Copy right © Mateusz Marcin Lemberg, 2014
Projekt okładki Mariusz Banachowicz
Redaktor prowadzący Anna Derengowska
R...
12 downloads
26 Views
1MB Size
Copy right © Mateusz Marcin Lemberg, 2014
Projekt okładki Mariusz Banachowicz
Redaktor prowadzący Anna Derengowska
Redakcja Adam Pluszka
Korekta Anna Mirkowska
ISBN 978-83-7961-722-7
Warszawa 2014
Wy dawca Prószy ński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzy mowskiego 28 www.proszy nski.pl
Adriannie
Więcej Darmowy ch Ebooków na: www.FrikShare.pl
DZIEŃ PIERWSZY
niedziela, 24 października
Kamienica na Koszy kowej. Minęły trzy lata, od kiedy z kolejny ch pięter wy prowadzili się wszy scy najemcy : kilka miejskich urzędów i pry watna firma. Aldona Bielska przez blisko trzy dekady sprzątała tu schody, my ła podłogi, ścierała kurze i utrzy my wała łazienki w czy stości. Nowy właściciel sprawił, że na tętniący ch ży ciem kondy gnacjach zagościły pustka i marazm. Kobieta zachowała dwupokojową służbówkę na parterze kosztem trwającego lata procesu, a właściwie dwóch. Jeden – o bezprawne uży tkowanie lokalu – wy toczy ł jej nowy kamienicznik. W drugim Aldona oskarży ła magistrat, że oddał budy nek w pry watne ręce, nie zapewniwszy godnego by tu swojej wieloletniej pracownicy. Bielska musiała poszukać sobie inny ch mieszkań do wy sprzątania. Wracając wieczorem w stare mury, czuła się co najmniej nieswojo. Niespodziewane stuki w ścianach, stękania posadzek nieraz wy ry wały ją ze snu i sprawiały, że jeszcze długo leżała z bijący m sercem, wpatrzona w sufit, nad który m wznosiły się piętra ziejące martwotą. Tego niedzielnego popołudnia Bielska sprzątała podwórze. Z czy stego przy zwy czajenia i wrodzonego zamiłowania do porządku zamiatała okolice śmietnika, zbierała do worków liście opadłe z rosnącego na środku kasztanowca. Coś jej kapnęło na kurtkę. Wściekła machnęła miotłą w kierunku lecącej wrony, chociaż wiedziała, że nie dosięgnie ptaszy ska. Śledziła lot czarny ch skrzy deł, zła na Stwórcę, który wy dał na świat te niewdzięczne stworzenia. Zauważy ła, jak siwy ptak usiadł na balustradzie balkonu na czwarty m piętrze. Rozejrzał się niczy m złodziej planujący włamanie, rozcapierzy ł skrzy dła i jak gdy by nigdy nic wpadł przez uchy lone drzwi balkonowe wprost do środka. Przeklęty dziki lokator. Kto tam zostawił otwarte drzwi? Wróciła do siebie. Zadzwoniła do męża, który kazał jej wezwać gliny. Bielska nie posłuchała od razu. Pojechała rozklekotaną windą na czwarte piętro sprawdzić, czy drzwi do lokalu są zamknięte. Nowy właściciel zmienił wszy stkie zamki i nie pofaty gował się, aby zostawić jej zapasowe klucze.
Lokal zastała zamknięty. Zapukała, nacisnęła klamkę, krzy czała. Bez odzewu. Zjechała z powrotem parter i wy szła na wewnętrzne podwórze. Do mieszkania właśnie wleciały dwie nowe wrony. Zaniepokojona, poszła zadzwonić do obecnego właściciela. Ale jego telefon milczał.
Trwała niedzielna sesja jazzowa w klubie Ty gmont na Mazowieckiej. Wielki Majk podszedł do sceny w trakcie dość długiego pasażu, który Witczak wy kony wał na swoim saksofonie altowy m. Barman zrobił gest, jakby trzy mał słuchawkę przy uchu, po czy m wrócił do nalewania trunków. Gitarzy sta stojący obok Witczaka zgrabnie przejął temat i przepuścił kolegę, nagradzanego skromny mi brawami. Niski czterdziestotrzy latek Witczak, komisarz stołecznej policji zwany przez podwładny ch Zerą, wy pił ostatni ły k drinka o skomplikowanej angielskiej nazwie, której brzmienia nigdy nie potrafił zapamiętać, i narzucając krótką kurtkę, podszedł do czekającego nań samochodu. Za kierownicą siedział wielki jak góra Ty mański, czy li Hif, jeden z podwładny ch Witczaka, młodszy od niego o dobre osiem lat. Mężczy zna ledwie mieścił się w kokpicie opla. – Jest dwunastak – oznajmił. Przezwisko „Hif” wzięło się z czasów, kiedy policjant rozpracowy wał gang narkomanów wy łudzający ch na Centralny m pieniądze. Zaczepiali przy padkowy ch podróżny ch, prosząc o gotówkę, a jeśli nagaby wany nie chciał się podzielić zawartością portfela, członkowie gangu grozili mu „czerwoną strzałą”. Określenie to doty czy ło brunatnego pły nu, który narkoman nazy wał w trakcie napadu „swoją parszy wą juchą”. W ten sposób, strasząc strzy kawką z własną krwią, owi – jak ich czasem nazy wano – kompotowcy zarabiali na codzienną dawkę czarnej euforii. Wodzili Hifa za nos przez trzy miesiące, schwy tał ich dopiero po ty m, jak przesiedział okrągły ty dzień na dworcowej ławce, udając podróżnego. Hif, ukłuty w czasie przeszukania igłą, spędził kilka wesoły ch ty godni w szpitalu, gdzie przy jmował leki rozwalające mu wątrobę. Ten ciężki kawałek policy jnego chleba policjant odreagowy wał, polując na lisy, dziczki i inną zwierzy nę łowną. W codzienne rozmowy – niedoty czące by najmniej tak istotny ch spraw jak długość bady li u łosia, jakość fajek ody ńca czy futro my kity – często wplatał elementy żargonu. Dwunastak w języ ku my śliwskim oznaczał jelenia z bogaty m porożem. Witczak zrozumiał. Trup. Hif, trąbiąc na taksiarzy parkujący ch niezgodnie z przepisami, wy minął ich gabloty oklejone reklamami korporacji i ruszy ł w kierunku Kredy towej. Warszawa tej październikowej nocy przy pominała mu miasto z ponury ch opowiadań fantasty czny ch: sprószone mokry m światłem neonów kamienice Śródmieścia bły szczały złowrogo niczy m przy cumowane statki kosmiczne. Witczak w ty ch niedoświetlony ch budy nkach widział raczej czający ch się w cieniu olbrzy mów, gotowy ch zadać człowiekowi nieoczekiwany cios. Z klubu Tube odebrali Agnieszkę, trzeciego członka zespołu. – Która godzina, awruk anolodreip? – zawołała, sadzając swoje chude ciało na ty lny m siedzeniu opla. Cy na, znana z mówienia wspak, mogła dzięki tej umiejętności pozwolić sobie na niecenzuralną jazdę nawet przy komendancie Wolskim. Nieodmiennie pozostawiała go z wy razem konsternacji na twarzy. – Naganiacz dzwonił – tłumaczy ł Hif. – Ściągają nas, bo nocny dy żur zajmuje się
Rosołowską. Cy na wzruszy ła ramionami. Zgon przebrzmiałej gwiazdy polskiego kina, o który m zdąży ł już zaszumieć internet, jakoś mało ją obszedł. Dziewczy na przeszła do kry minalny ch zaledwie pół roku temu. Wcześniej z ramienia policji współpracowała z fundacją Itaka. Niespełna trzy dziestoletnia, niska i pry szczata, z rzadkimi włosami postawiony mi na sztorc za pomocą jakiegoś taniego żelu, w nieodłącznej skórze z podniesiony m kołnierzem przy pominała niewy darzonego nastolatka, który ukradł ubranie starszemu bratu. Umiała się bić, a dziewczęcą wrażliwość, o którą Zero ją podejrzewał, skry wała pod maską cy niczki.
Na Koszy kowej, tuż przy placu Na Rozdrożu, czekał na nich patrol: dwóch zdenerwowany ch krawężników w towarzy stwie Aldony Bielskiej, by łej gospody ni. – Co jest, panowie? – rzucił Hif, kiwając kudłatą głową, kiedy wy siedli z krzy wo zaparkowanego auta. – Pani opowie – poprosił Aldonę ry ży chudzielec w przekrzy wionej czapce. Wy mienili z kolegą zmieszane spojrzenia. Bielska powtórzy ła im historię o otwarty m oknie i wronach. Witczak zapalił. Hif przeprosił Aldonę i odciągnął obu mundurowy ch na bok. – Co wy, kurwa, w kulki sobie gracie? Po co ja komisarza zry wam z łóżka w środku nocy ? Żeby słuchać o jakichś srokach? – ględził. Odwrócił się do Zery. – Przepraszam. Naganiacz gadał, że trup. Witczak wzruszy ł ramionami. – Skoro już jesteśmy, to zajrzy jmy – zdecy dował. – Może ja wy jaśnię – wtrąciła się Bielska. – Te wrony to idą do padliny. Zawsze. A mieszkanie jest zamknięte. Właściciel nie odbiera telefonów. – Dostęp? – rzucił Hif. Obaj aspiranci znów spojrzeli po sobie. Nie odpowiedzieli. – Pani prowadzi – zarządził. Przeszli ciemny m kory tarzem. – Żarówka poszła – sarknęła Bielska. – Ta kutwa, właściciel, nawet grosza nie da. Wąskimi drzwiami dostali się na dziedziniec, klasy czną studnię. Witczak spojrzał na zaciemnioną pierzeję. Aldona wskazała balkon. Coś tam rzeczy wiście się kotłowało. Z piętra dochodziły ponure skrzeki. – Kurwa – rzucił Hif. – Mówi pani, że drzwi są zamknięte? Bielska pokiwała głową. – Z dachu by trzeba, awruk – wtrąciła swoje Cy nowska. – Ma pani klucz na dach? – spy tał Witczak. Bielska pokazała gestem, aby iść za nią.
Wjechali na szóste piętro. Przez niskie drzwi weszli do zatęchłego pomieszczenia o pochy ły m stropie. Ostre światło gołej żarówki sprawiało, że wszy scy rzucali ekspresjonisty czne cienie.
Witczak i Hif mieli latarki. Bielska otworzy ła klapę i pokazała drogę. – Szkoda, że mąż w trasie. Zwierzęta wozi do rzeźni – wy jaśniła, choć nikt jej py tał. – Pójdzie pan przy krawędzi. Tam – wskazała palcem – można się spuścić na balkon piątego. Potem już łatwo. – Spuścić się, powiada pani. Pewnie nie ma pani żadnej liny ? – spy tał Hif. – Może by tak strażaków wezwać? – odezwał się ry ży. Witczak zaśmiał się skrzekliwie jak wrona. – Dajesz – rozkazał. – Ja za tobą. Hif poślizgnął się na metalowy m poszy ciu dachu. – Ślisko, kurwa – skomentował. Ruszy li. Krok za krokiem, pochy leni, łapiąc się wy stający ch rur wenty lacy jny ch. Hif włoży ł sobie latarkę do ust i po chwili poczuł, jak ślina ścieka mu po obfity m zaroście. Dotarli do miejsca wskazanego przez Bielską. Ty mański spojrzał w dół i pokiwał głową. Wy jął latarkę z ust, wy tarł o rękaw, poświecił. Ostrożnie klęknął na blasze, położy ł swoje prawie dwumetrowe ciało, spuścił jedną nogę, a potem drugą. Kolega ubezpieczał go chwy tem za kołnierz. Nagle coś trzasnęło i Ty mański wy ślizgnął się Witczakowi. Poleciał w dół. Klapnął tak mocno, że cały dach aż się zatrząsł. – Ży jesz? – rzucił Zero z nutą zaciekawienia w głosie. – Ry nna poszła – skomentował Hif. Witczak opuścił się za nim. By ła mroźna, październikowa noc, a obaj spocili się jak bobry w żeremiach.
Hif zeskoczy ł na drugi balkon. Nagle rozpętało się piekło. Wrony podniosły larum, przez wąskie drzwi przeleciało hurtem kilkanaście opierzony ch ciał, uzbrojony ch w dzioby i pazury. Ty mański wrzasnął. Stracił równowagę, mało co nie przeleciał przez niską barierkę. Młócąc powietrze łapami wielkimi jak cepy, oganiał się od muskający ch go piór. Wreszcie nastąpiła cisza. Kraczące potwory zniknęły gdzieś na nocny m niebie. Hif poczuł słodkawy zapach, który je przy wabił. – Ży jesz? – spy tał ponownie Witczak. W świetle latarki widział ty lko kłąb opierzony ch, czarno-siwy ch ciał i machające ręce podwładnego. – Kurwa – powtórzy ł swoje zaklęcie Ty mański. Splunął. – Pióra mam w ustach. – Zrób mi miejsce – poprosił Witczak. Zeskoczy ł. – Co jest, awruk? – krzy knęła z dachu Cy na, która szła za nimi. – Wracaj na klatkę, otworzy my ci od środka – odpowiedział Hif. – Poradź Młodemu, żeby zabrał z dołu maskę gazową.
Ptaki zasrały całą podłogę. Światło nie działało. O ścianę tłukła się samotna wrona niemogąca znaleźć wy jścia. Hif ją przy deptał; złamał jej kark. Lokal składał się z ośmiu pomieszczeń. Oprócz jednego wszy stkie by ły puste, bez żadnego
mebla. Pierwszy pokój zastali urządzony. Skromnie: spanie, wieszak, komoda, stół. Obok niewielka kuchnia. Ty mański poświecił na łóżko. Bielska miała rację. W pościeli leżał trup. Nagi mężczy zna z twarzą wy jedzoną przez ptaki. Ślady uczty by ły widoczne na cały m ciele. Wrony nie przebiły się na szczęście do jelit, bo wtedy fetor, a nie zwierzęta, zaalarmowałby gospody nię. Hif poszedł otworzy ć drzwi. W progu stała Cy nowska, a za nią młodszy aspirant w masce. – Do końca kory tarzem i w prawo – wy tłumaczy ł Ty mański. Po chwili usły szeli charaktery sty czne dźwięki wy dawane przez człowieka topiącego się we własny ch rzy gach. Hif zdusił złośliwy śmiech. Chłopak wy biegł na klatkę schodową i wy lał z naprędce zsuniętej maski przegląd ostatnich posiłków. – Wezwij, kogo tam trzeba – zarządził Zero.
Najchętniej daliby sobie spokój z pogotowiem, ale ktoś musiał urzędowo stwierdzić zgon. Ty mański obudził prokurator Malicką, a Zero wezwał Henia. Zakontraktowany przez policję lekarz patolog by ł zaskakująco przy stojny m mężczy zną o delikatny ch dłoniach. Witczak za każdy m razem, kiedy się spoty kali, zachodził w głowę, czemu ktoś tak elegancki nie został znany m chirurgiem plasty czny m albo ginekologiem. Czemu wolał plasterkować mózgi i kroić wątroby ? Ich paroletnia znajomość nie wy jaśniła tej niewiadomej. Za jedy ny trop mogła Witczakowi służy ć zasły szana kiedy ś plotka, że rodzice Henia by li właścicielami domu pogrzebowego, a on prakty cznie wy chował się w kostnicy. Lekarz traktował swoją pracę jak hobby. Wezwany, zjawiał się o dowolnej porze dnia i nocy, gotów z zapałem pochy lić się nad zwłokami. – Pieprzony ornitolog – mruknął Henio w progu. Chłopaki z Cy nowską przy nieśli z bagażnika czekające tam na podobną okazję lampy na staty wach. Przy stąpili do swoich zadań. Cy na zdąży ła zebrać ślady i obfotografować miejsce zdarzenia jeszcze zanim przy jechał Henio. Ty mański spisy wał swoje kwity. Witczak miał pójść z Bielską zbudzić sąsiadów z kamienicy przy alei Przy jaciół. Ich okna wy chodziły na trefne podwórze. Czekał jednak na prokurator Malicką. Drobna brunetka o duży ch kasztanowy ch oczach, której wiek oceniał na kilka lat przed czterdziestką, sprawiała, że pocił się w dziwny ch miejscach. Lubił ją jako współpracownika. Równocześnie odgry wała ona główne role w niejednej z fantazji, które snuł nocami. Z reguły potem nie mógł już usnąć. Nie kochał się w niej. Dawno temu uznał, że w jego ży ciu nie ma zwy czajnie miejsca na zauroczenia ty powe dla wczesnej młodości. Malicka zaś by ła szczęśliwą mężatką. Nigdy też nie doszło między nimi do czegokolwiek więcej niż ty lko przy jacielskiego flirtu, który sprowadzał się do przekomarzań na temat starokawalerstwa Witczaka i dy spozy cy jności Malickiej. Lubiła go. Czasem omawiali sprawy zawodowe na mieście przy kawie lub jedząc lunch w knajpce z żarciem z Indonezji. Tego wieczoru na kolację jadła krewetki. Lubiła poły kać ogonki. Witczak je dostrzegł i przy łapał się na zazdrości. Malicka rzy gała w kącie. Patrzy ł na nią z rozczuleniem. – Przepraszam – szepnęła, przecierając usta rękawem bluzy. O tej porze Witczak gotów by ł jej wy baczy ć wszy stko. Najchętniej by ją przy tulił, ale musieli wracać do rzeczy wistości.
Cy na w sąsiednim pokoju spisy wała protokół oględzin trupa. – Jak długo tu leży ? – rzuciła Malicka do Henia. – Trudno powiedzieć – odpowiedział. – Co o ty m wszy stkim my ślisz? – spy tała, odruchowo bekając. – Dziwne – mruknął. – Sprecy zuj, Henio, nie mamy całej nocy – poprosił Witczak. – Niektóre rany noszą cechy przy ży ciowe. – Patolog wskazał na twarz. – Wy jadły mu gałki na ży wca? – zdziwiła się Malicka. – I nie bronił się? – spy tał zaskoczony Ty mański. – Nie znalazłam żadny ch dragów – dodała Cy nowska. – Wy niki toksy kologii powinny dać nam jakąś odpowiedź – uciął Henio.
Witczak zajmował czteropokojowe mieszkanie na parterze willi przy Sobieskiego. Dom by ł ruiną. Wieloletnie spory własnościowe sprawiły, że nieremontowany budy nek niszczał. Otoczony dzikim ogrodem, który nie izolował mieszkańców ani od hałasów ulicy, ani od zapachów dochodzący ch z sąsiedniej restauracji, przy pominał chatkę czarownicy albo dom Normana Batesa z Psychozy. Zero zajrzał do salonu, gdzie na kanapie leżała śpiąca kobieta. Pilot w jej dłoni celował w telewizor. Na ekranie migał nocny konkurs, ładna dziewczy na przy tablicy z wielką krzy żówką zapewniała o „otwartej linii”. Kobieta sapała przez sen. Witczak spojrzał na nią z mieszaniną współczucia i obawy. Z żalem przy znawał, że ich dawny związek przy pominał raczej szereg uników. Określenie „związek” by ło zresztą bardzo na wy rost, pieśń przeszłości. Po prostu mieszkali razem i wy świadczali sobie nawzajem codzienne przy sługi. Witczak opłacał rachunki, ona gotowała, prała, rzadko szła z nim do łóżka. Z większą hojnością obdarzała Zerę ironią i sarkazmem, zapewne obwiniając go o własne niepowodzenia. Bezsilny wobec jej kobiecości, starał się by wać u siebie jak najrzadziej. Ty m sposobem widy wali się głównie wtedy, gdy jedno bądź drugie już spało. Jak dzisiaj. Zero usiadł w kuchni i przy włączonej lampce nastawił wodę. Zapalił. Nigdy nie miał problemów z alkoholem jak jego ojciec. Popadł jednak w uzależnienie od tanich fajek z przemy tu. Popielniczka na stole zawsze zapełniała się podczas jego nocny ch nasiadówek. Trudności ze snem wy niósł z domu rodzinnego, prawdopodobnie odziedziczy ł je po matce, która skończy ła z o wiele poważniejszy mi problemami na zamknięty m oddziale szpitala psy chiatry cznego. Niemniej wszy stko zaczęło się właśnie od bezsenności. Wiedział, że przez obciążenie genety czne stoi na równi pochy łej. Choroba ukry ta w komórkach jego mózgu sprawiła, że zrezy gnował z ży cia osobistego i zastąpił je protezą w postaci Małgorzaty. Nie chciał mieć dzieci. Uważał, że nawet jeśli sam nie zachoruje, z pewnością mógłby przekazać im piętno. Lekarz matki uspokajał go jednak i zapewniał, że psy choza powinna się by ła ujawnić w okolicach trzy dziestki, a groźbę dziedziczenia właściwie też można podać w wątpliwość. Witczak osiągnął już taki wiek, że my śli o założeniu rodziny zostawił za sobą. Jego zdaniem by ło już na to po prostu za późno i właściwie moment, kiedy przekroczy ł czterdziestkę, przy jął z ulgą. Wierzy ł, że teraz może się zająć wy łącznie pracą.
Właśnie wtedy, aby uczcić ten moment, wy ruszy ł w niefortunną, jak się okazało, wy prawę do Hiszpanii, kraju ulubionej lektury dzieciństwa: Don Kichota. Spędził ty dzień w deszczu, gapiąc się z niedowierzaniem na sewilską Giraldę, minaret przemieniony w dzwonnicę katedry. Musiał przeby ć trzy i pół ty siąca kilometrów, aby się dowiedzieć, że pierwowzór stalinowskiego Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie powstał w kulturze rekonkwisty ! Niesamowite. Od tamtej podróży widok najwy ższego budy nku w rodzinny m mieście, zaprojektowano zgodnie z socrealisty czny mi kanonami, nieodmiennie przenosił go do La Manchy i na równiny Estremadury. Poby t w Andaluzji Witczak uznał za pasmo porażek: nie potrafił się porozumieć z kelnerami, hotel okazał się zawilgoconą dziurą z przeciekający m dachem i obskurną łazienką, pogoda by ła najgorsza od lat. Zrażony do zagraniczny ch wojaży, naprędce przebukował bilet lotniczy i resztę wolnego czasu spędził w starej daczy rodziców pod Piasecznem, zajadając się gruszkami. Wy piwszy herbatę i skończy wszy trzecią tego dnia paczkę fajek, sprawdził godzinę i poszedł do sy pialni. Dochodziła piąta trzy dzieści. Na siódmą by ł umówiony w wy dziale.
Po odstawieniu Witczaka Hif podrzucił Cy nowską na Sady bę, po czy m przejechał mostem Siekierkowskim na drugą stronę Wisły, zjechał na Wał Miedzeszy ński, a następnie po dwóch kilometrach skręcił na lewo i zagłębił się w osiedle domków jednorodzinny ch. Zaparkował pod jedny m z nich, pilnie strzeżony m przez sy stemy czujników ruchu i kamery. Podszedł do bramy i wklepał na klawiaturze domofonu kod. Zamek wy dał pojedy nczy pisk, Hif pchnął skrzy dło furtki, wszedł do ogrodu i dokładnie zamknął za sobą wejście na posesję. Znalazł się w swoim królestwie. Pierwsze kroki skierował do aneksu kuchennego, gdzie dobrał się do doskonale zaopatrzonej lodówki. Sprzęt by ł potężny ch rozmiarów. Za każdy m razem, kiedy Hif otwierał jedne z dwojga drzwi tej lodowej szafy, by ł pewien, że mógłby w jej wnętrzu przeży ć atak atomowy. Nieco marudził, bo nie wiedział, na który z piętnastu gatunków piwa belgijskiego miał ochotę (wy brał miętowe), zamknął część przeznaczoną wy łącznie na trunki, otworzy ł drugą, wy jął ukochaną wiejską kiełbasę i opuścił aneks. Agata, do której należał dom, chrapała w sy pialni. Skierował kroki do sali kinowej, gdzie zaczął przebierać w pły tach DVD. Kolekcja kina fantasty cznonaukowego zajmowała całą ścianę pomieszczenia. Po chwili z głośników ry knęły fanfary wy twórni 20th Century Fox, a ekran pięćdziesięciocalowego ciekłokry stalicznego telewizora zalała czerń kosmosu. Rozpoczął się seans Obcego 3 w wersji reży serskiej. Hif znał film na pamięć; tę część lubił najbardziej z całej serii. Dlatego wy piwszy piwo i pożarłszy pęto kiełbasy, zapadł w spokojny sen.
Po drugiej stronie Wisły, w trzy pokojowy m mieszkaniu na piąty m piętrze wieżowca z lat siedemdziesiąty ch, postawionego w technologii „rama H”, Cy na starała się nie zbudzić śpiącej w sy pialni Anki, dziewczy ny, którą poznała trzy miesiące wcześniej w knajpie Mandary nka. Znajomość rozwijała się dy namicznie. Zdąży ły już dwa razy ze sobą zerwać i kolejne dwa do siebie wrócić. Każdy okres niezgody zamy kały namiętny m seksem na wielkim łóżku
zakupiony m w Ikei. Związek z Anką by ł dziewiąty m z kolei w ciągu trzech lat, które dzieliły Cy nę od wy prowadzki z mieszkania matki, mieszczącego się na ulicy Stefana Bry ły w jedny m z potężny ch mrówkowców na Służewcu. Cy na przy zwy czaiła się już do ciągły ch zmian warty w swoim łóżku. Ich przy czy na nie leżała w kapry śny m charakterze dziewczy ny, ale w jej nienasy ceniu. Miała naturę zdoby wcy, a także dąży ła do ideału, marzy ła o Claudii Schiffer w swojej pościeli. Z początku podry wała same brzy dule, ciesząc się, że mimo jej wy glądu w ogóle ktoś chciał spędzić z nią noc. Tak naprawdę Cy na nie uważała się za lesbijkę, ale za mężczy znę w ciele kobiety. W swojej sy tuacji zorientowała się dość wcześnie, jeszcze w szkole podstawowej. W liceum poszła do psy chologa, od którego dowiedziała się, że cierpi na zespół dezaprobaty własnej płci. Zainteresowanie dziewczy nami musiała tłumić aż do dwudziestki, kiedy powiedziała „dość” dominującej matce. Wy najęła mieszkanie i rozpoczęła ży cie na własny rachunek. Dory wcze prace w klubach nocny ch szy bko sprawiły, że otarła się o narkoty ki. Udało jej się jakoś pozbierać. Wstąpiła do policji, a potem nawiązała współpracę z ruchem obrony kobiet. Przez kilkanaście miesięcy działała w fundacji Itaka, zajmującej się zaginiony mi. Wciąż jednak szukała czegoś więcej, pociągały ją sy tuacje skrajne. W fundacji spotkała inną policjantkę, Marlenę, z którą nawiązała krótki romans. Marlena, najbrzy dsza z jej partnerek, skontaktowała Cy nę ze swoim przełożony m. Ich zespół rozpracowy wał właśnie gang Marszałka – Łoty sza, którego podejrzewano o werbowanie dziewcząt do niemieckich burdeli. Cy na znalazła wreszcie swoją niszę. Namówiła szefa Marleny na współpracę. Przekonała go, że dotrze do Marszałka jako policjant pod przy kry ciem. Góra tego nie przy klepała, „ochrona fizy czna operatora niemożliwa”, odpowiedzieli. Wtedy Cy na postanowiła działać sama. Werbunek miał kilka postaci. Jeden ze sposobów polegał na załatwianiu legalnej pracy w RFN. Na miejscu zaczy nały się problemy, narastały długi kobiet wobec pośrednika, który proponował prosty tucję jako formę spłaty poży czki. Wraz z mijający mi miesiącami okazy wało się, że przez absurdalnie wy sokie oprocentowanie długów nigdy nie uda się ich spłacić. W ten sposób koło się zamy kało. Drugą metodą stosowaną przez Marszałka i jego ludzi by ły porwania. Cy nę, kiedy już zaczęła się kręcić wokół Łoty szy, napojono alkoholem z pigułką gwałtu, a następnie zgarnięto z ulicy. Najpierw siedziała zamknięta w piwnicy jakiegoś domu. Potem została wy wieziona za granicę w schowku na tirze. Przeży te piekło wy ry ło w psy chice Cy ny głęboką nienawiść do przemy słu eroty cznego i związany ch z nim mężczy zn. Jej akcja zakończy ła się sukcesem, ale policjantka nie by ła już ty m samy m człowiekiem. Porzuciła my śli o poddaniu się operacji zmiany płci. Po powrocie do Polski i otrząśnięciu się z depresji napisała raport z wnioskiem o przeniesienie do kry minalny ch. Otrzy mała poparcie przełożonego Marleny, zdała wszy stkie testy. Zdecy dowała też o rozpoczęciu studiów zaoczny ch. Poszła na prawo. Cy nowska zrzuciła ubranie na podłogę sy pialni, ziewnęła, przeciągnęła się i wkradła do łóżka, aby wtulić się w pachnące nocą ciało Anki.
DZIEŃ DRUGI
poniedziałek, 25 października
O siódmej trzy dzieści usiedli, aby pogadać, zanim rozejdą się do inny ch zajęć. Przy kawie i papierosach sprawdzali wy pełnione nocą papiery. Przejrzeli notatkę załogi mundurowej, protokół przy jęcia zgłoszenia, zapiski z przepy tania lokatorów z alei Przy jaciół, szkice Cy nowskiej. – Zróbmy tak – zarządził Zero. – My z Hifem wracamy do kamienicy i gadamy, z kim jeszcze się da. Cy na, ty wy ciągnij z nory tego kamienicznika, jak mu tam… – Jens Schmidt. Szkop – przeczy tała z notatek. – Znajdź faceta. Chcemy z nim porozmawiać. – My ślicie, że to morderstwo? – spy tała Cy nowska. – Tak. Winne są kruki – podsumował Hif. – Nienawidzę tego ścierwa. – Wrony – rzuciła policjantka. – My śliwy mógłby wiedzieć. – A chuj ci w dupę – zakończy ł Hif. – Chciałby ś – mruknęła Cy na, a Ty mański posłał przełożonemu znaczące spojrzenie. Nie chciałby za żadne skarby. Witczak musiał pojechać na sekcję. Zadzwonił do pratologa i dowiedział się, kiedy się odbędzie. Mieli czas do czternastej.
Zero oddał inicjaty wę Hifowi, który na działaniach operacy jny ch zjadł zęby. Jeszcze raz przepy tali Aldonę Bielską, ale sprzątaczka nie zapamiętała niczego szczególnego. Tłumaczy ła, że w piątek rano, jak co ty dzień, pojechała do córki mieszkającej w Wołominie. Wróciła w niedzielę rano i sprzątając podwórze, zwróciła uwagę na otwarte okno. Wcześniej, jak twierdziła, nigdy nie zauważy ła, żeby coś działo się na czwarty m piętrze. Owszem, czasem nocami dobiegały ją dziwne dźwięki, ale zawsze sądziła, że to duchy. – Duchy ? – No, wiecie, po wojnie w kamienicy działał Urząd Bezpieczeństwa – wy jaśniła. – Wielu
ludzi zabili w piwnicach. – Proszę czekać na nasz telefon. Jeszcze porozmawiamy – zakończy ł rozpy tanie Ty mański. Następnie odnaleźli gospodarza kamienicy, której okna wy chodziły na podwórze i mieszkanie z trupem. Razem z Cegielskim, bo tak nazy wał się cieć, chodzili od drzwi do drzwi. Tam, gdzie nikogo nie zastali, zostawiali kartkę z prośbą o kontakt. Udało się im porozmawiać z trojgiem lokatorów. Pierwszą osobą by ła około sześćdziesięcioletnia tęga kobieta. Zaprosiła ich do środka. Niedawno wy remontowała mieszkanie. Witczak podziwiał elegancję i szy k: umeblowanie w sty lu, zdaje się, Ludwika Filipa, mahoniowe biedermeiery w salonie, fotele medalionowe. – Tak. Tam coś się działo, proszę panów – potwierdziła, częstując ich herbatą, o którą nie prosili. – Co takiego, proszę pani? – Wiem, że ta kamienica stoi pusta. Nowy właściciel wy walił wszy stkich i dał zaporowe ceny. – A co pani widziała? – Hif sprecy zował py tanie. – Okna zawsze miały zasłonięte żaluzje. A jednak przebły skiwało przez nie światło. Takie migocące. – Jakby kominek? – Świece. Pomy ślałam, że on ma tam garsonierę. Ten kamienicznik. – Dostrzegła pani coś podejrzanego? – Nie. Po prostu czasem te świece. Mniej więcej raz w miesiącu. Zawsze w weekendy. Mąż żartował, że to Stara Dama – odpowiedziała. – Mąż widział jakąś kobietę? – spy tał Witczak. – Nie. On konfabuluje. Stara Dama to taki duch. Mój mąż lubi mnie straszy ć. – W tamty m mieszkaniu jest balkon. Może widziała pani, że ktoś otwierał drzwi i wy chodził? Na przy kład zapalić? Kobieta wzruszy ła ramionami. – Latem na kasztanie jest ty le liści, że w ogóle nic nie widać – wy jaśniła. – A zimą… Nie, nie pamiętam nikogo. – A jeśli chodzi o ostatnie dwa dni? Nic dziwnego pani sobie nie przy pomina? Odpowiedziało im milczenie. – Dużo wron tu ostatnio lata – podpowiedział Hif. – No właśnie! – podjęła po chwili. – W piątek w nocy to taka się chmara zerwała, jakby ktoś w nie strzelał. – O której godzinie? Kobieta obdarzy ła uważny m spojrzeniem plamę na liściu rośliny stojącej na parapecie. – Trzecia piętnaście. Podziękowali i ruszy li do drzwi. Witczak zatrzy mał się w progu. – Mam jeszcze jedno py tanie. – Tak, słucham? – W ostatni piątek albo sobotę widziała pani te płomienie świec? Kobieta zaprzeczy ła ruchem głowy.
Podobne rezultaty przy niosło rozpy tanie kolejny ch dwóch osób. Tajemnicze światła, narzekania na ptaki. I niewiele więcej. Zapisali telefony i poinformowali rozmówców, że jeszcze się odezwą. Później poszli do sklepu sąsiadującego z wejściem do kamienicy. Ekspedientka, owszem, pamiętała urzędników i pracowników firm, ponieważ czasem kupowali u niej arty kuły biurowe. Nic więcej.
Pomieszczenia sekcy jne nie wabiły przy tulną atmosferą. Gama zapachów, którą oferowały, drażniła nozdrza, a jednak spokój panujący pośród kamienny ch stołów i ułożony ch na nich martwy ch ciał zawsze przy ciągał Zerę z niezrozumiałą siłą. Za każdy m razem, wchodząc do piwniczny ch pomieszczeń budy nku, w który m znajdował się Zakład Patologii, Witczak wzdry gał się z naturalnej niechęci do obcowania z martwy mi ciałami, ale czuł dziwaczny pociąg do spokoju, który m emanowały. Ci ludzie, a raczej ci, którzy jeszcze niedawno ludźmi by li, mieli już za sobą szał ży cia, tę ciągłą gonitwę za celami niemożliwy mi do osiągnięcia. Nie musieli się już troszczy ć ani o przeży cie następnego miesiąca, ani o metafizy czne uzasadnienie podstaw własnego by tu. Witczak zazdrościł też patologom takim jak Henio. W jego mniemaniu mieli prostą pracę. Jedy ne py tanie, na jakie musieli dać odpowiedź, brzmiało: w jaki sposób nastąpił zgon? A jeśli z jakiegoś powodu nie potrafili znaleźć prostego rozwiązania zagadki, w zanadrzu mieli przy najmniej kilka gotowy ch formułek, takich jak „zapaść naczy niowo-sercowa”. Wy starczy ło wpisać jedną z nich do protokołu, aby zamknąć sprawę, nic tak naprawdę nie tłumacząc. Witczak zastał Henia przy głowie denata. Ostrze ręcznej piły pły nny m ruchem zagłębiło się w sklepienie czaszki. Zero przy glądał się w milczeniu, jak Henio sprawnie kończy cięcie i przy stępuje do wy doby wania mózgu nieznanego mężczy zny specjalną ły żką. Z galaretowatą szaroróżową masą w rękach podszedł do stolika pod ścianą i położy ł organ na talerzu wagi. – Ty siąc sto piętnaście – odczy tał wy nik. – Mało. Wskazał Witczakowi bordową plamę wielkości pomidora na płacie czołowy m. – To przy czy na śmierci? – spy tał Zero. – Nie. Ofiara otrzy mała cios w głowę parę godzin przed zgonem. Krwiak zaczął się już resorbować. Ale patrz tu. – Henio wskazał na wewnętrzną część łokcia. – Wkłucie? A co z wy nikami toksy kologii? – zapy tał komisarz, choć orientował się, że badania potrwają co najmniej ty dzień. – Dwa ty godnie – odpowiedział Henio. – Jak już mówiłem, rany na czole, oczach i nosie zostały zadane przy ży ciowo. Przez dzioby. Krukowate podobno zawsze zaczy nają od oczu. – Powiesz mi coś o przy czy nie śmierci? Henio, skupiony na przecinaniu powłok skórny ch denata, nie odpowiedział od razu. Z wnętrza jamy brzusznej doszedł ich sy k uchodzący ch gazów. Salę sekcy jną wy pełnił kręcący w nosie zapach siarkowodoru. Witczak wy cofał się pod ścianę. – Py tałem o przy czy nę zgonu – powiedział nosowy m głosem. – Zapaść naczy niowo-sercowa – zażartował Henry k i machnął ręką. – Jutro podeślę ci protokół.
Witczak zdjął z trupa odciski palców. Który ś z techników zostawił to jemu, bo wiedział, że przy jedzie. Obrócił się na pięcie i wy szedł bez pożegnania, zostawiwszy lekarza sam na sam z rozdziobany mi szczątkami.
Jens Schmidt okazał się Niemcem mieszkający m od lat w Polsce. Rok wcześniej odkupił od spadkobierców kamienicę zwróconą im przez miasto. By ł współudziałowcem firmy Eon Ideas Sp. z o.o., zajmującej się produkcją widowisk znany ch ze srebrnego ekranu, takich jak Gwiazdy w operetce czy Gracja i styl. Cy na, zamiast jechać radiowozem pobrany m z policy jnego garażu, ruszy ła na Chełmską swoim chińskim skuterem, który kupiła za dwa i pół ty siąca na Allegro i z którego przy pomocy mechaników z policy jnego warsztatu zdjęła wszy stkie blokady prędkości. By ło już trochę za zimno na podróżowanie ty m cudem dalekowschodniej motory zacji, ale odkąd Witczak załatwił niewielki ry czałt na pry watne środki transportu, raz na jakiś czas korzy stała ze swojego rumaka o trudnej do wy mówienia nazwie na X. Aby z Nowolipia dostać się na Dolny Mokotów, trzeba albo przebić się przez centrum, albo zjechać nad Wisłę i pognać do Czerniakowskiej Wisłostradą. Wy brała tę drugą trasę. By ło po dziesiątej i Wisłostrada nieco się już odkorkowała po poranny m szczy cie. Cy na rozpędzała się do nieprzepisowej prędkości i wy kony wała manewry, po który ch zostawiała za sobą bukiet wy machujący ch pięści i kakofonię klaksonów. Policjanci z drogówki informowani przez porządny ch oby wateli nigdy jednak nie reagowali na doniesienia o rajdowcu na pomarańczowy m skuterze i w żółty m kasku. Wiedzieli, że to Cy na. Ty m razem gnała ją ciekawość. W swojej krótkiej karierze policy jnej nie otarła się jeszcze o świat mediów. Teraz, gdy nadarzała się niepowtarzalna okazja wściubienia nosa w sam środek warszawskiego towarzy stwa, Cy na zamierzała w pełni ją wy korzy stać. Ochroniarz, pouczony o zawodowej przy należności niskiej dziewczy ny o urodzie pry szczatego licealisty, skierował ją do biura programowego, które znajdowało się w piętrowy m baraku po drugiej stronie drogi wewnętrznej, przecinającej wzdłuż cały teren wy twórni. Tam, w pokoju numer osiem, Cy na odnalazła Jensa Schmidta. Blondy n z fry zurą w sty lu Dietera Bohlena z czasów Modern Talking, z ładny mi, acz nieco siwiejący mi wąsami i bródką à la Buffalo Bill, wstał od rozchy botanego biurka. Nie chciał jej uwierzy ć. – Co pani mówić? – py tał. – Mohdehstwo? Przecież kamienica stoi pusty ! – Nie wiemy, czy to morderstwo – tłumaczy ła Cy na. – Mój szef chce z panem porozmawiać. – Podała mu adres. – Tak, oczy wiście. – Schmidt usiadł ciężko na plastikowy m krześle. – Bezdomny ? – Nie wiemy. Próbujemy ustalić tożsamość denata. Musi pan nam pomóc. Wezwała patrol policji z prośbą o zawiezienie Schmidta na Nowolipie. Zadzwoniła też do Witczaka i wy szła z pry mity wnego baraku, który przy wodził na my śl lata siedemdziesiąte zeszłego stulecia. Zamiast wrócić do komendy, Cy na przecięła ulicę i weszła do trzy piętrowego budy nku, do którego przy ciągnęły ją liczne plakaty z informacjami o castingach. Na klatce schodowej wmieszała się w tłum dziewczy n stojący ch w czy mś w rodzaju kolejki. Nigdy nie potrafiła
odmówić sobie pogapienia się na niezłe dupy. Naty chmiast poczuła wiszące w powietrzu napięcie eroty czne, tak charaktery sty czne dla skłębionej sfory młody ch ludzi pragnący ch zrobić karierę w show-biznesie. Pospiesznie przejrzała listę firm organizujący ch nabory do różny ch seriali i konkursów i wy ty powała jeden z anonsów. Ten, który wy dał jej się najbardziej podejrzany. Zaczepiła cy catą blondy nkę, pierwszą w kolejce. – Co to za konkurs, dziecko? – spy tała bez ceregieli. Dziewczy na wy dęła wargi i pokazała ulotkę trzy maną w pulchnej dłoni. „Twarz Miesiąca”. Cy na przeczy tała nagłówek i skąpą informację o szansie na rolę w nowy m serialu stacji VTV. Organizacją castingu zajmowała się jakaś firma Star Media Studio. – Wepchnę się przed tobą, dziecko, dobra? – zaproponowała z zalotny m mrugnięciem, które pasowało jej jak aparat ortodonty czny krokody lowi. Zanim spy tana zdąży ła zaprotestować, Cy na weszła do pokoju, gdzie odby wały się przesłuchania. Bły sk flesza na chwilę ją oślepił. Trzech mężczy zn za stołem prezy dialny m przeniosło sześcioro oczu z sutków jednej z kandy datek na pry szczatego młodzieńca w skórze. – Tu nie wolno teraz wchodzić. Casting trwa. Nie widać? – zawołał siedzący w środku nieogolony grubas, sterujący migawką aparatu fotograficznego ustawionego na staty wie. Kandy datka na Twarz Miesiąca porwała z podłogi sweter, biustonosz i zakry wając biust, schowała się w rogu pomieszczenia. Cy na powoli lustrowała skład komisji. – No, no! Co my tu mamy ? – odezwała się z nutą rozbawienia tonem nauczy ciela, który właśnie przy łapał w ubikacji kilku nastoletnich palaczy recy dy wistów. Cy na miała fotograficzną pamięć i by ła na bieżąco z portretami miejskich stręczy cieli. Dwóch nie kojarzy ła, ale grubasa pośrodku rozpoznała naty chmiast: by ł to niejaki Roman „Glista” Glistowski, znany alfons, który dwa lata wcześniej prowadził nabór dziewczy n na dy skotekach. Jego strategia by ła dość prosta: razem z kolegami poił wy brankę alkoholem z pigułką gwałtu, następnie zaciągali nieprzy tomną dziewczy nę do mieszkania, robili jej pornograficzną sesję filmową. Zdoby ty m w ten sposób materiałem Glista szantażował ofiarę, zmuszając ją do świadczenia doraźny ch usług seksualny ch różny m biznesmenom. Stworzy ł w ten sposób sprawną sieć prosty tutek na telefon. Za kratkami spędził półtora roku i z tego, co Cy na pamiętała, od momentu wy jścia z więzienia nie wchodził w konflikt z prawem. Aż do dzisiaj. Policjantka podeszła do cy frówki i kopniakiem strąciła aparat ze staty wu. Dwóch przy boczny ch Glisty podskoczy ło w gotowości do bójki. Cy na leniwy m ruchem odsłoniła kaburę ze służbowy m pistoletem pod skórzaną kurtką. – No i co, Glista, gruby cwelu, mało ci by ło dawania dupy na Białołęce? – spy tała spokojnie. Asy sta grubasa zamarła w pół kroku, czekając na jakieś instrukcje od swojego szefa. Glista oblał się potem, ale nie stracił rezonu. – Co jest, policy jna lesbo? Prowadzę legalny interes, nie wolno? Cy na ucieszy ła się, że rozpoznał w niej swoją nemezis. Podeszła do leżącego na podłodze aparatu fotograficznego, drogiej, zapewne wy poży czonej lustrzanki, i glanem wgniotła jej cenny korpus w podłogę. Jeden z asy stentów grubasa jęknął w proteście. – Koniec zabawy, kotki – oświadczy ła Cy na. – Wy pierdalać, ale już! Wrzasnęła tak, że dziewczy na, która by najmniej nie by ła adresatką tego okrzy ku, wy biegła, aby ostrzec inne kandy datki. Zespół rekrutacy jny powoli i z godnością wstał zza stołu
prezy dialnego, po czy m skierował się do drzwi. Cy na nie pozwoliła im zabrać utworzonej bazy dany ch, wy jęła też kartę pamięci z pogruchotanego aparatu. Z drzwi i ścian zerwała plakaty i podeszła do kłębiącej się pod drzwiami zdezorientowanej grupy dziewczy n. Pokazała im swoją legity mację i w krótkich, rzeczowy ch słowach wy jaśniła właściwy cel castingu, w który m miały zamiar wziąć udział. Kandy datki rozproszy ły się w pośpiechu jak niepy szne. W kory tarzu pozostała jedna, ta, której cy cki widziała Cy na. Dziewczy na siedziała na krześle pod ścianą w krzy wo naciągnięty m sweterku i rozmazany m makijażu. Cy na podeszła i zaoferowała jej kawę w bufecie na piętrze.
Schmidt wpatry wał się w zdjęcia, które podsunął mu Witczak. – Rozpoznaje pan kamienicę? – spy tał Zero. Indagowany zamknął oczy. – Albo ofiarę? – Ja nic nie hozumieć – wy sapał Niemiec. Ogromna sy lwetka Ty mańskiego pochy liła się nad biurkiem. Łapą wielką jak bochen z cały ch sił walnął w blat biurka. – Jak to nic nie rozumiesz, kurwa? – krzy knął. – To twoja kamienica! Niemiec spojrzał przerażony w brodatą twarz Hifa. Nie by ł przy gotowany na krzy ki. – Jestem podejrzana? – spy tał dla pewności. – Spokojnie – zapewnił Witczak. – Chcemy ty lko dojść prawdy. – Współpracuj, człowieku, kurwa, sły szy sz? – wrzasnął Ty mański. – Ja zawsze współphacować z władza – odpowiedział Niemiec. – Od kiedy to biuro stoi puste? – Od zawsze. Kupić hok temu. Wcześniej nie wiedzieć. – Schmidt wy jął komórkę, nerwowo przeglądał kontakty. – Scheiße! – przeklął i sięgnął po gruby wizy townik. Wy rzucił z niego na blat biurka wszy stkie kartki. – O! To jest poprzednia właściciel. Witczak rzucił okiem na wizy tówkę. Jakub Wiman. – Zatrzy mujemy to. – Hif schował kartonik do teczki. – Dobra, teraz się spowiadasz. Ostatnie trzy dni. Godzina po godzinie! – Ja, ja! – Schmidt gorliwie sięgnął po kalendarz. Walnął się w czoło. – Muszę zadzwonić po asy stentka! Ona musi przy wieźć moja leki. Jestem sehcowa!
Tego samego dnia po południu do komendy stołecznej wpły nęła skarga. Zazwy czaj obieg dokumentów w tak potężny m urzędzie jest dość skomplikowany. Pismo złożone w kancelarii zostaje wpisane do księgi kancelary jnej, przekazane wraz z inny mi papierami z danego dnia do komendanta, który rozdziela dokumenty zgodnie z kompetencją do kolejny ch działów. Podzielone listy trafiają do szefów wy działów, którzy z kolei akredy tują pisma na kierowników poszczególny ch jednostek. W normalny m obiegu, zanim pismo znajdzie się na biurku Witczaka, mija parę dni. Jednak zasady te w szczególny ch przy padkach się obchodzi. Co prawda ory ginał pisma odby wa swój normalny obieg, ale kancelista, jeśli widzi, że sprawa należy do pilny ch, a do tego jest
zaprzy jaźniony z kierownikiem danej jednostki, robi kserokopię, która wędruje jeszcze tego samego dnia wprost do adresata. I taką właśnie kopię do gabinetu Witczaka przy niósł młodszy asy stent głównego kancelisty o godzinie piętnastej trzy dzieści osiem. Komisarz czy tał dokument podpisany przez prezesa firmy Star Media Studio z narastającą iry tacją. Wy nikało z niego, że podwładna Witczaka, sierżant Cy nowska Agnieszka, dopuściła się rano nieuzasadnionego ataku na pracowników firmy, niszcząc dodatkowo sprzęt wart dwanaście ty sięcy złoty ch (załączono notatkę z komendy rejonowej). Witczak naty chmiast wezwał Cy nę do siebie. Po tonie jego głosu rozpoznała, że musiało się coś wy darzy ć. Właśnie siedziała w pokoju, który dzieliła z Hifem oraz dwoma inny mi policjantami, i gadała. – Co to, do kurwy nędzy, ma znaczy ć? – Zero podetknął jej pismo pod nos. Cy na wróciła z terenu po pierwszej i jak dotąd nie zająknęła się ani słowem o akcji w wy twórni. W drodze powrotnej przemy ślała sprawę, zorientowała się, że poniosły ją nerwy, i postanowiła nie wy stępować przed szereg. Popełniła błąd. – Awruk ogej anabej ćam – zaklęła pod nosem, wczy tując się w pismo. W skrócie opisała całą akcję. Wśród zaatakowany ch pracowników firmy Star Media Studio, który ch wy mieniono w piśmie, oczy wiście nie figurował Glistowski. Zero musiał uwierzy ć jej na słowo. – Co ty sobie wy obrażasz? – wy sapał wściekle Witczak. Nienawidził sy tuacji, które zmuszały go do strofowania dorosły ch pracowników, i to nie ty lko dlatego, że wy magały wy powiedzenia więcej niż trzech słów. – Chcesz sobie robić samosądy, to jedź do Afry ki. Sły szy sz? Zawieszam cię na ty dzień. Przemy śl swoje postępowanie! Cy na wy szła bez słowa, trzaskając drzwiami. Na kory tarzu minęła Hifa, który od razu poznał, że coś przeskrobała. – Co tam? – spy tał, chcąc zaspokoić nienasy coną ciekawość, jaką wzbudzały w nim wszelkie biurowe konflikty. – Mam zwiecha na ty dzień – mruknęła. Dogonił ją krzy k Zeru. Przełożony wy szedł za nią na kory tarz. – Wracaj! Wróciła, spodziewając się dłuższej repry mendy. – Kurwa, teraz jesteś mi potrzebna. Odraczam karę na dwa dni. Wy pierdalaj. Cy na z godnością przy jęła zarówno przy wrócenie do służby, jak i przekleństwo.
Monika Rawicz, asy stentka Schmidta, przy jechała na Nowolipie dopiero o dwudziestej. Przy wiozła leki nasercowe, tak jak chciał Schmidt. Przez dwie godziny ustalali przebieg ostatnich trzech dni z ży cia jej szefa. W trakcie rozmowy pojawiła się Dorota Malicka. Poprosiła na bok Hifa, aby zreferował jej doty chczasowe wy niki wy wiadu. – Na całe dwa dni ma alibi. To zajęty facet. Ciągle się kręci wśród ludzi – stwierdził bez entuzjazmu. – Szkoda. – No, ale noce… – Ty mański posłał jej tajemniczy uśmiech. – Noce ma puste. Mieszka sam.
Są dwie luki od północy do szóstej rano. – Dobra. Ale czy znaleźliście cokolwiek? Jakiegoś haka? Hif wzruszy ł ramionami. – Macie tożsamość denata? – spy tała jeszcze Malicka. – Sy stem komputerowy nie działa. Robią jakiś upgrade. Trzeba szukać ręcznie. Zleciłem już Młodemu – wy jaśnił. – Cy na próbuje skontaktować się z Wimanem, poprzednim właścicielem kamienicy. Malicka kiwnęła głową. – Będę u siebie.
DZIEŃ TRZECI
wtorek, 26 października
Rano Cy nowska dodzwoniła się wreszcie do Jakuba Wimana. Poprosiła go o przy jechanie do komendy. Mężczy zna się zgodził. Zaproponowała, że wy śle po niego patrol, ale obiecał, że zjawi się w ciągu półgodziny. Czekając, palili w pokoju Witczaka. – Przebieg wy darzeń. Co wiemy ? – poddał pod dy skusję Zero. – Pokój jest urządzony, wy gląda na ciche gniazdko. Dowiedzmy się czy je, a będziemy mieć tożsamość ofiary. Mam nadzieję – odpowiedział Hif. – Wiecie co? – odezwała się Cy na. – Bielska moim zdaniem ściemnia. Nie mogła nie wiedzieć, że jacy ś ludzie regularnie tam łażą. – Trzeba kobietę przy cisnąć, racja – poparł ją Hif. – Dobra, a sam trup? – odezwał się Witczak. – Widzę dwa scenariusze. Facet przy ćpał. Henio powie nam czy m. Walnął się w łeb, stracił przy tomność, pojawiły się wrony – my ślała na głos. – Wrony nie sępy. Nie jedzą ty lko padliny. – Ty mański sięgnął do głębin swojej wiedzy łowieckiej. – Polują na inne ptaki. – Sugerujesz, że go upolowały ? – spy tała z przekąsem Cy nowska. – Ruszcie głową. Naćpany facet leży goły na łóżku przy otwarty m oknie. I co? Tak po prostu obsiadają go wrony ? Jakoś sobie nie przy pominam, żeby gawron zaglądał mi do okna, jak ostatnio leżałem nawalony w sy pialni. Coś jest nie tak – skomentował Witczak. – Zwłaszcza że facet nie by ł jeszcze martwy, jak stwierdził Henio. – Więc mamy drugi scenariusz. Facet na łóżku by ł więźniem. Nie znaleźliśmy kluczy do mieszkania. Ktoś go porwał, podał mu dragi, zostawił otwarte okno, zamknął. – Pomy ślałem… – zaczął Hif – …że wrony by ły częścią planu. Sąsiadka zapamiętała, że w piątek w nocy ktoś wy straszy ł ptaszy ska. Może sprawca się bał, że dragi przestaną działać i wrócił, żeby podać drugą dawkę? – Musimy to jeszcze udowodnić – podsumował Zero. Do pokoju wszedł posterunkowy z Wimanem.
