem z uczuciem „To wszystko?” i myślą „To jest to, o czym wszyscy mówią? Ugh, to jest okropne!”. Oczywiście to nie była wina dziewczyny. Na pewno miało to związek z okolicznościami. Uważałem całą tą scenerię za niekomfortową i nawet trochę zabawną. Jestem pewien, że jest wiele więcej ludzi, homoseksualistów czy heteroseksualistów, którzy nie uważają swojego pierwszego razu za wyjątkowy… i jak może taki być, skoro nie mamy pojęcia co robimy? Nie muszę mówić, że potem spotkałem kobietę, do którejś coś czułem i mieliśmy niesamowity kontakt, a kiedy odkryłem niesamowite wrażenia, które kobieta i mężczyzna może odczuwać podczas seksu, byłem w stanie być z innymi kobietami i odczuwać przyjemność w ich towarzystwie. KONIEC ANERY MENUDO, W międzyczasie kontynuowało trasy koncertowe i wydawanie albumów. Mimo, że powierzchownie grupa i ja zdawaliśmy sobie dobrze radzić, od wewnątrz mieliśmy problemy. Przed rokiem 1987 sprzedaż albumów grupy zaczęła spadać i musieliśmy zmienić wytwórnię muzyczną. Wreszcie te problemy sprawiły, że musieliśmy kompletnie zmienić nasz image. Nasze kostiumy i fryzury stały się bardziej „rockowe”, również nasza muzyka się zmieniła: Odeszliśmy od popu, by poświęcić się cięższym gatunkom. Zrealizowaliśmy album „Somos los Hijos del Rock” po hiszpańsku, a dla fanów na Filipinach zrobiliśmy wersję zatytułowaną „In Action”, która zawierała piosenki w języku angielskim i tagalog. Krótko potem wydaliśmy album po angielsku, zatytułowany „Sons of Rock”, który zaowocował hitem „You Got Potential”. Sukces doprowadził nas do trasy po czterdziestu miastach Stanów Zjednoczonych. Była to bardzo ekscytująca faza, ponieważ mogliśmy dotrzeć do naszych fanów na nowo z innym gatunkiem muzyki. Co nie zmieniło się przez te lata, to nasz sposób pracy. Z wielu rzeczy, których się nauczyłem, dyscyplina miała największy wpływ na moją karierę i charakter. Nigdy nie powiedzieliśmy „nie”. Nie ważne o co nas prosili, odpowiedź zawsze była pozytywna. Mówiliśmy „Tak, zróbmy to!” i lecieliśmy wszędzie po wszystko – występ promocyjny, wywiad w stacji radiowej, podpisywanie autografów dla fanów w sklepie muzycznym, próby – zawsze wykorzystywaliśmy okazje. Wiele razy robiliśmy wszystkie te rzeczy w jeden dzień. Zaczynaliśmy o świcie w stacji radiowej, biegliśmy na sesję zdjęciową dla prasy, stamtąd do sklepu muzycznego, a później na wizytę charytatywną do szpitala, potem na próbę i sprawdzenie dźwięku przed wieczornym występem. To było wykańczające. Wiele razy pracowaliśmy po czternaście godzin, pięć czy sześć dni z rzędu, a siódmego dnia wsiadaliśmy do samolotu czy autobusu, by dotrzeć do kolejnego miasta. Pracowałem tak intensywnie, kiedy byłem w Menudo, że przed ostatnim rokiem miałem po dziurki w nosie bycia w zespole. Wciąż kochałem występy, muzykę, bycie na scenie, ale będąc całkowicie szczerym, byłem kompletnie wykończony. Nie mogłem tego po prostu dłużej znieść. Menadżer zespołu poprosił, bym został w zespole jeszcze rok dłużej, ponieważ niektórzy chłopcy również wtedy opuszczali zespół i chociaż nie miałem ochoty tego robić, zgodziłem się. Mój pierwotny kontrakt został podpisany na trzy lata, ale ja spędziłem już z nimi cztery. Ten ostatni uczynił z nich wreszcie pięć. Tak naprawdę zostałem tylko dlatego, że miałem wiele szacunku i miłości dla zespołu i ekipy. Oczywiście po spędzonych wspólnie latach w drodze staliśmy się rodziną. Oprócz rozwiniętych relacji profesjonalnych, dbaliśmy o siebie nawzajem i nie chciałem wystawić ich w momencie, kiedy mnie potrzebowali. Zostałem więc na jeszcze jeden rok, ale na moich własnych warunkach, które po moich naleganiach zaakceptowali. Kiedy zacząłem w Menudo tylko dwoje z nas mówiło po angielsku, więc ja i ten drugi chłopiec byliśmy zawsze wołani, kiedy trzeba było udzielić wywiadu po angielsku, kiedy reszta mogła zostać w pokoju hotelowym relaksując się i oglądając
telewizję. To nie wydawało mi się sprawiedliwe. Też chciałem odpoczywać i oglądać telewizję! W tym wypadku na mój ostatni rok w Menudo poprosiłem menadżerów o przypisanie tej pracy komuś innemu. Wszystkim, czego chciałem, były występy na scenie. Na szczęście zaakceptowali moje warunki i tak się to odbyło. To nie była arogancja z mojej strony, ani nie chciałem być uciążliwy. Po prostu naprawdę chciałem opuścić grupę. Oprócz bycia zmęczonym harówką, w czasie kiedy reszta chłopców upiększała sobie życie sportowymi samochodami, motocyklami i całą resztą, ja otrzymywałem pensję w wysokości czterystu dolarów miesięcznie. Powodem jest to, że kiedy dołączyłem do grupy moi rodzice i ich prawnicy zdecydowali, w celu uniknięcia jakichkolwiek nieporozumień, wpłacić moje pieniądze na fundusz powierniczy, z którego mogłem wybierać jedynie czterysta dolarów miesięcznie. Cała reszta zostawała zamrożona na koncie do momentu ukończenia osiemnastego roku życia. Wpadłem w furię, że dawali mi tak mało pieniędzy za moją ciężką pracę. Wiem, że jest wielu ludzi pracujących ciężej i zarabiających mniej niż ja w tamtych dniach, ale musicie zrozumieć, że byłem młodym chłopcem, a moim jedynym punktem odniesienia byli inni członkowie Menudo, więc czułem, że nie mam nic i to mnie złościło. W moim umyśle było wiele powodów by chcieć zmiany w życiu. Byłem zmęczony tempem, byłem zmęczony brakiem pieniędzy, ale bardziej niż czegokolwiek innego potrzebowałem nowego wyzwania. Lata spędzone w Menudo zmieniły mnie na wiele sposobów: byłem na skraju dorosłości i czego chciałem naprawdę to mieć możliwość pomyślenia – naprawdę zastanowienia się – kim chciałbym być i co chciałem zrobić ze swojego życia. Więc w lipcu 1989 roku opuściłem Menudo. Mój ostatni koncert odbył się w Luis A. Ferre Center for the Arts w San Juan. Było do perfekcyjne miejsce na zakończenie mojej kariery z zespołem, bo tam miał miejsce mój debiut z nimi. Nadszedł wreszcie czas zamknąć ten rozdział i ruszyć dalej. Po koncercie wróciłem do domu bez żadnych wskazówek co robić dalej ze swoim życiem. Tak, musiałem skończyć szkołę średnią, ale tak jak daleko zaszła moja kariera, moja przyszłość była niepewna. W tym czasie najpierw musiałem odnowić dobry kontakt z moją rodziną i nauczyć się jak znów z nimi żyć. To jest trudne zadanie dla każdego nastolatka, ale myślę, że okoliczności sprawiły moją adaptację jeszcze trudniejszą. Było to w pięć lat po tym jak z przestałem z nimi mieszkać, a wszelakie poznane doświadczenia nie miały nic wspólnego z życiem w domu z moją rodziną. Czułem się odłączony, samotny, a nawet trochę zagubiony. Wielu ludzi myśli, że piosenka, która najlepiej mnie opisuje to „Livin’ La Vida Loca”, ale tak naprawdę są w błędzie. Ta, która jest najbliżej opisania mojego życia to piosenka napisana przez niesamowitego artystę i kompozytora Ricardo Arjonę zatytułowana „Asignatura Pendiente” („Niedokończony Projekt”). Tekst idealnie uchwytuje dzień w 1984 roku, kiedy opuszczałem Puerto Rico pierwszy raz. Od twej małej dłoni machającej na pożegnanie/To deszczowe popołudnie w San Juan/Z pocałunkami, które noszę ze sobą. Nie wiedząc o tym, w dniu, kiedy opuściłem Puerto Rico, opuściłem wszystkich, którzy mnie kochali. Zostawiałem za sobą swoje dzieciństwo. W oczekiwaniu widziałem tylko niebieskie niebo i ogromny wszechświat otwarty na wszelakie możliwości. Teraz, kiedy znów byłem w domu, to samo niebo wyglądało na szare i zmieszane, a wiele możliwości, które wyglądały mi na tak otwarte rozpraszały się na horyzoncie. Tekst piosenki Arjony odzwierciedla wyzwania i piękno sukcesu. Sukces jest jak obosieczny miecz, bo przez wszystko, co ktoś robi, musi poświęcić coś innego. Na każdą obraną droge przypada jedna niezbadana. Takie jest prawo życia. Wybrałem scenę, bycie przed publiką, słuchanie aplauzów i schlebiania. Jest to uczucie, które mnie wypełnia i daje wiele radości. Ale teraz, mając tyle lat, wiem, że czasami miłość moich fanów nie jest bezwarunkowa. Ciepło ich miłości może być cudowne, ale intensywność sławy może czasem spalić. W mojej kulturze mamy powiedzenie: „No hay mal que por bien no venga ( w wolnym tłumaczeniu „Nic nie dzieje się przez przyczyny”). Zamiast tego powinniśmy mieć wyrażenie: „Dziś wybieram ścieżkę, która zawsze była moja”. Powiedzieć, że opuszczenie Puerto Rico tamtego dnia było
błędem to zapomnieć o wszystkich tych cudownych rzeczach, które nadeszły potem, wszystkich niesamowitych rzeczach, które na pewno bym stracił, gdybym nie opuścił domu. Nie wydaje mi się, że opuszczanie Puerto Rico i czas spędzony w Menudo były w całości dobre lub całkiem złe. I takie, i takie. Musiałem to zrobić, by być tu, gdzie jestem dziś. Wszyscy dorośliśmy we własnym tempie. W czasie, kiedy jedni ludzie mają szczęście dorastać pod przewodnictwem, radą i opieką rodziców, inni ludzie muszą zaadoptować się do panujących warunków i dorosnąć bardzo szybko. Lepiej czy gorzej, tak było w moim wypadku. W sędziwym wieku lat dwunastu na mojej drodze stanęła okazja, która zmieniła moje życie całkowicie: Menudo. Był to jeden z zespołów odnoszących największe sukcesy i stanie się jego częścią było spełnieniem marzeń, wszystkim, czego pragnąłem. Ale tak, jak to jest ze wszystkimi wielkimi rzeczami w życiu, to doświadczenie nie obyło się bez znacznej ilości poświęceń. Musiałem zostawić za sobą swoją rodzinę, szkołę i moich przyjaciół- wszystko, co znałem. Poświęciłem moją młodość i niewinność, a mimo tego, że wiem, że już nigdy nie będę w stanie odnaleźć tych rzeczy, z całym sercem mogę powiedzieć, że nie żałuję. Było trudno, ale na tym polega stawanie się mężczyzną: zmierzaniu się z wyzwaniami, które życie rzuca ci pod nogi i uczeniu się jak dzięki nim dorosnąć. Jednak od razu kiedy wróciłem do domu wciąż nie dostrzegałem jak bardzo nowe przeżycia mnie zmieniły i nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo jeszcze musiałem dorosnąć. W wielu aspektach byłem już mężczyzną – sam żyłem i podróżowałem zdobywając swoje doświadczenia- ale nie dostrzegałem jeszcze duchowej drogi, po której musiałem przejść, by naprawdę połączyć się z moim prawdziwym ja. W czasie bycia w Menudo nauczyłem się wielu rzeczy i wydoroślałem w alarmującym stopniu. Nie tylko nauczyłem się śpiewać, tańczyć i wszystkiego, co jest potrzebne do kariery w show biznesie. Zacząłem również sam poznawać świat z dala od chroniących mnie wzroków rodziców. To znaczy, że przegapiłem kilka zasadniczych rzeczy w życiu, a całość niepewności, strachu i dezorientacji nie potrzebowała wiele czasu, by uderzyć we mnie całą mocą, kiedy wróciłem do domu. Nie zauważyłem uczucia pustki wewnątrz do momentu powrotu do domu rodzinnego i wyspy, którą za sobą zostawiłem. Jak wielu wierzyłem wtedy, że szczęście jest czymś, co mogę znaleźć poza mną, a nie we mnie. DWA – POZNANIE PRZEZNACZENIA DWA POZNANIE PRZEZNACZENIA COFAJĄC SIĘ DO MOMENTU, KIEDY DOPROWADZAŁEM OJCA DO SZALEŃSTWA tym, jak bardzo chciałem dołączyć do Menudo pamiętam uczucie mówiące mi, że jeśli dostanę się do grupy, nie będę się musiał już nigdy niczym martwić. Zarabiałbym pieniądze, żyłbym z tymi czterema innymi facetami, którzy byli wtedy moimi idolami, a wszystkie moje marzenia by się spełniły. Myślałem, że jeśli tylko dostałbym się do grupy, moje życie byłoby spełnione, bo w najgłębszej części siebie wiedziałem, że chcę być artystą. Nic nie było w stanie mnie powstrzymać przed osiągnięciem swoich wymarzonych celów. Czego nie wiedziałem to tego, że najkrótszym dystansem pomiędzy dwoma punktami nie zawsze jest linia prosta, a do osiągnięcia moich celów pozostało wciąż wiele pracy. W Menudo wszystko było mniej lub bardziej rutynowe i przewidywalne, a wszystko, co musiałem robić to przestrzegać szeregu zasad, które mi narzucono. Ale kiedy opuściłem zespół moja kariera przestała być linią prostą i zmieniła się w serię punktów, na przerywszy rzut oka chaotycznie rozproszonych. Zamiast koncentrować się na dalszym byciu muzykiem, brałem się za wszystko po trochu, bo to były możliwości pojawiające się na mojej drodze. W taki sposób wylądowałem pracując w filmie, teatrze i telewizji, zanim wróciłem do muzyki. Jeśli nie doświadczyłbym tej wariacji, nie byłbym w stanie w pełni się otworzyć na przeznaczenie, które na mnie czekało. Dzisiaj pytam sam siebie czy to w ogóle miało coś wspólnego z przeznaczeniem, czy to tylko ja kreowałem
sobie coś poprzez wielką moc podświadomości. ODNAJDYWANIE SIĘ W DOMU KIEDY WRÓCIŁEM na Puerto Rico po pięciu latach życia z zespołem czułem się kompletnie zagubiony. Tak, jakbym całkowicie nie wiedział kim naprawdę byłem. Część mnie chciała się zdystansować od świata rozrywki, ale podczas tego czasu spędzonego z Menudo, show biznes stał się tak gruntowną częścią mojego egzystowania, że byłoby to jak usunięcie głównego organu.
Znaczna część mojego niepokoju prawdopodobnie miała coś wspólnego z faktem, że miałem siedemnaście lat i jak większość chłopaków w tym wieku byłem na rozdrożu w swoim życiu. Stawiałem czoła szeregowi odpowiedzialnych, „dorosłych” decyzji, ale stawiałem im czoła z umysłem dziecka. Jak na ironię, kiedy w Menudo zmuszono mnie do dojrzenia i nauczenia się wielu rzeczy w szybszym tempie niż normalnie, wciąż byłem dzieckiem. Od wieku dwunastu do siedemnastu lat nigdy nie podejmowałem decyzji dla siebie (moje ubrania, fryzura, muzyka i plan podróży były zostały ustalone przez kogoś innego) i tak oto funkcjonowałem: robiąc czego ode mnie oczekiwano, zawsze próbując zadowolić wszystkich wokół. Więc kiedy przejąłem kontrolę nad własnym życiem, czułem się kompletnie zagubiony: nie wiedziałem gdzie patrzyć i co robić. Emocjonalnie czułem się niestabilny i to mieszało mi w głowie. Po moim pierwszym doświadczeniu z dziewczyną dzieliłem przeżycia również z mężczyznami i mimo tego, że nie chciałem się z tym zmierzyć, moja seksualność była czymś, czego się bałem. Wewnątrz walczyłem zaprzeczając emocjom, ale strach, które czułem myśląc o odkryciu – nie mówiąc o przyznaniu sięmojej homoseksualności było tak wielkie, że nie pozwalałem sobie znaleźć czasu na zatrzymanie się i przeanalizowanie moich uczuć. Kultura nauczyła mnie, że miłość i przyciąganie pomiędzy dwoma mężczyznami były grzechem więc zamiast stawić czoła temu, co odczuwałem, zakopałem to głęboko, bo mnie to przerażało. Kolejnym problemem po powrocie na wyspę była konieczność zmierzenia się z chaosem panującym w mojej rodzinie. Przed Menudo rozwód moich rodziców nigdy na mnie nie oddziaływał. Pomimo faktu, że żyli w separacji, miałem bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Ich
separacja nigdy nie była dla mnie źródłem bólu, bo zawsze wkładali trud w osiągnięcie pewnego balansu, który dawał mi poczucie pokoju i spokoju. Kiedy dołączyłem do Menudo, poczułem ból po raz pierwszy. Fakt, że zostałem odseparowany od rodziny w tak młodym wieku miał na nią głęboki wpływ. Rozwód, który wcześniej nie oddziaływał na mnie w żaden sposób, nagle zaczął mnie dotykać. Kiedy cieszyłem się z bycia w jednym z najbardziej rozpoznawalnych na planecie zespołów, podróżowania dookoła świata z wszędzie wrzeszczącymi fanami, moi rodzice zaczęli walczyć ze sobą bardziej niż kiedykolwiek. Ich związek, który do tamtej pory był harmonijny przemienił się w nie do pogodzenia. A ja utknąłem w środku burzy. Z jednej strony mój powrót do domu znaczył, że będę miał przerwę od presji panującej w grupie, tras promocyjnych i ciągłego stresu pracy. Z drugiej strony było mi ciężko podołać całej złości i urazom powstałym podczas mojej nieobecności. I nie mówię tylko o złości pomiędzy moimi rodzicami, mówię też o mojej złości, którą żywiłem wobec nich za postawianie mnie w samym środku bitwy. Przez ich konflikt byłem zmuszony wybierać strony – coś, czego żadne dziecko powinno nigdy nie musieć robić. Każda wizyta na Puerto Rico była koszmarem. To było śmieszne, ale i bardzo bolesne. Głęboko w sobie zaczynałem odkrywać szczerą niechęć do nich obydwojga, bo kazali mi wybierać pomiędzy dwoma osobami, które kochałem najmocniej na świecie. Kiedy jesteś młody, pojęcie Boga wpajane jest ci przez rodziców. Jednak kiedy próbujesz zrozumieć abstrakcyjne pojęcie „istoty wyższej”, tymi którzy grają tą rolę w twoim życiu są matka i ojciec. Kiedy Mama i Tata (czy Bóg, do pewnego stopnia) popełniają błędy, które cię ranią, nie masz pojęcia jak im wybaczyć. Co wydaje się szalone to jest to, że wyrosłem w religii, gdzie byłem tym, który musiał przepraszać Boga za swoje błędy, ale oto pojawił się Bóg aka Mama i Tata, raniący mnie poprzez przymus wybierania pomiędzy nimi. Na świecie jest wiele dzieci, które przechodzą przez takie sytuacje i fakt, że ich rodzice nie zdają sobie sprawy ze szkody jaką im wyrządzają łamie mi serce. Nawet jeśli moi rodzice mieli swoje powody do walki, myślałem tylko: „Dlaczego ich problemy mają krzywdzić mnie?”. Pracowałem jak szalony i nie mogłem się nawet cieszyć swoim czasem wolnym jak reszta chłopaków z grupy. Z czasem doszedłem do wniosku, że zabijam się ciężką pracą, bo część mnie chciała zapomnieć o problemach, które czekały na mnie na Puerto Rico. Kiedy pracowałem i podróżowałem po świecie, czułem się bezpieczny i zdystansowany od realiów panujących w mojej rodzinie. Nie wiedziałem jak poradzić sobie z sytuacją więc po prostu znosiłem to po kilka dni – w większości zawsze chcąc wrócić do pracy tak szybko jak możliwe. Ale teraz, kiedy miałem być w domu w najbliżej widzianej przyszłości, nie było ucieczki: Musiałem zmierzyć się z moimi realiami, cokolwiek by się działo. Przez długi czas nie mogłem zrozumieć dlaczego walczyli i byli na siebie źli przez cały czas, ale dzisiaj zdaję sobie sprawę, że starali się jak umieli w tamtych okolicznościach, a ten sposób patrzenia pomaga mi im przebaczyć. Zajęło mi to dużo czasu, ale w końcu zrozumiałem, że walczyli, bo każde z nich chciało dla mnie jak najlepiej. Obydwoje mieli własny punkt widzenia i mimo to, że ich upartość powodowała we mnie wiele bólu, robili to z najważniejszego powodu: miłości do swojego syna. Co może być od tego lepsze? Są rodzice, którzy porzucają swoje dzieci i nie bronią ich. Moi rodzice nigdy tacy nie byli. Całkowicie odwrotnie: Zawsze się o mnie martwili i adorowali bez końca. Kiedy to wreszcie zrozumiałem, byłem w stanie odnaleźć spokój. W moim sercu wybaczyłem im cały ból i gniew jaki spowodowali, a dziś w naszej relacji nie można byłoby bardziej kochać i troszczyć się o siebie. PEŁNOLETNIOŚĆ JEDNĄ Z RZECZY, które kochałem w powrocie na Puerto Rico, było to, że wszystko co musiałem robić to koncentrować się na byciu nastolatkiem, a była to wielka ulga. Skończyłem szkołę średnią, a z moim małym kieszonkowym byłem nawet w stanie kupić sobie samochód, którego używałem na jeżdżenie z imprezy na imprezę i pozostawanie poza domem do bladego świtu. Jednak pomijając to, jaki zajęty wydawałem się być dla świata zewnętrznego – pomiędzy spędzaniem czasu z rodziną i przyjaciółmi, chodzeniem na imprezy, uczeniem się i tak dalej – w
środku czułem się kompletnie zagubiony. Byłem wykończony i pogmatwany i nie wiedziałem na czym stoję. Chociaż wydaje mi się, że to normalne czuć się tak w tym wieku, jestem pewien, że przejścia z Menudo tylko zintensyfikowały moje wątpliwości. Bardzo cieszyły mnie lata w grupie, ale kiedy to się skończyło, nie wiedziałem czy chcę kontynuować karierę w biznesie muzycznym. Scena, która raz mnie wciągnęła, teraz dawała mi mieszane uczucia i po prostu nie miałem pojęcia, którą drogę wybrać. Potrzebowałem czasu do namysłu. Skończyłem naukę i 24 grudnia 1989 roku świętowałem swoje osiemnaste urodziny. Z nadejściem tego dnia oprócz wejścia w życie dorosłe, osiągnąłem finansową niezależność: Mogłem wreszcie uzyskać dostęp do kont bankowych, które przez lata były zamrożone i zrobić z zarobionymi przeze mnie pieniędzmi cokolwiek chciałem. Żeby świętować postanowiłem, że będę żył na całego! Trzynaście dni po moich urodzinach, szóstego stycznia 1990 roku przeprowadziłem się do Nowego Jorku. Oryginalny plan obejmował wyjazd na dwa tygodnie- a przynajmniej tak wszystkim powiedziałem. Zabrałem moją poduszkę i tylko kilka ubrań w plecaku, by nikt nie zrobił się podejrzliwy ani nie odgadł moich intencji. Ale w momencie, kiedy wylądowałem na JFK zadzwoniłem do mojej mamy i powiedziałem: „Mami, zostaję w Nowym Jorku.” „Co? O, nie!” – odpowiedziała – „Jak możesz zostać w Nowym Jorku? Dlaczego zamiast tego nie pojedziesz do Miami?” Zdenerwowała się na myśl o mnie żyjącym w tak wielkim mieście, bo bała się, że zostanę okradziony czy kto wie co jeszcze. „Daj spokój, Mami.” – powiedziałem jej – „obejrzałaś za dużo filmów. Nie martw się. Myślałem nad tym i zdecydowałem, że chcę tutaj żyć przez jakiś czas.” Jak powiedziałem, potrzebowałem czasu, by pomyśleć, ale również myślę, że potrzebowałem zrobić sobie przerwę z imprezowaniem. Przez te sześć miesięcy spędzonych na Puerto Rico było wiele szaleństwa i przygód. Miałem świetną zabawę, ale wewnątrz wiedziałem, że unikam wielkiego pytania, które mnie prześladowało: Co będę teraz robił? Więc kiedy przyjechałem do Nowego Jorku, ostatnią rzeczą jakiej chciałem było imprezowanie. Przeciwnie: chciałem odnaleźć spokój. Miałem parę przyjaciół, którzy byli nowożeńcami i również dopiero co przeprowadzili się do Nowego Jorku i ulokowali mnie na jakiś czas w swoim mieszkaniu. Przez czas mieszkania z nimi poznałem miasto i miałem czas, by osiąść w moim nowy domu. Znalazłem małe, ale komfortowe miejsce na Long Island City w greckim sąsiedztwie, w dół ulicy od moich przyjaciół. Po Menudo, gdzie miałem dostęp do tak niewiarygodnych luksusów – prywatne odrzutowce, pięciogwiazdkowe hotele, niesamowite obiady – wszystko czego chciałem to proste życie. Oczywiście mogłem sobie znaleźć apartament na Manhattanie, blisko wszystkich najlepszych restauracji i rozrywkowego sąsiedztwa, ale to nie tego wtedy szukałem. W moim apartamencie w Queens wiodłem proste życie z podstawowymi potrzebami. Pierwszy raz w życiu mogłem żyć w dokładnie zadowalający mnie sposób bez presji moich rodziców, menadżera, producenta czy kogokolwiek innego mówiącego mi co mam robić. Robiłem co chciałem, kiedy chciałem i jak chciałem. A jeśli nie miałem na nic ochoty, nie robiłem absolutnie nic. W weekendy chodziłem do sklepu muzycznego na Manhattanie, gdzie płacili mi za robienie spotkań z fanami, podpisywałem płyty, zawieszki i wszelakie gadżety Menudo. To była dla mnie idealna sytuacja, bo zajmowała tylko kilka godzin tygodniowo, a przynosiła dochody. Również w weekendy zazwyczaj przyjeżdżali mnie odwiedzić moi przyjaciele studiujący w Bostonie. Prawie każdego dnia chodziłem do łóżka o świcie, ale nie dlatego, że chodziłem na imprezy. Tak naprawdę, jeśli masz osiemnaście lat w Nowym Jorku nie ma zbyt wielu rzeczy do robienia, bo nie możesz wejść do barów czy klubów, jeśli nie masz dwudziestu jeden lat. Moi przyjaciele, którzy w przeciwieństwie do mnie przybyli z chęcią imprezowania prosili żebym z nimi wyszedł, ale zawsze odpowiadałem, że spotkam się z nimi później. Zostawałem w domu, relaksując się i spędzając godziny na oglądaniu filmów, spacerowaniu, malowaniu i tak dalej. Jeśli dobrze pamiętam to moje obrazy z tamtego czasu były trochę melancholijne. Cały ten wolny czas dawał mi przestrzeń, której
potrzebowałem by pomyśleć, zastanowić się i dorosnąć. Chciałem w pełni wykorzystać korzyści i znaleźć czas, by poznać siebie. Przez ten czas odkąd miałem dwanaście lat aż miałem siedemnaście – pięć formujących mnie lat młodzieńczych – wszystko, co słyszałem to: „Ubierz to. Obetnij włosy w taki sposób. Śpiewaj to. Naucz się tego układu. Porozmawiaj z tymi dziennikarzami.”. Nigdy nie miałem szansy na podejmowanie własnych decyzji i dlatego nie miałem pojęcia jak to robić! Przez te same pięć lat byłem trenowany – byłem indoktrynowany – do uosabiania pomysłu. Byłem zmuszany do chowania moich uczuć i mojej osobowości za wszelką cenę. Nie mogłem być Kikim czy Ricky’m… Jedyna rzecz jaka miała znaczenie, to że byłem dobrym Menudo! Kiedy byłem w Nowym Jorku miałem wiele czasu na przemyślenia i zdałem sobie sprawę, że przez te wcześniejsze kilka lat stałem się ekspertem w ukrywaniu swoich emocji. Mówiłem do siebie: „Nie, nie chcę tego czuć” i się odcinałem. Ciężko było mi powiedzieć „Kocham cię”, ponieważ najbardziej bałem się odrzucenia. Spędziłem tyle czasu myśląc, że jedyną znaczącą rzeczą jest wykonywanie określonego szeregu zasad by ludzie cię lubili, że nie miałem pojęcia co znaczy być autentycznym i wyrażać własne uczucia. Przez dziewięć miesięcy żyłem szczęśliwie pośród ludzi w wielkim mieście Nowy Jork i doświadczyłem jak to jest żyć jak „normalna osoba”, a nie celebryta. Nie było to życie mnicha czy ascety, ale stworzyłem dla siebie pełny spokoju i relaksacyjny styl życia i kontynuowałem go od tamtego momentu. Siadałem na ławce w parku i patrzyłem na mijających mnie ludzi, bez bycia zaczepianym o autografy czy zdjęcia. W tym milionowym mieście byłem anonimowy. I to proste życie, kiedy cieszyłem się i zauważałem rzeczy takie jak zmiany pór roku pozwoliło mi znaleźć wewnętrzny spokój, który utraciłem. Ponownie połączyłem się z marzeniami i fantazjami z mojej młodości i wciąż wierzyłem, że wszystkie mogę spełnić. Cisza pozwoliła mi myśleć o przyszłości i szczerze dogłębnie zapytać siebie co tak naprawdę chcę robić. Jedną możliwością było studiowanie aktorstwa na New York University, ale nie wiedziałem czy chcę wrócić na scenę. Show biznes wciąż był źródłem mieszanych emocji i pewnego dnia powiedziałem mamie, że chcę studiować informatykę. Ona, oczywiście, niezwłocznie powiedziała: „Synu, proszę, nie rób tego.” Byłem zły, że nie chce wesprzeć tego, co pragnę robić więc odpowiedziałem: „Mami, mówię ci, że chcę studiować, czego każda mama chce dla swojego dziecka. A ty mówisz mi, że nie chcesz? Jak to jest możliwe?” „Synu” – powiedziała – „jeszcze możesz sobie nie zdawać z tego sprawy, ale twoim przeznaczeniem jest bycie na scenie”. Ona już wiedziała co miałem zamiar robić jeszcze zanim ja chciałem zaakceptować tę prawdę. „Mami, nawet o tym nie myśl!” – powiedziałem jej – „Nie chcę nigdy wracać na scenę. Miałem już dość.” Byłem lekko zirytowany, więc nie poruszaliśmy już więcej tego tematu. Kilka miesięcy potem przyjechała mnie odwiedzić i razem poszliśmy na koncert w Radio City. Nagle, w środku występu odwróciłem się do niej żeby coś powiedzieć, a zobaczyłem jak łzy płyną po jej twarzy. Szlochała jak dziecko. „Mami, co się stało?” – zapytałem zmartwiony. „Synku, nie możesz tak po prostu rzucić show biznesu” – powiedziała – To jest twoje miejsce, w centralnej części sceny, w świetle reflektorów.” Słowa mojej matki utkwiły mi w głowie. Poruszyły mnie, oczywiście, ale nie wystarczająco bym zmienił zdanie. Kiedy teraz o tym myślę, tak naprawdę nie poszukiwałem sceny. To ona znalazła mnie. Zrobiłem to, bo okazje pojawiły się dość naturalnie. Jak wszystko inne w moim życiu, było tak, jakby przeznaczenie położyło je przede mną, a wszystko co musiałem zrobić to zdecydować czy wykorzystać daną mi szansę. Teraz bardziej niż kiedykolwiek, po tym wszystkim co
przeszedłem jestem pewien, że takie właśnie jest życie, taka jest jego magia i piękno. Idziemy po ścieżce duchowej, karmie i każdy ma możliwość zdecydować co chce zrobić ze swoim życiem. To tak, jakbyśmy maszerowali przez pustynię i nagle pojawia się koń. Możemy go zignorować i iść dalej albo możemy na niego wsiąść. Kiedy go już dosiądziemy, możemy siedzieć nie robiąc nic i pozwolić mu nas ponieść albo przejąć kontrolę nad cuglami i galopować do miejsca, w które naprawdę chcemy dojść. Kiedy możliwość pojawia się na mojej drodze, jestem jedyną osobą, która decyduje czy ją wykorzystać czy zostawić. W tamtym momencie jedna z okazji przyszła do mnie przez telefon. Zadzwoniłem do swojego dawnego kolegi w Meksyku tylko żeby się przywitać i zapytać co u niego. Kiedy rozmawialiśmy, poprosił żebym spędził z nim kilka dni w mieście Meksyk, a odkąd miałem cały czas wolny dla siebie, zaakceptowałem zaproszenie bez zastanowienia. Kilka dni później byłem na pokładzie lecąc do innego wielkiego miasta. Pierwotny plan zakładał, że zostanę tylko na jeden tydzień, ale tak jak po przybyciu do Nowego Jorku moje plany drastycznie uległy zmianie… Kilka nocy po przybyciu poszedłem do teatru obejrzeć sztukę produkowaną i wystawianą przez moje trzy bliskie przyjaciółki, które były wielkimi gwiazdami na meksykańskiej scenie: Angelica Ortiz, Angelica Maria i Angelica Vale. Sztuka nazywała się „Mama Ama El Rock” (Mama kocha rocka), komedia muzyczna. Pomijając fakt, że byłem podekscytowany spotkaniem z moimi przyjaciółkami, kochałem chodzić do teatru i nigdy nie przegapiłem możliwości obejrzenia nowego spektaklu. Długi czas nie widziałem się z tymi przyjaciółkami, więc kiedy zaczęliśmy rozmawia zapytały mnie co robiłem w Nowym Jorku. „Studiuję” – odpowiedziałem. Co za kłamstwo! Po prostu nie chciałem wchodzić w szczegóły. „Okay, zapomnij o szkole.” – jedna z nich odpowiedziała – „Musisz tutaj zostać”. Jej pewność siebie mnie zaskoczyła, a zaraz dodała: „Widzisz tego gościa, który tam stoi?” – wskazała palcem na jednego z aktorów. „Wyjeżdża za tydzień i nie wiem co robić. Chcesz go zastąpić?” Bez zastanowienia się zgodziłem i w taki sposób wystartowałem w świecie teatru. SIĘGAJĄC DO GWIAZD MOJA RODZINA i moi przyjaciele w Nowym Jorku nie mogli uwierzyć, kiedy powiedziałem im, że przeprowadzam się do Meksyku, ale byli szczęśliwi z mojego powodu. Wiedzieli, że powrót do pracy dobrze mi zrobi. I tak po prostu, z nikąd, musiałem powrócić do intensywnej pracy i skupienia. Miałem tylko jeden tydzień na przygotowanie się do mojego debiutu w teatrze. Tak, w jednym tygodniu nauczyłem się choreografii, tekstu, sekwencji, wszystkiego. Powróciłem do bycia zdyscyplinowanym żołnierzem z czasów Menudo, ale bardzo mi się to podobało, bo przyniosło na powrót euforię, której nie odczuwałem przez cały rok. Szaleństwem było skoczyć na głęboką wodę, bo była to dla mnie kompletna nowość, ale prawda jest taka, że przejście Menudo nauczyło mnie jak pracować w szybkim tempie i nadążać. I tak, jak mówi powiedzenie: De los cobardes no se escrito nada (Nic nie zostało napisane o tchórzach), więc pozwoliłem wszelakim lękom umknąć i skoczyłem na główkę, by znów skorzystać z tej okazji, którą dało mi życie.
Przystosowałem się do życia w Meksyku bardzo naturalnie, bez większych trudności. Nie tylko miałem już tam przyjaciół i kontakty zawodowe, miałem również szczęście wprowadzić się do mojego starego kolegi z pracy. Jego rodzice i siostra traktowali mnie jak kolejnego członka rodziny i dzięki temu nigdy nie czułem się sam. Uwielbiałem z nimi mieszkać, ale po kilku miesiącach bardziej się zadomawiając poczułem, że nadszedł czas stać się bardziej niezależnym i wynająć własny apartament. W meksykańskim teatrze istnieje taka tradycja: Kiedy spektakl jest wystawiany setny raz (lub dwusetny, trzy, cztery-sukcesywnie) jakiś znany aktor, reżyser czy producent wchodził na scenę i prezentował obsadę z tabliczką upamiętniającą to osiągnięcie. Kiedy zaczynałem pracę nad Mama Ama el Rock, nie wiedziałem o tej tradycji i nie miałem pojęcia jak ważne jest to wydarzenie. Więc kiedy nadszedł nasz czas na odebranie nagrody, skupiłem się po prostu na daniu najlepszego możliwego show. Reszta aktorów była ekstremalnie podenerwowana, bo wiedzieli, że ktoś ważny tej nocy siedzi na widowni. Sami chcieli pokazać najlepszy występ w
historii, a kiedy kurtyna poszła w górę, napięcie było wręcz namacalne. Ja natomiast wyszedłem sobie normalnie, kompletnie spokojny. Zagrałem swoją rolę najlepiej jak potrafiłem i poszedłem do domu do łóżka. Gdybym wiedział, że słynny producent obserwował nas tamtej nocy, byłbym prawdopodobnie tak samo zdenerwowany jak cała reszta. Ale skoro nie miałem bladego pojęcia, byłem całkowicie spokojny. Następnego dnia ten producent zadzwonił i powiedział, ze chciałby mnie spotkać osobiście. Porozmawialiśmy przez chwilę i skończyło się na tym, że zaproponował mi rolę w słynnym serialu Alcanzar una estrella (Sięgając do gwiazd). Zaakceptowałem propozycję i w taki oto sposób kolejny rozdział otworzył się w moim życiu: seriale. Ten serial odniósł wielki sukces nie tylko w Meksyku, ale i na całym świecie. To osiągnięcie jest inne niż hitów High School Musical czy Glee, które lata potem wystartowały w Stanach Zjednoczonych. Dołączyłem do obsady w drugim sezonie, który nazywał się Alcazar una estella II. Opowiadał historię sześciu młodych chłopaków, którzy byli członkami zespołu Munecos de Papel (Papierowe Lalki). Grałem Pablo Loredo, jednego z chłopaków z zespołu. Ten serial odniósł taki sukces, że potem powstał film pod nazwą Mas que alcanzar una estrella (Poza sięganiem do gwiazd), w którym również grałem główną rolę. W końcu producenci show zorganizowali trasę koncertową dla Munecos de Papel. Nie musze mówić, że była to dla mnie całkowita retrospekcja Menudo – chociaż nie było to tak intensywne, nawet blisko- i muszę przyzna, że nie byłem za bardzo entuzjastycznie nastawiony do perspektywy wyjeżdżania w trasę. Chciałem tylko gry aktorskiej. Już wystarczająco się najeździłem! Ale wreszcie się zgodziłem i nawet mi się podobało, bo byliśmy świetną grupą ludzi, która dobrze się dogadywała. Niesamowite, że dzięki roli w tym filmie, tego samego roku otrzymałem Premio El Heraldo – meksykański odpowiednik Oscara – za swoją grę. Był to dla mnie wielki zaszczyt i do dnia dzisiejszego jest to jedna z najcenniejszych nagród w mojej karierze. Teraz kiedy o tym myślę, zdaję sobie sprawę, że wszystko co robiłem – nawet granie w filmach i serialach – musiało mieć coś wspólnego z muzyką. Było to prawie nieuniknione. Dość kuszące jest powiedzenie, że to wszystko było jednym wielkim zbiegiem i nie wszystko musiało się tak skończyć, a również wszechświat mógł konspirować, by pchnąć mnie we właściwą stronę. Menudo było niesamowitym przeżyciem, które nauczyło mnie wiele o przemyśle muzyczny, a jeszcze więcej o mnie samym. Jednak praca była tak ciężka i intensywna, że zostałem z wątpliwościami co do własnej pasji. Myślę, że nigdy tak naprawdę nie chciałem przestać śpiewać, ale zakopałem to pragnienie gdzieś głęboko w sobie. W czasie spędzonym w Nowym Jorku naprawdę wierzyłem, że nie chcę więcej postawić stopy na scenie, ale zapewne powodem było moje wypalenie. Wysiłek był tak monumentalny, a moje życie w tym czasie tak szalone, że nie miałem pojęcia jak mógłbym dalej kontynuować wszystko w takim tempie. Jednak możliwości, które pojawiały się w Meksyku stopniowo zmieniały mój punkt widzenia i zdałem sobie sprawę, że życie na scenie nie zawsze musi być tak intensywne jak było w Menudo. W jakiś magiczny sposób aktorstwo ożywiło moją pasję do śpiewania i chociaż bardzo lubiłem grać, czułem żądzę i potrzebę prawdziwego wyrażenia siebie przez muzykę. Nie muszę mówić, że zawsze powinniśmy wykorzystywać możliwości, ale nigdy nie zapomnieć o naszej prawdziwej pasji. Jeśli w najgłębszej części siebie czujesz, że jesteś poetą, bez względu na to czy jesteś doktorem czy księgowym, nie powinieneś przestawać tworzyć swojej poezji. Przeciwnie: Ważne żeby pamiętać, że to co robisz i to kim jesteś, nie zawsze jest tym samym. Są to części życia, części jakiejś podróży. Jeśli nie próbujesz robić czegoś, co jest prawdziwą namiętnością, nigdy nie spełnisz swoich marzeń. Możesz mieć wiele rzeczy, jak piękne domy czy drogie samochody. Możesz znaleźć miłość i mieć rodzinę, która się kocha. Możesz mieć wszystko to i jeszcze więcej. Ale jeśli jesteś poetą, a nie piszesz wierszy to jak wygrasz tą nagrodę za poezję, o której zawsze marzyłeś? Jeśli nie kultywujesz swojej pasji, zawsze będziesz czuł się czegoś pozbawiony. Zawsze będziesz czuł, że coś przepada. Nie mówię, że musisz rzucić pracę i pisać wiersze dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale każdy z nas powinien zawsze próbować tak mocno jak to możliwe
nigdy nie porzucić swoich marzeń. Od najmłodszych lat wiedziałem, że muzyka bezgranicznie wypełnia moją duszę. Kocham również tą łączność, która ujawnia się podczas występów na żywo. Energia pochodząca z tłumu, kiedy każdy rusza się w rytm mojej muzyki jest niesamowita. Elektryzująca! Nic się z tym nie równa i nic nie jest temu chociażby bliskie. Lubię pracę wykonywaną w filmie i telewizji, ale nie ma ona tych nagłych reakcji i intensywności żywej publiczności, bo jesteś na ekranie. Nie ważne co mówią ludzie, dla mnie nie ma nic bardziej niesamowitego niż kontakt z tłumem podczas występów na żywo. Chcę – nie, potrzebuję – tych natychmiastowych reakcji. Brawa i energia publiki są moim uzależnieniem - moim nałogiem. I tak – poprzez serię bezplanowych szans – wróciłem do muzyki. Zawsze będę nieskończenie wdzięczny Meksykowi za wszystko, co mi podarował i wszystkie zaoferowane sposobności. Był to mój skok w całą resztę świata, bo od teatru przeniosłem się do telenoweli, z telenoweli do filmów, a przez film znów do muzyki. Nikt nie wie jak przeznaczenie ułoży jego myśli, a czasami nie dzieje się to w najbardziej oczywisty sposób. Dzięki serialowi i filmowi koś z Sony Music mnie zauważył i zaoferował mi pierwszy solowy kontrakt płytowy. Oczywiście byłem zachwycony. Wizja stworzenia mojego własnego albumu, na którym mógłbym wyrazić dowolnie swoje uczucia była wszystkim czego chciałem, była spełnieniem marzeń. Wykonawca Sony Music, który zaoferował mi umowę, doręczył kontrakt i powiedział: „Ricky, musisz to zaraz podpisać. Jeśli nie podpiszesz tego dokumentu zanim wsiądę dzisiaj do samolotu do Madrytu, zostanę zwolniony.” Zaśmiałem się wewnątrz i pomyślałem: „Co za sukinsyn.” Nie muszę mówić, że dziś poczekałbym na moich adwokatów żeby go przejrzeli. Ale ponieważ miałem wtedy osiemnaście lat i bardzo chciałem śpiewać, zamknąłem oczy, podpisałem kontrakt i powiedziałem sobie: „Bez względu na to, co się stanie, chcę zrobić ten album więc co za różnica?”. Nie chciałem nic poza zaczynaniem nagrywania tak szybko, jak się dało. Byłem tak podekscytowany dostaniem się na powrót do świata muzycznego, że nie dbałem o warunki. To był błąd – ogromny błąd. Ten wykonawca – który na pewno pozna, że to o nim mowa, kiedy to przeczyta – zyskał korzyść na mojej niewiedzy i dał mi umowę, która oferowała coś takiego, jak jeden cent należności od każdego sprzedanego albumu. Kradzież! Dziś sobie o tym myślę i śmieję się jakie to absurdalne. Ale pomijając ten detal w umowie, album był dla mnie początkiem czegoś fenomenalnego- czegoś, na co przygotowywałem się przez całe swoje życie. Wiedziałem, że chcę być artystą odkąd miałem sześć tal, bo kiedy łapałem za tą łyżkę i śpiewałem dla moich ciotek i wujków, całą swoją duszą wiedziałem, że to jest właśnie to. Cała ta praca i pasja zaczęła owocować i muzyka powróciła definitywnie do mojego życia z całą mocą. Oczywiście byłoby wspaniale, gdyby wykonawca Sony Music pojawił się dokładnie w momencie, kiedy skończyłem zdjęcia do filmu. Ale takie jest życie, że rzeczy nigdy nie mają miejsca dokładnie wtedy, kiedy chcemy. Wszystko dzieje się na raz! To może spowodować znaczne komplikacje, ale jestem całkiem pewien, że gdybyśmy siedli i czekali aż idealna okazja się pojawi, nigdy byśmy nigdzie nie zaszli. Życie jest złożone i takiemu musimy stawiać czoła. W taki oto sposób mój pierwszy album „Ricky Martin” był nagrywany w czasie, kiedy wciąż nagrywaliśmy odcinki Alcanzad a una estrella II. Pracowałem na cały zegar, ale byłem niesamowicie podniecony wszystkim, co było przede mną. Dzień za dniem był wyzwaniem, ale jeśli nauczyłem się czegoś w czasie pobytu w Nowym Jorku to tego, że nie mogłem nigdy odrywać wzroku od moich celów w dużej perspektywie. Dzięki czasowi danemu sobie na myślenie i odpoczynek byłem gotowy w dniu, w którym przeznaczenie zapukało w moje drzwi. W głębi byłem wreszcie pewien co chciałem robić: Chciałem być na scenie. Album został wydany w 1991 roku, krótko po tym jak wróciłem z trasy z Munecos de Papel. Był wielkim sukcesem. Jednym z singli na albumie była piosenka „Fuego Contra Fuego” („Ogień
kontra Ogień”), za którą otrzymałem złoto w Meksyku, Argentynie, Puerto Rico i Stanach Zjednoczonych. Otrzymywanie nagrody (nie ważne której) jest ekscytującym osiągnięciem, ale najbardziej kochałem daną mi przez tę płytę możliwość powrotu na scenę i zrobienia trasy po Ameryce Łacińskiej, gdzie ponownie mogłem stanąć twarzą w twarz z moją widownią. Występowałem na żywo i obserwowałem moją publikę śpiewającą i tańczącą do mojej muzyki. Niesamowite uczucie, prawie tak jak powrót do domu. Czułem, że byłem dokładnie tam, gdzie powinienem, jakbym wreszcie znalazł swoje miejsce w świecie. ZAKOCHANIE
CHOCIAŻ MOJE życie zawodowe płynęło świetnie, prawda jest taka, że znów szybko zatonąłem w szaleńczej pracy bez zatrzymywania się i czasu na cokolwiek innego. Więc moja mama przyjechała żeby wesprzeć przy przechodzeniu przez to wszystko. Moja mama kocha Meksyk i czas, który tam razem spędziliśmy był szczególny – nie byłem już dłużej chłopcem, który wrócił na Puerto Rico po byciu międzynarodowym celebrytą i wydoroślałem na tyle, że mogłem mieć z nią trwalszy, mocniejszy związek. Wiem, że wielu ludzi z niesamowitymi matkami może powiedzieć to samo, ale moja mama jest wyjątkową kobietą, której wiele zawdzięczam. Nie tylko za te oczywiste rzeczy jak wychowywanie mnie, dotrzymywanie towarzystwa, ale również dlatego, że zawsze była wielkim źródłem wsparcia i inspiracji. Na przykład w znacznej części to dzięki mojej mamie mam tak wielką pasję do muzyki, szczególnie jeśli chodzi o salsę, merengue, boleros, los trios…. Jest oddaną entuzjastką muzyki i zawsze miała setki albumów w domu. I kiedy moi bracia i ja spędzaliśmy czas słuchając klasycznego rocka, ona przerywała nam żeby kazać nam posłuchać trochę muzyki z naszej wyspy. Właściwie raz wzięła nas na koncert Fania All-Stars, za co jestem bardzo wdzięczny! Nawet jeśli niekonieczne przekonała mnie do latynoskiej muzyki wtedy, później ten wpływy były widoczne w mojej karierze. Kiedy żyliśmy w Meksyku zawsze przynosiła mi płyty artystów takich jak Fania, Celia Cruz, El Gran Combo i Gilberto Santarosa i powoli, ale coraz bardziej dzięki tym nagraniom od czasów Meksyku zacząłem doceniać bogactwo kultury mojej wyspy. Wszystko dzięki mojej mamie. Wciąż było jeszcze kilka lat do ponownego latynoskiego wybuchu w muzyce, fenomenu, który napędzał moją karierę, ale nasiona zostały już zasiane. Chociaż moja życie zawodowe powoli obierało kierunek, moje życie miłosne było zmienne. Odkąd tylko opuściłem Menudo, miałem doświadczenia z kobietami i mężczyznami, żadne z nich nie trwało wystarczająco długo żeby uważać je związek. Krótko po tym jak przybyłem do Meksyku – kiedy pracowałem nad sztuką – poznałem cudowną kobietę, która była gospodarzem znanego programu telewizyjnego i od momentu, kiedy ją zobaczyłem czułem do niej pociąg. Oprócz bycia jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie kiedykolwiek spotkałem – wysoka, blond włosy, elegancka jak pierwsza dama,
stylowa, zrównoważona, z klasą kogoś jak Coco Chanel oraz pięknem i zmysłowością Brigitte Bardot – jest błyskotliwą kobietą, słodką i dbającą. Szybko zaczęliśmy się umawiać i wkrótce została moją partnerką, moją przyjaciółką, moim wszystkim. Było między nami coś magicznego i wyrzeźbiłbym dla niej tron, bo dla mnie była perfekcyjną kobietą. Kochałem czuć jej ciało na moim, jej włosy łaskoczące moją klatkę piersiową, kiedy była całkowicie odłączona w swoim własnym świecie – naszym świecie. Kochała mnie, a ja kochałem ją i mieliśmy wiele momentów kompletnego zjednoczenia. Była niewiarygodną kobietą. Właściwie, idealną. Ale jak większość chłopaków w tym wieku nie byłem gotów na bycie z idealną kobietą. Byłem zbyt niedojrzały. To, razem z tysiącami problemów wirującymi mi w głowie sprawiło, że nie byłem w stanie w pełni jej się oddać czy nawet samemu sobie. Mogła być miłością mojego życia, ale w tamtym momencie czułem, że mam przed sobą jeszcze wiele eksperymentów i życia. Albo przynajmniej tak sobie to usprawiedliwiałem, kiedy przestaliśmy być razem. Po naszym zerwaniu przez kilka lat zachowywałem się jak typowy samiec alfa, kompletny kobieciarz. Byłem młody i znany, byłem artystą i uczyniłem własnym biznesem wychodzenie z każdą kobietą, która stanęła mi na drodze. Nie było znaczenia czy była wolna, zamężna, owdowiała czy rozwiedziona. Chciałem tylko dobrze się bawić i żyć na całego. Chciałem poznać samego siebie i mieć szansę na poznanie nowych rzeczy. Nie wiem czy w tamtym czasie chciałem udowodnić coś światu czy sobie, czy może po prostu pozwalałem płynąć sytuacji z całą furią i euforią młodości. Przez te lata miałem również trochę doświadczeń z mężczyznami – część mojego eksperymentowania- ale to nigdy nie były trwałe związki czy takie, które zostawiłyby jakikolwiek ślad. Były pełne zabawy, ekscytujące i bardzo się cieszyłem, ale w następstwie zostawiały mnie z poczuciem winy, więc zdecydowałem, że nie chcę o nich myśleć. Nie chciałem pozwolić sobie na analizowanie ani na szacowanie tego, co działo się we mnie. Przeżywałem tak wiele i bawiłem się tak dobrze, że skupiałem się bardziej na odczuwaniu niż na myśleniu. Byłem w środku tego cyklonu związków, kiedy wpadłem w uchwyt pasji z bajkową kobietą, która była intensywna, zmysłowa, ale i zakazana. Była całkowitą antytezą kobiety, którą wcześniej wspomniałem, ale tak samo silną z wielką osobowością i pewnością siebie, z bardzo unikalnym spojrzeniem na życie. Wszystko w niej wydawało się potężniejsze od życia – była mega kobietą. Sprawa ma się tak, że nie tylko bardzo ją lubiłem. Ta kobieta doprowadzała mnie do szaleństwa. W ciągu kilku dni zamieniła mnie w papkę: Rozpaliła moją duszę i wywinęła mnie w drugą stronę. Była jak trucizna, która obudziła we mnie zwierzę. Przyciąganie, pożądanie i fizyczna pasja, które do niej czułem rozdzierały mnie na wszystkie sposoby. Przeładowanie fizycznej chemii. Zapach jej ciała był mocno uzależniający, a jej skóra, pot, język, ekscytacja, sposób w jaki się ruszała, sposób w jaki ruszaliśmy się obydwoje razem… wszystko to odbierało mi zmysły. Nienawidziła swoich piersi, ale ja szalałem na ich punkcie. Kochałem patrzeć na jej ciało. Jak obraz, który mógłbym opisać w najmniejszych detalach. Jej nogi i małe palce u jej stóp mnie rozpalały. Chciałem je chłonąć – i zawsze to robiłem. Miałem obsesję i byłem zafascynowany wszystkim w niej. Była po prostu nadzwyczajna. Czas który spędziliśmy razem był jak przejażdżka na roller coasterze. Obudziła we mnie tę część buntownika, szaleństwo i spontaniczność, która otworzyła mnie i uwolniła, a do dnia dzisiejszego czuję, że był to jeden z najbardziej elektryzujących związków, w których kiedykolwiek byłem. Miałem na jej punkcie taką obsesję, że zabawiałem się w tworzenie wszelakich marzeń i iluzji o wspólnej przyszłości. Ale wcześniej czy później wracałem do rzeczywistości i pytałem sam siebie „No proszę cię, nie widzisz, że jesteś dla niej tylko zabaweczką? Ciesz się, póki możesz!” Fakt, że była mężatką – chociaż w tamtym czasie była w separacji – był oczywiście dla mnie stałym źródłem bólu, ale myślę, że była to też ta część, która tak bardzo mnie intrygowała. Zakazane przyjemności czynią rzeczy jeszcze bardziej ekscytującymi. A ona była i niebezpieczną, i zakazaną kobietą, która czyniła całość jeszcze bardziej nieodpartą. Pomijając jak bardzo ją kochałem – a może przez to – złamała mi serce. Pewnego dnia, kiedy odebrała telefon i usłyszała mój głos, powiedziała: „Och, Gabriel, boli mnie teraz głowa. Zadzwonię do ciebie jak się obudzę.”
