STEVE MARTINI PROJEKT Prolog Opierając głowę o betonową krawędź basenu, wpatrywała się w gwiazdy na bezksiężycowym niebie. Jej ciemne oczy pod regular...
10 downloads
25 Views
444KB Size
STEVE MARTINI PROJEKT Prolog Opierając głowę o betonową krawędź basenu, wpatrywała się w gwiazdy na bezksiężycowym niebie. Jej ciemne oczy pod regularnymi łukami brwi wyglądały egzotycznie i tajemniczo. Zwracały uwagę każdego, kto z nią rozmawiał. Mężczyźni natychmiast się w nich zatracali. Mokre włosy opadały kaskadą jak płynny aksamit i unosiły się na wodzie wokół jej śniadych ramion i smukłej szyi. Jej ciało było sprawne i sprężyste; sprawiało, że Kalista Jordan działała na mężczyzn jak magnes. Wszystko w niej miało idealne proporcje, może poza ambicją. Wysoka i szczupła, była ideałem kobiety naszych czasów. Bez najmniejszego trudu opłaciła studia, pozując do rozkładówek w magazynach mody. Według ludzi z jej agencji jako modelka miała zapewnioną siedmiocyfrową przyszłość. Proponowano jej zdjęcia na okładkach, lecz odrzuciła te propozycje, ponieważ nie chciała przeprowadzić się do Nowego Jorku. Sława modelek trwa krótko. Kalista wolała raczej nie wykorzystać możliwości, jakie dawało jej ciało, niż zaprzepaścić te, które otwierał przed nią jej intelekt, choć ani z jednych, ani z drugich nie rezygnowała łatwo. Chciała zrobić karierę, która trwałaby dłużej niż kilka sezonów i przyniosła coś więcej niż tylko stertę wycinków z gazet. Zrobiła licencjat na uniwersytecie w Chicago i rzuciła wybieg. Była ciemnoskórą Amerykanką, miała średnią 5,0 z inżynierii i nauk ścisłych, więc zabiegało o nią wiele uniwersytetów. W końcu przyjęła stypendium w Stanford. Ukończenie studiów z doktoratem z mikroelektroniki molekularnej zajęło Kaliście sześć lat. Została jedną z dwóch kobiet specjalistek z tej dziedziny na Zachodnim Wybrzeżu. Mikroelektronika molekularna była to najnowsza gałąź wiedzy na miarę nowego tysiąclecia. Leżąc w ciepłej wodzie, szukała na ciemnym nocnym niebie znajomych punktów, tak jak nauczyła ją tego matka. Znalazła gwiazdozbiór Wielkiej Niedźwiedzicy, Wielki Wóz. Potem, wyciągnąwszy prawą rękę, zwinęła dłoń w luźną pięść, pozostawiając wyprostowany kciuk i mały palec. Za pomocą tak skonstruowanego „przyrządu" odmierzyła dwadzieścia osiem stopni od czubka kciuka do czubka małego palca - odległość od Debhe, ostatniej gwiazdy Wielkiego Wozu -i znalazła Gwiazdę Polarną. Przekrzywiła nieco głowę, by spojrzeć pod lepszym kątem. Unosząc się na wodzie, powoli nakreśliła mapę rozpościerającego się nad nią nieboskłonu: Lew Mały i Wolarz, Antares i Skorpion. Po lewej stronie znalazła Strzelca, a gdy spojrzała nieco w bok, tam gdzie nieba nie rozjaśniały światła San Diego, ujrzała miriady paciorków tworzących smugę Drogi Mlecznej. Straciła ją na chwilę z oczu, bo jej uwagę odwrócił jakiś szelest w krzakach za jej plecami. Usiadła, odwróciła się i obejrzała - nic, tylko cienie. Może to ptak albo wiatr, choć nocne powietrze wydawało się nieruchome. Ześliznęła się z powrotem do wody, jak poprzednio opierając głowę o krawędź basenu. Uniósł jąjedwabisty strumień ciepłych bąbelków powietrza. Miliardy
migocących gwiazd wyostrzały się i rozmywały, w miarę jak obłoczki pary przesuwały się nad bulgocącym basenem. Powoli spięte mięśnie karku Kalisty rozluźniły się, napięcie po całym dniu pracy zaczęło ustępować. Z dnia na dzień coraz trudniej było wstawać i znowu iść do pracy. Tego wieczoru znowu pokłóciła się z Davidem. Tym razem zaczął ją szarpać przy świadkach. Do tej pory nigdy tego nie robił. To oznaka frustracji. Wygrywała i on o tym wiedział. Rano zadzwoni do adwokata i powie mu o wszystkim. Dotyk to jeden z prawniczych papierków lakmusowych molestowania. Choć była pewna, że jest bardziej niż godnym przeciwnikiem Davida, napięcie zbierało swoje żniwo. Gorąca kąpiel przynosiła ulgę. Otulona rozleniwiającym ciepłem spienionej wody zaczęła rozmyślać nad swym następnym ruchem. Basen był wielki i elegancki, o nieregularnych kształtach. Usytuowano go pośrodku osiedla. Tej nocy był pusty. Jacuzzi znajdowało się z jego dalszego końca. Czasami widywał w nim grupy rozchichotanych dziewcząt w skąpych kostiumach kąpielowych i samotnych mężczyzn szukających dobrej zabawy. Przychodził tu co noc przez cały tydzień, ale nie udało mu się jej zobaczyć. Dzisiaj miał szczęście. Jedyne światło docierało spod wody i tańczyło błękitnymi refleksami na ścianie pobliskiego budynku. Była to siłownia zamknięta o tej porze. Ostrożnie zbadał cały obiekt, poznał teren, godziny obchodów ochrony, obejrzał zamykane bramy i wymyślił, jak się przez nie w razie potrzeby przedostać. Okazało się to bardzo proste. Przy bramie stała budka bez strażnika, a żelazna brama odsuwała się na bok automatycznie. Mieszkańcy otwierali ją przez okno samochodu, wkładając w czytnik odpowiednią kartę. Brama zamykała się bardzo wolno; za jednym razem przejeżdżały przez nią zwykle dwa lub trzy samochody i nikt nie sprawdzał, czy wszystkie należą do mieszkańców. Osiedle zbudowano jakieś dwadzieścia lat temu. Składało się z dwu-i trzypokojowych mieszkań oraz kilku większych apartamentów. Tuż obok siłowni było biuro, ale zamykano je punktualnie o szóstej. Ochronę powierzono wynajętej firmie, której pracownicy przyjeżdżali co trzy godziny i patrolowali osiedle z samochodu. Sprawdził wszystko z zegarkiem w ręku. Strażnik objeżdżał drogi wewnątrz osiedla, po czym stawał na papierosa na parkingu koło bramy wjazdowej. Objazd i wypalenie papierosa zajmowało mu dwanaście do czternastu minut. Pracował jak nocny stróż, tyle tylko że nie podbijał karty w punktach kontrolnych. Potem mały biały samochód z niebieskim emblematem firmy ochroniarskiej ruszał do Genesee, następnego osiedla. W okolicy znajdowało się kilka takich osiedli zamieszkanych głównie przez studentów uniwersytetu, młodszych pracowników naukowych i personel pomocniczy. Niektóre z mieszkań były wynajmowane, inne wykupione na własność. O tej porze prawie wszystkie okna były ciemne, choć kilku nocnych marków oglądało telewizję, a migocąca widmowa poświata ekranów telewizyjnych prześwitywała przez zaciągnięte zasłony i spuszczone żaluzje. Na parkingu było cicho i ciemno, jedyne światło padało z kilku sodowych lamp i reflektorków ogrodowych. Spojrzał na zegarek. Miał ponad godzinę do chwili, kiedy strażnik przyjedzie na swój kolejny obchód. Kalista wiedziała, że odniosła w życiu ogromy sukces. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, w ciągu kilku miesięcy zostanie dyrektorem, będzie miała dwudziestomilionowy budżet i pełną kontrolę nad badaniami. To właśnie po to tak ciężko pracowała przez te wszystkie pełne wyrzeczeń lata. Jej pierwszym posunięciem było poderwanie jego autorytetu w sprawie podziału funduszy. A kiedy jej się to udało, poszukała sprzymierzeńców w rektoracie. Davidowi brakowało taktu i wykazywał się zupełnym brakiem wyczucia, gdy chodziło o politykę uczelnianą. Żył w swoim własnym świecie, przekonany, że sukces powinien być oparty wyłącznie na osiągnięciach naukowych. Codziennie przysparzał sobie wrogów. Szczerze mówiąc, dziwne, że w ogóle utrzymał się tak długo na swoim stanowisku. Wystarczyło popchnąć go do kontaktów z innymi, a David sam załatwiał resztę, zupełnie jak w reakcji jądrowej. Od kiedy po raz pierwszy otwarcie zajęła inne stanowisko niż on, stał się jeszcze bardziej zmienny i nieostrożny. Facet miał instynkt samozagłady i był przykładem na to, jak Kalista potrafiła wpływać na ludzi. Nie mogła zasnąć, gdzieś pomiędzy łopatkami czuła twardy węzeł spiętych mięśni. Nie była pewna, czy to skutek napięcia, czy może oczekiwania. Po to właśnie ludzie się pobierali - żeby masować sobie nawzajem plecy. Rozważała przez chwilę
tę myśl, lecz szybko ją odrzuciła. Gorąca woda w basenie nie wymagała zobowiązań, nie żądała rezygnacji z robienia kariery. Usiadła na ławeczce i pochyliła się do przodu, wyginając plecy w łuk, by rozciągnąć mięśnie. Sięgnęła do tyłu i zaczęła rozwiązywać pasek podtrzymujący górę kostiumu.Nic tak nie odprężało jak leniwe unoszenie się nago na wodzie. Zmagała się przez chwilę z węzłem, po czym znieruchomiała z rękoma za plecami. Znów usłyszała w krzakach jakiś odgłos - cichutkie kliknięcie, jakby ktoś nakręcał dziecinną zabawkę. Może małe zwierzątko uderzyło o łańcuch ogrodzenia wokół basenu. Zapadła cisza. Przestała rozwiązywać paski biustonosza. Osiedle było pełne samotnych mężczyzn, z których wielu wracało chwiejnym krokiem do domu po zamknięciu barów. Widok spływających na ramiona włosów i kostiumu leżącego na brzegu basenu mógł na nich podziałać jak płachta na byka.Sięgnęła po zegarek leżący na ręczniku na brzegu basenu. Było kilka minut po drugiej. I znów to usłyszała. Tym razem nie było mowy o pomyłce. Koniec nylonowego paska tkwił już mocno w metalowych zębach narzędzia. Jego rękojeść w razie potrzeby mogła stanowić dźwignię. Nylonowy pasek tworzył pętlę o ponadtrzydziestocentymetrowej średnicy, wystarczająco sztywną, by można ją było wysunąć i na coś założyć. Paski takie służą do spinania wiązek grubych kabli elektrycznych i mocowania ich do belek sufitowych lub ścian. Zaciśnięte dawały nacisk ponad dziewięćdziesięciu kilogramów. Dobrze zaciśniętą pętlę można było rozciąć tylko ostrym nożem. Poszukał wzrokiem okna jej mieszkania. Znaczyło je przyćmione światło lampy palącej się pewnie w sypialni. Wiedział, że to to okno, bo dwa razy śledził ją w drodze z pracy i obserwował z parkingu, jak wchodzi do budynku i wjeżdża windą. Odczekał wówczas kilka sekund, aż zapalą się światła w oknach, a następnie odliczył balkony od końca budynku, przyjmując, że wszystkie mieszkania mają po jednym. Jej mieszkanie było piąte od końca. Ptaki robiły czasem dziwne rzeczy. Kalista próbowała przeniknąć wzrokiem ciemność, ale nie udało jej się niczego zobaczyć. Krzaki wokół basenu były jak dżungla, gęstwina długich liści w kształcie noży. Panował głęboki mrok. To pewnie wróbel na łańcuchu ogrodzenia. Nieraz widziała, jak ścigają owady przez oczka łańcucha, dziobiąc z szybkością karabinu maszynowego. Ten dziwny odgłos miał w sobie coś z tego bardzo szybkiego, metalicznego rytmu i zaraz ucichł. Wsunęła na rękę zegarek, chwyciła ręcznik, wstała, poprawiła kostium kąpielowy, skąpy dół i wiązaną na plecach górę, po czym wyszła po schodkach z wody i wytarła twarz i włosy.Zrobiło jej się chłodno, więc owinęła się dużym ręcznikiem kąpielowym. Sięgał tylko do kolan, ale chronił trochę przed chłodnym powietrzem. Brama nie była zamykana na klucz. Wyszła i zamknęła ją za sobą. Korzystając z przyćmionego światła latarni przy bramie, sięgnęła po klucz od mieszkania. Przypięła go agrafką po wewnętrznej stronie biustonosza, tuż poniżej paseczka, na którym biustonosz trzymał się na szyi. Spojrzała w dół, odwinęła materiał, znalazła agrafkę i już miała ją odpiąć, gdy nagle znów to usłyszała - szelest w krzakach za jej plecami. To nie był ptak. Ktoś przedzierał się szybko przez krzaki wzdłuż zewnętrznej strony ogrodzenia basenu, dwadzieścia metrów od niej.Jej palce niezdarnie nacisnęły agrafkę, klucz upadł na ziemię. Odbił się od płyty chodnikowej i upadł na trawę koło schodów. Kalista odwróciła się, by go poszukać, ale nie było na to czasu. Przypomniała sobie, że drzwi na klatkę schodową zostawiła uchylone. Jeśli po niej nikt z nich nie korzystał, to powinna dostać się do środka bez klucza. Zbiegła po schodach i ruszyła w stronę budynku i swego mieszkania. Popędziła przez parking i wyłożone płytami podejście do domu, długonoga jak gazela. Modliła się, żeby kogoś spotkać. Kogokolwiek. Ale o tej porze ścieżki były puste. Pobiegła do wejścia do swego budynku, dotarła do zadaszonej wnęki. Szarpnęła ciężkie metalowe drzwi z wąską szczelina szyby prowadzące na klatkę schodową. Otworzyły się. Dyszała ciężko, ale poczuła ulgę. Odetchnęła głęboko, weszła szybko do środka i zatrzasnęła za sobą drzwi. Zamknęły się z głuchym odgłosem drzwi bankowego skarbca.Zatrzymała się w holu i oparła o ścianę, by uspokoić oddech. Wydawało jej się, że stoi tak wiele minut, choć były to zaledwie sekundy. Serce dudniło jej w piersi. Woda z mokrego kostiumu kapała na betonową podłogę, aż wokół jej stóp utworzyła się kałuża. Przywarła plecami do ściany i krawędzi drzwi i powoli przysunęła się do okienka ze zbrojqną szybą. W ten sposób mogła zobaczyć ścieżkę prowadzącą do frontowych drzwi. Tak daleko, jak sięgała wzrokiem, nie było na niej nikogo. Schyliła się i przekradła pod oknem na drugą stronę. Teraz widziała same drzwi, dwie tafle grubego szkła, a za nimi wejście do windy. Tam również nie było nikogo, a drzwi wejściowe były solidnie zamknięte na klucz. Ktokolwiek za nią
szedł, musiał dać za wygraną. Noga za nogą powlokła się po schodach, przytrzymując ręcznik, którym była owinięta. Wyszła naprzeciwko drzwi windy. Po dojściu do skrzyżowania korytarzy skręciła w prawo, w stronę przeciwną do swego mieszkania. Doszła niemal do końca, prawie do następnej klatki schodowej i zatrzymała się przed drzwiami z numerem 312. Wisiał na nich mały koszyczek z jedwabnymi różami, który przylegał płasko do drzwi.Kalista sięgnęła pod koszyk i znalazła to, czego szukała zapasowy klucz do swojego mieszkania. Nie było na nim numeru. Taką umowę zawarła ze swoją sąsiadką, również mieszkającą samotnie młodą kobietą - każda będzie chować zapasowy klucz do swojego mieszkania za ozdobnym elementem na drzwiach tej drugiej.Gdyby jeden z kluczy wpadł w ręce kogoś obcego, to w pierwszym odruchu osoba taka próbowałaby otworzyć drzwi, na których go znalazła. Nic by z tego nie wyszło, a żeby stwierdzić do których drzwi klucz pasuje, trzeba by próbować otworzyć nim wszystkie mieszkania na osiedlu. A tylko w tym jednym budynku było ich ponad sto. Ruszyła z powrotem korytarzem, minęła tabliczkę z napisem „Wyjście", kierującą w stronę windy i schodów. Przypływ adrenaliny zupełnie ją wyczerpał. Zatrzymała się przed dziesiątymi drzwiami po lewej stronie, wsunęła klucz w zamek, otworzyła drzwi i weszła do środka. Odwróciła się, zamknęła drzwi i zasunęła podwójną zasuwę. Puściła ręcznik kąpielowy, by ześliznął się swobodnie z jej ramion. Sięgnęła do wyłącznika światła koło drzwi. Nagle coś przemknęło przed jej oczami jak szept i niczym imadło zacisnęło się na jej gardle. Oczy wyszły jej z orbit, poderwała ręce do góry i chwyciła się za gardło. Cokolwiek to było, wrzynało się w jej skórę. Chciała krzyczeć, ale nie mogła nabrać powietrza. Jej palce zaczęły drapać ścianę. Natrafiły na wyłącznik i nagle przedpokój zalało jasne światło. Znowu chwyciła się za szyję, zaczęła się szamotać, rozrywając własne ciało, próbując wcisnąć palce pod to coś, co ją dusiło. Chciała się odwrócić, ale napastnik nie dał się zaskoczyć. Jego stopa podcięła jej nogi i Kalista upadła na podłogę, najpierw na bok, a potem na twarz. Odwróciła głowę na bok i wtedy poczuła, że coś rozcina jej ciało. Po szyi spłynęła ciepła strużka. Obraz przed oczami zaczął się rozmazywać. Straciła panowanie nad rękami. Patrzyła, jak długie paznokcie jej własnych palców leżą bez ruchu w powiększającej się czerwonej kałuży, która rozlewała się po podłodze dookoła jej głowy, obmywając ciepłem policzek.Przez jej ciało przebiegały niewyraźne doznania, jakby należało do kogoś innego. Ostatnia ostra nuta, brzęk metalu uderzającego o drewnianą podłogę, lśniący kawałek mosiądzu odbija się w górę po upadku z wysoka, sponad jej głowy. Zastyga w bezruchu kilka cali od jej nosa. Źrenice jej oczu rozsunęły się jak przesłona aparatu fotograficznego nastawiona na maksymalne naświetlenie. Ostatnim obrazem, jaki zanotowałajej świadomość, był widok klucza od mieszkania leżącego na podłodze tuż obok niej.
★★★ Dostrzegam, że jeden z członków ławy przysięgłych, mężczyzna w średnim wieku, uważnie ogląda jedno ze zdjęć ofiary. Przesłanie oskarżenia jest jasne - Kalista Jordan była afroamerykańską pięknością, kobietą, przed którą otwierały się nieograniczone możliwości. Ale nie była tylko śliczną laleczką. Była naukowcem z doktoratem z egzotycznej dziedziny najnowszej fizyki. Na zdjęciu Kalista stoi roześmiana na słonecznej plaży z dwoma koleżankami. Ma na sobie dwuczęściowy kostium kąpielowy, bladobłękitny sa-rong zawiązany nisko na krągłych biodrach, tworzący literę V poniżej pępka, gdzie go zatknęła. Przez rozcięcie w sarongu widać smukłe brązowe udo. Na piasku zaznaczył się cień osoby, która robiła zdjęcie. Fotografia ostro kontrastuje ze zdjęciami patologa z sekcji zwłok. Te drugie, w miarę jak członkowie ławy przysięgłych podawali je sobie z rąk do rąk, budziły falę coraz większych mdłości, jakby rozprzestrzeniała się wśród nich jakaś zaraza. Kilku sędziów przysięgłych spoglądało na trzymane w ręku zdjęcia i mojego klienta, jakby próbowali dopasować go do tego, co widzieli. Na zdjęciach z sekcji twarz Jordan spuchnięta jest tak, że ledwie można jąpoznać. Ciemne zasinienie zostało uwięzione pod skórą przez cienki nylonowy pasek, nadal wpijający się głęboko w jej szyję. To, co zostało ze zwłok, korpus i głowa, jest rozdęte po tygodniu leżenia w słonej wodzie. Rąk i nóg nie ma. Moglibyśmy próbować obciążyć za to winą rekiny, ale raport patologa jest w tym punkcie zupełnie jasny: członki ofiary usunięto chirurgicznie, odcięto je w
stawach z „wyraźną wprawąi medyczną precyzją". Oskarżyciel nie żałował czasu, długo rozwodził się nad słowem „medyczna". Dwa dni spieraliśmy się o to, które zdjęcia powinno się dopuścić, a które wyłączyć. Prokurator dostał prawie wszystko, co chciał, by podbudować swoją teorię, że była to zbrodnia w afekcie. Harry Hinds i ja jesteśmy stosunkowo nowi na prawniczej scenie San Diego, choć firma Madriani & Hinds w krótkim czasie zdołała wyrobić sobie markę. Od czasu do czasu wygłaszamy mowy w stolicy, bo jeździmy na pomoc na proces albo przesłuchanie. Jednak tamtego końca fortu bronią dwaj młodzi wspornicy, a Harry i ja staramy się zaznaczyć swoje istnienie tutaj. Powodów zmiany scenerii było kilka, a jednym z ważniejszych była śmierć mojej żony Nikki. Zmarła na raka cztery lata temu. To właśnie doświadczenie długiego obcowania z chorobą, strach przed najgorszym i życie w jego szponach skłoniło mnie do przyjęcia tej sprawy, bowiem mój klient jest naukowcem, który udzielił pomocy bliźniemu. W ten właśnie sposób zostałem w to wplątany.
★★★ Doktor David Crone ma posturę byłego gracza w futbol amerykański, który czas świetności ma już za sobą. Jest potężnie zbudowanym, wysokim mężczyzną, niewiele niższym ode mnie. Nie wygląda na swoje pięćdziesiąt sześć lat. Gdy nosi koszulę z krótkim rękawem, na jego rękach i piersi widać więcej włosów, niż ma ich przeciętny szympans. Na basenie ktoś mógłby spytać, kto otworzył bramę i wpuścił goryla. Jedynym miejscem pozbawionym owłosienia jest czubek jego głowy. Jego krzaczaste brwi nieustannie wędrująku środkowi czoła, gdy zastanawia się nad niuansami oskarżenia i kierunkiem, w którym ono zmierza. Siedząc przy stole obrony, robi sterty notatek, jakby cała ta sprawa była akademickim ćwiczeniem, z którego na końcu będzie musiał zdać egzamin. Najsympatyczniejszym elementem jego twarzy są rozbrajające brązowe oczy, osadzone głęboko pod gęstymi brwiami, które poruszają się bez przerwy jak półki skalne podczas trzęsienia ziemi. Prokurator Evan Tannery dwadzieścia lat przepracował w prokuraturze okręgowej i jest nie w ciemię bity. Buduje swe oskarżenie w oparciu o fragmenty i detale, z których każdy można uważać za zwykły zbieg okoliczności i zlekceważyć. Ale zestawione razem oznaczają dla Crone'a kłopoty. Kalista Jordan złożyła na naszego klienta skargę o molestowanie seksualne. Wszystko wskazywało na to, że nie miało to nic wspólnego z seksem, natomiast wiele z nieustannymi konfliktami w pracy. Być może był wobec niej napastliwy, ale jeśli nawet, to dlatego że Kalista Jordan próbowała wygryźć go ze stanowiska dyrektora Centrum. Można było odnieść wrażenie, że świetnie opanowała zasady biurowej polityki i szykowała się do ostatecznej rozgrywki. Od wielu miesięcy spierali się ze sobą, dopiekali sobie, kilka razy wybuchły między nimi w biurze głośne kłótnie. Kalista przejęła fundusze kilku hołubionych przez Crone'a projektów badawczych. W napadzie wściekłości Crone wygłosił w obecności kolegów kilka mocnych oświadczeń wycelowanych w Jordan, z których jednak żadne nie miało nic wspólnego z grożeniem śmiercią. Zaczęto rozwodzić się nad chirurgiczną precyzją odcięcia członków, co miało prowadzić do konkluzji, że dokonał tego ktoś posiadający odpowiednie wykształcenie. Crone w czasie swych studiów zaliczył chirurgię. Brak alibi nie ma kluczowego znaczenia, działa w obie strony. Oskarżenie nie potrafi dokładnie określić chwili śmierci. Z tego powodu my nie możemy dostarczyć dowodów, że nasz klient był w tym czasie zajęty czymś zupełnie innym. Gorsze jest to, że Crone dość mętnie wyjaśniał Harry'emu i mnie, gdzie spędził wieczór, kiedy Kalistę Jordan widziano po raz ostatni. No i zawsze jest jakiś „gwóźdź", w tym wypadku obciążający dowód rzeczowy, nylonowe paski znalezione w
-
kieszeni jego kurtki. Problem w tym, że każdy dzień niesie nową niespodziankę. Tannery sunie jak lodowiec, nie zostawiając ani jednego kamienia, ani ziarnka żwiru, metodycznie czyści grunt i pcha wszystko przed sobą. Przedstawia Crone'a ławie przysięgłych, jakby był on Arystotelesem Onasisem genetyki. Buduje teorię, że Jordan uległa czarowi jego intelektu. Że dała się uwieść jego szarym komórkom, potędze rozumu, a do tego zżerała ją ambicja. Zrobił z mojego klienta światową sławę w dziedzinie genetyki, jakby ten miał być ekspertem na swoim własnym procesie. David Crone pracuje na uniwersytecie. Kieruje grupą badaczy i gra ważna rolę w projekcie rozszyfrowania genomu człowieka. Można by to nazwać „prasową" dziedziną nauki. Perspektywy nowych sposobów leczenia rozmaitych chorób i podniecenie temu towarzyszące otwiera złotą ścieżkę do pozyskania funduszów publicznych i prywatnych grantów. Wyizolowanie jakiegoś genu i powiązanie go z konkretną chorobą, wsparte dobrze wyliczoną w czasie publikacją prasową, potrafi sprawić, że wykres kursów akcji strzela w górę jak cycki Madonny, co doprowadza radę nadzorczą danej firmy biotechniczej do euforycznego odpowiednika korporacyjnego orgazmu. Właśnie na boisku tej gry Crone zetknął się z Kalistą Jordan. Ze świeżo zrobionym doktoratem była specjalistką w egzotycznej dziedzinie nauki, o której, przyznam otwarcie, nie mam zielonego pojęcia - mikroelektroniki molekularnej. Crone, jak skąpiec strzegący pilnie informacji w wieku informacji, niechętnie udzielał nam jakichkolwiek wyjaśnień na temat swojej pracy. Wyglądało na to, że sam nigdy by nie przyjął Kalisty do swego zespołu. Znalazła się w nim w ramach wielkiego grantu przemysłowego, który pozwalał mu kontynuować prace nad genetyką. Według Crone'a wykształcenie Jordan predestynowało ją do pracy nad zastosowaniem komputerów do badań genetycznych. Nic więcej nie chce powiedzieć, twierdząc, że w grę wchodzą prawa patentowe i prawnie chronione tajemnice przemysłowe. Upiera się, że jeśli będziemy go za mocno naciskać, to w naszym procesie może pojawić się cała nowa kategoria pozwów sądowych. Ostrzega nas przed falą procesów o naruszenie tajemnic handlowych i praw patentowych, zmasowanym atakiem prawników firm, które przydzielały granty i finansowały jego badania, oczekując w zamian zysków z tych inwestycji. Dla nich zamordowanie Kalisty Jordan i los mojego klienta to tylko mało znaczące szczegóły znacznie ważniejszej sprawy, którą są narodziny genetycznej gorączki złota. Jordan zapowiadała się w swojej dziedzinie na tyle obiecująco, że zwróciła na siebie uwagę kilku innych uniwersytetów i firm, które intensywnie próbowały ją zwerbować. Crone przypisuje to głównie kombinacji dwóch czynników: jej statusu członka mniejszości rasowej oraz wysokich kwalifikacji w obranej przez nią dziedzinie. Według Crone'a dla wszystkich tych pracodawców stanowiła nie lada okazję do wykazania się udziałem w akcji afirmatywnej. Musiał być bardzo czujny, by jej nie stracić, a zwłaszcza by nie stracić grantu, który wydawał się z nią związany. Nieustannie płacił jej premie, dawał podwyżki i awansował. Crone nie skarżył się, ale inni pracownicy laboratorium mówili nam, że Jordan często stawiała nowe żądania i to coraz bardziej nierozsądne. Ostatnim świadkiem tego dnia jest Carol Hodges i trzeba przyznać, że trochę pomieszała nam szyki.Pojawienie się Hodges było niespodzianką. Podejrzewam, że Tannery nie mógł się już doczekać, kiedy wyciągnie ją z rękawa, z obawy, że wcześniej czy później dowiemy się tego, o czym miała zeznawać, od naszego klienta. Nie musiał się o to martwić. Znała pani ofiarę? - pyta Tannery. -Tak. Skąd? Mieszkałyśmy razem przez jakiś czas. Po ukończeniu studiów pozostała pani na uczelni, czy tak? Jako asystentka. Chciałbym porozmawiać o wieczorze dwudziestego trzeciego marca ubiegłego roku mówi Tannery. - Czy przypomina pani sobie ten dzień? Skinienie głowy. Musi pani odpowiedzieć ze względu na zapis protokołu. -Tak. Czy pamięta pani, co pani robiła około szóstej wieczorem tego dnia? Jadłam obiad w stołówce na uniwersytecie. Czy widziała pani tego wieczoru ofiarę, Kalistę Jordan? -Tak. Co robiła?
-
-
-
Jadła obiad. Jadłyście razem? Nie, przy osobnych stolikach. -1 co zaszło tego wieczoru? Wybuchła kłótnia. Kto brał w niej udział? On. - Hodges wskazuje na nasz stolik. Ma pani na myśli oskarżonego, Davida Crone'a? -Tak. Z kim się kłócił? Z Kalistą. Kalistą Jordan? -Tak. O co się kłócili? Nie słyszałam. Harry i ja jesteśmy wstrząśnięci, choć staramy się nie dać tego po sobie poznać. Gdy ta rewelacja zostaje ujawniona przed ławą przysięgłych, Har-ry'emu udaje się nawet symulować przesłaniane wierzchem dłoni ziewnięcie. Oskarżenie zdołało uchronić przed nami większość swoich świadków. W aktach są zeznania tylko kilku z nich, a policja powiadomiła większość przyjaciół ofiary, że nie mająobowiązku z nami rozmawiać. W związku z tym postanowili tego nie robić. Czy to była głośna kłótnia? Momentami. -Kto ją zaczął? -On. Doktor Crone? Skinienie głową. Świadek czuje się niezręcznie, donosząc na utytułowanego profesora. Daje tu o sobie znać akademicka hierarchia, choć dobre imię Crone'a już dawno zostało zbrukane. Czy doktor Crone na nią krzyczał? -Tak. Straszył ją? Nie bardzo rozumiem, co pan ma na myśli. Czy słyszała pani, że grozi czymś ofierze? Jak już mówiłam, nie słyszałam, o czym rozmawiali. Ale słyszała pani krzyki? Skinienie głową. Gęste włosy opadają jej na czoło, odgarnia je na bok wierzchem dłoni. -Tak. Czy jej dotknął? - pyta Tannery. Jest to wyraźnie punkt kulminacyjny zeznań świadka. -Tak. Dotknął jej. -W jaki sposób? Chwycił ją za ramię, kiedy chciała odejść. Kalistą Jordan próbowała odejść? -Tak. Czy w którymkolwiek momencie kłótni oskarżony Michael Crone wyglądał tak, jakby mógł uderzyć ofiarę? Sprzeciw. Zdaniem świadka - uzupełnia Tannery. Oddalam. Pozwalam świadkowi odpowiedzieć na to pytanie. Tak. W pewnym momencie myślałam, że ją uderzy. -1 uderzył? - Tannery nie ma zamiaru zostawić tego pytania mnie. -Nie. Czy kiedy doktor Crone ją chwycił, ofiara wydawała się przestraszona? Sprzeciw. Oddalam - mówi sędzia. Szczęśliwa nie była - odpowiada świadek. Czy sprawiała wrażenie, że się boi? Ja bym się bała - odpowiada Hodges. Sprzeciw, wnoszę o wykreślenie tego zdania z protokółu. Nim sędzia zdążył podjąć decyzję, Hodges mówi: Moim zdaniem była przestraszona. Sędzia nakazuje wykreślić poprzednią odpowiedź, ale ta ostatnia działa na rzecz Tannery'ego. Udało mu się narobić szkód.
★ ★ ★ -
-
-
-
-
-
-
-
W ciągu trzech minut jesteśmy poza zasięgiem słuchu strażników, chowamy się bezpiecznie w małej rozmównicy w pobliżu cel, zamykamy za sobą drzwi. Dlaczego, u diabła, pan nam o tym nie powiedział? - napada na Crone^ Harry, czerwony po czubki uszu. Jego zdaniem klient może być zakłamaną kupą gówna dla całej reszty świata, ale jest to nasza kupa gówna. Oczywiście dopóki nie zacznieokłamywać także nas. Zapomniałem o tym. Przepraszam. Jak można zapomnieć o czymś takim? - Harry spogląda w moją stronę, jakby spodziewał się ode mnie odpowiedzi. - Może mi pan wyjaśnić? Odbyliśmy rozmowę - mówi Crone. - Pogadaliśmy sobie. Uciekło mi z pamięci. Nie powiedział nam pan, że widział się pan z nią tamtego wieczoru. Czy to ma znaczenie? To takie ważne? A żeby pan wiedział - mówi Harry. To nie dowodzi, że ją zabiłem. Nie. Ale dowodzi, że okłamał pan policję - mówię. W tej chwili mam już przez sobą otwartą teczkę z aktami, przerzucam kartki papieru, aż natrafiam na tę, o którą mi chodzi: wstępne przesłuchanie Crone'a przez policję. Crone'owi aż do tej chwili nie przyszło to do głowy. Pytali pana, kiedy widział pan Jordan po raz ostatni. Odpowiedział pan, że nie widział jej pan co najmniej przez cały tydzień przed jej zniknięciem. Krzaczaste brwi wędrują ku środkowi czoła w głębokim namyśle. Drapie się po głowie zakończonym gumką końcem ołówka, jakby to był jakiś matematyczny problem, dla którego można ułożyć równanie. Nie możemy im po prostu powiedzieć, że się pomyliłem? Że zapomniałem? -1 dogodnym zbiegiem okoliczności pamięć odświeżyło panu zeznanie ich świadka mówi Harry. - Zazwyczaj w ten właśnie sposób demaskuje się na sali sądowej kłamstwa. Chce pan powiedzieć, że mogą mi nie uwierzyć? Harry kiwa głową i przewraca oczami, jakby chciał powiedzieć: wreszcie pojął. I pan chce zeznawać jako świadek? - mówi. - Przecież wtedy każą panu wejść pod biurko i bardzo głośno szczekać. Crone uśmiecha się do własnego wyobrażenia tej sceny. Gniew Har-ry'ego i żółć kapiąca z języka mojego kolegi wydają się go chwilami bawić. Odnoszę wrażenie, że dla Crone'a w tym jego świecie protein, enzymów i matematycznych równań wyrażanie gniewu jest czymś egzotycznym, jak zwierzęta w zoo, czymś, z czego nie ma żadnego pożytku poza tym, że bawi. Spogląda na Harry'ego, jakby nie rozumiał. Więc wyjaśniam: Jeśli zdecyduje się pan zeznawać jako świadek, będą mogli użyć pańskiego zeznania przed policją, by wykazać, że pan kłamał. Uprzednia sprzeczność zeznań. Widział się pan z nią tamtego wieczoru? - pytam po prostu po to, żeby do niego dotarło. O, tak. Doszło między wami do kłótni? Nie wiem, czy posunąłbym się do... Była kłótnia czy nie? - Harry ma dosyć dzielenia włosa na czworo. Raczej sprzeczka. Głośna sprzeczka? - pyta Harry. Być może. W takim razie pańskie wcześniejsze zeznanie przed policjąjest sprzeczne z obecnym. Czy to jest to samo co kłamstwo? Tylko w oczach ławy przysięgłych - odpowiada Harry i odwraca się, wznosząc do nieba wielkie brązowe oczy. Na pewno sobie z tym poradzicie. Jestem o to zupełnie spokojny -mówi Crone. Bardzo mnie to cieszy - to Harry. - Bylebym tylko nie musiał za pana kiblować albo iść na krzesło. Crone znowu się uśmiecha. Wie pan, Harry... Chyba nie ma pan nic przeciwko temu, żebym mówił panu po imieniu? Od trzech miesięcy mówi do niego „panie Hinds", nieustannie wprawiając tym Harry'ego w osłupienie. Harry od samego początku tłumaczył profesorowi, że ma na imię Harry, że „pan Hinds" to był jego ojciec i też tylko dla krewnych, których nie lubił. Używa pan niezwykle barwnego języka - mówi Crone. - Niezwykle oryginalnego. Harry potrząsa głową, jakby Crone nie usłyszał ani słowa z tego, co Harry do
-
-
-
-
niego mówił.Nie, poważnie. „Nie musiał kiblować albo iść na krzesło". Crone powtarza słowa Harry'ego, posługując siępalcami jak metronomem. Świetny tekst. Można by z tego zrobić piosenkę. Gilbert i Sullivan. Zastanawiał się pan kiedyś nad pisaniem tekstów piosenek? Tylko kiedy jestem pijany. W Centrum będą się dziwić, gdzie byłem, kiedy po powrocie zacznę używać tego cudownego nowego żargonu. Jeśli nie mieszkają na Marsie, to będą doskonale wiedzieli, gdzie pan był odpowiada Harry. - Może mi pan wierzyć. Chodzi panu o telewizję? Harry potwierdza skinieniem głowy. Jest pan znaną osobistością na najlepszej drodze do zostania Charliem Mansonem, a jeszcze pana nawet nie skazali. - Harry odwraca się i oddala się od stołu o kilka kroków, które może zrobić w małej celi. Tak, nie wątpię- mówi Crone. Co wieczór w wiadomościach pokazują go prowadzonego do albo z sali sądowej, eskortowanego przez dwóch strażników. - To nie może być ładny widok. Ja sam nie oglądam telewizji - dodaje. - To by było zbyt przygnębiające. - Mówi z dydaktyczną manierą, podejrzewam, że to skutek prowadzenia przez lata wykładów. Harry rzuca mi spojrzenie, jakby podejrzewał, że nasz klient cierpi na poważną chorobę psychiczną. Żeby wszystko było jasne - mówi Crone. - Ja ich wtedy nie okłamałem umyślnie. Może pan sobie myśleć, co pan chce, Harry, ale najnormalniej w świecie zapomniałem. Taka jest prawda. To jasne, że tak właśnie po prostu musimy im powiedzieć. Jasne jak słońce. - Harry nie jest przekonany, ale w głosie Crone'a dźwięczą tak szczere tony, że ława przysięgłych może to kupi. Crone to worek z niespodziankami. Już drugi raz zdarza się, że nie pamięta szczegółów albo zapomina nam o nich powiedzieć. Trzy miesiące przed śmiercią Kalista Jordan próbowała zdobyć nakaz sądowy przeciwko Crone'owi. Nie udało jej się to, ale nie z braku starań. Oskarżyła go o to, że ją nachodzi. Crone przyznaje, że to robił, twierdzi jednak, że nie miało to nic wspólnego z zalotami. Jordan wzięła z jego biura ważne dokumenty i chciał je odzyskać. Oskarżenie Jordan dało w końcu podstawą do wniesienia skargi o molestowanie seksualne, która czekała na rozpatrzenie w chwili, gdy Kalista zginęła. Skarga straciła żywot razem z nią. Ponieważ nie było żadnego dochodzenia i niczego nie ustalono, doktor Crone poczynił śmiałe założenie, że jest to sprawa zupełnie nieistotna. Ponieważ uważał ten cały epizod za mocno niesmaczny, a w jego przekonaniu także nieprawdziwy, nie uznał za stosowne nas o tym powiadomić. Udało nam się wyniuchać tę skargę o molestowanie w trakcie prowadzonego śledztwa. To, że ława przysięgłych może dopatrzyć się w tym motywu morderstwa, nadal nie zaświtało w tym wielkim umyśle. Crone twierdzi, że ludzie nie mordują się z takich powodów. Tymczasem prawda jest taka, że mordują się i mordowali z powodów znacznie błah-szych. Kiedy przypominamy mu, że stawkąjest cała jego kariera zawodowa, kiwa tylko spokojnie głową i niechętnie przyznaje, że może to być prawda. Wracam do kłótni w wydziałowej stołówce. Czy doszło wtedy do jakichkolwiek rękoczynów? Być może dotknąłem jej ramienia. Chwycił ją pan za ramię? - pyta Harry. Być może przytrzymałem. - To nie jest coś, co przechowuje w głębokich zakamarkach swojej pamięci. - Chciała odwrócić się i odejść. A nie skończyliśmy jeszcze rozmawiać. Chce pan powiedzieć, że pan nie skończył? Być może. Więc chciała zakończyć tę rozmowę? - pytam. -Tak. -1 pan ją zatrzymał? Odmówiła zwrotu dokumentów. Tych, o których już mówiłem. Wracamy do tajemniczych dokumentów, na temat których Crone ostentacyjnie nie chce podać żadnych szczegółów. Zdradza tylko, że były to robocze dokumenty dotyczące projektu badawczego, nad którym pracował razem z Jordan, nim się ze sobą poróżnili.
-
-
-1 aż tak panu zależało na tych papierach, żeby dopuścić się rękoczynów? - pyta Harry. Nie doszło do żadnych rękoczynów. Niech pan mi pokaże, jak pan ją chwycił - mówi Harry. Crone wstaje z krzesła, a Harry, grając Jordan, odwraca się i udaje, że chce odejść. Crone kładzie mu rękę na ramieniu, ale Harry łatwo ją strąca i odchodzi. Gdyby zrobił pan tylko tyle, to rozmowa szybko by się zakończyła - mówi. Może chwyciłem ją nieco mocniej - mówi Crone. Chwycił ją pan za jedno ramię czy za oba? Nie pamiętam, to się stało tak szybko. Czy odwrócił ją pan siłą w swoją stronę? Pewnie tak. Chyba chwyciłem ją za obie ręce, ponad łokciami, o tak -odpowiada i kładzie ręce na obu bicepsach Harry'ego. Potrząsał nią pan? Świadek twierdziła, że tak. Nie pamiętam. Nie pamięta pan czy też pan nie potrząsał? Nie wiem. Nie pamiętam. Jak długo trwała ta rozmowa? Minutę, może dwie. Co jej pan powiedział? Powiedziałem, że chcę odzyskać dokumenty. -1 co ona na to? Stała się wulgarna. Kazała mi się odpierdolić. Dokładnie tak powiedziała? O ile sobie przypominam, tak. Czy powiedziała coś jeszcze? Nie pamiętam. To było dawno temu. Chyba nazwała mnie „despotycznym maniakiem", coś w tym rodzaju. Co to miało znaczyć? Miała problem z podporządkowaniem się zwierzchnikom. To była jedna z najmniej sympatycznych cech Kali. Nie chciała wykonywać poleceń. Jeśli ktoś był innego zdania niż ona, to stawał się despotycznym maniakiem. Zawsze chciała postawić na swoim. Przecież pracowała u pana - mówi Harry. - Był pan jej szefem. Szkoda, że nie było was wtedy, żeby jej o tym przypomnieć. Trudno się z nią pracowało. Często robiła rzeczy, o których nic nie wiedziałem. Rzeczy związane z naszymi badaniami. Dlatego właśnie skreślił pan jej wyjazd? Ten do Genewy. Zgadza się. A jednak mówi pan o niej Kali - odzywam się. - Nie doktor Jordan czy Kalista. Pracowaliśmy razem prawie dwa lata. Byliśmy po imieniu. Jak ona do pana mówiła? Nie pamiętam. -Dave? -Nie. David? Raczej nie. Zazwyczaj zwracała się do mnie per doktorze Crone. Więc dlaczego pan nie zwracał się do niej per doktor Jordan? - pyta Harry. A co? Czy to ważne? Prokurator nada temu odpowiednią wagę. Czy faworyzował ją pan, traktował lepiej niż innych pracowników? -pytam. Zawiści biurowe mogły przysporzyć nam wielu problemów i stanowić pożywkę dla kwestii molestowania. Nie. Już mówiłem, że nasze nieporozumienia nie dotyczyły stosunków osobistych. Dotyczyły wyłącznie spraw zawodowych. Chodziło o decyzje odnoszące się do naszych badań. Znowu powraca stary problem - Crone nie chce nam powiedzieć nic więcej na temat przyczyn ich poróżnienia się. Mówi, że chodziło o dokumenty, które Jordan zabrała z pracy, a zawierające ściśle tajne informacje na temat prowadzonych przez nich badań. O ile wiem, nigdy ich nie odnaleziono. Nie było ich wśród przedmiotów zinwentaryzowanych przez policję podczas rewizji mieszkania ani w jej gabinecie w Centrum. Szukali w jej mieszkaniu śladów morderstwa lub użycia przemocy, ale niczego nie znaleźli. Nie znaleźli tych dokumentów także w papierach Crone'a, gdy przeprowadzali rewizję u niego.
-
-
-
-
-
-
-
Próba przewidzenia, co z tym wszystkim zrobi ława przysięgłych, jest jak gra w kości, w której my możemy skończyć z dwiema jedynkami, a całą stawkę, czyli życie Crone'a, trzyma sędzia. Czy podczas sprzeczki w stołówce krzyczał pan na Jordan? Świadek twierdzi, że kilkakrotnie wykrzykiwał pan ofierze coś w twarz. - Harry opiera się o stół i pochyla do przodu. Nie wiem. Być może podniosłem głos. Głos podnoszą śpiewacy operowi - mówi Harry. - Kłócący się ludzie krzyczą. I czasami inni ludzie słyszą co. Nikt nie słyszał, o czym rozmawialiśmy, poza Kali i mną. Poza panią Jordan poprawia się. - Doktor Jordan, jeśli pan woli. - Zaczyna czuć się niezręcznie. Gdyby miał zeznawać jako świadek, przygotowanie go do tego zajęłoby co najmniej miesiąc. Jak na człowieka, który godzinę temu nie pamiętał o całym zajściu, jest pan dziwnie pewien, że nikt was nie słyszał - mówi Harry. - Niech pan mi powie, groził jej pan czy nie? Świadek zeznała, że nie słyszała, o czym rozmawiali, słyszała tylko podniesione głosy. Nie możemy mieć jednak pewności, czy nie słyszał tego ktoś inny. To bardzo ważne - wyjaśniam. - Jeśli jej pan groził, jeśli choćby powiedział pan coś, co można błędnie odczytać jako groźbę, musimy o tym wiedzieć już teraz. Nie groziłem jej. Nigdy bym tego nie zrobił. Problem w tym, że dowiadujemy się tego wszystkiego od ich świadka. Oskarżenie zupełnie nas tym zaskoczyło. Crone przeprasza nas za, jak to ujmuje, „przeoczenie". Od dłuższego czasu żyje w stresie. Według niego to tłumaczy, dlaczego nie pamięta wszystkich szczegółów. Szkoda już się stała - mówię. - Niech pan nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Stała się, i to poważna. Może pora, żebyśmy porozmawiali o innych sprawach, żeby nie było już więcej takich niespodzianek. Spogląda na mnie zdziwiony. Wiem, że już o tym rozmawialiśmy, chodzi o dokumenty, które, według pana, Jordan zabrała z pracy. Chyba pora, żeby nam pan powiedział, co w nich było. Czego konkretnie dotyczyły. - Już na ten temat rozmawialiśmy - odpowiada Crone ze smutkiem i irytacją. Ten temat od samego początku jest tabu. Od kiedy podjęliśmy się obrony, nie możemy z niego wydobyć ani słowa na temat szczegółów prowadzonych przez niego badań. Gdybym zdradził wam, nad czym pracowałem, to mógłbym już dzisiaj złożyć wymówienie na uniwersytecie - mówi. - Wyrzuciliby mnie natychmiast, w mgnieniu oka. Nawet profesura by mnie nie uratowała. Bardzo mi przykro. Musicie mi po prostu zaufać. Z tym jest coraz trudniej - mówi Harry. Jeśli chcecie, żebym wziął innego adwokata... To nie będzie konieczne - przerywam mu. A czy jeśli zostanie pan skazany za morderstwo, to sądzi pan, że pana nie wyrzucą? - pyta Harry. Będę musiał zaryzykować. A gdyby miał pan zeznawać jako świadek? Co pan powie prokuratorowi, kiedy spyta o te dokumenty? Będziemy się tym martwić, kiedy nadejdzie pora. Tego właśnie się obawiałem.
★★★ Poniedziałek, jednodniowa przerwa w rozprawie Crone'a. Sąd wyznaczył ją po to, żeby sędzia mógł wyczyścić prowadzone przez siebie inne sprawy. Harry pracuje przy swoim biurku nad wnioskiem w sprawie cywilnej; próbuje uratować klienta przed bankructwem. To drobny fabrykant z San Diego, trzecie pokolenie właścicieli firmy, która zatrudnia trzydziestu dwóch pracowników. Przez niemal pół wieku Hammond Ltd. produkowało strzelby myśliwskie, w braku lepszego określenia zwane „strzelbami na słonia". Są to rzadkie dubeltówki wielkiego kalibru, dzieła sztuki, grawerowane i tłoczone, niektóre inkrustowane szlachetnymi metalami przez rzemieślników, którzy mistrzostwo w swym fachu osiągnęli w Europie. Najtańsza strzelba Hammonda kosztuje dwanaście tysięcy dolarów, a niektóre modele dochodzą do osiemdziesięciu pięciu tysięcy. To nie pierwsza lepsza
-
-
-
-
-
pukawka na wiwat. Tylko głupiec by z niej strzelał. Są to okazy kolekcjonerskie prosto z pudełka, dzieła sztuki służące do tego, by je polerować i wieszać na ścianie na tle zielonego filcu, tak jak piękne zegary. Mimo to, za podpuszczeniem polityków szukających głosów przeciwników posiadania broni wniesiono przeciw firmie pozew grupowy. Arcykapłani sondaży wyborczych powiedzieli im, że jeszcze trochę młócenia, a histeria ciotek rewolucji rzuci kobiety w objęcia liberalizmu. Teraz już łatwo uwierzyć, że są politycy, którzy przed pójściem spać modlą się co wieczór o jeszcze jedną strzelaninę w szkole, by dzięki niej zrobić jeszcze większą karierę. Harry nie przepada za bronią ani jej producentami. Jest zatwardziałym demokratą, wierzy w ludzi pracy i wyzysk. Nigdy nie uznawał tyranii większości, milczącej czy nie. A kiedy zaczyna ona trącić hipokryzją, przykuwa to jego uwagę. Podjął się obrony przegranej sprawy i finansuje ją teraz z naszej kieszeni. Ceną, jaką się płaci za posiadanie Harry'ego za wspólnika, jest wyrażenie zgody na jego walkę z kilkoma wiatrakami. Jest tego wart. Dwadzieścia stanów i tyle samo miast dołączyło do rządu federalnego w wytaczaniu procesów producentom broni. W całym kraju mnóstwo małych firm, których broni nigdy nie użyto do popełnienia przestępstwa, doprowadza się do bankructwa kosztami procesowania się z rządem. Harry odkłada ołówek. Chyba powinienem z tobą pojechać - mówi, spoglądając sponad sterty dokumentów rozłożonych przed nim na biurku. Mam spotkanie z prokuratorem w sprawie Crone'a. Może i toczymy proces, ale Harry czuje w powietrzu propozycję ugody. Nawet jeśli ją złożą - odpowiadam - to i tak nigdy nie uda nam się nakłonić Crone'a do jej przyjęcia. Nigdy w życiu do niczego się nie przyzna. A poza tym, jesteś pewien, że masz czas? Jakoś go wyskrobię. - Wyłącza lampkę na biurku i bierze marynarkę. -Wiesz, że mogą mu przywalić więcej niż za zabójstwo z premedytacją? Tannery nie chciał nic powiedzieć przez telefon - mówię - poza tym, że opłaci mi się poświęcić chwilę czasu na tę rozmowę. Tannery niespodziewanie zadzwonił rano i zaprosił mnie do swojego biura. Powiedział, że mądrze będzie porozmawiać, zanim sprawa zabrnie dalej. Mogło to oznaczać wszystko. Ale Harry jest optymistą.Przypominam mu, że Crone odrzucił samą wzmiankę o takiej ugodzie. A nikt nam jeszcze niczego nie zaproponował. To było, zanim zobaczył, jak zaczynają wyglądać niektóre dowody -mówi Harry. Nie odniosłem wrażenia, że przejął się Hodges i jej rewelacjami. Oni dopiero zaczynają się rozgrzewać - mówi Harry. - Czuję to. Mam złe przeczucia. Co do czego? Coś mi się zdaje, że nasz własny klient nie powiedział nam o wielu rzeczach. Tannery mamił nas ugodą przed rozpoczęciem procesu, ale oficjalnie nigdy jej nie zaproponował. Napomykał coś, że zapomni o zabójstwie z premedytacją pod warunkiem, że Crone dostarczy wiarygodnych dowodów, że morderstwo zostało popełnione w napadzie wściekłości lub w afekcie. Powiedział, że będzie musiał przekonać swego szefa. Ale wtedy nie udało mu się tego dokonać. Crone eksplodował na samą wzmiankę o pójściu na ugodę. Harry robił co mógł, żeby go przekonać. Skończyło się na tym, że Crone podał w wątpliwość męskość Harry'ego i jego chęć do stawania w procesie. Od tamtej pory stosunki między nimi nie układały się najlepiej. Jeśli rzeczywiście złożą propozycję ugody - mówi Harry - to mam nadzieję, że teraz ty się do niego zabierzesz. Ostatnim razem, o ile pamiętam, ty głównie słuchałeś, a mnie rozstawiano po wszystkich kątach celi. Powiedziałem mu, co ryzykuje. Że jeśli go skażą, może dostać dożywocie. Co jeszcze mógłbym powiedzieć? Mógłbyś mu przypomnieć, że na oddziale szpitalnym w Folsom nie prowadzi się wielu badań genetycznych. W każdym razie nie na formach życia, które byłby w stanie rozpoznać. Ten facet może być geniuszem, ale nie jest zbyt rozgarnięty mówi Harry. - Jeśli się przyzna, mógłby wyjść za sześć lat, a może nawet szybciej. Nie sądzę, żeby się zgodził. Dlaczego?
- Może jej nie zabił. -No to będzie jeszcze jednym niewinnym, który posiedzi do śmierci w pudle - mówi Harry. - Czy według ciebie to zrobił, czy nie, nieprzedstawienie mu faktów byłoby z naszej strony zaniedbaniem obowiązków. Przed tą ławą przysięgłych ma kiepskie szansę. Skład jest kompletnie do kitu. Próbowaliśmy zdobyć kilku z wyższymi studiami, ale nic z tego nie wyszło. - Harry ma rację\ Mamy trzy sekretarki i recepcjonistkę, montera z elektrowni, który pewnie chciałby wiedzieć, dlaczego państwo nie użyje do wykończenia naszego klienta krzesła elektrycznego. Przewodniczący ławy nie skończył liceum i pewnie myśli, że genetyk to ktoś, kto projektuje generatory. Pozycja Crone'a w świecie naukowym raczej namiesza tym ludziom w głowach, niż ich oszołomi. - Przyglądałem się ich twarzom, patrzyłem im w oczy, kiedy zadawałeś pytania świadkowi oskarżenia - mówi Harry. - Pieprzyć dowody. Oni są gotowi skazać Cerone'a z premedytacją za samą arogancję. Ruszamy do drzwi, Harry tuż za mną. - Mam złe przeczucia - powtarza, jakby drapał swędzące miejsce, którego nie może dosięgnąć. Nie jest pewien co, ale coś mu tu nie gra.
★★★ Przejazd mostem moim dżipem zajmuje nam dwadzieścia minut. Wpadający przez opuszczone okna wiatr zagłusza homilie Harry'ego, wygłaszane przez całą drogę do biura Tannery'ego, które znajduje się obok sądu. Stajemy na parkingu z tyłu i wchodzimy przez budynek sądu. Wjeżdżamy schodami ruchomymi i łącznikiem na czwartym piętrze przechodzimy do biura prokuratora okręgowego. Biuro Tannery'ego znajduje się na górze. Kierowniczy raj, gdzie podłogi wyściełają dywany, przestrzeni jest mnóstwo, a biurka i krzesła są z mahoniu. Evan Tannery ma niedługo zostać zastępcą szefa i sądzić wszystkie ciężkie przestępstwa. Dan Edestein, który we wrześniu ma przejść na emeryturę, wyznaczył go swym sukcesorem i przygotował do objęcia stanowiska. Z tego powodu sprawa Crone'a nabiera dodatkowego wymiaru - może mieć wpływ na karierę Tannery'ego, przynajmniej w świętym przybytku biura. Wszyscy obserwująpilnie, czy nie wypuści piłki z rąk. Harry sądzi, że właśnie z tego powodu Evanowi może zależeć na zawarciu ugody. Po co ryzykować, kiedy można mieć coś jak w banku. Czekamy w sekretariacie, ogromnym pomieszczeniu recepcyjnym z dwoma biurkami wielkości lotniskowców w przeciwległych kątach. Dwie sekretarki strzegą zza tych biurek gabinetów swych szefów niczym rzymscy pretorianie. Za jednymi z tych drzwi, w wielkim narożnym gabinecie, urzęduje sam wielki kahuna, Jim Tatę. Tatę jest prokuratorem okręgowym od czasów, kiedy Pan Bóg wyrył w kamieniu Dziesięcioro Przykazań i dał je Mojżeszowi. Tym, którzy chcieliby słuchać, Tatę opowie, że był mistrzem ceremonii podczas tamtej uroczystości. Irlandczyksamochwała o imponującej czuprynie białych włosów i czerstwej cerze. Tatę spędza więcej czasu na swym jachcie, łowiąc ryby, albo w klubie, grając w golfa, niż w swoim biurze. Gdyby jego gabinet podnajęto komuś innemu, Tatę zauważyłby to jako ostatni. Nikt nie pamięta, kiedy ostatnio prowadził jakąś sprawę. Ale jest trwałym elementem politycznego układu okręgu. Kiedy zbliżają się wybory, jego nazwisko pojawia się na czele wszystkich list poparcia kandydatów. Pod każdym względem biurem kieruje numer dwa, zastępca Tate'a od dwudziestu lat, Daniel Edelstein. Stein, jak nazywają go ci, którzy go znają (Edsel dla tych, którzy go nie lubią), jest stalowookim żeglarzem mórz biurokracji. Na zebraniach mówi niewiele. Zamiast tego wypatruje prądów i wirów i ma wyjątkowy talent do lądowania po stronie zwycięzców wszystkich sporów. Jest mistrzem w subtelnej sztuce tworzenia złudzeń wpływów. Wszyscy w mieście chcą mieć dostęp do jego ucha, nawet jeśli często czują, że szeptanie do niego odnosi taki sam skutek, jak gadanie do słupa. Nikt, kto chce odnieść sukces w biurze prokuratora okręgowego, nie może stawać zbyt blisko Edelsteina. W tej chwili Tannery trzyma się dokładnie w jego cieniu. Dlatego jestem zaskoczony, widząc ich wychodzących razem z gabinetu Edelsteina. Stein obrzuca nas spojrzeniem od stóp do głów i na jego twarzy pojawia się sztuczny uśmiech, z którego wnioskuję, że rozmawiali właśnie o nas i naszej sprawie. Tannery odrywa się od niego i podchodzi do nas. -Panie Madriani... - Dla pana Paul - mówię. - Zna pan Harry'ego Hindsa? - Oczywiście. - Wymieniają uścisk dłoni. Tannery jest układnym facetem, zwłaszcza jak na prokuratora. Nigdy nie żywi urazy ani nie traktuje siebie zbyt
poważnie. Rzadka cecha u kogoś zajmującego jego stanowisko. - Uważam, że to ważne, żebyśmy odbyli tę rozmowę - mówi. - Po to, by oczyścić powietrze, nim sprawa zabrnie dalej. - Mam nadzieję, że nie fatygowaliśmy się na próżno - uśmiecha się Harry, sugerując, że Tannery jest nam coś winien za to, że tłukliśmy się przez całe miasto i spotkaliśmy na jego gruncie. Prokurator okręgowy uśmiecha się, ale nic nie odpowiada. Wychodzimy z nim z sekretariatu i idziemy szerokim korytarzem w stronę przeciwną do rzędu wind. Zatrzymuje się przed podwójnymi drzwiami o kilka kroków dalej, wyjmuje z kieszeni klucz i przekręca go w lśniącym zamku, który wygląda, jakby dopiero co go założono. - Jedna z naszych sal konferencyjnych - mówi. - Umieścili mnie tutaj do czasu, aż Dan, to znaczy pan Edelstein, zwolni swój gabinet. Wewnątrz stoi wielki stół konferencyjny, który Tannery przerobił na połączenie biurka ze składzikiem. Jeden koniec stołu zajmuje komputer, wielka suszka i telefon przeniesiony z podręcznego stolika pod ścianą. Na drugim końcu piętrzy się sterta kartonowych pudeł pełnych notatek, akt, książek i innych rzeczy z jego dawnej dziupli piętro niżej. Krzesła zsunięto pośrodku długiego stołu. Harry i ja siadamy z bliższej strony, a Tannery obchodzi stół i daje krok przez przewód telefoniczny, by zająć miejsce po stronie przeciwnej. Pod ścianą stojąjeszcze trzy pudła. Tannery sięga do jednego z ich i wyjmuje czarną teczkę spiętą z boku trzema kółkami. Rozpoznaję w niej jedną z teczek akt oskarżenia w naszej sprawie. Tannery siada naprzeciwko nas, otwiera teczkę, studiuje przez chwilę jej zawartość, po czym podnosi wzrok. - Jakiś czas temu rozmawialiśmy o zredukowaniu zarzutów. - Zabójstwo - mówi Harry. - Zabójstwo z premedytacją. - Zgadza się. Potwierdzam skinieniem głowy, ale się nie odzywam. - Byłoby to dobre załatwienie sprawy, a przynajmniej swego czasu uważałem, że byłoby to rozwiązanie uczciwe - mówi Tannery. - Naszego klienta trudno do tego nakłonić - mówi Harry. - Tak. Mojego szefa też. Nie był zachwycony, ale pozwolił mi dokonać rozpoznania. Niemniej od tamtego czasu pewne sprawy mogły ulec zmianie. Czuję, jak z Harry'ego uchodzi powietrze. - W jakim sensie? - pytam. - Badamy właśnie pewne informacje. Może się okazać, że to nic ważnego, ale gdyby się potwierdziły, to nie będzie już mowy o żadnej ugodzie. Powiem więcej, w świetle tych informacji może się okazać, że sprawa jest znacznie poważniejsza, niż sądziliśmy. - Co to za informacje? - W tej chwili nie mogę tego jeszcze ujawnić. Musimy je dokładnie sprawdzić. Jeśli jednak okażą się prawdziwe, to w sprawie tej pojawia się wątek, o którym nikt z nas nie miał do tej pory pojęcia. - O czym pan mówi? Jeśli macie jakieś dowody, to musicie je ujawnić -mówi Harry. - Taka jest procedura i prawo obowiązujące w tym okręgu. Jeśli macie jakiekolwiek istotne informacje, jakiekolwiek dowody, to musicie nam je przedstawić. - Mogą nie okazać się istotne - odpowiada Tannery. - W którym to przypadku oskarżylibyście nas o skierowanie na fałszywy trop i marnowanie waszego czasu w samym środku procesu. Dlatego właśnie mamy zamiar najpierw wszystko sprawdzić. Jeśli informacje okażą się prawdziwe, niezwłocznie wam je przekażemy. - Rozumiem - mówi Harry. - W ostatniej chwili przed tym, jak z tym wyskoczycie. - Właśnie po to wam to mówię, żeby potem nie było niespodzianek. - Ale co właściwie pan nam mówi? - pytam. - Że powinniście się przygotować na pojawienie się nowego elementu w tej sprawie. - Czy chodzi o jakieś kolejne obciążające dowody? - pytam. Bawimy się teraz w prawniczą ciuciubabkę. - Być może. Ale bardziej chodzi o samą teorię sprawy - mówi Tannery. - Więc to nie są dokumenty? - Harry myśli o tym samym co ja. Policja musiała znaleźć papiery, które według Crone'a Kalista Jordan zabrała z jego biura. - Ma pan na myśli jakieś konkretne dokumenty? - Teraz Tannery próbuje sondować nas.