Poprzedni właściciel parceli i budy nku, zniszczony mężczy zna po pięćdziesiątce, ze szczegółami opisał bój, jaki latami toczy ł z miastem o zwrot kamienicy. Rzucał nazwiskami, w większości obco brzmiący mi, wy mieniał prawników i członków organizacji zrzeszający ch bojowników o uznanie roszczeń dawny ch właścicieli. – Dlaczego wy rzucił pan wszy stkich lokatorów? – przerwał mu Witczak. – Tam nie by ło lokatorów, dzięki Bogu, ty lko najemcy. Biura, urzędy. Zaproponowałem ceny ry nkowe plus czterdzieści procent – przy znał bez specjalnego wsty du. – Z tego, co wiedzieliśmy, jakoś nie znalazł pan chętny ch. – Prowadziłem negocjacje… – westchnął. – Na ogół sły szałem, że wnętrza prezentują zby t niski standard. Musiałby m zainwestować grube miliony w przebudowę tej kamienicy. Dlatego kiedy nadarzy ła się okazja, sprzedałem całość. – Interesuje nas czwarte piętro – konty nuował Witczak i podsunął mężczy źnie zdjęcie. Przez twarz Wimana przebiegł wy raz zdziwienia i obrzy dzenia. Udawany ? Trudno stwierdzić. Witczak zdecy dował, że prawdopodobnie naturalny. – Kto zajmował je wcześniej? – Jakaś inspekcja, nie pamiętam. Sprawdźcie w urzędzie miasta. – Skrzy wił się. – Dlaczego procesował się pan z Bielską? Gospody ni zdąży ła im wczoraj opowiedzieć o sprawie sądowej, którą Wiman przeciwko niej wy toczy ł. – Nie chciała opuścić mieszkania. To urząd miasta powinien zapewnić jej lokal zastępczy. – Czy ma pan jakąkolwiek wiedzę o ty m, co działo się na czwarty m piętrze po zdaniu pomieszczeń? Skąd wzięły się tam meble? – spy tał Witczak. – Zmienił pan wszy stkie zamki. Nie zginął panu zapasowy klucz? Może pan go komuś poży czał? – wtrącił się Hif. – Nie miałem żadnej wiedzy, co działo się na czwarty m piętrze. W ogóle tam nie by wałem. Dam namiar na ślusarza, może on… – A ilu by ło chętny ch na pomieszczenia biurowe na czwarty m piętrze? Ilu zainteresowany m pan je pokazy wał i kiedy ? – Nie zostawił pan sobie kluczy do lokalu? – Niech pan się lepiej zastanowi! Zmęczy li go. Wiman, skołowany, twierdził, że niewiele pamięta. Ogłoszeń nie dawał, miał gęstą sieć znajomy ch i liczy ł, że w ten sposób znajdzie najemców. Policjanci nie widzieli podstaw do zatrzy mania, ale zabronili mężczy źnie opuszczać miasto. – Nie wierzę facetowi – oznajmił Ty mański po wy jściu Wimana. – Kłamie. – Cy na, dowiedz się w urzędzie miasta, jaka tam by ła inspekcja i gdzie ma teraz siedzibę – poprosił Zero. – Idę pogadać z Malicką.
Zero uważał Malicką za kobietę co najmniej ponętną, ale na pewno nie piękną. Po każdy m spotkaniu, podczas którego dobre pół godziny spędzał na obserwacji jej twarzy, czuł ukłucie rozczarowania, dostrzegłszy kolejną zmarszczkę lub gry mas, który, podejrzewał, za dwadzieścia lat zdominuje jej ry sy. Wciąż jednak go pociągała i gdy by ty lko zrobiła choć drobny gest, z chęcią zaprowadziłby ją do pokoju hotelowego, w który m mogły by się spełnić jego nocne
fantazje. Ty m razem przy jęła go w gabinecie oddany m do dy spozy cji prokuratury, piętro niżej. – Cześć – przy witał się ostentacy jnie i nie czekając na zaproszenie, usiadł na krześle naprzeciwko, po drugiej stronie biurka zawalonego wnioskami. – Nie krępuj się, usiądź – rzuciła kąśliwie Malicka. – Co z Rosołowską? – spy tał o toczącą się równolegle sprawę. – Miała dwóch konkurujący ch kochanków. Coś z tego będzie – odpowiedziała prokurator. – A co z waszy m ornitologiem? W kilku słowach streścił efekty przeprowadzonego dochodzenia. – Weźcie się do roboty, poruczniku. Grupa Maluty zaraz rozwiąże sprawę Rosołowskiej. A wy ? – Kiedy rozmawiali sam na sam na tematy zawodowe, często nazy wała go porucznikiem, choć przecież w policji nie ma takiego stopnia. Nieco się odpręży ł, przeszli na tematy ogólne. Potem Zero wrócił na swoje piętro. Usiadł w tanim fotelu biurowy m z odpadający mi podłokietnikami i oddał się rozmy ślaniom o niedostatkach kadrowy ch. Pracy by ł ogrom, w końcu Warszawa to duże miasto. Musieli się spieszy ć, mieli na karku masę zaległej pisaniny, nie ty lko bieżące raporty, ale także sprawozdania i analizy, który ch domagała się od nich szeroko pojęta góra. Na biurku znalazł kolejny monit o opieszałości firmy informaty cznej stawiającej nowy sy stem wewnętrzny w policji. I za to obarczy li go odpowiedzialnością. Zaklął. Po raz enty z tęsknotą spojrzał na kalendarz i zamarzy ł o emery turze. Mógł przejść w stan spoczy nku już parę lat temu. Zająłby się na przy kład hodowlą warzy w, które sprzedawałby na bazarku. Ze spokojem handlarza ty m, co zawsze potrzebne, stałby na progu swojej budki i ćmił papierosa. Wciąż jednak odwlekał tę decy zję.
Malicka, kiedy została w swoim gabinecie sama, zadzwoniła do Wacka Maluty, dowódcy zespołu pracującego nad sprawą Rosołowskiej, i zażądała wy ników. Tak samo jak w przy padku Witczaka, zagrała mu na ambicji: oznajmiła, że grupa Zery jest już na tropie. Prokurator wy konała jeszcze trzy podobne telefony doty czące aktualnie prowadzony ch śledztw, po czy m zaczęła się zastanawiać, co zrobić na obiad. Chwilę sobie przy pominała, co ma w lodówce, i wpadła na pomy sł dania, którego dość dawno nie robiła, a które wy magało piętnastu minut pracy. Następnie zapisała w komórce przy pomnienie, żeby w drodze do domu kupić ser i brokuły. Zdjęła botki i oparła stopy na biurku. Odruchowo sięgnęła po torebkę, szukając paczki papierosów i zapalniczki. Zamiast tego wy jęła test ciążowy wy konany rano. Piąty z kolei. Spóźniał się jej okres, czekała, czekała, aż kupiła sześć testów w aptece. Z Piotrem nie mieli dzieci, to znaczy owszem, mieli je w planach, rozkoszną dwójkę, chłopca i dziewczy nkę. Ale nie teraz. Z drugiej strony zastanawiała się, czemu odkładać ciążę, czemu czekać i na co? Zresztą w ręku miała dowód, jeden z pięciu, a niedługo sześciu, że oto ży cie postawiło ją i męża przed faktem dokonany m. I co niby teraz mieli zrobić? Bała się reakcji Piotra. Czy weźmie żonę w ramiona, jak ci wspaniali mężowie w filmach? Okręci ją kilka razy wokół siebie, śpiewając i tańcząc? Nie. Dorota obawiała się, że nie. Piotr by ł zapracowany, robił karierę w tej nowo założonej agencji anty korupcy jnej. Widział w ty m dla
siebie wielką szansę. Wracał do domu ty lko na krótki sen, o piątej rano znikał. Zdarzało się, że wy jeżdżał nagle na parę dni do jednej z kilku delegatur w kraju. Rozumiała to. Kariera. Z drugiej strony brak czasu dla rodziny miał swoje konsekwencje. Powoli oddalali się od siebie. Coraz częściej zapadało między nimi kłopotliwe milczenie. Na początku związku brak słów nie stanowił problemu. Piotr by ł małomówny, ale wy nagradzał to czułością i seksem. Teraz ich współży cie przy pominało nocne zapasy, by ł to bardziej sposób na odreagowanie stresu niż wy znanie miłości. Malicka stała więc przed problemem. Powinna mu powiedzieć. Nie wiedziała ty lko kiedy i jak. Otarła rękawem łzę, która spły nęła z kąta oka do skrzy dełka nosa.
Tuk, tuk, tuk, rozbrzmiewało w pomieszczeniu. To stara suka stukała zby t długimi pazurami o podłogę. Jakub Wiman, który przez lata walczy ł o odzy skanie krwawicy przodków, siedział teraz na skrzy piący m drewniany m krześle w kuchni w mieszkaniu na Powiślu i czekał. Przed nim parowała herbata, on zaś nerwowo bębnił przy długimi paznokciami w kamienny blat stołu. Suka westchnęła głośno i położy wszy wielki łeb na kolanie swojego pana, wbiła weń długie, tęskne spojrzenie. Ogon pracował powoli, dostojnie wskazując to zmy warkę stojącą pod ścianą, to stół po drugiej stronie pomieszczenia. Wiman pogłaskał psa po czole pokry ty m krótką sierścią. W tle rozbrzmiewały kojące dźwięki sonat Mozarta. Mężczy zna pamiętał rozmowę, w której jakiś przy padkowo poznany pracownik GUS-u zapewniał, że słuchanie ty ch właśnie utworów polepsza wy niki w testach na inteligencję. Zakupił pły tę i słuchał jej regularnie. Nie zmierzy ł jednak swojego ilorazu odzwierciedlającego zdolność logicznego my ślenia. Prawda by ła taka, że nigdy nie miał o sobie wy sokiego mniemania i bał się sprawdzać. Przejawiał talent ty lko w jednej dziedzinie: tworzeniu szerokiej sieci powiązań towarzy skich. Teraz czekał na spotkanie. Denerwował się, bezowocnie szukał ukojenia w kolejny ch ły kach różanej herbaty, śledził spadające na wietrze ostatnie liście rosnącego za oknem drzewa. Mimowolnie przy pomniał sobie, że tam też rośnie kasztanowiec, nieraz obserwował różne stadia jego wegetacji. A teraz… Zacisnął powieki, jakby w ten sposób mógł powstrzy mać obrazy policy jny ch zdjęć, które podsuwała mu pamięć. Dźwięk domofonu stał się dla niego prawdziwy m wy bawieniem. Wiman podszedł do drzwi, aby otworzy ć, wcisnął guzik na szarej obudowie i czekał, aż gość minie podwórze i ponownie uruchomi dzwonek. Zwolniwszy zamknięcie właściwej klatki schodowej, mężczy zna przeszedł do kuchni po swoją różaną herbatę. Po chwili usły szał na kory tarzu otwierające się drzwi i stuk obcasów na wy paczony ch klepkach podłogi w przedpokoju. – Jest pani nareszcie – przy witał Wiman kobietę drżący m głosem przerażonego starca. – Gdzie Cy na? – Zero rozejrzał się po pokoju. – Pojechała po Bielską – wy jaśnił Hif. – Skuterem? – Powiedziałem, żeby się nie wy głupiała. Wy pili. Po cichu. W tajemnicy przed wszy stkimi. Ot, starzy kumple. Siedzieli w biurze całą noc, ży wili się resztkami z lodówki, tęsknili za popijawą. – Wiesz, że one rozpoznają twarze? – szepnął Hif. – Lesby ? – Nie. Krukowate. By stre są. Uży wają narzędzi. Lubią się bawić.
– No i co z tego? – Witczak zapalił. – Są niegłupie, a więc nieufne. Nie wlecą ot tak do mieszkania. Nawet gołąb tego nie zrobi. – Hif przeglądał wcześniej stronę internetową Adama Wajraka. – A co dopiero wrona. – Też tak mówiłem. – Komunikują się – mówił dalej Hif. – Na przy kład żeby wezwać pomoc. Informują inne ptaki ze stada o znalezionej padlinie. Krzy czą wtedy „y ell”. – Yell, y ell – powtórzy ł Witczak. – Sły szałeś to tam, na balkonie? – Nie, ale zastanawiam się… Pamiętasz, co znaleźliśmy w mieszkaniu? – Tak i nigdy tego widoku nie zapomnę. – Nie mówię o trupie. – My ślę o tej ilości ptasich gówien na podłodze. Zadzwonił telefon na biurku. – Słucham? Kto? – Na twarz Witczaka wy stąpiły czerwone plamy. Hif nie mógł uwierzy ć własny m oczom. – Niech czeka – poinstruował rozmówcę Zero. Odłoży ł słuchawkę, zapalił. – Kto dzwonił? – spy tał Hif. – Dy żurny. Nieważne. Co tam mówiłeś? – Mówiłem o ptaku. Wronie, której złamałem kark, pamiętasz? Witczak westchnął, jakby my ślami by ł gdzie indziej. – Pamiętam – przy znał. – Nie mogła odlecieć. A może… – No, gadaj! – Może ktoś złamał jej skrzy dło i zostawił sam na sam z klientem? Może wzy wała pomocy i jednocześnie krzy czała „y ell”? – Gdzie mamy tę wronę? – Cy na zbierała fanty. – Dobra. Masz psa, ten pies pewnie ma wetery narza. Zadzwoń do niego i umów się na prześwietlenie. Ty lko najpierw upewnij się, że masz tego ptaka. Hif odpowiedział wy mowny m spojrzeniem i wy szedł.
Na kory tarzu Witczak spotkał Cy nę i Aldonę Bielską. Wskazał im odpowiedni pokój. Przed drzwiami zatrzy mał Agnieszkę. – A, przy okazji, sprawdziłam klucze od Schmidta. Pasują. Nikt nie zmieniał zamka. – Gdzie wsadziłaś ptaka? – Awruk, o co ci chodzi? – Policjantka przy zwy czaiła się do niewy bredny ch żartów, nie zmieniało to jednak faktu, że by ła drażliwa. – Wrona z Koszy kowej. Hif złamał jej kark. Została na podłodze – wy jaśnił. Agnieszka skinęła głową. – Jest w lodówce. Na twojej półce. – Zaproś panią do Hifa, a sama weź się do materiału dowodowego. – Żartowałam. Ptak jest w zamrażarce.
– Zrób mi notatkę. I rozmroź tego ptaka.
Siedziała w poczekalni naprzeciwko okna dy żurnego. Ładna brunetka z długimi nogami i spory m biustem. Małgorzata. Dlaczego nie mogli tworzy ć normalnej pary ? Dlaczego wszy stko musiało by ć tak popieprzone? Na widok Witczaka wstała. Miała lekko zapuchniętą twarz, podkrążone oczy. A mimo to wciąż by ła atrakcy jna. W inny sposób niż Malicka. Nie chciał jej przy tulić. – Co się dzieje? – spy tał. – Chodzi o Gucia – wy jaśniła. Chłopak miał dwadzieścia dwa lata i niedawno rzucił studia. Dla Witczaka by ł jak sy n. Przez parę długich lat trudny sy n. Kiedy Zero zaproponował Małgorzacie, żeby się wprowadziła, okazało się, że nie jest sama. Gucio od początku sprawiał problemy. Szalał w szkole i w domu. Nie potrafił opanować agresji. Chodzili z nim do psy chologa. W gimnazjum pochłonęły go komputery i trochę się uspokoił. Miał talent, potrafił włamy wać się na strony internetowe, umieszczał sprośne ry sunki w główny ch witry nach urzędów. Po maturze poszedł na informaty kę, ale dostał propozy cję pracy w firmie programisty cznej i olał wy ższe wy kształcenie. Ustatkował się. – Dzwoniła jego dziewczy na, Klara. Gustaw zniknął. – Może siedzi w pracy, albo nie wiem… Zapił? – Wy szli przed budy nek. Wcale mu się nie podobało, że Małgorzata przy szła do pałacu Mostowskich. Nigdy tego nie robiła. Ktoś mógł ją skojarzy ć. Dla kolegów Zero by ł po prostu stary m kawalerem. – Zrób coś – poprosiła. Spojrzał na nią. Prawie z czułością. Kiedy ostatnio o coś go prosiła? By ła dumna, choć nie na ty le, żeby się wy prowadzić. – Wy nagrodzę ci to – obiecała. – Pogadam z Klarą. To ta z dziwną fry zurą? – Co innego miał zrobić? Wy słać patrol? Dokąd? – Ale nie mam teraz czasu. – Powiem jej, żeby zadzwoniła. Dobrze? Przy taknął. „Wy nagrodzę ci to”. Mimo wszy stko poczuł, że mu staje. Pożegnali się.
– Ty mi tu, kurwa, nie czaruj! – krzy czał Hif, kiedy Witczak wrócił do ich pokoju. Ty mański spojrzał na szefa. – Wiesz, co mi właśnie obwieściła pani Aldona? – Nie mam pojęcia. – Że się wy prowadza. Jens Schmidt kupił jej mieszkanie! Bielska wzruszy ła ramionami. – No tak, ano kupił. – Posłuchaj, paniusiu! Koniec tego pierdolenia! Zaraz zaprowadzę cię do prokuratora i dostajesz zarzut z arty kułu sto czterdzieści osiem! – wrzasnął Hif.
– Chodzi o morderstwo – wy jaśnił Zero. Bielska się żachnęła: – Jakie znowu morderstwo? – Ty mi tu nie picuj, ty lko mów, kobieto! Mów wszy stko, co wiesz, albo sprowadzam cię do aresztu – konty nuował Ty mański. Jego wielkie ciało aż się trzęsło z gniewu. – Coś musiała pani widzieć. To trwało. Proszę nam o ty m opowiedzieć, a wróci pani do mieszkania i będzie pani mogła szy kować przeprowadzkę – obiecał Witczak. Bielska wpatry wała się w czubki swoich pantofli. Hif chciał coś jeszcze krzy knąć, ale Witczak go powstrzy mał. – Ten Wiman kiedy ś przy szedł się godzić – zaczęła Bielska. – Obiecał, że kupi mi mieszkanie, ale chy ba za wielki by ł kutwa. Płacił mi… chy ba za sprzątanie, a może za to, żeby m nie zadawała py tań. – A potem? – Nie interesowałam się. Ale na czwarty m piętrze coś się działo. Czasem sły szałam kroki na schodach. Windę. Rozmowy. – Nigdy pani nikogo nie widziała? – Wchodzili późno wieczorem, w weekendy, a wtedy zazwy czaj wy jeżdżam. Któregoś razu zmogła mnie choroba i zostałam. Wy dawało mi się, że kogoś usły szałam. Wy jrzałam przestraszona na kory tarz, a tam Wiman. Za nim, na półpiętrze, Schmidt, ale wtedy nie wiedziałam, że to on. Po prostu Niemiec. Pijany. Szwargotał, a Wiman go uciszał. Dopiero potem go skojarzy łam. Następnego dnia Wiman do mnie przy szedł. – Nie zajrzała pani nigdy do tego mieszkania? Z ciekawości? – spy tał Witczak. – Nie miałam kluczy. Drzwi by ły zawsze zamknięte. Proponowałam, że czasem posprzątam, ale żaden nie chciał. Dałam więc spokój. – Nie widziała pani nikogo innego? Trzeciego mężczy zny ? Zaprzeczy ła. – Spisz z panią protokół – poprosił Witczak. – Wezmę Młodego i ściągniemy tu Wimana i Schmidta.
Ani Wimana, ani Schmidta nie zastali jednak w domach. Obaj mieszkali samotnie i właśnie zapadli się pod ziemię. By ła szósta wieczór. Witczak wrócił do pałacu, usiadł za biurkiem. Wparował Hif. – By łem u wetery narza. Z ty m ptakiem. – Co ty nie powiesz? – Zrobiliśmy mu prześwietlenie. – I? – Rzeczy wiście, od paru dni miał złamane skrzy dło. Na zdjęciu widać, że kości zaczęły się zrastać. I jest jeszcze coś. – Co? – By ł przy wiązany. Znalazłem urwany sznurek przy łapie. – Inne go uwolniły ?
– Tak, może. Ale nie latał, więc… – Więc tak jakby mamy morderstwo – podsumował Zero. – Ty lko… – No? – Mówisz, że by ł przy wiązany … Malicka spy ta o drugi koniec tego sznurka. Hif kiwnął głową, wy jął papierosy i zapalił. Witczak zgromił go spojrzeniem, tamten sapnął i podsunął paczkę koledze. – Poszukam z Cy ną – obiecał. – Muszę pogadać z Malicką i szefem. Może będą chcieli powołać grupę specjalną. – O, błogosławione ptaszki! – mruknął Hif. Stworzenie grupy specjalnej oznaczałoby kilka miesięcy względnego spokoju, przerwę w ciągły m babraniu się w stu sprawach naraz, wolne weekendy i kto wie, może nawet wy pad na polowanie. – Wiesz, jaki jest układ – zaznaczy ł Zero. – Pozostajemy dy spozy cy jni. Ty mańskiemu zrzedła mina. – Jak my ślisz, co oni tam robili? – Witczak zgasił papierosa na pokry wce starego słoika. – Na Koszy kowej? Wóda? Kurwy ? – By li dość tajemniczy. Z drugiej strony ci faceci to taka śmietanka towarzy ska, nie? Crème de la crème. – Ciocia Aldona chy ba nie mówi nam wszy stkiego. – W końcu dostała lepsze mieszkanie. Ty też siedziałby ś cicho.
Wiman przecierał zmęczone oczy. Obudził się w znajomy m pomieszczeniu, w ty m samy m towarzy stwie, w który m stracił przy tomność. Zdał sobie sprawę, że nie pamięta kilku ostatnich godzin. Porwano go, pomy ślał ze zdumieniem. Ostatnim widokiem, jaki zapamiętał, by ł rozdziawiony py sk psa. Zacisnął oczy, próbując bezskutecznie wy mazać ten obraz z pamięci. – Dlaczego tu? – odezwał się z trudem. W miejscu podniebienia miał suchą skorupę, jego języ k by ł szorstki jak u kota. – Zobaczy pan – odpowiedziała. Stała przy oknie, wpatrzona w widok za szy bą. Nie bardzo wiedział, co by ło interesującego w obdrapanej z ty nku ścianie, na którą to okno wy chodziło. Wiman spróbował wstać z podłogi, ale nogi miał związane paskiem. – Schmidt uciekł – usły szał. Nie przy szło mu do głowy, że mógłby spróbować się uwolnić. Odwróciła się. W pomieszczeniu by ło na ty le ciemno, że widział ty lko zary s postaci obwiedziony światłem dnia. – Niech pan zdejmie ten pasek i usiądzie – padło polecenie. Z trudem zgiął kolana, podciągnął stopy i rozpiął metalową sprzączkę. Poznał ulubiony czarny pasek z własnej komody. Wskazała jedno z krzeseł. – Niech pan siada. Wy konał polecenie jak dziecko. Przemknęło mu przez my śl, żeby uciekać, odsunąwszy ry giel, pobiec znany m sobie podwórzem do bramy, na ulicę i zniknąć. Jak Schmidt. Spoczął jednak na wskazany m krześle. Podsunięto mu kartkę i długopis. Jego długopis. – Niech pan pisze – polecono.
– Co? – spy tał mimo suchości ust. Próbował je oblizać suchy m języ kiem, oczy wiście bez rezultatu. – Pożegnanie. Usły szał za sobą szelest. Zrozumiał, że próba ucieczki by łaby bezsensowna; zrozumiał, że najwy raźniej sonaty Mozarta rozwinęły jego zdolność logicznego my ślenia. W salce znajdował się ktoś jeszcze. Jakżeby inaczej. Ona sama nie dałaby rady. Wy puścił powietrze z płuc, czując bolesny ucisk w klatce piersiowej. – Pody ktuję panu ostatnie zdanie – usły szał. Kiedy skończy ł, spojrzał py tająco na stojącą przed nim kobietę. Sięgnęła po kartkę, patrzy ł, jak czarne źrenice śledzą każde słowo zapisane koślawy m pismem. Wtedy Wiman wy konał nerwowy ruch – jakby zamierzał wstać, kto wie, może nawet uciec, skoczy ć do okna, rozbić szkło, dać susa niczy m ty gry s. Wiman znowu usły szał za sobą szuranie, ktoś podszedł, poczuł doty k na plecach i absurdalne mrowienie, przy jemność, jaką zawsze sprawiał mu kontakt z drugim człowiekiem. Ktoś objął jego szy ję ramieniem, delikatnie, jakby by ł dzieckiem, ucisk jednak szy bko stawał się coraz mocniejszy, zgniecione gardło chciało wy dać z siebie jakiś okrzy k; Wiman wreszcie poczuł ślinę wy ciśniętą z gruczołów na języ k, błogosławioną wilgoć. Zaczął się szarpać jak zwierzę złapane we wny ki, zacisnął swoje małe dziewczęce dłonie na ramieniu napastnika, szy bko jednak poczuł słabość, nogi odmówiły mu posłuszeństwa, powoli zapadał się w ciemność.
Cy na tkwiła pod wejściem do klubu Tube, wściekła, że Anka nie przy szła na spotkanie. Ziry towało ją, że jej dziewczy na nie znalazła chwili, aby zadzwonić z tej swojej renomowanej kancelarii, w której od pół roku odwala czarną robotę dla jakiejś papugi wy sługującej się korporacjom. Agnieszkę cały dzień męczy ła sprawa tej bezczelnej skargi, którą wy smaży ł przeciwko niej Glista razem z kumplami. Oczami wy obraźni widziała wy krzy wione żabim rechotem twarze „przedsiębiorców” z firmy castingowej Star Media Studio. A teraz, gdy nabrała ochoty na chwilę odprężenia, Anka ją olała. Humor mogły jej poprawić ty lko dwie rzeczy : seks albo bójka. Z braku partnerki do pierwszej pozy cji z listy ży czeń Cy na stała się zaczepna w stosunku do otaczający ch ją mężczy zn. Pragnęła odcisnąć swoją małą pięść na czy imś nadto prosty m nosie. Znała bramkarzy w Tube, zawsze ją wpuszczali. W środku, w pomarańczowej poświacie, w ry tmie muzy ki elektronicznej falował tłum, w który m co druga ry bka by ła potencjalny m sparingpartnerem na dzisiejszy wieczór. W ły sy ch łbach wy stający ch ponad podry gującą tłuszczę rozpoznawała podpity ch żołnierzy drobny ch organizacji mafijny ch. Krąży li w ludzkiej ławicy niczy m rekiny. Ich postanowiła tego wieczoru unikać, dość już narobiła sobie kłopotów, zadzierając z Glistą i jego ludźmi. Pod ścianami, w wejściach do toalet i ciemny ch zaułkach czekała na klientów mało znacząca dilerka. Podeszła do baru, zamówiła trzy setki i pozwoliła wódce rozkoły sać umy sł. Jakiś palant oparł o nią spocone cielsko, przeciskając się do baru. Zepchnęła go z siebie silny m ramieniem. Ku jej rozczarowaniu goguś grzecznie się wy cofał, przy jmując bezpieczny dy stans. Ta reakcja ty lko zwiększy ła jej iry tację. Przy pomniała sobie cy catą blondy nkę, którą rano
wy ratowała z castingu wiodącego na manowce. Nie zastanawiając się dłużej, Cy na wy ciągnęła komórkę i wy brała numer. Dziewczy na wy dała się zaskoczona, ale w końcu przy jęła zaproszenie. Obiecała, że dojedzie na miejsce w pół godziny. Cy na, niepewna, do czego zmierza, zamówiła jeszcze dwie wódki. Przy pomniała sobie, że dziewczy na ma na imię Mary sia.
Nadszedł wieczór. Zero nie miał ochoty ani na powrót do domu, ani na posiedzenie w Ty gmoncie. Powinien zainteresować się losem Gucia, porozmawiać z jego dziewczy ną, ta jednak nie zadzwoniła, a on nie wziął od Małgorzaty jej numeru telefonu. Postanowił, że pojedzie na Sobieskiego dopiero około pierwszej w nocy. Liczy ł, że do tego czasu współlokatorkę zmorzy już sen, co i jemu pozwoli choć w części nadrobić zaległości w tej dziedzinie. Przez ostatnie dwie doby spał krótko nawet jak na siebie. Spojrzał na zegarek. Do zabicia miał jeszcze dobre dwie godziny. Nie by ł szczególnie głodny, ale znał maleńką knajpkę sushi na Nowy m Świecie, w której pracował jego przy jaciel. Adi pozwalał Zerze od czasu do czasu wy jeść resztki surowy ch ry b i japońskiego ry żu z mary nowany m imbirem. Zadzwonił, żeby sprawdzić tę możliwość; kolega zapraszał – tuż przed zamknięciem restauracji coś powinno się znaleźć. Zamarzy ł o zmianie ubrania. Koszula przesiąkła solidny m męskim potem. Pachniał zupełnie jak jego ojciec w odległy m dzieciństwie. Najwy raźniej jego stary też by ł na bakier z higieną osobistą. Na krótką chwilę Witczak odleciał my ślami do domu rodzinnego, małej willi dzielonej z Wariackimi. Cóż to za nazwisko! Oczy wiście wszy scy przezy wali członków tej porządnej w gruncie rzeczy rodziny Wariatami. Stary Wariat by ł spawaczem, ale w pewny m momencie partia postanowiła wy korzy stać jego talent literacki. Przy szedł nieoczekiwany sukces, Wariacki drukował jedną książkę za drugą, wszy stkie poświęcone problemom proletariackiej młodzieży z Woli. Telewizja na podstawie jednej z nich nakręciła nawet serial, którego nikt już nie pamięta. Zero przy jaźnił się z Malinką, jedy ną córką Wariackiego. Malinka to by ła skóra zdarta z matki, apody kty cznej kobiety, która zajmowała drugi pokój na parterze ich domku, pozostając z Wariackim w separacji. Przez dobre dziesięć lat małżonkowie nie odezwali się do siebie ani słowem, porozumiewali się jedy nie przez córkę. Kontakt z Maliną urwał się po nagłej śmierci Wariackiego, kiedy jej matka sprzedała swoją połówkę domu i kupiła mieszkanie gdzieś na Bemowie. Swojego czasu Witczak próbował prześledzić losy dziewczy ny, która z tego, co się dowiedział, ukończy ła prawo. Bez skutku. Wariackich zastąpiło małżeństwo Szafrańców. On, niski mężczy zna nazy wany Gąsiorem, zawsze pewny siebie, stanowił kry nicę dowcipów, zarabiał na pokątny m handlu walutą na placu Powstańców Warszawy. Jego żona Kry sty na miała posadę sekretarki w Zjednoczeniu. Witczak uświadomił sobie, że nigdy nie dowiedział się, co to by ło za Zjednoczenie, o jaki twór socjalisty cznej administracji właściwie chodziło. Nie mieli dzieci, za to zawsze po ich ogrodzie kręciły się bezpańskie koty, które Szafrańcowa z zapałem dokarmiała. Witczak sły szał, że Gąsior umarł parę lat temu, a jego żona nadal zajmowała połowę domku na Woli. Komisarz po wy remontowaniu swojej części zamienił dom na ruinę o większy m
metrażu – na Sobieskiego. Nie miał do swojego obecnego lokum żadny ch praw, należało do miasta, ale z racji zawodu i stanowiska udawało mu się jakoś zatrzy mać mieszkanie.
Zanim Mary sia znalazła Cy nę przy barze, minęła godzina. Dziewczy na ubrana w białą bluzkę, która uwy datniała kształt jej jędrnego biustu, nie ukry wała skrępowania przemieszanego z wdzięcznością, a Cy na jakby wy czuła zapach świadczący o podnieceniu. Spragniona kontaktu z drugim ciałem, chwy ciła dziewczy nę za rękę i poprowadziła na parkiet. Tańczy ły blisko. Wiła się wokół Mary si niczy m wąż dusiciel przy mierzający się do konsumpcji ofiary. Partnerka odpowiadała, kręcąc biodrami zgodnie z ry tmem klubowej muzy ki. Agnieszka łapała w nozdrza zapach potu dziewczy ny, a feromony razem z wy pity m alkoholem uderzały jej do głowy. Gdy by dy sponowała penisem, stałby on teraz niczy m gwardzista królowej angielskiej pod pałacem Buckingham. Przy ciągnęła tańczącą za pasek od spodni i złoży ła na jej ustach gorący pocałunek. Na swojej wardze poczuła języ k Mary si. W ty m momencie ucichła muzy ka. Dziewczy ny żegnane gwizdami i oklaskami wróciły do baru. Cy na postawiła nowej znajomej long drinka i poszła się odlać. W toalecie opłukała zimną wodą spoconą twarz i w łazienkowy m lustrze spojrzała sobie w zaczerwienione oczy. Naprawdę miała zamiar zdradzić Ankę? I ty lko dlatego, że Anka nie zdołała wy rwać się z pracy, a ona miała akurat gorszy dzień? Agnieszka, zazwy czaj daleka od wy korzy sty wania sy tuacji, zdawała sobie sprawę, że Mary sia miała wobec niej dług wdzięczności. Ale najwy raźniej na nią leciała. A ona nie mogła też nie przy znać, że z talią osy i włosami w kolorze lnu przy pominała Claudię Schiffer daleko bardziej niż Anka.
Witczak zapragnął towarzy stwa. Zadzwonił do Hifa. Po godzinie obaj konkurowali, kto zje większą ilość azjaty ckich przy smaków. Przy jaciel Witczaka za kontuarem dwoił się i troił, żeby im dogodzić. Nie minęła godzina, a ogłosili złożenie broni. Adi by ł zawiedziony, ale policjanci oświadczy li, że więcej już nie zmieszczą. Skupili się mały ch kieliszkach sake. – Brakuje mi ty lko… – rozmarzy ł się Hif, kiedy przesiedli się do niskiego stolika w rogu sali – …gejsz. – Nie ma w karcie. – Zero sprawdził, obracając tekturkę z wy drukowaną ofertą. Hif beknął, przy słaniając usta pięścią. Dopili alkohol, zapłacili rachunek, litościwie obniżony przez Adiego. Na Nowy m Świecie rozeszli się do zamówiony ch wcześniej taksówek.
– Witaj, mała lesbo – usły szała Cy na tuż za sobą. – Co jest, awruk? – Nie zdąży ła się odwrócić, bo czy jaś łapa chwy ciła jej kark i przy cisnęła twarz do lustra tak, że pękło. Poczuła, jak ostre odłamki wbijają jej się w skórę policzka. Ktoś macał jej krocze. – Nauczy my cię właściwej orientacji. – Rozpoznała po głosie Glistę.
Jakaś studentka odważnie zwróciła im uwagę, że są w damskiej toalecie. – Wy pierdalaj – odpowiedział jej grubas, jego kolega zaś wy pchnął dziewczy nę za drzwi. Bandy ta chwy cił Agnieszkę za ramiona i odwrócił. Zobaczy ła stary ch znajomy ch. Star Media Studio. Glista, w bły szczącej mary narce, skierował w jej stronę tłusty paluch. – Posłuchaj, kurwo… – zaczął. Wtedy Agnieszka, korzy stając z chwili jego nieuwagi, kopnęła Glistę w piszczel. Zawy ł jak dzieciak. Ten drugi zorientował się, że nawalił, krzy knął „sorry ” i z całej siły zdzielił Cy nę w brzuch. Zgięła się wpół. Pomy ślała, że pękła jej wątroba i że za chwilę poczuje w gardle jej krwawe szczątki. Zakrztusiła się. Glista chwy cił krótką czupry nę Agnieszki i uniósł jej głowę. Sy knęła z bólu. Znowu wy stawił paluch. Gdy by miała mniej zdrowego rozsądku, skróciłaby go o ostatni paliczek. – Tak cię załatwię, kurwo – kończy ł my śl Glista – że popamiętasz. Już do końca ży cia będziesz krawężnikiem. I wiesz, co wtedy ? Cy na nie okazała zainteresowania. – Będziesz mi, kurwa, pilnowała samochodu. Rozumiesz? Mojego nowego maserati, żeby nikt przy padkiem mi ry sy nie zrobił! – Czy panowie zabłądzili? – padło nagle od strony wejścia. – Co jest, kurw… – zaczął towarzy sz Glisty, ale wtedy zrozumiał, że popełnił błąd. Za sobą zobaczy ł Masłę, tutejszego bramkarza, faceta wielkiego jak mastodont. – Wy pierdalać, ale już – rozkazał Masło. Glista z kolegą opuścili damską toaletę, posłuszni jak uczniowie przy łapani przez wuefistę. – Od dziś macie szlaban na selekcji. Poszukajcie sobie innego klubu – dodał Masło i pomógł Cy nie wstać. – Pojebało ich? Nie wiedzą, gdzie robisz? – odezwał się, czekając, aż policjantka przepłucze usta. – To taka trochę pry watna sprawa – odpowiedziała. – Ale dziękuję ci, Masło. Wróciła do baru. Mary si nigdzie nie by ło.
DZIEŃ CZWARTY
środa, 27 października
Od domniemanego morderstwa minęło kluczowy ch czterdzieści osiem godzin. – Masz nakaz? – Wjedziemy z dwieście dziewiętnaście. Malicka później to przy klepie. Stali z Ty mańskim przed odnowioną kamienicą na Powiślu. Jakimś cudem miała wy gląd przeciętnej zachodnioeuropejskiej czy nszówki. Czy sta, schludna, zamieszkana przez normalny ch ludzi, a nie zapadająca się ruina o obszczany ch murach i z komunalny mi lokatorami z piekła rodem. A może ktoś kupił ją pod wy najem? Normalność z trudem wracała do tego miasta i po siedemdziesięciu latach od wojny nadal potrafiła wy wołać niedowierzanie. Przy szedł umówiony ślusarz. Ty mański zadzwonił do gospodarza i poprosił o wpuszczenie. Przez klatkę schodową weszli na dziedziniec, trady cy jną studnię, i napotkali niskiego mężczy znę w garniturze. – Kowalski, gospodarz – przedstawił się. – Macie panowie nakaz? Zero wy tłumaczy ł, że mają prawo wejść bez papierka na podstawie paragrafu dwieście dziewiętnaście. Cieć obejrzał dokładnie ich legity macje policy jne, a następnie zapisał w notesie wy ciągnięty m z kieszeni ich numery i nazwiska. Weszli w głąb kolejnej klatki schodowej. Mieszkanie Wimana mieściło się na pierwszy m piętrze. Ślusarz trochę marudził, choć wcześniej twierdził, że dla niego otworzy ć dowolny zamek to jak bułka z masłem. W końcu sobie poradził. Wy stawił rachunek, który Zero schował do kieszeni koszuli. Fachman zostawił ich przed otwarty mi drzwiami. Na wszelki wy padek wy jęli broń – Witczak swojego P99, Ty mański glocka. – Panie Wiman? Jest pan w domu? Przekroczy li próg i już wiedzieli. Nie insty nkt. Nos. Należało ty lko znaleźć właściwy pokój. Okazał się nim salon. To, co zobaczy li, na długo wprawiło obu w zdumienie. Spod sufitu zwisało rozprute ciało psa. Labrador z wy wieszony m fioletowy m języ kiem i falbaną jelit na wierzchu. Hif zaklął szpetnie, jak nigdy na widok ludzkiego trupa.
– Co robimy ? Nowoczesny ży randol leżał na stole. Obok obroża. Wiman powiesił psa na smy czy. Wezwali Cy nowską, która przeszła szkolenie z technik kry minalisty czny ch. Inna ekipa złożona z dwóch policjantów pojechała równocześnie do Schmidta. Zero zadzwonił do nich. Okazało się, że pokój Niemca w hotelu zastali pusty. Zniknęły dokumenty, nie by ło walizek, więc prawdopodobnie facet uciekł. Wezwali Henia, który próbował ocenić czas śmierci niety powego denata. Widełki by ły szerokie, ale z grubsza potwierdzały ich teorię: Wiman nie zwlekał z zabiciem tego psa. – Co o ty m my ślisz? – spy tał Witczak. – Nie ma wron, jest martwy pies – zauważy ł Ty mański. – Nie sądzisz, że dość skromnie mieszkał? Przeciętnie urządzone niewielkie lokum w niczy m nie przy pominało wy obrażeń o apartamentach właścicieli kamienic. – Może by ł słupem? – zastanawiał się Hif. – Trzeba pogadać z kimś od przestępstw gospodarczy ch. Przy jechali pracownicy firmy uty lizacy jnej, zapakowali truchło do czarnego worka i zawieźli do spalarni.
W pałacu zjawiła się Klara. Czekała ponad godzinę na tej samej ławce, na której wczoraj siedziała Małgorzata. Witczak nie znał dziewczy ny Gucia, ale kiedy zobaczy ł jej dredy, od razu pomy ślał, że to musi by ć ona. Zaprosił ją na górę, znalazł wolny pokój, zaproponował herbatę. Usiedli. – No więc Gucio zniknął – zaczął za Klarę, blondy nkę o okrągłej twarzy, ładny ch niebieskich oczach i z burzą sfilcowany ch loków na głowie. – Miałam przy jść do pana wczoraj, ale zwlekałam. My ślałam, że wróci – wy tłumaczy ła. – Zdarzały mu się już takie jazdy ? Pije, ćpa? – Nie chodzi o to. Robią teraz ważny projekt. Gutek siedział nad nim non stop. Bardzo poważnie traktuje pracę. – Poważniej niż ciebie? Klara zacisnęła usta, schy liła głowę. – Może. Dzwonił Klaudiusz, jego szef. Jest strasznie wkurwiony. – To ta firma programisty czna – przy pomniał sobie Zero. – Tak. Dostali jakieś duże zlecenie, a Gucio odgry wał w nim kluczową rolę. – Daj mi namiary na tego Klaudiusza. Klara odnalazła komórkę, wy jęła kalendarzy k, wy darła kartkę i zapisała numer. – Jaki on jest? – spy tał Witczak. – Odkąd się wy prowadził, ani jego matka, ani ja nie mamy z nim kontaktu. Jaki jest? – Dobry – odpowiedziała po chwili namy słu. – I fenomenalnie się rżnie. Nie wiedział, czy powiedziała to na poważnie czy chciała go zawsty dzić. Wstała, uścisnęła mu dłoń i wy szła. Spojrzał na kartkę. Oprócz telefonu do firmy zostawiła też swój numer.
Wparował do Malickiej. Zapukał, ale nie czekał na „proszę”. Zdziwiony zobaczy ł Cy nowską siedzącą plecami do wejścia. – Wejdź, skoro już jesteś – rzuciła cierpkim tonem prokuratorka. – Jestem w waszej komisji dy scy plinarnej. Wiesz, co to jest? – zwróciła się do Agnieszki. Cy na wzruszy ła ramionami. – Pismo od rzecznika komisji. Wszczęcie postępowania w sprawie zdemolowania castingu – wy jaśniła Malicka. – Awruk. – Co z twoją twarzą? – spy tała prokuratorka. – Potknęłam się na schodach. – Wiesz, że wpły nęła na ciebie skarga z firmy Star Media coś tam? Zarzucają ci bezprawne zniszczenie mienia na sumę dwunastu ty sięcy złoty ch i przekroczenie uprawnień służbowy ch. Twoje poczy nania mają znamiona przestępstwa. Słucham, co masz na swoją obronę. Cy na postanowiła nie ściemniać. Opisała przebieg wy darzeń. Przy znała, że ją poniosło. W jej obronie stanął Witczak. Przy wołał jej wcześniejszą współpracę z fundacją Itaka, udział w rozpracowy waniu gangu Marszałka. Na koniec dodał, że Glistowski jest znany m policji przestępcą. – Mimo to możesz się nie wy bronić z zarzutów – odpowiedziała Malicka, nieco się uspokoiwszy. – Nie masz żadny ch dowodów na to, że na miejscu by ł ten Glistowski. Nie figuruje w KRS-ie firmy. Nie jest też przez nią zatrudniony. Sprawdziłam. Zachowałaś się zupełnie jak niezrównoważona nastolatka. W odpowiedzi Cy na przy brała skruszoną minę. – Wiem – odpowiedziała, my ślami wracając do spotkania w Tube. – I żałuję. Zacisnęła usta ze złości i schowała głowę w ramionach, tak żeby nikt tego nie zauważy ł. – I po co ci to by ło, dziewczy no? – odezwała się z troską Malicka. Jej żal wy dawał się szczery. Cy na poczuła, jak po twarzy pociekły jej łzy. Naty chmiast starła je rękawem, wściekła na siebie, że nie udało jej się zapanować nad emocjami. – Ci faceci – szepnęła. – Wy daje im się, że są bezkarni. – Zabawa w szery fa nigdy nie popłaca. Mam nadzieję, że sprawa zakończy się ty lko na degradacji i przeniesieniu do prewencji – powiedziała jeszcze Malicka. Cy na wy szła z gabinetu. Zero zajął jej miejsce. – Chcę wszcząć poszukiwania tego Jensa Schmidta – wy jaśnił.
Witczak i Ty mański spotkali się w socjalny m przy kory cie. Obaj pili najtańszą rozpuszczalną kawę, kwaśną i cierpką. – My ślisz, że komediant powoła grupę specjalną do ornitologa? – rzucił Ty mański. – Nie mam pojęcia. Na razie rozgłosu nie ma, więc nie sądzę. – Bo wezwał mnie do siebie. – Stary ? – Może da mi jakieś dowodzenie? – Ty mański by ł podniecony. Jeszcze nigdy nie dowodził żadną akcją. Witczak sprawdził kory tarz, czy nikt się nie zbliża, i zapalił.
– Wy pły niesz na szerokie wody. Kto wie, może zrobisz sierżanta? – Powiedziałem Agacie o ornitologu – walnął z innej beczki Hif. Agata, jego nowa narzeczona, pracowała w miesięczniku modowy m. – No i? – Pismaki rzuciły się przecież na sprawę Rosołowskiej. – My ślisz, że dadzą coś na okładkę „Jej Tonu”? – Wielkiego kruka z gałką w dziobie – rozmarzy ł się Hif. – A naczelny odpali mi parę stówek. – Uważaj – ostrzegł kolegę Zero. – Igrasz z siłami ciemności. – Wiem. Mam to co noc. – Szczęściarz. – À propos, podobno ostatnio składają ci wizy ty piękne kobiety. Witczak cmoknął. Już się rozniosło. – Dawne sprawy. Nie zrozumiesz. – No, no. Stary basior!
Komendant stołeczny Wolski, ły siejący facet średniego wzrostu, zrobił karierę na Wy brzeżu, zanim przeniesiono go do Warszawy. Jeszcze wcześniej pracował w województwie, w Radomiu. Nowy szef zrobił niewielkie przetasowania personalne, żadnej rewolucji. Wszy scy sądzili, że chce dobić do emery tury i przejść do jakiejś agencji. Ale kiedy w mediach zrobiło się głośno o przedłużeniu wieku emery talnego służb mundurowy ch, Wolski jakby się oży wił. – Siadaj. – Wskazał Hifowi miejsce na krześle. – Bardzo jesteś zajęty przy ornitologu? – Sprawa jest rozwojowa. Obaj figuranci poszli w długą. Jeden zostawił psa. W charakterze wisiorka. – Psa? – Wolski spojrzał tak, jakby człowiek nie mógł się dopuścić większej zbrodni. – Mam dla ciebie oddzielną sprawę. – Podsunął mu szarą teczkę. – My ślę, że jakoś to ogarniesz. Ty mański z podnieceniem sięgnął po akta. Jeśli sprawa będzie porządna, kto wie, może za rok przeskoczy do CBŚ? – Powiem ci w skrócie, o co chodzi. Dolny Mokotów, okolice Wiertniczej. Doszło do trzech napadów na osoby przeprowadzające dzieci na światłach. Hif poczuł, jak schodzi z niego powietrze. – W ciągu ostatnich dwóch ty godni zostały zaatakowane trzy kobiety. Jednej odebrano znak stopu, wiesz jaki. Chodzi o mężczy znę. My ślę, że to pedofil. No, chłopie, do roboty. Ty mański poskubał się w brodę, ale co miał zrobić? Zabrał teczkę i opuścił gabinet szefa.
Zero rozsiadł się na rozklekotany m fotelu, zdjął buty i oparł nogi na krześle. Z szuflady wy jął zadekowaną paczkę fajek. Zapalił. Zbliżał się pierwszy listopada. Oczy wiście, komisarz miał zamiar odwiedzić groby rodziców na cmentarzu Wolskim. Każde leżało pochowane ze swoją rodziną, co potwierdzało niską temperaturę uczuć wiążący ch ich za ży cia. Stary zapił się na śmierć, odmawiał przy jęcia wszelkiej pomocy. Matka przeży ła ojca o dobry ch kilka lat.
Z żadny m z rodziców nie wiązała go szczególna więź. Matkę kochał, a przy najmniej starał się kochać mocniej. Okazało się, że trudno ży wić szczere uczucia do osoby, która cały czas prowadziła dialog z odbiornikiem radiowy m, święcie wierząc, że spiker jej odpowiada. Zabranie radia ty lko potęgowało problemy. W gruncie rzeczy Zero nie żałował, że rodzice odeszli. Ich śmierć przy jmował jako wy nik litościwego działania prawa natury. Ży jąc, cierpieli, po śmierci osiągnęli należny im spokój ducha. Jak co roku zadręczał się my ślą, czemu jego ży cie potoczy ło się tak, jak się potoczy ło. Nigdy nie założy ł rodziny. Miał tę swoją racjonalną odpowiedź, że powstrzy mał go ciężar choroby. Mimo zapewnień lekarzy uważał, że jest dziedziczna. Emocje nie podążały jednak za rozumowy mi argumentami. Obwiniał się, czuł, że ogarnia go czarna rozpacz. Został sam i zaczy nał rozumieć, że tak już będzie zawsze. Oczy wiście, miał Małgorzatę. Oboje by li jednak skazany mi na siebie więźniami samotności. Żeby się oderwać od czarny ch my śli, sięgnął po jedną z setki prowadzony ch właśnie spraw. Seria kradzieży toalet przenośny ch.
Cy na wróciła do mieszkania na piąty m piętrze wieżowca niedaleko Sady ba Best Mall. Z limem pod okiem i szramami na twarzy wy glądała jak kary katura samej siebie. Zmarzła, jadąc na swoim pomarańczowy m skuterze, dlatego uznała, że nadszedł już najwy ższy czas, aby zakończy ć sezon. Dalekowschodnie motory zacy jne cudo musiało gdzieś przezimować i jedy ny m miejscem, jakie przy chodziło jej do głowy, by ła wózkarnia. Jak zdoła je tam dotaszczy ć, to osobna kwestia. Miała nadzieję, że rumak się zmieści i nikt z sąsiadów nie zaprotestuje, choć w bloku mieszkało sporo matek, które wstawiały do schowka w przy ziemiu swoje wózki. Cy nę iry towały bachory i zajęte ty lko nimi młode matki. Nie weszła dotąd w żaden otwarty konflikt, ale teraz, pomy ślała, na pewno nadarzy się okazja. Anka naburmuszona gapiła się w telewizor. „O awruk, będzie ciężko”, pomy ślała Cy na. Krokiem kowboja podeszła do dziewczy ny i ostentacy jnie trąciła wy stawioną stopę. – Co? – odezwała się Anka. Nawet na nią nie spojrzała. Udawała, że wciągnął ją idioty czny serial, którego nigdy wcześniej nie oglądała. – Ćśecz ałam – odpowiedziała Cy na, starając się, aby zabrzmiało to pojednawczo. – Oj, Agnieszka! – Anka najwy raźniej nie miała ochoty na żarty. Przeszła do kuchni. Nienawidziła, gdy partnerka odzy wała się wspak. A Cy na uwielbiała prowokować. – Może przestałaby ś się dąsać, awruk? – Cy na wy czuwała nadciągającą kłótnię. Anka przestawiała naczy nia na półkach, udając, że czegoś szuka. Agnieszka spróbowała pomasować jej kark, ale dziewczy na nagły m ruchem ją odtrąciła. – O co ci chodzi? – spy tała rozdrażniony m głosem Cy na. Zamiast robić karczemną awanturę, Anka z wprawą operowała znany m narzędziem tortur – cichy m dniem. Nagle odwróciła się i zmierzy ła Cy nę chłodny m spojrzeniem. – Dobrze się bawiłaś w Tube? – spy tała. Agnieszka, owszem, winna by ła swojej dziewczy nie wy jaśnienia, ty le ty lko, że odsłanianie własny ch słabości nie by ło jej najmocniejszą stroną.
– No, py tam! – Anka zmieniła głos, przy pominała teraz matkę strofującą latorośl. – Tak, świetnie. A co konkretnie masz na my śli? – Gestem Brada Pitta z Fight Club Cy na zapaliła papierosa. Rosło w niej zniecierpliwienie. – Masło dzwonił. Dobrze się bawiłaś? Sama? Czy sobie kogoś przy gruchałaś? No? – By ła dziewiąta wieczór, a ty mnie olałaś! – wrzasnęła w końcu Agnieszka. Zastanawiała się, że czy teraz nie padną argumenty ty pu: „Ktoś w końcu musi utrzy my wać ten dom”. Zapadło jednak milczenie. Na dość długo. Anka gapiła się na swoje stopy. Cy na westchnęła i opowiedziała o akcji na Chełmskiej i o spotkaniu z Glistą w Tube. Anka, zaskoczona, nie wiedziała, jak zareagować. – W coś ty się wpakowała? – spy tała z troską. Wiedziała co nieco o przeszłości swojej dziewczy ny : porwaniu do Niemiec i walce z gangiem Marszałka. – Mam teraz, awruk, problemy w pracy – przy znała zrezy gnowany m tonem Cy na. – Musiałam odreagować, czekałam na ciebie. Potem napatoczy ł się Glista. No i tak. Ma przy najmniej zakaz wjazdu od Masły. – Ty głupi kowboju! – wy rwało się Ance, ale zupełnie inny m tonem. I dała się przy tulić. Poczuła, jak Cy na ciągnie ją w stronę sy pialni.
DZIEŃ PIĄTY
czwartek, 28 października
Rano informacje o poszukiwaniach Jensa Schmidta pojawiły się w witry nach internetowy ch policji i w niektóry ch gazetach. Na razie nie by ł formalnie podejrzany, Witczak chciał przesłuchać go w tej sprawie. Nadal nie ustalono tożsamości denata z biura na Koszy kowej. W związku z przebudową cy frowej bazy dany ch Adrian Mączka, jeden z ludzi Witczaka, siedział od siedemdziesięciu godzin na dupie i posługując się lupą, porówny wał odciski w klaserach. Witczak wy gospodarował trochę czasu, żeby wpaść do Klaudiusza, którego firma programisty czna mieściła się na poddaszu kamienicy na Górny m Mokotowie. – Znalazł go pan? – spy tał bez ogródek pracodawca Gustawa. By ł młody, energiczny, nie mógł usiedzieć na miejscu. – Nie. – Zabiję drania. – My śli pan, że poszedł w długą? Pije, ćpa? Dobrze się znacie? Klaudiusz rozsiadł się na fotelu prezesa. – Mam poważne zlecenie i mało ludzi. Gucio jest mi potrzebny. – O co innego py tałem – przy pomniał Witczak. – Chłopak ma dwadzieścia dwa lata. Co mam panu powiedzieć? – Prawdę. – Trochę ćpa, trochę pije. Jak każdy. W jego wieku, mam na my śli – poprawił się. – Ale nigdy nie by ło z nim takich problemów. I Klara mnie zamęcza. Zleceniodawca się piekli. Kurwa, panie, zdziałaj pan coś! – Niech mi pan zrobi listę waszy ch miejsc. Kluby, knajpy, mieszkania. Dilerzy. – Żartuje pan? – Nie. – Mam wy stawić znajomy ch? Zrobicie im nalot?
– Będziemy dy skretni. Szukam Gustawa, nie narkoty ków. Informaty k wziął notes i zaczął coś pisać.