Ta odpowiedź była dla mnie jak kubeł lodowato zimnej wody wylanej na głowę. Udawanie, że byłem Gabrielem, jej asystentem znaczyło, że spała tam gdzie powinna była – ze swoim mężem. Natychmiast powiedziałem sobie „To się zmieniło w gówno.”, odwiesiłem słuchawkę bez słowa i po prostu tam usiadłem. Zmrożony. Byłem głęboko zraniony. Przed tym momentem żyłem wiedząc, że takowy nadejdzie albo ujmując to słowami wielkiego Gabriela Garcii Marqueza, były to „kroniki zapowiedzianej śmierci”. Nie będę zaprzeczał, że pozbycie się jej z moich rozmyślań zajęło mi trochę czasu. Pomimo spowodowanego przez nią zniszczenia mogłem tylko o niej myśleć. Czasami nawet czekałem na nią koło wejścia do teatru gdzie pracowała, byle tylko stale ją widzieć. Robiłem to tak żeby ona mnie nie zauważała. Oczywiście. Znaczy, jeśli tracimy swoją godność, nie ma sensu tracić jej całkowicie, prawda? Jednak nieważne ile bólu ktoś może czuć i przez ile trudności znieść – życie toczy się dalej. Jest perskie powiedzenie „To minie” i nie mogłoby być bardziej prawdziwe. MIASTO ANIOŁÓW WKRÓTCE PO ty otrzymałem telefon od mojego agenta mówiącego mi, że NBC chce żebym przeprowadził się do Los Angeles i zagrał z jednym z ich show telewizyjnych. Nawet chociaż Meksyk dał mi wiele nadzwyczajnych rzeczy i po dziś dzień mam tam wielu przyjaciół, których uwielbiam, myślę, że to była prawdziwa zmiana. Perspektywa przeniesienia się do Los Angeles nadeszła w idealnym czasie. Byłem w Meksyku przez prawie pięć lat. To jak całe życie dla kogoś, kto prawie przez cały czas był w drodze. Pierwszy program w jakim pojawiłem się dla amerykańskiej telewizji nazywał się Getting By. Niestety został szybko anulowany, ale nie miałem zbyt wiele czasu na zmartwienie, bo znów przekonałem się, że wybrałem odpowiednią drogę. Kiedy to show anulowano, zostałem wolny w Los Angeles. Co mogłoby być lepsze dla młodego artysty chcącego iść naprzód w show biznesie? Nie musiałem długo czekać, bo pewnego dnia mój agent zadzwonił i powiedział, że producent wykonawczy General Hospital chce się ze mną spotkać. Ironią jest to, że nie odkrył mnie przez moją rolę w Getting By, ale dlatego, że był na jednym z moim koncertów i bardzo mu się spodobało. Ponownie muzyka otwierała drzwi do świata, którego nawet nie szukałem. W Stanach Zjednoczonych, w przeciwieństwie do Ameryki Łacińskiej, seriale trwają przez lata aż któregoś dnia przestają dostawać dobre recenzje i są anulowane. Kiedy w Ameryce Łacińskiej seriale trwają po kilka miesięcy – najwyżej rok – w Stanach mogą ciągnąć się przez wieczność i opowiadać historie kolejnych pokoleń jednej rodziny. General Hospital jest jednym z takich programów trwających przez lata i jest jednym z najbardziej popularnych seriali w Stanach Zjednoczonych, bez wątpienia jednym z najbardziej znanych. Byłem zaszokowany, kiedy do mnie zadzwonili, nie tylko dlatego, że była to świetna okazja, ale również dlatego, że już zdecydowali się mnie zatrudnić. Kazali mi przeczytać kilka stron scenariusza przez różnymi wykonawcami ABC, ale była to tylko formalność żeby potem nikt nie mógł powiedzieć, że nie miałem przesłuchania. Kilka godzin potem oficjalnie dołączyłem do obsady. Dostałem rolę Miguela Moreza, piosenkarza, który prowadził bar w tygodniu, a w weekendy spędzał swój czas śpiewając. Grałem tę role przez dwa i pół roku i przez ten czas nauczyłem się wiele o co potrzeba do bycia aktorem. Jednak granie w General Hospital nie obeszło się bez wielu wyzwań. Dołączyłem do obsady, bo naprawdę chciałem się dostać do aktorskiego świata Hollywood. W tamtym czasie wierzyłem głęboko, że chcę zostać aktorem i chociaż moja rola w General Hospital mogła być świetną przepustką, nie czułem się komfortowo podczas całego czasu spędzonego w pracy nad tym widowiskiem. Kiedy patrzę wstecz widzę, że to może dlatego, że byłem już w innym serialu, ale przez większość czasu zdawało mi się, że to nie jest dla mnie. Nie czułem, że pasuję dobrze do reszty obsady i wiele
razy czułem się niezrozumiany, niepewny, jakbym był kimś, kto nigdy nie wpasuje się w ten świat. Fakt, że byłem traktowany jak obcy również nie pomógł. Przed przybyciem do Los Angeles trzy razy podróżowałem dookoła świata i gdziekolwiek poszedłem ludzie mówili mi, że kochają mój akcent. Jednak kiedy pojechałem do LA zacząłem czuć, że mój akcent był okropny. Ludzie mówili, że powinienem brać lekcje żeby go zredukować albo komentowali jak dziwnie wypowiedziałem to czy tamto słowo. Cokolwiek mówili jestem pewien, że nie mieli złych intencji, ale czułem się znieważony. Wykluczony. Inny. Może wtedy nie hiszpańskojęzyczni aktorzy w telewizji nie byli tak naturalni jak dziś, a ludzie nie byli przyzwyczajeni do oglądania ludzi innych niż oni. Nie wiem, ale było to dla mnie bardzo niemiłe uczucie. Pomijając moją niekomfortową sytuacje w pracy, było wiele innych rzeczy mieszających mi w głowie. W międzyczasie wszechświat postawił kolejną wielką miłość na mojej drodze – jedną z tych wielkich miłości, która zatapia całe twoje ciało i duszę, a tym razem był to mężczyzna, dla którego prawie rzuciłem to wszystko. Poznaliśmy się w stacji radiowej i w tym momencie było to jak odnalezienie pokrewnych dusz – przynajmniej ja tak to widziałem. Podróżowałem wtedy poza LA i pojechałem do stacji radiowej udzielić wywiad. Od razu, kiedy otworzyłem drzwi mój wzrok napotkał najpiękniejsze oczy jakie kiedykolwiek widziałem. Był bardzo przystojnym mężczyzną, oczywiście, ale widziałem już wielu przystojnych mężczyzn w moim życiu. Ten mężczyzna miał w sobie coś szczególnego, bardzo szczególnego. To było magnetyczne. Było tak, jakbyśmy znali się od bardzo dawna. Przeprowadzał wywiad do swojego programu, a ja zadawałem sobie pytanie: „Czy ja otrzymuję od niego jakieś sygnały, czy tylko sobie to wyobrażam? Jeśli to co czuję jest prawdą, to daję nura bez obaw.” W pewnym momencie, kiedy odpowiadałem na jedno z jego pytań (przyznał mi się potem, że te pytania były naprawdę głupie, bo był tak zdenerwowany, że nie wiedział o co jeszcze mnie zapytać), uparcie się na niego patrzyłem, a kiedy zobaczyłem, że nie odwrócił wzroku… bum! Potwierdził moje myśli. Wymieniliśmy numery telefonów. Zaczął odwiedzać mnie w hotelu. Obydwoje kochaliśmy muzykę, tak jak sztukę i literaturę i spędzaliśmy czas rozmawiając na temat tak wielu rzeczy. W jednym momencie mówiłem mu coś o muzyce, kiedy on mówił coś o literaturze, a później role się odwracały. Mieliśmy naprawdę intensywny kontakt fizyczny, a intelektualnie byliśmy na tej samej częstotliwości. Kiedy go odwiedzałem, byliśmy dosłownie nierozłączni. W nocy szedł do stacji radiowej, a ja zostawałem w łóżku słuchając jego głosu, kiedy on wysyłał mi subtelne wiadomości poprzez fale radiowe. Miało to dla mnie szczególne znaczenie, bo to ja zawsze byłem tym, który działał. Nie wiem czy to przez to, co reprezentuję ludzie mogą czuć się czasem lekko onieśmieleni, ale jeśli chodzi o mężczyzn i kobiety, to ja zawsze wykonuję pierwszy krok. Szczerze, nikt nigdy nie wysłał mi zakodowanej wiadomości przez radio! To było bardzo oryginalne i bardzo romantyczne. Przez te dni zrobiłbym wszystko co mogłem żeby być z nim i starać się o niego, ale w nocy to on działał przez stację. Nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, a on puszczał określone piosenki i mówił pewne słowa, które tylko ja rozumiałem. Wykrzykiwał swoją miłość przez fale radiowe, ale naprawdę niesamowitą, mocną, wspaniałą i rozbrajającą rzeczą było to, że tylko ja o tym wiedziałem. Po kilku tygodniach wróciłem do domu, ale kontynuowaliśmy nasz związek na odległość. Nie było łatwo, bo w większość weekendów któreś z nas musiało wsiadać do samolotu i lecieć kilka godzin, by zobaczyć drugiego. Ale bardzo go kochałem. Raz zasugerowałem nawet żebyśmy obydwaj uciekli, zostawili wszystko za nami i rozpoczęli gdzieś razem nowe życie… Azja, Europa, gdziekolwiek. Byliśmy młodzi i naprawdę czułem, że najlepszą rzeczą byłoby zostawienie naszych światów i wyjazd razem. Nie dbałem o swoją karierę i o to, co mogłoby się stać, gdybym całemu światu powiedział, że jestem gejem. Nic innego nie miało znaczenia. Ale on nie myślał w taki sam sposób. „Ricky, masz bardzo wyraźną misję w życiu.” – powiedział mi – „Poruszasz masy. Możesz naprawdę wpłynąć na ludzi. Jesteś w takim momencie swojej kariery, że jesteś o wiele bardziej
rozwinięty niż ja. Ja wciąż mam przed sobą wiele pracy, a jeśli cokolwiek złego stałoby się między nami, na pewno obwiniłbyś za to mnie, że cię zatrzymałem… Nie mogę pozwolić żeby to się stało.” Wtedy jego słowa głęboko mnie poruszyły, ale wciąż starałem się go przekonać na wszystkie sposoby, że powinniśmy chociaż spróbować. Ale on odmówił. W końcu myślę, że miał rację. Doszedłem do wniosku, że on po prostu nie był gotowy na taki związek, jakiego ja dla nas chciałem. Może po prostu kochałem go bardziej niż on mnie, a może wciąż musiał się odnaleźć w kilku aspektach życia. Kto wie. Prawda jest taka, że poruszyliśmy siebie nawzajem. Kiedy byłem z nim przestałem się obawiać własnej seksualności i byłem w stanie stawić temu czoła i ogłosić każdemu, kto tylko chciał słuchać. Dzięki tej relacji ujawniłem się swojej mamie. Kiedy to się skończyło zauważyła, że byłem bardzo smutny i zapytała mnie: „Kiki, jesteś zakochany?” „Tak, Mami” – odpowiedziałem – „Całkowicie się zakochałem.” „Aaaaach”- powiedziała – „A czy ta osobą, w której się zakochałeś jest mężczyzna?” „Tak, Mami. To jest mężczyzna.” Kiedy ten związek się skończył powiedziałem sobie, że może to nie jest moja droga. Moja dusza cierpiała. Czułem się porzucony, samotny, załamany. Tak wielki ból nie wydawał się naturalny, więc mój instynkt próbował mnie przekonać, że bycie z mężczyzną jest błędem. Zamknąłem swoje uczucia jeszcze głębiej i zacząłem znów umawiać się z kobietami w nadziei, że znajdę swoją prawdziwą miłość. Nawet chociaż mój instynkt kazał mi się zastanawiać co by się stało, gdybym zdecydował się zaakceptować swoją seksualność w tym momencie swojego życia, w rzeczywistości wiedziałem, ze nie wydarzyło się to w ten sposób, bo nie był to jeszcze mój moment, a ja miałem jeszcze wiele rzeczy do przeżycia zanim dotarłem do tego punktu. KRYZYS OSOBOWOŚCI ZWIĄZEK Z tym jednym mężczyzną nauczył mnie wiele o emocjach, ale w nadchodzących latach nauczyłem się nawet więcej. Nauczyłem się, że bardzo łatwo jest zatracić się z bólu. Ból przychodzi, uwodzi cię, igra z tobą i identyfikujesz się z nim do tego stopnia, że zaczynasz wierzyć, że właśnie tak wygląda życie. Kiedy czujesz ten ciężar w sercu w większej części parametry bólu i ulgi stają się zamazane i jest bardzo łatwo utknąć w tym, co już znasz – bólu. Tracimy pamięć i zapominamy o spokojnych momentach, kiedy kolory były jasne, a grawitacja była sprzymierzeńcem. Czucie się zranionym jest w porządku – jest ludzkie. Ważne jest czucie, ale nie możesz uczepić się smutku, rozpaczy i zgorzknienia na zbyt długo, bo głęboko cię zniszczą. Coś, co powiedział mi raz przyjaciel bardzo mi pomogło: „Kiedy czujesz jakbyś utknął, a wszystko wydaje się ciężkie, walcz!” To prawda. Musisz walczyć. Musisz czuć. Musisz ruszyć naprzód. Kiedy nie czuję się najlepiej, mam na myśli emocje, ostatnią rzeczą jaką chcę żeby ludzie wiedzieli jest to, jak naprawdę się czuję. Mój dziadek zawsze mi mówił: „Idź przez życie z rękami zawsze w kieszeniach zaciskając pięści żeby każdy myślał, że są pełne pieniędzy.” Chodziło mu o to, żeby ludzie nigdy nie widzieli cię zdołowanego. Myślę, że ta lekcja ze mną została, bo do dnia dzisiejszego wolę żeby nikt mnie nie widział niż widział zdołowanego. Jestem osobą, która wysoko ceni sobie prywatność i zawsze przeżywałem swoje radości, bóle i walki tylko z kilkoma osobami tworzącymi mój najgłębszy krąg. Oczywiście żyję, czuję i cierpię jak każdy, ale nie ma sensu obnoszenie się z moim bólem gdziekolwiek idę. Dzisiaj wiem jak uważać na swój ból i jak przechodzić przez niego pracując duchowo z siłą i pewnością. Przez całe życie po trochu zdobywałem duchową wiedzę potrzebną, by poradzić sobie ze wszystkim, co mnie raniło i ruszać dalej tylko z tymi rzeczami, które mnie wzmacniają. Oczywiście wiem, że zawsze jest miejsce na poprawę, ale wiem, że wreszcie przestałem się bać bólu. Jeśli napotkam go w życiu- a wiem, że ból zawsze będzie i nie ma możliwości go zlikwidować – wiem co musze zrobić, by stawić mu czoła i obejść z siłą i pewnością.
Chociaż po zerwaniu z tym mężczyzną czułem się bardzo zagubiony, a całą energię jaką wkładałem w kochanie go, wkładałem potem w myślenie. To, co do niego czułem było bardzo silne, bardzo intensywne, ale kiedy nie było go już dłużej u mego boku, musiałem zmierzyć się z przerażającą otchłanią mojej seksualności. Nie wiedziałem co zrobić z tymi wszystkimi uczuciami. Obawiałem się intensywności i bałem się, że odczuwałem je wobec mężczyzny. Jak nabrałem odwagi by się ujawnić w przypadku bycia z tym mężczyzną, jego odrzucenie umocniła wszystkie moje wątpliwości obawy. Wiedziałem już, że ciężko było być Latynosem w Hollywood. Co mogło być trudniejsze niż bycie latynoskim gejem? To był bardzo wyczerpujący moment w moim życiu, kiedy próbowałem zdecydować kim jestem. I im więcej myślałem, tym bardziej odrzucałem sam siebie, bo nie mogłem zaakceptować swojej prawdziwej natury. Dlatego, że moja prawdziwa natura nie była zgodna z moimi celami i wizjami. Nawet moja kariera przechodziła kryzys osobowości: nie wiedziałem czy chcę być piosenkarzem czy aktorem, i chociaż miałem szczęście być pracującym aktorem w Hollywood, było we mnie coś, co opierało się całemu doświadczeniu. Nieuchronnie nadszedł moment, kiedy czułem, że dłużej tego nie zniosę. Potrzebowałem zmiany. Potrzebowałem ucieczki. Czułem, że Los Angeles mnie przytłoczyło. Zadzwoniłem więc do Wendy Riche, dyrektor wykonawczej General Hospital w tamtym czasie i jednej z najwspanialszych osób, jakie poznałem podczas pobytu w Hollywood, powiedziałem jej: „Możesz mówić, że jestem szalony, i szczerze, czuję się trochę szalony. Ale potrzebuje wakacji i twojej zgody na obcięcie włosów.” Wtedy miałem długie włosy, a mój kontrakt zawierał klauzulę, która mówiła, że nie mogę zmienić fryzury w znaczny sposób bez wcześniejszego uzyskania zgody od producentów show. „Co?” – krzyknęła – „O mój Boże! Mamy kontynuację! Jeśli obetniesz teraz włosy, pojawisz się z krótkimi włosami jednej scenie i z długimi w drugiej…. Na miłość boską, Ricky, nie rób tego!” Ta scena była nawet jeszcze zabawniejsza, bo dzwoniłem do niej z salonu fryzjerskiego. „Zrobię to!” – powiedziałem jej. „Nie!” – odkrzyknęła. Fryzjer kończył się ze śmiechu. To naprawdę było bardzo zabawne, może trochę smutne, bo moje włosy nie były prawdziwym problemem. To była moja osobowość, z którą walczyłem. Byłem jak mały chłopiec pokazujący furię i temperament. Przyszło mi do głowy, że chcę obciąć włosy, jakby to miało być rozwiązaniem na każdy strach i nikt nie mógł mówić mi inaczej (albo tak myślałem!). Na szczęście po debatowaniu przez chwilę spojrzałem na sprawy inaczej i postanowiłem posłuchać Wendy. Nawet choć musiałem zostawić moje włosy długie – nawet na kilka dni dłużej – dostałem dwa tygodnie wakacji poza tym wszystkim. A biorąc pod uwagę jak beznadziejnie się wtedy czułem, te dwa tygodnie wolności wiele znaczyły. Wykorzystałem je na wyjazd w góry, gdzie wynająłem chatę żeby odłączyć się od świata. Był luty i było bardzo zimno. W niektóre dni jeździłem na nartach, a w inne zostawałem w domu i czytałem, pisałem myślałem. Był tam telefon, ale używałem go tylko sporadycznie żeby zadzwonić do rodziny albo przyjaciół i dać im znać, że wszystko w porządku. Pewnego dnia po kilku dniach bycia samemu, miałem chęć wspięcia się na drzewo. Myślę, że wspiąłem się na to drzewo, bo pamiętałem jak wspinałem się na drzewo przed starym domem mojej babci, kiedy byłem małym chłopcem. Brałem moje figurki Star Wars ze sobą i spędzałem godziny wymyślając sceny wielkich bitew w przestrzeni kosmicznej. Nie wiem czy to po prostu przypomniało mi moje dzieciństwo, czy dlatego, że spędziłem tak wiele dni w ciszy, ale nagle zacząłem niekontrolowanie płakać. Płakałem i płakałem przez długi czas i powoli uwalniałem wszystkie lęki, które budowały się we mnie. W końcu, kiedy się uspokoiłem, wróciłem do chatki gdzie trochę później zadzwonił telefon: To był mój ojciec. Dzwonił żeby mi powiedzieć, że właśnie odszedł mój dziadek.
Kiedy byłem na tym drzewie, płacząc i wspominając drzewo mojego dzieciństwa, drzewo, które było tak wrodzoną częścią świata mojego dziadka, on zmarł! Zrozumiałem, że wszystkie rzeczy w życiu się łączą i nie mogłem dłużej przez nie iść, nie przyglądając się mu. Ten moment głęboko na mnie wpłynął i obudził we mnie coś na czysto duchowym poziomie. Chociaż w tamtym momencie nie wiedziałem jeszcze jak to zrobię, czułem potrzebę głębokiego połączenia się z siłą lub energią większą ode mnie. To był moment wielkiego zamieszania, ale kiedy dziś na to patrzę, widzę to jako bardzo ważny moment, ponieważ zaznaczył początek kluczowej duchowej podróży, w której dziś nadal jestem. TWORZĄC MUZYKĘ ZANIM PRZYBYŁEM do Los Angeles zrealizowałem już swój drugi album pod nazwą Me amaras. Po tym, jak mówi pierwszy album sprzedał się w nakładzie pięciuset tysięcy kopii, wytwórnia zadecydowała, że przy Me amaras ważna będzie praca z jednym z najbardziej szanowanych producentów w branży, Juanem Carlosem Calderonem. Juan Carlos jest wyjątkową osobą, którą bardzo respektuję i podziwiam. Od dnia rozpoczęcia pracy czułem wdzięczność za możliwość ten współpracy. Praca z kimś o takiej postawie była dla mnie pouczającym doświadczeniem, ale będąc szczerym, zawsze czułem, że ten album był bardziej jego niż mój. Wypożyczyłem mu mój głos. Lubiłem album i zebrał on pozytywne opinie od krytyków, ale nie były to brzmienia z płyty „Ricky Martin” i chociaż album był naprawdę dobry, mówiący przez muzykę, publiczność najbardziej odwoływała się do tego. Kiedy słucham tego albumu dziś jestem bardzo dumny z tej produkcji, chociaż mój głos brzmiał wtedy bardzo inaczej niż teraz. Całkowicie normalne byłby uczucie frustracji z powodu tego doświadczenia czy rozczarowania, że album nie brzmi jak mój własny, ale nawet w tamtym momencie perspektywa pozwalała mi widzieć, że Me amaras było zaledwie kolejnym krokiem w mojej karierze, a nie tym, co ją definiuje. Czasem samo doświadczenie jest warte więcej niż jego końcowy wynik i tak było w tym przypadku. Możliwość pracy z Juanem Carlosem sama była świetna – nauczyłem się wiele z muzycznego i technicznego punktu widzenia – ale również pomogła mi zdać sobie sprawę, że nigdy więcej nie wydam albumu, którego nie uważam za swój własny. Kiedy jesteś otoczony przez tak wielu utalentowanych ludzi normalne jest wątpienie w swoje wybory artystyczne, ale by być naprawdę oryginalnym artystą, trzeba zostać prawdziwym i szczerym w stosunku do siebie. I to była lekcja, którą zapamiętałem. Mój trzeci album musiał być całkowicie mój. Zacząłem pracować z K.C. Porterem, niesamowitym producentem i Robim Draco Rosą, moim kolegą z Menudo. Draco zawsze był bardzo utalentowanym muzykiem, piosenkarzem i artystą. Był kimś, kogo zawsze podziwiałem i miło było widzieć jak natura się odpłaciła – zjednoczyła nas ponownie po tylu latach. Od tamtej pory Draco wyprodukował dla mnie różne nagrania. Tak jak sam raz powiedział w wywiadzie: „Ricky Martin i ja jesteśmy jak Julio Iglesias i Sid Vicious.” To co robił ze mną nie miało kompletnie nic wspólnego z tym, co robił ze swoją własną muzyką i występami scenicznymi i jest to muzyczna wszechstronność, którą posiada wielu artystów. Dokładnie wie czego potrzebuję i kiedy tego potrzebuję. Z tej pierwszej współpracy z Draco i K.C. Porterem narodziło się „A medio vivir”. Był to album wydany w 1995 roku , który zawierał słynne „Maria”, piosenkę, z której jestem ogromnie dumny – i która uczyniła mnie gwiazdą i zmieniła moje życie na zawsze. W życiu ma się to pragnienie wszystkiego na raz, w tym momencie. Kiedy gonimy marzenie, widzimy je tak wyraźnie, że naturalnie chcemy je naprawdę od zaraz, a przynajmniej tak szybko jak to możliwe. Ale jak wszyscy dobrze wiemy, nic w życiu nie jest łatwe. Droga do celu jest pełna przeszkód, a obchodzeniu każdej przeszkody na tej drodze towarzyszy kolejna lekcja. Jeśli nie nauczyłbym się pewnych rzeczy przy Me amaras, pewnie nie byłbym gotowy na współpracę z Robim i K.C. i osiągnięcie tego co razem zrobiliśmy przy A medio vivir. Był to album, który zmienił moje życie w wielu aspektach, chociaż wtedy tego nie wiedziałem. Więc z początkiem roku 1996, moja kariera jako solowego artysty naprawdę miała wystartować, ale wciąż brakowało mi
jednego krytycznego ruchu do stanięcia twarzą w twarz z moim przeznaczeniem. Tym czasem telefon był z Nowego Jorku, a dokładnie z Broadwayu, gdzie zostałem zaproszony do wystąpienia w popularnym musicalu Les Miserables. Jestem artystą, ponieważ kocham muzykę i uwielbiam scenę. W tym wypadku musicale bezproblemowo łączyły moje dwie pasje- aktorstwo i pracę sceniczną z muzyką, dlatego jedne z najbardziej magicznych momentów w moim życiu nastąpiły, kiedy zostałem zaproszony do pracy na Broadwayu. Było to niesamowite wyzwanie i każdej nocy byłem otoczony ekstremalnie utalentowanymi jednostkami w atmosferze ogromnej kreatywności. Obrałem sobie za cel chłonięcie wszystkiego i cieszenie się każdym momentem. Jak tak wiele innych rzeczy w moim życiu, Les Miserables pojawiło się niespodziewanie. Stało się to dzięki wywiadowi, którego udzieliłem dla Miami Herald, gdzie zapytano mnie: „Czego jeszcze nie zrobiłeś, a bardzo byś chciał?” Bez wahania odpowiedziałem: „Chciałbym wystąpić w sztuce na Broadwayu.” Powiedziałem to, bo oczywiście była to prawda, ale nigdy nie mógłbym sobie wyobrazić co miało potem nadejść. Kilka dni po tym jak ten wywiad został opublikowany, dostałem telefon od Richarda Jay-Alexandra, zastępcy reżysera i producenta wykonawczego les Miserables. Powiedział mi, że przeczytał artykuł i po krótkim wstępie zaoferował mi rolę Mariusa Pontmercy’ego. Ponownie nie wymagano ode mnie przesłuchania. Nawet mnie nie przetestowali – nic. Po prostu dali mi rolę. A ja oczywiście zaakceptowałem ją od razu. Wiele ludzi może myśleć, że jest to kwestia szczęścia. Ale bardziej niż w szczęście, wierzę, że po prawie piętnastu latach pracowania jak szaleniec nadszedł czas, bym zbierał korzyści z całego mojego wysiłku. Tak więc zaczęło się jedenaście niesamowitych tygodni przez pełnym teatrem, całkowicie wykupionymi miejscami noc za nocą. Powiedziano mi potem, że pracownicy biur podróży z Ameryki łacińskiej organizowali wycieczki do nowego Jorku tylko po to, żeby ich klienci mogli zobaczyć mnie w spektaklu. Cóż za honor! Myślę, że to była rola mojego życia, a jeśli zaoferowaliby mi to jeszcze raz, zgodziłbym się w mgnieniu oka. Często słyszy się znane gwiazdy z Hollywood, które mówią, że swoje ulubione role grali na Broadwayu i mogę się z nimi szczerze całkowicie zgodzić. Jest to bardzo osobiste i wyzywające przeżycie, więc nie dziwi mnie, że wielu marzy o robieniu tego ponownie i ponownie i ponownie. Jakieś osiem lat po tym, jak grałem w Les Miserables, wpadłem na Richarda Jay-Alexandra w jednej z restauracji w Nowym Jorku. „Marius, mój Marius! Zawsze będziesz moim Mariusem!” – wykrzyknął. „Ricky, muszę powiedzieć ci prawdę. Victor Hugo napisał tę postać specjalnie dla ciebie.” Nie mogłem uwierzyć w to, co do mnie mówił. Richard jest znającym się na rzeczy facetem i posiada jeden z najwyższych standardów w przemyśle. Nie ważne czego potrzeba, by wystawić takie show! Bardzo mi schlebiało, że tak o mnie myślał. POSZUKUJĄC BOGA W CIĄGU LATA spędzonego na Broadwayu spotkałem węgierską dziewczynę, która była czesała nas na potrzeby przedstawienia. Spędzaliśmy godziny na rozmowach i naprawdę ją polubiłem. Czułem jakby serce mi podskakiwało za każdym razem, kiedy ją widziałem. Próbowałem się z nią umówić w każdy możliwy wyobrażalny sposób, ale zawsze dawała mi tą samą odpowiedź: „Nie mogę się z tobą umówić jeśli najpierw razem nie pójdziemy do kościoła.”, a odkąd bardzo ją lubiłem odpowiedziałem: „Nie ma problemu, chodźmy”. Więc poszedłem. Skoro było lato, kościół przeniósł się do parku. Musiałem wstać o siódmej rano – siódma rano w niedzielę! – bo msza zaczynała się o dziewiątej. Poszedłem po nią i przespacerowaliśmy się przez park aż do miejsca, w którym msza miała miejsce. Ale zaraz jak tylko tam dotarliśmy, ona zniknęła.
Wielu młodych mężczyzn podeszło do mnie i powitało mnie na mszy, ale jej nigdzie nie było widać. Nagle zorientowałem się, że wszyscy mężczyźni stali z jednej strony, a wszystkie kobiety z drugiej. Pomyślałem, że to bardzo dziwne, ale poszedłem tam, bo chciałem lepiej poznać tą dziewczynę, więc przystałem na ten pomysł. Chociaż poszedłem do kościoła, bo zalecałem się do dziewczyny, czułem również, że poszedłem tam, bo to było to, czego potrzebowałem w tamtym momencie życia. Spędziłem trochę więcej niż dwa miesiące na chodzeniu do kościoła, czytaniu Biblii i studiowaniu przedmiotu religii. Mimo, że wyrosłem jako katolik, nigdy tak naprawdę nie przestudiowałem Biblii, a to wtedy odkryłem jak wielką mądrość miał Jezus Chrystus i jak piękne były jego nauki. Przed tym momentem moje życie było kompletnym szaleństwem, a prostota tych chwil dzielona z wszystkimi młodymi ludźmi wokół sprawia, że czułem się bardzo dobrze. Bardzo spokojna atmosfera, bardzo zdrowa i pomogła zbliżyć mi się do tego małego chłopca wewnątrz mnie. W naukach Jezusa Chrystusa znalazłem bardzo ważne pojęcie wybaczania samemu sobie. Wtedy ciągle walczyłem ze wszystkimi tymi „złymi” rzeczami, które zrobiłem. Mówię szczególnie o fizycznym pożądaniu, czy to członków tej samej płci czy przeciwnej. Myślałem wtedy, że takie myśli były nieczyste i nie w porządku i dlatego musiałem zastosować pojęcie przebaczania sobie na własnej osobie. I to przyniosło mi ogromne uspokojenie. Ten kościół nauczył nas również postrzegać każdą istotę ludzką jako „naszych braci” w celu położenia kresu jakiemukolwiek fizycznemu pociągowi. To na jakiś czas działało, bo szczerze mówiąc, nie chciałem znów czuć tego co wcześniej i nie chciałem znów mieć myśli, które odwołując się do „wiary” i określonych zasad społecznych, uosabiały kuszenie diabła. Kościół zaczynał rządzić moim życiem i doprowadził do punktu, w którym rozważałem możliwość ochrzczenia się, ale wreszcie nie zrobiłem tego. Ciężko było mi zmienić sposób myślenia, zwłaszcza wartości wyryte w moim umyśle – i wreszcie to, że raz zostaje się Katolikiem i na zawsze jest się Katolikiem- ale szczerze próbowałem. Wraz z postępem w moim studiowaniu, zadawałem sobie coraz więcej i więcej pytań. Przeczytałem całą Biblię, aż w pewnym momencie w jednej z grup, do której chodziłem, ktoś powiedział: „Jeśli nie żałujesz za swoje grzechy i nie akceptujesz Jezusa Chrystusa jako swojego zbawienia, nie wejdziesz do królestwa niebieskiego.” To twierdzenie we mnie mocno uderzyło. Powiedziałem: „Poczekaj sekundę. Co masz przez to na myśli? Twierdzisz, że wszyscy, którym mocno kochałem, i którzy zmarli, nie są w niebie, bo nie zaakceptowali Jezusa Chrystusa jako swojego zbawienie?” „Cóż, tak” – odpowiedzieli – „Musimy się mocno modlić za te dusze.” Byłem oszołomiony. Moi dziadkowie byli święci. Byli ludźmi, którzy poświęcili się pomocy wszystkim znajomym. Kochali swoje dzieci i oddani swoim rodzinom. Nigdy nie kłamali i nigdy nie okazali nikomu złośliwości. Ich życia były wypełnione miłością i hojnością! I ci ludzie mówią mi, że moi dziadkowie nie są w niebie, bo nie chodzili do kościoła? W takim wypadku było dla mnie jasne, że nie chciałem dłużej iść do nieba. Chciałem być tam, gdziekolwiek byli moi dziadkowie. Zacząłem zdawać sobie inne pytania: Co dzieje się z tymi ludźmi, którzy nie wyznają tej wiary? Oni też nie są w niebie? Myślałem ( i nadal myślę), że takie twierdzenia wywodzą się z wielkiej arogancji. Gdzie idą żydzi, muzułmanie, katolicy, buddyści, taoiści, rdzenni Amerykanie, ateiści i agnostycy? Są uwięzieni w nicości? Myślę, że moje pytania były uzasadnione. Mogły się wydawać komuś abstrakcyjne, ale dla mnie zdecydowanie były ważne. Stanąłem przez irracjonalnym konfliktem. Kontynuowałem moje studiowania i znalazłem kolejne rzeczy, które wydały mi się niekomfortowe w tym kościele, na przykład: stanowisko kościoła wobec homoseksualizmu. Mimo, że jeszcze do końca nie wiedziałem, że jestem homoseksualistą – albo bardziej precyzyjnie mówiąc, całą swoją wolą próbowałem przekonać siebie samego, że nie
jestem – wiedziałem, że kilkoro spośród ludzi, których kocham jest homoseksualistami i z całą pewnością nie byli złymi ludźmi, niewartymi miłości Chrystusa. Wszystkie te rzeczy wywołały nerwowość. Byłem zmartwiony i niespokojny. Wreszcie zrozumiałem, że nie o to chodzi w Chrześcijaństwie. Spędziłem miesiące na czytaniu historii Jezusa i zauważyłem, że w związku z Jego naukami ludzie stworzyli szereg zasad, które nie zawsze miały dla mnie sens. Jeśli Jezus Chrystus był litościwy, nie ma sensu mówienie, że ludzie, którzy nie wierzą lub nie zachowuję się tak samo jak On są w błędzie lub ich przeznaczeniem jest wstąpienie w bramy piekieł. Również w głębi czułem się zaatakowany na osobistym poziomie, kiedy mówili: „Jeśli jesteś homoseksualistą, jesteś synem diabła”. Ta część nie miała dla mnie sensu. Co za straszna ironia. Atakują mnie, ale mnie kochają. Akceptują mnie, ale mnie wykluczają. Mówią o homoseksualności jak coś, co może być wyleczone przez modlitwę i pokutę, jakby było to czymś złym, kiedy tak naprawdę homoseksualność jest błogosławieństwem tak samo jak heteroseksualność i życie ogółem. Doszedłem do punktu, gdzie było po prostu zbyt wiele sprzeczności. Przestałem więc chodzić do kościoła i zrozumiałem, że kolejny rozdział w moim życiu się zamyka. Jestem wdzięczny za rzeczy, których nauczyłem się w tych miesiącach, ale zrozumiałem, że nie dawały mi wszystkich odpowiedzi, których potrzebowałem. Miałem wiele duchowych momentów, ale również bardzo wiele starć. To był kolejny krok na mojej drodze, kolejna lekcja. Moja duchowa podróż dopiero się zaczynała, a mi pozostało wiele kroków do zrobienia zanim mogłem znaleźć pokój i akceptację, której potrzebowałem. Z czasem nauczyłem się, że życie ma swój wesoły sposób na potrząsanie mną, kiedy tego potrzebowałem. Nie zawsze rozumiałem to od razu i często nawet się opierałem, ale w rzeczywistości nauczyłem się, że potrzebuję tylko otworzyć się na wyzwania, które leżały przede mną, ponieważ to te wyzwania pozwalały mi wzrastać, uczyć się i zmieniać. Zamiast opierania się szansom, zacząłem ich szukać i je wykorzystywać, ponieważ dzięki nim wszystkim, nawet tym wydającym się przerażającymi, przychodziła nieskończona strefa nowych możliwości. Przeznaczenie jest ciekawą rzeczą. Nie zawsze zabiera nas tam, gdzie chcemy iść i wiele razy kończymy zabrani w niespodziewanym miejscu, gdzie czujemy się skonfundowani, zagubieni i nie mamy pojęcia co teraz robić. Są to skomplikowane i bolesne momenty, które sprawiają, że cierpimy i zastanawiamy się gdzie jesteśmy, czego chcemy najbardziej w swoim życiu. Ale kiedy naprawdę zdobędziemy się na ten wysiłek i zobaczymy te wyzwania jako możliwości na odnalezienie siebie, zrozumiemy, że właśnie tego potrzebowaliśmy na odkrycie i umocnienie swojej roli na tej planecie. Tak to widzę i w taki sposób zmierzam się z każdym wyzwaniem i każdą możliwością, jaką życie mi daje. Wierzę, że nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny. Wierzę też, że Bóg, który żyje we mnie – nazywając jakoś to zjawisko – obejmuje rządy nad dawaniem mi tego, czego kiedykolwiek będę potrzebował. Wszystkie moje radości i bóle ukształtowały mnie tym, kim jestem. Są Yin i Yang mojej egzystencji, ta nierozerwalna dwojakość życia, która miesza się razem i czyni nas ludźmi, którymi mamy się stać. Poznałem miłość i stratę, radość i smutek, przyjaźń i zdradę. Poznałem smak sukcesu, którego nigdy nie mógłbym sobie wyobrazić. Musiałem znieść ataki i oskarżenia moich krytyków i tak, poniosłem również porażki. Dziś wiem, że każdy krok nauczył mnie czegoś, pomógł mi wzrastać oraz stawać się lepszą i silniejszą osobą – bardziej kompletnym człowiekiem. To niesamowite usiąść i pomyśleć o wszystkim, co wydarzyło się po Menudo. Zataczałem koła, kiedy nie wiedziałem co chcę zrobić ze swoim życiem. Jednak stopniowo moja ścieżka zaczęła mi się ukazywać sama i odkryłem jak życie prowadzi mnie do moich celów, aż wreszcie do przeznaczenia. Kiedy to się działo nie zawsze rozumiałem dlaczego musiałem przez to wszystko przechodzić, ale z czasem zobaczyłem, że wszystko miało swoje powody. Zobaczyłem wreszcie, że pojedyncze doświadczenie – dobre lub złe – nie definiuje wszystkiego i najważniejsze jest pozostawać czujnym na nadchodzące możliwości. Każdy kurs ma swoje stłuczki, i tak ciężkie i bolesne jak mogą być, były kluczowe dla mojego rozwoju oraz dojrzałości jako osoba i jako artysta.
Wciąż miałem przed sobą długą drogę, ale po Les Miserables wreszcie czułem, że mam odpowiednie narzędzia, by iść naprzód. Czułem się umocniony, pełen siły i niezwyciężony. Wszystkie te małe stłuczki bladły w świetle tryumfu w możliwości rozwijania się kreatywnie jako artysta w gatunkach tak różnych jak telewizja, film, teatr i muzyka. Wszystkie te doświadczenia głęboko mnie ukształtowały w osobę bardziej kompletną niż ta, która opuszczała Menudo, jak również nauczyły mnie, że najważniejszą rzeczą jest bycie lojalnym wobec samego siebie i Zycie z przekonaniem, że każdy z nas jest przeznaczony do czegoś niezwykłego. To był tylko początek. TRZY-MÓJ CZAS NA BLASK TRZY MÓJ CZAS NA BLASK SĄ LUDZIE, KTÓRZY UWAŻAJĄ, ŻE NIE POWINNIŚMY mieć wszystkiego na raz, ale ja się nie zgadzam. Czuję, że zamiast tego nie powinniśmy mieć wszystkiego, dopóki nie jesteśmy na to gotowi. Żeby być gotowym , trzeba pracować. Dużo. Nie mówię tylko o praktycznej pracy, która pomaga nam osiągnąć wypatrywany sukces. Mówię również o pracy duchowej: Musimy uczyć się z lekcji, które życie stawia nam na drodze. W moim życiu był moment, że gwiazdy ustawiły się idealnie i wszystko było w tym dokładnym punkcie, w którym musiałem być, żeby osiągnąć swoje marzenia, a nawet więcej. Jeśli nauczyłem się czegokolwiek w tym procesie to tego, że kiedy już ten moment nadejdzie, nie możesz się zatrzymywać patrzeniem wstecz. Musisz pracować niestrudzenie, dać z siebie wszystko oraz ofiarować swoje serce i duszę na realizowanie danych ci błogosławieństw. Bo tym to właśnie jest – błogosławieństwem. Musimy wzrastać odpowiednio do okoliczności i całkowicie wykorzystywać nasze szanse na zabłyśnięcie. Moja sława w świecie rozrywki nie nadeszła niespodziewanie. Chociaż publiczności w niektórych krajach może się wydawać, że pojawiłem się nagle znikąd i zacząłem sprzedawać albumy jak szalony, prawda jest inna. Moje pojawienie się na szczytach list przebojów i najlepiej sprzedających się płyt przyszło po wielu, wielu latach pracy i mojej, i mojego zespołu. Z duchowego i osobistego punktu widzenia ten czas zajęło mi odkrywanie, co chciałem zrobić w swoim życiu i jaki kierunek obrać. Czułem się gotowy i silny, gotowy na przeciwstawienie się wszystkim wyzwaniom, jakie życie mogło mi dać. Ale mimo bycia gotowym na wszystko, nigdy nie mógłbym sobie wyobrazić jakie nadchodzące wydarzenia będą miały zasięg i jak wpłyną na każdy aspekt mojego życia. PODBICIE ŚWIATA SZTURMEM DROGA ZACZĘŁA SIĘ jesienią 1995 roku wraz z wydaniem mojego trzeciego albumy, A medio vivir. Pierwszy singiel nazywał się „Te extra no, te olvido, te amo” („Tęsknię za tobą, zapominam cię, kocham cię”), ballada w rodzaju muzyki, którą wtedy tworzyłem. Jednak album zawierał również sekretny klejnot: piosenkę o nazwie „Maria”. W tej piosence latynoskie rytmy przenikały się z popem, a tempo i brzmienie różniło się od wszystkiego na tej płycie, jak i od wszystkiego, co wcześniej nagrałem. Wiedziałem, że wydawanie tak innego materiału jest pewnym ryzykiem, ale rezultat przemówił sam za siebie. „Maria” była piosenką, która przeniosła mnie na kolejny poziom. Szokujące jest to, że kiedy pierwszy raz wykonałem tą piosenkę dla wykonawcy wytwórni muzycznej, powiedział: „Oszalałeś? Zrujnowałeś swoją karierę! Nie wierzę, że mi to w ogóle pokazujesz! Jesteś skończony – to będzie twój ostatni album.” Pamiętam, że wydawało mi się to kompletnie surrealistyczne. Ten facet wybuchł całkowicie, bez żadnego prawdziwego powodu, nie dając mi żadnych wątpliwości. Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszałem i nie muszę mówić, że byłem zdruzgotany. Chociaż naprawdę polubiłem piosenkę, która wyprodukowaliśmy – właściwie to pokochałem ją- takie słowa z ust wysoko cenionego wykonawcy sprawiły, że zaczynałem wątpić w siebie i swoją pracę. Ten facet nie jest nawet muzykiem i jestem
pewien, że nie ma najmniejszego pojęcia o czym mówi jeśli chodzi o zamykanie się w studiu i tworzenie muzyki, wszystko przez co przechodzi ze swoimi emocjami. Dla mnie tworzenie muzyki jest bardzo osobistym procesem i czułem się zaatakowany w jednym z najbardziej bezbronnych momentów, a wszystko co powiedział, wziąłem sobie bardzo do siebie. Doszedłem nawet do wyobrażania sobie, że moja kariera nieodwołalnie się kończy i nie będę mógł już nigdy czegokolwiek nagrać i wystąpić na żywo. Nic takiego wcześniej mi się nie wydarzyło. Jednak pomimo strachu, który ten straszny facet we mnie wywołał, milczałem. Nie powiedziałem ani jednego słowa do niego, ani do kogokolwiek innego. Przeszedłem przez kilka dni niepewności, ale po tych kilku dniach nadeszło pocieszenie, kiedy szef tego pełnego nienawiści faceta wybrał tą piosenkę jako jeden z singli. Reszta oczywiście stała się historią. „Maria” stała się bestsellerem we Francji, Hiszpanii, Niemczech, Belgii, Holandii, Szwajcarii, Finlandii, Włoszech, Turcji i Republice Południowej Afryki, gdzie od momentu wydania wystrzeliła na szczyty list przebojów. Z początkiem 1996 roku doszła do dziesięciu najlepiej sprzedających się singli, a ja wykonałem test i zaśpiewałem ją na międzynarodowym Festiwalu Piosenki Vina del Mar, gdzie słynny „Potwór” mnie nie pożarł. Przeciwnie: Piosenka była miażdżącym hitem i uderzyła ich mocno. To było bardzo ekscytujące. Kiedy zobaczyliśmy jak dobrze ta piosenka i album sobie radzi, wyruszyliśmy na trasę koncertową po Ameryce Łacińskiej. Po zakończeniu trasy pojechałem prosto do Nowego Jorku, by odgrywać rolę Mariusa Pontmercy’ego w Les Miserables i przeżyłem tam kilka niesamowitych tygodni. Stało się tam coś bardzo interesującego. Kiedy pewnej nocy byłem na broadwayowskiej scenie, ludzie z całego świata zaczęli śpiewać i tańczyć do dźwięków „Marii”. Piosenka przemierzyła wtedy Atlantyk i ogarnęła Europę poprzez Hiszpanię. Przez lato i jesień 1996 roku piosenka nabierała tempa i dzięki temu odbył się koncert w Avenida 9 de Julio w Buenos Aires w Argentynie, co jest jak występowanie na samym środku Times Square w Nowym Jorku lub na Polach Elizejskich w Paryżu. Oczekiwaliśmy wielu ludzi, ale nigdy nie przewidzielibyśmy, że pokaże się 250 tysięcy! To było cudowne, a my mieliśmy świetną zabawę, kiedy zjednoczyliśmy się z publicznością. Zdjęcia z tamtego dnia zostały potem uwiecznione w jednym z klipów do piosenki „Maria”. Argentyńska publiczność była niesamowita, a ja zapamiętam ten dzień do końca życia. Gorący odbiór nie tylko pozwolił czuć mi spełnienie za swoją pracę, ale również dał wskazówkę do tego, co leżało wciąż przede mną Bezecne latynoskie uderzenie nie miało pojawić się jeszcze przez parę lat, ale w tym samym miesiącu argentyńska gazeta El Clarin prześcignęła trendy, kiedy opublikowali artykuł o latynoskiej gorączce, która według nich ogarniała Stany Zjednoczone. Byłem przedstawiony jako jeden z artystów wprowadzających latynoskie rytmy widowniom, które nie potrafiły powiedzieć słowa po hiszpańsku. Później, kiedy wielkie „latynoskie bum” uderzyło z całą furią ogarniając każdy centymetr planety, ten artykuł okazał się być proroczy. Wtedy, po części dzięki fenomenalnemu koncertowi danemu w Buenos Aires, czułem, że mam pełne wsparcie Ameryki Łacińskiej. Wielu z moich fanów znało mnie z czasów Menudo i wszyscy razem dorastaliśmy. Inni byli nowymi wielbicielami, którzy znali mnie jako solowego artystę. Wsparcie widowni z Ameryki Łacińskiej zawsze było dla mnie źródłem wielkiej inspiracji i dumy, ale wtedy, przez wszystko co działo się dookoła mnie czułem, że wydarzy się coś wielkiego. Chciałem poszerzyć swoje horyzonty i uzyskać nowych fanów w Stanach Zjednoczonych i Europie. I im bardziej tego chciałem, tym więcej nowych możliwości zaczęło wyskakiwać. Moja kariera rosła i nie miałem zamiaru pozwolić niczemu na mojej drodze temu przeszkodzić – nawet wypadkowi samochodowemu w górach we Włoszech. W 1997 miałem zaszczyt być zaproszony na prestiżowy festiwal muzyczny San Remo. Wylądowaliśmy w Milanie, skąd mieliśmy trafić na pokład helikoptera do San Remo, ale kiedy dotarliśmy do gór, niebo się zachmurzyło, a pilot powiedział: „To się nam nie uda. Teraz wyląduję żebyście mogli kontynuować samochodem.” Nie mieliśmy za wiele czasu, a ostatnie czego chcieliśmy to okazać brak szacunku spóźnieniem.