- Czy to są dokumenty? -Nie. Mógłbym próbować dostać od sędziego nakaz wydania nam przez Tan-nery'ego tego, co ma. Potrwałoby to dzień, może dwa. Przez ten czas policja bez wątpienia wszystko sprawdzi. Jeśli okaże się, że to coś obciążającego, to zwalą mam to na głowę i nakaz okaże się bezprzedmiotowy. Jeśli natomiast to, co ma Tannery, okaże się nieprawdą, to cała sprawa będzie bez znaczenia. Tannery po prostu na kilka dni podbiłby nam ciśnienie. Harry będzie chciał wrócić do więzienia i przemaglować Crone'a, by dowiedzieć się, czego tym razem nam nie powiedział. - Kiedy weszliście w posiadanie tej informacji? - pytam. - W piątek. - Ostatni piątek? -Tak. - Trochę późno, nie uważa pan? - Nie było sposobu, żeby zdobyć ją wcześniej. Zgłosił się do nas świadek. Zupełnie niespodziewanie. - Nowy świadek? Ktoś spoza waszej listy? Potwierdza skinieniem głowy. - Pewnie sprzeciwimy się próbie dołączenia nowego świadka. - Rozstrzygniemy tę sprawę w sądzie. - Jak wiarygodny jest ten świadek? Robi minę sklepikarza szacującego wartość towarów i zagląda do teczki, którą trzyma blisko przy piersi, żebym nie mógł zobaczyć, co w niej jest. - To jedna z rzeczy, które musimy sprawdzić - mówi. - Mogę tylko powiedzieć, że wiemy już, że świadek miał możliwość poznania części szczegółów, które nam ujawnił. Uzyskanie potwierdzenia ich prawdziwości nie powinno potrwać zbyt długo. Bardzo mi przykro. -1 słusznie - mówi Harry. - Nie, poważnie. Gracie czysto i uczciwie -mówi. Naprawdę chciałem pójść na tę ugodę. Myślałem, że możemy to zrobić. Szczerze wierzyłem, że dokonał tego w afekcie. Że facet wpakował się po uszy, stracił panowanie nad sobą. Biurowy szał. To się zdarza. Nawet biorąc pod uwagę okaleczenie. Choć w takich przypadkach nie idziemy zwykle na ugodę. Znacie odczucia opinii publicznej. - Okaleczenia dokonano po jej śmierci - mówi Harry. - Bezpośrednio po śmierci - odpowiada Tannery. - Wiemy to. W ramach jednego czynu. - Co pan właściwie chce powiedzieć? - pytam. - Chcę powiedzieć, że informacje te dowodzą, że rzeczywiście mogła to być zbrodnia, której dokonano pod wpływem impulsu. Tyle tylko, że może motyw był inny. Spoglądamy z Harrym na siebie, zupełnie skołowani. - Jak to? Że motyw był mniej społecznie akceptowany? - Powiedziałem już chyba wszystko, co mogłem. Tannery nadal studiuje trzymane w ręku akta. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie zabrnął w ślepy zaułek i nie próbuje zmienić kierunku oskarżenia, wysuwając nową teorią na temat powodów wściekłości Crone'a na Jordan. - Nie możemy czekać zbyt długo - mówię. - Mam obowiązek powiadomić sąd o naszej dzisiejszej rozmowie. - Rozumiem - mówi Tannery. - Poczyniliśmy już kroki w tym kierunku. - Otwiera teczkę, wyjmuje z niej kartkę papieru listowego i podaje mi ją. -Dostaniecie pocztą kopię tego pisma do swoich akt. Jest to list do sędziego, zawiadamiający, że wykazując należytą staranność, oskarżenie odkryło nowe dowody, że powiadomiło obronę o ich naturze bez podawania szczegółów, które to szczegóły zostaną przekazane, gdy tylko prokuratura zdoła ocenić ich prawdziwość i znaczenie dla sprawy. Tannery mnie ubiegł. Byłoby trudno złożyć skargę w sądzie, gdy istnienie dowodów zostało ujawnione, choćby tylko ogólnie. Jego list odbiera wiatr naszym żaglom, gdybyśmy chcieli przekonać sąd, że zostaliśmy przez oskarżenie zaskoczeni. Tannery zabezpieczył się na wszystkich frontach. W ciągu lat praktyki w stolicy natknąłem się na najróżniejsze rodzaje dowodów w sprawach kryminalnych, poczynając od akademickich wykładów powołanych przez strony ekspertów, a na nakręconych ukradkiem filmach przedstawiających polityków zagarniających pazernie łapówki przy wtórze rubasznych żartów o „służbie narodowi" kończąc.
Choć niektóre z nich bywają bardzo zajmujące, żadne nie mogą się równać z chłodnym raportem biegłego patologa, dotyczącym szczegółów nagłej i brutalnej śmierci.
★★★
-
-
-
Max Schwimmer wciąż jeszcze mówi z lekkim austriackim akcentem, pamiątką z dzieciństwa. „Oczywiście" brzmi w jego ustach jak „oczyfiście". Jest naczelnym patologiem okręgu i Tannery postawił go dzisiaj na miejscu dla świadków, by przesłuchać go w sprawie morderstwa, o które oskarżony jest mój klient. W centrum naszej sprawy znajduje się niesławna opaska instalacyjna, cienki pasek białego nylonu. Ten konkretny ma prawie metr długości, choć z jednego końca jest odcięty. Po jednej stronie w nylon wtopione są małe plastikowe ząbki. Kiedy jeden koniec wsunie się w oczko na drugim końcu, tworząc w ten sposób pętlę, i pociągnie, ząbki wydają odgłos jak zasuwany suwak. Opaska blokuje się, można ją przesuwać tylko w jedną stronę - zaciskać. Mocno zaciśnięta wytrzymuje ogromny nacisk. Opaski instalacyjne można kupić w każdym sklepie z narzędziami i używane są przez wszystkich, poczynając od elektryków, którzy wiążą nimi w pęczki przewody elektryczne, a kończąc na policjantach, używających ich jako zastępczych kajdanków do skuwania uczestników zamieszek. W tym przypadku opaski użyto do uduszenia Kalisty Jordan. Doktorze, czy może pan z całą pewnością określić przyczynę śmierci? Niedotlenienie mózgu. Tannery podnosi do góry jedno ze zdjęć ofiary, na którym jej głowa wygląda jak siny pęcherz, który ma lada chwila pęknąć. Ofiara została uduszona - kontynuował patolog - za pomocą jakiegoś rodzaju sznura, w tym wypadku nylonowej opaski instalacyjnej, którą założono jej na szyję i zaciśnięto. Powiedział pan wcześniej, że śmierć nastąpiła po tym, jak ofiara straciła przytomność. Czy wie pan, ile czasu mogło upłynąć od zaciśnięcia opaski do chwili, gdy ofiara tę przytomność utraciła? Schwimmer zastanawia się przez chwilę. Przypuszczam, że minuta do dwóch od chwili zaciśnięcia opaski. Tutaj, wysoko. Patolog pokazuje na swym gardle miejsca z przodu i z tyłu szyi. - A wszystkie ruchy ustały po trzech, czterech minutach. To znaczy, że mogła się ruszać nawet wtedy, gdy była nieprzytomna? Mogła zachować pewne odruchy. Czy w tym czasie odczuwała ból? O, tak. A po jakim czasie nastąpiła śmierć? Serce przestało bić po następnych pięciu minutach. Więc, jeśli moje obliczenia są prawidłowe, od chwili zaciśnięcia opaski, do momentu śmierci musiało minąć od dziewięciu do jedenastu minut? Zgadza się. To znaczy, że w tym rodzaju śmierci nie ma nic szybkiego, natychmiastowego ani szczególnie humanitarnego? Absolutnie nic. Czy z uwagi na czas można to nazwać powolną śmiercią? Tak. Z całą pewnością. Śmiercią bolesną? - pyta Tannery. Sprzeciw. Świadek zeznał już, że ofiara była w chwili śmierci nieprzytomna. Wysoki sądzie, mówię o okresie, zanim całkowicie straciła przytomność. Oddalam. Świadek może odpowiedzieć na to pytanie. Sędzia Harvey Coats jest byłym prokuratorem. Sędzią został wybrany przed sześcioma laty, wygrywając z kandydatem gubernatora, który nie chciał słuchać ostrzeżeń lokalnych stróżów prawa, że jego człowiek nie dostanie ich błogosławieństwa. Powiedziałbym, że uduszenie jest bolesnym rodzajem śmieci - mówi Schwimmer. Nie wybrałbym go dla siebie, gdybym mógł o tym decydować. Czy nazwałby pan taką śmierć śmiercią w męczarniach? Sprzeciw. Myślę, że uzyskał pan już odpowiedź w tej kwestii - mówi Coats. -Proszę kontynuować. Gdyby Tannery chciał wbić miecz jeszcze głębiej, to powinien w tej chwili wyjąć
-
-
-
-
-
-
-
zegarek, zwrócić się w stronę ławy przysięgłych i wpatrując się w nich, zacząć odliczać. Dwie minuty milczenia wydawałyby się rokiem. Dziewięć do jedenastu minut, zakładając, że jakiś niezbyt krewki sędzia by na to pozwolił, trwałby całą wieczność. Sam tak robiłem. Na szczęście dla nas Tannery'emu nie przychodzi to do głowy. Zamiast tego podejmuje nowy wątek: Czy może pan opisać sądowi fizyczne skutki, założenia i zaciśnięcia opaski instalacyjnej na szyi ofiary? Takie opaski są bardzo mocne. Ta, o której mowa, ma wytrzymałość na rozciąganie wynoszącą ponad sto kilogramów. Co to znaczy? Że trzeba by zastosować taką właśnie siłę, zanim opaska rozciągnie się, ulegnie uszkodzeniu albo zerwaniu. Jest wąska; zaciśnięta, zaczyna działać jak ostrze. W tym wypadku przecięła żyłę szyjną ofiary. Czy można mieć pewność, że ofiara umarła na skutek niedotlenienia mózgu? Czy nie jest możliwe, że wykrwawiła się na śmierć? Zastanawiam się, jakie to może mieć znaczenie, ale Schwimmer szybko wyjaśnia sprawę. Niedotlenienie mózgu wskutek uduszenia - mówi. Czy nie mogła się wykrwawić na śmierć, skoro miała przeciętą żyłę szyjną? Może gdyby żyła była przecięta głęboko, to tak. Ale w tym wypadku opaska instalacyjna wycięła tylko głęboką bruzdę i starła mały fragment powierzchni żyły. Bruzda biegła poziomo i skręcała pod niewielkim kątem w górę z tyłu szyi. Nastąpiło niewielkie krwawienie z tkanek miękkich oraz z otarcia tuż poniżej bruzdy. Bruzda ta, wgłębienie w skórze powstałe na skutek ucisku opaski, przecina z przodu środek szyi tuż poniżej chrząstki tarczowatej. O tutaj - pokazuje - wokół jabłka Adama. I złamanej kości gnykowej. A w trochę mniej fachowym języku? - pyta Tannery. Miała zmiażdżoną krtań, drogi oddechowe uległy zablokowaniu. Nie ma żadnych wątpliwości, zmarła na skutek niedotlenienia mózgu. W ciągu dziewięciu do jedenastu minut? Mniej więcej. Czy może pan przedstawić sądowi, jakie zmiany fizjologiczne następowały w ofierze, kiedy na skutek uduszenia tlen przestał docierać do mózgu i co mogła wtedy czuć? Tak. Na skutek zaciśnięcia naczyń krwionośnych i tego, że do mózgu nie dochodził tlen, wzrosło ciśnienie wewnątrzczaszkowe. Musiała temu towarzyszyć panika i strach. Tył języka został uniesiony i dociśnięty do tylnej ściany gardła. To zablokowało przepływ powietrza. Kilka sekund później język zaczął puchnąć. Głowa zaczęła robić się czerwonofioletowa. Wargi ogarnęła w końcu cyjanoza... To znaczy? Zaczęły sinieć, aż stały się zupełnie czarne. Śmierć nastąpiła na skutek braku tlenu w tkankach mózgu. Dlaczego jest pan pewien, że nie było to samobójstwo ani wypadek? -pyta Tannery. Schwimmer uśmiecha się i spogląda na prokuratora tak, jakby myślał, że Tannery żartuje. To znaczy, nie biorąc pod uwagę tego, że ciało zostało po śmierci poćwiartowane? - pyta. Tak. Poza tym. Chodzi mi o ewentualne powieszenie, samobójcze lub przypadkowe. Zostawimy na razie to, co stało się ze zwłokami potem. Tannery zabezpiecza się na wszystkich frontach, także na wypadek mało prawdopodobnej ewentualności oparcia przez nas obrony na teorii, że Jordan zabiła się sama, a Crone wpadł w panikę, że zostanie o to oskarżony i pozbył się ciała. Schwimmer zastanawia się przez chwilę. Po pierwsze ślady, jakie zostawiła opaska. Otarcia szyi nie pasują do powieszenia, jeśli o to panu chodzi. Gdyby ktoś się powiesił, zakładając, że użyłby do tego nylonowej opaski instalacyjnej, to miałby na szyi ślady w kształcie litery V. Litery V? Tak. Skutek ciężaru ciała, ciągnącego w dół oraz wiotkości opaski. Tutaj mamy
-
-
-
-
-
prostą linię, miejscami tak głęboką, jakby to było nacięcie. To jest charakterystyczne, gdy ktoś jest duszony od tyłu. Skąd pan wie, że od tyłu, panie doktorze? Stąd, że kiedy znaleziono zwłoki, opaska była nadal zaciśnięta wokół szyi, wpijała się w ciało. Oczko, przez które przekłada się drugi koniec, by utworzyć na opasce pętlę, znajdowało się tutaj. - Sięga ręką do tyłu, pokazując miejsce na swojej szyi. - Wpijała się w ciało nieco powyżej pierwszego kręgu szyjnego na tylnej osi szyi. Jaki stąd wniosek? Że ofiara zginęła na skutek działania przestępczego. A tak, żeby sędziowie przysięgli mogli zrozumieć? Została zabita przez inną osobę. Ma pan na myśli zabójstwo? Morderstwo? Umyślne pozbawienie życia? Zgadza się. Tannery odwraca się na chwilę od świadka, jakby przegrupowywał siły przed kolejnym atakiem. Doktorze, czy biorąc pod uwagę ślady fizyczne, sposób, w jaki użyto opaski, można wnioskować, że popełnienie tego czynu zostało poprzedzone namysłem i przygotowaniami? Sprzeciw. Oskarżenie sugeruje odpowiedź. Podtrzymuję. Proszę inaczej sformułować pytanie - mówi sędzia. Tannery robi to i otrzymuje odpowiedź, o jaką mu chodziło, że czynu tego dokonano z namysłem i po uprzednich przygotowaniach. Schwimmer przyniósł ze sobą kilka opasek instalacyjnych, by móc je zademonstrować. Tannery każe mu wyjąć kilka z torby. Jedną podaje sędziemu, który ogląda ją pobieżnie i odkłada na stół. Następną woźny sądowy podaje nam. Dwie pozostałe, za zgodą sędziego, zaczynają wędrować wśród członków ławy przysięgłych. To są opaski instalacyjne dokładnie takie same jak ta, której użyto do zamordowania Kalisty Jordan - mówi Schwimmer. - Zdaje się, że nawet tego samego producenta. Są bardzo wytrzymałe, mają osiemdziesiąt pięć centymetrów długości oraz dziewięć milimetrów szerokości, wykonano je z przemysłowego nylonu. Ich wytrzymałość na rozciąganie wynosi sto trzynaście kilogramów. Jeden z zasiadających na ławie przysięgłych mężczyzn wsuwał koniec opaski w oczko i ciągnie w obie strony powstałą w ten sposób pętlę, jakby chciał sprawdzić jej wytrzymałość. Pętla ani drgnie. Po to, by użyć tej opaski wobec ofiary w taki sposób, w jaki według mnie to uczyniono, trzeba byłoby najpierw wsunąć luźny koniec opaski w oczko. Schwimmer demonstruje. Opaska w jego ręku zmienia się teraz w wielką, białą, nylonową pętlę, podobną do zapiętego paska od spodni, tylko znacznie węższą, z wystającym z oczka kilkucentymetrowym ogonkiem. Dlaczego byłoby to konieczne? - pyta Tannery.
- Gdyby pętla nie została wcześniej przygotowana i gdyby ofiara się szarpała, to wsunięcie luźnego końca opaski w małe oczko byłoby dla mordercy bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe. To tak jak nawleczenie igły -mówi. - Bardzo trudno to zrobić, kiedy ktoś cię szarpie, stawia opór. Nie, według mnie jest zupełnie jasne, że opaskę musiano przygotować przed rozpoczęciem ataku. - A to by wskazywało, że morderca działał z namysłem i po uprzednich przygotowaniach? - Tannery porusza kwestię premedytacji i rozmysłu. - Tak, Ponadto mamy dowody, że morderca użył specjalnego urządzenia zaciskowego - mówi Schwimmer. - Co to za urządzenie? Koroner sięga ponownie do torby i wyjmuje z niej narzędzie, które wygląda jak pistolet z długim cynglem. Podnosi je w górę, by pokazać sędziemu oraz ławie przysięgłych i oglądamy je wszyscy uważnie, choć już je widzieliśmy. - To narzędzie zaprojektowano specjalnie do zaciskania opasek instalacyjnych. Luźny koniec wprowadza się tutaj. - Wsuwa koniec opaski do czegoś w rodzaju lufy, do samego jej końca, a następnie naciska cyngiel. Narzędzie chwyta opaskę i z każdym naciśnięciem cyngla można przyłożyć do opaski siłę stu kilogramów. Zasada dźwigni. - Czy uważa pan, że morderca użył takiego właśnie narzędzia do zaciśnięcia opaski, za pomocą której zabił Kalistę Jordan...
-Tak. - Proszę pozwolić, że skończę. Czy uważa pan, że użył takiego narzędzia i że zrobił to, czy też zrobiła, przygotowując się do dokonania morderstwa? - Tak - odpowiada Schwimmer. - Na opasce, którą zamordowano ofiarę, znaleźliśmy małe wgniecenia. Pasują one do ząbków narzędzia, które jest powszechnie używane i sprzedawane razem z opaskami. Ponadto - mówi Schwimmer - takie narzędzie posiadałoby dla mordercy ogromną zaletę. Nie musiałby zaciskać opaski własnymi rękoma. - Czy to takie ważne? - Owszem. Biorąc pod uwagę siłę, z jaką trzeba ją było zacisnąć, nylon mógł z łatwością pokaleczyć mu ręce. Tannery przyswaja sobie to, co usłyszał, kiwając głową i przechadzając się w tę i z powrotem kilka kroków od ławy przysięgłych. Teraz podchodzi do świadka. - Doktorze, czy może pan zademonstrować, w jaki sposób, według pana, morderca założył opaskę na szyję Kalisty Jordan? - Oczywiście, że mogę. - Schwimmer wstaje z krzesła, opuszcza miejsce dla świadków i przechodzi do części sali zarezerwowanej dla obrony i oskarżenia, tuż za stołem stenotypistek. Tam, przed sędzią i ławą przysięgłych, zachodzi od tyłu Tannery'ego, który gra ofiarę, a następnie zręcznie zakłada mu na głowę pętlę i szybko naciska cyngiel trzymanego jak rewolwer narzędzia, przerywając, zanim pętla zaczęła opinać się na skórze prokuratora. Wyraźnie słychać, jak plastikowe zęby opaski przeciskają się przez maleńkie oczko. - Po założeniu pętli na szyję - mówi Schwimmer - morderca zacisnął opaskę za pomocą tego narzędzia. Dwa lub trzy naciśnięcia cyngla powinny wystarczyć. - Dziękuję, doktorze. Myślę, że to wystarczy. - Tannery chce zdjąć pętlę przez głowę, ale okazuje się, że jest za mocno zaciśnięta. Dla mnie to oczywiste, choć może dla ławy przysięgłych nie, że Tannery przećwiczył to wcześniej ze świadkiem. Sekretarz musi pożyczyć Schwimmerowi duże nożyczki, by ten mógł przeciąć pętlę i zdjąć ją z szyi Tannery'ego. Schwimmer wraca na miejsce dla świadków i siada. Zostawia prokuratora macającego się po szyi w niezbyt subtelnym geście opracowanym na użytek ławy przysięgłych. - Biorąc to wszystko pod uwagę i zakładając element zaskoczenia - mówi Tannery byłaby to niezwykle skuteczna broń, prawda doktorze? - O, tak. I cicha. Robi bardzo mało hałasu. - Założoną i zaciśniętą opaskę można zdjąć, wyłącznie przecinając ją, czy tak? mówi Tannery, jakby przed chwilą tego nie udowodnił. -Tak. Tannery wraca do stołu oskarżenia, prosi sąd o wybaczenie i przegląda jakieś notatki, przerzucając strony, jakby szukał odpowiedniego miejsca, po czym podchodzi z powrotem do świadka. - Chciałbym pana jeszcze o coś spytać, doktorze. Miał pan okazję oglądać opaskę instalacyjną, której użyto w tym przypadku, jeszcze zanim została zdjęta z szyi Kalisty Jordan, zgadza się? -Tak. - Czy to pan ją zdjął? - Tak, ja. - Gdzie pan to zrobił? - W sali badań biura koronera w ramach wstępnych oględzin przed sekcją zwłok. Wtedy także zrobiliśmy zdjęcia. - A czy w trakcie tych oględzin udało się ustalić coś jeszcze, coś, co mogłoby pomóc w identyfikacji sprawcy tego czynu? - Owszem, udało mi się poczynić pewne ustalenia. - Na przykład? - Na podstawie tego, w jaki sposób opaska została założona na szyję ofiary, wyciągnąłem wniosek, że morderca był leworęczny. W chwili, gdy to mówi, Crone, robiący cały czas obszerne notatki, przerywa nagle i odkłada pióro. Niestety nie dość szybko. Kilku sędziów przysięgłych wpatruje się w leżący na stole duży długopis, wskazujący jak strzałka w stronę jego lewej ręki, która go właśnie odłożyła. - Czy może pan wyjaśnić sądowi, jak doszedł pan do tego wniosku? - W przypadku garroty lub kawałka sznurka trudno byłoby to stwierdzić - mówi
-
-
-
-
Schwimmer - choć dominująca ręka zostawia zwykle pewne oznaki: siniaki, drobne ranki, tam gdzie dłonie się krzyżują. Kiedy napastnik zaciska pętlę, sznur się skręca. Ale w tym wypadku ustalić to można łatwo i z całkowitą pewnością. A to dzięki samej budowie opaski instalacyjnej. Jakby dla podkreślenia swoich słów wyjmuje z torby nową opaskę. Napastnik musiał włożyć wolny koniec opaski w oczko, tworząc w ten sposób pętlę. - Schwimmer demonstruje to na swojej opasce. Ślady zębów na nylonowym pasku świadczą, że do zaciśnięcia opaski napastnik użył omawianego już tu urządzenia zaciskowego. Pozwoliło mu to solidnie uchwycić wąski pasek nylonu. Jest oczywiste, że przy zaciskaniu pętli za pomocą tego narzędzia, napastnik silniejszą ręką trzymał rączkę narzędzia, a słabszą założył pętlę tak, by oczko znajdowało się na karku ofiary. To oznacza, że gdy dokonał swego dzieła, gdy opaska została całkowicie zaciśnięta, jej koniec przechodził przez oczko na szyi ofiary z prawej na lewą stronę. Wystawał w stronę silniejszej ręki napastnika, w tym wypadku lewej. Dziękuję, doktorze. - Tannery ma kilka zrobionych z bliska, dokumentujących to zdjęć, które świadek szybko rozpoznaje. Zostają oznakowane dla identyfikacji i bez sprzeciwu przekazane jako dowód. Następnie świadek identyfikuje opaskę, którą zamordowano Kalistę Jordan, zapieczętowaną w plastikowej torebce na dowody, wciąż jeszcze zwiniętąw morderczą pętlę mimo iż została przecięta. Ona też zostaje oznakowana i przekazana jako dowód. A tak tylko w celach informacyjnych, doktorze... Czy posiada pan wiedzę naukową pozwalającą określić, jaka część ogółu ludności jest leworęczna? - pyta Tannery. Około dziesięciu procent - mówi Schwimmer. Czyli wyraźna mniejszość? Zgadza się. Czuję, jak Crone jeży się na te słowa. Czy przed sekcją zwłok lub w jej trakcie udało się panu ustalić coś jeszcze? pyta Tannery. Tak. Było jasne, że morderca był wyższy od swej ofiary. Oceniam, że miał ponad metr osiemdziesiąt. Jak pan to ustalił? Choć opaskę zaciśnięto niemal poziomo, to z tyłu szyi unosiła się ona nieznacznie w górę. Jak już mówiłem, ponad pierwszym kręgiem szyjnym. To oznacza, że kiedy morderca ją zaciskał, opaska była ciągnięta do góry z uwagi na różnicę wzrostu. Ustaliłem, że musiał mieć około metra osiemdziesięciu, biorąc pod uwagę wzrost ofiary oraz ten niewielki kąt odchylenia opaski w górę i dokonując stosownych obliczeń. Rozumiem. - Następnie Tannery przechodzi do poćwiartowania zwłok, skupiając się na tym, że ręce i nogi Kalisty Jordan odcięto równo w stawach. Kiedy morze wyrzuciło tułów na plażę, trzech z tych członków nigdy nie odnaleziono. Czy może nam pan powiedzieć, jak długo zwłoki leżały w wodzie? Co najmniej trzy dni. Czy brak członków można złożyć na karb rekinów i innych drapieżników? Tylko gdyby miały wykształcenie medyczne - odpowiada Schwim-mer. Kilku sędziów przysięgłych śmieje się z tego ponurego dowcipu. Sprzeciw. Podtrzymuję. Czy mogły to zrobić rekiny? - Tannery podnosi jedną z fotografii i pokazuje ją sędziom przysięgłym. Nie. Nie było żadnych śladów zębów ani zmiażdżonych kości. Ten, kto ćwiartował te zwłoki, wiedział, co robi. Czy jest prawdopodobne, że osoba ta ma wykształcenie medyczne czy wręcz chirurgiczne? Sprzeciw. Pytam świadka o opinię jako eksperta w tej dziedzinie - mówi Tannery. Pozwalam panu odpowiedzieć mówi sędzia. To możliwe - odpowiada Schwimmer. - Cięcia w stawach wyglądają na zrobione bardzo ostrym narzędziem. Na przykład skalpelem? -Tak. Dziękuję, doktorze. Nie mam więcej pytań. Coats spogląda na mnie z góry. Pański świadek, panie Madriani - mówi.
-
-
-
-
-
-
-
Taktyka w takich wypadkach jest zawsze taka sama, gra się w to, w co się da. Trzeba wbić w zeznania świadka małe kliny tam, gdzie nie może mieć absolutnej pewności, i spróbować dokonać w nich wyłomu, który dałoby się wykorzystać. Doktorze Schwimmer... Czy dobrze wymawiam pańskie nazwisko? Potwierdza skinieniem głowy i uśmiecha się. W swoim raporcie z sekcji zwłok stwierdził pan, że ofiara odniosła kilka poważnych obrażeń głowy. To prawda. Czy był pan w stanie ustalić ich przyczynę? Nie, to było niemożliwe. Zwłoki zbyt długo leżały w wodzie. Wyjaśnił już tę kwestię w swoim raporcie. Normalnie krwawienie z tkanek otaczających ranę tłuczoną lub ciętą wskazywałoby na to, że ranę tę zadano przed śmiercią, zanim serce przestało pracować. W tym wypadku dwa lub trzy dni działania słonej wody zniszczyły większość śladów, które mogłyby zostać wykorzystane przez oskarżenie. A więc jest możliwe, że rany te zadano Kaliście Jordan jeszcze przed śmiercią? Owszem, to możliwe. O ile pamiętam z pańskiego raportu, były trzy wyraźne rany: jedna w okolicy ciemieniowej i dwie z prawej strony z tyłu głowy. Wszystkie miały cechy ran tłuczonych. Zastanawia się nad tym przez chwilę, rozważa tę kwestię jak teolog dzielący włos na czworo. Rozumie pan, co mam na myśli, mówiąc o ranach tłuczonych, doktorze? Rany powstałe na skutek uderzenia ofiary w głowę tępym narzędziem. Oczywiście, że rozumiem. - Spogląda na mnie groźnie, jakbym próbował podać w wątpliwość jego kwalifikacje. - To możliwe. Mogła także upaść i uderzyć się o coś głową. Mogła jednak także odnieść te obrażenia po wrzuceniu ciała do wody. Fale mogły uderzać ciałem o skały. Nie sposób tego ustalić. Ale jest możliwe, że obrażenia te są skutkiem uderzenia tępym narzędziem, jeszcze zanim nastąpiła śmierć ofiary, czy tak? -Tak. Jest więc także możliwe, że były one skutkiem uderzenia ofiary, Kalisty Jordan, tępym narzędziem przez napastnika lub napastników w celu pozbawienia jej przytomności? To możliwe. Oto wyłom, którego szukam. Jeśli więc jedna lub więcej z tych ran były skutkiem działania tępej siły, czy nie jest możliwe, że ofiara była nieprzytomna nie tylko w chwili śmierci, lecz także w momencie, gdy założono jej przez głowę opaskę instalacyjną i ją zaciśnięto? Zastanawia się przez chwilę i w końcu mówi: Nie wiem. Czy jest możliwe, doktorze, że takie uderzenia w głowę, uderzenia potrzebne do zadania takich ran pozbawiłyby ofiarę przytomności? Problem Schwimmera polega na tym, że nie może tego wiedzieć. Wstrzą-śnienie mózgu wystarczające do tego, by pozbawić kogoś przytomności, jest nie do wykrycia, nawet w wycinkach tkanki mózgowej pobieranych podczas sekcji. Trudno spierać się z czymś, czego nie sposób ustalić. Możliwe - przyznaje z powolnym skinieniem głowy. A gdyby uderzenia te rzeczywiście pozbawiły ofiarę przytomności, to nie byłoby żadnej szarpaniny. Nie trzeba byłoby podkradać się do ofiary od tyłu, przygotowywać wcześniej opaski ani mocować jej w urządzeniu zaciskowym. Czy tak, panie doktorze? Być może. Jeśli rzeczywiście, jak pan mówi, uderzenia te pozbawiły ofiarę przytomności. A tego nie wiemy. Ale wiemy, że ofiara te obrażenia odniosła. -Tak. A także to, że ich przyczyną było użycie tępego narzędzia oraz że mogło to nastąpić jeszcze przed jej śmiercią? To możliwe. Robię głęboki wdech. Uchylił drzwi. Odrobinę. Załóżmy na moment, że ofiara została pozbawiona przytomności, zanim użyto opaski. Czy w takim razie nie byłoby słuszne założyć, że w chwili, gdy zakładano
-
-
-
-
-
jej opaskę, leżała na podłodze, a przynajmniej nie stała o własnych siłach? Chyba tak. To możliwe. - Doktor wpada teraz w pułapkę różnych możliwości. Możliwe? Jeśli była nieprzytomna, to jak mogłaby stać? Nie mogłaby. Musiała się znajdować w pozycji leżącej. A więc leżałaby. Po bezwładnym upadku, czy tak? Tak. - Teraz Schwimmer już widzi, do czego zmierzam, ale nic nie może na to poradzić. A gdyby tak było, gdyby leżała na podłodze, to opaskę z łatwością można by jej owinąć wokół szyi i dopiero potem przełożyć wolny koniec opaski przez oczko, czy tak? Przypuszczam, że tak. A w takim razie, napastnik nie zwracałby uwagi na to, którą ręką ją zaciska, prawda? Och, sądzę, że mimo wszystko użyłby silniejszej ręki. Tak, ale jeśli ofiara leżała na podłodze, to nie da się ustalić, czy napastnik, zaciskając opaskę, nie stał nad ofiarą twarzą w stronę jej nóg, prawda? Schwimmer dostrzega problem. W takim wypadku po to, by wolny koniec opaski przechodził przez oczko z prawej na lewą stronę, napastnik musiałby zaciągać pętlę prawą ręką. Mógł klęczeć na plecach ofiary i ciągnąć opaskę, jakby uruchamiał piłę łańcuchową. Czy nie tak, panie doktorze? Jeśli pozycje napastnika i ofiary względem siebie ulegną zmianie... Zmianie ulega to, że ofiara leży na podłodze nieprzytomna - mówię. -I że jeśli tak było, to pańska opinia na temat silniejszej ręki przestaje mieć znaczenie, prawda? Przyjmując takie założenia, tak. Policji nietrudno było ustalić, że David Crone jest leworęczny i odpowiednio do tego przykroić dochodzenie. Żeby wszystko było jasne: czy gdyby ofiara leżała na podłodze i można było do niej podejść z dowolnej strony, dałoby się w jakikolwiek sposób ustalić, którą ręką zaciśnięto opaskę? Zastanawia się przez chwilę, szukając jakiegoś wyjścia, po czym przyznaje: -Nie. Podobnie jak nie dałoby się określić wzrostu napastnika? Gdyby ofiara leżała? Tak więc z tego, co wiemy, morderca mógł być praworęcznym kar-łem? Na to pytanie nie otrzymuję od Schimmera odpowiedzi. Proszę nie myśleć, że lekceważę ofiarę i jej nie współczuję - mówię -ale fakt pozostaje faktem, że wszystko, co pan zeznał na temat jej cierpienia, bólu, strachu i agonii, wszystko to także byłoby nieprawdziwe, gdyby ofiara została pozbawiona przytomności jednym czy kilkoma mocnymi uderzeniami w głowę, czy tak? Tak. Ale nie wiemy, czy została pozbawiona przytomności. Nie wiemy jednak także, czy nie została, prawda? Prawda. Wiemy tylko, że ktoś ją zabił. Nie wiemy, jakiego był wzrostu ani której ręki używał. - Nie mam więcej pytań i tym samym zamykam mu drogę do wszelkich polemik. To wszystko, Wysoki Sądzie.
★ ★ ★
Siedzi na kolanach mamy i patrzy na mnie wielkimi brązowymi oczami spod strzechy włosów nie strzyżonej od miesięcy. Penny Boyd nie lubi obcinania włosów, a z uwagi na jej stan matka nie zmusza jej już do robienia rzeczy, których Penny nie lubi. Penny ma dziewięć lat. Będzie miała szczęście, jeśli doczeka następnych urodzin. Poznałem ją i jej rodziców podczas pracy w komitecie rodzicielskim niemal rok temu. Wtedy Penny wyglądała jak zwykła zdrowa czwartoklasistka. Jej rodzice, Doris i Frank Boydowie, mająjeszcze dwoje dzieci: dwunastoletnią Jennifer, najbliższą przyjaciółkę mojej córki, Sary, i siedmioletniego Donalda. Ale Doris i Frank skrywają straszną tajemnicę. Nad ich rodziną wisi czarna chmura, z której istnienia Penny i jej rodzeństwo jeszcze nie zdają sobie sprawy. Ja sam musiałem ukryć szczegóły przed Sarą i wymyślić specjalny szyfr do rozmów z rodzicami Jennifer, kiedy Sara jest w pobliżu. Kilka miesięcy przedtem, zanim ją poznałem, Penny miała wypadek. Boy-dowie
wybrali się do parku rozrywki. Kiedy dzieci oglądały popisy orek, fala przelała się przez brzeg basenu i opryskała pierwsze rzędy widzów. Dzieci zaczęły piszczeć i chichotać, rzuciły się między ławki szukać schronienia. Wszystkie poza Penny, która upadła na betonową podłogę w napadzie konwulsji. Dostała jakiegoś ataku. Doris i Frank zawieźli ją natychmiast do szpitala, gdzie lekarze zrobili jej szereg badań i zatrzymali na obserwację. Ponieważ atak się nie ponowił, lekarze nie mogli postawić pewnej diagnozy. Wypisali Penny do domu, ale uprzedzili rodziców, że Penny cierpi zapewne na padaczkę. Mylili się. W ciągu następnych kilku miesięcy zaczęła coraz bardziej zamykać się w sobie. Zawsze była dzieckiem otwartym i towarzyskim, szybko się uczyła. Teraz przestała bawić się z innymi dziećmi, miała też zdecydowanie gorsze stopnie. Nauczyciele stwierdzili, że nie jest w stanie przyswoić sobie minimum wiedzy. Rodzice próbowali korepetycji, ale to tylko pogorszyło sytuację. Zaprowadzili więc dziecko do lekarza rodzinnego, pediatry, który opiekował się wszystkimi dziećmi Boydów od chwili ich przyjścia na świat. Lekarz bezradnie rozłożył ręce. Penny wylądowała w uniwersyteckim szpitalu klinicznym, gdzie przeprowadzono całą masę badań. I w końcu jeden ze specjalistów znalazł odpowiedź. Penny Boyd cierpiała na pląsawicę Huntingtona, dziedziczną chorobę, która atakuje mózg i centralny układ nerwowy. Z czasem prowadzi do zaniku tkanki mózgowej oraz zdolności kontrolowania mięśni, co kończy się śmiercią. Jedyną zaletą tej choroby jest to, że rzadko atakuje dzieci. Penny była wyjątkiem. Jest bardzo prawdopodobne, że gdyby nie najnowsze osiągnięcia genetyki, które pozwoliły stworzyć test diagnostyczny na pląsawicę Huntingtona, choroby Penny nigdy by nie rozpoznano. W ciągu roku dowiedziałem się więcej o genetyce i pląsawicy Huntingtona, niż kiedykolwiek chciałbym wiedzieć. Zmutowany gen powodujący tę chorobę występuje na chromosomie czwartym. Brak tego genu wywołuje nie Huntingtona, lecz inną śmiertelną chorobę - zespół Wolfa-Hirshhorna. Ta choroba zabija swą ofiarę w jeszcze młodszym wieku. Życie to alfabetyczna zupa sporządzona z czterech tylko liter: A, C, G i T. Pomyślicie, że to nudne? Ani trochę - to kod życia znacznie bardziej złożony niż wszystkie szyfry ułożone przez superkomputery Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Te cztery cząsteczki - adenina, cytozyna, guanina i tymina - tworzą aminokwasy, a one z kolei tworzą białka, z których powstają enzymy. Enzymy te biorą udział we wszystkich reakcjach chemicznych nieodzownych do utrzymania życia na naszej planecie.Kiedy rozszyfrowano w końcu zawiłości chromosomu czwartego, naukowcy stwierdzili, że C, A i G, trzy z czterech liter życia, powtarzają się na nim w swego rodzaju chemicznym wierszu. To właśnie liczba powtórzeń w tym poemacie zdeterminowała los Penny Boyd. Gdyby słowo CAG powtarzało się dziesięć razy, dwadzieścia, a nawet trzydzieści, Penny byłaby zdrowa. Ale gdy po zakręceniu kołem fortuny wypadnie ci trzydzieści dziewięć powtórzeń lub więcej, natura sprząta całą stawkę w loterii życia i przegrywasz. Gorzej. Na podstawie swego rodzaju dziwacznej formuły, równie precyzyjnej co nieubłaganej, genetycy potrafią już dość dokładnie określić, kiedy się na tę chorobę zapadnie. Możemy dowiadywać się rzeczy, których wcale nie chcemy wiedzieć. Przy pięćdziesięciu powtórzeniach w wieku dwudziestu siedmiu lat zaczynasz mieć trudności z chodzeniem, zaczynasz tracić sprawność intelektualną, ręce i nogi ogarnia nieopanowane drżenie i powoli tracisz rozum. Penny miała siedemdziesiąt powtórzeń. Do niedawna to, kto zapada na pląsawicę Huntingtona, a komu udaje się przed nią ujść, wydawało się niepojętą tajemnicą, zrządzeniem losu. Teraz już znamy przyczynę choroby, ale nie potrafimy jej zaradzić. Może rzeczywiście niewiedza jest błogosławieństwem. Boydowie stoją właśnie przed problemem, czy lepiej żyć w niewiedzy, czy też poddać testowi pozostałe dzieci. Na razie tego nie robią. Dzisiejszego popołudnia witam Penny uśmiechem i głaszczę jej policzek. Nie poznaje mnie. Siedzi na kolanach matki, wychudłe nóżki wloką się bezwładnie po dywanie salonu, trzyma palec w ustach. Pomiędzy językiem i palcem szybko tworzy się wstążka śliny. Dziewczynka wydaje się tym zahipnotyzowana. Ma w tej chwili zdolności umysłowe czterolatka, regresja umysłowa pozostaje w skrajnym kontraście z rosnącym ciałem.
-
-
-
Znam Doris Boyd dopiero rok, ale w ciągu tego roku postarzała się co najmniej o dziesięć lat. Kierowała firmą dostarczającą pracowników dorywczych, ale zrezygnowała z pracy, niepewna, ile czasu zostało jej córeczce, a prawdę mówiąc w ogóle wszystkim jej dzieciom. To była ciężka próba dla jej małżeństwa. Jest Frank? Kręci przecząco głową. Codziennie później wraca z pracy? Czy można mu się dziwić? Przyjechałem po swoją córkę, Sarę, która przygotowuje jakąś pracę szkolną z Jennifer, najstarszym dzieckiem Boydów. Rozmawiamy chwilę o tym i owym, unikając najważniejszego tematu, umierającego dziecka siedzącego na jej kolanach. Pyta mnie, jak mi idzie proces. Dla rodziców większości przyjaciół Sary to, czym się zajmuję, stanowi zupełną nowość. Moje nazwisko, pojawiające się w lokalnej gazecie w związku ze sprawą człowieka oskarżonego o morderstwo, przysporzyło mi niechcianej popularności. Oglądała telewizyjne wiadomości. Doris Boyd jest bardzo zainteresowana wynikiem procesu. Choć to dość dziwne, to właśnie dzięki niej poznałem Davida Crone'a. Miewamy dobre i złe dni, tak jak Penny - odpowiadam. Świetnie to rozumie. Powiem ci za tydzień. W telewizji nie wygląda to najlepiej - mówi. Widziałem kilka razy, jak to pokazują - odpowiadam. Zmęczyło mnie także oglądanie zdjęć z innych procesów; adwokatów w zatłoczonych korytarzach, mówiących do wepchniętego im do nosa mikrofonu, że po przedstawieniu dowodów ich klient zostanie oczyszczony z wszystkich zarzutów. Używają zawsze tych samych słów: „Jestem absolutnie przekonany". Te same wyświechtane zaprzeczenia przekazywane coraz bardziej cynicznej widowni, opatrzone tymi samymi powierzchownymi komentarzami w wykonaniu dzien-nikarzynów, których pomysły na zdobycie świetnego materiału ograniczają się do sterczenia z kamerą i mikrofonem na schodach sądu i czekania na czyjeś publiczne wyznanie. Któregoś dnia jakiś wkurzony adwokat nie wytrzyma i wrzaśnie im prosto w nos: „Mój klient to, kurwa, zrobił! No i co z tego?". Na szczęście dla nas sędzia uznał za stosowne wydać zakaz wpuszczania kamer na salę sądową. Mimo to proces zmienia się w coraz większy cyrk środków masowego przekazu. Prasa ochrzciła go mianem „procesu w sprawie morderstwa Puzzlowej Jane", którego to określenia z iście wisielczym humorem używali ludzie koronera, zanim udało im się zidentyfikować ofiarę na podstawie osobnych części jej ciała. Główna stacja telewizyjna miasta, związana z lokalną siecią, nadaje codziennie ten sam obrazek na blueboksie nad prawym ramieniem prezentera wiadomości: oddarty kawałek obwoluty Anatomii morderstwa, wydanie z lat pięćdziesiątych. Widać na nim narysowaną schematycznie postać ludzką z oderwanymi członkami, pokrytą poszarpanymi ranami i plamami krwi. Dajcie im jakikolwiek materiał, a w ciągu dwudziestu sekund znajdą odpowiednie logo. Relacja procesu Crone'a rozpoczyna codziennie wieczorne wiadomości, chyba że zdarzy się zbiorowe zabójstwo, awaria elektrowni atomowej albo jakaś inna rzeź, która da się szybko zapakować i opatrzyć etykietką. Nieodmiennie zaczyna się od tych samych słów: „A dziś w sprawie Puzzlowej Jane, oskarżony o morderstwo doktor David Crone..." Czy Crone zdaje sobie z tego sprawę czy nie, bez względu na wynik procesu, będzie nosił tę szkarłatną literę już do śmierci. Jeśli zostanie skazany, z całą pewnością okrzykną go „mordercą Puzzlowej Jane". Muszą coś robić, żeby przyciągnąć ludzi do telewizora - mówi Doris. Jej zainteresowanie ma szczególną przyczynę. W całym kraju jest mniej niż pięćdziesiąt przypadków ujawnienia się pląsawicy Huntingtona u osób poniżej osiemnastego roku życia. Z tego powodu nie prowadzi się badań klinicznych nad metodami jej leczenia u dzieci. Kiedy mi o tym powiedzieli, nie mogłem w to uwierzyć. Siedzieliśmy któregoś wieczoru przy kawie i Frank Boyd opowiadał mi o swoich problemach. Oboje z Doris byli kompletnie wykończeni walką z firmą ubezpieczeniową i wierzycielami. Próby opłacenia rosnących rachunków medycznych zmieniły się w bitwę na wyczerpanie przeciwnika i to oni w niej przegrywali. Ich jedyną nadzieją było zakwalifikowanie Penny do nowych badań klinicznych, które dałyby szansę, choćby nie wiem jak małą, znalezienia sposobu leczenia. Badania te chciała przeprowadzić klinika uniwersytecka. Toczono właśnie batalię o ich
finansowanie ze źródeł rządowych i prywatnych. Ale nawet gdyby udało się zdobyć pieniądze, to Penny Boyd nie kwalifikowała się do tych badań. Nie spełniała kryteriów. Była za młoda. A badania miały objąć wyłącznie pacjentów w wieku od trzydziestu sześciu do pięćdziesięciu sześciu lat.Całe życie poświęcamy robieniu pieniędzy, kariery zawodowej, zaspokajaniu ambicji, rodzinie, zawsze odkładając na później spełnienie składanych sobie po cichu obietnic, że pewnego dnia się zmienimy, otworzymy na innych, zaangażujemy, wyciągniemy pomocną dłoń po prostu dlatego, że tak trzeba. Tego wieczoru coś poderwało mnie do działania, choć nie jestem z natury altruistą. Ale Boydowie tonęli.
★★★ Następnego dnia wkroczyłem do świata, którego nie rozumiem, świata lekarzy i techników laboratoryjnych, których większość głuchła, żeby nie powiedzieć, że demonstrowała zupełną znieczulicę, gdy tylko ujrzała na mojej wizytówce słowo „adwokat". To przywodziło im na myśl sprawy, o których woleli nie myśleć. Odwieczny wróg wszystkich parających się sztuką leczenia - adwokat krwiopijca. Nie palili się do pomocy czy choćby do rozmowy. Zatrzaśnięto mi przed nosem tyle drzwi, że stałem się ekspertem w dziedzinie zawiasów i klamek. Byłem pariasem. Żeby w ogóle przedostać się przez drzwi, zacząłem zostawiać teczkę w domu, a zamiast garnituru zakładałem koszulki polo i sportowe spodnie. Kilka razy zostałem wzięty za pacjenta i wyznałem prawdę dopiero wtedy, gdy wyciągnęli ostrą igłę i zaczynali szykować się do pobrania krwi. Poszedłbym na całość, ale wiedziałem, że jak tylko mała szklana probówka zrobi się niebieska, cały podstęp się wyda. Adwokat grupa zero. Do transfuzji dla takich jak ja nadaje się wyłącznie krew rekina. Wyprowadzany za drzwi, zostawiając ślady paznokci na ich framugach, wstawiałem zawsze tę samą gadkę, że nie mam zamiaru nikogo pozywać, szukam tylko pomocy dla chorego dziecka. Trwało to wiele tygodni. W tym czasie pisałem także listy i dzwoniłem do naszych stanowych prawodawców, z których jeden był moim starym przyjacielem i członkiem Senackiej Komisji Zdrowia. To on w końcu skontaktował mnie z dyrekcją jakiegoś szpitala i po pokonaniu wielu ogniw łańcucha pokarmowego znalazłem się w końcu w gabinecie doktora Davida Crone'a. Jestem przesiąknięty wyobrażeniami o lekarzach, wyniesionymi ze studiów na wydziale prawa. Że uznają zupełnie inny podział społeczny niż cała reszta i że w swym mniemaniu zajmują najwyższą grzędę drabiny społecznej. Kiedy założą te swoje białe kitle, cały świat ma się przed nimi rozstępo-wać. A wszystko to w oparciu o przekonanie, że ponieważ podstawą medycyny są dobre chęci, to złe wyniki należy ignorować. Zaczyna się to od położnych, a kończy na dyrektorach szpitali, którzy sfałszowanie tej czy tamtej historii choroby uważają za dobry uczynek. Już podczas pierwszego spotkania z Crone'em wyczułem, że jest inny. Był sprytny sprytem większości ludzi, którzy odnoszą sukcesy. Nie chciał urazić polityków, którzy skontaktowali go ze mną, lecz jednocześnie zamierzał wyrzucić mnie za drzwi, nie tracąc zbyt wiele swego cennego czasu. Czułem, że widział w swym życiu wystarczająco dużo śmierci, by los jeszcze jednego dziecka nie spędzał mu snu z powiek. Rzecz nie w tym, że miał twarde serce, tylko w tym, że był istotą żyjącą statystyką, a rachunek prawdopodobieństwa mówił, że szansę Penny Boyd są znikome. I tu mnie zaskoczył. Crone był naukowcem, co oznaczało, że jeśli przypadek nie mieścił się w granicach statystycznego odchylenia standardowego, to jego umysł zaczynał się wahać. Tak, dziecko było skazane na śmierć. Takie rzeczy zdarzają się bez przerwy, na całym świecie. Fakt pozostawał faktem, że pląsawica Huntingtona dotykała zbyt małej liczby dzieci, by statystycznie usprawiedliwiało to włączenie ich do bieżącego programu poszukiwań sposobu leczenia tej choroby. Jako dyrektor klinicznych badań genetycznych miał decydujący głos w sprawie tego, czy można dopuścić Penny do badań. Wyjaśnił mi jednak, że protokoły zostały już napisane. Do nich przypisane były granty, federalne i prywatne pieniądze, których wydawanie było ściśle nadzorowane przez audytorów. Do tego dochodziła kwestia odpowiedzialności. Gdyby przymknął oczy i pozwolił Penny prześliznąć się przez bramę, a coś poszło nie tak, to winą obciążono by uniwersytet i jego samego. David Crone był człowiekiem o kontrowersyjnej przeszłości. Pod koniec lat siedemdziesiątych znalazł się pod ostrzałem za badania, które zaprowadziły go na
-
-
-
polityczne pole minowe genetyki rasowej. Opublikował na ten temat dwie rozprawy na ustawę, co spowodowało wybuch skierowanych przeciwko niemu demonstracji studenckich oraz udzielenie mu surowego upomnienia przez dyrekcję, która zupełnie nie pragnęła tego rodzaju rozgłosu. Tak więc, kiedy zwróciłem się do niego w sprawie Penny, Crone miał całe tony argumentów, z których żaden nie stanowił odpowiedzi, jaką mógłbym przekazać Boydom, którzy coraz bardziej martwili się o dwójkę pozostałych dzieci. Frank nigdy nie pogodził się z chorobą Penny, wyczuwałem natomiast, że dla Doris sprawa była już przesądzona. Kochała to dziecko, ale je traciła i nic nie mogła na to poradzić. Widziała, jak Penny powoli umiera. Frań i Doris mieli jednak nadzieję, że ich córka zostanie zakwalifikowana do badań. Była to dla niej jedyna szansa. Gdyby jej się nie udało, to miała przynajmniej to samo genetyczne pochodzenie co pozostałe dzieci Boydów. Wszystko, czego dowiedzieliby się naukowcy, mogło się przydać, by pomóc właśnie im. To znaczy, gdyby okazało się, że są chorzy. Crone miał miliony argumentów, dlaczego nie powinien tego robić. Jednym z ważniejszych było to, że dopuszczenie Penny mogło zmienić tor badań, które miały się wkrótce zacząć i na które znaleziono już fundusze. Wymagałoby to znacznego zastrzyku nowych pieniędzy. Przestałem go przekonywać. Wyczerpałem wszystkie argumenty. W myślach szedłem już do drzwi. Zmieniłem temat, zacząłem mówić o jakichś błahostkach, gdy nagle Crone spojrzał na mnie, uśmiechnął się i powiedział: Za łatwo pan się poddaje. Zgłupiałem. Pisał pan kiedyś wniosek o grant? - spytał. Odpowiedziałem, że nie. Chce się pan nauczyć? Uśmiechnąłem się, prawie roześmiałem w głos i przez sześć tygodni jesieni i wczesnej zimy wieczory i weekendy spędzaliśmy zgarbieni przy komputerze w moim gabinecie, stukając na klawiaturze. Nie nadawałem się do tego zupełnie. Wszystko zrobił Crone. Podyktował, pokazał pułapki, a w końcu wysłał cały pakiet do bogów od funduszy w zarządzie uniwersytetu. W końcu okazało się, że nic z tego nie wyszło, ale nie dlatego, żeśmy się nie starali. Harry i ja mamy swoje problemy z Crone'em, ale ja cały czas zadaję sobie jedno pytanie: czy można wątpić w człowieka, który zrobił coś takiego? Zaryzykował własną głowę dla dziecka, którego nawet nie znał? Może to głupie, ale właśnie dlatego nie wierzę, że zamordował Kalistę Jordan. Nasze wysiłki poszły na marne. Konkurencyjne podania o granty na inne badania wyczerpały fundusze, z których można by było sfinansować segment dziecięcy badań nad pląsawicą Huntingtona. Kilka tygodni później Crone został aresztowany pod zarzutem zamordowania Kalisty Jordan. Resztę już znacie. Nigdy nie myślałam, że będę trzymała kciuki za kogoś oskarżonego o morderstwo mówi Doris. Po czym uświadamia sobie, co właśnie powiedziała do człowieka, który go broni. Nie obraź się, ale jeszcze nigdy nie miałam do czynienia z nikim aresztowanym. Ile to może potrwać? Całe tygodnie, a może nawet miesiące. A gdyby został skazany... Myślisz, że może nie zostać? Według mnie on tego nie zrobił, ale nie mogę przewidzieć, co postanowi ława przysięgłych. Może mógłby porozmawiać z kimś na uniwersytecie? Nakłonić ich, żeby jeszcze raz przejrzeli podania o fundusze? - mówi Doris. Niestety, po aresztowaniu stracił wszystkie wpływy na uniwersytecie, jakie miał. Och... - Zawód na jej twarzy zdradza, że żywiła tę nadzieję od wielu dni. Dostał bezpłatny urlop do zakończenia procesu. Na szczęście Crone jest finansowo niezależny, może bez trudu opłacać moje honorarium. Podobno pochodzi z bogatej rodziny ze Wschodniego Wybrzeża. Jego pradziadek był jednym z magnatów kolejowych w środkowych stanach nadatlantyckich. Ja wiem tylko, że moje rachunki, wyliczone na podstawie stawki godzinowej, są co miesiąc bez pytania opłacane przez jakąś firmę księgową z Nowego Jorku i czeki zawsze mają pokrycie. Może gdyby wyszedł za kaucją, to uniwersytet spojrzałby na to inaczej? - mówi. Wyjaśniam jej, że sąd odrzucił już wniosek o zwolnienie za kaucją. A nawet gdyby
-
-
-
go wypuścili, to uczelnia już nigdy nie powierzy mu stanowiska dyrektora projektu. W każdym razie do czasu ogłoszenia wyroku. Crone został oskarżony o zamordowanie koleżanki z pracy. To może rodzić skutki prawne. Grozić procesem o odszkodowanie. -Och... Nie mogę wdawać się w szczegóły, ale fakt, że Kalista Jordan złożyła przed śmiercią skargę o molestowanie seksualne stawia pracodawcę w niewesołym położeniu. Ich prawnicy już widzą w myślach procesy o odszkodowania za przyczynienie się do poniesienia śmierci, wytoczone uniwersytetowi na podstawie tego, że tolerował wrogie środowisko pracy. To nasuwa Doris tylko jedną myśl - że musimy wygrać ten proces, i to szybko. A ja wcale nie jestem pewien, czy nawet to by zmieniło sytuację. Musisz się przygotować na ewentualność, że to nic nie da - mówię jej. - Funduszy już pewnie nie ma, a badania mogą być już zbyt zawansowane, by na tym etapie wprowadzać do nich zmiany. Nie chcę o tym myśleć. - Doris nie przyjmuje tego do wiadomości. Może nam się nie udać włączyć jej do badań, a nawet gdyby, to może się okazać, że do skutecznej terapii genetycznej jest jeszcze bardzo daleko. Wiem. Ale nie mogę o tym myśleć. Jest coś jeszcze - mówię. - Istnieje możliwość, że nawet jeśli doktor Crone zostanie uniewinniony, to uniwersytet nie przyjmie go z powrotem. Tego nie wzięła pod uwagę. Dlaczego? Dlaczego mieliby go nie przyjąć? - Oczy ma teraz wielkie i okrągłe z oburzenia. Crone jest jedynym człowiekiem, który może pomóc jej dziecku, a teraz ja jej mówię, że nawet to może być złudzeniem. Zakłopotanie. Publiczne upokorzenie. Uniwersytet może chcieć trzymać się z daleka od tego skandalu, nawet jeśli ława przysięgłych nie będzie przekonana, że to Crone zabił tę kobietę. Rozstrzygnięcie wątpliwości na korzyść oskarżonego to nie to samo, co pieczęć społecznej aprobaty. Kiedy proces się skończy, Crone będzie miał ciężki bagaż do dźwigania. Bez względu na to, jak się skończy. Więc co mamy robić? - pyta. Być może zainwestowaliśmy za wiele nadziei - mówię. A co innego mi pozostało? Na to nie mam odpowiedzi. On się myli - mówi Crone. Kto? - Harry siedzi przy stole, tym przykręconym śrubami do podłogi, w małej salce narad koło sali sądowej sędziego Coatsa. Crone przygotowuje się do wejścia na salę; przyczesuje grzebieniem długie pasma rzednących ciemnych włosów, żeby nie wyglądać na szalonego profesor-ka. Zerka do wiszącego na ścianie lustra z nierdzewnej stali, by sprawdzić, czy krawat się przekrzywił, nie zwracając zupełnie uwagi na to, że końce krawata wiszą nierówno. Elegantem na pewno nie można by go nazwać. Nawet po tych ostatnich poprawkach w jego postawie jest coś profesorskiego, a ubranie sprawia wrażenie, jakby w nim sypiał. Nie nosi garnituru. Woli coś mniej oficjalnego, to znaczy sztruksową sportową marynarkę, koszulę w kratę i szare drelichowe spodnie, których nie pozwolił tknąć żelazkiem. Zupełnie jakby spodnie bez kantów i pognieciona koszula były honorową odznaką akademicką, stanowiły przesłanie dla świata i ławy przysięgłych, że hołduje zupełnie odmiennym formom towarzyskim. Pokolenie temu stanowiłoby to problem. Dzisiaj połowa kandydatów na członków ławy przysięgłych zjawia się w dżinsach i podkoszulkach i trzeba sprawdzać czujnikiem, czy nie mają broni, zanim ich się wpuści do poczekalni urzędnika odpowiedzialnego za skompletowanie ławy. Koroner Max Schwimmer - odpowiada Crone. - Kiedy zeznaje pod przysięgą, powinien porządnie sprawdzić. To nie jest dziesięć procent. O czym pan mówi? - pyta Harry. O procentowym udziale leworęcznych w ogóle ludności. Prędzej piętnaście niż dziesięć. Nie omieszkam zwrócić na to uwagi - mówi Harry, rzucając mi spojrzenie mówiące: „to nas na pewno uratuje". Harry nadal nie przekonał się do Crone'a. Coś wisi w powietrzu między nimi, jak ozon po uderzeniu pioruna. Żaden nie chce się ugiąć i pierwszy zrobić jakiś ruch, który rozwiałby te opary złej woli. Dla Crone'a ważne są drobiazgi; pieczołowicie sprawdza wszystkie szczegóły i z nabożną czcią odnosi się do liczb. Według Crone'a wszechświatem rządzą
matematycy. Źle rozwiązać równanie to grzech śmiertelny. Jest człowiekiem, który stale wszystkim dyryguje, przepełnia go pewność siebie. Gdyby nie pomarańczowa kamizelka, którą nosi w dni, kiedy nie idziemy do sądu, można by przysiąc, że jest w tym więzieniu dyrektorem. Przechadza się po świetlicy, żartując i poklepując się po plecach z zawodowymi bandziorami, dla których jedynym naukowym problemem jest to, czy jakiś handlarz uliczny nie za często podbiera im działkę, by sprawić sobie odlot. David Crone nie boi się nikogo, jest ze wszystkimi za pan brat, jakby uważał, że z każdego nowego doświadczenia w życiu można się czegoś nauczyć. Widywałem go pogrążonego w ożywionej rozmowie z wyrzutkami o obwisłych powiekach i ludźmi o rękach pokrytych tatuażami. Po każdej takiej rozmowie odchodzili uśmiechnięci. Choć może się to wydawać dziwne, Crone znalazł tu dom. Nie ma rodziny, za którą by tęsknił, bo nigdy się nie ożenił. Nazywają go profesorem. - Profesor znowu pakuje. Crone każdego ranka ćwiczy na atlasie, zaczyna nabierać tężyzny, stracił już pulchność i ociężałość, z jakimi zaczynał proces. Więzienie wniosło w jego życie element dyscypliny, której mu dotychczas brakowało, a Crone, skuteczny pod każdym względem, postarał się to jak najlepiej wykorzystać.Codziennie wieczorem gra w świetlicy z innymi więźniami w karty, głównie w black jacka. Przerwałem kilka takich partyjek, by się z nim spotkać. Grają na papierosy, środek płatniczy więźniów, mimo iż Crone nie pali. Oszukiwali go, uciekali się do używania wymyślnych znaków, ustawiali nawet wspólników na galeryjkach nad stołami, by podglądali jego karty i przekazywali, co w nich ma. I nadal nie mogą dojść, jak to robi, że stale wygrywa. Człowiek z superkomputerem z szarych komórek między uszami. Mogliby wtasować jeszcze cztery talie, a i tak spowolniłoby to tempo, w jakim oblicza karty, tylko do prędkości światła.
★★★ Dziś rano Harry i ja poszliśmy do sądu z Aaronem Tashem, który chciał koniecznie porozmawiać z Crone'em. Tash próbował się do niego dostać od wielu dni, ale wydałem ścisłe instrukcje, że ci dwaj mogą rozmawiać tylko w mojej obecności. Tash pracuje z Crone'em na uniwersytecie, był jego numerem dwa w projekcie badań genetycznych do chwili, gdy po aresztowaniu wysłano Crone'a na bezpłatny urlop.Nie wiem, dlaczego nadal zdaje Crone'owi relacje ze wszystkiego. Ale wolę, żeby nie rozmawiali ze sobą przez szklaną szybę w areszcie, za pośrednictwem telefonu podsłuchiwanego przez strażników. Prawdopodobieństwo, że Crone powie coś, co da się obrócić przeciwko niemu, jest zbyt duże, zwłaszcza gdyby wypłynęła sprawa zatrudnienia Kalisty Jordan. Tash ma czterdzieści kilka lat, jest wysoki, metr dziewięćdziesiąt, nawet na ugiętych nogach i przygarbiony, co wydaje się jego normalną postawą. Jest chudy i żylasty, wokół łysiny na czubku głowy ma otoczkę siwiejących włosów. Jest przeciwieństwem Crone'a. Człowiekiem, którego osobowość, jeśli ją posiada, charakteryzuje rezerwa i chłód graniczący ze zlodowaceniem. Wydaje się całkowicie oddany Crone'owi i jego sprawie. Mimo to jednak jest pracownikiem uniwersytetu i przypuszczam, że chce zachować łaski jego władców. Może nawet ma na oku posadę Crone'a. Nikt nie wie, do czego mógłby zostać zmuszony, gdyby członkowie zarządu wyczuli, że mogą finansowo beknąć za śmierć Kalisty Jordan. W końcu wszyscy wiedzieli ojej skardze o molestowanie seksualne. Tash trzyma pod pachą cienką skórzaną teczkę. Nie wiem, co zawiera, ale jej przejrzenie przy wejściu do więzienia zajęło strażnikowi niecałe trzy sekundy. Tym razem nie prowadzą nas do małej sali rozmów z grubą na cal ścianką z akrylu, tylko do większej sali z przyśrubowanym do podłogi stołem ze stali nierdzewnej i plastikowymi ogrodowymi krzesłami. Tamta mniejsza salka byłaby za mała dla nas trzech. Crone'a jeszcze nie ma, ale widzę go przez okna w położnej niżej sali dziennej. Rozmawia z jakimś więźniem, strażnik czeka w pobliżu. Jego rozmówcą jest jakiś olbrzym, który zszedł właśnie z maszyny do ćwiczeń, mokry od potu. Wygląda jak ze złego nordyckiego snu - kości policzkowe z kiepskiego horroru, blond włosy związane w kucyk, obie ręce wytatuowane od nadgarstków po pachy. Mogło być gorzej, przynajmniej śmieje się razem z moim klientem. Zaczynam się zastanawiać, czy Crone nie prowadzi tu jakichś diabelskich eksperymentów: doktor Wikingstein, jak sądzę.