Hif przejrzał akta sprawy wręczonej mu poprzedniego dnia. By ła żałosna. Dlaczego komendant potraktował ją równie poważnie jak serię gwałtów albo rozbojów? – Cy na, wiesz, gdzie komediant ma gawrę? – Słucham, areloch? Ty mański ciężko westchnął. – Ty, jak my ślisz, po co on mi każe biegać za sprawcą napaści na ludzi, którzy przeprowadzają dzieci pod szkołami? Złodzieja znaku stop szuka? Kurwa! – Współczuję ci, Hif. Liczy łeś pewnie na napad stulecia. Albo rozpracowanie gangu Marszałka. O, przepraszam, Marszałek siedzi w Ry dze. – Zamknij się. Głupia jesteś – warknął Ty mański. – Może masz rację – powiedziała po chwili. – Zawsze. Zapamiętaj to sobie – odparł bez zastanowienia. – Nie. Mówię poważnie. Pewnie miejsce napadów to okolice, gdzie komediant mieszka. A jego dziecko pewnie chodzi tam do szkoły. – Jak to sprawdzić? – Zapy tam babek z kadr. Spoko. Cy na jakimś cudem została przy jęta do grona dziewczy n zatrudniony ch w pałacu. Regularnie uczestniczy ła w nieformalny ch spotkaniach ty lko dla kobiet. Nie miała pojęcia, w jaki sposób się na nie załapała, ale, jako policjantka, doceniała wszelkie źródła informacji. Nie to, żeby zaraz miała zdoby tą wiedzę wy korzy sty wać, ale orientowanie się, co w trawie piszczy, dawało jej pewną saty sfakcję, nie mówiąc już o przewadze. Na czas ty ch spotkań zapominała o swojej męskiej duszy, ubierała się nieco bardziej kobieco. Nie by ło mowy o sukience, co najwy żej wkładała mary narkę i męską koszulę zamiast skóry i T-shirtu. Malowała usta i starała się ograniczać liczbę przekleństw wy powiadany ch wspak. Kiedy już się nieco ze sobą wszy stkie oswoiły, koleżanki wy py tały ją na ty le szczegółowo, na ile pozwoliła, o tajemnice alkowy. A Cy na bez ogródek wprowadziła je w temat, obserwując rosnące zaciekawienie, gdy mówiła o rodzajach dild i mocowaniu straponów. W pierwszej chwili zapadła cisza, potem kobiety zaczęły chichotać. Podczas kilku spotkań, w który ch uczestniczy ła, Cy na nie przy łapała żadnej z koleżanek na zalotny m spojrzeniu w jej stronę. W paru przy padkach żałowała. Wróciła po kwadransie. Czerwona na twarzy. Koleżanki potwierdziły, że komendant mieszka w okolicy miejsca napaści. Co więcej, jego dwoje dzieci, dokładnie tak, jak my ślała, chodziło do szkoły, pod którą doszło do trzeciego napadu. Ponadto Alicja z kadr poinformowała Cy nę nieoficjalnie, że członkowie komisji dy scy plinarnej ustalili termin posiedzenia na najbliższą środę. Policjantka wróciła ziry towana. Nie miała pojęcia, że zbiorą się tak szy bko. „Nic dobrego z tego nie wy niknie”, pomy ślała.
Rano telefony w firmie Eon Ideas się rozdzwoniły i nie cichły ani na chwilę. Wszy scy szukali Jensa Schmidta. Pani Basia, drobna brunetka ubrana w różne odcienie zieleni, wiedziała, że prezesa ostatnio wzy wano na policję, że miało to związek ze znalezieniem zwłok w pusty m mieszkaniu na Koszy kowej, o czy m zdąży ły też poinformować gazety. Na samą my śl, że jej pracodawca mógł mieć coś wspólnego ze zbrodnią, sekretarka dostała gęsiej skórki. W południe otworzy ła drzwi szafki, obok której siedziała, i nalała sobie porcję koniaku. Rozejrzawszy się, czy nikt nie patrzy, przy stawiła kieliszek do intensy wnie pomalowany ch ust i jedny m sprawny m ruchem wlała całą jego zawartość do gardła. Ciepło rozeszło się po jej ciele, a wraz z nim pojawiła się kojąca fala uspokojenia. Pani Basia znów mogła się skupić na papierkowej robocie. Dźwięk telefonu wy trącił ją jednak z równowagi. W słuchawce usły szała zachry pnięty męski głos. Dzwonił policjant, który poszukiwał kolejnej osoby. Chodziło o Monikę Rawicz, asy stentkę Jensa. Pani Basia przełączy ła. Po pięciu minutach usły szała dobiegający z kory tarza dzwonek domofonu. – Komisarz Krzy sztof Witczak – przedstawił się człowiek po drugiej stronie drzwi. Podniecona perspekty wą spotkania z przedstawicielem prawa, sekretarka wpuściła go do biura. Po chwili w progu stanął mężczy zna w średnim wieku z wy glądu podobny do hy draulika. Właśnie tak pani Basia wy obrażała sobie steranego ży ciem glinę. – Witam, panie komisarzu – odezwała się z kokieterią, która, zdawała sobie sprawę, nie licowała z jej wiekiem. Ale nie mogła się powstrzy mać. – Jestem umówiony. Pani Basia poprowadziła do gabinetu Moniki.
Monika wskazała fotel dla gości. – Dziękuję, że nie kazał mi pan jechać na komendę. – By łem w okolicy. Czy Jens Schmidt nadal milczy ? Asy stentka potwierdziła skinieniem. – Aż boję się my śleć, o czy m to świadczy – przy znała. – Sprawdziłam, wy meldował się z Marriottu. Nie zostawił żadnej informacji. Nie odbiera telefonu. – Szukamy też Jakuba Wimana – dodał Witczak. – Też zaginął? – Monika zrobiła wielkie oczy. Witczak bezradnie wzruszy ł ramionami. – Wczoraj rano weszliśmy do jego mieszkania, które okazało się puste. Znaleźliśmy martwego psa. Ani Schmidt, ani Wiman nie mówili nam prawdy. Nie mogę podać szczegółów, ale może pani coś jeszcze pamięta? My ślę o tej kamienicy, która wcześniej należała do Wimana. Skąd oni się znali? Asy stentka zrobiła bezradną minę. – Poznała pani Wimana? – Nie zajmowałam się pry watny m ży ciem szefa, ty lko zawodowy m. A na ty m gruncie najwidoczniej się nie znali. – Nie przewinął się? Nawet przy padkiem? – Nie, ale… – zawiesiła głos, zmarszczy ła brwi, jakby nagle uświadomiła sobie coś ważnego.
Witczak czekał. – Trzy lata temu Jens odwiedził jakąś rodzinę na Próżnej. Wiem, że ktoś do niego dzwonił w tej sprawie. Potem kazał się tam zawieźć. – Pamięta pani numer domu? – Wy daje mi się, że dwanaście. Jens prowadził pewne poszukiwania w na terenach getta. – O co chodziło? – Jego dziadek w czasie wojny przeby wał w Warszawie. Szef nie robił z tego żadnej tajemnicy. Opowiadał na prawo i lewo, że dziadek by ł oficerem SD. Nie mam pojęcia, co to znaczy. W każdy m razie ratował Ży dów. Taką przy najmniej stworzy ł rodzinną legendę. Jens szukał śladów na jej potwierdzenie. – Co z ty m miała wspólnego rodzina na Próżnej? – Tego to już nie wiem, ale zaraz potem Schmidt przestał mówić o dziadku. Zamknął się w sobie. – Wtedy pojawił się Wiman? – Usły szałam to nazwisko dopiero, kiedy Jens postanowił kupić tę nieszczęsną kamienicę. Nie wiedziałam, że się znali. – Do tego już doszliśmy. – Podczas pierwszej rozmowy powiedziałam, że nic o ty m nie wiem. Wszy stko to jest jakieś dziwne. Zero potwierdził kiwnięciem głową. Tak. Rzeczy wiście by ło dziwne.
Hif zabrał się do przy dzielonego mu zadania. Przejrzał zapiski z rozpy tania poszkodowany ch, skontaktował się ze wszy stkimi szkołami działający mi na interesujący m go terenie i zgromadził informacje na temat osób, które w tamty m rejonie przeprowadzały dzieci przez jezdnię. By ło dwanaście szkół podstawowy ch i ośmiu przeprowadzający ch. Trzech zaatakowano. Z dzielnicowego wy działu oświaty zdoby ł na nich namiary i podzwonił. Ściągnął wszy stkich do komendy na popołudnie, kiedy już nie pracowali. Poszkodowany ch posadził przy komputerze z technikiem tworzący m portret pamięciowy. Resztę zaprosił do osobnego pokoju. – O co tu chodzi, panie i panowie? – Nie wiemy – odpowiedział ktoś bardziej odważny. – Może sami na siebie napadacie? Zazdrośni jesteście? Ktoś komuś zajebał robotę? W grupie powstało oburzenie, ktoś się poderwał z miejsca, ale Hif ich uciszy ł. – Sprawa jest poważna! Proszę siadać! Jakiś facet podniósł rękę. Hif udzielił głosu mężczy źnie w średnim wieku o wy glądzie menela. – Pani Krajewska z wy działu oświaty kazała przy nieść zaświadczenie o niekaralności. – Cudnie, ale ja już wiem, że jesteście czy ści. Do sali konferency jnej wszedł technik z wy drukowany m portretem. – Czy ktoś z państwa widział pod szkołą tego mężczy znę? – Hif rozdał wy druki. Wśród piątki zebrany ch powstała dy skusja, jedni potakiwali, drudzy wy krzy wiali usta i wzruszali ramionami. Nikt się nie zgłosił. – Dobrze. Wszy scy mają telefony komórkowe?
Odpowiedziało chóralne „tak”, ktoś jednak podniósł rękę i krzy knął: „Ja nie!”. – Dostanie pani mój stary telefon, ale proszę sobie kupić kartę i nauczy ć się obsługi. Dam państwu swój osobisty numer. Proszę dzwonić do mnie, jeśli coś podejrzanego stanie się w czasie państwa pracy. Ty mański z czy sty m sumieniem rozesłał ludzi do domów.
Cy na czuła się jak przepuszczona przez wy ży maczkę. Akcja na Chełmskiej, skarga Glisty i zbliżająca się komisja przeważy ły szalę, zaburzając już i tak nieźle naruszoną równowagę psy chiczną policjantki. Na py tania o sens ży cia i pracy w policji musiała sobie teraz odpowiedzieć sama. Wpadła w niezłe bagno, stwierdziła. Wciąż jej najgłębszy m, pierwotny m kłopotem by ła jej tożsamość seksualna. Kim by ła – mężczy zną w ciele kobiety ? Lesbijką? Za kogo uważała ją Anka? Jak widzieli ją inni? W jaki sposób powinna uporządkować swoje ży cie? Zmienić płeć, jak planowała jeszcze parę lat temu, czy też trwać przy decy zji o ty m, by ży ć jako homoseksualna kobieta? „Natura potrafi by ć okrutna”, skomentowała w my ślach Cy na. Nie potrafiła się ze sobą uporać. Nie potrafiła też szczerze porozmawiać z Anką. Zaczy nała rozumieć, że potrzebowała solidnego oparcia, skały, na której mogłaby zbudować swoją przy szłość. Odpowiedź, która nagle pojawiła się w jej głowie, zaskoczy ła ją samą. Postanowiła, że musi się z ty m przespać. Dlatego nie czekała na powrót Anki z biura i o siódmej, wy łączy wszy telefon, poszła do łóżka.
Godzina by ła młoda, ale Witczaka łapała senność. Postanowił zajrzeć do swojego mieszkania i zdrzemnąć się do dziesiątej. Potem mógłby pojechać do Ty gmontu. Zjeść tam kolację i pograć. Zadowolony z planu, skierował samochód na Sobieskiego. Małgorzata miała dziś próbę chóru, chodziła dwa razy w ty godniu do Świętej Anny. Śpiewała mocny m altem, choć zdaniem Witczaka fałszowała. Spodziewał się zastać mieszkanie puste. Kiedy napotkał otwarte drzwi, poczuł ukłucie złości i rozczarowania. Jeśli przy padkiem wpadał na Małgorzatę, wieczór nieodmiennie kończy ł się kłótnią. Już w kuchni zorientował się, że się pomy lił. Małgorzaty nie by ło. Przed otwartą lodówką stał Gucio. Nie wy glądał najlepiej, ubrania nie zmieniał przy najmniej od kilku dni, ty le samo się nie my ł. – Wiesz, że wszy scy cię szukają? Gustaw by ł lekko naćpany, ale starał się to ukry ć. – Daj spokój – poprosił. – Rozmawiałem z Klarą. – I co z tego? Uwagę Witczaka odwrócił dźwięk dochodzący z wnętrza mieszkania. Szy bkie spojrzenie rzucone w bok zdradziło Gucia. Nie przy szedł sam. Pełen zły ch przeczuć Zero spróbował przejść między stołem a lodówką, ale chłopak zagrodził mu drogę. Poiry towany, pragnąc uniknąć niepotrzebnej szarpaniny, Zero wy cofał się, obszedł stół i wiedziony odgłosami, skierował się
wprost do swojego pokoju. Podszedł do drzwi z krzy wo przy klejony m portretem Milesa Davisa i wpadł na dziewczy nę, która wy łoniła się z jego królestwa. Ubrana w czarną skórę, ze spięty mi ciemny mi strąkami włosów i paznokciami pomalowany mi na czarno, wy glądała jak przy wódczy ni gangu obrabiającego apteki. W ręku ściskała saksofon, ten sam, który Witczak pięć lat temu odkupił od Urbaniaka. Kiedy zobaczy ła przed sobą obcego mężczy znę, wpięła palce w blachę, gotowa stoczy ć ciężką walkę o zdoby cz. Spojrzał w jej oczy. W półmroku dostrzegł nienaturalnie rozszerzone źrenice. Dziewczy na rozchy liła usta, ukazując niepełny rząd żółty ch zębów. Fioletowe wargi zaczęły jej drżeć, z gardła wy doby ł się ochry pły głos, który Witczak zinterpretował jako wołanie o pomoc. Odruchowo chwy cił za instrument, palce dziewczy ny jednak zbielały, zaciskając się na nim jeszcze mocniej. Jakaś jazzmanka czy co? Witczak, skupiony na walce o muzy czne trofeum, znieruchomiał, kiedy obok ucha poczuł zimny doty k metalu. – Odczep się od niej – wy szeptał za jego plecami Gucio. Wy robione ucho policjanta usły szało nutę paniki. Nastąpiła długa chwila ciężkiego milczenia. Witczak stwierdził, że nadszedł czas na rozpoczęcie negocjacji. – Gucio – odezwał się najłagodniejszy m tonem, na jaki w tej chwili by ło go stać. – Możemy spokojnie wy dostać się z tego bagna. W odpowiedzi usły szał niespokojny, przy spieszony oddech stojącego za nim chłopaka. Witczak wy obrażał sobie, że Gucio walczy z pokusą, aby pociągnąć za spust. Przez spędzone razem lata nagromadziło się sporo uraz. Chłopak miał pełne prawo czuć do nieprzy kładającej się do obowiązków rodzicielskich matki i nieznanego ojca żal o to, że ży cie ułoży ło się właśnie w ten sposób. Witczak idealnie pasował na ofiarę dla demonów przeszłości. Nagle zapragnął ty lko jednego: zagrać tego wieczoru w Ty gmoncie na ty m pieprzony m saksofonie. Albo na jakimkolwiek saksofonie. – Mogę wam pomóc. Powiedz, w co się wpakowałeś? Co to za dziewczy na? Dam wam trochę gotówki. Z kieszeni ostrożnie wy jął parę zwinięty ch banknotów. Dziewczy na przy cisnęła do piersi saksofon i mijając obu mężczy zn, podeszła do wy jścia. Przechodząc obok Witczaka, wy rwała mu pieniądze. – Gucio, to nie ma sensu. Idziemy stąd – zakomenderowała. Lufa pistoletu jeszcze przez chwilę uciskała poty licę Witczaka, po czy m musnęła płatek ucha i zniknęła. Policjant wy puścił powietrze nagromadzone w płucach i powoli się odwrócił. W mroku kory tarza, pod drzwiami, ujrzał zary sy postaci, w cieniu majaczy ła wciąż skierowana w niego lufa pistoletu. W ty m momencie drzwi z impetem się otworzy ły, uderzając dziewczy nę z saksofonem w twarz. Kobieta popchnęła Gucia, który, zaskoczony, nacisnął spust. Od ścian odbił się ogłuszający huk, w powietrzu zawisł dy m spalonego prochu, dziewczy na zaczęła krzy czeć. Witczak stał wciąż ży wy w ty m samy m miejscu. Kula przeszła dosłownie kilka centy metrów od jego prawego ucha. W progu stała Małgorzata. Narkomanka wy padła na zewnątrz. Gucio znalazł się twarzą w twarz ze swoją matką. Nie widzieli się od dobry ch kilku lat. – Wróć – szepnęła Małgorzata. – Do ciebie? Nigdy ! – Chłopak wy biegł za dziewczy ną. Małgorzata próbowała ich zatrzy mać. – Gutek! Naty chmiast wracaj! Zrobię wam kolację!
Oferta została jednak odrzucona bez słowa. Witczak wiedział, że to jemu się dostanie. – Ty ofermo! Ty upośledzona umy słowo kanalio! Nie mogłeś go zatrzy mać? – krzy czała mu w twarz Małgorzata. – Przecież to mój sy n, nie rozumiesz? Jej ton stał się płaczliwy, na twarzy pojawiły się łzy. Witczak bez słowa podszedł do drzwi i zamknął je na wszy stkie zamki. Na podłodze natknął się na porzucony pistolet. Małgorzata wpatry wała się w przedmiot bez słowa. W niemy m przerażeniu. Witczak poszedł do kuchni po torebkę foliową i schował do niej broń. Małgorzata stała oparta o ścianę, oddy chała szeroko rozwarty mi ustami. Mężczy zna schował pistolet do kieszeni. – Chciałeś zabić Gucia – wy szeptała oskarży cielskim tonem. – Chciałeś zabić mi sy na – powtórzy ła i zanosząc się szlochem poszła do salonu. Usły szał, jak padła na kanapę. Po cichu wy mknął się z mieszkania i wy szedł na ulicę sprawdzić, czy ktoś zwrócił uwagę na wy strzał. Wieczór nie należał do ciepły ch. Wokół ani ży wej duszy. Z restauracji obok dobiegała głośna muzy ka, na szczęście nie zobaczy ł żadnego palacza zdumionego niecodzienny m odgłosem. Obszedł dom i zatrzy mał się w ogródku. Stał tak dobry kwadrans. Ręce mu drżały. Palił. Zastanawiał się, co powinien zrobić. Zgłoszenie nie wchodziło w rachubę, nie w sprawie przy branego sy na. W razie czego wy tłumaczy się banalnie, pomy ślał. Poczuł się jak przestępca tworzący linię obrony. Zdawał sobie sprawę, że z Małgorzatą nie by ło dy skusji. Wiedział, że nie istniał żaden sposób, aby przekonać ją, kto tak naprawdę w kogo celował. Postanowił, na razie nie wracać do mieszkania. Upewniwszy się, że nikt prawdopodobnie niczego nie zauważy ł, a młodzi nie czaili się w krzakach, poszedł do samochodu. Jadąc do Ty gmontu, sięgnął do kieszeni koszuli i doby ł z niej starą nokię. Do głowy przy szedł mu szalony pomy sł. A gdy by tak zadzwonić do Malickiej? Wiedział, że jeśli zawaha się choć przez chwilę, zdrowy rozsądek nakaże mu odłoży ć aparat na fotel pasażera. Wy brał numer, który kilka lat temu umieścił na pierwszy m miejscu swojej listy kontaktów. Odebrała po dwóch sy gnałach. – Co tam, poruczniku? – Jej głos nie zabrzmiał radośnie, jakby Witczak wy rwał ją z ponury ch rozważań. „Głupiec”, pomy ślał pod swoim adresem. Co niby miał jej powiedzieć? Że chce zagrać dla niej na saksofonie? Ty m, przez który nieomal pożegnał się z ży ciem? Zamiast do obcej kobiety, nawet koleżanki z pracy, Witczak powinien zadzwonić do policy jnego terapeuty, który miał obowiązek odebrać telefon o każdej porze. – Wszy stko w porządku? – zaniepokoiła się Malicka. Ton jej głosu zmienił się na zatroskany. Witczak złapał się tego wrażenia jak ry bak wędziska. – Pomy ślałem… – zaczął niepewnie, zdając sobie sprawę, że ry tm jego serca przeszedł w cwał. Uwaga, którą powinien skupić na prowadzeniu, została niebezpiecznie rozproszona. – Chwileczkę – dodał i zaparkował przed placem Unii Lubelskiej. – Może chciałaby ś wpaść z mężem do Ty gmontu? O dziesiątej będzie tam jam session – wy dusił z siebie w końcu. Teraz po drugiej stronie linii nastąpiła chwila krępującego milczenia. Witczak usły szał jakieś szmery, jakby Malicka zasłoniła mikrofon i dokądś się przemieszczała. – Przepraszam – usły szał znowu jej głos. – Piotr wy jechał na parę dni do Lublina. Mogę przy jść z Renatą? To moja koleżanka ze studiów. Witczak drżący m głosem odpowiedział, że oczy wiście. Umówili się na miejscu. Po
zakończeniu rozmowy czuł się, jakby przeniósł tonę węgla. By ł zmęczony, ale radosny.
Jam session rozpoczęło się po dziesiątej. Zero miał szczęście. Udało mu się zwołać paru chłopaków, poży czy ł trąbkę, starego gretzena. Pojawiły się Malicka z Renatą. Posadził je przy stoliku zarezerwowany m dla stały ch by walców i muzy ków. Przy prowadzona przez Malicką znajoma okazała się adwokatką. Niska, ruda i piegowata kobieta po czterdziestce zanosiła się rechotliwy m śmiechem. Malicka, jak podejrzewał Witczak, próbowała ją wy swatać. A jego prawdopodobnie przeznaczy ła na ofiarę. Za bardzo się ty m nie przejął, sy tuacja nawet go ucieszy ła. Piegowata adwokat służy ła bowiem za kogoś w rodzaju przy zwoitki. Wieczór muzy cy oparli na standardach Gershwina. Zaczęli od Nice work if you can get it. Pięciu jazzmanów przez dwie godziny, z piętnastominutową przerwą, żonglowało wy brany mi moty wami. W przerwie Mory c, osiemdziesięcioletni nestor polskiego jazzu, zabawiał kobiety sprośny mi żartami. Zero w oczekiwaniu na ich przy by cie wy pił dwa koktajle na bazie wódki z martini i teraz, na lekkim rauszu, wpatry wał się bez słowa w nadobną panią prokurator. Kiedy wy dawało mu się, że zapatrzona w Mory ca, nie zdaje sobie sprawy z prowadzony ch obserwacji, lustrował jej kibić. Dwa razy go na ty m przy łapała. Za pierwszy m razem skwitowała sy tuację uśmiechem, wzniosła w jego kierunku niemy toast, na który odpowiedział podobny m gestem. Za drugim razem zauważy ł, że się zarumieniła. Utrzy mała spojrzenie o kilka sekund za długo, po czy m posłała mu smutny uśmiech, który Witczak w my ślach określił jako giocondopodobny. Żałował, że klub jazzowy nie dawał okazji do tańców. Podry giwanie na parkiecie nie by ło, co prawda, specjalnością Witczaka, ale teraz, podpity, z przy jemnością skorzy stałby z okazji, aby dotknąć ramienia Malickiej, położy ć dłoń na jej biodrze. Ruda przez cały czas szczebiotała mu do ucha, pracując nad nim według zasady „kropla drąży skałę”. W końcu wrócił na scenę i z zapamiętaniem zadął w poży czony instrument. Ruda adwokatka śmiała się przez cały wieczór. Muzy ka Witczaka najwy raźniej podziałała na nią rozluźniająco. Zero starał się jej unikać i w końcu przegapił moment, kiedy Malicka wy mknęła się z klubu. Sprawdził telefon. Znalazł wiadomość tekstową, w której tłumaczy ła się zmęczeniem i prosiła o opiekę nad Renatą. Przeraził się na dobre, postanowił skorzy stać z podobnego fortelu wobec nowej znajomej, ale Renata nie dała się tak łatwo spławić. Zamówił dla niej taksówkę, a ona wciąż flirtowała z nim, krasząc swoje opowieści głośny m rechotem. W przerwach zalotnie bawiła się klapą jego mary narki. Kiedy odprowadził ją do czekającej tary fy, uderzy ła w płacz. Przy znała się do samotności, przeprosiła za łzy, tłumaczy ła, że alkohol zawsze tak na nią działa. Witczak czuł przy mus do jednorazowej terapii seksem, która, wiedział o ty m, może się przerodzić w dłuższą kurację. W zasadzie nie miałby nic przeciwko, pod warunkiem że kobietą, z którą wsiadłby do taksówki, by łaby Malicka, a nie ten niski rudzielec o twarzy pokry tej piegami. Z drugiej strony – co mu pozostało? Gdy by mógł wrócić do pustego mieszkania, nie by łoby jeszcze najgorzej, ale nie miał tego komfortu. W jego domu czekała Małgorzata. Kto wie, może z Guciem? Pomy ślał jeszcze, jak żałosny obrót przy brało jego ży cie, w jakiej beznadziejnej pułapce się znalazł. Pożałował, że człowiek nie może ot tak spędzać, powiedzmy, dwudziestu godzin doby
na służbie, a krótkiej przerwy poświęcać ty lko na sen. Rozdrażniony i niepewny wsiadł do zamówionej taksówki i ulokowawszy się na ty lny m siedzeniu, zażenowany poczuł na swoim kroczu dłoń kobiety.
DZIEŃ SZÓSTY
piątek, 29 października
– Chcę mieć prawdziwą rodzinę – odezwała się Cy na znad kanapki z chleba wileńskiego z żółty m serem edamskim i papry ką pokrojoną w wąskie paski. – Taką z mamusią, tatusiem i dzieckiem. Anka krzątała się po mieszkaniu w samy ch majtkach, pachniała nawilżający m balsamem do ciała. Rozczesy wała długie blond włosy wielką szczotką. – Ocipiałaś? – wy rwało jej się. Klapnęła na stołku naprzeciwko, we włosach miała szczotkę, która zawisła w kołtunie obok ramienia. – To znaczy … – Przemy ślałam wszy stko. Słabe to moje ży cie. Po prostu – wy jaśniła Cy na. – Nie zamierzam cię wkręcać w bachora. Sama urodzę. Póki mogę – dodała. – A ty, jeśli zechcesz, zostaniesz moją żoną. Zapadła chwila milczenia. Anka zastanawiała się, zaskoczona, jak powinna zareagować. Przecież Cy na sama nie lubiła dzieci, ciągle narzekała, że zdjęcia spuchnięty ch twarzy czek noworodków atakują czy telników z cosobotniego wy dania „Stołecznej”. – Wczoraj gangsterzy grozili ci w klubie. Jesteś w szoku. Powinnaś sobie na razie odpuścić – powiedziała w końcu. – Co ty my ślisz – żachnęła się Cy na – że zaraz pobiegnę na Marszałkowską i zacznę prosić obcy ch facetów, żeby mnie przelecieli? W jej głosie nie by ło agresji. Raczej spokojna determinacja, jakby podjęła już decy zję. – Spokojnie, awruk, mam czas. Pójdę do banku spermy poddać się tej całej procedurze, znaleźć dawcę. Po prostu… Nagle, ku swojemu przerażeniu, Anka zobaczy ła w kącikach oczu Agnieszki najprawdziwsze łzy. Rzadki widok. Podeszła i przy tuliła dziewczy nę do piersi. Cy na przy lgnęła mokry m policzkiem do ciepłego ciała kochanki. – Wiesz, chy ba coś mi się, awruk, w głowę stało. Sama nie wiem – tłumaczy ła się, pociągając nosem. Anka nagle doznała objawienia.
– Nie. To ja urodzę tego dzieciaka. Jeśli oczy wiście chcesz. – Kucnęła przed Cy ną, ścierając wilgoć z jej czerwonej, piegowatej twarzy. – O awruk, ale mamy M jak miłość. Przestań, bo się porzy gam – sapnęła Agnieszka. – W przy szły m ty godniu pójdziemy do tego banku spermy – zaproponowała Anka. – Tatusiu. Cy na posłała jej łobuzerski uśmiech, ale w jej spojrzeniu Anka dostrzegła autenty czną dumę. Rano, oprócz kaca po alkoholu, Witczak miał jeszcze kaca moralnego. W łóżku rozczarował Renatę: jego ciało nie sprostało jej oczekiwaniom. Kobieta okazała wy rozumiałość podszy tą sarkazmem. Pożegnał się i wy szedł z mieszkania jeszcze przed świtem, pewny, że nie ma szans na konty nuację znajomości. W zasadzie fakt ów uznał za jedy ny jasny punkt całej historii. Zbiegając klatką schodową bloku Renaty, Witczak czuł się jak szmata. W czasie miłosnej krzątaniny, kiedy powoli dochodziło do jego i jej świadomości, że nie osiągną upragnionego celu, jego zażenowanie rosło. Najgorsza by ła paląca świadomość, że Renata nie zatrzy ma wiadomości o porażce Witczaka ty lko dla siebie. Jego wsty d dojdzie do Malickiej w postaci szczerej, babskiej rozmowy przy kawie albo jeszcze gorzej: esemesem. Z Tarchomina szedł na piechotę. Po siódmej przekroczy ł próg komendy stołecznej, marząc, aby przestać o ty m wreszcie my śleć. Nic z tego. Nadal dręczy ły go ponure refleksje, prześladował wsty d, który naznaczał każde poruszenie umy słu. Witczak winszował sobie braku roztropności. Wziął szy bki pry sznic w szatni i na pół godziny zamknął się w swoim pokoju. Po ósmej przy pomniał sobie o pistolecie Gucia w kieszeni. I o samy m Guciu. Co musiało się wy darzy ć, że chłopak, dotąd ustatkowany, zaczął się szlajać z ty m naćpany m straszy dłem, uzbrojony w nabitą klamkę? W czy m ta zrobiona na wampira dziewczy na by ła lepsza od Klary ? Nie miał pojęcia. Broń zawiniętą w folię zaniósł do analizy do wy działu Balisty cznego. Poprosił znajomego technika o dy skrecję. Sprawa nie mogła się na razie otrzeć o żadne papiery.
Malicka postanowiła wziąć dzień urlopu. W pracy sobie poradzą. Jej sprawy ogarnie ten młody wilk, Garnicki. Po porannej awanturze miała o czy m my śleć. Zresztą czy to, co stało się w jej własnej kuchni godzinę temu, można by ło określić mianem awantury ? Dała mężowi w twarz, po raz pierwszy w ży ciu. A on jej oddał, też po raz pierwszy. Może odruchowo, może z premedy tacją. Nie dowiedziała się, bo zaraz wy szedł, bąkając przeprosiny. Zdała sobie sprawę, że w gruncie rzeczy postąpiła podobnie jak przesłuchiwana niedawno młoda policjantka, ty le że na gruncie pry watny m. Nie mogła powstrzy mać zapiekłej złości trawiącej ją przez cały ranek. Gdy by Piotr jej nie oddał, zżerały by ją teraz ty lko wy rzuty sumienia, a tak stanęła w obliczu kolejnego kry zy su w małżeństwie. Ironia losu polegała na ty m, że poranna rozmowa miała stanowić ostatnią próbę naprawy ich związku. Piotr jednak, zamiast wy słuchać, co miała mu do powiedzenia, wpadł w stupor. Gapił się w ścianę sparaliżowany jak ofiara pająka. Nie takiej reakcji oczekuje kobieta informująca męża, że jest w ciąży. Zobaczy wszy minę męża, Dorota po prostu nie wy trzy mała, w jego martwej twarzy ujrzała kwintesencję obojętności, z jaką traktował ją przez ostatni rok. Zabiegany i zapracowany przestał z nią rozmawiać, nie okazy wał uczuć, nie obdarzał uwagą. Jedy ne, na co by ło go stać, to czy sto
mechaniczny, odruchowy seks. Przez kilka dni my ślała, że ty lko dziecko może tchnąć w ich małżeństwo jakieś ży cie. Teraz zrozumiała swój błąd, a jej podejrzenia nabrały intensy wniejszy ch barw. Obowiązki męża za bardzo zaprzątały mu głowę. Nieraz czuła się, jakby konkurowała z ży wą osobą, a nie pracą. Łapała się na my ślach, że przeciążenie pracą to ty lko zasłona dy mna, za którą mąż skry wał inną kobietę. Malicka rozpaczała. By ła w ciąży i nie wiedziała, co robić. Aborcja nie wchodziła w rachubę. Owszem, jeszcze rok temu nie dopuszczała my śli o dziecku. Zdawało jej się, że jest dobrze tak, jak jest. Praca i wspólny odpoczy nek w zupełności wy pełniały jej czas i musiała przy znać, że lubiła swoje ży cie w takiej formie. Kiedy dowiedziała się o istocie poczętej w jej ciele, zdała sobie sprawę z nowej perspekty wy : by ła inny m człowiekiem. Miała zostać matką. Jednocześnie czuła, że nie mogła podarować zachowania mężowi. Na my śl o odejściu poczuła, jak napiera na nią nowa obezwładniająca fala rozpaczy.
Po dziesiątej Zero z drżeniem serca wy brał numer Renaty, który dostał przy pożegnaniu. Towarzy szka nieudanej nocy odebrała po trzecim sy gnale. Witczak jeszcze raz przeprosił za nocną niesprawność. Renata, o dziwo, okazała mu sy mpatię. Zapewniła, że nic się nie stało i że niepotrzebnie tak szy bko się wy mknął, mogli przecież zjeść razem śniadanie. Zażartował grobowy m głosem, że żadna kobieta nie zrozumie traumy, jaką dla mężczy zny jest niesubordy nacja władz jego własnego ciała. Renata poprosiła Zerę, aby tak bardzo się ty m nie przejmował, i zapewniła, że chętnie umówi się z nim na kawę. Policjant obiecał, że zadzwoni, ale odkładając słuchawkę, wiedział, że tego nie zrobi. Żeby rozproszy ć my śli, przejrzał teczki leżące na biurku. Witczakowi tłukła się w głowie uporczy wa my śl, która mignęła w natłoku zadań, a potem w ich gąszczu zniknęła. Coś powinien wy konać, coś sprawdzić. Nie potrafił uchwy cić tego skojarzenia. Zamknął właśnie sprawę podpaleń samochodów w Śródmieściu. Podpalacz siedział w areszcie. Ślęczenie aspiranta Mączki, nazy wanego w komendzie Młody m, nad liniami papilarny mi nie dało jak dotąd rezultatów. Postanowił pojechać na Próżną, w końcu to niedaleko. Mógłby zjeść kebab w jedny m z pawilonów na Zielnej, ostatnim z całego szeregu prowizorek wy budowany ch zaraz po wojnie. Przetrwały prawie siedemdziesiąt lat. Nieźle. Próżna dwanaście, zapamiętał. Po tej nieodnowionej stronie. Kamienice do niedawna solidarnie niszczały. Ale jakiś czas temu pry watny inwestor ulitował się nad częścią ostatnich pozostałości getta. Fala funduszy niosąca nowoczesność zatrzy mała się jednak dokładnie na środku ulicy. Właściwie powinien wy słać tu Hifa, pomy ślał. W końcu to on w ich trójce by ł operacy jny m. Razem pracowali ty lko przy śledztwach rozpoczęty ch podczas nocny ch dy żurów, które czasem im się zdarzały. Normalnie każde z nich – Zero, Hif i Cy na – miało swoje zadania. Jeśli sprawa okazy wała się rozwojowa i leżała w kręgu zainteresowania prokuratury, Witczak mógł dy sponować czasem współpracowników, prosząc o pomoc ich bezpośrednich przełożony ch. Kamienica by ła w straszny m stanie. W końcu to miasto zmarły ch. Wszedł na klatkę
schodową, pukał do wszy stkich drzwi i pokazy wał zdjęcie Niemca. Trafił za trzecim razem. Mieszkanie na pierwszy m piętrze. Otworzy ł drobny mężczy zna, na oko po siedemdziesiątce. Z sy mpaty czny m uśmiechem przy jrzał się zdjęciu. – Pan Schmidt! Witczak pomy ślał, że jest w domu. Mężczy zna, Edward Polip, zaprosił go do środka. Mieszkanie wy glądało lepiej niż klatka schodowa. Na tapczanie w salonie siedziała zapatrzona przed siebie szczupła kobieta. – To żona. Choruje – wy jaśnił. Witczak skinął głową. – Może przejdziemy do kuchni. – Mężczy zna poprowadził na koniec długiego kory tarza. „Co najmniej cztery duże pokoje”, oszacował Zero. Usiedli pod wielką termą. – To jeszcze ży dowski sy stem ogrzewania – skomentował Polip. – No dobra, panie Edwardzie. Czy li rozpoznał pan tego człowieka ze zdjęcia? – Schmidta? Oczy wiście. Znaliśmy się przecież! Polip postawił przed Witczakiem herbatę, na którą ten nie miał najmniejszej ochoty. – To może zna pan obecne miejsce jego poby tu? Jest poszukiwany. – Przez policję? Poważna sprawa! – No. Poważna – potwierdził Witczak. – Skąd pan go znał, panie Edwardzie? – Edek! – doszedł ich słaby, jękliwy głos z drugiego pokoju. Mężczy zna puknął palcem w kopertę zegarka. – Przepraszam. Muszę podać żonie leki. Zgarnął z lodówki kilka leżący ch tam opakowań i zniknął. Witczak rozejrzał się po kuchni. Nad progiem wisiał mały przekrzy wiony krzy ży k. Na drugiej ścianie odbitka obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Na stole stała niewielka replika menory. „Dziwny zestaw”, pomy ślał. Polip wrócił po chwili. Wziął zdjęcie. – Smutna historia. – Niech pan opowie – zachęcił. – Ten Schmidt w jakiś sposób dowiedział się o naszy m archiwum. – Archiwum? – Od lat pięćdziesiąty ch prowadziliśmy spis. Historie oficerów nazistowskich, którzy działali na terenie Generalnej Guberni, szczególnie Warszawy. – Podobno dziadek Schmidta ratował Ży dów z getta w czasie wojny. – Właśnie. Część archiwum doty czącą Holocaustu oddaliśmy już Muzeum Historii Ży dów Polskich. Ale wie pan co? Wciąż mam te wszy stkie fiszki. O tu. – Dotknął skroni. – Czego dowiedział się Schmidt? – By ło oczy wiście wielu Schmidtów w niemieckiej armii. To nazwisko jak nasze Nowak albo Kowalski. Ale Wolfgang Jürgen Schmidt z SD by ł ty lko jeden. Dziad Jensa ściśle współpracował z Gestapo. By ł młody m oficerem, żadny ch szczególny ch zasług. No, może ty lko Żelazny Krzy ż za udział w likwidowaniu getta. – Nie ratował Ży dów? – Przeciwnie. Sumiennie wy kony wał rozkazy.
– Domy ślam się, że Schmidt wy szedł od was niepocieszony. – Skierowałem go do muzeum. I do katolicko-ży dowskiej grupy modlitewnej przy sy nagodze. Kiedy ś i my uczestniczy liśmy w spotkaniach. Ale odkąd żona zachorowała… Witczak zdecy dował się wy mienić jeszcze jedno nazwisko. – A Wiman, Jakub Wiman. Coś to panu mówi? Polip zrobił bezradną minę. – Przy znam, że nie. To jakiś znajomy Jensa? – Nic nie mogę powiedzieć, tajemnica śledztwa – odpowiedział Zero.
Spotkał Malicką przy kserokopiarce na kory tarzu. – Może pójdziemy na satay ? – Nie zjadł w końcu tego kebabu, a na Jana Pawła otworzy li po remoncie indonezy jski fast food. – Nie jestem głodna. Idę na krótki urlop. – Ty ? – Jak widzisz, biorę robotę do domu. Przez chwilę zdawało mu się, że zmieniła fry zurę. Włosy opadały jej na twarz. – Wszy stko w porządku? – zapy tał bez zastanowienia. Odwróciła się do niego, zauważy ł mocniejszy makijaż i fioletowy ślad tuż obok oka. – Co się stało? – zapy tał szeptem. – Mężczy źni to świnie. – To prawda – odpowiedział, mając w pamięci minioną noc. – Masz się gdzie podziać? Malicka spojrzała nań, jakby czy tał w jej my ślach. – Powiedz, że nie będzie aż tak źle – poprosiła. – Dasz sobie radę – stwierdził. – Jesteś silna. Malicka zacisnęła usta, jakby usiłowała powstrzy mać wy buch płaczu. – Nie to miałeś powiedzieć – szepnęła w końcu takim tonem, jakby ją zawiódł. – Idź już. Witczak pokiwał głową i chwy cił jej dłoń. Zdziwił go własny gest, ale Malicka nie zabrała ręki. – Pamiętaj, że masz przy jaciół – zapewnił, wiedząc, że nie powiedział niczego ory ginalnego.
Telefon na biurku Witczaka rozdzwonił się o godzinie piątej po południu, w chwili, kiedy Zero skończy ł przeglądać nocne doniesienia z miasta. Żadnego wezwania do strzału na Dolny m Mokotowie. Odetchnął z ulgą. Po drugiej stronie linii usły szał oschły z natury głos technika od balisty ki, który poprosił go, aby zaraz przy szedł do jego pracowni. Mimo że Michał nigdy nie odznaczał się specjalny m ciepłem w kontaktach między ludzkich, jakaś nuta w tonie jego głosu zaniepokoiła Zerę. Czując, że spokój ducha przeszedł mu jak ręką odjął, wstał, wy szedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi na klucz. Idąc kiepsko oświetlony m kory tarzem, Witczak snuł ponure rozmy ślania. Czy żby broni uży to w czasie napadu? Bez saty sfakcji stwierdził, że by ć może będzie musiał Gucia zamknąć. Powoli
nabierał przekonania, że pozostający na wolności sy n Małgorzaty stwarza zagrożenie nie ty lko dla matki i niego, ale przede wszy stkim dla samego siebie. P64 leżał w torbie foliowej na blacie stołu. Mina technika nie zwiastowała Bożego Narodzenia. – I co? – spy tał obcesowo Witczak. Musiał odkaszlnąć, z nerwów zaschło mu w gardle i odezwał się nie swoim głosem. Technik poprowadził go do monitora, na który m widniały dwa zdjęcia zrobione za pomocą mikroskopu, z uży ciem odpowiedniego filtra, który pozwalał odczy tać zatarte numery sery jne pistoletu. – Trzy różne numery na zamku, szkielecie i lufie – skomentował Michał. – Wiesz, co to za numery ? – spy tał jak nauczy ciel zwracający się do niezby t pojętnego ucznia. – Nie – przy znał Witczak. – Wszy stkie pochodzą z pistoletów zezłomowany ch dwa lata temu z naszego magazy nu – obwieścił ponuro technik. – Możesz mi wy jaśnić, o co chodzi? Nadal nie chcesz żadnego protokołu? Witczak przy sunął krzesło, na który m usiadł. Intensy wnie masował sobie czoło. Skąd, do ciężkiej cholery, Gucio wy trzasnął broń złożoną z trzech pistoletów należący ch niegdy ś do policji, które powinny zostać przetopione na szy ny albo ży letki? – Wiesz, co należy zrobić – odezwał się technik głosem, jakim kat informuje skazanego o nadchodzącej porze wy konania wy roku. Zero nie mógł się odezwać, nurt my śli przepły wał przez jego umy sł z prędkością strumienia górskiego po wiosenny ch roztopach. – Chłopie, w co ty się wpakowałeś? Ale Witczak nie odpowiedział. Nie zamierzał wy dawać Gucia. Jeszcze nie teraz. Musiałby wy jawić przebieg wy darzeń zeszłej nocy, o który ch powinien by ł donieść przed kilkunastu godzinami. Milcząc, stawał się podejrzany m. Takiego obrotu spraw się nie spodziewał. Miał nadzieję znaleźć odpowiedź na py tanie, w co wpakował się sy n Małgorzaty, a wpadł na ślad afery w magazy nie warszawskiej policji. Z trudem przy znał się przed sobą do popełnienia błędu. – Daj mi dwa dni – poprosił w końcu Michała. – Sam zaniosę klamkę do wewnętrzny ch. Witczak sięgnął po broń. – Nadal żadnego protokołu? – spy tał jeszcze technik. – Żadnego.
Malicka zadzwoniła do swojej jedy nej wolnej przy jaciółki w Warszawie, Renaty. Wcześniej sformułowała plan działań. Wróci do mieszkania, spakuje walizkę i zadekuje się u adwokatki. W sobotę pojedzie do By dgoszczy, do rodziców. Ty mczasem nie będzie odbierać pry watny ch telefonów. Nie zamierzała przeprowadzać żadny ch rozmów z mężem, do tej chwili zignorowała kilkanaście połączeń. Miała dość. Wy trzy mała wy starczająco dużo i równie wiele zrobiła, aby uratować związek. Teraz potrzebowała kilku dni wy łącznie dla siebie. Skserowała najświeższe akta, żeby popracować u Renaty. Ta jednak, jak na złość, nie odbierała. Malicka czuła determinację, chciała uciec. Chciała także, żeby Piotr odchodził od zmy słów, zastanawiając się, gdzie jest. Pomy ślała o ojcu. Powinna
wtajemniczy ć go w swój plan, żeby przy padkiem razem z Piotrem nie uruchomili machiny policy jnej, jeśli uwierzą, że naprawdę zaginęła. Pułkownik Wójcik odebrał naty chmiast. Dorotę zawsze wzruszała gotowość ojca, aby nieść jej pomoc w każdej sy tuacji. Wiedziała, że nie będzie zachwy cony kolejny m zamieszaniem w jej ży ciu. W rodzinie to ona by ła niespokojny m duchem, przeciwieństwem swojej młodszej siostry Kasi, statecznej matki dwojga ukochany ch wnucząt, rozpieszczany ch przez dziadka do nieprzy tomności. – Słucham, Biedroneczko? – odezwał się szeleszczący głos ojca. – Tato, muszę wy jechać na weekend… w tajemnicy przez Piotrem – wy paliła. – Co ty znowu kombinujesz, dziecko? – zatroskał się podpułkownik Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w stanie spoczy nku. – Nic, ale Piotr będzie mnie szukał. O niczy m nie wiesz, nic nie sły szałeś, dobra? – poprosiła. – Biedrona, nie zamierzam się wtrącać w wasze ży cie, ale… – Ojciec wpadł w mentorski ton. Lubił zięcia, roztoczy ł ojcowskie skrzy dła nad jego karierą w resorcie. – Proszę, tato! – przerwała ojcu. – Wszy stko ci wy tłumaczę. W święta, w domu. – Piotr przy jedzie? – spy tał jeszcze nieprzekonany. – Nie wiem. Pogadamy w sobotę, dobra? – poprosiła najsłodszy m głosem. Ojciec się poddał, zgodził na wszy stko i poprosił córkę o ostrożność i rozwagę, które Dorota mu obiecała. Następnie zabrała torebkę, przy gotowane kopie dokumentów i wciąż próbując się dodzwonić do Renaty, wy biegła z pokoju.
Zbliżała się siedemnasta, w pokoju zostali ty lko Cy na i Hif, reszta rozeszła się, oddelegowana do bieżący ch spraw. Przed piętnastą sekretarka przy niosła nakaz poszukiwania Schmidta. Cy na nadrabiała zaległości w papierkowej robocie, Hif czatował przy faksie, czekając na kolejne informacje z krajowy ch lotnisk. Jak dotąd nie wpadli na trop Niemca, wiedzieli ty lko, że nie kupił biletu na żaden samolot, który odlaty wał w ty m ty godniu z Warszawy. Godzinę temu kolega z pokoju, pięćdziesięciolatek Zakrzewski, który szczy cił się znajomością niemieckiego, zadzwonił pod pry watny numer domu pod Hamburgiem, rozmawiał z, jak się okazało, by łą żoną Schmidta. Według słów Renate Schmidt, sądząc po głosie, kobiety około pięćdziesiątki, Jens powinien przeby wać w Polsce. Do pokoju wpadł Zero. Zaży czy ł sobie szczegółowy ch informacji o samochodzie Niemca. Okazało się, że jeździł trzy letnim SUV-em Volvo XC90 na niemieckich numerach. Cy na umieściła dane wozu w krajowy m sy stemie rejestrujący m skradzione pojazdy. Jeśli jakiś patrol w Polsce namierzy wóz Schmidta, grupa Witczaka zostanie naty chmiast powiadomiona. Wy dawało się, że zrobili wszy stko, co należało. Zero poprosił o zaparzenie dzbanka kawy. Potrzebował kofeiny, oczy same mu się zamy kały. Nie miał już sił. Czuł, jakby wieki temu przespał kilka godzin we własny m łóżku. Zastanawiał się, co robi Małgorzata w domu. Czy znów pojawił się Gucio? Zmęczenie obezwładniało, ciało ciąży ło, nie mógł się skupić. Zamknąwszy na chwilę oczy, naty chmiast stawał się bohaterem snów, jakby pod powiekami toczy ło się tajemne, nieprzerwane ży cie. Kolejna filiżanka kawy doprowadziła go do drżenia rąk.
– Powinien się szef kimnąć – poradziła Cy na, widząc, w jakim jest stanie. Witczak musiał przy znać jej rację. Wstał i narzucił kurtkę na plecy. – Wprowadzamy całodobowy dy żur – poinformował podwładny ch. – Wrócę o trzeciej nad ranem, pozostały czas jakoś między siebie rozdzielcie. Pożegnał się i wy szedł. Na kory tarzu zatoczy ł się jak pijany. Przy warł do ściany. Chy ba przeholował z pracą. Czy narastające zmęczenie to objaw starzenia się, czy może zwiastun jakiejś nadciągającej choroby ? Otrząsnął się ze zły ch my śli. Po prostu musiał się zdrzemnąć. Na dziedzińcu dogonił go Hif. Zaproponował podwózkę do domu, tłumacząc, że lepiej w takim stanie nie siadać za kierownicą. Zero domy ślił się, że przy słała go Cy na.
Od przy stanku autobusowego Dorota prawie biegła. Pod swoim blokiem na Korczy ńskiej zastanawiała się, jaka jest szansa, że w mieszkaniu spotka Piotra. Sięgnęła po komórkę; wpadła na pomy sł, żeby sprawdzić, dzwoniąc na telefon stacjonarny. Przy pomniała sobie, że aparat w ich domu ma kolorowy wy świetlacz. Jej numer zaprezentowałby się w całej okazałości, czego nie chciała. W dwudziesty m pierwszy m wieku można zapomnieć o komforcie anonimowy ch głuchy ch telefonów z lat dzieciństwa. Druga możliwość by ła w gruncie rzeczy podobna, ty lko znacznie prostsza: zadzwoni domofonem. Idąc w kierunku bloku, zdała sobie sprawę, że czai się jak złodziej, wy patruje znajomy ch twarzy, jakby wpadała w paranoję. W każdy m razie nie miała ochoty na rozmowę z żadny m z ciekawskich sąsiadów. Nikogo nie spotkała, szczęśliwie dotarła do przedsionka klatki schodowej. Czy m prędzej, aby mieć to już za sobą, wklepała na klawiaturze domofonu numer swojego mieszkania. Z trudem wy trzy mała pięć długich dzwonków. Na swoje nieszczęście, kiedy milknął ostatni, zobaczy ła sąsiadkę ze swojego piętra, jak biegnie od windy i usłużnie otwiera przed nią drzwi. – Zapomniała pani kodu? – Siwa sześćdziesięciolatka z włosami upięty mi w staromodny kok uśmiechnęła się, robiąc pełną zrozumienia minę. – Dziękuję. Klucza – wy tłumaczy ła Malicka. Chwilę zastanowiła się nad ty m, co powiedziała i zrobiła, po czy m dodała: – Ma pani rację, kodu. Właściwie to klucza i kodu. W końcu machnęła na to ręką. Poszła do windy, odprowadzana pełny m zatroskania spojrzeniem kobiety. Towarzy szy ło jej uczucie żalu, jakby żegnała się z blokiem, mieszkaniem, cały m doty chczasowy m ży ciem. Jakby rozpoczęła żałobę po swoim małżeństwie, które przecież jeszcze się nie skończy ło. Zamknęła oczy. Scena porannej bójki w kuchni stanęła jej przed oczami, powrócił obraz pięści, która spadła na nią nieoczekiwanie, trafiając gdzieś między kątem lewego oka a policzkiem. Piotr Malicki przekroczy ł wszelkie granice. Wszelkie. I ktoś powinien mu o ty m dobitnie powiedzieć. Opuściła windę po krótkiej podróży na czwarte piętro, przeszła za załom kory tarza i przy stawiła ucho do własny ch drzwi, aby jeszcze raz sprawdzić, czy męża nie ma wewnątrz. Ostrożnie włoży ła klucz do zamka i przekręciła. Drzwi ustąpiły. Z ulgą pogratulowała sobie, że nigdy nie postarali się o żadnego psa, który teraz mógłby narobić hałasu na całą klatkę schodową.
W mieszkaniu panowała cisza. W przedpokoju wcale nie poczuła odprężenia. Nie miała dużo czasu, Piotr mógł się zjawić w każdej chwili. Poszła do szafy, rozsunęła drzwi, sięgnęła po walizkę, którą dotąd kojarzy ła jedy nie z wakacjami w tropikach. Musiała szy bko dokonać wielu trudny ch wy borów co do garderoby. Już po drodze doszła do wniosku, że jeśli ma się wy robić w ciągu godziny, powinna dobrać ubrania w podobny ch kolorach, aby wszy stko do siebie pasowało. Ta decy zja jej pomogła, choć Dorota i tak męczy ła się, przeglądając kolejne szuflady. Na wszelki wy padek z komody w sy pialni wzięła komplet dokumentów: paszport, książeczkę zdrowia z dzieciństwa, zapasową kartę kredy tową i całą odłożoną gotówkę. Nie by ło tego dużo, stwierdziła z rozżaleniem, niecałe pięćset złoty ch. Zamówiła taksówkę. Walizka okazała się znacznie cięższa, niż Dorota przewidziała, prokurator natargała się, niosąc ją do drzwi. Prawie gotowa poszła do kuchni napić się soku pomarańczowego z lodówki. W ostatniej chwili przy pomniała sobie o kosmety kach. Czy m prędzej pobiegła z niewielką torbą podróżną do łazienki i zgarnęła wszy stkie kosmety ki z półki pod lustrem i dwóch szafek, nie pomijając apteczki. Po raz pierwszy odczuła na sobie znaczenie przy słowia „na złodzieju czapka gore”. Wpadła w dziki popłoch, czuła, że popełnia coś w rodzaju kradzieży. Przestraszy ła się, że straciła zdrowy rozsądek. Rozbolała ją głowa. Zdała sobie sprawę, jak bliska jest płaczu. Postarała się wziąć w garść, wy konując proste ćwiczenie oddechowe, jedno z ty ch, który ch nauczy ła się na jodze. Nieco uspokojona zabrała torebkę, torbę oraz walizkę i wy szła z mieszkania. W windzie przy pomniała sobie o telefonie do Renaty. Zadzwoni z taksówki. Drzwi windy otworzy ły się na parterze, Dorota stanęła twarzą w twarz z tą samą ży czliwą sąsiadką, która wcześniej otworzy ła jej drzwi do klatki. Malicka miała jednak trochę pecha. – A! Jedzie pani na urlop! – domy śliła się kobieta. Dorota postanowiła nie wy prowadzać jej z błędu. – Tak – przy znała się bez wahania. – Do Łomży. Sąsiadka z zafrasowaną miną zniknęła w windzie. Na nierówny m chodniku walizka podskakiwała jak potępieniec. Dorota w my ślach to popędzała ją jak nieposłuszne dziecko, to wspierała, zachęcając do wy siłku. Jednocześnie zerkała na prawo i lewo, lustrowała chodnik i teren przed sobą. Korczy ńską nadjeżdżał samochód. Zamarła, bo przez chwilę zdawało jej się, że to służbowe auto Piotra. Ale nie. Odetchnęła z ulgą i ruszy ła dalej do czekającej na nią taksówki. Z pomocą kierowcy zapakowała walizkę i torbę do bagażnika, sama usiadła na fotelu pasażera. Telefon! Miała zadzwonić do Renaty i poprosić ją o nocleg. – Jaki adres? – spy tał szofer. – Niech pan chwileczkę poczeka. Wy brała numer, koleżanka w końcu odebrała. Malicka przedstawiła jej sprawę. – Ale, Dorota! Ja jestem w Katowicach. Moja mama miała zawał! – usły szała w słuchawce.