Więc kiedy wylądowaliśmy, jechaliśmy dalej samochodem na pełnej szybkości, żeby zdążyć na czas. Prawda jest taka, że jechaliśmy bardzo szybko, prawie 200 kilometrów na godzinę, a koła piszczały na każdym zakręcie. W pewnym momencie dotarliśmy na zakręt, gdzie samochód nie dał już razy i dachowaliśmy! Ale tak jak powiedziałem, nie pozwoliłem, żeby cokolwiek stanęło mi na drodze. Jak tylko upewniliśmy się, że nikt z nas nie ucierpiał poważnie, pomijając rozcięcia i siniaki, złapaliśmy całe wyposażenie i poszukaliśmy taksówki. Wreszcie dotarliśmy na czerwony dywan, trochę roztrzęsieni, ale na czas. „Wszystko w porządku?’ – pytano nas. „Tak, tak, tak!” – odpowiadaliśmy – „Idealnie!” Mój menadżer powiedział potem, że samochód wpadł w poślizg i straciliśmy nad nim kontrolę w deszczu -chociaż prawda była trochę gorsza. Ale my nie pozwoliliśmy małemu wypadkowi samochodowemu zagrozić naszej obecności na tak ważnym europejskim festiwalu muzycznym! W czasie, kiedy „Maria” ciągle tkwiła na szczytach list przebojów dookoła świata, wielu ludzi zaczęło pytać kim ta słynna „Maria” mogła być. Chcieli wiedzieć czy była kimś kogo znałem, czy kogo chciałem poznać. Każdy miał własną teorię, a ludzkie teorie były przezabawne! Na przykład Charly Garcia (muzyczna legenda Ameryki Łacińskiej. Nazywam go wielkim mistrzem hiszpańskiego rocka) powiedział w wywiadzie „Wydaje mi się, że Ricky Martin wychwala narkotyki”. Widzicie, tekst piosenki mówi: „Taka jest Maria, biała jak dzień… jeśli się z niej napijesz, z pewnością cię zabije”. Według Charly’ego Garcii te linijki z pewnością odnosiły się do kokainy. Wow. Fakt, że Charly Garcia mówił w ogóle o jednej z moich piosenek w wywiadzie jest wielkim honorem. To, że wielki mistrz hiszpańskiego rocka w ogóle zauważa moją muzykę znaczyło, że robiłem coś odpowiedniego. Nie musze chyba mówić, że teoria Charly’ego nie była poprawna. Śpiewałem, tańczyłem i wykonywałem tą piosenkę wiele razy, ale zanim Charly wskazał połączenie z narkotykami, ten pomysł nigdy mi się nie objawił! Jego interpretacja zmieniła całkowicie moje postrzeganie tej piosenki. Tak się właśnie dzieje, kiedy ukazujesz piosenkę światu: Jest własnością każdego i każdy ma prawo do własnej interpretacji, która im akurat pasuje. Potem się śmiałem, bo prawda jest taka, że jak już raz wejdziesz w temat kokainy, jest wiele materiały do obejścia. Czy ludzie tańczyli, bo myśleli, że jest to piosenka na chwałę narkotykom, czy myśleli, że znam Marię o której jest piosenka, pewne jest, że tańczyli kiedy ją słyszeli. A było to wielu ludzi! Tego lata zrobiłem trasę koncertową w Hiszpanii, seria czterdziestu pięciu koncertów w trzydziestu sześciu miastach. Potem w grudniu dałem cztery koncerty we Francji i Szwajcarii, zaczynając w Paryżu. „Maria” była już wtedy jedną z dziesięciu najsłynniejszych piosenek tam i we Włoszech. Otrzymałem też złotą płytę w Szwajcarii, Szwecji, Anglii, Belgii i Grecji. Piosenką rozprzestrzeniała się na całym kontynencie, a ja za nią podążałem. Album A medio vivr sprzedał się w nakładzie siedmiu milionów egzemplarzy na całym świecie. Kosmiczna cyfra w porównaniu do mojej wcześniejszej sprzedaży. Później koncerty i hity na szczytach list przebojów miały miejsce w kolejnych krajach, a zawsze drzwi dla mnie otwierała „Maria”. Kiedy „Maria” wzięła świat szturmem, w 1997 roku wróciłem do studia żeby nagrać kolejny album. Jak wszystko w życiu, muzyka ma swoją własną trajektorię i wszystko ma swój czas. Chciałem wydać kolejny album zanim entuzjazm do A medio vivr zacznie spadać, ale nie chciałem podczas tego procesu całkowicie zniknąć. Więc wciąż grałem koncerty i uczestniczyłem w spotkaniach promocyjnych na nowych rynkach w czasie, kiedy nagrywałem Vuelve (Wróć). To było brutalne i niesamowicie intensywne. Kiedy nagrywasz album, potrzebujesz pewnej przestrzeni na koncentrację, myślenie i połączenie się ze swoją kreatywnością. Ale kiedy jesteś w trasie musisz dać z siebie wszystko. Ta stała sprzeczność pomiędzy tymi dwoma rzeczami była dla mnie kompletnie wypompowująca. Nie mogłem długo wypocząć, ponieważ wkrótce kolejne drzwi się otworzyły. Kiedy prawie skończyliśmy nagrywanie Vuelve, skontaktowała się ze mną FIFA: chcieli wiedzieć czy byłem zainteresowany stworzeniem piosenki na Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej, które miały odbyć się we Francji w 1998 roku. Musze powiedzieć, że przez to wyzwanie byłem trochę podenerwowany,
ale potencjalny ogromny rozwój mojej kariery sprawił, że zdecydowałem się zaakceptować tą propozycję. Ponownie życie oferowało mi możliwość, która szybko biegła na spotkanie ze mną. Od razu połączyłem siły z K.C. Porterem i Robim Rosą, którzy pracowali ze mną nad A medio vivr, a potem nad Vuelve. Jednak do tworzenia piosenki na Mistrzostwa dołączył także Desmond Child. Od tego momentu zaczęliśmy patrzeć na album jak na część globalnej strategii dotyczącej promowania muzyki latynoskiej dookoła świata, więc jako podstawowa misja zdecydowaliśmy zaaranżować piosenkę tak, by cała ziemia tańczyła i śpiewała po hiszpańsku. To była unikalna możliwość pokazania czaru muzyki latynoskiej reszcie świata. I tak rozpoczęła się nasza przygoda. Rezultatem tej współpracy był singiel „La Copa De La Vida” („Puchar Życia”) i posłużył jako oficjalny hymn Mistrzostw Świata 1998. Był niesamowitym sukcesem, który skoczył na pierwsze miejsca list przebojów w ponad sześćdziesięciu krajach! Kolejny dowód na to, co szykowała przyszłość. Vuelve zostało wydane w lutym 1998 roku, a w kwietniu zacząłem trasę koncertową w Azji, która rozpoczęła się w Tokio. Ponad rok później, kiedy zaczęliśmy się zwijać, dziennikarz z magazynu Rolling Stone zapytał mnie: „Dlaczego wybrałeś tą drogę? Dlaczego Azja i Europa przed Stanami Zjednoczonymi?” Odpowiedź była prosta: bo tą drogę znów zaproponowało życie. Musiałem nią tylko podążać. Noc 12 lipca 1998 roku była najważniejszą nocą w mojej karierze i cały czas wiedziałem jak wiele jest na ostrzu noża. Był to finał Mistrzostw Świata. Nie tylko setki milionów ludzi oglądały mnie z każdego zakątka świata podczas wykonywania „The Cup Of Life”, ale część najbardziej znanych i respektowanych nazwisk w przemyśle muzycznym siedziała na słynnym Stade de France. Między nimi byli Dustin Hoffman, Arnold Schwarzenegger , Michael Douglas, Luciano Pavarotti, Jose Carreras i Placido Domingo. Mój występ miał trwać tylko cztery minuty przed samym początkiem gry. To znaczyło, że miałem tylko cztery minuty żeby zmienić ćwierć populacji świata w swoich fanów albo stracić ją na wieki. Przed występem byłem bardzo zdenerwowany. Chociaż występowałem już ogromną ilość razy przed setkami tysięcy ludzi na scenach i w teatrach na całym świecie, był to pierwszy raz, kiedy zrobiłem coś tak epickiego. I nie ważne jak wiele masz doświadczenia, scena jak Stade de France w noc finału Mistrzostw Świata jest więcej niż zastraszająca. To było prawie nie do wyobrażenia! W dodatku, o czym nikt nie wiedział – oprócz urzędników FIFY i grupy moich najbliższych przyjaciół – mój występ podczas ceremonii prawie się nie odbył. W pewnym momencie FIFA powiedziała mi, że jest szansa na mój występ w finale, ale zanim mieli szansę to potwierdzić, wyprzedziłem ich i ogłosiłem to w prasie. Złe posunięcie. Bardzo złe. Oczywiście FIFA powinna to ogłosić, a moje faux pas ich rozzłościło. Bardzo rozzłościło! Zamiast potwierdzić albo anulować mój występ, postanowili mnie ukarać i zostawić całą sprawę nierozwiązaną – aż do pięciu dni przed meczem i przez cały ten czas nie powiedzieli słowa do mnie ani nikogo innego. Ja oczywiście umierałem. Naprawdę chciałem wystąpić i nie chciałem żeby głupie ogłoszenie w prasie zrujnowało tę szansę! W końcu dali mi zielone światło, ale pod warunkami: Na występie nie będę miał sceny, żadnych tancerzy, żadnych świateł i żadnych efektów specjalnych. Miałem nie mieć żadnych rzeczy, które są standardowe na koncerty tego kalibru. Miałem zrobić światowe show bez światowego przygotowania czy jakiegokolwiek przygotowania. Jednak byłem taki szczęśliwy potwierdzeniem, że nie dbałem o nic innego. Prawdziwe znaczenie dla mnie miał występ, a wiedziałem, że znajdę jakiś sposób by zrobić z tego coś spektakularnego. I właśnie tak zrobiliśmy. Na ostatnią minutę musiałem zebrać dwudziestu muzyków i ubrać ich w białe koszulki i czarne spodnie, żeby widownia mogła zobaczyć ich z daleka. Wszyscy wyszliśmy na boisko, każdy z nich grał na instrumencie, a ja złapałem mikrofon i krzyknąłem do tłumu: „Dalej, zróbmy trochę hałasu!” Kiedy doszliśmy na środek boiska, cała nerwowość zniknęła, a magia tego wydarzenia przejęła
nade mną kontrolę. To były cztery minuty czystej euforii. Stadion był wypełniony ludźmi z całego świata, którzy tańczyli do muzyki. Słysząc tłum klaszczący i krzyczący, poczułem ogromny zastrzyk energii i siły. Ten występ był dla mnie niezwykłym przeżyciem… darem od życia. Kolejny moment, którego nigdy nie zapomnę. Absolutnie wszystko było na swoim miejscu, a adrenalina tłumu sprawiła, że zrozumiałem każdy swój wysiłek i poświęcenie. Pracowaliśmy jak dzikusy, by dotrzeć do tego momentu, a wygrana była teraz w naszych rękach. Urywałem sobie kłykcie żeby dostać się do Menudo, stać się solowym artystą i dostać poparcie od latynoamerykańskiej, azjatyckiej i europejskiej publiki, a aplauz i krzyki tej nocy na finale Mistrzostw Świata były pięknym uznaniem po całej tej żmudnej pracy. Ale nie było czasu spocząć na laurach. Całe uznanie otrzymane we Francji było niesamowite, ale musieliśmy wciąż iść naprzód. Nie mogliśmy po prostu się zatrzymać i przyjmować chwały. Kiedy życie daje ci okazję, musisz dać z siebie wszystko, a potem jeszcze więcej. Musisz walczyć i zmagać się, by wykuć własną drogę. Dokładnie to dalej robiłem. ROZMIJANIE SIĘ PO PODBICIU AZJI, Europy i Ameryki Łacińskiej, skierowałem swój wzrok na Stany Zjednoczone i na moje tak zwane rozmijanie się – moje przenoszenie się na anglojęzyczny rynek. Żeby trzymać to samo tempo, zdecydowaliśmy, że podczas promocji Vuelve z czterdziestoma czterema koncertami, wrócę również do studia i zacznę pracować nad swoim pierwszym anglojęzycznym albumem. Tym razem nie obchodziło mnie ile będę musiał pracować. Moim celem było wykonanie wszystkich postawionych sobie zamierzeń. Znaczyło to, że musiałem oddać całego siebie i tak musiało się stać. Miesiące, w których promowałem Vuelve z jednoczesnym nagrywaniem w studiu, były bardzo intensywne. Przyznaję, że robiłem już coś takiego, kiedy nagrywałem „Ricky Martin” i jednocześnie nagrywałem Alcanzar una estrella, a kiedy nagrywałem Vuelve, promowałem A medio vivir… ale tym razem ten album wymagał ode mnie o wiele więcej. Wraz z sukcesem „La Copa De La Vida” nadeszło wiele więcej próśb o wywiady i autografy, a ja zawsze starałem się mieć do tego przyjacielskie, pozytywne i energiczne nastawienie. Zgadzałem się od razu. Kiedy potrzebowali mnie do sesji zdjęciowej dla magazynu, niezwłocznie mówiłem „tak”. Kiedy chcieli żebym podpisywał gigantyczny stos płyt, odpowiadałem w momencie „Oczywiście!”. Kiedy prosili o wywiad zawsze, bez wątpienia, było tak, tak, tak, ale to było wyczerpujące. Zgadzałem się na wszystko, bo chciałem żeby cały świat – a najbardziej Stany Zjednoczone – mnie zauważył. Pojawienie się na amerykańskim rynku znaczyło dla mnie tak wiele, że chciałem zrobić cokolwiek, by to się stało. Jednak mimo całego entuzjazmu, z którym ścigałem swój nowy cel, widziałem czające się za tym niebezpieczeństwo. Zobaczyłem już prawdziwy błysk sławy solowego artysty i coś powodowało małe odepchnięcie. Pamiętam, że nawet wspomniałem o tym w jednym z wywiadów udzielonych w tamtym czasie dla El Nuevo Herald: „Z każdym dniem” – powiedziałem – „coraz bardziej i bardziej boję się sławy.” Ironiczne. Wyjaśniłem: im bardziej ją poznaję, tym bardziej mnie przeraża. A im bardziej mnie przeraża, tym bardziej zdaje mi się pociągająca. W głębi duszy wiedziałem, że potrzebuję małego dystansu i odpoczynku na przemyślenie tego, co się ze mną działo, ale jakoś żaden moment nie zdawał się odpowiedni. Tak naprawdę w pewnym momencie chciałem wziąć urlop na wypoczynek. Miałem wszystko zorganizowane. Mój plan obejmował odłączenie się na krótki moment i podróżowanie, ale kiedy byliśmy w Singapurze na jednym z przystanków trasy, mój agent zadzwonił i powiedział, że Vuelve zostało nominowane do Nagrody Grammy. I to nie wszystko: organizatorzy chcieli, żebym dał występ na ceremonii wręczania nagród. Więc pomimo odpoczynku i relaksu, których mogłem potrzebować, jak mógłbym odmówić? Nie było w ogóle dyskusji. Zaproszenie do występu na nocy rozdania Grammy było ogromnym zaszczytem, które większość z artystów nie otrzymuje przez całą swoją karierę, więc nie mogłem powiedzieć: „Przepraszam, miły panie. Dzięki, że zechciałeś o mnie pomyśleć, ale właśnie biorę sobie małe wakacje”. Może byłaby to dla mnie właściwa decyzja z osobistego i emocjonalnego punktu widzenia, ale byłoby to oczywiste zawodowe samobójstwo. Było tak wiele
ludzi, którzy na mnie stawiali – włącznie ze mną – tak wielu ludzi, którzy non stop pracowali przez wiele lat, żeby zamienić moje marzenia w rzeczywistość, że nie mogłem powiedzieć „nie”. Jeśli Mistrzostwa Świata były pomostem do przekonania reszty świata, Nagroda Grammy była moim wejściem na anglojęzyczny rynek w Stanach Zjednoczonych. Nie dbałem wtedy o to, że występ będzie emitowany na żywo dla milionów widzów w 187 krajach. Naprawdę dla mnie liczyła się możliwość podzielenia się moją muzyką z ludźmi w Stanach Zjednoczonych, którzy nigdy nie słyszeli nawet mojego imienia. Tak jak na Mistrzostwach, to był mój moment blasku i miałem tylko kilka minut na zrobienie wrażenia: Mój występ musiał być składny i elektryzujący. Zawsze uważałem, że to całkiem normalne być trochę zdenerwowanym przed występem. Właściwie uważam to nawet za zdrowe, bo gdybym nie był zdenerwowany, znaczyłoby to, że to co robię przestało być wyzwaniem. A jak życie mogłoby być ciekawe, jeśli przestajemy sobie stawać wyzwania i nie wyskakujemy ze swojej komfortowej strefy? Jednak kiedy zbliżała się noc Grammy 24 lutego 1999 roku, zdałem sobie sprawę, że się martwię, jestem zestresowany i dopadł mnie jakiś rodzaj paniki. Wątpiłem, że zdołam zaimponować widowni, że polubią moją muzykę…. Aż w końcu miałem położyć kres wszystkim tym mieszanym emocjom i powiedzieć sobie: „Momencik! Siedzisz w tym od piętnastu lat. Więc zrób swoje – i zrób to dobrze!” Pozwoliłem sobie o tym pamiętać, co dało mi siłę na wystąpienie ze swoją normalną pewnością. Występ poszedł dobrze. Świetnie, tak właściwie. Powiedziano mi potem, że jeszcze nigdy nic takiego nie miało miejsca na gali Grammy. Zdecydowałem, że zaśpiewam lekko zmodyfikowaną wersję „La Copa De La Vida”, do której dodałem kilka linijek po angielsku. Tym razem – w przeciwieństwie do Mistrzostw – mieliśmy przepiękną scenę i całą sekcję z potrzebnymi dzwonami, gwizdkami, tancerzami, muzykami, światłami i efektami specjalnymi. W każdy możliwy sposób to było spektakularne show i włożyłem w nie całą swoją energię, charyzmę i emocje jakie miałem… a wtedy jeszcze trochę więcej! Muzycy szli z instrumentami przez nawy audytorium, co od razu połączyło widownię z muzyką i od razu zaczęli klaskać i tańczyć na swoich miejscach. Kiedy graliśmy ostatnią nutę, tłum – złożony z profesjonalnych muzyków, kompozytorów, piosenkarzy, artystów i producentów – zgotował mi owację na stojąco i wiwatował w sposób, którego nigdy przenigdy wcześniej nie widziałem. Byłem kompletnie zaszokowany intensywnością – otrzymywałem błogosławieństwo od publiczności, przed którą czułem ogromny respekt. I jest to kolejny moment, który zapamiętałem na całe życie. Kiedy oklaski wreszcie ucichły, kamera skierowała się na Rosie O’Donnell – prowadzącą, która wydawała się kompletnie oszołomiona. Stała przez moment i wtedy, bez oddechu powiedziała: „Kim był ten cudowny słodziaczek?” Kilka chwil potem wróciłem na scenę odebrać swoją pierwszą Nagrodę Grammy za najlepszy Pop – Latynoski Album Muzyczny, Vuelve. Najpierw zacząłem się śmiać, pewnie dlatego, że sam byłem wciąż oszołomiony, a potem nagle powiedziałem: „Mam Grammy!”. Ponownie widownia zareagowała ekstremalnie pozytywnie, a ja utkwiłem gdzieś pomiędzy podnieceniem i szokiem. Oni zapewne myśleli sobie: „Co to za facet?”. Większość ludzi z widowni widziała mnie po raz pierwszy w życiu, a ja stałem na środku sceny i odbierałem najbardziej prestiżową nagrodę przemysłu muzycznego! Chociaż otrzymywanie nagród nie jest wszystkim, niesamowicie ekscytująca jest możliwość stanięcia przed wszystkimi rówieśnikami, współpracownikami i całym światem z Nagrodą Grammy w dłoni i podziękowaniem za całą włożoną pracę i zaangażowanie w odnoszone przeze mnie sukcesy. Tak wielu ludzi wkłada wysiłek, talent i czas w tworzenie albumu i dziękowanie im podczas obierania nagrody jest zawsze pięknym sposobem na okazanie im wdzięczności, na którą zasługują. A jakby tego nie było dość, po występie, kiedy za kulisami odpowiadałem na pytania prasy, Madonna przyszła i stanęła za mną. Zakryła mi oczy dłońmi i pocałowała mnie. „Chcę ci po prostu pogratulować” – powiedziała. I wtedy zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Wow! Madonna! Tego bym sobie nigdy nie mógł wyobrazić.
Ale ponownie, nie było czasu na zagłębianie się we wszystko czy odpoczywanie, czy nawet świętowanie. Zamiast pławić się w chwale mojego „momentu Grammy”, tamtej nocy wskoczyłem do samolotu do Włoch, ponieważ miałem wcześniejsze zobowiązanie. Doskonały przykład jak chaotyczne było moje życie w tamtym czasie. LAWINA PRACOWAŁEM przez piętnaście lat żeby zasłużyć na te pięć minut na scenie gali Grammy, co pozwoliło mi osiągnąć swój cel – zatrzęsienie światem amerykańskiej muzyki i otworzenie umysłów ludzi mówiących po angielsku na rytm muzyki latynoskiej. W tym czasie New York Times stwierdził, że „rozpaliłem ogień muzyki pop” i że mój występ na gali Grammy ustanowił mnie „symbolem owego statusu kultury latynoskiej w utrzymywanego w głównym nurcie Ameryki”. Widzicie, wtedy społeczność latynoska w Stanach Zjednoczonych rosła w imponującej skali, a mój sukces muzyczny odnosił się w pewnym stopniu – i czerpał – do tej zmiany. Kultura latynoska zaczynała uwodzić Stany Zjednoczone i modyfikować muzyczne preferencje ich mieszkańców. Kilka miesięcy po ceremonii Nagród Grammy wydałem swój pierwszy anglojęzyczny album, zatytułowany „Ricky Martin”, tak jak mój pierwszy solowy album. Zadebiutował na pierwszym miejscu listy i sprzedał się w nakładzie ponad 660 tysięcy kopii w Stanach Zjednoczonych przez pierwszy tydzień, łamiąc rekord. Nie tylko był to najlepiej sprzedający się album tego tygodnia, ale i potem miał jedne z najlepszych tygodniowych sprzedaży w całym roku. Nigdy się nie spodziewałem, że ten album okaże się tak wielki. Chociaż przygotowywałem się na ten moment całe życie, kiedy wreszcie nadszedł, wziął mnie z zaskoczenia. Z profesjonalnego punktu widzenia byłem gotowy zajść tak daleko, a nawet jeszcze dalej, ale na osobistym poziomie wstrząsnęło to mną dogłębnie. Wszystko stało się tak szybko i działo się tak wiele, że nie wiedziałem gdzie patrzeć. Życie spadło na mnie jak lawina. Najpierw było rozdanie Nagród Grammy ze spektakularnym przedstawieniem i moją pierwszą statuetką Grammy. Potem wydanie mojego pierwszego anglojęzycznego albumu, prawie w tym samym czasie debiut singla „Livin’ La Vida Loca” na pierwszych miejscach list przebojów w dwudziestu krajach. Tego roku pojawił się na pierwszym miejscu listy krajowej sprzedaży magazynu Billboard, numerem pierwszym na narodowych listach przebojów, numerem pierwszym na listach przebojów Ameryki Łacińskiej, numerem pierwszym na latynoskich listach sprzedaży i tak dalej. Później inauguracja trasy koncertowej wywołała poważne uderzenie: rozpoczął się wir podpisywania płyt, wywiadów z prasą, sesji zdjęciowych… eksplozja! Wreszcie zaczął się czas koncertowania. Odpowiedź była nie do uwierzenia. Bilety na dwadzieścia pięć widowisk zostały udostępnione do sprzedaży tego samego dnia i wszystkie zostały wyprzedane w osiem minut, dosłownie tak szybko jak działał system! W rezultacie musieliśmy zorganizować dodatkowe koncerty w wielu miastach, a cała trasa została rozciągnięta nie tylko na Stany Zjednoczone, ale stała się również światowa. Ponad cztery miliony ludzi przyszło zobaczyć mnie na żywo w ciąg całego koncertowania, a album rozszedł się w prawie siedemnastu tysiącach kopii na całym świecie.
A lawina spadała dalej. Nie miało znaczenia czy byłem zmęczony, czy byłem głodny albo czy po prostu chciałem się zdrzemnąć. Kiedykolwiek mówiłem: „Potrzebuję odpoczynku”, mój menadżer wracał z „Jeszcze tylko jedna mała sprawa. Tylko jedna, to wszystko”. Nie to, że był złą osobą, ale problem polegał na tym, że zawsze była jeszcze jedna mała rzecz do zrobienia! A odkąd każda zrobiona mała rzecz przynosiła ogromny rezultat, zawsze chciałem robić więcej. Na przykład pewnego dnia przyszli do mnie i powiedzieli: „Ricky, dzwonił Pavarotti. Chce zaśpiewać z tobą w duecie.” Kto mógłby odmówić zaszczytu stworzenia duetu z Pavarottim? Więc odpowiedź brzmiała „tak”. To był ogromny zaszczyt! Zawsze się zgadzałem. Krótko potem odebrałem kolejny telefon: „Ricky, Giorgio Armani dzwonił. Chce zjeść z tobą obiad.” Pan Armani, nie mogłem oczywiście się nie zgodzić. Zawsze mówiłem: „W porządku, tym razem to zrobię, ale proszę cię, nie przynoś mi więcej ofert.” Mój menadżer zawsze obiecywał, że nigdy więcej tak nie zrobi, a za moment wracał i mówił: „Ricky, bardzo cię przepraszam. Wiem, że mówiłem, że nic więcej ci nie przyniosę, ale chodzi o to, że Sting zadzwonił i chce z tobą zaśpiewać na koncercie dobroczynnym, który organizuje…” Co mogłem zrobić? Któż, ich zdaniem, mógł odrzucić takie zaproszenie? W środku tego szaleństwa „Livin’ La Vida Loca” okazała się być wszystkim, z czym Sony Music wiązała nadzieje, a nawet więcej. W tamtym czasie spółka miała problemy finansowe i potrzebowali czegoś więcej niż dobrego hitu – potrzebowali przyłożenia. Z całą promocją jaką włożyli w „Livin’ La Vida Loca” oczekiwali czegoś eksplodującego, a rezultat był bardziej jak eksplozja nuklearna. Widzą swoje zbawienie na wyciągnięcie ręki, chcieli posunąć się możliwie najdalej i stworzyli agresywną, intensywną kampanię światową. Jedynym problemem była osoba, która miała ostatecznie spowodować zaowocowanie, czyli ja. Chociaż byłem wykończony, mogę szczerze powiedzieć, że nigdy nie narzekałem. Oddałem się całkowicie temu zadaniu i żyłem jak we śnie. Często ludzie pytają co moim zdaniem spowodowało sukces „Livin’ La Vida Loca”. Chociaż myślę, że po części dlatego, że świat był gotowy na coś nowego, najbardziej wydaje mi się, że po prostu wszystkie części były w idealnym ułożeniu. Miałem wspaniałego agenta, niesamowitą wytwórnię muzyczną, fantastyczny zespół producentów, a każdy z nas wykorzystywał wspólną
częstotliwość i tą samą mantrę powtarzaną w kółko, że wygramy, jeśli ruszymy naprzód. A w dodatku miałem świetny album w dłoni. Kiedy słucham go dziś, zdaję sobie sprawę jak świetny jest to album i co jest naprawdę najważniejsze: muzyka. Muzyka może przekraczać granice i łamać bariery pomiędzy ludźmi i kulturami. W tym przypadku mówi to samo za siebie. Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że podczas nagrywania tego albumu naprawdę stworzyliśmy magię. Przy „Livin’ La Vida Loca” znów miałem szczęście pracować z Draco Rosą i Desmond Child. Mimo, że wcześniej już nagrywałem swoje piosenki, szybko zdałem sobie sprawę, że praca z Desmond Child przebiega na całkiem innym poziomie. Desmond jest muzycznym olbrzymem: sprzedał ponad 300 milionów płyt, pracował z największymi jak Aerosmith, Bon Jovi, Cher. Kiedy chodzi o nagrywanie, Desmond ma określony dynamiczny i unikalny typ skupienia: w jakiś sposób zmienia proces nagrywania w coś strukturalnego i systematycznego, co daje wielki spokój, bo nie męczyliśmy się i pozwalaliśmy płynąć kreatywnemu procesowi. Zaczynaliśmy dzień od rozgrzewki wokalnej. Potem coś jedliśmy. Wtedy trochę nagrywaliśmy. Potem wychodziliśmy na spacer. A później wracaliśmy na filiżankę kawy. Każdego dnia wiedziałem czego się spodziewać, a to bardzo mi pomogło, bo mogłem skupić myśli na kreatywności zamiast na niepewności co może wydarzyć się jutro albo kolejnego dnia. Wtedy Draco miał okazję współpracować z Desmondem po raz pierwszy i coś w tej współpracy pomiędzy naszą trójką – kosmos, moment, podjęte ryzyko- dało nadzwyczajne rezultaty. Nawet dziś „Livin’ La Vida Loca” jest jedną z piosenek, w których jestem dumny. Kiedy cofam się myślami do momentu wydania albumu, pamiętam tylko pracę, pracę i jeszcze więcej pracy. Fala, która zaczęła narastać z piosenką „Maria” i „La Copa De La Vida” zamieniła się w coś gigantycznego. Musiałem zebrać wszystkie swoje siły żeby nagrywać teledyski, wyjeżdżać na trasę, wystawiać widowiska i oddawać siebie przez dzień i noc promowaniu tego wszystkiego. Zaplanowaliśmy trzy miesiące występów i wydarzeń artystycznych w Japonii, Tajlandii, Australii, Francji, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Puerto Rico, Stanach Zjednoczonych i oczywiście w Meksyku. Skoro miałem fanów dookoła globu, ostatecznie zrobiliśmy z tego ponad roczną trasę koncertową ze stu pięćdziesięcioma występami w osiemdziesięciu miastach trzydziestu sześciu państw. Tego roku „Livin’ La Vida Loca” była nominowana do czterech Nagród Grammy, stawiając mnie na czele fenomenu ochrzczonego jako „Latynoski Wybuch”. Nie chodziło już tylko o postęp w mojej karierze. Chodziło o nagłe i niespodziewane pojawienie się muzyki latynoskiej na światowej scenie. Moje życie nigdy nie było już takie jak przedtem. LATYNOSKI CHŁOPIEC Z PLAKATÓW PO NAGRODACH GRAMMY zdawało się, że wszyscy w Stanach Zjednoczonych nagle się obudzili i usłyszeli imię „Ricky Martin” po raz pierwszy, co było trochę dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że Vuelve W Stanach zostało nagrodzone platynową płytą za sprzedaż miliona egzemplarzy, prześcigając kilka z najbardziej znanych imion amerykańskiego rocka. To był dowód, że większość mówiących po angielsku Amerykanów nie miała pojęcia, co działo się w części świata mówiącej po hiszpańsku. Zaledwie dwa tygodnie po wydaniu albumu pojawiłem się na okładce magazynu Time pod nagłówkiem „Latin Goes POP” [Latynosi uderzają - przyp. tłum.], a według artykułu stałem na czele nowej generacji latynoskich artystów, wyrażających swoją kulturę po angielsku. Artykuł dostrzegał – nie bez powodu – że sukces zawdzięcza wielką część odpowiedniemu momentowi. Innymi słowy, latynoskie społeczeństwo urosło do ogromnej skali w Stanach Zjednoczonych, a ten wzrost przekładał się na hiszpańskojęzyczne stacje radiowe, kanały telewizyjne i gazety. Kultura latynoska penetrowała kulturę amerykańską pod każdym względem i struktura amerykańskiego społeczeństwa zaczęła się zmieniać. Dzięki tym szczegółom zacząłem rozpoznawać łaskę swojego życia: gdybym urodził się dziesięć lat wcześniej lub później, bardzo prawdopodobnie nie odniósłbym takiego sukcesu, a wszystko w moim życiu rozegrałoby się zapewne całkowicie inaczej. Ale tak już było w moim życiu – odpowiednie rzeczy zawsze przychodziły w odpowiednim
czasie, najwyraźniej włączając w to moment moich urodzin. Miesiąc potem pojawiłem się na okładce People, jednego z najbardziej popularnych i ważnych magazynów rozrywkowych w Stanach, który w swoim artykule mówił o mojej „błyskawicznej sławie”. W oczach amerykańskich mediów byłem kimś kompletnie nieznanym, kto nagle wylądował na scenie muzycznej. Nie wiedzieli, że mam piętnaście lat kariery za sobą, a osiągnięte bycie rozpoznawanym na całym świecie – sława, o której mówili, ten zatrważający szczyt, na którym się znalazłem – było wynikiem wykalkulowanej strategii. Promocja albumu była zaplanowana przez wytwórnię muzyczną, by dać jak największy rozpęd temu, co widzieli jak produkt: „Ricky Martin”. Jak Desmond Child raz to ujął: „Ricky jest księciem, który został przygotowany do bycia królem.” Nękało mnie to, że moja kariera została zaplanowana z jasną strategią w głowie. Co naprawdę mnie nękało to fakt, że media wykreowały ze mnie typowego reprezentanta wszystkich Latynosów. Jestem bardzo dumny z bycia Latynosem, ale to kompletnie nie znaczy, ze każdy Latynos musi być taki jak ja czy koniecznie identyfikować się z moją muzyką lub poczuciem estetyki. Więc kiedy moja sława zaczęła wzrastać, czułem się odpowiedzialny za łamanie stereotypów i wyjaśnienie światu, że chociaż pochodzimy z jednego kontynentu, nie każdy Latynos musi być taki sam. Istnieje wiele ignorancji względem kultury latynoskiej. Spotkałem jednostki, które po usłyszeniu, ze jestem Portorykańczykiem mówiły: „Tak, jasne, Kostaryka!” czy patrzyli na mnie i myśleli, że jestem Włochem. Kiedy moja muzyka uderzyła Europę, dałem wiele wywiadów, w których mówiłem o mojej kulturze i o tym jak ją manifestuję w swojej muzyce. Skorzystałem też z tej możliwości żeby powiedzieć o różnicach. Na przykład w niektórych częściach świata niektórzy ludzie byli zszokowani, widząc mnie bez sombrero. Wierzyli, że wszystko, co latynoskie, od Meksyku po Patagonię, jest takie samo i wszyscy jemy taco śpiewając „rancheras” (typowe piosenki meksykańskie). Więc zadałem sobie trud wyjaśnieniami, że kultura Ameryki Łacińskiej ma wiele twarzy z wieloma różnymi kulturami. Nawet na tej samej wyspie znajdziesz poszczególne różniące się kultury, akcenty, style muzyczne i rytmy. Nie mogę powiedzieć, że moja muzyka jest w stu procentach latynoska, bo byłaby to obraza dla wszystkich latynoskich muzyków dookoła świata. W Ameryce Łacińskiej jest salsa, marengie, tango, rock, vallenato, cumbia, son i wiele innych gatunków, które odkrywa się na całym kontynencie, a moja muzyka jest mieszanką, przenikaniem się różnych stylów odkąd nie jestem artystą, który ściśle trzyma się jednego stylu. Oczywiście moja muzyka jest tworzona przy wpływach latynoskich, ale również anglosaskich czy popu europejskiego. W takim wypadku powiedzenie, że jestem latynoskim piosenkarzem jest w porządku. Ale nie w porządku jest przyklejenie mojej muzyce łatki czysto latynoskiej albo wyobrażanie sobie, że każdy Latynos jest czy brzmi jak ja. Kiedy moja muzyka stała się popularna w Stanach Zjednoczonych, wszystko działo się naraz. Dzięki moim trasom i promocji byłem już znany na całym świecie jako międzynarodowy artysta z Puerto Rico. Przed przybyciem do Stanów, zakończyłem trasę koncertową składającą się z sześćdziesięciu występów, między innymi w Delhi, Bangkoku, Seulu, Tajpeju, Singapurze, Malezji i Australii. Występowałem w całej Europie. I gdziekolwiek pojechałem, byłem znany jako „międzynarodowy artysta”. Jednak kiedy dojechałem do Stanów, byłem znany jako „latynoski fenomen”. Zawsze twierdziłem, że chociaż jestem Latynosem – z czego jestem bardzo dumny – nie reprezentuję wszystkich hiszpańskojęzycznych ludzi, jestem własną wersją siebie. Czego wielu ludzi nie wie, chociaż jestem Latynosem, mam francuską, tubylczą i afrykańską krew… Tak naprawdę jestem mieszańcem, jak większość z nas na kontynencie. Uznawanie mnie za Hiszpana jest wesołym zbiegiem okoliczności. Jedna część mojej rodziny przybyła z Europy i wylądowała w północnej części Ameryki Południowej, a dziś są uważani za Abchazów. Ale druga część mojej rodziny wylądowała na Puerto Rico, przez co jestem uważany za „latynoski fenomen”. Niestety wielu Amerykanów, możliwie nawet większość, wie bardzo niewiele o latynoskiej kulturze, a ich wiedza oparta jest na stronniczości i wielu uprzedzeniach, które są kompletnie nieprawdziwe. Więc mimo, że moja pierwsza okładka w Time była świetna, po jakimś czasie
przestałem lubić to sprawę z „Latynosi uderzają”. Ale po dziś dzień powoduje to, że pracuję ciężko, żeby rysować pozytywny obraz kultury latynoskiej i pokazywać światu, że nie jesteśmy tylko zwykłą etykietką. ROZPADANIE SIĘ MOJA SŁAWA CIĄGLE rosła. Dziesiątki tysięcy ludzi pokazały się na koncercie pod gołym niebem, który odbył się w Rockefeller Center w Nowym Jorku, jako część talk show Today. Przyszło tak wielu ludzi, że zatrzymali ruch w centrum Manhattanu. Ukazały się niezliczone ilości okładek magazynów i niekończąca się uwaga. Pojawiłem się na okładce Rolling Stone pływając w basenie, otoczony nagimi kobietami. Marzenie każdego rockowego i popowego muzyka – ostateczne przypieczętowanie mojego sukcesu. Tego samego roku „Livin’ La Vida Loca” otrzymała sześć nominacji na MTV Video Music Awards, a jeszcze dodatkowo piosenka została nominowana w trzech międzynarodowych kategoriach na tej samej gali. Łącznie wygrałem pięć z dziewięciu nagród, a publiczność ponownie zgotowała mi owację na stojąco po występie na żywo na gali. Z profesjonalnego punktu widzenia to był najlepszy rok w moim życiu. A żeby to przypieczętować, Entertainment Weekly nazwał mnie artystą roku w dzień moich urodzin. Osiągnąłem tak nadzwyczajną wysokość, że wątpiłem, że mogę zajść jeszcze wyżej. Tak jak powiedziałem w tamtym czasie w jednym z wywiadów, co mógłbym jeszcze po tym zrobić? Wspiąć się na Mount Everest? Cóż, nie miałem wiele czasu na siedzenie i rozważanie pytania, bo wytwórnia muzyczna szybko poinformowała mnie, że chcą kolejną płytę tak szybko jak to możliwe. Teraz, kiedy o tym myślę, zdaję sobie sprawę, że powinienem powiedzieć „nie”. Zdecydowanie nie! Za szybko. Nie byłem gotowy do zagłębienia się w intensywną pracę kreatywną, której wymagało nagrywanie nowego albumu. Jednak byłem tak zajęty pracą i wysiłkiem napędzania koła w ruch, że może nie miałem czasu czy dystansu do ocenienia czego ode mnie wymagano. Wytwórnia powiedziała, że potrzebuje nowego albumu, więc za tym poszedłem. To była jedna z najgorszych decyzji w moim życiu. Ty było całkowite szaleństwo i naprawdę poważny błąd. Ale to była moja decyzja i zdecydowałem się przez to przejść. Któregoś dnia powinienem był obwinić mojego doradcę albo wytwórnie muzyczną o wywieranie na mnie zbyt dużego nacisku, ale tak naprawdę to była moja wina. To nie było Menudo, a ja nie byłem już dzieckiem, któremu mówiono co ma robić. Byłem dorosłym mężczyzną pracującym w przemyśle muzycznym przez wiele lat, ale zgodziłem się na coś, czego nie chciałem robić. Najlepszą lekcją w życiu jest uczenie się na błędach, a to był błąd, na którym nauczyłem się najwięcej. Zaczęliśmy więc przygotowywać następny album o nazwie „Sound Loaded”. Każdego dnia miałem cztery czy pięć dni nieprzerwanego koncertowania podczas trasy „Livin’ La Vida Loca”, a po ostatnim występie tygodnia wsiadałem do powrotnego samolotu do Miami, gdzie zamykałem się w studio żeby nagrywać. Nagrywaliśmy do świtu. Potem trochę się przesypiałem. Budziłem się i wracałem na lotnisko żeby dotrzeć na następny przystanek trasy, ledwo na czas na próby dźwięku. Wielu z moich przyjaciół z branży mówiło, że to szaleństwo, że nie tak powinno się to robić. „Kiedy tworzysz płytę” – mówili – „powinieneś robić tylko to.” „Ha!” – odpowiadałem – „Kto tak powiedział?”. Robiłem to już kilka razy i działo się to ponownie. Zaraz po skończeniu tej trasy, zaczęliśmy trasę promującą Sound Loaded. Typowy dzień zaczynał się, kiedy przykładowo mój samolot z Australii lądował w LA, gdzie musiałem nagrać życzenia dla stacji radiowych Orlando, Detroit, Miami i innych głównych miast. Potem musiałem udzielić serii wywiadów prasie, zanim zaczynały się sesje zdjęciowe dla magazynów. To był piekielny rozkład dni, który nigdy się nie kończył. Każdy dzień zaczynał się o świcie i kończył późno w nocy. Prawie nigdy nie miałem po prostu spokojnego popołudnia czy poranka. Ledwo mogłem oddychać.
W pewnym stopniu czułem się jak król całego świata, a to uczucie, chociaż przychodzące z dozą wykończenia, dawało mi też oczyszczenie. Lubiłem władzę dzierżoną w swoich rękach, a poza tym wszystkim, kochałem zbierać owoce naszej piętnastoletniej pracy. Ale były też momenty, kiedy bałem się co moje nowe życie może przynieść. Czasami chciałem tylko uciec z powrotem na swoją małą wyspę i żyć w małym domku na plaży z hamakiem powieszonym przodem do oceanu, a innym razem jedyną rzeczą jakiej chciałem było imprezowanie, wynajęcie całego klubu nocnego, zaproszenie przyjaciół i flirtowanie z paparazzi. Każdego dnia przechodziłem z jednego ekstremalnego pragnienia do drugiego: od chęci ucieczki od wszystkiego, co działo się dookoła mnie do pragnienia całkowitego zatopienia się w tym. Z jednej strony czułem się cudownie i wielce spełniony. Jednak z drugiej cierpiałem, a uczucie ciągłych zmian doprowadzało mnie do szaleństwa. Wiem, że niewielu ludzi wokół mnie to zauważyło, bo robiłem wszystko żeby ukryć co naprawdę się we mnie dzieje. Kiedy pytali „Ricky, jak się masz?”, nawet nie dawałem sobie czasu na zastanowienie. Automatycznie odpowiadałem: „Świetnie, bardzo dziękuję.” Ale rzeczywistość była inna. Miałem okropne bóle brzucha, kręciło mi się w głowie i czułem uciskanie w sercu. Nie wiedziałem co tak naprawdę czuję, bo nie miałem czasu na zgłębianie tego, ale wiedziałem na pewno, ze noszę w sobie dużo, dużo bólu. Ale wciąż dalej mówiłem, że wszystko jest w porządku. W tamtym czasie nagrałem piosenkę z Madonną o nazwie „Be Careful (Cuidado Con Mi Corazon)”, a widząc moją intensywność z jaką prasa mnie śledziła i jak bardzo zawsze chciałem się wypromować powiedziała do mnie: „Ricky, przestań udzielać wywiady. Każdy wie kim jesteś.” I ta prawda uderzyła we mnie jak piorun. Przetrawienie tego zajęło mi trochę czasu – a jeszcze więcej ustosunkowanie tego do mojego życia – ale któregoś dnia wreszcie dokładnie zrozumiałem co miała na myśli. Spędzałem tyle czasu skupiony na reklamie, byciu dostępnym i zawsze dawaniu, dawaniu i dawaniu, by osiągnąć swoje zamierzenia, że w pewnym stopniu już je osiągnąłem i minąłem je bez zdawania sobie z tego sprawy. To wtedy zrozumiałem, że zasady gry się zmieniły, a ja musiałem znaleźć drogę do odzyskania kontroli nad swoim czasem i życiem. Ale to nie zdarzyło się jeszcze przez długi czas, bo, jak na wszystkie rzeczy w moim życiu, nie nadszedł na to jeszcze czas. Zanim znalazłem swój spokój, musiałem dotrzeć do tego określonego momentu, kiedy naprawdę nie mogłem dłużej już tego znieść. Cofając się do tamtego momentu, miałem kardynalną zasadę dawania z siebie wszystkiego i jeszcze więcej, bo z każdą daną cząstką odbierałem tak wiele, a to sprawiała, że chciałem dać nawet jeszcze więcej. Czasami mówię, że nie chodzi o to, że pracowałem za wiele. Dawałem za wiele. Po prostu to uprawomocnienie przez fanów jest intensywne. Wierzę, że byłem gotowy na taki rodzaj sukcesu – w końcu byłem w świetle jupiterów odkąd miałem dwanaście lat – ale szybko zdałem sobie sprawę, że nie byłem. Chciałem krzyczeć: „Czekajcie! Nie mogę sobie poradzić! Dajcie mi zatrzymać się na moment!” Przez długi czas uważałem, że sukces osiągnięty z piosenką „Maria” i Vuelve będzie wielkim punktem kulminacyjnym mojej kariery. Jednak po sukcesie „Livin’ La Vida Loca” to wszystko wydawało się małą dziecinną gierką. Zawsze powtarzam, że wszystko przychodzi do mojego życia w odpowiednim momencie, nie przed i nie po, a ja otrzymuję je z kochającym sercem. Jednak tym razem było to kompletnie przytłaczające. Robiłem co mogłem żeby utrzymywać się w ruchu przez tysiące mil na godzinę, skorzystać z fantastycznej okazji mi danej, ale dotarcie do momentu, kiedy nie mogłem już tego znieść było nieuniknione. Ale tak jak ważne jest zaakceptowanie rzeczy danych nam przez los, kluczowe jest też kiedy się zatrzymać i cofnąć od krok od rzeczy, które mogą nas zranić. Osiągnięty przeze mnie sukces był monumentalny i ożywiał mnie w każdy sposób, ale też w tym ożywianiu pozostawiał niewidzialne rany, na których gojenie trzeba było czasu. Cały ten obłęd trwał mniej więcej dwa lata, ale na końcu pozostałem kompletnie pusty i odrętwiały, nieczuły. Tak naprawdę nie chciałem już nic nigdy więcej czuć. Robiłem wszystko co musiałem bez myślenia, praktycznie na autopilocie. Jedyna rzecz, która naprawdę dawała mi przyjemność to bycie na scenie. To było jedyne miejsce na świecie, gdzie czułem się zupełnie wolny. To tam zawsze robiłem dokładnie to co lubiłem robić, jak lubiłem robić, kiedy lubiłem robić, a energia
widowni zawsze karmiła moją duszę. To wtedy ponownie stawałem się Kikim, chłopcem bawiącym się dobrze w domu swoich dziadków, żartującym, śpiewającym i tańczącym. Na scenie czułem się silny i wolny by być kim jestem, jaki jestem, bez żadnych obaw i pozorów. Ale potem, kiedy występ się kończył, spieszyłem się do domu żeby się ukryć i odłączyć. Wszystko mnie bolało i chociaż nikt nie mógł tego widzieć, wewnątrz cierpiałem. Większość ludzi nie może sobie wyobrazić, że chociaż jest się otoczonym przez ludzi prawie cały czas, wciąż można czuć się całkowicie samotnym. Albo, że bycie w trasie koncertowej nie zawsze jest tak czarujące, na jakie wygląda. Po jakimś czasie chcesz po prostu spać we własnym łóżku. Nie chciałem już dalej iść, ale wciąż zgadzałem się na każdą propozycję pojawiającą się na mojej drodze. „Tak, tak, chodźmy! Jestem gotowy.” W pewnym stopniu to zachowanie było wywołane moim „militarnym treningiem”, ale również naprawdę próbowałem uciec od bólu noszonego głęboko w sobie. Jak tylko ciągle pracowałem, nie miałem pojęcia co naprawdę czułem. Wewnątrz bałem się co to może być. Więc koncentrowałem się na tym co „musiałem” i dalej szedłem naprzód. Dziś łatwo jest zobaczyć gdzie ta droga mnie zawiodła. Zdaję sobie sprawę, że wiele decyzji z Sound Loaded było błędnych, a wiele zbyt pochopnych. Było o wiele za wcześnie na wyskakiwanie z kolejnym albumem. Tak naprawdę, kiedy został wydany pierwszy singiel, wielu ludzi myślało, że pochodzi z poprzedniej płyty Ricky Martin. Po mega sukcesie płyty Ricky Martin ważne było danie trochę czasu przez realizowaniem kolejnego. Powinienem był przestać, chociaż na chwilę. Chociaż wytwórnia muzyczna potrzebowała kolejnego hitu i popchnęli mnie do jego zrobienia, to ja nie odmówiłem. Naprawdę nie chciałem się zatrzymywać, bo to zmusiłoby mnie do myślenia o wszystkich tych rzeczach, których nie chciałem analizować. CZTERY – PRZEJMOWANIE KONTROLI NAD SWOIM ŻYCIEM CZTERY PRZEJMOWANIE KONTROLI NAD SWOIM ŻYCIEM BYCIE ARTYSTĄ OZNACZA CIĄGŁE SZUKANIE akceptacji innych. Czy to muzyka, czy pisarstwo, malarstwo, taniec, sztuka z definicji, szuka wzajemnego oddziaływania i połączenia w audytorium. Dla mnie jest to fundamentalny aspekt mojej pracy. Jestem najszczęśliwszy w momencie, kiedy znajduję się na scenie, otoczony moimi muzykami przed wielką publicznością, rozgrzaną i autentycznie podekscytowaną moją muzyką. Kocham czuć, że ludzie cieszą się moją muzyką, że coś znaczy w ich życiu i w jakiś sposób jesteśmy złączeni. Kiedy ktoś lubi to co robię, to żywi moją duszę. Są artyści, którzy twierdzą, że tworzą swoją muzykę czy sztukę dla siebie, a akceptacja publiczności jest dla nich nieważna. Chociaż całkowicie szanuję taki punkt widzenia, nie dzielę tego przekonania. Jestem artystą, bo kocham swoją muzykę i kocham tańczyć, ale jeśli nikt inny by tego nie lubił, nie czułbym się tak dobrze. Nazwijcie to ego, strachem lub porażką, potrzebą akceptacji czy jakkolwiek chcecie, ale ja szczerze wierzę, że muzyka musi utworzyć prawdziwą łączność ze światem dookoła. Dlatego byłem uszczęśliwiony, kiedy „Maria” wystartowała, a potem „La Copa De La Vida”, później „Livin’ La Vida Loca”. Cała ta praca, podróże, godziny spędzone w studiu, dawanie wywiadów, sesje zdjęciowe… Zbierałem teraz wynagrodzenie za całą tą pracę i czułem dogłębnie, że przeżywałem naprawdę wyjątkowy moment, istne błogosławieństwo. Niemiej jednak ten moment – moment, którego pragnąłem całą swoją wolą – przyszedł z całą serią wyzwań, na które prawdopodobnie nie byłem gotowy. W znacznym stopniu byłem już przyzwyczajony robić to, czego inni ludzie ode mnie oczekiwali: na początku mojej kariery, kiedy zawsze podążałem za instrukcjami menadżera zespołu, a potem, kiedy robiłem to samo dla reżyserów telewizji, teatru, dla których pracowałem, z producentami płyt, dyrektorami wykonawczymi wytwórni… Spędziłem tyle czasu na podążaniu za radami innych – w większości o dobrych intencjach, dzięki Bogu – że bez zdawania sobie z tego sprawy, zaczynałem tracić własną osobowość. Tak bardzo chciałem
pozytywnego przebiegu wydarzeń i zawsze wyczekiwanego sukcesu, że rzadko zatrzymywałem się na rozważaniu czy naprawdę mogę zrobić – nie mówiąc o tym czy chcę – to, czego się ode mnie oczekiwało. Lata mojego wzrostu sławy były dla mnie zadziwiającą epoką – nie ma co do tego wątpliwości -ale były to też lata, kiedy zaczynałem tracić spojrzenie na to, do czego zmierzam. NIEUGIĘTA LUSTRACJA KIEROWANIE OD TYCH, którzy już przeszli tą ścieżką jest bardzo cenne i kolejną radą, jaką dała mi Madonna, było: „Ricky, jeśli muzyka, sztuka czy twoja kariera zacznie przejmować kontrolę nad twoim życiem, odetnij się. Ty musisz być tym, który kontroluje karierę. Nie pozwól jej kontrolować siebie.” Oczywiście Madonna jest bardzo mądrą kobietą, a ja całkowicie rozumiem co miała na myśli, ale było mi ciężko zamienić to w czyn. Rok przed Nagrodami Grammy nie czułem, żeby moja kariera mnie kontrolowała. Cały świat słuchał moich piosenek, a ja czułem, że jestem na szczycie, w pełnej kontroli nad całą pracą. Mimo tego były rzeczy, które dawały mi trochę niepewności. Byłem całkowicie skupiony na robieniu wszystkiego, by nadążyć za tym nadzwyczajnym tempem, który przywiódł mnie do tego punktu, ale wciąż zdarzały się momenty, kiedy czułem, ze dni pracy są za długie po prostu dlatego, że nie byłem zdolny powiedzieć „nie”. Mój menadżer pojawiał się z planem podróży, a ja zgadzałem się na wszystko bez chociażby zwolnienia na rozważenie konsekwencji. Oczywiście cieszyłem się swoim sukcesem, ale nie mogę przestać myśleć o tym, że próbowałem też uciec od emocjonalnego ciężaru, jaki nosiłem. Tak jak w czasie Menudo koncentrowałem się cały czas na pracy, bo chciałem uciec od wydarzeń pomiędzy moimi rodzicami, tak podczas szaleństwa „Livin’ La Vida Loca”, myślę, że chciałem uniknąć zewsząd czających się sprzeczności odnośnie mojej seksualności. Do pewnego zasięgu bycie cały czas zajętym znaczyło, że nie musiałem myśleć o niekomfortowych rzeczach. Mniej więcej w tamtym czasie znów zacząłem się umawiać z cudowną kobieta, którą poznałem w Meksyku. Bycie z nią zawsze dawało mi wiele spokoju. Było między nami wiele miłości i przyciągania i czułem się przy niej bezpieczny. Czułem się otoczony opieką. Skoncentrowany. Nawet nie chciałem nikogo innego, a nasz związek dawał mi uczucie ustatkowania. Zapewniał mi stabilność, której w moim życiu brakowało bardzo długo i dawał mi zachować dystans od pociągu, który czułem wobec mężczyzn, co zawsze powodowało, że czułem się winny. Czułem się świetnie, kiedy z nią byłem. Kochałem ją i czułem się przez nią kochany, więc nie miałem powodu myśleć o czymś lub kimś innym. Ale iluzja życia osobistego i kariery pod kontrolą nie trwała zbyt długo. Mój związek z tą niesamowitą kobietą trwał trochę dłużej i po wielu tam i z powrotem, zerwaliśmy na dobre. Trudno wyjaśnić co prowadzi związek do zakończenia i chociaż dziś wyraźnie widzę, że przyczynił się do tego mój wewnętrzny konflikt, były też inne przyczyny, przez które się rozeszliśmy, aż wreszcie zdecydowaliśmy – zawsze z dużą miłością i przywiązaniem – się odseparować. I wtedy zacząłem tracić kontrolę. Kiedy mój zespół i ja pracowaliśmy non stop, by cały proces z trasami promującymi, koncertami, teledyskami szedł gładko, nagle moje życie osobiste stało się stałym tematem mediów. Naturalnie publiczność chciała wiedzieć kim był Ricky Martin, facet o którym wszyscy mówili, więc zaczęli pytać. W każdym jednym wywiadzie jaki wtedy udzieliłem ludzie chcieli wiedzieć skąd pochodziłem, jakie było moje dzieciństwo, jacy byli moi rodzice, czy miałem kogoś szczególnego w życiu… Istnieje fundamentalna różnica pomiędzy gwiazdą filmową a piosenkarzem, z której większość ludzi nie zdaje sobie sprawy. Kiedy aktor promuje film, pytania zazwyczaj skupione są na roli aktora w tym projekcie, przedmiocie filmu i doświadczeniach z planu. Jest wiele rzeczy, które można zgłębiać bez czynienia życia prywatnego aktora centralną częścią rozmowy. Jednak kiedy chodzi o piosenkarza, jest mniejszy zakres tematów do dyskusji, a rozmowa ma tendencje do skupiania się na osobistym życiu piosenkarza, które jest w końcu jego inspiracją dla jego muzyki.