-
-
-
-
Kończy rozmowę i w towarzystwie strażnika wchodzi po schodach. Kilka sekund później otwierają przed nim drzwi od strony więziennej. Na nasz widok Crone zaczyna tryskać jowialnością. Aaron, widzę, że poznałeś panów Madrianiego i Harry'ego Hindsa. Har-ry to bardzo ciekawy człowiek. Według mnie ma świetne wyczucie słowa. Naprawdę? - mówi Tash. - W jakim sensie? Uważam, że Harry powinien pisać teksty piosenek. To wywołuje prychnięcie mojego wspólnika. Och, to pan pisze piosenki? -Nie. Och. - Tash ma minę, jakby żałował, że spytał. Crone spogląda przez ramię na lustro po drugiej stronie sali. Widzę w szkle, jak się śmieje. Musisz tutaj uważać, co mówisz, Aaron. Podobno potrafią czytać z ruchu warg. Wskazuje ruchem głowy lustro. - Co tam w Centrum? Ludzie trzymają za ciebie kciuki - mówi Tash. - Wszyscy wiedzą, że tego nie zrobiłeś. Ojej, to może powinni porozmawiać z Harrym. Crone bardzo myli się co do Harry'ego. Facet ma punkt wrzenia w okolicy płynnego tlenu i potrafi być równie wybuchowy. Bardzo się cieszę. Ich poparcie wiele dla mnie znaczy. Przekaż im to, proszę. Może jednak Crone ma do czego wracać. Przekażę. Ale nie przyjechałeś tutaj chyba tylko po to, żeby mi o tym powiedzieć? Nie, musisz zobaczyć te liczby - mówi Tash i puka palcem w trzymaną pod pachą teczkę. Crone wyciąga rękę. Tash wyjmuje z teczki folder wielkości listu, a z niego pojedynczą kartkę papieru. Wygląda na to, że jest to cała zawartość jego teczki. Podaje kartkę Crone'owi i obaj zaczynają się w nią wpatrywać, Tash przez ramię Crone^. Mamrocząc coś pod nosem, przebiegają wzrokiem całą kartkę. Dlaczego Crone to robi, poświęcał własny czas na badania, od których odsunięto go na bezpłatny urlop, trudno powiedzieć. Podejrzewam, że z zamiłowania do tej pracy oraz dlatego, że był niepoprawnym optymistą. Miał przecież wrócić do tej roboty, przynajmniej tak sądził. Crone przesuwa palcem po kartce, jego oczy robią to samo. Jest już w dwóch trzecich strony, gdy naraz wraca wzrokiem mniej więcej ku jej środkowi. Problem jest tutaj. - Spogląda na Tasha. - Widzisz? Tash kręci przecząco głową, a Crone się uśmiecha - nadal pan wszechświata. Daj mi ołówek - mówi Crone. Tash sięga do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjmuje z niej automatyczny ołówek. Crone bierze ołówek i naciska dwukrotnie kciukiem jego koniec, by wysunąć kawałek grafitu. Przykłada kartkę do ściany i zaczyna pisać. Z tej odległości wydaje się, że są to liczby, które jego głowa oblicza tak szybko, że ręka nie nadąża z przelewaniem ich na papier. Przekreśla kilka wydrukowanych cyfr, chyba jakichś wzorów, o ile dobrze widzę, po czym gryzmoli coś na marginesie i rysuje duże strzałki wskazujące, do którego miejsca drukowanego tekstu się to odnosi. Widzisz? - Crone spogląda na Tasha, który z wyrazem oszołomienia na twarzy śledzi biegnący po papierze ołówek. Nagle oczy Tasha rozjarzają się, jak u dziecka, które dostało właśnie pod choinkę pociąg elektryczny. Jasne! - Klepie się ręką w czoło. - Ale to znaczy, że tutaj wypadliśmy. Odbiera Crone'owi ołówek i wnosi swój wkład w poprawki na marginesie. Masz rację - mówi Crone. To nam wstrzymało robotę na prawie tydzień - mówi Tash. Dlaczego nie przyszedłeś z tym wcześniej? Spytaj jego. - Tash wskazuje ręką mnie. Panie Madriani, myślałem, że postawiłem sprawę jasno. Nie może się pan mieszać do mojej pracy. Nie, jasne jest tylko to, że nie chce pan z nami współpracować w sprawie własnej obrony - mówi Harry. - Dla mnie jest to wystarczająca podstawa dla
adwokata do zwrócenia się do sądu o zgodę na rezygnację z obrony. - Proszę bardzo - mówi Crone - nie będę się sprzeciwiał. - Harry, proszę cię. - Posyłam mu wymuszony uśmiech, znak, by się wycofał. - Doktor Tash musi mieć do mnie dostęp - mówi Crone. - Proszę poinstruować personel więzienia, że ma prawo widywać się ze mną, kiedy tylko zechce. - Tylko pańscy obrońcy mogą się z panem widywać, kiedy tylko zechcą - wyjaśniam mu. - Doktor Tash jest odwiedzającym. Choćbym nie wiem, co mówił, może się z panem widywać tylko w godzinach odwiedzin. Muszę panu także przypomnieć, że doktor Tash jest na liście świadków oskarżenia oraz na naszej własnej. To stwarza problem. Nie mogę pozwolić na to, by rozmawiali panowie nie w mojej obecności. - A poza tym - wtrąca Harry - gdybyście rozmawiali, to takie rozmowy wolno podsłuchiwać. - A niech podsłuchują - mówi Crone. -1 tak nie zrozumieją ani słowa. Mogę się założyć, że nigdy w życiu nie połapaliby się w tych liczbach. -Podnosi kartkę. - Czy to znaczy, że nie miałby pan nic przeciwko temu, żeby je skopiowali? pytam. - Oczywiście, że bym miał. - Jeśli doktor Tash przyjdzie tu sam, to będą to mogli zrobić. W rzeczywistości mogliby to zrobić także i teraz. Ponieważ jednak Tash przyszedł w towarzystwie obrońców Crone'a, strażnicy po prostu założyli, że należy do zespołu obrońców. Nie ręczyliśmy za niego. Powiedzieliśmy im tylko, że jest z nami. - Strażnicy mogą nie połapać się w tych liczbach, ale ekspert, jakiś inny genetyk, pewnie tak - mówię. - Taki ekspert mógłby także powiedzieć oskarżeniu, czy to, nad czym pracujecie, ma jakikolwiek związek ze sprawą. Na te słowa twarze Crone'a i Tasha poważnieją. - Nawet mimo naszej obecności - dodaje Harry - prokurator może zawsze postawić doktora Tasha na miejscu dla świadków i zapytać go, o czym tu rozmawialiście. - Czy to prawda? - Crone spogląda na mnie. Potwierdzam skinieniem głowy. - Mógłbym im powiedzieć obojętne co - mówi Tash. - Skąd by wiedzieli, że to nie prawda? - Wówczas popełniłby pan krzywoprzysięstwo. Sprawia wrażenie, że nie bardzo się tym przejmuje. - No cóż, będziemy musieli zaryzykować - mówi Crone. - Muszę mieć kontakt z doktorem Tashem. Zrozumcie, że znajdujemy się w krytycznym punkcie. Wszystko, co robiliśmy przez ostatnie pięć lat, zbliża się do rozstrzygnięcia. A tu widzicie, co się dzieje? Opóźnienie. - W takim razie przy każdym takim spotkaniu musi być obecny obrońca i musimy je ograniczyć do minimum. Bardzo mi przykro, ale nie ma innego wyjścia. Crone spogląda na mnie, zastanawia się przez chwilę, po czym kiwa głową. - A więc dobrze. - Żadnych rozmów telefonicznych, żadnych spotkań - mówię. - Chyba że uzgodnione z nami i w obecności pana Hindsa lub mojej. - Dobrze - kiwa głową Crone. A Tash nie. Spogląda tylko na mnie tymi swoimi stalowymi oczami, cały czas obdarzając mnie swym dobrotliwym uśmiechem. Odwraca się, by pod okiem Crone'a naskrobać na kartce jeszcze kilka liczb. Gdy to robi, uświadamiam sobie, że Tash także należy do tych piętnastu procent, o których mówił Crone. Pisze lewą ręką. Timmy De Angelo ma czterdzieści siedem lat, jest byłym posterunkowym, J który doszedł do stopnia detektywa. Ma surową minę i ukryte pod obwisłymi powiekami oczy człowieka, który para się śmiercią. De Angelo od piętnastu lat pracuje w wydziale zabójstw, a wytchnienia szuka w ćwiczeniach fizycznych, toteż jego ciało wygląda tak, jakby wcale nie należało do pomarszczonej twarzy ze smutnymi oczami, spoczywającej na jego ramionach. Ma tors zawodnika z pierwszoligowej drużyny futbolu amerykańskiego, zwężający się w pasie do osiemdziesięciu centymetrów, i bicepsy poruszające się jak boa dusiciele pod materiałem rękawów obcisłej kurtki sportowej. De Angelo doszedł do stanowiska porucznika, pracując w obyczaj owce, a przedtem jako tajny agent w wydziale do spraw narkotyków. Ma na swym koncie ponad dwieście spraw o zabójstwo, poczynając od pijaków zatłuczonych w ciemnym zaułku, a kończąc na porwaniu i zamordowaniu miejscowego magnata produkującego
oprogramowanie komputerów. Bratał się z kapusiami, by rozpracować sprawy morderstw na zlecenie i służył w lokalnym oddziale do spraw brutalnych przestępstw razem z agentami stanowymi i federalnymi. Ma instynkt i potrafi poruszać się po omacku po włochatym pod-brzuszu zbrodni. De Angelo prowadził dochodzenie przeciwko memu klientowi, w znacznej mierze opierając się na swych przeczuciach. Można to nazwać intuicją gliniarza.
★★★
-
-
-
-
-
-
Tego ranka Tannery stawia go na miejscu dla świadków i wyciąga z niego ponure szczegóły śmierci Kalisty Jordan i odnalezienia części jej zwłok na Silver Strand, nie są bowiem w stanie bardziej precyzyjnie ustalić miejsca popełnienia zbrodni. Uważamy, że morderca do pozbycia się zwłok użył plastikowego worka, ale worek musiał ulec rozerwaniu - mówi De Angelo. - Mogły go uszkodzić fale, może rozdarł się na skałach albo poszarpały go rekiny. Nie można tego ustalić na pewno. Czy znalazł pan jakieś ślady wskazujące, że tułów ofiary został rozszarpany przez rekiny? Nie, ale pod sznurkiem, który ofiara miała na szyi, tkwiły strzępy czarnego plastiku. Chodzi o sznurek, którego użyto, by umocować plastik wokół ciała. Żeby nie wprowadzić sędziów przysięgłych w błąd - nie mówi pan teraz o nylonowej opasce, którą ofiarę uduszono? Nie, opaska znajdowała się pod plastikiem, w który, według nas, zawinięto ciało. Uważamy, że zwłoki zawinięto w jakiegoś rodzaju plastik, prawdopodobnie po to, by ukryć je, nim zostały wrzucone do wody, i że coś ten plastik zerwało. Udało się odnaleźć tylko tułów ofiary z głową? -1 jedną rękę - mówi De Angelo. Ma tę przewagę nad większością pozostałych świadków, że zajmuje stałe miejsce przy stole oskarżenia jako upoważniony przedstawiciel stanu, więc słyszał wszystkie zeznania złożone do tej pory. Poruczniku De Angelo, czy miał pan okazję prowadzić śledztwo w sprawie jakichś innych zabójstw, w których ofiara została tak poćwiartowana? Jeśli chodzi panu o samo odcięcie rąk i nóg, odpowiedź brzmi tak. Jeśli natomiast o sposób, w jaki je odcięto, odpowiedź brzmi nie. Było w tym coś wyjątkowego? Sprzeciw. Świadek nie jest lekarzem. Ale ma doświadczenie wynikające z prowadzenia śledztw w podobnych sprawach mówi Tannery. - Ile dochodzeń w sprawach związanych z poćwiartowaniem pan prowadził, poruczniku? - Nie czeka na decyzję sędziego w sprawie mojego sprzeciwu, a Coats puszcza mu to płazem. Osiem. Wasz wydział zajmował się wystarczającą liczbą takich spraw, spraw dotyczących poćwiartowania i wrzucenia zwłok do oceanu lub basenu portowego, by nadać im wspólną nazwę, czy tak? -Tak. Jak brzmi ta nazwa, poruczniku? „Puzzlowa Jane" albo John, w zależności od płci ofiary - mówi De Angelo. Zazwyczaj znajduje się podskakującą na falach głowę. Jeden ze starszych członków ławy przysięgłych, emerytowany specjalista marynarki wojennej do spraw wyburzeń, parska pod nosem śmiechem i zasłania usta dłonią. Na skórze jego ręki, pod włosami, widać mozaikę tatuaży. Kobiety na ławie przysięgłych nie uśmiechają się, zamiast tego patrzą na mojego klienta, by zobaczyć jego reakcję. Nie ma żadnej. Crone jak zwykle zajęty jest robieniem notatek. Wydaje mi się, panie Tannery, że obrona zgłosiła sprzeciw. Oddalę go i pozwolę świadkowi odpowiedzieć na to pytanie. - Coats jednak nie stracił panowania nad sytuacją. Ale De Angelo tak. Jakie było pytanie? Czy w sposobie poćwiartowania zwłok Kalisty Jordan było coś wyjątkowego, powiedzmy w porównaniu z innymi sprawami, które pan prowadził? - mówi Tannery. O tak, owszem, było. Co takiego? Dwie rzeczy. Po pierwsze, ręce i nogi zostały odcięte równo w stawach. I po drugie, głowa była nadal przytwierdzona do tułowia. Zajmijmy się najpierw rękami i nogami - mówi Tannery. - Czy wyciągnął pan jakiś wniosek ze sposobu, w jaki zostały odcięte?
- Tak. To odcięcie miało w sobie coś chirurgicznego. Wyciągnęliśmy więc wniosek, że osoba lub osoby, które tego dokonały, znały się na rzeczy. Uważamy, że musiały mieć jakieś specjalistyczne wykształcenie. - Sprzeciw. - Oddalam - mówi Coats. - Jakiego rodzaju wykształcenie? - pyta Tannnery. - Musiały mieć pojęcie o medycynie, a zwłaszcza anatomii. Mogły mieć choćby minimalne doświadczenie w przeprowadzaniu sekcji lub operacji na ludzkim ciele. - Czy chce pan powiedzieć, że sprawcą mógł być lekarz? - To możliwe - odpowiada De Angelo. Tannery spogląda w stronę naszego stołu i doktora Crone'a, lecz ten nie podnosi nawet wzroku znad kartki, na której robi swoje notatki. - Powiedział pan, że w tej sprawie było jeszcze coś niezwykłego, coś, co dotyczyło głowy ofiary? - Tak. Była nadal przytwierdzona do tułowia - mówi De Angelo. - Zastanawialiśmy się dlaczego. Zazwyczaj, jeśli sprawca zadaje sobie tyle trudu, by odciąć ręce i nogi, to odcina on także... - Sprzeciw. Świadek zakłada fakty, na które brak dowodów. - Przerywam mu, nim zdążył dokończyć. - Proszę inaczej sformułować odpowiedź - mówi sędzia. De Angelo patrzy zaskoczony na prokuratora. Nie rozumie w czym problem. - To zakłada, że sprawcą był mężczyzna - wyjaśnia Tannery. - Och... - De Angelo zastanawia się przez chwilę. - Zakładamy, że ten, kto zadał sobie tyle trudu, ktokolwiek to był - dla podkreślenia patrzy prosto na mnie powinien odciąć także głowę. Ale w tym wypadku tego nie zrobiono. To zastanawiające. - Dlaczego zakładacie, że powinien odciąć także głowę? - A po co w ogóle ktoś zadaje sobie trud pocięcia ciała na kawałki? -Mówi De Angelo. - Bo chce utrudnić identyfikację zwłok. Jeśli odetnie się ręce, nie będzie odcisków palców - zakładając, że ręce nie zostaną odnalezione. Jeśli odetnie się także głowę, identyfikacja staje się jeszcze trudniejsza. Ale w tym wypadku tego nie zrobiono. - Rozumiem. Ale nie wiecie, dlaczego tego nie zrobiono? De Angelo kręci przecząco głową. - To po prostu niezwykłe. Nie pasuje do normalnego schematu. Jeśli w ogóle coś takiego można uznać za normalne - mówi. - Dlatego pomyśleliśmy, że ten, kto zamordował Kalistę Jordan, próbował sprawiać wrażenie, że naśladuje inne morderstwo. - Czy może pan to wyjaśnić sędziom przysięgłym? - mówi Tannery. De Angelo odwraca się w stronę ławy. - Prawie trzy lata temu popełniono dwa morderstwa. Zwłoki dwóch kobiet wrzucono do basenu portowego. Znaleźliśmy tułowie z głowami. Ręce i nogi odcięto. Pisano o tym w gazetach. Oba przypadki stały się głośne, bo wyglądało to na robotę seryjnego mordercy. Gazety chętnie piszą o takich rzeczach. -Niestety czasami staje się to zaproszeniem dla kogoś, kto szuka okazji. Ktoś chce zabić żonę czy przyjaciółkę. Czyta taki artykuł w gazecie i próbuje upozorować morderstwo wykonane w identyczny sposób. Skopiować je. I zazwyczaj mu się nie udaje. - Dlaczego? - Drobne szczegóły - mówi De Angelo. - Rzeczy, których nigdy nie ujawniamy mediom. Na przykład tutaj, w przypadku tamtych wcześniejszych „Puzzlowych Jane", tych z portu... Pocięto je piłą. Przepiłowano kości, tak jakby zabrał się do tego rzeżnik. Znaleźliśmy ślady zębów z brzeszczotu piły. Zapewne piłki do metalu. Ale w tym wypadku było inaczej. - Mówi pan teraz o Kaliście Jordan? - Tak. Tutaj amputacji rąk i nóg dokonano czysto, równo w stawach. Ktoś wiedział, jak się do tego zabrać i użył ostrego narzędzia, by przeciąć wszystkie więzadła i ścięgna. - I właśnie ta czysta amputacja, równo w stawach jest powodem, dla którego uważa pan, że sprawca musiał mieć wyszkolenie medyczne? - Zgadza się.
-
-
-
-
-
-1 dlatego też nie sądzi pan, żeby sprawa Kalisty Jordan miała coś wspólnego z tamtymi wcześniejszymi sprawami? - Tannery wbija klin, podejrzewając, że możemy oprzeć obronę na starym jak świat ZTKI, Zrobił To Ktoś Inny, w tym wypadku jakiś szaleniec czy seryjny morderca. Gdyby udało nam się przedstawić alibi dla Crone'a w tamtych poprzednich sprawach, to oskarżenie miałoby kłopot. Nie sądzę. Uważamy jednak, że właśnie dlatego morderca pozostawił nie odciętą głowę. Ponieważ w poprzednich dwóch sprawach pisała o tym prasa. Podawała także, że ręce i nogi odcięto, ale nie ujawniła w jaki sposób. I morderca dał plamę mówi De Angelo. -1 nie był to jedyny błąd, jaki popełnił. -A jaki jeszcze? Wolelibyśmy nie podawać zbyt wielu szczegółów. Tamte sprawy pozostają nadal otwarte. Nie rozwiązane? -Tak. Ale były jeszcze inne rozbieżności? Zwłaszcza jedna - mówi De Angelo. - Użycie opaski instalacyjnej do uduszenia ofiary. W poprzednich sprawach prasa donosiła, że ofiary uduszono nylonową opaską i że podobnej użyto prawdopodobnie do związania rąk i nóg. W tamtych sprawach znaleźliśmy ręce z dłońmi. Woda wyrzuciła je na plażę. Były związane w nadgarstkach. Przedmiot, którego użyto do ich związania, jedna z miejscowych gazet nazwała, cytuję: „nylonową opaską". Tymczasem w rzeczywistości była to zwykła nylonowa linka. Prasa użyła określenia „opaska" w ogólnym tego słowa znaczeniu, nie mając na myśli opaski do wiązania kabli. Nie prostowaliśmy tego, bo nie chcieliśmy zagłębiać się w szczegóły. Uważamy, że ten, kto zamordował Kalistę Jordan, czytał ten artykuł i przyjął, że użyto wówczas opaski do kabli. Innymi słowy, próbował skopiować poprzednie morderstwa, ale się pomylił? mówi Tannery. Na to wygląda. Porozmawiajmy teraz o opasce, którą znaleziono na szyi Kalisty Jordan. Czy miał pan okazję ją zbadać? -Tak. Czy kiedy widział ją pan po raz pierwszy, była zamocowana na ciele? -Tak. Czy to pan ją zdjął? Nie, zdjął ją koroner podczas wstępnych oględzin. Czy opaska ta charakteryzowała się czymś szczególnym? To była opaska przemysłowa, jeśli o to panu chodzi. Bardzo mocna. Do wiązania w pęczki różnych rzeczy. Niemal wszystkiego - mówi. - Paczek makulatury. Starych szmat. W przemyśle używa się ich mnóstwo. Elektrycy używają takich właśnie opasek podczas wszystkich większych prac, do spinania grubych wiązek kabli. Opaska miała dużą wytrzymałość. Sto czy sto dwadzieścia kilogramów. Doktor Schwimmer mówił, że sto dwadzieścia. A więc zgadza się. A więc nie było to coś, co zwykły konsument mógłby znaleźć w pierwszym lepszym sklepie z narzędziami. Czy to chce pan powiedzieć? Właśnie. Trzeba by ją pewnie zamówić w hurtowni z zaopatrzeniem przemysłowym. Czy wie pan, gdzie kupiono tę konkretną opaskę? Tę, którą znaleziono na szyi Kalisty Jordan? -Nie. Czy podczas prowadzenia dochodzenia w tej sprawie miał pan okazję natrafić na podobne opaski? Miałem. Gdzie pan na nie natrafił? Znalazłem dwie inne opaski. Tej samej długości i szerokości. Więcej, po zbadaniu ich ustaliliśmy, że obie wydają się pod każdym względem identyczne z opaską, znalezioną na szyi ofiary, Kalisty Jordan. Znaleźliśmy je w kieszeni kurtki sportowej należącej do oskarżonego, Davida Crone'a. Na sali sądowej rozlegają się szepty, sędzia uderza młotkiem. Tannery wyprawia się do wózka z dowodami i wraca z dwiema plastikowymi torebkami. Każe świadkowi zidentyfikować pierwszą. Czy poznaje pan zawartość tej torebki?
- Poznaję. To jest opaska instalacyjna zdjęta podczas sekcji z szyi Kali-sty Jordan, użyta do jej uduszenia.
- Czy to są pańskie inicjały? De Angelo przygląda się uważniej torebce z dowodem. - Tak. Oraz data z dnia, w którym umieściłem dowód w torebce i zapieczętowałem go w biurze koronera. - Teraz druga torebka, proszę na nią spojrzeć. Czy to pańskie inicjały? -Tak. - Co zawiera ta torebka, poruczniku? - Opaski instalacyjne, które znaleźliśmy w kieszeni kurtki doktora Crone'a. - Gdzie znajdowała się ta kurtka, kiedy znaleźliście w niej opaski? - Wisiała w szafie koło drzwi wejściowych w domu oskarżonego. De Angelo opowiada sądowi o rewizji, o tym, jak przetrząsnęli dom do góry nogami i znaleźli opaski w kieszeni kurtki, w której później współpracownicy Crone'a rozpoznali jego ulubioną tweedową kurtkę w jodełkę, z wielkimi naszywanymi kieszeniami i skórzanymi łatami na łokciach. Tan-nery wyciąga kurtkę z wózka z dowodami, a świadek ją identyfikuje. - W której kieszeni kurtki znajdowały się opaski, kiedy je pan znalazł? Bo rozumiem, że to pan sam je znalazł? - Tak, ja. Opaski znajdowały się w lewej wewnętrznej kieszeni. - Czy znalazł pan w tej kurtce coś jeszcze? - Komplet kluczyków. Do samochodu oskarżonego. -I co jeszcze? - Paragon kasowy. Tannery ponownie udaje się do wózka z dowodami, grzebie wśród kopert, aż znajduje tę, o którą mu chodzi, zagląda do niej, po czym pyta sędziego, czy może podejść do świadka. Coats pokazuje mu ruchem ręki, żeby to zrobił. - Poruczniku, proszę przyjrzeć się paragonowi w tej kopercie i powiedzieć, czy go pan poznaje. De Angelo wyjmuje mały kawałek białego papieru, spogląda na niego i kiwa głową. - To jest paragon, który znalazłem w kieszeni kurtki oskarżonego. - Czy może pan powiedzieć sądowi co to za paragon? - Jest to kwit kasowy ze stołówki uniwersyteckiej - mówi. - Z dnia trzeciego kwietnia za... - Zatrzymajmy się w tym miejscu. Trzeci kwietnia. Czy to nie dzień przed zniknięciem Kalisty Jordan? - Wieczór w przeddzień - mówi De Angelo. - Na kwicie jest godzina wystawienia, dziewiętnasta pięćdziesiąt sześć. Sprawdziliśmy, zegar kasowy chodzi punktualnie. Kasa jest regularnie konserwowana. Tannery zamknął koło, wykazał związek z wcześniejszymi zeznaniami Carol Hodges, która widziała Crone'a kłócącego się z ofiarą w stołówce wieczorem w przeddzień jej zniknięcia. Zrobił to w najbardziej druzgocący sposób, za pomocą dokumentu, lokującego Crone'a w stołówce z dokładnością co do minuty, a znalezionego w tym samym ubraniu, w którym natrafiano na obciążające opaski instalacyjne. Kilku sędziów przysięgłych robi notatki. Celnie wyprowadzonym na szczękę ciosem Tannery zarobił punkty i dobrze o tym wie. Odczekuje chwilę, by zmaksymalizować efekt. - No dobrze... A czy podczas rewizji w domu znaleźliście coś jeszcze? - Tak. Znaleźliśmy narzędzie do zaciskania opasek. Tannery raz jeszcze podchodzi do wózka z dowodami, a kiedy wraca do świadka, trzyma w ręku metalowe narzędzie. Wygląda ono jak duży pistolet z czymś w rodzaju długiego cyngla i podobną do rękojeści pistoletu rączką. Przypięta jest do niego etykietka dowodowa. - Czy poznaje pan ten przedmiot, poruczniku? De Angelo bierze narzędzie do ręki, spogląda na etykietkę. - To jest narzędzie, które znaleźliśmy w garażu oskarżonego. -r Czy wie pan, do czego ono służy? - Tak, do zaciskania opasek. - Takich jak te w torebkach z dowodami? - Zgadza, się. - Gdzie dokładnie znaleźliście to konkretne narzędzie? - Pod warsztatem w garażu, przykryte kawałkiem wykładziny. - Czy miał pan okazję zbadać to narzędzie i ustalić, czy jest sprawne? -Tak. -1 działało? - Tak. Sprawdziliśmy to w laboratorium kryminalistycznym. Używając opasek podobnych do tych w torebkach z dowodami, ustaliliśmy, że za pomocą tego narzędzia można uzyskać siłę ciągnącą o wartości prawie szesnastu kilogramów na
-
centymetr kwadratowy. W ten sposób Tannery doprowadził do identyfikacji narzędzia, opasek i kurtki sportowej Crone'a i wnosi teraz o włączenie ich do materiału dowodowego. Nie zgłaszamy sprzeciwu. W ilu sprawach o zabójstwo przez uduszenie prowadził pan śledztwo w swojej karierze? - pyta Tannery. W wielu. Ponad dwudziestu? O, tak. Ponad pięćdziesięciu? Może około pięćdziesięciu. A więc ma pan spore doświadczenie. -Tak. Czy w pańskiej fachowej opinii, siła, jaką można uzyskać za pomocą tego narzędzia, narzędzia włączonego do materiału dowodowego, wystarczyłaby, by pozbawić kogoś życia przez uduszenie? Z łatwością- mówi De Angelo. - Czy jest ona wystarczająca, by tłumaczyła silne zagłębienie opaski w szyi, takie, jakie stwierdzono na szyi Kalisty Jordan? Tak sądzę. Tak. Tannery kiwa głową, krążąc przez chwilę między stołem oskarżenia i pulpitem ustawionym przed ławą przysięgłych, gdzie leżą jego notatki. Świadek jest pański - mówi. Tutaj gra polega na walce podjazdowej. Zaczynam od wiarygodności De Angelo jako eksperta. Poruczniku, powiedział pan, że prowadził pan śledztwo w około pięćdziesięciu sprawach śmierci w wyniku uduszenia, czy tak? -Tak. Ale nie wszystkie te przypadki były morderstwami, prawda? O co panu chodzi? O to, że znaczna ich część to samobójstwa, czy tak? Och. - Zastanawia się przez chwilę. - Chyba tak. Czy prowadził pan kiedykolwiek śledztwo w sprawie morderstwa, w którym jako narzędzia użyto nylonowej opaski zaciskowej? Nie. O ile sobie przypominam, nie. A więc właściwie po raz pierwszy spotkał się pan ze sprawą dokładnie taką jak ta? Każda sprawa jest inna - mówi. Mimo wszystko nigdy przedtem nie prowadził pan śledztwa w sprawie uduszenia za pomocą opaski do kabli, czy tak? -Tak. A jednak jest pan skłonny sądzić, że do zaciśnięcia opaski użyto specjalnego narzędzia? Morderca musiał użyć czegoś, co zwiększyłoby siłę zacisku - mówi De Angelo. -Nie mógł zacisnąć opaski gołymi rękoma. Nie miałby tyle siły. Tak, ale czy to znaczy, że użył narzędzia do zaciskania opasek? Wydaje mi się to bardzo prawdopodobne. Bo też tylko tym właśnie jest - możliwością. Nic nie odpowiada. Zadam panu pytanie, poruczniku. Czy stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że do zaciśnięcia opaski na szyi Kalisty Jordan użyto tego właśnie narzędzia? Jak już powiedziałem, jest bardzo prawdopodobne... Nie pytam pana, co jest prawdopodobne. Pytam, czy dowiedziono, że takiego narzędzia użyto. -Nie. A więc to, że takiego narzędzia w ogóle w tym przypadku użyto, jest tylko domysłem, przypuszczeniem z pańskiej strony, ze strony ekipy śledczej? Czegoś musiano użyć. Wydaje się naturalne, że właśnie narzędzia, które specjalnie w tym celu zaprojektowano. Czy nie jest możliwe, że luźny koniec opaski owinięto wokół kija, kawałka drewna, może krótkiego pręta metalowego i że w ten sposób uzyskano odpowiednią siłę zacisku? To by było bardzo niewygodne - mówi De Angelo. Ale możliwe, prawda?
- Owszem, możliwe, wszystko jest możliwe. To całe ustępstwo, jakiego potrzebuję. - Tak więc składając tu dzisiaj zeznania, nie ma pan stuprocentowej pewności, że użyto tego właśnie narzędzia, tego włączonego do materiału dowodowego, czy też, prawdę mówiąc, w ogóle jakiegokolwiek innego, czy tak? - Jest niewiele takich rzeczy w życiu, które ktokolwiek z nas wie ze stuprocentową pewnością - mówi. - To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Czy ma pan całkowitą pewność, że do uduszenia Kalisty Jordan użyto tego lub jakiegoś podobnego narzędzia? -Nie. Harry i ja mogliśmy zgłosić sprzeciw wobec włączenia tego narzędzia do materiału dowodowego podczas wstępnego przesłuchania przed procesem, na które nakazano stawić się Crone'owi. Nie zrobiliśmy tego. Była to decyzja taktyczna. W ten sposób okazało się, że oskarżenie opiera się na dowodzie, którego nie może powiązać z przestępstwem. Nie może też dowieść, że w ogóle użyto podobnego narzędzia. Takie luki można podczas mowy końcowej wypełnić wątpliwościami, które działają na rzecz oskarżonego. - Zeznał pan wcześniej, że ta konkretna opaska, ta zdjęta z szyi ofiary, jest dość szczególna, że według pana nie można jej kupić w zwykłym sklepie z narzędziami. Czy tak? - Powiedziałem chyba, że to bardzo mocna opaska - mówi. - Czy mam poprosić o odczytanie pańskiej wypowiedzi z protokółu? - pytam. - Mogłem powiedzieć, że trudno byłoby ją kupić. - Powiedział pan dokładnie, że nie można jej kupić w pierwszym lepszym sklepie z narzędziami, że trzeba by ją pewnie zamówić w hurtowni z zaopatrzeniem przemysłowym. To pańskie słowa. - Odczytuję jego słowa z notatek. - Czy nie tak pan powiedział? - Chyba tak. - Czy chce pan nam powiedzieć, że opaski takie jak ta, której użyto do zamordowania Kalisty Jordan, są rzadkie? - Nie wiem, co pan rozumie przez „rzadkie" - mówi. - Nie są tak powszechne jak słabsze opaski. - Czy zdziwiłby się pan, gdybym panu powiedział, że udało mi się kupić dwa tuziny opasek dokładnie takich jak ta? - Wskazuję opaskę zdjętą z szyi ofiary zapieczętowaną w torebce dowodowej. - W pięciu różnych sklepach tutaj, w San Diego? - Mówiąc to, pokazujęręką dużą papierową torbę, którą Harry podniósł z podłogi i postawił na środku stołu obrony. - Sprzeciw - mówi Tannery. - Zakładanie niepotwierdzonych faktów. Obrońca próbuje zeznawać. - Pytałem tylko, czy świadek byłby zdziwiony. - Pozwalam odpowiedzieć na to pytanie - mówi Coats. - Nie wiem. - Czy podczas śledztwa nie sprawdzaliście, czy ten rodzaj opaski można bez trudu kupić w okolicy? - Sprawdzaliśmy. - W ilu sklepach? - Nie pamiętam. - Czy nie jest prawdą, poruczniku, że nie wiecie, ile takich opasek sprzedaje się w tej okolicy w ciągu tygodnia, miesiąca czy roku? De Angelo nie odpowiada. - Sprzeciw. Pytanie łączne - mówi Tannery. - W jakim okresie? - Dobrze, zacznijmy od tygodnia. Czy wie pan, ile takich opasek sprzedaje się na tym obszarze w ciągu tygodnia? -Nie. - Może woli pan w ciągu miesiąca? - pytam. Po jego minie widzę, że nie woli. Widzą to także sędziowie, z których kilku nadal wpatruje się w torbę na stole obrony. - Czy wie pan na pewno, poruczniku, że nie ma pan dokładnie takich samych opasek w piwnicy swego domu? Nie odpowiada, ale patrzy na mnie, jakby chciał mnie zabić wzrokiem. - Więc nie może nam pan powiedzieć, jak rzadkie są takie opaski? - Nie powiedziałem, że są rzadkie. To pańskie określenie. - No dobrze. - Zostawiam sprawę w spokoju. Opaski nie są rzadkie. - Czy wie pan, do czego używa się takich opasek? To znaczy, poza duszeniem ludzi.
- Zastosowania przemysłowe. - Na przykład? - Przy układaniu przewodów elektrycznych. Do wiązania w pęczki grubych wiązek kabli. - Do czego jeszcze? - Nie wiem. Do czego tylko się chce. - Czy może także policja używa do czegoś takich opasek? Robi minę, zastanawia się, czy jest to możliwe. - Jasne, to możliwe. - Do czego? - W czasie zamieszek. Zamiast kajdanków. Czasami konieczne jest użycie takich opasek. - Tego samego rodzaju? - Pewnie mniejszych. Nie muszą być takie mocne. - No dobrze. To znaczy, że jest mnóstwo powodów, dla których ktoś mógłby trzymać pod ręką takie opaski, powodów niemających nic wspólnego z mordowaniem? - Chyba tak. - A także narzędzie do ich zaciskania? -Tak. - Czy nie jest możliwe, że właściciel domu mógłby trzymać takie opaski wraz z narzędziem do ich zaciskania, takim, jakie ma pan przed sobą, do związywania starych gazet, do wyrzucenia śmieci czy obciętych gałęzi drzew? - Chyba tak. - Czy może mamy wszyscy zakładać, że każdy, kto kupuje takie opaski, ma zamiar użyć ich do uduszenia kogoś? To pytanie wywołuje na ławie przysięgłych kilka chichotów. De Angelo nie odpowiada. - Może powinniśmy je objąć obowiązkiem posiadania pozwolenia na zakup, tak jak broń palną? - pytam. - Sprzeciw! - Tunnery zrywa się na równe nogi. - Podtrzymuję. Panie Madrini... - Przepraszam, Wysoki Sądzie. - W takim razie jest zupełnie możliwe, że doktor Crone trzymał w domu narzędzie do zaciskania opasek, a same opaski w kieszeni kurtki w całkowicie nieszkodliwych celach? Takich jak wiązanie starych gazet czy śmieci? - Skoro pan tak mówi... - Ja pytam. - Chyba tak. - To wszystko. - Świadek ponownie należy do oskarżenia - mówi sędzia. Tannery zrywa się na nogi tak szybko, że nie zdążam mu ustąpić miejsca. Wygląda na rozłoszczonego. Jeśli ma jakiś słaby punkt, to chyba tylko taki, że na sali sądowej trochę za łatwo traci panowanie nad sobą. - Panie poruczniku, czy może pan powiedzieć sędziom przysięgłym, kiedy znalazł pan te opaski w kieszeni sportowej kurtki należącej do oskarżonego? Kiedy dokładnie to było? - pyta. - Piętnastego kwietnia. - De Angelo miał tę odpowiedź na końcu języka. - Czyli dwa dni po znalezieniu na plaży zwłok ofiary, tak? -Tak. - A to narzędzie do zaciskania opasek, które znalazł pan w garażu oskarżonego? Czy leżało gdzieś na widoku? -Nie. - Czy wisiało na kołku nad warsztatem razem z innymi narzędziami? -Nie. - Czy nie wydawało się panu, że narzędzie to zostało schowane, ukryte przed patrzącymi? - Sprzeciw. - Oddalam - mówi Coats. - Owszem. Wyglądało to tak, jakby ktoś wepchnął narzędzie głęboko na półkę pod warsztatem i przykrył je kawałkiem wykładziny, żeby nikt nie mógł go znaleźć. W tym miejscu aż się prosi o pytanie, dlaczego ktoś, kto użył tego narzędzia i opaski instalacyjnej do popełnienia chłodnego, wyrachowanego morderstwa, miałby trzymać takie dowody zbrodni we własnym garażu i w kieszeni wiszącej w szafie ulubionej kurtki. Ale są to pytania, które lepiej zadać ławie przysięgłych w mowie końcowej niż zeznającemu jako świadek De Angelo, który bez wątpienia
uraczyłby mnie wykładem na temat masy głupstw popełnianych przez przestępców, nawet tych najlepiej wykształconych.
★★★
-
-
-
-
William Epperson jest w naszej sprawie wielką niewiadomą. Analizujemy z Harrym nasze notatki na temat tego tajemniczego człowieka. Wszystko, co o nim wiemy, leży przed nami na słabo oświetlonym stoliku w sali klubu Brigantine. Stała się ona naszą salą narad po zamknięciu kancelarii kilka kroków od niej, idąc ścieżką przez park. Jest po dziesiątej, tłum obiadowiczów dawno już zniknął. Harry ściska w ręku szkocką z wodą sodową. Ja samą wodę sodową, by uniknąć dudnienia w głowie rano, kiedy muszę się stawić w sądzie. Era ostro pijących adwokatów procesowych odchodzi w zapomnienie. Starsze pokolenie z rozwalonymi nerkami i marskością wątroby przekazało swoje ostrzeżenie. A ostatni gwóźdź wbiła do tej trumny Stanowa Rada Adwokacka, która teraz wyznacza kuratorów przejmujących praktykę każdego adwokata zionącego w sądzie alkoholem i toczącego wokół szklistym spojrzeniem. Więc pilnuję się, nie tylko ze względu na siebie, ale także ze względu na Sarę. Człowiek myśli o takich sprawach, kiedy samotnie wychowuje dziecko. Jak uważasz, kiedy go wystawią? - pyta Harry. Chodzi mu o wezwanie Eppersona na świadka. Jeszcze nie teraz. Za wcześnie. Nie wiemy o nim prawie nic, więc mamy sporo do nadrobienia. O ile udało mi się zorientować - mówi Harry -jest jedyną osobą w laboratorium, którą można by określić mianem przyjaciela Kalisty Jordan. Trzymał jej stronę podczas sporów Jordan z Crone'em, a przynajmniej tak twierdzą pozostali. I poza mordercą był jedną z ostatnich osób, które widziały ją żywą. To wzbudza moje zainteresowanie. Spoglądam na niego. Ta kłótnia w stołówce uniwersyteckiej między Jordan i Cronem'em -mówi Harry. Epperson się do niej wmieszał? Niezupełnie. Choć według jednej z wersji stanął na chwilę między nimi i próbował nakłonić Jordan, by wyszła. Jedno jest pewne - mówi Harry. - Jeśli ktoś słyszał, o co się kłócili, to tylko on. Ale nie chce z nami rozmawiać? Harry kręci głową. Przy procesie kryminalnym nie mamy prawa przesłuchać go, odebrać od niego zeznań pod przysięgą poza salą sądową. Co o nim wiemy? -Niewiele. W pracy raczej nie utrzymywał bliższych znajomości z kolegami, to znaczy poza Jordan. Czy to była znajomość platoniczna? - pytam. Harry robi znaczącą miną,: a któż to może wiedzieć? Mogli się bzykać. Ale nawet jeśli, to trzymali języki za zębami. Nie udało mi się nakłonić nikogo w laboratorium, by zechciał choćby pospekulować. Gdy zadawałem to pytanie, robili takie miny, jakbym rozsiewał głupie plotki. Nikt nie zna go na tyle dobrze. Enigma - mówi Harry. - Według techników laboratoryjnych był wielkim znakiem zapytania. Niewiele mówił. Z nikim się nie zadawał. - Harry czyta teraz z notatek. Czy zatrudnił go Crone? To jest dość niejasne - mówi Harry. - Niektórzy w laboratorium sądzą, że to sama Jordan mogła go sprowadzić. Niepokoi mnie to, że nie ma żadnych zeznań Eppersona przed policją, więc nie wiadomo, co mógł im powiedzieć. A w każdym razie niczego nam 66 nie ujawnili. Co oznacza, że przesłuchali go tylko ustnie i zachowali zdobyte wiadomości dla siebie. Bez wątpienia mieli po temu jakiś powód. Harry dwukrotnie próbował rozmawiać z Eppersonem i dwukrotnie zatrzaśnięto mu drzwi przed nosem. Harry przegląda notatki, pociąga łyk szkockiej. Dwadzieścia osiem lat. Musiał nieźle harować, żeby wyrwać się z Detroit. Chodził do szkoły w slumsach, ale nigdy nie wpakował się w żadną kabałę. I chyba nieźle skakał. Spoglądam na niego zdziwiony. Stypendium do Stanford dzięki grze w kosza - mówi Harry. - Z wycinków z gazet wynika, że grał jak ósmy cud świata. Lou Alcindor na najlepszej drodze do
zostania Kareemem Abdul-Jabarem. - Naprawdę? - Jak się ma prawie dwa metry wzrostu, to albo gra się w kosza, albo najmuje do zmieniania żarówek w lampach ulicznych. Na nieszczęście dla niego z tą koszykówką nic nie wyszło. - Dlaczego? - To się nazywa arytmia serca - czyta z notatek Harry. - Zdaje się, że to dość powszechne u bardzo wysokich. Do tego stopnia, że podobno prowadzą nad tym badania, zwłaszcza u Afroamerykanów o wzroście ponad metr osiemdziesiąt. Powiększone serca - mówi. - Epperson był chory na serce. Nie mógł wypełnić warunków stypendium, więc je cofnęli. Ale na tym się nie skończyło. Chłopak musi być bardzo uparty i łebski. Nie udało mu się utrzymać stypendium sportowego, ale w końcu dostał stypendium naukowe i to nie w dziedzinie wychowania fizycznego czy stosunków międzyludzkich. -A w jakiej? - Matematyka i nauki ścisłe. To obala wszelkie mity - mówi Harry. -Chłopak chodzi do szkoły w slumsach, gdzie musi uchylać się przed kulami świstającymi po korytarzach i sikać pod płotem, bo wszystkie toalety są rozwalone, a jednak zdobywa same celujące oceny. Tak samo jest w Stanford. Pełne „A" przez cztery lata na wydziale inżynierii. Kończy studia jako jeden z najlepszych na roku i omal nie zostaje zadeptany przez dziki tłum łowców głów. Wszystkie firmy z pięćsetki „Fortune" oraz uniwersytet walczą o jego usługi. Jedno jest zupełnie jasne. - Harry pociąga łyk szkockiej. - Chłopak nie wróci do Detroit. Przerzuca kilka stron, znajduje odpowiedni fragment. - Po studiach Epperson pracuje rok dla pewnej firmy. Nazywa się ona... Cyber... genom... genam... Cybergenomics. - Harry spogląda na mnie. Wzruszam ramionami. - O ile udało mi się zorientować, nie ma ich w Internecie. W każdym razie Cybergenomics, Inc. Z taką nazwą musi to być firma zajmująca się jakimiś supertechnologiami. Tak czy inaczej rok później Epperson ląduje w laboratorium Crone'a. To wszystko, jeśli chodzi o jego karierę zawodową. - Czy nic nie wskazuje na to, że mógł znać Jordan, zanim przyszedł do pracy w laboratorium Crone'a? - Zaraz do tego dojdę - mówi Harry. - Interesujące jest to, że zadałem Crone'owi dokładnie to samo pytanie. Odpowiedział, że nie sądzi. Co więcej, ani Epperson, ani Jordan nie mieli nigdy nic wspólnego z medycyną, biologią czy genetyką, a znaleźli pracę w laboratorium genetycznym. Ona jest specjalistką w dziedzinie mikroelektroniki molekularnej, a on nanorobotyki. - Co to takiego? - Gałąź inżynierii - mówi Harry - zajmująca się małymi robotami. Naprawdę małymi, mikroskopijnymi. Irlandzcy tancerze robiący swój numer na łebku od szpilki. - Do czego używa się takich robotów? - Nie mam pojęcia. Podobno mogą mieć zastosowanie na przykład w medycynie. - A więc proszę! Masz jednak powiązanie - mówię. - Fakt. - A co mówi Crone? - To, co zawsze. Chowa się za bredniami o tym, że nie wolno mu o niczym mówić. Jakby najwyższym powołaniem naukowca było trzymanie gęby na kłódkę. Powinni mianować tego dupka szefem Los Alamos. Ja jestem za. Z klientem takim jak Crone, po co komu oskarżyciel? Sam osobiście się wykończy, a przy okazji także nas. Jest już na najlepszej drodze - mówi Harry. - Co mówią pracownicy laboratorium? - W kółko klepią tę samą smętną mantrę. Człowiek zaczyna podejrzewać, że ktoś już do nich dotarł. - Tak sądzisz? - Udało mi się z nich wydobyć tylko kilka słów odsyłających mnie do starego filmu science fiction Fantastyczna podróż. Widziałeś go? Kręcę przecząco głową. - Musiałem przeoczyć. - Wstrzykują jakiemuś facetowi do nosa miniaturową łódź podwodną. Taką igłą do zastrzyków. W łodzi są ludzie, tylko bardzo pomniejszeni -wyjaśnia Harry. - Wiedziałem, że nie bez powodu przeoczyłem.
- No więc w tym filmie chodzi o to - ignoruje mnie Harry - że oni wybierają się w podróż przez ciało tego faceta, by wyleczyć go z jakiejś choroby. Gdybym umiał zapamiętać, na co ten facet umierał, to mógłbym zastąpić Siskela i Eberta. - Siskel nie żyje - mówię mu. - No tak, ta maleńka łódź podwodna. Chyba jesteś na miejscu. - Na jakim miejscu? O co ci chodzi? - O tę nanorobotykę. - Do zmniejszania ludzi? - Nie, raczej nie. Chyba raczej chodziło im o samą łódź podwodną -mówi Harry. - Naprawdę? - Nie wiem. Do diabła. Oni mówili szeptem i oglądali się przez ramię. Dwaj technicy z laboratorium. Pewnie zarykiwali się ze śmiechu, jak tylko wyszedłem. Musiałem bardzo uważnie wybierać czas na rozmowę, żeby w pobliżu nie było tego Tasha. - Ci technicy się go bali? - Nie wiem, czy bali. Ale on wywiera na każdego jakiś przedziwny wpływ - mówi Harry. - Zupełnie jakby oni wszyscy tam złożyli śluby milczenia. I kiedy w pobliżu jest Tash, nie zmusisz ich nawet do gadania na migi. - Ludzie, z którymi rozmawiałem, to asystenci. Udało mi się nawet pójść z jednym na kawę w czasie przerwy. Facet uprzedził, że mówi tylko w kategoriach ogólnych, a gdyby ktoś pytał, to w ogóle nie pisnął ani słowa. Nie chciał powiedzieć o tej nanorobotyce niczego poza odesłaniem mnie do tego filmu. - O maleńkich łodziach podwodnych? - Tak jest. Nurkujących przez jelita jakiegoś biedaka. Wolę nie myśleć, którędy opuścili jego ciało. Mam wrażenie, że przerabiałem już dokładnie to samo z Crone'em. Kiedy zacząłem tych techników przyciskać - mówi -wszyscy zaczynali śpiewać to samo: tajemnica handlowa. Zgodnym chórem na cztery głosy. - A więc jednak choć część z tego, co mówi, jest prawdą. Mam na myśli Crone'a. - Tylko jeśli chce się komuś wygrzebywać ją z gąszczu kłamstw - mówi Harry. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Pamiętasz, jak ci mówiłem, że pytałem Crone'a, czy Jordan i Epperson znali się, zanim Epperson przyszedł do pracy w laboratorium? I że odpowiedział na to, że nie sądzi? Kiwam głową. - Nie dałbym za to pięciu centów - mówi Harry. - Ta firma, Cybergeno-mics, ta, w której pracował Epperson przed przejściem do laboratorium... Udało mi się dowiedzieć, że jest jedną z firm sponsorujących prace Crone'a. - Naprawdę? - Grant przemysłowy - mówi Harry. - Wielki. Ale to nie wszystko. Ta sama firma zaproponowała pracę Jordan, jakiś miesiąc przed jej śmiercią. Unoszę wysoko brwi. W laboratorium mówiło się, że to był właśnie punkt zapalny między nią a Crone'em. Proponowali jej kupę forsy. Nie znam szczegółów. Szukam dokumentów. Dostałem nakaz sądowy wydania mi wszelkich dokumentów. Według jednego z techników laboratoryjnych Jordan rozpuściła wiadomość, że proponują jej sześciocyfrową kwotę za przejście do tamtej firmy. - Może Crone'a też skaptowali? - O to chodzi, że nie. Kawałki łamigłówki zaczynają się nagle układać w całość. - Jeśli my o tym wiemy, to Tannery też. - Myślisz, że zagra w te klocki? - pyta Harry. - Zawiść w pracy? - Słyszałeś, co powiedział podczas tego spotkania u niego. Że sprawdzają jakąś nową możliwość, jeśli chodzi o motyw. - Myślisz, że chodziło mu właśnie o to? Tę propozycję pracy złożoną Jordan? - Tak. A do tego może chciała zabrać ze sobą coś cennego. - Niby co? - Na przykład te dokumenty, które według Crone'a ukradła. No i pieniądze z grantu, które Cybergenomics pompował w badania Crone'a. - Cholera jasna! -mówi Harry. - Tak myślisz? - Zastanów się. Jordan wynosi z pracy jakieś dokumenty. Crone dostaje szału. Jordan robi wszystko, żeby się od niej odczepił. Nie jest jej już potrzebny. Wie już o projekcie wszystko to, co on. Gdyby przeszła do pracy w Cybergenomics, to
-
-
-
przecież firma nie płaciłaby chyba dwa razy za te same badania. Pieniądze z grantu wyschłyby Crone'owi z dnia na dzień. -1 mamy motyw - mówi Harry. Potwierdzam kiwnięciem głowy. Myślisz, że Tannery wie, co jest w tych dokumentach? Jedno wiem na pewno. My nie wiemy. Może rzeczywiście chodziło o to, co od początku mówi Crone - zastanawia się Harry. - Może naprawdę poróżnili się w sprawach zawodowych. A jak do tego wszystkiego pasuje Epperson? Właśnie miałem do tego dojść - mówi Harry. - To tylko przypuszczenie i tylko jednego z asystentów, faceta, z którym byłem na kawie. Otóż według niego Epperson mógł dołączyć do zespołu Crone'a w ramach pakietu wraz z grantem Cybergenomics. Nikt nie wie tego na pewno, ale przyszedł do pracy w laboratorium mniej więcej w tym samym czasie. Jako konsultant? Raczej nie. Wydaje się, że od chwili podjęcia pracy w laboratorium jest zatrudnionym na pensji pracownikiem uniwersytetu. Raczej jako wtyczka grantodawcy, jeśli ten facet, z którym rozmawiałem, ma rację. Wiemy, ile Epperson zarabia jako pracownik uniwersytetu? Harry spogląda na mnie znad swych notatek, szybko łapie, o co mi chodzi. Myślisz, że jeśli podjął pracę na uniwersytecie za znacznie mniejsze pieniądze, to nie bez powodu? Właśnie. Może opcje na zakup akcji? Jeśli Crone pracuje nad czymś ważnym, a firma, Cybergenomics, sporo w to zainwestowała, to mogli wysłać Eppersona, żeby tych interesów pilnował. Żeby mogli mieć pewność, że badania zmierzają w odpowiednim kierunku. A także, że nikt inny nie wetknie w nie swego nosa - mówi Harry. Jeśli był ich człowiekiem w zespole Crone'a, to opcje na zakup akcji osłodziłyby zmniejszenie pensji oraz zapewniły jego lojalność. Harry zastanawia się nad tym przez chwilę. Ciekawe, że to poruszyłeś - mówi. Dlaczego? Epperson ma pasję. To jedyna rzecz, jaką wiedzą o nim wszyscy. Prawdziwy nałóg. Jaki? Całe noce zbiera dane, przychodzi do pracy z czerwonymi oczami i co chwila robi przerwę, by siąść do swego laptopa. Zupełnie jakby żył tylko po to, by handlować on-line.
★★★ Jest sobotni poranek, do tego piękny i słoneczny. Mógłbym podać tysiące miejsc, w których wolałbym być. Zamiast tego tkwimy z Harrym koło kompletu zatęchłych kodeksów w bibliotece w naszej kancelarii. Mamy tu spotkanie z Robertem Tuccim, który przyleciał na rozmowę z nami z San Jose w Krzemowej Dolinie. Przez kilka miesięcy Tucci był tylko głosem w słuchawce. Dzisiaj pierwszy raz widzę twarz swojego rozmówcy i mogę ocenić, jaki byłby z niego świadek, gdybym musiał wykorzystać go podczas procesu. Jest prawie łysy. Postrzępione resztki czarnych włosów niczym frędzle opadają mu na uszy. Tucci przypomina siedemnastowiecznego dostojnika, jest niski, gruby, ma palce jak serdelki. Cień ciemnej brody skrywającej się tuż pod powierzchnią jego twarzy nadaje jej jakiś niebieskawy odcień, którego można by się spodziewać na starych olejnych portretach w jakiejś europejskiej galerii. Co jest jak najbardziej na miejscu, bowiem wiele osób uważa Tucciego za Galileusza najnowszej elektroniki. Siedzi naprzeciwko mnie, po drugiej stronie stołu w bibliotece, a półki z tomami prawniczych książek dopełniają tła, toteż gdy się odzywa, mogę sobie wyobrazić, że to obraz, który ożył. Zatrudniłem go, by był nam przewodnikiem po ziemi nieznanej nauk ścisłych, po labiryncie mikroelektroniki molekularnej, genetyki i nanorobo-tyki, o którym Crone i Tash nie chcą z nami rozmawiać. Harry pyta go, czy ma w swoim dorobku jakieś prace z dziedzin, które nas interesują. - Publikowane nie - mówi Tucci. - Przygotowywałem sporo materiałów do użytku wewnętrznego w działach badań i rozwoju kilku korporacji. Ale to już inna sprawa.
-
-
-
-
-
-
Tucci jest jednym z luminarzy w dziedzinie najnowszej techniki, teoretykiem i autorem prac, o których mówi się, że w znacznym stopniu przyczyniły się do powstania krzemowego mikroprocesora. Pisuje do wszystkich ważniejszych czasopism naukowych w kraju i ma dwa doktoraty, z biologii i fizyki. A co najlepsze, napisał kilka artykułów do prasy dla niemytych mas, zwykłych popularnych gazet i czasopism o krajowym zasięgu. Ma tę szczególną umiejętność zrozumiałego wyjaśniania problemów naukowych ludziom takim jak Harry i ja, którzy nadal nie mogą pojąć magii płonącego ognia. Te materiały, które napisał pan dla działów badań i rozwoju korporacji... mówi Harry. - Czy mogłyby się nam tu przydać? Może. Ale i tak bym wam ich nie dał. To są informacje objęte prawem własności. Znowu ten sam kamienny mur, tajemnice handlowe. To zaczyna, wyglądać jak wyznanie wiary. Ciekawe, czy ci faceci śpią z dyskietkami komputerowymi między nogami, żeby chronić te swoje sekrety. Znowu to samo - mówi Harry. Harry spędził dwa tygodnie, przeczesując Internet i przetrząsając biblioteki uniwersyteckie w poszukiwaniu czegokolwiek, prac naukowych czy choćby wycinków z gazet, co mogłoby nam podpowiedzieć, nad czym pracuje Crone i jego kumple. Nie udało mu się znaleźć niczego. Tucci mówi nam, że jest mało prawdopodobne, żebyśmy coś znaleźli. Oni zajmują się nauką XXI wieku. W zwykłej prasie nie znajdziecie o tym ani słowa, dopóki nie dokonają jakiegoś ważnego odkrycia. Ale wtedy firma, która kontroluje ten proces, będzie już wydawała przyjęcia z okazji uzyskania patentów, a wszystkie informacje zablokuje. Jaki proces? - pytam. Wielką naukową fuzję - mówi. Czego z czym? - pyta Harry. Na poziomie naukowym mamy nanorobotykę i mikroelektronikę molekularną z genetyką, która ma stanowić oprogramowanie całości. Na poziomie handlowym mowa jest o młodych laboratoriach narzędziowych, które sprzedają urządzenia do tworzenia danych genetycznych. O firmach software'owych specjalizujących się w sprzedaży koncernom farmaceutycznym ogromnych ilości danych zawierających informacje genetyczne. I wreszcie o samych ogromnych koncernach farmaceutycznych próbujących zbić forsę na nowych sposobach leczenia chorób. Niektórzy nazywają to genetyczną gorączką złota. A stawką w tym wyścigu są - mówi Tucci -ostrożnie licząc, setki miliardów dolarów. To przykuwa uwagę Harry'ego, widzę, jak oczy mu się rozjaśniają. Zastanawia się, jak mógłby w to zainwestować. Wszystko zaczęło się od rozszyfrowania sekwencji genów, opracowania mapy ludzkiego genomu. - Spogląda na nas, jakby chciał się upewnić, czy o tym słyszeliśmy. - Już ją opracowali. Pracująteraz już tylko nad drobnymi poprawkami. Problem w tym, jak ją wykorzystać. Który gen na którym chromosomie wywołuje raka albo toczeń. Albo pląsawicę Huntingtona - mówię. Właśnie. Teoria mówi, a dzisiaj nie jest to już tylko teoria, że może mieć w tym swój udział mikroelektronika molekularna. Dowiedziono, że obwody elektroniczne można zmniejszyć do rozmiarów cząsteczkowych, stworzyć sub-mikroskopowe obwody elektroniczne, które dałoby się wprowadzać do żywych organizmów. Coś w rodzaju komórkowego mikroprocesora komputerowego. Uważa się, że jest to jeden ze sposobów kodowania i przenoszenia informacji genetycznych. Mikroelektronika molekularna - mówi Harry. Tucci wycelowuje w niego palec w geście mówiącym: „otóż to". Drugą nogą jest nanorobotyka. Mikroskopijne roboty, mogące przenosić te nowo zaprogramowane obwody we wnętrzu organizmu. To byłby system dostarczania - mówi Tucci. - Zamiast wstrzykiwać lekarstwo i czekać, aż rozejdzie się po całym krwiobiegu albo przedostanie się do tkanek, można wprowadzić do organizmu mikroskopijne roboty, które dostarczą zaprogramowaną wcześniej informację genetyczną w ściśle określone miejsce, na przykład do jakiegoś organu czy guza nowotworowego, i rozprawią się z nim na poziomie genetycznym. Można włączać i wyłączać chemiczne przełączniki, uruchamiać wydzielanie enzymów, które pozwolą ludzkiemu układowi immunologicznemu zwalczyć chorobę. Leczyć choroby dziś
śmiertelne i to całkowicie. - Uważa pan, że to możliwe? - pyta Harry. Tucci spogląda na niego i kiwa poważnie głową. - To tylko teoria, ale dziedziny nauki, które umożliwiąjej realizację już istnieją. - Magiczna kula - mówię. - Zgadza się. To otwiera ogromne pole działania - mówi Tucci. - Na rzecz dobra, ale i zła. Rodzi zwykły etyczny niepokój towarzyszący wszystkim badaniom genetycznym. Mamy tu do czynienia z podstawowymi cegiełkami budulcowymi życia. Istnieje niebezpieczeństwo otwarcia zdroju młodości. Harry patrzy na niego z niedowierzaniem. - Kwestia przeludnienia - mówi Tucci. - Jeśli rzeczywiście będzie można leczyć wszystkie ważniejsze choroby i średnia długość wzrośnie dwukrotnie? Co zrobimy z tymi wszystkimi ludźmi? Jak ich wykarmimy? Kto ma mieć prawo do tej. nowej terapii, a kto nie? Kto dostanie klucze do przedłużonego życia, a kto umrze? To tylko najważniejsze kwestie. - Ale jest jeszcze jeden problem, który może okazać się ważniejszy niż tamte wszystkie razem wzięte. Tu chodzi o tworzenie nowych zaprogramowanych form życia, organizmów samych w sobie. Mogłyby one mieć zdolność do replikowania się, do regenerowania. Na przykład wirus, zakodowany w łańcuchu genetycznym i przenoszony za pomocą mikroelektroniki molekularnej oraz nanorobotyki, mógłby namnażać się wewnątrz ciała. Prawdę mówiąc, o to nawet właśnie chodzi, bo to potęguje skuteczność leczenia. Ale co będzie, jeśli ktoś użyje tego mechanizmu nie w celu leczenia, tylko jako broni? Mogłoby to sprowadzić na świat totalną zagładę. Mikroskopijne roboty, zaprojektowane po to, by przenosić wirusy, zdolne do powielania się miliardy razy w ciągu krótkiego czasu i atakujące organizmy żywe lub odzierające Ziemię z roślinności, by wywołać głód. - Jest już na to nazwa - mówi Tucci. - Zagrożenie GNR: genetyką, na- notechnologią i robotyką. Teoretycy twierdzą, że zagrożenie to może skutecznie wyprzeć swój odpowiednik z zeszłego stulecia, zagrożenie NBC: bronią nuklearną, biologiczną i chemiczną. W pewnym sensie potencjał GNR jest znacznie bardziej zdradliwy. - Zawsze są dwie strony medalu - mówi. - Tą drugą jest moneta postępu. Niektórzy nie chcąpodejmować takiego ryzyka. Teraz wiecie już dlaczego. Problem w tym, że nie wiadomo, jak to powstrzymać. Jak wsadzić z powrotem do butelki dżinna wiedzy? -1 myśli pan, że Crone nad tym właśnie pracuje? - pytam. - To dość prawdopodobne. Uważa się powszechnie, że od wielkiego przełomu dzieli nas jakieś pięć, sześć lat. Ale kto wie? - Tucci spogląda na nas małymi czujnymi oczkami, które wyglądająjak dwie czarne oliwki osadzone na białkach jajek. - Jedno jest pewne. Ten, kto będzie pierwszy, zbije fortunę. Akcjonariusze firmy, która kontroluje proces, wystrzelą na sam szczyt listy magazynu „Forbes", z dnia na dzień. Zostaną najbogatszymi ludźmi świata. - Mówi to z pełnym przekonaniem, bez cienia wątpliwości. - Ludzie będą powtarzać w kółko ich nazwiska i cały świat będzie się dziwił, skąd się wzięli. - A naukowiec, który to opracuje? - pytam. - Ma Nobla w kieszeni - mówi Tucci. - Ten czy ta, ktokolwiek to zrobi, sam sobie będzie wypisywał kwoty na czekach. A jest bardzo prawdopodobne, że odkrycie to zostanie dokonane w jakimś nikomu nie znanym instytucie, takim jak ten Crone'a. - Dlaczego? - pyta Harry. - Małe laboratorium. Podłączone do uniwersytetu, co im daje zaplecze badawcze i naukowe, ale wystarczająco niezależne, by nikt poza dyrektorem projektu nie wiedział jak złożyć w całość wszystkie elementy łamigłówki. Aż pewnego dnia dadzą wiadomość do gazet i otworzą się śluzy - te kontrolujące zdrój młodości.