W samochodzie Witczak zaproponował Hifowi, żeby na chwilę wpadli do Maca. Umierał z głodu, poza ty m chciał chwilę pogadać. Z żalem pomy ślał o noworoczny ch postanowieniach sprzed
dziesięciu miesięcy, kiedy zamierzał zrzucić przy najmniej siedem kilogramów. Nie miał dużej nadwagi. Przy swoich stu siedemdziesięciu trzech centy metrach wzrostu waży ł osiemdziesiąt dziewięć kilogramów, ale pojawił mu się niewielki brzuszek. Ży wił się nieregularnie. Zazwy czaj, tak jak dzisiaj, wy bierał najmniej zdrową kuchnię. Jadł w pośpiechu i co gorsza, nie potrafił zmienić przy zwy czajeń. Kuchnia Małgorzaty by ła trady cy jna, zawsze mógł liczy ć na furę ziemniaków z kotletem i mizerią. Marzy ł mu się powrót do sportu, ale komisarz nie potrafił zdoby ć się na wy siłek wy brania siłowni, nie mówiąc już o przeznaczeniu paru setek miesięcznie na akty wność fizy czną. Kiedy stał przed wy borem: basen czy Ty gmont, zawsze wy bierał muzy kę. Jazz zajmował szczególne miejsce w sercu Witczaka. Jego dziadek przed wojną grał na mandolinie, a on sam w liceum założy ł zespół jazzowy. Ojciec, kiedy by ł trzeźwy, puszczał w domu klasy ków: Coltrane’a, Davisa i inny ch. Potem, po latach, Marek Jaszczak, kumpel z liceum, odnalazł Zerę i namówił go na powrót do muzy ki. Zero wziął parę lekcji saksofonu i okazało się, że od czasów szkoły muzy cznej prawie wszy stko pamięta. Co weekend uczestniczy ł w jam session w klubie. Czasem, jak ostatnio, udawało im się spotkać w ty godniu. Nawet kiedy nie miał w planach grania, i tak wieczorem lądował w klubie, pił i słuchał, wy mieniając zdawkowe uwagi ze stały mi by walcami. Usiedli z zamówiony mi hamburgerami, fry tkami i napojami przy jedny m ze stolików na uboczu wy brany m przez Witczaka. Po pierwszej kanapce Zero zagaił: – Mam sprawę. Hif zaciekawiony uniósł brwi. Czy żby stary zapragnął zapisać się do jego koła łowieckiego? Hif nieraz proponował wspólne polowanie, zapewniając, że nie ma lepszej rozry wki niż wy puścić się w weekend na bażanta. Witczak wy jął z kieszeni złożone zdjęcie klamki zarekwirowanej Guciowi. Następnie wprowadził Hifa w całą sprawę, nie wdając się w szczegóły. Problem od strony policji przedstawił jednak w całości. – Z ty m trzeba do wewnętrzny ch – poradził Hif, choć wiedział, że gdy by szef zamierzał oddać sprawę w ręce wy działu wewnętrznego, nie siedzieliby teraz przy hamburgerach nad zdjęciem giwery, która od dawna już nie powinna istnieć. – Tak samo gadał Michał z balisty ki – odpowiedział Witczak z miną, która zdradzała niechęć do kolegów z wy działu zajmującego się tropieniem przestępstw w łonie samej policji. – Jasne, bo to dobra rada. – Pójdę do nich po świętach – zapewnił po chwili Zero. – Ale do wtorku zrób coś dla mnie, dobrze? Hif z namy słem pokiwał głową. – Wiesz, że nie powinienem się mieszać – powiedział powoli. Witczak pokrótce wy łuszczy ł prośbę. – Jak się wewnętrzni dowiedzą, że sami kręcimy ich ciasto, to… – Wiem. Ale chodzi o mojego sy na – wy dusił z siebie Zero. – Masz sy na? – Zmaż ten wy raz zdumienia z tej swojej końskiej gęby i ukry j go głęboko, najlepiej w dupie – poprosił Witczak. – Jak ktoś się dowie wa komendzie… – Masz sy na?
– Nie biologicznego… Py tałeś o kobiety … – No, te laski, co zaczęły cię nachodzić. – Właśnie. To jego matka i moja… hm, niech będzie, że narzeczona. Chłopak zaginął. – Zaczy nam kapować. Witczak schował zdjęcie. – Wisisz mi niezłą kolację. W lepszy m lokalu. – Hif wgry zł się w drugiego hamburgera ze swojego zestawu, popijając ły kiem coli. – Na wtorek coś będę miał. Zero rozpakował swoją kanapkę. – A zastanawiałeś się nad kołem łowieckim? – zagaił jeszcze na wszelki wy padek Hif, ale Zero zagłębił się w my ślach. Wy glądał, jakby w ogóle ostatniego zdania nie usły szał.
Hif wrócił do komendy po szóstej. Witczak usnął mu w samochodzie i trzeba go by ło budzić dobre pięć minut. Wracając do biura, Hif zastanawiał się, w jakiej tak naprawdę kondy cji by ł Witczak. Podobno źle i mało sy piał, ostatnią noc na pewno spędził w biurze. Brał pry sznic w szatni, ustalili to z Cy ną. Hif stwierdził, że tak naprawdę nie mieli zielonego pojęcia o ży ciu pry watny m swojego szefa. Owszem, wiedzieli, że gry wa na saksofonie w Ty gmoncie, wiedzieli, gdzie mieszka, i by li pewni, że nie miał żony ani dzieci. Dziwny ty p. Ale przecież w policji nie pracowali sami stateczni ojcowie rodzin, choć, przy znał, tacy stanowili większość. Niezła z nich trójka, uśmiechnął się pod wąsem Hif – on, Cy na i Zero. Siebie Hif także nie mógł zaliczy ć do grona stateczny ch głów rodziny. Mieszkał teraz z Agatą, bardzo niezależną kobietą, dziennikarką. Poznał ją przez internet. Dwa lata temu rozstał się z drugą żoną, rozwód okazał się prawdziwy m blitzkriegiem i pozostawił Hifa biednego jak my sz kościelna. Jedy ny mi cenny mi przedmiotami, jakie mu pozostały, by ły dwie strzelby przechowy wane w sejfie u matki na Mokotowie. Alimenty dla drugiej żony i sy na pochłaniały większą część pensji Hifa, który ży ł teraz na utrzy maniu swojej obecnej partnerki. Miała dom w Julianowie. Hif pomieszkiwał u niej i dzielił czas między nią, dzieci i weekendowe polowania w SobieniachJeziorach, obwodzie przy należny m do jego koła łowieckiego. Zluzował Cy nę, która przekazała mu raport z ostatniej godziny i obiecała, że przy jedzie na dziesiątą. Przejrzał notatki dziewczy ny, ale nic ciekawego w nich nie znalazł. Dwa chy bione alarmy z województwa: patrol w Zakroczy miu zatrzy mał o siedemnastej mężczy znę podobnego do Jensa Schmidta, który okazał się jednak lokalny m posłem. Mężczy zna prowadził pod wpły wem alkoholu, ale ponieważ zasłonił się immunitetem, skończy ło się na odholowaniu wozu i dostarczeniu parlamentarzy sty do domu. Przez chwilę Hif zastanawiał się, czy nie podrzucić sprawy Kazikowi Nowakowskiemu z „Super Expressu”, ale po chwili przy pomniał sobie, że ma ważniejsze rzeczy do roboty. Drugim strzałem by ło zatrzy manie volva XC90 w Radzy minie. Wóz by ł jednak na polskich numerach, do tego prowadziła go młoda gwiazdka muzy ki pop, Daria „Laska” Laskiewicz, notabene córka sły nnego potentata. Dziewczy na zdąży ła poskarży ć się w miejscowej komendzie na niesłuszne zatrzy manie.
Anka i Cy na z wolna wiły się na parkiecie, poddane ry tmowi muzy ki Dead Can Dance. Świętowały. Postanowiły mieć dziecko, a wcześniej pojechać do Holandii i wziąć ślub. Musiały sprawdzić, czy w ogóle istniała taka możliwość, ale Anka pamiętała doniesienia prasowe o europejskich parach homoseksualny ch z krajów by łego bloku wschodniego, które właśnie w ten sposób postępowały. Obie czuły, że zagrały na nosie całemu światu, wy zwoliły się z zaściankowy ch ograniczeń prawa i oby czajowości. W Tube tańczy ły wy zy wająco, skupiając na sobie spojrzenia, choć same zupełnie nie zwracały uwagi na otoczenie. Zatraciły się w tańcu, projekcji ich szczęścia. Cy na miała opory, wciąż pamiętała atak Glisty. Anka przekony wała, że przecież to by ł ich ulubiony klub, tu zawsze spędzały przy najmniej kilka godzin weekendowej nocy. W końcu ją namówiła. Powinny odczarować to miejsce, zdjąć z niego klątwę, odbić utracone królestwo, przekony wała Anka. Chuj w dupę zboczeńcom, ogłosiła. Cy na poszła po drinki. Nagle napatoczy ła się Mary sia, z którą całowała się na ty m samy m parkiecie dwa dni temu. Próbowała ją wy minąć, ale dziewczy na zastąpiła jej drogę. – Chciałam ci podziękować. – Daj spokój. A za co? – Napijesz się? – Nie jestem sama. Agnieszka się obejrzała. W tłumie mignął jej Masło, który wcześniej zapewnił, że przez całą noc będzie miał baczenie na Ankę. Przez wzgląd na Cy nę i tamten atak w kiblu. Nikt nie miał prawa się do niej zbliży ć. – Daj spokój. Jestem z chłopakiem. Ale tę kolejkę możemy wy pić razem, co? – namawiała Mary sia. Trzy mała w ręku dwa szoty. – No dobra – powiedziała Cy na na odczepnego. Stanęły przy barze. – Na pohy bel skurwy sy nom – wzniosła toast Mary sia. – O awruk, za to się z tobą napiję. Przechy liły kieliszki. – Buziaka. – Pocałowały się w policzki. – W razie czego masz mój telefon, nie? – No. – Cy na zignorowała mrugnięcie okiem.
Hif zasiadł przy komputerze. Przy pomniał sobie o prośbie Witczaka doty czącej pistoletu i o swojej obietnicy, że do wtorku wy najdzie jakieś informacje o broni wy prowadzonej z policy jnego magazy nu. Nie bardzo wiedział, jak się do sprawy zabrać. Sy stem nie działał, nie mógł więc pomy szkować. Przy pomniał sobie, że jeszcze w Szczy tnie poznał dziewczy nę, Monikę, która pracowała teraz w komendzie wojewódzkiej. Nie miał jej numeru, ale wszedł na jedno z forów policy jny ch, gdzie z łatwością ją odnalazł. Napisał do niej pry watną wiadomość, podając numer swojej komórki z prośbą, żeby się odezwała. Zadowolony sięgnął do torby, wy jął z niej sflaczałą kanapkę i najnowszy numer „Łowcy Polskiego”, który wczoraj znalazł się w jego skrzy nce pocztowej.
Po półgodzinie z lekkiej drzemki przebudził go dzwoniący telefon. Odebrał, ziewając. Po drugiej stronie linii usły szał mocny głos koleżanki z kursu. Wy mienili uprzejmości, szy bkie informacje o wspólny ch znajomy ch, po czy m Hif mógł przejść do rzeczy. – Mam sprawę, Monisia. – Wal, Śmierdzielu – odpowiedziała. „Śmierdziel” to by ło przezwisko Hifa z czasów kursu podstawowego, które miało wiele wspólnego z jego łowieckimi przy godami. – Jedno py tanie, ale trochę jakby poufne – zaczął. – No, no! Zaintry gowałeś mnie – roześmiała się Monika. – To u was zbiera się komisja likwidująca broń, no nie? – przeszedł do rzeczy Hif. – Tak. Ale niewiele wiem. Zbierają się okazjonalnie – powiedziała. W trakcie rozmowy w uchy lony ch drzwiach pojawił się aspirant dy żurujący, który wieczorami roznosił wewnętrzną korespondencję. Widząc, że Hif jest zajęty rozmową, położy ł plik papierów na biurku i bez słowa wy mknął się z pokoju. – Chodzi mi o skład, jakie mają procedury. Gdzie przetapiają ten cały złom? – konty nuował Hif. – Pracują chy ba od czterech lat. Ale nie mam pewności. Dowiem się i puszczę ci wiadomość na priv, dobra? – Dobra. Dzięki wielkie! – Polecam się! – odpowiedziała Monika. Znów wy mienili uprzejmości, umawiając się na spotkanie w bliżej nieokreślony m terminie, w którego sprawie mieli się jeszcze zdzwonić. Czy li na święty nigdy. Zadowolony z przeprowadzonej rozmowy Hif wrócił do lektury „Łowcy Polskiego”.
Zero ocknął się na kanapie, na której nocą zwy kle spała Małgorzata. Właściwie zbudził go włączony zgodnie z nastawiony m timerem telewizor, z którego głośników popły nęła prosta, wpadająca w ucho melodia piosenki. Śpiewała ją nieznana Witczakowi młoda piosenkarka, niejaka Laska. Radosna py zata twarz dziewczy ny wy pełniała cały ekran odbiornika. Sprawdził wskazówki zegarka i zorientowawszy się, że spał ty lko półtorej godziny, przeciągnął się, sięgnął po pilota i zmienił kanał. Tu z kolei perorował – czy niąc wstęp do swojego talk-show – Wowa Aleksandry jski, dziennikarz i podróżnik w jednej osobie. Mężczy zna o apary cji przemęczonego boksera z zaskakującą swadą rozprawiał o zaletach zakupionej niedawno alfy romeo. Zero nie mógł się nadziwić beztrosce, z jaką mówiący opisy wał on swój status majątkowy. Przejechał dłonią po zmęczonej twarzy, wstał i poszedł do łazienki. Z kosza na brudną bieliznę wy jął najmniej znoszoną koszulę. Nie spełniła ona jednak jego niewy śrubowany ch standardów czy stościowy ch. Zerknąwszy do szafy w sy pialni, zrozumiał, że oto stanął przed koniecznością złożenia wizy ty w pralni. Małgorzata ostatnio zaniedby wała swoją część zawartego przed laty układu. Wrócił do toalety, z szafki wy jął dużą niebieską torbę z Ikei, zapakował tam całą brudną odzież. Następnie, zacząwszy odczuwać głód, przejrzał zawartość lodówki, która także nie nastroiła go opty misty cznie. Zamówił taksówkę, schował do kieszeni spodni komórkę i portfel. Odnalazł buty porzucone
pod wersalką. Rozmy ślał o Małgorzacie. Nie uznawała istnienia telefonów komórkowy ch. W ogóle osiągnięcia techniki interesowały ją o ty le, o ile można by ło za ich pomocą coś uprać, ugotować, ewentualnie zabić czas, gapiąc się w migoczący ekran. Po dziesięciu minutach Witczak siedział na ty lny m siedzeniu taksówki i słuchał pieprzenia kierowcy o kiepskim stanie ulic w Warszawie. Kiedy taksówkarz robił krótkie pauzy na przełknięcie śliny, Zero bąkał swoje „no” i „aha”, żeby podtrzy mać kontakt. Jechali na Powsińską, do najbliższego centrum handlowego, w który m znajdowała się pralnia mająca w ofercie usługę czy szczenia odzieży w ciągu czterdziestu minut.
Malicka czekała na przy stanku autobusów dalekobieżny ch na pętli nazy wanej kiedy ś Dworcem Południowy m. Zastanawiała się, czy będzie mogła kupić bilet bezpośrednio u kierowcy ; zazwy czaj, jeżdżąc tą pry watną linią, dokony wała zakupu przez internet. Przy pomniała sobie informacje w witry nie: przewoźnik podał ty lko tę formę sprzedaży. Trudno, miała nadzieję, że kierowca złamie dla niej zasady. Na chodniku przy stanowisku czekał niewielki tłumek, w końcu zbliżały się święta. Martwiła się, co ze sobą zrobi, jeśli kierowca jednak się nie zgodzi. Nie uśmiechało jej się szukanie o tej porze hotelu. Kiedy autokar podjechał na stanowisko, tłumek zgęstniał, szy kując się do szturmu komór bagażowy ch. Właśnie wtedy zadzwonił telefon. Z niechęcią spojrzała na wy świetlacz, spodziewając się kolejnego połączenia od Piotra, które oczy wiście miała zamiar odrzucić. Ale dzwonił Witczak. Z oporami odebrała. – Przepraszam, wiem, że masz urlop – usły szała w słuchawce. – Ale znaleziono Wimana. Do sy nagogi przy legał budy nek gminy, pomieszczenie przeznaczone na spotkania ży dowskokatolickiej grupy modlitewnej przy pominało salkę katechety czną, taką, jakie kiedy ś, w dzieciństwie Witczaka, znajdowały się przy kościołach. Stary cieć twierdził, że właściwie miejsce stało nieuży wane, spotkania modlitewne odby wały się sporady cznie, nie częściej niż raz na kwartał. Ktoś wszedł wieczorem, wy łamawszy zamek w stary ch drewniany ch drzwiach. Witczak odebrał Malicką z Dworca Południowego i zawiózł na miejsce zdarzenia. Walizkę zostawili w bagażniku. W salce kręciło się kilka osób: Hif, technicy, Henio. Ciało zdjęto już z paska, na który m wisiało. – Kilka dni – odpowiedział na py tające spojrzenie Witczaka patolog. – Stężenie pośmiertne już schodzi. – Samobójstwo? – odezwał się komisarz. Hif podał mu list w foliowej koszulce. – Na pasku ty lko odciski denata – skomentował technik. – Zerknij na ostatnie zdanie – poradził Hif. „To ja pozbawiłem ży cia R.P. w kamienicy na Koszy kowej”. – R.P.? – przeczy tał zdezorientowany Witczak. – Wiele to nam nie wy jaśnia – odezwał się Hif. – Mamy przy najmniej mordercę – stwierdziła z ulgą Malicka. – Hif, wezwij do pałacu grafologa – polecił Witczak. – W piątek? Wiesz, która jest godzina? – Pojedź też do mieszkania Wimana i znajdź próbkę pisma – dodał Witczak. Nie skomentował
uwagi podwładnego. Hif oddalił się do wy znaczonego zadania, Witczak z Malicką pozwolili pracować technikom, ciało samobójcy w asy ście Henia odwieziono na Oczki. Wy szli na ciemny i duszny kory tarz, w który m nie wiedzieć czemu pachniało kapustą z grzy bami. Malicka sięgnęła do torebki po paczkę she. – Co teraz? – spy tała, wy stawiając twarz na działanie lekkiego, jesiennego przy mrozku. Gdzieś wśród zaparkowany ch wozów miauczał kot. – Po eksperty zie prawdopodobnie wy stawisz postanowienie o umorzeniu śledztwa. Znajdziemy jeszcze Schmidta, który udzieli swoich wy jaśnień. – I to wszy stko? – Uniosła brwi. Witczak wzruszy ł ramionami. Przeży ł to już nie raz. Z pozoru skomplikowana sprawa okazy wała się banalną zbrodnią w afekcie popełnioną po pijaku, z podejrzany m w zasięgu ręki, leżący m gdzieś w drugim pokoju. Sherlock Holmes w Warszawie zdechłby z nudów. – Czy tałaś list. Facet wziął wszy stko na siebie – odpowiedział. – Czemu nie zadzwoniłeś do Garnickiego? – Wy mieniła nazwisko prokuratora, który przejął jej obowiązki na czas świąt. – Dzwoniłem, ale by ł nieuchwy tny. To znaczy prosił, żeby m zadzwonił do ciebie. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Złamała niezapalonego papierosa. Witczak postawił ją w trudnej sy tuacji. Gdzie miała spędzić tę noc? – Pomy ślałam o ty m, co powiedziałeś. Że mam przy jaciół. – Aha – wy chry piał Zero. – Jestem w głupiej sy tuacji. Miałam jechać do By dgoszczy. Uciekł mi autobus. – Nie dodała: „Przez ciebie”. – No i nie mam gdzie się podziać tej nocy. Witczak zdębiał. Poczuł się jak nastolatek, który przeholował z marzeniami. A teraz, gdy nagle miały się spełnić, ogarnęła go trema. Nie wiedział, jak się zachować, do głowy przy chodziły mu ty lko żałosne szablony rodem z naiwny ch przedwojenny ch komedii amery kańskich. Spróbował się opanować. Nie pomy ślał, że ona dosłownie weźmie to, co powiedział! Czemu, na Boga, chciała się zatrzy mać właśnie u niego? Czy nie czy tała w jego brudny ch my ślach jak w otwartej księdze? A co z Renatą, tą prawniczką? I co z całą resztą koleżanek? Zacisnął powieki. Małgorzata. Ich spotkanie nie może się skończy ć dobrze. Z trwogą pomy ślał też o mieszkaniu, do którego jeszcze nigdy nie zaprosił nikogo z pracy. Teraz rozniesie się, że mieszka jak lump. Powinien odmówić. Zamiast tego usły szał swój głos: – Może nie mieszkam jak potentat naftowy, ale zapraszam do siebie. – Dziękuję – odpowiedziała. – Przepraszam za kłopot.
Cy na postanowiła się odlać. Sikanie w damskiej ubikacji zawsze ją iry towało. Marzy ła o operacji, która pozwoliłaby jej tak po prostu podejść za potrzebą do pisuaru. Ani w kółku, ani w trójkącie nie czuła się u siebie. Niestety, pęcherz nią zawładnął. Wracając, zobaczy ła Masłę, jak gramolił się po schodach w kierunku wy jścia, skąd dochodziły odgłosy awantury. Pewnie znowu jakiś dres nie mógł się pogodzić z decy zją selekcji. Objęła spojrzeniem salę, ale nigdzie nie dostrzegła Anki. Ze ściśnięty m żołądkiem obeszła klub.
Zajrzała do wszy stkich ciemny ch kątów, odsuwała ludzi przy stolikach. Anki nigdzie nie by ło. Wróciła do damskiego kibla i otworzy ła wolne kabiny. Do zajęty ch pukała, ale z żadnej nie usły szała właściwej odpowiedzi. Wściekła na siebie, że dała namówić się na wizy tę w ty m przeklęty m miejscu, wy padła znowu do sali. Jeszcze raz omiotła tłum uważny m spojrzeniem i niezadowolona z rezultatu pobiegła na górę, podejrzewając, że partnerka poszła zapalić. Oczami wy obraźni widziała awanturę, jaką zrobi swojej dziewczy nie za taki numer. Może i by ła przewrażliwiona, ale miała powody. Po drodze straciła równowagę. Przy siadła na pierwszy m wolny m miejscu. Co się dzieje? Do otaczającego ją falującego tłumu doszło drganie gęstego powietrza. Po chwili łeb zrobił jej się ciężki, a oczy zasnuła mgła. Cy na zdąży ła się jeszcze zorientować, co podziałało na nią w ten sposób. Znała to uczucie i wiedziała, że za chwilę straci świadomość. Rohy pnol.
Pojechali do pałacu. W pokoju Witczaka siedział potargany mężczy zna w swetrze i flanelowej koszuli w kratkę wy stającej ze spodni. Wy glądał, jakby Hif wy ciągnął go z łóżka. Witczak spojrzał na zegarek. Wpół do jedenastej. Widać niektórzy prowadzą regularny try b ży cia i kładą się spać o przy zwoitej porze. Mężczy zna pochy lony nad listem Wimana pracował ze szkłem powiększający m w dłoni. Porówny wał pismo z bazgrołami na jakimś zwitku papieru. – Niech pan spojrzy – odezwał się do Ty mańskiego. Wszy scy troje pochy lili się nad specjalistą. – Proszę zwrócić uwagę na małe „b”, powtarzający się brzuszek w kształcie połowy serca, oraz charaktery sty cznie wy prowadzane małe „a”. Nie jest to moja ostateczna analiza, ale doświadczenie mówi mi, że to pismo tego samego człowieka. Po świętach posiedzę jeszcze i zrobię formalną eksperty zę. – W takim razie koniec sprawy – ogłosił Hif. – Nie tak szy bko – odezwał się Witczak. – Musimy by ć pewni. – W każdy m razie nie ma już takiego pośpiechu, nie? Wiman raczej nie ucieknie. Witczak bezradnie pokiwał głową. – Musimy znaleźć Schmidta. – Spojrzał ponownie na zegarek. Odruchowo. – Zmienię cię o trzeciej, tak jak się umówiliśmy. – Poważnie? – z nutą rozczarowania upewnił się Hif. – Cy na nawaliła! Miała mnie zmienić o dziesiątej! – Nie marudź! Nadal poszukujemy tego Niemca. Widzimy się za pięć godzin. Hif klapnął na krześle. Grafolog, Witczak i Malicka opuścili pokój.
Po drodze Witczak przy pomniał sobie, że lodówka świeci pustkami, a nie mógł liczy ć na Małgorzatę. Pojechali do całonocnego marketu. Malicka, zmęczona, stwierdziła, że poczeka w samochodzie. Wrócił obładowany siatkami. Zakupił towary, które uchodziły w jego pojęciu za luksusowe: kilka rodzajów makaronów o nieznany ch mu kształtach i skomplikowany ch włoskich nazwach,
porcję wędzonego łososia, francuskie sery w cenach, o jakie nigdy nie podejrzewał nabiału, plastrowaną wędlinę z Piemontu. Do tego kilka ciabat, jakąś pastę z działu kuchni orientalnej, różnokształtne owoce po kilka złoty ch sztuka, no i chilijskie wino. Pojechali na Sobieskiego. Witczak z ulgą stwierdził, że Małgorzaty wciąż nie ma. Zabrali się do przy gotowania szy bkiej kolacji. Zawartość torebek w pierwszej chwili wprawiła Malicką w oszołomienie. Od razu się zorientowała, że Witczak próbował jej zaimponować. A przy najmniej bardzo się postarał, aby jej dogodzić. W jakimś stopniu ją to wzruszy ło, zwłaszcza że towarów nie łączy ła jakaś przemy ślana wizja. Po prostu wpadł w panikę. Musiała się niemało natrudzić, aby skomponować z ty ch składników jakieś jadalne danie. Łatwiej by poszło, gdy by kupił jajka, mąkę i cukier. Po trzech kwadransach kolacja stała na stole. Zjedli kanapki z łososiem, sery z liczi i włoskie kluchy z dziwny m tajskim sosem, które popili winem.
Rozmowa się nie kleiła. Prokurator pomy ślała, że gdy by przy szło jej zdefiniować rodzaj więzi, jaka łączy ła ją z Witczakiem, miałaby problem. Na pewno nie nazwałaby jej zaży łością. Ty powałaby raczej zwy kłe koleżeństwo. Zero by ł świetny m policjantem, budził zaufanie jako mężczy zna. Nawet trochę jej się podobał, ale z wy raźny m naciskiem na „trochę”. Zdawała sobie sprawę z pewnego rodzaju napięcia między nimi, ale brała je za pozy ty wną energię, dobry początek pięknej przy jaźni. Dla Doroty szczególnie istotny by ł nie ty le sposób, w jaki mężczy zna okazy wał jej zainteresowanie, choć też, oczy wiście, nie pozostawało bez znaczenia, ile raczej sam człowiek. Jeśli miała pewność, że granice zostaną zachowane i nikt nie będzie żądał więcej, mogła pozwolić sobie na przy jaźń. Wy dawało jej się, że Witczak by ł właśnie takim człowiekiem. I właśnie dlatego siedziała dziwnie spokojna przy stole w jego kuchni, pijąc kolejny kieliszek wina smakującego ananasem. Witczak nie umiał jej zabawić. Gadał o Wimanie, Schmidcie i wronach. Dorota, wreszcie trochę rozluźniona, zaproponowała, żeby pokazał jej dom. Zgodził się z oporami. Rozglądając się po mieszkaniu zawalony m stosami pły t winy lowy ch, obwieszony m plakatami czarnoskóry ch muzy ków z trąbkami albo saksofonami, pomy ślała, że jest tu zupełnie jak w pokoju nastolatka. Do tego dochodziły jeszcze ubrana sztuczna choinka w kącie i wielkanocny stroik na parapecie. – Ciekawy ten dom – stwierdziła. Witczak zarumienił się jak rzadko chwalone dziecko. – Należy do miasta – wy jaśnił. – Dawni właściciele walczą o jego odzy skanie. Ale są skłóceni, budy nek pewnie nigdy nie przejdzie w ich ręce. Samokry ty cznie rozejrzał się po suficie i ścianach. – Mam związane ręce, nie mogę inwestować – wy tłumaczy ł. – Uwielbiam stare budownictwo – zadumała się prokuratorka. Usiadła na kanapie z kieliszkiem w drobny ch dłoniach. Dla Witczaka by ł to widok tak nierealny, że od czasu do czasu musiał nerwowo mrugać oczami. Poderwał się z fotela, kucnął nad stosem pły t na podłodze i zaczął je nerwowo przeglądać. Znalazł poszukiwany krążek, podszedł go regału i z namaszczeniem podniósł pokry wę gramofonu, położy ł winy l, nastawił ramię z igłą.
– Puszczę ci ulubioną pły tę mojego ojca. John Coltrane. Blue Train – zapowiedział. Z drewniany ch głośników Tonsilu popły nął łagodny jazz. Radosny saksofon w towarzy stwie trąbki i perkusji wy gry wały skomplikowaną melodię o sy nkopowany m ry tmie. Malicka słuchała z przy jemnością. Zero spojrzał na siniak obok jej lewego oka. Na samą my śl, że ktoś mógł uderzy ć tak delikatną istotę, odczuwał narastającą wściekłość oraz niepowstrzy maną chęć przy tulenia Doroty. Ale przy pomniał sobie o porażce z Renatą i postanowił, że zapanuje nad sobą. Jak na złość Dorota napomknęła o przy jaciółce. – A wiesz, że matka Renaty miała zawał? – powiedziała, jakby ruda adwokat by ła ich dobrą wspólną znajomą. Najwidoczniej nie miała pojęcia, jakie uczucia budziło w Witczaku wspomnienie tamtej nocy. – Miałam dziś w nocy spać u niej, ale wszy stko się skomplikowało – dodała. Witczak zastanawiał się nad odpowiedzią. Czy powinien spy tać, co ją przy wiodło do jego mieszkania? – Kto cię uderzy ł? – spy tał niepewnie. – Piotr? Spoważniała. Wbiła wzrok w podłogę. Zero pomy ślał, że popełnił głupi błąd, nie powinien jednak jej py tać. Dorota zastanawiała się, co właściwie powinna odpowiedzieć. Owszem, zwróciła się do Witczaka o pomoc, potraktowała go jak przy jaciela. Czy ty m samy m dała mu prawo do zadawania zby t osobisty ch py tań? A jeśli tak, może nie powinna teraz zby wać go niczy m, ty lko zdoby ć się na szczerość? – Jestem w ciąży – odpowiedziała. Witczak usiadł zmieszany. Pożałował, że spy tał, ale poczuł też napły wającą na nowo falę czułości. Podobne uczucie już raz go zgubiło, wtedy, gdy przy jął pod swój dach Małgorzatę, której ży cie pragnął odmienić. Dorota dojrzała popłoch w jego oczach. Odstawiła kieliszek. – Chy ba skorzy stam z toalety, a potem z chęcią położę się spać – stwierdziła. Dobry nastrój, w jaki wprawiła ją spokojna muzy ka, pry snął. Witczak zaprowadził gościa do łazienki, zaoferował swoją sy pialnię. Sobie wy znaczy ł fotel w kuchni. Kobieta zamknęła się w toalecie, Zero ścielił łóżko, znalazłszy na swoje szczęście czy stą pościel. Prokuratorka wróciła pachnąca pastą do zębów, ubrana w piżamę, w której, jak stwierdził, wy glądała zupełnie jak mała Malinka, jaką zapamiętał z dzieciństwa. – Co teraz zamierzasz? – spy tał jeszcze, nie chcąc zostawiać Doroty z wrażeniem, że się przestraszy ł. – Nie wiem. Jutro pojadę do rodziców. Pogadam. Pewnie przy jedzie też Piotr. – Z trudem formułowała plany. – Wszy stko się ułoży. Zobaczy sz. – Witczak odważy ł się pogłaskać ją po ramieniu. – No! W końcu mówisz jak przy jaciel – pochwaliła go Malicka. Powiedzieli sobie „dobranoc”. – Mam nocny dy żur w firmie – przy pomniał sobie Witczak. – W nocy może pojawić się moja lokatorka. Nie przestrasz się jej. Jest trochę dziwna. Wy znanie o istnieniu Małgorzaty przy szło mu z trudnością, ale jednocześnie przy niosło ulgę
zarówno Witczakowi, jak i Dorocie. „A jednak. Jest jakaś kobieta w jego ży ciu!”, pomy ślała.
Hif przed wy jściem z pałacu spisał fakty otrzy mane od koleżanki z komendy wojewódzkiej. Ostatnie raporty ze złomowania zuży tej broni wskazy wały, że we wszy stkich przy padkach komisja pracowała w ty m samy m składzie od lat: policjant z Mazowieckiej Komendy Wojewódzkiej Michał Przy gocki, magazy nier-emery t Marek Gąsecki i Tomasz Stolnicki, kolega z Wy działu do Walki z Przestępczością Gospodarczą. Dobre sobie. Monisia przesłała także procedurę złomowania broni. Hif wy drukował ją i dołączy ł do notatek, które miał zamiar zostawić Witczakowi na biurku. Broń przeznaczoną do brakowania przechowy wano w oddzielnej szafie w magazy nie. Raz na kwartał spoty kała się komisja i dokony wała przeglądu sprzętu. Oprócz policy jnego uzbrojenia, które z różny ch przy czy n (wy miana starego sprzętu na nowy, niesprawność) zostało wy ty powane do zniszczenia, w magazy nie znajdowała się także broń pry watna, zdeponowana przez oby wateli chcący ch z różny ch względów pozby ć się kłopotliwego żelastwa. Po wejściu w ży cie nowej ustawy posiadanie broni palnej i gazowej by ło obwarowane wy kony waniem badań psy chologiczny ch w pięcioletnich odstępach. Warunek ten dla części pry watny ch posiadaczy by ł zby t trudny lub uciążliwy do spełnienia. Przy gotowany ładunek odwożono w konwoju do zakontraktowanej huty. Tego samego dnia, pod kontrolą obecnej na miejscu komisji, dokony wano przetopienia całej partii. Czy istniała możliwość zaginięcia takiego uzbrojenia po drodze? Hif nie pamiętał żadnej historii o napadzie na konwój. Na wszelki wy padek pobieżnie przejrzał zalegające szafę numery miesięcznika „Policja 997” z ostatnich lat. Odnalazł jedy nie drobną aferę z 2003 roku, kiedy z laboratorium balisty cznego zginął pistolet. Hif kręcił się po pokoju, nerwowo zerkając na zegarek. Cy na wciąż się spóźniała, ściągnął więc Młodego i ruszy ł do domu. Idąc ciemny m kory tarzem komendy, wy ciągnął telefon. Postanowił odświeży ć starą znajomość z niejakim Adamem Sroczy ńskim. Facet działał w gangu mokotowskim i swego czasu strzelał mu z ucha, czy li sprzedawał informacje. Miasto nazy wało go Sroka. – Robisz jeszcze w stary m biznesie? – odezwał się Hif, kiedy Sroczy ński odebrał. – Proszę, proszę! Kogo mu tu mamy na linii! Stara psina! – Chcesz zarobić na kolejnego tissota? – Sroka by ł koneserem i kolekcjonował drogie zegarki. – Psy zaczęły lepiej hajsować? – Nie, ale sobie dozbierasz. – O co kaman? – Niezłe jaja. Giną policy jne klamki z demobilu i chodzą na mieście. – Powaga? – Potrzebuję jakichś namiarów. Czegokolwiek. – Dowiem się. Jeśli chodzi o wsadzenie paru psów, to zawsze pomogę. – Dobrze wiedzieć. Na parkingu wy gospodarowany m w wewnętrzny m dziedzińcu komendy Hif zasiadł za kierownicą swojej dziesięcioletniej toy oty corolli, ściągniętej dwa lata temu z Niemiec. Wóz
chodził w zasadzie bez problemów, jedy ny mi awariami, z który mi Hif musiał się okresowo bory kać, by ły wy miany żarówek w reflektorach. Słaby punkt Mordy, jak nazy wał swój wóz. No cóż, każdy ma jakiś słaby punkt. Wy jechał na Nowolipki, marząc o łóżku i szy bkim bzy kanku. O ósmej miał z powrotem stawić się w fabry ce.
Małgorzata pojawiła się około pierwszej w nocy, weszła do mieszkania, podśpiewując. Obecność Witczaka ją zdziwiła, kobieta wpatry wała się w niego wielkimi oczami. – Nie stój jak słup soli – odezwał się Zero. – Przy szedłem się przespać. O trzeciej mam dy żur w robocie. – Jadłeś coś? – odezwała się niepewnie, jakby zapomniała, jak rozmawiać z Witczakiem. Poszła do kuchni i otworzy ła lodówkę. Widok półek zapełniony ch nieznany m, luksusowy m jedzeniem zamurował ją. – Szy kujesz przy jęcie? – spy tała podejrzliwie. – Nie – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Ale mam gościa – oświadczy ł lekkim tonem. – Masz kogo? – zdziwienie Małgorzaty zdawało się niepomierne. – Kobieta? Zerę zadziwiła pobrzmiewająca w jej głosie zazdrość. Wy tłumaczy ł więc sy tuację. – No, no – skomentowała Małgorzata. – Na starość zaczy nasz się rozkręcać. – Nie przesadzaj – odparł. – Ja przesadzam? – spy tała zaczepnie Małgorzata, a Witczak poczuł, że awantura wisi w powietrzu. Postanowił wy cofać się do salonu. – Poczekaj – zatrzy mała go pojednawczy m tonem. – O co chodzi? – spy tał niepewnie Witczak. – Powinniśmy coś postanowić – powiedziała. Zero domy ślał się, o co mogło jej chodzić. – W jakiej sprawie? – W sprawie Gucia. Małgorzata usiadła przy kuchenny m stole, urwawszy sobie uprzednio kawał chleba z bochenka. Zero nienawidził tego jej odruchu podjadania, po który m zastawał rano okruszki i postrzępione bochenki w chlebaku. Zignorował to, usiadł. – Co masz na my śli? – spy tał. – Powinieneś go znaleźć. I tę ćpunkę. Co to za baba? – Nie mam pojęcia. – A kto jest w ty m domu psem? Może ja? – spy tała tonem, jakby rozmawiała z opóźniony m w rozwoju dzieckiem. Witczak sapnął niecierpliwie. – Musimy mu pomóc. Wplątał się w coś – dodała. Zero zastanawiał się, w jakim stopniu Małgorzata by ła zdolna do racjonalnego my ślenia. Czy mógł z nią swobodnie omówić problem? – Znajdź Gucia. Proszę – błagała go, ściskając jego dłoń. – Spróbuj go przekonać, żeby wrócił do Klary. – Znajdę go. Na pewno. – Wstał, żeby nastawić wodę na herbatę. – Zrobisz śniadanie Dorocie?
– Zobaczy my – odparła swoim zwy kły m, złośliwy m tonem.
Dorota zawsze miała trudności ze spaniem w nie swoim łóżku. Leżąc w sy pialni Witczaka, w pościeli wy dzielającej obcy zapach, z przerażeniem my ślała o następnej nocy. Na pewno tu nie zostanie. Pojedzie do rodziców. W By dgoszczy, skąd wy prowadziła się przed blisko dwudziestu laty, zawsze spała w swoim stary m pokoju, do którego rodzice kupili dwuosobowe łóżko i większą szafę, pozby wszy się starego umeblowania. Nawet tam miewała problemy ze snem. Za każdy m razem prosiła męża, aby zmienili się stronami łóżka, przestawili meble. I tak nigdy nie mogła się wy spać. Podobne sceny rozgry wały się na wszelkich wy jazdach, łącznie z urlopami. Dorotę iry towało, że w rodzinie nazy wano ją „księżniczką na ziarnku grochu”. Poranny ból pleców lub ramion by ł przecież realny. Sy pialnia Witczaka stanowiła szczególny przy padek. Dorota podejrzewała, że materac pamięta poprzednich lokatorów. Przewracając się z boku na bok, sły szała pod sobą podejrzane szmery, jakby wewnątrz przemieszczały się stada gry zoni bądź owadów. Cały dom wy pełniały zresztą dziwne dźwięki, zupełnie jakby by ł on łodzią koły szącą się na niespokojny ch falach. Sądząc po zabity ch deskami oknach na piętrze, nikt nie zajmował mieszkania nad Witczakiem, Dorota jednak mogłaby przy siąc, że co chwila dochodziło ją charaktery sty czne skrzy pienie podłogi nad głową. W ogóle cały dom napawał ją przerażeniem: w łazience nie odważy ła się wejść do wanny. Zdołała ty lko umy ć zęby lekko brunatną wodą z kranu. Ze smutkiem pomy ślała o pry watny m ży ciu Witczaka. Godzinę po zamknięciu sy pialni usły szała za ścianą rozmowę. Nie mogła rozróżnić głosów, ale odgadła, że wróciła tajemnicza kobieta. Dorotę męczy ła ciekawość, z kim też kolega dzielił ży cie. Czemu uży ł określenia „lokatorka”? Chciał dać do zrozumienia, że nic ich nie łączy ło? Żałowała, że z nikim z jego wy działu nie mogła o ty m pogadać. Przy pomniała sobie z zażenowaniem, jak jeszcze przedwczoraj próbowała naraić policjantowi Renatę, zapewniając dziewczy nę, że facet jest do wzięcia. Nie miała okazji się dowiedzieć, jak skończy ł się tamten wieczór. A teraz, wiedząc o osobisty ch problemach Renaty, nie zamierzała jej zawracać głowy Witczakiem. Pomy ślała o swoim cholerny m mężu. Dlaczego jej nie szukał? Czemu nie uruchomił całej warszawskiej policji, nie zadzwonił do Witczaka, Renaty, ojca? Dotknęła bolesnego miejsca obok oka, zakłuło. Ze złością przekręciła się na drugi bok, łóżko zaskrzy piało, coś zawy ło za oknem, coś stuknęło piętro wy żej. „Uciekaj!”, poradził jej głupi wewnętrzny doradca. „Uciekaj!”. Ale dokąd?
DZIEŃ SIÓDMY
sobota, 30 października
Cy nę obudziły pulsujący ból i taka suchość w ustach, że w pierwszy m momencie własny języ k wzięła za obcy przedmiot wciśnięty do gardła. Powrót do świadomości nastąpił nagle, jakby sceny odpły nięcia w Tube i przebudzenia montaży sta rozdzielił ostry m cięciem. Otworzy ła oczy i stwierdziła, że leży we własny m łóżku. Wizy ta w klubie i poczęstunek narkoty kiem gwałtu wy dawały się ty lko senną marą. Podświadomość przy gotowała ją na szarpaninę, może w obcy m mieszkaniu, na ulicy albo w zamkniętej piwnicy, jak kiedy ś. Wspomnienia sprzed niecały ch dwóch lat, zatarte przez czas, teraz wróciły, ży we i intensy wne. Wtedy obudziła się w ohy dnej piwnicy domku w Podkowie Leśnej, skąd po dwóch dobach ją wy prowadzono i kazano wejść do schowka na pace tira, wy ciszonego, wy posażonego ty lko w termos, jedzenie i plastikowy kubeł. W całkowity ch ciemnościach spędziła dwadzieścia cztery godziny. O ty m, że jest w Hamburgu, dowiedziała się dopiero po kilku dniach, kiedy na kory tarzu spotkała inną dziewczy nę. Zamknięta w pokoju z łazienką, mogła wreszcie się umy ć i nieco odpocząć. Dano jej kilka godzin, po czy m pojawili się mężczy źni, jak się później dowiedziała, Łoty sze i Polacy. Właściciele burdelu. Postępowali według ustalonego schematu: aby całkowicie ją złamać, przy stąpili do wielokrotnego gwałtu. Następnie zostawili ją, podrzucając ty lko materiały opatrunkowe i lekarstwa na otarcia i rany. Nie minęły dwa dni, kiedy zaczęli przy chodzić pierwsi klienci. Ze swoim wy glądem została zakwalifikowana najniżej w hierarchii dziwek. Mężczy źni, który ch przy prowadzano, odznaczali się szczególny mi gustami, w który ch dominowało okrucieństwo. Po kilku następny ch dniach Cy na zachorowała, dostała wy miotów i biegunki. Wezwano lekarza, próbowała z nim porozmawiać, ale mężczy zna traktował ją jak chore zwierzę albo zepsutą lalkę. W końcu połknęła detergent znaleziony pod zlewem w łazience. Właściciele burdelu zawieźli
ją do szpitala w towarzy stwie obcego faceta, który podawał się za jej brata. Twierdził, że dziewczy na porozumiewa się wy łącznie po łotewsku, i czuwał, aby milczała. W końcu udało jej się go przechy trzy ć. Udawała nieprzy tomną, co trochę uśpiło czujność strażnika. Kiedy odszedł, prawdopodobnie po gazetę albo papierosy, Cy na wy mknęła się z izolatki. Zadzwoniła pod numer swojego ówczesnego przełożonego w warszawskiej policji, powiedziała, gdzie jest i czego dokonała. Podała nazwę szpitala i ukry ła się w schowku na świeżą bieliznę. Niemiecka policja pojawiła się po czterdziestu pięciu minutach. Cy na by ła uratowana, aresztowano jej stróża, a po nitce dotarto do kłębka, czy li burdelu, który zlikwidowano, uwalniając dziesięć kobiet, w ty m trzy nieletnie. Teraz nie mogła zrozumieć, dlaczego obudziła się we własny m łóżku. Wstała, pobiegła do łazienki i rozpoczęła oględziny okolic inty mny ch w poszukiwaniu otarć bądź śladów spermy. Niczego nie znalazła. Do słoika zrobiła siku. Sprawdziła ubranie, które leżało na krześle przy łóżku. Jedy ną anomalią okazał się wy łączony telefon komórkowy, który po uruchomieniu zadziałał poprawnie. Dokumenty w portfelu znalazła w komplecie, pieniędzy też nie brakowało. Roztrzęsiona usiadła na łóżku. To, w jaki sposób wróciła do domu, pozostawało zagadką. Anki nie by ło. Zadzwoniła do niej. Partnerka powitała ją żartobliwie. – Sorry, że musiałam cię zostawić samą, ale spałaś tak smacznie, a ja naprawdę mam dziś kupę roboty. Krwiopijca mnie wezwał. – Słuchaj, jak to by ło wczoraj wieczorem? Chy ba urwał mi się film. – Cy na ze wszy stkich sił starała się opanować. – Poważnie? – Kurde, dajesz. – Musiałaś lecieć na fabry kę. Ja zostałam godzinkę. Masło czuwał w pobliżu. – Rozmawiały śmy ? Powiedziałam ci, że lecę na fabry kę? – No nie, powiedziała mi ta mała Magda z ochrony. Że prosiłaś, żeby mi przekazać. Ale ty poważnie nic nie pamiętasz? – O awruk, niewiele. – Wszy stko w porzo? – Tak, w porzo. Jadę teraz na komendę. Widzimy się wieczorem. Cy na czuła narastający niepokój. W jaki sposób znalazła się w domu? Co się stało? Istniała ty lko jedna możliwość – Mary sia. Poczęstowała Agnieszkę doprawiony m drinkiem. Kilkakrotnie próbowała się połączy ć z numerem Mary si, ale bez rezultatu. Walcząc z zawrotami głowy, narzuciła wczorajsze ubranie, zamówiła taksówkę. Zawaliła dy żur. Wiedziała, że Zero się wścieknie.
Malicka wstała po przebudzeniu z pły tkiego, nerwowego snu niedającego wy poczy nku. Na szczęście mieszkanie zastała puste, mogła swobodnie się ogarnąć, zjeść przy gotowane dla niej śniadanie. W internecie sprawdziła połączenia z By dgoszczą. Autobus miała w południe. Skorzy stała z okazji i trochę pomy szkowała. Trzy mała się elementarny ch zasad dobrego wy chowania: nie otworzy ła ani jednej szuflady czy szafki. Obejrzała grzbiety książek i okładki pły t. W kory tarzu zwrócił jej uwagę pewien szczegół, który zauważy ła w drodze do łazienki.
Miała wy czulone oko na takie sprawy. Charaktery sty czne okrągłe zagłębienie w ścianie. Dziura po kuli. Kto tu strzelał? Czy sprawa by ła świeża czy stara? Nie potrafiła tego ocenić. Siedząc na chy botliwy m klozecie, Malicka wróciła my ślami do własny ch spraw. Cieszy ła się, że udało jej się uniknąć spotkania z lokatorką Witczaka. Na stole w kuchni zostawiła kartkę z serdeczny mi podziękowaniami i przeprosinami za kłopot. Miała nadzieję, że ty m samy m zamknęła sprawę. Wsty dziła się swojej szczerości z poprzedniego wieczora. Niepotrzebnie powiedziała Witczakowi o ciąży. Dzień zaczęła z nadzieją. Patrzy ła w przy szłość z większy m opty mizmem. Zdołała nawet wy obrazić sobie scenę, w której godzi się z Piotrem. Na razie zamierzała trzy mać się planu. Nagle pojawił się Zero. – Nie zostaniesz na śniadaniu? – Już zjadłam. Gosia mi zrobiła. – Gosia? – Nie spotkały śmy się, ale zostawiła kartkę. Witczak przeczy tał. Gosia. Bagaże stały w kory tarzu. – Może cię zawiozę? – Na dworzec? Świetnie. – Nie. Do By dgoszczy. Załatwię ty lko… Uśmiechnęła się. – Nie trzeba. Naprawdę. Poradzę sobie. – Pogadamy o sprawie ornitologa. Mnie też przy da się przerwa. Co ci szkodzi? – A Gosia nie będzie miała nic przeciwko? – Gosia… To nie jest tak, jak my ślisz. Ty lko mieszkamy razem. Malicka usiadła. No tak. W zasadzie co jej szkodziło? – Ruszamy o jedenastej? – zaproponował. Super. Będzie wcześniej w rodzinny m domu.
Cy na wpadła do pracy o ósmej, minęła się z Witczakiem. Mruknął, że nie będzie go do jutra. Jedzie na groby. A dy żur, który sam wprowadził? Poinformował, że będzie dostępny pod pry watny m telefonem komórkowy m. Od razu zauważy ła, że włoży ł świeżą, uprasowaną koszulę, by ł uczesany i ogolony. Zaintry gowana, zdała sobie sprawę, jak niewiele wiedziała o jego pry watny m ży ciu. Czasem zastanawiali się z Hifem, czy szef nie by ł przy padkiem gejem albo transwesty tą. Oczami wy obraźni widzieli go, jak przebrany za Lanę del Rey fałszuje do mikrofonu w jakimś podejrzany m lokalu, o którego istnieniu nie wiedziała nawet zorientowana w tej kwestii Cy na. Tak naprawdę jednak Cy na już na pierwszy m spotkaniu z miejsca rozpoznała orientację seksualną Zery. Nie by ło to wcale trudne. Mimo że nigdy nie zdradził się przed nikim ani słowem, wiedziała, że jest hetero i że podkochuje się w Malickiej. Prokurator miała męża, ale jej związek nie należał do udany ch, o czy m Cy na dowiedziała się na jedny m z nieformalny ch spotkań ty lko
dla kobiet. Kilka miesięcy temu usły szała o cudem zażegnany m kry zy sie małżeńskim Malickiej. Przy łapała się na rozważaniach, czy Zero by łby w stanie uderzy ć do prokuratorki, gdy by ty lko nie by ł taki staroświecki i oczy wiście gdy by wiedział o słaby ch fundamentach jej związku. Żadna z niej by ła matchmaker, ale z chęcią jakoś ułatwiłaby Witczakowi dostęp do łóżka Malickiej. Może wtedy by łby mniej upierdliwy. Wy tłumaczy wszy Witczakowi niepokojący powód swojego spóźnienia, udała się do Halinki, laborantki z policy jnego biura analiz, jednej z kręgu. Ty lko Halinka mogła się zgodzić się na zbadanie próbki jej moczu bez pozostawiania w dokumentacji jakiegokolwiek śladu. Cy na liczy ła na dy skrecję. Wy jaśniła, że chodzi o znajomą spotkaną w klubie. Halinka słuchała jej z okrągły mi oczami, swoje pomy ślała, ale skwapliwie zgodziła się nikomu o niczy m nie mówić. Następnie Cy na pojechała windą na ostatnie piętro, do działu technicznego, gdzie pracował spec od podsłuchów. Poprosiła, aby sprawdził, czy w jej telefonie nikt nie zostawił programisty cznej pluskwy. Nie rozminęła się bardzo z prawdą, tłumacząc, że zostawiła aparat na stole w klubie, a kiedy go odzy skała, by ł wy łączony. W pokoju dzielony m z Hifem i dwójką inny ch policjantów wreszcie klapnęła przy biurku. Przy pomniała sobie o sprawie ornitologa. Przejrzała kwity leżące na blacie, ze zdziwieniem przeczy tała notatkę o znalezieniu ciała Wimana. Jej uwagę odwróciła mucha krążąca sennie pod sufitem. Po godzinie dzwonił aparat stacjonarny. Technik, u którego zostawiła komórkę, poinformował ją, że może odebrać sprzęt. Telefon by ł czy sty.
Malicka i Witczak wsiedli do samochodu. – Muszę coś jeszcze załatwić – oznajmił. – Czegoś się o tobie dowiem? – Odkry jesz moją tajemnicę. Ruszy li do Otwocka, do domu państwa Hoffów. Małżeństwo z trójką dzieci w 2002 roku wy budowało całodobowy zakład opieki dla osób z demencją. Zatrudniali cztery pielęgniarki oraz dwoje lekarzy pracujący ch na zmiany. Sami mieszkali po drugiej stronie miasta. Witczak odwiedzał dom regularnie od pięciu lat. Dwupiętrowy budy nek, umiejscowiony na ładnej, zalesionej działce o powierzchni dwóch ty sięcy metrów kwadratowy ch, leżał nieco na uboczu. Zero poznał właścicieli, ponieważ weekendy spędzali w prowadzony m przez siebie zakładzie. Najlepszy kontakt miał z jedną z pielęgniarek, Jolą, która witała go uśmiechem. Zawsze nosiła służbowy niebieski fartuch. Droga, zawsze ta sama, wiodła do końca kory tarza obwieszonego zdjęciami egzoty czny ch miejsc, wśród który ch dominowały wy spy tropikalne, pusty nie i otoczone dżunglą wodospady. Potem należało wejść po schodach i skręcić w lewo, do pokoju z numerem osiem. Mimo że Witczak pokony wał tę trasę niemal co ty dzień i właściwie cały ośrodek znał jak własną kieszeń, Jola nieodmiennie go odprowadzała, wdając się z nim w niezobowiązującą rozmowę. Py tał o męża, a wcześniej narzeczonego, wspominał mamę pielęgniarki, która rok temu przeszła operację przy datków. Jola zaś py tała, czy złapał jakiegoś groźnego bandy tę, a jeśli w którąś sobotę się nie pojawił, zapewniała, że zarówno ona, jak
i pacjent, którego odwiedzał, tęsknili. W pomieszczeniu wy posażony m w łóżko przeznaczone do pielęgnacji obłożnie chory ch, własną łazienkę i krzesło dla gościa Zero podchodził do mężczy zny leżącego na posłaniu i ściskał mu dłoń. Pacjent nigdy nie zwracał na niego uwagi. Wpatry wał się w sufit lub w obrazek wiszący nad łóżkiem. Fotografia na ścianie przedstawiała mężczy znę słusznej postury w galowy m mundurze policy jny m. Zero, jak zwy kle, siadał na krześle, sięgał po leżącą na stoliku pod oknem książkę, otwierał na miejscu zaznaczony m zakładką i konty nuował przerwaną ty dzień wcześniej lekturę. Czy tał spokojny m, monotonny m głosem. Sły sząc wy powiadane dźwięki, chory oży wiał się na chwilę i, uspokojony, wracał do zwy kłej dla siebie katatonii. Pielęgniarka zazwy czaj przez chwilę stała w progu, zasłuchana w tekst pełen inwersji i staromodnego słownictwa. Jeśli nikt jej nie wołał, przedłużała swój poby t. Zazwy czaj jednak, wezwana do któregoś z pacjentów na dole, lekko doty kała ramienia Witczaka i wracała do obowiązków. Zero musiał przy znać, że nie wiedział, na który moment czekał bardziej: na ten, kiedy czuł delikatne dotknięcie kobiecej dłoni, czy na ten, kiedy mijały długie minuty, a Jola wciąż chłonęła historie z dalekiego kraju na południu Europy. Wy chodząc, zazwy czaj już nie spoty kał dziewczy ny, a jeśli zdarzało się mu na nią wpaść, wy mieniali uśmiechy, nie wy powiadając słowa. Ty m razem Jola nie postała dłużej niż dwie minuty. Dobiegł ich krzy k z parteru. Odwróciła się, nasłuchując, po czy m oparła dłoń na ramieniu Witczaka na dłużej i szepnęła mu do ucha: – Uwielbiam, jak czy ta pan Don Kichota. Będę w pobliżu. Malicka siedziała na drugim krześle. Wpatry wała się w Witczaka jak urzeczona. Widok mężczy zny czy tającego baśń drugiemu, schorowanemu, chwy cił ją za gardło. Nie wiedziała nawet dlaczego.