Pytania są bardziej osobiste w swojej naturze, szczególnie kiedy, jak w moim przypadku, muzyka przedstawia tematykę miłosną i romantyczne rozczarowania. Skoro nie odmawiałem, wywiady ze mną pojawiały się w każdym magazynie, w każdym show telewizyjnym i w każdej gazecie. Co każde dziesięć minut na MTV leciał mój klip. W wywiadach mówiłem o swoim życiu prywatnym bardzo niewiele, a skoro to co mówiłem nie dawało wielkiego pola do rozważań – byłem zdrowym facetem, ciężko pracującym, bez nałogów – przypuszczam, że było kilka osób z prasy, które miały zamiar odkryć moją „mroczną stronę”. I tak właśnie zaczęły się plotki. Nie mam pojęcia jak dokładnie czy kto co powiedział, ale fakt jest taki, że w prasie zaczęły pojawiać się historie o moich związkach z takim czy innym facetem – na ironię, żadna z nich nie była prawdziwa, chociaż naprawdę przed tym byłem w związkach z mężczyznami. Rozumiem, że plotki sprzedają magazyny często ludzie właśnie to chcą czytać, ale będąc szczerym, inwazja na moje prywatne życie uderzyła mnie jak tona cegieł. Nie mogłem zrozumieć dlaczego stałem się celem tak wielu spekulacji. Chciałem tylko kontynuować z moją muzyką bez wtrącania się kogokolwiek. Naiwnie wierzyłem, że mimo bycia celebrytą, mam prawo do swojej prywatności. Reszta świata tak nie uważała. CENA ZAPRZECZENIA TAK NAPRAWDĘ problemem nie była obecność rozprzestrzenianych plotek o mojej seksualności. Problemem było to, że sam nie wiedziałem co myślę na ten temat. Mimo, że byłem w związkach z mężczyznami po rozstaniu się z moją pierwszą miłością, wciąż nie byłem gotowy na zaakceptowanie siebie jako geja. Mój moment jeszcze nie nadszedł i chociaż teraz wszyscy wiemy, że tamte pogłoski były oparte na prawdzie, w rzeczywistości w moim umyśle to wciąż nie był fakt. To był temat, z którym stale walczyłem, który powodował we mnie dużo bólu i niepewności. I za każdym razem, kiedy ktoś napisał w artykule, że byłem homoseksualistą czy za każdym razem pytano mnie w wywiadzie – i nie za bardzo subtelnie – odpychało mnie to od prawdy jeszcze dalej. Plotki tylko wzmocniły mój brak poczucia bezpieczeństwa i samo odrzucenie. Przypominały mi o wszystkich powodach, przez które nie czułem się komfortowo we własnej skórze. Czasem czułem, że siebie nienawidzę. Ponieważ zawsze było to przedstawiane w tak negatywnym świetle jako coś skandalicznego i złego, jeszcze bardziej umocniło we mnie chęć wyparcia się wszelakich uczuć. A skoro w tamtym momencie nie byłem jeszcze gotowy na ujawnienie się, jedynym rezultatem całej tej sprawy był kolejny przypływ ogromnej fali bólu. Lata później został o mnie nakręcony program biograficzny dla telewizji i zrobiono wywiady z wieloma osobami z przemysłu, jak i dziennikarzami. W tym filmie powiedzieli coś wnikliwego: kiedy taki fenomen jak Ricky Martin podbija świat muzyczny, ciągnie za sobą wiele zazdrości i nienawiści. Odnosi się to czasem do tych, którzy igrają z nienawiścią z przyjemności. Redaktor Blendera, Joe Levy, nie mógł ująć tego lepiej: „Kiedy gwiazda popu jest zbyt dobrze ubrana, zbyt zadbana czy zbyt perfekcyjna, tak samo łatwo jest go nienawidzić jak lubić.” Możliwe, że wielu ludzi chciało wygrzebać jakieś plotki na mój temat albo powiedzieć coś, co w ich oczach byłoby negatywne z prostego powodu – nie chcieli żebym radził sobie tak dobrze. Cokolwiek to było, tak naprawdę dla mnie był to moment wielkiego udręczenia. Wydaje mi się, że jedną z przyczyn plotek o mojej seksualności było myślenie ludzi, że wyobrażenie mnie jako „latynoskiego kochanka” było przesadzone. Innymi słowy, może myśleli, że wszystko co zrobiłem – sposób tańca, teksty piosenek, seksowne ruchy sceniczne – było próbą ukrycia mojej homoseksualności. I tutaj właśnie czułem potrzebę wyjaśnienia: Jestem artystą dzięki wielu doświadczeniom , które wpływały na mnie na całej drodze i to nie ma nic wspólnego z moją seksualnością. Chociaż wiem bardzo dobrze, że moja muzyka i występy mają bardzo „seksualne” części, o tyle tańczenie z kobietami, ruszanie biodrami i cieszenie się rytmem nie mają być wyrażaniem mojej seksualności, nie ważne czy czuję pociąg do kobiet czy mężczyzn. Kiedy jestem za na scenie, zawsze szukam sposobu na połączenie się z widownią, a kiedy odkrywam ruch
biodrem czy krok taneczny, który ludzie lubią lub ich ekscytuje, po prostu to kontynuuję. To jest natura występu i uwodzenia publiczności, co nie ma nic wspólnego z moim życiem prywatnym. Pracuję, kiedy jestem na scenie. Robię to z godnością. Robię to z szacunkiem. Robię to, bo lubię to co robię i chcę żeby ludzie również lubili moją muzykę i występy. W krajach poza Ameryką Łacińską, kultura latynoska zawsze budzi seksualne skojarzenia, ale ta seksualność dostrzegana przez innych jest całkowicie normalna dla nas pochodzących z tej części świata. Ruchy salsy, marengue i Łumbia istnieją w każdym naszym kraju. Być może moment, w którym problemem były te wszystkie pogłoski i wyrządzane mi przez nie szkody oddaje wywiad ze słynną Barbarą Walters. Osławiona przez prowadzenie wywiadów z wieloma najbardziej znanymi i wpływowymi ludźmi na świecie, ma unikalną zdolność wywlekania szczegółów z życia, które nigdy nie zostały odkryte. Mój wywiad był puszczony w noc Academy Awards, w sobotę 26 marca 2000 roku. W tamtym czasie byłem prawdopodobnie jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób w muzyce, a dzięki całej medialnej akcji promocyjnej zrobionej przez ostatnie pięć lat, byłem kompletnie prześwietlony. Album Ricky Martin i piosenka „Livin’ La Vida Loca” wciąż sprzedawały się jak ciepłe bułeczki, a ja byłem w trakcie trasy koncertowej. „Barbara Walters Special” było wyczekiwanym programem w nocy mającej jedną z najwyższych wskaźników oglądalności tamtego roku. Wywiad został przeprowadzony na Puerto Rico. Po krótkim spacerze po plaży, usiedliśmy na ganku żeby przeprowadzić wywiad. Zadawała mi pytania o moim sukcesie, moim życiu jak piosenkarz, rodzinie i jak dobry badacz, kiedy najmniej się tego spodziewałem, bezpośrednio zadała mi pytanie, którego najbardziej się bałem: zapytała mnie o moją orientację seksualną. Odpowiedziałem tak, jak zawsze odpowiadałem na to pytanie: powiedziałem jej, że to sprawa prywatna i to niczyj biznes. Jednak zamiast zaakceptować moją odpowiedź i ruszyć z wywiadem dalej, ona uparcie drążyła dalej. Do pewnego stopnia rozumiem, że po prostu wykonywała swoją pracę, ale mocno dała mi popalić mając nadzieję, że może uda jej się wyspowiadać mnie na antenie dla swojego show. Nie wiem. Ale faktem pozostaje, że nie dałem jej tego, co potrzebowała. Stanowczo upierałem się przy swojej odpowiedzi – tak mocno jak tylko to było możliwe – ale pamiętam, że zrobiło mi się ciemno przed oczami, a moje serce zaczęło wariować. Czułem się jak bokser, który został właśnie trafiony decydującym uderzeniem – oszołomiony i próbujący się bronić, ale już znokautowany, czekający na upadek. Ale nie upadłem. Nie wiem jak to zrobiłem, ale zostałem silny. Teraz się śmieję kiedy to piszę i nie wiem czy jest to śmiech nerwowy czy patrząc z dystansem widzę czystą śmieszność całej tej sytuacji. Po prostu mogę się tylko śmiać. Lata później Barbara przyznała, że prawdopodobnie nie powinna zadawać mi tego pytania i żałuje, że to zrobiła. Chociaż przeszłość pozostanie przeszłością, po prostu doceniam ten gest z jej strony, bo wiedziała, że nie byłem wtedy jeszcze gotowy, a to wiele dla mnie znaczy. Pomimo, że wszystkie plotki dalej się roznosiły, w mojej głowie nic nie było jasne i ujawnianie się nie było nawet opcją. Zewnętrzna presja tylko przyłożyła się do zwiększania moich lęków i zamiast przybliżać mnie do tego momentu – dnia, w którym nareszcie czułbym się na siłach do powiedzenia prawdy światu – oddaliła mnie nawet bardziej. Każdy taki przypadek sprawiał, że grzebałem swoje uczucia jeszcze głębiej w próbach zagłuszania swojego bólu. Dzisiaj myślę jak łatwo byłoby powiedzieć „tak” i czuć się dumnym z tego, kim jestem. Mimo, że nigdy tak naprawdę nie skłamałem, unikałem pytań i byłem w tym bardzo niezdarny. Dzisiaj widzę jakie to proste, jak topiłem sam siebie w szklance wody, ale wtedy nie myślałem w taki sposób. Nie ważne jak na to patrzę – głównym powodem jest to, że to nie był mój moment. Dlaczego? Bo to nie był mój moment. Po prostu nie był. Prawda jest taka, że nie siedziałem cicho tylko ze swojego powodu. Chociaż brałem pełną odpowiedzialność za swoje decyzje, uważałem, że musiałem myśleć jaki wpływ miałoby to na moją rodzinę, przyjaciół i wszystkie otaczające mnie osoby. Zawsze troszczyłem się o wszystkich dookoła mnie i robię to, bo to kocham. Zawsze tak było w moim życiu i naprawdę mnie to
uszczęśliwia. Niektórzy mówią, że to nie jest zdrowe i ja się z tym zgadzam. Muszę nad tym popracować, ale tak po prostu jest. Dla mnie było jasne, że moje czyny nieuchronnie odbijają się na życiu innych ludzi, a w tamtym momencie czułem, że jeśli zacznę rozmawiać o swojej orientacji seksualnej, ludzie mnie odrzucą i moja kariera nieodwołalnie się zakończy. A jeśli skończy się moja kariera, co będę robił żeby wspierać moja rodzinę? Teraz, wiele lat później, widzę, że takie myślenie było całkiem absurdalne, ale wtedy widziałem to inaczej. Więc dalej utrzymywałem kontakty z mężczyznami, ale zawsze je skrywałem. Rozwścieczało mnie myślenie, że ludzie mogą wejść do mojego domu i zobaczyć kto jest w moim łóżku. Nie ważne jaka była moja orientacja, powinienem mieć zawsze jakieś praw do swojej prywatności. Cała presja pracy w trakcie, kiedy media zaczęły być tak uciążliwe sprawiła, że tylko na scenie mogłem w pewien sposób odczuć spokój. Jednak po pewnym czasie i to zaczęło tracić swój urok. Po raz pierwszy w życiu nawet na scenie często czułem się niekomfortowo, nieusatysfakcjonowany i pusty. Nie rozumiałem po co robię to, co robię. To wtedy powiedziałem sobie: „Czekaj! Zatrzymaj się na moment! To jest jedyna rzecz, którą kochasz i nawet tu zaczynasz czuć się źle? Czas się zatrzymać.” Jedyną rzeczą, która mi pozostała było występowanie na scenie i zacząłem tracić nawet to. Nie wiem czy ogólna publiczność to czuła, ale jestem prawie pewien, że tak. Ujmę to inaczej – kiedy ktoś widział jeden z koncertów w Nowym Jorku czy Miami, kiedy trasa się rozpoczynała, a potem zobaczył koncert w Australii, gdzie się kończyła, na pewno zobaczył różnicę. Na końcu dalej wykonywałem swoją pracę, ale przez cały czas nie mogłem przestać myśleć: „Nie mogę doczekać aż to się skończy żebym mógł iść już do domu.” Chciałem tylko spać. Nie chciałem niczego innego. Więc ten moment nadszedł, posłuchałem radę Madonny i się odłączyłem. Byliśmy w Australii, a następnym przystankiem była Argentyna. Stadion pełen ludzi czekał na nas w Buenos Aires, ale odwołałem koncert. Nie mogłem już dłużej tego znieść. To był drugi koncert jaki kiedykolwiek w życiu odwołałem, a pierwszy nie odbył się przez chorobę. Wszyscy w zespole cały czas pytali: „Ale co się stało? O co ci chodzi? Jak to jedziemy do domu?” „Tak” – odpowiadałem – „jedziemy do domu. Jestem kompletnie wykończony. Po prostu nie dam tak dłużej rady.” „Ale Ricky, został nam tylko tydzień trasy!” – odpowiadali – „No dalej, to tylko jeden tydzień.” W normalnych warunkach bardzo bym się postarał i zmusił się do wykrzesania ostatnich pokładów energii. Ale tym razem było inaczej i wiedziałem, że nie uda im się mnie przekonać. Po prostu nie szedłem dalej – nie mogłem – i nie było ani jednej duszy na świcie, która mogłaby mnie przekonać do czegoś innego. Chciałem w tym momencie tylko jechać do domu. Myślę, że to był atak strachu i niepewności. Byłem wszystkim zmęczony i nawet scena nie wystarczała do wyleczenia mojego dyskomfortu. Jaki był sens tego wszystkiego, skoro nie chciałem już nawet występować? Musiałem się zatrzymać, bo kto wie co by mi się stało, gdyby szedł jeszcze tydzień w takim tempie? Pracowałem bez przerwy praktycznie przez siedemnaście lat – ale ostatnie cztery lata były brutalne. Najpierw przyszła trasa z A medio vivir, potem Vuelve, od razu po tym Nagrody Grammy i całe szaleństwo z „Livin’ La Vida Loca”. Cztery lata koncertowania to dużo. Moje samopoczucie miało sens. Poza tym nie lubiłem tego, kim byłem. Nie lubiłem tego, co czułem. Zacząłem się zachowywać jak nigdy wcześniej. To nie tak, że pokazywałem komukolwiek brak poszanowania. Nie krzyczałem, nie przeklinałem i nie robiłem nic takiego, ale zaczynałem tracić swoją dyscyplinę. Spóźniałem się. Bawiłem się czasem innych ludzi. Pamiętam jak graliśmy w Niemczech, miałem umówione spotkanie o dziewiątej rano, a przyjechałem późno po południu. Może dla jakiegoś artysty t nie jest wielka sprawa, ale dla mnie jest. Każdy ma swoje standardy. Dla mnie nie pokazanie się na próbie
albo spotkaniu jest momentem, gdzie nie mogę upaść już niżej. Więc przestałem pracować. Wróciłem do domu i odizolowałem się od świata. Miotałem się po domu z kiepskim humorem i bez cierpliwości. Spędzałem całe dnie w swoim domu w piżamie – co dla mnie jest kompletnie bez charakteru skoro zawsze byłem dość aktywny, energiczny i rozbudzony wcześnie rano, zawsze gotowy iść naprzód. Ale w tamtym momencie nie chciałem mieć niż wspólnego z planami, zobowiązaniami i spotkaniami. Chciałem tylko ciszy. Kiedy teraz na to patrzę, widzę ten czas jako początek mojej metamorfozy. Zacząłem się zastanawiać czego chcę od życia, czego potrzebowałem, a czego nie. To było jak odrodzenie. A razem z tym odrodzeniem przechodziłem też proces duchowego oczyszczenia żeby wrócić do podstaw, do spokoju. Przestawałem być osobą z tych czterech ostatnich lat żeby stać się nowym sobą. Ja uważałem to za bardzo interesujący proces, ale ci, którzy znali mnie najlepiej, moi najbliżsi przyjaciele, nie wiedzieli co się ze mną dzieje. Jednego dnia moja bliska przyjaciółka przyszła się ze mną spotkać i widząc co mi się działo, nawrzeszczała na mnie, jakby chciała mnie wybudzić z odrętwienia. „Ty jesteś pomylony!” „Nie!” – sam zacząłem wrzeszczeć – „Taki już jestem! Jak ci się nie podoba to wyjdź!” „Nigdzie nie idę.” – odpowiedziała. Wtedy cisnąłem szklanką, która rozbiła się na ścianie i rozpadła w drobny mak. To brzmi głupio, jak pojedynczy akt desperacji, ale wywołało to niespodziewany efekt. Zamiast przestraszyć i wygonić swoją przyjaciółkę, to ja byłem zszokowany: ta eksplozja wywołała emocjonalny wstrząs. W kawałkach szkła rozsypanych na podłodze zobaczyłem co działo się w moim życiu. Jeśli nie zacząłbym robić rzeczy potrzebnych do naprawienia całej sytuacji, sam skończyłbym rozbity na milion kawałeczków. Nie poznawałem siebie w tak gwałtownym geście i zrozumiałem, że problem jest jeszcze większy niż chcę przyznać. Inną rzeczą jest być sławnym, a całkiem inną być kontrolowanym przez sławę. Bycie sławnym może nieść pozytywne rzeczy, ale bycie kontrolowanym nie ma w sobie nic a nic pozytywnego. Chociaż uciekłem od tego wszystkiego żeby być sobą, moje kapryśne zachowanie dalej pokazywało, że nie kontroluję własnego życia. Nie mam żalu, bo wszystko co się stało, miało się stać. Czy bolało? Zdecydowanie. Ale wiele się nauczyłem. I to jest ważne. WYCIECZKA DZISIAJ MOGĘ powiedzieć, że wybaczyłem sobie upadnięcie tak nisko. Wciąż są momenty kiedy myślę jak to się stało, że pozwoliłem mojemu życiu wymknąć się spod kontroli, że pozwoliłem sławie mnie uwieść. Może mogłem zachowywać się inaczej i zrobić inaczej różne rzeczy, ale to była lekcja. Musiałem stawić czoła postawionym na mojej drodze wyzwaniom, żeby ruszyć na przód po mojej duchowej drodze. Doszedłem do tego momentu żeby zapamiętać tą lekcję i nie popełnić tego momentu ponownie w przyszłości. Jednak żeby dojść do tego wniosku musiałem, według moich standardów, zejść na samo dno. To wtedy zacząłem patrzeć wewnątrz żeby znaleźć drogę, która doprowadziła mnie do ocknięcia. Wszystko zobaczyłem, kiedy ta szklanka roztrzaskała się na ścianie. Natychmiast zacząłem naprawiać wszystkie szkody, które sobie wyrządziłem. Nadszedł czas na poważne zmiany. Przestałem spotykać się z ludźmi, którzy mieli na mnie zły wpływ, wróciłem na siłownię, dużo medytowałem. Zrobiłem gruntowne oczyszczanie i rozpocząłem dalsze poszukiwanie duchowe. Musiałem zostawić za sobą wszystkie rzeczy materialne – samochody, domy, prywatne odrzutowce, które sobie kupiłem – i iść pieszo do miejsc, gdzie nikt mnie nie znał, a nawet gdyby mnie rozpoznali, nic by to dla nich nie znaczyło. Musiałem znów połączyć się z sześcioletnim chłopcem wewnątrz mnie i – jaki priorytet – na nowo go uszczęśliwić. Pytałem siebie: kim jestem? Dlaczego tu jestem? Jaka jest moja misja? Moje najszczęśliwsze
wspomnienia pochodzą z dzieciństwa. Czas, który spędziłem z ojcem. Idąc popołudniami na kawę z dziadkami. Będąc z babcią w salonie, kiedy pracowała nad jednym z jej projektów. Słuchając muzyki z mamą. Myśląc nad momentami, w których byłem taki szczęśliwy zdałem sobie sprawę, że muszę po prostu wrócić do początku. Musiałem wrócić do bycia małym chłopcem. Zacząłem ćwiczyć sztuki walki i po sześciu miesiącach zacząłem mieć małą obsesję: na śniadanie, obiad i kolację żyłem capoeirą, sztuką walki z Brazylii. Łączy w sobie elementy muzyki, gry, walki i tańca. To jak bycie dzieckiem od nowa. Poszedłem do szkoły capoeiry, gdzie uczyli się ludzie od osiemnastego do czterdziestego roku życia. Jednak kiedy trenowaliśmy, wszyscy znów zamienialiśmy się w dzieci. Zostawiłem sobie też trochę czasu na podróżowanie. Razem z przyjaciółmi przejechaliśmy Stany Zjednoczone w samochodzie kempingowym. Oczywiście mogliśmy odbyć podróż w autobusie wysokiej klasy z szoferem i wszelakimi zaletami. Ale ja się nie zgodziłem. Nie chciałem tego. Po pierwsze, chciałem prowadzić. I nie chciałem mieć wokół siebie nic, co przypominałoby mi o pracy. Jeśli zdecydowałbym się na podróż w wielkim, przepięknym autobusie, przypominałoby mi to o szalonych trasach, gdzie w pośpiechu gnaliśmy z koncertu na koncert. Tak naprawdę najbardziej chciałem prostoty. Jeśli się zatrzymywaliśmy to nie w poszukiwaniu luksusowych hoteli, ale rozglądaliśmy się za polami kempingowymi i tam zostawaliśmy zanim przyszedł czas na ponowne ruszenie w drogę. Zamienialiśmy się w prowadzeniu. Jednego dnia przejeżdżaliśmy przez małe miasteczko w Teksasie i ja siedziałem za kółkiem. Najwyraźniej przekroczyłem limit prędkości, bo zatrzymał mnie policjant. „Naprawdę przekroczyłem limit prędkości?” – zapytałem – „W tym wielkim czymś?” „Cóż, tak.” – odpowiedział – „Jechał pan trzydzieści pięć mil na godzinie w strefie trzydziestu.” Dałem mu swoje prawo jazdy i kiedy na nie spojrzał, nie mógł uwierzyć własnym oczom. „Huh?” – powiedział – „Ricky Martin? Tutaj?” „Tak.” – powiedziałem, powstrzymując się przed śmiechem. „Ale co Ricky Martin może robić tutaj w tym małym mieście?” Porozmawialiśmy przez chwilę, powiedziałem mu o swoich wakacjach i zapytałem jak dostać się do hotelu. Później tego wieczoru pękałem ze śmiechu myśląc o jego rodzinie i przyjaciołach z posterunku, którzy nie uwierzą jak opowie im tą historię. I tak przebiegła cała wycieczka. Od jednego miasta do drugiego bez luksusów i fanfar. Pojechałem z jedną grupą przyjaciół i po drodze spotykaliśmy inne, które żyły w różnych, mijanych przez nas miastach. Podróżowaliśmy po Wielkim Kanionie, Las Vegas, Vail, Aspen i Pustynię Mojave. Pojechałem gdzie chciałem i robiłem, co chciałem bez planowania. Całość bardzo mi się podobała. Po raz pierwszy od długiego czasu czułem się kompletnie wolny, silny i zdolny do zrobienia wszystkiego, nie ważne co ludzie o mnie mówili lub myśleli. Spędziłem tyle czasu myśląc o pracy, o oczekiwaniach względem mnie i co musiałem robić każdego dnia, że zapomniałem jak to jest obudzić się rano bez rozłożonego planu. Również kilka razy pojechałem do Azji. Pojechałem do Indii na wycieczkę, która zmieniła moje życie. Wróciłem. Spędziłem trochę czasu w Nowym Jorku i potem pojechałem do Brazylii w poszukiwaniu nowego dźwięku. Wybrałem się do Egiptu z kilkorgiem przyjaciół, zawsze starając się zostać anonimowo. Nosiłem kapelusz i po przybyciu do hotelu jeden z moich przyjaciół mnie zameldowywał, a ja szedłem prosto do pokoju. Każdego dnia wychodziłem i ludzie patrzyli na mnie mówiąc: „To może być on? Nie. Nie może… Ale na pewno wygląda jak on.” Pewnego dnia w Egipcie wynajęliśmy przewodnika, żeby przeprowadził nad po historycznych i turystycznych atrakcjach i wytłumaczył na co patrzymy. Kiedy spacerowaliśmy, patrzył na mnie
kantem oka, ale przez całą trasę nie odważył się powiedzieć ani słowa. Na koniec popołudnia nie mógł się dłużej oprzeć i zapytał: „Przepraszam, proszę pana. Czy pan to Ricky Martin?” Tak, jestem. Ale nie tym, którego znasz. Teraz jestem Kikim, miło mi cię poznać. Rzeczy się zmieniały. Wtedy czujem potrzebę poświęcania tak wiele czasu, jak to możliwe dla chłopca wewnątrz mnie. Czułem, że muszę na chwilę zniknąć i połączyć się ze swoimi najgłębszymi emocjami, prawdziwym sobą. Zakochiwałem się i odkochiwałem i pozwalałem sobie w pełni przeżywać te związki. Z większym spokojem i mniejszym strachem, z mniejszym poczuciem winy i większą akceptacją. Nauczyłem się znów kochać siebie oraz być spontanicznym i radosnym chłopakiem, jakim byłem kiedyś. RADOŚĆ Z CISZY PIERWSZĄ RZECZĄ jaką zrobiłem po powrocie do pracy było nagrywanie albumu po angielsku, pierwszego od wydania Sound Loaded. Ale zrobienie go zajmowało wieczność. Więc kiedy byłem w połowie pracy, przestałem nagrywać po angielsku i wróciłem do nagrywania po hiszpańsku. Z tego narodziła się Almas de Silencio (Dusze ciszy) z piosenką „Asignatura Pendiente”, którą zacytowałem wcześniej. Wierzę, że ten album, a jeszcze bardziej ta piosenka, są dedykowane dla małego chłopca we mnie. Doświadczenie nagrywania albumu bez presji, albumu jaki chciałem nagrać było prezentem dla Kikiego. Właściwie to piosenka „Asignatura Pendiente” Arjona składa hołd temu małemu chłopcu i wywodzi się z wszystkich moich przeżyć ostatnich miesięcy. Z Almas de Silencio nie pojechaliśmy w trasę koncertową, co było dla mnie całkowicie nowe. Zamiast tego pojechałem do Europy, Azji, Australii i Ameryki Łacińskiej tylko promując ją tu i tam – wszystko na moich warunkach, bez żadnej presji. Po niewielkiej reklamie album sprzedał się w blisko 1,7 miliona kopii w samych Stanach Zjednoczonych i otrzymał platynową płytę w Hiszpanii, Argentynie i Stanach. Oczywiście nie ma porównania z sukcesem Vuelve czy A medio vivr, ale czułem satysfakcję, bo był to album nagrany na moich warunkach i dla hiszpańskojęzycznego albumu były to dość dobre liczby. Po tym wróciłem do studia do pracy nad anglojęzycznym albumem, nad którym pracę przerwałem w połowie. Nauczyłem się swojej lekcji: nigdy więcej nie ruszyłem w trasę nagrywając jednocześnie album. To jest niepotrzebne szaleństwo, nigdy więcej tego nie zrobię. W końcu album po angielsku został nazwany Life i został wydany w 2005 roku. Chociaż bez wątpienia jest to ciekawy album z wieloma słyszalnymi wpływami i dźwiękami, muszę przyznać, że nie jest to mój ulubiony album z wszystkich, jakie nagrałem. Chciałem zrobić introspekcyjny, kontemplacyjny i wieloaspektowy album, tak jak życie. Chciałem połączyć się z emocjami. Myślę, że to osiągnąłem, przynajmniej do pewnego stopnia. Jednak album skończył pod wpływami wielu różnych kultur i czasem krytyka odnosiła się do tego, że mimo każda piosenka z osobna jest dobra, całemu albumowi brakuje spójności i konsekwencji. Moja odpowiedź zawsze brzmiała „Takie jest życie”, bo każda faza czy okres życia jest inny. W tym znaczeniu nie jestem już taką samą osobą jaką byłem godzinę temu czy taką jaką byłem wczoraj albo dziś rano. I dokładnie to czyni życie tak interesującym. Ale mimo to wiem, że krytycy mieli rację. Produkcja była rozproszona i w dużej części składam to na karb faktu, że wydaliśmy album pełne pięć lat od początku nagrywania go. Jeśli teraz zaczniesz coś nagrywać, za pięć lat prawdopodobnie zdasz sobie sprawę, że coś ci się stało. Odczuwasz nowe emocje, masz nowe doświadczenia – i jest jeszcze nowa technologia! Może to być komputer albo zmiana w wytwarzaniu instrumentów, ale technologia tworzy całą nową serię dźwięków i wpływów. I wszystko to działa na produkt końcowy. Niezależnie od tego, album został wydany w jakości bez zarzutu. Jeśli zastanawiam się teraz dlaczego tak długo zeszło mi nagrywanie, myślę, że to przez moje ukrywanie się. Do pewnego stopnia myślę, że wciąż byłem zraniony wszystkim, co działo się z „Livin’ La Vida Loca”, czystym wyczerpaniem i całą intensywnością. Czułem się prawie tak jakbym miał złamane serce po
szaleńczej miłości. Ciągle kochałem scenę i uczucie odczuwane, kiedy stawałem przed publicznością, ale w głębi bałem się, że to, co stało się przedtem może stać się ponownie. Chciałem być znów w drodze, ale nie tak jak wtedy. Całkowicie nie. Zajęło mi trochę czasu zanim znów byłem gotowy stanąć ze światem twarzą w twarz. Jednak czas, który spędziłem z dala od oka medialnego był jednym z najważniejszych okresów w moim życiu. Zapamiętywałem tą lekcję z pokorą: przez długi czas postrzegałem siebie jak supermena, którego nic nie może zatrzymać. Poznałem swoje limity i co najważniejsze, nauczyłem się jak mówić innym jakie one są. Nie robiłem już dłużej wszystkiego, co mi kazano. Nie mogłem dłużej być wszędzie jednocześnie. Nawet nie chciałem. Znów nauczyłem się kochać moje życie i najbardziej połączyłem się z osobą, którą byłem. Zdałem sobie sprawę, że przeżycia ostatnich kilku lat były bez wątpienia jak życie we śnie – ale w całym tym procesie po drodze zapomniałem być sobą. Nauczyłem się, że żeby być panem swojego życia, muszę traktować je z szacunkiem i odpowiedzialnością. Sam muszę decydować co jest dla mnie najlepsze. Muszę szukać tego, co potrzebuję kiedy tego potrzebuję i nie pozwolić nikomu dyktować co powinienem robić, a czego nie. Życie należy do mnie i ja je kontroluję. Do dzisiejszego dnia ściśle trzymam się tej zasady, bo jeśli sam nie będę chronił swojej świątyni i powstrzymywał innych od inwazji na nią, kto będzie? PIĘĆ – DŹWIĘK CISZY PIĘĆ DŹWIĘK CISZY NAJCENNIEJSZE LEKCJE ŻYCIA NAUCZANE SĄ W ABSOLUTNEJ ciszy. To wtedy mamy możliwość pomyśleć i połączyć się z naszą najintymniejszą naturą, naszą duchowością. Każdy z nasz przechodzi przez życie – niektórzy w większym pośpiechu niż inni – szukając szczęścia. To wydaje się takie proste, prawda? Ale szybko zdajemy sobie sprawę, że zanim znajdziemy szczęście, zanim nawet zaczniemy go szukać, musimy wiedzieć z czego jesteśmy zrobieni. Musimy połączyć się z małym chłopcem lub dziewczynką, których każdy z nas ma w sobie i odkryć nasze najgłębsze marzenia oraz sposób czynienia ich szczęśliwymi. Miałem szczęście posiadania wspaniałego życia. Wyjątkowego. Tak jak są momenty kiedy czułem się na szczycie, tak i są również te, kiedy czułem, że osiągnąłem dno i kiedy szaleństwo z „Livin’ La Vida Loca” dobiegało końca, przechodziłem przez jeden z takich momentów. Byłem bardzo zmęczony i bardzo smutny. Nie miałem na nic nastroju i chociaż w zewnętrznym świecie wydawało się, że mam wszystko, żadna rzecz materialna zdawała się nie robić dla mnie różnicy. Chciałem tylko zostawać w domu i nic nie robić. Osiągnąłem już szczyt w przemyśle muzycznym – coś, na co pracowałem niestrudzenie – ale wtedy byłem już przekarmiony i nie korzystałem z tej władzy. Tak naprawdę byłem po prostu wycieńczony, wyniszczony i nie miałem ochoty nawet na jedną rzecz. Więc wyizolowałem się jak tylko mogłem. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że stoję na skraju wielu niesamowitych rzeczy, które miały nadejść. Chociaż czułem, że straciłem nadzieję, wszystko w moim życiu wyrównywało się żeby pobudzić mnie do zadania sobie pytań i znalezienia odpowiedzi, których sobie nie wyobrażałem. Później zdałem sobie sprawę, że spędzałem zbyt wiele czasu na patrzeniu na zewnątrz, zamiast przyglądać się wnętrzu. Podejmowałem decyzje albo czysto oparte na tym, co mówił mi umysł – mechanicznie – albo czysto oparte na uczuciach w sercu – namiętnie. Indywidualnie każdy z tych sposobów radzenia sobie z życiem jest poprawny, a ja musiałem znaleźć równowagę pomiędzy nimi dwoma. Musiałem znaleźć swój złoty środek. Musiałem dojść do odległego wnętrza, żeby znaleźć te zapomniane emocje, zakryte i sabotażowane przez adrenalinę i euforię ostatnich kilku lat. Po przejściu tak wiele i posiadaniu tak wiele, pragnąłem teraz polarnego przeciwieństwa: chciałem odnaleźć absolutną prostotę. Jak zawsze, życie wysyła mi to czego dokładnie potrzebuję, kiedy
potrzebuję tego najbardziej. MAŁY JOG POD KONIEC 1998 roku, kiedy znajdowałem się w środku chaosu „La Copa de la Vida” i przygotować do mojego pierwszego angielskiego zespołu, dałem koncert w Bangkoku. Jeździliśmy z jednego miejsca do drugiego z małą ilością czasu, co było naszym normalnym tempem. W jednym miejscu, po uczestniczeniu w konferencji prasowej, przeszedłem przez kuchnię hotelową żeby niezauważonym dostać się do pokoju i nagle, w środku całego chaosu, dostrzegłem mężczyznę, który miał bardzo szczególną aurę. Wyglądał jak mały Gandhi. Normalnie przeszedłbym zaraz koło niego, ale było coś, co przykuło moją uwagę. „Cześć” – powiedziałem po angielsku. A on odpowiedział po hiszpańsku: „Hola!” „Hola!” – powiedziałem – „Mówisz po hiszpańsku?” „Oczywiście,” – powiedział – „też jestem Portorykańczykiem.” „Jesteś tu na wakacjach?” – zapytałem go, zaskoczony. Wokół nas przechodzili kucharze i kelnerzy z wielkimi talerzami wypełnionymi jedzeniem. Ochroniarze czekali na mnie przy wejściu do windy, żebym mógł szybko wrócić do mojego pokoju, zjeść i odpocząć trochę przed występem. Jednak w tym dokładnym momencie czułem, że czas stanął w miejscu. Ten mężczyzna emanował tak wysokim poziomem spokoju i pogody ducha, że nic wokół dla mnie nie istniało. „Nie, nie” – odpowiedział – „Jestem Portorykańczykiem, ale żyję w Bangkoku przez ostatnie osiemnaście lat.” Powiedział mi, że był buddyjskim mnichem i żył w Indiach. Jako mnich podróżował do Nepalu i Tybetu, a potem spędził wiele lat w górach Tajlandii. Jednak pewnego dnia zakochał się w Chince i zdecydował przestać być mnichem, by móc się z nią ożenić i założyć rodzinę. Teraz pracował w hotelu. „Małpy urodziły się małpami, bo ich przeznaczeniem jest życie na drzewach” – powiedział – „a ludzie rodzą się do reprodukcji. Więc przestałem być mnichem i teraz jestem ożeniony i mam dwie piękne córki. Chociaż nie jestem dłużej mnichem, to doświadczenie pomogło mi znaleźć swoją drogę.” Jego słowa poruszyły moją duszę. Jego historia mnie zaintrygowała, jak i jego mądrość, ale przede wszystkim czułem coś szczególnego w obecności tego mężczyzny i nie chciałem odchodzić tak szybko. Chciałem zadawać mu pytania i usłyszeć resztę opowieści. Nie wiem czy to dlatego, że był Portorykańczykiem jak ja, czy przez jego szczególną aurę, ale czułem między nami mocny kontakt. Może to była po prostu intuicja, ale nie myliłem się. „Poczekaj minutę!” – powiedziałem do niego – Musimy pogadać. Masz chwilę żeby iść ze mną? Bardzo chciałbym z tobą jeszcze trochę porozmawiać.” Odpowiedział wielkim uśmiechem i poszedł ze mną do winy, do mojego pokoju. Kiedy tam dotarliśmy, kontynuowaliśmy rozmowę. Ostatnio zdawałem sobie sprawę, że istniał cały świat duchowy, który ignorowałem. Mój przyjaciel, który był wtedy w moim chórku, zagłębiał się w ezoteryzmie i powoli wprowadzał mnie w ten świat. W tamtym momencie wystarczyło, że ktoś powiedział słowo „joga” czy „karma”, czy „medytacja”, a ja byłem zafascynowany. „To jest takie niesamowite. Teraz jestem bardzo zainteresowany tym tematem, a ty pojawiłeś się w moim świecie w idealnym momencie” – powiedziałem do byłego mnicha. Siedzieliśmy razem chwilę i później zadzwoniłem do mojego przyjaciela, piosenkarza z chórku
żeby się do nas dołączył. I nasz trójka zaczęła rozmawiać o życiu. Rozmawialiśmy o tak wielu rzeczach, że nie pamiętam już szczegółów, ale wiem, że wywarły na mnie duży wpływ. Zanim zostaliśmy wezwani na próbę dźwięku, kręciło mi się w głowie. Poprosiłem mojego nowego przyjaciela żeby został z nami na próbie dźwięku i ponownie się zgodził. Byłem tak zafascynowany rozmową z byłym mnichem i moim przyjacielem, że próbowałem pochłonąć każde słowo, które wypowiadali i każdą myśl, jaką wyjaśniali. Głębokie rzeczy, o których dyskutowali były dla mnie kompletnie nowe, chociaż wiedziałem trochę o tej filozofii. Podczas rozmowy nadszedł czas na obiad i przyniesiono nam jedzenie z kuchni. Zapytałem byłego mnicha: „A ty nie będziesz jadł?” „Tym się nie martw.” – powiedział – „Dla mnie to jest pożywienie. Czuję satysfakcję, że mogę tu siedzieć, rozmawiać z tobą i się dzielić wiedzą.” Wspominam to jako jedną z mądrych myśli, którą ten mężczyzna obdarował mnie tamtego dnia. Jest niezwykłym mężczyzną, który otworzył mi oczy na całkiem nowy świat, o którym wcześniej nie miałem pojęcia i żadnej wiedzy oraz nauczył mnie co potrzeba żeby uczyć się więcej. Kiedy poznawaliśmy się nawzajem, duchowa łączną odczuwana przeze mnie na początku okazała się być bardzo prawdziwa. Czułem jakbyśmy znali się przez całe życie. Tak jak mówi się, że istnieje miłość od pierwszego wejrzenia, nasza przyjaźń również była od pierwszego wejrzenia. Dzisiaj zwracam się do niego mały joga, nie dlatego, że ma oficjalny tytuł „joga” z praktykowaniem jogi, ale po prostu dałem mu imię pewnego rodzaju nauczyciela, biorąc pod uwagę jak wiele mnie nauczył. Stał się dla mnie duchowym przewodnikiem. Czuję, że przez większość życia byłem w duchowej podróży. Zawsze szukałem spokoju, pogody ducha, wewnętrznego pokoju, Boga – niezależnie od imienia Jemu/Jej danemu. Skoro więc napotkałem tego mężczyznę, który emanował tak wielką mądrością i zrozumieniem tych tematów, przekonanie mnie, że nasza trójka (ja, mój chórzysta i nasz przyjaciel) musimy wybrać się w podróż do źródła naszej wiedzy. OTWARCIE OCZU ZACHODU W OSIEM DNI PO spotkaniu małego jogi w Bangkoku poleciałem do domu do Miami na otwarcie restauracji. Ale nie żegnaliśmy się na zbyt długo, bo decyzja została już podjęta: zaplanowaliśmy wspólną podróż do Indii. Musiałem tylko zadbać o dyspozycję czasową zanim wyruszyliśmy na naszą ekspedycję. Po pierwsze i najważniejsze, ekscytowałem się możliwością wzięcia trochę wolnego i przejścia z plecakiem po Indiach. Nigdy nie miałem możliwości na zrobienie czegoś takiego. Po raz pierwszy od długiego czasu cieszyłem się perspektywą podróży, ale nie zdawałem sobie sprawy, że ta podróż będzie się radykalnie różnić od wszystkich innych. Wylądowałem w Miami rankiem i tej samej nocy o siódmej wieczorem prowadziliśmy otwarcie restauracji dla publiki i prasy. W trzy godziny później i dziesiątej w nocy wszedłem do samolotu, tym razem lecącego do Indii. Jeśli byłaby to sprawa związana z pracą, prawdopodobnie nie byłbym tak podekscytowany, ale tym razem było inaczej. Czułem coś w rodzaju specjalnej energii. Tak jak planowaliśmy, mój przyjaciel z chóru i razem przybyliśmy do Kalkuty na spotkanie naszego nowego przyjaciela. Byłem kilka razy w Indiach, ale zawsze były to wyprawy zawodowe i zawsze na bardzo krótko. Chociaż to zawsze było fascynujące i intrygujące mnie państwo, nigdy nie miałem czasu należycie go zbadać. Za każdym razem, kiedy odwiedzałem miasto pierwszy raz, starałem się jak mogłem zobaczyć tak wiele głównych atrakcji jak to możliwe, ale nigdy mi to nie dało prawdziwego znaczenia tych miejsc czy ludzi. Było coś w Indiach, co mnie intrygowało i przyciągało. Zawsze chciałem zobaczyć więcej. Jako państwo Indie już zajmowały szczególne miejsce w moim sercu, ale zorientowałem się jak mało wiem dopiero kiedy pojechałem tam z moim przyjacielem i byłym mnichem. Nie mogłem odkryć prawdziwego piękna Matki Indii aż pojechałem spotkać się z moim duchowy przewodnikiem, z
plecakiem założonym na ramiona. Mały joga miał wszystko zaplanowane. Spędziliśmy pierwszą noc w Kalkucie, a potem pojechaliśmy pociągiem do małej miejscowości Puri. Zawsze mówię, że kto był w Indiach i nie był na stacji kolejowej, tak naprawdę nie widział Indii. Indyjskie stacje kolejowe są jednymi z najbardziej niesamowitych miejsc jakie kiedykolwiek widziałem, pełne ludzi, działania, dźwięków, zapachów i kolorów. Najważniejsze to zapomnieć, że jest się obcym i widzieć siebie jako część tego obrazka, tego momentu. Bo jeśli nie, chaos może doprowadzić człowieka do ucieczki w przeciwnym kierunku. Setki ludzi krząta się i pogania żeby zająć miejsce w pociągu. Ludzie krzyczą i się kłócą i wszystko co chcesz to dostać się z plecakiem na swoje miejsce. Dzieci biegną z boku pociągu krzyczą: „Cześć, cześć! Proszę pana!” W dniu kiedy poszliśmy na pociąg do Puri, w całej tej wrzawie była czwórka dzieciaków, które szarpały za mój plecak i ciągnęły mnie za nogawki. Kilka razy powiedziałem im „nie” aż wreszcie ściągnąłem swój plecak i powiedziałem: „Przestańcie!” Mówili po bengalsku, a ja mówiłem do nich po hiszpańsku i angielsku. Ale oni nie mówili w żadnym i, oczywiście, ja nie mówiłem po bengalsku. Więc wziąłem tą czwórkę dzieci i powiedziałem: „Czekajcie moment!” i zacząłem śpiewać: „Palo, palo, palo, palo, palito, palo es…” To typowa latynoamerykańska piosenka dla dzieci, ten typ, który uczysz bardzo małe dzieci. Byli zahipnotyzowani. „eh?” – westchnęli ze zdziwieniem na twarzach. Ale szybko zaczęli naśladować słowa piosenki. „Palo, palo, palo, palo, palito, palo es…”- powtarzali. Wtedy kompletnie niespodziewanie nauczyłem te dzieci coś, co pochodziło z mojej części świata. Jeszcze raz muzyka przekroczyła bariery językowe, które inaczej stanęłyby między nami. I chociaż nie rozumieli ani słowa, które mówiłem, czułem kontakt nawiązany przez muzykę. W tym pojedynczym momencie zmniejszyliśmy przepaść pomiędzy naszymi kulturami i naturą ludzką doszliśmy dalej. Po chwili zabawy z dziećmi wsiadłem do pokoju wśród całego szaleństwa i udaliśmy się do Puri. Puri jest dobrze znanym miastem z powodu najważniejszych świątyń kultury hinduskiej, które się tam znajdują. Istniejąca od tysięcy lat świątynia jest nazwana Shree Jagannath, dedykowana hinduskiemu bogowi Jagganatha, który jest wcieleniem Krishny po reinkarnacji. Tylko Hindusi mogą wejść do tej świątyni. Każdego roku tysiące czcicieli Vishne-Krishna przybywa pod jej drzwi na festiwal wychwalający Krishnę, gdzie podobizna bożka jest przewożona na gigantycznym wozie po ulicach Puri. Miasto jest również znane jako Złota Plaża w odniesieniu do złotego piasku na plażach naprzeciwko Zatoki Bengalskiej. To miejsce z unikalnymi pejzażami, gdzie możesz obserwować wschód i zachód słońca z tego samego miejsca, bez przemieszczania się i gdzie na zachodzące słońce możesz patrzeć bezpośrednio, bez poparzenia oczu. W dodatku Puri jest duchowym uleczeniem dla joga i centrum wielu religii. Jest tam wiele klasztorów hinduistycznych z różnych odgałęzień wiary Hinduizmu, tak jak chrześcijaństwa oraz żydowskie i muzułmańskie domy modłów. Obserwowanie jak te wszystkie religie mogą razem egzystować robi wrażenie. Dzielą to niezwykłe miasteczko, każda ma swoją własną świątynię, gdzie wyznawcy mogą praktykować swoją religię w całkowitym spokoju i zaciszu. Miasto jest również miejscem poświęconym, gdzie ludzie przybywają żeby umrzeć i zostać skremowanym. Tylko jednego dnia zobaczyłem kremację muzułmanina, hinduską ceremonię obejmującą wrzucanie ciała do rzeki oraz buddystę, chrześcijanina i hindusa pijących razem herbatę w małym barze. Buddysta miał na nadgarstku malę, chrześcijanin krzyżyk na piersi, a hindus miał tilakę na czole.