★ ★ ★ Dr Gabriel Warnake jest prywatnym konsultantem współpracującym z okręgowym laboratorium kryminologicznym. To wolny strzelec, pracuje niemal wyłącznie dla policji całego kraju. Ma doktorat z chemii i potrafi dokonywać cudów z analizą spektrograficzną; za pomocą wysokiej temperatury rozbiera na części molekuły dowodów rzeczowych, które wykorzystuje jak odciski palców. W swoim czasie pogrążył sporo oskarżycieli. Jest także ekspertem od mikroskopii sądowej; za
-
-
-
-
-
-
-
pomocą mikroskopu identyfikuje i analizuje włosy, włókna i inne poszlaki. Dziś Tannery przywlókł go na miejsce dla świadka i dał mu do rozpracowania białą nylonową opaskę instalacyjną, którą uduszono Kalistę Jordan. Proszę wyjaśnić przysięgłym, z czego zrobiona jest ta opaska. - Tannery trzyma ją w plastikowej torebce. Drobne rdzawe plamki są nadal doskonale widoczne. Przysięgli bez wątpienia uznająje za krew, choć tak naprawdę to niezmywalny pisak, którym oznaczono dowód dla identyfikacji. To żywica polimerowa - mówi Warnake. - Jej przemysłowa nazwa to nylon-66. To stary związek, wynaleziony dla DuPonta w latach trzydziestych. Zawsze jest biała? Ta próbka jest właściwie bezbarwna, tylko nieprzejrzysta, ale można ją zabarwić. Przyjmuje każdy dowolny kolor. Niektórzy producenci barwią ją na różne kolory, by oznaczyć stopień wytrzymałości lub odróżnić elektryczne przewody, które się związuje takimi opaskami. Do tego się jej używa? Do związywania przewodów elektrycznych? Takich opasek używa się do wielu celów, ale to najważniejszy, najbardziej popularny. Proszą wyjaśnić, z czego produkuje sią takie opaski. Jest to żywica polimerowa, którą - poddaną wysokiej temperaturze i ciśnieniu wypełnia się formą. Żywica przybiera postać płynną, ale nie przypomina wody. Jest raczej jak miód, bardziej gęsta. O jakiej temperaturze mówimy? Nylon-66 topi się w temperaturze około dwustu czterdziestu stopni Celsjusza. Przeważnie stosuje się temperaturą dwustu osiemdziesięciu stopni - wówczas uzyskuje sią odpowiednią plastyczność. Temperatura formy jest przeważnie niższa. Kiedy nylon-66 zaczyna przybierać postać płynną, natychmiast wstrzykuje się go pod ciśnieniem. Od około trzydziestu pięciu do stu pięciu kilogramów na centymetr kwadratowy, zależnie od formy i temperatury. Proszę opisać formy, w jakich odlewa sią opaski. Jak wyglądają? Są ze stali, wytrzymałe na wysokie ciśnienie, a w środku bardzo gładkie. Tannery się uśmiecha; wreszcie zbliża się do celu. Zastanawialiśmy się z Harrym nad oboma kierunkami, w które może nas zaprowadzić świadek. Warnake nie zgłosił żadnego oficjalnego raportu, więc możemy tylko zgadywać. Postawiliśmy na ślady na narzędziu zbrodni, pozostawione podczas produkcji lub po niej. To pierwsze może nam sprawić spory kłopot, to drugie niekoniecznie, zależnie od tego, co ma do powiedzenia pan doktor. Widział pan takie formy na własne oczy? - pyta Tannery. - Był pan świadkiem produkcji? -Tak. Czy zajrzał pan do środka takiej formy? Tak, widziałem ich przekrój poprzeczny. -1 przyniósł go pan ze sobą? Warnake kiwa głową i sięga do aktówki. Proszę zanotować - odzywa się sędzia - że świadek wyjął przedmiot z własnej teczki. Proszę mi go pokazać. Warnake podaje przedmiot sędziemu i po chwili rozpoczynamy zaimprowizowaną naradę. Mówię Coatsowi, że widzę ten przedmiot po raz pierwszy. Dlaczego nikt mnie nie uprzedził? - chce wiedzieć sędzia. To tylko przykład, Wysoki Sądzie. Dla zademonstrowania procesu -odpowiada Tannery. - Nie chcemy tego włączać do dowodów. Sędzia zastanawia się, patrzy na mnie. Czy pan Madriani się sprzeciwia? -Nie, pod warunkiem, że zostanie jasno powiedziane, iż nie jest to forma, w której wyprodukowano rzeczoną opaskę. I że nasi eksperci będą mogli ją później zbadać. Tannery kiwa głową. Nie ma sprawy. Zezwalam - mówi sędzia. - Proszę zostawić ten przedmiot ekspertom. Oskarżyciel wraca do świadka i prosi o opisanie formy, którą Warnake trzyma wysoko w górze, by przysięgli mogli ją obejrzeć. -Nie wiem, czy widać to z tej odległości, ale jest tutaj małe zgrubienie, jakby cienka linia. - Wypolerowane brzegi lśnią w jarzeniowych światłach jak fasety
-
-
-
-
-
brylantu. - Jest to przekrój formy. Zwykle ta nisza jest ukryta wewnątrz stalowego bloku. Widzą państwo, że jej ściany są gładkie. Nylon jest wstrzykiwany pod ciśnieniem tędy, aż do całkowitego wypełnienia formy. Wszystko dzieje się w ułamku sekundy. Jeśli nylon stwardnieje, zanim całkowicie wypełni formę, produkt będzie wadliwy. Po wystudzeniu, do którego dochodzi dzięki chłodzeniu wodą, otwiera się formę i wyjmuje z niej gotowy produkt. Cały proces trwa parę sekund. Potem zaczyna się od nowa. Rozumiem, że takie opaski są wytwarzane w dużych ilościach? W jednej prasie znajduje się dwadzieścia do trzydziestu różnych form. Przez godzinę można wyprodukować kilka tysięcy sztuk. Identycznych? Tylko dla nieuzbrojonego oka. Więc nie są takie same? Nie pod mikroskopem. Proszę to wyjaśnić przysięgłym. Badając każdą opaskę pod mikroskopem, można określić to, co nazywamy śladami narzędziowymi. W procesie produkcji z użyciem form odlewniczych, kiedy mamy do czynienia z wysokim ciśnieniem, a metal wchodzi w kontakt z wytwarzanym przedmiotem, powierzchnia metalu zostawia mikroskopijne ślady na powierzchni przedmiotu. Nie ma dwóch identycznych form. Mogą być doskonale gładkie, mogą być wytwarzane taśmowo, a jednak ich powierzchnia będzie zostawiać ślady charakterystyczne tylko dla siebie. Jak odciski palców? Dobre porównanie. W tym wypadku chodzi o powierzchnię nylonowego przewodu? Zgadza się. Doktorze, czy zdążył pan zbadać tę oto opaskę, za pomocą której zamordowano Kalistę Jordan? -Tak. -1 znalazł pan charakterystyczne ślady narzędziowe na jej powierzchni? -Tak. Czy zdołał pan określić formę, w której wyprodukowano tę opaskę? Za pomocą eliminacji i badań. Proszę powiedzieć przysięgłym, gdzie została wyprodukowana. W New Jersey, przez firmę Qualitex Plastics. Czy wie pan, kiedy? Nie. Tego nie potrafię określić. Ale jest pan pewien, że jest to produkt firmy Qualitex? Tak. Badając produkowane przez tę firmę opaski instalacyjne, zdołałem odnaleźć identyczne ślady narzędziowe, jak na dowodzie rzeczowym. Czy to sugeruje, że badane przez pana opaski wyszły z tej samej formy, co opaska, którą uduszono Kalistę Jordan? Zgadza się. Czy jest pan tego pewien? Ma pan absolutną pewność, że spomiędzy wszystkich innych, to właśnie z formy odlewniczej firmy Qualitex wyszła opaska, którą uduszono ofiarę? -Tak. Dziękuję. - Tannery idzie do wózka z dowodami rzeczowymi i szpera przez chwilę w kartonowych pudłach. Wreszcie znajduje to, czego szuka. Prosi o pozwolenie zbliżenia się do świadka. Doktorze, proszę, by przyjrzał się pan opaskom, znajdującym się w tej torbie. Warnake bierze ją i ogląda opaski przez plastik. -Poznaje je pan? Poznaję przyczepioną do niej etykietkę. Czy znajdują się na niej pańskie inicjały? -Tak. To pan badał opaski, znajdujące się w tej torbie? -Tak. Wysoki Sądzie, proszę o zapisanie, że rzeczone opaski to te same, które porucznik De Angelo znalazł podczas rewizji w domu oskarżonego - mówi Tannery. - Zostały włączone do dowodów rzeczowych, a z akt wynika, że znaleziono je w kieszeni wiszącej w szafie kurtki doktora Crone'a. Coats nawet nie podnosi oczu. Kiwa głową, gryzmoląc coś w notatniku. Doktorze, proszę wyjaśnić przysięgłym, w jaki sposób badał pan opaski znajdujące się w tej torbie - te, które znaleziono w kieszeni oskarżonego. Badałem je osobno, oglądając po kolei pod mikroskopem. Szukałem śladów
-
-
-
-
-
-
narzędziowych w określonych punktach powierzchni. -1 co pan stwierdził? Że pochodzą z tej samej fabryki, co opaska, którą uduszono Kalistę Jordan. W sali zrywa się szmer. Ludzie szepczą do siebie, dziennikarze z gazet i telewizji zwęszyli już świeżą krew. - Powstały w tej samej formie, w której wyprodukowano narzędzie zbrodni? Nie. Wykonano je w innych formach w tej samej fabryce. W formach będących własnością tej samej firmy. Ujmując rzecz wprost - Tannery kreśli w powietrzu linie, jakby rysował obrazek dla przysięgłych - w fabryce znajduje się wiele takich form? Nie tylko jedna? -Tak. -1 każda forma zostawia inne ślady narzędziowe? Właśnie. A co się dzieje z gotowymi opaskami? Pakuje sieje i wysyła do punktów sprzedaży w całym kraju - czasami są to hurtownie, czasami sklepy detaliczne. Więc jeśli pójdę do sklepu i kupię sobie paczkę takich opasek, będzie można na ich podstawie określić producenta? Tak, tak sądzę. -1 pan go określił? -Tak. Zdołał pan odnaleźć formę, w której wyprodukowano narzędzie zbrodni? -Tak. -1 jest to ta sama fabryka, w której wyprodukowano dwie opaski, znalezione w kieszeni oskarżonego! - Tannery wyciąga oskarżycielsko rękę, wskazując Crone'a. Coats prostuje się, po raz pierwszy spogląda na świadka, ciemna toga i lśniąca łysina wyglądająjak odwrócony wykrzyknik. Czy na tej podstawie można wyciągnąć wniosek, że narzędzie zbrodni i opaski znalezione w kieszeni oskarżonego zostały zakupione w tym samym czasie i miejscu? Sprzeciw! - Zrywam się z miejsca. - To spekulacje. Pytam tylko o prawdopodobieństwo - mówi Tannery. - Świadek określił producenta i miejsce sprzedaży. Powinien wyrazić swoją opinię. Coats nie jest przekonany. Chce to z nami omówić. Zbieramy się przy ławie sędziowskiej. Świadek już to powiedział. Więc pytanie i odpowiedź już padły. Nie ma potrzeby ich powtarzać. Nie, to nie to samo - wtrąca Tannery. - Pytałem o procedurę produkcyjną i metody transportu. Teraz chcę podsumować. Świadek nie może określić, czy narzędzie zbrodni i opaski znalezione w kieszeni oskarżonego pochodzą z tego samego sklepu. - Jestem czerwony aż po białka oczu. - To przekracza jego uprawnienia. Nas interesują tylko fakty. Oraz prawdopodobieństwo - mówi Tannery. - Wiemy, że wszystkie opaski pochodzą z tej samej fabryki. Zeszły z tej samej linii produkcyjnej. Czy nie jest prawdopodobne, że zostały kupione w tym samym sklepie? To spekulacje. Sędzia kręci głową. Nie do wiary! Pan też będzie mógł go przesłuchać. Daję panu pozwolenie. Wracamy na miejsca. Harry patrzy na mnie pytająco. Potrząsam głową bez słowa. Co można zrobić, kiedy się przegrywa? Doktorze, czy istnieje prawdopodobieństwo, iż opaska, którą uduszono Kalistę Jordan, oraz opaski znalezione w kieszeni płaszcza oskarżonego Davida Crone'a zostały nabyte w tym samym sklepie? Tak uważam. - Warnake się uśmiecha. Dobrze wie, że nie może tego udowodnić. Tannery zapędził się za daleko. To błąd, który może ich drogo kosztować. Czy mogły pochodzić z jednego opakowania? Wysoki Sądzie, sprzeciw! Podtrzymany. - Mina sędziego potwierdza moje przypuszczenia. Popełnił błąd i właśnie to sobie uprzytomnił. Doktorze, czy na podstawie posiadanej wiedzy może pan wykluczyć hipotezę, iż te opaski pochodziły z tego samego opakowania? - pyta Tannery. Odwrócił pytanie tak, że nie ma przeciwko czemu protestować, choć i tak zamierzam to zrobić. Nie, nie mogę wykluczyć takiej hipotezy.
Crone spogląda na mnie. Kładzie mi rękę na ramieniu, jakby mnie pocieszał. Widać po jego minie, że nie jest zdziwiony - naukowiec akceptujący naukowe dowody. Mina Harry'ego wyraża zupełnie co innego; mój kolega śle mi spojrzenie typu „A nie mówiłem?". Parę sekund po uderzeniu młotka sędziego oddział strażników rzuca się, by odprowadzić Crone'a do celi. Tam zdejmie garnitur i krawat i wróci do więziennego mundurka i kapci na gumie, po czym pójdzie, skuty kajdankami, przez most łączący budynek sądu z więzieniem. Harry i ja zbieramy dokumenty; sala sądowa powoli pustoszeje. Gapie, złaknione sensacji sądowe hieny, plotkują o wydarzeniach tego dnia. Prawie wszyscy dziennikarze przeszli już do sali konferencyjnej, gdzie zajmą się przesyłaniem e-mailem korespondencji, w których do reszty zszargają reputację naszego klienta. Zaczynamy rozumieć, na czym polega linia obrony Tannery'ego; zarysy sprawy wyłaniają się na naszych oczach, jak na polaroidowym zdjęciu. Każdy prawnik wie, kiedy strona przeciwna chwyta wiatr w żagle. Ta ściskająca za serce panika pojawia się zawsze, nawet jeśli czujesz się na sali sądowej jak ryba w wodzie i do perfekcji opanowałeś karmienie dziennikarzy kłamstwami. Najważniejsze, jak zwykle, to okłamać samego siebie, i to w najbardziej przekonujący sposób. To umiejętność znana tylko tym, którzy biorą za dobrą monetę każdy podstęp - nawet swój własny. Harry i ja nie należymy do tych szczęściarzy. Jesteśmy łebskie chłopaki, cwane i cyniczne. Ta sprawa budzi we mnie pewne wątpliwości, o których nie mówię głośno. Jestem pewien, że gdzieś w jej sercu kryje się fałsz, choć nadal nie mogę uwierzyć, że mój klient zabił Kalistę Jordan. Dopiero, kiedy wkładam do aktówki kodeks karny w miękkiej oprawie, dostrzegam go, samotnego i zapomnianego w ostatnich rzędach. Frank Boyd obserwował rozwój wypadków z daleka, ukryty na mrocznych peryferiach sali. Ma na sobie biały malarski kombinezon; na jednym ramieniu zostały mu drobiny trocin, które zapomniał strzepnąć. Na nogawce widać plamy czegoś, co wygląda jak zaschnięty klej.Frank jest budowlańcem, stolarzem. Ma bary jak zapaśnik. Potrafi dźwignąć belkę rozmiarów sporego pnia, a robi to od niechcenia, jedną ręką, bo drugą przytrzymuje się drabiny. Gdyby wybuchła wojna, kogoś takiego chciałoby się mieć po swojej stronie.Dawno temu był nauczycielem, ale doszedł do wniosku, że zamknięta przestrzeń klasy go ogranicza. Zgłosił się na czeladnika w stoczni, po sześciu latach miał już uprawnienia cieśli okrętowego i zajął się wykańczaniem stolarki jachtów, aż wreszcie z powodu federalnych podatków od luksusu stocznia zbankrutowała, a on znalazł się na bruku. Nie załamał się, założył własną firmę i od czternastu lat żyje ze zleceń na remonty dużych domów, gdzie do wykończenia stolarki potrzebny jest ktoś z artystyczną żyłką. Tę niezależność i artystyczne zdolności Frank ma chyba w genach. Widziałem szkice ołówkiem i węglem, portrety jego dzieci, wiszące w ramkach w korytarzu ich skromnego domku. Doris twierdzi, że to dzieło Franka -kreska jest tak brawurowa, jakby rysunki pochodziły ze szkicownika Leonarda da Vinci. Zastanawiam się, co by było, gdyby przerzucił się na oleje czy coś innego. Niestety, inną cechą Franka jest nieumiejętność sprzedania własnego talentu. Nie ma pojęcia, ile jest wart. Włóczy się z miejsca na miejsce w zabytku z lat sześćdziesiątych, rozklekotanej furgonetce po trzech wymianach silnika i niezliczonych remontach. Tylne resory skrzypią i uginają się pod ciężarem narzędzi, gromadzonych pracowicie od trzydziestu lat. Dłuta, piły mechaniczne, ukośnice, małe łukowate piłki sprowadzane prosto z Japonii. Używa ich do precyzyjnych prac, mikroskopijnych cięć. Podobno montował całe klatki schodowe w domach wielkich jak twierdze, a potem rozkładał wszystko na części pierwsze, wszystkie balustrady, stopnie, każdy najmniejszy element, tylko po to, by spiłować trochę drewna, gdyż dopiero wtedy elementy pasowały do siebie idealnie jak części układanki. Jego znakiem firmowym jest perfekcja. Frank jest uzależniony od swojej pracy. Potrafi przejechać swoim gruchotem tysiące kilometrów i przez miesiąc pracować nad chatką myśliwską w lasach
-
-
-
-
Montany, której właściciel, makler, ma ambicję prześcignąć pałace Medyceuszy. Dla Franka liczy się praca, nie klient. Często haruje w pocie czoła, by osiągnąć doskonałość, za którą nie dostanie pieniędzy. Jest rozrywany na rynku pracy, co świadczy o jego klasie, choć z tego, co zarobi, z trudem starcza mu na benzynę. Jest współczesnym odpowiednikiem snycerza, który wykuł złotą maskę faraona. Nikt nie zna jego nazwiska, choć wszyscy podziwiająjego kunszt. Dziś jego pobladła, pobrużdżona twarz tylko nieznacznie odróżnia się kolorytem od białego kombinezonu. Widać, że nie golił się od trzech dni. Od czasu naszego ostatniego spotkania schudł jakieś dwadzieścia kilo, dlatego nie spieszę się z powitaniem, niepewny, czy osoba, którą widzę, to naprawdę on. Przez jego twarz przebiega cień uśmiechu, który znika równie szybko, jak się pojawił. Frank wstaje i rusza powoli środkiem sali, po czym przeciska się przez pierwszy rząd krzeseł. Frank! Dawno cię nie widziałem. Wyciąga rękę i wymieniamy uścisk - nieco nieśmiały. Jego wielka dłoń otacza moją jak rękawica z papieru ściernego. Skórę ma tak szorstką, że można by nią polerować drewno. Zawsze dzieliła nas przepaść: Frank - robotnik, Paul - prawnik. Frank sam sobie narzucił podziały społeczne z minionej epoki. Podejrzewam, że lekarze go denerwują; zachowują się, jakby mieli wiadomości od samego Pana Boga. Dla Franka to dodatkowy stres w walce z chorobą córki. Dawno - potwierdza. Szkoda, że spotykamy się w tych okolicznościach. - Z uśmiechem wskazuję głową ławę sędziowską. Ciężki dzień? Jak co dzień. Znasz mojego kolegę, Harry'ego Hindsa? Chyba nie. Harry patrzy na niego zaskoczony i podaje mu rękę. Frank Boyd. Harry Hinds. Wymieniają uścisk, a Harry wreszcie sobie przypomina. Ach, to pan jest ojcem tej... - i gryzie się w język. Tak. Tej dziewczynki. - Boyd ma w sobie coś, co kojarzy mi się z aktorem Williamem Devane'em. Chyba te smutne, podkrążone oczy i kamienny wyraz twarzy, jakby ciężar życia był zbyt wielki, by można było choć przez chwilę odetchnąć. To twarz człowieka, który nie pozwala sobie na złapanie powietrza, więc cicho i dyskretnie idzie na dno. Co u Doris? - pytam. O, dobrze. Dobrze. Jest silna. Potem nieuniknione: A Penny? Frank robi dziwną minę, jakby mnie odpychał. Nie najgorzej - mówi. Kłamie. Chce powiedzieć: nie najgorzej, jak na umierające dziecko. Muszę z tobą porozmawiać - mówi. - Jeśli znajdziesz chwilkę. Jasne. Tutaj? Już skończyłem. Frank rozgląda się po sali, całej w orzechowym drewnie i balustradach. Może lepiej chodźmy na drinka. Ja stawiam. Harry proponuje, że sam odniesie dokumenty do kancelarii. Zatrudnił jakiegoś przedsiębiorczego nastolatka, który rano i popołudniami pomaga nam przewozić furgonetką pudła dokumentów. W miarę upływu czasu te pudła wydają się mnożyć jak króliki. Jeszcze ostatnie ustalenia i ruszam z Boydem w miasto. Widzę, że dziś jest wyjątkowo zdenerwowany. Kiedy zna się kogoś tak długo - nigdy nie było między nami szczególnej bliskości, ale przeszliśmy długie okresy spokoju i burz -można poznać, kiedy ta druga osoba chce o coś poprosić, ale się krępuje. Frank idzie o pół kroku za mną, przez State Street do Grilla na Wyndham Emerald Plaża. Czuje się tu niezręcznie i to widać. Nie jestem odpowiednio ubrany - mówi. Nie przejmuj się. Podejrzewam, że liczy teraz, czy wystarczy mu pieniędzy na drinka, którego mi zaproponował. Choć pracy mu nie brakuje, najprawdopodobniej zarabia rocznie nie więcej niż pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Doris przez jakiś czas pracowała dorywczo w małej firmie, ale musiała zrezygnować, kiedy stan Penny się pogorszył
-
-
-
-
i mała musiała zrezygnować z przedszkola. Przeciskamy się między stolikami; tłum uwolnionych z pracy ludzi szuka miejsca, w którym można wypić drinka i zdać raport z wojennych manewrów tego dnia. Sekretarki szukają flirtu, młodzi prawnicy podrywu. Brakuje tylko maklerów, którzy nadal robią pieniądze na giełdzie o przecznicę dalej. Znajdujemy stolik w głębi sali, w przyćmionym świetle, obok drewnianego reliefu. Zamawiam kieliszek wina, firmowego chablis, i podaję kelnerowi moją kartę kredytową. Frank się sprzeciwia, ale bez przekonania. Daje się namówić na drinka, zamawia budweisera i dziękuje. Jest wielki, żylasty i silny jak tur. Nawet tu, zgarbiony nad stolikiem, przerasta mnie co najmniej o dwa centymetry. Może nawet więcej. Wygląda tak, jakby od dwóch dni nie miał nic w ustach. Zamawiam przystawki: skrzydełka i faszerowane pieczarki. Frank gawędzi od niechcenia o swoim ostatnim zleceniu, dworku jakiegoś komputerowego giganta, do którego piwnic musiał ściągnąć tonę belek na ogromny kominek. Stuletnie belki, które uratował z jakiegoś zrujnowanego młyna w Kolorado, przetacza na wózku, krok za krokiem, po centymetrze. Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, jak zbudowano piramidy, powinien porozmawiać z Frankiem. Widzę, że czeka na nadejście kelnerki, żebyśmy mogli porozmawiać bez przeszkód. Najpierw pojawiają się drinki. Pięć minut później jest i jedzenie. Frank zabiera się do niego bez wahania. Lubi skrzydełka i pieczarki. Dobre - oznajmia, po czym spostrzega, że nic nie jem. Odkłada skrzydełko na talerzyk, rozgląda się ukradkiem. -Nie jesz?-pyta. Jem. - Biorę skrzydełko, żeby dotrzymać mu towarzystwa. Zastanawiasz się, o co mi chodzi? Odpowiadam uśmiechem. Nie o jedzenie. Ani o darmowego drinka. Coś takiego w ogóle nie przyszło mi do głowy. Pewnie chodzi ci o to, co ci jesteśmy winni za twoją pracę dla kancelarii. - Frank zrobił nam półki, dopasowane do ciasnej wnęki w gabinecie i zażyczył sobie pięćset dolarów za pracę wartą dwa tysiące. Kiedy usiłowałem zapłacić więcej, nie przyjął pieniędzy, twierdząc, że zrobiłem już dość dla Penny. Muszę się rozwieść. - Brzmi to zupełnie obojętnie. Jak: „Podaj mi sól". Nie odpowiadam, ale moje zaskoczenie jest doskonale widoczne. Chodzi o ubezpieczenie - wyjaśnia. - To przez nie muszę się rozwieść. Głupio, nie? Opowiedz wszystko od początku. Dobrze. Ale nie będę jeść, dopóki ty nie zaczniesz. Nadziewam pieczarkę na wykałaczkę. Skoro to ma go uspokoić... Chodzi o Penny - mówi. Bierze skrzydełko i zaczyna je skubać, ale wyraźnie nie ma apetytu. Odkłada je i bierze się za piwo, które pozwala zapomnieć. Pociąga łyk prosto z butelki, ignorując szklankę, do której kelnerka nalała piwa. Strasznie dużo płacimy za leczenie. Wyobrażam sobie. Chyba jednak nie. Dwadzieścia pięć tysięcy dolarów za sam zeszły miesiąc. Ma rację, tego się nie spodziewałem. Spogląda na mnie ponad butelką, której szyjka ginie w jego masywnej dłoni. Pewnie się zastanawiasz, skąd tyle mam? Do zeszłego wtorku z polisy ubezpieczeniowej. Ale to się skończyło. Wykorzystaliśmy wszystko dla Penny. Dlatego musimy się rozwieść. - Odstawia butelkę i pochyla się ku mnie. Pora na właściwą opowieść. - Rozmawiałem z Doris. Ona też tego nie chce, ale widzisz, to naprawdę jedyny sposób. Gadaliśmy do trzeciej nad ranem. Można to poznać po jego zaczerwienionych oczach. Doris chce się z tobą rozwieść? Bóg jeden wie, dlaczego nie zrobiła tego przed laty. Nie umiem zadbać o rodziną. Przegapiłem mnóstwo okazji. Gdybym został nauczycielem, miałbym przynajmniej ubezpieczenie zdrowotne dla Doris i dzieci. Belki, które ociosuję, mają więcej rozumu ode mnie. Podjąłem wiele złych decyzji. Mówię mu, że jest dla siebie zbyt surowy. W tej chwili żałuję, że nie mam paru milionów na koncie, żeby mu pożyczyć. Niestety, jestem spłukany - nowy adwokat w mieście.
- Szukałem pracy, ale kto zatrudni takiego podstarzałego termita? Poza tym jak tylko się dowiadują o Penny, zawsze szukają wykrętów. Nagle znajdują kogoś na moje miejsce. Firma ma przejściowe kłopoty. - Masz własną firmę. - Aha. Fakt. - Parska śmiechem. - Oto moja firma. - Rozkłada stwardniałe dłonie. - Moje jedyne zabezpieczenie... według banku. Nie mogę ich sprzedać, zastawić hipoteki, nie mogę nic. Co mi pozostaje? Co się stanie z Doris i dziećmi? Przygląda mi się, pochylony nad stolikiem, szepcząc, jakby mi powierzał starożytną tajemnicę. - Facet z firmy ubezpieczeniowej powiedział, że nie może nic zrobić. Gdybym nie wykupił u nich polisy na długo przed urodzeniem Penny, pewnie dawno by ją unieważnili. Prawda wygląda tak, że jesteśmy niewypłacalni. To dotyczy domu i wszystkiego, co się w nim znajduje. Zabiorą nam to, co do grosza. Moje dzieci skończą na ulicy. Lepiej by było, gdybym nie żył. - Nie mów tak. - Ale to prawda. Przynajmniej mieliby dach nad głową. Mam polisę na życie na milion dolarów. Spłaconą. - Wyjaśnia, że rodzice wykupili mu ją wiele lat temu, na wypadek, gdyby coś mu się przydarzyło podczas pracy. - Pożycz pod zastaw - radzę. - Nie mogę. Nie zgadzają się. Mówię, żeby się uspokoił, opanował, ale moje słowa brzmią pusto i nieprzekonująco. - Zastanówmy się, co możesz zrobić. - Co mogę zrobić? Nic. - Frank kończy piwo i pokazuje kelnerce butelkę. - Tym razem ja płacę. Podchodzi kelnerka, zamawiam piwo. Frank potrzebuje tego gestu - po to, by odzyskać godność. - Kiedy się dowiedziałeś o tym, jaki rachunek wystawił wam szpital? - Zawsze o nim wiedziałem, ale dopiero w zeszłym tygodniu dowiedziałem się, że skończyły się nam pieniądze. Pewnie w ogóle bałem się myśleć. Rachunki ze szpitala szły prosto do firmy ubezpieczeniowej. Dostawialiśmy kopie, które wrzucałem do szuflady. I tak przez... nie wiem, chyba ze dwa lata. - Masz prawo do apelacji? - Nie wiem. Ty to sprawdź. - Sięga pod płaszcz i wręcza mi rozdartą u góry kopertę, jakby ktoś w pośpiechu otwierał ją palcem. - Od dwóch dni parzy mnie przez kieszeń. Weź ją, proszę. Czytam zawiadomienie; firma powiadamia o unieważnieniu polisy z powodu wyczerpania środków finansowych. Pojawia się druga butelka. Frank ją atakuje. - Masz kopię polisy? - W domu. Powinna gdzieś być. - Musimy się jej przyjrzeć. - Po co? Pewnie mógłbym się z nimi targować o wysokość sumy, ale wątpię, czy bym wygrał. - Myślisz, że wykorzystałeś aż tyle? Milion dolarów? Kiwa głową. -Napewno. Te eksperymenty... Leczenie na uniwersytecie... wzeszłym roku cztery razy trafiła do szpitala z powodu problemów z oddychaniem, w poprzednim roku trzy razy. Nie panuje nad ślinieniem się. Ślina ścieka jej do tchawicy i trafia do płuc. Z tego wywiązuje się zapalenie płuc, a Penny trafia do szpitala na miesiąc lub sześć tygodni. - A rozwód ma temu zaradzić? Jego oczy rozbłyskują wewnętrznym światłem. Frank prostuje się na krześle i pochyla ku mnie jak akwizytor gotów do zawarcia transakcji. - Rachunki ze szpitala przetrącą nam kręgosłup. Za dwa miesiące stracimy wszystkie oszczędności. Zbankrutujemy. Musimy myśleć i o pozostałych dziewczynkach. Posłuchaj, co wykryliśmy; jeśli weźmiemy rozwód, ona dostanie dom, mój fundusz emerytalny i opiekę nad starszymi dziewczynkami. Ja się na to zgodzę. Doris też się zgodziła. Podział majątku, tak to się nazywa? - Zakładając, że sędzia też się zgodzi. - Dlaczego miałby się nie zgodzić, skoro nie będę robił problemów? - Sędziowie bywają dziwni, zwłaszcza jeśli przyjdzie im do głowy, że chcesz się wykręcić od płacenia. Ale on mnie nie słucha. - Będę musiał płacić im alimenty. Tego im nie odbiorą. Tak? Krzywię się z powątpiewaniem.
- Jacy oni? - Państwo. Posłuchaj: ja wezmę Penny i wszystkie długi. Dzięki temu Penny zakwalifikuje się do pomocy społecznej. Ja będę bankrutem. - Uśmiecha się na samą myśl o skrajnej nędzy i natychmiast widzi niechęć w moich oczach. Kręcę głową. - Nie ma innej rady - upiera się. - Nawet jeśli to zrobicie, może się nie udać - ostrzegam. - Przejrzą was od razu. Zanim odbierzecie pierwszy czek, już będziecie mieć kontrolę na karku. Prawda wygląda tak, że coś takiego mogłoby się udać jakiemuś artyście przekrętu, podróżującemu mercedesem, zmieniającemu nazwiska jak rękawiczki, żyjącemu w luksusie za brudne pieniądze i zawsze w ostatniej chwili uciekającemu policji do innego stanu. Frank i Doris Boyd nie są stworzeni do takiego życia. Już ich widzę za kratkami. Mówię o tym Frankowi. W jego oczach pojawia się rozpacz i już wiem, że popełniłem błąd. Frank patrzy na mnie wrogo. - Nie szkodzi - mówi. - Jeśli nas posadzą, państwo będzie musiało się zająć Penny i resztą dzieci. A Doris i ja odsiedzimy, ile będzie trzeba. -Mówi poważnie. Typowy plan zdesperowanego przyzwoitego obywatela. Człowiek, który wie, co się dzieje w więzieniu, nigdy by nie wpadł na taki pomysł. A Frank w dodatku wciąga w to żonę. Tłumaczę mu, ale nie chce mnie słuchać. Uważa, że to jedyne wyjście z tej okropnej sytuacji. Jeśli odmówię, sprzeda furgonetkę i narzędzia, a potem znajdzie sobie jakiegoś szemranego adwokata, który za pieniądze poprowadzi tę idiotyczną sprawę rozwodową. Jeśli uda mi się chronić Franka, albo nawet przemówić do rozsądku jemu i Doris, może zdołam ich odwieść od tego pomysłu. To pomysł Franka, on decyduje o wszystkim. Doris pójdzie za nim w ogień, jeśli jej wmówi, że to jedyne wyjście. Ma za wiele na głowie, wychowując troje dzieci, z których jedno walczy o życie. Znowu dyskutujemy. Mówię Frankowi, że muszę to przemyśleć, a przede wszystkim przyjrzeć się polisie ubezpieczeniowej, żeby sprawdzić, czy nie ma innego wyjścia. - Władze szpitala robią się nerwowe, kiedy się im grozi sądem, zwłaszcza za działanie w złej wierze. Istnieje szansa, że jeszcze nie wykorzystaliście całej sumy. Szpitale są znane z zawyżania kosztów. Może jeszcze macie czas. Jego oczy się rozjaśniają. - Tak myślisz? - To możliwe. A nawet jeśli nie, może coś wytargujemy. Wyciąga rękę i dłonią, zimną i mokrą od ściskania butelki, chwyta mnie za ramię. - Zrobisz to dla nas? Kiwam głową. Po raz pierwszy Frank siada wygodnie i, wznosząc oczy do góry, oddycha głęboko - chwilowa ulga.
★ ★ ★
Jedziemy na północ autostradą 1-5, Harry za kierownicą swojej nowej toyoty, klimatyzacja szumi. Mój współpracownik ma już dość jazdy Skaczącą Leną, moim dżipem z drelichowym dachem, który składam przy dobrej pogodzie. Ale cichy szmer opon na drodze nie wystarczy, by rozproszyć narastające poczucie niezadowolenia, jakie bije od Harry'ego. Zeznanie Warnake'a było dla nas jak zderzenie z górą lodową. Pytanie tylko, czy teraz pójdziemy na dno. Jesteśmy już blisko La Jolla i uniwersytetu, kiedy Harry wreszcie przerywa milczenie. - Zdajesz sobie sprawę, że uniknęliśmy wpadki z tym urządzeniem zaciskowym? Bogowie są dla nas łaskawi. Według Harry'ego, jeśli Warnake zdoła powiązać narzędzie z garażu Crone'a z narzędziem zbrodni, Crone może się zacząć przygotowywać do odsiadki. - Przecież to bez sensu - protestuję. - Jeśli to zrobił, po co zostawiał opaski w kieszeni? Żeby je znalazła policja? - Może o nich zapomniał. Ludzie wpadają czasem w panikę. Zwłaszcza, jeśli przed chwilą zajmowali się ćwiartowaniem trupa. A on jest roztargniony. Pamiętasz? Zapomniał, że kłócił się w ofiarą w tym samym dniu, kiedy zginęła. - Ciągle mu to nie daje spokoju. - Te opaski mogły mu wylecieć z głowy tak samo, jak inne rzeczy. Crone twierdził, że opaski w kieszeni zostały mu z poprzedniego tygodnia, kiedy wyrzucał śmieci. Był to cały rytuał: wracał z pracy, wkładał rękawice, które
przechowywał w garażu, zbierał śmieci z całego domu i wyrzucał je do kubła na ulicy. Gazety i pudełka wiązał razem i zaciskał opaski za pomocą specjalnego narzędzia, które trzymał pod warsztatem. Prawdopodobnie ostatnim razem wsunął je niechcący pod stary dywan. Historia brzmi prawdopodobnie. Przysięgli ją kupią, jeśli sami mają zwyczaj tak postępować ze śmieciami. - Przyznaję - mówi Harry - że normalni ludzie tak nie robią, ale facet nie jest normalny. Szalony naukowiec, wiesz, o co mi chodzi? Genialny i nieprzytomny. Harry rzuca mi znaczące spojrzenie. - Dowody świadczą na jego niekorzyść. Mamy kłopot. - Pozostaje pytanie, dlaczego na opaskach i urządzeniu nie znaleziono jego odcisków - podsuwam. Harry już ma na ten temat własne zdanie. - Opaski są za wąskie, żeby zmieścił się na nich odcisk palca. I pamiętaj, że znaleziono jakieś ślady. - A pistolet? - Przecież miał rękawiczki. - Próbowałeś kiedyś założyć taką opaskę w rękawicach roboczych? Harry kręci głową. - A ja próbowałem. To trudne. Jeśli zdjął rękawice, żeby poradzić sobie z opaską, dlaczego je nałożył, zaciskając ją? - Bo jest dziwakiem. Nie wiem. Nie wiemy masy rzzcTy. - Możliwe, że wytarł urządzenie, kiedy zamordował nim Jordan. Ale jeśli tak zrobił, jeśli zastanowił się na tyle, by przypomnieć sobie o odciskach palców, dlaczego nie poszedł o krok dalej i nie pozbył się narzędzia zbrodni? Mógł je wyrzucić w porcie albo jeszcze lepiej - wsadzić do worka razem ze zwłokami, obciążyć i wyrzucić wszystko razem do morza. - Może nie miał czasu. - Może wcale tego nie zrobił. Harry się uśmiecha; nigdy nie daje się przekonać. Zanim Tannery skończył przesłuchiwać Warnake'a, spytał go o znalezione w garażu Crone'a urządzenie zaciskowe. Ale nie zamierzał powiązać Crone'a z narzędziem. Chciał zatuszować słabości własnego dowodu. Nie mógł powiązać narzędzia zbrodni z urządzeniem z garażu Crone'a, bazując tylko na śladach, jakie zostawiło. Musiał wyjaśnić przysięgłym, dlaczego. Badania dowiodły, że morderca tak mocno ścisnął urządzenia zaciskowe, że opaska się splątała, deformując krawędzie i naciągając nylon, zanim został przecięty. Warnake nie potrafił określić dokładnie, skąd pochodzą ślady, pozostawione na brzegu przeciętej opaski. Tannery wytłumaczył to przysięgłym, by zneutralizować tę słabość, zanim zdołaliśmy ją wykorzystać. Dlatego zostało mi tylko jedno: mogłem wykorzystać fakt, że opaska, którą uduszono ofiarę, miała wyjątkową wytrzymałość i z tego powodu należała do rzadko spotykanego rodzaju. Ten konkretny rodzaj opasek produkuje niespełna pół tuzina firm w całym kraju. Dlatego osoba, która je kupiła, musiała się ograniczyć do tychże producentów. Oto moja teoria: istnieje duże prawdopodobieństwo, że nabywca takich opasek mógł je kupić w San Diego w tym samym punkcie sprzedaży, co Crone. Warnake, postawiony przeze mnie w krzyżowym ogniu pytań, wreszcie wzniósł dłonie do góry i wydusił z siebie wielkie wyznanie: „Wszystko jest możliwe". To mi wystarczyło - mnie tak, ale nie Harry'emu. - Widziałem ich twarze - mówi Harry. - Czyje? - Jak to czyje, oczywiście, że przysięgłych. Nie kupili tego. Poruszyło ich tylko jedno: pytanie Tannery'ego o opaskę, za pomocą której morderca udusił Jordan. O to, że pochodziła z tego samego opakowania, co opaski z kieszeni Crone'a. Harry ma rację. Sędzia zabronił Warnake'owi odpowiedzieć na to pytanie, ale to, że świadek zaczął i chciał to wyjaśnić, dało się wyczuć. Przysięgli to widzieli. - Tannery ma to jak w banku - twierdzi Harry. Coś mnie gniecie w dołku, kiedy tak jedziemy do laboratorium genetyki na spotkanie z Aaronem Tashem. Zostaliśmy zmuszeni do poświęcenia cennego czasu na zgłębianie naszej własnej sprawy i odkrywanie faktów, o których nasz klient nie chciał nam powiedzieć - głównie na temat jego związków z otoczeniem, a
szczególnie z Kalistą Jordan.
★★★
-
-
-
W tym okręgu jest wiele uniwersyteckich placówek medycznych. Są tu dwa szpitale, a ich zasługi w kształceniu studentów oraz lista osiągnięć naukowych są przedmiotem zawiści wszystkich miast w kraju. Ale w przeciwieństwie do Salk Institute i Scripps, Uniwersyteckie Centrum Genetyczne, znane wszystkim stałym bywalcom po prostu jako Centrum, nie utrzymuje się z pieniędzy żadnej fundacji. Mieści się w wynajętych kwaterach - w czteropiętrowym budynku koło miasteczka uniwersyteckiego, jakby w każdej chwili spodziewało się zamknięcia. W sprawach finansowych Centrum jest pozostawione samemu sobie. Podobno Crone parę razy pokłócił się z administracją uniwersytecką oraz paroma członkami zarządu uczelni, którzy usiłowali kontrolować jego w dużej mierze prywatne metody zbierania funduszy. Największe obawy budzą kontakty Centrum; reputacja uniwersytetu mogłaby ucierpieć, gdyby Crone przyjął pieniądze od niewłaściwych osób lub organizacji znajdujących się na cenzurowanym. Crone obraził się za kwestionowanie jego decyzji. Jak twierdzą osoby postronne, Crone jest zazdrosny o swoją niezależność; chce mieć swobodę prowadzenia badań i zbierania funduszy tam, gdzie uzna za stosowne. Jest to nieustanny punkt zapalny między nim i uniwersytetem. Być może to tłumaczy, dlaczego Kalista Jordan otrzymywała intratne oferty zatrudnienia z innych uniwersytetów, podczas gdy David Crone był przez nie pomijany. Miał opinię człowieka konfliktowego; natomiast Kalista Jordan, jak głosiła plotka, miała go zastąpić w kierowaniu Centrum. Stanęliśmy na głowie, żeby sprawdzić wiarygodność tej pogłoski. Jeśli była prawdziwa, mogłaby nam podsunąć poważny motyw zabójstwa. Harry parkuje na ulicy, pod jednym z parkometrów. Wykupuje bilet na dwie godziny. Nie wiemy, co ma nam do powiedzenia małomówny doktor Tash, ale na pewno zdoła się zmieścić w tym czasie. Tash został wykluczony z udziału w sprawie, ponieważ umieściliśmy go na liście świadków, a choć przesłuchaliśmy go dwa razy, obaj mamy wrażenie, że czegoś nam nie mówi. Wydobywanie z niego informacji jest jak destylowanie wody z góry lodowej podczas śnieżnej zamieci. Tash jest niebezpieczny. Wystarczy zbliżyć się za bardzo, a można do niego przymarznąć. Gdybym musiał przygotować go do składania zeznań, miałbym tylko jedną wskazówkę: zachowuj się normalnie. Drugi co do ważności pracownik Cro-ne'a jest strażnikiem biurowego ogniska człowiek, który zna chyba wszystkie miejscowe tajemnice. Jedziemy windą na czwarte piętro. Za drzwiami znajduje się mała poczekalnia, nic nadzwyczajnego; szpitalna biel ścian, wykładzina tłumiąca stukanie obcasów. Sześć krzeseł z czarnego plastiku, z chromowanymi oparciami i nogami. Stoją pod zupełnie pustymi ścianami, po trzy z każdej strony. Sterta starych gazet, robiących wrażenie naukowych periodyków. Na wprost nas biurko z pustym blatem, a za nim pusta przestrzeń i otwarte drzwi, wejście do ukrytej świątyni. Nie ma recepcjonistki, tylko samotna twierdza biurka. Harry chce ją od razu sforsować. Umówiłeś się na spotkanie, prawda? - upewnia się. Na dziesiątą. Patrzy na zegarek. Jesteśmy punktualni. - Podchodzi do biurka. - Halo! Jest tam kto? Stuka w laminatowy blat. Słychać tylko echo jego głosu. Jak w grobowcu. Odczekujemy parę chwil i Harry powtarza występ. Nic. Może wejdziemy? - proponuje Harry. Jakby uprzedzając naszą decyzję, w korytarzu pojawia się cień, za którym podąża wysoka, szczupła postać. Tash staje w otwartych drzwiach za biurkiem. Szczupły i łysy, spogląda na nas kamiennym wzrokiem ponad teczką dokumentów. Nie potrafię się zorientować, czy na nas czekał, czy też zapomniał o spotkaniu. Z Tashem nigdy nie wiadomo - kamienna twarz, której wyraz nigdy się nie zmienia. Trudno powiedzieć, czy to rezerwa naukowca, czy też arogancja, a może Harry ma rację i jedno równa się drugiemu. Tash ma na sobie czarny bawełniany golf, sportową marynarkę w jodełkę i ciemne spodnie; wygląda jak bohater niskobudżetowego filmu science fiction. Właściwie „szczupły" to nieodpowiednie słowo. Sweter wisi na nim jak na szkielecie. Tash patrzy na zegarek. Przyszliście punktualnie. Bo jesteśmy prawnikami, a nie profesorami - odpowiada Harry. Tash rzuca mu
spojrzenie z ukosa; od oczu do ust jego twarz jest nieruchoma. John Malkovich. - Wejdźcie - mówi. Nie wita się, nie wyciąga ręki. Nie zawraca sobie głowy uprzejmościami. Nie przyszłoby mu do głowy zaproponować nam kawę czy zabawić rozmową o niczym. Brakuje mu towarzyskich talentów jego szefa. Nie ma w sobie ani odrobiny ciepła. Z tego, co zaobserwowałem podczas naszych nielicznych spotkań, jego najcenniejszą cechą charakteru jest lojalność. Co najmniej raz na tydzień zjawia się u Crone'a z raportem. Robi to dla człowieka podejrzanego o morderstwo i zawieszonego w swoich obowiązkach. Jeśli wierność szefowi jest dla Tasha ciężarem, trudno to zauważyć. Od czasu naszego wcześniejszego spotkania Tash miał ułatwiony dostęp do Crone'a; odwiedził go dwukrotnie, najpierw z Harrym, potem ze mną. Za każdym razem był milczący do przesady, nie odezwał się ani w windzie, ani w przedzielonym grubą akrylową szybą małym pomieszczeniu, w jakim w więzieniu odbywają się spotkania adwokata z klientem. Musiałem zapewnić Tasha, że może spokojnie rozmawiać przez wiszącą na ścianie słuchawkę, że nikt nie będzie nas podsłuchiwać. Podczas każdej wizyty Tash traktował Harry'ego i mnie jak umeblowanie pokoju. Nawet Harry ze swoim radarem nie potrafił nic wyłapać. Stwierdził, że Crone i Tash porozumiewali się za pomocą liczb, naukowy bełkot, jak powiedział. Tash przycisnął do szyby kartkę papieru, żeby Crone mógł ją przeczytać. Potem Crone napisał na swojej kartce parę wzorów i też przycisnął ją do szyby, a Tash notował. Była to powtórka sesji, jaką zaliczyłem z nimi tydzień wcześniej. Potem Tash wychodził bezgłośnie jak dwumetrowa myszka, a Harry albo ja rozmawialiśmy z klientem. Idziemy za Tashem długim, wąskim korytarzem, mijamy drzwi z małym okienkiem. Widzę przez nie stoły z nierdzewnej stali, probówki i sprzęt elektroniczny. Jak rozumiem, to jedna z sal laboratoryjnych. - Skorzystamy z gabinetu doktora Crone'a - mówi Tash. Władze uniwersyteckie jeszcze nie znalazły nikogo na miejsce Crone'a. Nie wiedząc, co robić, postanowili przeczekać. Oficjalne stanowisko brzmi: „dopóki sprawa się nie zakończy, powstrzymujemy się od komentarzy", choć na oskarżenie Jordan o molestowanie seksualne zareagowali błyskawicznie. „Powinniśmy wcześniej się tym zająć". Ten komentarz pojawił się w prasie; pochodził od anonimowego pracownika administracji. Obrona Crone'a ma swoje wyraźne minusy. Gdyby oficjalnie się od niego odcięli, wyrok mógłby zapaść szybciej, ale wtedy uniwersytet byłby wplątany w niesłuszne posądzenie o popełnienie morderstwa. Kochaj albo rzuć - a oni utknęli między młotem a kowadłem. Tash otwiera drzwi gabinetu kluczem, który wyjął z kieszeni, zapala światło. Gabinet Crone'a wygląda jak muzeum. Warstwa kurzu na biurku jest tak gruba, że można by w niej sadzić ziemniaki, wszędzie poniewierają się papiery, których nie uprzątnięto od dnia rewizji. Policjanci zabraliby stąd wszystko do ostatniego strzępka, gdybym wraz z dwoma prawnikami z uniwersytetu nie zmusił ich, by zastosowali się do wymogów nakazu. Rewizja trwała cztery godziny i nie upłynęła w miłej atmosferze. W jej trakcie doszło do paru awan92 tur. Rozpoznaję żółty notatnik na środku biurka, ten sam, który tu leżał tamtego dnia. Teraz wokół jego brzegów zebrała się warstewka kurzu. Tash przygląda mi się, kiedy patrzę na notatnik i najwyraźniej czyta w moich myślach: - Rektor nie pozwolił niczego dotykać. Na wypadek, gdyby policja chciała wrócić i jeszcze raz się rozejrzeć. Władze uczelni traktują gabinet jak miejsce zbrodni. Myślałem, że mają więcej zaufania do swoich pracowników. - Prawda? - podchwytuje Harry. - Nas też pewnie nie powinno tu być. I jednocześnie zaczyna przeglądać książki leżące na stoliku po drugiej stronie pokoju. - Do diabła z glinami - mówi Tash. - Jeśli nie potrafią zrobić porządnej rewizji za pierwszym razem, powinni sobie poszukać innej pracy. Harry się uśmiecha. Po raz pierwszy zgadza się z jakimś naukowcem. - Rektor może to przedyskutować z prokuratorem okręgowym, jeśli tylko ma na to ochotę - dodaje Tash. - Mało mnie to obchodzi. Poza tym mój gabinet jest o wiele za ciasny na takie spotkanie. Wyjmuje chusteczkę i odkurza obrotowy fotel za biurkiem. Siada na nim wygodnie. Wysokie oparcie z czarną skórzaną tapicerką ostro kontrastuje z jego białą łysiną. Harry bierze krzesło i siada naprzeciwko Tasha. Ja znajduję sobie drugie.
- Co chcielibyście wiedzieć? - pyta Tash. - Oczywiście zdajecie sobie sprawę, że nie mogę wam powiedzieć o niczym, co ma związek z naszą pracą. - Co z wami, chłopaki? pyta Harry. - Prędzej czy później będziecie zeznawać. Jeśli nie my was wezwiemy, to będzie to Evon Tannery. Co mu powiecie, kiedy was spyta, co tu robicie całymi dniami? -Zajmujemy się badaniami genetycznymi. - A jeśli spyta o szczegóły? - Wtedy zajmą się nim uniwersyteccy prawnicy. Już sobie wyobrażam te spotkania u sędziego. Są przygotowani do chronienia przedmiotu naszej pracy, jeśli zajdzie taka potrzeba. Myślę, że pan Tannery da się w końcu przekonać, że konkretny przedmiot naszych badań nie ma związku z tą sprawą. Jeśli będzie się upierał przy swoim, osiągnie tylko tyle, że sprawa się przedłuży. - Rozumiem, że według pana doktor Crone nie zostanie uniewinniony? - Przeciwnie, uważam, że nic na niego nie mają. - Nie było pana w sądzie - mówi Harry. - Pan też nie wydaje się szczególnie pewny siebie. - Stopień mojej pewności siebie, kiedy idzie o klientów, ma ścisły związek z tym, czy mówią mi prawdę. -1 sądzi pan, że doktor Crone pana okłamuje? Harry nie odpowiada, za to robi wymowną minę. - Może na początek opowie nam pan o Kaliście Jordan i pańskim szefie? Co ich łączyło? - pytam. - Po to przyszliście? Mogliście oszczędzić sobie fatygi. Powiedziałbym wam to przez telefon. Co według was zaszło między nimi? - Może pan nam to powie? - To bardzo nudna historia. Typowe problemy, jakie pojawiają się we wszystkich organizacjach. DavidCrone jest genialny. Kalistabyła ambitna. - Sięga do kieszeni, wyjmuje z niej jabłko i wyciera je o rękaw, z drugiej kieszeni wygrzebuje mały scyzoryk. -Ajej oskarżenie? - O molestowanie seksualne? Kiwam głową. - Widziałem, co nawypisywała. Baśnie z tysiąca i jednej nocy. Ta kobieta powiedziałaby wszystko, byle tylko awansować. Twierdziła, że jest szykanowana i że otacza ją nieżyczliwa atmosfera. Nieżyczliwą atmosferę to stwarzała ona. Ciekawe, czy podejrzewacie ich o romans. - Podnosi głowę i uśmiecha się na samą myśl. - Uwierzcie, jedyne, co obnażyła przed Micha-elem, to ambicja, a i tak zobaczył ją, gdy było już za późno. Niespiesznie otwiera ostrze scyzoryka i obiera jabłko ze skórki tak cienko, że widać prześwitujące przez nią słońce, gdy falistą spiralą osuwa się na biurko. Sprawnie rozcina owoc na pół, po czym dzieli połówki na ćwiartki, trzymając je w jednej ręce. Scyzoryk jest ostry jak skalpel. - Zależało jej na jego posadzie? - pytam. -1 na innych sprawach. - Czyli? - Na przedmiocie jego pracy. Owocach jego trudu. - Chodzi o dokumenty, które zabrała z jego biura? - Między innymi. Nie pytajcie mnie, co w nich było, bo wam nie powiem. -Nie patrzy na nas już od jakiegoś czasu, skupiony wyłącznie na jabłku. - Oczywiście. W ogóle nie przyszłoby nam to do głowy - mamrocze Harry. -Nie chodzi o to, że nie byłaby zdolna zrobić kariery przez łóżko - dodaje Tash. - Zrobiłaby to, gdyby nie była taką zimną rybą. Od samego jej dotknięcia można było dostać odmrożeń. - Słuchając Tasha, ma się wrażenie, że to jedna góra lodowa opisuje drugą. -1 umiała manipulować systemem. - Jakim mianowicie? - chce wiedzieć Harry. - Systemem kontrolowania myśli, który dziś uchodzi za liberalizm w szkolnictwie wyższym. I nie mówię o szerokich horyzontach. Naukowcy żyją jak w politycznym bunkrze. Nieustannie muszą się liczyć ze słowami, żeby przypadkiem nie wymknęła się im jakaś niezręczność, która zakończy ich karierę. Najgorsze są studia podyplomowe. Na szczęście my ich nie prowadzimy. Niektórzy studenci są jak KGB, w każdej chwili mogą donieść na wykładowcą, który wydaje im się niedostatecznie przekonany do jakiegoś politycznego dogmatu. Raptem może się okazać, że profesor musi uczęszczać na przymusowy kurs prawomyślności, jeśli nie chce stracić posady. Oczywiście teraz
-
-
-
nazywa się to przeciwdziałaniem prześladowaniom seksualnym lub treningiem tolerancji wobec mniejszości. Jordan była zwolenniczką tych głupot. Posługiwała się tą ideologią, kiedy jej to było na rękę. Kiedy David ocenił jej półroczną pracę w Centrum poniżej średniej, do rektoratu zaczęły dzwonić tłumy feministek. Po mistrzowsku wykorzystała podejrzenie o dyskryminację ze względu na płeć, a kiedy pomysł się zużył, przerzuciła się na molestowanie seksualne. Podejrzewam, że w dalszej kolejności zamierzała posłużyć się dyskryminacją rasową, ale wtedy ktoś nam zrobił przysługę. Chyba jej pan nie lubił? - pyta Harry. Nie lubiłem. Powiedziałem to na policji. Czytaliśmy jego zeznanie, złożone w dniu aresztowania Crone'a. W pewnym sensie przypominała wiele dzisiejszych młodych kobiet. Zrobią wszystko, żeby dopiąć celu. Tak, jak wielu mężczyzn - mówię. Raczej nie. Młodzi mężczyźni, nawet ci najlepsi, nieustannie rozpraszają się pogonią za seksem. Nie. Nie. Większość kobiet z pokolenia pani Jordan uważa seks za kolejny atut, jak inteligencję, dobre stopnie czy dyplom renomowanego uniwersytetu. I umieją go wykorzystać. Twierdzi pan, że Jordan była nielojalnym pracownikiem? Twierdzę, że była ambitna do przesady. Czy kiedykolwiek usiłowała pana atakować? Tash obrzuca Harry'ego spojrzeniem świadczącym, że to pytanie nie zasługuje na odpowiedź. Nie. Była zdradliwą, arogancką egoistką, bezwstydnie walczącą o rozgłos. Władze uniwersyteckie wychwalały ją pod niebiosa, a o doktorze Crone nawet nie wspominały. Można by pomyśleć, że Jordan pracowała tu sama. Pamiętam jeden artykuł w uniwersyteckiej gazecie: doktor Kalista Jordan zwycięża ludzką komórkę. Na okładce dali jej zdjęcie. A ona nawet się nie zarumieniła. Według niej wszystko tojej się należało. Kazała oprawić okładkę w ramki i powiesiła ją w swoim gabinecie. Można by pomyśleć, że to „Time". Po co te komplementy - mruczy Harry. - Niech pan będzie z nami szczery. Tash krzywi się w grymasie. Chcieliście znać moje zdanie, więc go nie ukrywam. Prawdę mówiąc, ostrzegałem Davida... doktora Crone'a, żeby jej nie przyjmował do pracy. Nie posłuchał mnie. Dlaczego? Nie wiem. Sami go spytajcie. Nie, pytamy pana? Bo słucham swojego instynktu. Byłem na rozmowie kwalifikacyjnej. Było w niej coś, co mi się nie podobało. Poza tym uważałem, że powinniśmy zatrudnić kogoś o lepszych kwalifikacjach. W jej dziedzinie? -Tak. A co to za dziedzina? - pytam. Dobrze pan wie. - Tash po raz pierwszy patrzy mi w oczy. - Elektronika molekularna. Czyli? - podchwytuje Harry. Jeśli mam wam dawać korepetycje, powinniście mi płacić. A może postawimy pana przed sądem jako świadka i wtedy zapytamy? Tash łypie na niego wzrokiem, który trudno nazwać przyjaznym. To nowa dziedzina. Ogólnie mówiąc, chodzi o wykorzystywanie atomów i molekuł, którymi zastępuje się bardziej konwencjonalne tranzystory w elektronice. A co to ma wspólnego z genetyką? To nowe perspektywy dla medycyny. Tylko tyle mogę powiedzieć na ten temat. Doskonale. A powie nam pan o Jordan i doktorze Crone? - pytam. Co chce pan wiedzieć? Jaka była, kiedy przyszła tu pracować? Kontaktowa. Bardzo jej zależało, żeby zjednać sobie ludzi. Pracowała po godzinach. Często jeszcze tu była, kiedy zamykałem. Sama? Czasami. Jak dobrze zna pan Davida Crone'a? - pyta Harry. Tak, jak wszystkich w Centrum. Pracowaliśmy razem, przez... - Spogląda w sufit. - Pewnie już jakieś piętnaście lat. Czy doktor Crone spotykał się z doktor Jordan poza pracą? -Nie.
-
-
-
-
Bardzo pan tego pewien - zauważa Harry. Owszem. Poza pracą nic ich nie łączyło. Kompletnie różne charaktery. W jakim sensie? Ona była karierowiczką, pielęgnowała przyjaźnie, które się jej opłacały, dzięki którym mogła awansować. David tego nie znosił. Nie pojawiłby się na oficjalnym przyjęciu, nawet gdyby ktoś mu przyłożył pistolet do głowy. Może miał swoje tajemnice? Może prowadził życie, o którym pan nie wiedział? Jeśli nawet, nie było w nim Kalisty Jordan. O ile mi wiadomo, ich kontakty ograniczały się do zawodowych. Nie sądzę, żeby nawet znali swoje adresy. A jednak osoby pracujące w jednym miejscu muszą utrzymywać ze sobą jakieś kontakty towarzyskie. Nie chodzą na drinka po pracy? Na przyjęcia gwiazdkowe? Na piwo i pizzę? Nie świętują niczego, czyichś urodzin, przełomu w badaniach, czegokolwiek? O, pewnie. Ale nigdy pan nie widział, żeby doktor Jordan rozmawiała z doktorem Crone? pytam. Nie w taki sposób, o jaki panu chodzi. Na początku rozmawiali ze sobą, jak profesjonaliści. -Najaki temat? A na jaki temat się rozmawia? O pracy. O hobby. Jakim hobby? Nie wiem, nie zwracałem uwagi. David gra w tenisa. Ona chyba nie. Ale w pewnym momencie nastąpiło zerwanie stosunków? -Tak. Kiedy to się stało? Tash zastanawia się przez chwilę, wodząc spojrzeniem po suficie, jakby miał tam zapisaną odpowiedź. W zeszłym roku w maju. - Zaczyna skubać ćwiartkę obranego jabłka. - David powiedział mi, że ma problemy z Kali. Tak ją nazywał. Zawsze mówił do pracowników po imieniu, nadawał im przydomki? Czasami. Komu? - pyta Harry. Tash zastanawia się przez chwilę. Nie potrafi nam podać żadnego przykładu. Jeśli będzie zeznawać, musimy omijać ten temat z daleka. A ten problem? Zabrała jakieś dokumenty z gabinetu Davida - bez jego wiedzy. Dowiedział się o tym, bo ktoś ją widział. -Kto? Nie pamiętam, ale to nieważne, ponieważ Jordan się przyznała. Powiedziała Davidowi, że potrzebowała tych dokumentów do pracy. David był wściekły. Zapowiedział, że następnym razem ma go spytać o pozwolenie. Pokłócili się w tym gabinecie, w którym jesteśmy. Był pan przy tym? -Nie. Czy ktoś ich widział lub słyszał? Widział - nie. Ale co do tego drugiego... Obserwuję go kątem oka. Głos się niesie - wyjaśnia. - Ściany są tu cienkie. -1 co pan usłyszał? Strzępy zdań. Wrzaski i groźby. Przeważnie ze strony Kalisty. Doktor Jordan. Wszyscy wiedzieliśmy, że coś się między nimi nie układa, ale dopiero doktor Crone zdradził mi przyczyny tego konfliktu. -1 co panu powiedział? Że zabrała dokumenty z jego gabinetu. Wracamy do punktu wyjścia. Tash jest zadowolony, jakby cieszył się, że nie powiedział nam nic, czego byśmy już nie wiedzieli. Groził jej? — pyta Harry. Słucham? Czy podczas tej kłótni doktor Crone groził doktor Jordan? Ktoś tak panu powiedział? Proszę odpowiedzieć. Chodzi o grożenie przemocą fizyczną? Harry kiwa głową. Tash uśmiecha się, rozbawiony. Och, jestem pewien, że czuła się zagrożona, ale nie z powodu przemocy. Co to ma znaczyć?
- Ujmijmy to w ten sposób: gdyby spotkały się dwie osoby, a jedną z nich byłaby Kalista, to nie ona byłaby bardziej kompetentna. Jej konflikt z doktorem Crone wynikał z jej lęków. - Jakich? - David chciał się jej pozbyć. Zwolnić z pracy. Minął miesiąc, zanim mu zaświtało, że trzeba to zrobić. A ona się zorientowała. To stąd te bzdury o molestowaniu seksualnym. Doszła do wniosku, że jeśli wniesie skargę, trudniej będzie mu ją zwolnić. Ale prawda wyglądała tak, że Kalista była niekompetentna. Pracowała źle, niemal od pierwszego dnia. Zjawiała się późno, wychodziła wcześnie. Nie przychodziła na zebrania. Nie mam wątpliwości, że czuła zagrożenie ze strony współpracowników. Zagrażała jej ich sprawność i inteligencja. Ona tu po prostu nie pasowała. - Jedną rzecz wiemy na pewno - mówię. - Mianowicie? - To nie cudza inteligencja pozbawiła życia Kalistę Jordan. W odpowiedzi otrzymuję kamienne spojrzenie. - David nigdy by się nie posunął do gróźb. Nie działa w ten sposób. Jest bardzo opanowany, każdy to potwierdzi. Nigdy nie widziałem, żeby wpadł we wściekłość. Bywał bardzo zdenerwowany, ale nawet wtedy się hamował. - A pan go słyszał przez ścianę? - Słyszałem głównie ją. Niektórzy mają taki irytujący nosowy głos, wie pan, o co mi chodzi? Jej głos niósł się daleko. 98 - Więc słyszał pan tylko jedną osobę? Tash decyduje się to przyznać. - Nie chcemy wnikać w zawartość i naturę tych dokumentów, ale czy były ważne? Tash zastanawia się przez chwilę. Nie spieszy się z odpowiedzią. - Mogę tylko powiedzieć, że pracujemy podzieleni na zespoły. Różni pracownicy zajmują się różnymi aspektami projektu. Dzieje się tak dlatego, by ograniczyć odpowiedzialność i wiedzę o badaniach. Tylko prowadzący projekt wie, jak dopasować do siebie wszystkie elementy. -1 jest nim doktor Crone? - Zgadza się. - Więc twierdzi pan, że dzięki dokumentom z gabinetu doktora Crone'a doktor Jordan mogła dowiedzieć się więcej, niż powinna, na temat projektu? Tash strzela mokrymi od soku palcami. - Otóż to. -1 to było takim wielkim problemem? - Krótko mówiąc: tak. Ocenę jego powagi pozostawiam innym. Musicie zrozumieć, że zachowanie tajemnicy jest w naszej pracy szczególnie istotne. W grę wchodzi silna konkurencja, prawa patentowe i spore sumy. Stąd te środki ostrożności. - Tak, to widać już od drzwi - mruczy Harry. - Pierwsze wrażenie bywa mylące. Gdyby usiłował pan się włamać do któregoś z naszych komputerów, okazałoby się, że to trudniejsze niż sforsowanie komputerów Pentagonu. Na każdym poziomie dostępu mamy liczne hasła, a z zewnątrz strzeże ich ściana przeciwpożarowa. - A mimo to Kalista Jordan zdołała wyjść z gabinetu doktora Crone'a z tak istotnymi materiałami? - David nie podejrzewał, że to złodziejka. - Czy doktor Jordan przekazała te dokumenty komuś z zewnątrz? - Skąd mam wiedzieć? Mogła je sprzedać konkurencji. - Ma pan podstawy, by tak przypuszczać? - Jak już mówiłem, tego nie wiem. I w ogóle nie powinienem rozmawiać na ten temat. - Ostatnie pytanie - rzucam pospiesznie. - Jeśli doktor Crone specjalizuje się w genetyce, a doktor Jordan prowadziła badania z dziedziny elektroniki molekularnej, kto kierował badaniami nad innymi aspektami projektu? Tash zastanawia się, niepewny, czy może udzielić odpowiedzi, jaką łatwo można znaleźć w aktach Centrum. Wie o tym, więc mówi: - Bili Epperson. - Nanorobotyka, tak? Tash nie odpowiada.