Po czternastu godzinach Cy na znów znalazła się na parkiecie Tube. Falujący tłum zniknął, nieznany mężczy zna przy barze sprawdzał rachunki. Odnalazła Masłę na zapleczu. Grzebał w lodówce, drugą łapą przy trzy mując kuso ubraną blondy nkę, żeby mu nie uciekła. Dziewczy na piszczała, wijąc się i krztusząc od śmiechu. Masło wy doby ł swoją ciastowatą twarz z zimnego wnętrza. Między czerwony mi wargami mężczy zny tkwił koreczek śledziowy, który naty chmiast trafił do ust blondy ny. Zapachniało octem. Cy na przy glądała się temu z niesmakiem, stojąc oparta o framugę drzwi wąskiego przejścia. – Cześć, Cy na – bąknął spłoszony Masło, kiedy zdał sobie sprawę, że dał się zaskoczy ć ze śledziem w ustach. – Cześć – odpowiedziała ze srogą miną. Masło z miejsca odprawił blondy nę klapsem w odsłonięty pośladek. Dziewczy na posłała Cy nie zazdrosne spojrzenie. – Coś zgubiłaś? – zapy tał usłużnie ochroniarz. – Wczorajszą noc. Wy szłam z klubu sama czy z kimś? – Nie stałem na bramce – przy pomniał. – Pilnowałeś Anki. Ktoś z nią rozmawiał?
– Nikt. Ty lko dziewczy na od nas. Z ochrony. – Magda. Wiesz, o czy m gadały ? – No… – Masło mówił i my ślał, robił więc długie pauzy, jednocześnie waląc pięścią w czoło. Najwy raźniej połączenie obu ty ch czy nności sprawiało mu szczególną trudność. – Nie słuchałem, głośno by ło. A ty co, nic nie pamiętasz? – Magda jest dziś w klubie? – No – potwierdził. – Dawaj ją tutaj. Ty lko nie mów, że jestem z pałacu – zażądała. Masło wy szedł na salę. Po dłuższej chwili wrócił z niską brunetką w czarny m mundurze polowy m z biały m napisem „SECURITY” na plecach. – Chodzi o wczoraj – wy tłumaczy ł Masło Magdzie. Dziewczy na kiwnęła niemal idealnie okrągłą głową. Miała małą nieładną twarz. – Pamiętasz Cy nę? Wy chodziła około dziesiątej. Ktoś ci przekazał wiadomość dla jej dziewczy ny, Anki. Magda zacisnęła powieki, jakby chodziło o sprawę sprzed dwóch miesięcy. – Około dziesiątej podeszła do mnie taka lala. Wskazała tę rudą, cy catą na parkiecie i poprosiła, żeby m jej przekazała wiadomość. Potem wy szła pod rękę z lesbą. Magda poczuła szturchnięcie w bok. Masło przy pominał jej, że ta lesba to właśnie Cy na. Pracownica ochrony machnęła ręką, jakby przepędzała namolną muchę. Nie otworzy ła oczu. – Przy wejściu czekało dwóch facetów z samochodem. Cy na delikatnie dotknęła ręki dziewczy ny. Poczuła wilgotną skórę dłoni. – Co to by li za faceci? Miasto? – szepnęła. Magda jeszcze mocniej zacisnęła powieki, kurcząc zarazem całą twarz w nieładny m gry masie zadumanego dziecka. – Wy glądali na psy. Ale mogli też by ć z miasta – odpowiedziała w końcu. – Kurwa mać – jęknął przestraszony Masło.
Ty mański na sobotę rano zarządził odprawę mundurowy ch z Dolnego Mokotowa. Przy szło prawie dwudziestu chłopa. Hif przy gotował wy druki z portretem pamięciowy m mężczy zny podejrzanego o zabór znaku stop osobie przeprowadzającej dzieci przy szkole na Czarnomorskiej. – Panowie. Szukamy mężczy zny w wieku około czterdziestu lat. Znaki szczególne: brak znaków szczególny ch. Ktoś na końcu sali zdusił śmiech. – Po prostu kiedy zacznie się po Zaduszkach szkoła, zwróćcie uwagę na te przejścia dla dzieciaków. Wiecie, o co chodzi. Sprawa z pozoru banalna, a może się zakończy ć niewesoło. Zamilkli. Jeden z chłopaków podniósł rękę. Hif udzielił mu głosu. – Mamy legity mować wszy stkich mężczy zn pasujący ch do ry sopisu? Ty mański przeczesał brodę. – Wy, warchlaki, zawsze takie mądre? Ile to już? Rok na służbie? Facet usiadł. – Jeśli zauważy cie, że ktoś kręci się przy parkanie szkoły, legity mujcie. Uży wajcie dużego organu w środku czaszki. To się zawsze opłaci.
Rozgonił towarzy stwo. Sięgnął po telefon. Miał taki odruch, że ciągle go sprawdzał, bo z przy zwy czajenia domy ślnie wy ciszał aparat. Kiedy ś dzwonek komórki zdradził go w czasie akcji. Jedna nieodebrana rozmowa. Sroka. Oddzwonił. – Masz coś? – spy tał bez wstępu. – No. Tak jakby. Ty lko nie przez telefon. Ty mański pstry knął palcami. Sroka naprawdę coś odkry ł i najwy raźniej srał pod siebie ze strachu. – Pojutrze o osiemnastej trzy dzieści przy bramie Powązek – zaproponował. – Masz. – Sroka się rozłączy ł.
Światła samochodów wlewały się rozżarzony m żelazem pod powieki Cy ny. Oparta o mur przy Sezamie, modliła się do własnego ciała, aby ból wreszcie zelżał. Prawdopodobnie potężna dawka rohy pnolu wciąż dawała o sobie znać. Przy tłaczająca bezsilność też robiła swoje. Przez kilka godzin ży cie Cy ny znajdowało się w rękach wrogów, przez cały ten czas by ła całkowicie bezbronna. Nie miała wątpliwości, że mężczy zną, który przy słał Mary się, by ł Glista. Zmusiła się do wy siłku. Z trudem układała w głowie plan działań. W policy jny m archiwum odnajdzie zdjęcie Glistowskiego. Wróciła na zaplecze klubu, odnalazła Magdę. Wy dusiła z niej numer komórki, tłumacząc, że jest kumpelą Masły i chce wy jaśnić całe zdarzenie. Gdy by się przy znała, że pracuje w policji, dziewczy na najpewniej podałaby jej zmy ślony telefon. Wróciła na świeże powietrze. Usiadła przy jedny m ze stolików w ogródku należący m do zamkniętej restauracji i zmierzwiła sobie włosy. Ból ustąpił niczy m fala odpły wu. Cy na zgłodniała, przeszła na drugą stronę Świętokrzy skiej, aby zjeść kebab u Greka. Spośród dwóch sąsiadujący ch ze sobą uliczny ch knajp czy nny ch na okrągło zawsze wy bierała tę prowadzoną przez Ateńczy ków. Nie miała pojęcia dlaczego. Wgry zając się w ciepłe jedzenie, rozmy ślała, czy powiedzieć Ance o spotkaniu z Mary sią. Partnerka raczej nie przy jmie tego z radością. Cy nie nie spieszy ło się do ty ch poważny ch rozmów, do który ch Anka miała skłonności. Pokłosie wy kształcenia, pomy ślała. Kończąc bułkę, Cy na poczuła, jak wibruje jej kieszeń. Odebrała. – Jak się masz, mała lesbo? – zabrzmiał obleśny głos. – Ynabej ulewc! – zaklęła. – Czeka cię miazga, rozumiesz? – No, no, policjantka i groźby karalne! – Posłuchaj… – Nie! To ty mnie słuchaj, lesbo. Chcesz ukręcić ze mną interes, zapewniam cię. Czekaj na mój telefon. – Jeb się, plebsie. Rozłączy ła się. Wy rzuciła zalany sosem papier do betonowego kosza na śmieci, a następnie wy rzy gała się do tego samego kubła. Hotel Wilk Stepowy ulokowany w granicach Warszawy przy trasie E30 prowadzącej do Poznania
kusił amery kańskim sty lem, znany m z takich filmów jak Psychoza, Dzikość serca czy Bagdad Café. Oferował miłą dla oka prakty czną architekturę, sto miejsc noclegowy ch, strzeżony parking, restaurację i centrum rozry wkowo-konferency jne, na które składały się sala multimedialna, mała siłownia oraz sauna. Trzy dzieści pokoi rozlokowano wzdłuż parkingu, każdy miał oddzielne wejście, co umożliwiało ominięcie recepcji i ty m samy m zachowanie tak potrzebnej w podróży dy skrecji. W obiekcie działała restauracja specjalizująca się w żeberkach na miodzie sły nny ch wśród stały ch by walców. Recepcjoniści, trzy dziestopięcioletnia Iwona Wojtczak oraz jej o dwa lata starszy mąż Tadeusz, pracowali na jednej zmianie. Na październik przy padał szczy t sezonu szkoleniowego, choć trady cy jnie w weekend poprzedzający Święto Zmarły ch pokoje hotelowe świeciły pustkami, a większa część personelu wy jeżdżała do domów. Następne rezerwacje firmowe zaczy nały się dopiero we wtorek po święcie. Poprzedniej nocy doszło do drobnego zdarzenia. Ktoś rozbił hotelowy neon. Kierowca okazał się trzeźwy, naty chmiast zapłacił za zniszczenia i poprosił o pokój. Przedstawił się jako Wolfgang Petersen i wy jaśnił, że został okradziony z dokumentów. W hotelu mieszkało zaledwie dziesięcioro gości, w ty m pięciu kierowców tirów, które, zaparkowane pod oknami, zasłaniały i tak nieciekawy widok, podróżująca stopem para i jeden przedstawiciel handlowy. Mężczy zna postanowił zatrzy mać pokój na następny dzień, a do tego kupił w barze dwie butelki wódki Chopin, zamówił obiad i po kwadransie poprosił recepcjonistę do siebie. Tadeusz, ciekaw zamówienia, udał się do pokoju numer dwadzieścia sześć. Mężczy zna siedział przy stole nad napoczętą butelką. Powitał pracownika niewy raźny m uśmiechem i czy stą polszczy zną, aczkolwiek z niemieckim akcentem, zamówił kurwę. Tadeusz, nawy kły do spełniania wszelkich, nawet najbardziej wy szukany ch zachcianek gości, wrócił do recepcji i streścił żonie przebieg rozmowy. Po raz pierwszy w ich dwuletniej karierze klient tak bezpośrednio zaży czy ł sobie prosty tutki. Po krótkiej naradzie postanowili spy tać właściciela, jak powinni zareagować. Marecki wy py tał o wy gląd i status Niemca. Usły szawszy, jakim samochodem jeździ i jaką ma prezencję, oświadczy ł, że wszy stkim się zajmie. Po godzinie swoją napędzaną na cztery koła terenową limuzy ną przy wiózł kobietę, w której Iwona rozpoznała jedną z Ukrainek stojący ch przy bocznej drodze w lesie za Rembertowem. Mijała ją często w drodze z domu do pracy. Pracownica recepcji nie kry ła oburzenia. Po dziesięciu minutach gość również dał wy raz swojemu nieusaty sfakcjonowaniu. Wy rzucił przy wiezioną kobietę za drzwi. Petersen nie ponowił prośby o sprowadzenie córy Kory ntu. Ograniczy ł się do alkoholu. Tankował zaś słusznie. Od drugiego dnia poby tu nie wy chodził z ciągu, czy m prowokował komentarze sprzątaczek, które narzekały na wy miociny w toalecie.
Przed trzy nastą Witczak z Malicką przejechali przez Warszawę, kierując się na Gdańsk. Po drodze Zero zaplanował godzinną przerwę na lekki obiad, o ile znajdzie się jakiś przy jemny zajazd. Ruch na drodze odznaczał się przedświąteczny m natężeniem. Malicka my ślała o Piotrze. Nie czuła już tak silnej złości i złapała się na ty m, że wbrew sobie tęskniła. Nie miała pojęcia, czy mąż przy jedzie do By dgoszczy. Ojciec wspomniał co prawda o rozmowie telefonicznej przeprowadzonej z zięciem, nie padły jednak żadne deklaracje. Po rozmowie prokurator wy łączy ła telefon. O Boże, chciała, aby wszy stko wróciło do normy ! Aby jej ży cie znów przy pominało to sprzed paru lat, kiedy po prostu by li kochający m się małżeństwem. My śli o rozwodzie i samotny m macierzy ństwie ją paraliżowały. Snując te rozważania, czuła nabiegające do oczu łzy. Zero milczał. My ślał o nocy spędzonej pod jedny m dachem. Przestraszy ł się, że z jego zachowania i spojrzeń Dorota wy czy tała, jak silny m uczuciem ją darzy ł. Przecież intencje miał czy ste. Chciał pomóc. Czy mogła pomy śleć, że podwózka to zasłona dy mna? Pretekst, aby wprosić się do rodzinnego domu? Może konflikt z mężem sprawił, że ogarnięta nienawiścią do płci męskiej, pałała także złością na niego? Miał taki moment, w który m chciał odwołać wy prawę, nie chcąc narzucać się ze swoim towarzy stwem. Ornitolog nie dawał mu jednak spokoju, a to z Malicką zawsze omawiał skomplikowane sprawy. Ale może oszukiwał samego siebie? Działał pod wpły wem impulsu pochodzącego nie z umy słu pochłoniętego kwestią zawodową, ale ze zgoła inny ch okolic ciała? Nic nie potrafił na to poradzić. Nie miał pojęcia, jak zakończy się wizy ta w By dgoszczy. Wiedział, że Malicka pragnęła zgody z mężem. Łajał się za wszy stkie głupie my śli. O trzeciej Zero poczuł głód i zaczął wy patry wać odpowiedniego miejsca. Pięć kilometrów za Toruniem jego uwagę zwróciła drewniana karczma z dachami pokry ty mi prawdziwą trzcinową strzechą. Z komina zachęcająco snuł się dy m. Komisarz zaproponował obiad, Malicka się zgodziła. Zaparkował, weszli do środka. Wnętrze nieco raziło nadmierną liczbą bibelotów, przez co przy wodziło na my śl mazurski skansen, ale Witczak nie miał nic przeciwko obiadowi w ty m otoczeniu. Serwowano tu dania ty powe dla kuchni staropolskiej, w której może się nie lubował, ale w podróży nie miewał wy górowany ch wy magań. U wesołej, ubranej na ludowo kelnerki zamówili żur w chlebie i szaszły k z indy ka z ziemniakami. Czas oczekiwania na zamówienie zabili, zajadając się podany m na drewniany m półmisku smalcem z chlebem wy piekany m na miejscu. Witczak jadł z przy jemnością, wspominając stare czasy, kiedy to taki domowy smalec należał do rary tasów. – No dobra, trzeba pogadać – odezwała się Malicka. – Mam mętlik w głowie – wy znał. – Ja też. Ale chcę o coś zapy tać. – Proszę. – Ten mężczy zna w hospicjum. – Nie pamiętasz go? To Szontaler. Pracował jako komediant na początku mojej służby. – Szontaler? Przed Migurą? – O, dawno przed Migurą. Wprowadzał mnie w zawód. Wtedy by ł kierownikiem
kry minalny ch. – Robiłeś w operacy jny m? – Dziesięć lat. Potem zabrakło mi pary i wziąłem się do papierków. – Co z nim jest? Dlaczego tam leży ? – Jakaś popaprana choroba mózgu. Zaczęło się dwa lata temu. Wiesz, ja nie mam rodziny. I jakoś tak wy szło, że go odwiedzam. – Chcesz pogadać o ornitologu? – Malicka złoży ła puste talerzy ki. Przy łapała się na ty m, że powtarza zachowania swojego ojca. – Nie. Może potem.
Zaparkował na stanowisku przed drzwiami do jednego z pokoi. Wilk Stepowy cieszy ł oko spokojem, który tworzy ły detale świadczące o ty m, że właściciel wy najął drogiego architekta ogrodu. Mężczy zna wiedział dokładnie, w który m z pokoi zatrzy mał się Jens. Udał się do recepcji i poprosił o numer dwadzieścia pięć. Recepcjonista nie widział przeciwwskazań, zapisał nazwisko nowego gościa i sięgnął za siebie po odpowiedni klucz. Mężczy zna podziękował i skierował się do wy jścia. – Chwileczkę – zatrzy mał go recepcjonista. – Potrzebuję jakiegoś dokumentu tożsamości. – Mogę przy nieść jutro? Zostawiłem w samochodzie, a teraz padam na twarz – wy jaśnił nowy gość. – Oczy wiście. Proszę pamiętać, żeby zrobić to w ciągu dwudziestu czterech godzin. Facet skinął głową w czapce z daszkiem, podrzucił w ręku klucz obciążony drewnianą gruszką i wy szedł na zewnątrz. Nikt nie widział, że oprócz małej walizki w bagażniku jego astry kombi leżały także plastikowe pudła, które musiał przenieść jedno po drugim do swojego pokoju.
Do By dgoszczy wjechali po piątej. Prokuratorka lubiła miasto dzieciństwa, choć uważała je za dziurę. Na studiach perspekty wa powrotu przepełniała ją strachem. By ła pewna, że nawet z pomocą ojca trudno tu będzie o jakąkolwiek posadę. Na szczęście praca znalazła się w Warszawie i Dorota nie musiała uciekać się do znajomości. Piotra nie by ło, zastanawiała się, czy w ogóle przy jedzie. Matka jak zwy kle przy witała ją ciastem i uwagami o postępujący m chudnięciu, efekcie złego odży wiania się i przeciążenia pracą. Nieodmiennie za wzór stawiała jej krągłą figurę siostry. Nie pomagały uwagi, że Dorota odziedziczy ła po ojcu świetną przemianę materii. Zresztą pułkownik niewiele miał do powiedzenia w rodzinny m domu. – Chy ba nie będzie pan wracał po nocy ? – zapy tał Wójcik Zerę, składając talerzy ki po kolacji. – Właśnie! – dodała Dorota. – Krzy siek wczoraj i dziś zachował się jak przy jaciel. Czas się odwzajemnić.
Zero oblał się pąsem i próbował odmówić. – Pościelimy panu w sy pialni Kaśki, jest wolna – zaproponowała matka Doroty. – A jutro zabiorę pana na żużel. Nie uwierzy pan, ale przełoży li zakończenie sezonu. – Wójcik zatarł ręce, uradowany jak dziecko. Witczak nie miał wy jścia i przy jął zaproszenie.
Hif leżał na skórzanej kanapie ustawionej pośrodku salki kinowej. Zza kanapy dochodziły przy tłaczające basy z subwoofera. Przez czarny ekran przelaty wał właśnie olbrzy mi statek kosmiczny. Pod nim lśnił biały półokrąg planety. Ty mański oglądał swój ulubiony film, wy korzy stując krótką chwilę wolności. W drugim pokoju nad nowy m tekstem pracowała Agata. Z siedmiu głośników zagrzmiał huk, który zwiastował pojawienie się niewielkiej sondy wy plutej z komory ładowniczej trójkątnego giganta. Hif delektował się brzmieniem muzy ki sy mfonicznej, wy raźnie sły szalnej w tle. Podczas urządzania kina domowego napotkał niejeden problem. Zadanie by ło dość złożone, i o ile pamiętał, biedził się nad nim dłużej niż nad budową sy stemu zabezpieczeń wokół domu Agaty. Szczególnie trudne okazało się ustalenie najlepszego miejsca dla subwoofera, z który m Ty mański musiał przemieszczać się po cały m pomieszczeniu, szukając odpowiedniego efektu. Wcześniej położy ł w sali grubą wy kładzinę podłogową, zainstalował podwieszany sufit, pułapki basowe na rogach, wy ciszy ł ściany. Hif miał nieco kłopotów z pogłosem, dlatego w końcu zapełnił ściany półkami, na który ch umieścił pły ty z filmami, figurki i plastikowe, ręcznie klejone modele statków kosmiczny ch. Na honorowy m miejscu stał model krążownika, którego sy lwetka lśniła w tej chwili na ekranie. Nie potrafił się jednak należy cie skupić na filmie. My ślał o P64, który spoczy wał teraz gdzieś u Witczaka. W kudłatej głowie policjanta tłukła się jedna i ta sama my śl: „Nie brnij w to. Zostaw sprawę wewnętrzny m”. Hif jednak nie mógł tego zrobić. Obiecał Zerze pomoc. By ł czas, że ty lko Witczak w niego wierzy ł. Dwa lata temu, po rozstaniu z drugą żoną, kiedy Hif stoczy ł się prawie na samo dno. Dzwoniąc do Sroki, uruchomił machinę. Zresztą sprawa by ła poważna. Witczak miał sy na. Ty mański nie mógł tego ogarnąć. Wy szedł z pokoju, usiadł w kuchni z piwem wy jęty m właśnie z lodówki. Walcząc ze sobą, sięgnął po notes. Wy rwał kartkę i zaczął nerwowo pisać.
Rodzina Wójcików od trzy dziestu lat zajmowała środkowy segment na osiedlu Osowa Góra nieopodal Kanału By dgoskiego. Dom o powierzchni dwustu trzech metrów kwadratowy ch miał garaż i dwie kondy gnacje. W przy ziemiu znajdowały się duży pokój z wy jściem na ogród, toaleta, hol i pomieszczenie niegdy ś będące gabinetem pułkownika Wójcika, ostatnio zmienione na podręczny składzik narzędziowy. Piętro zajmowały trzy sy pialnie: jedna należała do Kry sty ny, matki Doroty, oraz jej męża, drugą przeznaczono dla ich młodszej córki Katarzy ny bądź jej dzieci, trzecią zaś przerobiono na potrzeby prokuratorki i jej męża, przy jeżdżający ch na święta. Kaśka, siostra Doroty, mieszkała na Flisach, sąsiednim osiedlu, ale od czasu do czasu
podsy łała rodzicom dzieci. Po kolacji Malicka zabrała Witczaka na spacer po mieście. Podjechali do centrum. Przeszli się od ronda Jagiellonów Stary m Portem do Mostowej, zahaczy li o ry nek i operę. Malicka gadała o sobie. W wieku osiemnastu lat uciekła z domu na rok do Pary ża. Tam za dnia z zapamiętaniem waliła w struny starej gitary w przejściach do metra, popołudniami zaś opiekowała się samotną nestorką wielopokoleniowego ży dowskiego rodu. Wkrótce madame Mintz zmarła i Dorota wróciła do By dgoszczy. Zdała na prawo w Warszawie i po studiach została w stolicy. Ojciec z początku miał jej za złe, że nie chciała studiować gdzieś bliżej, choćby w Toruniu. Witczak czuł, że powinien się odwdzięczy ć opowieścią o Małgorzacie i Guciu. – Z Małgorzatą jakoś tak wy szło… – By liście razem? – Kiedy ś. Krótko. Dziesięć lat temu. Można powiedzieć, że się zlitowałem. – Ojej, kiepski początek relacji. – Beznadziejny. Szy bko się okazało, że wiele wspólnego to my nie mamy. Ale ona by ła w trudnej sy tuacji. Nie mogła się wy prowadzić. – I została. Miałeś kogoś jeszcze? Nie spodziewał się tak inty mnego py tania. Miał. By ło ich wiele i raczej przy padkowy ch. Czy powinien też opowiedzieć o schizofrenii matki i związany ch z nią obawach? – Za trudne py tanie, odwołujemy. Chodź, tu jest świetna knajpa. Zmarzłam. Napijemy się herbaty ? – zaproponowała. Weszli do Werandy w parku Kazimierza. Dorota by ła urocza. Oprowadzając Zerę po rodzinny m mieście, zachowy wała się jak dziewczy nka. Naprawdę żałował, że nie mógł jej przy tulić, wziąć za rękę. Że to nie jego dziecko rosło teraz w jej brzuchu. – Piotr to najspokojniejszy człowiek na świecie. Nie wiem, co go wtedy napadło. Naprawdę nie wiem. Akurat ty rady w obronie agresy wnego męża nie miał ochoty słuchać. Widział, że Dorota próbowała przekonać samą siebie. – Wracamy ?
Późny m wieczorem Zero poczuł ssanie w dołku. W domu nikt nie palił, dy skretnie zapy tał więc Dorotę, gdzie może puścić dy mka. – Idź do składziku – poradziła. – Trochę cieplej niż na zewnątrz. Zabrał paczkę swoich ukraińskich pall malli i poszedł za wskazane drzwi. Malicka poinstruowała go, gdzie znajdzie włącznik światła. Kiedy go szukał, zdał sobie sprawę, że w pomieszczeniu przeby wał ktoś jeszcze. Włączy ł światło. W kącie na stary m obrotowy m krześle siedział młody mężczy zna około trzy dziestki. Głowę trzy mał spuszczoną jak dziecko, które nabroiło. – Piotr Malicki? – odezwał się Witczak. Mężczy zna spojrzał na niego.
– Sam pan jest? – odpowiedział py taniem. – Tak. Zapali pan? Malicki z wdzięcznością przy jął poczęstunek. – To mój pierwszy. Z ciekawością obracał pall malla w ręce, powąchał. Papieros wy dzielał specy ficzny, dość przy jemny zapach, kojarzący się z nowo zakupioną książką. – Żona pali. Ale nie w By dgoszczy. Wie pan, rodzice. Zero podał mu ogień. Mąż Doroty wciągnął dy m. Załaskotało. Odkaszlnął. Wy puścił dy m przez nos. Sztachnął się po raz drugi, ostrożnie zaciągając się do płuc. Teraz już nie mógł opanować kaszlu, choć z cały ch sił starał się go zdusić. – My ślałem, że to teść. Że się wy da, że tak głupio tu siedzę. – Jak pan wszedł? – Drzwi na ogród. – Malicki wskazał na drugie wejście. – Zostawiają je otwarte. – Co teraz? – spy tał Zero. – Przeczekam tu noc. Rano zapukam do drzwi wejściowy ch. Że niby dopiero przy jechałem. – Sły szałem o kłótni. Dlaczego…? No, wie pan. – Powiedziała panu? Kim pan jest? – spy tał Malicki zniecierpliwiony m tonem. Zgasił niedopałek na denku starej puszki po farbie. – Witczak. Z pałacu. – Witczak. Kojarzę. Wspominała o panu. Zero zdusił peta. Zbierał się do wy jścia. – Wtedy … Nie chciałem – rzucił Malicki. – Przy nieść panu koc? – Jakby pan mógł. Witczak po kry jomu zaniósł mu koc ze swojego pokoju.
Cy na przez pół dnia chodziła po Starówce i Śródmieściu, układając plan działania. Pod wieczór zadzwoniła do Magdy z ochrony. Spotkały się na zapleczu klubu. Opisała jej Glistowskiego. Przez wciąż wadliwie działający sy stem nie mogła w pracy wy drukować jego zdjęcia. Dziewczy na by ła prawie pewna, że rozpoznała w nim mężczy znę, który odebrał Cy nę. Magda właśnie kończy ła zmianę i dała się zaprosić na kawę do pobliskiego Coffee Heaven. Usiadły przy stoliku, który wy brała Cy na. Kupiła obu kawę i zaczęła pracować nad Magdą. O ty m, gdzie jest zatrudniona, postanowiła powiedzieć jej na końcu. – Dziewczy na tego Glisty wrzuciła mi tabletkę gwałtu do drinka. Odleciałam i nie wiem, co się ze mną działo przez dziesięć godzin. Ten juch siedział w puszce. Wiesz za co? To alfons. I to perfidny. Szantażował dziewczy ny, żeby dla niego pracowały. Magda, słuchając, miała minę, jakby odkry to przed nią świat, jakiego nigdy nie chciała poznać. Przebierała nogami, jak gdy by czekała ty lko na okazję, żeby dać dy la. Cy na usiadła jednak w taki sposób, aby ucieczka nie by ła prosty m zadaniem. – Zrozum, nie chcę kłopotów. – Na razie ty lko ja mam kłopoty. W pracy. Rozwaliłam im lipny casting, na który m
werbowali dziewczy ny do burdelu. – No co ty ? – krzy knęła Magda z podziwem, a Cy na pokazała grubą podeszwę swojego glana. – Skopałam im aparat. Obie zaczęły się śmiać, jakby w pochmurny dzień nagle stanęły w pełny m słońcu. – Złoży li na mnie skargę w fabry ce i dostałam dy scy plinarkę. Magda zrobiła zatroskaną minę. – Ty, a gdzie ty pracujesz? Zrobiła się podejrzliwa. Cy na wiedziała, że nadszedł kry ty czny moment. Jeśli źle to rozegra, straci świadka. – Pracowałam dla fundacji Itaka. Wiesz, szukają zaginiony ch dziewczy n – zaczęła. W kilku zdaniach opowiedziała o porwaniu do Hamburga. – Jak ty to przeży łaś? – spy tała Magda, kręcąc współczująco głową. – Jestem twarda. Zaproponowali mi pracę w policji. – Przy jęłaś? Cy na przy taknęła. – Proszę cię ty lko o to, żeby ś wpadła we wtorek do mojej roboty i powiedziała szefom, że to Glista mnie wy prowadził. Inaczej mi nie uwierzą – wy rzuciła z siebie. Magda długo się namy ślała. – Na pewno nie chodzi o sąd? – upewniła się. – Glista nie jest nawet podejrzany, bo ty lko ja go widziałam na ty m castingu. Jego firma złoży ła na mnie skargę i jeśli mi nie pomożesz, wy lecę z roboty – wy jaśniła Cy na. Widziała, że w Magdzie powoli dojrzewa decy zja. – Dobra – zgodziła się. – Pomogę ci. Kiedy mam by ć w twojej fabry ce? Cy na nie mogła się powstrzy mać, pocałowała Magdę w policzek. Dziewczy na spojrzała na nią dziwnie, ale się uśmiechnęła. – Dzięki – dodała policjantka.
DZIEŃ ÓSMY
niedziela, 31 października
W środku nocy Witczaka obudziły odgłosy rozmowy dochodzące zza ściany. Zapalił lampkę nocną, usiadł na łóżku, sprawdził godzinę. Trzecia nad ranem. Sięgnął po fajki. Podszedł do drzwi, ale nie mógł rozróżnić słów. Rozpoznał głos Malickiej. Starając się nie narobić hałasu, wy szedł na kory tarz. Dźwięki dochodziły z sy pialni obok. Najwy raźniej mąż Doroty wy szedł z ukry cia. Witczak wiedział, że raz obudzony nie zaśnie, postanowił więc zejść do składziku. Mimowolnie usły szał dialog. – Kiedy rozmawialiśmy, nie słuchałem cię, ponieważ w radiu padła ważna wiadomość związana z moją pracą. – Jaka wiadomość? – zaciekawiła się Malicka. Witczak przy stanął. Sortował sły szane przedwczoraj doniesienia radiowe. Proces wy toczony poprzedniemu szefowi agencji, w której pracował Malicki? – Przez chwilę znajdowałem się w inny m świecie. Zachowałem się jak baran. To by ł odruch – tłumaczy ł się dalej Piotr. – Pamiętasz, co wtedy usiłowałam ci powiedzieć? – spy tała Malicka. Nastąpiła przedłużająca się chwila ciszy. – To moje dziecko? – spy tał. – Słucham? – Nie robimy tego aż tak często – odparł Malicki. – A czy je, kurwa, no czy je? – Dorota by ła wściekła. Atmosfera nagle zgęstniała. – No, może tego, co cię tu przy wiózł? Witczaka. Co on tu w ogóle robi? Uderzenie. Malicki został spoliczkowany. Znowu. „Może Dorota ma większy problem z agresją, niż się jej zdaje”, pomy ślał Zero. Postanowił zostawić ich samy ch, zszedł na pierwszy schodek, który, niestety, zaskrzy piał. Drzwi się otworzy ły. – A, pan oficer. Podsłuchujemy ? W majtkach i skarpetkach! Witczak usły szał za sobą głos Malickiego. Rzeczy wiście, nie miał na sobie piżamy, spał
w samy ch bokserkach. – Zapraszamy. Może to pan jest ojcem? Malicki stał przy drzwiach i gestem zapraszał go do środka. Witczak włoży ł sobie papierosa za ucho. Wszedł. – Nie, proszę pana – odpowiedział. – Ale macie się ku sobie, co? Toto i Dorotka! – Ma pan wspaniałą żonę, a nie potrafi pan tego docenić – palnął Zero. Odwrócił się, zamierzał odejść. Poczuł pchnięcie w łopatkę. Klasy czna zaczepka. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio ćwiczy ł albo bił się naprawdę. By ł w kiepskiej formie, unikał testów sprawnościowy ch, bo zapewne z trudem by je zaliczy ł. – Piotr. Proszę cię – odezwała się Malicka. Witczak westchnął i wtedy dostał w brzuch. Prosto w splot słoneczny. Poleciał na niedomknięte drzwi i upadł boleśnie na podłogę kory tarza. – Co ty wy prawiasz? – sy knęła Dorota. Malicki popchnął żonę na łóżko. Straciła równowagę. Próbowała wstać, ale dostała w policzek. Z otwarty ch drzwi sy pialni Wójcików doszedł histery czny płacz matki i słaby, wręcz pieszczotliwy głos ojca Doroty : – Opanuj się, Piotrusiu! Witczak słaniał się na podłodze, usiłując dojść do siebie. Malicka, łkając, próbowała wstać z łóżka. – Wtedy to nie by ł twój pierwszy raz, co? – rzucił Zero. Piotr chodził od ściany do ściany jak dziki zwierz w klatce. – Ma za swoje. Wszy scy macie za swoje! – krzy knął Malicki. Witczak zamknął oczy.
Wrócił do zmy słów, kiedy usły szał krzy ki. Ktoś bił go po głowie. Dorota. Zadziałał odruchowo. Zorientował się, że siedzi okrakiem na Malickim i tłucze go po coraz bardziej zakrwawionej twarzy. Mężczy zna się nie bronił. – Wy noś się! – krzy knęła Dorota, kiedy Witczak zdołał się opanować. Odpuścił. Wstał. Naty chmiast klęknęła przy mężu, głaskała go po włosach. Facet jęczał. Zero mógł złamać mu nos, a może i coś jeszcze. Nie miał pojęcia, jak to się stało. Zabrał ubranie, dokumenty i tak jak stał, w gaciach i skarpetkach, wy mknął się z domu Wójcików. Wsiadł do samochodu. Dlaczego stracił panowanie nad sobą? Dlaczego niewiele pamiętał z tego, co się wy darzy ło? Zupełnie jakby coś nim zawładnęło. Fachowcy nazy wają ten stan porwaniem emocjonalny m. Zero znał to określenie, uczestniczy ł na studiach w zajęciach fakultaty wny ch z psy chologii. Zapalił silnik, odjechał. Właściwie przeparkował samochód. Z masochisty czny m zainteresowaniem obserwował z daleka dom rodziców Doroty. Po półgodzinie drzwi się otworzy ły, Dorota z ojcem wy prowadzili wspartego na nich Malickiego. Wsiedli do samochodu i odjechali. Witczak postanowił ich śledzić.
Pojechali Grunwaldzką do centrum, potem Gdańską, z której skręcili w Powstańców Warszawskich. Szpital. Zero obserwował ich, jak idą na izbę przy jęć. Zastanawiał się, czy szli na obdukcję. Naprawdę uszkodził faceta? W sumie by ło mu wszy stko jedno. Wsty dził się za siebie i tłumaczy ł przed sobą jednocześnie. Stanął w obronie kobiety, bitej i poniżanej. Stłukł męża dopuszczającego się przemocy domowej. Może trochę za mocno. Dręczy ły go py tania: po co postanowił ją odwieźć? Po co się zaangażował? Czemu by ł tak naiwny ? Wszy stkie litościwie pozostawiał bez odpowiedzi. Wy siadł z wozu i się ubrał, wzbudzając ty m zdumienie dwóch kobiet wy chodzący ch właśnie z ostrego dy żuru. W budy nku odnalazł Dorotę, siedziała w poczekalni. Już się trochę opanowała. – Ma złamany nos. – Obdukcja? – Zapowiedziałam mu rozwód, jeśli będzie chciał cię ruszy ć. Nie odpowiedział. – Co w ciebie wstąpiło? Właściwie w was obu. Pojawił się ojciec Malickiej z kubkiem herbaty z automatu. Podał go córce. – Niech pan stąd idzie. Jak pan w ogóle śmiał tu przy chodzić? Pobił pan człowieka w obcy m domu… – Tato, zostaw – poprosiła Dorota. – Chciał dobrze. Wszy scy chcieliście. Zero kiwnął głową i wy szedł. Cholera jasna. Dał dupy.
DZIEŃ DZIEWIĄTY
poniedziałek, 1 listopada
Poniedziałkowa pogoda zaskoczy ła Witczaka. Słoneczny listopad? O takiej aurze marzy ł nie ty lko Zero, ale i miliony, które wy bierały się na groby bliskich. O dziesiątej pojechał na cmentarz Wolski, do rodziców. Szedł samotny i otępiały w tłumie pły nący m alejkami. Paradoksalnie ludzie zdradzali objawy wesołości, spoty kali się po miesiącach niewidzenia, padali sobie w ramiona, dowcipkowali. W tej radości nikt nie widział niczego zdrożnego. Dzieci biegały z zapamiętaniem wokół stoisk handlarzy, wy bierając baloniki i trady cy jne przy smaki: pańską skórkę i szy szki ry żowe. Witczak też nakupił sobie pańskiej skórki i teraz z zapamiętaniem żuł twardą, słodką, różową masę odwiniętą z białego papierka. Smak, który sprowadzał się właściwie do intensy wnej słody czy, pamiętał jeszcze z dzieciństwa, z pierwszej wizy ty na cmentarzu. A znał właściwie ty lko ten jeden, Wolski. Ty lko tu miał bliskich. Wchodził nieodmiennie główny m wejściem, szedł aleją, mijając szeregi grobowców. Wszy stkie sięgały wiekiem najwy żej początków dwudziestego stulecia. Po lewej stronie wy budowano niepozorny kościół, niski i brzy dki, nieciekawy w wy stroju. Odwiedził go dwa razy : podczas uroczy stości pogrzebowy ch matki i ojca. Minąwszy przy by tek, należało się zagłębić w wąskie alejki. Grób ojca by ł bliżej. Zarośnięty, zapomniany. Witczak odwiedzał go ty lko raz w roku, nie kupował kwiatów ani zniczy. Mało pamiętał osobę uwiecznioną na zdjęciu. Leżący ch w ty m samy m grobie dwóch ciotek w ogóle nie znał, umarły, zanim przy szedł na świat. Aby odnaleźć matkę, musiał przejść na drugą część cmentarza, tę, którą znał gorzej. Maria UłańskaWitczak przeży ła ojca o dobre dziesięć lat. Spędziła je w zamknięty m ośrodku, pozbawiona wszelkich praw. Odwiedzał ją z rzadka, ży ła w świecie własny ch fantasmagorii, całkowicie im oddana, zapamiętała w swoim szaleństwie aż do śmierci. Stojąc nad grobami rodziców, czuł się jak człowiek znikąd. Duch prawie. Cień wy łaniający się w nocy, atakujący znienacka opry szków. Smutny i samotny cień, zamieszkujący pustą grotę pod zamkiem wraz ze szczurami albo nietoperzami. Ponury łowca.
Witczak otrząsnął się wreszcie z ty ch smętny ch rozważań. W kieszeni zadzwonił telefon. Komisarz przy witał świat ży wy ch z radością, z chęcią oderwał się od przeszłości. Monika Rawicz przy pomniała sobie coś ważnego o Schmidcie. Umówili się za dwie godziny.
Mimo trwającego święta lokale gastronomiczne działały. Zero umówił się z asy stentką prezesa Eon Ideas w kawiarni na Nowy m Świecie. W środku by ło właściwie pusto, mieli dla siebie całą salę na ty łach budy nku. – Nigdzie pan nie wy jeżdża na święta? – zagaiła. Zero już się przy zwy czaił do zdziwienia rozmówców, że Święto Zmarły ch spędza w Warszawie. Rodowity warszawiak stanowił rzadkość, traktowano go jak okaz muzealny albo białego kruka. Monika na podobne py tanie odpowiedziała, że by ła na grobach w niedzielę rano i wróciła po południu. Wy mienili uśmiechy. Ty m razem ubrała się mniej formalnie, spięła włosy w koński ogon. Pojedy ncze kosmy ki niesfornie wy my kały się z gumki i muskały twarz. Kiedy je odgarniała, zauważy ł, że miała ładne drobne dłonie. Kształtne palce wy rastały z nich niczy m młode gałązki z pnia drzewa. Zwrócił uwagę na srebrny pierścionek w kształcie rozety z czerwony m kamieniem w środku. Wziął się w garść. Skupił na słowach kobiety. – Przy pomniałam sobie, że Jens mówił coś o długich rozmowach… – Z kim? W jakim kontekście? – Poznał jakiegoś Ży da, który twierdził, że ich ojcowie się znali. – Wimana? – Nie wy mienił nazwiska, dlatego dopiero teraz skojarzy łam. Po wizy cie na Próżnej Schmidt jakoś tak oklapł. Ale kiedy spotkał tego człowieka, wróciła mu energia. – Kiedy to by ło? – Jakoś po premierze Gracji i stylu. – Czy li? – Wrzesień dwa lata temu. Witczak podziękował za spotkanie.
Jens Schmidt w Wilku Stepowy m zastanawiał się nad zamówieniem. Poprzedniego dnia postanowił uczcić swoją śmierć świąteczny m specjałem. Marzy ły mu się Speck, Bierwurst albo Weisswurst, ale o każdy m z ty ch przy smaków z rodzinny ch stron mógł ty lko pomarzy ć. Nie chciał komplikować personelowi pracy zamówieniem z menu obiadowego w porze śniadania. Wy obrażał sobie, że strzał i ciało odnalezione na podłodze pokoju numer dwadzieścia sześć będą dla nich i tak wy starczający m utrudnieniem. Z trudem wstał z łóżka i podszedł do okna. Od jakiegoś czasu iry towały go dźwięki dochodzące z sąsiedniego pokoju. Spał już w tak wielu hotelach, że odgłosy grającego na cały regulator telewizora, skrzy piące w coraz szy bszy m ry tmie spręży ny w materacu czy jęki nie robiły na nim wrażenia. Ale to, co dochodziło zza cienkiej ściany, paradoksalnie napawało go lękiem. Duchy,
pomy ślał. Albo zwierzęta. Psy. Przy pomniał sobie o wronach, które ucztowały w mieszkaniu na Koszy kowej. Otrząsnął się ze stuporu, w jakim przez dobrą chwilę trwał, oparty o mur zdobny wy pukłą kremowołososiową tapetą w kwiaty. Pomy ślał, że nadszedł czas, aby zakończy ć nieudaną farsę zwaną ży ciem Jensa Schmidta. Gardził sobą tak bardzo, że z czy stego tchórzostwa z dnia na dzień odkładał podjęcie ostatecznej decy zji. Przed oczami miał całe swoje nieudane ży cie: dzieciństwo we Fry burgu na pograniczu Szwajcarii, Francji i Niemiec w domu wy kładowcy Wy działu Sztuk Piękny ch Uniwersy tetu Alberta i Ludwika; pierwsze wizy ty, a potem prakty ka filmowa w studiu Babelsberg pod Berlinem; nieudane małżeństwo; założenie firmy Eon Ideas i przeprowadzka do Polski. Migały mu także w głowie zupełnie inne sceny : upodlenia, szoku i potwornego bestialstwa. Wciąż nie mógł uwierzy ć, że niektórzy ludzie są zdolni do potworności, które widział teraz oczami wy obraźni. Wcale tego nie chciał, ale obrazy same pojawiały się w jego mózgu. Zamierzał spędzić w ty m hotelu ty lko jedną noc. Został na kilka kolejny ch. Zamarzy ły mu się alkohol i seks z kobietą. Jens stwierdził jednak, że nie miał już sił, aby podróżować dalej. Berlin by ł ty lko iluzory czny m celem, równie dobrze mógł skończy ć ze sobą w ty m nędzny m hotelu przy trasie E30. Nie dręczy ła go obsesja, aby umrzeć na ojczy stej ziemi. Z walizki wy jął pistolet dziadka, walthera P38 wy produkowanego w 1942 roku w zakładach Mausera w Oberndorfie. Wolfgang Jürgen Schmidt, ten sam, który według kłamliwy ch legend rodzinny ch miał taką piękną kartę w Warszawie, przewędrował z nim cały szlak bojowy, a po wojnie zdołał przekazać broń swojemu sy nowi. Ojciec Jensa by ł, co tu dużo mówić, pięknoduchem, profesorem grafiki. Opowiadał o przeszłości Wolfganga Schmidta w SD. Wy olbrzy miał jego dokonania w getcie, broń zaś schował na stry chu, w starej walizie, którą najmłodszy Schmidt odkry ł dopiero po śmierci rodziców, kiedy porządkował dom. Postanowił oddać broń do rusznikarza. Znany w kraju fachowiec doprowadził zaby tkowy pistolet do stanu uży walności, Jens wy robił niezbędne zezwolenia, zarejestrował broń i woził ją ze sobą po świecie w charakterze pamiątki rodzinnej, ale też zabezpieczenia. Nie miał obaw natury religijnej przed odebraniem sobie ży cia. Zawarł ze sobą pakt, zgodnie z który m planował, że jeśli pewnego dnia stwierdzi, że na ty m padole łez nie ma przed nim żadnej otwartej drogi, a my śl ta nie opuści go przez rok, pociągnie za spust. Na początku września razem z notariuszem domknął wszy stkie zobowiązania majątkowe, sporządził testament, który teraz spoczy wał w walizce wśród inny ch dokumentów. Na szczęście nie miał dzieci, dla Renate po rozwodzie by ł ty lko jedny m z wielu wspomnień. Ży cie zawodowe już dawno przestało go bawić. Marzenia o reży serii, tworzeniu arty stowskich dzieł dla wy branej publiczności rozpierzchły się gdzieś po trzy dziestce, kiedy Jens zdał sobie sprawę, że ani światu nie by ła potrzebna jego sztuka, ani on, tworząc kino, nie potrafił pójść ze światem na kompromis. Co innego telewizja – tu mógł oddać się zwy kłemu rzemiosłu, wy robnictwu kolejny ch programów, które niczy m narkoty k mamiły masowego widza. Trzy mał w ręku pistolet, objął uszkodzoną w czasie wojny rękojeść. Zważy ł w ręku. Kilogramowy ciężar zabójczego żelastwa sprawił mu przy jemność.
Hif pierwszy dzień listopada, jak każde święto, spędzał w towarzy stwie Agaty we wspólnie urządzony m domu w Julianowie. Wieczorem miał zamiar na chwilę wy skoczy ć na Powązki, żeby odwiedzić grób swojej pierwszej żony, która zginęła w wy padku przede dziesięciu laty. Obudzili się około dziesiątej i zjedli razem śniadanie. Agata nasmaży ła indy jskich naleśników. By ło to ulubione danie Hifa. Tajemnicę sukcesu stanowiły dodatki: domowej roboty dżem z mango i limonki (przepis Agata zdoby ła od zaprzy jaźnionej Hinduski) oraz mięso indy ka przy prawione curry i kolendrą. Wczesne popołudnie spędzili w niewielkim ogrodzie przy legający m do domu. Agata postanowiła wy korzy stać Hifa do jesienny ch porządków. Jego zadaniem by ło zgrabienie opadły ch liści. Do domu wrócił zarumieniony jak dzieciak. Wy jęła mu z czupry ny kawałki żółty ch liści, pogłaskała po policzku i poprosiła o rozpalenie grilla. – Grill w listopadzie? – zdziwił się. Wzruszy ła ładny mi ramionami i wskazała na termometr. Słupek rtęci w ciągu ostatnich kilku godzin podskoczy ł do osiemnastu stopni Celsjusza. – Ostatni grill w ty m roku. Mam karkówkę. Chy ba że nie chcesz? – rzuciła przekornie. Hif oblizał usta i zaczął krzątać się po tarasie. Agata, mary nując mięso, przy glądała się niedźwiedzim ruchom ukochanego. Mocował się z metalową konstrukcją rusztu, potem przez kwadrans szukał podpałki i worka z węglem drzewny m. Ustawił grill na zawietrznej i przy stąpił do podpalania. Szło mu średnio. Agata zastanawiała się, jak ktoś tak obeznany z łowiectwem mógł nie radzić sobie z prostą czy nnością związaną z przy gotowaniem paleniska. Kiedy węgle by ły już rozżarzone, dołączy ła do partnera, niosąc na metalowej tacy porcje mięsa. Obiad zjedli o trzeciej. Uporali się z posiłkiem w rekordowy m tempie, szy bko robiło się zimno. Mimo że siedzieli na tarasie otuleni w koce, zmarzli i wrócili do domu, gdzie rozłoży li się na szerokiej kanapie o skórzany m obiciu. Hif rozpalił ogień w kominku, zrobiło się przy tulnie. W telewizji oglądali relację z corocznej kwesty arty stów na rzecz restauracji zaby tkowy ch grobowców na Powązkach. Wspominali stare czasy. Agata przy snęła. O szóstej Hif uwolnił się z jej objęć. – Kiedy wrócisz? – spy tała półprzy tomna. – Za jakieś dwie godziny – odpowiedział szeptem. – Na pewno musisz iść? Jest tak przy jemnie – mruczała zachęcająco. Pocałował ją w czoło. Wciąż by ła zazdrosna o jego pierwszą żonę, mimo że ta nie ży ła przecież od dziesięciu lat. O Mariannie rozmawiali ty lko raz, kiedy się poznali. Na początku nowego wieku, kiedy jechali na Wigilię, na drodze do Michałowic doszło do wy padku. Jakiś facet wy jechał im przed maskę. Hif zjechał na pobocze. Uderzy ł w drzewo. Marianna umierała godzinę. Pogotowie przy jechało za późno. Agata nie miała pewności, czy uczuciem, które ciągnęło Hifa do grobu na Powązkach, by ła dawna miłość czy wciąż palące wy rzuty sumienia. Tak czy owak, wiedziała, że Hif raz w roku samotnie odwiedzał grób pierwszej żony. To jednak by ła oficjalna wersja dla Agaty. W rzeczy wistości biegł na cmentarz z kwiatami przy najmniej raz w miesiącu. Robił to dla córki. Obiecał dziewczy nie, że nigdy nie zapomni o matce. Wiedział, że dowodem pamięci będą świeże kwiaty na grobie. Zuza, córka Hifa z pierwszego małżeństwa, w czasie wy padku siedziała
w foteliku na ty lny m siedzeniu forda focusa. Miała pięć lat. Zdarzenie odcisnęło się piętnem na cały m jej ży ciu. Wy rosła na znerwicowaną nastolatkę, która nie potrafiła sobie poradzić ze sobą. Nieuporządkowane ży cie osobiste ojca nie pomagało. Jego następne, nieudane małżeństwo trzy lata temu zaowocowało nowy m konfliktem. Zuzanna przeprowadziła się do matki Ty mańskiego, przy rodni brat wzbudzał w niej zazdrość. Pewna stabilizacja przy szła dopiero ostatnio, kiedy ojciec związał się z Agatą. Nowa partnerka miała zadziwiająco dobry wpły w na dziewczy nę. Zabierała ją ze sobą do redakcji, często spędzały razem czas. Zuza wy raziła swoją aprobatę dla miłości Hifa. Pod jedny m warunkiem. Że nigdy nie zapomni o jej matce.
Agnieszka po wy darzeniach ostatnich dni nie miała zby t wielkiej ochoty wy chodzić z mieszkania na Sady bie. Anki nie by ło, w niedzielę wieczorem wy jechała do rodzinny ch Skierniewic. W poniedziałek Cy na zaprosiła matkę na obiad. Ich stosunki ostatnio się poprawiły, widać stara Cy nowska pogodziła się z odmiennością córki. Przełom nastąpił w ciągu kilku ostatnich ty godni. Przedtem Zofia w ogóle przestała się odzy wać. Nie bez przy czy ny. Zamilkła po wspólny m wy jściu do restauracji kilka miesięcy wcześniej, kiedy Cy na przedstawiła jej Ankę. W pewny m momencie Agnieszka stwierdziła, że czas wy jść z szafy, i złoży ła gorący pocałunek na ustach siedzącej obok partnerki. Może by ło to głupie, ale nie umiała znaleźć odpowiednich słów. Choć atmosfera uległa poprawie, matka i córka mało się odzy wały. Zjadły proste dania przy gotowane przez Agnieszkę i ciasto przy niesione przez Zofię, obejrzały film. Wieczorem Cy na leżała na kanapie, gapiąc się w telewizor. Zastanawiała się, jak będzie wy glądać rozprawa dy scy plinarna w środę. Co Glistowski na nią ma? Co takiego stało się w piątkowy wieczór, kiedy wy prowadzono ją z klubu? Zwy kle zasy piała przed odbiornikiem, ale ty m razem problemy głośny m echem odbijały się w jej głowie. My ślała o Magdzie z ochrony Tube. Czy przy jdzie, jak obiecała? Czy jej zeznania zostaną w ogóle dopuszczone? Miała nadzieję, że spotkanie komisji dy scy plinarnej choć trochę przy pomina rozprawę sądową: że rzecznik odgry wa rolę prokuratora, członkowie komisji funkcjonują jako sędziowie, oskarżonemu zaś przy sługuje prawo przy prowadzenia obrońcy oraz świadków. Nawet jeśli dotąd nie by ło takiej prakty ki w pałacu, ona, Cy na, ją rozpocznie. Oby ty lko przy szła. Ta Magda.