Nie mogłem w to uwierzyć. To był tak niezwykły obraz, że zaczęło mi się kręcić w głowie. Jak to mogło się stać, że w zachodnim świecie istniały takie ograniczenia? Pochodzimy ze społeczności mówiącej tylko na podstawie religii czy ludzie są dobrzy czy źli. Ładujemy się uprzedzeniami i kulturalnymi stygmatami, które są oparte na czym? Na niczym. Zostaliśmy nauczeni bać się każdego, kto różni się od nas… dlaczego? Z powodu głębokiej ignorancji. Zamiast koncentrować się na różnicach pomiędzy ludźmi, powinniśmy się koncentrować na podobieństwach – a tak naprawdę jest ich bardzo wiele! Tak właśnie robię z mojego duchowego punktu widzenia w codziennym życiu. Zawsze szukam wspólnego mianownika i prawda jest taka, że prawie zawsze go znajduję. Jest miliony kultur na całym świecie, prawda? Wszyscy różnimy się na tak wiele sposobów, ale tak naprawdę znaczenie ma to, że wszyscy jesteśmy ludźmi. Jedynej rzeczy jakiej nam trzeba do życia to oddychanie. Kiedy się zranimy, krew wypływająca z naszego ciała ma taki sam kolor. Jedyną rzeczą jakiej pragnę w swoim życiu, i życiach innych, jest znalezienie wewnętrznego spokoju. Nieważne jaką ścieżkę wybierzesz, by je osiągnąć. Niech to będzie katolicyzm, islam, buddyzm, hinduizm, chrześcijaństwo, judaizm, fizyka kwantowa, taoizm, ateizm – najważniejsze to znaleźć to, co działa u każdego z nas, a że każdy umysł we wszechświecie jest inny, nie jest dziwne, że każdy z nas musi wybrać inną ścieżkę żeby osiągnąć swój poziom wewnętrznego spokoju. Żaden sposób nie jest lepszy od innego. Żadna religia nie jest bardziej efektywna lub ważna od innej. Kluczem jest znalezienie własnej drogi. W buddyzmie istnieje powiedzenie mówiące, że najgorszą rzeczą jaką możesz zrobić swojemu duchowi jest powiedzenie komuś, że jego wiara jest zła. Nie tylko jest to akt ekstremalnej arogancji wobec innych – jest to też najgorsza rzecz jaką możesz zrobić własnej karmie. To bardzo silne stwierdzenie, które – jeśli każdy je przymnie – może zmienić świat w lepsze miejsce. Dla mnie jedną z największych porażek ludzkości jest ciągłe poszukiwanie definiowania ludzi, kategoryzowania ich i przyprawiania łatek. W tych kategoriach wykreowanych przez człowieka są, oczywiście, dobre i złe rzeczy. Nie kategoryzując ich ani na pozytywne ani negatywne, nazywając je „dobrymi” albo „złymi”, próbuję nazywać je częstotliwościami, które są kompatybilne lub niekompatybilne z moją. Po prostu zdecydowałem się trzymać tych kompatybilnych, które pomagają mi żywić ducha, a nie skupiać się na tym, co kradnie mój spokój i spowalnia rozwój duchowy. Zawsze szukam najbardziej efektywnych rzeczy, tych leżących wyrównujących się z moimi osobistymi wierzeniami, religią i filozofią. Staram się być otwarty na wszystko i mocno się wysilam żeby zawsze znajdować nowe nauki i nowe drogi, gdziekolwiek idę i w jakiejkolwiek sytuacji się znajduję. Gdybym ograniczył się do bycia tylko i wyłącznie buddystą czy katolikiem, czy hinduistą, do pewnego stopnia zamknąłbym się na lekcje z innych wierzeń i filozofii. Miałem kilka wspaniałych doświadczeń z katolicyzmem, jak również czuje silne pokrewieństwo z pewnymi buddyjskimi naukami. Tak naprawdę widzę wiele podobieństw pomiędzy buddyzmem i chrześcijaństwem i czuję, że w każdej z tych religii znalazłem odpowiedzi na wyzwania, z którymi zmagałem się w życiu osobistym. W Sanskrycie jest historia mówiąca, że Jezus – podczas swoich tak zwanych lat zaginionych, w których według Biblii zniknął by medytować – podróżował po całych Indiach i przeszedł Himalaje, by dostać się do Tybetu. Jest powiedziane, że dołączył do karawany i podróżował przez Środkowy Zachów (przez Irak, Iran, Afganistan i Pakistan) zanim dotarł do Indii, Nepalu, a potem Tybetu. Jest wiele faktów popierających to twierdzenie, ale dla mnie najciekawsze jest to, że po powrocie ze swojej wyprawy, Jezus umysł stopy swoich uczniów. Czy to nie jest ciekawe? Jezus wyjaśnił swoim apostołom, że obmycie stóp swoim bliźnim jest znakiem pokory i służebności. Tak naprawdę ten zwyczaj istnieje w innych religiach takich jak islam i sikhizm, a w hinduizmie dotykanie czyichś stóp jest oznaką szacunku. Nie sądzę, żeby coś takiego było zbiegiem okoliczności. Dla mnie to twierdzenie ma powód i krystalizuje związek, który, jak sam czuję, istnieje pomiędzy religiami. SWAMI W PURI mały joga zabrał nas do ashramu – miejsca medytacji – gdzie spędziliśmy czas studiując
jogę i dzieląc przeżycia z mędrcem Swami Yogeshwarananda Giri, który osiągnął bardzo wysoki poziom w praktykowaniu jogi. Swami był bardzo cichym mężczyzną, który promieniował bardzo szczególnym światłem, piękną energią. Miałem zaszczyt go spotkać, bo w pewnym momencie swojego życia mały portorykański joga żył w tym asharamie i uczył się z mistrzem Yogeshwarananady Giri o imieniu Paramahamsa Hariharananada. Tak jak sam swami studiował pod kuratelą wielkiego mistrza, tak teraz inny student – mały joga – przyprowadzał mu inne pokolenie studentów – nas. Przed tym Swamim był inny swami, a inny przed tamtym. Myśl, że miałem dostęp do długiej linii mistrzów i studentów była piękna. Ale ważne jest wyjaśnienie, że chociaż byłem jednym z uczniów, nie znaczy to, że mogę uczyć technik, których nauczył mnie swami. Nie jestem do tego wytrenowany. Swami narodził się by być jogą, spędził całe życie ucząc się i przygotowując ciało do bycia jogą i jest to jego przeznaczenie. Ja, z drugiej strony, miałem tylko przywilej uczyć się z nim przez krótki okres czasu. Na pierwszym spotkaniu ze Swamim Yogeshwarananadą zauważyłam, że mały joga nie pocałował jego stóp, ale dotknął je i wyrecytował modlitwę. Odebrałem ten gest jako piękną demonstrację pokory i szacunku. Więc zrobiłem to, co mój przyjaciel i uklęknąłem, żeby dotknąć stóp mężczyzny. Ponieważ nie wiedziałem co powinno się mówić albo myśleć dotykając stóp Swami, zacząłem recytować „Ojcze Nasz”. Myślę, że to było najszybsze „Ojcze Nasz” w moim życiu, bo klęczenie przed wielkim mistrzem przez tak długo wydawało mi się dziwne. To była dla mnie całkowicie nowa sytuacja i nie widziałem co robić. Wiele myśli przemykało mi w głowie, włączając: „Co powiedzieliby moi koledzy, gdyby mnie tak widzieli?” Mogłem sobie nawet wyobrazić minę mojego menadżera i jego próby powstrzymania ludzi przed robieniem zdjęć, które mogłyby skończyć na przykład w magazynie People. Śmiałem się w duchu, ale potem zdałem sobie sprawę, że ten mały akt pokory reprezentował bardzo wiele. Przez tak wiele lat żyłem w świecie przepychu, luksusowych podróży, hotelowych apartamentów i prywatnych samolotów, że w głębi potrzebowałem takie właśnie aktu pokory. Uklęknięcie i dotknięcie brudnych stóp innego mężczyzny było dla mnie bardzo symbolicznym i potężnym gestem, bo testowało moje ego jak i wyolbrzymiony obraz siebie przez wszystkie osiągnięcia. Mogłem po prostu uścisnąć jego dłoń i za powiedzieć: „Dzień dobry, jak się pan ma?”, ale nie. Uklęknąłem na podłodze i dotknąłem jego stóp i w tym momencie czułem, że coś we mnie drży. Czułem, że postępuję słusznie i w tamtym momencie zacząłem długą drogę z powrotem do starego siebie. Spędziłem zbyt wiele lat separując moje życie publiczne od prywatnego i zacząłem wreszcie znajdować sposób na połączenie tych dwóch polarnych przeciwieństw mojego istnienia.
Zacząłem ze Swamim studiować krijajogę, co jest bardzo pasywnym typem jogi, mającym wiele wspólnego z namysłem. Ten rodzaj jogi nie wymaga wiele wysiłku fizycznego, a zamiast tego jest procesem wewnętrznego odkrywania. Przez ten proces Swami pomógł mi otworzyć tak zwaną kundalini – energię ewolucyjną, niewidzialną i niezmierzoną, która wstępuje przez kręgosłup, przemierzając siedem czarkam istnienia. To trochę szalone, bo przez praktykowanie krijajogi powinno się usłyszeć naturalne dźwięki ciała. Według filozofii krijajogi , ciało pełne jest dźwięków i płynów, gdzie energia przychodzi i odchodzi. W szaleńczym pośpiechu życia w nowoczesnym świecie je ignorujemy. Te cielesne dźwięki nazywane są dźwiękami cichy, które, jeśli raz je usłyszymy, łączą nas z centrum, gdzie znajdziemy zacisze, pogodę ducha i pokój. Cisza to pojedyncza nuta, tylko jedna nuta. To dźwięk, który słyszysz po wyłączeniu w swoim domu wszystkich świateł i gadżetów, kiedy jesteś sam i leżysz w łóżku przed zaśnięciem. W tym momencie słyszysz właśnie dźwięk ciszy. Jest to dźwięk, którego ludzie szukają przez tą praktykę. To jest ta nuta, której szukam podczas swojej medytacji. Ta, która pozwala mi się skoncentrować i usuwa wszystko dookoła. Tego nauczył mnie Swami. Kiedy przybyłem do tego miejsca modłów, do tej wioski przy morzu w zakątku Indii, nic o tym nie wiedziałem. Pojechałem do Indii, bo uważałem je za interesujące państwo, bo potrzebowałem odpoczynku, bo słowa małego jogi obudziły we mnie ciekawość. Jednak nie miałem zielonego pojęcia czego szukam. Nie wyobrażałem sobie, czego mogę się nauczyć. Miałem naprawdę zawężone pole widzenia. Kiedy powiedziano mi, że Swami jest mistrzem jogi, wyobrażałem sobie jak uczy mnie rozciągania albo dotykania ucha dużym palcem u stopy. Jak wiemy, na Zachodzie praktykowanie jogi zostało całkowicie skomercjalizowane. Dziś jest to kolejny biznes i każdy może zostać instruktorem dzięki zapłaceniu określonej ilości dolarów za certyfikat. Jednak w Indiach – w kraju gdzie joga się narodziła – nauczyciele spędzali całe życia na przygotowywaniu się do tego. Nie mówię, że komercyjna joga to zła rzecz – jeśli w twoim przypadku to działa i dalej ci ciszę i spokój, których szukasz, rób swoje. Ale skoro miałem
szczęście uczyć się z mędrcem, który wytłumaczył mi całą filozofię, na której joga się opiera, praktykuję ten typ. Spędziłem tylko cztery dni z tym Swamim, ale te cztery dni całkowicie odmieniły moje życie. Każdego dnia odprawialiśmy ceremonię, podczas której powtarzałem różne Sanskryty pomagające mi we wsłuchiwaniu się w duchowy dźwięk, dźwięk ciszy. Raz znajdziesz dźwięk ciszy i jesteś w stanie usłyszeć go w każdej sytuacji. Czy to na stacji kolejowej, otoczony wieloma ludźmi, czy we sam we własnym pokoju, zbliżasz się do ujrzenia duchowego wahadła i odczuwania duchowych wibracji. Zawsze nosimy w sobie to duchowe wahadło. To częstotliwość poruszająca się od ucha do ucha, kiedy zamykamy oczy. Tylko dzięki praktyce będziemy w stanie je docenić. A potem, po jeszcze większej praktyce, jesteś w stanie czuć wibracje, które krążą po całym ciele. Wszystko zaczyna się w ciszy. Jak już raz usłyszysz ciszę, jesteś w stanie odseparować się od całej fizyczności i wszystkich rzeczy dookoła. Wtedy możesz przejść do następnego poziomu – wibracji i wahadła. Kiedy nauczył mnie tego, nie tylko wierzyłem, że odnalazłem swoje centrum, ale także połączyłem się z energią wszechświata. Usiadł obok mnie, położył dłonie na mich uszach i od razu to usłyszałem – tą wysoką nutę pochodzącą z mojego wnętrza. Potem Swami położył jedną dłoń na moim kręgosłupie, a drugą na klatce piersiowej i zapytał: „Czujesz to?” Dokładnie w tym momencie poczułem wibrację. Później położył dłonie na moich oczach i zobaczyłem wahadło, dokładnie tak, jak je opisał. Pomyślałem: „Co to jest? Ten mężczyzna jest magikiem!” Później sam próbowałem to zrobić, ale nie umiałem, więc powiedział mi: „Próbuj dalej. Medytuj, bo dzięki praktyce tam dotrzesz. Dzięki praktyce wszystko jest możliwe. Kiedy nadejdzie koniec, każdy rzuci się na ziemię i zacznie modlić. Kiedy nadejdzie chaos, świat będzie zmierzał ku końcowi z tsunami, huraganami i tornadami, ludzie zgromadzą się i zaczną modlić. To będzie ich sposób na zmierzenie się z tym, co nadchodzi. Ale ty… ty usiądziesz i znajdziesz dźwięk ciszy. Poczujesz duchową wibrację w swoim ciele i ujrzysz wahadło. Świat może rozpadać się wokół ciebie, ale ty będziesz skupiony w spokoju.” Nigdy więcej nie doświadczyłem tego, co ze Swamim. Może z powodu niedostatecznej ilości ćwiczeń, ale wibracje wciąż wywołuje jego głęboka nauka. Stosując się do zapamiętanych lekcji czuję, że prawdziwe znaczenie jego słów mówi, że nie ważne ile hałasu lub ludzi się wokół ciebie znajduje, ale możesz znaleźć dźwięk ciszy siedząc i rozmawiając z kimś, jeśli jesteś zrównoważony i masz w sobie spokój. Jeśli sobie na to pozwolisz, nie usłyszysz nawet mijającego cię radiowozu z syreną włączoną na cały regulator. Samolot może wylądować na dachu twojego domu i nawet tego nie zauważysz. To moc dźwięku ciszy. Kiedy go słyszysz, możesz odłączyć się od swojego ciała i znów połączyć z duszą. Zanim pojechałem do Indii, rzadko spędzałem czas samotnie lub w ciszy. Kiedy wchodziłem do pokoju od razu włączałem telewizor, ale nie żeby oglądać, ale mieć jakieś towarzystwo. Hałas, dźwięki. Znieczulało mnie to i w ten sposób odbiegałem myślami daleko od uczuć rozgrywających się we mnie, bojąc się jak okropne rzeczy mogę odkryć. Jednak kiedy wróciłem z Indii, zacząłem szukać przeciwieństwa. Chciałem ciszy. Potrzebowałem ciszy. Każdego ranka spędzałem trzydzieści pięć minut do godziny ćwicząc jogę i medytując i to samo robiłem popołudniami. Te momentu stały się świętą częścią mojego dnia i wiedziałem, że pomagały mi się uspokoić w środku całego tego chaosu. Nauczyły mnie stawić sobie czoła, żebym mógł zacząć niszczyć jeden po drugim moje lęki, które powodowały ucieczkę od własnej prawdy. Niestety po jakimś czasie w domu wróciłem do swojej starej rutyny. Jeśli normalnie dawałem sobie trzydzieści minut do godziny na medytację, powoli zmieniało się to na dwadzieścia, potem dziesięć, aż w ogóle przestałem medytować. Czy powodem mogło być to, że te momenty prowadziły mnie coraz bliżej mojej prawdy, prawdy, z którą wcześniej czy później musiałem się zmierzyć? Może.
Ale jeśli coś jest oczywiste to fakt, że wciąż nie nadszedł jeszcze mój czas. TRZY MAŁE DZIEWCZYNKI MOJE DRUGIEJ SPOTKANIE z magicznymi technikami Indii przyszło pod koniec 2000 roku. Pracowałem nieustannie przez dwa lata: od mojej podróży do Indii miałem Nagrody Grammy, wydanie albumu Ricky Martin (po angielsku), sukces po „Livin La Vida Loca”, nagrywanie Sound Loaded i całą tą pracę promującą drugi album po angielsku. Teraz byłem w środku swojego czasu wolnego, niepewny co chcę robić dalej. Ponownie nie miałem zbyt wiele czasu na myślenie, bo życie już wskazało mi kolejny krok. Pewnego dnia spędzanego w domu – jednego z tych, kiedy czułem się szczególnie smutny i obojętny – odebrałem telefon od kolegi żyjącego w Indiach. „Ricky, chcę żebyś zobaczył co robię w Kalkucie.” – powiedział mi – „Założyłem sierociniec dla dziewcząt.” Przez tamte dni nie miałem nastroju na nic. Chciałem tylko zostać w piżamie w zamkniętym domu, oglądać filmy, słuchać muzyki i spać. Dzisiaj zdaję sobie sprawę jak naprawdę źle ze mną było. Widzę zdjęcia z tamtego czasu i prawie siebie nie rozpoznaję. Moje oczy są szkliste – wyglądają na kompletnie puste – a mój uśmiech jest całkowicie udawany. Pomimo to, perspektywa wyjazdu do Indii dała mi energię. Nie wiem – może przez głęboki spokój, jaki tak wcześniej odczułem albo zaczynałem się ze sobą łączyć, ale coś wewnątrz mnie mówiło „Musisz to zrobić”. Jakbym podświadomie wiedział, co na mnie tam czekało. „Cudownie!” – odpowiedziałem mu z wznowionym entuzjazmem – „Przyjeżdżam!” W kilka dni potem wsiadłem do samolotu do Kalkuty. Przybyłem do Indii, jednak tym razem nie byłem kompletnie gotowy na znalezienie tego, co odkryłem. Sierociniec był oszałamiającym miejscem, pięknie pomalowanym i udekorowanym z wieloma pokojami do zabawy i nauki. Była tam szkoła muzyczna, podstawówka i gimnazjum oraz oferowali lekcje gotowania dla tych, które nie chciały się uczyć… Ta placówka była jak ze snu. Kiedy skończyłem oglądanie, powiedziałem do mojego przyjaciela: „To co tu masz t Disney World dla dziewcząt!” Mój przyjaciel ufundował fantastyczną instytucję, która oferowała opiekę i edukację dla dziewcząt z Kalkuty, nie otrzymujących znikąd pomocy. Praca, którą tu wykonał jest niesamowita i inspirująca. Oddał się ratowaniu dziewcząt z najbardziej niebezpiecznych ulic miasta i proponuje im miejsce do życia jako alternatywę ich własnego. Nie obchodziło go, że dopiero co przybyłem i mogłem być zmęczony albo wyczerpany podróżą i zakłóceniem rytmu dnia. Od razu zapytał czy chcę mu pomóc i iść ratować dziewczyny z ulic. Oczywiście się zgodziłem, chociaż nie miałem pojęcia jak mamy zamiar to robić. Wyruszyliśmy na przeszukiwanie ulic. Poszliśmy do każdego najbiedniejszego zakątka Kalkuty i chodziliśmy długimi, brudnymi ulicami przeciskając się przez tłumy, szukając porzuconych dziewcząt albo i gorzej. Oglądanie miejsc, w których żyli było szokujące. W slumsach Kalkuty cztery patyki i kawałek plastiku to dom, a i tak miałeś szczęście mając kawałek plastiku, żeby zakryć się przed deszczem. Wielu ludzi nie ma. Zapytałem przyjaciela: „Dlaczego ratujesz tylko dziewczyny? Dlaczego w centrum są tylko dziewczyny, a nie też chłopcy? Chłopcy nie potrzebują też pomocy?” „Lepiej lub gorzej, ale chłopcy Kalkuty przetrwają” – wyjaśnił mi – „Żebrzą albo pracują, albo po prostu znajdują jakiś sposób żeby przetrwać w taki lub inny sposób. Dziewczyny też są silne i pełne pomysłów, ale często zmuszane są do prostytucji i tego próbuję unikać.” „Ale jak to możliwe?’ – zapytałem go – „Mówimy o dziewczynkach, które nie są starsze niż cztery czy sześć lat… Jak to możliwe?”
„Niestety, ale tak jest.” – odpowiedział – „To okropne, ale prawda jest taka, że dzieje się to cały czas. Są mężczyźni, którzy zapłacą żeby zgwałcić czteroletnią dziewczynkę.” Nie musiał mówić ani słowa więcej. Przeczesaliśmy te tereny aż znaleźliśmy grupę żebraczek, dokładnie w takim typie dziewcząt, jakie mogły wpaść w niebezpieczeństwo dziecięcej prostytucji. Były tam trzy dziewczynki i ich matka. Żyły pod plastikowym workiem, z jednej strony przybitym gwoździami do betonowej ściany, a z drugiej przywiązanym do drzewa. Padało i tam, pod tym zaimprowizowanym dachem była matka i jej trzy córki, z których jedna była bardzo chora. Nie było czasu do stracenia. Z pomocą chłopaka tłumaczącego wszystko na bengalski, wyjaśniliśmy matce całą sytuację: dlaczego myślimy, że jej córki są narażone na ryzyko, co może się stać i alternatywę jaką mogliśmy zaoferować dzięki fundacji. Zrozumiała i zgodziła się, więc zabraliśmy ją i trzy córki ze sobą – razem z tą chorą – i szybko popędziliśmy z powrotem do mojego hotelu. Jednak kiedy dotarliśmy, ludzie patrzyli na nas ze zniesmaczeniem wymalowanym na twarzy. Oczywiście, był to elegancki hotel i co najmniej trójka mieszkańców Zachodu wchodząca w tą wytworną atmosferę z grupą żebraków im przeszkadzała. Ale ja tak się o nich martwiłem, że nie przejmowałem się gapieniem, kiedy wchodziłem z dwoma dziewczynkami w ramionach i idącą za mną matką, niosącą chorą dziewczynkę. Dziewczynka, która pracowała jako wolontariuszka w sierocińcu, a potem stała się moją bardzo bliską przyjaciółką, powiedziała do nich: „To są moi goście” i to musiało wystarczyć. Najwyraźniej hotelowej obsłudze wcale nie podobało się to, że wchodziłem z nimi do swojego pokoju, ale myślę, że przez mieszankę ich gościnności i szacunku jedynym wyjściem było pozwolenie mi zrobienia tego, o co prosiłem. W momencie przybycia do pokoju zadzwoniliśmy po lekarza hotelowego, który zaraz się pojawił. Jednak, kiedy wszedł do pokoju i zobaczył kim byli pacjenci, powiedział: „Drogi Panie! Co to jest?” „Cóż” – powiedziałem – „To są trzy dziewczynki i ich matka, a jedna z nich potrzebuje twojej pomocy – jest bardzo chora.” Wszystkie trzy dziewczynki były pogryzione przez szczury. Dwie starsze były całe brudne i bardzo chude, ale były w stosunkowo dobrym stanie. Natomiast ta najmniejsza, która miała około cztery czy pięć lat, wyglądała jakby stała na krawędzi śmierci. Jej oczy się przekręciły i była wiotka jak szmaciana laleczka. Spojrzałem na doktora. „Musimy dać coś tej małej.” – powiedziałem do niego – „Nie wiem na co jest chora, ale proszę, zrób coś.” Doktor nawet nie zbliżył się do dziewczynki. „Okej” – powiedział i wskazał na najbliższą serwetkę – „Weź tą szmatę i ją wyczyść.” „Ale, proszę pana!” – zawołałem – „Jeśli chodziłoby tylko o umycie, sam dawno bym to zrobił! Potrzebuję, żeby pan ją zbadał i powiedział mi na co jest chora. Musi pan sprawdzić jej oczy, jej uszy, jej temperaturę… cokolwiek musi pan zrobić, żeby powiedzieć mi czy jest chora, czy to infekcja – po prostu niech pan powie mi co to jest!” Jednak wciąż nawet jej nie dotknął. „Ja po prostu nie wiem….” – zaczął. „Proszę spojrzeć!” – powiedziałem, tym razem bardziej stanowczo – „Mam ze sobą antybiotyki, które przywiozłem ze Stanów Zjednoczonych. Mogę je jej podać, ale nie jestem doktorem i musi mi pan powiedzieć czego ona potrzebuje!” „Nie wiem…” – mówił ciągle facet, który nazywał siebie doktorem.
Nie mogłem już tego wytrzymać i powiedziałem: „Wiesz pan co? Nie potrzebujemy tu pana. Proszę wyjść!” Bezwstydnie odwrócił się i wyszedł. Po prostu złapał swoje rzeczy i pospieszył do drzwi, dziękując mi przy wyjściu. Nie mogłem w to uwierzyć. Zawsze wierzyłem, że obowiązkiem doktora jest ratowanie żyć, każdego życia, ale ten „doktor” najwyraźniej był doktorem tylko dla tych, dla których mu się opłacało. W odniesieniu do tego systemu w Indiach, te dziewczynki i ich matka mają plakietkę „nietykalnych” (najniższa kasta) i nawet w sytuacji życia lub śmierci, doktor nie zamierzał ich dotknąć. Hierarchia kast jest pojęciem głęboko zakorzenionym w kulturze indyjskiej i ma swój powód, chociaż ja nie potrafię tego zrozumieć. Tak jest. W żaden sposób tego nie osądzam. Po prostu przez moje wychowanie i wiele rzeczy, jakie widziałem w świecie, nie jestem w stanie pojąć niektórych rzeczy. Daliśmy radę przez noc, a wczesnym rankiem następnego dnia przybył doktor z sierocińca i on, oczywiście, nie miał problemu z przebadaniem jej. Zajrzał w jej oczy, zmierzył puls i po dokładnym zbadaniu powiedział: „Ta dziewczynka ma tylko wirus żołądka.” „Jak to możliwe?” zapytałem zaskoczony. Większość z nas się rozchorowuje, kiedy zjemy kawałem źle upieczonego kurczaka albo niedomyte owoce morza, ale te dziewczynki… te dziewczynki urodziły się na ulicy i zjadały wszystko, co weszło im w drogę. Ich brzuszki muszą być zrobione ze stali! Bóg jeden wie co ta mała musiała zjeść, żeby aż tak się rozchorować! „No mówię ci” – odparł – „Musi tylko wziąć lekarstwo i w kilka godzin będzie w porządku.” Więc wzięła lekarstwo i w ciągu dwóch godzin ta mała dziewczynka biegała z jednego końca pokoju na drugi, wspinając się na mnie dookoła. Złapała pilot od telewizora i ciągle pytała o wszystko. Tej nocy spały w pokoju hotelowym mojego przyjaciela. Następnego dnia wzięliśmy trzy dziewczynki i ich matkę do sierocińca, który nie leżał na terenie Kalkuty, ale godzinę jazdy za miastem. To było piękne, ponieważ kiedy dotarliśmy na miejsce, wszystkie dziewczęta wyszły nam na powitanie. Wyglądały tak ślicznie, ubrane w swoje mundurki z girlandami kwiatów na szyjach. Założyły także girlandy na szyje nowoprzybyłych. Do dnia dzisiejszego te trzy dziewczynki żyją w centrum, gdzie są bardzo szczęśliwe. Później dołączyła do nich starsza siostra, która uciekła dokładnie w momencie, kiedy zabieraliśmy tamte. Bała się, bo nie znała naszych intencji, ale kiedy odwiedziła z matką siostry i zobaczyła jak dobrze się mają, postanowiła również do nich dołączyć. Pomimo to matka wróciła na ulice. Po usłyszeniu tej historii hiszpańska kobieta podarowała jej mieszkanie, by nie musiała żyć na ulicy, ale po tygodniu zdecydowała się wrócić do swojego kącika, gdzie mogła żebrać. „Jestem szczęśliwa. Tutaj.” – powiedziała. „To wszystko znam. Zostawcie mnie tutaj. Nie potrzebuję niczego więcej.” I chociaż żyje na ulicy, jest bez wątpienia niesamowitą matką. Odwiedza swoje córki w weekendy i umacnia z nimi relacje. Chociaż żyją oddzielnie, zdaje się być szczęśliwa widząc, że jej córki żyją w lepszych warunkach niż te, które mogła im zapewnić. Dzisiaj jestem sponsorem trzech młodszych dziewczynek, więc mogłem się przyczynić do polepszenia ich życia. Są szczęśliwe, ale nie widzą, że dały mi więcej niż kiedykolwiek ja będę mógł dać im. Dały mi siłę, dały mi nadzieję i sprawiły, że widzę, co jest naprawdę piękne w życiu, bo nauczyły mnie, że jedyną rzeczą potrzebną każdemu do życia jest oddychanie. Wszystko w życiu przychodzi w odpowiednim momencie. Te dziewczynki pojawiły się w moim życiu, kiedy najbardziej ich potrzebowałem, żeby sprowadziły mnie na ziemię i dotknęły prostotą. Popchnęły mnie do przewartościowania priorytetów i pokazały, że piękno życia zazwyczaj istnieje w najprostszych rzeczach. Pojawiły się w takim momencie mojego życia, kiedy chciałem zadowolić moją wytwórnię muzyczną, członków mojego zespołu, moją rodzinę, moich przyjaciół… ale nie zdawałem sobie sprawy, że przez próby zadowalania wszystkich zdradzałem siebie, bo nie
myślałem o sobie i o tym, czego potrzebuję do szczęścia. Wierzyłem, że moje szczęście polegało na zadowalaniu innych i to zrujnowało mnie na długo. Z dziewczynkami nauczyłem się, że prawdziwe szczęście pojawia się, kiedy ktoś jest w stanie odłączyć się od wszystkich rodzajów komplikacji. Mówiły do mnie: „Chodź i usiądź na podłodze. Będziemy się bawić.” Miały tylko trzy kamyki i tym się bawiliśmy. Więc jak to jest, że potrzebujemy tych wszystkich rzeczy – komputerów, gier wideo, telewizorów, systemów dźwiękowych, samochodów – by się dobrze bawić? Te dziewczynki mnie nauczyły, że jeśli moje ubrania są wyprasowane to w porządku, a jeśli nie, to również w porządku. Większość z rzeczy często uważanych za „ważne”, tak naprawdę w ogóle nie są ważne w całym schemacie. Życie jest tak proste albo tak skomplikowane jak my je ułożymy. Po poznaniu dziewczynek i odkryciu prostoty, w której żyły i niewinności, jaką nosiły w swoich duszach, poczułem dogłębne pragnienie połączenia się z Kikim, chłopcem, którego porzuciłem wsiadając do samolotu w deszczowy dzień w San Juan. Jest coś tak pięknego w niewinności młodości i to, że jest tak wiele dzieci, które są pozbawione prawa do bycia po prostu dzieckiem łamie mi serce. ZNAJDOWANIE RÓWNOWAGI KIEDY PATRZĘ wstecz, zdaję sobie sprawę, że te podróże do Indii dogłębnie się we mnie odbiły. Ktoś może uważać moje dwa niesamowite przeżycia w tym kraju za jeden wielki zbieg okoliczności, ale w głębi serca czuję, że to nie to. Wiem, że świat zesłał mi te lekcje, bo tak miało być i dlatego, że jest coś w tym kraju z wszystkimi jego kolorami, ludźmi i energią, co wibruje na takiej samej częstotliwości jak moja dusza. Wszystko, o co proszę kosmos przychodzi w momencie, który jest do tego przeznaczony. Zrozumienie tego zajęło mi chwilę, ale kiedy teraz to wiem i mam zintegrowane ze swoją filozofią, wiodę o wiele bardziej spokojne życie. Zamiast martwić się co może się stać i co nie, zostaję skupiony na teraźniejszości i rzeczach potrzebnych do osiągnięcia szczęścia, bo czegokolwiek mi brakuje, zostanie mi zesłana w końcu odpowiednia droga. To dzięki ciszy, którą znalazłem dzięki naukom Swamiego, mogłem zobaczyć się w lustrze i dostrzec, kto naprawdę tam stoi. W zaciszu i spokoju świątyni, codziennych rytuałach oczyszczania, gotowaniu i medytacji znalazłem tą bańkę osłonną z ciszy, której potrzebowałem do odnowienia więzi z chłopcem, którym kiedyś byłem. Mogłem otworzyć się na wszechświat i usłyszeć co do mnie mówi, a znalazłem świat pełen piękna i przezroczystości. Od tego momentu znajdowałem równowagę, której tak bardzo pragnąłem i zrozumiałem, że w życiu najbardziej chcę dawać od siebie – i dawać w ten konkretny sposób – bo ostatecznie jest to najlepsza droga otrzymywania. W Indiach znalazłem to, co uznaję za trzy klucze życia: spokój, prostotę i duchowość. Byłem w stanie pojąć ogromne błogosławieństwo, jakim jest moje życie i odkryłem, że prawdziwe bogactwo nie istnieje na zewnątrz, ale żyje we mnie. Od tego momentu wdzięczność stała się olbrzymią częścią mojego życia, a zamiast ukrywać te wszystkie rzeczy powodujące ból i dyskomfort, zacząłem patrzeć na nie z podniesioną głową, bez strachu. SZEŚĆ – ROLA MOJEGO ŻYCIA SZEŚĆ ROLA MOJEGO ŻYCIA JESTEM PEWIEN, ŻE NIE JESTEM SAM, ALE SPĘDZIŁEM WIELE CZASU szukając celu w życiu. Oczywiście, chcę mieć pracę, która mnie pasjonuje, kochającą rodzinę, wspierających przyjaciół… ale głęboko, pod wszystkimi tymi rzeczami żyje moje pragnienie przysłużenia się światu w głęboki i długotrwały sposób. Ostatecznie moja obecność na tym świecie będzie trwała
krótko (mówiąc relatywnie) i chęć pozostawienia śladu jest bardzo naturalną sprawą. Przez długi czas myślałem, że przyczyniam się światu i pokazuję wdzięczność za wszystkie otrzymane cuda i przysługi przez muzykę. Kiedy stawałem na scenie, by śpiewać przed tysiącami ludzi, czułem bardzo ludzką i potężną wibrację. Muzyka pozwala mi łączyć się z widownią na bardzo dogłębnym poziomie i myślałem, że przez nią ukazuję swoją prawdziwą istotę, moje prawdziwe ja. Odczuwanie tego co ja wtedy to unikalny przywilej i ten sentyment zawsze pozwalał mi myśleć, że to jest moja misja: dostarczanie radości, rytmu i ruchu innym. Jednak po ostatniej podróży do Indii zaczynałem zdawać sobie sprawę, że samo występowanie na scenie nie wystarcza. Chociaż występowanie na scenie dawało mi niezmierną satysfakcję, ta satysfakcja służy tylko mnie. Trzy dziewczynki i przeżycia w ich kraju sprawiły, że uświadomiłem sobie co tracę. SZUKAJĄC PRZYCZYNY BYŁ TO moment w moim życiu, kiedy poddawałem wszystko pod wątpliwość. Uczucie pomagania tym dziewczynkom było tak silne, że nie wiedziałem czy naprawdę była moją misją czy tylko narzędziem, które pomogło mi znaleźć ścieżkę do filantropii i pomocy najbardziej bezbronnym wśród nas. Wróciłem z Indii głęboko rozmyślając nad słowami mojego przyjaciela i tym, jak łatwo te trzy dziewczynki mogły paść ofiarami handlu ludźmi. Kiedy wróciłem do dom, spałem przez trzy dni, bo czułem się tak wypompowany po wszystkim, co zobaczyłem. Przeżycie z dziewczynkami wstrząsnęło mną tak dogłębnie i nie wciąż nie wiedziałem jak mogłem wpasować tą nową świadomość w resztę swojego życia. Wiedziałem, że nie chcę dalej żyć jak wcześniej i że muszę coś zrobić. Tylko nie wiedziałem co. Kiedy wreszcie wyszedłem z łóżka po odpoczynku, który wydawał się wiecznością, zacząłem przeprowadzać małe dochodzenie. Zacząłem czytać w sieci wszystko, co tylko mogłem o handlu ludźmi. Zrozumiałem, że to nie był tylko problem Indii, ale jest to epidemia, która obejmuje cały świat. Uświadomiłem sobie, że to niekoniecznie jest kwestia bogactwa czy biedy, ale właściwie jest to problem wartości, praw ludzkich – co wszystko czyni bardziej tragicznym. Ten typ przestępczości będzie istniał tak długo, jak długo ludzie będą wierzyć, że mali chłopcy lub dziewczynki powinni być eksploatowani ze względu na swój wiek i bezbronność. Czytanie obudziło we mnie wściekłość, złość i frustrację. Dowiedziałem się, że każdego roku ponad milion dzieci staje się ofiarami handlu. Wiecie co to znaczy? Ponad milion dzieci każdego roku? To znaczy, że każdego dnia prawie trzy tysiące dzieci jest uprowadzanych, sprzedawanych, maltretowanych i Bóg wie co jeszcze. A w większości są to dziewczynki. Są mężczyźni, którzy płacą piętnaście tysięcy dolarów za dziewictwo ośmiolatki. Fakt, że są mężczyźni myślący w ten sposób jest niezrozumiały i uważam, że każdy kto pozwala się temu dziać, zasługuje na więzienie. Po całych poszukiwaniach, uświadomieniu sobie, że sprawa jest na ostrzu noża i zobaczeniu co można zrobić, pojechałem do Washingtonu i spotkałem osoby, które do dziś są moimi mentorami w walce z handlem ludźmi. Nauczyli mnie tego, co potrzebowałem wiedzieć by walka w namacalny sposób posuwała się naprzód i kierowali mną, bym pomagał w możliwie najbardziej efektowny sposób. I w taki oto sposób zacząłem pracę w tym kierunku. Myślę, że było troszeczkę samolubności w mojej chęci pomocy, bo w znacznej części zrobiłem to by ulżyć sobie w bólu, który czułem będąc świadkiem takiej tragedii. Potrzebowałem formy katharsis, sposobu by pozbyć się całego udręczenia, wściekłości i frustracji, które czułem widząc co mogło się stać moim trzem dziewczynkom i milionom innych dzieci cierpiących każdego dnia w rękach dręczących ich dorosłych. To jest sytuacja wywołująca furię, bo w pewien sposób czujesz jakbyś płynął pod prąd. Jest tyle pracy do wykonania, że cokolwiek zrobiłem nie jest niczym więcej jak kroplą w oceanie. Możesz uratować jedno dziecko, ale każdego dnia jest tysiące więcej, które są zmuszane do prostytucji lub bycia niewolnikami seksualnymi – taka jest rzeczywistość nowoczesnego niewolnictwa, a najsmutniejsze jest to, że dzieje się w miastach dookoła świata.
Więc, co można zrobić? Kiedy zainteresowałem się tą sprawą wiedziałem, że nie będzie łatwo. To nie tak, że ignorowano całą sprawę, bo dużo się o tym dyskutowało i pisało przez wiele lat. Mimo to, świadomość o tym co się naprawdę dzieje jest niewystarczająca. Zbrodnia rozgrywa się na różnych poziomach: termin „handel ludźmi” zawiera wiele elementów jak wykorzystywanie pracowników, prostytucja, praca pod przymusem, wykorzystywanie seksualne nieletnich, niewola i handel organami ludzkimi. Prostytucja zawiera dziecięcą prostytucję i dziecięcą pornografię. To piramida z różnymi poziomami. Im więcej szukałem, tym więcej znajdowałem. Wyedukowałem się o każdym najmniejszym szczególe z czego powstał projekt People for Children z fundacji Ricky Martin. Dzięki temu bronimy wykorzystywane dzieci lub będące zagrożone wykorzystywaniem. Ten projekt, działający przez wiele lat, narodził się z wściekłości jaką czułem, kiedy zobaczyłem te wszystkie rzeczy i wszystkich spotkanych ludzi. To jest mój sposób na wsparcie działania chociaż wiem, że nasza praca nigdy nie będzie wystarczająca. Chciałbym być w stanie zrobić o wiele więcej. NARODZINY MOJEJ FUNDACJI PEOPLE FOR CHILDREN było odgałęzieniem fundacji, która już istniała, Fundacji Ricky’ego Martina. Fundacja powstała by pomagać niepełnosprawnym dzieciom na Puerto Rico, projekt podjęty przy pomocy organizacji Easter Sales/SER, dzięki której wybudowano centrum rehabilitacji dziecięcej. Organizacja Easter Sales/SER miała już swoje centrum rehabilitacyjne w San Juan, w stolicy. Ale są dzieci żyjące w innych częściach wyspy i nie mogłyby tam dotrzeć przez dzielący je dystans. Zbudowaliśmy więc centrum w Aibonito, w centralnej części wyspy, gdzie ludzie z dalszych miejscowości z łatwością mogą się dostać. Odkąd drzwi zostały otwarte, dzieci mogły otrzymać opiekę, która nie była dla nich wcześniej dostępna. Później, kiedy fundacja powstała i działała, postanowiliśmy poszerzyć jej zakres działania, by dać muzykę dzieciom z Puerto Rico. I jak wiele rzeczy w moim życiu, ten projekt nie był wynikiem zbiegu okoliczności. Albo był? Moja bratanica, która w tamtym czasie chodziła do szkoły muzycznej, gra na flecie i pokazywała mi flet, który właśnie kupił jej tata. Ale kiedy rozmawialiśmy wspomniała o czymś, co mnie zaskoczyło: czasami musiała pożyczać flet innym dzieciakom w klasie, bo nie mieli swoich. CO?! Wyspa jak Puerto Rico z pięknymi tradycjami muzycznymi, a dzieci nie miały nawet instrumentów! Więc przyjrzałem się sprawie bliżej, nauczyłem się więcej o edukacji muzycznej w systemie szkolnictwa na mojej wyspie i uświadomiłem sobie, że on po prostu praktycznie nie istniał. Kilka razy dzwoniłem do Departamentu Edukacji Puerto Rico i odkryłem, że nie było jednego biurka skupiającego się na muzyce, a jeśli było, po prostu nie odpowiadało na telefony. Nie wiem czy sprawy się zmieniły od tamtego czasu, ale mam taką nadzieję. Szperając dalej odkryłem, że niektóre szkoły miały wydziały muzyczne z klasami i kilkoma instrumentami, ale zazwyczaj instrumenty były zużyte albo w opłakanym stanie, a w dodatku ograniczone. Jak w wielu częściach świata, nigdy nie ma wystarczających środków na edukację, a jeszcze mniej na muzykę. Najpierw nawiązaliśmy współpracę z Yamahą i FedEx, żeby uzbierać milion dolarów na instrumenty muzyczne dla szkół Puerto Rico. Niestety nie mogłem uczestniczyć w dostawie instrumentów, ale moi bracia i przyjaciel Mireille Bravo, którzy prowadzili cały program, zorganizowali to tak, że wszystkie pudełka z instrumentami zostały ustawione na środku boiska do koszykówki. To był wielki sukces, bo uczniowie pokazali się i krzyknęli „Wow!”, kiedy zobaczyli wszystkie pudła. Nawet uczniowie, którzy nie uczestniczyli w zajęciach muzycznych zapisali się, żeby pograć na nowych instrumentach. Nauczyciele nie mogli uwierzyć, kiedy zobaczyli wszystko, co przybyło, a ja, na poziomie osobistym, byłem szczęśliwy, że zrobiliśmy coś dla przyszłych muzyków mojej wyspy. To były pierwsze projekty Fundacji Ricky Martin, która od rozpoczęcia była ważną częścią mojego życia codziennego. Dzisiaj fundacja skupia się na wielu polach – nie możemy zrobić wszystkiego, ale robimy, co możemy. Tak lokalnie jak i dookoła świata. Jednym z projektów, które rozwijamy na
Puerto Rico jest holistyczne centrum młodzieżowe w Loizie, mieście na północnym wybrzeży wyspy, gdzie jest wiele problemów związanych z gangami. Ideą była budowa miejsca, gdzie możemy trzymać dzieci zajęte i z dala od ulic. Centrum będzie oferowało zajęcia w klasach, ale również będzie miejsce, gdzie będziemy uczyć medytacji, jogi, sztuki i wszystkich rodzajów aktywności, dających im ciągłe zajęcie. Myślę, ze jednym z najważniejszych problemów młodzieży w społeczeństwie jest bezczynność. Kiedy mają za dużo wolnego czasu w dłoniach, mają więcej okazji na wpadnięcie w kłopoty, więc naszym celem jest stworzenie miejsca, gdzie zawsze będą zajęci, miejsca będącego parkiem rozrywki dla dzieci w każdym wieku, od zera do osiemnastu lat. Chcemy również zaoferować pomoc dziewczynom w ciąży, żeby mogły urodzić swoje dzieci w zdrowym otoczeniu. Pomysł polega na zaczęciu leczenia tych ran, które zostały otwarte w społeczeństwie i pomoc zabijającym się nawzajem członkom gangu w zdaniu sobie sprawy, że ich tak zwani wrogowie są tylko dziećmi, tak jak oni. W lipcu 2009 roku niemiecka Fundacja RTL wybrała nasz projekt budowy centrum Loiza jako ich międzynarodowy projekt (razem z czterema innymi projektami europejskimi) i będzie wspierać nas funduszami zebranymi przez ich znany Telethon. Jest to długoterminowy projekt, którego wdrożenie zajmie wiele czasu, ale robimy to z wielką miłością. Od momentu utworzenia fundacji było tak, jakbym wysłał wszechświatu wiadomość, że chcę coś zdziałać i nagle tak wiele sposobów pomocy zaczęło się przede mną pojawiać. Wszystko co musisz powiedzieć to „Chcę coś zrobić” i bum!, możliwości zaczynają wyskakiwać. To jest tak naprawdę kwestia wybrania spraw, które są dla ciebie najważniejsze i w jakiś sposób poruszają twoje serce, bo jest wiele do zrobienia. Ja zacząłem od muzyki i centrum rehabilitacji dla niepełnosprawnych dzieci. Te pokrywają dziedziny zdrowia i edukacji, które uważam za bardzo ważne. Sprawiedliwość społeczna nadeszła potem. Dowiedziałem się, że oddawanie jest cudowne. Właściwie to było najcudowniejsze uczucie z wszystkich, które wywoływały moje wcześniejsze działania. I wiem, że mogliśmy już wtedy zrobić więcej, ale z małymi krokami zaczynałem widzieć pozytywne rezultaty, które wypełniały mnie radością. To było uzdrawiające dla świata i dla mnie. Chociaż poświęciłem tyle wolnego czasu fundacji ile tylko możliwe i osiągnęliśmy dosyć wiele, wciąż czuję, że to nie wystarczy i zawsze szukamy sposobu na zrobienie więcej. Czasami zdarzają się różne rzeczy. W moim przypadku był to telefon od kolegi z Indii, który poprowadził mnie do odkrycia przerażającej prawdy o handlu ludźmi. Nie ważne jaka sprawa cię pociąga albo inspiruje do dalszej edukacji, wiedza, że prawie niemożliwe jest wytępienie takich problemów jak ten zainspiruje nas do zrobienia tak wiele jak możemy, a wtedy jeszcze trochę. OKROPIEŃSTWO HANDLU LUDŹMI KIEDY ZACZĘLIŚMY PRACOWAĆ nad problemem handlu ludźmi, jedną z przeszkód była kolosalna i brutalna – ciężko jest zwrócić uwagę ludzi. To jak patrzenie bezpośrednio na pole bitwy. Jest to tak bolesne, że ludzie są skłonni odwracać wzrok gdziekolwiek indziej. Tak stało się ze mną, kiedy pierwszy raz to zobaczyłem. Powiedziałem: „Co? Są ludzie, którzy kupują i sprzedają seks z czteroletnim dzieckiem? To nie może być możliwe.” Ale jest. I tylko dlatego, że jest to tak przerażający temat, nie możemy go odrzucać. Zamiast tego jest to wielki powód dla którego powinniśmy zmierzać się z tym z podniesioną głową, z oczami szeroko otwartymi, z celem zwrócenia na to największej możliwej uwagi. Jak wielu ludzi, czasami po odkryciu okrucieństw dziejących się na świecie, czuję jakbym biegł w przeciwnym kierunku. Nie chcę wiedzieć co się dzieje, bo nie jestem na to naprawdę gotowy. Jak każdy mam swoje problemy i ciężko myśleć co mógłbym zrobić, by pomóc. Ale odkryłem, że im więcej szukam, tym więcej wiem i wtedy czuję się bardziej gotowy na stawienie czoła rzeczywistej sytuacji i wkład w znajdowanie rozwiązania problemu. Nauczyłem się, że jeśli szukam wsparcia innych, najlepszym sposobem jest ukazanie im całego obrazu: zazwyczaj zaczynam od podstawowych faktów, stopniowo dodając szczegóły, wyjaśniając,
aż mogą wreszcie pojąc cały obraz i do końca go zrozumieć. Chociaż z jednej strony opisuję i wyjaśniam problem dosyć obrazowo, muszę być ostrożny, bo nie chcę odstraszyć potencjalnych popleczników. Przeciwnie: chciałbym żeby każdy naprawdę zainteresował się tematem. Nie mam zamiaru malować różowych obrazków sytuacji tylko po to, żeby przykuł uwagę ludzi, ale zaprezentuję go w możliwie najlepszy sposób, żeby go zrozumieli i nie uciekli w przerażeniu. Wiem, że nie mogę ścigać polityków i mieszkańców świata oraz zmuszać ich do słuchania mnie, więc ważna jest dla mnie wiedza jak mogę do nich dotrzeć, żeby naprawdę słuchali oraz przekonać ich, że jeśli połączymy siły, możemy dokonać prawdziwych zmian. Chcę żeby świat zrozumiał, że wyzyskiwanie istnieje, że są mężczyźni i kobiety sprzedające usługi seksualne, usługi dzieci, ale też, że są ludzie, którzy płacą za takie usługi. W Kambodży spotkałem czternastoletnią dziewczynkę, która została sprzedana i zgwałcona. Była piękną dziewczynką. Porywacz powiedział jej: „Jeśli pójdziesz z nami, zrobimy z ciebie modelkę, a zarobione pieniądze wyślemy twojej babci, żeby mogła otrzymać leczenie niezbędne w jej stanie.” W takim wypadku nie trzeba mówić, że dziewczynka nie wahała się przed przyjęciem propozycji. Oferowali jej okazję życia i, co najważniejsze, rozwiązanie na chorobę jej babci. Jak mogła powiedzieć „nie”? Ale rzeczywistość, oczywiście, była inna. Porwali ją i zamknęli w burdelu, gdzie obrzydliwy mężczyzna ją zgwałcił, zaszła w ciążę i zaraziła się HIV. Jeśli nie zostałaby znaleziona i umieszczona w sierocińcu, gdzie ona i jej dziecko otrzymały opiekę, co by się z nią stało? Najgorsze jest to, że nie jest jedyną. Są miliony dzieci z podobnymi historiami. Spotkałem dziewczynkę, która została sprzedana handlarzom przez własnego ojca, żeby mógł wykarmić resztę dzieci. Miała już AIDS i była matką trzymiesięcznego niemowlęcia. Kiedy ją spotkałem jeszcze nie widziała czy dziecko również jest zainfekowane, czy nie, bo wtedy trzeba było czekać kilka miesięcy, żeby się tego dowiedzieć. Słyszałem setki podobnych opowieści. Rząd stara się walczyć, ale to tak jak próbować powstrzymywać fale oceanu przed uderzeniem. Popyt jest po prostu zbyt ogromny. Na świecie jest zbyt wielu mężczyzn cieszących się z seksualnego zniewalania dzieci. Raz pojechałem do Phnom Penh, stolicy Kambodży, na misję ustalania faktów dla mojej fundacji. Jest tam promenada, gdzie chodzą turyści i gdzie możesz znaleźć dziesiątki zboczeńców uwodzących dzieci. Wiele barów ma drugie piętro z łóżkami. Tam widziałem mężczyzn płacących za przespanie się z ośmioletnimi dziewczynkami czy sześcioletnimi chłopcami i żołądek mi się wywrócił. Widzę, że to dalej się dzieje i mówię sobie: „Co ja mogę zrobić? Pracuję dla tej sprawy jak szalony, a jest tak, jakbym nie robił nic.” To bezgranicznie doprowadza mnie do furii. Wściekłość mnie oślepia, kiedy widzę mężczyznę płacącego trzysta dolarów za seks z ośmiolatką. To coś, czego nie mogę pojąć i tak po prostu zaakceptować. Każdy mężczyzna zdolny do takiej rzeczy jest kryminalistą i powinien zostać zakopany żywcem żeby robaki go pożarły. A dlaczego mnie to tak złości? Nie dlatego, że to przeżyłem, ale to jest po prostu nieludzkie, a ja to zobaczyłem na własne oczy. Widziałem też degradację tych dzieci nagraną aparatem. Widziałem wideo z pięcioletnimi dziewczynkami, przerażenie w ich oczach, kiedy je zapytano: „Robisz pam pam? Czy num num?” Przerażone, odpowiadają: „Num num tak. Nie pam pam” Num num odnosi się do seksu oralnego, a pam pam do całej reszty. Na nagraniu słychać kryminalistę, który pokazuje małe dziewczynki jakby były towarem. Mówi: „Tutaj są te najdroższe… dziewice.” I kiedy otwiera drzwi, widzisz pięć dziewczynek trzymających się za ręce i rozdygotanych. Wtedy pojawia się groteskowy facet, liże ich usta i mówi: „Może ta, trzecia…” Generalnie te dziewczynki pochodzą z biednych rodzin. Któregoś dnia w ich domach pojawia się handlarz i mówi rodzicom, że jeśli oddadzą dziewczynki, tysiąc dolarów będzie im wysyłany co miesiąc. Jak mogą odmówić? Tysiąc dolarów jest odpowiednikiem pięciu lat pracy. Rodzice widzą to jako możliwość kupienia jedzenia i lekarstw i mówią dzieciom, że to czas iść do pracy.