★ ★ ★
-
-
-
-
-
Harry i ja stoimy w milczeniu, nie wiedząc, co zrobić z naszymi rozbieżnymi opiniami na temat Tasha i jego historii. Drzwi windy zasuwają się za nami.Trudno wyrobić sobie zdanie na temat Kalisty Jordan. Opinie o niej są tak różne, jak ludzie, którzy je wydają. Ze słów Tasha wynika, iż była egoistyczną żmiją, tylko czekającą, żeby ukąsić. Harry uważa, że Tash nam się przyda. Może być naszym najlepszym argumentem. Postawimy ją samą przed sądem. - Mówi o Kaliście Jordan. Nie jest to nic nowego w sprawach kryminalnych; oczernianie zmarłych jest w naszych sądach ogromnie popularne. Wystarczy zbulwersować przysięgłych, a morderstwo okaże się zbrodnią bez ofiary. Pytanie tylko, czy Tash ją trafnie ocenił. Była Afroamerykanką, odniosła sukces, mogła dodawać sobie przed nazwiskiem tytuł doktora. Teoretycznie jej życiorys jest bez zarzutu - przypominam. Myślisz, że Tash był zazdrosny? Istnieje taka możliwość. Mogła być ambitna, ale to jeszcze nie zbrodnia. Jeśli ją zaatakujemy, będziemy mieć przeciwko sobie wszystkie kobiety z ławy przysięgłych. A nie mówiliśmy jeszcze o kwestiach rasowych. Myślisz, że Tash miał coś przeciwko kolorowi jej skóry? Nie wiem, ale Tannery może tak pokierować przesłuchaniem, żeby to zasugerować. Tash twierdzi, że Jordan była bezwzględna, ale to ona w końcu straciła życie. Według Tasha była niekompetentna, ale nie mamy na to żadnych konkretnych dowodów. Jeśli go wezwiemy jako świadka, Tannery zasugeruje przysięgłym, że to Tash czuł się zagrożony i był zazdrosny o jej sukces i kontakty z Crone'em. Może nie będzie tak źle - mamrocze Harry. Patrzę tylko na niego. Możemy wezwać Tasha i pokazać go z innej strony. Sekretne życie. Myślisz, że między nią i Tashem coś było? Nieważne, co myślę. Pytanie tylko, czy przysięgli to kupią. Ten człowiek ma metabolizm gada. Może kręcili ze sobą. Co? I Crone wtargnął między nich? Tash był zazdrosny? Może. I zaatakował ją. To i tak lepsze niż to, co mamy teraz. Słuchaj, Tash jest wściekły. Wściekły na system. Na Kalistę Jordan. Ta wściekłość ma związek z czymś więcej niż zwykła lojalność wobec szefa. Do czego zmierzasz? Może to jeden z tych wściekłych białych mężczyzn, o którym tyle się teraz pisze. Może reaguje wściekłością na kobiety. Zwłaszcza na czarne. Uważa, że Kalista psuje jego układy z Crone'em. -1 postanawiają zabić. Nie takie rzeczy już się zdarzały. A kto mógłby mieć lepszy dostęp do garażu Crone'a, w którym znaleziono pistolet zaciskowy i do jego płaszcza, do którego podrzucił opaski instalacyjne? Wszystko pięknie... z wyjątkiem jednej rzeczy. Tash ma murowane alibi na ten wieczór, kiedy zginęła Jordan. Z raportów policyjnych wynika, że był wówczas na zebraniu towarzystwa właścicieli posesji, które przeciągnęło się do pomocy. Następnie poszedł do lokalnej kawiarni z dwoma sąsiadami, gdzie rozmawiał z nimi aż do pierwszej rano. -1 tyle - mówi Harry. - Nie wiemy, kiedy dokładnie została zamordowana. Wiemy tylko, gdzie ją widziano po raz ostatni. Jeśli nie znajdziemy czegoś więcej, trudno będzie to sprzedać przysięgłym. Harry zastanawia się w milczeniu; tymczasem winda staje. Harry ruszył przed siebie, zanim zdążyłem go złapać za ramię. Światełko nad naszymi głowami zatrzymało się na dwójce. Drzwi rozsuwają się i staje w nich potężna postać. Harry podnosi głowę i patrzy na mężczyznę, jakby szacował wysokość góry; uśmiecha się i ustępuje mu z drogi. Mężczyzna jest tak wysoki, że musi się trochę schylić, żeby zmieścić się w drzwiach. Uśmiecha się do nas, stojąc tuż pod świetlówką. W milczeniu patrzy nam prosto w oczy, najpierw Harry'emu, potem mnie. Ma przyjazną, życzliwą twarz. Podejrzewam, że William Epperson nas nie skojarzył.Ścigamy go od ponad sześciu tygodniu, zwłaszcza Harry, który usiłuje zdobyć jego zeznanie, jakąkolwiek wskazówkę odnośnie tego, co Epperson powie przed sądem. Teraz los rzucił go nam prosto w ręce; w oczach Har-ry'ego widzę drapieżne błyski. Epperson nie ma wstępu na salę rozpraw, ponieważ oskarżenie powołało go na
-
-
-
-
świadka. Przez parę tygodni przed procesem Harry kilkakrotnie usiłował z nim porozmawiać - raz w jego mieszkaniu, dwa razy przed gabinetem prokuratora okręgowego. Bez skutku. Epperson jest chroniony przez wywiadowców z prokuratury, a choć nie mogą mu nakazać, by z nami nie rozmawiał, powiedzieli mu bardzo wyraźnie, że nie ma obowiązku tego robić. W tych okolicznościach świadkowie na ogół decydują, że milczenie jest złotem. Tak jest także z Eppersonem. Minęło już parę miesięcy. Jeśli nas zapamiętał, nie zdradza tego w żaden sposób. Kiedy drzwi znowu się zamykają, Epperson przechodzi w lewy kąt windy i opiera się o ścianę, głową niemal dotykając sufitu. Widzę jego odbicie, drżące w lśniącej mosiężnej płycie, która pokrywa od wewnątrz drzwi windy. Harry i ja stoimy w milczeniu, zgodnie z wymogami windowego savoir-vi-vre'u, udając, że nie widzimy olbrzyma obok nas. Wreszcie i ja podnoszę głowę i przyglądam mu się. Odpowiada mi spokojnym spojrzeniem. Winda sunie w dół. Epperson nie wygląda jak typowy koszykarz. Jest wielki, żylasty, muskularny, włosy ma krótko przycięte. Na tym kończą się podobieństwa. Nosi się - ubrany w koszulę, krawat i doskonale leżący garnitur - z cichą godnością. Trudno go sobie wyobrazić, jak przepycha się z łobuzami z NBA. Subtelne, delikatne rysy jego twarzy, wystające kości policzkowe wyglądają, jakby były dziełem rzeźbiarza.. Epperson ma wydatny podbródek, mocny i twardy w kontraście z subtelnymi wargami. Teraz są zamknięte, ale i tak budzą ciekawość co do barwy głosu, jaki może się wydobyć spomiędzy nich. To twarz, która nakłania do uważnego słuchania. Nietrudno sobie wyobrazić, że w żyłach tego człowieka płynie błękitna krew - krew władców jakiegoś afrykańskiego plemienia. William Epperson ma postawę i godność wojownika Tutsi; być może zubożone geny arystokratów, które obdarzyły go tą postawą, dały mu także wrodzoną wadę serca. Ładna pogoda, co? - Harry nie może się powstrzymać. Przerywa milczenie pewny, że Epperson nas nie rozpoznał. Olbrzym spogląda na niego. Nie ma w nim arogancji czy agresji, tylko łagodne oczy i rodzaj pewności siebie płynącej ze świadomości, że prawdopodobnie jest najwyższym człowiekiem w tym stanie. Do tej pory dopisuje. - Jego głos pasuje do postaci, głęboki rezonans bez żadnego wysiłku. Znowu milczenie i Harry znowu musi się wtrącić: Prawdziwe babie lato. Chyba tak. - Epperson uśmiecha się z przymusem. Spogląda na Harry'ego. Zaczynam się martwić, że Harry jest gotów wcisnąć guzik stopu, zatrzymać windę i na miejscu przesłuchać Eppersona. Ten facet, choćby miał nie wiadomo jakie problemy z sercem, może nas wgnieść w podłogę jak pineski. Harry wpatruje się prosto w jego oczy. Czy my się przypadkiem nie znamy? Epperson rzuca na niego okiem. Nie sądzę. Pan Bili Epperson, prawda? Nie odpowiada, ale jego spojrzenie mówi „a kto pyta?" Widziałem pana na boisku przed paru laty. W liceum w Detroit. O ile pamiętam, zdobył pan czterdzieści punktów. Trzydzieści cztery - poprawia go Epperson. Zostawiam rzecz Harry'emu, mistrzowi szczegółu. Przeczesał chyba wszystkie dokumenty, w tym wycinki prasowe, dzięki którym Epperson dostał stypendium w Stanford. Myli fakty na tyle, by nie budzić podejrzeń. Pan tam był? - Epperson odrywa się od ściany. W oku pojawia mu się błysk. Jest z nami tylko ciałem, jego dusza wróciła do tamtych chwil sławy i dawnej świetności. Nigdy tego nie zapomnę. A nie wygląda pan na kogoś z Motown. Byłem przejazdem. Mam tam siostrę. Mieszka w Ann Arbor. - Harry ma prawdziwy talent. Udało mu się wciągnąć Eppersona w rozmowę o dawnych czasach, o jego rodzinnym Detroit. - I trafiliśmy na mecz. Mieliśmy szczęście. Naprawdę? Winda się zatrzymuje, drzwi zaczynają się otwierać. Epperson ciągle się uśmiecha. Robi krok w stronę wyjścia. Było mi miło.
- Wie pan co? Mój syn dałby się pokrajać, żeby zdobyć pański autograf. - Harry nie pozwoli, żeby rozmowa tak łatwo się urwała. Zanim Epperson zdążył zareagować, Harry już jest przy nim z piórem w dłoni. -Zechciałby pan... Zatrzymują się na zewnątrz windy. Epperson jest zażenowany. Po raz pierwszy traci grację. Nie wie, czy ma wziąć pióro i co w ogóle zrobić. Wyciąga dłoń, jakby kogoś odpychał, kręci głową. - Nie. Nie, ja nigdy... - Dlaczego? Nic sobie za to nie policzę. Obaj parskają śmiechem. - No... nikt mnie nigdy nie prosił. -Teraz ja proszę. Epperson nie wie, co zrobić, a nie chce być niegrzeczny. Patrzy na mnie, po czym bierze wielkiego mont blanca Harry'ego. Nagle robi się niezdarny. Nie potrafi zdjąć nakrętki. Harry wyjaśnia, że to wieczne pióro i pokazuje, jak sieje otwiera. Przez jakiś czas szukają kawałka papieru. Wreszcie Harry podaje mu kopertę z dokumentami sądowymi. Na szczęście ma tyle przytomności umysłu, że odwraca ją nadrukiem „Sprawa Davida Crone'a" do spodu. - Jak ma na imię pański syn? - Epperson wreszcie odzyskuje panowanie nad sobą. Chce nadać sprawie bardziej osobisty ton. Harry nie wie, co powiedzieć. - Co mam napisać? - Wystarczy sam autograf. - Gdyby Harry miał jeszcze chwilę do namysłu, zaciągnąłby Eppersona do papierniczego po czystą kartkę i kazał mu złożyć na niej podpis. Potem uzupełniłby ją o alibi dla Crone'a. - Syn nie uwierzy, że naprawdę pana spotkałem. - Ile ma lat? - Dwadzieścia sześć. To naprawdę wstrząsa Eppersonem. Podnosi spojrzenie znad koperty i przygląda się Harry'emu, jakby sprawdzał, czy to nie żart. Może się czuć pochlebiony, ale ego ma znacznie skromniejsze niż postawę. Czego, do cholery, może chcieć dwudziestosześcioletni mężczyzna od byłego gwiazdora licealnej drużyny, nawet jeśli był rekordzistą w całym stanie? - Mój syn miał hopla na punkcie bohaterów licealnych drużyn. Ma całą kolekcję autografów... - Tylko czekam, aż powie „ludzi, którzy nigdy nie osiągnęli prawdziwego sukcesu" - faktycznie, kolekcja białych kruków -ale Harry w ostatniej chwili gryzie się w język. - Do dziś pamięta ten mecz - Harry usiłuje zatuszować wpadkę. - Nawet opowiedział o nim swojemu synowi. - A, to już ma dziecko? - Pewnie. Śmieszne, jak niektóre rzeczy zapadają w pamięć. Takie mecze. .. zawsze się o nich pamięta. Na przykład ten mecz, kiedy drużyna Dal-las przegrała. Takie rzeczy się pamięta, prawda? Epperson robi grymas. Kiwa głową. Tak, on też pamięta. - A ten mecz, gdy zdobył pan czterdzieści punktów! - Harry znowu zawyża wynik. To dokładnie to samo. Epperson podaje Harry'emu podpisaną kopertę i pióro. - Było mi miło. - Ściska dłoń Harry'emu i idzie do drzwi. - Tak się zastanawiam, wie pan... bo syn mnie na pewno zapyta... - Hmmm? - Epperson znowu się odwraca. - Dlaczego na studiach już pan nie grał? - Wszystko, byle go tylko zatrzymać. - Zła kondycja. Nagle Harry odwraca się do mnie. - Mówiłem ci, że to musiało być coś w tym stylu. Epperson przenosi wzrok na mnie, zastanawia się, kim, do cholery, jestem. - Założyliśmy się. Mówiłem mu, że jeśli nie znalazł się pan w NBA, to musiał pan odnieść poważną kontuzję. A on mi nie wierzył. O, przepraszam, panowie się nie znacie. Fakt, że sam też się nie przedstawił, nie robi mu najmniejszej różnicy. - Paul Madriani, Bili Epperson. Oż cholera. Mogę się tylko uśmiechnąć. Epperson przygląda mi się, jakby usiłował mnie sobie przypomnieć. Wreszcie mu się udaje. Ma taką minę, jakby nie wiedział, czy może mi podać dłoń. -Pan jest...
- Prawnikiem - mówię. - Aha. Muszę już lecieć, jestem spóźniony. - Mówiłem Paulowi, że był pan bardzo sławny - wtrąca Harry. - I że musiał pan odnieść jakąś kontuzję. Co to było, kolana? - Serce. - Epperson nie odrywa ode mnie spojrzenia. - Jak to dobrze, że się spotkaliśmy. I tak chcieliśmy do pana zadzwonić. Przez ten proces - Harry nie daje za wygraną. - Nie ma pan nic przeciwko rozmowie, prawda? Martwy wyraz twarzy Eppersona zdradza jego rozterkę. Harry nie daje mu się zastanowić. - Ci z prokuratury chyba panu nie powiedzieli, że nie wolno panu z nami rozmawiać? Że będą mieli przez pana nieprzyjemności ze strony sędziego? - Nie. Nie. Nic takiego nie powiedzieli. Tylko, że nie muszę z wami rozmawiać. - W takim razie, dla dobra sprawiedliwości... - Harry śle mu jedno ze swoich lepszych spojrzeń; brwi uniesione nad półkolistymi szkłami okularów, minimalna pauza. - Bo zależy panu na sprawiedliwości? -Och... Tak,jasne. - Świetnie. To może pójdziemy na kawę? - Teraz nie mogę, mam spotkanie. Harry i ja myślimy jednocześnie: jasne, spotkanie z budką telefoniczną albo telefonem komórkowym. Gorąca linia z prokuraturą. Harry jeszcze raz spogląda na autograf. - Wie pan, mój syn się cholernie ucieszy. Epperson uśmiecha się blado. Pewnie żałuje, że nie poszedł schodami. Harry otwiera teczkę, wyjmuje notes i znowu odkręca pióro. - Był pan znajomym Kalisty Jordan? Epperson waha się, zerkając na boki, wreszcie mówi: - Zgadza się. - Jak długo ją pan znał? Epperson zastanawia się przez chwilę. -Nie wiem. - Nie wie pan, jak długo się znaliście? - Pięć, może sześć lat. Znamy się ze studiów. - Dobrze - chwali go Harry na zachętę. - Spotykaliście się na gruncie towarzyskim, czy tylko zawodowym? - Na towarzyskim. - Chodziliście ze sobą? - Nie wiem, czy można to tak nazwać. Umówiliśmy się parę razy. Harry notuje. - Bliska znajomość... - mamrocze. - Tego nie powiedziałem. Mieliśmy wspólnych przyjaciół. Zawsze spotykaliśmy się w ich towarzystwie. Byłem od niej młodszy o parę lat. - Taaa, ja też lubię starsze kobiety - mówi Harry. - To macierzyńskie ciepło... Epperson najwyraźniej płonie ze wstydu. Harry gryzmoli coś w notesie. - Może przejdziemy tam? - Znajduje murek z polerowanego granitu, biegnący pod ścianą korytarza jak skalna półka i kładzie na nim notes. - Naprawdę muszę już lecieć - mówi Epperson. - Dam panom mój numer, możecie do mnie zadzwonić. Harry rzuca mi znaczące spojrzenie i nie reaguje. Epperson nie chce być niegrzeczny. Tylko dlatego jeszcze nas nie stratował. - Pamięta pan ten wieczór, kiedy zniknęła Kalista Jordan? - przejmuję pałeczkę. - Trudno to zapomnieć. - Epperson patrzy na mnie. - Zjadł pan z nią kolację w stołówce uniwersyteckiej? -Tak. -1 tego wieczoru usłyszał pan rozmowę pani Jordan z doktorem Crone' em? Epperson nie wie, czy powinien odpowiedzieć. - Chyba nie powinniśmy o tym rozmawiać. - Dlaczego? - podchwytuje Harry. - Chyba nie chce być pan niesprawiedliwy wobec podejrzanego? - Nie, ale nie chcę narobić sobie kłopotów. - Jakich kłopotów? Chyba nie przez to, że powie nam pan prawdę? - Dobrze, proszę bardzo. Rzeczywiście, była taka rozmowa. - Czy coś pan słyszał? Kręci głową. - To znaczy, że nie? - Crone wziął ją pod rękę i odprowadził od stołu. Nic nie słyszałem. - Ale pan coś widział? Kiwa głową.
- Czy rozmowa przebiegała w przyjaznej atmosferze? - Zależy, co się przez to rozumie. Nie uderzył jej, jeśli o to panu chodzi. Ale zamienili parę słów. - Kłócili się? - Prawdopodobnie. Jak już mówiłem, nic nie słyszałem. Rozmawiali ściszonymi głosami. Przynajmniej Crone. - Więc na nią nie krzyczał? - Ja tego nie słyszałem. - A Kalista? Podniosła głos? - Może i tak. Nie pamiętam. Harry nie wierzy, że szczęście tak nam dopisało. - Czy tego wieczoru doktor Crone dotknął w jakiś sposób Kalisty Jordan, wyjąwszy ten moment, kiedy wziął ją pod rękę? Czy próbował ją uderzyć? W ten sposób zadam pytanie w sądzie, poprzedzając je łagodzącym kontekstem. - Nie. Nie pamiętam. Sprawdzam, czy Harry zanotował moje pytania i odpowiedzi Eppersona. Harry będzie moim świadkiem, jeśli Epperson zezna przed sądem co innego. - Czy zechce pan podpisać swoje zeznanie? - Harry kuje żelazo, póki gorące. - Nie wiem, czy mogę. - Czemu nie? To zajmie chwilę. Tylko pytania, które już panu zadaliśmy. Jeśli nasuną się nam inne, zadzwonimy do pana. - Tak. Jasne. Proszę zadzwonić. Teraz muszę już iść. - Jeszcze jedno... - rzucam. -Tak? - Chodzi o te dokumenty, te, które Kali... - Zauważam, że raptem przestał zwracać na mnie uwagę. Jego spojrzenie koncentruje się gdzieś ponad moim ramieniem. Odwracam się i spoglądam na otwarte drzwi windy. W jej wnętrzu stoi Aaron Tash. Przygląda się nam uważnie, choć nie robi w naszym kierunku ani kroku. - Jestem spóźniony, muszę już iść - powtarza Epperson. - Złoży pan oświadczenie? Pod przysięgą? - naciska Harry. Epperson jest już w połowie drogi do drzwi. - Proszę zadzwonić - rzuca i znika za drzwiami. Idzie tak wielkimi krokami, że ja i Harry musielibyśmy za nim biec, żeby mu dotrzymać kroku. - Można by pomyśleć, że nagle staliśmy się trędowaci - zauważa Harry. - Aha. - Oglądam się na Tasha. - Bardzo wątpię, czy uda nam się dodzwonić do Eppersona.
★ ★ ★
-
-
Dobry prawnik to magik, specjalizujący się w sztuce odwracania uwagi. Tannery pokazał nam Williama Eppersona jak królika z kapelusza, żebyśmy nie zwrócili uwagi na coś innego. Dzisiejszego ranka wyciąga swoją niespodziankę z rękawa. Chodzi o tajemniczego świadka - Tanyę Jordan, matkę Kalisty. Jej nazwisko od wielu miesięcy znajdowało się na liście świadków oskarżenia. Harry zgłasza zastrzeżenie, że choć świadek została ujawniona, jej zeznanie - pełne oskarżeń i uprzedzeń - było trzymane w tajemnicy. Przepisy nakazują ujawniać zeznania świadków - mówi. Znam przepisy. - Coats jest niewzruszony. Prosimy o niewłączanie zeznań pani Jordan do akt sprawy; wyraz twarzy sędziego mówi nam, że czeka nas trudna przeprawa. Pani Jordan znajdowała się na liście naszych świadków - protestuje Tannery. Obrona miała okazję, by zwrócić się do niej z prośbą o zeznanie. Skoro tego nie zrobiła... Niby w jaki sposób? Sami przyznaliście, że pani Jordan okłamała detektywów co najmniej trzy razy, zanim wreszcie wydusiła z siebie tę oto historyjkę? Słuszna uwaga - przyznaje Coats. Harry wreszcie zarobił punkt. Nie dawaliśmy jej spokoju, aż wreszcie powiedziała prawdę. Jasne. Nękaliście ją tak długo, aż wymyśliła kłamstwo, które wam odpowiadało. Harry zwraca się do sędziego: - Poza tym parę razy usiłowaliśmy rozmawiać z ich świadkami i ciągle natykaliśmy się na mur. Chce pan powiedzieć, że oskarżyciel poradził im panów unikać? Harry zerka przełomie na Tannery'ego; frustracja bije od niego na kilometr. -Tak. Ma pan na to dowody? - pyta Coats. -Nie.
Tannery się uśmiecha. - A więc mamy sprzeczne zeznania - mówi sędzia. - Co z tym zrobimy? - Chodzi o naszą wiarygodność - odzywa się Tannery. - Obrona może poruszyć ten problem przed sądem. Spytać świadka, dlaczego zmieniła zeznanie. -1 co kazałeś jej odpowiedzieć? - rzuca Harry. - To mi się nie podoba. - Panowie, spokojnie... - Coats zaczyna się irytować. - Panie Madriani, nie znamy jeszcze pańskiego zdania. Kręcę głową. - Co mam powiedzieć? To klasyczna niespodzianka w ostatniej chwili. Mina przeciwczołgowa. - Ma pan jakieś sugestie? - Proszę o pominięcie zeznań świadka. - Jasne - mruczy Tannery. - Niby co miał powiedzieć. Nie zwróciliśmy uwagi na Tanyę Jordan z bardzo prostego powodu: założyliśmy, że figuruje na liście świadków, ponieważ oskarżenie chce wykorzystać jej zeznania w wypadku, jeśli Crone zostanie skazany. Wówczas słowa matki ofiary będą dla niego ostatnim gwoździem do trumny. Z raportu policyjnego wynika, że oprócz dwóch krótkich rozmów telefonicznych pani Jordan nie kontaktowała się z córką w ciągu ostatniego miesiąca jej życia. Widziałem ją tylko raz, przed salą sądową. Atrakcyjna czter-dziestoparolatka. Uderzające podobieństwo do córki. Nietrudno uwierzyć, że ta posągowa kobieta jest matką zamordowanej. Łabędzia szyja, wysokie kości policzkowe, nawet po czterdziestce wszystkie atuty, o jakich marzą modelki. I podobnie jak córka, postawiła na coś innego niż uroda. Jest nauczycielką w liceum w Michigan, samotna matka, która posłała swoje jedyne dziecko na studia, a teraz zostały jej tylko wspomnienia. Możemy się jedynie domyślać, co nią kieruje, ale rozgoryczenie zajmuje czołowe miejsce na naszej liście podejrzanych. - Mieliśmy rację od samego początku - mówi Tannery. - To była zbrodnia w afekcie. Być może nie chodziło o miłość, ale w grę wchodziły silne uczucia. - Co proszę? - pyta Harry. - Morderca Kalisty Jordan działał pod wpływem emocji... możecie nazwać ją wściekłością, jeśli wam to odpowiada. W tym przypadku miała ona podłoże rasowe. - Więc teraz chodzi o nienawiść? - Harry wznosi oczy do sufitu. - Wysoki Sądzie, tak nie można! - Przyznaję, że powinniśmy wystąpić z tym wcześniej. Żądalibyśmy najwyższego wymiaru kary, zmienilibyśmy skład ławy przysięgłych, ale nie znaliśmy wszystkich faktów - odpowiada Tannery. - Jesteśmy przygotowani na konsekwencje. - Oto zachęta dla Coatsa, żeby pozwolił dołączyć zeznanie. Harry usiłuje wykazać, że cały ten pomysł jest wzięty z sufitu. - Nie zmienicie kwalifikacji, bo nie możecie. W tej sprawie przepisy są bardzo jasne. Chyba że chcecie unieważnić sprawę i zacząć jeszcze raz. Ale jeśli ją unieważnicie, zarzucimy wam, że powtórnie pociągacie naszego klienta do odpowiedzialności pod tym samym zarzutem. - Jak powiedziałem, nie chcemy zmieniać kwalifikacji czynu, natomiast prosimy o dołączenie dowodu. - Tannery ignoruje Harry'ego i zwraca się wprost do sędziego. - Jaki dowód? Pomstowanie zrozpaczonej matki, która powie wszystko, żeby doprowadzić do skazania rzekomego mordercy jej córki? - To także możecie przedstawić na sali sądowej. - Panie Madriani. - Sędzia usiłuje z nimi skończyć. - Czy przeglądał pan listę dowodów oskarżenia? - Rzuciłem na nią okiem. Dostarczono ją nam dopiero dziś rano. - Rozumiem. Miał pan niewiele czasu. A sąd przyznaje, że obrona musi mieć czas na przygotowanie się do procesu. - To niedobry znak. Coats chce zatupać problem i ruszać dalej. - Sami otrzymaliśmy potwierdzenie informacji dopiero wczoraj późnym wieczorem wtrąca Tannery. Sędzia unosi dłoń. Nie chce już słyszeć ani słowa ze strony oskarżenia. Musi podjąć bezstronną decyzję, a to niełatwe. Czy w świetle nowych dowodów podsądny będzie miał uczciwy proces? Jeśli nie, ma dwie możliwości: nie dopuścić dowodu lub zasądzić unieważnienie procesu. - Czy to zaszkodziło waszej linii obrony? Nie zamierzam wdawać się w szczegóły w obecności oskarżyciela. Coats zdaje sobie
z tego sprawę. Pyta tylko o ogólne straty. - Jak podwodna torpeda - warczy Harry. - Zgadza się pan? - Coats patrzy na mnie. - Sprawa jest poważna. Sądzę, że jest niszcząca dla naszej linii obrony. Coats zwraca się do Tannery'ego. Chodzi po cienkiej linie, apelacja bywa przykra dla wszystkich. - Od kiedy oskarżenie jest w posiadaniu tych informacji? - Jak powiedziałem, potwierdzenie dostaliśmy dopiero wczoraj, późnym wieczorem. - Nie o to mi chodzi. Od kiedy mieliście podstawy przypuszczać, że istnieją dodatkowe obciążające dowody? - Świadek nas okłamała. To prawda - przyznaje Tannery. - Można zmusić świadka do stawienia się przed sądem, ale nie można przewidzieć, co ukrywa. Tannery przedstawił nam oświadczenie świadka, jedną kopię dla sądu, po jednej dla Harry'ego i mnie. Przeglądamy je teraz, gdy Tannery usiłuje przekonać sędziego. - Kiedy rozmawialiśmy z nią po raz pierwszy, nie miała pojęcia o niczym. Przesłuchaliśmy ją trzykrotnie i za każdym razem powtarzała to samo. Dopiero, kiedy znaleźliśmy drugiego informatora, kobietę, która znała ją ze studiów, dowiedzieliśmy się czegoś nowego. To było przed dwoma dniami. - Mówiłeś, że przed tygodniem. - Powiedzieliśmy, że mamy poszlakę, nic konkretnego. - Jaką poszlakę? - chce wiedzieć Coats. - Chodziło o pewną sprawę z panią Jordan, matką ofiary. Studiowała na uniwersytecie w Michigan w tym samym czasie, gdy podsądny był pracownikiem jednego z wydziałów. -1 kiedy się o tym dowiedzieliście? - Dziesięć dni temu. Jeden dzień straciliśmy na ustalanie spotkania z obroną. - Więc kiedy w końcu zostaliście powiadomieni? - Coats zwraca się do Harry'ego. - Wątpię, żeby sąd apelacyjny określił to w ten sposób. Sędzia bierze to pod rozwagę i prosi Tannery'ego o więcej informacji. - W tamtych czasach, w latach osiemdziesiątych, doktor Crone wzbudzał duże kontrowersje. Opublikował wyniki badań, które narobiły sporo hałasu wśród studentów. Doszło do demonstracji - wyjaśnia Tannery. - Nic nowego - mówi Coats. Teraz patrzy na mnie. - Ta informacja znajduje się w dokumentach sprawy. Widziałem artykuły z tego okresu. Dlaczego obrona tego nie sprawdziła? - Znamy historię doktora Crone'a - tłumaczę. - Nie wiedzieliśmy, że matka ofiary studiowała na tym samym uniwersytecie. - Proszę dalej - ponagla Coats. - A zatem nasz informator... - Nazwisko? - Sędzia chce znać wszystkie szczegóły. - Jest w aktach. Jeanette Cummings. Studiowała razem z panią Jordan. Obie zajmowały się obroną praw obywatelskich. Brały udział w demonstracjach studenckich przeciwko doktorowi Crone'owi. Chodzi o jego badania dotyczące pewnego rodzaju genetycznej selekcji ludzkich ras. Doktor Crone był zwolennikiem teorii... - Od których potem odciął się publicznie - przypominam sędziemu. Coats przerywa mi gestem ręki. - Odciął się czy nie, to może być motyw - mówi Tannery. - Może tłumaczyć, dlaczego Kalista Jordan zdecydowała się pracować z doktorem Cro-ne'em i dlaczego została zamordowana. Teraz sędzia słucha go uważnie. Chce się dowiedzieć czegoś więcej na temat tych badań. - Wysoki Sądzie, jeśli mogę... - wtrącam, zanim Tannery zdąży się odezwać. - Fakty zostały przeinaczone. Ludzie, którzy je zbierali, przeważnie studenci i wynajęci pomocnicy, działali niezgodnie z procedurą. W rezultacie mój klient, doktor Crone, oparł swoje badania na nieścisłych danych. Przyznał to publicznie. - Co prowadzi do pytania, dlaczego w ogóle zajmował się tym tematem? Ale nie będziemy w to wnikać. - Tannery uśmiecha się do mnie. Jest to dokładnie to, w co oskarżyciel pragnie wniknąć - coś, co zrazi przysięgłych do podsądnego. - Badania podsądnego dotyczą tak zwanych poznawczych zdolności różnych grup rasowych - mówi Tannery. - Nawet dziś, tak jak kiedyś, jest to mieszanka
wybuchowa. - Od tego czasu minęło ponad ćwierć wieku - sprzeciwiam się. - Doktor Crone porzucił ten temat. - Skąd wiecie? Wiele osób uważa, że jest to poważny etyczny problem. - Mój klient jest naukowcem. Zajmuje się problemami, które stawia przed nim nauka. - Chce pan powiedzieć, że dalej prowadzi te badania? - odzywa się Coats. - Nie, tego nie powiedziałem. - Nie chcę się przyznawać, że nie mam pojęcia, nad czym pracuje doktor Crone. - Podsądny opublikował dwa artykuły na bardzo niepokojący temat; oba obudziły protesty i niemal położyły kres jego karierze. Musiał przyznać się do błędu, by móc dalej pracować. Przyznawał się do niego wielokrotnie. Jeśli teraz, po dwudziestu latach, ten błąd znowu zostanie wykorzystany przeciwko niemu tylko po to, żeby wprowadzić do procesu akcent rasistowski, popełnimy wielki błąd. - Rozumiem pańskie stanowisko - mówi Coats. - Ale muszę dokładniej zbadać to, co mam przed sobą. Daje Tannery'emu znak ręką. - Nie twierdzimy, że doktor Crone jest rasistą. - Tylko to sugerujecie - rzuca Harry. - Dowody świadczą o możliwym motywie. Z naszych informacji wynika, że Kalista Jordan przyjęła pracę u doktora Crone'a na życzenie matki. Tę wiadomość potwierdza niezależne źródło. Wiemy, że ofiara otrzymała kilka lepiej płatnych ofert, ale postanowiła pracować dla Centrum Genetyki. Odrzuciła wszystkie propozycje, a przyjęła mniej atrakcyjną finansowo. Niektórzy twierdzą nawet, że mniej perspektywiczną. Dlaczego? Znamy przyczynę. Pani Jordan zezna, że w swoim czasie rozmawiała z córką na ten temat. Kalista Jordan, podobnie jak jej matka, zajmowała się walką o prawa człowieka. Obie, matka i córka, były zdania, że David Crone znów podjął badania nad genetycznymi badaniami o charakterze rasistowskim. Harry spogląda na mnie. Wiem, o czym myśli. To dlatego Crone i Tash nie chcieli nam zdradzić przedmiotu swoich badań. - Kalista Jordan przyjęła pracę u doktora Crone'a, ponieważ chciała go zdemaskować - ciągnie Tannery. - Dlatego ją zamordowano. Żeby zamknąć jej usta. - Dlaczego? To bez sensu - odzywa się Harry. - Skoro doktor Crone prowadził badania, z pewnością zamierzał opublikować ich wyniki. - Nie byłoby żadnych wyników, gdyby odcięto mu fundusze. Wiedział, że stąpa po cienkim lodzie. Wiedział, że uniwersytet nie będzie chciał mieć z tym nic wspólnego. - To tylko domysły - oznajmia Harry. - Zrozpaczona matka może powiedzieć wszystko. - Słusznie - zwracam się do sędziego. - Gdzie są dowody? - Gdzie są dokumenty, które ofiara zabrała z gabinetu doktora Crone'a? - odwraca pytanie Tannery. - Zginęły. Dlaczego podsądnemu tak zależało, żeby je odzyskać? Dlaczego tak się wściekł, kiedy Kalista Jordan je zabrała? Twierdzimy, że dokumenty zabrał morderca i że potwierdzają one naszą teorię, że David Crone prowadził rasistowskie badania nad genetycznie uwarunkowaną inteligencją. - Macie na to dokumenty? - rzuca się na niego Harry. Tannery waha się przez ułamek sekundy. - Eee... Nie. - Powiedział to w sposób, który budzi moje wątpliwości. -Ale nie sądzę, żebyśmy ich potrzebowali. Mamy świadków. -Kogo? - Tanyę Jordan. -Nie macie, jeśli sędzia nie pozwoli jej zeznawać. - Mamy też Aarona Tasha. Harry ogląda się gwałtownie na Tannery'ego. Nagle traci rezon. - Doktor Tash od dawna zna podsądnego. Od studiów. Byli kolegami. -Tannery wypluwa to słowo jak obelgę. - Proponuję wezwać go na świadka i zapytać, nad czym pracowali. W końcu nie przysługuje mu żaden przywilej. - Poinformowano nas, że w grę wchodzi tajemnica handlowa - odzywa się Harry. - Jesteśmy na to przygotowani - kwituje Tannery. - Sprawiedliwość jest ważniejsza od spraw handlowych. Sąd to oceni i zdecyduje, czy świadek musi
-
-
-
udzielić odpowiedzi. Tannery zna już odpowiedź; w sprawach kryminalnych sędzia musi decydować o ewentualnej karze dożywocia. To wymaga rozwagi. Tash będzie musiał zeznawać. To sprytna strategia, jeśli się wie, tak jak Tannery, że dokumenty zabrane przez Kalistę Jordan z gabinetu Crone'a prawdopodobnie nigdy się nie znajdą. Tannery wie także, że Tash jest bardzo zaangażowany w ochronę tajemnicy handlowej i prędzej da się wsadzić do więzienia za obrazę sądu, niż piśnie chociaż słówko na temat badań Centrum. Jeśli Tash będzie musiał zeznawać, bez wątpienia odmówi odpowiedzi na jakiekolwiek pytania dotyczące pracy, budząc tym samym podejrzenia co do spraw, których tak gorliwie broni. Bez względu na to, co powie, podejrzenia o rasizm przyćmią wszystkie inne. Nawet kategoryczne zaprzeczenie prowadzenia rasistowskich badań nie usatysfakcjonuje przysięgłych, jeśli nie będzie mu towarzyszyć wyjaśnienie, co naprawdę stanowi przedmiot badań. A Tash, bliski współpracownik Crone'a, przywleczony przed sąd w łańcuchach, a potem zamknięty w celi za obrazę tegoż sądu, w niczym nie pomoże naszej sprawie. Będziemy mieć problemy z powodu tego samego tematu, którego Crone tak starannie unikał od samego początku - natury jego pracy. Pora to z siebie wydusić - mówi Harry. Nie zmarnowaliśmy ani chwili. Jest wczesne popołudnie, a my siedzimy zCrone'em w małej salce w sądzie. Coats szuka jakiegoś wyjścia z sytuacji. Odłożył podjęcie decyzji odnośnie zeznań Tani Jordan do jutra, kiedy pozwoli nam przesłuchać świadka bez obecności przysięgłych. Sprawdzi, co Jordan ma do powiedzenia. Harry i ja jesteśmy jak ślepcy, błąkający się po polu minowym. Według Tannery'ego to, czy Crone naprawdę prowadzi rasistowskie badania, nie ma żadnego znaczenia. Wystarczy, że Kalista Jordan wierzyła, iż Crone je znowu podjął. Natomiast linia oskarżenia ma inny słaby punkt. Czy przekonania Kalisty Jordan były wystarczającym powodem, by ją zamordować? Jeśli nie wykażemy, że nasz klient był zaangażowany w skandaliczny projekt, po co miałby ją zabijać? Właśnie dlatego Tannery musi się ciężko napracować, żeby połączyć podejrzenia z przynajmniej jednym niezbitym dowodem. Teraz najważniejsze jest, żeby Crone wyjawił, nad czym pracuje. Tylko wtedy usuniemy z gry podejrzenia o rasizm. Nie mogę. Już panom mówiłem... Dlaczego? Chce pan powiedzieć, że naprawdę pan nad tym pracował? - Harry patrzy mu prosto w oczy. Nie. Chcę powiedzieć, że moja praca nie może być tematem publicznych dyskusji. Tajemnica handlowa? Jeśli pan woli. Nie, nie wolę. Mówię Crone'owi, że zasady można naginać. Pojawił się nowy problem. Mnie on nie dotyczy. Może się ukryć za piątą poprawką, odmową zeznań. Ten przywilej nie przysługuje Tashowi. Jeśli odmówi zeznań, skończy w pudle - oświadcza Harry. - A jego milczenie obróci się przeciwko panu. Przysięgli wyciągną z tego wnioski, które nie będą panu na rękę, proszę mi wierzyć. Crone traci pewność siebie. Zastanawia się przez chwilę. Spogląda na Harry'ego. To nie ma nic wspólnego z rasą - mówi w końcu. - Nie bezpośrednio. Nie tak, jak sądzicie. Co to ma znaczyć? Nie mogę powiedzieć nic więcej. Musicie mi zaufać. Harry omal nie wychodzi z siebie. Nie ma mowy. - Zaczyna krążyć po ciasnej salce. - Cała ta sprawa jest pełna niespodzianek, a my mamy panu zaufać? Słuchaj, powinniśmy się wycofać - zwraca się do mnie. -1 to już po jego pierwszym kłamstwie. Nigdy was nie okłamałem. A ta kłótnia z Kalistą w noc jej zniknięcia? To było przeoczenie. Zapomniałem o niej. Przecież mówiłem. Poza tym policja robi z tego za dużą aferę. Świetnie -jęczy Harry. - Cudownie. Powtórzymy to przysięgłym. Co pan wie o Tanyi Jordan? - Zmienia biegi.
-
-
-
-
Nagle spojrzenie Crone'a zaczyna uciekać. Kto powiedział, że można opanować mowę ciała? -Nic. Za to ona zna pana. Tannery mówił, że to ona obtaczała pana w smole i pierzu, kiedy wywozili pana na taczkach z Michigan. Nikt mnie znikąd nie wywoził. Otrzymałem lepszą ofertę. Miałem większą swobodę pracy, więc ją przyjąłem. Tak wygląda prawda. Było mnóstwo studentów - ciągnie Harry. - Trzeba było użyć gazu łzawiącego, żeby nie roznieśli pańskiej klasy. Nie podobały im się pańskie badania. Bo ich nie rozumieli. Nie mieli pojęcia o swobodzie myśli, potrzebie wolnych, niezależnych badań. Naukowiec idzie tam, dokąd prowadzi go nauka. Niech pan to powie przysięgłym - mruczy Harry - a powieszą panu na szyi wielką tablicę z napisem „RASISTA". Będę musiał z tym żyć. Być może w ciasnej celi, do końca swoich dni - włączam się wreszcie do rozmowy. Crone przenosi wzrok na mnie. Tak pan uważa? Rzucam mu wieloznaczne spojrzenie. Pięćset lat temu tacy sami ludzie postawili Galileusza przed inkwizycjądodaje Crone. Żaden z pana Galileusz - warczy Harry. Może się to panu nie podoba, ale tym światem rządzi polityka - mówię. - Jeśli obrazi pan kogoś na przyjęciu, zostanie pan sam. Jeśli obrazi pan przysięgłych, może pan zostać sam do końca życia... albo gorzej. Crone zastanawia się nad tym przez chwilę. Cisza. Potem rzuca nam spojrzenie dochodzące jakby z innego wymiaru. Taka jest cena, jaką płacimy za prawdę - mówi. Przed sądem robi mi się niedobrze. Zaczynam się zastanawiać, kogo właściwie reprezentuję: doktora Jekylla, który zaryzykował głowę, żeby pomóc Penny Boyd, czy pana Hyde'a, który bawi się w rasistowskie eksperymenty. Crone odszedł wraz z innymi więźniami. To, czego nam nie powiedział, może wybuchnąć na sali sądowej jak bomba zegarowa. W sprawach kryminalnych twoim największym wrogiem jest często klient, który kłamie lub nie wyjawia prawdy. Zmierzch na skraju nocy, wczesnozimowe dni są coraz krótsze, a Harry i ja zastanawiamy się, czym dysponujemy. Mamy parę możliwości. Jutro będziemy musieli wysłuchać zeznania Tanyi Jordan, nie mogąc się rzetelnie przygotować. Będziemy robić pospieszne notatki i zadawać pytania. Harry jest zmęczony, przygnębiony. Od dawna nie miał tak opornego klienta jak David Crone. Podsądni w sprawach kryminalnych przeważnie wiedzą, kiedy ustąpić, nawet najbardziej zatwardziali łgarze. W pewnym momencie muszą przyjąć do wiadomości, że nikt im nie pomoże, jeśli nie wyznają wszystkiego. Zwykle załamują się jak cienki lód. Ale nie Crone. Zginie, a nie wyjawi sekretu. Harry'emu to się nie podoba. Uważa, że Crone nas wykorzystuje. Jest mnóstwo sposobów na przegranie sprawy - przekonuje. - Wyrobimy sobie złą reputację. Jesteśmy tu nowi, chodzi o naszą markę. Ta sprawa jest nagłośniona. I nie myśl, że nie przejmuję się losem klienta, ale sam do tego doprowadził. Harry coraz bardziej się nakręca, za chwilę padnie jego ulubione „może powinniśmy się wycofać". Możemy powiedzieć Coatsowi, że klient nie chce z nami współpracować. - Słucham go w żółtej mgiełce ulicznej latarni. Przy krawężniku nieopodal stoi samotna niebieska fiirgonetka, zaparkowana naprzeciw stalowej bramy więzienia, pod którą zwykle wysiadają skuci pasażerowie. Harrym wreszcie kończy swój monolog; już się wystrzelał. Nie dochodzi do żadnego wniosku, ale czuje się lepiej. Żegna się ze mną i idzie do samochodu. Ja zaparkowałem gdzie indziej. Pięć minut później, za kierownicą Skaczącej Leny, włączam się w strumień reflektorów sunących szosą 1-5; centymetr po centymetrze brną w kierunku mostu Coronado i domu. Jak połowa ludzkości, dwa raz dziennie stoję w korku, sam na sam ze swoimi myślami - współczesny odpowiednik medytacji w odosobnieniu. Jadę jak automat; mój mózg jest pochłonięty szukaniem przyczyn, dla których Crone nie jest z nami szczery. Od dawna nie wierzę w tę ich tajemnicę handlową. Nikt normalny nie zaryzykuje z takiego powodu utraty wolności. Davidowi Crone'owi można zarzucić wiele, ale nie brak zdrowych zmysłów. On coś ukrywa. I
to coś poważnego. Mogę się tylko modlić, żeby nie był to niezbity motyw zbrodni. Od świateł odbijających się w lusterku wstecznym dostaję bólu głowy. Samochód za mnąjedzie na długich światłach, rażących jak latarnia morska. Przekrzywiam lusterko, żeby pozbyć się tego blasku. W lecie oślepia mnie zachodzące słońce, jesienią i zimą - reflektory innych samochodów. Teraz widzę w lusterku tylko małe żółte światła postojowe. W domu czeka na mnie Sara. Codziennie po południu przekazujemy sobie przez telefon najnowsze wieści. Sara, mała kobietka, przygotowuje pewnie kolację. Okazało się, że moja córka uwielbia gotować. Do mnie należy zmywanie naczyń, wieczorne domowe zajęcie, które sprawia mi niekłamaną przyjemność. W przeciwieństwie do mojej pracy, pełnej niekończących się opóźnień i zawieszonych projektów, jest to zadanie, które mogę zakończyć w parę minut i które, choć na wskroś przyziemne, daje mi satysfakcję. Zbliżam się do mostu. Samochody stają przed budkami opłat. Zanim przyjdzie kolej na mnie, minie dwadzieścia minut. Za mną, jak okiem sięgnąć, morze świateł reflektorów. Spoglądam na swoje odbicie. Ten proces zaczyna się na mnie odbijać. Są takie chwile, kiedy rano, tuż po przebudzeniu, nie rozpoznaję twarzy patrzącej na mnie z lustra w łazience. Stojąc bezczynnie w korku, ciągle od nowa przeglądam fragmenty tej układanki, szukając takich, które do siebie pasują. Tash i Crone, Kalista Jordan, Wil-liam Epperson. I matka Jordan, wyskakująca jak diabeł z pudełka. Nie widziałem jej w sądzie, teraz już wiem dlaczego. Tannery trzymał ją w ukryciu. Docieram do budki, płacę i przemierzam ostatni odcinek drogi do domu. Po paru minutach wjeżdżam na swój podjazd. Jest już zupełnie ciemno. Wysiadam z Leny, sięgam po aktówkę leżącą na siedzeniu dla pasażera. W tej samej chwili dostrzegam samochód zatrzymujący się parę domów dalej. To ciężarówka w jakimś ciemnym kolorze, ma zgaszone reflektory i włączone światła parkowania, z wyjątkiem tego po lewej stronie, chyba zepsutego. Te zgaszone reflektory przykuwają moją uwagę. W ułamku chwili pamięć podsuwa mi zarejestrowany obraz. To ta sama furgonetka, która stała naprzeciw bramy więzienia, gdzie pożegnałem się z Harrym.
★ ★ ★
Dziś rano jestem nieprzytomny z niewyspania - efekt koszmaru trapiącego mnie przez trzy noce z rzędu. Zawsze zaczyna się tak samo: jestem na sali sądowej, ale zamiast garnituru mam na sobie strój bejsbolisty. Czuję w dłoni pałkę, jestem gotów do uderzenia. Bazy są zajęte. Na ławie przysięgłych nieprzyjaźni, rozgniewani sędziowie. Co noc zbliżam się coraz bardziej do wydania wyroku, ale nigdy mi się to nie udaje, budzę się na chwilę przed jego ogłoszeniem. Sen jest tak wyrazisty, że pamiętam wszystkie szczegóły nawet teraz, gdy razem z Harrym zbliżam się do sądu od strony parkingu w bocznej uliczce. Kolejny dzień, kolejny dolar i jakoś się kręci. Nie udaje nam się dotrzeć spokojnie do schodów; otaczają nas dźwiękowcy z mikrofonami i operatorzy, trzymający kamery na ramieniu jak ba-zookę. To najnowszy krzyk mody, pikantne wieści z sali sądowej. Sprawa Crone'ajest gorącym tematem, a atrakcyjności dodaje mu jeszcze podejrzenie o rasizm. Nikt nie mówi o nim wprost, ale wrażenie umacniają nieustannie publikowane fotografie Crone'a i ofiary, profile patrzące ku sobie na tej samej stronie. Dwie miejscowe stacje telewizyjne wybrały te zdjęcia na symbol tak zwanej „sprawy doktora Crone'a". Harry podejrzewa, że niektórzy mają je już na swoich wizytówkach. Głosy, domagające się sprawiedliwości rasowej, aczkolwiek nieobecne na sali sądowej, odzywają się codziennie w nocnych talk show i w gazetach. Sędzia Coats twierdzi, że głosy te nie mają wpływu na przysięgłych, ale ja i Harry nie mamy takiej pewności. Powinniśmy zażądać, żeby ich odizolowano od świata zewnętrznego, zamknięto w jakimś hotelu, a klucz wręczono policji, która będzie stała pod drzwiami przez cały czas trwania procesu. Zapewne podjęlibyśmy taką decyzję, gdyby nie był to strzał do własnej bramki. Przysięgli odizolowani na czas trwania procesu z zasady uprzedzają się do podsądnego. Harry i ja przedzieramy się między dziennikarzami, kuksaniec tu, kopniak tam. - Kto jest dziś świadkiem? - Ktoś podstawia mi mikrofon pod nos. Odpycham go ramieniem i sunę dalej. - Dlaczego rozprawa jest zamknięta dla prasy? - Musicie spytać sędziego - odpowiada Harry.
- Czy to prawda, że będziecie przesłuchiwać świadka morderstwa? Ostatnie pytanie sprawia, że Harry zatrzymuje się gwałtownie. - To by było dla mnie nowością - mówi. - A może to nieprawda? Chce pan powiedzieć, że to nieprawda? - Nie chcę nic powiedzieć. - Obowiązuje nas milczenie, Harry powiedział wszystko, co mógł. Ta plotka musiała krążyć tu od dawna. - Ale pan nie zaprzecza? Milczę. Harry zaciska szczęki i odpowiada morderczym łypnięciem spode łba. Istnieje tysiąc sposobów na postępowanie z dziennikarzami. Jednym z najmniej atrakcyjnych jest sądowy nakaz milczenia, gdy w społeczeństwie zaczynają się rozprzestrzeniać fałszywe wiadomości. Nie można mieć pewności, że plotki te nie dotrą do przysięgłych, którzy zaczną snuć domysły. Przedzieramy się przez tłum. Dwaj dźwiękowcy zagradzają nam drogę mikrofonami, całkiem jak średniowieczni halabardziści. Harry zasłania się aktówką jak tarczą. - Możecie nam powiedzieć, kto jest świadkiem? - Nie możemy wam nic powiedzieć - odpowiada Harry. - Zabieraj ten mikrofon, bo zaraz będziesz miał go tam, gdzie słońce nie dochodzi. - Dziś wieczorem czeka nas jeszcze gorsza przeprawa, jeśli dziennikarze nie wy-szarpią czegoś ciekawszego. - Czy to prawda, że pojawił się świadek morderstwa? - Co, nagle zaczęta was interesować prawda? - Harry zaczyna się gotować. - Więc to nieprawda? Jeden z ochroniarzy dostrzega, co się z nami dzieje. Wielki osiłek otwiera drzwi i toruje nam drogę w tłumie, jak Mojżesz rozdzielający fale Morza Czerwonego. Za drzwiami znajduje się wykrywacz metalu i granica oddzielająca nas od szaleństwa. Już teraz walczę z migreną, a dzień jeszcze się nie zaczął. Prawie przez całą noc nie zmrużyłem oka, przygotowując się na nieznane i od czasu do czasu przyglądając się furgonetce zaparkowanej naprzeciwko mojego domu. Tuż po trzeciej oderwała się od krawężnika i ruszyła powoli, ze zgaszonymi światłami; zapaliły się dopiero na końcu ulicy, gdy furgonetka znikała za zakrętem. Było zbyt ciemno, by dostrzec kierowcę. Może zaczynam świrować. To pewnie ktoś odwiedził moich sąsiadów. Nie wspomniałem o niej Harry'emu. Przechodzimy przez wykrywacz, kierujemy się do windy. W pobliżu sali sądowej otaczająnas prawnicy ze swoimi klientami, uzgadniający coś w ostatniej chwili, samotni świadkowie i członkowie rodziny, zaginieni w morzu korytarzy. Przed salą numer dwadzieścia dwa czekają dwaj dziennikarze, stali współpracownicy, mający swoje miejsce w sali konferencyjnej. Tu nastroje są mniej gorączkowe. Nikt nie musi wrócić z materiałem na wiadomości o piątej. Zadają nam pytania, których się spodziewaliśmy: - Co się dzieje? Możecie nam powiedzieć, kim jest ten świadek? Jeden z nich, Max Sheen, pracuje tu od dwudziestu lat. Zna chyba wszystkich prawników w mieście. Jest z każdym sędzią po imieniu, przynajmniej z tymi, którzy chcą zostać ponownie wybrani. Podobno Sheen ma własny klucz do sądu, z dostępem do sali z dokumentami. Mówię, że nie mam nic do powiedzenia, że sąd zakazał nam kontaktów z dziennikarzami; Sheen zwraca się do Harry'ego. - Możecie mi przynajmniej powiedzieć, jak długo ta kobieta będzie zeznawać? Muszę mieć coś do pierwszej. Na temat dzisiejszego planu dnia Sheen może wiedzieć więcej od nas. Harry go zna, jest to dokładnie taka znajomość, jaką mój partner będzie podtrzymywać na wypadek, gdyby musiał w środku procesu puścić w obieg własne informacje i nie zostawić śladów prowadzących do niego. Odchodzą na bok, Harry i dwaj dziennikarze, tak daleko, żebym ich nie słyszał. Harry zawsze miał upodobanie do takich typów, jego notes pękał w szwach od ich numerów. Po przeprowadzce szybko zaczyna sobie wyrabiać nowe znajomości. Cała trójka siedzi w najlepszej komitywie na ławce, Har-ry mówi, oni słuchają uważnie i szybko notują. Nie chcę o niczym wiedzieć. Niewiedza jest błogosławieństwem. Kiedy kończą, Sheen zamyka notes i rzuca okiem na drzwi sali sądowej. Są zamknięte, a podłużne szyby zostały zaklejone od środka grubym pakowym papierem. Musimy zapukać, żeby wejść. - Mam nadzieję, że nie wdepnąłeś w nic brzydkiego - szepczę do Har-ry'ego. - Co? Z panem Sheenem? Nigdy! Przynajmniej nie na tyle, żeby Coats rozpoznał mój
-
-
-
-
-
-
-
ślad. Wcale mnie to nie uspokaja. Jeśli Harry da się przyłapać na pogwałceniu nakazu sądowego, podejrzewam, że sędzia zastosuje wobec nas odpowiedzialność zbiorową. Wreszcie słyszymy zgrzyt klucza i strażnik wpuszcza nas na salę. Evon Tannery jest już na swoim miejscu, obok policyjnego detektywa. Widziałem go, jak wchodził z notatkami na salę sądową i szeptał coś z Tan-nerym podczas przerw. Skoro jest tutaj, podejrzewam, że to on wydarł z Ta-nyi Jordan zeznanie. Tannery chce go pokazać, żeby Tanya Jordan nie zmieniła w ostatniej chwili szczegółów swojego zeznania. Mecenasie, ma pan chwilę? - Tannery chce z nami porozmawiać na osobności. Jasne. Podchodzi do naszego stołu. Rozpakowujemy aktówki, Harry zaczyna przeglądać zawartość pudełek dostarczonych przez posłańca. Nasz świadek jest w złym stanie psychicznym - mówi Tannery. - Sami rozumiecie. Ta kobieta straciła dziecko. Rozumiemy doskonale. - Chce, żebyśmy pominęli jakąś sprawę, czuję to z daleka. Zamierza nie dopuścić do pewnych pytań. - Powinniśmy jątrak-tować łagodnie. Nie mamy żadnego interesu w dręczeniu jej - odpowiadam. Wcale was o to nie podejrzewam. Czy moglibyście nieco skrócić jej zeznanie? Mianowicie? Przyjmijcie pewną część jej zeznania. Harry chce wiedzieć, jak możemy cokolwiek przyjąć na wiarę, skoro nie wiemy, co nam powie świadek. Tannery upiera się, że ta część zeznania nie ma większego znaczenia, a jej pominięcie oszczędzi świadkowi stresu. Chyba możecie przyjąć, że świadek jest matką ofiary i że łączyły je bliskie rodzinne więzy? To bolesny temat. Nie ma potrzeby zmuszać świadka do szczegółowych opisów. A jeśli świadek będzie zeznawać na procesie, czy pominiecie jej zeznania na ten temat? - pytam. Tannery musi się naradzić ze swoim przyjacielem policjantem. Dyskutują. Widzę, że detektyw nie jest zachwycony. Wreszcie Tannery odwraca się do nas. Zgoda. Spoglądam na Harry'ego. Wzrusza ramionami. Może być. Szczegółowy opis rodzinnych więzów sprzyja emocjom, które mają wpływ na przysięgłych. Jeśli uda nam sieje przytłumić, tym lepiej dla nas. -1 jeszcze jedno - mówi Tannery. - Czy musimy wypytywać tę biedną kobietę o jej osobistą historię? Jej polityczne przekonania, znajomości, historię starożytną. O czym mówimy? - reaguje natychmiast Harry. - Jak bardzo starożytną? Mówimy o okresie jej studiów w Michigan. Chcielibyśmy pominąć fakt, że była zamieszana w demonstracje, jakie niektórzy mogliby nazwać -przynajmniej wtedy radykalnymi. Harry rzuca mu chytre spojrzenie. Chodzi o zatargi z prawem? Nie ma mowy o żadnych przestępstwach. Ale była aresztowana? Za zakłócanie spokoju. Odmowę rozejścia się. Aresztowano ją i wiele innych osób. Nie siedziała w więzieniu. Była wtedy niepełnoletnia? Tannery kręci głową. To znaczy, że wyrok nie jest utajniony. Będzie musiał go ujawnić, nawet jeśli nie uda nam się podważyć zeznań świadka na podstawie tego epizodu. Gdzie doszło do wykroczenia? - pytam. W miasteczku uniwersyteckim. Unoszę brwi. Gdzie konkretnie? W pobliżu gabinetu podsądnego. Brała udział w demonstracji? - wtrąca się Harry. Ona i wielu innych. Więc miała niegdyś kontakty z podsądnym? Nie - protestuje Tannery. - Nie podobał jej się przedmiot jego badań. Dała wyraz swoim uczuciom, jak wielu ówczesnych studentów. Ma przygotowany formularz, jedną kartkę. Podaje mi ją; czytam, ale zanim udaje mi się skończyć, woźny sądowy podnosi się z miejsca.
- Proszę wstać, Sąd Okręgu San Diego rozpoczyna obrady. Przewodniczy sędzia Harvey Coats. Coats sunie w furkocie czarnej togi, powoli zasiada na swoim miejscu, wielkim fotelu z wysokim oparciem. - Proszę usiąść. Wszyscy siadamy. Usiłuję czytać pod stołem formularz Tannery'ego. Coats przegląda niewielki stosik dokumentów, który ze sobą przyniósł. - Proszę zanotować, że przesłuchanie odbywa się bez obecności przysięgłych, na posiedzeniu zamkniętym dla publiczności i prasy. Czy pan Tan-nery jest gotowy? - Tak, Wysoki Sądzie. Proszę tylko o chwilę zwłoki, pan Madriani czyta pewien dokument. Dzięki temu możemy oszczędzić Wysokiemu Sądowi nieco czasu. Tannery czeka, aż skończę czytać. Układa rządkiem żółte notatniki. - Czy klient pana Madrianiego postanowił dziś się nie zjawiać? - Tak, wysoki sądzie. Coats robi notatki. Dzisiejsze przesłuchanie ma na celu dopuszczenie dowodu, dlatego Crone nie jest zobowiązany do stawiennictwa. Będzie miał okazję wysłuchać Tanyi Jordan, kiedy sąd pozwoli jej zeznawać przed przysięgłymi. Jak na człowieka, który prowadzi notatki z każdej minuty procesu, dziwnie mu się nie spieszy do konfrontacji z matką ofiary. Harry uważa, że to wyrzuty sumienia, choć jednocześnie wątpi, żeby Crone posiadał sumienie. - Wzywam Tanyę Jordan - mówi Tannery. Woźny nie wymienia jej nazwiska, lecz idzie w stronę bocznego wejścia, które prowadzi do celi aresztu. Tanya Jordan ma wejść tędy, dzięki czemu nie będzie musiała przedzierać się przez tłum dziennikarzy na korytarzu. Po paru sekundach wchodzi na salę. Jest wysoka, majestatyczna. Ma na sobie szary kostium i bluzkę z białym prostym kołnierzykiem. Tannery opisał ją jako rozpaczającą matkę, ale w jej zachowaniu nie ma ani cienia niepewności. Jeśli sala sądowa budzi jej obawy, trudno się ich dopatrzyć. Tanya Jordan ma prawie metr osiemdziesiąt, jest szczupła i pełna wdzięku oraz pewności siebie, które z pewnością zrobią wrażenie na przysięgłych. Patrzy prosto przed siebie, na sędziego. Unosi prawą rękę i składa przysięgę, po czym wchodzi po dwóch niskich schodkach na miejsce dla świadka i siada. Tannery przechodzi do pulpitu stojącego na środku sali. - Wysoki Sądzie, jeśli można... zgłosiliśmy wniosek o podjęcie postanowienia. Odwraca się pytająco w moją stronę. - Czy mogę dostać egzemplarz? - pyta sędzia. Tannery zapomniał mu go dać. Detektyw przewraca wszystko na stole, wreszcie oddaje własny egzemplarz dokumentu, który woźny przekazuje sędziemu. - Co to jest? - pyta Coats ze wzrokiem wbitym w kartkę. - Chodzi o historię świadka, Wysoki Sądzie. Uważam, że możemy skrócić zeznanie, jeśli zgodzimy się uznać pewne fakty. - Wysoki Sądzie, zważywszy niepełne informacje na temat świadka, nie możemy się zgodzić na takie warunki - rzucam, przerywając naradę z Harrym. - Nie rozumiem, dlaczego. Te informacje nie mają znaczenia - twierdzi Tannery. Wydarzenia, o których mowa, miały miejsce dwadzieścia lat temu. - Jeśli obrona nie zgadza się na postanowienie, zna pan zasady. Może pan zgłosić sprzeciw, a sąd podejmie decyzję. - Wysoki Sądzie, to była część oferty. Zgłosiliśmy dwa postanowienia -Tannery nie jest zadowolony. - Jeśli nie zgodzimy się na to, o którym mowa, poprzednie musi zostać wycofane. Tannery spogląda na mnie. Wie, że historia związków rodzinnych, bliskości między matką i córką obudzi emocje przysięgłych. Mógłby je wykorzystać przeciwko nam, tymczasem zaproponował, że tego nie zrobi. Zaczyna mnie ciekawić, dlaczego tak mu zależy na zatuszowaniu wydarzeń z Michigan. Harry reaguje tak samo. Robi notatki. - Możemy zgodzić się na jedno postanowienie - mówię. - Na to się nie zgadzamy - odpowiada Tannery. - Świetnie - kwituje sędzia. -Nie było kwestii. Proszę dalej. - Proszę podać swoje imię i nazwisko. - Tannery odwraca się w końcu do świadka. - Tanya Elizabeth Jordan. - Kobieta podaje swoje dane protokólantce. Nie zdradza zdenerwowania czy niepewności. Jest spokojna, niemal tak, jakby załatwiała tu
-
jakiś interes. - Wiem, że to dla pani trudne - mówi Tannery. Nikt by się tego nie domyślił. Nie będziemy się spieszyć. Jeśli chce pani zrobić sobie przerwę, żeby pozbierać myśli, proszę powiedzieć. Czy jest pani matką ofiary Kalisty Jordan? Kobieta kiwa głową. -Tak. Kiedy po raz ostatni rozmawiała pani z córką? Nie zastanawia się długo. Pamięta dokładną datę. Trzydziestego marca zeszłego roku. Czy między córką i panią istniała silna więź? Bardzo silna. Byłam samotną matką. Miałyśmy tylko siebie. Była moim jedynym dzieckiem. Czy jej ojciec żyje? Nie. Umarł, kiedy była niemowlęciem. Nie zdążyła go poznać. Wychowała ją pani sama? W dużym stopniu. Przez jakiś czas była przy mnie matka - kiedy studiowałam. Pilnowała dziecka, gdy byłam na wykładach albo w pracy. Ale swoje kontakty z córką opisałaby pani jako bliskie? Bardzo. -1 pozostały bliskie nawet wtedy, gdy osiągnęła dojrzałość? Mówię oczywiście o pani córce. -Tak. Jak często się widywałyście? Sprzeciw, brak konkretnego określenia czasu. Tannery ogląda się na mnie i modyfikuje pytanie, nie czekając na reakcję sędziego. Ile razy w ciągu ostatniego roku spotkała się pani z córką? Co najmniej cztery razy, może pięć. Spędziłyśmy razem święta Bożego Narodzenia i Dziękczynienia. Ze względu na odległość czasem to ja przyjeżdżałam do niej, czasem ona do mnie. A jak często rozmawiałyście przez telefon? W ciągu tego samego okresu? Co najmniej dwa razy na tydzień. Czasem częściej. Czy zwierzała się pani? Nie miałyśmy przed sobą sekretów, jeśli o to chodzi. Czy zwracała się do pani o radę? Na ogół. Dzieci nie zawsze tak robią, ale Kalista jest... - Po raz pierwszy Tanya Jordan traci spokój. Spogląda w sufit i poprawia się: - ...była dobrym dzieckiem. - Głos lekko się jej załamuje. Tak. - Tannery spogląda na Harry'ego, jakby chciał powiedzieć, że nie doszłoby do tego, gdybyśmy zgodzili się na ich propozycję. Rozumiem, że kiedy pani córka była młodsza, rozmawiałyście o chłopcach, jej przyjaciołach, o szkole... Tak. Rozmawiałyśmy niemal o wszystkim. Nigdy nie miała przede mną sekretów. Zakładam, że pani także była z nią szczera? -Tak. Tannery zdejmuje pierwszą kartkę ze stosiku leżącego przed nim na pulpicie. Czy rozmawiała z nią pani o swoich doświadczeniach ze studiów w Michigan? Tak. Rozmawiałyśmy o mojej przeszłości, o tym, że popełniłam pewne błędy, ale ona się do nich nie zalicza. Co to znaczy? Chodzi mi o to, że moja ciąża nie była planowana, ale nie zrezygnowałabym z niej za nic na świecie. Czy wzięła pani ślub z ojcem Kalisty? -Nie. Czyjej to przeszkadzało? Nie sądzę. Na pewno zdarzały się chwile, kiedy boleśnie odczuwała brak ojca, ale nie zadręczała się tym. Jak powiedziałam, jej ojciec zmarł wiele lat temu. 124 Więc i tak nie miałaby ojca, nawet gdyby wyszła pani za niego? Sprzeciw. -Tak. Podtrzymany. Nie powinna pani odpowiadać, jeśli został zgłoszony sprzeciw wyjaśnia sędzia. Przepraszam. - Jest od niego tylko o parę centymetrów niższa, choć Coats siedzi wyżej. Zajmijmy się pani studiami na uniwersytecie w Michigan. - Tannery robi wprowadzenie do historii starożytnej. Harry i ja patrzymy na siebie, nie wiedząc, co jest grane; być może Tannery usiłuje rozbroić tamto dawne
aresztowanie. - Czy rozmawiała pani z córką o swoich studenckich latach? - Opowiadałam jej o tym. Interesował ją tamten okres. Ruchy studenckie. Myślę, że te czasy miały dla niej pewien urok. Dzisiejsza młodzież ma o wiele łatwiej, ale sądzi, że wiele straciła - w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. - Walka o prawa człowieka? - podsuwa Tannery. - W dużej mierze tak. - Pani także zaangażowała się w taką działalność? -Tak. - Działała pani na rzecz praw człowieka? -Tak. - Brała pani udział w demonstracjach? W strajkach okupacyjnych? -Tak. - Kalistę to interesowało? -Tak. Zawsze chciała wiedzieć, jak to jest. Dla niej to było... - zastanawia się przez chwilę -jak historia. Ciekawość zrodzona z nostalgii. Kalista urodziła się, kiedy byłam studentką, ale zaraz potem skończyłam studia. Ona nie pamięta tamtych czasów. Były trudne. Mogłam studiować tylko dlatego, że miałam stypendium, a moja matka opiekowała się dzieckiem, żebym mogła chodzić na wykłady. Mieszkałyśmy poza miasteczkiem akademickim. Kalista chciała to wszystko wiedzieć. Bardzo ją to interesowało. - A pani jej o tym opowiadała? - Rozmawiałyśmy o tym. - Czy pani matka żyje? - Zmarła cztery lata temu. - Bardzo mi przykro. - Tannery prowadzi nas przez koleje jej życia, studia, dorywczą pracę dla utrzymania rodziny, walkę o sprawiedliwość społeczną. Tanya Jordan nazywa to „okresem zaangażowania". Mówi to z nieco cynicznym uśmieszkiem świadczącym, że od tego czasu dorosła i zrozumiała, że sprawiedliwość nie istnieje. - Powiedziała pani, że brała pani udział w studenckich demonstracjach. -Tak. - Czy uważa się pani za aktywistkę ruchu studenckiego? Zastanawia się przez chwilę. - Uważam, że byłam zaangażowana. - W walkę o sprawiedliwość społeczną. I prawa człowieka? -Tak. - Czy nadal uważa pani, że te hasła są pani bliskie? - Tak. - Mówi to, ale bez przekonania. O jakiej sprawiedliwości można mówić w świecie, w którym jej dziecko zostało okrutnie zamordowane i zmasakrowane? - I może pani potwierdzić, że córka podzielała pani poglądy? Była ich zwolenniczką? -Tak. Tannery robi przerwę, przegląda dokumenty, znajduje ten, o który mu chodzi i przygląda mu się przez jakiś czas. - Chcę pani podać pewien dokument. Wysoki Sądzie, czy mogę podejść do świadka? Sędzia zezwala. - Proszę spojrzeć na ten dokument i powiedzieć sądowi, co zawiera. -Tannery podaje jej trzy spięte razem kartki. Tanya Jordan bierze je i przegląda pobieżnie. - To raport policyjny. Dotyczy mojego aresztowania drugiego maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku. - Za co została pani aresztowana? - Nie jestem pewna, o co konkretnie mnie oskarżono. Zakłócanie spokoju, nielegalne zgromadzenie... - Co pani robiła w chwili aresztowania? - Zorganizowaliśmy demonstrację. Znajdowaliśmy się w uniwersyteckim laboratorium. - Przeciwko czemu demonstrowaliście? - Przeciwko badaniom prowadzonym na uniwersytecie. - Jakim badaniom? - To był rodzaj rasistowskiej selekcji. Iloraz inteligencji zależny od tak zwanego badania genetycznego. Tannery, który nadal stoi przy świadku, odwraca się do Harry'ego i mnie. - A kto prowadził te badania? Kto był wówczas kierownikiem projektu? - Doktor David Crone. - Podsądny w tym procesie? -Tak. - Czy poznała go pani wówczas osobiście?