Dłonie starca lekko gładziły mosiężne krągłości instrumentu. Plamy wątrobowe na skórze śródręcza wy glądały jak wy sepki na Missisipi, uśmiechnięta twarz przy wodziła zaś na my śl oblicze starego czarnoskórego muzy ka, który oparłszy stopę na skrzy nce po pomarańczach, zaraz zadmie w trąbkę trzy maną w garści. – Gretzen jest twój – szepnął Mory c. – Żartujesz? – zdziwił się Witczak. Właśnie zszedł ze sceny i usiadł przy ty m samy m stoliku, przy który m zasiadał starzec. By ł
poniedziałkowy wieczór, właśnie trwały Zaduszki Jazzowe. – Nie mam płuca – wy tłumaczy ł Mory c. – Od dwóch lat – przy pomniał Witczak. Zaciągnął się dy mem papierosowy m i rzucił spojrzenie w kierunku baru. Krzątał się tam Wielki Majk, porządny chłop, który pozwalał muzy kom pić na kreskę. Zero miał u niego stale otwartą linię kredy tową. W tłumie mignęła znajoma kobieca twarz. Widok Renaty sprawił, że na moment serce podjechało Witczakowi do gardła. Co ona tu, na Boga, robi? Wiedziony odruchem, odwrócił wzrok. Nie chciał, aby ich spojrzenia się skrzy żowały. Mory c wcisnął mu w rękę instrument. – Kiepsko gram na trąbce – odpowiedział Witczak rozkojarzony, ale starzec ty lko delikatnie się uśmiechnął. – O ile pamiętam, saksofon ci ukradziono. Żeby dobrze grać na trąbce, potrzebne są mocne zęby – pouczy ł. – Dam ci namiar na mojego denty stę. – Jego oczy w kolorze wy płowiałego błękitu powędrowały w stronę baru. – Ktoś cię szuka. Witczak dojrzał Renatę pochy loną w stronę Wielkiego Majka, który wskazy wał ich stolik. Po chwili kobieta szła w jego stronę, wy mijając rozbawiony tłum zaopatrzony ch w drinki wielbicieli jazzu. Posłała Zerze zmieszany uśmiech, przy sunęła swoją piegowatą twarz do jego ucha tak blisko, że poczuł na policzku jej oddech. – Wy jdziesz ze mną? – szepnęła. Mężczy zna poczuł znajomy zapach jej ciała. Wstał, pomachał Mory cowi i z trąbką w garści ruszy ł za nią.
Hif lubił wieczorne wizy ty na Powązkach, nocne spacery pośród palący ch się zniczy, zapach stopionego wosku unoszący się nad nekropolią. U harcerzy rozstawiony ch przy bramie cmentarza zawsze kupował największe znicze z oferty i potężną chry zantemę w doniczce. Zazwy czaj szedł tą samą trasą wy ty czoną wzdłuż grobów Kieślowskiego, Niemena, Maklakiewicza. W części oddalonej od history czny ch grobów, tam gdzie leżała Marianna, po zmroku panowały już spokój i cisza. Jako dziecko podobno widział duchy. Wspominała o ty m matka, amatorsko zajmująca się wróżbiarstwem. Często mały Ty mański wskazy wał na pusty kąt w mieszkaniu, prosząc matkę, aby spy tała stojącego tam pana lub panią, co on lub ona tam robi. Nikt poza nim nie widział tam żadny ch ludzi. Zachowanie małego wzbudzało konsternację wśród gości, ale bawiło matkę, przekonaną, że sy nek odziedziczy ł zdolności po niej. Wszy stko zaczęło się pewnego wieczora, kiedy Hif miał trzy latka. Dwa dni wcześniej odnaleziono ciało siostry matki Hifa, Anieli Koniecznej. Zwłoki leżały dwa kilometry od domu ciotki, przy moście nad Wkrą we wsi Joniec. Trupa wy patrzy ł kajakarz pły nący w dół rzeki. Konieczna mieszkała w domu na uboczu wsi, zniknęła przed ty godniem i intensy wnie jej poszukiwano. W mieszkaniu na Mokotowie mały Hif zauważy ł dziwny ruch za oknem trzeciego piętra, gdzie mieszkali. Zapadł już zmrok, blok otaczały nierozświetlone niczy m ciemności. Od stalowoszarego nieba odbijała się idealnie czarna sy lwetka wy sokiej akacji. Chłopiec podszedł do okna. Matka zwróciła uwagę na osobliwe zachowanie sy na.
– Co tam widzisz, Adasiu? – spy tała nabożnie, również wpatrzona w ciemności za oknem. – Ciocia – szepnął w odpowiedzi sy nek. Dwuletni kundelek Cy pry s, zainteresowany dziwny m zachowaniem swoich państwa, podbiegł do nich, dotknął mokry m nosem twarzy dziecka, licząc na chwilę zabawy, pieszczotę. Ty mańską, wbrew jej wróżbiarskim zapędom i otwartemu, jak uparcie twierdziła, umy słowi, nagle ogarnął strach. Ona też coś zobaczy ła za oknem. Jakiś ruch. Niewy raźną postać unoszącą się we mgle. Pies, wpatrzony w ten sam punkt, na który m skupiony by ł wzrok jego pani, zaczął warczeć. Podkulił ogon, zjeży ł sierść na grzbiecie i ły skając białkami ślepi, krok za krokiem wy cofał się do przedpokoju. W ty m momencie ktoś zadzwonił z informacją o odnalezieniu martwej ciotki. Z wczesnego dzieciństwa Hifowi pozostało wrażenie, że w tajemniczy sposób potrafił kontaktować się ze zmarły mi. Wy dawało mu się, że widział duchy unoszące się nad grobami niczy m zwiewne, przezroczy ste cienie o ludzkich twarzach. Hif dziwił się zresztą, że na pły tach nagrobny ch bliscy podają tak niewiele informacji o zmarły ch. Na dziewiętnastowieczny ch tablicach panowała w tej kwestii większa swoboda. Nie bacząc na ograniczenia miejsca, do standardowy ch notatek o datach urodzenia i śmierci oraz pobożny ch formułek dopisy wano często zawód zmarłego. Nikt jednak nie pisał o najciekawszy m, czy li, według Hifa, o rodzaju i przy czy nach śmierci. Szkoda. Hif zawsze tego żałował. Gdy by tak naprawdę potrafił się porozumieć ze zmarły mi, każdemu zadałby ty lko jedno py tanie: jakie by ły okoliczności jego zgonu? Ty m razem zamiast od razu wejść na cmentarz, czekał przy bramie. Sroka spóźnił się dobry kwadrans. Wy glądał na przestraszonego, oglądał się za siebie. – Weź ty się ogarnij, Sroka. – Spoko. Wy luzuj. Chy ba coś mam dla ciebie – odpowiedział zdenerwowany m głosem. – Mów. Ty lko spokojnie. – Jest dom, w który m ten cały złom leży. Czeka na kogoś. – Jaki złom, Sroka? – Policy jny złom. Góra stary ch klamek. – Gdzie? – Jeszcze nie wiem. Nie powiedzieli mi dokładnie. Masz jakieś ty py ? Może coś będę mógł wy kluczy ć. – Co ty pierdolisz, Sroka? Jak nic nie masz, to po co się umawiałeś, palancie? – Rozmawiałem z ty mi ludźmi, kapusta? Ma by ć dil! – Jaki, kurwa, dil? – Hurtowy, psie. Rozumiesz? Hurtowy. Czekaj na antenie. Puszczę ci sy gnał. Spotkamy się wtedy w ciągu godziny. Tu. Wszy stko ci powiem. – Nie pogry waj ze mną, kurwa – zakończy ł rozmowę Hif. Ze zniczami i kwiatami zniknął w alejce. Sroka sięgnął po swoją komórkę. Cały czas by ła włączona. – Właśnie przeszedł przez bramę! – Połączenie zostało zerwane. Złodziej z rezy gnacją wpatry wał się w tonącą w ciemnościach postać policjanta.
Renata zaproponowała spacer w kierunku placu Piłsudskiego. – Kiedy ostatni raz widziałeś się z Dorotą? – spy tała. – Przedwczoraj wieczorem. O co ci chodzi? Z Mazowieckiej skręcili w Traugutta. – Wy duś to z siebie – poprosił. – Moja matka miała zawał. Wczoraj wróciłam do Warszawy. Nie śpię od doby. – Przepraszam. Nadal nic nie rozumiał. Podejrzewał, że Dorota z nią rozmawiała, ty le. Szli powoli, na wy sokości ASP minęli grupkę podchmielony ch studentów. W nikły m świetle lamp profil adwokatki wy dał się Witczakowi nawet ponętny. – Czy ty i Dorota…? – spy tała. – Dlatego, wtedy u mnie… Nie chciał o ty m rozmawiać. Nawet nie miał ochoty komunikować swojej niechęci. Żachnął się ty lko. – Czuję się taka… Zaraz się rozpłacze. Czy to kolejna próba zaciągnięcia go do łóżka? – Przepraszam. – Przetarła oczy. Szli obok kościoła Świętego Krzy ża. Spoglądała na nich rzeźba Chry stusa stojąca na tarasie. – Podobno biłeś się o nią z Piotrem. To takie… Romanty czne. Zaraz to powie. O ty m rozmawiały ? Dorota w ten sposób zinterpretowała sy tuację? Bił się o nią? Poczuł, że chy ba grał w inny m filmie. – To nie tak – próbował się wy tłumaczy ć. Właściwie czemu chciał się zarzekać? Bo postąpił niemoralnie? Chciał wejść między parę, której związek został pobłogosławiony przez Boga? Zero nie wierzy ł w takie sprawy. Wierzy ł w uczciwość. Chciał pomóc koleżance bitej przez męża. Jego uczucia się nie liczy ły, choć niewątpliwie wy warły wpły w na działania. – Dorota poroniła nad ranem. Cholerny świat. Witczak zacisnął powieki. Czy to jego wina? Odszedł w kierunku Nowego Światu.
Pod dwudziestu minutach Ty mański w końcu odnalazł znajomą alejkę. W trzeciej mogile po lewej stronie by ła pochowana Marianna. Na marmurowej pły cie Hif pieczołowicie ustawił przy niesione przez siebie wielkie znicze i kwiaty. Przez dłuższą chwilę komponował ich układ, dopasowując nowe elementy do ty ch, które pojawiły się w ciągu dnia, zapewne przy niesione przez rodziców Marianny. Właśnie wtedy zobaczy ł jej oczy na zdjęciu. Pamiętał, że by ło potrzebne do dy plomu na koniec studiów. Wy konano je w zakładzie fotograficzny m na Grochowie. Jego właściciel sły nął ze swoich niebagatelny ch zdolności w sztuce czarno-białej fotografii portretowej. I zdjęcie rzeczy wiście się udało. Marianna wy glądała na nim jednocześnie poważnie i zalotnie. Hif długo się zastanawiał, jak facet osiągnął ten efekt, ponieważ podczas urlopów, kiedy on robił zdjęcia, nigdy nie potrafił namówić żony do zrobienia podobnej miny. Zawsze wy stawiała języ k. Miał dziesiątki zdjęć Marianny z wy stawiony m języ kiem, jakby udawała Einsteina. Po jej śmierci przy szła mu nawet my śl, żeby na pły cie umieścić właśnie jedną z ty ch fotografii. Nie odważy ł
się zaproponować czegoś takiego, choć wiedział, że Marianna na pewno by mu przy klasnęła. Uznałaby pomy sł za świetny. Teraz jednak z tamtego zdjęcia żona spojrzała na Hifa jak ży jąca istota. Spojrzała tak, jakby przed chwilą odwracała wzrok, a teraz znów wpatry wała się w męża. Ty mański zorientował się, że jakiś kształt mignął odbity w porcelanie, w której zatopiono jej fotografię. Zdąży ł się odwrócić. Zobaczy ł nacierającego na niego mężczy znę w ciemnej sportowej kurtce, czapce z daszkiem, spodniach i trampkach. W prawej ręce bły snęło ostrze. Hif nigdy nie walczy ł na noże, ale coś niecoś wiedział o tej sztuce. Wiedział też, że jeśli człowiek atakuje nożem drugiego, nie robi tego po to, aby walczy ć, ty lko po to, aby zabić. Odparował cios i zdołał złapać rękę napastnika w nadgarstku i wy kręcić tak mocno, jak ty lko mógł. Wtedy mężczy zna zamachnął się lewą ręką, w której Ty mański zauważy ł taki sam krótki nóż, clinch pick. Najlepszy wy bór, kiedy morderca decy duje się w sposób szy bki i skuteczny pozbawić drugiego człowieka ży cia. Hif złapał napastnika za drugi nadgarstek. Chwilę się mocowali. Hif, potężniejszy, liczy ł, że zdoła szy bko zakończy ć walkę. Przy ciągnął tułów wroga do siebie i zadał potężny cios głową w czoło mężczy zny. Poczuł, jak tamten osuwa się na ziemię. Puścił jego nadgarstki. Facet upadł, ale nie wy puścił noży ani nie stracił przy tomności, na co liczy ł Ty mański. Nożownik uniósł wy soko nogi, podskoczy ł i w ułamku sekundy znów dry blował naprzeciwko policjanta. Poruszał się zwinnie niczy m baletnica. Hif obracał się z wolna. Zaskoczenie minęło. Mierzy ł mężczy znę wzrokiem, próbował rozpoznać go po sy lwetce lub ledwie widocznej twarzy.
Witczak wracał do domu na piechotę z trąbką pod pachą. Zastanawiał się, czy powinien zadzwonić do Malickiej, ale wewnętrzny głos podpowiadał, żeby tego nie robić. By ło mu ciężko. Miał teraz na sumieniu nie ty lko pobicie męża Doroty, ale także jej krzy wdę. Na placu Unii Lubelskiej skręcił w boczną uliczkę i przeszedłszy obok szwedzkiej ambasady, skierował się do zamkniętej o tej porze głównej bramy Łazienek Królewskich. Dawno tu nie by ł. Boże, jak dawno! Przy pomniały mu się spacery z dziewczy ną, niejaką Danką, około matury. Znała tu taki kąt, ławkę dobrze ukry tą w krzakach, gdzie mogli siedzieć godzinami, przy tuleni, szepcząc sobie do uszu sprośne żarty lub czułe słówka. To by ło… dawno, wieki temu. Tak dawno, że Witczak nie potrafił nawet zliczy ć lat, które przepły nęły. Właściwie przeleciały przez palce, dodał w my ślach. Skręcił w stronę Belwederu. Z wolna szedł mokrą asfaltową aleją w dół skarpy wiślanej, chowając szy ję przed siąpiący m kapuśniakiem.
Facet szy kował się do ataku. Szukał okazji do zadania ciosu. By ł szy bki. Wy prowadził cios z lewej strony, zawadził o ramię Ty mańskiego, cięcie przeszło przez ubranie i rozcięło skórę. Hif, reagując odruchowo na ból, złapał się za zranione miejsce. Wtedy nastąpił właściwy atak. Zamach od dołu prawą ręką. Nożownik celował w podbrzusze, chciał rozpruć Hifa długim cięciem. Nie zdąży ł. Policjant odskoczy ł i odwinął się lewą ręką,
uderzając przeciwnika w żuchwę z taką siłą, że ten znów padł na mokre liście. Ty mański zaczął podskakiwać niczy m bokser na ringu. Nie chciał się zwalać na leżącego, wiedział, że nie będzie w stanie kontrolować ruchów rąk uzbrojonego przeciwnika. Po cichu liczy ł, że albo ta szumowina po prostu sobie odpuści i zniknie w ciemnościach, albo ktoś wreszcie zobaczy, co się dzieje, i zadzwoni pod sto dwanaście. Ale wokoło nie by ło ży wej duszy. Pluł sobie w brodę, że nie wziął służbowej broni. Szukając czegoś do obrony, chwy cił gałąź leżącą na poboczu alejki. Mężczy zna podniósł się z ziemi. Istniało jeszcze jedno, najbardziej racjonalne wy jście: wziąć nogi za pas. Ale Hif nie miał zamiaru uciekać. Nożownik otrząsnął się, znów wy kony wał wężowe ruchy, gotów do następnego starcia. Z zajęć na studiach Hif zapamiętał metodę obrony zwaną wy ry waniem zębów węża, która polegała na zablokowaniu ręki przeciwnika i wy łuskaniu z jego pięści narzędzia ataku. Zakładała jednak, że nóż będzie ty lko jeden, i to zupełnie standardowy, uchwy cony ty powo, a nie tak jak ten przeklęty clinch pick. Hif postanowił jednak spróbować. Zaatakował. Z cały ch sił zdzielił mężczy znę w prawą rękę, odrzucił gałąź i chwy cił jego lewą dłoń. Złapał ją w nadgarstku, obrócił się ty łem do przeciwnika, manewrując nim jak maskotką. Próbował odgiąć palce zaciśnięte na nożu. W ty m momencie poczuł ukłucie w udo. Zawy ł z bólu i rzucił nożownikiem o najbliższy grób. Pieczołowicie ustawione kwiaty i znicze rozleciały się, zepchnięte przez przeciwnika. W ręku Hifa został nóż wy rwany z ręki mężczy zny, drugi poleciał w ciemność. Napastnik by ł bezbronny. Hif zacisnął palce na nożu. Wy bijając się ze zdrowej nogi, skoczy ł na faceta leżącego na pły cie Marianny. Położy ł się na nim, ten wił się jak wąż, próbował gry źć i drapać, ale Hif jedną ręką przy gniótł mu gardło, drugą zamachnął się, żeby wbić ostrze. Wtedy poczuł ból. Ktoś podszedł od ty łu i pchnął go nożem w brzuch. Policjant opadł na marmur. Nożownik wy sunął się spod niego, uderzy ł Ty mańskiego łokciem w głowę. Poklepał po ramieniu czekającego dotąd w cieniu pomocnika. – Mołodiec – szepnął, po czy m pochy lił się i wy rwał z dłoni ofiary swoją własność. Oczy ścił ostrze, który m pchnął policjanta. Teraz mogli już spokojnie opuścić teren zaby tkowej nekropolii. Ty mański został z Marianną zupełnie sam. Zastał Małgorzatę w domu. Nie chciał z nią rozmawiać. Bez słowa sięgnął po jej ciało niczy m po lekarstwo w apteczce. Zaciągnął do łóżka, tego samego, w który m dwie noce wcześniej spała Malicka. Nie opierała się.
O ósmej piętnaście wieczorem na telefon komórkowy Cy ny przy szło połączenie od Ty mańskiego. Odebrała. Hif najprawdopodobniej znowu nie zablokował klawiatury i przy padkowo wciśnięty klawisz wy brał pierwszą pozy cję z listy. Ze względu na swoje imię Cy na figurowała na początku kontaktów wielu komórek i podobne ciche telefony zdarzały się już wcześniej. Wy starczy ło, żeby jakaś niefrasobliwa koleżanka dała aparat dzieciakowi do zabawy. Cy na zazwy czaj od razu odrzucała połączenie i pisała zwrotną wiadomość tekstową. Znów przy łoży ła słuchawkę do ucha, usły szała ty lko szum. Dwa razy wy mówiła ksy wę kolegi i czy m prędzej wcisnęła czerwoną słuchawkę. Napisała: „Hif, zablokuj sobie, awruk, telefon”. Już miała wy słać wiadomość, gdy w górny m rogu wy świetlacza pojawiła się ikona koperty, aparat zawibrował. Cy na, leżąc na kanapie
w duży m pokoju, zapisała wiadomość w folderze „Robocze” i otworzy ła esemes. Nadawcą okazał się Hif. Zdziwiła się, poprzednie połączenie wy dawało się przy padkowe. Policjantka przy pomniała sobie o dzieciaku Ty mańskiego. Pierwszy listopada to dzień spotkań rodzinny ch, pewnie dał gówniarzowi telefon do zabawy. „Gdjp” – przeczy tała. Bezsensowny bełkot, czy li to nie Hif, ty lko gówniarz. Wy brała numer kolegi. Nie odebrał. Ponownie nawiązała połączenie, znów to samo. Wstała z wersalki i przeszła do kuchni zrobić sobie herbatę. Zapaliła papierosa. Z szafki wiszącej nad blatem wy jęła pudełko z herbatą, cukier i duży, niebieski kubek. Spojrzała jeszcze raz na telefon. Jakaś my śl czy skojarzenie nie dawały jej spokoju, dręczy ło ją coś, co wpadło jej do głowy, kiedy wstawała z łóżka, i wy parowało w drodze do kuchni. Nienawidziła tego uczucia. Coś chciała zrobić? Coś zabrać z pokoju? Nie. My śl doty czy ła Hifa. Aby sobie pomóc, sięgnęła po komórkę i wy świetliła ostatnią wiadomość. Odruchowo powtórzy ła kciukiem bezsensowną sekwencję liter: gdjp. Nic. Odłoży ła telefon, zdjęła z gazu gwiżdżący wniebogłosy czajnik i zalała herbatę. Przy pomniała sobie, że na wieczór umawiała się z parą znajomy ch na Zaduszki Jazzowe w Ty gmoncie. Cy nie po ostatnich wy darzeniach w Tube przeszła ochota na wy jścia, musiała więc poinformować przy jaciół o zmianie planów. Przy stąpiła do pisania wiadomości. Miała nowy aparat, wciąż ekspery mentowała z ustawieniami. Pisząc esemesy, zazwy czaj nie korzy stała ze słownika T9, ale teraz postanowiła go sprawdzić. Napisała wiadomość i niczy m olśnienie z niebios spadła na nią my śl, która przed chwilą drażniła ją swoją ulotnością. Wy słała esemes do znajomy ch, znów weszła w menu wiadomości. Wpisała przesłany przez Hifa tekst. Ty m razem, po włączeniu słownika, zamiast bezsensownego wy razu pojawiło się słowo „Help”. Zadzwoniła znowu do Ty mańskiego, ale usły szała ty lko długie sy gnały przery wane uciążliwy mi sekundami ciszy. Nikt nie odebrał. „Coś się stało”, pomy ślała. Hif potrzebował pomocy. Odruchowo wy brała numer Witczaka, ale też nie odbierał. Nerwowo połączy ła się z oficerem dy żurny m. Otrzy mała informację o zamieszaniu na Powązkach, związany m z jakąś bójką. Już posłano tam patrol, ale wciąż nie by ło informacji zwrotny ch. Pomy ślała, że mogłaby poprosić o namierzenie telefonu Hifa. Zadzwoniła do policy jnego informaty ka. Ten na szczęście podniósł słuchawkę, choć w pierwszej chwili nie wy kazał entuzjazmu. Agnieszka przedstawiła mu sy tuację i poprosiła o pomoc. Rozłączy ł się i nie dzwonił przez dobre piętnaście minut, które Cy na poświęciła na nieudane połączenia z Hifem i Witczakiem. Co się z nimi działo? Czemu Ty mański potrzebował pomocy ? W końcu przestała dzwonić, czekała na informacje od informaty ka. – Jest w zasięgu stacji bazowej Powązki – poinformował. – Nie przemieścił się od pół godziny. Cy na podziękowała. Co Hif robił na cmentarzu? Głupie py tanie. Ale dlaczego potrzebował pomocy ? Wdał się w tamtą bójkę? Cy na wpadła na pomy sł. Dowie się o numer kwatery, na którą wy bierał się Hif. Niestety, nie miała kontaktu z nikim z jego rodziny. Przy pomniała sobie, że kiedy ś wy mienili się numerami telefonów, pod które należałoby dzwonić w razie jakiegoś wy padku. Wy rzuciła na blat zawartość portfela z nadzieją, że w ciągu ostatniego roku kartka od Hifa nie przepadła, a numer się nie zdezaktualizował. Znalazła. Mały, żółty, złożony na czworo świstek wy sunął się z jednej z przegródek portfela. Zapisany numer należał do niejakiej Agaty.
Cy nowska wy brała numer, ale po drugiej stronie linii odezwał się mężczy zna, który opry skliwy m tonem poinformował, że nastąpiła pomy łka. Agnieszka zaklęła. Na szczęście na karteczce widniało także nazwisko. Cy na sięgnęła po komputer i wpisała dane osobowe kobiety w przeglądarkę internetową. Z tego, co zapamiętała z rozmów z Hifem, jego partnerka pracowała w redakcji magazy nu „Jej Ton”, policjantka szukała więc dziennikarzy. Wy skoczy ło dwadzieścia linków, Cy na otworzy ła witry nę internetową magazy nu i poszukała składu redakcji. Znalazła jedy nie listę osób zatrudniony ch w biurze reklamy. Zaczęła wy dzwaniać pod umieszczone pod zdjęciami dy rektorów numery telefonów stacjonarny ch, ale nikt nie odebrał. W zasadzie wcale jej to nie dziwiło: by ł pierwszy listopada, po ósmej. Cy na zaczęła się iry tować. W końcu na samy m dole znalazła jakichś key account managera, koordy natora i szefa działu reklamy. Pod zdjęciem każdego z pracowników, oprócz numeru telefonu stacjonarnego w biurze, widniał także kontakt na Gadu-Gadu, Sky pe i numer służbowej komórki. Agnieszka zaczęła wy bierać kolejne numery. Odezwał się dopiero przedostatni, Bartosz Płatek, specjalista od reklamy. – Słucham? – spy tał wy studiowany m, spokojny m głosem. – Przepraszam, że przeszkadzam – zaczęła Cy na. – Zna pan może redaktor Agatę Waligórską z redakcji „Jej Tonu”? Jej narzeczony ma poważne kłopoty i muszę ją odnaleźć. Dzwonię z policji. Bartosz Płatek na szczęście nie wziął sprawy za głupi żart i nie rzucił słuchawką. Nie dy sponował wprawdzie numerem jej komórki, ale podał kilka inny ch telefonów do osób, które znały Agatę i na pewno by ły z nią w kontakcie. W ciągu dziesięciu minut Cy na miała numer dziennikarki. Zadzwoniła i najwy raźniej obudziła Agatę, bo ta odezwała się zaspany m głosem. Na początku nie potrafiła zrozumieć, o co chodziło. Cy na, bliska stwierdzenia, że znów nastąpiła pomy łka, chciała się rozłączy ć, ale Agata, spojrzawszy na zegarek – przecież Hif od godziny miał by ć już w domu – w pełni wróciła do świadomości. Powiedziała, że Adam wy bierał się na Powązki, na grób żony. Agata nigdy jednak na grobie żony Hifa nie by ła. Dopiero po kolejny ch dziesięciu minutach udało jej się ustalić numer kwatery, a przy okazji zaalarmować całą rodzinę Ty mańskiego. Cy na wy drukowała sobie plan Powązek, zostawiła Ance kartkę z informacją, co się dzieje, i wy biegła z mieszkania. Na klatce schodowej postanowiła zadzwonić na pogotowie. A niech ją potem obciążą, jeśli robi to pod wpły wem niesłusznego impulsu. Poinformowała, że na terenie cmentarza, w okolicach kwatery 438, prawdopodobnie znajduje się człowiek potrzebujący pomocy. Podała swoje dane i poinstruowała dy żurną, jak najlepiej dojechać do odległej od bramy kwatery. Zjechała windą na parter, odpięła łańcuch swojego pomarańczowego hongkońskiego cuda i nie zważając na ostry jak brzy twa ziąb, który wbijał jej się pod skórzaną kurtkę, ruszy ła przed siebie.
Dy żurna w centrum dy spozy cy jny m pogotowia ratunkowego dla Śródmieścia przy jęła wezwanie o ranny m policjancie i naty chmiast wy słała na cmentarz zespół specjalisty czny. Wiedziała, że kierujący ty m zespołem doktor Jarosław Bąk powinien doskonale zorientować się w
terenie. Zgłoszenie by ło dziwne, kobieta dokładnie określiła miejsce, w który m należało szukać, ale nie potrafiła sprecy zować, o jaki uraz chodziło. Pani Danka, która przy jęła zgłoszenie, miała pewne wątpliwości, nie mogła jednak zignorować wezwania. Nie po ty m, co stało się w zeszły m ty godniu. Jeszcze niedawno pracowała w pokoju centrum dy spozy cy jnego z czterema swoimi najlepszy mi przy jaciółkami. Atmosferę w pracy miały doskonałą. Na początku miesiąca szef kupił im do pokoju socjalnego nowy ekspres. W pomieszczeniu unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy. W tamtej feralnej chwili, kiedy próbowano wezwać pogotowie do słaniającej się na ulicy kobiety, żadnej z dy spozy torek nie by ło w pokoju. Żadna nie siedziała na swoim stanowisku. Przy gotowy wały kawę, uczy ły się obsługi ekspresu. Kobieta zmarła. Pani Danki nie by ło wtedy w pracy, a kiedy przy szła, okazało się, że z dawnego zespołu została ty lko ona. Następnego dnia czekały ją obowiązki związane z wdrożeniem do służby nowy ch pracowników. Dlatego od ty godnia pani Danka nie wy piła w pracy ani jednej filiżanki kawy. Doktor Bąk instruował kierowcę, jak poruszać się po cmentarzu. Dosłownie wy chował się na Powązkach. Jego rodzice mieszkali na jedny m z osiedli naprzeciwko. Babcia doktora traktowała teren zaby tkowej nekropolii po prostu jak park. A że jej mąż, rotmistrz Kazimierz Kowalski, został przed wojną pochowany w Alei Zasłużony ch na Powązkach Wojskowy ch, załatwiała dwie sprawy za jedny m zamachem: zapewniała rozry wkę wnukowi i odwiedzała grób ukochanego małżonka. Jarosław Bąk znał więc cmentarz jak własną kieszeń i nie my liły go ani palące się znicze, ani rzednący o tej porze tłum. Nie przeszkadzał mu nawet smog unoszący się pośród gałęzi. Karetka pewnie jechała szeroką aleją wy ty czoną wzdłuż muru cmentarza. Kierowca, zwany przez Bąka Stanem, klął pod nosem na nierówności terenu i panoszący się w centralnej części tłum pierwszolistopadowy ch spacerowiczów. Bąk powiedział, żeby skręcić. Karetka zagłębiła się w ciemność rozjaśnianą nieliczny mi tu, na rubieżach odległy ch od znany ch grobowców i zaby tkowy ch kurhanów, zniczami. Tam, gdzie przejeżdżali, o dziwo panowały pustki. Świąteczni odwiedzający i spacerowicze zostali gdzieś w głównej alei. Sanitariusz Darek wy siadł z karetki, żeby śledzić kamienne słupki z numerami kwater. Aby sobie pomóc, zabrał z grobu szklany znicz i trzy mając go przez rękawice, oświetlał drogę. – Nie powinien tego robić – odezwał się zza kierownicy Stan, niezwy kle zabobonny mężczy zna. – Zabranie znicza z grobu denerwuje duchy – oświadczy ł z niezachwianą pewnością. – Cztery sta trzy dzieści dwa – krzy knął Darek i ruszy ł przed siebie. Jarosław Bąk mimo wszy stko poczuł się nieswojo. Czemu nikt nie wy szedł im na spotkanie? Dlaczego nikt nie wskazy wał drogi? Dy sponowali dokładny m numerem kwatery, ale musieli dotrzeć tam sami. Czy żby stali się ofiarami czy jegoś żartu? Ludzie wy dzwaniający na pogotowie ratunkowe dla draki nie mieli pojęcia, ile kosztuje wy słanie zespołu. Bąk westchnął ciężko. W ty m momencie z ciemności wy łoniła się para, oboje w okolicach czterdziestki, wy raźnie przestraszeni. – Dzwoniliśmy na policję – wy jaśnił mężczy zna drżący m głosem. – Widzieliśmy bójkę na noże. Tam. – Wskazał północną część nekropolii, zupełnie przeciwny kierunek. – Jesteście państwo pewni? – spy tał Darek, zdezorientowany. – Przecież mówimy ! – krzy knęli i pobiegli w stronę bramy.
Sanitariusz podszedł do okna karetki i wy jaśnił sy tuację.
– Mamy niedaleko, sprawdźmy najpierw kwaterę z wezwania – stwierdził Stan i ruszy ł dalej. Karetka podskoczy ła na korzeniu, Bąk boleśnie uderzy ł się w ciemię. Sanitariusz pochy lił się nad kolejny m kamieniem i uniósł rękę. Mężczy źni w samochodzie zrozumieli, że znalazł kwaterę. Stan zaparkował i wszy scy trzej znaleźli się na zewnątrz. Wokół panowała zupełna cisza. – Widzicie kogoś? – spy tał niepewnie Bąk. Wtedy usły szeli klakson i terkot niewielkiego silnika. Obeszli karetkę i ujrzeli zbliżający się pojedy nczy reflektor. Po chwili przed zespołem ratowników zaparkowała chuda postać na pomarańczowy m skuterze. – Znaleźliście go? – spy tała krótko obcięta dziewczy na, kiedy już zdjęła kask. – Nikogo tu nie ma – obwieścił obojętnie Bąk. Dziewczy na zsiadła ze skutera, wy dała z siebie szereg niearty kułowany ch dźwięków, jakby nagle zaczęła mówić w obcy m języ ku, i przy stąpiła do przeglądania wszy stkich mogił w okolicy. Zeszła z głównej alei. Chodziła bez szacunku po pły tach, aby jak najwięcej zobaczy ć. – Nie powinno się chodzić po grobach – szepnął Stan. – Wiem, przestań – skarcił go lekarz. Wtedy dziewczy na krzy knęła. Bąk klepnął sanitariusza, dając mu znak, żeby zabrał z karetki wszy stko, co niezbędne. Sam puścił się biegiem w kierunku, z którego doszedł krzy k dziewczy ny. Na marmurowy m nagrobku zobaczy ł ciało mężczy zny. Pochy lił się. Sprawdził puls na szy i, wy czuł nitkowate tętno. Z pomocą sanitariusza odwrócił rannego na plecy. Nieprzy tomny ślizgał się na pły cie, w świetle zniczy Darek zobaczy ł, że leżał we krwi. – Musimy go zanieść do karetki – powiedział do Darka. – Tu jest za ciemno. Sanitariusz pobiegł po nosze, wrócił po dwóch minutach. Załadowali rannego i lawirując między grobami, przenieśli go do samochodu. W świetle lampki sufitowej ujrzeli, że mężczy zna jedną ranę ma na nodze, drugą w brzuchu. – Jedziemy do szpitala. Piorunem – rozkazał Bąk. Nie mieli ani chwili do stracenia, bo sądząc po ilości utraconej krwi, szanse pacjenta by ły niewielkie.
Leżeli w skotłowanej pościeli, wokół unosił się zapach seksu. Witczak wiedział, że w przy padku Małgorzaty stosunek nic nie znaczy ł, zobowiązy wał ty lko jego – niczy m zaciągnięty dług. Bawiła się kępką siwy ch włosów na jego piersi. – Mam py tanie – szepnęła. – Słucham. – Zgłosiłeś tę sprawę u siebie? Witczak domy ślał się, o co py tała. – Nie. – Dziękuję.
Pocałowała go w skórę na klatce piersiowej. Znów poczuł mrowienie. O dziwo, by ło mu dobrze. – Mam propozy cję. Zero sięgnął po paczkę fajek. – Jeśli wy ciągniesz Gucia z tego bagna, odejdę. – Słucham? Małgorzata zabrała mu zapalonego papierosa. – Sły szałeś. Nie wiedział, co o ty m my śleć. Poczuł żal, który go zaskoczy ł. – Nie jesteś ze mną… – Sapnęła, szukając słów. – Za długo to wszy stko trwa. – Jak sobie poradzisz? Jej koronny mi argumentami zawsze by ły brak innego lokum oraz obawa, że wpadnie w złe towarzy stwo, jeśli będzie musiała się wy prowadzić. – Zamieszkam z koleżanką z chóru. Potem pomożesz mi znaleźć mieszkanie. No tak. Proponowała inną formę wiszenia na nim. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Teraz, kiedy nagle poczuł, że jej potrzebował, chciała odejść.
Hif wy lądował w Klinice Chirurgii Ogólnej szpitala Ministerstwa Spraw Wewnętrzny ch i Administracji na Wołoskiej. Od Jarosława Bąka przejął go dy żurny chirurg. Bąk wy pełnił ostatni obowiązek: zrelacjonował stan chorego. Utrata około dwudziestu pięciu procent krwi, rany kłute oraz lżejszy uraz po cięciu na lewy m ramieniu. Wstrząs, w który wpadł ranny, Bąk ocenił jako łagodny, wy równany. Doszło do spadku ciśnienia krwi, pojawiły się bladość, ochłodzenie i zwilgocenie skóry. W karetce Bąk podał ofierze pły ny we wlewie doży lny m. Pacjenta przewieziono do gabinetu zabiegowego, jednocześnie informując oddział chirurgii, że trzeba przy gotować salę operacy jną. W zabiegowy m rozcięto ubrania rannego, rozebrano go, nieprzy tomnego, do naga. Wy konano zabieg kaniulacji ży ły podobojczy kowej, oczy szczono rany. Aby określić głębokość urazów, przeprowadzono badanie przenośny m aparatem do USG. Wy kazało ono uszkodzenie wątroby. Cy nowska przy jechała za karetką, a teraz została sama na kory tarzu. Zadzwoniła do Anki, wy tłumaczy ła, co się stało. Spy tała w recepcji, czy może wejść na chirurgię, ale usły szała, że jeśli nie należy do rodziny chorego, nikt jej na górę nie wpuści. Wtedy przy pomniała sobie o Agacie. Poinformowała ją o wszy stkim. Dziennikarka obiecała, że skontaktuje się z córką Hifa i przy jadą w ciągu godziny. Cy na usiadła na plastikowy m krześle. Zastanawiała się, do czego właściwie doszło. Ktoś zaatakował Ty mańskiego. Bandy ta, gangster? Atak nastąpił w konkretny m miejscu, na grobie pierwszej żony Hifa, wobec czego nasuwał się wniosek, że napastnik albo śledził ofiarę, albo czekał na nią zaczajony przy grobie. Czy li mieli do czy nienia nie z przy padkowy m napadem szaleńca, ty lko z egzekucją? Cy nowska poczuła, jak jeżą jej się włoski na karku. Witczak w końcu odebrał. Usły szawszy, co się stało, zgłosił sprawę komendantowi, który wy słał na cmentarz nocną grupę dy żurny ch. Cy na i Witczak umówili się przy bramie Powązek za pół godziny.
Agnieszka zobaczy ła Zerę podczas szy bkiej wy miany zdań przez komórkę. – Gdzie? – py tał policjant. – Dobra! Rozłączy ł się. – Mamy szwaba! – oznajmił. – Gdzie? – Tu, w Warszawie. W hotelu przy drodze na Poznań. Właśnie przy szło zgłoszenie. – A co z Hifem? Zabrał ją do samochodu. – Na miejscu jest dwudziestu naszy ch. Zresztą i tak nie pozwoliliby nam prowadzić sprawy. Dzwoń do Zakrzewskiego, zwiniemy go spod domu – rozkazał Witczak.
O jedenastej piętnaście Zero, Cy na i Zakrzewski podjechali pod komisariat na Bemowie. Czekał na nich podkomisarz Grzegorz Siwy, niski mężczy zna o mocnej budowie ciała, wielkiej głowie i szczery m uśmiechu. Wy mienili szy bkie przy witanie i przeszli do gabinetu dzielnicowego, gdzie napojono gości kawą i poczęstowano herbatnikami. – O tej porze nie mam nic prócz sucharów – powiedział Siwy. – Na dole czekają aspiranci Matczuk i Iwanowska. Poprowadzą was na miejsce – wy tłumaczy ł zastępca komendanta. Dopili kawę i zeszli do służbowego opla. Po chwili znów by li w drodze. Jechali za radiowozem. Przewodnikami okazała się para młody ch funkcjonariuszy, od niedawna na służbie: blondy nka o wschodniej urodzie i chudy, ły sawy mężczy zna niepozornej postury. Zanim wy ruszy li, Iwanowska opisała im sy tuację: podczas ruty nowego patrolu zwrócili uwagę na zaparkowany pod hotelem SUV marki Volvo. Z otrzy manego komunikatu wiedzieli o poszukiwaniach podobnego wozu. Sprawdzili numery rejestracy jne i trafili w dziesiątkę. Nie podjęli żadnej akcji, poszli ty lko do recepcji wy py tać o właściciela samochodu. Nazwisko by ło inne, narodowość zgadzała się jednak z oby watelstwem poszukiwanego. Wiedzieli, jak delikatna jest sprawa. Po zasięgnięciu niezbędny ch informacji upewnili się, że mężczy zna spał w swoim pokoju. Poprosili recepcjonistę o wiadomość, gdy by podejrzany zamierzał opuścić hotel, sami zaś dali znać przełożony m. Siwy naty chmiast wy konał telefon do komendy stołecznej. To on rozmawiał z Witczakiem. Na miejscu okazało się, że Schmidt prawdopodobnie wciąż przeby wa w swoim pokoju. Od ośmiu godzin nikt go nie widział. Pracownicy podejrzewali, że odsy piał zamroczony nieludzką ilością alkoholu, który wlał w siebie w ciągu paru ostatnich dni.
Iwanowska i Matczuk usiedli przy stoliku w restauracji. Zastanawiali się, co zrobią koledzy ze stołecznej, którzy siedzieli dwa stoliki dalej i naradzali się szeptem. Najbardziej pory wcza by ła kobieta, właściwie niskie, pry szczate dziewczy nisko o niesy mpaty cznej apary cji i podobny m sposobie by cia. Siedzący naprzeciwko około pięćdziesięcioletni mężczy zna wciąż negował to, co mówiła, machał zby wająco ręką i parskał z pogardą. Ostatnie słowo należało do siedzącego między nimi faceta z dwudniowy m zarostem na pobrużdżonej twarzy. Ten w zasadzie się nie
odzy wał, chy ba że do wy powiedzi można by zaliczy ć krótkie „no” i „aha” wtrącane między krzy ki kłócący ch się obok kobiety i mężczy zny. Po kwadransie decy zja wreszcie zapadła. Siedzący pośrodku Witczak wstał od stolika i podszedł do Iwanowskiej i Matczuka. – Czekamy – oświadczy ł ku niepomiernemu zdziwieniu aspirantki. – Nie chcecie wezwać anty terrory stów? – spy tała rozczarowana. – Boicie się wkroczy ć? Nie odmówiła sobie drwiny, której rozmówca najwy raźniej nie wy czuł. – Zamierzamy przeprowadzić zatrzy manie na spokojnie – odpowiedział. Iwanowska wstała. Miała nadzieję na uczestnictwo w prawdziwej akcji, chciała pokazać ludziom z pałacu, że też potrafi położy ć bandy tę na glebę. A ci chcieli czekać. Ziry towana podeszła do baru, gdzie krzątała się kucharka. – Herbatka się znajdzie? Obok o blat oparła się niska policjantka. Miała skwaszoną minę. – A wódeczka? – dodała Cy na. – Stare capy wolą siedzieć na dupie? – spy tała Iwanowska ściszony m głosem. Cy na wzruszy ła ramionami na znak, że nic nie poradzi. – Żartuję z tą wódeczką. – Powstrzy mała barmankę. – Ywinel satuk! – dodała głośno, tak żeby cała sala mogła sły szeć. Zakrzewski spojrzał w jej kierunku, coś sobie zapisał na serwetce, po czy m trzasnął długopisem o stół, wstał i poszedł do toalety. Zero spojrzał na Cy nę z przegraną. – Niezła jesteś – pochwaliła ją koleżanka z Bemowa. Cy na znów wzruszy ła ramionami, jakby wenty l, jakim by ło przeklinanie wspak, ledwie spełniał swoje zadanie. By ła dwunasta trzy dzieści w nocy. – Ten klient spod dwudziestki szóstki o której zwy kle się budzi? – spy tała barmankę. Niska pięćdziesięciolatka w żółtej służbowej koszuli z logo na kieszonce i w niebieskiej spódnicy zajrzała do notatek. – Ostatnie zamówienie o osiemnastej. Dla odmiany dwie butelki tequili – odpowiedziała. – Szy kuje się późne śniadanie – stwierdziła Cy na z przekąsem. – Będziemy tu ślęczeć do jedenastej. – Może coś zjecie? – zaproponowała barmanka. – Nigdy nie jem przed akcją. Ale niech pani zrobi jajecznicę grubasowi – odpowiedziała Cy na, wskazując Zakrzewskiego, który wrócił z ubikacji. Kobieta za ladą wy szła do kuchni. Po chwili usły szały skwierczenie tłuszczu. Cy na wy jęła paczkę ruskich fajek i zapaliła, rozkoszując się gry zący m w oczy dy mem. – Ale zajzajer – pochwaliła Iwanowska. – Chy ba jednak się skuszę. Cy na, korzy stając z nieobecności obsługi, weszła za bar, sięgnęła po kieliszek i otwartą butelkę z półki, nalała i gestem zaproponowała Iwanowskiej. – Nie, dzięki. W ciąży jestem – odpowiedziała aspirantka. Cy na ze zrozumieniem wzniosła toast. – Zdrowie dzieciaka – wy chy liła kieliszek. Iwanowska podziękowała skinieniem głowy. – Chrzczona – skomentowała, krzy wiąc się, Cy na.
Zatrzy mała idącą z kuchni barmankę i kucharkę w jednej osobie. Na tacy parowała na dwóch talerzach jajecznica z pomidorami. – Zrobiła pani dla obu. Ładnie z pani strony – skomentowała Cy na. Spośród buteleczek z przy prawami pod barem wy brała tę z czerwoną zawartością i obficie polała sosem jedną z porcji. – Ta będzie dla grubego, ty lko niech się pani nie rąbnie – szepnęła kelnerce, mrugając porozumiewawczo. Kobieta spojrzała ze zrozumieniem. Po chwili talerze powędrowały na stolik Zery i Zakrzewskiego. Cy na śledziła ruchy kelnerki, niepewna, czy jednak nie pomy li porcji. Nie mogła dobrze się przy jrzeć, obsługująca stanęła bowiem ty łem do baru, zasłaniając cały stolik. – Ale ma ty łek – skry ty kowała Cy na i ugry zła się w języ k. Iwanowska mogła nie zrozumieć lesbijskiego kontekstu jej odzy wek. W istocie, spojrzała w stronę Agnieszki dość dziwnie. Po chwili usły szały parsknięcie, uderzenie i dźwięk tłukącego się talerzy ka. Zakrzewski gwałtownie odsunął krzesło, wstał i krokiem nacierającego indora zbliży ł się do Cy ny – Nienawidzę takich jak ty – sy knął. Naty chmiast zorientował się, że przeholował w obecności koleżanki spoza zespołu. Sięgnął po serwetkę, rozmazał sobie po swetrze resztki jajecznicy z tabasco, zaklął i ruszy ł z powrotem do łazienki.
Więcej Darmowy ch Ebooków na: www.FrikShare.pl
DZIEŃ DZIESIĄTY
wtorek, 2 listopada
O szóstej trzy naście Cy na siedziała za kontuarem recepcji, słuchając lokalnej rozgłośni z radia stojącego pod tablicą z kluczami. Ubrana w za dużą koszulę z emblematem hotelu i niebieską spódnicę oraz poży czone od Iwanowskiej rajstopy, wy glądała jak ukarany łobuz, który szukał sposobu, aby się zemścić, kiedy ty lko skończy się kara. Cy na tkwiła w recepcji jak kołek w płocie, ziry towana zainteresowaniem Matczuka. Aspirant nie mógł od niej oderwać oczu. Wkurwiało ją to, bo patrzy ł na nią jak na jakiś rzadki okaz w zoo albo kobietę z brodą w cy rku dziwadeł. Co on, lesby w spódnicy nie widział? Zakrzewski siedział samotnie przy restauracy jny m stoliku, nie odzy wał się do nikogo od dobry ch dwóch godzin. Ty lko Iwanowska próbowała załagodzić sy tuację, wciągając nową koleżankę w babską rozmowę. Ty m samy m pogarszała i tak kiepskie samopoczucie Cy ny. Zadzwoniła Agata, żeby poinformować, że Hifa znów wzięto na salę operacy jną, jego stan lekarze określili jako poważny. Zero w końcu się zniecierpliwił. Nie będą czekać, postanowił. – Wkraczamy.
Wejście do pokoju dwadzieścia sześć znajdowało się mniej więcej pośrodku parkingu. Ostrożnie sprawdzili okna, ale grube zasłony pozostawały zaciągnięte. To ułatwiło im zadanie. W piątkę stanęli przed drzwiami do pokoju. Przy gotowali broń. Cy na, przebrana za pracownicę hotelu, zapukała do drzwi. Żadnej reakcji. Spojrzała py tająco na Witczaka, który gestem nakazał powtórzy ć pukanie. Za drugim razem również odpowiedziało milczenie. Przy stawiła ucho do drzwi. – Coś sły szę. – Co?
– Cśśś. Nasłuchiwała. – Skrobanie. – Otwieraj. Nacisnęła klamkę, ale drzwi by ły zamknięte. – Panie Tadeuszu, zamek – sapnął ziry towany Zero. Recepcjonista podszedł, drżący mi rękami szukał odpowiedniego klucza w pęku, robiąc niepotrzebnie dużo hałasu. Klucze wy padły mu z rąk. – Kurwa. Przekleństwo Zery nie uspokoiło pracownika Wilka Stepowego. Mężczy zna kucnął i odnalazł na podłodze właściwy klucz. Wstał i otworzy ł. Zero nacisnął klamkę, uchy lił drzwi. W ty m momencie coś pisnęło. Przez szparę przecisnęła się przestraszona biała my sz, która przebiegła im między nogami. – Co jest, kurwa? – odezwała się Iwanowska. Zero niepewnie pociągnął za drzwi. Nagle podłoga oży ła, na chodniku zaroiło się od my szy, wy biegło może kilkadziesiąt sztuk. Aspirant Matczuk zaczął przeraźliwie krzy czeć. Uciekł na parking i ukry ł się za rzędem samochodów. Reszta spojrzała po sobie. Witczak odszukał włącznik światła. Zapalił. W niewielkim pokoju roiło się od gry zoni. By ły wszędzie: siedziały na podłodze, na szafce, wisiały uczepione zasłony. Uderzy ł ich mocny zapach my sich odchodów. Na środku łóżka leżał na brzuchu związany i zakneblowany Schmidt. Nie dawał znaku ży cia. – Nie ży je? – spy tał Zakrzewski, ale nie zrobił ani jednego kroku. Cy nowska go odsunęła, uklękła na materacu i przy łoży ła palce do szy i mężczy zny. W ty m momencie Schmidt otworzy ł oczy i zaczął przeraźliwie wy ć. Przez dwie sekundy, może trzy. Zobaczy li białka jego oczu, zaczął charczeć, po chwili znieruchomiał. Agnieszka obróciła faceta na plecy i odlepiła plaster z twarzy. – Teraz już tak – odpowiedziała Zakrzewskiemu i rozpoczęła reanimację. – Wezwijcie pogotowie – rozkazał Zero, rozglądając się po pokoju. Zauważy ł odkręconą kratkę wenty lacy jną leżącą na podłodze. Podszedł do ściany i zajrzał w otwór, który łączy ł się z sąsiednim pokojem. W ciemnościach zapiszczał gry zoń. – Drugi pokój, naty chmiast! Pobiegli. Zero wy waży ł kopniakiem drzwi, dy kta się rozleciała. W środku zastali mnóstwo plastikowy ch pojemników i smród zwierzęcy ch odchodów. Okno na przeciwległej ścianie by ło otwarte. Za nim ciągnęły się pola Chrzanowa, a przez nie w oddali biegła samotna postać. – Sprowadźcie, kogo trzeba – krzy knął Zero i wy skoczy ł przez okno.
Py siak, dwudziestolatek, metr siedemdziesiąt wzrostu i sto kilo ży wej wagi, usiadł spocony na trawie. Ledwie oddy chał. Co gorsza, kula zacięła się w spłuczce i teraz ziry towany nerwowo potrząsał markerem. Cenne sekundy mijały, niespodziewany atak mógł przy jść zewsząd. Ziry towany, że nie zdecy dował się na nową inwesty cję, maskę ze specjalną termiczną szy bą, na chwilę zrzucił nakry cie głowy. Stara po dwudziestu minutach biegania parowała
i ledwie co by ło przez nią widać. Rozejrzał się po okolicy, dostrzegł kępę krzaków dwadzieścia metrów na lewo oraz ceglany mur, który wy rastał obok. Poruszona gałąź obudziła czujność Py siaka. Magazy nek wreszcie się odblokował i chłopak odziany w mundur w wojskowe wzory maskujące przy gotował się do ataku. Wstał i wy celował w grupę niskich brzózek dwudziestocalową lufę markera. Odczekał, aż czający się w kępie wróg się odsłoni, umożliwiając mu pewny strzał. Żaden ruch jednak nie nastąpił.
Wilgoć w butach nie pomagała w pościgu. Zero ślizgał się na mokrej ziemi, która z cmokaniem wciągała nogi. Nie by ło sposobu, żeby szy bko pokonać dy stans. Jeszcze przed chwilą widział plecy ściganego, ale spadł mu but. Błoto i woda naty chmiast go pochłonęły. Witczak stracił pewność, że dogoni tego człowieka. Wściekły na złośliwość losu, zrezy gnował z prób wy doby cia buta z błotnej mazi i w połowie bosy, kicając jak dziki królik, konty nuował pogoń. Ty mczasem mężczy zna, widoczny dotąd prawie jak na dłoni, właśnie wbiegł między drzewa. Za nimi rozpościerała się tajemnicza ziemno-betonowa konstrukcja.
Py siak podniósł się i pokonał susami odległość dzielącą go od ceglanego muru. Schował się w cieniu i zza załomu lustrował grupkę brzóz. Pod drzewami zauważy ł fragment wy gniecionej trawy, ale żadnego człowieka. Kątem oka zarejestrował ruch po lewej stronie, naty chmiast wy celował tam marker i bez zastanowienia oddał trzy strzały. Nie sprawdzając, kogo trafił, ruszy ł wzdłuż muru, wpadł przez kamienną futry nę do niskiego betonowego pomieszczenia, przebiegł łącznikiem i znalazł się w ciemny m kory tarzu. Sły szał ty lko swoje dy szenie. W przejściu, które zostawił za sobą, chy ba ktoś się przy czaił. Py siak spróbował strzelić, ale spłuczka znów odmówiła posłuszeństwa. Niska temperatura obniży ła ciśnienie gazu w pojemniku; kule, dotąd wy latujące z lufy markera z prędkością dwustu osiemdziesięciu stóp na sekundę, teraz leciały wolno i spadały bliżej. Py siak obawiał się, że nie trafił wroga. Obrócił się i pobiegł przed siebie, próbując odblokować magazy nek. Najwy ższy już czas, aby kupić nowy sprzęt! Minął kory tarz, wpadł do kolejnej sali o niskim sklepieniu, z mały mi wąskimi okienkami, wy marzony mi do oddania spokojnego strzału. Przy łoży ł się do jednego z nich. Ze stanowiska mógł obserwować otoczenie zaby tkowego fortu. Opuszczony i zdewastowany, stanowił doskonały obiekt dla Seroki, zespołu fascy natów paintballu. Spoty kali się kilka razy w miesiącu, umówieni przez internet, zawsze w opuszczony ch fabry kach (pozostało ich jeszcze kilka w Warszawie), podmiejskich lasach oraz właśnie w niezagospodarowany ch fortach. Najmniej lubili profesjonalne pola, który ch właściciele narzucali spore opłaty. Michał Py siak należał do drugiego pokolenia Seroki, które rozgry wało na obszarze fortu regularne walki. Uwielbiał to miejsce. Wiedział o nim prawie wszy stko. Chrzanów powstał w dziewiętnasty m wieku jako część carskiej twierdzy Warszawa, ochrona biegnącej nieopodal szosy na Poznań. Pozostawiony sam sobie, latami służy ł za miejsce spotkań młodzieży, adres nielegalnej rozlewni bimbru, a wreszcie – teren walk dla paintballowców.
Na tle poszarzałej roślinności mignął przeciwnik. Walczy li w dwóch grupach w rozgry wce dwugodzinnej. Py siak przy mierzy ł się do strzału, sprawdził magazy nek, pewny, że marker znów działa. Pociągnął za spust. Z ty łu, w ciemnościach arsenału porzuconego przez carskich gwardzistów, usły szał niepokojący dźwięk. Ktoś stał za jego plecami.