I tak wszystko się zaczyna. Są handlarze opowiadający historie o agencji modelek. A to oczywiście ekscytuje dziewczynki i ich matki. Która mała dziewczynka nie marzyła, że pewnego dnia stanie się modelką? Więc opowiadają historię, że jest europejska agencja modelek, która poszukuje dziewczynek z oczami i włosami dokładnie takimi jakie ma ona i że zostanie pokazana w telewizji z programie o modzie. I matka, i córka skwapliwie przytakuje. Jednak w momencie, kiedy dziewczynki są brane z domów, są wtrącane do burdeli. Za każdym razem, kiedy myślę, że słyszałem już wszystko, że nic okropniejszego od ostatniej historii się nie dowiem, pojawia się kolejna, jeszcze gorsza. Uczestniczę w konferencjach na całym świecie – w Nowym Jorku, Viennie – gdziekolwiek problem handlu ludźmi istnieje – i za każdym razem dowiaduję się o nowych sprawach wywleczonych na światło dzienne. Najstraszniejsze jest zdanie sobie sprawy jak mało wiem o ludzkiej złej woli. Zawsze chciałem wierzyć, że ludzie z natury są dobrzy, ale słysząc takie historie zdaję sobie sprawę, że są na świecie jednostki niesamowicie dobre i hojne, ale są też ludzie odrażająco źli. Te okrucieństwa są tak druzgoczące, że zawsze przychodzi moment, kiedy czuję, że powinienem to rzucić i iść do domu, bo cokolwiek robię, handel ludźmi jest brutalną walką. To masywny i silny potwór. Nie ważne ile w danym miejscu jest praw i regulacji kontrolujących handel ludźmi. Jest zbyt wiele państw, w których prawa są po prostu nieprzestrzegane. W innych krajach prawa są przestarzałe. Na przykład, jest kilka bardzo silnych państw w Ameryce Łacińskiej, gdzie prostytucja jest tolerowana, a konstytucja mówi, że chłopiec staje się dorosły w momencie ukończenia osiemnastu lat, kiedy dziewczyna w wieku dwunastu. Dlatego, kiedy widzisz dwunastolatkę sprzedającą swoje ciało na skraju drogi, cóż, technicznie – i w odniesieniu do praw państwowych – jest uznana za osobę dorosłą i ma pełne prawo do bycia prostytutką. Czy to niemoralne? Chyba każdy powie, że tak. Czy to nielegalne? Nie. I w tym leży tragedia. To naprawdę mnie frustruje. Muszę pytać sam siebie co ja właściwie robię, kiedy rządy poszczególnych państw pozwalają się temu dziać i nie zdają sobie sprawy, że wykorzystują własne dziewczynki, własnych obywateli. Próbuję zlikwidować niewolnictwo w dwudziestym pierwszym wieku? Jednak w głębi siebie wiem, że nie ważne jak ciężkie czy niemożliwe to się zdaje. Muszę dalej walczyć. To jeden z tych testów życia, którym każdy musi stawić czoła. Te najważniejsze rzeczy nigdy nie są łatwe do osiągnięcia, a im ważniejszy jest powód, tym cięższa jest walka. Wspinaczka na szczyt góry nie udaje się w jednym skoku. Jedną z tych rzeczy, które pomogły mi iść naprzód było spotkanie szkockiego aktywisty, kiedy byłem w Kambodży. Powiedziałem mu, że czasami chcę to wszystko rzucić, bo realia tej walki stale przynoszą mi wiele rozczarowania. Nie ważne zdaje się co robię i do kogo przemawiam, bo każdego dnia słyszę o większej ilości młodych prostytutek albo dzieci, które padły ofiarą gwałtu. To tak jakbym robił jeden krok naprzód i dwadzieścia w tył. Uważnie mnie wysłuchał i powiedział coś, czego nigdy nie zapomnę: „Skup się na ludziach, którym pomogłeś. Każde ocalone przez ciebie życie jest niczym mniej czy więcej jak życiem. To jedno więcej życie uwolnione z niewoli. Nie skupiaj się na tym, czego nie jesteś w stanie osiągnąć albo co trzeba jeszcze zrobić. Skupiaj się na tym, co możesz osiągnąć. Uratowałeś z ulicy trzy dziewczynki. Jutro może będziesz miał okazję uratować kolejną. To coś, co można świętować.” Ma rację. Żeby kontynuować tą walkę, jak w każdej bitwie, kluczowe jest skupienie się na dokonanych osiągnięciach i danych rezultatach. Nie poddać się w perspektywie celów, które muszą jeszcze zostać osiągnięte. Każe pojedyncze, ocalone życie jest zwycięstwem w tej niekończącej się bitwie. Kocham pewną historię, która idealnie ilustruje sens słów szkockiego aktywisty. Był sobie mężczyzna, który chodził wzdłuż morskiego wybrzeża i doszedł do miejsca, gdzie tysiące ryb
zostało wyrzucone na piasek, duszące się bez wody. Mężczyzna zaczął wrzucać ryby z powrotem do morza. Inny spacerujący mężczyzna to zobaczył i zapytał: „Co ty robisz? Wiesz, że nie jesteś w stanie uratować ich wszystkich.” „Nie, nie jestem w stanie ich wszystkich uratować” – powiedział pierwszy mężczyzna i kiedy wrzucił jedną z ryb do morza, dodał: „Ale tą mogę ocalić.” Morał tej historii jest oczywisty: każdy krok jest ważny. Każdy wysiłek robi różnicę, nie ważne jak mały. Dla mnie znaczy to tyle, co poświęcanie jeszcze większej ilości czasu jako rzecznik, pomagając zwiększyć uwagę na to, co się dzieje. Osobiście wolałbym być na ulicach, walczyć w rowach i ratować dzieci każdego dnia. Jednak wiem, że bardziej przyczyniam się całemu ruchowi, sprawie i aktywizmowi, kiedy ubieram garnitur z krawatem i przemawiam bezpośrednio do Kongresu Stanów Zjednoczonych o rozgrywających się okropnościach. Dlatego muszę rozmawiać z lobbystami, kongresmenami i wszystkimi wpływowymi ludźmi, mogącymi w jakiś sposób przyczynić się do sprawy, której siebie poświęciłem, bo prawa muszą zostać stworzone i wtedy ściśle przestrzegane. Czasami jest to dla mnie bardzo trudne, bo nie zacząłem zajmować się filantropią żeby chodzić w garniturze i krawacie i rozmawiać z innymi w garniturach i krawatach. Zacząłem zajmować się filantropią, bo mój pierwszy kontakt ze sprawą to zetknięcie się z tymi dziećmi. Przez ten kontakt zrozumiałem pilność sytuacji. Zobaczenie uśmiechu na twarzy dziecka, które przeszło przez tak przerażające wydarzenia w życiu to największy dar. Jednak na tej drodze nauczyłem się, że każdy musi walczyć najlepszymi danymi mu narzędziami. Więc mimo, że z łatwością mógłbym spędzać dnie chodząc po ulicach Kalkuty i szukając dziewczynek do uratowania, fakt bycia osobą medialną daje całkiem nowy wymiar pracy, przez którą mogę pomóc, a nie każdy jest w stanie to zrobić. ROBIENIE SZUMU MÓWIĄC OGÓŁEM, zawsze starałem się prowadzić możliwie najbardziej stonowane życie. Kiedy jestem poza sceną, nie lubię być w centrum uwagi. Tak naprawdę, kiedy zakładałem fundację chciałem robić to anonimowo, bo było to działanie z potrzeby serca i chęci pomocy dzieciom, a nie zabieg mający sprawić, że będę wyglądał dobrze w ludzkich oczach. Wielu ludzi zachęcało mnie do ogłoszenia tego, co robię, ale ostatnią rzeczą jakiej chciałem było to, żeby ludzie pomyśleli, że robię to dla zdobycia uwagi czy propagandy. Najbardziej liczyło się dla mnie pomaganie dzieciom w każdy możliwy sposób, nie dowiadywanie się przez ludzi, że „Ricky Martin robi to” czy „Ricky Martin robi tamto.” Jednak kilku z aktywistów, z którymi pracowałem parę lat temu, uświadomiło mi, że się mylę. „Co masz na myśli mówiąc, że nie chcesz żeby ludzie się dowiedzieli?” – zapytali. „To nonsens! Potrzebujemy twojego głosu. Spędzaliśmy lata, lata na tej pracy, a i tak większość ludzi nas ignoruje. Ale jeśli ktoś taki jak ty, dobrze znana i respektowana gwiazda, zacznie wykrzykiwać światu widomość, nie sądzisz, że to będzie różnica? Ludzie będą na ciebie zwracać uwagę. Może nie będą robić tego, co powiesz, ale będą zwracać uwagę, a to samo w sobie wielki postęp.” Fakt, że jako artysta mogę przyciągać uwagę i stworzyć pewien rodzaj świadomości jest niesamowity. Desmond Child raz mi powiedział: „Ricky, nie wstydź się tej mocy. Użyj jej! Nie każdy ją ma. Każdy przychodzi na świat z misją i dlatego Mahatma Gandhi był i dalej będzie Mahatmą Gandhim, Martin Luther King Jr. Był Martinem Lutherem Kingiem Jr, a Dalai Lama to Dalai Lama. Nie mówię, że musisz być jak oni, ale chłopie, kiedy mówisz, ludzie słuchają.” Ludzie, którzy robią to dla poklasku, nie powinni w ogóle zawracać sobie głowy. Powinni to robić tylko wtedy, kiedy jest to potrzeba z głębi serca. Jednak nie mogę winić osoby, która tego nie robi. Możliwe, że niektórzy z moich kolegów nie dali głosu w tych sprawach, bo nie znaleźli jeszcze żadnej, która naprawdę by ich poruszyła i motywowała. Może nie stanęli jeszcze twarzą w twarz z problemem, który popchnąłby ich do powstania i powiedzenia „Już dosyć!”. Ja pracowałem jak szalony przez trzynaście lat przed tym przebudzeniem. I chociaż kuszące jest myślenie nad tym, co
mogłem już zrobić gdybym zaczął wcześniej, prawda jest taka, że nie byłbym w stanie tego zrobić. Pamiętaj: W życiu wszystko przychodzi w odpowiednim momencie, nie przed i nie po. Poznałem te dziewczynki w momencie, kiedy tego naprawdę potrzebowałem, bo wtedy byłem gotów dać z siebie więcej. Ciężko pracowałem odkąd byłem małym chłopcem w kierunku czegoś, co kochałem – muzyki. I robiłem to, bo tego chciałem, a nie dlatego, że zostałem zmuszony. Moje dzieciństwo było niesamowite i wyjątkowe. Jeśli wybrałem tą sprawę to dlatego, że pojawiła się na mojej drodze i głęboko mnie dotknęła. Poruszyła mnie. I czuję, że jeśli widzę coś, z czym się nie zgadzam i nic nie robię, to w jakiś sposób daję na to przyzwolenie. Tak, jakbym był wspólnikiem. Jeśli my, wszyscy razem na tej ziemi, nie zadbamy o siebie nawzajem, to kto to zrobi? To nasz obowiązek. Każdy z nas ma jakieś obowiązki na ścieżce duchowej. To może być walka przeciw handlowi ludźmi, pomoc starszym, ofiarowanie się ludziom nie otrzymującym znikąd pomocy, walka prawa społeczności LGBT (Lesbijki, Geje, Biseksualiści, Trans płciowi) czy karmienie głodnych – ale każdy z nas ma obowiązek powstać w obronie naszych wierzeń, pomóc osobom mającym mniej szczęścia i zadbać o potrzebujących. Więc zaczęliśmy robić szum. Zacząłem robić więcej i więcej, bo chciałem stworzyć świadomość: Chciałem żeby cały świat posłuchał co mam do powiedzenia i uwierzył, że razem możemy walczyć przeciwko tej epidemii. I wydawało się, że ten szum działał, bo po bardzo krótkim czasie wiele znanych i wiarygodnych organizacji zainteresowało się utworzeniem współpracy z Ricky Martin Foundation. Te współprace były bardzo ważne, bo wiedziałem, że nie mógłbym robić same tego wszystkiego. W świecie organizacji non profit, sojusze są kluczowe. Chociaż miałem bardzo jasny obraz tego, co chcę robić, niekoniecznie znaczy, że wiedziałem jak to robić. Co innego powiedzieć: „Chcę pomagać dziewczynkom”, ale całkowicie czymś innym jest wyjście w teren i pomaganie. Dlatego musiałem znaleźć inne organizacje, które miały doświadczenie w pracy nad problemami, które najbardziej się dla mnie liczyły. Od tego punktu zaczęliśmy pracować z takimi instytucjami jak Inter- American Development Bank, UNICEF, Save The Children, ATEST (Alliance to End Slavery and Trafficking [Sojusz na rzecz zakończenia niewoli i handlu ludźmi]), Uniwersytet Johns Hopkins, Międzynarodowa Organizacja Migracyjna, Uniwersytet Puerto Rico, Florydzka Koalicja Przeciwko Handlowi Ludźmi, a nawet Microsoft. Jeden z programów rozwinięty przy współpracy z Microsoftem był skierowany w jeden, szczególny problem. Niestety jedną z najprostszych dróg na handlowanie dziećmi jest internet. Handlarze logują się na różnych forach, rozmawiają z dziećmi, a te zaprzyjaźniają się, oczywiście nie widząc, że rozmawiają z dorosłym. I kiedy rodzice myślą, że ich dzieci rozmawiają z przyjaciółmi, tak naprawdę rozmawiają z handlarzem zaraz obok salonu w ich własnym domu. To kompletnie przerażające. Żeby zwiększyć świadomość, razem z Microsoft stworzyliśmy program Navega Protegido (Przeglądaj Bezpiecznie), celem chronienia dzieci w cyberprzestrzeni. Navega Protegido to kampania, która uczy zarówno rodziców, jak i nauczycieli odnośnie do całego ryzyka, które czyha na dzieci surfujące w sieci. Chociaż nie możemy całkowicie zapobiec takim rzeczom, możemy przynajmniej zwiększać świadomość. Umieściliśmy reklamy w środkach transportu publicznego, mówiące: „Wiesz kto czatuje z twoją córką?” i na lotniskach, gdzie dzieci są porywane i wprowadzane na pokłady samolotów do innych krajów, umieściliśmy reklamy z napisami: „Wiesz, dokąd podróżujesz? Poznałeś tą osobę przez internet?” Po tym uruchomiliśmy projekt o nazwie Llama y Vive (Zadzwoń i Żyj), darmową gorącą linię, gdzie ofiary handlu ludźmi mogą dzwonić po pomoc. Prowadziliśmy kampanie w mediach, by rozpowszechnić numery telefonów i otrzymaliśmy niesamowity odzew. Jednego dnia pewna kobieta przybyła do jednej ze stacji radiowych, które podawały numery i powiedziała: „Cześć, usłyszałam o waszej kampanii Llama y Vive, a nie mam telefonu. Ale jestem ofiarą.” Oczywiście personel stacji radiowej od razu zadzwonił do władz, które w odpowiedzi połączyły się z nami, by pomóc kobiecie w jej rehabilitacji. I właśnie tak ocaliliśmy jeszcze jedną. Każde życie ma znaczenie.
Starania Fundacji się poszerzają i zawsze szukamy nowych sposobów na walkę z handlem ludźmi. Na początku roku 2010, we współpracy z korporacją finansową Donal, uruchomiliśmy nowy program by zmobilizować społeczną świadomość. Jestem przekonany, że ten problem możemy rozwiązać. Nie ważne jak masywny jest, jak szerzący się w krajach dookoła świata, ja wiem, że byliśmy w stanie zbudować większą świadomość i może jeśli ludzie zobaczą na własne oczy niebezpieczeństwo, w jakim znajdują się dzieci na całym świecie, dokonamy zmiany. KLĘSKI ŻYWIOŁOWE JEDNĄ Z rzeczy o handlu ludźmi, o której wie niewielu ludzi jest to, że handlarze często wykorzystują ekstremalne sytuacje, takie jak trzęsienia ziemi, powodzie czy wojny, by uprowadzać najbardziej bezbronne dzieci. Kilka najbardziej intensywnych doświadczeń, które przeżyłem odkąd zacząłem walczyć z handlem ludźmi, miało miejsce, kiedy odwiedziłem miejsca dotknięte klęskami żywiołowymi, jak tsunami w 2004 i trzęsienie ziemi w 2010 roku na Haiti. Nigdy w życiu nie zapomnę o całych zniszczeniach, bólu i spustoszeniu, które zobaczyłem, bo nigdy nie chcę zapomnieć, że każdego dnia muszę walczyć w swojej sprawie. Tsunami uderzyło o 9:33, 26 grudnia 2004 roku na plażach Patong w Tajlandii. Odnosząc się do świadków, pierwsza fala miała około trzydziestu stóp wysokości. Zniszczyła wszystko na swojej drodze. Przewróciła samochody, rozkruszyła budynki, wyrwała drzewa, zgniatała gruzy burzliwymi wodami. Fale spowodowały masywne uszkodzenia i śmierć tysięcy ludzi w Indonezji, Tajlandii, Sri Lance, Indiach, Somalii i Malediwach. W swojej furii zostawiła 287000 zabitych i ponad 50000 zaginionych. Jedna trzecia ofiar śmiertelnych to dzieci. Chociaż te wiadomości ukazały się w każdych możliwym środku przekazu medialnego, ja dowiedziałem się dopiero kilka dni później. Byłem na prywatnej wyspie na Puerto Rico, z grupą przyjaciół świętując swoje urodziny. Chociaż wyspa posiada każdą formę komunikacji, chciałem zostać odłączony i cały tydzień minąć bez jednego spojrzenia na telefon. Nie wiedziałem co się dzieje na Puerto Rico, nie mówiąc o innych częściach świata. Po prostu dobrze się bawiłem, pływałem w oceanie, relaksowałem się na piasku, śpiewałem i grałem. Więc to było około trzeciego lub czwartego stycznia, kiedy wróciłem do San Juan i dowiedziałem się o tsunami. Moją pierwszą reakcją było uderzenie bólu. Wyobraziłem sobie, że jeśli tsunami pojawiłoby się na Atlantyku, zamiast z drugiej strony świata, prawdopodobnie zniknąłbym z powierzchni ziemi, bo byłem na tak płaskiej wyspie, że nigdzie nie dałoby się uciec. Myślę, że uderzyło mnie to tak mocno, bo wróciłem po wielu dniach wypoczywania w oceanie, kiedy w tym samym czasie ocean z drugiej strony planety zamienił się w potwora. Byłem kompletnie i absolutnie wstrząśnięty. Oglądałem cały ten chaos w telewizji, całe zniszczenie, słyszałem raporty o tysiącach ludzi martwych i zaginionych oraz dzieciach, które zaginęły i o poszukiwaniu ich rodziców, którzy do tego momentu mogli być Bóg jeden wie gdzie. I nagle uświadomiłem sobie, że to była perfekcyjna sceneria dla handlarzy: były tysiące dzieci w szoku, sierot, zagubionych i bez pomocy, które przyjęłyby pomoc od każdego, kto ją oferował. Jak już raz taka myśl przemknęła mi po głowie, nie było sposobu na wymazanie jej. Wiedziałem, że te dzieci są w niebezpieczeństwie i musiałem coś z tym zrobić. I to szybko. Zadzwoniłem do dyrektora wykonawczego fundacji i powiedziałem do niego: „Musimy zaraz jechać do Tajlandii!” „Okej” – odpowiedział – „I co tam będziemy robić?” „Nie wiem!” – odpowiedziałem – „Wiem tylko, że musimy jechać i znów narobić szumu, żeby ludzie wrócili uwagę na to, co się dzieje!” Wiedziałem, że to jeden z tych krytycznych momentów, w których miałem wykorzystać swoją siłę przekonywania. Byłem gotów stanąć na szczycie każdego dachu każdego budynku i wrzasnąć: „Głowy do góry! Mogą teraz handlować dziećmi! W tym momencie mogą być porywane!” I to mniej więcej zrobiliśmy. Zaprosiliśmy portorykańską pisarkę, która często z nami podróżowała.
Za każdym razem, kiedy jechaliśmy na misję do Jordanu czy Kalkuty, dołączała się do nas, by udokumentować wszystko, co działo się w trakcie. Kiedy byliśmy gotowi do odjazdu, zadzwoniła do nas producentka Show Oprah Winfrey i zapytał czy zamierzamy coś zrobić. Zaprosiliśmy ją więc, by również pojechała z nami i tak wyruszyliśmy w towarzystwie kamerzysty jednego z programów i największej oglądalności na świecie. Ciężko wyobrazić sobie lepszego sprzymierzeńca. Jeszcze nie dotarliśmy na miejsce, a już wiedzieliśmy, że zdecydowanie narobimy szumu! Znaleźliśmy się w samolocie z San Juan do Nowego Jorku, by z Nowego Jorku dolecieć do Londynu, a z Londynu Dalek do Bangkoku. W czasie lotu z Nowego Jorku do Londynu z przedstawicielami prasy i kamerami wciąż nie mieliśmy wytyczonego planu trasy. Podróż przyszła tak nagle, że nie mieliśmy nawet czasu na zaplanowanie, co zamierzamy zrobić. Wszystko działo się tak, że kiedy wylądowaliśmy w Bangkoku, musieliśmy wszystkim powiedzieć: „Prosimy zaczekać tutaj, kiedy będziemy wynajmować samochód…” Teraz o tym mówię i mnie to śmieszy, ale w tamtym momencie nasze umysły pracowały jak na wyścigi, bo nie mieliśmy szczegółowego planu działania i w ogóle nie pracowaliśmy tak wcześniej, a i zespół Oprah również. Ale to była misja z potrzeby serca i w środku całego chaosu ciągle powtarzałem sobie, w formie mantry, „Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze.” Kiedy byliśmy w Nowym Jorku, dyrektor wykonawczy fundacji był w kontakcie telefonicznym z tajską ambasadą w Waszyngtonie, mówiąc im, że Ricky Martin jest w podróży do ich kraju i chce pomóc w każdy możliwy sposób. Skorzystałem z rady aktywistów, by nie bać się używać swojego imienia w sprawie, w którą wierzę. Przybyliśmy na lotnisko Heathrow w Londynie, a mój dyrektor wykonawczy znów skontaktował się z tajską ambasadą w Waszyngtonie i dowiedział się, że ambasador jest bardzo szczęśliwy, że chcemy pomóc oraz zapewnił dla nas pełne wsparcie. Po raz kolejny wszystko ułożyło się tak, by w magiczny sposób wydarzenia przepływały bez zakłóceń. Albo chodzi też o to, że siła umysłu jest niesamowita. W tych godzinach wielkiego stresu moja mantra bardzo pomogła – w to nie wątpię ani przez sekundę. Zanim wylądowaliśmy w Bangkoku, wszystko było rozwiązane. Zostaliśmy odebrani na lotnisku i mieliśmy spotkanie z premierem, gdzie zostaliśmy poinformowani o tym, co się stało i jak radzono sobie z tą sytuacją. Wtedy zabrano nas w tereny najbardziej dotknięte tsunami. To było nie do uwierzenia. Trzęsienie ziemi spowodowane uderzeniem fali zatrzęsła ulicami na wyspie Phuket o 7:58 lokalnego czasu, powalając pieszych i motocyklistów oraz sprawiła, że kierowcy stracili kontrolę nad kierownicą. Siła trzęsienia 9.1 w skali Richtera jest uważana za trzecią najwyższą od czasu wynalezienia sejsmografu. Było to tak silne uderzenie, że zadrżała cała planeta i zmieniła położenie o prawie jeden stopień od osi. Główne epicentrum znajdowało się prawie pięćset kilometrów od Phuket, na południe od Sumatry, na środku oceanu ( najsilniejsze odnotowano podczas Wielkiego Trzęsienia Ziemi w Chile w 1960 roku, również znanym jako trzęsienie Valdivia, które spowodowało tsunami przez które kompletnie zniszczone zostały tereny Hilo, Hawajów, ponad tysiąc kilometrów od epicentrum). Pierwszy wstrząs trwał ponad osiem minut. Kiedy się zakończył, najgorsze wciąż miało nadejść. Około półtorej godziny po trzęsieniu, ludzie przebywający na plaży w Phuket zauważyli, że ocean zaczął się szybko wycofywać. Niektórzy zaczęli badać sprawę i podnosili ryby, pozostawione na mieliźnie po szybkim wycofaniu się wody. Ci, którzy byli na plaży Mai Khao w północnej części wyspy mieli wiele szczęścia, bo dziesięcioletnia brytyjska dziewczynka uczyła się o tsunami na lekcji geografii w szkole podstawowej i rozpoznała znaki nadchodzącego tsunami. Wyjaśniła to rodzicom i cała rodzina zaalarmowała każdego na plaży i każdy z nich był w stanie uciec. Niedaleko z tamtego miejsca szkocki nauczyciel również rozpoznał znaki nadchodzącej katastrofy i był w stanie zabrać w bezpieczne miejsce autobus pełen turystów i mieszkańców. Niestety taka sama sytuacja nie wydarzyła się w innych częściach. Wielu ludzi wyszło na dwór
obserwować zmiany lub pozostawali spokojni, nie mając pojęcia co się dzieje. Pierwsze wody nadeszły kilka minut potem, a przypływ wyrzucił łodzie i samochody w powietrze, zniszczył domy i wyrwał drzewa z ziemi. Druga fala nadeszła trzydzieści minut potem, a kolejne trzydzieści minut później nadeszła najsilniejsza za wszystkich, której wysokość została oszacowana na prawie sto stóp. Ta zamieniła ulice w niepohamowaną i zagmatwaną rzekę, pełną gruzów, która zatopiła budynki powyżej drugiego piętra i zniszczyła kilometry plaż. Wzdłuż całego wybrzeża Oceanu Indyjskiego było więcej fal tsunami o podobnym natężeniu, rozbijających się na wybrzeżach Bangladeszu, Indonezji, Sri Lanki, a siedem godzin później nastąpiło pierwsze trzęsienie ziemi w Somalii. To było najbardziej zabójcze tsunami w historii i pozostawiło cały region tak zdewastowany, że do dziś ciągle walczy, by się odbudować. Kiedy przybyłem do Tajlandii, jakieś dziesięć dni po trzęsieniu, zabrano mnie do regionu Pang Na i powiedziano, że są inne regiony, w których zniszczenia są pięć razy gorsze niż te, które widzę. Było mi sobie to trudno wyobrazić, bo w miejscu, w którym stałem, sytuacja wyglądała bardzo groźnie. Szkoła została zamieniona w szpital, czyjś dom stał się szkołą, a buddyjska świątynia była kostnicą. Więc świątynia, gdzie normalnie chodziło się, by znaleźć pewien rodzaj duchowego życia, była teraz zapełniona fizyczną śmiercią. Zatrzymaj się i pomyśl o tym przez chwilę. Jednak w środku całego tego zniszczenia była też nadzieja. Wiele dzieci zostało osieroconych, ale czułem, że wciąż mogę coś dla nich zrobić. Jak wcześniej wyjaśniłem, handlarze korzystają z takich sytuacji kryzysowych. Wykorzystują beznadziejność sytuacji i dosłownie idą na połów na ulicach. Wiedzą, że znajdą wiele zagubionych dzieci, kompletnie przerażonych i bez rodziny, która by je obroniła. Kiedy podchodzą do dziecka płaczącego za matką, wiedzą, że to dziecko uwierzy każdemu, kto powie „Wiem, gdzie są twoi rodzice. Chodź ze mną.” I w taki sposób są porywane. I dokładnie dlatego chciałem tam pojechać. Gdziekolwiek wydarza się klęska żywiołowa, gdzie jest chaos, pojawia się okazja, której handlarze poszukują, korzystają z bezbronności i kradną najbardziej podstawowe ludzkie prawa. W szpitalu, gdzie ulokowano sieroty, spotkałem najmłodszą osobę ocalałą po tsunami, na którego mówiono Dziecko Fala. Dziecko Fala pojawiło się w centrum miasta unosząc się na materacu, kiedy miał tylko kilka dni. Ktoś przypiął do jego ubranek notkę: „Znalazłem tego chłopca na plaży, ale nie mam jedzenia, żeby go nakarmić. Nic dla niego nie mam. Proszę, zaopiekujcie się nim.” To był prawdziwy cud wśród całego zniszczenia, więc pielęgniarki chroniły go, jakby był małym klejnotem. Jednak musiały schować go w biurze i obserwować całymi dniami i nocami, bo kiedy prasa wywietrzyła, że znaleziono najmłodszą osobę, która przeżyła tsunami, ludzie zaczęli zewsząd przychodzić i twierdzić, że są jego rodzicami albo wujkami. Ale kiedy pielęgniarki odpowiadały, że z przyjemnością przeprowadzą testy DNA, wszyscy znikali. Byli nawet ludzie udający doktorów i mówiący, że muszą zabrać go do innego szpitala na takie czy takie badanie. To wszystko było kłamstwem. Wszyscy byli handlarzami, którzy chcieli go sprzedać lub zrobić Bóg jeden wie co. Miłość, którą pielęgniarki pokazały w obronie Dziecka Fali była inspirująca, a trzymanie go w ramionach było kolejnym momentem w moim życiu, który zawsze będę pamiętał. On reprezentował nadzieję. W środku śmierci i cierpienia, zobaczyłem również kilka pięknych rzeczy. Na przykład, spotkałem kobietę, która przekształciła swój dom w szkołę, bo uważała, że uratowane dzieci, nie powinny zostać bez żadnej. Był to bardzo skromny dom, z ziemną podłogą, położony w małej tajskiej wiosce rybackiej. Każdego ranka pokazywało się sześćdziesiąt dzieciaków, a ona sadzała ich na małej powierzchni w swoim domu, gdzie umieściła tablicę, by mogły czytać i pisać. Były w każdym wieku aż do dziewiątego czy dziesiątego roku życia. Mieli Male krzesełka i używali kilka drewnianych płyt jako stoliki. Może dla nas to niewiele, ale prawda jest taka, że im niczego nie brakowało. Mieli jedzenie i picie, czysty i spokojny dom do nauki, a ktoś się nimi opiekował.
Kobieta, która otworzyła w ten sposób swój dom dla innych była bardzo inteligentna, bo wiedziała, że nie chodzi wyłącznie o dalszą edukację dzieci. Wiedziała, że muszą zostać zajęte i skoncentrowane. Ważne było zajmowanie ich umysłów, żeby nie myśleli o przeżywanej tragedii. Fakt, że mogły zostawać z nią cały dzień dawał im bezpieczeństwo, bo jeśli nie byłyby w szkole albo innym miejscu, gdzie były chronione, handlarze mogli pojawić się i je zabrać. Ta kobieta zobaczyła potrzeby dzieci i zrobiła wszystko, co mogła, żeby im pomóc. I tylko ta jedna, która poświęciła się dla tych sześćdziesięciu dzieci podczas makabrycznej tragedii poczyniła monumentalną zmianę w ich życiach. Po kilku dniach z różnych zniszczonych terenach wróciłem na Puerto Rico i poprowadziłem zbiórkę pieniężną. Na spotkaniu w San Juan spotkałem się z liderami biznesowymi i innymi wybitnymi jednostkami wyspy. Pokazałem im świadectwo tego, co zobaczyłem w Tajlandii. Wygłosiłem przemowę o bólu, jaki czułem widząc tak wielkie zniszczenia i o złości, jaka odczuwałem widząc, co się wydarzyło oraz zaprosiłem ich do pomocy tym zniszczonym terenom. Tak jak Szwajcarzy, Norwegowie, Finowie, Rosjanie i Chińczycy pracowali razem, wyciągając pomocną dłoń. Potrzebowałem nas, na Puerto Rico, by również coś zrobić. Cokolwiek. I tak poszło. Ci ludzie przyczynili się, byśmy mogli wybudować domy dla ofiar w najbardziej zniszczonych terenach Tajlandii. Ale skoro nie mam doświadczenia ani żadnej wiedzy w tego typu projektach, nawiązaliśmy współpracę z Habitat for Humanity – globalną organizacją non profit budującą bezpieczne i przyzwoite domy dla ludzi w potrzebie w ponad dziewięćdziesięciu krajach dookoła świata. Rozmawiałem z premierem Tajlandii, był bardzo sympatyczny i pomógł mi znaleźć ziemie, gdzie te domy mogły być wybudowane. Większość funduszy zebranych na te konstrukcje pochodziła z różnych wysiłków i współpracy mojej fundacji i wtedy dopasowaliśmy wszystko do wysokości sumy. Razem z połączeniami i ekspertyzą dostarczoną przez Habitat for Humanity oraz wszystkimi krajowymi i międzynarodowymi wolontariuszami darującymi nam swój czas i wsparcie, jak również miejscowymi ludźmi dokładającymi nam materiały na budowę, byliśmy w stanie wybudować w sumie 224 domy. Dało mi to ogromną satysfakcję. Każdy mieszał cement i pomagał. Umieszczałem cement na cegłach, a potem ustawiałem cegły. Prawda jest taka, że nigdy nie miałem do czynienia z taka pracą, ale było wielu wolontariuszy, którzy również nigdy nie położyli nawet jednej cegły. I wszyscy świetnie się bawiliśmy. W tamtym czasie nie udało mi się zobaczyć żadnego domu w pełni ukończonego, ale byłem w stanie ukończyć budowanie ściany, która na pewno zostanie częścią domu rodzinnego na zawsze. Ale to nie był koniec historii. Po spędzeniu kilku dni w Tajlandii wykonałem drugą część mojego obowiązku: wróciłem do Stanów Zjednoczonych, by pojawić się w Show Oprah Winfrey, żeby powiedzieć światu o tym, co się działo. Puściliśmy wideo pokazujące mnie, odwiedzającego jedne z najbardziej zniszczonych terenów i pokazaliśmy ludziom nie tylko to, co zrobiliśmy, ale i to, co było (i wciąż jest) do zrobienia. Prawdopodobnie są ludzie, którzy myślą, że zrobiłem to pod publiczkę. Jeśli o to chodzi, pozwólcie im myśleć cokolwiek chcą. Może kilka lat wstecz czułbym potrzebę usprawiedliwiania swoich działań. Jednak teraz wiem, że tak naprawdę liczy się tylko to, co myślę. Moim jedynym celem było uświadomienie ludziom jak potrzebna była pomoc w tamtych terenach i pokazanie im wszystkiego, co można było zrobić w ramach pomocy. Jest tak wiele sposobów pomocy na tak różnym stopniu, że moim zdaniem każdy może znaleźć sposób dla siebie, czy to przez pieniądze, czas, czy cokolwiek innego. W każdym wypadku czuję się bardzo dumny z naszych dokonań. Szczególnie kiedy miałem zaszczyt wrócić do Tajlandii kilka miesięcy potem, by wręczyć klucze do wybudowanego domu rodzinie mającej w nim zamieszkać i spotkać się z kilkoma innymi rodzinami, wprowadzającymi się do sponsorowanych przez nas budynków. To kolejny dzień na zawsze zapisany w mojej pamięci. W sumie ponad tysiąc ludzi w dwóch terenach dotkniętych tsunami na stałe zostało obdarowane dzięki naszej pracy.
Mogłem zobaczyć wyraz szczęścia w rodzinach wchodzących po raz pierwszy do swoich nowych domów i dziękowałem wszechświatu za danie mi szansy pomocy. Dziękowałem również za to, że mogłem bezpośrednio widzieć jak te rodziny odbudowują swoje życia z miłością, która ich jednoczyła i dawała siłę na przejście wszystkiego. Coś podobnego wydarzyło się na początku 2010 roku, kiedy brutalne trzęsienie ziemi zatrzęsło całym Haiti. Po ujrzeniu wiadomości telewizyjnych, byłem bardzo poruszony przez bliskość Haiti i Puerto Rico, czułem, że muszę jechać tam tak szybko jak to możliwe i zobaczyć, jak mogę pomóc. Jednak tak jak w przypadku tsunami w Tajlandii, wiele osób próbowało mnie odciągnąć od tego pomysłu, mówiąc: „Tam teraz panuje kompletny chaos, Ricky. Co zamierzasz tam zrobić?” Ale tak jak z tsunami, głęboko w duszy czułem, że jest coś, co muszę zrobić. Musiałem tam jechać, chodzić tamtymi ulicami i przeżyć to, co haitańskie siostry i bracia musieli przeżywać, by wiedzieć, co naprawdę mogę zrobić. Tylko przez obecność tam mogłem poczuć, rozeznać się i zrozumieć co trzeba zrobić w celu wyciągnięcia pomocnej dłoni. I prawda jest taka, że nigdy nie mógłbym sobie wyobrazić tego, co zobaczyłem po przybyciu na Port-au-Prince. To był absolutny chaos, ale chaos taki, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem, nawet w Tajlandii. Wszystkie struktury były zapadnięte – były tereny, gdzie dosłownie nie było ani jednego stojącego budynku – a ulice były pokryte zwłokami, przypominając o śmierci, gdziekolwiek się spojrzało. Poza tym wszystkim panowała kompletna dezorganizacja. Kiedy w Tajlandii utrzymywane były pewne pozory porządku przez rząd i lokalne podmioty, na Haiti nie było niczego. Nie było żadnej struktury rządowej u władzy, a nawet liderów społecznych, bo większość zginęła. Bycie na Haiti było jak życie w jakimś piekle na ziemi. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego. Dewastacja była tak ogromna, że nawet organizacje wyspecjalizowane w odbudowie i następstwach klęsk żywiołowych, profesjonaliści w tym temacie byli kompletnie zagubieni i nie wiedzieli gdzie zaczynać. Jak w Tajlandii, po odwiedzeniu najbardziej zniszczonych terenów zdecydowaliśmy, że najlepszym sposobem pomocy będzie wybudowanie domów znów w myśl tego, że jeśli dzieci będą miały domy, do których będą mogły wracać, będą się trzymać z dala od ulic, gdzie są najbardziej bezbronne wobec handlarzy. Z wszystkimi projektami fundacji zawsze próbujemy myśleć o obrazach w dużej perspektywie. Nie chodzi o znajdowanie rozwiązania tylko na dziś czy jutro. Chcemy znajdować stały sposób pomocy, który uchroni przed większą ilością tragedii i niebezpiecznych sytuacji w przyszłości. Więc znów połączyliśmy siły z Habitat for Humanity i razem realizujemy długo i krótkoterminowe rozwiązania dotyczące zakwaterowania dla dzieci i ich rodzin na Haiti. Już dostarczyliśmy awaryjne, tymczasowe schrony i domy dla tysięcy doświadczonych przez trzęsienie i wkrótce rozpoczniemy budowanie stałych domów. Ponownie nasza współpraca zapewnia bezpieczeństwo i schronienie dzieciom, których życie w innym wypadku mogłoby być zagrożone w wyniku klęski żywiołowej, a przez to dajemy im nadzieje na przyszłość. Nie mogę się doczekać aż będę mógł spotkać się znów z haitańskimi rodzinami i wręczyć im klucze do ich domów, które zostaną wybudowane z miłością, tak jak domy w Tajlandii. W międzyczasie, przy współpracy z kolegami ze świata rozrywki, nagrałem serię publicznych ogłoszeń (po angielsku i hiszpańsku) wzywając świat do pomocy Haiti. Powoli, ale na pewno robimy różnicę, jak może się wydawać mało w morzu problemów, które Haiti dziś ma. Ponownie, tutaj, jak z wieloma innymi aspektami w moim życiu nauczyłem się, że muszę się skupiać na tym, co zrobiłem, w przeciwieństwie do tego, co jeszcze trzeba zrobić. W innym przypadku byłoby to zbyt przytłaczające. SIEDEM – OJCOSTWO SIEDEM OJCOSTWO
PRĘDZEJ CZY PÓŹNIEJ KAŻDY DOCHODZI DO MOMENTU, KIEDY dążymy do czegoś więcej w swoim życiu. Zaczynamy zdawać sobie sprawę, że już dłużej nie wystarcza nam zwykłe egzystowanie na świecie i czujemy potrzebę przekroczenia tego, kim jesteśmy, by stać się kimś wspanialszym. Dla mnie ta aspiracja zamanifestowała się w pragnieniu zostania ojcem. Chociaż walka z handlem ludzi w pewien sposób wypełniła moje pragnienie działania dla czegoś, co uważam za ważne, nie mogę powiedzieć, że to wystarczyło na wypełnienie mojej duszy. Dotarłem do takiego punktu w swoim życiu, gdzie po prostu chciałem więcej: swojej własnej rodziny. Dla mnie posiadanie dziecka znaczy to, że musisz być gotowy do całkowitego oddania się i dokładnie tak się czułem. Nie chciałem dłużej czekać na idealny moment albo idealnego partnera, by to zrobić: Byłem gotowy zostać ojcem i kiedy to zrozumiałem, zrobiłem wszystko, co konieczne, by zamienić moje marzenia w rzeczywistość. PRZESKOK TAK NAPRAWDĘ TO zaczęło się od Dziecka Fali, ponieważ moja pierwsza myśl po zobaczeniu go była taka, że chcę go adoptować. Wtedy powiedziano mi, że samotni ojcowie nie mają prawa do adopcji dzieci w Tajlandii, więc nie miałem wyboru. Mimo to, wrażliwość tego maleństwa, jego siła i determinacja by żyć obudziły coś głęboko we mnie. Drugi bodziec pojawił się, kiedy moja przyjaciółka zaszła w ciążę. To było cudowne, bo ta przyjaciółka była równocześnie moją fizjoterapeutką, więc byłem przy niej w trakcie całej ciąży. Towarzyszyła mi podczas trasy Black and White w 2007 roku, więc każdego dnia mogłem widzieć jak jej brzuszek rośnie i fakt, że byłem tak blisko niej przez te dziewięć miesięcy pomógł mi doświadczyć cudu życia. W końcu doszła do momentu, w którym nie mogła już dłużej podróżować i musiała zostać w domu, ale kiedy jej kochana mała dziewczyna się urodziła, poczułem, że wewnątrz mnie coś zabrzęczało. Jak wiele razy, mój czas nadszedł. I tak rozpoczęły się moje poszukiwania. Poznanie tego maleńkiego dzieciątka w samym środku chaosu wywołanego tsunami i patrzenie na absolutne szczęście mojej przyjaciółki po urodzeniu dziecka wywarło na mnie wielkie wrażenie. Obydwa wydarzenia wywołały głęboki spokój i poczucie szczęścia, tak lekkie i czyste, że w jakiś sposób chciałem przywołać te uczucia do swojego życia. Czułem, że mój czas na stanie się ojcem nadszedł. W końcu liczyło się tylko to, że byłem gotowy na ojcostwo i tak daleko, jak to uczucie zaszło, nikt nie był w stanie udowodnić mi inaczej: nie moja rodzina, moi przyjaciele czy kochankowie. To coś, co czułem, czego potrzebowałem, coś, co desperacko chciałem zrobić i zacząłem szukać najlepszego sposobu. Po czasie zdałem sobie sprawę, że moja ścieżka prowadziła mnie do tego momentu i dała mi potrzebne narzędzia, których potrzebowałem do podjęcia decyzji. Nie tylko nauczyłem się akceptować i kochać siebie. W końcu znalazłem rolę swojego życia – walkę z handlem ludźmi – i teraz byłem gotowy bezwarunkowo pokochać kogoś innego. Chociaż podejrzewam, że nikt nie jest naprawdę gotowy na stanie się rodzicem – w wielkiej części dlatego, że dopóki ktoś nie stanie się rodzicem, nie wie, co to naprawdę oznacza – w tamtym momencie czułem, że odkryłem duchowe narzędzia, niezbędne do postawienia tego przełomowego kroku. Czas spędzony w Indiach bardzo mi pomógł. Tam nauczyłem się wsłuchiwania w ciszę, a więc poznawania siebie, ale nauczyłem się też wiele o życiu. Potrzebowałem zdystansować się trochę od kariery, by nauczyć się prostych prawd życia i być w stanie dzielić się czasem z innymi. Dlatego, że spędziłem tak wiele czasu w biegu i starałem się być numerem jeden, nie miałem czasu dorosnąć i wymężnieć w swoim własnym tempie. Musiałem się nauczyć płakać, chodzić ulicami i widzieć innych ludzi. Musiałem przejąć kontrolę nad własnym życiem. W Indiach nauczyłem się, jak skupić się na wdzięczności. Myślę, że większość z nas – włącznie ze mną – idzie przez życie skupiając się na negatywach. Często myślimy, że robimy to, by być realistami albo identyfikujemy rzeczy negatywne, które próbujemy wyeliminować ze swojego życia. I chociaż nie uważam, że robimy źle, zwracając uwagę na rzeczy, które nas ranią i nękają –
jeśli naprawdę robimy to, by ulepszyć wiele rzeczy – wierzę, że ważne jest również poświęcanie czasu na skupienie się na rzeczach dobrych, żebyśmy mogli je powtarzać i zwiększać w naszych życiach. Dzisiaj, kiedy czuję się źle albo kiedy dzień zaczyna mnie przygniatać, albo kiedy czuję, że ciemna chmura śledzi mnie gdziekolwiek idę, robię listę dziesięciu rzeczy, za które jestem wdzięczny. Tylko dziesięciu. Przy pierwszej próbie nie mogłem dojść do czwartej. Pomyślałem: „Żyję. Jestem zdrowy. Na moim stole jest jedzenie…” i tak daleko doszedłem. Dużo czasu zajęło mi rozszerzenie tej listy. Ale kiedy zatrzymuję się i naprawdę pomyślę, zdaję sobie sprawę, że jest wiele więcej rzeczy, za które jestem wdzięczny. Mogę chodzić. Mogę widzieć. Mogę czuć. Mam przyjaciół. Mam rodzinę, która mnie kocha. Mam dom. Mam dwóch pięknych synów. I zanim dotrę do numeru ósmego na liście, już się uśmiecham. I tak właśnie skupiam się na rzeczach pozytywnych, które odbieranie zastępują dawaniem. Zawsze wiedziałem, że bycie ojcem jest moim przeznaczeniem. To nie tak, że w wieku dwudziestu pięciu lat powiedziałem: „Zrobię to, jak będę miał trzydzieści sześć lat.” Po prostu poczułem, że mój czas nadszedł i stawiłem mu czoła, kiedy byłem naprawdę gotów. Wiem, że jest wielu ludzi bojących się zostać rodzicami, a ja mogę szczerze powiedzieć, że nigdy mnie to nie martwiło. Miałem niesamowity przykład mojego ojca. Kiedy ożenił się ze swoją drugą żoną, ona powiedziała mi: „Zakochałam się w nim przez to, jak traktuje ciebie. Zobaczyłam dynamikę między waszą dwójką i powiedziałam sobie ‘To jest ten typ ojca, jakiego chcę dla swoich dzieci’.” I to prawda. Zawsze mieliśmy świetny kontakt, pełen otwartej komunikacji i zrozumienia i właśnie taki kontakt chcę mieć z własnymi dziećmi. Poza tym, aż do momentu dołączenia do Menudo czułem się jak najlepszy brat, bo nauczyłem moich młodszych braci, synów mojego ojca, jak jeździć na rowerze, jak wiązać buty i wiele innych podstawowych rzeczy dzieciństwa. Później, kiedy dołączyłem do Menudo, bolało mnie, że porzuciłem swoje młodsze rodzeństwo i często czułem, że najstarszy z nich spojrzy na mnie z wyrazem w oczach mówiącym: „Gdzie byłeś, kiedy cię potrzebowałem?” Jednak później zrozumiałem, że musiałem uwolnić się od tego melancholijnego nastawienia i od poczucia winy, że odszedłem, którą zawsze w sobie nosiłem, bo wreszcie zdałem sobie sprawę, że życie wiodło mnie ścieżką, która mnie od niego oddzieliła i tak miało po prostu być. To nie była niczyja wina. To była lekcja dla nas obydwojga i nigdy nie zmieniło to faktu, że go uwielbiam, razem z resztą moich braci. Dowodem jest to, że dziś jesteśmy ze sobą bardzo blisko, widujemy się przy każdej okazji i bardzo się kochamy. I to dzięki ten szczególnej relacji z nimi i moimi rodzicami zawsze czułem, że chcę być ojcem. Im dłużej rozważałem za i przeciw różnych alternatyw, tym lepiej brzmiała jedna – surogacja. Teraz chcę wyjaśnić, że była to najlepsza opcja dla mnie. Nie będę przekonywał całej reszty świata do surogacji, ani nie stanę na szczycie góry żeby krzyczeć, że surogacja to najlepsza kiedykolwiek wynaleziona rzecz. Wiem, że to nie najlepsza opcja dla każdego, ale była dla mnie. Wiedziałem już, że nie chcę zakładać rodziny z kobietą, a skoro też nie chciałem już dłużej czekać na miłość mojego życia i dopiero wtedy mieć dzieci, zdecydowałem się iść tą drogą. Kiedy powiedziałem mojej mamie, że mam zamiar to zrobić, popatrzyła na mnie i powiedziała: „Poczekaj chwileczkę, Kiki. Usiądź na sekundę to pogadamy. To co do mnie mówisz brzmi jak jakiś film o przyszłości.” „Nie, mami. To nie jest przyszłość” – odpowiedziałem – „to teraźniejszość.” I wyjaśniłem jej jak to wszystko działa. Kiedy skończyłem, powiedziała mi tylko: „Mój synu, musisz mieć popieprzone w głowie w dobry sposób, żeby podejmować decyzje tego typu. Gratulacje.” Niektórzy ludzie mogą nie być w pełni świadomi tego, czym jest surogacja i dlatego uważać ją za
dziwną albo nawet brać ją za negatywne zjawisko. Ale prawda jest taka, że jest to możliwa dziś świetna alternatywa, dzięki całemu zaawansowaniu medycznemu, które nauka była w stanie osiągnąć. Myśląc o przeszłości, jeśli para nie mogła począć dziecka, musiała się poddać, nie mając zbyt wielu opcji. Dziś para, która nie może mieć dzieci – lub ma trudności – ma dostępne wszystkie możliwe opcje. Proces surogacji wymaga czasu. To nie tylko te dziewięć miesięcy ciąży. Zaczyna się to dużo wcześniej. Chciałem zrobić to poprzez wyspecjalizowaną agencję i, oczywiście, chciałem prawnika z wiedzą eksperta w tej dziedzinie, który przeprowadziłby mnie przez cały proces. I tak to zrobiłem. Surogacja staje się dziś coraz bardziej i bardziej popularna. Chociaż nie ma ścisłych statystyk, szacunkowo od 1976 roku urodziło się dwadzieścia osiem tysięcy dzieci poczętych w ten sposób i każdego dnia jest coraz więcej samotnych rodziców, którzy decydują się na dziecko w taki sposób. Bardziej niż kiedykolwiek mężczyźni stają się świadomi znaczenia ojcostwa i czują potrzebę posiadania dzieci, czy mają partnera (nie będzie to mężczyzna czy kobieta) czy nie. Pierwszym krokiem w moim procesie surogacji było znalezienie agencji i adwokata, a potem chciałem znaleźć dawcę jajeczek. Spędziłem tydzień na studiowaniu biografii kobiet oferujących swoje jajeczka. Chociaż wiedziałem, że chcę znaleźć kogoś, kogo zawarte wartości będą dopełnieniem moich własnych, trudno było wybrać właściwą osobę. Prawdopodobnie jeśli w kimś bym się zakochał, nie byłoby to takie trudne. Po prostu bylibyśmy zakochani i mielibyśmy dzieci. Jednak to była inna historia, a wybranie osoby opierając się tylko na jej biografii okazało się o wiele trudniejsze niż myślałem. Kiedy już znalazłem dawcę jajeczek, kolejnym krokiem było znalezienie kobiety, która użyczy swojego brzucha. Mój prawnik doradził, że najlepiej zrobić to anonimowo. Wyjaśnił, że matki noszące dzieci są do tego kompletnie przyzwyczajone, a niektóre z nich nawet wolą taki sposób, bo to tak, jakby nosiły swoje własne dzieci i mogą żyć dalej całkowicie normalnie. Faktycznie większość surogacji jest prowadzona prywatnie i bez kontaktu, tak, jakby to była zamknięta adopcja. Są adopcje otwarte, w których wszyscy rodzice zgadzają się na pozostanie w kontakcie i wzajemnie się znają, ale są również adopcje zamknięte, w których matka oddająca dziecko nie chce mieć z nim kontaktu ani z rodzicami je wychowującymi. I często rodzice adopcyjni również nie chcą mieć żadnego kontaktu z biologiczną matką. To jest podobna sprawa. Dawczynie jajeczek czy matki noszące dziecko rozumieją i akceptują fakt, że matka czy ojciec wychowujący dzieci nie chcą mieć żadnych powiązań z tymi, którzy pomogli wydać ich maleństwo na świat. Otwarta surogacja również istnieje, w której matka surogacyjna może być w kontakcie z rodziną i ewentualnie z dzieckiem. To wszystko zależy od tego, co jest najlepsze w każdym, pojedynczym przypadku. W moim wypadku czułem, że najlepszym wyjściem jest zamknięta surogacja. Byłem w kontakcie z matką surogacyjną podczas całego okresu ciąży. Jednak robiliśmy to anonimowo. Również regularnie kontaktowałem się z jej doktorem. Chociaż nie byłem u jej boku fizycznie, byłem z nią przez całą ciążę i upewniałem się, że otrzymuje najlepszą możliwą opiekę. Jeśli moi synowie, kiedy będą starsi, będą chcieli dowiedzieć się czegoś o dawcy jajeczek, będę w stanie pokazać im jej zdjęcie. Mają prawo wiedzieć kim jest. Jest częścią ich historii genetycznej. Ale prosiła, by nie mieć z nią żadnego kontaktu. Mówi, że tak naprawdę nie ma z tym wiele do czynienia i niekoniecznie pragnie mieć dzieci. Powiedziała, że zrobiła to z prostego faktu bycia w stanie pomóc innym w zakładaniu rodziny i to wystarczające błogosławieństwo. Tymczasem kobieta, która nosiła chłopców, nie ma z nimi żadnych powiązań genetycznych. Po prostu wypożyczyła swój brzuch. Jestem bardzo wdzięczny za to, co zrobiła i jeśli zdecyduję się na to znów w przyszłości, bardzo chciałbym, żeby to znów ona nosiła moje dziecko. Przeszła już wcześniej ten proces i agencja bardzo dobrze ją rekomenduje. Kiedy przeprowadzałem z nią wywiad, zapytałem dlaczego to robi, a ona odpowiedziała: „Jestem bardzo uduchowioną kobietą i nigdy nie czułam się tak blisko Boga jak wtedy, kiedy jestem w stanie przekazać dar życia komuś, kto nie może zrobić tego sam.”