-Tak. - Kiedy? - Był moim wykładowcą. - Był członkiem ciała pedagogicznego, a pani była jego studentką? -Tak. - Wykładał genetykę? -Tak. - Dlaczego uczęszczała pani na jego wykłady? Rozumiem, że nie był to popularny kierunek? - Chodziłam do niego, żeby zdobyć pewne informacje. - Jakie? - W owym czasie podejrzewano go o... - Doktora Crone'a? - Tak. Sądzono, że zbiera informacje, z których ma wynikać, iż czarni... Afroamerykanie mają genetycznie uwarunkowane niedostatki pewnych umiejętności poznawczych. - Czyli zdolności rozumowania i kształtowania własnych sądów? - Tan-nery podpowiada jej bezwstydnie, ale Harry i ja nie protestujemy. Chcemy sprawdzić, co świadek ma do powiedzenia. W obecności przysięgłych byłoby zupełnie inaczej. - Zgadza się. - Rozumiem, że były to kontrowersyjne badania? - Skandaliczne - odpowiada świadek. - Nie chcieli tego ogłaszać publicznie, przynajmniej dopóki nie skończą. Wtedy obalenie wyników ich badań potrwałoby jakiś czas, a doktor Crone zdążyłby je rozsławić i zyskać dla nich szeroką publiczność. - Co nasuwa znowu pytanie, dlaczego zaczęła pani chodzić na wykłady podsądnego? - Bo mnie o to poproszono. -Kto? Tanya Jordan bierze głęboki oddech. - Byliśmy działaczami. Nazwaliśmy się „Studenci dla sprawiedliwości rasowej". Niektórzy z nas już zrobili dyplom, inni byli studentami. - Pani także należała do tej grupy? -Tak. - Dlaczego panią wybrali? Dlaczego nie jakiegoś dyplomanta, który mógłby uczestniczyć w badaniach doktora Crone'a? - W jego projekcie nie uczestniczyli żadni dyplomanci. Nie chciał ich przyjmować. Przynajmniej tak słyszeliśmy. - Sprzeciw. Proszę o wykreślenie tego zdania z protokołu. - Sprzeciw podtrzymany. - Czy w projekcie doktora Crone'a uczestniczyli jacyś czarni dyplomanci? -Nie. - A przedstawiciele innych mniejszości rasowych? - Miał jednego Azjatę. Resztę stanowili biali. - Więc jedyną szansę na zbliżenie się do niego miał student? -Tak. - Skoro już mówimy o wykładach, czy oprócz pani uczęszczali na nią inni Afroamerykanie? -Nie. - Dlaczego? - Wśród studentów mówiło się, że nie są to zajęcia, o jakich marzą Afroamerykanie? - Dlaczego? - Sądzono, że doktor Crone ma uprzedzenia rasowe. - Sprzeciw, brak podstaw. Spekulacje świadka. - Proszę pozwolić, że inaczej sformułuję pytanie - mówi Tannery. - Czy miała pani okazję porozmawiać z innymi czarnoskórymi studentami oraz przedstawicielami innych mniejszości rasowych uczęszczającymi na te same wykłady? -Tak. -1 na podstawie tych rozmów powzięła pani przekonanie, że studenci -przedstawiciele mniejszości - nie będą się czuć swobodnie na wykładach doktora Crone'a? - Tak. Uznałam, że zgodnie z ogólnym przekonaniem doktor Crone ma uprzedzenia rasowe. - Z czego konkretnie to pani wywnioskowała? - Z historii dotyczących jego pracy.
-
-
-
-
Świadek ma na myśli plotki, ponieważ studenci nie byli na tyle blisko doktora Crone'a, żeby poznać prawdziwy temat jego badań. Ilu studentów uczęszczało na jego wykłady? Około setki, może stu dwudziestu. -1 była pani jedyną Afroamerykanką? -Tak. Twierdzi pani, że grupa panią wybrała. Mam na myśli „Studentów dla Sprawiedliwości Rasowej". Dlaczego? Specjalizowałam się w pedagogice i naukach ścisłych. Miałam dobre stopnie. Pracowałam też na część etatu na uniwersytecie, dzięki czemu miałam dostęp do pewnych informacji i pewnych pomieszczeń. Harry spogląda na mnie, jakby właśnie zobaczył kosmitów. Czy do tych pomieszczeń należały także laboratoria? -Tak. W tym laboratorium doktora Crone'a, podsądnego? Tak. - Kobieta spogląda na mnie i uśmiecha się na widok mojej miny. Czy oprócz córki ktoś o tym wiedział? Tylko koledzy z organizacji. Mówi pani o organizacji, do której pani należała, „Studenci dla Sprawiedliwości Rasowej"? -Tak. I w tym czasie rzeczywiście wchodziła pani do laboratorium doktora Crone'a? -Tak. Kiedy? Nie pamiętam dokładnej daty, ale była wiosna, koniec semestru. Czy zabrała pani coś z laboratorium? Tanya Jordan spogląda na mnie, alter ego Crone'a. Dopiero potem odpowiada: -Tak. Wymawia to słowo z naciskiem, jakby stanowiło kulminację jakiegoś wydarzenia. Co to było? Skopiowałam pewne dokumenty. Zbindowane ręczne notatki. Także drukowany formularz z faktami i uwagami spisanymi jego własną ręką. Skopiowałam to wszystko. Mówiąc Jego" ma pani na myśli podsądnego, Davida Crone? Świadek kiwa głową. Proszę odpowiedzieć - mówi Tannery. Zgadza się. Dlaczego skopiowała pani te dokumenty? Świadek waha się przez chwilę. To był dowód. Dowód czego? Tego, nad czym pracował. A co to było? Badania rasistowskie. Sprzeciw! - Zrywam się na równe nogi. - Wysoki sądzie, to przekonanie oparte na pogłoskach. Nie ma na to dowodów. To najgorszy rodzaj spekulacji świadka. Nie zamierzamy tego udowodnić, by dowieść - mówi Tannery - że dokumenty lub praca doktora Crone'a miały charakter rasistowski, ale po to, by wykazać stan umysłu świadka. Jako czynnik motywujący. Motywujący do czego? - pytam. Zaraz do tego dojdziemy - gasi mnie Tannery. Rozumiem, że te pytania do czegoś prowadzą? - odzywa się sędzia. Zdecydowanie. Proszę mi tylko dać jeszcze chwilę. Ponieważ dziś nie ma przysięgłych, Tannery nie może narobić za wiele szkód, dlatego sędzia pozwala mu wyruszyć na polowanie na dowody. Nic dziwnego, że oskarżenie tak szybko zrezygnowało z wątku miłosnego. Uprzedzenie rasowe ma o wiele większą siłę rażenia. Z punktu widzenia taktyki jest także lepsze, ponieważ nie naraża reputacji ofiary. Te dokumenty, które pani skopiowała... co później pani z nimi zrobiła? Oddałam je pewnym osobom. Z pani organizacji? Jordan kiwa głową, potem przypomina sobie o protokole i mówi wyraźnie: -Tak. -1 co oni z nimi zrobili?
- Przekazali je gazetom. Najpierw gazetce uniwersyteckiej, ale potem rozpętały się demonstracje i zainteresowała się nami prawdziwa prasa. Potem informacja rozeszła się na cały kraj. - Mówi to z uśmiechem. -1 co się stało? - Zrobił się straszliwy hałas. - Jej głos wnosi się o oktawę. Jest rozdrażniona. - Wokół uniwersytetu. Crone'a. Był wezwany przez radę uniwersytetu. Słyszałam o zebraniach senatu. Rozpoczęło się dochodzenie, zadawano mnóstwo pytań. Potem dochodzenie nagle ustało. Harry spogląda na mnie z wyrazem twarzy typu „a nie mówiłem?" Harry myśli w tej chwili to samo, co ja: historia się powtarza, ale mamuśka miała więcej przytomności umysłu i skopiowała dokumenty, zamiast je kraść. - Czy doktor Crone dowiedział się, że to pani jest odpowiedzialna za opublikowanie tych dokumentów w prasie? - Nic mi o tym nie wiadomo. Nie sądzę. - Więc to nigdy nie wyszło na jaw? Aż do dziś? - Zgadza się. -1 nie aresztowano pani? - Jak to? - Za zabranie dokumentów doktora Crone'a. - A! Nie. Tannery zmienia biegi, gmera w kartkach na pulpicie. - Teraz proszę powiedzieć, czy w trakcie następnych lat opowiedziała pani córce o tym epizodzie ze swojego życia - o tym, jak zabrała pani dokumenty jednemu ze swoich profesorów? -Tak. -1 kiedy miała miejsce ta rozmowa? - Jakieś dwa lata temu. - W jej oczach pojawia się skupienie. Tanya Jordan przeszywa mnie wzrokiem przez parą chwil. To wiadomość dla Crone'a. - A jak do niej doszło? - Kalista właśnie obroniła pracą doktorską. Szukała odpowiedniej pracy - takiej, w której mogłaby wykorzystać swoje atuty. Miała doskonałe oceny. Otrzymała wiele ofert; jedna z nich przykuła mojąuwagę. Pochodziła z Centrum Badań Genetycznych. - To instytut badawczy, którego dyrektorem jest podsądny David Crone? - Zgadza się. - Jak dowiedziała sią pani, że Centrum złożyło pani córce ofertą zatrudnienia? - Pokazała mi list. Jego nazwisko figurowało w nagłówku. Podpisał pismo, w którym składał Kali propozycję pracy. Powiedziała mi, że poznała go na uniwersytecie, gdzie szukał nowych pracowników. Pomyślałam, że to nie może być ten sam człowiek, ale w drukach, które przyszły na nasz adres znajdował sią jego życiorys. Wymieniał pracą w Michigan. To był on. Nie mogłam uwierzyć. Oczywiście nie wspomnieli o jego rasistowskich badaniach genetycznych. Potrzebował pieniędzy, a nie dostałby ich, gdyby... - Sprzeciw. - Podtrzymany. Proszą trzymać się tematu. - Ale opowiedziała pani córce o przeszłości podsądnego? O tym, że prowadził kontrowersyjne badania genetyczne? -Tak. - Skoro wspominamy o kontrowersji, proponuję przejść do szczegółów. Nad czym dokładnie pracował w tamtych czasach doktor Crone? - Sprzeciw, Wysoki Sądzie. To nie ma związku z tematem. - Oddalony. Świadek może odpowiedzieć. - Pracował nad unifikacją ras. - Co to takiego? - Badał markery rasowe, enzymy odróżniające jedną rasę od drugiej. Zamierzał znaleźć sposób na ich zneutralizowanie, zatarcie. Chciał stworzyć coś w rodzaju genetycznego stopu, w którym nie będzie żadnych cech charakterystycznych dla danej rasy. - Uważała pani, że to nieetyczne? - Zdecydowanie. Bawił się w Boga albo przynajmniej miał taki zamiar. Było jasne, że zamierza doprowadzić do eliminacji cech charakterystycznych dla mniejszości rasowych. - A pani do tego nie dopuściła? - Tak. Na szczęście dla nas genetyka nie była wówczas tak zaawansowana. Mogliśmy
się dowiedzieć, nad czym pracował doktor i ujawnić to światu. - Opowiedziała pani o tym córce? - Jakieś dwa lata temu. - W jej oczach pojawia się skupienie. Tanya Jordan przeszywa mnie wzrokiem przez parę chwil. To wiadomość dla Crone'a. - A jak do niej doszło? - Kalista właśnie obroniła pracę doktorską. Szukała odpowiedniej pracy - takiej, w której mogłaby wykorzystać swoje atuty. Miała doskonałe oceny. Otrzymała wiele ofert; jedna z nich przykuła mojąuwagę. Pochodziła z Centrum Badań Genetycznych. - To instytut badawczy, którego dyrektorem jest podsądny David Crone? - Zgadza się. - Jak dowiedziała się pani, że Centrum złożyło pani córce ofertę zatrudnienia? - Pokazała mi list. Jego nazwisko figurowało w nagłówku. Podpisał pismo, w którym składał Kali propozycję pracy. Powiedziała mi, że poznała go na uniwersytecie, gdzie szukał nowych pracowników. Pomyślałam, że to nie może być ten sam człowiek, ale w drukach, które przyszły na nasz adres znajdował się jego życiorys. Wymieniał pracę w Michigan. To był on. Nie mogłam uwierzyć. Oczywiście nie wspomnieli o jego rasistowskich badaniach genetycznych. Potrzebował pieniędzy, a nie dostałby ich, gdyby... - Sprzeciw. - Podtrzymany. Proszę trzymać się tematu. - Ale opowiedziała pani córce o przeszłości podsądnego? O tym, że prowadził kontrowersyjne badania genetyczne? -Tak. - Skoro wspominamy o kontrowersji, proponuję przejść do szczegółów. Nad czym dokładnie pracował w tamtych czasach doktor Crone? - Sprzeciw, Wysoki Sądzie. To nie ma związku z tematem. - Oddalony. Świadek może odpowiedzieć. - Pracował nad unifikacją ras. - Co to takiego? - Badał markery rasowe, enzymy odróżniające jedną rasę od drugiej. Zamierzał znaleźć sposób na ich zneutralizowanie, zatarcie. Chciał stworzyć coś w rodzaju genetycznego stopu, w którym nie będzie żadnych cech charakterystycznych dla danej rasy. - Uważała pani, że to nieetyczne? - Zdecydowanie. Bawił się w Boga albo przynajmniej miał taki zamiar. Było jasne, że zamierza doprowadzić do eliminacji cech charakterystycznych dla mniejszości rasowych. - A pani do tego nie dopuściła? - Tak. Na szczęście dla nas genetyka nie była wówczas tak zaawansowana. Mogliśmy się dowiedzieć, nad czym pracował doktor i ujawnić to światu. - Co jeszcze jej pani powiedziała? - Opowiedziałam jej o demonstracjach z lat siedemdziesiątych, a także o badaniach, jakie publikował Crone, i o tym, że teraz zostały zdyskredytowane. - Czy powiedziała jej pani, że w dużej mierze to pani doprowadziła do ich zdyskredytowania? -Tak. -1 jak zareagowała córka? - Sprzeciw! Tanya Jordan siedzi wyprostowana jak struna i wpatruje się we mnie. Wzdycha przeciągle, jakby nie słyszała mojego sprzeciwu. - Była ze mnie dumna. Powiedziała, że postąpiłam słusznie. - Sprzeciw! Proszę o wykreślenie tego z protokołu. - Sprzeciw podtrzymany. - Sędzia upomina świadka, że nie może odpowiadać, jeśli został zgłoszony sprzeciw. Jordan patrzy na niego, ale nic nie wskazuje na to, żeby przyjęła jego instrukcje do wiadomości. Coats naciska i wreszcie kobieta przyznaje, że zrozumiała. Dowód ze słyszenia to ostateczna zniewaga w sprawie o morderstwo. Głos ofiary zostaje zdławiony na zawsze. Zasady dobierania dowodów -z małymi wyjątkami każą pominąć wszystkie uwagi, jakie ofiara zrobiła przed śmiercią. Wyjątki te
-
obejmują jednak kwestię poglądów Kalisty Jordan na wydarzenia, o których opowiedziała jej matka. Tannery prosi sędziego o chwilę przerwy. Naradza się z policjantem. Problem polega na tym, że zabrnęli w ślepą uliczkę. Światek nie może opowiedzieć przysięgłym o tym, co powiedziała jej zmarła córka. Tanya Jordan może tylko przekazać to, co sama powiedziała, a przysięgli mogą się tylko domyślać odpowiedzi Kalisty. Jeśli przesłuchanie sprowadzi się do tego, całkiem możliwe, że sędzia nie pozwoli jej w ogóle zeznawać. Oskarżyciel wraca na podium. Czy rozmawiała pani z córką o tej ofercie pracy? W Centrum Genetyki? -Tak. Czy pamięta pani, co wtedy powiedziała pani córce? Że według mnie nie powinna przyjmować tej pracy. Dlaczego? Ze względu na przeszłość doktora Crone'a. Ma pani na myśli jego uprzedzenia rasowe? Sprzeciw! Nie istnieją żadne dowody na jego przekonania, tylko jego praca. Sprzeciw podtrzymany. Proszę inaczej sformułować pytanie.
- Czy nie chciała pani, by córka przyjmowała pracę u doktora Crone'a ze względu na to, co pani wiedziała na temat jego wcześniejszych badań genetycznych? -Tak. Tannery uśmiecha się do mnie; udało mu się doprowadzić do stwierdzenia, które może zaprezentować przysięgłym. - Ale ona przyjęła jednak tę pracę? -Tak. Dlaczego? Niewypowiedziane pytanie wisi w powietrzu jak gryzący odór prochu po wystrzale. Tannery nie może go zadać, ponieważ wówczas w grę wchodziłby dowód ze słyszenia, ale przysięgli bez wątpienia go wyręczą. - Jednak, powtórzę to dla pewności, pani nie chciała, żeby córka przyjęła tę pracę? -Tak. - Z jakiego powodu? - Z powodu przeszłości doktora Crone'a. Moim zdaniem był on zamieszany w badania, które uważam za rasistowskie. Świadek szybko się uczy. Zgłaszam sprzeciw, ale tym razem sędzia go oddala. Mogę się sprzeciwiać, kiedy ktoś oznajmia fakt, ale nie gdy wygłasza swoje zdanie, zwłaszcza jeśli ma ono związek z motywami działania świadka. - Nie sądzę, żeby Kalista mogła się zaangażować w romans z kimś o takiej przeszłości. - Świadek zadaje mi jeszcze jeden cios. W mojej głowie rodzą się dziesiątki pytań: skąd nagle Tanya Jordan stała się taką znawczynią genetyki rasowej ? Skąd pewność, że badania Crone' a były nielegalne? Jak można mówić o swobodzie myśli naukowej, kiedy niektóre tematy są zakazane? Wszystkie te pytania to pułapka. Tannery przyglądałby się z rozkoszą, jak daję się w nie złapać. W zeznaniu świadka praca Crone'a została już charakteryzowana jako „rasistowska". To wystarczyło, by położyć kres badaniom. Raczej nie zwyciężę w dyskusji z matką zamordowanej Afroamerykanki na temat istoty rasizmu. Jedno wydaje się pewne: jeśli sprawa będzie dotyczyć rasizmu, wyrok zapadnie bardzo szybko. Tannery zbliża się do pytania. - Czy miała pani powody by sądzić, że w chwili zatrudniania pani córki doktor Crone był zaangażowany w badania mające związek z genetyką rasową? - Nie miałam pewności. - Czy można powiedzieć, że ten problem nie jest pani obojętny? -Tak. - A później dowiedziała się pani, że te podejrzenia są słuszne. - Tak. Kalista powiadomiła mnie, że chce przekazać swojemu ludowi dokumenty, które zabrała Crone'owi. - Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Dowód ze słyszenia. - „Swojemu ludowi" - powtarza Tannery. - Takiego wyrażenia użyła? - Sprzeciw podtrzymany. - Użyła tych słów? Chciała oddać dokumenty swojemu ludowi? - Dokładnie tak to ujęła. Sędzia uderza młotkiem w stół. - Pytanie i odpowiedź zostaną usunięte z protokołu. Świadek został pouczony na
-
-
-
okoliczność wstrzymania się z odpowiedzią, kiedy zgłoszono sprzeciw. Czy świadek to rozumie? - Coats mierzy w Tanyę Jordan młotkiem niczym pistoletem, potem celuje nim w Tannery'ego. - A pan, panie mecenasie, doskonale zdaje sobie sprawę, co pan zrobił. Nie zastosuję żadnych sankcji tylko dlatego, że przesłuchanie toczy się bez świadków. Jeśli tylko spróbuje pan to zrobić w ich obecności, lepiej, żeby pan miał przy sobie szczoteczkę do zębów. Noc spędzi pan w pudle. Przepraszam, Wysoki Sądzie. Poniosło mnie. Tak. Następnym razem strażnik poniesie pana do celi, jeśli dalej będzie się pan tak zachowywać. Tannery robi pokorną minę, oczy spuszczone, zgarbione plecy, wcielenie skarconej niewinności. Przekłada parę kartek, potem podejmuje wątek w miejscu, w którym przerwał. Jeśli chodzi o informacje dotyczące obecnych badań doktora Crone'a... Czy zdołała pani je uzyskać z innego źródła? Innego niż pani córka? Coats spogląda na niego ponad okularami, jakby miał go lada chwila palnąć młotkiem. -Tak. Co to było za źródło? Inny pracownik Centrum. Tannery ogląda się na mnie, zanim zada finalne pytanie. Czuję, że jeżą mi się włosy na karku. Właśnie teraz padnie ostateczny, morderczy cios. Jak brzmi nazwisko tego pracownika? William Epperson.
★ ★ ★
-
-
-
Crone już na nas czeka. Harry poprosił przez telefon, żeby strażnicy przerwali profesorowi ćwiczenia na siłowni i przyprowadzili go do salki zarezerwowanej na rozmowy adwokata z klientem. Wiadomość, że Epperson udzielał informacji matce Kalisty spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Harry usiłował się do niego dodzwonić, oczywiście bez skutku. Teraz zaczynamy sądzić, że zeznania byłego gwiazdora koszykówki nie będą dla nas korzystne - czego obawialiśmy się od samego początku. Co powiedział Crone, kiedy przekazałeś mu nowinki? Jeśli był zaskoczony, to tego nie zdradził - odpowiada Harry. Myślisz, że wiedział? Jeśli nie wiedział, to jest największym twardzielem od czasów, gdy James Dean rozpłaszczył się razem ze swoim porshe na dębie. W ogóle go to nie ruszyło. Powiedział, że ma do nas bezgraniczne zaufanie. - Harry spogląda na mnie z krzywym uśmiechem. Może nie wiedział, co powiedzieć. Mógłby zdradzić choćby słabe obawy. To by była miła odmiana. Więc facet jest zimny jak lód. Ten skurczybyk to cały lodowiec. Czyli znajdujemy się w punkcie wyjścia. Ponieważ Kalista Jordan nie żyje, wszystko, o czym powiedziała matce, jest objęte tajemnicą. To dowód ze słyszenia. Ale Epperson to zupełnie co innego. Żyje i może mówić. Jeśli Tannery wezwie go na świadka, a Epperson zezna, że Crone wyczynia jakieś genetyczne fiki-miki, żeby otrzymać nowy wzór na afrykańskie IQ, nasza przemowa końcowa zabrzmi jak nazistowski hymn narodowy. Przysięgli nie będą musieli się długo namyślać, żeby dojść do wniosku, iż Kalista zginęła, ponieważ zamierzała opowiedzieć światu o jakichś mrożących krew w żyłach eksperymentach Crone^. W końcu się okaże, że bronimy anioła śmierci. To nie ma sensu - oponuję. - Niby po co miałby ją w ogóle zatrudniać, skoro prowadził rasistowskie badania? Po co by ryzykował? A komu miał złożyć ofertę? Niewielu skinheadów ma doktorat z tego, jak mu tam... Elektroniki molekularnej. Może być. Crone potrzebował wykwalifikowanych współpracowników, żeby dostać stypendium. Obecność przedstawiciela mniejszości rasowych mogła mu pomóc. Pamiętaj, że Crone musiał zdobyć pieniądze, stypendium naukowe od tej firmy... Cybergenomics. Właśnie. Jeśli właśnie po to zaangażował Eppersona, mógł zatrudnić Kalistę dokładnie z tego samego powodu. Ci dwoje znali się jeszcze przed podjęciem pracy u Crone'a. Epperson zaczął pracować dla Centrum już po zatrudnieniu Kalisty. A jeśli współpracowali ze sobą, by zdobyć informacje o badaniach? Jeśli matka
-
-
-
-
-
-
-
Kalisty mówi prawdę i rzeczywiście karmiła córkę opowieściami o dawnych bojach, dziewczyna mogła zwrócić się do Eppersona i poprosić go o pomoc. Uważasz, że zamierzali zdemaskować Crone'a? Najpierw muszę się przekonać, czy matka mówi prawdę. A jeśli Ep-person będzie zeznawać, Tannery sprzeda tę bajkę przysięgłym. Zastanawiam się przez chwilę. W tym coś nie gra... coś mi tu nie pasuje. -Co? Dlaczego Cybergenomics miałoby się mieszać w takie sprawy? Jeśli Crone prowadził badania, które mogłyby spowodować społeczny i polityczny skandal, po co Cybergenomics miałaby się pod nimi podpisywać? Żeby zniszczyć swój image? Trudno mi to sobie wyobrazić, tu chodzi o zbyt duże pieniądze. Harry pogrąża się w rozmyślaniach; idzie w milczeniu przez korytarz sądu. A jeśli... - zaczyna głośno myśleć - ...to stypendium było przeznaczone na inne badania? Może Crone prowadził te rasistowskie eksperymenty na boku? Może firma o tym nie wiedziała? Pomyśl, co by się stało ze stypendium, gdyby Crone został zdemaskowany. Sprawa by przyschła - mówię. Nie, mogło być nawet gorzej - sprzeciwia się Harry. - Jeśli Crone poświęcił pieniądze na inny cel, dopuścił się poważnego przestępstwa. Za coś takiego można popełnić morderstwo. Obaj krzywimy się jednocześnie, tknięci tą samą myślą. Kontrola finansów - mówimy unisono. Stajemy w pół kroku i spoglądamy na siebie. Gdyby ktoś przyglądał się nam ze szczytu ruchomych schodów, zobaczyłby w naszych sylwetkach takie napięcie, jakbyśmy właśnie ujrzeli lądującego kosmitę. A doszło do niej? - pytam. Nie wiem. Potem przypominam sobie, że przez moje ręce przeszły pewne dokumenty, wyniki badań do prośby o dotację na badania dotyczące dzieci z plą-sawicą Huntingtona. To by był przynajmniej jakiś początek. Numer projektu i nazwa badań. Te dane znajdowały się na prośbie o dotację. Zaczynam zaglądać do szuflad biurka i biblioteczki. Co wiemy na temat dotacji? - pytam Harry'ego. Nic - odpowiada. Nagle nieprzyjemna myśl: szukaliśmy nie tam, gdzie trzeba. Przychodzi mi do głowy, że mogłem położyć dokument wśród akt, ale potem przypominam sobie, gdzie je zostawiłem. To była kopia, więc po skończeniu z nimi zostawiłem je u Doris Boyd. Mówię Harry'emu, że zadzwonię do niej rano. Może do niej wpaść i odebrać od niej dokumenty. To będzie jakiś początek. Będziemy wiedzieli, gdzie się zwrócić. Jeśli tak, Crone ma przechlapane u sędziego. Jak jasna cholera. Może osobiście odpowiadać za sprawy finansowe. Jeśli sędzia będzie w dobrym humorze. I nie oskarży go o defraudację dodaję. To mu nie pomoże, kiedy znowu będzie się ubiegał o dotacje. Trudno kogoś namówić do wyskoczenia z kasy, kiedy się siedziało w mamrze - mruczy Harry, choć podejrzewam, że paru jego klientom się to udało. Myślisz, że tym właśnie zajmowali się Jordan i Epperson? Chcieli prześledzić, na co zostały wydane pieniądze? Nie wiem. - Harry nie chce się nad tym zastanawiać. - Może niepotrzebnie się martwimy. Może po prostu nie możemy poskładać tej łamigłówki. Miejmy nadzieję, że Tannery też. Nie chcę już więcej niespodzianek. Dowiedz się wszystkiego na temat jakichkolwiek kontroli finansowych. Prześledź, gdzie trafiły pieniądze z dotacji, zwłaszcza tych z Cybergenomics. Harry robi notatki, potem zakręca pióro i chowa je do kieszeni kamizelki. Jeśli coś tam znajdę, mam nadzieję, że będziesz wiedział, co odpowiedzieć. Ja? - Ruszamy dalej, ja o pół kroku za nim. To do ciebie Crone ma bezgraniczne zaufanie. A do ciebie nie? To ty wynajdujesz te wszystkie paskudne sprawy, które się do nas przyczepiają. - I pewnie dlatego do mnie nie ma takiego zaufania - uśmiecha się
-
-
-
-
-
Harry. Idziemy szybko, prawie truchtem, zbiegamy po schodach przed sądem i skręcamy za róg, kierując się w stronę więzienia. Harry prowadzi. Czuję się jak w surrealistycznym śnie. Słucham gadaniny Harry'ego, ale jej nie słyszę; mój mózg jest zajęty innymi sprawami, powoli zaczyna sobie przypominać. Fragmenty układanki wskakują na miejsce, a ja widzę pełny obraz dopiero wtedy, gdy furgonetka prawie nas mija. Kierowca pewnie by zawrócił i odjechał w drugą stronę, gdyby nie był tak blisko. Teraz może już tylko podnieść łokieć, by zasłonić twarz. Przejeżdża obok nas, śladem tłumu pojazdów sunących na Broadway. Ten łokieć był dobrym pomysłem, gdyby nie to, że widziałem ten ruch zbyt wiele razy na boisku koszykówki, a trudno nie rzucać się w oczy, kiedy mierzy się ponad dwa metry. Widziałeś? - pytam. Co? - Harry patrzy na mnie, potem na niebo. - Czy to ptak? Czy to samolot? Samochód - powiadamiam go. - Furgonetkę. Do tego czasu pojazd zniknął już za rogiem. -Nie. Za kierownicą siedział Epperson. Harry patrzy na mnie tępo, potem wreszcie coś mu świta. - Co on tu robi? To daleko od jego pracy, a nie ma wstępu na salę sądową. Właśnie. Ale tym, co niepokoi mnie najbardziej, jest sama furgonetka, ciemnoniebieska, z dużym wgnieceniem na lewo od zderzaka i rozbitym bocznym reflektorem. Ta sama furgonetka stała tej nocy przed moim domem. Crone już na nas czeka; Harry i ja nie mamy dziś ochoty na zabawę w ciuciubabkę. Siedzimy po obu stronach grubej szklanej ściany, dzielącej nas od terenu więzienia. Słyszymy każde słowo Crone'a, widzimy każdy jego gest, ale nie możemy go dotknąć, a Harry ma w tej chwili wielką ochotę tknąć naszego klienta. Crone jest bardzo zatroskany, zmartwiony jak zawsze od czasu rozpoczęcia procesu, ale nie mówi zbyt wiele. Znowu słyszymy tylko wykręty. Nie wiem, o co jej chodzi. W tamtych latach miałem mnóstwo studentów. Nie pamiętam wszystkich. Ona pana pamięta - odpowiada Harry. Może postawiłem jej zły stopień. Postanowiliśmy, że nie będziemy wspominać o Cybergenomics ani o dotacji, dopóki nie zbierzemy więcej informacji. Ograniczymy się do zeznania Eppersona i Tanyi Jordan. To prawda, że dobrze dogaduję się z Billem - mówi Crone. - Mamy wspólny język. Mogę powiedzieć na jego temat same dobre tlqct^. Miejmy nadzieję, że on zrewanżuje się tym samym - mówię. - Kiedy będzie zeznawać. Ale po tym, co usłyszeliśmy, raczej wątpię - dodaje Harry. Nic nie wiem na ten temat, zapewniam panów. Gdzie myśmy to już słyszeli? - Harry traci cierpliwość do Crone'a. -Nie interesują nas opowiastki o dogadywaniu się w pracy czy wzajemnym szacunku. Chcemy wiedzieć, czy pracowaliście nad projektem o charakterze rasistowskim. Crone spogląda na niego ponad okularami. Znowu do tego wracamy? Aż do skutku - warczy Harry. - Najwyraźniej te dobre układy z doktorem Eppersonem nie wykluczają przekazania przez niego informacji matce Kalisty Jordan. Te informacje dotyczyły... jak by to ująć? Drażliwych problemów społecznych. Crone nie odwraca od niego wzroku. Genetyki rasowej - wyjaśnia Harry. -1 nie mówimy tu o lekarstwie na anemię sierpowatą. Proszę nam opowiedzieć o unifikacji ras. Crone kręci głową. Ciągle to dawne nieporozumienie. Jak to dawne? Z czasów mojej pracy w Michigan. Rozmawialiśmy już o tym. Crone wydaje się szczerze zdumiony, jakby nie rozumiał, co się dzieje. Co, powiedziała, że ciągle się tym zajmuję? Tak wynikało z jej słów. Powiedziała, że Epperson może to potwierdzić przed
-
-
-
-
-
sądem. -Nie - rzuca Crone. W jego oczach pojawia się błysk. - Paul, musisz mi uwierzyć. Nie wiem, o czym mówi ta kobieta. - Obie dłonie położył płasko na blacie przed sobą, pochylił się ku szklanej tafli, wpatruje się z napięciem w moje oczy, jakby chciał mnie przekonać samym spojrzeniem, że nie kłamie. Proszę nam opowiedzieć o tej unifikacji - żąda Harry. Nie da się zepchnąć na boczny tor. Crone zaczyna się denerwować. Rzuca spojrzenia na boki, patrzy na wszystko z wyjątkiem nas. Od czego mam zacząć? Może od początku? Świetnie. Więc zacznijmy od początku, od średniowiecza, gdy prowadzono wojny dynastyczne, kiedy w imię chrześcijaństwa wybuchały walki, mające wymazać z map odmienności religijne. Były to czasy rzezi popełnianych z imieniem Boga na ustach. Nagle spogląda na nas ostro, jego spojrzenie jest przenikliwe jak laser. Wiecie, ile osób na przestrzeni wieków straciło życie w walkach religijnych? Nie odpowiadamy. Dziwicie się, co to ma wspólnego z genetyką? Coś w tym stylu - mruczy Harry. Wojny religijne można uznać za względnie łagodne w porównaniu z konfliktami rasowymi i etnicznymi, jakie nieustannie wybuchają w jakimś miejscu na Ziemi. Można się nawrócić na nową religię, jeśli w perspektywie ma się tylko płonący stos albo katowski topór, ale czy można zmienić pig-mentację skóry, kształt nosa, strukturę włosów? Dziś także działa nowa inkwizycja; spójrzcie tylko na przekrój rasowy wśród więźniów. Czekają nas nowe krucjaty, a jeśli w to nie wierzycie, zobaczcie, co się dzieje na Bałkanach. Wielcy myśliciele, mistrzowie intelektu od najwcześniejszych czasów wspominali o równości wszystkich gatunków - i to na długo przed narodzeniem Chrystusa. A jednak przez setki lat żyliśmy w świecie niewolnictwa. Tu, w kraju ludzi wolnych, trzeba było siedemdziesięciu pięciu lat, wojny domowej i sześciuset tysięcy zabitych, zanim wstęp do deklaracji Jef-fersona stał się faktem - że wszyscy ludzie są równi. A jednak nadal istnieją tacy, którzy tego nie akceptują. Tak, właśnie nad tą sprawą pracowałem wtedy, w Michigan. Przyznaję. - Spogląda na Harry'ego. - Nie rozumiecie? Po naszej stronie szklanej szyby panuje milczenie. Harry i ja zastanawiamy się, jak możemy skłonić Crone'a, żeby powiedział to samo przed sądem. Choćbyśmy mieli najlepsze intencje, choćbyśmy nie wiadomo jak pragnęli sprawiedliwości społecznej - ciągnie Crone - nigdy nie będziemy obojętni na kolor skóry. Spójrzmy prawdzie w oczy. Zawsze będziemy zwracać uwagę na te cechy, które odróżniają nas fizycznie. I nie chodzi tylko o rasizm. W czasach oświecenia i cudów techniki nadal sądzimy naszych przywódców politycznych na podstawie wyglądu i częstego pojawiania się w telewizji. Dlatego wybieramy idiotów i fałszywych proroków. Cenimy odrębność, ale angażujemy się w walki rasowe. Chcemy być przyjaźnie nastawieni do mniejszości, bo dzięki temu zyskujemy dobre samopoczucie. Chcemy wyrównywać te różnice, ale rozdziela nas sam fakt ich rozpoznawania. Tak, moje badania miały na celu zatarcie tych różnic. Nie wiem, czy jestem z tego dumny. Ta próba jest dostatecznym dowodem na to, że nasz gatunek nie zdołał wykształcić umiejętności, która powinna mu przychodzić naturalnie: zdolności akceptowania się nawzajem. To bardzo subtelna rzecz, ta świadomość różnic. W jaki sposób mamy rozkazać mózgowi, by nie tworzył systemu klasyfikacyjnego, jaki codziennie narzuca nam ekonomia, nasi sąsiedzi, media, wszystko to, co nas otacza i z czego czerpiemy informacje niemal przez osmozę? Spogląda na mnie. Proszę mi powiedzieć, że nie czuje pan obawy, kiedy widzi pan idącą z naprzeciwka grupkę czarnych młodzieńców albo meksykańskich nastoletnich macho. Czy bałby się pan tak samo, gdyby ci chłopcy byli biali? A czy oni czuliby potrzebę uprawiania tajnych rytuałów gangsterskich, malowania grafitti i noszenia ubrania, które odróżnia ich od siebie? To instynkt plemienny, równie stary, jak sama ludzkość. Każdy archeolog potwierdzi, że takie same zachowania miały miejsce dziewięć tysięcy lat temu w Afryce. I właśnie tam zdążamy wracamy do życia plemiennego, w czasy ciemnoty. Ja miałem nadzieję znaleźć drogę
-
-
-
-
-
-
ucieczki. Spogląda na nas, lodowato spokojny. Przyznaję, że pomysł był kontrowersyjny. Nie ma czegoś takiego jak gen rasy. To już udowodnione. Rzecz jest o wiele bardziej subtelna. Istnieje więcej różnic rasowych wewnątrz pewnej grupy rasowej niż pomiędzy dwoma różnymi. Mamy do czynienia z setką, może nawet tysiącem różnic genetycznych. Melanina, która nadaje skórze zabarwienie, nie może być wyznacznikiem rasy. Niektórzy mogąpomyśleć, że same rozmyślania na ten temat są nieetyczne, ale wskażcie mi lepszy sposób poradzenia sobie z tym problemem, a zmienię poglądy. A może zostawić decyzję naturze? - mówi Harry. To nie położy kresu agresji. Nie możemy czekać miliona lat, żeby ewolucja obrała właściwy kurs, różnice się zatarły, a ludzkość stała się jedną rodziną. Bardziej prawdopodobne jest, że do tego czasu zdążymy się nawzajem wymordować. Konflikty rasowe staną się naszą zgubą. Podoba mi się mój wygląd - protestuje Harry. - Nie chciałbym, żeby mi go ktoś zmienił. Przyszłe pokolenia - rzuca Crone. - Jeśli nam się uda, można zmienić tylko przyszłe pokolenia. Może oni także woleliby być dziećmi natury? - wtrącam. Ładnie powiedziane, ale nie tego dotyczy problem. Z naukowego punktu widzenia, genetyczny czynnik rasowy nie istnieje - to wytwór społeczeństwa. Czy nie byłoby miło, gdyby społeczeństwo zrobiło takie same postępy, jak nauka? Może wtedy nasz gatunek by przetrwał. Nie powinniśmy podawać w dokumentach bezwartościowych danych dotyczących pochodzenia etnicznego i rasy. Trzeba od tego odejść. To, co się teraz dzieje, to nic innego, jak utrwalanie stereotypów rasowych. Zastanawia się przez chwilę, spogląda na mnie, zastanawia się, jak wybrnąć z tej sytuacji. Podam panu przykład: jest pan pilotem małego samolotu. Startuje pan i pc paru minutach znajduje się pan w chmurach. Wygląda pan przez okno i widzi tylko biel. Musi pan wierzyć tylko własnym oczom, żeby nie stracić rozeznania, gdzie jest góra, a gdzie dół. Musi pan polegać na swoim błędniku. Nie mijają dwie minuty, a pański samolot roztrzaskuje się o ziemię. Dlaczego? Bo zmysły pana zawiodły. Tak samo jest z rasą. Wierzymy naszemu rozeznaniu i ignorujemy naukę. Wystarczy spojrzeć na naukowe instrumenty, a powiedzą panu, że nie ma czegoś takiego jak różnice genetyczne - markery rasy nie istnieją. A jednak ludzie wierzą w to, co widzą. Jak sobie z tym radzić? Na to nie mam odpowiedzi. Ludzie są głupi - dodaje Crone. - Kiedy spytasz, co trzeba zrobić, żeby stać się wielkim człowiekiem, co jest pierwszym krokiem do odciśnięcia swojego znaku na historii ludzkości, zawsze długo się zastanawiają -choć nigdy wystarczająco długo - a potem zaczynają wymieniać cechy charakterystyczne ludzi wielkich, recytują całą listę i szukają tej jednej cechy wspólnej, najważniejszego składnika. Mówią o uporze, inteligencji,wykształceniu, elokwencji, wrodzonym talencie, wykształconych umiejętnościach,niektórzy nawet czasem zbliżają się do celu i wymieniają szczęście. Ale nikt nigdy nie trafia w dziesiątkę. Zawsze umyka im element najbardziej podstawowy, a przy tym oczywisty. A to takie proste. Żeby stać się wielkim człowiekiem, żeby móc cokolwiek osiągnąć, przede wszystkim trzeba przetrwać. - Uśmiecha się. - Pewnie na to nie wpadliście? Można to łatwo poznać po mojej minie. A jednak wszyscy przyjmujemy to za pewnik. Czy ktoś ma pojęcie? Czy ktoś wie, ilu mogliśmy mieć Einsteinów czy Picassów, którym nie udało się przeżyć, by zrealizować to, do czego predestynowała ich wielkość? Ilu Churchillów czy Rooseveltów zmarło w dzieciństwie z powodu choroby, wojny lub głodu? Nigdy się nie dowiemy. Świat nigdy ich nie pozna. Nigdy nie pojawią się w książkach do historii, ponieważ nie zdali pierwszego egzaminu na drodze do wielkości. Nie udało się im przetrwać. I właśnie do tego zmierza nasz gatunek. Istoty z innych planet nigdy się nie dowiedzą o naszym istnieniu, bo jeśli nie rozwiążemy naszych problemów, nie uda nam się przetrwać. Czy wiecie, że w ciągu ostatnich pięciu miesięcy, odkąd tu przebywam, co najmniej dwadzieścia razy zwracali się do mnie ludzie z „Nordyckiej Dumy", gangu zapewniającego ochronę białym? Wiem o tym od znajomych więziennych strażników. W więzieniach panują prawa
-
-
-
dżungli. Należysz do stada albo giniesz. Jest to system kastowy, oparty na kolorach: czarny, brązowy i biały. Na razie odmówiłem. Nie wiem, jak długo będę mógł sobie pozwalać na ten luksus. Jeśli zostanę skazany i skończę w San Quentin lub Folsom, będę musiał przestać myśleć x zacząć działać. Nadeszła chwila wyboru. Przyłączę się do plemienia albo zginę. Możecie mi wierzyć na słowo - należę do tych, którzy przetrwają. Dla Crone'a nie są to zagadnienia teoretyczne. Widzę, że często rozmyśla o nich w nocy, zamknięty w celi. Przez chwilę milczymy. Crone spogląda na nas. To śmieszne, prawda? Co? - pyta Harry. Że dzisiejsza hodowla kultury nowoczesnej Ameryki nie znajduje się w szkole, firmie czy choćby rodzinie. Jest w więzieniu. - Śmieje się cicho. Ale nie myślcie - dodaje - że plemiona, które tam się kształtują, pozostaną w jednym miejscu. Nie możemy ich tak szybko zamykać ani trzymać ich na tyle długo, by odciąć się od problemów lub je rozwiązać. Musimy coś zrobić - i to szybko. I właśnie pan wziął to na siebie - mówi Harry. - Rozwiązanie tego problemu. Próbuję. Przynajmniej miałem taką szansę. W Michigan. Znowu do tego wracamy - mruczy Harry. Bo to prawda. Nie zmieniłem poglądów. Ale w Centrum nie prowadziłem badań związanych z rasą. To fakt. Jeśli mi nie wierzycie, pozwólcie zeznawać Billowi Eppersonowi. Na pewno wam powie, że nie pracowałem nad niczym tego rodzaju. Nie musimy go wzywać - mówi Harry. - Oskarżenie nas uprzedziło. Więc porozmawiajcie z nim, jeśli mi nie wierzycie. Próbowaliśmy - tłumaczę - ale nie chciał z nami rozmawiać. Po spotkaniu w windzie Harry chciał się umówić na spotkanie z Epper-sonem, ale ten, kiedy się dowiedział, że reprezentujemy Crone'a, stracił ochotę do pogawędek. Kazał Harry'emu odejść. Nie rozumiem. To już jest nas trzech - mówi Harry. Dlaczego nie chciał z wami rozmawiać? Wiem, że śmierć Kalisty nim wstrząsnęła. Byli sobie bliscy, ale chyba nie myśli, że miałem z tym coś wspólnego? Przecież wie, że tak nie jest. Sam mi to powiedział. Kiedy? Crone zastanawia się krótko. Jakiś tydzień przed moim aresztowaniem. Rozmawialiśmy w moim gabinecie. Wszyscy w Centrum wiedzieli, że policja węszy, a ja jestem podejrzanym. Puścili tę plotkę, żeby zniszczyć mi reputację. Pewnie chcieli sprawdzić, czy ucieknę. Co pan powiedział Eppersonowi? Że nie wiem, dlaczego policja ciągle mnie wypytuje. A co on odpowiedział? Że też nie rozumie. Powiedział, że nie pojmuje, dlaczego ktoś miałby chcieć skrzywdzić Kalistę. I że wie o naszych nieporozumieniach, ale jest pewien, że nie mają nic wspólnego z jej śmiercią. Nie obarczał mnie odpowiedzialnością za nią. Wiem to. I proszę mi wierzyć, gdyby miał wobec mnie jakieś podejrzenia, nigdy by ze mną nie rozmawiał. Dlaczego? Crone nagle odwraca wzrok, jakby przekroczył jakąś granicę, powiedział więcej niż zamierzał. Jeśli coś pan ukrywa - mówię - pora przestać. Nie możemy reprezentować klienta, który nie mówi nam o wszystkim. To nic istotnego - broni się Crone. O tym my zadecydujemy. Crone zastanawia się, jak ma to powiedzieć, stara się wyważyć słowa, po czym nagle wyrzuca z siebie: Epperson był zakochany. Milczę, ale on wie, o co chciałbym zapytać. W Kaliście - dodaje. Teraz mi pan powie, że to uczucie nie było odwzajemnione? Crone przechyla głowę na bok, jakby wolał nie odpowiadać, po czym mówi:
-
-
-
-
Lubiła go. Byli przyj aciółmi. -1 tylko przyj aciółmi? Crone kiwa głową. A Eppersonowi chodziło o coś więcej? Chciał się z nią ożenić. Poprosił ją o rękę? - podchwytuje Harry. Wreszcie coś, co możemy wykorzystać podczas przesłuchania Eppersona. Crone podnosi się z krzesła. Znajduje się w małym pomieszczeniu, strażnik czeka po drugiej stronie zamkniętych drzwi. Widzę jego mundur przez dzielącą nas akrylową ściankę i szklane okno w drzwiach nad ramieniem Crone'a. Proszę nie mówić, stojąc tyłem do nas - rzuca szybko Harry. - Oni potrafią czytać z ruchu warg. Crone odwraca się do nas. Chciał jej dać pierścionek zaręczynowy. Epperson? - upewniam się. Crone przytakuje. Odrzuciła go. Kiedy? - chce wiedzieć Harry. Jakieś trzy tygodnie przed zniknięciem. Do cholery, dlaczego nam pan nie powiedział? - pytam. Bo to nie miało nic wspólnego z jej śmiercią. Skąd pan wie? - wtrąca Harry. - Tylko dwie osoby mogą mieć taką pewność: Epperson, jeśli jej nie zabił, lub morderca. Crone nie zwraca na niego uwagi. Kalista zwierzała się swojej przyjaciółce, starszej kobiecie pracującej w Centrum. Ta przyjaciółka przyszła do mnie. Powiedziała, że Kalista nie chce zniszczyć przyjaźni, jaka ją łączy z Eppersonem. Kiedy to było? Parę dni po tym, gdy usiłował dać jej pierścionek. Co to za przyjaciółka? - pyta Harry. - Ta starsza kobieta? Carol Hodges. Hodges już zeznawała w naszej sprawie. Była jednym ze świadków kłótni między doktorem i Jordan. Była bliską przyjaciółką Kalisty. Pomyślała, że mogę jej pomóc. W jaki sposób? - atakuję. - Był pan w konflikcie z Jordan. Zabrała dokumenty z pańskiego gabinetu. Wniosła przeciwko panu skargę o molestowanie seksualne. Wtedy Hodges o tym nie wiedziała. Myślała, że mogą porozmawiać z Billem, przekonać go, że Kalista go po prostu nie kocha, ale ceni jego przyjaźń. Zrobiłem, co mogłem. Porozmawiał pan z Eppersonem? Crone kiwa głową. Gdzie kupił pierścionek? - rzuca znienacka Harry. -Co? Pierścionek zaręczynowy. - Harry trzyma pióro nad kartką otwartego notesu. Nie wiem. To ważne? Pokazał go panu? -Nie. Nie mamy żadnych konkretów, nic, co moglibyśmy wykorzystać podczas przesłuchania Eppersona. Kalista Jordan nie żyje, więc wszystko, co ma do powiedzenia Hodges kwalifikuje się jako dowód ze słyszenia. Czy Epperson rozmawiał z kimś innym z Centrum, może miał jakiegoś powiernika? Jest paru takich młodzieńców. Trzymali się razem, razem się bawili. Dlaczego nam pan tego nie powiedział wcześniej? tBo byłem pewien, że jej nie zabił. Kochał ją. Tak, a ona go odrzuciła. On tego nie zrobił. Skąd pan może wiedzieć? W odpowiedzi widzimy tylko wzruszenie ramion i wyzywające spojrzenie. Harry chce porozmawiać na zewnątrz, tak żeby Crone nas nie słyszał. Ciągnie mnie za ramię. Mówię doktorowi, żeby się nie ruszał z miejsca. Razem wychodzimy i zamykamy drzwi. Nie oddalamy się, żeby strażnik nie wyprowadził Crone'a. Moje pytanie - mówi Harry - brzmi następująco: najpierw porozmawiamy z Eppersonem czy zaatakujemy go dopiero podczas przesłuchania? Nie mamy go czym atakować. Myślisz, że możesz odnaleźć ten pierścionek? Jeśli w ogóle istnieje. Nie wierzysz mu? Nie wiem, w co mam wierzyć. Muszę przyznać, że ta jego opowieść jest trochę
-
-
-
-
-
naciągana: kobieta przychodzi do niego i prosi, żeby odegrał Cy-rana... Jak ci się wydaje, ilu jubilerów jest w San Diego? Zacząłbym od La Jolla, w pobliżu Centrum. Sprawdziłbym sklepy w pobliżu mieszkania Eppersona. Harry kiwa głową z kwaśną miną. To niewdzięczne zadanie. Harry ma teraz pełne ręce roboty: szuka śladu kontroli finansów w projekcie Crone'a i analizuje życie uczuciowe Eppersona. Znamy w przybliżeniu datę kupna pierścionka. Poza tym może ktoś z Centrum go widział. Epperson mógł się im chwalić, zakochany młodzieniec... -mówię. Jasne. To moja praca. - Wiem, co myśli teraz Harry: Crone wysłał go szukać wiatru w polu. Wracamy do Crone'a, który uspokoił się na tyle, żeby usiąść. Gdybyśmy chcieli porozmawiać z Eppersonem, jak możemy do niego trafić? pytam. Crone zastanawia się krótko. Chyba przez Aarona. Mogę poprosić doktora Tasha, żeby do niego zadzwonił. Jego decyzja musi być dobrowolna. Bez żadnych nacisków - zastrzegam. - Jeśli nie chce z nami rozmawiać, musi wiedzieć, że może odmówić. Zrozumiałem. Nie mam wątpliwości, że Tannery dowie się o naszej rozmowie z Eppersonem i spyta go o nią podczas zeznań przed sądem. Najmniejsze podejrzenie o naciski obróci się przeciwko nam. Mam do niego zadzwonić? Do Aarona? Kiwam głową. Crone podnosi słuchawkę więziennego telefonu i czeka na zgłoszenie się telefonistki. Tylko Bili może to wszystko rozstrzygnąć. Nie rozumiem, dlaczego nie chce z wami rozmawiać. Oskarżyciel kazał mu nas unikać - wyjaśnia Harry. Może to zrobić? Może mu powiedzieć, że nie musi z nami rozmawiać, jeśli nie chce. Jeśli puści do niego oko w odpowiednim miejscu, świadek na ogół chwyta, o co chodzi. Nie komplikuj sobie życia, jeśli nie musisz. Reszta zależy od niego. Więc może nie chce się w to mieszać? Już się wmieszał. No tak, rzeczywiście. I będzie musiał powiedzieć prawdę. Właśnie tego nam potrzeba. Kogoś, kto mówi prawdę - mruczy Harry. Crone rozumie aluzję, ale nie odpowiada. Proszę mnie połączyć... - Telefonistka widać już się zgłosiła. -Nie, to rozmowa miejscowa. Tak, na prośbę mojego obrońcy. Jest tutaj. Chce pani z nim porozmawiać? Telefonistka chyba nie chce, bo Crone nie prosi mnie o podniesienie słuchawki po mojej stronie szklanej ścianki. Nagle zaczyna promieniować energią i entuzjazmem. Wreszcie może coś zrobić we własnej sprawie. Dyktuje z pamięci numer telefonu do gabinetu Tasha w Centrum. - Proszę nie mówić mu nic więcej, tylko tyle, żeby skontaktował się z Eppersonem i żeby Epperson zadzwonił do mojej kancelarii - mówię. Crone kiwa głową, mruga do nas ponad szkłami okularów, daje znak, że zrozumiał. Słyszymy tylko połowę rozmowy; głos Crone'a dobiega przez mikrofon osadzony w grubej akrylowej ścianie między nami. Aaronie, tu David. Mamy problem. - Tak po prostu. Crone mówi, jakby siedział we własnym gabinecie, a problem dawał się załatwić między jednym zebraniem a drugim. - Możesz złapać Billa Eppersona i poprosić, żeby do kogoś zadzwonił? Nie. Nie. To nie ma nic wspólnego z projektem, chodzi o sprawę. Coś się komuś pomyliło, nic poważnego. Krzywię się po drugiej stronie szyby. Zdaje się, że świadek wspomniał o pewnych sprawach... Pukam piórem w szybę, kręcę głową. Crone spogląda na mnie. Kiwa głową na znak, że rozumie, po czym odwraca wzrok. Jakieś bzdury na temat naszej pracy - mówi. Teraz pukam zgiętymi palcami, macham ręką, przesuwam palcem po gardle, nakazując
-
-
-
-
-
-
mu kończyć. Crone odchyla się na krześle tak, że nie mogę nawiązać kontaktu wzrokowego. Nie ma się czym martwić. Bili to wyjaśni. Uderzam pięścią w szybę, tak mocno, że pękłaby, gdyby była ze szkła. Crone daje mi znaki, że wszystko gra, ale nie patrzy na mnie. Ciągle te same brednie - mówi. - Jeszcze z lat siedemdziesiątych. Tash użala się nad nim. Tak. Znowu się zaczyna. Mam już dość ludzi, którzy udaremniają mi pracę. Zwłaszcza teraz. Przypisują mi rzeczy, których nie popełniłem. Co? Tak, to musi mieć coś wspólnego. Mogę sobie tylko wyobrażać, co mówi Tash i modlić się, żeby centrala nie nagrywała tej rozmowy na polecenie Tannery'ego. Sprawdzę. - Crone zasłania dłonią mikrofon w słuchawce i odwraca się do mnie. Widzi moje płonące spojrzenie, ale je lekceważy. - Aaron pyta, czy może do mnie przyjść. Co? Teraz? Jutro rano. Ma dla mnie wyniki badań, chce mi je pokazać. Czy któryś z panów może tu przyjść na dziewiątą? Harry i ja wpatrujemy się w niego oszołomieni, jak w stwora z innej planety. On nam pomoże skontaktować się z Billem - dodaje Crone. Harry siedzi zdumiony, w milczeniu. Żaden z nas nie może wydobyć z siebie ani słowa. Crone odwraca się od nas. Dobrze - mówi do Tasha. - Tak, świetnie. O dziewiątej. Nie, nie mogę o tym teraz mówić, przynajmniej nie przez telefon. - Tak, jakby zamierzał porozmawiać z Tashem na osobności o tym, co się dzieje na rozprawie. Postanawiam, że to ja będę przy ich spotkaniu. Crone odwraca się i puszcza do mnie oko, spogląda spod nastroszonych brwi, uśmiecha się przekornie, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że wie, jak delikatna jest to sytuacja. Powiedz mu, że to zależy wyłącznie od niego, ale byłbym zobowiązany, gdyby skontaktował się z moimi obrońcami - dla dobra sprawiedliwości. - Podaje Tashowi numer mojego telefonu. Odkłada słuchawkę. Odwraca się do nas z szerokim uśmiechem. Chyba nie mieliście nic przeciwko temu?