Ostry ból w podeszwie bosej stopy uświadomił mu, że nadepnął na szkło. Z rany leciała krew. Do tego odczuwał nicujący, przejmujący do kości ziąb. Przed nim wy rósł nagle kilkumetrowy wał ziemny, wewnątrz którego majaczy ła ceglana konstrukcja. Fort. Nie miał o nim pojęcia. Wiedział, że Warszawa by ła usiana ruinami z czasów rozbiorów. Swego czasu zwiedził nawet Cy tadelę na ty łach Starego Miasta. Kiedy jeździł ulicami stolicy, nieraz rzucały mu się w oczy te tajemnicze ziemno-ceglane twierdze, zarośnięte zwy kle trawą, a nawet drzewami. Ale o ty m forcie, samotny m i zrujnowany m, ukry ty m na obrzeżach miasta, pośród świeżo wzniesiony ch osiedli mieszkaniowy ch, nie wiedział. Budowla prezentowała się groźnie, całą konstrukcję otaczała ponura, ale fascy nująca aura tajemniczości. Witczak zawsze pozostawał pod urokiem zapomniany ch kazamat. W młodości nieraz błądził po bunkrach, Wilczy Szaniec odwiedził nawet kilka razy. Jego fascy nacja uzbrojeniem, wojskiem, a w końcu policją zrodziła się właśnie z ty ch wczesny ch zauroczeń. Teraz jednak nie miał czasu napawać się genius loci cudu architektury. Zdawał sobie sprawę, że ścigany uciekł w kierunku fortu, ponieważ ten stanowił doskonałą kry jówkę. Co więcej, konty nuując pościg, Zero wy stawiał się na łatwy cel, jeśli założy ć, że wróg by ł uzbrojony, a tego nie można by ło wy kluczy ć. Witczak oparł się o drzewo. Wiedział, że dla swojego dobra powinien się ruszać. Z drugiej strony ból zranionej stopy utrudniał wy konanie choćby jednego kroku. W ty m momencie z otaczający ch Zerę krzaków wy nurzy ły się indy widua w panterkach, naramiennikach i nałokietnikach, hełmach i plastikowy ch maskach na twarzach, uzbrojone w broń o fantasty czny ch kształtach. Komisarz poczuł się jak bohater jednej z gier, który ch akcja rozgry wa się w postapokalipty czny m świecie zdominowany m przez krwawy ch morderców, toczący ch ze sobą nieustające bitwy o ostatni kanister benzy ny. Niepewny, jak zareagować, sięgnął do kieszeni i wy jął służbową legity mację. Zamaskowani bojownicy spojrzeli po sobie. – Gonię mężczy znę. Widzieliście kogoś? – odezwał się zachry pnięty m głosem, w który m ledwie siebie rozpoznał. Paintballowcy zaprzeczy li bez słów, kręcąc głowami. Nagle od strony fortu dobiegł ich okrzy k. W szerokich drzwiach prowadzący ch do ciemny ch wnętrz Zero ujrzał ściganego. Wy skoczy ł z pomieszczeń fortu i ruszy ł biegiem w stronę Lazurowej. Komisarz poczuł uderzenie adrenaliny, ruszy ł, ale ból w stopie sprawił, że przewrócił się na trawę. Znów go zgubi! Za mężczy zną z fortu wy biegł oty ły chłopak wy machujący rękami. – Złodziej! Złodziej! – krzy czał wniebogłosy. – Ukradł mi marker i maskę! Paintballowcy pomogli stanąć Witczakowi na nogi. Nagle zaczął krzy czeć. Wszy scy od niego
odskoczy li. – Numer czterdzieści trzy ! Który z was nosi czterdzieści trzy ? Jeden z chłopaków, najwy raźniej najbardziej lotny, naty chmiast usiadł i zabrał się do zdejmowania butów. Chy ba naprawdę chciał pomóc, niepomny na niezby t uprzejme zachowanie stróża prawa. Witczak nie bez bólu nasunął buty i porzucił ten, który mu został. Pasowały. Wstał, zrobił kilka kroków. Ból stał się całkiem znośny, więc nadal kulejąc, ruszy ł tam, gdzie zniknął uciekinier.
Mężczy zna biegł przez ostatnie wy kroty, które dzieliły pozostawiony z ty łu fort od ulicy Lazurowej. Zalepione błotem podeszwy rozchlapy wały kałuże, ślizgały się na kępach trawy. Raz po raz tracił równowagę, przewracał się, ale od razu wstawał. By ł zby t blisko celu, aby odpuścić. Wy starczy ło ty lko przebiec pole, przejść przez ulicę i skry ć się między blokami. Problem w ty m, że maska ukradziona grubasowi zaparowała, ściskany w garści marker, jedy na broń, jaką w tej chwili dy sponował, utrudniał ruchy. Mężczy zna wiedział, że krzy wdy nikomu ty m nie zrobi, ale trzy mając w dłoni marker, czuł się pewniej. Wierzy ł, że zdąży, że wy mknie się z obławy, do której, podejrzewał, dołączy ła grupa paintballowców. Zdy szany, zahamował przy rachity czny m drzewku na środku łąki. Nie miał siły biec dalej, musiał odpocząć. Wtedy usły szał za sobą pojedy nczy trzask. Metaliczny, dziwnie znajomy. Sły szał go dotąd głównie w słuchawkach podłączony ch do komputera. Grał wówczas w ulubioną strzelankę Counter Strike. Nadzieja, która dotąd dodawała mu sił, jego niewidzialny wspólnik, zgasła niczy m postrzelony w boju towarzy sz. Z nieludzkim wy siłkiem, od którego niemal zemdlał, odwrócił się w kierunku, skąd dobiegł znajomy dźwięk odbezpieczanej broni. Dziesięć metrów od siebie zobaczy ł chwiejącego się policjanta, równie zdy szanego jak on. Celował z pistoletu. Wpatrzony w ledwie widoczną lufę, ścigany chciał go nawet zachęcić do działania, zastanawiając się, czy tamtemu wy starczy sił, aby pociągnąć za cy ngiel. Podniósł broń, lekki marker, prawie zabawkę, wy celował, czekając na huk wy strzału. Zamiast niego usły szał ty lko płaski dźwięk zaciętego zamka. Wy czuł zdumienie i iry tację policjanta. I wtedy wy strzelił całą serię. Ścigający zachwiał się, spojrzał na własny korpus zalany czerwony m barwnikiem i bezwładnie opadł na ziemię.
Witczak czuł się jak farbowane gówno. Jego cholerny P99 się zaciął. Hif miał rację, kiedy zrzędził, żeby wy mienić ten złom na sprawdzonego glocka. Zerze przeszło przez my śl, że gdy by posłuchał rad kolegi, jego wy służony pistolet uzbroiłby mafię. Gówno, naprawdę gówno. W krwistoczerwonej koszuli doszedł do Lazurowej i zadzwonił do Cy ny, prosząc, żeby ktoś po niego przy jechał. Stał na przy stanku, wzbudzając niezdrowe zainteresowanie kierowców i przechodniów. Nikt go nie zapy tał, jak się czuje i czy potrzebuje pomocy. A plamy na koszuli wskazy wały na to, że mógł by ć ofiarą wy padku. Podjechały Cy na z Iwanowską. – Jesteś ranny ? – spy tały zaniepokojone.
– Nie. Dostałem z paintballu – odpowiedział. – Z czego? – Z pukawki na farbę. Nieważne. Gość uciekł. – Przy jrzałeś mu się? – Tak. By ł w plastikowej masce. Zrobimy świetny portret. Wrócili do hotelu, pod który m zespół pogotowia, obowiązkowo wezwany w celu stwierdzenia zgonu, mijał się z karawanem. W pokoju Schmidta by ł Młody, ściągnięty z cmentarza. Tam też jeszcze nie skończy li. Cy nowska, zgodnie z ostatnim przy działem, wróciła do pracy przy śladach. W drodze by li Henio i zastępujący Malicką prokurator Garnicki. Zakrzewski prowadził rozpy tanie. Schmidt zameldował się w hotelu w piątek. W sobotę pokój obok niego wy najął młody mężczy zna przedstawiający się jako Marian Kamiński. Nie okazał dowodu tożsamości, pracownik recepcji tłumaczy ł się, że według przepisów każdy gość ma dobę na zameldowanie. Witczak zauważy ł kamerę monitoringu nad stanowiskiem recepcjonisty i poprosił Iwanowską, żeby przejrzała nagranie. Wróciła z informacją, że facet się przy gotował, włoży ł bejsbolówkę z długim daszkiem. – Przy najmniej wiemy, że samobójstwo Wimana mogło by ć zmy łką. Że ornitolog grał na zwłokę – zasugerowała Cy nowska. – Kogo teraz miałby zaatakować? Może zakończy ł cy kl. Nadal nie znali moty wu, podejrzany ch i nie mieli pojęcia, kim by ła ofiara z Koszy kowej. – Morderca musiał dobrze znać wszy stkich trzech. Ich try b ży cia, nazwiska, miejsca zamieszkania. Mógł nie działać sam. Załatwił Wimana i zaczął śledzić Schmidta – stwierdził Witczak. – Co z jego sposobem działania? – zapy tała Cy nowska. – Może dostosowuje go do ofiar. Facet znał swoje ofiary na ty le, że spełniał ich najgorsze sny. – A Wiman bał się uduszenia? – Może…
W pałacu komendant wezwał do siebie Witczaka. Komisarz nie zdąży ł się przebrać. Streścił przebieg wy darzeń. Dowiedział się też, że Hif wrócił do sali operacy jnej, ponieważ lekarze stwierdzili zapaść naczy niową, najprawdopodobniej na skutek krwawienia wewnętrznego. – Ruszy śledztwo. Mam prośbę. – Chcę, żeby ś mi dał sprawę Hifa – wtrącił się Witczak. – Ale masz ornitologa. Sprawa, jak widzisz, jest rozwojowa. Witczak ugry zł się w policzek. Zależało mu, ale nie chciał naciskać. Czuł się winny. Jeśli Hif został zaatakowany z jego winy, przez sprawę trefnego pistoletu, kariera zakończy się smrodem. Jak z tego wy brnąć? – Coś już wiadomo? – spy tał Wolskiego. – Chy ba zdzwaniał się z informatorem. Są jakieś tajemnicze połączenia. Maluta już nad ty m pracuje. Zero poczuł, jak kurczy mu się żołądek.
Wy szedłszy od komendanta, ruszy ł do pokoju Hifa, ale za jego biurkiem siedziała już para policjantów. Przeglądali papiery. Podsłuchał kawałek ich rozmowy. – Co to za Monisia? – Jest u nas taka, co ją nazy wają Monisia. W Radomiu. – Komisja likwidacy jna? Unieśli głowy znad papierów i spojrzeli na Witczaka. – Pracujcie, pracujcie – wy palił. „Gucio”, pomy ślał. Powinien naty chmiast odnaleźć Gucia.
Ty mczasem musieli przy siąść nad świeżą sprawą. Cy na zadzwoniła do Ministerstwa Nauki dowiedzieć się czegoś o ty ch cholerny ch my szach. Te, które nie uciekły, połapali w pudełka porzucone w hotelu. Teraz w pokoju Cy ny, Hifa i Młodego śmierdziało tak, że trudno by ło wy trzy mać. Gry zonie od czasu do czasu skrobały w plastik. O siódmej wieczorem udało się ściągnąć poleconego przez pracownika ministerstwa fachowca z Centrum Onkologii, pry watnie hodowcę gadów, który przy jechał ze swoimi pojemnikami. Przy wiózł listy zwierzętarni ośrodków naukowy ch i firm zajmujący ch się hodowlą zwierząt laboratory jny ch. Facet obejrzał jedną my sz. – To nie wy gląda mi na żaden specjalisty czny szczep – ocenił, patrząc w czerwone oczy zwierzątka, które zaciekawione chodziło mu po dłoni. – Nie sądzę, żeby ktoś ukradł aż taką liczbę. Te zwierzęta są dokładnie ewidencjonowane. – Jakiś pracownik laboratorium? – Pozostają jeszcze hodowcy. Także pry watni. – Ile czasu zajęłoby wy hodowanie ty lu gry zoni? – My sz osiąga dojrzałość płciową w ciągu czterech–sześciu ty godni. Ciąża trwa około dwudziestu dni, rodzi się do dwanaściorga młody ch. Rok? Pół roku? Zależy, jaka by ła liczba wy jściowa. – Awruk, no to możemy sobie szukać do usranej śmierci – warknęła Cy nowska.
DZIEŃ JEDENASTY
środa, 3 listopada
Cy na o jedenastej miała się stawić na rozprawie dy scy plinarnej w swojej sprawie. Malicką zgodził się zastąpić prokurator Garnicki, a na czele komisji stanął Michał Przy gocki z wy działu wewnętrznego. Cy na mogła zatrudnić obrońcę, ale liczy ła na to, że wy broni się sama z pomocą Magdy, o ile ta zezna, że policjantkę tamtego wieczora wy prowadził Glista. Miała nadzieję, że będzie to wy starczający dowód w sprawie zniszczenia sprzętu firmy Star Media Studio. O dziesiątej czterdzieści pięć czekała pod salą posiedzeń, nerwowo zerkając na zegarek. Magdy nie by ło. Za pięć jedenasta do sali weszła komisja dy scy plinarna i zapowiedziała, że poproszą ją za dziesięć minut. Zza drzwi sły szała dźwięki rozmowy, przery wanej zduszony m śmiechem. Nie miała pojęcia, co Garnickiego i Przy gockiego mogło tak bardzo rozbawić. Okrągła gęba Garnickiego wy chy liła się wreszcie zza uchy lony ch drzwi, prokurator przy wołał ją kiwnięciem palca. Jeszcze raz rozejrzała się po pusty m kory tarzu i porzuciła nadzieję. Za stołem siedział znudzony Przy gocki, Garnicki dołączy ł do niego. Obaj mieli takie miny, jakby chcieli po prostu odbębnić niewy godną sprawę i wrócić do domu. Przy gocki leniwie przerzucał akta, Garnicki odchrząknął. – No tak – sapnął przewodniczący, biorąc między kciuk i palec wskazujący leżące przed nim pismo. – To przy szło dziś rano – oznajmił. – Wniosek Star Media Studio o wy cofanie zarzutów pod pani adresem. Cy nie zdawało się przez chwilę, że w głosie Przy gockiego dosły szała ton rozczarowania. – Niestety – potwierdził jej przy puszczenia Garnicki. – Ty m razem się pani upiecze. Ale proszę pamiętać, że nie zamierzamy tolerować w szeregach policji zachowań kowbojskich. Cy nowska kiwnęła głową i wy cofała się w stronę drzwi. Czuła się tak, jakby obaj mężczy źni zrzucili jej z ramion kilkutonowy ciężar. – Chwilkę! – Garnicki zatrzy mał ją w progu. – Od teraz niech pani uważa na to, co robi. Będziemy panią obserwować. Skinęła i wy szła na kory tarz. Dopiero tu wy puściła z płuc przy trzy mane powietrze. Usiadła.
Na schodach ujrzała drobną postać Magdy prowadzonej przez dy żurnego. Ry chło w czas. Pocałowały się, choć na widok miny dziewczy ny Cy na straciła dobry humor. Ujrzała rozmazany makijaż i nerwowe drżenie warg. – O co chodzi? – spy tała niepewnie Agnieszka. – Wczoraj w Tube… – Magda zaczęła płakać, policjantka sięgnęła po chusteczkę i podała dziewczy nie. – No? Mów! – ponagliła. Dziewczy na głośno wy dmuchała nos i wzięła kilka głębokich oddechów. Uspokoiła się. – Przy szedł Glista ze swoimi ludźmi. Masło trafił na ostry dy żur. Ma ze sto szwów na twarzy. – Magda wstała. – Sorry, ale kazali nam siedzieć cicho. Poradzisz sobie, nie? Dziewczy na poprawiła spadającą grzy wkę, potarła nieładny nos, zawróciła i wy szła. – Jasne – odpowiedziała Agnieszka, choć w zasadzie rozmawiała już sama ze sobą. – Awruk.
Witczak pojechał na sekcję. Miał obowiązek tam by ć. Pomieszczenia medy cy ny sądowej na Oczki nie odstręczały go, przy zwy czaił się jakoś, poza ty m podziwiał fachowość Henia. Ale samy ch sekcji nie lubił. Krojeni ludzie zby tnio przy pominali mu rozbierane w masarni zwierzęta. Nie czuł obrzy dzenia, raczej rozczarowanie. – Widzisz? – Patolog podsunął Witczakowi pod nos serce denata. – Rozległy zawał. Zerze przy pomniały się podroby widziane ostatnio na tackach w markecie. Odwrócił wzrok. – Umarł tak jak poprzedni. Ze strachu – podsumował komisarz. – Przez my szy. – Wiesz, gry zoni się nie boję. Ale pająki… – odpowiedział Henio. – Wy daje mi się, że Schmidt nie wiedział, co po nim chodzi. Tak to by ło zorganizowane. – No, no. Prawdziwy Hitchcock. – Może taki powinien by ć nowy kry ptonim sprawy ? – Na stoliku leżą wy niki z toksy kologii trupa z Koszy kowej. – Przeglądałeś? – Tak. Facet dostał mieszankę leków uspokajający ch i zwiotczający ch. – A dokładnie? – Ksy lazy nę z ketaminą. – Wesoło. – Przy czy ną śmierci by ła zapaść naczy niowo-sercowa. Wasz sprawca chy ba naprawdę lubi stare dreszczowce. – No – potwierdził Witczak. – Może na konsultanta weźmiemy Stanisława Janickiego? Zabrał papiery, pożegnał się i wy ruszy ł do pałacu.
Cy na wy szła na kory tarz. Dziesięć minut temu dziewczy na z laboratorium przy niosła jej na złożonej na dwa i zszy tej kartce wy niki badań moczu. Bała się swojej reakcji, wolała więc nie otwierać wy niku przy ludziach. Poszła do damskiej toalety, zamknęła się w kabinie, wy jęła fajki i zapaliła. Z papierosem w ustach, otoczona dy mem, przeczy tała wy nik. Substancją chemiczną
wy kry tą w jej moczu by ł flunitrazepam. Rohy pnol. – Areloch! – szepnęła. Potwierdziło się. Glista naprawdę ją uśpił. Poczuła falę agresji. Kopnęła w drzwi, zamek rozpadł się, podobnie jak dy kta, do której go przy mocowano. Jakaś kobieta przy umy walce zamarła. Wy biegła na kory tarz. Cy na wrzuciła do sedesu niedopałek, ale nie trafiła, długo my ła twarz, z suszarki elektry cznej puściła na twarz i włosy strumień podgrzanego powietrza. Jako tako opanowana wy szła. Wpadła nawet na pomy sł związany ze śledztwem. W pokoju zdała sobie sprawę, że skupiła na sobie spojrzenia pięciu mężczy zn. – Podobno jakaś ćpunka rozwaliła nam kibel – powiedział Młody ze śmiertelną powagą. Zaraz jednak wszy scy zaczęli się zaśmiewać. Cy na poczuła, że czerwienieją jej nawet uszy. Wzięła się do roboty. Siedzący obok Młody dzwonił do laboratoriów z ministerialnej listy, Agnieszka zaczęła obdzwaniać hodowców. W samej Warszawie by ło ich dwóch, trafiła od razu. Dwa ty godnie temu ktoś dokonał dużego zakupu. – Jedziemy – postanowili.
Firma mieściła się w starej willi przy jednej z boczny ch uliczek odchodzący ch od Chruściela. Właściciel, krótko ostrzy żony siwiejący mężczy zna o atlety cznej budowie ciała, poruszał się o kulach. Nazy wał się Konarski. Otworzy ł furtkę i zaprosił policjantów do domu. – Zerwałem Achillesa – wy jaśnił. Zaprowadził Cy nowską i Mączkę do skromnie urządzonej kuchni, w której unosił się zapach obiadu. Zaoferował herbatę. Cy na, widząc, że gospodarz z trudem się porusza, postanowiła mu pomóc. Jej kolega rozparł się na stary m fotelu. Kierowana instrukcjami Konarskiego odnalazła potrzebne składniki i nalała wrzątku do kubków. Usiadła na stołku obok mężczy zny. – Przy jechał taki jeden, w średnim wieku. Mówił, że chce kupić my szy. Dużo. – Jak się zachowy wał? – Normalnie. Choć by ło coś takiego… – Tak? – Starał się nie patrzeć mi w oczy. Ale, wie pani, biznes is biznes. Laboratoria już nie biorą ty lu my szy co kiedy ś. – Sporządzimy portret pamięciowy – zaproponowała Agnieszka. Wy jęła z plecaka pry watny netbook, na który wgrała policy jne oprogramowanie. – Wy stawił pan fakturę? – spy tał Młody. – Oczy wiście. Mam ją tu. O. – Podał dokument. Policjant zaczął spisy wać dane. – To kopia. Może pan zatrzy mać – zaoferował hodowca. Młody zadzwonił do Zakrzewskiego, żeby sprawdził, czy zgadzają się dane firmy figurującej w papierach. Po chwili oddzwonił. W rejestrze takie przedsiębiorstwo nie figurowało. – Podał panu lipne dane – skomentował Mączka. – Kiedy ma zapłacić? – spy tała Cy nowska.
– Od razu zapłacił. Gotówką.
Marek Jaszczak, przy jaciel Zery, mieszkał z rodziną w niepozorny m domku jednorodzinny m przy Etiudy Rewolucy jnej. Dwadzieścia lat temu budy nek stał na cichy m osiedlu otoczony m pusty mi polami. Teraz ulicą sunął nieprzerwany sznur samochodów, za płotem wy budowano strzeżone osiedle i Marek kilka razy w roku łapał się na chęci sprzedania ukochanego domu. Młodszy kolega Witczaka, członek jego zespołu jazzowego w liceum odnalazł go po latach. Przy jaźń i wspólna pasja na nowo ich połączy ły, okazało się, że mieli podobną pracę: obaj by li zatrudnieni w służbach mundurowy ch. W 1999 roku Marek ukończy ł West Point, elitarną uczelnię dla oficerów w Stanach. Po powrocie armia wy sy łała go na kolejne misje: Irak, Afganistan. Potem w Wojsku Polskim skończy ły się pomy sły, jak wy korzy stać wy kształcenie żołnierza. Przestał pasować do polskiego sy stemu. Po latach przestawiania z kąta w kąt odszedł rozgory czony. Trochę szwendał się po świecie, w końcu wrócił i założy ł firmę detekty wisty czną. Przy trudny ch zleceniach czasem zwracał się do Witczaka po radę. Zero pomagał tam, gdzie sięgały jego kompetencje. Zdarzało się, że przejmował interesującą i rozwojową dla policji sprawę. Żona Jaszczaka by ła naukowcem, pracowała na okrągło, wy chowy waniem dzieci zajmowały się opiekunki, który m nieodmiennie stawiała jednoznaczne wy magania co do ich wieku, wy glądu i kwalifikacji. Właśnie w tej, a nie innej kolejności. Kiedy Witczak podjechał pod dom taksówką, przy jaciel wy szedł otworzy ć mu furtkę. Zero przy pomniał sobie, że ostatni raz by ł tu z Cy ną, przy okazji jednej z zakończony ch niedawno spraw. Przy witali się w progu i Marek zaprowadził gościa do przedpokoju. Tu naty chmiast otoczy ła ich trójka rozkrzy czany ch dzieci, z który ch najstarsze miało dziesięć lat. Jaszczak by ł późny m ojcem, na widok własnego potomstwa roztkliwiał się i zmuszał każdego do zachwy tów. I ty m razem nie oby ło się bez prezentacji. Wielki jak dąb mężczy zna wziął na ręce najmłodszą latorośl, dwuletniego Łukasza, i ze wzruszeniem pokazał chłopca przy jacielowi. Zero z nadmierną powagą przy witał się z dzieckiem, głaszcząc jednocześnie po głowie dziewczy nkę, która kręciła się wokół jego nóg. – Łukasz, przy witaj się z wujkiem! No, Mary lka, Ry sio! Powiedzcie „dzień dobry ”! – Najstarszy chłopak stał na szczy cie wąskich schodów prowadzący ch na piętro i z zainteresowaniem przy glądał się policjantowi. Do przedpokoju wbiegła starsza, niska kobieta o apary cji buldoga, złapała za rękę Mary lkę i odebrała ojcu Łukasza. – A to pani Kry sia – przedstawił opiekunkę. – Alicja jest w Australii na jakimś kongresie. Uwolnieni od dzieci przeszli do pokoju bezpośrednio przy legającego do kory tarza. Witczak potknął się o plastikowe zabawki rozrzucone po cały m dy wanie. – Przepraszam. – Jaszczak przetarł mu drogę do fotela. – Dzieciaki. Zero odczuwał skrępowanie, nigdy nie miał zacięcia do maluchów, jedy ny m dzieckiem, z który m miał do czy nienia w dorosły m ży ciu, by ł Gucio. Na szczęście pani Kry sty na zajęła się mały m Łukaszem i Mary lką, a starszy Ry sio schował się na piętrze. Po chwili nastąpiła jaka taka cisza, Jaszczak nastawił In a Silent Way Davisa i nalał do kieliszków ulubioną portugalską brandy.
– Z czy m wpadłeś? – odezwał się, kiedy w końcu usiedli naprzeciwko zapalonego kominka. – Zaginął chłopak Małgorzaty. – Jak mu na imię? – Gustaw. Wplątał się w jakieś gówno. Omal mnie nie postrzelił. – O kurwa. Witczak położy ł na stole trefny pistolet. – I z tego zrobiła się afera. Klamka jest policy jna. W zasadzie to są dwie klamki. – Złożona? – Tak. Obie należały do policji i rzekomo zostały zlikwidowane. – Ja pierdolę. – Wtajemniczy łem w sprawę kumpla z wy działu. Zaczął szukać i chy ba coś znalazł, ale nie wiem co. – Bo? – Leży na OIOM-ie po dwóch operacjach. Zapalili. – Czego ode mnie chcesz? Witczak się zamy ślił. Czy mógł narażać kolejnego kumpla? – Muszę odnaleźć tego palanta, Gucia. Nie mam pojęcia, co się stało. Dlaczego zniknął. – Co mówi Małgorzata? – Od lat nie ma z nim dobrego kontaktu. Rozmawiałem z jego dziewczy ną, chy ba już eks. Z ludźmi z roboty. – I co? – Nic – odpowiedział Zero. – Słuchaj, musiał w coś się wplątać. Zadarł z dilerami? Witczak pomy ślał, że Jaszczak mógł mieć rację. Coś musiało się wy darzy ć. Ty lko co? – Mam prośbę. – Wy jął kartkę z adresami otrzy maną od Klaudiusza, pracodawcy Gustawa. – Sprawdzisz te adresy ? To kluby, ale też pry watne mieszkania. Poszukaj Gucia. Wy py taj się. Jak coś znajdziesz, nie działaj, zadzwoń. Przy jadę.
DZIEŃ DWUNASTY
czwartek, 4 listopada
Cy na obudziła się o siódmej trzy dzieści. Wy łączy ła budzik w komórce. Anka westchnęła przez sen i przewróciła się na drugi bok. Agnieszka wstała, zamknęła za sobą drzwi do sy pialni i weszła do łazienki. Spojrzała w lustro. Jak co rano ujrzała tę samą nieładną, ni to męską, ni to dziewczęcą twarz. Codzienna toaleta zajmowała jej nie więcej niż dwadzieścia minut. My ła się szy bko. Włoży ła wczorajszą koszulę, na którą zarzuciła ulubioną skórzaną kurtkę. Przed wy jściem wy piła jeszcze kawę i wmusiła w siebie śniadanie. Wiedziała, że w ciągu dnia będzie mało czasu na posiłek. W progu zabrała z kry ształowej popielniczki, chy bionego prezentu od matki, klucze, sprawdziła, czy ma dokumenty, i zamknęła za sobą drzwi. W ty m momencie zadzwoniła jej komórka. Cy na odebrała, idąc do windy. – Cześć, malutka. – W słuchawce usły szała słodkawy, obleśny głos Glisty. – Czego chcesz, gruby cwelu? – Wiedziała, że go rozdrażni. – Nie chojrakuj tak – odezwał się opry skliwie bandzior. – Jak ci się spodobały zdjątka? – Ynabej satuk. Jakie zdjątka? – Cy nie puściły nerwy. – No, no – ciągnął niezrażony Glistowski. – Szkoda, że nie widziałaś na moim łóżku siebie z Mary śką. Ależ dokazy wały ście! Cy na zamknęła oczy, bezsilna wobec miniony ch wy darzeń. Najchętniej wróciłaby do domu i wzięła długi pry sznic. – Czekaj na mój telefon, mała – rozkazał jej Glista i przerwał rozmowę. – Bejop y wojuch – zaklęła pod nosem i ścierając łzę, weszła do windy. Na parterze zajrzała do skrzy nki pocztowej. Istotnie, ktoś włoży ł tam kopertę bez znaczka. Wy jęła plik zdjęć. Miała przed oczami owoc amatorskiej sesji pornograficznej. Dwie nagie dziewczy ny na łóżku w nieznany m mieszkaniu zatopione w miłosny ch uściskach. Długie blond włosy, smukła talia, ładna wy pięta pupa. Mary sia. Druga dziewczy na z wy razem rozkoszy na nieładnej twarzy. Małe cy cki, wąskie biodra. Cy na rozpoznała w niej siebie.
– O anabej, awruk ćam – zaklęła bezradnie.
Glista wciąż się uśmiechał, kiedy odkładał komórkę na półkę swojej mazdy. Poprawił lusterko wsteczne, tak aby dokładnie widzieć wejście na klatkę schodową bloku, pod który m zaparkowali. Po chwili metalowe drzwi się uchy liły i Glistowski zobaczy ł w nich niską postać w skórzanej kurtce. Kobieta nerwowy m krokiem ruszy ła w stronę przy stanku autobusowego. – Jest udupiona – rzucił do kumpla, siedzącego na fotelu pasażera. – To dopiero początek – odpowiedział tamten.
Zero umówił się w holu szpitala na Wołoskiej. Agata siedziała na krześle. Ładna, krótko obcięta brunetka mocno uścisnęła dłoń komisarza. – Wy budzili go rano. Dziękuję, że pan przy jechał. Zero kiwnął głową. Zastanawiał się, co powinien powiedzieć. Że to z jego winy Ty mański nieomal się przekręcił? Że zlecenie wy dał prawdopodobnie ktoś z szeregów policji? Próbował o ty m nie my śleć. Dał się poprowadzić przez kolejne kory tarze i wnętrza pachnące środkami do asepty ki. Nie pozwolono mu wejść na OIOM. Mógł ty lko pomachać choremu przez szy bę. Obok łóżka siedziała zgarbiona nastolatka. W jej postawie i zachowaniu by ło coś odmiennego, Witczak nie by ł nawet w stanie sprecy zować co. – To córka Adasia. Czuwa przy nim od pierwszej operacji – wy jaśniła Agata. Adam Ty mański nadal by ł wielkim facetem, ale Witczakowi wy dawało się, że nieźle schudł. Wolno uniósł rękę na powitanie, po czy m wy konał w stronę Agaty gest, jakby ry sował w powietrzu prostokąt. Jego partnerka przy taknęła. – Tamtego wieczora Adaś zostawił mi list. – List? – Tak. Jak w filmach, prawda? Narrator w kry minale powiedziałby teraz: „Zupełnie jakby się spodziewał”. Zero by ł zaintry gowany. Głównie ze względu na zachowanie kobiety. Trzy mała dy stans, by ła opanowana do granicy, za którą znajdowała się już ty lko obojętność. Stanowiła przeciwwagę dla córki Ty mańskiego. Ta mogła wy buchnąć w każdej chwili. – Co napisał? – Najwidoczniej chciał się z kimś podzielić waszy mi wewnętrzny mi plotkami. Nie mógł nikomu powiedzieć, więc napisał do mnie. – Uśmiechnęła się. – Podobno ma pan dorosłego sy na. Witczak pogratulował sobie w duchu, że nie przy jechał do szpitala z kimś z komendy. I Hifowi, który z trudem, ale jednak zachował tajemnicę istnienia Gucia. Zabrał list, podszedł do szklany ch drzwi i pomachał Ty mańskiemu kopertą, po czy m schował ją do ty lnej kieszeni spodni. W tej chwili zadzwoniła jego komórka. – Chy ba coś mam – obwieścił Młody po drugiej stronie linii.
Witczak wpatry wał się w kartkę, którą przed chwilą wy pluła drukarka. – Jak na to wpadłeś? – rzucił w stronę Młodego. Chłopaka rozpierała duma. Siedzący w kącie Zakrzewski by ł wy raźnie zazdrosny. – Na początku śledztwa kazałeś sprawdzić, co by ło wcześniej w biurze na Koszy kowej – tłumaczy ł. – Okazało się, że Inspekcja Farmaceuty czna. Pojechałem, pogadałem z ich kadrową, przejrzałem listę pracowników. Nic ciekawego tam nie znalazłem, więc poprosiłem o namiary na wszy stkich zatrudniony ch w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Okazało się, że jeden z nich wy jechał do Londka. – Londka? – spy tał Zero. – Lądka-Zdroju. Sanatorium na południu – wy jaśnił Zakrzewski. – No więc pomy ślałem sobie: czemu nie? Sprawdzę Polaków poszukiwany ch na Wy spach. – Jakich Wy spach? – Karaibskich – strzelił Zakrzewski. – Weź ty się ogarnij! Piłeś coś? Witczak spojrzał na zwalistego kolegę, który w odpowiedzi odwrócił się do nich plecami. Markował pracę na komputerze. – No i? – poganiał Zero. – Bry ty jska policja ma stronę internetową z podejrzany mi i poszukiwany mi. I znalazłem gościa, który pasował do jednego z listy Inspekcji Farmaceuty cznej. Nazy wa się Robert Pawlik. Czy li R.P., jak w liście Wimana. Zaczęło pasować, nie? Witczak usiadł. Jeszcze raz przy jrzał się osobnikowi na zdjęciu. Wiek i fry zura pasowały. – Szukają go, bo? – W Scotland Yardzie powiedzieli mi, że podejrzewali tego aptekarza o kontakty z nieletnimi, no wiesz, seksualne. Facet zapadł się pod ziemię. Więc, że tak powiem, wszczęli u siebie poszukiwania. – My ślisz, że to nasz trup z Koszy kowej? Czy już to sprawdziłeś? – Wy słałem im skan linii papilarny ch. Jeszcze nie przy szła odpowiedź. – A u nas facet jest czy sty ? – Sy stem nie działa, nie mogę sprawdzić. – Otwórz pocztę – poprosił Zero. – Jeszcze nic – stwierdził Młody. – Wy drukujesz mi zdjęcia wszy stkich trzech? Tego aptekarza, Wimana i Schmidta? W ty m momencie weszła Cy na. Witczak wy mownie spojrzał na zegarek. – O awruk, daj spokój. – Młody, pochwal się wy nikami. Cy na by ła nieobecna duchem, wszy scy to zauważy li. Usły szawszy rewelacje, poklepała Młodego po plecach. – Niezła robota. – Co teraz? – Czekamy. – Może zadzwonię jeszcze do ty ch bry toli? Skrzy nka pocztowa Młodego wy dała delikatne „ping”. Witczak i Cy na skoczy li do komputera. Nawet zamknięty w sobie Zakrzewski się odwrócił.
Program pocztowy nie odpowiadał. – Zaciął się, skurwy sy n – skomentował Młody. Jego laptop miał już dziewięć lat i nieraz odmawiał współpracy. – No, rusz się – stęknął. Twardy dy sk mielił dane. Młody, klnąc na czy m świat stoi, zrestartował sprzęt. – Proszę, skorzy staj. – Zakrzewski odsunął się od swojego biurka, na który m stał komputer kupiony pięć lat temu za pieniądze z Unii Europejskiej. Młody usiadł i zalogował się do swojej poczty. – Jest. Do listu dołączony by ł plik graficzny z porównaniem linii papilarny ch denata i Polaka poszukiwanego na Wy spach. Odciski należały do tego samego człowieka. – O kurwa. – Co teraz? – Tak jakby przełom – odpowiedział Witczak. – Młody, umów się z anality kiem. Przejrzy jcie wszy stkie tropy pod nowy m kątem. My z Cy ną zrobimy to samo.
Rano zapomniała naładować komórkę. Po rozmowie z Glistą bateria aparatu by ła prawie na wy czerpaniu. W ciągu dnia posłała kilka esemesów Ance. Informowała, że nie wie, kiedy wróci, bo z Witczakiem siedzą nad ornitologiem vel Hitchcockiem. Nie dostała żadnej informacji zwrotnej. Ziry towała się, choć wiedziała, że jej dziewczy na w swojej fabry ce często miała większy sajgon niż ona. Ty le że za lepsze pieniądze. Mimo wszy stko krótko po ósmej wieczorem Cy na postanowiła wy rwać się na godzinkę. Zero wy raził zgodę. Każdemu pozwalał na krótki wy pad na miasto, jeśli by ła taka potrzeba. Jadąc taksówką, Cy na my ślała o ruchanku. Miała ty lko nadzieję, że jej partnerka zdąży wrócić z roboty. Weszła na klatkę schodową, przy wołała windę i pojechała na piąte piętro. Otworzy ła drzwi do mieszkania. Pierwszą rzeczą, którą dostrzegła, by ła rozbita kry ształowa popielniczka na podłodze przedpokoju. Obok ujrzała ślady krwi. Poczuła mocne bicie serca. Niewątpliwie ktoś stoczy ł tu walkę. W mieszkaniu panowała złowieszcza cisza. Walcząc sama ze sobą, minęła rozbite szkło i weszła do pokoju. Wy macała na ścianie włącznik i zapaliła światło. Obeszła wszy stkie pomieszczenia. Mieszkanie by ło puste, nigdzie nie dostrzegła śladów walki, nie licząc rozbitej popielniczki. Na stole zobaczy ła plik zdjęć. Na jedny m rozpoznała siebie. Zamknęła oczy. Ktoś podrzucił Ance te same fotografie, które rano znalazła w skrzy nce pocztowej. Zmusiła się do uniesienia powiek. Odwróciła wzrok i wtedy na komodzie zobaczy ła jeszcze jedną fotkę. Wy konano ją polaroidem. Dopiero po chwili skojarzy ła, że zdjęcie zrobiono w ty m mieszkaniu, na podłodze. Widniała na nim Anka. Klęczała nago, z rękami założony mi do ty łu. Cy na dostrzegła najpierw jej wielkie zapłakane oczy i przerażenie na twarzy. Usta dziewczy ny zasłaniała szeroka męska dłoń. Drugą ręką mężczy zna ciągnął Ankę za włosy, kierując jej twarz do obiekty wu. – Kurwa, kurwa, kurwa.
Zero pojechał do swojego mieszkania. Zaparkował na ty łach posesji, obszedł dom, zwracając uwagę na zapalone światło w kuchni. Przez chwilę rozmy ślał, czy nie pojechać do Ty gmontu na lufkę i parę nut jazzu. Przy pomniał sobie o trąbce. Powinien zacząć na niej ćwiczy ć. Nacisnął klamkę i wszedł. Przez chwilę my ślał, że zobaczy ł kogoś na kory tarzu, ale zmruży wszy oczy, zrozumiał, że wy obraźnia płata mu figle. Przy pomniał sobie o Guciu i westchnął ciężko. Jakby w odpowiedzi na jego my śli w progu kuchni stanęła Małgorzata. – Cześć – przy witał ją zdawkowo, ale po wwiercony m weń spojrzeniu poznał, że czeka go repry menda. – No i co? – spy tała bez wstępu. Witczak ją wy minął i zajrzał do lodówki, ale znów ziała pustką. – Gdzie jest Gustaw? Zero wzruszy ł ramionami. – My ślisz, że tak łatwo go znaleźć? – A próbowałeś? – zaperzy ła się Małgorzata. Py tanie zawisło w powietrzu, odpowiedzi nie by ło. – Nie obchodzi mnie, czy łatwo czy trudno, rozumiesz? Zamknął lodówkę, usiadł na przechy lony m parapecie, który przechy lił się jeszcze bardziej. Zapalił. – Liczy się każdy dzień, każda godzina – mówiła, stojąc dwa kroki od niego. – Musimy go ochronić, zanim będą kłopoty ! Głos się jej załamał. Witczak podszedł do kobiety. Objął ją, zupełnie jak kiedy ś w fantazjach przy tulał Malicką. – Znajdę go. Już niedługo. – Pocałował Małgorzatę w usta. Zareagowała. Sięgnął do zapięcia jej paska u spodni, pociągnął w stronę kanapy. Po wszy stkim leżeli nago w migoczący m świetle włączonego telewizora. Co najdziwniejsze, Zero nie miał odruchu, aby uciec. – W Ty gmoncie pojutrze będzie jam session – przy pomniał. – Jak co ty dzień. – Może wpadniesz? Nie odpowiedziała od razu. Dotąd Zero izolował Małgorzatę od swojego środowiska. Właściwie nikogo nie znała, nikt o niej nie wiedział. Nagle zapragnął wprowadzić ją na salony. – Nie, to głupi pomy sł. – Dlaczego? – Robisz się senty mentalny. – Pocałowała go i wstała. Zobaczy ł jej smukłą sy lwetkę w poświacie. – Wy starczy, jak znajdziesz Gucia.
– Czekaj o dziewiątej na przy stanku obok chłodni na Mary wilskiej – usły szała w słuchawce. Pojechała tam. Przed ogrodzony m terenem zakładu znalazła niewielki parking z tirami. Zostawiła tam skuter. Poszła na przy stanek. „Ale wy pizdów”, pomy ślała. Pięć po dziewiątej podjechała sportowa mazda, Glista z koleżką zgarnęli Cy nę z zatoczki. Nie jechali długo, skręcili w pierwszą leśną przecinkę, zaparkowali wzdłuż torów kolejowy ch. – Nie muszę ci, kurwa, mówić, że od teraz pracujesz na smy czy – odezwał się Glista.
Cy na działała bez ostrzeżenia. Przerzuciła przez głowę alfonsa wcześniej przy gotowany kabel i zacisnęła z całej siły. Kumpel Glisty wy celował w nią pistolet. – Niech schowa pukawkę – szepnęła do charczącego kierowcy. Glista machnął ręką, lufa przestała celować w policjantkę. Cy nowska lekko zluzowała ucisk. – Porwałeś Ankę, y nabej ujuch! – Ły sy, wy jdź – warknął Glista do kumpla. Pasażer posłusznie wy pełnił polecenie. Zostali sami. Cy na zdjęła kabel z szy i alfonsa. Glista odetchnął i spojrzał na nią. Policjantce zdawało się, że w jego oczach zobaczy ła żal. – Kazali mi – odpowiedział. – Kto? – Znasz Sławka Mroza? – rzucił bandzior. – Stary złodziej od landar. Nie siedzi? – skojarzy ła. – By łem z nim w jednej celi na Białołęce. Wy szedł parę miesięcy po mnie. Teraz facet chce wy pły nąć na szerokie wody. Skumał się z kimś z forsą. Nie wiem, może z Włochami. My też robimy dla niego. Gość planuje otworzy ć sieć klubów ze striptizem. – Star Media Studio? – To jego firma. Oczy wiście na słupy. Inwestują w osiedlową kablówkę, ale chodzi o te kluby. Wkurwił się za ten rozwalony casting i kazał nam zrobić ci te fotki z Mary śką. A teraz porwać twoją laskę. – Czego ode mnie chce? – Nie wiem. Ale mnie też praca na jego smy czy nie pasuje. – I co teraz? – Masz. – Wcisnął jej zapisaną kartkę. – To adres Mroza w Michałowicach. Coś wy rzeźbisz. Szy kują jakiś przekręt. Jeden z waszy ch podobno za bardzo węszy ł, więc go załatwili. – Hif? – Nie wiem, jak go wołają. – O co im chodzi? – Nie wiem, Cy na. I się nie dowiem. Mróz nam nie ufa. Trzy ma z boku. Wy daje mi się, że gromadzą fundusze. Coś dużego. – Gdzie jest Anka? – Na razie u mnie, powiedzmy, że bezpieczna. Ale nie wiem, jak długo dam radę ją chronić. Musisz zadziałać. – Dlaczego mam ci zaufać, zboku? – Chy ba nie masz wy jścia, lesbo. – Glista uśmiechnął się krzy wo. Odwieźli ją na parking. Cy na stała jeszcze długo w cieniu budy nku chłodni i paliła. Nienawidziła siebie, swojego zawodu i ludzi. Wszy stko zaczęło się jej układać. Ale musiała rozwalić im ten lipny casting. Teraz żałowała.
DZIEŃ TRZYNASTY
piątek, 5 listopada
Witczak wparował do pałacu przed dziewiątą. – Co przeglądasz? – rzucił do Młodego, który siedział przy swoim laptopie. – Kwity sprawy ornitologa. Znalazł się sznurek od nóżki. – Mów do mnie tak, żeby m zrozumiał, dobrze? Młody wskazał na plastikową torbę leżącą na biurku. – Sły szałem waszą rozmowę parę dni temu. Gadaliście z Ty mańskim o ty m przy wiązany m ptaku. Przy nóżce miał kawałek urwanego sznurka. – Pamiętam. Postanowiłeś znaleźć drugi koniec? – Znalazłem. Pojechałem na Koszy kową. Zajrzałem pod łóżko, sznurek tam leżał. Rozdziobany. – Będą z ciebie ludzie, Młody. – Jak się czuje Hif? – Wy jdzie z tego. Uratowali mu wątrobę. Witczak usiadł za biurkiem, zmusił się do przejrzenia bieżączki. Najświeższe by ły trzy sprawy : ornitolog, zabójstwo kobiety na Bródnie i, jak zwy kle, kradzieże poduszek powietrzny ch. Podejrzany z Bródna siedział już w areszcie. Przy znał się, trzeba by ło ty lko dokończy ć kwity. Zero wziął się do roboty. Złapał się na my ślach o Dorocie. Dostała zwolnienie lekarskie, a on wsty dził się dzwonić. Do Renaty też. Nie wątpił, że poronienie spowodował stres wy wołany kłótnią. Stres, którego przy czy ną by ł między inny mi on. Nie kierował się wtedy rozumem. Czuł się winny. Winny jak cholera. Najgorsze by ło poczucie, że w żaden sposób tej straty Dorocie nie wy nagrodzi. – Dobra. Nie wy siedzę tu – stwierdził na głos. – Młody, chodź, pojedziemy. – Dokąd? – Mamy ciało z Koszy kowej, ktoś musi je zidenty fikować, nie? O jedenastej dwadzieścia Witczak i Młody w towarzy stwie dzielnicowego, starszego
aspiranta Andrzeja Zielenia, stanęli pod drzwiami mieszkania w bloku na ulicy Okińskiego 3. W komendzie opowiedzieli Zieleniowi o sprawie ornitologa i związku zaginionego urzędnika z wy darzeniami na Koszy kowej. Zieleń skontaktował się z rodziną Roberta Pawlika i przy gotował ją na to, że by ć może trzeba będzie zidenty fikować ciało. Drzwi otworzy ła im niska kobieta ubrana w spódnicę w kratę i bordową bluzkę w serek. Przedstawili się, kobieta zachlipała i wpuściła ich do przedpokoju. – Kiedy miała pani ostatni raz kontakt z sy nem? – spy tał ją Witczak. – Wy szedł z domu w piątek dwudziestego drugiego października. Pod koniec września przy jechał po trzech miesiącach z Anglii. Jakiś niespokojny. Po co on wracał? Miał tam dobrą pracę. W aptece. Mówią panowie, że Robercik nie ży je? Zaprosiła ich do dużego pokoju. Usiadła na kanapie. Wy strój ty powy dla lat osiemdziesiąty ch: meblościanka, ława, dwa fotele, na główny m miejscu telewizor starego ty pu. Matka Boska Częstochowska na ścianie. Młody podał kobiecie paczkę chusteczek jednorazowy ch, które ta przy jęła i rozmazała sobie łzy po twarzy. – Czy pani sy n założy ł rodzinę? Kobieta westchnęła. – Nie. – W jakich okolicznościach opuścił kraj? – Kiepsko zarabiał w ty m urzędzie. Chciał sobie kupić mieszkanie. – Tak pani powiedział? Kiedy wy jechał? – Pierwszy raz w lipcu zeszłego roku. Miał tam załatwioną robotę. Wcześniej pracował trochę w aptece na Ząbkowskiej. Ale tam też kiepsko płacili. Wrócił w luty m. Potem znowu pojechał do tego Londy nu. – Czy możemy obejrzeć pokój sy na? – spy tał Witczak. Kobieta spojrzała na niego roztargniony m wzrokiem. Przez chwilę rozważała odpowiedź, by ć może wiedziała o czy mś takim jak nakaz przeszukania. Wreszcie skinęła głową. Westchnęła z rezy gnacją. – Mówili panowie, że Robert nie ży je. – Zgadzają się ślady dakty loskopijne. To znaczy odciski palców. Będziemy musieli zabrać panią ze sobą. To się nazy wa identy fikacja. Czy pani sy n miał na ciele jakieś znaki szczególne? Blizny, znamiona? Pawlikowa zaprowadziła mężczy zn wąskim przedpokojem o ścianach wy łożony ch drewnianą boazerią do pomieszczenia obok kuchni. Otworzy li drzwi. Ujrzeli kiszkowaty pokój, w który m ledwie mieściły się szafa z nadstawką, stolik komputerowy, regał na książki i wąskie łóżko. Na ścianach wisiały zdjęcia ubrany ch ty lko w spodenki mężczy zn w wojowniczy ch pozach, z uniesiony mi do obiekty wu dłońmi w rękawicach bokserskich. – Też lubię boks – przy znał Młody. Kobieta stała w progu. Witczak przy stąpił do metody cznego przeszukiwania pomieszczenia. Zaczął od szuflad w biurku. Pomy ślał, że powinni zarekwirować komputer. – Miał bliznę na brzuchu po wy cięciu wy rostka – zastanawiała się kobieta na głos. – I inną, na łokciu. Prawy m. Po oparzeniu. To z mojej winy. Wy lałam na niego wrzątek, jak miał piętnaście lat.
– Duża ta blizna? – Spora, spora. Na inny ch półkach Witczak nie znalazł nic oprócz ubrań. Uniósł pokry wę łóżka i zajrzał do schowka na pościel. Też nic ciekawego. Podszedł do regału i przejrzał książki. By ły to głównie podręczniki do farmakologii, roczniki „Przeglądu Sportowego”, kilka pozy cji doty czący ch sztuki fotografowania. – Dlaczego py tają panowie o blizny ? Witczak nie wiedział, jak odpowiedzieć. – Bo nie można go rozpoznać po twarzy. Ofiara wy padku – wy jaśnił Młody. Kobieta zachwiała się. Wy prowadził ją do kuchni i posadził na krześle. Podał szklankę wody. Zero konty nuował przeczesy wanie półek. Zauważy ł, że kilka grzbietów lekko odstaje od linii, jakby schowano za nimi jakąś rzecz. Wy jął książki i zobaczy ł oparty o ścianę płaski metalowy przedmiot, który w pierwszej chwili wziął za przenośny twardy dy sk. Sięgnął, zważy ł w dłoni. Nie by ł to sprzęt elektroniczny, ty lko metalowa papierośnica. W środku znajdował się niewielki plik czarno-biały ch zdjęć małego formatu. Wy konano je z oddalenia, potem wy wołano na własną rękę. Zero się rozejrzał: w kącie stało proste wy posażenie ciemni. Przy jrzał się zdjęciom. Od razu rozpoznał miejsce, w który m je wy konano. Do pokoju wrócił Młody. – Pani jest gotowa. Możemy jechać. Witczak bez namy słu schował zdjęcia do kieszeni kurtki.
Matka Pawlika rozpoznała sy na po bliźnie na łokciu. Młody zabrał kobietę do pałacu, aby ją przesłuchać i przekazać jej bolesne szczegóły zgonu. Witczak postanowił podjąć się pracy operacy jnej. Nie miał nikogo zaufanego pod ręką. Zabrał ze sobą Zakrzewskiego ponurego bardziej niż zwy kle. Dworzec Centralny jaśniał po niedawny m liftingu. Tu i ówdzie pojawiły się pierwsze ry sy na pięknej fasadzie: popękane szy by, wracający smród i bezdomni. Witczak od razu skierował się do dworcowego komisariatu policji. Nikogo tu nie znał, wiedział jednak, że po okazaniu odznaki mógł liczy ć na pomoc. Sierżant Marciński posadził ich na niewy godny ch plastikowy ch krzesłach, wziął do ręki fotografie znalezione u Pawlika. Przedstawiały chłopców oparty ch o kolumny okalające budy nek dworca. Zdjęcia wy konano pry mity wną techniką, dlatego wy glądały na starsze, niż by ły w rzeczy wistości. – Znam wszy stkich. – Marciński pokiwał głową. – Kręcą się tu, szukają klientów i ich znajdują. – Możemy któregoś znaleźć? Muszę ich przepy tać. W sprawie podwójnego, a raczej potrójnego morderstwa – wy jaśnił. Witczak pokazał również zdjęcia Pawlika, Wimana i Schmidta. Policjant nie rozpoznał żadnego. Marciński jeszcze raz przejrzał fotki i kazał poczekać. Zero spojrzał na zegarek. Po trzy nastej. Piątek. Zastanawiał się, jaki dzień i jaka pora są najlepsze dla młodocianej męskiej prosty tutki. Nie miał pojęcia. Tutejsi mundurowi nie rozpracowali tematu, owszem, znali ty ch, którzy stale
się przewijali, reagowali na bieżąco, ale Zero wiedział, że powinien porozmawiać z kimś z oby czajówki. Może ktoś równolegle prowadził śledztwo w sprawie nowej grupy pedofilów, a on nic o ty m nie wiedział? Mogło tak by ć. Obieg informacji nie należał do najdoskonalszy ch, a często wy dawało się, że w ogóle nie istnieje. Zakrzewski, wy raźnie znudzony i zniecierpliwiony, zwłaszcza że oczekiwanie się przedłużało, udał, że ktoś do niego dzwoni i pod pretekstem problemów domowy ch zmy ł się na miasto. Witczak nie zatrzy my wał go, sarknął ty lko pod nosem. Wy szedł zapalić. Marciński odnalazł go pod kolumną. Przy prowadził za łokieć podrostka, na oko piętnastolatka. Chłopak pachniał, jakby z wiadra wy lał na siebie fahrenheita. Odmówił jednak współpracy, odwrócił wzrok od zdjęć Pawlika. – Rozmawiałem z dwoma inny mi – poinformował sierżant. – Wszy scy ich znają, ty le że przez ostatnich parę miesięcy się nie pokazy wali. – Znasz ich ksy wy ? Jakieś okolice zamieszkania? Marciński kiwnął głową. – Przy cisnę gówniarza! – Odciągnął chłopaka pachnącego diorem. Widać zdołał wy dusić z niego jakieś informacje, bo na odwrocie każdego zdjęcia zapisał imiona albo przezwiska. – Powiedział mi, że chodzili do Baby Jagi na Ząbkowskiej – zrelacjonował policjant. – To jakaś knajpa? – dopy ty wał się Witczak. – Nie. Ty le to nawet ja wiem – stwierdził Marciński i wy puścił nastolatka. – To dzienna świetlica na Pradze. Prowadzi ją starsza babka nazy wana Babą Jagą. Zero poprosił o adres.
Kierowniczka Baby Jagi, pani Graży na, oprowadziła Witczaka po swoim piwniczny m królestwie. Czy sto, schludnie, na wszy stkich ścianach wisiały rękodzieła jej roboty. – Skończy łam szkołę rzemiosła w Zakopanem – wy jaśniła. – Pracowałam dla Abakanowicz. Tkałam. – Świetna robota – pochwalił. Parę dzieciaków robiło zadania domowe pod okiem studentki resocjalizacji. Zero pokazał opiekunce zdjęcia. – Znam wszy stkich. Tomek Jusiewicz, Adam Sztajerwald i Marcin Wasiluk. Ma pan tego drania? – Graży na by ła oty łą kobietą pod sześćdziesiątkę, nosiła kolorowe powłóczy ste szaty. Witczak nie mógł powstrzy mać się od my śli, że mimo tuszy i wieku emanowała wewnętrzny m pięknem. – Tego, który zrobił te zdjęcia. Zero sięgnął po fotografie Wimana, Schmidta i Pawlika. Kierowniczka świetlicy zaprzeczy ła ruchem głowy. – Nie. Żadnego nie kojarzę. – Wszy scy trzej nie ży ją – wy jaśnił. – A ja szukam mordercy. – I my śli pan, że tu go pan znajdzie? Witczak popatrzy ł w oczy pani Graży nie. – Nie. Oczy wiście, że nie. Ale ci chłopcy to mój nowy i w zasadzie jedy ny trop. Gdzie ich znajdę?