Pokochałem jej odpowiedź. Czułem, że jesteśmy równi w swoich wierzeniach, a jej słowa wywołały we mnie wielki szacunek. Dla mnie to zaszczyt, że taka kobieta dbała o moje dzieci przez dziewięć miesięcy i jestem jej dozgonnie wdzięczny za spokojne i zdrowe środowisko, które im zapewniła. Zacząłem cały ten proces, kiedy byłem w trakcie trasy Black and White. Pierwszy raz wpisałem w wyszukiwarkę słowo „surogacja” gdzieś w sierpniu 2007 roku i zacząłem się uczyć o tym wszystkiego, czego mogłem. Krótko po tym zacząłem proces szukania dawcy jajeczek i kobiety noszącej ciążę, razem z wszystkimi testami lekarskimi i wymaganymi dokumentami. Trasa zakończyła się w listopadzie i około miesiąc później dowiedziałem się, że su rogatka jest już w ciąży. Tamten Nowy Rok świętowałem dziękując za cudowny dar, który na mnie czekał. Typowe w surogacji jest umieszczanie dwóch embrionów, by zwiększyć możliwość sukcesu i uniknąć potrzeby wielokrotnego przechodzenia przez cały proces. Ale chociaż zawsze wiedziałem, że są dwa embriony, myślałem, że będę miał tylko jedno dziecko. Oczywiście, jakby nie wystarczyło to, że jestem przyszłym ojcem, życie znów szykowało dla mnie niespodziankę i jakieś dwa tygodnie po wieści o ciąży powiedziano mi, że będę miał bliźnięta! Bliski przyjaciel, który dobrze mnie zna i pracował ze mną ponad dwadzieścia lat powiedział mi: „Chłopie, nie możesz nic zrobić normalnie w swoim życiu? Zawsze musisz robić wszystko skandalicznie… Zdaje się, że to twój jedyny sposób!” Nie mogę nawet zacząć opisywać mojego szczęścia, kiedy dowiedziałem się, że będzie ich dwoje… To było niesamowicie emocjonalne. Zacząłem się przygotowywać do bycia samotnym ojcem dwójki dzieci i przeczytałem wszystko, co tylko mogłem. Jedynym problemem było to, że nie miałem jednego imienia i to wydawało się dla mnie największym problemem, bo wystarczająco trudno było wymyślić pierwsze! Poszukiwałem w tak wielu kulturach: indyjskiej, brazylijskiej, egipskiej… patrzyłem nawet na imiona Indian Taino, rodzimych mieszkańców Puerto Rico. W końcu zdecydowałem, że będzie miał na imię Matteo, co po żydowsku znaczy „dar od Boga”. Ale teraz musiałem znaleźć drugie, i to szybko, bo do tego momentu odnosiliśmy się do dziecka „Dziecko B” (kiedy oznaczyli ich na zdjęciu z USG). Jednak to nie było tak trudne jak wybranie pierwszego. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie odważne i nieulękłe dziecko. Z tego powodu nazwałem go Valentino, bo jest jak wojownik: Valentino, ten odważny. Czas nigdy nie płynął w mojej głowie tak wolno, jak przez następne sześć miesięcy. Zdawały się wiecznością. Naturalnie, podczas ciąży bliźniaczej, istnieje większe ryzyko wystąpienia komplikacji, co oczywiście mnie martwiło i zawsze byłem w bliskim kontakcie z kobietą noszącą moje dzieci, upewniając się, że wszystko przebiega gładko. Ale w środku tego wszystkiego to, co czułem wewnątrz można opisać tylko jako niezakłócona rozkosz. Całkowite szczęście. Myślę, że każdy rodzic całym sercem zgodzi się, że te dziewięć miesięcy to jak spędzanie czasu w oczekiwaniu na najdoskonalszy prezent ze wszystkich. Wszystko, czego chciałem, to stanąć na moim dachu i wykrzyczeć cudowną nowinę całemu światu. Ale musiałem być bardzo ostrożny, bo nie chciałem wpłynął na kobietę noszącą moje dzieci. Chciałem żeby była wyciszona i zachowywała swój wewnętrzny spokój, żeby jej ciąża przebiegła bez komplikacji. Jeśli z jakiegoś powodu media odkryłyby co się święci, mogliby odkryć kim ona jest, zasypać ją pytaniami i wtargnąć w jej życie codzienne. Pomijając pragnienie pozostawienia innych ludzi w spokoju, nie nękania ich, bo chciałem żeby nic nie wpływało na tą kobietę i moje dzieci, czułem się bardzo odpowiedzialny za wnoszenie tak wielkiej presji i zabieranie czyjejś prywatności. Życie publiczne było moim wyborem i zaakceptowałem konsekwencje. Jednak nigdy nie narzuciłbym tego komuś innemu. Więc żeby się upewnić, że sekret będzie zachowany przed resztą świata, z wyjątkiem moich rodziców powiedziałem tylko trzem osobom. To nie chodzi o to, że nie ufałem reszcie moich przyjaciół, ale bałem się, że przypadkiem może się to komuś wymknąć z ust przez czyste podekscytowanie, co byłoby katastrofą. Byli nawet niektórzy przyjaciele – i wtedy naprawdę
zdajesz sobie sprawę kto jest twoim prawdziwym przyjacielem – proszący, bym z nimi o tym nie rozmawiał, bo jeśli skądś wiadomości wydostałyby się do prasy, nie chcieli się znaleźć na liście możliwych odpowiedzialnych osób… Byli ze mną cały czas, upewniając się, że wszystko w porządku, ale nie chcieli wiedzieć więcej niż to konieczne. I zawsze będę wdzięczny za tą lojalność i miłość. Jak, że miałem zostać ojcem po raz pierwszy, podczas oczekiwania na narodziny chłopców przeczytałem każdą książką, jaką tylko mogłem: książki o rozwoju dziecka, książki o bliźniętach, książki o pierwszych pięciu tygodniach życia. Tak naprawdę jest bardzo niewiele dostępnych książek dla samotnych ojców (a te, które są dostępne koncentrują się raczej na tym co robić po rozwodzie), a ja chciałem być w pełni poinformowany o temacie zanim się narodzili. Więc cały swój czas spędziłem czytając, ucząc się i przygotowując. Mój umysł być jak gąbka. Chciałem wiedzieć wszystko o tym, jak być najlepszym tatą. W tym czasie dowiedziałem się, że większości o byciu dobrym ojcem nie da się wyuczyć z książki czy przekazać. To instynkt, który ukazuje się, kiedy trzymasz swoje dzieciątko w ramionach i uczysz się interpretować jego różne rodzaje płaczu, śmiechu, uśmiechu i minek. Instynkt, o którym nie miałeś pojęcia, aż dotarłeś do tego momentu. Byłem w szpitalu, kiedy przyszli na świat. Moi synowie zostali urodzeni przez cesarskie cięcie i zaraz po urodzeniu zostali przyniesieni do mojego pokoju, gdzie czekał na nich inkubator. Była tam pielęgniarka, która sprawdziła wszystkie funkcje życiowe: puls, temperaturę, kolor, wielkość, wszystko. Trzęsła tymi biednymi małymi chłopczykami, a oni drżeli od płaczu. Chociaż czułem się tak podekscytowany, że czułem jakbym miał zaraz wybuchnąć, nie płakałem. Ani trochę. Byłem tak upojony dumą i podniecony, że chciałem krzyknąć: „Dawaj mi ich!” Chciałem powiedzieć pielęgniarce, w momencie kiedy weszła do pokoju „Chcę ich potrzymać! Już, teraz!” Kolejne kilka tygodni jest prawie zamazane. Jak prawie każdy świeżo upieczony rodzic miałem kompletną obsesję na punkcie moich dzieci. Nie chciałem przegapić ani jednego momentu z ich życia. Byli najpiękniejszymi niemowlętami, jakie kiedykolwiek widziałem i ciągle się na nich gapiłem. Prawie nigdy nie wypuszczałem ich z rąk, kiedy nie spali. I ja też nie spałem. W bardziej „typowych” domach z nowonarodzonymi dziećmi jest zazwyczaj dwoje rodziców i jedno dziecko. Dzielą obowiązki i krótki czas odpoczynku. W moim wypadku było dwoje dzieci i jeden rodzic, a odpoczynek nie był w ogóle opcją. Ale nie dbałem o to. Nie zrozumcie mnie źle. Nigdy nie byłem sam przez te dni. Byłem cały czas otoczony przez ludzi, których najbardziej kocham i każdy palił się do pomocy. Ale były pewne rzeczy, które chciałem robić sam. (Wiecie, rzeczy takie jak karmienie, kąpanie, zmienianie pieluszek, kładzenie do snu). I ponieważ sam robiłem wszystko do końca, chciałem to robić dla obydwu z nich w dokładnie tym samym czasie. Moja bliska przyjaciółka jest lekarzem i przypominała mi, że muszę trzymać się rozkładu dnia żeby ich przyzwyczaić albo inaczej będzie to niemożliwe dla każdego. Ale zapomniałem sam siebie dostosować do tego rozkładu! Jak każdy świeżo upieczony rodzic wie, jest jedna zasada: kiedy dziecko śpi, ty śpisz. Proste. Czy to dziesięć minut, czy godzina, to może być jedyna okazja do przespania się danego dnia. Ale ja odmówiłem. Byłem tak zakochany w obrazku ich śpiących, że chciałem tylko obserwować jak spali! Doszło do tego momentu, że moja mama (która była ze mną od dnia ich narodzin) powiedziała do mnie: „Synu, wyglądasz jak zombie. Mówisz do mnie i zasypiasz w połowie zdania. Proszę cię, proszę, połóż głowę na poduszce i odpocznij trochę. Jesteś niesamowitym ojcem, ale proszę, pozwól nam sobie pomóc.” Posłuchałem jej i zasnąłem w sekundę. Dosłownie tyle zajęło mi zamknięcie oczu i zaśnięcie. Nie chciałem po prostu przeoczyć ani jednego momentu w życiu moich synków. Ciągle nie chcę. Ale zapamiętałem ważną lekcję podczas tych kilku tygodni: muszę dbać o siebie, żeby móc dobrze dbać o nich. Nigdy nie zapomnę momentu, w którym każdy z nich po raz pierwszy spojrzał mi w oczy. To były najdroższe chwile w całym moim życiu. Chwile, na które czekałem, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. To były NASZE chwile. Dopiero kilka tygodni potem nadeszły w końcu łzy. Usiadłem by trochę pooglądać programy telewizyjne, kiedy chłopcy spali i w którymś programie wspomnieli o narodzinach moich synów –
do tej pory te wiadomości wyciekły do prasy. Prezenterka nagle spojrzała w oko kamery i powiedziała „Bardzo się cieszymy, Ricky! Zasługujesz na to, co najlepsze! Gratulacje!” Wtedy wszystko uderzyło we mnie na raz. Myślę, że dopiero wtedy coś zaskoczyło i dopiero zdałem sobie sprawę, że ta dwójka maleństw śpiących w kołyskach to naprawdę moi synkowie! A ja byłem ich ojcem! To było przepiękne. Jednak naprawdę intensywne uczucia przeszyły całe moje ciało, szczęście tak głębokie, że nie mogłem przestać płakać. Mój tata przyszedł i tulił mnie przez długi czas – to było niesamowicie nieprzeparte odczucie. WSZYSTKIE RODZAJE RODZIN SĄ LUDZIE którzy mówią, że to nie w porządku, że żeby zachować równowagę dzieci potrzebują matki i ojca. A ja mówię, że są w błędzie. Ile milionów dzieci dorasta bez matek? Albo ponad to, ile dzieci dorasta z matkami, które ich nie kochają? Ile milionów dzieci dorasta bez ojców? Albo gorzej, wiedząc, że ich ojciec istnieje, ale nie angażuje się w ich życie, bo ich nie kocha. Odnosząc się do Biura danych Stanów Zjednoczonych, liczba samotnych rodziców wzrosła o 25% od 1990 roku. Kiedy moi synowie mnie zapytają, powiem im: „Chciałem was mieć tak bardzo, że z pomocą Boga wszystko ułożyło się pomyślnie i mogliście pojawić się w moim życiu.” Chcę również powiedzieć, że wielu ludzi sukcesu zostało wychowanych przez matki czy ojca. Na przykład wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, Joe Biden, był samotnym ojcem, który wychowywał swoich synów po śmierci żony i córki w wypadku samochodowym. Prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama, był wychowywany bez ojca. Jest również pływak olimpijski Michael Phelps, prezydent Bill Clinton, Bill Cosby, Tom Cruise, Christina Aguilera, Julia Roberts, Demi Moore, Alicia Keys, Angelina Jolie… wskazując tylko kilku po imieniu. Więc w tych dniach tego wieku, rodziny z samotnym rodzicem są bardziej naturalne niż społeczeństwo chciałoby myśleć. Znam również osobiście wiele osób, które były wychowywane w domu z matką i ojcem, a niestety wyrosły na bardzo zagubione, nieszczęśliwe i problematyczne osoby. Poza tym, jeśli myślicie, że moi chłopcy nie są otoczeni przez cudowne kobiety dlatego, że jestem samotnym ojcem, nie martwcie się – są. Moja mama, na przykład, odgrywa istotną rolę w ich życiu i pomaga mi, jako ich ojcu. Jest silną dłonią, która mnie prowadzi, zawsze ucząc mnie o nieskończonej pracy przychodzącą wraz z byciem ojcem. Ale ponad wszystko to, daje im całą miłość świata i jeszcze więcej. A wiele spośród moich przyjaciółek są niesamowitymi kobietami, które kochają moje dzieci jak ciotki. Ostatecznie to liczy się najbardziej: to dokładnie tak, jakby moi synowie otrzymywali miłość od ojca, matki, dziadków, cioci, wujka czy przyjaciela. Najważniejsze, że są kochani i będą do końca swojego życia. Moi synowie rosną otoczeni ludźmi, którzy ich uwielbiają i chcą dla nich jak najlepiej. Uznaję to za ich przywilej. Chcę by dorośli z otwartymi umysłami i byli otoczeni dziećmi, które również mają umysły otwarte. Nie będą mieli problemu z tym, że są wychowani przez ojca, który jest jednocześnie ich ojcem i matką. Przeciwnie: będą dumni ze swojej rodziny, bo dzięki niej będą widzieć świat bez uprzedzeń, bez oceniania innych. To coś, co zauważyłem w dzieciach innych samotnych ojców, którzy robią to, co ja. To są dzieciaki na szczególnym poziomie.
W dniu, w którym Matteo i Valentino zapytają mnie dlaczego nie mają matki, wyjaśnię im, że każda rodzina jest wyjątkowa. Są rodziny zawierające tatę, mamę i dziecko. Są rodziny, które mają tatę, mamę i dwoje dzieci. Są rodziny, które mają tatę, mamę i piątkę dzieci. Są rodziny, które mają tylko jedną mamę z czwórką czy piątką dzieci. Są rodziny mające dwie mamy i dwoje dzieci. Są też inne rodziny, które składają się z dwójki kochających się ludzi, ale nie mają dzieci. W tym momencie moi synowie mają ojca, który wykonuje zadania i mamy, i taty ze swoją dwójką dzieci i to właśnie czyni naszą rodzinę wyjątkową. A bycie wyjątkowym jest bajeczne. Ja jestem gotowy na to pytanie, bo wiem, że kiedy on też będą gotowi, zadadzą mi je. Kiedy dziecko jest w stanie tworzyć pytania to dlatego, że jest gotowe na usłyszenie odpowiedzi i zrozumienie odpowiedzi. Jeśli ta odpowiedź ma za wiele informacji jak na jego umysł, zignoruje je, pójdzie bawić się zabawkami na kilka miesięcy, a potem zada pytanie ponownie. Nie ważne ile razy mnie zapytają i ile razy będę musiał odpowiedzieć, będę dalej im to tłumaczył znowu i znowu, aż w pełni to pojmą. Wiem, że chcę mieć w przyszłości więcej dzieci, bo bycie z nimi u boku prawie przez cały czas jest niesamowite. W ciągu dwóch lat od ich urodzenia nie spędziłem więcej niż dwie noce z dala od nich, a to wydarzyło się tylko raz. Jak większość rodziców, nie chcę być z daleka od nich chociażby na chwilę, bo każdy dzień przynosi coś wyjątkowego i nowego. Jestem wdzięczny za możliwość organizowania swojego życia tak, żeby pasowało do ich potrzeb i mam przywilej uczestniczenia we wszystkich ich pierwszych kamieniach milowych w życiu. Głęboko cenię sobie czas spędzony z nimi i kocham obserwować wszystko, co robią, słuchać wszystkich dźwięków, jakie wychodzą z ich ust. Chociaż są bliźniętami, narodzeni tego samego dnia, każdy z nich ma inną osobowość i inaczej robi wiele rzeczy. Są indywidualistami i jak dotąd idealnie się uzupełniają. Wiele mnie nauczyli. Nauczyłem się od nich znaczenia bezwarunkowej miłości, a po moich miłosnych doświadczeniach mogę powiedzieć, że nie ma nic takiego jak to. Nie ważne, co dla nich robię – karmię ich, zmieniam pieluszki, kąpię ich – zawsze otrzymuję uśmiech. To naprawdę wszystko, co muszą mi dawać i dają mi go znowu i znowu przez cały czas! Kiedy tak uśmiechają się do mnie, myślę „Świat może się jutro zawalić, ale dla mnie nie miałoby to znaczenia. To
największe wyobrażalne szczęście!” Większość ludzi daje, bo chce odbierać. To jak transakcja – jeśli mnie pokochasz, ja pokocham ciebie, a jeśli mnie uściskasz, to ja ciebie uściskam. W związkach par, z kolegami i przyjaciółmi często tak bywa, prawda? Jeśli pokochasz mnie w dwóch krokach, ja zrobię takie same dwa kroki. Ale ta miłość nie jest taka. To jest prawdziwa miłość. Z tą miłością nie ma już czego dalej szukać. I taka miłość zaczyna się, kiedy ktoś zaczyna kochać siebie. Kiedy nauczymy się akceptować i kochać siebie za to, kim jesteśmy, wtedy możemy dawać miłość bez oczekiwania na coś w zwrocie. Wtedy odkrywamy, że otrzymujemy tak wiele więcej miłości, niż kiedykolwiek moglibyśmy sobie wyobrazić. Bo kiedy inni widzą, że jesteśmy pełni miłości i że oddajemy się bez oczekiwań, nie boją w pełni się otworzyć. Martwi mnie fakt, że moi synowie muszą nauczyć się dorastania w oku publicznym oraz, że są ludzie, którzy będą chcieli wtargnąć w ich życia prywatne tylko dlatego, że są moimi synami. To mnie martwi, nie dlatego, że już się zaczęło, ale dlatego, że chciałbym tego całkowicie uniknąć. Jednak na nieszczęście, albo na szczęście, jest to życie im dane i tą drogę będą musieli obrać. I będą po prostu musieli sobie z tym poradzić, każdy na swój sposób. To pewne, że nie pozwolę dorastać moim dzieciom w klatce. Życie powinno się przeżywać w pełni i pod tym względem chcę, żeby moi chłopcy byli zdrowi, wyrabiali własne charaktery i osobowości kiedy rosną, poprzez swoje indywidualne doświadczenia życiowe. Nie chcę, by czegokolwiek się bali: chcę żeby byli szczerzy i wolni, a bardziej niż cokolwiek chcę, by podróżowali i zwiedzali świat. Kiedy byłem młodszy, często jeździłem sam do Europy na swoje urodziny albo Nowy Rok. Moja mama mówiła: „Oszalałeś? Co z tobą nie tak? Po pierwsze, dlaczego musisz jechać sam? I dlaczego musisz jechać tak daleko?” A ja odpowiadałem: „Mami, daj mi spokój. Dobrze mi tu.” Jednej nocy miałem wielką potrzebę spędzić czas siedząc pod Wieżą Eiffel’a i tak zrobiłem. Położyłem się w parku naprzeciwko Wieży i o północy powiedziałem do siebie: „Szczęśliwego Nowego Roku!” To samo zrobiłem w swoje urodziny. Świetnie było czuć, że robię dokładnie to, co chcę i że robię to dla siebie samego, nikogo innego. Chcę by moje dzieci miały wiele doświadczeń. Chcę żeby były niezależne i żyły wymarzonym życiem. Chcę obserwować je idące każde swoją ścieżką, na swoich warunkach, a ja będę ich wspierać na każdym kroku. Jestem Portorykańczykiem, jak i moi synowie. Chcę, żeby zawsze byli świadomi swoich korzeni, ale bardziej niż cokolwiek pragnę, żeby moje dzieci postrzegały siebie jako obywateli świata, bo to da im globalną wizję bycia mężczyzną dwudziestego pierwszego wieku. Zawsze będę starał się jak najbardziej i podejmę każdy trud, by dać moim dzieciom to, czego potrzebują. Ale ważne rzeczy w życiu nie są materialne. Są to doświadczenia. Chcę by mieli wiele wspomnień, bo to pozwoli im żyć pełnią życia. I odkąd mogę podzielić się wrażenia z pierwszej ręki jak ważne jest utrzymywanie kontaktu z wewnętrznym dzieckiem, robię wszystko, co mogę, by się upewnić, że zatrzymają niewinność ich młodości na wiele lat. I przez wiele lat będę robił możliwie wszystko, by ochronić ich ludzką nieskazitelność i uczciwość. Jestem pewien, że to, co chcę dla swoich dzieci nie równi się od tego, czego chcą dla swoich dzieci inni rodzice. Moim dzieciom powiem: „Chcę, żebyście byli szczęśliwi i wiedzieli, że moja miłość jest bezwarunkowa. I to naprawdę oznacza bez żadnych warunków. Jestem tutaj dla was. Bez uwagi na nic.”
pochodzi ona z moich własnych doświadczeń, a po drugie z miłości do nich. Czystej miłości. Powiem im „Jestem tu dla was. Mogę wam powiedzieć, jakie będą konsekwencje pewnych działań czy decyzji oraz mogę wam powiedzieć jakie moim zdaniem wynikną konsekwencje z robienia tego czy tamtego, opierając się na tym, co widziałem i przeżyłem. Mogę pokazać wam statystyki, które zawierają różne efekty różnych wyborów. Ale nie mogę zadecydować za was.” Ostatecznie będą musieli zrobić, co chcą, żeby stać się kim chcą być. Prawda jest taka, że nie ważne jak bardzo mogę ich kochać. Zawsze będą tym, kim są, a ja zawsze będę sobą. I nie mogę zmienić tego, kim są albo jak się zachowują. Mogę ich po prostu skierować w, moim zdaniem, najbardziej odpowiednim kierunku. Napisano tak wiele książek o byciu dobrym rodzicem, ale każde dziecko jest całkowicie wyjątkowe. Każdy mały rozum jest własnym wszechświatem i każde dziecko jest panem swoich decyzji. Nie ważne jak bardzo kochasz osobę. W rzeczywistości jedna osoba nie może podejmować decyzji za drugą. Chociaż robią dokładnie to, co mówię, że powinni i chociaż wierzą, że robią to, bo ja im kazałem, to oni wybierają tą ścieżkę zamiast zejść na swoją. A jeśli robiliby tylko to, co im każę, nigdy nie byliby w stanie przeanalizować sytuacji, ocenić informacji im danych, rozważyć opcji i spojrzeć na alternatywy (i w końcu rozgniewają się na mnie). Będą musieli się nauczyć jak samemu sobie z tym radzić, bo ja nie będę przy nich na zawsze, by wyrazić swoją opinię czy udzielić radę. Tak naprawdę mogłoby być tak, że moja definicja szczęścia dla nich będzie definicją bólu. A kim ja jestem, by mówić innym ludziom co powinno dawać im szczęście? Sami muszą to odkryć. Dla mnie tu zaczyna się polepszanie świata – w pozwalaniu ludziom na bycie sobą bez oceniania ich. Pozwól mi być, kim jestem. Pozwól mi żyć, egzystować i zachowywać się tak, jak potrzebuję w odniesieniu do mojej rzeczywistości. Dla ciebie zrobię to samo. Nie wejdę ci w drogę. W swojej własnej przestrzeni marzę o swoim szczęściu. I jeśli to ci się nie podoba, idź własną drogą, bo nie chcę żebyś był częścią mojej. Ostatecznie chcę, żeby moje dzieci zaakceptowały siebie, pokochały siebie i zaakceptowały każdego, nawet jeśli ktoś nie zaakceptuje ich. Zrobię co tylko możliwe, żeby moje dzieci odnalazły szczęście, pozwalając im zrozumieć, że wewnątrz każdy z nas ma możliwość poczucia spełnienia jeśli jesteśmy otwarci i dostrojeni do pojawiających się lekcji oraz odkrycia skarbu, którym jest nasze własne życie. Są oczywiście za mali, by to zrozumieć, ale Matteo i Valentino zagrali kluczową rolę w umacnianiu mnie i uwalnianiu osoby, jaką jestem dzisiaj. Dzięki nim nadeszło mojej pragnienie napisania tej książki i również dzięki nim wybrałem życie przejrzyste i bez żadnych sekretów. Kiedy moje dzieci dorosną, chcę by czuły się całkowicie wolne i nie będzie niczego – nawet życie ich ojca – co by na nich wpływało. Muszą czuć się dumni z tego kim są i skąd pochodzą i nie chcę, by czuli potrzebę skrywania sekretów przede mną czy kimkolwiek innym. Są moim najwspanialszym skarbem oraz inspiracją do stawania się lepszą osobą każdego dnia, lepszym ojcem i lepszym człowiekiem. OSIEM – MÓJ MOMENT OSIEM MÓJ MOMENT KIEDY PATRZĘ WSTECZ, ŁATWO ZAUWAŻAM JAK JEDNA RZECZ PROWADZIŁA do następnej i jak wszystko w moim życiu miało swój powód. Jednak kiedy wyłem w środku wydarzeń, patrzenie naprzód i przewidywanie kolejnego kroku nie było tak łatwe. Ciągle widzę, że nie życie nie dało mi powodów, by tak bardzo się martwić o podejmowane decyzje czy obrane drogi, ale zawsze życie miało swój własny sposób na prowadzenie mnie to tego, czego najbardziej potrzebowałem i kiedy tego najbardziej potrzebowałem.
Na wszystko przychodzi odpowiedni moment. Odkąd pojawiłem się na scenie w wieku dwunastu lat, aż do trzydziestki nie czułem się komfortowo z moją orientacją seksualną. Każdy ma swoją ścieżkę, swoją własną historię, przez którą przechodzi we własnym tempie. Odkąd ogłosiłem prawdę o swojej orientacji seksualnej kilka miesięcy temu, wielu ludzi pytało „Ricky, co tak długo?” Moja odpowiedź jest bardzo prosta: to jeszcze nie był mój czas. Musiałem przejść przez wszystko w życiu, przez co przeszedłem. Musiałem doświadczyć wielu przeżyć by dotrzeć do momentu, gdzie stałem się silny, gotowy i spokojny z tego powodu. Musiałem pokochać siebie. I chociaż dochodzenie do tego momentu nie było ani krótkie, ani łatwe, musiałem przejść – potykając się po drodze – moją duchową drogę by znaleźć siebie. Czy teraz chciałbym, żeby ten moment nadszedł wcześniej? Oczywiście, szczególnie jeśli oszczędziłoby mi to całego bólu i udręczenia, które odczuwałem. Ale szczerze nie wydaje mi się, że mogło się to odbyć w inny sposób. Musiałem przejść przez cały ten ból, by naprawdę wiedzieć co we mnie tkwi. Musiałem się zakochać i w kobietach, i w mężczyznach oraz przejść przez każdy ten związek, by wreszcie stawić czoła moim prawdziwym uczuciom. Gdybym zdecydował się na publiczne ujawnienie wiele lat temu, kiedy się zakochałem, może przyniosłoby to poczucie uwolnienia w tamtym momencie, ale mogłoby później przynieść również więcej bólu i udręki, po prostu dlatego, że nie byłem jeszcze gotowy. A tak naprawdę nigdy się tego nie dowiem. DLACZEGO BYŁO TO TAK TRUDNE W GŁĘBI siebie chyba zawsze wiedziałem, że jestem gejem, ale wciąż spędzałem wiele lat starając się to ukryć, nawet przed sobą. Odkąd pamiętam, czułem silny pociąg do mężczyzn i chociaż mogę powiedzieć, że czułem też silną chemię i pociąg do kobiet, to mężczyzna ostatecznie budzi moje najbardziej instynktowne, zwierzęce ja. To z mężczyzną czuję się naprawdę żywy, gdzie mogę znaleźć miłość i namiętność poszukiwaną w związku. Jednak spędziłem wiele czasu na opieraniu się temu, co czułem. Każdy zna przypadku gejów, którzy z jakiegoś powodu muszą ukrywać to nawet w domu, bo matka lub ojciec nie są w stanie zaakceptować tego faktu. I chociaż osobiście miałem pełne wsparcie rodziny i przyjaciół, przez wiele raz pomysł na ujawnienie się publicznie był dla mnie niewyobrażalny. Jest tak wiele społecznych uprzedzeń wobec homoseksualistów, że bałem się niezrozumienia ze strony ludzi i odrzucenia, ponieważ były to kodeksy socjalne, których zasad uczono mnie odkąd byłem małym chłopcem. Więc od moich młodych lat, kiedy pierwszy raz poczułem pociąg do mężczyzny, walczyłem pomiędzy swoimi myślami a uczuciami. Jako dzieci jesteśmy nauczeni, uwarunkowani do odczuwania seksualnego pociągu wobec płci przeciwnej. Kiedy jesteś małym chłopcem, a rodzice zabierają cię do parku, zaczynasz się bawić z innymi dziećmi, twoi rodzice i inni krewni mówią: „Patrz jaka śliczna jest ta dziewczynka. Patrz jaka jest słodziutka! Podoba ci się ta dziewczynka?” A później zaczynasz chodzić do szkoły, a kiedy przychodzisz do domu, pierwsza rzecz o jaką wszyscy pytają to: „Masz już dziewczynę?” Kulturalnie i społecznie jesteśmy nauczeni czuć pociąg do przeciwnej płci, co powoduje wielki zamęt w głowie, kiedy czujesz coś innego. W moim przypadku – dorastałem słuchając, że pociąg do ludzi tej samej płci to zła rzecz (tak utrzymuje wiele religii), a ja rozpocząłem ogromną wewnętrzną bitwę bardzo wcześnie w życiu, walcząc pomiędzy tym, czego chciałem, a tym, czego ode mnie oczekiwano. Dlatego właśnie to zablokowałem. Dlatego to odrzuciłem i użyłem całej siły, by zwalczyć własne emocje. Kiedykolwiek miałem spotkanie z chłopakiem i czułem coś silnego, coś co trzęsło ziemią pod moimi stopami, od razu próbowałem wymazywać tą myśl z mojej głowy. Mówiłem sobie: „Nie, to nie ja. To była tylko mała przygoda.” Z jednej strony myślę, że tak naprawdę nie rozumiałem co się ze mną dzieje, ale z drugiej chyba nie chciałem zaakceptować faktu, że nie pasuję do wyobrażenia, jakie każdy o mnie miał. Po każdym związku z mężczyzną zakopywałem swoje uczucia, ale z czasem zaczęło się to stawać zbyt bolesne, a sprzeczności zbyt wielkie. Ale chociaż ta sprzeczność mieściła się przede wszystkim w moim sercu – i był to konflikt,
któremu wreszcie musiałem stawić czoła – ważne też by pamiętać, że reszta świata nie zawsze wypełniona jest tolerancją w taki sposób, na jaki mielibyśmy nadzieję. Są ludzie, którzy nie rozumieją, że ktoś może się od nich różnić i chociaż możliwa jest konieczność ignorowania ich, musimy też zrozumieć, że są pewnym czynnikiem, a w tym wypadku bardzo ważnym. Nie każdy może czuć spokój w związku ze swoją seksualnością, bo presja zewnętrzna jest czymś zbyt silnym. I to, według mnie, jest tragiczne. Myślę, że jednym z powodów, przez które tak ciężko było mi zaakceptować siebie jest to, że w moim zawodzie często byłem postrzegany jako latynoski idol, gwiazda popu, a dla niektórych symbol seksu. Nie wiem czy ma to coś wspólnego z moim latynoskim pochodzeniem czy światowym wyobrażeniem „latynoskiego kochanka”, ale zawsze czułem, że oczekuje się ode mnie pewnych rzeczy, a w tym również uwodzenia i pozwalania sobie być uwodzonym przez kobiety. Patrzę na Eltona Johna, który bezdyskusyjnie jest ikoną i myślę jak niesamowite jest to, że tak zaakceptował swoją orientację. Ale ja nie jestem nim i kulturalnie i próby zaakceptowania siebie przed całym światem były bardziej skomplikowane. Może gdyby był inny artysta, inny latynoski idol, który ujawnił się przede mną, bałbym się mniej. Ale nie miałem modelu do naśladowania i to, w moim umyśle, tworzyło całość jeszcze bardziej niewyobrażalną. Nie wiem czy moje obawy miały tło religijne, kulturalne czy moralne… prawdopodobnie była to kombinacja wszystkich trzech. Wiem tylko, że przez długi czas i bez zdawania sobie z tego sprawy robiłem sobie krzywdę nosząc bagaż emocjonalny, który uniemożliwiał mi bycie wolnym. Bycie sobą. Patrząc wstecz zdaję sobie sprawę, że przez te lata przeżyłem wiele mrocznych chwil. Byłem wkurzony, pełny bólu i samo odrzucenia. Chociaż w wielu innych kwestiach – moja kariera, moja rodzina i moi przyjaciele – moje życie było błogosławieństwem z niezliczoną ilością pięknych rzeczy, były noce, kiedy kładłem się do łóżka czując przygniatający mnie ciężar całego świata i próbując rozwiązać konflikt emocji. To były bardzo bolesne momenty. To okropne, kiedy czujesz, że siebie nie kochasz i naprawdę nikomu tego nie życzę. Ale jak wszystko w życiu, ból też rozwija. W trakcie mojej duchowej podróży i po podróżach do Indii oraz ze wszystkim, czego nauczyłem się podczas walki z handlem ludźmi powoli, ale z pewnością zaczynałem znajdować akceptację. Musiałem się nauczyć jak patrzeć głęboko w swoją duszę i wsłuchiwać się w ciszę mojej prawdy – mojej czystej prawdy, wolnej od zewnętrznej presji, oczekiwań, życzeń i odrzucenia. Musiałem się nauczyć widzieć i kochać siebie dokładnie takiego, jakim jestem. Teraz nie tylko mogę powiedzieć prawdę, ale mogę też mówić o moim bólu i złości, które postrzegam jako niesprawiedliwość – i nie tylko niesprawiedliwość handlu ludźmi, ale również niesprawiedliwość w ocenianiu jednych przez innych. Musiałem zrozumieć, że na świecie są ludzie, którzy pokochają cię za to kim jesteś, ale i tacy, którzy chcą byś był dokładnie tacy jak oni. I to proste uświadomienie mocno mnie uderzyło. Jeśli sam siebie nie kocha, ukrywam i zaprzeczam sobie samemu, jak mogę oczekiwać, że inni ludzie pokochają mnie za to, jaki jestem? Zrozumienie tego zajęło mi bardzo długi czas. DZIECIĘCE KROCZKI TO BYŁO OKOŁO pięć lat temu, kiedy zrozumiałem i poczułem głęboko w duszy, że byłem wreszcie gotowy zaakceptować swoją prawdę. Miałem wiele czasu na myślenie, na zakochiwanie i odkochiwanie się i na przeżycie wszystkiego, co musiałem. Do tego momentu, choć wiedziałem w głębi duszy, nie czułem tego, nie czułem potrzeby mówienia reszcie świata. Z jednej strony czułem, że to niczyj biznes tylko mój własny, a z drugiej po prostu nie zauważałem jak dzięki temu wszystko ulegnie zmianie. Pomimo sławy i niby życia w blasku fleszy żyję w prywatności, jestem otoczony rodziną i najbliższymi przyjaciółmi również uznawanymi przeze mnie za rodzinę, z których większość znam od dekad. I odkąd każdy w moim otoczeniu znał i akceptował moją prawdę, nie czułem potrzeby mówienia komukolwiek innemu. Ponadto fakt, że wszystko musiało być robione w sekrecie dodawał pikanterii i dodawał pewien rodzaj intrygi do związków, które – musze przyznać – lubiłem. Chociaż czułem się komfortowo z najbliższymi mi ludźmi, nie chciałem mówić nikomu innemu, bo
bałem się, że mnie nie zaakceptują. Myślałem: „Moi przyjaciele i rodzina akceptują mnie, bo mnie kochają, ale co z resztą świata? Będą mnie oceniać? Będą ciągle kupować moje płyty? Odrzucą mnie?” Jako artysta zawsze szukałem akceptacji i uwielbienia publiczności, a wtedy bałem się, że to może wpłynąć na moją karierę. Co by się stało, gdybym skończył sprzedawać albumy? Co, jeśli ludzie przestaną przychodzić na moje występy? Musiałbym skończyć robić to, co kocham najbardziej? Dzisiaj zdaję sobie sprawę jakie te pytania były głupie, ale w tamtym czasie były całkowicie słuszne i ważne. Świat się rozwinął i orientacja seksualna artysty nie zmienia już sposobu w jaki on lub ona jest odbierana. Ale cierpiałem i dlatego widziałem tylko rzeczy, które mnie przerażały. A skoro bałem się ujawnienia i powiedzenia prawdy światu, wypełniłem się powodami – irracjonalnymi, oczywiście – by tego nie robić. Wielu ludzi wokół mnie – moja rodzina, przyjaciele i koledzy – również się bało. Chociaż wiem, ze chcą dla mnie najlepiej, wielu z nich martwiło się, że to mnie nieodwołalnie zdestabilizuje, nie tylko z profesjonalnego punktu widzenia, ale i osobistego. Wielu przekonywało mnie, bym tego nie robił mówiąc, że nie ma ku temu powodu i twierdząc, że moja orientacja to niczyj biznes tylko mój. I chociaż w pewnym stopniu mają rację, w ich zapatrywaniu jest też mała cząstka uprzedzenia, którą widzę jako niszczącą. Pomimo wszystkich ich rad i całej miłości ten raz musiałem pomyśleć o sobie i posłuchać tego, co cisza chciała mi powiedzieć. Dokładnie tak zrobiłem. I mogłem ujrzeć prawdziwego siebie. Więc od momentu, kiedy zaakceptowałem swoją rzeczywistość, zacząłem szukać sposobu na zakomunikowanie jej światu. Wciąż nie wiedziałem jak zamierzam to zrobić, może na koncercie, listem, książką albo piosenką. W tamtym czasie miałem frazę, którą powtarzałem sobie jak mantrę: „Boże, Wszechświecie czy jakkolwiek chcesz, żebym Cię nazywał, pokaż mi najlepszy sposób!” Mówiłem to sobie codziennie i miałem oczy szeroko otwarte. Moim zamiarem była próba wizualizowania sobie tej chwili i cały proces poszukiwań stopniowo przybliżał mnie to tej rzeczywistości. Zacząłem dokonywać zmian. W trakcie trasy Black Or White zacząłem wprowadzać słowa, które odnosiły się do moich przeżyć. Zrobiliśmy jeden filmik, w którym na skórze poszczególnych części mojego ciała tatuaże „mówiły”, pojawiały się pewne słowa, takie jak „zaakceptuj siebie”, „zmień swoje życie”, „kochaj”, „odkrywaj siebie”, „kwestionuj siebie”, „wybaczaj sobie”. Były to słowa skierowane go mojej publiczności chcąc nimi zainspirować każdego, ale również siebie. Przechodziłem przez proces odrodzenia i wszystko co robiłem było naprawdę wykonywane z chęcią pozbycia się sekretów i obaw, bym mógł połączyć się z osobą, którą naprawdę jestem. Kiedy Matteo i Valentino się urodzili zdałem sobie sprawę jak absolutnie istotne było znalezienie przejrzystości i prawdy w moim życiu. Chociaż każdego dnia czułem się bardziej i bardziej spokojny, bo szukałem już odpowiedniego sposobu, narodziny moich synów zdecydowanie przyspieszyły proces. Kiedy po raz pierwszy trzymałem ich w ramionach, zrozumiałem nie tylko jak piękne może być życie, ale również poczułem potrzebę bycia z nimi szczerym. Uświadomiłem sobie, że najbardziej na świecie chcę dla nich wolności w życiu i, bez względu na wszystko, dumy z tego, kim są. A żeby ich tego nauczyć, lekcja musiała rozpoczynać się właśnie w domu. Nie mam zamiaru żyć z nimi w kłamstwie, moje dzieci też nie będą. Nie chcę, żeby moje dzieci musiały mnie okłamywać albo iść przez życie z zakrytymi oczami. Chcę być z nimi szczery, żeby oni z kolei byli szczerzy ze światem. Matteo i Valentino to moje aniołki, moje maleńkie aniołki, moi synkowie i wiem, że dla nich jestem w stanie zrobić wszystko. Dzisiaj muszę żyć w całkowitej równowadze i być naprawdę szczęśliwy przez to, kim jestem, żeby oni mogli mnie uwielbiać i rozumieć, że ich tatuś kocha ich całą duszą i sercem. Jeśli bym tego nie zrobił, uczyłbym ich kłamania i ukrywania się przed światem zamiast stawiania mu czoła z całą siłą i dumą z bycia sobą. Moje dzieci będą rosnąć i wreszcie pójdą do szkoły i teraz mogę być spokojny, że nigdy nie będą musiały kłamać za mnie. Kiedy ich przyjaciele zapytają o ojca, będą mogły to wyjaśnić bez cenzury
i strachu. Chcę żeby byli dumni ze swojego ojca tak, jak ja zawsze będę dumny z nich, nie ważne co zadecydują robić w swoim życiu. Taki świat tworzę dla swoich dzieci – i wiem, że wielu z nas próbuje wykuwać nowe pokolenia, które będą znały prawdziwe znaczenie akceptacji i tolerancji, które nie będzie znało znaczenia słowa „uprzedzenie”. To świat, w którym nie ważne jest czy jesteś biseksualny, homoseksualny czy heteroseksualny, a każdy jest po prostu tym, kim jest. WALKA Z UPRZEDZENIEM CIAGLE MAMY do przejścia długą drogę. Jeśli świat się zmienił, myślę, że wciąż nie zmienił się wystarczająco. Możliwe, że dziś jest mniej uprzedzeń niż sto lat temu czy nawet od mojego dzieciństwa, ale to nie znaczy, że uprzedzenia już nie istnieją i nie ma już nic do zrobienia. Istnieje długa i smutna historia prześladowania homoseksualistów i smutno myśleć o wszystkich zniszczonych, zranionych i prześladowanych życiach przed uprzedzenia innych. Myślę o wielkich geniuszach literatury, takich jak Federico Garcia Lorca i Oscar Wilde, którzy pomimo swojego talentu i pozostawione spuścizny był prześladowani, ponieważ byli homoseksualistami. Jak to może w ogóle mieć jakikolwiek sens? Niestety te uprzedzenia istnieją do dnia dzisiejszego. Media często przedstawiają homoseksualistów jako ludzi jednowymiarowych bez żadnej głębi, jakby każda istota ludzka mogła zostać zdegradowana tylko do swojej orientacji. Język używany na świecie do opisywania homoseksualistów jest okropnie poniżający: słowa takie jak „pedał”, „pedzio”, „wał”, „ciota” i inne, które służą tylko umacnianiu nienawiści i dyskryminacji z młodszych pokoleniach. Poprzez niesiony ładunek emocjonalny, te słowa kreują atmosferę nietolerancji i homofonii, w której młodzi ludzie boją się być sobą. Nie zamierzam kłamać. W pewnych niewrażliwych momentach swojego życia używałem tych słów do naśmiewania się z ludzi takich jak ja. Ale oczywiście robiłem to, żeby „udowodnić” ludziom wokół siebie, że oczywiście jestem „heteroseksualny”. Myślę, że możesz nienawidzić tylko to, co sam nosisz naprawdę głęboko w sobie. W przeciwnym razie dlaczego marnowalibyśmy tyle czasu na uczucie tak wyniszczające i destrukcyjne jak nienawiść? Wielu ludzi mówi, że są całkowicie przeciwni homoseksualizmowi. Odrzucają i odżegnują się mówiąc, że jest to niezgodne z naturą. Ale czy jest cokolwiek bardziej normalnego niż miłość? Co nienormalne – a według mnie okrutne i niesprawiedliwe – to dyskryminowanie kogoś przez to, kim jest. Nienormalne jest myślenie, że są obywatele pierwszej i drugiej klasy oraz, że nie mamy takich samych praw. To właśnie jest złe. I jest to nie do zaakceptowania. Generalizowanie powoduje dyskryminację i tak długo, jak na świecie żyją ludzie gotowi zaszufladkować z powodu narodowości, razy, płci, orientacji seksualnej czy koloru skóry, istnieć będzie zawsze dyskryminacja. Dlatego ludzie muszą z tym skończyć. Tak jak nie pozwalam nikomu mówić złych rzeczy na ludzi hiszpańskojęzycznych, tak samo nie pozwalam na mówienie źle o społeczności gejowskiej w mojej obecności. Zawsze będę upierał się, że każdy musi być traktowany jako jednostka, nie ważne jaką „łatkę” społeczność chce mu przypiąć. Chciałbym powiedzieć, że jestem homoseksualistą z tego lub takiego powodu. Ale nie mogę. Jak wiem nikt nie chodzi rozpowiadając wokół dlaczego lubi płeć przeciwną, dlaczego lubi blondynki albo dlaczego lubi łysych. Każdy czuje to, co czuje, a jakiekolwiek próby wyjaśniania są nie tyle daremne – są złe. Pociąg seksualny nie ma logicznego wyjaśnienia. Po prostu istnieje, a my jako ludzie na niego reagujemy. Zawsze myślałem, że pociąg, jak i miłość, to sprawa dusz, które się spotykają i zderzają. Dusza nie ma rodzaju męskiego lub żeńskiego. Po prostu jedna znajduje drugą, a kiedy nawiązuje się kontakt, gdzie coś łapie cię i wywołuje wewnętrzny zawrót, tam rodzi się magia wraz z pociągiem i miłością. Miłość nie ma płci. Byłem głęboko zakochany w mężczyznach, tak jak i głęboko zakochany w
kobietach. Czułem tą wewnętrzną łączność, to pragnienie bycia zawsze przy kimś, poznania o kimś możliwie wszystkiego, tą desperacją potrzebę i pasję w stosunku do drugiej osoby. To, że jestem homoseksualistą znaczy, że nie mogę czuć czegoś intensywnego, kiedy jestem z kobietą? Nie. Szczerze wierzę, że dusze nie mają płci i tak jak czułem, że mój świat wywrócił się do góry nogami, kiedy zakochałem się w mężczyźnie, tak samo czułem bardzo szczególną więź i zgodność z kobietą. Jednak mój instynkt fizyczny, mój zwierzęcy instynkt i wewnętrzne żądze popychają mnie w stronę mężczyzn. I mimo wszystko dążę za swoim instynktem i swoją naturą, proste. Pamiętam jak pewnego dnia, wiele lat temu, po zakończeniu związku z mężczyzną powiedziałem do mojego asystenta: „Nikt nie będzie mnie oceniał za to, z kim chodzę do łóżka!” Mój asystent, który był trochę zaskoczony, nie miał pojęcia o czym mówiłem więc odpowiedział: „Tak jest, Kiki. Tak jest. Po prostu dalej zajmuj się swoimi sprawami.” Chociaż moje skłonności seksualne różnią się od większości na tej planecie myślę, że nie powinno mnie to definiować bardziej niż to, że moje ulubione lody mają smak mango albo że mam brązowe włosy. W taki sam sposób jak ludzie nie powinni osądzać innych za kolor skóry, wierzenia religijne czy pochodzenie etniczne, tak też nikt nie powinien być osądzany za to co robi w łóżku albo z kim. Prędzej czy później każdy z nas czuje się osądzany lub dyskryminowany za to kim jest i z tego powodu każdy ma fundamentalną odpowiedzialność za walkę z tymi uprzedzeniami i zyskiwanie szacunku za to, kim jesteśmy. Pod koniec 2009 roku przeczytałem o kilku zbrodniach z nienawiści, które miały miejsce na Puerto Rico i w innych częściach świata. Obudziło to we mnie taką wściekłość, że nie mogę jej nawet wyrazić w słowach. Te przypadki były tak perwersyjne i szokujące, że mogę tylko czuć wstręt, oburzenie i głęboką żądzę poruszenia gór, by takie coś nie miało już miejsca. Wściekłość, którą czułem, zainspirowała mnie do napisania listu, który opublikowałem na swojej stronie poprzez Twittera: >Jako działacz na rzecz ludzi przez tak wiele lat, byłem w stanie doświadczyć wielu cudów. Zobaczyłem wielką zdolność ludzi do leczenia ran. Widziałem rządy i prywatnych obywateli, którzy starali się zmienić politykę publiczną oraz prowadzili bitwy w imię miłości, które zaowocowały pozytywnym wpływem na naszą społeczność. Widziałem chłopców i dziewczynki z różnych części świata, którzy uwalniali się od więzów handlu ludźmi (niewolnictwa nowej ery) oraz niesamowitych ludzi, którzy zrzekali się swojego „życia w luksusie” na rzecz pomocy najbardziej potrzebującym. Bycie świadkiem wszystkich tych cudów umocniło wiarę w ludzkość, którą wpoili we mnie rodzice i którą ja z kolei próbuję każdego dnia przekazywać swoim dzieciom. Kiedy obserwuję jak odkrywają świat, myślę, że życzliwość to jedna z najwyższych cnót, jakich mogę ich nauczyć. Z drugiej strony, widziałem też trapiące rzeczy, które uniemożliwiły mi pozostawanie w tej naiwności, którą miałem w sobie jako dziecko i zawsze próbowałem zachowywać. Podróżowanie po świecie od najmłodszych lat i bycie świadkiem niewyobrażalnych zbrodni przeciwko ludzkości zabrało część niewinności, którą miałem w sobie jako młody chłopiec. Było wiele momentów, w których zapomniałem o żyjącym we mnie chłopcu. To dziecko, które każdy z nas ma sobie i które ciągle przypomina nam o pięknie „prostoty”. Jednak ten moment rozłąki nastąpił wiele lat temu, a dzięki pracy z fundacją w życiu codziennym, na szczęście mogę powiedzieć, że na powrót połączyłem się z wewnętrznym dzieckiem i wciąż się od niego uczę. Jedną z najważniejszy rzeczy jest KRZYK w stronę świata, kiedy napotykam niesprawiedliwość i dlatego właśnie dzisiaj piszę. Próbuję iść przez życie patrząc na wszystko pozytywnie. Robię wszystko, co mogę, by zatrzymać wdzięczność i optymizm. Nazwijcie mnie romantykiem, idealistą albo może kimś, kto nie ma pojęcia o rzeczywistości. Może to mechanizm obronny, a może jestem kimś, kto chce odmienić ciąg negatywnych myśli, którymi jesteśmy karmieni na wiele sposobów i łatwo zatruwają nasze dusze. Wszyscy jesteśmy ludźmi i czasami łatwiej jest zignorować ból i przejść dalej do porządku dziennego. „To nie ma nic wspólnego z nami” – możemy powiedzieć – „Dlaczego powinniśmy się