★ ★ ★ - Ty też masz wrażenie, że jesteś wykorzystywany? - pyta Harry. Kilka miesięcy za kratkami, a w sprawach zdrowego rozsądku David Crone nadal przebywa w świecie ludzi wolnych. Zastanawiam się, czy zwierza się koledze z celi. Przyjął do wiadomości istnienie gangów, ale nie zamierza się przed nimi ugiąć. O dziewiątej następnego ranka pojawiłem się w więzieniu, tym razem specjalnie po to, by dozorować spotkanie Crone'a i Tasha. Zdecydowałem się, by mieć pewność, że nie będą rozmawiać o sprawach dotyczących Kali-sty Jordan bądź zeznań Tanyi, do czego Tash nie ma prawa. Czytanie dokumentów trwało prawie czterdzieści minut. Tash przyciskał kartki do szklanej tafli, a Crone gryzmolił liczby ogryzkiem ołówka na papierze kancelaryjnym. Potem Crone przyciskał do szyby zapisane liczby, a Tash robił poprawki na oryginale. Dla mnie wyglądało to jak czarna magia, choć strażnik stojący na korytarzu za plecami Crone'a wydawał się bardzo zainteresowany tą wymianą informacji. W pewnym momencie wezwał swojego przełożonego - sierżanta - który przez jakiś czas przyglądał się breweriom mojego klienta. Dostrzegł moją obecność i zdecydował się nie wkraczać do akcji, ale potrafiłem sobie wyobrazić, jak Tash, przyciśnięty przez Tanne-ry'ego, musi wyjaśniać przed sądem, co się dzieje. Sam także byłem tego ciekaw. Spytałem o to Tasha, kiedy wyszliśmy z więzienia. Usłyszałem tylko: - Genetyka. Projekt. - Akurat - twierdzi Harry. - Nie wiem, jak ty, ale mnie już męczy to wielkie halo wokół projektu. Świętość nad świętościami, myślałby kto. Prawnikom wstęp wzbroniony. Skąd mamy wiedzieć, co robią? Ta tajemnica handlowa jest im na rękę. Nie chcą rozmawiać o pracy, a jednak wszystko prowadzi właśnie do niej. Raptem
-
-
-
-
-
-
pojawia się matka ofiary, która twierdzi, że chodziło o rasistowskie eksperymenty. A Crone ciągle nie chce nam powiedzieć, nad czym pracował. Rozlokowaliśmy się w kancelarii, znowu pracujemy do późna w nocy. Jutro ma zeznawać Epperson, a ja ciągle nie mam z nim o czym rozmawiać. Jeśli Tash przekazał mu naszą prośbę, nie odniosła żadnego skutku. Zadzwoniłem na centralę, żeby po naszym wyjściu z kancelarii przełączali wszystkie rozmowy na mój numer domowy. Mówiłem ci, że nie zadzwoni - mówi Harry. - Co powiedział Tash? -Że z nim rozmawiał. Epperson powiedział, że może się zdobędzie na ten wysiłek i do nas zadzwoni. Co to ma znaczyć? Można by pomyśleć, że wybranie numeru to coś jak maraton. Mówię ci, on nie zadzwoni. Spoglądam na zegarek. Prawie jedenasta. Harry ma chyba rację. Tyle na temat szacunku, jaki wszyscy mają do Crone'a - dodaje. Harry aż do wieczora szukał wiatru w polu, usiłując trafić na ślad pierścionka, który Epperson miał kupić dla Kalisty Jordan, a także szukając śladów kontroli finansowej na uniwersytecie. Zacznijmy od pierścionka, bo rozmowa będzie krótka - proponuje. -Nic nie znalazłem. I tak nie miałem wielkich nadziei. Bez opisu, bez zdjęcia, bez żadnych wskazówek, równie dobrze moglibyśmy szukać świętego Graala. Jeśli będę musiał rozmawiać z jeszcze jednym jubilerem, który chce mi wcisnąć zegarek... Wszyscy są ciekawi tego samego: dlaczego jakiś stary piernik wypytuje o pierścionek zaręczynowy. Rozumiem. Stare pierniki nigdy się nie żenią. Tak? Łypie na mnie spode łba. Tak. Bo wszyscy ich uważają za stare pierniki. - Harry nie znosi być starym, białym mężczyzną. Było mu wystarczająco ciężko, kiedy był młody. Mam wrażenie, że Harry nawet w młodości był stary. Ludzie zawsze usiłują cię zaszufladkować - dodaje. - Ty nie masz tego dość? - Nie czeka na moją odpowiedź. - Ależ mnie to wkurza. Nie poszło mu dziś zbyt dobrze. Przez cały dzień zdzierał podeszwy na miejskich chodnikach; teraz położył sponiewierane buty na blacie mojego biurka, na stosie dokumentów, na samym jego środku. Rozmasowuje obolałe stopy. -1 co im mówisz? Tym jubilerom? - pytam. Że sprawdzam dane do ubezpieczenia. Opisuję Eppersona. To załatwia sprawę. Co o nim mówisz? Że jest wysoki? Czarnoskóry? Tak. Szczegółowe opisy są najlepsze. I oczywiście informujesz ich, że facet ma tytuł doktora nauk? Możliwe, że o tym nie wspomniałem. Unoszę brew. Wtedy sami wypełniają puste miejsca. Przypuszczeniami. Właśnie. Już sobie wyobrażam, jakie to przypuszczenia na temat Eppersona wysnuli jubilerzy. Niech go Bóg broni, jeśli przyjdzie mu do głowy kupić jakiś pierścionek w swojej dzielnicy. Na jego widok wezwą brygadę antyterrorystyczną. Zmarnowałem mnóstwo czasu, nic nie znalazłem - mówi Harry. - Zero. Nic. Oczywiście sprawdziłem tylko połowę La Jolla. Masz pojęcie, ile sklepów jubilerskich jest w tym mieście? A mówię tylko o tych, w których sprzedaje się nowe wyroby. Nawet nie zacząłem sprawdzać sklepów z antykami, cholernych butików i galerii artystycznych, psia ich mać. Muszę zadzwonić do znajomej agencji detektywistycznej, niech mi pomogą. Jutro przyślą nam paru wywiadowców. - Świetnie. Co z kontrolą finansów? Odebrałeś dokumenty od Doris Boyd? Tak. Wpadłem do niej po drodze. Gdzieś jej zginęły, ale przewróciła cały dom do góry nogami i w końcu się znalazły. Gdzie były? Zdaje się, że ostatnio przeglądał je jej mąż. Schował teczkę do szuflady kredensu w jadalni. Niezłe miejsce na przechowywanie dokumentów, nie? Doris myślała, że znowu jest szansa na dotację dla jej córki. Musiałem ją ściągnąć z obłoków na ziemię, powiedziałem, że potrzebujemy tych dokumentów do sprawy Crone'a. Nie ma to jak rozdrapywanie starych ran rzuca Harry. - Ale dzięki tym dokumentom mogłem prześledzić, co się działo na uniwersytecie. Problem leży tylko w tym, że znowu uderzyliśmy w mur. Jeśli była jakaś kontrola, nie udało mi się jej znaleźć. Co roku przeprowadzają analizę finansów, ale na tym koniec. Nie
-
-
•
-
-
-
-
o
-
ma żadnych zaświadczeń wydanych przez biuro rachunkowe, nie ma żadnego śladu kontroli na przestrzeni zeszłego roku. Wszystko, co mi się udało zdobyć, masz przed sobą. -Wskazuje stosik kartek, na których położył buty. Jeśli nie było kontroli, niewiele się z tego dowiemy. Jest tam coś z Cybergenomics. Dostrzegłem ich logo, kiedy kopiowałem dokumenty. Nie miałem czasu ich przeczytać, ale rzuciłem okiem. Wygląda mi to na zwykłą korespondencję. Nie ma wzmianki o Eppersonie ani Jordan. Listy są zaadresowane do uniwersyteckiego działu finansów, a kopie zostały przekazane Crone'owi. Biorę jego buty, podaję je mu i zaczynam przerzucać kartki ze stosiku o grubości najwyżej dziesięciu centymetrów. Przebiegam wzrokiem jakieś piętnaście, może dwadzieścia stron w nadziei, że coś przykuje moją uwagę. Nic z tego. Co roku oprawiają wszystkie dokumenty w jeden tom, dają im okładki z taką plastikową spiralką na grzebiecie i odkładaj ą j e na półkę. Mam wrażenie, że nikt do nich nie zagląda. Cholernie trudno zrobić kopię. -Hmm? Przez tę spiralkę. Trzeba odwracać każdą kartkę. Marginesy wychodzą nierówno. W głosie Harry'ego brzmi smutek człowieka doświadczonego. - Niektóre trudno odczytać. Zdaje się, że chodzi o ograniczenie budżetu i nowe podania o dotacje. Wspominano może o unifikacji genetycznej? - pytam. Harry kręci głową. - Jak powiedziałem, nie zdążyłem tego przeczytać. Zresztą nie liczyłbym na wielki sukces. Jeśli Crone wykorzystywał pieniądze z dotacji na przyspieszenie ewolucji rasowej, na pewno nie wspominał o tym w podaniu. Zgadzasz się? Ma rację. . A na co przeznaczono pieniądze? - pytam. Starożytna zasada mówi -idź za pieniądzem. Z tego, co wiem, pieniądze od państwa idą na ogólny fundusz uniwersytecki i dopiero stamtąd są rozsyłane na różne cele. Pieniądze z dotacji zostają rozdzielone na różne konta, a władze uniwersyteckie dysponują nimi zgodnie z pisemnymi warunkami każdej z nich. W razie nieporozumień ostatnie słowo ma dyrektor działu finansów. Chyba że sprawa trafi do sądu. Często się to zdarza? Nigdy. Choć kobieta, z którą rozmawiałem w dziale finansów, twierdzi, że nieporozumienia zdarzaj ą się częściej, niż można by się było spodziewać. Z tego, co mi wiadomo, awantury o pieniądze są zwykle załatwiane na szczeblu administracyjnym. Ze sprawą w sądzie wiąże się zbyt duży rozgłos. Ta pani okazała się bardzo pomocna. Zabrałem ją na obiad. Unoszę brew. Żadnych luksusów, tylko do studenckiej stołówki - wyjaśnia Harry. -Między zupą i sałatką wyjaśniła mi, że dzieje się tu mnóstwo rzeczy, o których ludzie nie mają pojęcia. Sporo pieniędzy idzie na rozrywkę. Zdaje się, że dziekani i dyrektorzy uwielbiająsiębawić. Kupująmasę głupot, fortepiany,meble, logo uniwersytetu, którymi wykładają baseny... Była tym cholernie przejęta, więc słuchałem. Pozwól się komuś wypłakać, a czasem usłyszysz coś ciekawego. Powiedziała, że to, co się kupuje, nie zawsze jest niezbędne. Jestem wstrząśnięty - powiadamiam go. A niektóre rzeczy znikają. Władze uniwersyteckie bardzo się boją skandalu. Parę lat temu dyrektor działu finansów miał sprawę o zdefraudowanie pieniędzy z ubezpieczenia. Co innego kręcić coś na boku z pieniędzmi państwowymi, co innego robić w bambuko firmę ubezpieczeniową. A ten dyrektor poświęcił mnóstwo państwowych pieniędzy na zakup srebrnej zastawy stołowej. Jakoś się to zgubiło w czasie wycieczek do Europy, więc dyrektor wniósł w imieniu uniwersytetu podanie wypłacenie ubezpieczenia. Problem tylko w tym, że miesiąc później znaleźli mahoniową skrzynkę z zastawą, ale zapomnieli o tym wspomnieć firmie ubezpieczeniowej. A pieniądze zgarnęli. -Oho. Krótko mówiąc, moja znajoma uważa, że rewizję finansów powinny przeprowadzać różne firmy ubezpieczeniowe. W przeciwnym razie korupcja nas zeżre. Chyba bardzo lubi swoich pracodawców. Powiedziała, że władze uniwersyteckie unikają rozgłosu, zwłaszcza w sprawach prezentów, darowizn i tym podobnych. Nie chcieliby, żeby sędziowie zaczęli
-
-
-
-
patrzeć im na ręce i żeby nasłali na nich tabuny księgowych. Takie incydenty płoszą darczyńców. Dlatego niemal zawsze wszystkie konflikty są rozwiązywane przez władze uczelni, bez hałasu. Jeśli dwóch profesorów zaczyna się prać z powodu pieniędzy na badania, dział finansów wkracza między nich jak papież, wydaje werdykt, wszyscy całują pierścień i idą do swoich zajęć. Jeśli się zadrze z działem finansów, trafia się do akademickiego piekła. To znaczy, że znalezienie dokumentów dotyczących czegoś więcej niż drobnego konflikt jest raczej niemożliwe. Harry celuje do mnie palcem jak z pistoletu. Bingo. Z tego, co powiedziała ta kobieta wynika, że pieniądze trafiają do kierownika projektu, w tym przypadku Crone'a. Ma on współpracowników, ludzi pracujących nad tym samym zadaniem. Jordan i Eppersona - dopowiadam. Harry kiwa głową. Jeśli nie ma wyraźnych reguł, może się zdarzyć, że pieniądze przeznaczone na pracę jednego naukowca zostaną wykorzystane przez jego kolegę. Hm... I co się wtedy dzieje? Osoba pokrzywdzona zwraca się do wyższej instancji. A może coś takiego wydarzyło się z Jordan i Crone'em? Dokładnie o to mi chodzi - mówi Harry. - Spytałem o to tę kobietę z działu finansowego. Nie słyszała o czymś takim. Twierdzi, że można na to trafić w dokumentacji, ale trzeba umieć czytać między wierszami. A to jeszcze nie wszystko. -Co? Nie ma żadnego sprawozdania. Można by się spodziewać, że po takiej aferze zostanie jakiś ślad na piśmie, ale zdaje się, że nikomu nie jest to na rękę. Z oczywistych powodów. Właśnie. Więc co robią? Możliwe, że tylko wysyłają list do dyrektora działu finansów. Jeśli los nam będzie sprzyjać. Co to znaczy? Czasami to tylko e-mail z prośbą o ponowne rozpatrzenie sprawy rozdziału pieniędzy. - Chwila, niech zgadnę... w tym, co mi przyniosłeś, nie ma żadnych kopii emaili? Harry kiwa głową. Są ściśle tajne. Nie można przeczytać cudzego e-maila bez specjalnego zezwolenia. Ale zanim zdążę coś powiedzieć, dodaje szybko: Już przygotowałem prośbę o przejrzenie komputerów Jordan, Crone'a i Eppersona. Problem w tym, że komputer Jordan został przeprogramowany po jej śmierci. Gliniarze się do niego dobrali, wzięli to, co chcieli, oczywiście pod czujnym nadzorem uniwersyteckich prawników. Wszystko już oddali. Bóg jeden wie, gdzie teraz tego szukać. Sprawdziłem na liście dowodów rzeczowych. W poczcie elektronicznej nie było nic, co choćby w przybliżeniu przypominało skargę w sprawie rozdziału pieniędzy. Komputer Crone'a ciągle stoi w jego gabinecie i zbiera kurz, ale raczej nie sądzę, żeby Crone się na coś skarżył. No i Epperson. On też ma pewnie komputer. Więc musimy do niego zajrzeć. Gdzieś tu musi być jakiś serwer... Paul, słuchaj, jestem zmęczony. Padam z nóg. To wewnętrzna sieć uniwersytecka, prawda? Harry kiwa głową. Jeśli Jordan zgłosiła jakąś skargę odnośnie rozdziału dotacji, w serwerze powinien zostać jakiś ślad. Sprawdź, czy sąd pozwoli nam zajrzeć do serwera. Świetnie - Harry wzdycha przeciągle. Robi notatkę. Zawsze potrafię poznać, kiedy Harry zaczyna mieć wszystkiego dosyć. Nie powinienem go dłużej naciskać, to jak drażnienie lwa. Szkoda, że ta dotacja nie pochodziła z pieniędzy federalnych. Dlaczego? Dzwonek telefonu nie dopuszcza do dalszych wyjaśnień. Spoglądam na telefon. Obaj, ja i Harry, myślimy o tym samym: to Epperson. Podnoszę słuchawkę. Halo, kancelaria adwokacka. Czy jest tam Harry Hinds? Nie rozpoznaję głosu, ale na pewno nie należy on do Eppersona. Kto mówi? Max Sheen.
- Chwileczkę. - Wyciągam słuchawkę do Harry'ego. - Dlaczego dotacja powinna pochodzić z pieniędzy federalnych? - Kto dzwoni? Cofam słuchawkę. - Gdyby to była fundacja federalna możliwe, że w pewnym momencie doszłoby do kontroli. -Ach... - Kto dzwoni? - Prasa. Twój przyjaciel Sheen. - Oddaję Harry'emu słuchawkę. Chwyta ją pospiesznie. - Halo? Wracam do dokumentów, które przyniósł mi Harry. Część to oryginalna prośba o dotację. Całe linijki druku są zamazane czarnym flamastrem. Ocenzurowane. Bez wątpienia chodzi o zachowanie tajemnicy handlowej. Czuję się, jakby ktoś kazał mi ułożyć puzzle, a nie dał ani jednego kawałka. - Dlaczego? Co się dzieje? - pyta Harry. W jego głosie brzmi niepokojąca nuta; podnoszę głowę znad dokumentów. - Co jest? - pytam. Harry kręci głową. Nie odpowiada. - Kiedy? Na pewno? - Co jest? - powtarzam. Harry zasłania mikrofon dłonią. - Epperson nie żyje. W TEJ STAREJ INDIAŃSKIEJ WIOSCE COSOY, ODKRYTEJ W ROKU 1542 PRZEZ CABRILLO, KTÓRY NADAŁ JEJ NAZWĘ SAN MlGUEL, A W ROKU 1602 OCHRZCZONEJ PRZEZ VlZCAINO NAZWĄ SAN DiEGO DE ALCALA JEJ PIERWSZY OBYWATEL BRAT JUNIPERO SERRA POŁOŻYŁ PODWALINY POD CYWILIZACJĘ KALIFORNII. TU POSTAWIŁ PIERWSZY KRZYŻ - TU ZAŁOŻYŁ PIERWSZĄ MISJĘ - TU POWSTAŁO PIERWSZE MIASTO SAN DlEGO - 16 LIPCA 1769 ROKU. Rdzenni mieszkańcy tego kraju mogliby mieć zastrzeżenia co do tego, w jaki sposób zasiano tu ziarno cywilizacji i czy naprawdę się przyjęło -zwłaszcza gdyby zobaczyli makabryczną scenę, która tej nocy ukazała się naszym oczom. Ciało Williama Eppersona obraca się w ciemnościach przedświtu. Wisi na linie przerzuconej przez poprzeczną belkę masywnego ceglanego krzyża na pomniku. Brązowa tablica z napisem upamiętniającym czyny zakonnika jest osadzona w białym gipsowym fundamencie, z którego wyrasta gigantyczny dziesięciometrowy krzyż z czerwonej cegły. W chwili naszego przybycia koroner już zdążył przystawić do pomnika drabinę wypożyczoną od strażaków, którzy są obecni na miejscu zajścia. Zjawili się z dwoma samochodami i kilkoma wielkimi reflektorami. Ciało Eppersona jest widoczne z daleka. Zatrzymujemy się na szczycie wzniesienia w pobliżu kolumnady. Idziemy nią, wymijając światła rozstawione wzdłuż całej jezdni. Przejechaliśmy Starym Miastem, przez park na szczycie wzniesienia. Zejście na dół zajmuje nam pięć minut; musimy wymijać korzenie drzew eukaliptusowych i rozpadliny w ziemi, których nie widać w oślepiającym świetle reflektorów oświetlający pomnik. Wychodzimy z zarośli, osłaniając oczy ręką. Z bliska widzę linę, zwyczajną, konopną, słyszę jak trzeszczy pod ciężarem ciała, powoli obracającego się w nocnej ciszy. Pracownicy biura koronera uwijają się wokół podstawy pomnika. Epperson ma na sobie białą koszulę i spodnie od garnituru, jeden but spadł mu z nogi i leży na ziemi, jakby ściągnęła go siła grawitacji. Lina jest oplatana wokół podstawy ceglanego krzyża, tuż nad prostokątnym fundamentem, na którym znajduje się tabliczka. Drabina malarska, mniej więcej trzymetrowa, leży na boku na ścieżce przed pomnikiem. Ten widok jest jak jedno krzyczące słowo: samobójstwo, skąpane w świetle reflektorów wywiadowców z biura dochodzeń, szukających tutaj innego wytłumaczenia. Jeden z nich bada ziemię w pobliżu pomnika, oświetla ją pod różnymi kątami, wypatruje śladów stóp, choć wątpię, żeby coś znalazł. Ubity piasek jest twardy jak beton. Kilku policjantów pracuje na stoku wzgórza. Rozwiesili między drzewami żółtą policyjną taśmę. Jeden z nich, w mundurze, zatrzymuje nas, kiedy się do niej zbliżamy. Przez parę minut tłumaczymy, po co tu przyszliśmy, że zmarły jest świadkiem w prowadzonej przez nas sprawie. Mundurowy bierze moją wizytówkę i
-
-
-
puszcza ją w obieg; moje dane przechodzą z rąk do rąk, coraz wyżej w hierarchii, aż wreszcie docierają do kogoś w cywilnym ubraniu, na samym szczycie. Jeśli facet jest pod wrażeniem, nie zdradza tego. Spogląda na mnie, potem na wizytówkę. Rzuca mundurowemu parę słów, których nie słyszę. Czekamy cierpliwie. Harry trąca mnie łokciem. Podnoszę wzrok; pokazuje mi głową parking u stóp wzgórza, w pobliżu muzeum znajdującego się na drugim wzniesieniu. Na parkingu jest ciasno od policyjnych samochodów błyskających oślepiającymi światłami niebieskim, czerwonym, bursztynowym, tyle kolorów, że ciśnienie krwi podskakuje na ich widok nawet, jeśli nie widzi się ich w lusterku wstecznym. Z jednego z takich samochodów wysiada Evan Tannery. Zatrzymuje się, żeby pogadać z policjantami. Najwięcej czasu i uwagi poświęca starszemu siwemu facetowi w mundurze. Pewnie jest tu najstarszy rangą. Tannery usiłuje wydrzeć z niego informacje. Gadają przez parę chwil, policjant wskazuje palcem wzgórze za naszymi plecami. Aż do tej chwili jej nie zauważyłem. W cieniu drzew eukaliptusowych, na wąskiej drodze prowadzącej do krzyża stoi ciemnoniebieska furgonetka, w której dziś widziałem Eppersona. Policja ogrodziła ją żółtą taśmą, jeden facet w kombinezonie zdejmuje z niej odciski palców, nanosząc grafit na co się da i zdmuchując go co parę sekund. Mają problem i ktoś o tym wie. Kluczowy świadek w sprawie o morderstwo nie żyje, a oni przekonują samych siebie, że to nie samobójstwo. Pan jest Madriani? Detektyw trzymający moją wizytówkę przerywa te rozmyślania. Zszedł ze wzgórza za naszymi plecami i patrzy na mnie i Harry'ego z odrazą. Przeszkadzamy mu. Tak. A to mój wspólnik, Harry Hinds. Rozumiem, że znał pan tego człowieka? - Stoi przede mną, podparty pod boki, z rozstawionymi nogami. Wskazuje gestem głowy na zwłoki. Pracownicy z biura koronera w końcu postawili drabinę, dwaj strażacy pomagają im przeciąć linę u podstawy pomnika i opuścić ciało na dół. Przecinają ją, żeby oszczędzić supeł; być może sposób jego zawiązania zdradzi coś na temat osoby, która to zrobiła. Nie znaliśmy się dobrze - odpowiadam. - Rozmawiałem z nim raz, jakiś tydzień temu. Miał zeznawać w sądzie. Już raczej nic nie powie. Skąd się tu wzięliście tak szybko? Powiadomiono nas telefonicznie - odzywa się Harry. - Nasz informator jest tutaj. Chce pan z nim porozmawiać? - wypatrzył już Maksa Sheena, w tłumie dziennikarzy. Sheen usiłuje przedrzeć się do nas. To ostatnie, czego by sobie życzyła policja - rozmowa z adwokatem w pobliżu mikrofonów, kamer lub kogokolwiek, kto zarabia na życie przekazywaniem informacji. Proszą tędy - mówi detektyw. Sezamie, otwórz się. Mijamy żółtą taśmę.
★ ★ ★ Jest sobotni ranek, a sprawa Eppersona ciągle pozostaje zagadką. W piątek wieczorem na sali sądowej gaśnie światło. Po śmierci Eppersona Tannery nie ma kogo przepytać przed przysięgłymi. Musi się zdecydować, co dalej. Skoro nie ma świadka, który potwierdziłby zeznania Tanyi Jordan, muszą być one uznane za dowód ze słyszenia. Tannery poprosił sędziego Coat-sa o czas na zastanowienie i otrzymał go bez żadnych problemów. Harry i ja nawet nie zgłosiliśmy sprzeciwu. Sędzia jest tak samo zaskoczony, jak reszta zainteresowanych. Powiedział tym z prokuratury, że chce poznać szczegóły sprawy, kiedy tylko będą dostępne. W trakcie sprawy o morderstwo niewiele spraw może odwrócić naszą uwagę od tego, co dzieje się na sali sądowej. Dzisiejszy poranek należy do wyjątków. Nadal wytrącony z równowagi przez śmierć Eppersona i wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin, otrzymuję wiadomość, że przyczyna, dla której podjąłem się tej sprawy, nagle zniknęła. Penny Boyd nie żyje. Umarła w tym tygodniu. Doris przekazała mi tę smutną wiadomość, a dziś po raz pierwszy od jej otrzymania miałem czas, żeby się zastanowić nad śmiercią tego dziecka. Przywołała wspomnienia mojego pierwszego spotkania ze śmiercią. Miałem wtedy siedem lat i dowiedziałem się, że zmarła dziewczynka niesprawna od
urodzenia i poruszająca się na wózku inwalidzkim. Mieszkała w naszej dzielnicy. Często widywałem ją na podwórku, jak usiłowała dogonić wózkiem inne dzieci. Była zawsze uśmiechnięta, mówiła mi po imieniu. Miała anielskie jasne loki i promienny uśmiech. Chyba nie zdawała sobie sprawy, jaką niesprawiedliwość wyrządził jej los, dając jej sparaliżowane nogi i płuca, które co roku atakowało zapalenie. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się od matki, że umarła właśnie po kolejnym ataku zapalenia płuc. Po tych wszystkich latach ciągle pamiętam jej twarz, imię, to niezatarte wrażenie. Pamiętam dzień, w którym matka powiedziała mi o jej śmierci. Nie odezwałem się. Poszedłem do swojego pokoju i usiadłem. Byłem w szoku. W moim zacisznym mieszczańskim amerykańskim świecie dzieci nie umierały. Przez te lata chyba nie wydoroślałem. Telefon Doris kompletnie wytrącił mnie z równowagi. Spodziewałem się, że taką wiadomość przekaże mi ktoś inny, przyjaciel, krewny... Ale Doris była zdumiewająco spokojna, choć głos miała dziwny, trochę ochrypły. Te wiadomości uderzyły we mnie jak piorun z jasnego nieba. Penny umarła we śnie. Dziś rano siedzę za kierownicą, Sara obok mnie. Wracamy z kościoła. Za karawanem jedzie pięć samochodów. Zatrzymujemy się na łagodnym zboczu koło cmentarza. Wahałem się, czy zabrać ze sobą Sarę. Ostatnim pogrzebem, na którym była, był pogrzeb jej matki. Nikki nie żyje już od czterech lat. Bałem się, że widok cmentarza wskrzesi wszystkie wspomnienia, w większości bolesne. Ale moja córka sama decyduje już o sobie. Wspomniałem, że może zostać w domu, że rodzina Penny to zrozumie. Sara nie chciała o tym słyszeć. Dziś ma na sobie czarną sukienkę do kostek, wciętą pod jej rysującym się już biustem, a także czarne pantofle na obcasach. Zmienia się z dziecka w młodą kobietę, a ta zmiana następuje jak na przyspieszonym filmie. Sara ma gęste kasztanowe włosy, zupełnie jak jej matka, i smukłe nogi Nikki, nogi gazeli. Jej gęsty koński ogon kołysze się teraz nad moim ramieniem. Idziemy ku grupie, zgromadzonej nad grobem. Skoro Penny musiała odejść, przynajmniej odchodzi w piękny pastelowy dzień, jeden z tych błękitnych morskich dni z przezroczystymi smużkami piany na falach Pacyfiku. Na trawie lśnią drobne kropelki rosy, a ptaki, ukryte w liściach dębów ocieniających groby, szczebioczą słodko i kojąco. Na pogrzebie pojawiło się więcej osób, niż można się było spodziewać, zwłaszcza że dziewczynka przez dwa lata głównie siedziała w domu. Są dzieci w wieku Penny, maluchy z szeroko otwartymi oczami, chyba ze szkoły, jej kuzyni, wszyscy zapewne po raz pierwszy postawieni wobec surowej obecności śmierci. Ktoś, kogo znali, dziecko, jedno z nich - odeszło. Pod baldachimem osłaniaj ącym trumnę stój ą dwa rzędy składanych krzeseł. W środku pierwszego rzędu siedzi Doris. Krewni, po jednej stronie kobieta, po drugiej dwoje pozostałych dzieci Doris, wszyscy na wyciągnięcie dłoni od trumny. Frank nie może siedzieć. Stoi za żoną, trzyma wielkie ręce na oparciu jej krzesła, spuścił głowę, olbrzym powalony bólem. Donald, siedmioletni braciszek Penny, jest chyba w szoku, ma wielkie zdumione oczy. Jennifer, starsza siostra, przyjaciółka Sary, jest bardziej opanowana. Spogląda na moją córkę i uśmiecha się do niej. Odziedziczyła takt i uprzejmość po matce. Nawet w tych okropnych okolicznościach. To ostatnie miejsce, w jakim chciałaby się znaleźć. Kochała swoją siostrę. A jednak ta chmura zacieniała większość jej życia. Pewnie trudno jej sobie wyobrazić życie bez tego ciężaru. Frank wpatruje się nieruchomo w trumnę. Ma obrzmiałą twarz, oznakę żałoby. Ubrany jest w ciemny garnitur, niezbyt dopasowany, pewnie kupiony bez mierzenia w ostatniej chwili. Frank ma tak szerokie bary, że wszystkie garnitury nieszyte na miarę muszą być za ciasne. Trudno określić, kto pociesza kogo. Na pierwszy rzut oka Doris wydaje się bardziej opanowana, choć ściska w ręce chusteczkę, a twarz kryje za dużymi ciemnymi okularami. Natomiast Frank niczego nie ukrywa. Widać, że ta strata go złamała. Zawsze ślepo wierzył w cuda medycyny, choć nigdy ich dobrze nie rozumiał. Według niego umieszczenie Penny w programie badań równało się jej wyleczeniu. Usiłowałem go sprowadzić na ziemię, ale nie chciał mnie słuchać. Nadzieja nie umiera nigdy. Jeśli można tu mówić o jakichś plusach tej sytuacji, to chyba o tym, że teraz nie musi się już rozwodzić, żeby uratować rodzinę od ruiny finansowej.
-
Ksiądz przyjechał z nami z mszy żałobnej w starej misji o parę kilometrów od morza. Podobno to stary przyjaciel rodziny. Otwiera modlitewnik, staje nad trumną i zaczyna odmawiać litanię, kropiąc trumnę wodą święconą ze złotego pojemnika, jaki podsuwa mu ministrant. Wybaw ją, Panie, od wiecznej śmierci w tym strasznym dniu, kiedy poruszy się niebo i ziemia, kiedy przyjdziesz, by osądzić świat... Wszyscy spuszczają głowy, z wyjątkiem kilkorga dzieci, które przyglądają się wszystkiemu wielkimi oczami. Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj jej świeci na wieki wieków amen. Panie, zmiłuj się nad nami, Jezu, zmiłuj się nad nami, Panie zmiłuj się nad nami. Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Ksiądz okrąża małą trumienkę po raz ostatni, pryskając na nią święconą wodą. Chór głosów staje się coraz donośniejszy, aż wreszcie wszyscy kończą głośnym „amen". Tłum się rozchodzi, żałobnicy idą ku Doris, by złożyć jej kondolencje. W tej samej chwili zdaję sobie sprawę, że Franka nie ma już przy Doris. Rozglądam się; gdzieś zniknął. Wreszcie go namierzam. Przecisnął się koło rzędu krzeseł; chwieje się z bólu jak zraniony niedźwiedź. Podchodzi do trumny, pochyla się, wyciąga lewą rękę. Wydaje mi się, że ledwie jej dotknął, ostatnie pożegnanie. Ksiądz go pociesza, parę słów. Bierze wielką łapę Franka w obie ręce. Frank słucha, ale z takim wyrazem twarzy, jakby go nie rozumiał. Jest oszołomiony. Dopiero, kiedy ksiądz się cofa, widzę, że Frank położył coś na trumnie córki. To samotna różowa róża na długiej łodydze. Policja nadal usiłuje powiązać tropy. Dziennikarze nazwali śmierć Ep-persona podejrzaną, „oczywistym" samobójstwem. Jakoś udało się im wywęszyć, że Epperson miał zeznawać za zamkniętymi drzwiami. Teraz pod-sycająpodejrzenie, że Epperson miał zidentyfikować mordercę. Plotki mnożą się z godziny na godzinę; teraz mówi się, że zmarły wiedział o morderstwie Kalisty Jordan więcej niż oficjalnie przyznawano. Tannery, wywiadowcy policyjni, Harry i ja zbieramy się w gabinecie sędziego Coatsa, żeby podsumować fakty. Po minie Tannery'ego widać, że z punktu widzenia oskarżyciela sprawy nie przedstawiają się dobrze. Ma ze sobą zaklejoną dużą kopertę. Na szarym papierze widnieją wielkie czerwone drukowane litery: DEPARTAMENT POLICJI W SAN DIEGO DOWODY RZECZOWE Coats otwiera kopertę, wyjmuje jej zawartość - czyli dwie strony druku. Coats czyta je, trzymając w pewnej odległości od siebie. Kończy jedną kartkę, zaczyna drugą, tylko parę linijek u góry, wreszcie odkłada je obie na stół, zadrukowaną stroną do dołu. Skąd pan to ma? Znaleziono to w drukarce ofiary, w mieszkaniu - mówi Tannery. -Policja szukała na kartkach odcisków palców. -I? Nic. Oryginał dokumentu znajduje się w komputerze. Sędzia normalnie nie tknąłby czegoś takiego, bo dochodzenie w sprawie zabójstwa nie jest jeszcze zakończone, ale może ono zagrozić sprawie Kalisty Jordan. Nie pokazał pan tego panu Madriani? Tannery kręci głową. Chyba powinien to przeczytać, nie sądzi pan? Ale czy ten dowód może zostać dopuszczony? Nie jest podpisany. To dodaje wagi dowodowi - mówi sędzia. Wysoki Sądzie... - Tannery jest nieszczęśliwy. Czy istnieją prawne przyczyny, dla których nie powinniśmy informować obrony? Nie - jęczy Tannery. Biorę dokument od sędziego. Harry czyta mi przez ramię. Od dwóch dni w prasie krąży plotka, że Epperson zostawił list pożegnalny. Aż do dziś nie wiedzieliśmy, że istnieje. Został napisany czwartego. Spoglądam na kalendarz na biurku sędziego: w zeszły czwartek, dzień śmierci Eppersona. Dokument jest starannie zredagowany, niewiele literówek. Szybko przechodzą na
-
-
-
-
drugą stroną, nie czytając dokładnie. Harry wyciąga rękę, jeszcze nie skończył. Ja chcą spojrzeć na koniec. Tannery ma rację, nie ma odręcznego podpisu, choć nazwisko Eppersona widnieje na środku drugiej strony. Wracam do pierwszej strony; na samym jej środku, w drugim akapicie, kryje się bomba, niemal ukryta w środku zdania: Epperson wyznaje, że nie może dalej żyć ze świadomością, że zamordował Kalistę Jordan. Cholera - mówi Harry głośno. Sędzia nawet go nie napomina, podejrzewam, że sam myśli to samo. Wysoki Sądzie, to trochę zbyt dopracowane. Powiesił się w przededniu zeznań. Nie powinniśmy dopuszczać tego dowodu. O co ci chodzi, co to znaczy: zbyt dopracowane? - oponują. Chodzi mu o urządzenie zaciskowe i opaski instalacyjne, takie same, jak dowody rzeczowe, znalezione na stole przy komputerze Eppersona. -Głos dochodzi zza naszych pleców i nie należy do Tannery'ego. Jimmy De Angelo, główny spec z wydziału zabójstw w sprawie Kalisty Jordan, siedzi na skórzanej sofie sędziego, skrzypiącej przy każdym jego ruchu. Oczy Harry'ego robią się wielkie jak spodki. Naprawdę? Aha. Naprawdę. Marzenie każdego obrońcy - odpowiada De Angelo. - Ktoś zadał sobie dużo trudu. I troszeczkę przesadził. Pańskim zdaniem - dodaje Harry. Gdzie byliście wczoraj wieczorem? - atakuje go De Angelo. Pracowaliśmy. A jakże. Spokój! - ucisza ich Coats. Spytałbym pana Madriani, czy jego klient wiedział coś na ten temat, ale nie sądzę, żeby to było konieczne, ponieważ pan Madriani wie, że ma obowiązek ujawnić taki fakt. W sprawie o morderstwo między adwokatem i klientem nie ma tajemnic. Spytałby, ale nie spyta, bo już to zrobił. Wysoki Sądzie, mój klient nic o tym nie wie. A jeśli wie, to się nie przyzna - dodaje De Angelo. Możliwe, że pan Epperson nie chciał, by autentyczność tego listu nie budziła żadnych zastrzeżeń - mówię, zwracając się do sędziego. - Dlatego zostawił obok niego dowód rzeczowy. - Mam na myśli te opaski i urządzenie do ich zaciskania. Więc dlaczego nie podpisał listu? To by mu dodało autentyzmu. Czy morderca nie mógł go do tego zmusić? - pyta Tannery. Czy istnieją dowody na to, że to morderstwo? Tannery nie odpowiada. Kartka została znaleziona w drukarce, tak? De Angelo kiwa głową. Oto odpowiedź. Dlaczego jej nie wyjął? Możemy się zastanawiać, dlaczego zrobił lub nie zrobił tego czy tamtego wtrąca Harry. - Człowiek, który zamierza się powiesić, nie zawsze działa racjonalnie. A odciski palców? - pytam. - Czy na jego komputerze znaleziono cudze odciski palców? Nie - przyznaje niechętnie De Angelo. - Ale o urządzeniu zaciskowym wiedzieli wszyscy. Było dowodem rzeczowym. Pisali o nim we wszystkich gazetach. O opaskach także. Więc pan Tannery ma argument dla przysięgłych - odpowiadam. Pozostaje fakt, że jeśli nie znajdzie się winny, ktoś, kogo można powiązać z moim klientem, doktor Crone odzyska wolność, a oskarżenie o tym wie. Na szczęście dla siebie w chwili śmierci pana Eppersona przebywał w więzieniu. Jeśli oskarżenie nie zdoła powiązać śmierci Eppersona z moim klientem, ten list pożegnalny budzi uzasadnione podejrzenia. A dowody rzeczowe na miejscu zajścia? - pyta sędzia. - Teren wokół pomnika? Znaleźliśmy ślady opon, nie pasujące do śladów furgonetki ofiary -wyjaśnia De Angelo. -Nadal szukamy. Sprawdzamy wśród pewnych podejrzanych. Jakich podejrzanych? - pyta Harry. Osób zainteresowanych - wyjaśnia De Angelo zwięźle. Podejrzewam, że sprawdzają wszystkich, którzy w ciągu ostatnich miesięcy kontaktowali się z Crone'em, jego więziennych współtowarzyszy, którzy widywali się z nim na spacerniaku, oraz
-
-
-
-
-
pracowników Centrum Genetyki. Gliniarze całymi nocami szukają samochodu z oponami, które mogły zostawić ślad koło pomnika. Sprawdziliście ogrodników z muzeum? - pytam. De Angelo gapi się na mnie, jakbym spadł z Księżyca. Prawdopodobnie nieustannie jeżdżą po parku. Czy sprawdziliście ich opony? Jeszcze nie. Zapiszę sobie. - Ale nie zapisuje. Coats chce wiedzieć, czy oskarżenie ma innego świadka, który może potwierdzić zeznania Tanyi Jordan. Tannery zaprzecza. Coats daje mu dzień, najwyżej dwa. Według mnie oparli linię oskarżenia na Eppersonie. Bez świadka, który potwierdzi teorię o rasistowskich badaniach nie mają motywu morderstwa. Już porzucili tę chorą historyjkę o romansie - aż tu raptem list samobójcy i bulwersujące wyznanie. Wysoki Sądzie - oznajmia brutalnie De Angelo - coś mi tu śmierdzi. Taki człowiek nie skończyłby z sobą w ten sposób. Może bał się, że nie wytrzyma podczas zeznań - podsuwam Coatsowi. - Miał się stawić w sądzie. Nie ma w tym nic dziwnego. Sędzia zastanawia się nad tym i wzdycha przeciągle. Mamy problem. To mi się nie podoba, ale jeśli oskarżenie nie znajdzie innego świadka... Będę musiał wykreślić zeznania tej kobiety. Tannery chce coś powiedzieć, ale sędzia unosi dłoń. Nie mam wyboru. To wszystko dowód ze słyszenia. Właściwie na tym etapie to już nie robi większej różnicy. Jak to? - pyta Tannery. Mamy przyznanie się do winy, chyba że znajdzie pan podstawy, żeby je obalić. Nie mogę go pominąć. - List Eppersona wrócił już do Tannery'ego, który trzyma go niczym rozżarzony węgiel. Poproszę o kopię - zwracam się do niego. -1 chciałbym jeszcze, żeby wysoki Sąd wydał polecenie informowania nas o postępach śledztwa. Chciałbym się dowiedzieć, jakie jeszcze dowody znaleziono na miejscu zajścia. Na przykład odciski palców na furgonetce. Widziałem, że je zdejmowali. Sędzia spogląda na De Angelo. Znaleźliśmy odciski ofiary i dwóch pracowników Centrum. Sprawdzamy ich. Nazwiska? - Wyciągam pióro, otwieram notatnik. De Angelo nie ma ochoty ich ujawniać, ale musi usłuchać sędziego. Wyjmuje z wewnętrznej kieszeni marynarki mały notesik i przerzuca parę stron. Niejaka Cynthia Gamin i Harold Michaels. Podobno korzystali z furgonetki w zeszłym tygodniu. Zgadza się, ale badamy też ich prywatne samochody, żeby sprawdzić, czy ich opony nie pasują do innych śladów na miejscu zajścia. I będziecie nam przekazywać informacje, jeśli się pojawią? - upewniam się. De Angelo rzuca mi ponure spojrzenie. Jak to miło, kiedy policja zgadza się współpracować. Wysoki Sądzie, więc ten list zostanie uznany za dowód, tak? - Tannery spodziewał się tego, ale chce sprawdzić, czy Coats się nie ugnie. - Będę zmuszony uderzyć wyżej. - Mówi o swoim przełożonym, prokuratorze okręgowym Jimie Tatę i jego zastępcy, Edelsteinie, który ma odejść na emeryturę i którego posadę podobno obejmie Tannery. Niech pan robi, co trzeba. Może pan wnieść sprzeciw wobec wszystkich pięciu punktów. Brak podpisu. Dowody rzeczowe znalezione w mieszkaniu ofiary i na miejscu zajścia, pod warunkiem, że najpierw ujawni je pan obronie. Dają panu na to przyzwolenie. Ale jeśli wie pan o czymś, o czym tu dzisiaj nie mówiono, jest bardziej niż pewne, że list ofiary zostanie przyjęty za dowód w sprawie. Powiadamiam też panów, że dziś rano, kiedy w gazetach pojawiły się informacje o panu Eppersonie, nakazałem odseparować przysięgłych. Wysoki Sąd nam nie mówił... - Harry zaczyna się stawiać; trącam go łokciem. Nie wolno narzekać, kiedy sprawy toczą się po naszej myśli. Harry niepokoi się, że przysięgli będą mieli pretensję do podsądnego o to, że zostali zamknięci. Nie było czasu. Nie sądziłem, że będziecie mieli coś przeciwko temu, zwłaszcza przy tych spekulacjach prasy. Doszedłem do wniosku, że przysięgli nie powinni czytać gazet i oglądać telewizji przez cały czas procesu. Ale nie mogę ich dłużej trzymać z dala od sali sądowej. Macie dwa dni. - Spogląda na kalendarz. Spotykamy się tutaj w środę o ósmej rano. Spodziewam się wyczerpującego sprawozdania o wszystkim, co do tego czasu zdążyliście znaleźć w sprawie
Eppersona. Zrozumiano? Tannery kiwa głową, ale nie jest zadowolony. Sędzia wyciąga w jego stronę kopertę z dowodem rzeczowym. - Wiem - mówi - tak bywa. Niemiło jest przegrać sprawę. A pan, panie Madriani... Ze względu na pańskiego klienta mam nadzieję, że kiedy się tu znowu spotkamy, nie pojawi się nic, co by go łączyło z tą sprawą.
★ ★ ★
-
-
-
-
-
-
-
-
-
Każdy najdrobniejszy dowód, jaki do tej pory znaleziono, potwierdza teorię o samobójstwie - należy do nich także siniak na karku Eppersona, tworzący kształt wydłużonego „Y". Dowiedzieliśmy się tego z raportu koro-nera, którego egzemplarz otrzymaliśmy dziś rano. Co taka grawitacja wyprawia z liną... - mówi Harry. - Nie miał lekkiej śmierci. Jego rdzeń kręgowy nie został przerwany. Koroner potwierdza, że Epperson się udusił, prawdopodobnie wisiał przez parę minut, zanim stracił przytomność. Tannery nie zrobi z tym zbyt wiele - mówię. - Gdyby Eppersonowi udało się złamać kark za pierwszą próbą, sprawa wyglądałaby nietypowo. Powiesić się też trzeba umieć. Większość samobójców w połowie aktu zmienia zdanie i próbuje się ratować. Albo skaczą z takiej wysokości, że tracą głowę - dodaje Harry. Mówi dosłownie, nie w przenośni. - Nie, takie samobójstwo jest do niczego. Pigułki są o wiele lepsze. Przerzuca ostatnie kartki raportu, które już przeczytałem. Zgadzam się. Oskarżenie niewiele na tym zyska. Miejmy nadzieję, że nie znaleźli niczego więcej ani na miejscu wypadku, ani w mieszkaniu Eppersona - dodaję. Naprawdę myślisz, że się powiesił? A ty nie? Nie wiem. Ktoś mógł mu pomóc. Spoglądam na Harry'ego i czekam na listę kandydatów. Jest krótka. Tash. No bo kto? Ma dostęp do Crone'a. Razem pracują przy tym projekcie. I ciągle do niego wracamy. Może jednak to wszystko ma coś wspólnego z rasistowskimi eksperymentami. A może nie. Ale jeśli chcesz wiedzieć, według mnie ktoś chciał zamknąć Eppersonowi usta. Myślisz, że Tannery ma lepszy argument? Tego nie powiedziałem. Co innego uważać, że Crone mógł w tym maczać palce, a co innego to udowodnić. Co do Kalisty Jordan uważam, że los nam sprzyja. Możemy sobie pogratulować. Ograniczmy straty do minimum i nie zbliżajmy się zanadto. Słucham? -Nie powinniśmy wierzyć Crone'owi na słowo. Jeśli upokorzymy Tan-nery'eggo, zmusimy go do poddania się, mamy jak w banku, że będzie tak długo węszył, aż uda mu się powiązać Crone'a ze śmiercią Eppersona. I kto wie, może nawet wygra. Więc myślisz, że Crone jest winny? Myślę, że nie powinniśmy wykluczać takiej możliwości. Zastanów się tylko. Co to za liczby pokazywał Tashowi? Wtedy, w więzieniu? Kody genetyczne? Kody na pewno. Pytanie tylko, czy genetyczne. Były dla ciebie zrozumiałe? Kręcę głową. To jest nas już dwóch. Strażnik trzeci. Wyobrażasz sobie lepsze warunki do przekazywania wiadomości? Nie odpowiadam, ponieważ sam też się już nad tym zastanawiałem, a Harry o tym wie. Stawiam dolary przeciwko pączkom, że te dokumenty z liczbami trafiły do niszczarki, kiedy tylko Tash wrócił i je odszyfrował. Milczę. Harry zerka na mnie nad krawędzią kubka z kawą, rozparty na krześle dla petenta, z nogami na moim biurku. Może powinniśmy poprosić Tasha o kopię któregoś z tych dokumentów - dodaje. Pewnie nic nam z tego nie przyjdzie. Obaj wiemy, co powiedzą Crone i Tash. Ściśle tajne. Tajemnica handlowa. - Rzuca mi swoje słynne spojrzenie z ukosa. Ziarno zasiane. Czuje, że pobudził do pracy moje neurony. Kazał mi myśleć tak, jak on. Jak inaczej Crone miałby się z nim porozumiewać? Musiał mu powiedzieć, że
zrobi się gorąco, że Epperson zacznie kablować o tych rasistowskich wygłupach. - Przyjmijmy - tylko chwilowo - że to prawda. To porozumiewanie się za pomocą liczb. Widziałeś Tasha. W pełnym ubraniu waży najwyżej pięćdziesiąt pięć kilo. Nawet, jeśli Epperson miał problemy z sercem, rozłożyłby go jedną ręką. To zbija Harry'ego z tropu na parę sekund. - W pudle poznaje się mnóstwo ludzi. A Crone zawarł wiele znajomości. Może jakiś jego przyjaciel wyszedł na wolność? Crone kazał Tashowi się z nim porozumieć. Wiesz, ile dziś kosztuje morderstwo. Jedna z nielicznych usług, na które inflacja nie miała wpływu. Jakaś ofiara losu mogła to zrobić za parę groszy i uśmiech wielkiego pana profesora. - Kiedy nastąpił zgon? - Zmieniam temat, wskazuję na raport koronera. Harry trzyma kawę w jednej ręce, raport w drugiej i zaczyna czytać. - Trochę po siódmej. Tylko tyle udało się im wykombinować. Wywnioskowali to na podstawie rozmowy z ogrodnikami. Jeden z nich zaniknął o tej porze bramę. -Widziałeś ją? - Rozmawiałem o niej z jednym gliniarzem. Ta brama znajduje się u stóp wzgórza, koło parkingu. Można tam dojechać także górą, boczną dróżką. Stoi tam pachołek, ale każdy może go objechać. Młodzi robią to bez przerwy, kiedy chcą tam zaparkować. Tak twierdził ten policjant. I jeszcze jedno... Morderca Eppersona rozbił wszystkie reflektory, zanim wdrapał się na krzyż, żeby go powiesić. - Tam były reflektory? Harry kiwa głową. - Takie duże, skierowane w górę, na krzyż. Gliniarze znajdowali kawałki szkła na całym terenie. - Epperson też mógł to zrobić. - Możliwe. Ale po co się tak trudził, skoro zamierzał się zabić? Na to nie znajduję odpowiedzi. Siedzimy w milczeniu przez chwilę; potem ciszę przerywa dzwonek telefonu. Podnoszę słuchawkę, wciskam klawisz łączący mnie z recepcjonistką. - Słucham? - Dzwonią z prokuratury. Pan Tatę. Rozmawiałam z jego sekretarką. Zasłaniam dłonią mikrofon, spoglądam na migające światełko na telefonie. - Coś się zaczęło. Tatę dzwoni - mówię do Harry'ego. - Przyjmę. -Wciskam klawisz. - Paul Madriani. - Proszą chwileczkę poczekać, już łączę z panem Tatę. - Miękki, koci głos po drugiej stronie. Chwila muzyczki, po czym w słuchawce odzywa się głos: - Panie Madriani, mówi Jim Tatę. - Dobrotliwy, pewny siebie, człowiek przywykły do rządzenia. - Chyba się nie znamy. Zaczynam coś mówić, ale jego to nie obchodzi. Wpada mi w słowo. - Przed chwilą złożył mi wizytę Evan Tannery. Chodzi o tego Crorie'a. Uważam, że powinniśmy się spotkać. Może dziś po południu, w moim gabinecie? - Będę musiał sprawdzić, czy jestem wolny - mówię, choć wiem, że tak, ale ten jego władczy ton mnie wkurza. Rozłączam się na chwilę i spoglądam na Harry'ego. - Szef Tannery'ego. Chce pogadać. -O czym? - O tym, że trzymamy ich za gardło. Ale wątpię, żeby chciał to przyznać przez telefon. - Może to dobrze, może nie. Może znaleźli coś w sprawie Eppersona. Rozważam tę możliwość. - Zapytamy o to. - Znowu łączę się z Tatem. - Proponuję drugąpo południu. - Możemy to przesunąć na trzecią? Mam już wcześniejsze zobowiązania. - Doskonale. - Niech strażnik do mnie zadzwoni, kiedy przyjedziecie. Mój człowiek zejdzie i was zgarnie. - Jakbyśmy byli zagubionymi pionkami w grze. - Dobrze. Harry musi oddać w mieście jakieś dokumenty, to ciągnąca się w nieskończoność sprawa płatności za broń, koszmar producenta. Postanawiamy opuścić kancelarię, przejść przez most Coronado i zjeść późny obiad w małej knajpce, dziupli w pobliżu sądu i prokuratury okręgowej. Siedzimy nad jedzeniem, Harry chce się ze mną założyć, że żadne dowody w sprawie samobójstwa nie zostaną uznane, dopóki koroner nie zakończy śledztwa. - Tatę chce być kryty ze wszystkich stron - mówi Harry. - Sprawa zrobiła się zbyt głośna. Jeśli pokonamy go na sali sądowej, jeśli wypłynie brzuchem do góry, a Cróne wróci sobie spokojniutko na uniwersytet, Tatę nie będzie mógł się
-
-
-
-
-
pokazać na żadnym modnym przyjęciu dobroczynnym. Moim zdaniem będzie chciał wyciągnąć z sędziego unieważnienie procesu, żeby zyskać na czasie. -Na jakiej podstawie? Harry wzrusza ramionami. Może przyzna, że zataili jakieś dowody? Przez przypadek. Niechcący. Dostałby najwyżej tydzień odroczenia. Ale o ile znam Coatsa, nic z tego nie będzie. Chyba że tym zatajonym dowodem jest film, a na nim nieznany morderca szatkujący Jordan. Więc co sądzisz? Bardziej prawdopodobne jest to, że Tatę spróbuje wpłynąć poprzez Tannery'ego na sędziego i skłoni go do unieważnienia sprawy z powodów technicznych, których ludzie z zewnątrz nie zrozumieją. A potem obarczy odpowiedzialnością sędziego. Zakładam się o wszystko, że już teraz nad tym pracują i są na to zdecydowani, choćby sami także na tym ucierpieli. To odpowiada im bardziej niż przegranie sprawy, która od sześciu tygodni nie schodzi z pierwszych stron gazet. Możliwe - mówi Harry. - Nasz profesor wychodzi na wolność. Potem prokuratura może powiedzieć, że to błąd sędziego. A podatnicy otrzymują rachunek za proces, który się nie skończył. Prawdziwa sprawiedliwość. Harry mówi z ustami pełnymi pastrami z żytnim chlebem; z kącika warg spływa mu musztarda. Wycierają serwetką. Łokcie na stole, krawat rozluźniony. Harry w najlepszej formie. Rozmawiałem z paroma gośćmi z prasy. Krąży plotka, że Tatę w przyszłym roku będzie się ubiegać o reelekcję. Z tego, co słyszałem, nie ma nic innego do roboty. Jeśli straci urząd, pozostaje mu tylko dom starców i warcaby. Miejmy nadzieję, że jest gotowy do ugody. Lokal pustoszeje. Spoglądam na zegarek; jest trochę po drugiej. Kończymy obiad i idziemy zapłacić. Harry musi jeszcze wdepnąć do łazienki, więc staję sam przed kasą i wyjmuję dwudziestkę. Przyjmuję pięć dolarów reszty i kładę na stoliku jako napiwek. Wyglądam przez frontowe okno pustej knajpki; na ulicy tłum, autobus na przystanku przyjmuje swój ładunek i rusza w kłębach brązowych spalin. Spoglądam na budynek sądu po drugiej stronie czteropasmowej jezdni. Obserwuję go, żeby zabić czas, czekając na Harry'ego. Moją uwagę przykuwa charakterystyczna sylwetka. Pod światłami na przejściu stoi Aaron Tash, wysoki i chudy. Rozmawia z jakimś mężczyzną. Nie sposób go pomylić z kimś innym, wygląda jak żywa latarnia albo ludzki odpowiednik modliszki. Zastanawia mnie, co robi w środku miasta. Wie, że dziś nie ma procesu. A nawet, gdyby się odbywał, Tash nie miałby wstępu na salę. Znajduje się na liście świadków. Potem powoli kojarzę fakty. Prawdopodobnie idzie na spotkanie z Cro-ne'em! Z rosnącym rozdrażnieniem zastanawiam się, jak długo to już trwa. Nie przestaję go obserwować. Tash głównie słucha, ten drugi podaje mu kartką, którą wyjął z kieszeni. Tash jąprzyjmuje, ale na nianie patrzy. Wkłada ją do aktówki trzymanej pod pachą, tej samej skórzanej teczki, którą miał podczas każdego spotkania z Crone'em. Harry wraca z łazienki, podchodzi do mnie. Zapłaciłeś? -Tak. To chodźmy. -Zaraz. Na co tak patrzysz? Tam, na pasach. Harry wyostrza wzrok i szybko namierza cel. Tash zdążył już skończyć rozmową. Rusza w stroną sądu. Co on tam robi? Właśnie się zastanawiałem. - Spodziewam się, że Tash' minie schody prowadzące do sądu i skręci za róg, w ulicę, przy której stoi więzienie. Tymczasem nic podobnego. Tash wchodzi po schodach i znika w podcieniach sądu. Harry zerka na mnie. Myślimy chyba o tym samym. Tash idzie na spotkanie z prokuratorem okręgowym. Myślisz, że Tatę na niego naciska? - pyta Harry. Nie wiem. - Nagle czuję w powietrzu zapach niebezpieczeństwa. -Przepadła ci połowa przedstawienia. -Czyli? Rozmówca Tasha. Wysoki, muskularny, z długim jasnym kucykiem, bardzo
wytatuowany. Ostatnim razem widziałem go w pudle. Rozmawiał z Crone'em. - Na pewno? Kiwam głową z przekonaniem. To więzień, którego widziałem z Cro-ne'em tego ranka, gdy po raz pierwszy przyprowadziliśmy Tasha do więzienia - jasnowłosy wiking.
★ ★ ★
-
-
-
-
Sanktuarium Tate'a jest świadectwem długowieczności jego funkcji. Na ścianach tłoczą sią dyplomy, mosiężne tabliczki i oprawione w ramki arkusze, wychwalające jego nieskalaną moralność - dar wszystkich tych, którzy potrzebują jego życzliwości. Są też fotografie mężczyzny, w bardzo odległy sposób przypominającego Tate'a - ma ciemniejsze włosy, no i jest ich o wiele więcej, natomiast trudno by się u niego dopatrzyć policzków obwisłych jak u buldoga, najbardziej charakterystycznej cechy Tate'a. Harry i ja snujemy się po pokoju, przyglądamy się dyplomom, czekając, aż Tatę skończy spotkanie w bibliotece. Mężczyzna ze zdjęć ściska dłoń bejsbolistom i gwiazdom filmowym oraz politykom, potwierdzając swoją pozycję wśród ludzi władzy - na wypadek, gdyby ktoś o niej zapomniał. Niektóre z tych zdjęć zdradzają jego wiek; widniejące na nich znakomitości od co najmniej dwudziestu lat obejmują posady na tamtym świecie. Czas upływa, wszystko mija. Stojący za moimi plecami Harry przygląda się z upodobaniem zdjęciu Mary lin Monroe, błyskającej obnażonym udem i usadowionej na krawędzi biurka, na którym widnieje nazwisko Tate'a. Sam Tatę siedzi za biurkiem, młody, bardzo młody, pełen entuzjazmu i ambicji. Kiedy odejdzie na emeryturę, trzeba będzie przy każdym zdjęciu powiesić objaśnienie. W przeciwnym razie nikt się nie rozezna w tej historii starożytnej zauważa Harry. Kto powiedział, że Tatę odchodzi? W kącie gabinetu stoi dwustukilowy złom granitu, nagrobek z napisem: ŚP Uchylenie kary śmierci Niech spoczywa w pokoju To dowód zaufania, jakie Tatę żywi do policjantów, i jego wiary w braterską lojalność wśród oskarżycieli. Podobno zasłania nagrobek czarną koronkową chusteczką, kiedy obraduje nad tym, czy zasądzić najwyższy wymiar kary, a kiedy zapada, zaznacza to nacięciami na kamieniu. Nie jest żadnym łagodnym liberałem i to znajduje odbicie w jego polityce. Nie zdążyłem obejrzeć nacięć na nagrobku. Drzwi się otwierają. Tatę wkracza do gabinetu niczym poryw jesiennego wichru. W ślad za nim, jak suchy listek, pojawia się Tannery. Przepraszam, że kazałem wam czekać. Czy Charlotte poczęstowała was kawą? Macham ręką na znak, że nie trzeba, ale on nie zwraca na mnie uwagi. Siada ciężko za biurkiem i podnosi słuchawkę, uderzając z rozmachem w jeden z klawiszy. Charlotte, daj nam kawy, dobra? Cztery filiżanki. Hej, chłopcy, chcecie ze śmietanką i cukrem? -1, nie czekając na naszą odpowiedź: - Jasne, że tak. Daj wszystko, co jest. I sprawdź, czy zostały tam jeszcze jakieś ciasteczka. Te miętowe. Odkłada słuchawkę i zrywa się z miejsca, zanim któryś z nas zdążył wykrztusić słowo. Wiesza marynarkę na wieszaku, dyndającym na stojaku w kącie pokoju. Pan pewnie jest Madriani. - Wyciąga do mnie rękę w drodze do biurka, ściska ją niemal na odczepnego i idzie dalej. A to Harry Hinds, mój partner - mówię. Musi się cofnąć, żeby dosięgnąć ręki Harry'ego. Bardzo mi miło. Siadajcie, siadajcie. - Wskazuje nam dwa krzesła. Tannery przynosi sobie twarde krzesełko z drugiego końca pokoju i siada obok nas. Słyszałem o was same dobre rzeczy - zaczyna Tatę. To on tu rządzi. -Zdaje się, że mamy w stolicy wspólnych przyjaciół. - Wymienia parę nazwisk, znanych wśród lokalnej palestry. Reprezentował pan Armando Acostę - dodaje. Kiwam głową. To była wielka sprawa. We wszystkich gazetach. Nie codziennie się zdarza, że sędzia zostaje oskarżony o morderstwo. Zwłaszcza, kiedy w grę wchodzi jeszcze jakieś śliczne maleństwo - pociąga się za ucho i uśmiecha znacząco, jakby mnie
-
-
-
-
zachęcał do powspominania przeszłości. Mówi o pułapce z ładną przynętą zastawionej na sędziego przez policję. Ta przynęta została znaleziona martwa, o jej zamordowanie oskarżono właśnie Acostę. To oskarżenie nie zostało udowodnione - mówię. Oczywiście. Pan wygrał tę sprawę. Sędzia Acosta jest panu dozgonnie wdzięczny. Pański najpotężniejszy fan. Nie zawsze tak bywa. Od czasu tamtej sprawy sędzia Acosta ani razu nie przewodniczył żadnemu procesowi, w którym uczestniczę. Skrupulatnie tego przestrzega. Zabawne, j ak się kręci ten świat. Robisz komuś przy sługę, a ta przysługa wraca, żeby cię ugryźć w tyłek. Prawo to nie polityka. Oczywiście jeśli funkcjonuje jak należy. Tatę uśmiecha się do mnie. Oczywiście. A to mi przypomina o temacie naszego spotkania. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności - świadek umiera w przeddzień zeznań przed sądem. Zakładam, że do tej pory nie spotkał się pan z taką sytuacją? Nie przypominam sobie. Oczywiście to bardzo pokrzyżowało szyki oskarżeniu. Zauważyliśmy - odzywa się Harry. Męczy go już wysłuchiwanie tych bajdurzeń. Chce przejść do rzeczy. - Dlaczego nas pan wezwał? Nadal sądzimy, że mamy mocne argumenty przeciwko waszemu klientowi. Tylko nie zrozumcie mnie źle... Więc po to się pan z nami spotkał? Żeby nam powiedzieć, że macie mocne argumenty? - pytam. Tatę spogląda na Tannery'ego z uśmiechem. Nie. Wezwałem was, żeby przedyskutować pewną sprawę. Na razie wasz klient nie wie, czy mu się upiecze. Chciałbym być dobrze zrozumiany, to, co się stało z Eppersonem, nieco zmąciło obraz sytuacji, ale nadal pozo-stająważne wątpliwości odnośnie opasek z jego kieszeni, pistoletu z garażu, złych stosunków z ofiarą. Rodzaj obrażeń zadanych ofierze po śmierci świadczy o tym, że morderca potrafi się posługiwać skalpelem. To wystarczy, żeby zasiać wątpliwość wśród przysięgłych. A skoro mamy do pokonania taką... fortecę, co chce nam pan zaproponować? Rozwiązanie, które gwarantuje waszemu klientowi znacznie pewniejszy skutek. Czyli co? Chcecie mu wstrzyknąć truciznę od razu w serce zamiast w rękę? rzuca Harry. A jeśli ten rezultat nie ma nic wspólnego z karą śmierci? Może chodzi o dożywocie bez możliwości zwolnienia? Nie ma mowy - odzywam się. Tatę znowu zerka na Tannery'ego. Spojrzenia, jakie wymieniają, świadczą o tym, że nie był to pomysł Tannery'ego. On wie, że to na nic, ale Tatę musiał spróbować. -No, dobrze. Zabójstwo w afekcie - mówi. - Rezygnujemy ze szczególnych okoliczności, dostanie piętnaście lat, za dziesięć będzie mógł wyjść za dobre sprawowanie. To wszystko, co możemy zaproponować. Spoglądam na niego w milczeniu, z uśmiechem godnym Mony Lizy. Dobrze, ustąpimy jeszcze trochę. - Tatę nie potrafi wyhamować. -Zgodzimy sienie obciążać waszego klienta oskarżeniami o Eppersona, jeśli on zgodzi się z nami współpracować. W jaki sposób? Opowie nam, co się stało. Nie ma sprawy. Pan Epperson popełnił samobójstwo. A wy w to wierzycie? Kiedy ostatni raz zaglądałem do kodeksu, nie było w nim zakazu snucia przypuszczeń na podstawie własnych przekonań. Macie dowody na to, że Epperson nie popełnił samobójstwa? Tatę nie potrafi panować nad mimiką, być może dlatego opuścił salę sądową i został politykiem. Jego wielkie piwne oczy wyraźnie mówią „nie". Przełyka ślinę, kaszle, spogląda na Tannery'ego. Evonie, może coś powiesz? Tannery pochyla się ku nam. To uczciwa umowa - zwraca się do mnie. Poinformuję o tym mojego klienta - odpowiadam. Namówisz go? -Nie.
- Dlaczego? - Bo nie macie szans. Byłbym nieuczciwy, gdybym go namawiał do takiego układu. Tannery spogląda na mnie z rosnącym zaskoczeniem. - Zeznania świadczące o rzekomym motywie mojego klienta, wszystkie przypuszczenia o badaniach dotyczących genetyki rasowej, wszystko to, co miało rozgrzać przysięgłych, nie zostanie dopuszczone. Wszystko, co zeznała Tanya Jordan, to bez Eppersona dowód ze słyszenia. Macie tylko parę opasek, urządzenie zaciskowe, no i jeszcze awanturę między Crone'em i Jordan. W najgorszym wypadku można to określić jako poważny konflikt na gruncie zawodowym. A właśnie, wiedzieliście, że Epperson prosił Jordan o rękę? A ona mu odmówiła na parę dni przed śmiercią? Ich twarze zdradzają, że udało mi się ich zaskoczyć. - Kto to panu powiedział? - Chcecie wiedzieć, przyjdźcie na salę sądową. Poza tym macie jeszcze list pożegnalny Eppersona, w którym przyznaje się, że to on ją zabił. - Nie ma podpisu - oponuje Tatę. - Znaleźliście na klawiaturze odciski palców kogoś poza Eppersonem? Martwa cisza. -Nie sądzę. Wszystkie dowody wskazująna to, że to było samobójstwo. Znaleźliście u Eppersona opaski i urządzenie do zaciskania. - Cóż za sprzyjający zbieg okoliczności. - Sprzyjający czy nie, przysięgli najprawdopodobniej przyznają, że ta sytuacja budzi uzasadnione wątpliwości. Odczekuję chwilę na wypadek, gdyby chcieli się sprzeciwić. Milczą. - Rozumiem, że milczenie oznacza zgodę - mówię. - Sędzia wydał nakaz udostępnienia nam wszystkich posiadanych przez was dowodów dotyczących śmierci Eppersona. Macie to zrobić do jutra. Mam wrażenie, że nasza sytuacja nie jest najgorsza. Poczekamy. Tatę mruży oczy, rzuca mi jadowite spojrzenie. - Nie wycofamy się z morderstwa Eppersona. - Więc narobicie sobie kłopotów. - Dlaczego? - Bo w pierwszym rzędzie będziecie musieli udowodnić, że to było morderstwo. Potem trzeba będzie znaleźć świadka, gotowego na krzywoprzysięstwo. - Co to ma znaczyć? - To, że trudno będzie połączyć mojego klienta z morderstwem Eppersona. Doktor Crone jest w więzieniu. - Obserwuję oczy Tate'a. Jeśli o czymś wie, nie zdradza tego. Podejrzewam, że kiedy ja i Harry czekaliśmy na spotkanie, oni ukryli tu gdzieś Aarona Tasha, w bibliotece lub sąsiednim gabinecie. Nie udało się im go odpowiednio nastraszyć, a może Tash po prostu nic nie wie, ale odkąd zobaczyłem go na ulicy z blond wikingiem, mam poważne wątpliwości co do tego ostatniego. Może gdzieś go tu trzymają w nadziei, że się z czymś zdradzimy, damy im coś, czym będą mogli napędzić strachu Tashowi - na przykład wiadomość, że Crone zgodził się iść na ugodę, a Tash sam będzie musiał sobie radzić z oskarżeniem o śmierć Eppersona. - Więc nie chcecie ugody - mówi Tatę. - Nie na tych warunkach - odpowiadam. Tatę mości się w fotelu, bierze głęboki wdech, lekko drapie się po policzku - a la ojciec chrzestny. Wszystkie ruchy dobrze przećwiczone przed lustrem. - Nawet jeśli wasz klient wybroni się ze sprawy Jordan, w przypadku Eppersona nie ma mowy o powtórnym pociągnięciu do odpowiedzialności ani o żadnych ograniczeniach. - Najwyraźniej puścił do mnie oko, przyznając, że w sprawie Jordan nie mogą wygrać. - Będzie to musiał omówić ze swoim następnym obrońcą - mówię. Tatę kręci głową z uśmiechem. - Ta sprawa budzi zbyt wielkie zainteresowanie prasy. - Niemal widzę, jak mu się iskrzą synapsy, jak dymi przeładowany mózg. - Prasa narobi jeszcze większego hałasu, kiedy zostanie uniewinniony -odpowiadam. - Mój klient najprawdopodobniej straci pracę na uniwersytecie. Dożywotnia emerytura. - Mówimy o morderstwie! - Nie, mówimy o dowodach, których nie macie.
-
-
-
-
Tatę utrzymał się tak długo na swoim stanowisku, ponieważ umiał się wycofać, kiedy było trzeba. Jeśli wobec nowych dowodów będzie dalej naciskać i przegra, stanie wobec oskarżenia o ściganie na podstawie fałszywego oskarżenia lub nadużycie prawa procesowego. Kara będzie się wyrażać w ośmiocyfrowej sumie. W tej chwili Tatę jest w takiej samej sytuacji, jak oskarżyciel. Wie o tym, to dlatego nas wezwał. Jeśli zgodzi się na oddalenie sprawy, może odpowiedzieć za swoją decyzję, jeśli później znajdą się dowody na związek Crone'a ze śmiercią Eppersona. Każdy dobry obrońca będzie mógł wziąć jego oskarżyciela za krawat i spytać przysięgłych, dlaczego podczas poprzedniej rozprawy biuro prokuratora zgodziło się na oddalenie oskarżenia o morderstwo. Odpowiedź może brzmieć: bo to była inna sprawa. A jednak, jeśli Crone był tak nieudolny, dlaczego go wypuścili? Biuro oskarżyciela źle na tym wyjdzie, a Tatę razem z nim. Muszę się nad tym zastanowić - mówi. Byle nie za długo. Jutro rano chcemy dostać dowody w sprawie śmierci Eppersona, wszystko, co macie. Ponadto mój klient nie pójdzie na ugodę. Chyba że znajdziecie niezbite dowody przeciwko niemu. Rada miasta nie ucieszy się specjalnie, kiedy będzie musiała podnieść podatki, żeby zapłacić za proces wart miliard dolarów. Tatę usiłuje powołać się na swobodę działania, nieograniczony immunitet. Harry i ja siadamy pod przeciwległą ścianą na sofie, udajemy, że nie słuchamy. Tatę rozmawia po cichu z Tannerym, który tłumaczy mu cierpliwie, że te środki ochrony zostały zniesione decyzją sądu. Oskarżyciele, którzy nadużywają swobody działania w odniesieniu do dowodów, mogą nieźle oberwać po łapach. Wyraz twarzy jego przełożonego zdradza wszystko. Tatę rozsiada się w fotelu, kiwa na nas palcem, żebyśmy podeszli. Harry i ja pochodzimy i zajmujemy dawne miejsca. Więc co chcecie nam zaproponować, jeśli zgodzimy się na jakąś ugodę? Poprzecie wniosek o oddalenie sprawy? Nie - mówi Tatę. - Ale nie będziemy się sprzeciwiać, ze względu na znane nam dowody i dla dobra sprawiedliwości. Oczywiście. - Zastanawiam się. Musimy im rzucić jakiś ochłap. - Mój klient może zrezygnować z prawa do wniesienia pozwu przeciwko temu okręgowi za jego aresztowanie i dotychczasowy proces. Patrzę Tate'owi w oczy. Nawet nie mrugnie. Dobrze. Zrywa się z fotela, ściska mi rękę, cały w uśmiechach. Zdaję sobie sprawę, że byłem świadkiem przedstawienia, zorganizowanego specjalnie dla mnie. Tatę od samego początku walczył tylko o to: zwolnienie od odpowiedzialności cywilnej. Co tu się dzieje, do cholery? Następnego ranka dopracowujemy szczegóły ugody. Spotkaliśmy się z Crone'em w więzieniu. Jest zachwycony tym uśmiechem losu, ale chce, żebym porozmawiał z władzami uczelni o jego powrocie. Radzę, żeby nie dzielił jeszcze skóry na niedźwiedziu. Crone z największą radością zrzeknie się prawa do wniesienia sprawy przeciwko okręgowi, ale i tak tłumaczymy mu, co by na tym zyskał. Klienci w jego sytuacji zawsze chętnie zrzekają się wszystkich praw sądząc, że ich życie wróci na dawne tory. Prawie nigdy nie wraca. A jeśli pana nie przyjmą? - pytam. -Kto? Władze uniwersyteckie. Dlaczego mieliby nie przyjąć? Chodzi o tę skargę Jordan o molestowanie seksualne. Ale powiedział pan, że ta sprawa umarła razem z nią. Tak, ale teraz sąjuż nieufni. Nie rozumiem. To tak, jak z psem, który kogoś pogryzł - włącza się Harry. - Kwestia niebezpiecznych skłonności. Ma pan małego pieska, takiego kanapowca. Nigdy nikogo nie zaatakował, nikogo nie ugryzł. Potem pewnego dnia na pańskim podwórku pojawia się dziecko sąsiadów. Piesek rzuca się na nie i je gryzie. Nie wiadomo, dlaczego, może bachor go dręczył. Rodzice podają pana do sądu. To jedno ugryzienie może pana nie kosztować zbyt drogo, ale teraz powstaje problem: już wiadomo, że pański pies może kogoś ugryźć. Wiadomo, że ma niebezpieczne skłonności. Jeśli znowu kogoś zaatakuje, może pan stracić dom.