tym martwić?” ale dziś czuję, że to niemożliwe. To ma wiele wspólnego z nami. Ja się martwię. W ostatnich kilku tygodniach przeczytałem wiele artykułów, które wywołały we mnie wstrząs, a niestety te artykuły odnoszą się do rzeczy, które dzieją się dookoła świata każdego dnia. To prawie niemożliwe do uwierzenia, że w roku 2009 wciąż walczymy z sytuacjami tak pełnymi nienawiści. Jako obrońca praw ludzkich, moim celem jest znalezienie rozwiązania na niesprawiedliwości, które istnieją w dzisiejszym świecie. Mówię o dyskryminacji każdego rodzaju, czy to w odniesieniu do rasy, płci, narodowości, religii, pochodzenia etnicznego, niepełnosprawności, orientacji seksualnej czy przekonań politycznych. WIĘC KRZYCZĘ: CO SIĘ DZISIAJ DZIEJE ZÉ ŚWIATEM? Jestem pewien, że każdy z was ma inną odpowiedź. Jednak pod koniec, jestem pewien, że zbiorowa odpowiedź schodzi do jednego „CHCEMY POKOJU.” Cóż, jeśli wierzymy w pokój, nie mamy miejsca na zadowolenie z siebie. Morderstwo Jamesa Byrda, Matthew Sheparda, Jorge Stevena Lopeza, Marcelo Lucero, Luisa Ramireza i niezliczona ilość innych, którzy byli ofiarami „zbrodni z nienawiści” powinny być kompletnie nieakceptowane dla istoty ludzkiej. Ponieważ wszyscy jesteśmy istotami ludzkimi. To do nas należy zmiana paradygmatu. Słyszę słowo „tolerancja” rzucane na wszystkie strony, kiedy jest mowa o takich przypadkach, jakie wspomniałem wyżej. Jedną z definicji słowa „tolerancja” jest „umiejętność znoszenia bólu lub trudności”. Inną jest „czyn na coś przyzwalający”. Dla mnie nie zawierają akceptacji w żadnej definicji. Więc co z tym? Zamiast mówić „musimy tolerować odmienność”, dlaczego nie mówimy „musimy zaakceptować odmienność”. Zaakceptowanie odmienności jest pierwszym i najważniejszym krokiem w stronę wyeliminowania zbrodni z nienawiści i zjednoczenia ludzkości. Jeśli ZAAKCEPTUJEMY, ludzkość się zjednoczy. Jeśli ludzkość się zjednoczy, równość praw człowieka stanie się rzeczywistością. A jeśli równość praw człowieka stanie się rzeczywistością, pokój będzie w naszym zasięgu.< W momencie pisania listu prawdopodobnie nie zdawałem sobie sprawy, że ten proces był moim treningiem przed listem, który jeszcze dopiero musiał być napisany. Z jednej strony, przez ten list wyraziłem wiele swoich przemyśleń i odczuć, które przez lata kłębiły mi się w głowie. Odczuwana przeze mnie złość podczas czytania o zbrodniach na tle nienawiści i braku tolerancji była również manifestacją złości, którą odczuwałem w związku ze swoją własną historią: w moim przypadku trudności z zaakceptowaniem siebie również wywodziły się ze strachu przed takimi zbrodniami i tym, że pewni ludzie są tak nietolerancyjni i niezdolni do zaakceptowania kogoś różniącego się od nich. Moim błogosławieństwem jest moja rodzina oraz życie w świecie i praca w przemyśle tak tolerancyjnym. Chociaż sława przychodzi z wieloma wymaganiami i presją, które mogłyby nie być dobrowolnym wyborem większości, w środku tego wszystkiego jestem wolny, by żyć tak jak chcę, bo do pewnego stopnia sława też mnie chroni i daje możliwość wyrażania samego siebie. Niestety nie jest tak w przypadku każdego i chociaż świat na wiele sposobów się zmienił, to fakt, że zbrodnie na tle nienawiści o takim kalibrze wciąż istnieją – że w miejscach takich, jak na przykład Malawi są mężczyźni, którzy idą do więzienia po prosu za zakochanie się w innym mężczyźnie, za bycie homoseksualistą czy świętowanie swojego zjednoczenia – jest dla mnie przerażający. Ponadto w głębi mnie wreszcie zaczęła następować zmiana. Zamiast trząść się w obliczu takich zbrodni, tylko po to żeby wycofać się jeszcze bardziej i trzymać zamknięte usta, poczułem potrzebę przemówienia i wyrażenia swojego oburzenia. Może po części przyszło to po walce z handlem ludźmi, z przemocą i wykorzystywaniem, ale tak naprawdę przez swoje słowa chciałem podjąć działanie. List nie został wspomniany przez wiele programów informacyjnych. Jestem pewien, że były inne informacje, które miały tamtego dnia pierwszeństwo. Jednak dla mnie, z osobistego punktu widzenia, drzwi się otworzyły: Lawina wsparcia, jaką odebrałem przez Twittera była dla mnie
wielką niespodzianką i wielkim błogosławieństwem. Dla kogoś takiego jak ja, kto przywykł do bycia na scenie i otrzymywania natychmiastowej reakcji publiczności Twitter jest wymarzonym narzędziem. Mogę napisać cokolwiek chcę i otrzymuję od razu odpowiedzi i historie ludzi, którzy zareagowali na to, co powiedziałem, udzielając opinii czy dzieląc się tym, co mówię. Zrozumiałem, że Twitter będzie moim narzędziem, bo czułem się tak komfortowo i silny. LIST WIĘC ZACZĄŁEM pisać. Pisałem i pisałem, znajdując wielkie wyciszenie. Czasem czułem euforię, a czasem płakałem. Proces pisania był tornadem emocji, bo chociaż wiedziałem, że robię coś dla mnie koniecznego i zasadniczego żeby móc dalej iść przez życie, nie było łatwo opisać słowami moje prywatne życie. Kilka dni przed dodaniem listu na mojej stronie internetowej ( i dodaniem linku na Twitterze) powiedziałem ludziom dookoła mnie co chcę zrobić. Każdy stał się bardzo nerwowy i starał się odwieść mnie od tego pomysłu najróżniejszymi argumentami: to nie był odpowiedni czas, ludzie nie zrozumieją, czekamy przecież na wydanie książki, to nie jest dobry pomysł, żeby robić to w tygodniu Wielkanocy. Każdy przedstawiał mi powody i chociaż wiedziałem, że robią to, bo nie chcą żebym cierpiał i po prostu mnie kochają, wiem również, że każdy miał swój powód i lęk, od którego się uwolnią, mam taką nadzieję. Jednak w moim przypadku byłem gotowy zrzucić ten ciężar z serca, bo właśnie wtedy moja duchowa ścieżka zatoczyła pełne koło. Wiem, że jeśli straciłbym równowagę, wielu ludzi – koledzy, przyjaciele jak i rodzina – również straciłoby równowagę, a to powodowało strach. Jednak tym razem wiedziałem, że muszę zrobić co chcę i nie myśleć o nikim innym. Więc zignorowałem wszystkie ich zalecenia i w końcu, kiedy przyszli do mnie z argumentem, że nie powinienem robić tego w Wielkanoc, bo mogę urazić moim chrześcijańskich fanów, powiedziałem: „Której części z ‘nie mogę tego już dłużej znieść’ nie rozumiecie? Co ze mną? W moim świecie, mojej przestrzeni i mojej ‘rzeczywistości’ to nie jest nic, za co muszę się wstydzić. Całkiem odwrotnie: Muszę uczcić swoją prawdę!” Martin Luter King powiedział raz piękne słowa, które noszę blisko serca: „Koniec naszego życia zaczyna się w momencie, kiedy milczymy w ważnych sprawach.” 29 marca zdecydowałem się położyć kres piekłu, które rozgrywało się w moich myślach po to, by uczcić swoje odrodzenie. To sprawa śmierci i nowego życia. Kręgi się zamykają i nowe otwierają. Najważniejsze, że byłem gotowy zamknąć jeden rozdział swojego życia i otworzyć nowy, a chciałem to zrobić najszybciej jak to możliwe. Tak więc list został opublikowany. To tekst, z którego jestem bardzo dumny. Za każdym razem, kiedy to czytam, pamiętam o wszystkich przejściach, które pozwoliły mi dojść do tego momentu i podzielić się ze światem. Kilka miesięcy temu zdecydowałem się napisać tą autobiografię i wiedziałem, że ten projekt poprowadzi mnie bliżej do punktu zwrotnego w moim życiu. Od napisania pierwszej linijki wiedziałem, że ta książka będzie narzędziem, która pomoże mi uwolnić się od rzeczy noszonych w sobie cały czas. Rzeczy, które były dla mnie zbyt ciężkie do noszenia wewnątrz. Pisząc to zbliżyłem się do mojej prawdy. I jest to coś warte uczczenia. Przez wiele lat istniało tylko jedno miejsce, w którym byłem połączony ze swoimi emocjami ze strachu i była to scena. Bycie na scenie wypełnia moją duszę na wiele sposobów, niemal całkowicie. To mój narkotyk. Muzyka, światła i odgłosy z tłumu to elementy dające uczucie, że jestem zdolny do wszystkiego. To uderzenie adrenaliny jest niesamowicie uzależniające. Nie chcę nigdy przestać odczuwać tych emocji. To radość, która doprowadza mnie tu, gdzie jestem teraz. Niesamowite miejsce emocjonalnego zrozumienia, refleksji i oświecenia. W tym momencie czuję taką samą wolność, jaką zazwyczaj czuję tylko na scenie i bez wątpienia muszę się nią podzielić. Wielu ludzi mi mówił: „Ricky, to nie jest ważne”, „to nie jest tego warte”, „praca tych wszystkich lat, to wszystko co wybudowałeś się zawali”, „wiele ludzi na świecie nie jest gotowych do
zaakceptowania twojej prawdy, twojej rzeczywistości, natury.” Ponieważ wszystkie te rady pochodziły od osób, które bardzo kocham, postanowiłem iść z życiem naprzód nie dzieląc się prawdą ze światem. Pozwalałem strachowi wodzić mnie za nos, a niepewności mnie sabotować. Dziś biorę pewną odpowiedzialność za moje decyzje i działania. Jeśli ktoś zapytałby mnie dziś „Ricky, czego się boisz?”, odpowiedziałbym „Krwi płynącej po ulicach miast w stanie wojny… niewolnictwa dzieci, terroryzmu… cynizmu ludzi u władzy, nadinterpretacji wiary.” Ale czy boję się swojej prawdy? W ogóle! Przeciwnie, wypełnia mnie siłą i odwagą. Tego potrzebuję. Szczególnie teraz, gdy jestem ojcem dwóch pięknych chłopców, którzy są pełni światła i z ich spojrzeniem na świat każdego dnia uczą mnie czegoś nowego. Żyjąc tak jak wcześniej, pośrednio umniejszałbym blaskowi, z którym urodziły się moje dzieci. Dość znaczy dość. To musiało się zmienić. Nie miało się to zdarzyć 5 czy 10 lat temu, miało się zdarzyć teraz. Dzisiejszy dzień jest mój, to mój czas i to moja chwila. Te lata ciszy i rozmyślań uczyniły mnie silniejszym oraz przypomniały, że akceptacja musi pochodzić z wnętrza, a ten rodzaj prawdy daje mi siłę do zawładnięcia w sobie emocjami, o których nawet nie miałem pojęcia. Co się wydarzy od tego momentu? Nie ważne. Mogę się tylko skupić na tym, co dzieje się ze mną w tym momencie. Słowo „szczęście” nabiera dla mnie teraz nowego znaczenia. To był bardzo intensywny proces. Każde słowo napisane w tym liście narodzone jest z e szczerej miłości, akceptacji, bezstronności i prawdziwego przemyślenia. Pisanie tego było porządnym krokiem w stroję wewnętrznego spokoju i ważnej części mojej ewolucji. „Z dumą mówię, że jestem szczęśliwym homoseksualnym mężczyzną. To wielkie błogosławieństwo być tym, kim jestem. RM” Kiedy nacisnąłem WYŚLIJ, od razu wyłączyłem komputer i poszedłem do swojego pokoju na drzemkę, rzekomo. Zamknąłem oczy na około pół godziny, może czterdzieści minut, ale ciekawość zabiła kota. Skoro nie chciałem wracać do komputera, zadzwoniłem do mojej przyjaciółki, która wiedziała co mam zamiar zrobić i poprosiłem ją żeby weszła na moje konto na Twitterze i powiedziała mi co mówią ludzie. „Kiki… to czysta miłość. Jest już tysiąc, dwa czy trzy tysiące komentarzy – żaden nie jest negatywny.” – powiedziała mi. Oczywiście była osoba lub dwie, które nie łapały, ale mówiąc ogólnie, odebrana miłość była bezpośrednia i ogromna. Chociaż w głębi siebie wiedziałem, że nic złego się nie wydarzy to lawina miłości, którą odebrałem była kompletnym zaskoczeniem. Następnego tygodnia sprzedaż moich albumów nawet wzrosła. Nie tylko nie zostałem przez nikogo odrzucony. Zdawało się, że kochali mnie nawet bardziej! Więc cały ten strach, cały ten strach ludzi, którzy się ujawniają był tylko w mojej głowie. Wiem, ze nie jest tak w każdym przypadku ujawniających się ludzi – wiem, że wielu musi znieść ból i cierpienie po odrzuceniu – jednak mogę powiedzieć, że moje doświadczenie było tylko pozytywne i umacniające. Moja rodzina i krąg najbliższych przyjaciół, którzy znali już prawdę, zaoferowali mi bezwarunkowe wsparcie. Mój ojciec był bardzo szczęśliwy, kiedy powiedziałem mu co zamierzam zrobić, jako że chciał tego od wielu lat, bym uwolnił się i był pełen spokoju oraz otwartości. Wiedział jednak, że muszę znaleźć swój moment i aż dotąd wspierał mnie przez cały proces, aż byłem gotowy. Moja mama również była bardzo szczęśliwa, ale sposób w jaki jej powiedziałem był trochę niezwykły. Tego dnia moja mama leciała do Miami z Puerto Rico. Zawsze wiedziałem, że nie chcę wysłać listu, kiedy ona będzie na Puerto Rico, bo jak każda matka, martwiłaby się o swojego syna. Również nie chciałem by była tam sama i odbierała wszystkie telefony od znajomych. Nie chciałem też by po tym ogłoszeniu się nie martwiła, ale była tutaj ze mną i widziała, że jej syn i wnuki mają się dobrze. Więc poczekałem aż wsiądzie do samolotu, gdzie nie miała dostępu do telefonu czy Internetu. Kiedy doleciała do Miami, jeden z moich przedstawicieli ją odebrał i od razu zabrał jej telefon, żeby nie mogła go odebrać. Podrzucił ją do domu, a wtedy mocno ją uściskałem, posadziłem przed komputerem i kazałem przeczytać list, który dopiero co wysłałem. Jak tylko go
przeczytała wstała, mocno mnie uścisnęła i zaczęła płakać jak małe dziecko. DAR OD ŻYCIA TO BYŁO niesamowite przeżycie. Dziś czuję się silny, szczęśliwy i wolny. Uszczęśliwia mnie myśl, że wiele z moich obaw – nie mogę powiedzieć, że wszystkie – było urojonych i wyimaginowanych. Nie trzeba mówić, że są ludzie, którzy negatywnie to komentują i nie rozumieją o co chodzi, ale ja postrzegam ich jako ludzi, którzy wciąż muszą wydorośleć ewoluować. Nie oceniam ich. Tak jak mnie akceptacja swojej rzeczywistości i siebie zajęła wiele czasu, tak oni muszą jeszcze przejść przez swój proces akceptacji i zrozumienia. Ktoś raz mnie zapytał „Kiedy zdecydowałeś się na bycie homoseksualistą?” Odpowiedziałem „Nigdy nie decydowałem się na bycie kimkolwiek. Jestem po prostu tym, kim jestem.” A potem dodałem: „Kiedy ty zdecydowałeś się być heteroseksualistą?” Nie trzeba mówić, że to pytanie pozostało bez odpowiedzi… Nie ujawniłem się po to, by zmienić myślenie kogokolwiek. Po prostu dzielę się swoim doświadczeniem. Mogą być ludzie, którzy przestaną mnie lubić, bo od tej pory będą myśleć, że nie byłem całkowicie szczery. Może inni zaczną słuchać mojej muzyki i cieszyć się nią, skoro teraz wiedzą kim jestem. Jednak wierzę, że czy lubią mnie czy nie, powinni to robić będąc świadomymi mojej prawdy. Jeśli mnie nienawidzą, niech tak będzie przez to, kim jestem, a nie przez to kim myślą, że jestem. A jeśli mnie kochają, niech tak będzie również przez to kim jestem, a nie przez wyimaginowany obraz. Dziś rozumiem, że nie mogę się spodziewać, że każdy będzie mnie kochał, ale jakkolwiek głupio to zabrzmi, przyjęcie i zrozumienie tego zajęło mi sporo czasu. Ta ogromna potrzeba bycia zawsze akceptowanym prawdopodobnie była tym, co poprowadziło mnie to tego, kim jestem, ponieważ zawsze byłem skłonny robić wszystko, o co mnie proszono żeby zadowalać innych. Odrzucenie było dla mnie bolesne. To dlatego utrzymywałem moją rzeczywistość w sekrecie. Nie chciałem czuć dezaprobaty innych, szczególnie podczas pewnych okazji, kiedy ujawniłem prawdę kilku ludziom najbliżej mnie i stanąłem w obliczu dość niespodziewanych reakcji. Rzecz polega na tym, że mamy tendencję do postrzegania innych takimi, jakich chcemy. A kiedy ten obraz zostaje zniszczony, stajemy się źli. Może nie chcemy dostrzegać prawdy, a może nie widzimy jej, bo jest skrywana. Każdy żyje według pewnego zbioru reguł, wpajanych nam kiedy jesteśmy mali, z których wiele warunkuje nas do widzenia świata takim, jakiego chcemy, a nie takim, jakim jest naprawdę. Dlatego chcę się upewnić, że moje dzieci dorosną bez presji i uprzedzeń, z którymi ja dorastałem. Chcę, by żyli bez ograniczeń ze względu na kolor, rasę, pochodzenie czy orientację seksualną oraz by czuli się wolni i byli tymi, kim chcą. I jeśli jutro będą podobać im się mężczyźni czy kobiety albo obydwie płcie, nie będę tym, który będzie ich wstrzymywał czy stawiał warunki, że mają zrobić to czy tamto. I chociaż wiem, że spotkają w swoim życiu osoby bez tak otwartego i pełnego akceptacji spojrzenia na życie jakie mają oni, przynajmniej będę mógł spoczywać w pokoju wiedząc, że w ich sercach będzie spokój, bo mogą być kim chcą. Bez wątpienia nadejdzie dzień, kiedy będą cierpieć, ale ja sam żywię nadzieję, ze tak nie będzie, bo będą mogli być sobą. Prawda jest taka, że nie życzę nikomu bólu, którego sam doświadczyłem i dlatego uważam walkę z uprzedzeniami za tak ważną. Wiecie ile nastolatków dziennie popełnia samobójstwo, bo nie mogą stawić czoła swojej orientacji seksualnej? Wiecie ile ludzi starzeje się, nigdy nie akceptując swojej orientacji? Wiodą nieszczęśliwe życie, nigdy nie pozwalając sobie na bycie naprawdę sobą. Wielu nie pozwala sobie nawet na odkrycie swojej prawdziwej natury i dla mnie jest to tragedia.
zrozumienie, że to nie mój biznes co ludzie o mnie mówią, to nie ma ze mną nic wspólnego. I każdego dnia staram się wcielać tą myśl w życie, by stała się sposobem życia. Myślenie, że to, co ludzie mogą myśleć nie jest moim problemem uwolniło mnie w wielu aspektach. Skłamałbym mówiąc, że opinie innych nie mają w moim życiu znaczenia – oczywiście, że mają – ale nie mogę im pozwolić na definiowanie postrzegania samego siebie, sprawianie, że czuję się mniej lub bardziej wartościowy. To, co o mnie myślisz to nie moja rzeczywistość, ale twoja własna. To, co o mnie myślisz to po prostu nie mój problem. Odnalazłem prawdę, kiedy zaakceptowałem i ogarnąłem to, kim jestem. Musiałem walczyć z przerażeniem i chęcią ukrycia się, by wreszcie znaleźć akceptację i móc pokochać siebie ponownie. Musiałem walczyć z zaprzeczeniem, silną nienawiścią do samego siebie i negocjacjami z Bogiem… ale wszystko się zmienia, mam w sobie wiarę. I niech to będzie wina barier kulturowych, sposobu, w jaki płynęło moje życie czy wielu innych czynników, które igrały z bilansem – nie byłem gotowy aż skończyłem trzydzieści osiem lat. Może pracowałem tak ciężko, że nie miałem nawet czasu na zatrzymanie się i zastanowienie nad tym, co naprawdę się we mnie działo. Albo może chciałem to ukryć przed samym sobą, ponieważ nie miałem w sobie wystarczających duchowych „narzędzi”, by poradzić sobie z konsekwencjami starcia się z własną prawdą. Może musiałem nawet walczyć z handlem ludźmi, by naprawdę pojąć jaką niesprawiedliwością jest skradnięcie części czyjegoś życia. Albo może musiałem doświadczyć bycia ojcem, mieć moje dwa piękne aniołki, by być w stanie zrobić krok w tył i zrozumieć, że już dłużej nie chodzi tylko o mnie. Cokolwiek było powodem – a może to wszystkie z nich – jestem wdzięczny za drogę, która doprowadziła mnie do tego momentu i jestem głęboko wdzięczny za to, kim jestem. Moje przekonania dały mi tyle siły, że czuję się na tyle chroniony, by móc o tym rozmawiać, co jest drogocenną i piękną rzeczą. To dzięki mojemu życiu i byciu sobą, moim dzieciom i mojej relacji z rodzicami. Jeśli napisałbym list, w którym przyznawałbym się do bycia kryminalistą, do znęcania się nad kobietami albo ogólnie nad innymi ludźmi, całkowicie nie na miejscu byłoby czuć to szczęście i wyzwolenie. Jednak moja pozycja opiera się czysto na miłości – na miłości, szacunku i całej wdzięczności za niesamowite życie. To, co czuję jest tak pełne miłości, światła, tak magicznej i silnej częstotliwości, że poczułem, iż muszę się tym podzielić. Chciałem powiedzieć światu jak dumny jestem z każdego swojego kroku, który doprowadził mnie w miejsce, w którym dziś jestem. Szczerze wierzę, że każdy może przeżyć to, w jakimś momencie swojego własnego życia, co ja przeżywam teraz. To niesamowite przebudzenie i życzę go każdemu. Oczywiście nie mówię każdemu żeby był gejem, ale wierzę, że każdy z nas nosi w sobie niepotrzebne sekrety, rzeczy, którym sami zaprzeczamy, bo uważamy je za złe. Uwolnienie siebie od sekretów i obaw dało mi coś, o czym wcześniej nie miałem pojęcia: emocje tak silne i potężne, tak przejrzyste i niesamowite, że miejmy nadzieję, pewnego dnia każdy będzie mógł tego doświadczyć. Żeby podjąć znaczące w naszym życiu decyzje musimy przejść przez wiele procesów destabilizacji i bardzo często odmówić pozostania w miejscu, w którym czujemy się najbardziej komfortowo. I tak właśnie przebiega życie. Jednak jeśli odważymy się wybrać najtrudniejsze opcje, zdamy sobie sprawę, że po drugiej stronie istnieje świat wolności, spokoju i niekończącej się pogody ducha. Jedną z najbardziej nadzwyczajnych rzeczy dotyczących mojego przeżycia było otrzymanie tak wielkiego ciepła od ludzi dookoła. Dostałem tak wiele wiadomości z gratulacjami oraz wspierających moje posunięcie i jest to dla mnie wielkim błogosławieństwem. Jeśli sprawa homoseksualizmu była przedyskutowana przy obiedzie pod innym kątem, samo to daje mi wiele szczęścia. Niekoniecznie moim zamiarem podczas ujawnienia się było zainspirowanie kogokolwiek, ale jeśli tak jest, daje mi to wiele radości, a jeśli moje doświadczenie się komuś przysłużyło, daje mi to nieskończone szczęście. Również błogosławieństwem jest wiedza, że przez swoje życie mogę dawać korzyść innym i odbieram to za wielki honor. Jestem dumny z tego, kim jestem.
DZIEWIĘĆ – NAPRZÓD DZIEWIĘĆ NAPRZÓD PUBLIKACJA TEJ KSIĄŻKI JEST KOLEJNYM Z TYCH momentów, które pomagają mi wzrastać i czuć się silniejszym. Proces pisania był żmudny i fascynujący oraz jest wiele rzeczy, których pewnie nigdy bym sobie nie przypomniał, gdybym nie miał spisać ich na papierze. Utworzyłem połączenia pomiędzy wydarzeniami, które na pierwszy rzut oka zdawały się nie mieć ze sobą nic wspólnego, tylko po to, by zrozumieć, że w rzeczywistości głęboko się łączyły. Przypominałem sobie, odczuwałem i analizowałem wiele. Odkryłem swoją własną historię i zakochałem się w niej. I może najważniejsze, że pisanie tej książki dało mi siłę i przekonanie do ukazania swojej prawdy na światło dzienne. Ten proces był intensywnym poszukiwaniem i akceptowaniem, w którym odkryłem prawdziwego siebie. Po wszystkim, co się wydarzyło – dobrym, złym, niezwykłym, katastrofalnym – osiągnąłem wreszcie życie pełne światła i miłości: mam dwóch ukochanych synów, kochającą rodzinę, wspierających przyjaciół, niesamowitą karierę. I najlepsze – osiągnąłem poziom pokoju i szczęścia, o którego istnieniu nie miałem pojęcia. Czuję nieskończoną wdzięczność wobec wszechświata za cudowne życie, które mam szczęście wieść. MANIFESTACJA WIERZĘ, że szczęście przychodzi do tych, którzy mają radosne myśli. Noszę w myślach wiele pięknych wspomnień, które wypełniają moje życie światłem, tak jak i inne rzeczy. Bardzo mądry muzyk powiedział mi raz: „Bębny są manifestacją naszej energii i dusz naszych poprzedników. Wcześniej, kiedy istniało niewolnictwo, jedynym dozwolonym dla niewolników sposobem wyrażania siebie było granie na ich bębnach. Więc to tak, jakby każdy duch, który odszedł, powracał na nowo do życia za każdym razem, kiedy słyszy uderzenie w bęben. A skoro nie mogą tańczyć, wchodzą w twoje ciało i manifestują siebie poprzez twoje istnienie, poprzez ciebie.” To piękna wiara i czuję, że w pełni to przeżyłem kilka lat temu podczas Karnawału Rio de Janeiro. Miałem szansę uczestniczyć w paradzie w Sambodromo z jedną ze szkół samby i w jednym z punktów prób muzycznych byłem otoczony przez pięć tysięcy bębnów, wszystkie biły w tym samym czasie. Jeśli jeden bęben sprawia, że czujesz siłę rytmu, muzyki i życia oraz nie możesz oprzeć się chęci tańca – wyobraźcie sobie jak to jest z pięcioma tysiącami! To jedna z najbardziej elektryzujących rzeczy, jakie przeżyłem w całym życiu. Na moment oddzielasz się od swojego ciała, pozwalasz ponieść się pulsującym dźwiękom i na ten moment przestajesz być tylko fizycznie i wchodzisz w strefę duchowości. Więc jeśli bębny naprawdę są manifestacją moich przodków, mogę spokojnie odpoczywać wiedząc, że moi przodkowie są teraz ze mną, bo nigdy nie jestem za daleko od bijącego bębna! Kocham tą historię. Bo w afro-antylskiej muzyce Puerto Rico – czy w candomble, sambie, salsie, muzyce rdzennych Amerykanów czy guaguanco – bębny są zawsze obecne. Większość ceremonii religijnych zawiera dźwięk bębna. A to dlatego, że muzyka ma moc uwalniania umysłu i ducha. Ma moc dawania uczucia, że jest to najbardziej podstawowa forma ekspresji. Muzyka to siła wyzwalająca. Muzyka jest magiczna. Dzięki faktowi, że moje życie zawsze opływa w muzyce wiem, że moje istnienie zawsze będzie niezwykłe i szczęśliwe. I za to jestem niespotykanie wdzięczny. Napisałem tą książkę podczas nagrywania swojego szóstego hiszpańskojęzycznego albumu studyjnego. Miałem przywilej ponownego pracowania z Desmond Child i ponownie przyjemnością było odczuwanie jego wyczucia struktury, spokoju i stanowczości, z którą prowadzi mnie przez ten
twórczy proces. Nagrywanie albumu, podobnie jak pisanie książki, jest bardzo osobistym przeżyciem. Musisz usiąść i pomyśleć, czuć i pozwolić ciszy przynieść pomysły, które wreszcie zamienią się w dźwięki i słowa. Czasami zaczynam od nucenia kilki wolnych nut, które stają się melodią, a potem zaczyna się wyłaniać kilka słów. Więc trzymam się tych słów. Bawię się nimi. Przekręcam je i rzucam dookoła oraz zaczynam je układać jak puzzle. Powoli zaczyna się pojawiać całe zdanie razem z linijkami i historiami, aż wreszcie zaczynają stawać się czymś spoistym, o odpowiedniej strukturze, czymś, co zawiera historię, której jeszcze wcześniej nie byłem w stanie ująć słowami. Kiedy zaczynam pisać piosenkę, nie zawsze wiem dokąd zmierza i zazwyczaj zabiera mnie do nieoczekiwanego miejsca. Ścieżka odkrywcza. Tak samo jest z tą książką. Jak większość z moich albumów, mój ostatni jest autobiograficzny i odnosi się do wielu różnych aspektów mojego życia. Życie, które wiodę, ale i życie, którego chcę. To bardzo szczery i przejrzysty album, który bez wątpienia narodził się z odnowionego poczucia siły pulsującego wewnątrz mnie. Mam tak wiele do powiedzenia, tak wiele do podzielenia się z wszystkimi tymi duszami słuchającymi muzyki. Chcę jechać w trasę, wejść na scenę i poczuć energię widowni. Kiedy jestem na scenie, widownia wypełnia mnie na tak wewnętrznym poziomie, zapala mnie w najsilniejszy sposób. Jestem szczęśliwy widząc jak musiał odbyć się cały ten proces i w głębi siebie wiem, że wszystkie te dni, miesiące i lata, które mam przed sobą będą, bez wątpienia, nadzwyczajne: nie mogę się doczekać aż tam dotrę. Jeśli ostatnio nauczyłem się czegoś to jest to znaczenie mówienia światu tego, co się chce. Jeśli chcę czegoś w swoim życiu, jeśli chcę czegoś w swojej karierze czy dla swoich dzieci albo w swoich związkach, muszę to powiedzieć wszechświatu, by stało się prawdą. Jeśli nie mam tego w myślach, jeśli tego nie przyjmuję i nie umacniam w swoim życiu jako coś wykonywalnego, a nie tylko teoretycznego, jest szansa, że nigdy się to nie wydarzy. Muszę wyrzucić siebie w świat w poszukiwaniu swoich upragnionych rzeczy, marząc o tym, a nie siedząc i robiąc nic, czekając aż spadną mi na kolana jak jakiś cud. To jest bardzo prawdziwe, szczególnie jeśli chodzi o miłość. Musisz szukać miłości. Musisz w nią wierzyć. Musisz prosić wszechświat dokładnie o to, co chcesz przywołać do swojego życia. Ale najważniejsze, musisz być cierpliwy. Są ludzie, którzy zostawili po sobie w moim życiu znamiona. Każdy związek w jakim byłem przyniósł coś, co czyniło go niezwykłym i szczególnym. Kiedy jeden związek mógł opierać się na naszych cudownych rozmowach, wszystkim, czego się nauczyliśmy, wysokim stopniu zrozumienia i zgodności w spojrzeniu na świat, inny związek mógł mieć większy związek z fizycznym kontaktem, tym rodzajem rzeczy, który cię rozbija na całkowicie cielesnym poziomie. Inne związki mogły opierać się bardziej na czułości, słodyczy uczucia bycia kochanym, bycia pod opieką, chronionym… Jakikolwiek jest to przypadek, nie ważne jak trudne czy kręte moje związki mogły być, stanowczo wierzę w istnienie prawdziwej miłości. Nie wiem czy spotkałem już swoją prawdziwą miłość, czy jeszcze przygotowujemy się na moment, w którym się poznamy. Możemy już się znać, może byliśmy już razem albo może wciąż musimy zrobić kilka kroków, by ze sobą być. Jakkolwiek jest, mogę tylko powiedzieć, że wiem – a wiem to, bo w swoim życiu proszę świat o to, czego chcę -że na świecie jest idealna dla mnie osoba i nie ważne czy odnalezienie go zajmie lata, miesiące czy dni albo czy zdam sobie sprawę, że już tu jest. Mam w swoim umyśle czysty obraz prawdziwej miłości. Wiele ludzi mi mówi: „Ale nie ma takiej rzeczy jak miłość idealna…” Nie obchodzi mnie co mówią. Jestem romantykiem! I wierzę w miłość idealną. Wierzę, że miłość nigdy nie rani. Wierzę, że miłość to zaufanie, spokój, pewność; bycie figlarnym i łobuzerskim. W innych słowach, miłość dla mnie to wolność… i to dla mnie ma świat. I z każdym krokiem stawianym ze swoim osobistym wzrostem na duchowej ścieżce, jestem coraz bliżej. Krok po kroku. Nie ważne co wydarzy się w moim życiu miłosnym, już posiadam najwspanialszą miłość z każdej
możliwej – miłość do swoich dzieci. Matteo i Valentino wnieśli tak potężny wymiar światła, szczerości i niewyobrażalnego piękna w moje życie. Nie wiedząc o tym, moi synowie nauczyli mnie jak przekraczać swoje granice i za to zawsze będę im wdzięczny. Często słyszymy o wdzięczności, jaką dzieci czują wobec swoich rodziców i chociaż to bardzo prawdziwe i ważne, myślę, że wiele do powiedzenia zostaje o wdzięczności, jaką rodzice powinni czuć wobec dzieci, bo w chwilach dezorientacji, udręki, a nawet radości, to dzieci są tymi, którzy pokazują nam drogę poprzez odczuwaną do nich miłość. Wszystko co robię w życiu robię dla nich. Robię to też dla siebie, oczywiście, ale odkąd są w moim życiu widzę wszystko w innym świetle. Miłość, którą do nich czuję jest tak czyta, tak instynktowna i tak prawdziwa, że wszystko inne blednie przy porównaniu. Moja muzyka i moja walka z handlem ludźmi, znaczenie osiągnięcia duchowego szczytu, znaczenie bycia szczerym ze światem… absolutnie wszystko ma coś z nimi wspólnego, daję im wszystko, co mogę ich dać i czynię ich dumnymi. To, co wcześniej wydawało się opcją czy alternatywą, teraz jest koniecznością. Są moją inspiracją i dla nich walczę, by poprawić to, co do mnie należy, bo nie chcę, by przejęli problemy, z którymi musiało walczyć moje pokolenie. Chcę, by mieli najlepsze możliwe życie, bardziej przepiękne i niezwykłe niż moje własne. LEPIEJ NIŻ WCZEŚNIEJ W ŻYCIU WSZYSTKO co dobre, wszystko naprawdę wartościowe wymaga poświęceń. Nie ważne czy jest to duże, czy małe – tak naprawdę musimy przejść przez niezliczoną ilość wyzwań i bardzo niekomfortowych, strasznych momentów, które mogą doprowadzić do wielkiego cierpienia. Jednak finalnie, kiedy dochodzimy do drugiej strony zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy lepsi niż kiedykolwiek wcześniej. To tak jak proces narodzin. Mówi się, że nie ma na świecie nic bardziej bolesnego niż rodzenie dziecka. Kobieta musi doświadczyć nieludzkiego bólu, którego zdaje się, że nie zniesie już więcej, którego nie może już udźwignąć, wydaje się, że umiera. Jest mieszanka udręczenia, strachu i przerażenia, że coś pójdzie źle… to moment ekstremalny. Jednak ostatecznie wytrzymuje ból, przeżywa, a o drugiej stronie pojawia się najpiękniejszy dar, jaki ktokolwiek może otrzymać – dar życia… i z tego co mi powiedziano, w momencie, kiedy trzyma dziecko na rękach po raz pierwszy ból staje się odległą myślą, całkowicie lekceważoną w porównaniu z miłością, którą czuje do swojego dziecka. Jest kilka decyzji, które bardzo ciężko podjąć. Jednak kiedy już to zrobimy zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy silniejsi, szczęśliwsi i bardziej kompletni. Uświadamiamy sobie, że jesteśmy w stanie zrobić tak wiele więcej, niż kiedykolwiek sobie wyobrażaliśmy. Wiele nauczyłem się poprzez proces pisania tej książki i odkrywania duszy. To było trudne, czasami przerażające, ale teraz widzę, że był to niezbędny krok, kluczowy do ruszenia naprzód. Kiedy patrzę wstecz i widzę wszystkie lęki odczuwane w związku z moją seksualnością i jak bardzo bałem się powiedzieć światu smuci mnie to. Przeszedłem przez tyle bólu i tyle napięcia, a teraz nie mogę uwierzyć, że zrobiłem tak wielką sprawę z czegoś, co wydaje się tak proste. Przez długi czas byłem przekonany, że jeśli się ujawnię, stanie się coś złego, coś naprawdę strasznego. Stracę swoich fanów, moja paczka mnie odrzuci, a moje życie rozpadnie się w proch i pył. Jednak wszystkie te myśli opierały się tylko na strachu, bo kiedy się ujawniłem nie tylko nie stało się nic złego, ale teraz jest milion razy lepiej niż przedtem. Jeśli ktoś kilka lat temu zapytałby mnie czy jestem szczęśliwy w swoim życiu, odpowiedziałbym szczerze, że tak. Jednak teraz po postawieniu tego nadzwyczajnego kroku wiem, co naprawdę znaczy być szczęśliwym. Mam nadzieję, że każdy w swoim życiu może doświadczyć procesu odrodzenia, obudzenia takiego jak to. Nie mówię, że każdy powinien się ujawnić jako homoseksualista, ale każdy powinien podjąć trud uwolnienia siebie od tego, co ich powstrzymuje. To jest życie, które miało być moje. Moja historia to nie taka, w której wstaję o szóstej rano, robię śniadanie, całuję żonę w policzek, wsiadam do samochodu, jadę do pracy, a o piątej jadę z powrotem, robię kolację, kocham się z żoną i idę spać.
Moje życie zawsze będzie trochę inne od innych i nie mam zamiaru z tym walczyć. Przeciwnie, mam zamiar je zaakceptować. Akceptuję je. Akceptuję je, bo wiem, że mogę być szczęśliwy, mimo tego, że moje życie jest trochę inne od reszty. Modlitwa O Pogodę Ducha pięknie to ujmuje. To słowa, które zawsze noszę blisko serca: „Boże, obdarz mnie pogodą ducha, bym zaakceptował rzeczy, których nie mogę zmienić. Odważ do zrobienia rzeczy, które mogę zrobić. I daj mądrość, by poznać różnicę.” To prawda: muszę wiedzieć co mogę zmienić i czego nie mogę. Moje życie jest piękne takie jakie jest – dlaczego miałbym je zmieniać? Tak już jest. Akceptuję je i uwielbiam. Jestem z niego dumny. Wierzę, że każdy musi zaakceptować dane im życie. Nie znaczy to, że nie powinno się go przeżywać w pełni, ale ostatecznie najbardziej liczy się zaakceptowanie i pokochanie siebie, bycie szczęśliwym i radzenie sobie dobrze. A jeśli różnisz się w oczach innych to jest również część lekcji życia, bo musisz nauczyć się zaakceptować siebie dokładnie takim, jakim jesteś, bez poświęcania swoich marzeń żeby zadowolić innych czy podążać za wymaganiami społeczeństwa. Jesteś pięknym człowiekiem, takim jakim jesteś. Zamiast myśleć „jestem inni niż oni” spróbuj powiedzieć „oni są inni niż ja”. Każdy, kto nie jest z tobą na tej samej ewolucyjnej i duchowej częstotliwości zdystansuje się od ciebie, kiedy ludzie z tej samej częstotliwości się do ciebie zbliżą. Zobaczysz jak niesamowicie jest odkryć, że każdy kogo potrzebujesz u swego boku w życiu ostatecznie pojawi się w najbardziej spontaniczny i nadprzyrodzony sposób. Taką moc ma umysł! Moją intencją nie jest udzielanie w tej książce życiowych rad innym ludziom. Chciałem po prostu porozmawiać o swoim życiu i powiedzieć o wszystkim, co na tej drodze przeżyłem. Jeśli moje lekcje się komuś przysłużyły, daje mi to wielką radość. Ale prawdą w tej kwestii jest to, że zrobiłem to dla siebie i swoich dzieci. Są ludzie, którzy mogą pytać sami siebie dlaczego zdecydowałem się na spisanie wspomnień w wieku trzydziestu ośmiu lat. Wspomnienia spisuje się zazwyczaj w perspektywie nadchodzącego końca życia, a można mieć nadzieję, że wciąż jeszcze mam przed sobą kilka lat… Tak naprawdę czuję, że to dopiero początek. Mam przed sobą całkiem nowe życie, a teraz będąc na rozdrożu czuję głęboką potrzebę zatrzymania się i powiedzenia światu z czego jestem zrobiony. Teraz rozumiem, że najgłębsze lekcje w życiu przychodzą zazwyczaj najprostszymi sposobami. Musiałem widzieć, cierpieć, cieszyć się i przeżyć to, co przeżyłem, by dotrzeć do momentu zrozumienia. I chcę się tym podzielić z innymi, bo jestem głęboko przekonany, że każdy może zrobić to samo. Jeśli tylko chce. Każdy z nas musi przejść własną duchową ścieżką, zapamiętać nauczania karmy, by odkryć najlepszy dla siebie sposób życia. I w związku wierzę, że pierwszą rzeczą, którą musisz zrobić jest zaakceptowanie siebie i zaakceptowanie innych. To wystarcza. Nie musisz nic nikomu mówić, ale nie musisz też żyć w ciemności. Mam nadzieję, że moje życie i to co tu spisałem w jakiś sposób może posłużyć jako przykład. Chociaż moje życie jest szczególne, może linijka czy dwie przyczyni się tym, którzy z jakiegoś powodu czują się inni, czy to przez religię, ich status imigracyjny, prosty fakt bycia mniejszością czy życie w kraju, w którym nie mogą wyrazić siebie. Więc krzyczę do świata: Bądźcie szczęśliwi! Dawajcie sobie dobrze radę! Bójcie się zmian, ale nie pozwalajcie temu strachowi przejąć władzy! A jeśli czujecie, że nikt was nie kocha czy nie akceptuje, zatrzymajcie się i pomyślcie o tym, co wam tutaj powiedziałem. Zobaczycie, że to dużo łatwiejsze, niż myślicie. Wielki irlandzki poeta Oscar Wilde raz powiedział: „Odrobina szczerości jest niebezpieczną rzeczą. Duża ilość jej całkowicie śmiertelna.” Użyte przez niego słowo to dosłownie „śmiertelna”. Wow, co za słowo. Bardzo zasmuca mnie myślenie, że to właśnie było jego doświadczenie ze szczerością. Myślę, że powiedział tak, bo bał się powiedzieć prawdę o swojej orientacji seksualnej, szczególnie przez życie w czasach wiktoriańskich. Jednak teraz, w dwudziestym pierwszym wieku chcę być tylko otwarty i szczery. To nie jest łatwe – prawda jest pojęciem względnym i dojście do tego punktu zajmuje trochę czasu. Trzeba każdego dnia czynić świadomy wysiłek żeby żyć bez strachu i z przejrzystością. Chociaż musiałem przejść przez wszystko, przez co przeszedłem żeby czuć się
tak, jak czuję się dziś, mam nadzieję, że życie dalej będzie błogosławiło mnie takimi momentami, w których będę musiał dojść nawet głębiej i odkryć w sobie coś nowego. Jak Pablo Picasso raz powiedział, bycie młodym zajmuje dużo czasu. Miał rację. Wiele czasu zajmuje wyrzeczenie się kodów społecznych, wierzeń, praw wyniesionych z domu i praw kraju. Odrzucenie wszystkich tych kodów społecznych, które cię ograniczają, opierając się na dyktowaniu ci działań, zajmuje sporo czasu. Może zejść całe życie zanim zaczniesz znów od zera bez z góry wyrobionych opinii, uprzedzeń i strachu. Jednak kiedy już tam dotrzesz i zaakceptujesz kim jesteś, możesz każdy dzień zaczynać widząc go takim jakim jest: boski raj, w którym każdy może sobie wyobrazić czego chce i zamienić to w rzeczywistość. Każdy dzień zaczyna się jak pusta tablica, na której każdy z nas może zapisać wiersze teraźniejszości i marzenia na przyszłość. I tak jak mam wielu ludzi wokół mnie, którzy ciągle mnie inspirują i karmią moją duszę, tak też mam szczęście posiadania wspaniałego zawodu i życia, przez które mogę wpływać na innych ludzi. Jednak wiem, że ten przywilej przychodzi z wielką odpowiedzialnością. Muszę uważać na to, co mówię i robię jako, że jest to pozycja, którą przyjmuję z honorem i szacunkiem. Wraz z tą książką w pewien sposób porzucam część swojej prywatności. Chociaż są pewne momentu i szczegóły, których nigdy nie zdradzę – nie dlatego, że zawierają coś mrocznego czy perwersyjnego, ale dlatego, że to osobiste wspomnienia, które chcę zatrzymać tylko dla siebie – na tych stronach ukazałem prawdziwego siebie, bez cenzury. Nigdy nie jest znajdować prawdę, szczególnie jeśli dotyczy spraw osobistych i to dlatego wciąż kontynuuję moje poszukiwania na ścieżce duchowej i będę kontynuował przez resztę swoich dni. To jest to ciągłe poszukiwanie, którym chodzi o intensywne emocje. To uczy mnie rzucać sobie wyzwania, kwestionować siebie i zawsze przeć naprzód. Ale najważniejszą rzeczą inspirującą mnie najbardziej jest to, że ta książka mogła pomóc w inspirowaniu innych ludzi do stawienia czoła swoim strachom i pójścia na przód w swoim życiu. I to jest najwspanialszy dar. KONIEC Ebooka stworzył
[email protected]