- Więc twierdzi pan, że jestem jak ten pies? - Twierdzę, że władze uniwersyteckie mogą tak pana postrzegać. Mogą uznać, że lepiej nie ryzykować. Jeśli pana przyjmą, a jakaś pracownica znowu wniesie na pana skargę o molestowanie seksualne albo dyskryminację, pracodawca może ponieść wielkie straty. - Mogą mi to zrobić? Jestem tam zatrudniony na stałe. - Mogą zrobić, co im się tylko spodoba, pytanie - czy sąd przyzna panu zapomogę i czy będzie mógł pan sobie pozwolić na pozwanie prokuratury. Crone zastanawia się nad tym. - Jak długo może potrwać proces? - Latami. I może kosztować fortunę. - Pieniądze nie są problemem, ale ten czas... Czy to możliwe, że w tym czasie będę mógł wrócić do pracy w Centrum, na dawne stanowisko? - Mało prawdopodobne - odpowiadam. - To zależy od decyzji uniwersytetu, od nakazu sądu. - Nie wiemy, czy mnie przyjmą. - Nie wiemy, ale oskarżyciel chce wiedzieć już dzisiaj, co sądzimy o jego propozycji. - Co mam zrobić? - Jest tylko jedna możliwość - mówi Harry. - Zgodzić się. Mówimy to panu, bo jeśli straci pan pracę, nie będzie pan mógł tu wrócić i pozwać prokuratury za oskarżenie pana o przestępstwo kryminalne. - Niech to szlag - mówi Crone. - Pieniądze mnie nie obchodzą. - Świetnie, więc nie ma pan nic do stracenia - odpowiada Harry. Crone spuszcza głowę. - Mam do stracenia moją pozycję i reputację. Na to ani Harry, ani ja nie znajdujemy odpowiedzi.
★ ★ ★ - Jaka tajna misja? - pytam. - Rozpracowanie więziennych gangów. - Tannery nie zniósł dobrze stresu kilku ostatnich dni. Stoi przed sędziąjak zbity pies - skulony, wymizero-wany. Tatę być może się tego nie spodziewał, ale Tannery obrywa teraz za coś, czego chyba nie zrobił. Wszyscy - Harry, ja, Tannery i De Angelo - stoimy w gabinecie sędziego. Coats siedzi za biurkiem i przeszywa oskarżyciela płonącym spojrzeniem. Pastwię się nad Tannerym bez żadnej litości. - Wysoki Sądzie, o niczym nie wiedzieliśmy. Umieścili w więzieniu funkcjonariusza policji, który jako więzień rozmawiał z moim klientem i zbierał dowody przeciwko niemu. - O co właściwie chodzi? - pyta Tannery. - Zamierzamy wycofać oskarżenie przeciwko pańskiemu klientowi właśnie na podstawie informacji uzyskanych przez naszego agenta. Mamy pewność, że pański klient nie miał nic wspólnego ze śmiercią doktora Eppersona. Co do tej drugiej - ma na myśli morderstwo Jordan - wygląda na to, że zabrnęliśmy w ślepą uliczkę. Harry i ja przywlekliśmy tu Tannery'ego mimo jego sprzeciwów. Przed dopracowaniem naszej ugody chcieliśmy się dowiedzieć, co policja przed nami ukrywa odnośnie śmierci Eppersona. Sędzia zgodził się, że nasz klient, zrzekając się prawa do szukania zadośćuczynienia, powinien wiedzieć, czy może znowu zostać aresztowany na tej samej podstawie. Tannery, postawiony w tej sytuacji, nie mógł dłużej ukrywać, że policja pozwoliła sobie na poważne uchybienia procedury. Jasnowłosy wiking okazał się policjantem działającym w przebraniu. Został wprowadzony do więzienia w celu przeniknięcia do lokalnych gangów. To dlatego Tatę jest taki chętny do ugody. Jego człowiek nie ograniczył się do infiltracji Braterstwa Aryjczyków. Harry i ja mamy poważne podstawy do niepokoju o niedyskrecję Cro-ne'a. Wygląda na to, że przekazywał przez blond wikinga informacje dla Tasha - listę liczb podobnych do tych, które wymienili między sobą w obecności Harry'ego i mnie. Tatę miał te same podejrzenia, co my - z tą różnicą, że mógł działać. Przepisał te liczby i posłał je wojskowym specjalistom od łamania szyfrów. I dokonał wiekopomnego odkrycia: lista składała się z kodów genetycznych. Jeszcze przed otrzymaniem tych informacji wyznaczył Tashowi krótkie spotkanie w swoim gabinecie, tego samego dnia, kiedy i my u niego byliśmy.
-
-
-
-
-
-
Jak się okazało, Aaron Tash od razu się poddał. Wystarczyła jedna sugestia, jakoby miałby być zamieszany w morderstwo i wszystkie tajemnice handlowe świata wyleciały za okno. Tash oddał Tate'owi całą dokumentacją projektu. A Tatę zrozumiał, że ci dwaj przekazywali sobie tylko informacje dotyczące pracy. To dlatego był taki chętny do ugody za cenę nietykalności cywilnej. Wiedział, że w sprawie Jordan nie uda mu się uzyskać wyroku skazującego, a wszystko wskazywało na to, że Crone i Tash nie mająnic wspólnego ze śmiercią Eppersona. Rozumie pan, na czym polega problem? - pyta Coats. Patrzy na Tanne-ry'ego. Sam o tym nie wiedziałem aż do dzisiaj, Wysoki Sądzie. To znaczy, że pan Tatę pana nie informował? Tannery nie chce rzucać nazwiskami, zwłaszcza jeśli chodzi o jego szefa. Ta informacja była znana tylko na najwyższych szczeblach. - Ma na myśli agenta policji w więzieniu. - W przeciwnym razie życie tego człowieka nie byłoby wiele warte. Nie zapominajmy, że pan Tatę kazał policjantowi porozmawiać z moim klientem, zebrać informacje za moimi plecami, choć policjant wiedział, że to ja reprezentuję pana Crone'a. To pogwałcenie jego prawa do adwokata. Nie mówimy o jakimś więziennym kapusiu, tylko o etatowym pracowniku policji. Co oskarżenie zamierzało przez to osiągnąć? Tannery nie znajduje odpowiedzi na pytanie sędziego. A gdybyście się czegoś dowiedzieli? Nie moglibyście tego wykorzystać. Musiałbym wyłączyć te dowody. A może nie zamierzaliście mi o tym powiedzieć? Z dowodami zdobytymi w nielegalny sposób zawsze jest taki sam problem. Jeśli policja nie chwali się, jak je znalazła, i jeśli zdoła określić jakieś niezależne źródło informacji, prawda nigdy nie wychodzi na jaw. Oskarżenie miało obowiązek ujawnić nam posiadane dowody - wtrącam. Wiem o tym. - Coatsowi para idzie z uszu. - Nie możecie odgrodzić się chińskim murem od reszty świata i jeszcze udawać, że nic się nie stało! Jedno wiem na pewno, do tej ugody nie dojdzie. Jeśli doktor Crone zechce was pozwać, dopilnuję, by nic mu nie stało na przeszkodzie. Jeśli chce pan poprosić o oddalenie sprawy, może to pan zrobić. Nie zostałem upoważniony - mamrocze Tannery. Więc niech pan zadzwoni do zwierzchnika i poprosi o upoważnienie. Mierzą się twardym wzrokiem. Oczy Harry'ego zasnuwąją się mgiełką, pojawiają się w nich małe iskierki - jeśli się im przyjrzeć z bliska, widać, że to symbole dolara. Kolejna sprawa cywilna już się kroi. Co jeszcze znaleziono na miejscu wypadku? - pyta sędzia. Jeśli można, poproszę porucznika De Angelo - mówi Tannery. Boi się, że może powiedzieć coś obraźliwego dla Coatsa, a to by się skończyło bardzo niedobrze. Idzie do wyjścia, by zadzwonić z sekretariatu do Tate'a. Strasznie chciałbym podsłuchać tę rozmowę. -Niech mu pan powie, że jeśli ma jakieś wątpliwości, zapraszam go do mnie. Z największą radością przedyskutuję z nim, co trzeba - rzuca za nim Coats. To nie będzie konieczne. Miejmy nadzieję - mówi sędzi. - Więc proszę. Spogląda na De Angelo, który tym razem wygląda bardzo pokornie. Wysoki Sądzie, nie znaleziono zbyt wiele. Odcisk w błocie wygląda na ślad roboczego buta. Duża podeszwa na miękkim terenie wokół zraszacza w pobliżu krzyża. Na razie nie znaleziono osoby, która zostawiła ten ślad. Prawdopodobnie to któryś z ogrodników. A może policjant, który pojawił się tam najwcześniej. Nie jesteśmy pewni. - Zagląda do notatek. - To wszystko. Resztę już macie. Wczesnym popołudniem strażnicy więzienni eskortują Crone'a tunelem biegnącym pod ulicą do budynku sądu kryminalnego. Ponieważ rozprawa odbywa się bez przysięgłych, nasz klient jest ubrany w pomarańczowy więzienny kombinezon, ma skute nogi i dłonie przykute do łańcucha w pasie. Kajdanki zostają zdjęte i Crone siada między Harrym i mną. Wyraz jego twarzy zdradza, że czuje zmianę atmosfery, ale nie wie, jak ją interpretować. Dziennikarze siedzą w pierwszym rzędzie, zarezerwowanym specjalnie dla nich. Dla kilku nie starczyło miejsca, musieli więc zająć miejsca w głębi sali. Jeden z nich usiłował się przekraść na puste miejsca dla przysięgłych, ale woźny na to nie pozwolił.
-
-
-
-
-
Są też etatowi sądowi gapie, w większości emeryci, nie mający do roboty nic ciekawszego. Sąd to najlepsza rozrywka w mieście. Widzę także pracowników uniwersytetu, rozpoznaję kobietę z działu finansów. Widuję ją na każdej rozprawie. Nieodmiennie trzyma się z dala od Crone'a, nie rozmawia z nim, robi notatki, niewątpliwie potrzebne jej do spotkania z władzami uniwersytetu. W pierwszym rzędzie pojawiło się parę nowych twarzy, dziennikarze, którzy interesują się sprawą Crone'a jako związaną ze śmiercią Ep-persona. Harry i ja domyślamy się, że Tatę wisi teraz na telefonie i czeka na raport koronera. Jeśli potwierdzi wersję o samobójstwie Eppersona, Tatę i jego urząd będą kryci. Proszę wstać. - Coats wyłania się z korytarza prowadzącego do jego gabinetu i zasiada na swoim miejscu. Poprawia okulary, otwiera akta. Rozumiem, że wszystko gotowe. Czy przedstawiciele obu stron są obecni? Tannery wstaje i potwierdza swoją obecność. Potem ja. Rozumiem, że pan Tannery chce zgłosić wniosek. - Coats spogląda ponad okularami. Oskarżyciel patrzy na mnie rozpaczliwie, jakby wzywał mnie na pomoc. Tego nie było w umowie, ale wszystko się zmieniło. Wysoki Sądzie - mówi Tannery - oskarżenie zgłasza wniosek o wycofanie oskarżenia wobec podsądnego. Sąd przychyla się do wniosku - mówi Coats. - Podsądny jest wolny. Za naszymi plecami wybucha gwar, w którym niemal całkowicie giną słowa sędziego. Nagle, tak po prostu, dwumiesięczny proces się kończy, bez rozwiązania zagadki, bez znalezienia mordercy Kalisty Jordan. David Crone odzyskał wolność. Dziennikarze napierająna balustradę oddzielającą salę od ławy sędziowskiej. Kilku pędzi po kamerzystów. Tannery ciągle stoi na swoim miejscu, otoczony tłumem reporterów. Prokuratura okręgowa wyda w tej sprawie oświadczenie. Na razie nie mogę powiedzieć nic więcej. Widzę, że usiłuje schować dokumenty do aktówki, a potem, posługując się nią jak tarczą, toruje sobie drogę do wyjścia. Odwracam się i spoglądam na ławę sędziowską; Coats już zniknął. Crone siedzi oszołomiony, może nawet nie wierzy własnym uszom. Parę osób z widowni podchodzi, klepie go po plecach, składa mu gratulacje. Odwraca się, nie rozpoznaje nikogo znajomego, ale się uśmiecha. Spogląda na mnie. -1 to wszystko? Kiwam głową. Koniec? -Tak. Podchodzi do nas zastępca szeryfa, stuka Crone'a w ramię. Proszę ze mną, odbierze pan swoje ubranie i rzeczy osobiste. Crone wstaje tak chwiejnie, że boję się, czy nie zemdleje. Obiema rękami przytrzymuje się blatu. Dwaj strażnicy stają obok niego i utrzymują dziennikarzy na dystans. Ze wszystkich stron padają pytania. Jak się pan czuje? Dobrze - mówi Crone. - Dobrze. Co pan teraz zrobi? Crone patrzy na nich. Nie ma pojęcia. Wróci pan na uniwersytet? Mam nadzieję. Czy ma pan coś do powiedzenia policji, która pana aresztowała lub prokuraturze? Crone tylko kręci głową. Strażnicy wyprowadzają go z sali przez pokój dla przysięgłych. Stamtąd przetransportują go do więzienia -już inną drogą, nie koło cel. Wychodzimy jako ostatni; dziennikarze otaczająnas ze wszystkich stron. Uważa pan, że to zwycięstwo? Mój klient jest wolny. Uważam, że to dobry wynik. Ma pan coś do powiedzenia Tanyi Jordan, matce ofiary? Co mogę powiedzieć? Doświadczyła okrutnej śmierci swojego jedynego dziecka. Możemy jej tylko współczuć. - Mówię to z całego serca, a przed moimi oczami miga postać Sary. - Nie potrafię sobie wyobrazić, co czuje rodzic, który traci w ten sposób dziecko, nawet dorosłe. Mamy nadzieję, modlimy się, że osoba lub osoby odpowiedzialne za tę śmierć zostaną schwytane i że zostanie im wymierzona
-
-
-
-
-
-
sprawiedliwość. Harry zamyka ostatnie pudła z dokumentami i stawia je na podłodze, skąd zabierze je chłopak z wózkiem. Jeden ze strażników będzie miał na nie oko, dopóki nie zostaną odwiezione do naszej kancelarii. Przepychamy się między dziennikarzami do drzwi, wychodzimy na korytarz. Na schodach witąjąnas mikrofony i kamery. Ktoś prosi o oświadczenie. Uważam, że wyrok jest sprawiedliwy - mówię. A nie wolałby pan, żeby wyrok wydali przysięgli? Jestem zadowolony. Dzień, w którym klient idzie do domu jako wolny człowiek, jest dniem udanym. Czy doktor Crone wróci na uniwersytet? Sądzę, że tak, jeśli zechce. Czy zostanie przyjęty? Nie widzę powodów, dla których nie miałby być przyjęty. - Wolę dyplomację niż zupełną szczerość. Jakaś dziennikarka z lokalnej telewizji prosi, żebym powtórzył to, co mówiłem, ponieważ nie zdążyła włączyć kamery i zarejestrować moich słów dla potomności. Wreszcie pozbywamy się dziennikarzy. Odwaliliśmy kawał dobrej roboty - mówi Harry. - Skąd wiedziałeś o tym agencie w pudle? -Nie wiedziałem, ale wyczułem, że Tatę się czegoś dowiedział. W przeciwnym razie nie poddałby się tak łatwo. A co z pozwaniem prokuratury? Załatwimy to powoli, bez pośpiechu. Damy Crone'owi czas, żeby się zastanowił. Kto wie, może jednak pozwolą mu wrócić na uniwersytet. Jeśli tak, pozwanie z powodów ekonomicznych straci sens. Poza tym nie sądzę, żeby Crone się zdecydował. W jego domu znaleziono dowody rzeczowe. Wszyscy wiedzieli, że miał konflikt z Jordan. Istniały podstawy do aresztowania. Samo honorarium dla adwokata będzie go kosztowało siedmiocyfrową sumę. Słyszałeś, co powiedział Coats. Był zły. Jutro poprosimy go, żeby oszacował sprawę. Zobaczysz, że usłyszymy zupełnie inną odpowiedź. Poza tym jakoś nie wierzę, żeby Crone miał wnieść pozew. Zdaje się, że na jakiś czas ma dość sądu. Harry jest wyraźnie zmęczony. Chcesz drinka? - pyta. Bardzo, ale muszę odebrać Sarę. Zadzwonię do ciebie wieczorem. Odwraca się, idzie do samochodu, wymachując aktówką. Z tyłu, w blednącym świetle dnia wygląda jak wracający do domu przedszkolak.
★ ★ ★ Odbieram córkę ze szkoły i razem jemy kolację w centrum handlowym. Sara chce iść do koleżanki na urodziny i u niej przenocować, więc najpierw obchodzimy sklepy w poszukiwaniu prezentu, a potem wracamy do domu. Sara się pakuje, bierze prysznic i zmienia ubranie, a ja męczę się nad zapakowaniem prezentu. O wpół do ósmej podwożę ją do domu koleżanki i jadę do kancelarii. Nauczyłem się pracować, kiedy Sara jest z koleżankami, żeby móc spędzać z nią więcej czasu. Moja córka dojrzewa na moich oczach. Nie zostało nam wiele czasu. Pewnego dnia okaże się, że już jest na studiach albo wyszła za mąż. Chcę posprzątać w kancelarii, odwalić zaległości, żeby mieć wolną niedzielę. Latarnie na Orange Avenue j arzą się nieziemskim blaskiem, zanurzone w kłębach wieczornej mgły znad Atlantyku. Na ulicach pełno samochodów - to piątkowy wieczór, strumienie pojazdów suną na parking przy Del Coronado. Wygląda jak tort weselny, migoczący lampkami i udekorowany koronami palm, chwiejącymi się na wietrze od morza - wieczna atrakcja turystyczna, duma naszego miasta. Po drugiej stronie ulicy - tej spokojniejszej - niebieski neon mruga i gaśnie co chwila; przez okna Brygantyny widać migotliwe płomyki świec i gości siadających przy stolikach. Wchodzę na drewniany ganek i wkładam klucz w zamek. W ciemnościach usiłuję namacać włącznik światła; jarzeniówki budzą się do życia, zalewając poczekalnię lodowatym światłem.Ten mały z wózkiem zrobił, co do niego należy. Sześć pudeł z dokumentami czeka pod ścianą. Pierwsze z brzegu jest otwarte. Jego wieko leży na biurku recepcjonistki, wraz z rozrzuconymi dokumentami. Pewnie Harry jednak przyszedł
do kancelarii, poczuł się zmęczony i wyszedł. Ciekawe, czy siedzi teraz u Miguela lub przy barze w Brygantynie. Jeśli tak, pewnie wróci. Musieliśmy wynająć spore pomieszczenie o parę kilometrów stąd, w którym urządziliśmy archiwum, a mimo to już robi się za ciasno. W poniedziałek sekretarki przejrzą te pudła razem z Harrym, znajdą rzeczy ważne, resztę wyrzucą i wezwą chłopaka z furgonetką, żeby odwiózł je do archiwum. Jedna sekretarka oznaczy pudełka numerami i wprowadzi do komputera spis ich zawartości, żebyśmy mogli kiedyś znaleźć to, co będzie nam potrzebne. Będziemy przechowywać te dokumenty przez sześć lat. Nawet najbardziej przyjaźnie nastawiony klient może pozwać swojego adwokata za nadużycie. Prawnicy zajmujący się apelacjami w sprawach kryminalnych wiedzą, że jeśli chcą pomóc swojemu klientowi w pudle, muszą pozwać poprzedniego obrońcę za niekompetencję. Nigdy nie byłem zwolennikiem tej filozofii, choć bez sprzeciwu udostępniam moje archiwum każdemu, kto chce do niego zajrzeć. Zostawiam pudła i ruszam w stronę nieuniknionej katastrofy, czekającej w moim gabinecie. Otwieram energicznie drzwi, włączam światło i staję w oszołomieniu. Od wielu tygodni gromadziłem tu korespondencję, odkładając wszystkie sprawy do zakończenia procesu Crone'a. Moje biurko znik-nęło pod górą papieru. Problem jest zawsze taki sam: od czego zacząć? Zdejmuję płaszcz, podwijam rękawy i zabieram się do koszyka na listy. Wyjmuję z niego całą garść papieru. Sekretarka otworzyła wszystkie koperty, wyjęła ich zawartość i spięła razem kartki, dodając do nich kopertę na wypadek, gdyby data nadania okazała się istotna. Kosz pęka w szwach, a listy, na które nie odpowiedziałem, leżą na stercie obok drewnianej tacy. Korespondencję zawsze załatwiam, trzymając list w jednej ręce, a w drugiej mały dyktafon. W dyktafonie brakuje kasety. Przetrząsam szufladę biurka. Skończyły się. Idę do biurka sekretarki i szukam w szufladach jakiejkolwiek czystej kasety. Właśnie wtedy słyszę ten dźwięk. Jakby szczęknięcie zamykanej cicho metalowej szuflady katalogów. Dochodzi z gabinetu Harry'ego po drugiej stronie korytarza. Harry wrócił do pracy tak cicho, że go nie usłyszałem. Idę do niego, otwieram drzwi. Widzę tylko zarys sylwetki. Z jakiegoś powodu stoi w ciemnościach za biurkiem. - Czemu nie zapaliłeś światła? Nie odpowiada. Stoję z uśmiechem, Harry nie rusza się z miejsca, na głowie ma coś dziwnego. W pierwszej chwili myślę, że to jego najnowsza zabawka, latarka rzucająca promień światła na biurko. Harry podnosi głowę, światło razi mnie w oczy. Osłaniam je ręką i dopiero teraz widzę, że to nie Harry. Jest zbyt duży, barczysty, jego postać ginie w mroku. Widzę tylko ogólny zarys w świetle wpadającym przez okno. Przez ułamek chwili trwamy w bezruchu, czas się zatrzymał, patrzymy na siebie, adrenalina uderza do głowy, walcz albo uciekaj, chemia działa. Tamten podejmuje decyzję, rusza do otwartego okna, klęka na kredensie. W ułamku chwili jest już do połowy wychylony przez otwarte okno, zwinny i szybki jak na tak potężnego mężczyznę. - Co, do cholery... - Niepotrzebne ryzyko. Już jestem za biurkiem, potykam się o coś miękkiego i dużego, tracę równowagę, moja ręka trafia w intruza. Chwytam go za nadgarstek. Człowiek robi czasem bardzo głupie rzeczy. Tamten mi się wymyka, ale moje palce zaciskają się na czymś, co tkwi w jego obleczonej w rękawiczce dłoni, jakaś teczka, dokumenty. Naga skóra kontra materiał, wygrywam, teczka jest moja. Nie wiem jeszcze, co się właściwie stało, kiedy czuję wstrząs. Intruz uderzył mnie pięścią w sam środek klatki piersiowej. Jakby po mnie przejechał pociąg towarowy. Impet rzuca mnie na biurko, uderzam w nie siedzeniem, ląduję ciężko na plecach. W piersiach za mostkiem czuję taki ucisk, że boję się, czy czegoś sobie nie złamałem. Ostatnie co widzę, to zbliżające się do mnie oślepiające światło, oślepione oczy, czerń za światłem. Potem tamten znika. Mija parę chwil, zanim udaje mi się oprzytomnieć, adrenalina działa jak narkotyk, tłumi ból. Podnoszę się chwiejnie, wychylam przez okno. Między krzakami widzę poruszającą się iskierkę światła, potem ona także znika. Obchodzę niezdarnie biurko, sunę do drzwi wyjściowych, obejmując ramionami klatkę piersiową, ból przeszkadza mi oddychać. Docieram do drzwi, otwieram je, ledwie powłócząc nogami, wytaczam się na ganek. Przytrzymuję się balustrady i spoglądam
w kierunku bramy i ulicy. Nic nie widzę. Od strony knajpy Miguela nadal dochodzi muzyka i odgłosy zabawy. Intruz zniknął. Przez parę minut siedzę rozdygotany w poczekalni. Potem dochodzę do wniosku, że wszystkie kości mam całe. Zdejmuję koszulę i przyglądam się sobie w łazienkowym lustrze. Na środku piersi robi mi się obrzmienie. Przy dotyku reaguje ostrym bólem. Jutro będę miał tu siniaka wielkiego jak Con-necticut. Na plecach w pobliżu nerek czuję ból, który odezwał się dopiero teraz - od kontaktu z ostrą krawędzią biurka. Powoli idę do gabinetu Harry'ego, żeby ocenić straty. Przytrzymuję się ścian, żeby nie upaść, sięgam dłonią do środka, zapalam światło. Cały gabinet jest przewrócony do góry nogami. Na podłodze przy biurku Harry'ego poniewierają się teczki i dokumenty wyrzucone z katalogów. Obok nich książki z biblioteczki i lampka ze zbitą żarówką. zabawka, latarka rzucająca promień światła na biurko. Harry podnosi głowę, światło razi mnie w oczy. Osłaniam je ręką i dopiero teraz widzę, że to nie Harry. Jest zbyt duży, barczysty, jego postać ginie w mroku. Widzę tylko ogólny zarys w świetle wpadającym przez okno. Przez ułamek chwili trwamy w bezruchu, czas się zatrzymał, patrzymy na siebie, adrenalina uderza do głowy, walcz albo uciekaj, chemia działa. Tamten podejmuje decyzję, rusza do otwartego okna, klęka na kredensie. W ułamku chwili jest już do połowy wychylony przez otwarte okno, zwinny i szybki jak na tak potężnego mężczyznę. - Co, do cholery... - Niepotrzebne ryzyko. Już jestem za biurkiem, potykam się o coś miękkiego i dużego, tracę równowagę, moja ręka trafia w intruza. Chwytam go za nadgarstek. Człowiek robi czasem bardzo głupie rzeczy. Tamten mi się wymyka, ale moje palce zaciskają się na czymś, co tkwi w jego obleczonej w rękawiczce dłoni, jakaś teczka, dokumenty. Naga skóra kontra materiał, wygrywam, teczka jest moja. Nie wiem jeszcze, co się właściwie stało, kiedy czuję wstrząs. Intruz uderzył mnie pięścią w sam środek klatki piersiowej. Jakby po mnie przejechał pociąg towarowy. Impet rzuca mnie na biurko, uderzam w nie siedzeniem, ląduję ciężko na plecach. W piersiach za mostkiem czuję taki ucisk, że boję się, czy czegoś sobie nie złamałem. Ostatnie co widzę, to zbliżające się do mnie oślepiające światło, oślepione oczy, czerń za światłem. Potem tamten znika. Mija parę chwil, zanim udaje mi się oprzytomnieć, adrenalina działa jak narkotyk, tłumi ból. Podnoszę się chwiejnie, wychylam przez okno. Między krzakami widzę poruszającą się iskierkę światła, potem ona także znika. Obchodzę niezdarnie biurko, sunę do drzwi wyjściowych, obejmując ramionami klatkę piersiową, ból przeszkadza mi oddychać. Docieram do drzwi, otwieram je, ledwie powłócząc nogami, wytaczam się na ganek. Przytrzymuję się balustrady i spoglądam w kierunku bramy i ulicy. Nic nie widzę. Od strony knajpy Miguela nadal dochodzi muzyka i odgłosy zabawy. Intruz zniknął. Przez parę minut siedzę rozdygotany w poczekalni. Potem dochodzę do wniosku, że wszystkie kości mam całe. Zdejmuję koszulę i przyglądam się sobie w łazienkowym lustrze. Na środku piersi robi mi się obrzmienie. Przy dotyku reaguje ostrym bólem. Jutro będę miał tu siniaka wielkiego jak Con-necticut. Na plecach w pobliżu nerek czuję ból, który odezwał się dopiero teraz - od kontaktu z ostrą krawędzią biurka.Powoli idę do gabinetu Harry'ego, żeby ocenić straty. Przytrzymuję się ścian,żeby nie upaść, sięgam dłonią do środka, zapalam światło.Cały gabinet jest przewrócony do góry nogami. Na podłodze przy biurku Harry'ego poniewierają się teczki i dokumenty wyrzucone z katalogów. Obok nich książki z biblioteczki i lampka ze zbitą żarówką.Dopiero teraz go dostrzegam. Na podłodze za biurkiem leży skulony Harry.
★ ★ ★ Obchodzę biurko, depcząc po dokumentach, klękam koło Harry'ego. Leży w pozycji płodowej, bez ruchu. Odruchowo sprawdzam, czy oddycha. Zerkam na fałdy jego koszuli. Wydaje mi się, że się poruszają, ale nie jestem pewien, może to rozpaczliwa nadzieja, może oczy widzą to, co chcą widzieć. Pochylam się nad nim, przetaczam go na plecy. Delikatnie unoszę kciukiem powiekę. Oczy ma wywrócone białkami do góry, nie mogę dojrzeć jego źrenicy. Raptem gałka oczna sunie w dół, Harry się porusza, ręka odruchowo zasłania oczy
-
-
-
-
o
-
przed jaskrawym światłem. Słychać jęk. Chwytam go za ramiona, pomagam mu usiąść. Spokojnie. Nie próbuj wstawać. Kto mi tak przywalił? - mamrocze Harry. Obmacuję mu podstawę czaszki. Wzdryga się pod moim dotykiem. -Oż...! Uważaj. Na karku ma guza wielkości pomarańczy. Ktoś duży - odpowiadam. - Widziałeś jego twarz? Mhm. - Harry sam dotyka karku, sprawdza, czy na palcach nie widać krwi. Ale nie krwawi. - Pamiętam tylko, że wszedłem do kancelarii. Chyba zapaliłem światło. I zrobiło się ciemno. Napastnik ogłuszył Harry'ego w drzwiach wejściowych, po czym zawlókł go aż tutaj, żeby usunąć go sobie z drogi. Zabrał coś? Nie wiem. Co z tobą? - Harry patrzy na mój nagi tors. Miałem trochę więcej czasu na reakcję - odpowiadam. - Choć na nic mi się to nie przydało. Widziałeś go? Tylko w ciemnościach. I jego pięść. Bardzo duża i twarda. Jak się czujesz? Nie dowiem się, dopóki nie wstanę - mówi Harry. Opiera się o ścianę za biurkiem. Pomagam mu się podnieść. Jęczy. Sadzam go za biurkiem. Opuszcza głowę. 185 Czuję się, jakby zawalił się na mnie wieżowiec. Przez parę dni nie będziesz się czuć zbyt dobrze. Może pojedziemy na pogotowie? -Nie. To może być wstrząs mózgu. Widziałeś kiedyś, co się dzieje na pogotowiu w piątek wieczorem? Będziemy siedzieć w poczekalni do rana. Potem każą mi się położyć i wziąć dwie aspiryny. Rozmasowuje kark, porusza głową na boki, by się upewnić, że wszystko działa. Nie jest źle, potrzebna mi tylko nowa głowa - mówi. Z pewnym wysiłkiem udaje mi się zamknąć okno. Widzę ślady na framudze w miejscu, gdzie je wyważono. Moglibyśmy zadzwonić na policję i kazać gliniarzom, żeby zdjęli odciski palców, ale to tylko strata czasu. Intruz nosił rękawiczki, czułem to, kiedy go chwyciłem - tuż przed tym, jak walnął mnie drugą pięścią. Wymijamy sterty dokumentów, wracam do biurka, spoglądam na kopertę, w jakiej zwykle wysyła się listy. To ta sama, którą wyrwałem z dłoni intruza. Schylam się z trudem i podnoszę ją z ziemi. Nie ma nadruku, widnieje na niej napis „Wniosek dotację", charakter pisma jest znajomy -a tak, to mój własny. Otwieram kopertę i przeglądam jej zawartość. Jedenaście stron - później wszystko zaczyna mi się układać w logiczną całość. Zabieram kopertę do drugiego pokoju. Tam, na biurku recepcjonistki, obok pokrywki z otwartego pudełka, znajdują się dokumenty dotyczące finansów badań Crone'a, doroczne raporty finansowe. Znajdowały się wśród naszych dowodów. Spoglądam na kopertę i ostatni raport. Ponieważ informacje, jakie przekazywali sobie Crone i Tash, okazały się niewinnymi naukowymi danymi, Tatę i jego oskarżyciele uznali na podstawie posiadanych wiadomości, że William Epperson popełnił samobójstwo. To chyba najpoważniejszy błąd Tate'a od wielu, wielu lat. Harry nadal kuli się na krześle, usiłuje oprzytomnieć. Sięgam po słuchawkę telefonu, dzwonię na informację. Spoglądam na zegarek; już prawie dziewiąta. Po drugiej stronie odzywa się mechaniczny głos. Miasto? Ryzykuję. La Jolla. -Nazwisko? Aaron Tash. Chodzi mi o jego adres domowy. -Proszę czekać. Mija parę chwil. Do kogo dzwonisz? - pyta Harry. Nie mam czasu odpowiedzieć, ponieważ słyszę w słuchawce: Przykro mi, nie mamy takiego numeru.
- A w San Diego? - Chwileczkę. - Sprawdza. - Przykro mi, nic. Tash może mieszkać w Escondido albo w Carlsbad, gdziekolwiek. Wszędzie tysiące adresów. - Dziękuję. - Odkładam słuchawkę, zastanawiam się przez chwilę, wykręcam następny numer. Nie mam pojęcia, co powiem, jeśli ktoś odbierze. Słyszę cztery sygnały. Nikt nie podnosi słuchawki. Odczekuję do siedmiu, potem dziewięciu. Nikogo nie ma w domu. Rozważam najgorsze ewentualności. Nie chcę o nich myśleć. - Do kogo dzwonisz? - Znasz adres albo telefon Aarona Tasha? - Nie wiem. Możliwe. Może figurować w serwerze. - Potrafisz go z niego wyciągnąć? - Pewnie jest w którymś pudełku. - Harry wstaje chwiejnie, podtrzymuję go. Razem idziemy do poczekalni. Wkładam koszulę, podczas gdy Harry grzebie w pudłach. Trochę mu to nie idzie. Musi usiąść, nogi się pod nim uginają. Po paru minutach znajduje to, o co mu chodzi, adres Tasha, którego potrzebowaliśmy na wypadek, gdybyśmy mieli wezwać go na świadka. Harry odwraca druk i kładzie go przede mną na biurku. Widnieje na nim domowy adres Tasha. Miałem rację. Mieszka w La Jolla. Pewnie ma zastrzeżony numer telefonu. - Jak się czujesz? -Lepiej. - Gotowy do drogi? - Pod warunkiem, że ty prowadzisz. Dziesięć minut później jedziemy już w stronę trasy 1-5, przebijając się przez korki toyotą Harry'ego. - Tylko uważaj - mówi - bo cię zgarną gliniarze. I wolałbym nie zarzy-gać sobie przedniego siedzenia. - Przepraszam, nie mamy czasu. - Wskakuję na pas szybkiego ruchu i usiłuję wyrwać się z korka. - Nie mam pewności, nie tyle, żeby -wezwać policję, ale jeśli się nie mylę, nasz gość chce odwiedzić jeszcze jedno miejsce. - Co się dzieje, do diabła? - Harry jest nieco zielony, trzyma głowę w dłoniach. - Wszystko mieliśmy przed nosem, wszystkie możliwe informacje. Jordan i Epperson konkurowali ze sobą o dotację na dwie różne gałęzie tego samego projektu. Napisali podania o dotację z pieniędzy, które Crone zostawił dla siebie. Nie zdawałem sobie z tego sprawy aż do dziś, kiedy znowu zacząłem przeglądać dokumenty. Jeszcze na miesiąc przed śmiercią Kalisty Jordan istniały pewne zapasy pieniędzy, niewielkie, ale zawsze. Sto osiemdziesiąt tysięcy i jakieś tam drobiazgi, przynajmniej tak wynika z dokumentów. I tego dotyczył konflikt Jordan z Crone'em. - Pieniądze? Kiwam głową. -Nie mamy żadnego dowodu, ale chyba wiem, co się stało. Crone zagarnął dla siebie nadwyżkę pieniędzy. Jordan się o tym dowiedziała. Poszła do niego i narobiła hałasu. Crone nie zgodził się oddać pieniędzy, więc zabrała z jego biura dokumenty. Podejrzewam, że dotyczyły dotacji, być może warunków, na jakich udzieliła jej Cybergenomics. Jordan uważała, że ma prawo do tych pieniędzy i zamierzała je odzyskać. Usiłowała wywrzeć nacisk na Crone'a, ale on się nie ugiął. Rozzłościła się. Postanowiła się na nim odegrać. W końcu oskarżyła go o molestowanie seksualne. Prawdopodobnie Crone ją prześladował, ale nie miało to nic wspólnego z seksem. Chciał odzyskać dokumenty, ona nie chciała mu ich oddać, a on nie chciał oddać pieniędzy. Uważał, że to jego projekt i to on decyduje o rozdziale finansów. Więc Jordan zwróciła się do Eppersona i razem rozpoczęli starania o odzyskanie dotacji. Prawdopodobnie zaczęli to załatwiać z władzami uniwersyteckimi, za plecami Crone'a. Jordan rozpoczęła agitację; Crone nie jest zbyt lubiany, a ona w końcu doprowadziła do przyznania jej pieniędzy na badania. Ale te pieniądze już zniknęły. - Czegoś tu nie chwytam - mówi Harry. - Dlaczego Crone je zatrzymał dla siebie? - Bo go o to prosiłem. -Co? - Chodziło o Penny Boyd, o projekt badań nad chorymi dziećmi. Crone znalazł na niego pieniądze, odbierając je Jordan. Z kolei ona odzyskała to, co się jej należało i projekt zmarł śmiercią naturalną. Harry patrzy na mnie, szczegóły powoli łączą się mu w całość, choć ból głowy
pewnie nadal przeszkadza mu myśleć. - Na ostatnim dokumencie widniały trzy podpisy - mówię. - Jordan i Epperson podpisali dodatkowe wnioski o zwrot pieniędzy, ale Crone musiał chyba odmówić, bo nawet kiedy władze uniwersytetu wydały decyzję, nie zgodził się jej podpisać. Kazał to zrobić Tashowi. Harry rzuca mi zdziwione spojrzenie. - Nie zdawał sobie sprawy, że Tash podpisuje swój wyrok śmierci. Nagle w oczach Harry'ego pojawia się zrozumienie. - Do niedawna nie potrafiłem tego ze sobą skojarzyć. Aż do rozmowy z Frankiem Boydem. Był wytrącony z równowagi, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo. - Więc to Boyd - szepcze Harry. Kiwam głową. - Zrozumiałem to dopiero dzisiaj. Kiedy się dowiedział, że projekt Pen-ny upadł, musiał oszaleć. Był przekonany, że dzięki niemu jego córka przeżyje. Usiłowałem mu wytłumaczyć, że w najlepszym razie daje jej słabą nadzieję, ale nie chciał mnie słuchać. Powinienem się zorientować już wtedy, kiedy wspomniał o rozwodzie. - Zamordował Jordan, bo uważał, że to ona udaremniła prace nad projektem dodaje Harry. - A także Eppersona i wszystkich, którzy mogli być za to odpowiedzialni. Podejrzewam, że przyszedł dziś do kancelarii, ponieważ uważał, że już się domyśliliśmy. - Dlaczego miałby tak myśleć? - Bo zabrałeś dokumenty Doris, te, które zostawiłem w ich domu, kiedy skończyłem załatwiać sprawę z Crone'em. W tej teczce było wszystko, wniosek o rozpoczęcie projektu badań nad pląsawicą Huntingtona wraz z kopiami dodatkowych wniosków o dotację, napisanych przez Jordan i Eppersona. Pozwoliłem, żeby Doris je zatrzymała, ponieważ dokumenty nie były objęte tajemnicą. Dla niej i Franka gra toczyła się o niewyobrażalnie wielką stawkę. A Frank przez cały czas widział, jak kończą się im pieniądze. Pewnie nawet nie wiedział, że zabrałeś teczkę, dopóki nie zaczął jej szukać. Spytał Doris, a ona mu powiedziała, co się stało. - Dziwne, że mnie nie zabił. - Bo mu przeszkodziłem. Harry robi wielkie oczy. - Zbierał informacje. Pewnie pomyślał, że to ostatnia szansa, żeby ukarać winnych, zanim powiadomimy policję. Kiedy przyszedłem do kancelarii, jedno z pudeł było otwarte. Nie zrobiłeś tego, znokautował cię, zanim zdążyłeś zapalić światło. Więc zrobił to Frank. Przeczytał te same dokumenty, co ja. To, co zdobyłeś z uniwersytetu. Dokumenty podpisane przez Tasha, decyzja o zwrocie pieniędzy i zlikwidowaniu projektu. Leżały na biurku. Nie było ich w teczce, którą dałem Doris. Chory umysł... Pewnie uznał, że Tash od samego początku z nimi współpracował.
★ ★ ★
-
-
-
-
-
-
-
Tash mieszka na osiedlu apartamentowców na kamienistym wybrzeżu, parę kilometrów od plaży uczęszczanej przez windsurferów. Dotarliśmy tam w dwadzieścia minut, dwa razy zatrzymując się, żeby spytać o drogę. Kiedy wreszcie znajdujemy odpowiednią ulicę, okazuje się, że to dopiero początek labiryntu. Wszystkie fragmenty masywnego kompleksu budynków wyglądają identycznie, odróżniają je tylko numery na skrzynkach pocztowych. Znajdujemy numer Tasha i parkujemy. Pewnie świętuje uwolnienie Crone'a - mówi Harry. -Oby. Wyciągam rękę ku klamce. Zastanów się jeszcze - ostrzega Harry. - Możemy zadzwonić na policję. I co powiemy? Tatę i Tannery nie mają ochoty wysłuchiwać moich teorii, nie zgodzą się aresztować Boyda na podstawie paru dokumentów. Ale to nie oni rozmawiali z Frankiem o tym, jak uniknąć płacenia za szpital. Nie wiedzą, że jest zdesperowany. Na tym etapie żaden oskarżyciel nie zechce mnie wysłuchać. Po tym, jak zamknęli Crone'a na parę miesięcy w więzieniu pod zarzutem morderstwa, nie palą się do oświadczenia społeczeństwu: „A tak na marginesie, właśnie znaleźliśmy mordercę, ale teraz już prawdziwego". Raczej się na to nie zdecydują, nawet jeśli tym razem nie ma mowy o pomyłce. -1 co powiemy Tashowi, kiedy go znajdziemy? Na początek powiem mu, żeby przenocował w hotelu. Razem z Cro-ne'em. Nie wiem dokładnie, co zamierza Frank, ale wolałbym sienie dowiadywać. Jutro spróbuję pogadać z Tate'em. Jest sobota, urzędy zamknięte, ale ktoś pewnie zdoła go złapać. Może go przekonam, żeby pozwolił aresztować Boyda, przynajmniej na czas przesłuchania. Jeśli się nie mylisz, to regularny czubek. Na bank. Ostrzegę policjantów, żeby na niego uważali. Jeśli go otoczą, Frank może dostać szału. A co z jego rodziną, Doris i dziećmi? Już o tym myślałem. Usiłowałem się do nich dodzwonić. Nikt nie podnosi słuchawki. Myślisz, że im coś zrobił? Nie wiem. Mam nadzieję, że Doris zabrała dzieci i gdzieś wyjechała. Frank jest pochłonięty bez reszty tylko jedną sprawą. Teraz tą sprawą jest Tash. Frank pewnie sądzi, że ściga się z czasem. Zadzwonię do Doris, jak tylko z nim skończymy. To może nie być takie proste. Wiem. Mogę cię wysadzić, zanim tam pójdę. No jasne. Zorientowałeś się, że nie będę cię osłaniać i od razu do widzenia. Uśmiecham się. Sprawdźmy, gdzie ten Tash. Wysiadając z samochodu, słyszymy szum fal rozbijających się o morski brzeg. Bloki stoją na wzgórzu z widokiem na plażę. Sprawdzamy numery na skrzynkach pocztowych. Tash mieszka pod numerem 312. Trzecie piętro, na samej górze - mówi Harry. Idziemy w stronę drzwi, za którymi znajdują się schody. Okazuje się, że są zamknięte na klucz. Możemy poczekać, aż ktoś wyjdzie - proponuje Harry. Na ścianie obok drzwi znajduje się domofon z rzędami przycisków i nazwiskami lokatorów. Dzwonię do mieszkania na drugim piętrze i odczekuję chwilę. Brak odpowiedzi. Wybieram kolejny przycisk. Tak? - słyszę głos z domofonu. Znajduję nazwisko lokatora z parteru, modląc się, żeby tutejsi mieszkańcy nie utrzymywali ze sobą zbyt bliskich kontaktów. Tu Symington spod sto ósemki. Zostawiłem klucze w drzwiach. Może mnie pan wpuścić? Z głośnika nie dobiega już ani słowo, ale po chwili rozlega się bzyknięcie domofonu i drzwi stają przed nami otworem. Harry łapie za klamkę, wchodzimy. Wbiegamy po schodach, szybko, zanim facet z drugiego piętra zdąży nas sprawdzić. Na ostatnie piętro wpadamy zdyszani. Harry trzyma się za potylicę jakby się bał, że głowa mu się rozpadnie. Ja czuję się jak fiitbolista, któremu kolega przywalił bykiem w sam środek piersi. Obaj stajemy, łapiąc oddech. W porządku? Yhy. Muszę znowu zacząć biegać - odpowiada Harry. A kiedy przestałeś?
- W dzieciństwie - mówi i mruga łobuzersko. Sprawdzamy numer na drzwiach naprzeciwko schodów. Mieszkanie Ta-sha znajduje się w prawym skrzydle. Idziemy korytarzem, usiłując nie tupać. Mijamy czworo drzwi, po dwoje z każdej strony, aż wreszcie trafiamy na numer 312. Tash ma mieszkanie z widokiem na ocean. Na środku drzwi, na wysokości ludzkiej głowy znajduje się wizjer. Pochylam się i zerkam. Widzę tylko plamy światła i cienia. Brak jakiegokolwiek ruchu. Parę jasnych plamek. Podejrzewam, że to zapalone lampy. - Widać coś? Kręcę głową. Przykładam ucho do drzwi i nasłuchuję. Nic. - Moglibyśmy zapukać - szepcze Harry. Już podnoszę rękę, ale kręcę głową. Po prawej stronie znajdują się jeszcze dwa mieszkania. Dalej korytarz staje się szerszy i rozwidla się w obie strony, tworząc kształt litery T. Skradam się w stronę rozwidlenia, ku dwóm windom. Po drugiej stronie, od oceanu, znajdują się prowadzące na werandę rozsuwane drzwi. Idę w ich stronę, Harry za mną. Odciągam zasuwę, otwieram drzwi i wychodzę na taras. Od Pacyfiku wieje chłodny wiatr, z rozpędem uderza w skały za naszymi plecami. Zamykam drzwi, by porozmawiać z Harrym. - Co robimy? - pyta on. Wyglądam przez balustradę w stronę mieszkania Tasha. Znajduje się jakieś dziesięć metrów od nas. Widzę, że rozsuwane drzwi na korytarzu koło jego apartamentu są lekko uchylone. - Chciałbym tam zajrzeć. -Jak? Przyglądam się balkonowi obok. Ich metalowe balustrady są od siebie oddalone o jakieś dwa metry, pomiędzy nimi przepaść na trzy kondygnacje w dół i poszarpane skały, o które biją spienione fale. Musiałbym zaryzykować skok nad dwoma takimi przepaściami, żeby dostać się na balkon Tasha. Skok nie byłby daleki. Droga w dół jest znacznie dłuższa. - Zwariowałeś - mówi Harry. - Masz inny pomysł? - Można zapukać do drzwi. Albo zadzwonić. - A jeśli Boyd tam jest? Zabije Tasha w ułamku sekundy. Poderżnie mu gardło i wyrzuci przez balkon. - Zaczynam zdejmować pasek, skórzany, szeroki na cztery centymetry. - Daj pasek - rozkazuję. - Ja tam nie pójdę. - Zgadza się. Idę sam. - No, to się dogadaliśmy. - Harry wyszarpuje pasek ze szlufek spodni i podaje mi go. Spinam je ze sobą, koniec jednego przewlekam przez klamrę drugiego, zapinam na pierwszą dziurkę i sprawdzam, czy utrzymają mój ciężar. Potem przerzucam go przez metalową balustradę, wiążę razem jego końce. Spoglądam na Harry'ego. - Trzymaj kciuki. Wspinam się na balustradę, Harry trzyma mnie za ramię, patrzy na mnie jak na wariata. Chyba ma rację. Wsuwam stopę w pętlę z pasków i naciskam, sprawdzając, czy utrzymają. W piersi ciągle pulsuje ból po uderzeniu Boyda. Potem, z nogą w zaimprowizowanym strzemionie, z jedną ręką na balustradzie obok Harry'ego, robię wymach do przodu, do tyłu, do przodu. Za
-
-
-
-
trzecim razem dosięgam balustrady drugiego balkonu, przerzucam stopę na drugą stronę i w niespełna dwie sekundy jestem już po tamtej stronie. Daję Harry'emu znak, żeby rozwiązał paski i rzucił je do mnie. Zaplątu-ję je na balustradzie obok balkonu Tasha. Unikam patrzenia w dół, choć trudno nie słyszeć szumu fal, rozbijających się o skały na dole. Rozhuśtuję się. Tym razem udaje mi się chwycić balustradę już za drugim razem, wbijam stopę między metalowe pręty i przeskakuję na balkon. Pasy zostały na sąsiednim tarasie. Wyjść mogę tylko przez mieszkanie Tasha. Drzwi są uchylone, pionowe żaluzje ustawione tak, że widzę tylko prawą stronę pokoju. Lewą zasłaniają jej paski, falujące i łopoczące na wietrze. W salonie nie widać ruchu. Świecą się dwie lampy. Zdejmuję buty i przesuwam się na drugą stronę balkonu. Dostrzegam stąd fragment kuchni, pionowe strzępki widoczne przez falujące paski żaluzji. Nie widzę całego pomieszczenia, ale nie ma tu żadnych cieni, a w kuchni jest jasno. Jeśli kraj przeżywa kryzys energetyczny, na pewno nie widać tego po mieszkaniu Tasha. Tuż obok rozsuwanych drzwi znajduje się małe okno. Wychodzi na sypialnię. Tu nie pali się żadna lampa, ale przez drzwi wpada światło z korytarza. Łóżko jest schludnie pościelone. Widzę drzwi do łazienki. Nikogo nie ma w domu. Odwracam się do Harry'ego i kręcę głową. Harry obserwuje mnie, przewieszony przez balustradę. Daję znak, że wchodzę do środka. Kiwa głową. Biorę buty w rękę i cicho otwieram drzwi, rozgarniam pionowe żaluzje. Jestem wpatrzony w teren przed sobą, po prawej mam korytarz, po lewej kuchnię, moje stopy toną w gęstym runie dywanu Tasha, a ja się zastanawiam, co właściwie wyprawiam, do cholery, włamuję się do cudzego mieszkania, błąkam się w samych skarpetkach po cudzym salonie... Cześć, Paul. Jest za moimi plecami. Frank Boyd siedzi w wysokim fotelu w kącie pokoju, plecami do ściany, na lewo od rozsuwanych drzwi, w jedynym miejscu, którego nie widziałem. Na kolanach ma pistolet z podwójną lufą, kieruje ją w moim kierunku. Palec trzyma na spuście, niby od niechcenia, ale nie zamierzam się z nim przekomarzać. Miałem nadzieję, że nie przyjdziesz - mówi. Ma twarz pooraną głębokimi zmarszczkami, zmęczoną, beznamiętną, jak martwa maska. Zapuszczone włosy sięgają mu połowy uszu. Jego oczy lśnią gorączkowo, zaszklone dzikim blaskiem ślepia drapieżnika. Mam nadzieję, że nie zrobiłem ci krzywdy - mówi. Uśmiecham się. Och, nie. Wcale. - Dotykam piersi. - Będzie mały siniak. To dobrze. Dlaczego zdjąłeś buty? Spoglądam na niego, uśmiecham się blado, wzruszam ramionami z grymasem. Nie wiem. To może je włożysz? Mogę usiąść? Kiwa głową. Pewnie. Wycofuję się tyłem, trafiam na krzesło pod przeciwległą ścianą. Kiedy się dowiedziałeś? - pyta Boyd. -O czym? -Nie udawaj. -A, chodzi ci o... -Tak. Biorę głęboki wdech. Dziś wieczorem. Jeśli go zaskoczyłem, nie okazuje tego. Kiedy skompletowałem dokumenty i przyjrzałem się im - dodaję. Więc gdybym nie przyszedł do twojej kancelarii, nigdy byś... Kiwam głową. Ucieka spojrzeniem w bok, uśmiecha się ze zdziwieniem, pewnie się zastanawia nad zagadkami losu. Coś takiego. Myślałem, że się domyśliłeś, kiedy zabrałeś dokumenty z naszego domu. Hm. - Puste spojrzenie, może chciałby cofnąć czas. Słyszałem, że Crone wyszedł - dodaje. - Powiedzieli w radio. Dzisiaj - mówię. To dobrze. To było nie w porządku, oskarżali go o coś, czego nie zrobił. Musiałem się tym zająć. Dobrze mi poszło, prawda? Chodzi ci o ten list pożegnamy? Kiwa głową.
- Nie umiem pisać na komputerze. Ale się namęczyłem. Jednym palcem. Ale jemu się nigdzie nie spieszyło. Był wysoki, duży. Pomyślałem, że drabina nie wystarczy. Musiałem napisać list, żeby to dobrze wyglądało. Napisałem go w domu, na brudno. Ale przepisywanie dało mi w kość. Omal nie zadzwoniłem do Doris, żeby mi powiedziała, co i jak. To by był błąd. - Doris nie wiedziała? - Nie miała pojęcia. - Frank, czemu to zrobiłeś? - Jak to? - Jest tak zdziwiony, jakby zamordowanie dwóch osób i zaczajenie się na trzecią było normalnym wieczornym zajęciem. - Pytam o Kalistę Jordan. - Przez nią zakończyli projekt. Projekt Penny. Co miałem zrobić, siedzieć i się przyglądać? Nie zamierzam z nim dyskutować. Jego palec drga na spuście. Zmieniam temat. - Co u Doris? -Co? - Doris i dzieci. - A. Dobrze. Bardzo dobrze. - Gdzie byli dziś wieczorem? Dzwoniłem do was. - Doris wyjechała. Zabrała dzieci. -Kiedy? - Parę dni temu. Musiała zmienić klimat. Pojechali do Fremont, do jej matki. Pokłóciliśmy się. Nie wiem, czy mam mu wierzyć. - Wyjechała dzisiaj? Patrzy na mnie, jakby nie wiedział. - Co to dzisiaj za dzień? - pyta. - Piątek. - Aha. - Namyśla się przez jakiś czas. - Wyjechała parę dni temu. - O co się pokłóciliście? - O te dokumenty. - Dotyczące projektu Penny? Kiwa głową. Widzę, że dźwięk imienia córki sprawia mu ból. Wzdryga się, jakbym dotknął bolącego miejsca. - Jak myślisz, kiedy wróci? -Kto? - Aaron Tash. Facet, który tu mieszka. - Nie wiem. Może wyjechał na weekend. Frank patrzy na mnie, nieprzyjemnie zaskoczony. - To niedobry człowiek. Zakończył projekt Penny. Dla pieniędzy. - Nie, to nie on - odpowiadam. Uważnie patrzę mu w oczy, wypatruję oznak gniewu. Frank przygląda mi się nieufnie. - Podpisał dokumenty, ale nie wiedział, co w nich jest. - Mówisz tak, bo chcesz go uratować. - Nie. Mówię tak, bo to prawda. - Nie chcę tego słyszeć. - Doktor Crone usiłował zorganizować prace nad projektem Penny. Inni ludzie kazali mu je zakończyć. -Kto? - Nie wiem. Oni także nie wiedzieli, co robią. - Nie wierzę ci. - Myślisz, że doktor Crone chciał skrzywdzić Penny? - Nie - mówi. - Nie zwariowałem. - Więc musisz uwierzyć, że Aaron Tash także nie chciał jej krzywdy. - To dlaczego umarła? Wzdycham. - Na to nie ma prostej odpowiedzi. - Nie chcę o tym rozmawiać. - Lufa broni podskakuje na jego kolanie, w oczach zapalają mu się dziwne ogniki, które -jak podejrzewam - Kalista Jordan zobaczyła na chwilę przed śmiercią. - Nie możemy dłużej czekać. - Mówi to tak, jakby Tash spóźniał się na zebranie. - Może pójdziesz do domu? Prześpij się. Poczujesz się lepiej. - Nie mogę spać. Próbowałem. Poza tym, dlaczego myślisz, że jestem głupi? Nie wezwałeś policji? - Dlaczego miałbym wzywać? Spogląda na mnie, nie wie, co odpowiedzieć, jakbym kazał mu rozwiązać jakąś
niezgłębioną zagadkę kosmosu. - Reprezentowałem doktora Crone'a w sądzie. Moje zadanie jest skończone. Już po wszystkim. Frank kiwa głową, jakby to wszystko wydawało mu się całkowicie rozsądne. Raptem zamiera w pół ruchu. - Więc po co tu przyszedłeś? - Szukałem doktora Crone'a. Tępe spojrzenie; co Crone miałby robić w mieszkaniu Tasha? - Skąd się tam wziąłeś? Tam? - Wskazuje lufą broni rozsuwane drzwi. - Byłem tam od początku. Kiedy tu wszedłem? Kiwam głową. Na tym etapie jestem gotowy zaryzykować wszystko. - Nie słyszałem, jak wszedłeś. - Aha. Miałem narzędzia - wyjaśnia Frank. - Może to odłożysz? - Wskazuję broń. Spogląda na nią, potem na mnie, po jego minie widać, że nie wie, co jedno ma wspólnego z drugim. Człowiek na krawędzi. - Chyba nie chcesz mnie zastrzelić, prawda? - O, nie. Tego bym nie zrobił. - Tak myślałem. Przestraszyłeś się dzisiaj, co? W mojej kancelarii. Uśmiecha się, kiwa głową, lekko przechyla ją na bok. - No. Zaskoczyłeś mnie. - Ja? Ciebie? Uśmiech rozszerza się, zmienia w śmiech, Frank chichocze jak podstarzały przedszkolak. Patrzę na niego i zastanawiam się, co za dziwna, mroczna siła opanowała jego mózg. I jeszcze nie dała za wygraną. Frank nadal trzyma broń. Zerkam szybko na zegarek. Minęła dziesiąta. Jeśli Tash wróci do domu, ten pokój zmieni się w strzelnicę. - Frank, tak nie można. -Wiem. - Co chcesz zrobić? - Nie wiem. - Pozwól sobie pomóc. - Jak? Jak można mi pomóc? - Na początek skończmy z przemocą. Myślisz, że Penny by chciała, żebyś się tak zachowywał? Wyraz jego oczu świadczy, że dotąd nie zadał sobie takiego pytania. Z jego twarzy odpływają ostatnie krople życia. - Odłóż tę broń, dobrze? Pozwól, że zadzwonię. Rozbiegane spojrzenie. Chce się zgodzić, ale nie potrafi. -Proszę... Powoli lufa broni opada w dół. Palce rozluźniają chwyt. Frank patrzy na mnie. Delikatnie kładzie broń na podłodze obok swoich stóp. Boję się ryzykować dalej, zwłaszcza że wszystko toczy się we właściwym kierunku. Jeden nieuważny ruch i Frank eksploduje. - Mogę zadzwonić do Doris? Może powinieneś z nią porozmawiać? - Byłoby fajnie - mówi on. - Masz jej numer? Ten we Fremont? - Gdzieś go miałem. - Klepie się po kieszeniach koszuli i spodni. Wstaje, wyjmuje portfel z tylnej kieszeni. Otwiera go, wyjmuje skrawek papieru, podaje mi go, robiąc krok nad odłożoną bronią. Na kartce widzę gryzmoły, jakieś nazwiska, pewnie adresy ludzi, u których pracował Frank, a także numery zapisane ołówkiem. Frank wskazuje na jeden z nich, z numerem kierunkowym. Chce, żebym to ja wykręcił numer, jakby zabicie Tasha było w porządku, ale używanie jego telefonu stanowiło nietakt. Biorę karteczkę, idę do telefonu, który znajduje się w kuchni. Wykręcam numer i czekam. Zmęczony głos, jakby wyrwany ze snu. - Czy zastałem Doris Boyd? - Chwileczkę, zaraz ją zawołam. Westchnienie ulgi, które wstrząsa moim ciałem, jest tak potężne, że kolana uginają się pode mną. W słuchawce rozlega się głos Doris. -Halo? - Doris, tu Paul Madriani. -Tak?
- Możesz chwilą poczekać? - Oczywiście. Robię krok w stronę salonu. - Frank chce z tobą porozmawiać. Coś się nie zgadza. W pokoju hula wiatr, łopoczą żaluzję. W pierwszej chwili zauważam brak broni. Spoglądam na balkon i kątem oka łapię jeszcze mignięcie nogawki spodni i butów. Frank Boyd znika za balustradą w ciemnościach nocy.
Epilog Osiem dni później dwie osoby spacerujące pustą plażą na pomoc od mieszkania Tasha trafiły na szczątki Franka - poobijane o skały, niemal nie-rozpoznawalne. Frank nie mógł przeżyć skoku z balkonu. Naradziłem się z Harrym, rozważyliśmy wszystkie możliwości i w końcu wytarłem telefon i parę innych powierzchni, na których mogłem zostawić odciski palców, po czym wyszliśmy równie dyskretnie, jak się tu zjawiliśmy. Przez godzinę szukaliśmy ciała Franka wśród głazów pod blokiem. Potem uznaliśmy, że nic się nie da zrobić. Wzywanie policji nie miało sensu. Doris i dzieci znowu by cierpieli, a Eppersonowi i Kaliście Jordan już byśmy nie pomogli. Harry miał rację; Tash i Crone świętowali zwycięstwo. Nie dowiedzieli się, że w mieszkaniu Tasha ktoś był. Tajemnicy dochowaliśmy aż do dziś. Od tego czasu minęło siedem miesięcy; po dochodzeniu uznano śmierć Franka za wypadek. Werdyktowi koronera sprzeciwiło się tylko towarzystwo ubezpieczeniowe. Polisa na milion dolarów, którą Frank wykupił przed laty, zawierała klauzulę o wypłacie podwójnej kwoty w razie śmierci w wypadku. Nawet gdyby Frank popełnił samobójstwo, towarzystwo było zobowiązane wypłacić jego rodzinie milion dolarów, ponieważ Frank płacił składki od tak dawna, że nie można było uznać, iż wykupił polisę z zamiarem odebrania sobie życia. Dla towarzystwa ubezpieczeniowego nie był to zbyt korzystny scenariusz: nieszczęśliwa rodzina w kłopotach finansowych kontra gigantyczna firma. Doris chciała, żebym ją reprezentował. Odmówiłem, choć nie wyjaśniłem, dlaczego. Poradziłem jej tylko, żeby nikomu nie wspominała, że do niej zatelefonowałem w dniu śmierci Franka. Tak było lepiej. Nikt jej o to nie spytał. Do dziś Doris nie wie, dlaczego do niej dzwoniłem ani skąd wziąłem numer telefonu jej matki. Przed sądem zadano jej parę pytań. Tak, śmierć córki była dla jej męża prawdziwym ciosem. Nie, nigdy nie wspominał o samobójstwie. Nie, nie znalazła listu pożegnalnego. Nikt nie wiedział, że Frank napisał taki list, choć nie w swoim imieniu.Jeśli sąd miał wątpliwości, zdecydował się przychylić ku sprawie Doris. Zresztą nie znaleziono żadnych dowodów na to, że Frank popełnił samobójstwo. Nawet ja nie mógłbym zeznać z całą pewnością - gdyby jakiś jasnowidz powołał mnie na świadka - czy Frank wyskoczył, czy też wypadł przez balkon. To, o czym wiedziałem, mogło tylko przysporzyć cierpienia innym. Dochowanie tajemnicy nie przeszkadza mi spać spokojnie, choć od czasu do czasu widuję we śnie udręczoną duszę Franka.Kiedy wszystko się uspokoiło, David Crone - który wrócił na swoją posadę w Centrum - przebadał dwoje pozostałych dzieci Boydów, Jennifer i Donalda, pod kątem objawów pląsawicy Huntingtona. W obu przypadkach wynik był negatywny. Frank by się ucieszył, gdyby wiedział - a zresztą może nawet wie, że jego rodzina wreszcie odnalazła spokój.