– Wszy scy są na gigancie. Od miesięcy. Przestali do mnie przy chodzić jakoś tak w kwietniu. To normalne, że znikają na wiosnę i lato. – Ale jeszcze nie wrócili? – Dam panu ich nazwiska i adresy. Niech pan pogada z rodzinami. Po przeciwnej stronie Ząbkowskiej Witczak zauważy ł aptekę. Pani Pawlikowa mówiła, że jej sy n przed wy jazdem na Wy spy pracował w aptece na Ząbkowskiej. Wstąpił. W progu zabrzęczał staromodny dzwonek. W okienku zobaczy ł młodą panią magister z identy fikatorem „Katarzy na. Uczę się” na piersi. Przez szy bę pokazał legity mację i zdjęcie Pawlika. – Zna pani tego mężczy znę? Wiem, że pracował w jednej z aptek na Ząbkowskiej. Może w tej? Kobieta sięgnęła po zdjęcie. – Jestem tu od paru dni – wy jaśniła. – Poproszę kogoś. Poszła na zaplecze. Witczak rozglądał się po wnętrzu. Wszędzie wisiały reklamy specy fików sprzedawany ch bez recepty. Jego uwagę przy kuł nieboty cznie drogi krem na ły sienie dla mężczy zn. Kobieta wciąż nie wracała. Usły szał nagłe trzaśnięcie drzwiami na zapleczu. – Pani Kasiu, jest tam pani? – krzy knął. Za plecami Witczaka zabrzmiał dzwonek, do środka weszła starsza kobieta w trwałej ondulacji, sądząc po zapachu, prosto od fry zjera. Z zaplecza nikt nie wracał. Zero szarpnął za klamkę drzwi prowadzący ch za ladę. – O Boże! – krzy knęła staruszka, kiedy Zero zaczął się tarabanić przez trzeszczące przepierzenie na stronę zastrzeżoną dla obsługi. – Policja! Napad! Zero nie miał czasu na tłumaczenia i pobiegł na zaplecze. Na gumoleum leżała nieprzy tomna kobieta, nie miała żadny ch widoczny ch obrażeń. Sprawdził jej puls i oddech. Zemdlała. Wielkie metalowe drzwi służące prawdopodobnie do przy jęć towaru by ły zamknięte na klucz. Witczak kucnął przy farmaceutce i spróbował ją ocucić. Z firmowego baniaka na wodę wlał pły n do jednorazowego kubka i chlusnął kobiecie na twarz. Zaczęła coś mamrotać, Zero klepał ją po policzku. – Pani Kasiu, pani Kasiu, niech pani się obudzi – prosił. Kobieta powoli wracała do przy tomności. – Uderzy ł mnie! Daniel mnie uderzy ł! – szeptała zdezorientowana. Na podłodze leżał identy fikator podobny do tego, który nosiła staży stka. „Mgr Daniel Filipczak”. – Drzwi są zamknięte, ma pani klucze? Dziewczy na wskazała na jedną z wielu szuflad regału. W środku Zero znalazł metalową szkatułkę z zapasowy mi kluczami. Otworzy ł drzwi i wy padł na szeroki, niezabudowany plac. Boisko szkolne. Przez parkan przeskakiwał mężczy zna. Witczak rozpoznał go po sy lwetce i sposobie poruszania się. Uciekinier z Chrzanowa.
Ruszy ł w pościg. Wdrapał się na ogrodzenie, zeskoczy ł. Pobiegł. Farmaceuta zdąży ł już przebiec pół boiska. W stary m budy nku szkoły zabrzmiał dzwonek, chy ba ostatni, by ło już po piętnastej. Zero zastanawiał się, którędy będzie uciekać Filipczak. Nad Białostocką, po jej drugiej stronie, górował budy nek hipermarketu dobudowanego parę
lat temu do Dworca Wileńskiego. Mężczy zna właśnie przeskoczy ł przez ogrodzenie i znalazł się na Białostockiej. Chwila wahania. Przebiegł przez ulicę i skręcił w prawo. Zero dopadł do ogrodzenia i dopiero wtedy zobaczy ł, dokąd zmierzał ornitolog. Wbiegł do widocznej z daleka zatoki dostaw, skierował się w stronę ramp. Witczak, zdy szany, wpadł na miejsce przy jęć wielkiego sklepu. Naty chmiast podszedł do niego mężczy zna z krótkofalówką w dłoni, ubrany w szaro-granatową kurtkę i czarną wełnianą czapkę. Zero machnął legity macją. Dowiedział się, że ścigany wszedł wolny m krokiem na rampę, wy mienił nazwisko kierownika działu mięsnego, tłumacząc, że ten na niego czeka. Został wpuszczony. Czy li zawczasu przetarł sobie drogę ucieczki. Wiedział, że policja wcześniej czy później wpadnie na jego trop. By ł przy gotowany. Zero wy jaśnił, że ściga przestępcę. Cały sy stem ochrony został naty chmiast ostrzeżony. Komisarz poprosił o zaprowadzenie do centrum monitoringu. To by ł jedy ny sposób. Inny ochroniarz zaprowadził Witczaka pomalowany mi na biało kory tarzami do pomieszczenia wy posażonego w sześć ekranów telewizji przemy słowej. Zero opisał poszukiwanego. Rozpoczął lustrowanie nagrań z kolejny ch kamer. Zaczęli od zaplecza. Najpierw ujrzał szerokie kory tarze, kręcący ch się pracowników operujący ch paleciakami, towar pod ścianami, kolejne drzwi do magazy nów. Zero puknął w jeden z ekranów, na który m dostrzegł znajomą sy lwetkę, teraz w biały m fartuchu. – Wy szedł z działu mięsnego – poinformował go strażnik. – Idzie na sklep. – To ten. Niech pan nie straci tego mężczy zny z wizji. Dacie mi wasze radio? Ktoś wcisnął mu masy wny radiotelefon. – Będziemy w kontakcie – powiedział Witczak. Potrzebuję przewodnika. – Pójdę z panem. Po drodze jeszcze zgarniemy jednego z moich ludzi – zaproponował szef zmiany. Pobiegli. Witczak rozpoznał kory tarz techniczny, który widział na monitorze, stalowe drzwi działu mięsnego. Za skrętem zobaczy li szerokie wejście do hali zamy kane od góry. Ochroniarz pociągnął za zwisający sznurek i otworzy ł je. – Jest na sprzedaży – rozległ się komentarz w głośniku krótkofalówki. – Idzie w stronę bazaru. Szef zmiany spokojny m krokiem ruszy ł w lewo, przedzierając się przez masy ludzkie. Witczak podejrzewał, że nie chce biegać, bo w ty m tłumie łatwo wzbudzić panikę i tragedia gotowa. Doszli do strefy taniego towaru na wagę zwaną bazarem. Witczak uruchomił poży czone radio. – Gdzie teraz? Obaj się rozglądali. – Zniknął mi – padła odpowiedź. W ty m momencie regał, przy który m stali, ktoś z całej siły pchnął. Spadły na nich makarony i ciastka, na szczęście znajdujący się w sąsiedniej alejce Filipczak nie zdołał wy wrócić całego tego żelastwa. Jakaś kobieta stojąca obok zaczęła krzy czeć, usły szeli płacz dziecka. – Biegnie w kierunku mrożonek – padło ze słuchawki. Kierownik zmiany zaczął uspokajać krzy czącą i poprosił o uciszenie dziecka. Witczak ruszy ł sam w kierunku głównej alejki. Złapał za rękaw czerwonej koszuli osobę z obsługi. Dowiedział się, dokąd biec. Zobaczy ł rzędy lad chłodniczy ch. Nadepnął na porzucony fartuch. Spojrzał
w kierunku kas. Przy każdej kolejka zniecierpliwiony ch klientów z wózkami. Uży ł radia. – Zgubiłem go. Jestem przy kasach – powiedział. – Wy chodzi na teren galerii! Witczak brutalnie rozepchnął ludzi i minął kasy. Podniosła się wrzawa oburzony ch głosów. Za pasem kas stał ochroniarz, ale Zero machnął mu ty lko radiem i zapy tał: – Którędy poszedł? – Idzie w stronę ruchomy ch schodów! Puścił się biegiem, potrącając ludzi. Schody. Filipczak zbiegał po nich w pośpiechu, by ł blisko. Zero potknął się, o mało nie zleciał. Ktoś pomógł mu wstać. Ujrzał starszego mężczy znę. Podziękował. Znowu tłum i nigdzie ornitologa. – Pobiegł na parking! – padł komunikat. – Gdzie ten parking? – krzy knął zdezorientowany. Nigdy wcześniej tu nie by ł. Czuł się jak w labiry ncie. – Lewo, idź w lewo, potem kory tarzem do szklany ch drzwi! – usły szał. Pobiegł. Zobaczy ł szeroką wnękę, a za nią rozsuwane drzwi. Parking wy pełniony autami, trochę kręcący ch się ludzi, niektórzy palili. Zimno, o dziesięć stopni chłodniej niż w sklepie. Po chwili zauważy ł Filipczaka. Zbiegał zjazdem dla samochodów. Trąbienie. Witczak ruszy ł tą samą drogą. Na dole na środku alei stał samochód, kierowca wciąż trąbił. Farmaceuta biegł w stronę wejścia do sklepu. Uty kał. Witczak za nim, by ł jednak zmęczony, w mięśniach odezwał się ból. Wchodząc do sklepu, Filipczak obejrzał się, zobaczy ł goniącego go policjanta, Zero zmniejszy ł dy stans, biegł, wkroczy ł znów do galerii. – Dajesz na wprost, na dworzec – dostał instrukcję z krótkofalówki. Witczak zobaczy ł naprzeciwko wejście na Warszawę Wileńską. Od ścian odbił się ry k sy reny pociągu. Zero minął kasy i wpadł na peron, na który właśnie wjeżdżała kolejka. Na wprost niej, po torach, biegł mężczy zna. W ostatniej chwili skoczy ł na sąsiedni tor. Rozległ się ogłuszający pisk hamulców, ludzie stali jak wry ci, wpatrzeni w szaleńca, który cudem uniknął śmierci. Policjant pobiegł peronem w ślad za mordercą. Zaraz go dopadnie. Mężczy zna nie miał innej drogi ucieczki. Zero nagle poczuł uderzenie w bok, zderzy ł się z grupą młody ch mężczy zn. Nie ustąpili. Zdał sobie sprawę, że zatrzy mali go celowo, w ramach solidarności bandziorów. Faceci, którzy zastąpili mu drogę, naty chmiast się rozproszy li, niewinnie bąkając przeprosiny, a on leżał na peronie i dy szał jak zgonione zwierzę. Ścigany by ł przy najmniej dziesięć lat młodszy i wy korzy sty wał swoją przewagę. Nagle ktoś podbiegł, pomógł Zerze wstać. Dwóch facetów w mundurach ochrony. Bły skawicznie wskazał oddalającą się postać. Pobiegli. Zeskoczy li na tory, dy stans by ł jednak zby t wielki. Witczak wciąż nie mógł złapać tchu. Odezwała się jego komórka. Wcześniej nie miał ani chwili, żeby wezwać posiłki, teraz, by ć może, kawaleria sama się zgłaszała. Odebrał. – Musisz naty chmiast przy jechać do pałacu – oznajmił grobowy m tonem Adrian Mączka. – Jestem na Wileńskim, gonię ornitologa! – krzy knął Witczak. – Mamy sy tuację! – odpowiedział płaczliwy m głosem Młody. Zero zrozumiał, że coś się stało. – Zakrzewski oszalał.
Magazy n broni mieścił się w przy ziemiu nowego budy nku, do którego przechodziło się łącznikiem. Pomieszczenie zabezpieczone stalową kratą i solidny mi drzwiami by ło niedostępne dla szeregowy ch policjantów, właściwie wchodzili tam ty lko magazy nier i członkowie komisji likwidacy jnej. Nikt nie miał więc pojęcia, w jaki sposób do magazy nu zdołał się dostać Zakrzewski, jak udało mu się wziąć zakładnika w osobie pracującego tam emery towanego starszego aspiranta i obwiesić się granatami. Siedzieli teraz na podłodze. Przez okno do wy dawania pobranej broni widoczne by ły ty lko kawałek nogi i ręka dzierżąca butelkę sobieskiego, która co chwilę wędrowała do niewidoczny ch ust. – Waldek? Jestem nieuzbrojony ! – krzy knął Młody do desperata. – Młody ? – Zakrzewski nie od razu rozpoznał głos kolegi. – Jeden fałszy wy ruch i cała buda wy leci w powietrze. – Już jedzie nasza psy cholog, Misia – zapewnił go chłopak. – Nie chcę tu widzieć tej flądry – wrzasnął policjant. – Jeśli ją usły szę, wy jmę zawleczkę! – Co ty pierdolisz, Zakrzewski? Chcę pogadać! Młody nacisnął klamkę. Na drugim końcu kory tarza stali komendant Wolski i paru kierowników wy działu. Wszy scy my śleli o jedny m: jak nie dopuścić do przecieku do prasy. Dy skretnie wezwano negocjatora i psy cholog. Na razie Wolski wy słał do zbrojowni jednego z najbliższy ch współpracowników desperata. – Jeśli palnie sobie w łeb, to będzie jedenasty w ty m roku – szepnął jeden z oficerów. – Co? – zdziwił się Wolski. – Oczy wiście w skali kraju – uspokoił szefa podwładny. – Mówię, że nie mam klamki! – krzy knął Mączka, który stał przy drzwiach. – Otworzy sz? – Nie ma sprawy, tu ci klamek sporo – odpowiedział Zakrzewski. Magazy nier otworzy ł drzwi. Młody wy pchnął go na kory tarz, sam wszedł do środka i ruszy ł na zaplecze. Usiadł na podłodze, na miejscu uwolnionego pracownika. – Jestem – powiedział. – Świetnie, bardzo mi ciebie brakowało. – Po chuja to robisz? – A co cię to, kurwa, rusza? Chłopak wzruszy ł ramionami. – Bo mi jeszcze zależy. Nie robię poruty w fabry ce. – Co ty, kurwa, Młody, wiesz o ży ciu? – zachichotał Zakrzewski. Śmierdział. Leżał spocony. Młody zastanawiał się, czy nie narobił pod siebie. – Oddaj pukawkę i chodź, pójdziemy na piwo – zaproponował łagodny m tonem Mączka. Zakrzewski już miał dobrze w czubie, lekko się kiwał. Wciąż jednak trzy mał Młodego na muszce. – Tam, na Centralny m. Z Zerą. – Zakrzewski spoważniał. – Kurwa, ale to wszy stko jest popierdolone.
Witczak przy jechał najszy bciej, jak potrafił. Na sy gnale. Olał uciekiniera, aptekę. Wpadł do dy żurki, skierowano go do nowego budy nku. Na kory tarzu stał tłum ludzi, Zero musiał się przez
niego przedzierać. Wszy scy rzucali mu takie spojrzenia, jakby to on doprowadził swojego człowieka do tego stanu. W końcu docisnął się do szefa. – Posłaliśmy tam kogoś od ciebie. Adriana Mączkę. – Młodego? A gdzie negocjator? – Jedzie. Ktoś szarpnął Witczaka za rękaw. Cy na. Kiwnęła, żeby odeszli na bok. Znaleźli otwarte drzwi, puste pomieszczenie. – Posłanie Młodego to by ł głupi pomy sł – oznajmiła Agnieszka. – Trzeba by ło mówić wcześniej. – Przy szłam przed chwilą. – Dlaczego to taki zły pomy sł? – spy tał Witczak. Czego nie wiedział? – Nic nie rozumiesz? Zero istotnie nic nie rozumiał. Nie mógł pojąć, z jakiego powodu policjant zamy ka się w zbrojowni, obwiesza granatami i bierze zakładnika. – Mów. – Nie wiem, jak ci to wy tłumaczy ć. – Kurwa, po polsku. Cy na zapaliła. – Zakrzewski jest homo. Kochał się w Młody m. – Co ty pierdolisz? – Nieźle się kamuflował, to prawda. – Kurwa. Dlaczego ja nic o ty m nie wiem? Cy na wzruszy ła ramionami. – To takie dziewczy ńskie podejrzenia. Ale wiesz, że mam nosa. Witczak wrócił na kory tarz. Podszedł do Wolskiego. – Kiedy przy jedzie negocjator? – Parkuje. – Muszę tam iść. Wy ciągnąć Młodego. – Spokojnie. Rozmawiają. Młody ma podsłuch. Komendant podał Zerze słuchawkę. Padł strzał. Witczak skoczy ł do przodu, dobiegł do drzwi magazy nu, które by ły zamknięte. Zajrzał przez kratę w oknie. – Młody ! Zakrzewski! Mączka leżał w kałuży krwi. Witczak walił dłonią w kratę magazy nu. Stary policjant wstał z podłogi, rzeczy wiście miał na sobie kilka połączony ch granatów. Zero odruchowo wy ciągnął swojego P99 z kabury, wy celował. „Cholera”, pomy ślał. Nie sprawdził broni od akcji w Chrzanowie. – Mój stary by ł ciotą, wiedziałeś? – Zakrzewski stał w kałuży moczu i krwi, chwiał się. – To wszy stko jego wina. I takich jak on. Kiedy zaczął manewrować przy jedny m z granatów, Zero wy strzelił. Usły szał, że biegną ludzie. Zobaczy ł, jak jego podwładny osuwa się na podłogę. Ktoś mocował się z drzwiami magazy nu, ktoś wzy wał czekający ch w garażu pracowników pogotowia. Cy na rozpoznała Jarosława Bąka.
W ogólny m zamieszaniu Zero stał w magazy nie broni, obserwował pracę sanitariusza i lekarza. Sterczał obok wielkiej metalowej szafy. Na plombie wisiała zwięzła informacja: „Broń do likwidacji. Termin: dziewiąty listopada. Wtorek”.
DZIEŃ CZTERNASTY
sobota, 6 listopada
„Masz szczęście, Zakrzewski umarł”. Słowa wy powiedziane przez komendanta dudniły Witczakowi w uszach. „Wszy scy, kurwa, mamy szczęście” – dodał Wolski, kiedy siedzieli nad ranem w jego gabinecie. Teren komendy został zamknięty dla osób z zewnątrz. Plazma wisząca na ścianie naprzeciwko wy świetlała migawki kręcone z helikoptera: karetka wy jeżdżająca na sy gnale z podziemnego garażu, tłum dziennikarzy kłębiący się pod główny m wejściem. Przebitka na telewizy jnego gogusia nadającego spod pałacu. „Co tak naprawdę wy darzy ło się w budy nku komendy stołecznej?” – py tał przy stojniak. Wczoraj po dziesiątej wieczorem do wciąż powiększającej się grupy dziennikarzy wy szedł rzecznik policji, żeby choć pokrótce wy jaśnić sprawę, tak zwięźle, jak się dało. Nie podał żadny ch szczegółów, mówił o przy padkowy m wy paleniu broni w magazy nie. „Komenda bada przebieg zajścia” - zakończy ł. Witczak wciąż nie mógł uwierzy ć, że Zakrzewski oszalał, a on go zastrzelił. Zastrzelił faceta, z który m współpracował jakieś piętnaście lat. Może nie by ł chodzący m ideałem, ale na pewno nie zasłuży ł na taki koniec. Dość szy bko podjęto decy zję, aby przebieg wy darzeń otoczy ć ścisłą tajemnicą. Dwóch anality ków wciąż pracowało nad wersją dla prasy. Przy padkowy wy strzał. Śmierć na miejscu od ry koszetu. Zakrzewski umarł. Sam, na stole operacy jny m. Nie miał rodziny. Za pogrzeb zapłaci państwo. Wszy scy w komendzie chodzili jak struci. Nikt nie śmiał spojrzeć drugiemu w oczy. W powietrzu wisiało py tanie: dlaczego? Witczak spędził w budy nku całą noc, podobnie jak większość świadków wy darzeń. Po północy odby ł dwugodzinną sesję terapeuty czną z psy cholog Michaliną Kostkiewicz. Opowiedział jej o postępującej alienacji Zakrzewskiego, o jego dziwny m zachowaniu. Zacy tował ostatnie słowa. Nie mógł się uwolnić od poczucia winy i rozmowa z młodą psy cholog niewiele pomogła.
Nad ranem wzięli go w obroty koledzy z wy działu wewnętrznego, którzy przy by li helikopterem z Radomia. W przesłuchaniu brał udział prokurator Garnicki. Nikt nie postawił Witczakowi zarzutu przekroczenia uprawnień, wszy scy kiwali ze zrozumieniem głowami. Gdy by nie strzelił, gdy by Zakrzewski odpalił granaty, wy buch w zbrojowni zmiótłby pół budy nku z powierzchni ziemi. Nie by ło o czy m gadać. Witczak powoli wy rastał na bohatera. Ty le że bohaterem w żaden sposób się nie czuł. Zabił człowieka, współpracownika, kolegę. Dlaczego go nie rozgry zł? Dlaczego nie miał pojęcia o jego problemach? Pomy ślał o Cy nie. Powinien z nią porozmawiać. Skończy ł w gabinecie Wolskiego, który w ciągu niecałej doby postarzał się o kilka lat. Przy by ło mu siwizny na skroniach, zapadł się w sobie. Postawił na stole koniak. Wy pili jak wódkę. Nie potrafili rozmawiać. O siódmej rano Cy na dała znać ze szpitala. Zakrzewski umarł, Młody miał szansę się wy lizać. Zero zdał sobie sprawę, że trzech z pięciorga jego stały ch współpracowników leżało w ty m samy m szpitalu MSW z ranami postrzałowy mi. Chciało mu się rzy gać.
Cy na utknęła na oddziale chirurgii, gdzie wpuszczono ją z racji zobowiązań służbowy ch. Siedziała za zamknięty mi drzwiami w kory tarzu pomalowany m na zielono i śledziła ruchy personelu i chory ch. Modliła się, aby do środka nikt nie przemy cił jakiegoś dziennikarza, wiedziała, że czaili się jak hieny w holu główny m. Agnieszka nie zastanawiała się, czy powinna by ła przekazać swoje wnioski Witczakowi. Działała insty nktownie i wszy stko skojarzy ła, wszedłszy do komendy. Dziwne zachowanie Zakrzewskiego, jego narastającą homofobię, traktowanie Młodego. Wszy stko złoży ło jej się w całość wtedy, na kory tarzu. Nie miała sobie nic do zarzucenia i tak naprawdę nie przejmowała się losem policjantów. Szkoda jej by ło Młodego. Ale przede wszy stkim my ślała o swojej sy tuacji, o Ance i informacjach od Glisty. O Sławomirze Mrozie, który stał za atakiem na Hifa, castingiem na Chełmskiej jej, pornograficzną sesją z Mary sią, porwaniem Anki. Teorety cznie Cy na miała chodzić na smy czy, ale nieoczekiwanie Glista dał jej wolną rękę. I musiała coś zrobić. Podeszła do pielęgniarki, poprosiła o zaprowadzenie do leżącego na oddziale Ty mańskiego. Znalazła go w jednej z sal dla rekonwalescentów. Oglądał telewizję informacy jną. Chciała go wprowadzić w szczegóły, nieco pogadać. Na szczęście leżał w sali sam. – O ja cię, kurwa, przepraszam. – Nie mógł uwierzy ć. – Awruk ćam, co się porobiło? Nie zostało zby t wiele słów, kiedy opisała już przebieg wy darzeń. – Dzięki, że mnie ściągnęłaś z tego cmentarza. Pokiwała głową z krzy wy m uśmiechem. – Ledwie rozgry złam ten esemes. – Odpły wałem. Pomy ślałem, że ty lko ty zrobisz coś sensownego. – Twoją sprawę prowadzą ludzie Maluty. Nie wiem, co mają. – Rozmawiałaś z Witczakiem? – Ty mański odruchowo ściszy ł głos. – Witczak coś kręci – odpowiedziała wy mijająco.
– Sprawa jest trefna. Pogadaj z nim. – Przesłuchiwali cię? – Jeszcze nie. Teraz mają na głowie tę całą strzelaninę w komendzie. Rzeczy wiście, musiała pilnie pogadać z Zerą.
Ludzie Maluty przejęli sprawę ornitologa. Witczak nie mógł się nadziwić. Co oni tam ćpali? Wacek jeszcze wczoraj przechwalał się na kory tarzu bły skawiczny m znalezieniem mordercy Rosołowskiej. Zatrzy mali asy stentkę aktorki, niejaką Monikę Kawę, która od miesięcy podawała swojej pracodawczy ni grejpfruty z trutką na szczury. Ponieważ ulubiony m codzienny m przy smakiem gwiazdy polskiego kina by ło guacamole, witamina K zawarta w awokado hamowała działanie niewielkiej ilości anty koagulantu z owocu. W końcu zniecierpliwiona asy stentka posunęła się do rękoczy nu, nieudolnie pozorując napad. Witczak by ł pod wrażeniem, ale i czuł się zaniepokojony, ponieważ Wolski przy dzielił im teraz postrzelenie Hifa, które – jak wiadomo – prowadziło do Zery. I Gucia. Kierując się wskazówkami komisarza, zwinęli Filipczaka z ulicy pod jego mieszkaniem na Pradze. Właśnie wy chodził z plecakiem i zmierzał w stronę Dworca Wschodniego. Około południa przeprowadzili podejrzanego główny m kory tarzem. Nikt nawet się nie zająknął, że tak naprawdę na trop mordercy wpadł Witczak i to on podał kluczowe informacje, które pozwoliły ująć farmaceutę. Teraz cała chwała miała przy paść zespołowi Wacka Maluty. Zero, Cy na, Zakrzewski, Młody i Hif wy konali ty lko brudną robotę. Wszy scy wy legli z pokojów, ciekawi sprawcy, o który m od dwóch ty godni szeptało się w kory tarzach. Bezwzględny sery jny o niezwy kły m modus operandi. Zabił z pomocą wron i my szy. Zero mógł z bliska przy jrzeć się mężczy źnie, którego ścigał na polach Chrzanowa i w centrum handlowy m. Farmaceuta, około czterdziestki, szedł lekko zgarbiony. Wy glądał na wy sportowanego, nic dziwnego, że dał Zerze popalić w biegach. Nadal niejasne by ły moty wy, jakimi się kierował. Zero miał swoje podejrzenia, ale nie zaproszono go do udziału w przesłuchaniu. Dochodziły do niego ty lko strzępki plotek, przecieki z pokoju Maluty i jego ludzi. Próbowali złamać Filipczaka, zmusić go do przy znania się. Mijały jednak kolejne godziny, a Maluta nie osiągnął celu. Coraz bardziej poiry towany prokurator Garnicki chodził po kory tarzu. – Jeszcze chwila i będziemy musieli go, kurwa, wy puścić – sarknął we wspólnej kuchni. – Z takimi wy nikami sędzia nie przy klepie nakazu aresztowania. Jeden z policjantów przy wiózł Radosława Konarskiego, którego przesłuchiwali Cy nowska z Młody m. Hodowca my szy nie rozpoznał jednak w zatrzy many m kupca, który wy stawił fałszy wą fakturę na dwieście gry zoni. Bezowocne okazało się również przeszukanie kawalerki farmaceuty. Ekipa techników nie znalazła żadny ch powiązań z wy darzeniami na Koszy kowej, Próżnej i trasie na Poznań. Witczak wiedział, że policja miała niecałe dwie doby na znalezienie dowodów. Potem Filipczak odejdzie wolny.
O piętnastej zrobili naradę. Maluta oświadczy ł, że potrzebuje wsparcia, i ściągnął, kogo się dało, także Witczaka. – Zróbmy jakieś podsumowanie tego, co wiemy – zaczął Wacek. – Mamy jednego podejrzanego, farmaceutę Filipczaka. Ale nie znamy jego moty wu – odezwał się pierwszy Witczak. – Rozpoznałeś w nim tego faceta, który uciekał w Chrzanowie? – spy tała Cy nowska. Witczak bezradnie wzruszy ł ramionami. – Kiedy by liśmy blisko, miał na sobie maskę ukradzioną miłośnikowi paintballa – wy jaśnił. – Technicy nie znaleźli śladów biologiczny ch w hotelu, które wiązały by farmaceutę z akcją w Stepujący m Wilku – dodał Maluta. – Chy ba Stepowy m Wilku – poprawiła Cy nowska. – Jak zwał, tak zwał – burknął policjant. – Jak tłumaczy swoją ucieczkę z apteki? – spy tał Witczak. – Głupio. Bał się, zrobił manko w kasie. Coś w ty m guście – odpowiedział Maluta. – Sprawdziliście jego mieszkanie? – dopy tał Witczak. – Oczy wiście – powiedział Milimetr, wy soki policjant z grupy Maluty. – Facet miał u siebie sporo leków, a po godzinach bawił się w robienie biżuterii. Nic obciążającego. – Macie listę ty ch leków? – spy tał Zero, który przy pomniał sobie wy niki badań toksy kologiczny ch Roberta Pawlika. Jednocześnie znów powróciło mrowienie, jakaś niepokojąca my śl zaświtała i zgasła. Sięgnął po kartkę z protokołem spisany m podczas przeszukania. – Trzeba skonsultować z Heniem – stwierdził, kiedy zerknął na szereg nic niemówiący ch mu nazw preparatów. Wciąż czuł się nieswojo. Ta my śl. – Nie wiem, jak wy, ale uważam, że powinniśmy go przesłuchiwać przez cały czas, który został do końca ty ch czterdziestu ośmiu godzin – orzekł Maluta. – Możemy się zmieniać. – Zastanawiam się… – my ślał na głos Witczak. Wszy stkie oczy skierowały się na niego, co Maluta przy jął z nerwowy m chrząknięciem. – W jaki sposób morderca zbliży ł się do Schmidta i Wimana? Musiał znać ich zwy czaje. Na przy kład wiedział, że Schmidt bierze leki nasercowe, wiedział, że Wiman uczestniczy ł w spotkaniach grupy modlitewnej przy sy nagodze. – My ślisz o kimś z ich otoczenia? – domy ślił się Maluta. – Czekaj – poprosił Witczak. My śl, ulotna, a jednak realna, unosiła się gdzieś blisko powierzchni, czuł, że zaraz się wy nurzy. Zapadła cisza. – Macie zdjęcia z mieszkania tego farmaceuty ? – spy tał Witczak. Ktoś pobiegł po aparat i laptop. – Wcześniej coś powiedziałeś. – Witczak pstry kał nerwowo palcami, by ł blisko, naprawdę blisko. – Mówiłem sporo – odparł Maluta. Milimetr podał Witczakowi otwarty komputer, podłączy ł aparat, ściągnął zdjęcia. Komisarz zapalił, nie zwracając uwagi na protesty. Naprędce przejrzał fotki. Zwrócił uwagę na stół w rogu pomieszczenia, na rozłożone na nim zegarmistrzowskie narzędzia i plastikowe pudełka z materiałami. – Możesz to zbliży ć? – poprosił siedzącego obok policjanta, który posłusznie powiększy ł widok.
Oczom wszy stkich ukazał się niewielkich rozmiarów pierścionek, ozdobiony niewy raźną, acz rozpoznawalną rozetą. – Facet bawił się w produkcję biżuterii, tak? – zapy tał Witczak. Maluta wolno pokiwał głową. Zero popukał w ekran laptopa. – Niedawno widziałem taki pierścionek. Ściągnijcie tu Monikę Rawicz, asy stentkę Schmidta.
Siedzieli naprzeciwko siebie od dwóch godzin i ciągle wałkowali ten sam temat. – Kupiłam pierścionek dwa lata temu, mówiłam – powiedziała. – Ale nie ma pani dowodu zakupu – stwierdził. – Nie, nie mam. – Pamięta pani, ile kosztował? – Jakieś trzy sta złoty ch. – Kupiła go pani z jakiejś specjalnej okazji? A może to by ł prezent? – Pamiętam, że sama kupiłam. Obojgu by ło niewy godnie, ale to ona siedziała na stary m drewniany m krześle, które skrzy piało przy każdej zmianie pozy cji. Na prośbę Witczaka podkręcono ogrzewanie, lał się z nich pot. – Przepraszam, jakaś awaria – wy jaśnił. – Akurat – odparła. – Mówiła pani, że pani nie zna Daniela Filipczaka – przy pomniał Witczak. Kobieta wzruszy ła ramionami, ponieważ przeszukanie jej mieszkania zaprzeczy ło zeznaniom. W albumie ze zdjęciami znaleziono ich wspólne zdjęcia, ty lko że by ły to fotki grupowe, z jakiegoś wy jazdu. – Przy jechał z kimś na nasze spotkanie integracy jne do Zegrza. – W ten sposób się poznaliście? – Mówiłam już panu… – Kobieto! Witczak wstał zdenerwowany. Zastanawiał się, kiedy zażąda adwokata. – Mówi mi pani, że kupiła sobie pani pierścionek, który przy padkiem zrobił podejrzany o morderstwo człowiek, którego poznała pani na wspólny m wy jeździe! Czy nie za dużo ty ch zbiegów okoliczności? – Nic nie poradzę – bąknęła. – A może to by ł pierścionek zaręczy nowy ? Niech pani zrozumie. Wezwiemy tu pani matkę, siostrę i ojca. Chce pani tego? – Umilkł na chwilę. – Dlaczego ich zabiliście? Co takiego zrobili Pawlik, Wiman i Schmidt? Chodziło o te dzieciaki? Od Baby Jagi? Milczenie. – Zrozum, że on cię wy korzy stał – warknął komisarz. – Chciał zbliży ć się do Wimana i Schmidta. A teraz siedzi w pokoju obok i wszy stko zwala na ciebie. – Tani chwy t – odbiła piłeczkę. Przy gry zła wargę. Coś by ło na rzeczy. – Ma pani narzeczonego? – spy tał z innej beczki.
Kobieta poprawiła opadający kosmy k włosów, założy ła niesforne pasmo za ucho. – Nie – odpowiedziała. – Pani matka twierdzi co innego! – krzy knął. – Podobno spoty ka się pani z jakimś mężczy zną. Często. – Niech pan nie miesza do tego mojej matki! Witczak skierował się do drzwi. – Daję pani kwadrans. Trzasnął tak, że aż zatrzęsła się futry na.
Witczak i Maluta spotkali się na kory tarzu. – No i co? – spy tał Wacek. Zero przetarł twarz gestem zmęczonego człowieka. – Nic. – U mnie też nic. Wiemy, że się znali, mamy tę fotkę. I zeznania matki. Powiedziałeś jej, że zaczął sy pać? – Tak jak ustaliliśmy. I co z tego? Oboje się wiją i w końcu prześlizgną się nam między palcami. – Bo potrzebujemy, kurwa, dowodu. Czegoś namacalnego. Ja nie jestem palcem robiony, coś znajdę! Maluta wrócił do pokoju przesłuchań.
Pod wieczór coś zaczęło się dziać. Witczak kazał sprowadzić pracowników Eon Ideas. Ciekawska sekretarka została skonfrontowana przez wenecką szy bę z Filipczakiem i na, jak to powiedziała, siedemdziesiąt pięć procent rozpoznała w nim mężczy znę, z który m raz widziała Monikę Rawicz na ulicy. Szli, trzy mając się za ręce, które puścili na jej widok. Zaczęły się też poszukiwania grupy paintballowców. Tę część wzięła na siebie Cy nowska. Szperała w zasobach internetu. Witczak uznał, że chłopak, któremu ukradziono marker i maskę, mógłby rozpoznać napastnika. Agnieszka nic w sieci nie znalazła, nic konkretnego w każdy m razie, wy słała jednak sporo mejli z prośbą o kontakt.
DZIEŃ PIĘTNASTY
niedziela, 7 listopada
O czwartej nad ranem Monika Rawicz w końcu się przy znała, że spoty kała się z Danielem Filipczakiem. Pani Basia, sekretarka Eon Ideas, rzeczy wiście widziała ich razem. Asy stentka poznała farmaceutę na tamty m wy jeździe. By li razem kilka miesięcy, dostała od niego pierścionek. Ale związek się rozpadł. Filipczak podczas ich znajomości istotnie interesował się jej szefem. Mówił, że miał młodszego brata, którego chciał wprowadzić do studia telewizy jnego, pokazać mu, jak to wszy stko działa. Sprawdzili: brat Filipczaka zaginął rok temu. Jakby zapadł się pod ziemię, a wraz z nim dwaj jego koledzy. Sprawę umorzono po regulaminowy m czasie. Policjanci wiedzieli ty lko, że Robert Pawlik, podejrzany na Wy spach o pedofilię, wy kazy wał zainteresowanie podrostkami wałęsający mi się na Dworcu Centralny m. Filipczak jednak milczał jak zaklęty. Nie by ło jak do niego dotrzeć, a prokurator Garnicki stwierdził, że poszlaki, który mi dy sponowali, po prostu są za słabe. Sąd nie przy klepie nakazu aresztowania. Z każdą godziną wiedzieli coraz lepiej, że będą musieli oboje podejrzany ch wy puścić. Coś im umknęło. Coś ważnego. O dziewiątej rano Witczak zrezy gnowany opuścił pałac. Jest już stary, pomy ślał, nie umie przegry wać. Powinien pójść na emery turę. Maluta obwieścił, że po upły wie czterdziestu ośmiu godzin oboje wy puści do domów. Przegrali.
Zero zamierzał upić się samotnie w domu. Skojarzy ł, że wy rażenie „na Sobieskiego” by ło warszawskim eufemizmem, który m określało się szpital psy chiatry czny. Z racji historii rodzinnej Zero domy ślał się, że kiedy ś właśnie tam skończy – nie w swoim domu, ale na oddziale zamknięty m placówki położonej dobre dziesięć kilometrów dalej w stronę Wilanowa. Ale jeszcze nie tego wieczora. Zadzwonił Jaszczak, ten sam, którego komisarz poprosił o pomoc w sprawie Gucia. Spy tał, czy Witczak nie wpadłby wieczorem do Ty gmontu. Oglądał wiadomości i domy ślił się, że kumpel
może nie mieć ochoty na granie. Ale nalegał. – Przy jedź. Musimy pogadać o dzieciaku Małgorzaty. Witczak ogarnął się, do szafki pod parapetem schował dwie półlitrówki ży tniej i zabrał trąbkę Mory ca. Do klubu przy by ł po ósmej. Jam session miało się zacząć o dziesiątej. Wielki Majk udostępnił im swoje zaplecze, żeby mogli spokojnie pogadać. – Co tam masz? – Niewiele, sorry – uprzedził Marek. Zero poczuł ukłucie rozczarowania i żal, że opuścił swoje dwie butelki wódki. – Gadałem z różny mi ludźmi z tej kartki. Usły szałem, że chłopak przez ostatnie dwa lata by ł porządny m partnerem swojej dziewczy ny, dobry m pracownikiem. Odjechał jakiś miesiąc temu. Podobno poznał jakąś laskę, wy bacz, stary, kurwę, dla której oszalał. Zerze stanęła przed oczami narkomanka, która ukradła mu saksofon. – Znajomi próbowali go naprostować, bo najwy raźniej zaczął się staczać. Poży czał pieniądze. Coraz większe sumy. W końcu zniknął. Może razem gdzieś ćpają w jakimś squacie. Poszukam jeszcze. „Miesiąc temu”. Zero znów poczuł ów tajemniczy szept podświadomości, który drażnił niczy m koniec noża smy rgający po czubku głowy. Powinien coś sprawdzić. Podziękował, wy jął telefon. Chciał wy jść do sali, ale drogę zastąpił mu Wielki Majk. – Zero, jakaś kobieta cię szuka. Znowu. Barman wskazał na stolik, przy który m siedział Mory c. – Stary ją spławi, jeśli chcesz – obiecał Majk. Małgorzata. – Nie, dzięki. Podszedł do niej. Zauważy ł, że ubrała się inaczej niż zwy kle. Mała czarna, pończochy, buty na wy sokim obcasie. Zapomniał, że potrafiła by ć piękna. Mory cowi bły szczały oczy. – A jednak – zaczął. Małgorzata wzruszy ła ramionami. – O której koncert? – spy tała. Zero spojrzał na zegarek. – Napijmy się.
Zostawił ją pod opieką muzy ków. Powinien coś sprawdzić. Obiecał, że zdąży na dziesiątą. Wszy scy usługiwali Małgorzacie, zrobiła na nich wrażenie. Witczak zby tnio się do niej przy zwy czaił, zapomniał, jak działa na mężczy zn. Wziął taksówkę, z której zadzwonił. Odebrał Klaudiusz. – Musimy pogadać. Spotkali się w siedzibie firmy informaty cznej. Pracodawca Gucia przy by ł lekko wstawiony. – Znalazł się? – spy tał z nadzieją. Witczak zaprzeczy ł. – Które to stanowisko Gucia? – Witczak poprosił o wskazanie miejsca. – Możesz sprawdzić,
nad czy m pracował przed zniknięciem? – Ja doskonale wiem, nad czy m pracował. Nad ty m zasrany m zleceniem państwowy m. My ślałem, że wiesz. Chodziło o wasz sy stem. Wewnętrzna sieć komendy stołecznej, ta sama, na której brak zży mali się od miesięcy. – To jego laptop. – Klaudiusz wskazał jeden z komputerów. – Ktoś jeszcze na nim pracował? – Nie, nikt tu niczego nie ruszał. Zadania przejął inny informaty k. Jesteśmy już blisko końca. – Miał certy fikat uprawniający do dostępu do tajny ch dany ch? – No wiesz, działaliśmy jako podwy konawca. Ja dostałem ten certy fikat, ale moi ludzie… – Czy możesz mi pokazać, nad czy m siedział Gucio przed zniknięciem? – Miałem jechać do komendy, żeby sprawdzić, jak ładują się bazy. Ale coś mi wy padło, a wtedy Gucio zaoferował pomoc. Mam nadzieję, że… no wiesz… że nikt nie będzie się tego czepiać… – Gucio by ł w komendzie? – I następnego dnia zniknął – potwierdził Klaudiusz. Włączy li komputer, Klaudiusz się zalogował i włączy ł podgląd. W oknie programu Zero zobaczy ł projekt nowego sy stemu. – Z tego, co widzę, kurwa, zajmował się głównie przeglądaniem zawartości waszego sy stemu – sapnął Klaudiusz. – Miał dostęp do archiwum? – Ściągnął dane, kiedy by ł u was. Nowy sy stem miał właśnie polegać na usprawnieniu pracy waszego archiwum. Łatwy dostęp do stary ch spraw z poziomu sieci wewnętrznej – wy jaśnił Klaudiusz. – Możesz sprawdzić, co przeglądał Gustaw? Chłopak grzebał w sprawach prowadzony ch przez Witczaka przed dziesięciu laty. Słowa kluczowe: Małgorzata Mirska, Gustaw Mirski. Poznał szczegóły, które Witczak wy parł z pamięci.
O dwudziestej drugiej piętnaście Witczak nabrał powietrza do płuc, przy łoży ł ustnik do warg i zadął. Muzy ka popły nęła w przestrzeń, jej fale rozedrgały powietrze, uruchomiły delikatne kosteczki wewnętrzny ch uszu słuchaczy. Summertime w listopadzie zabrzmiało jak wy znanie miłosne skierowane do lata. Ilekroć trębacz oddawał pole gitarze, kontrabasowi i perkusji, zerkał w stronę stolika, przy który m siedzieli Małgorzata i Mory c. Została poczęstowana margeritą i od czasu do czasu nadstawiała ucha, do którego spierzchnięte usta starca szeptały muzy czne wskazówki. Witczak my ślał, że nie lubiła jazzu. Przy najmniej do dzisiaj. Ze zdziwieniem zorientował się, że jego uczucie do Doroty pry sło jak bańka my dlana. Przekłuty balon złudny ch nadziei i nierealisty czny ch przeczuć. Tkwił w ty m stanie od dobry ch paru lat, wodząc za Malicką oczami w pracy i snując po nocach marzenia o niej. Jaki miało to wszy stko sens? Dlaczego się łudził? I to mając Małgorzatę pod nosem? Mieszkali razem dziesięć lat. Na samy m początku tworzy li dziwną, poszarpaną namiastkę rodziny. Potem ich drogi się rozeszły, choć mieszkali pod jedny m dachem. Nic o niej nie wiedział oprócz tego, że pracowała w delikatesach, w który ch nigdy nie by ł, i chodziła na próby chóru. Nie
zaprosiła go na żaden koncert. Nie miała ży cia towarzy skiego, ale też nie wy glądała na samotnika. Kim tak naprawdę by li dla siebie? Zamknął oczy, kiedy nadeszła jego kolej, aby podjąć temat odbijany jak piłeczka. Usiłował nie my śleć o niczy m, zatopić się w tworzony ch na poczekaniu wariacjach. Wciąż miał przed oczami jej smukłą postać. Kiedy zakończy ł ostatni pasaż, przy stoliku muzy ków zobaczy ł obcego mężczy znę. Nie czekając na ukłony, zszedł ze sceny. Mijał klaszczący ch, lawirował między fotelami. Małgorzata wstała, przy witała się z gościem w sportowej mary narce, Witczak poczuł drażniący zapach drogich perfum. Z nowy m partnerem ruszy ła w stronę wy jścia, zostawiwszy zdezorientowanego Mory ca. Zero złapał Małgorzatę za łokieć i zatrzy mał. – Daj spokój – poprosiła. Nowy ciągnął ją za sobą, zniecierpliwiony. – Mam informacje – zablefował Witczak. – Powiesz mi później. – Nie. Teraz. Małgorzata zatrzy mała się w tłumie. Goguś stanął między nią a Witczakiem. – Nu, malczik. – Sięgnął do kieszeni, przełoży ł coś ze swojej mary narki do dłoni komisarza. – Tiepier wsio choroszo? Witczak został sam, oniemiały. Spoglądał na oddalającą się parę, nie by ł w stanie zrobić ani jednego kroku. W dłoni miął zwitek o charaktery sty cznej fakturze. Poczuł spojrzenia kolegów. Odwrócił się. Bez słowa położy ł przed Mory cem jego gretzena. U Wielkiego Majka zamówił setkę. Pierwszy raz został wzięty za alfonsa. Zapłacił pieniędzmi od ruska. Ktoś go szturchnął, poklepał po plecach, Witczak odwrócił się, gotów dać w mordę. Cy na. „A ta? Czego tu chce?”, pomy ślał. Pierwszy raz poczuł podświadomą niechęć. A przecież ją lubił. Majk bez py tania postawił przed nim dwa kieliszki. Nie by ł ślepy. Dał całą butelkę. – Gadałam z Hifem – wy jaśniła. Wy pili. – Chcę ci pomóc. – Chcesz dołączy ć do Hifa, Młodego czy Zakrzewskiego? – zapy tał. Nie miał ochoty wy sy łać kolejnego kumpla na cmentarz. – Pogadamy ? Spojrzał na zegarek. Sięgnął po wy borową i wepchnął butelkę do kieszeni. – Przy pominam ci, że masz zwiecha. Od teraz. Ruszy ł do wy jścia. Nie zwracając uwagi na spojrzenia ludzi, przy tknął butelkę do ust. Zakrztusił się. Parsknął. Opluł mężczy znę w kaszmirowy m płaszczu. Facet przez chwilę wy glądał, jakby chciał mu dać w zęby. – Co, kurwa? – krzy knął Zero. Facet odszedł w stronę szatni. Witczak wy dostał się na zewnątrz, poczuł ostry chłód listopadowej nocy. Usiadł na stopniu, zimno promieniujące od kamienia weszło mu w dupę. Otrzeźwiał. Prawda by ła taka, że dziesięć lat temu związał się z prosty tutką, która właśnie wróciła do zawodu.
DZIEŃ SZESNASTY
poniedziałek, 8 listopada
Cy nowska spędziła noc w zimnej toy ocie Anki zaparkowanej na ulicy Kościuszki w podwarszawskich Michałowicach. To tu mieszkał gangster Sławomir Mróz. Obserwowała powojenną willę, żaden cud architektury, klocek ze spadzisty m dachem i zabudowaną werandą. Nad ranem pojawiła się mgła. O szóstej w kuchni zapaliły się światła. Przez wojskową lornetkę zobaczy ła wielką papugę w klatce, która skubała sobie wy ły siały ogon. Znowu zwierzęta, przemknęło Adze przez głowę. Dostrzegła zary sy postaci, jacy ś mężczy źni krzątali się, jedli szy bkie śniadanie, pili kawę. Dlaczego Cy na nie zrobiła sobie herbaty do termosu? Teraz telepało nią z zimna na ty lny m siedzeniu wozu, gdzie przesiadła się dla kamuflażu. Z Ty gmontu wy szła zrezy gnowana. Witczak zostawił ją samą, nie dał jej nawet dojść do słowa. Oczy wiście, pamiętała o śmierci Zakrzewskiego, wiedziała, że nawet po Zerze śmiertelne postrzelenie kolegi nie spły nęło jak po kaczce, ale teraz my ślała ty lko o Ance. Na niej by ły skoncentrowane wszy stkie działania Cy ny. Mimo deklaracji Glisty mogła przecież leżeć w zamknięciu, w zimnej piwnicy, sama i przerażona. To by ł najbardziej opty misty czny wariant. Z budy nku wy szło trzech mężczy zn. W człowieku w środku Cy na rozpoznała Mroza. Wsiedli do bmw zaparkowanego na ulicy i ruszy li. Poczekała, aż dojadą do skrzy żowania, przesiadła się na miejsce kierowcy, odpaliła corollę i ruszy ła za nimi. W oknie, które przed chwilą obserwowała, nie zauważy ła kobiety ze słuchawką przy uchu.
O tej porze na ulicach panowały pustki. Mimo mgły nie zgubiła Mroza ani jego kumpli. Jechali w stronę Okęcia. Z radia dowiedziała się, że lotnisko wstrzy mało wszelkie lądowania. Odsy łało samoloty do Krakowa. Bmw skręciło w Żwirki i Wigury, na rozwidleniu zjechało na port lotniczy. Mróz wjechał na płatny parking. Cy nowska za nimi. Z trudem znalazła miejsce w następnej alejce. Zobaczy ła, jak jeden z mężczy zn, dresiarz, wy siadł z samochodu i poszedł w stronę
terminalu. Pozostały ch dwóch czekało. Po dwóch kwadransach facet wrócił z walizką, którą wrzucił do bagażnika. Ruszy li i podjechali do automaty cznej bramki, zapłacili i opuścili teren. Aga za nimi. Jechali wąskimi drogami, które od lat domagały się remontu. Toy ota skakała na dziurach. Nie wrócili do willi, w ogóle nie wjechali do miasteczka, pruli w stronę Alei Jerozolimskich. Skręcili na wy sokości Ry żowej, zaparkowali w Opaczy pod warsztatem samochodowy m. Policjantka minęła budy nek, zjechała na pobocze pod kolejny m punktem napraw. Gdzieś niedaleko zagwizdała lokomoty wa. WKD. W lusterku wsteczny m obserwowała, jak ten sam dres wy jął walizkę z bagażnika, podszedł do furtki i czekał. Po chwili otworzy ła się brama i Cy na ujrzała znajomą postać. Nie wierzy ła własny m oczom. Mężczy zna, który odebrał walizkę, przy bił piątkę z bandziorem i wrócił do willi. Mróz z kolegami wy kręcił na Zachodniej i ruszy ł dalej. Cy na została. Zastanawiała się, co zrobić. Sięgnęła do kabury pod kurtką. Sprawdziła służbową klamkę. Wy siadła, poszła wzdłuż Klonowej, weszła na skrzy żowanie ze Środkową. Wszy stkie posesje, w ty m warsztat, przy legały do pola. Po drugiej stronie ulicy by ł pusty plac, na który m budowano dojazdówkę do obwodnicy. Aga weszła na zaorane pole, szła skibą wzdłuż ty lny ch murów ogrodzeń. Po niecały ch dwustu metrach ziry towana dotarła do zaplecza warsztatu. Rozejrzała się w poszukiwaniu kamery, ale nic nie zauważy ła. Podskoczy ła, złapała się krawędzi muru i podciągnęła. Jeden skok i by ła na dachu niskich zabudowań. Podbiegła do tarasu części mieszkalnej, przeszła przez barierkę, sprawdziła drzwi balkonowe. Zamknięte. Wróciła na dach warsztatu, zeskoczy ła na ziemię. Wtedy usły szała basowe szczekanie i szuranie pazurów na betonie. Jakieś psisko biegło w jej kierunku. Odruchowo złapała za klamkę metalowy ch drzwi, które na szczęście ustąpiły, i wślizgnęła się do środka. Trzaśnięcie ją przestraszy ło. Wielki doberman oparł się łapami i przy mknął metalowe drzwi, jego morda przy lgnęła do szy by. Cy nowska wy cofała się do ciemnego wnętrza, prawie wpadła do kanału. Na szczęście wy czuła stopą krawędź i zdołała złapać równowagę; po chwili klęczała już na dnie skry tki. Ktoś wy szedł na podwórze, usły szała męski głos, który uspokajał psa. Skrzy pienie drzwi. – Spokój, Dobry. Nikogo tu nie ma, widzisz? – Na szczęście nie wpuścił psa do środka. – Idziemy.
Ty dzień wstecz Dorota zaczęła krwawić jeszcze w szpitalu. W ty m samy m, gdzie opatry wali Piotra. Lekarze zrobili wszy stko, aby uratować ciążę. Niestety, żaden z podany ch specy fików nie zadziałał. Piotr wziął urlop i nie odstępował żony na krok. Siedział przy łóżku, prowadził do łazienki, przy nosił napoje. Gotów by ł spełnić każde jej ży czenie. Dorota karała go milczeniem. Czuła się zmęczona i zrezy gnowana. Miała dość. W szpitalu gapiła się bezmy ślnie w telewizor. Leciały jakieś idioty czne seriale, które wy bierała leżąca obok kobieta. Po dwóch dniach Dorotę wy pisano. Piotr zawiózł ją do domu rodziców. Matka i ojciec bali się rozmawiać, wy powiedzi ograniczali do zdawkowy ch py tań, na które córka nie udzielała odpowiedzi. Czasem sły szała nerwowe szepty za drzwiami. Nie minęło kilka dni, a nie mogła wy trzy mać atmosfery panującej w domu. Chciała wrócić do Warszawy. Wy jechali w piątek. Matka nie chciała jej puścić, boczy ła się na zięcia. Ojciec upewniał się, czy na pewno chce jechać, czy wszy stko przemy ślała. Dorota odpowiedziała, że
oczy wiście, i zabroniła im się zamartwiać. Wszy stko będzie dobrze, zapewniała. W Warszawie miała przy najmniej wy godne łóżko i rządziła pilotem. Piotr o nic nie py tał. Wiedziała, że czekał, liczy ł na wy baczenie. W sobotę nagle zapragnęła wy jść na miasto. Pojechali do kina, na dokument o muzy ku z Kanady, który zaginął i odnalazł się po latach na Sy berii pod zmieniony m nazwiskiem. Popłakała się, pierwszy raz od wy darzeń w By dgoszczy. Może sama powinna tak zrobić? Nagle zniknąć, zacząć gdzieś nowe ży cie. Nie czuła się na siłach. Z filmu o muzy ku wy szli przed końcem seansu, na jej prośbę. Łazili potem po centrum. Dorota patrzy ła na swoje drobne dłonie i wy dawało jej się, że nie należą do niej. Bolała ją głowa. W poniedziałek zadzwonił Witczak. Miał zmieniony głos. Ostatnio wszy scy wokół mieli zmienione głosy, zauważy ła. Zapy tał ją o samopoczucie, nie wiedziała, co odpowiedzieć. W końcu stwierdziła, że czuje się dobrze. Chciał porozmawiać z jej mężem. Oddała słuchawkę. Piotr w miarę trwania rozmowy zaczął marszczy ć czoło, co wzbudziło w niej zaciekawienie. Co się stało? Witczak chciał przy jść, porozmawiać. Miał sprawę. Zgodziła się. Jakoś trzeba ruszy ć dalej. Po niedługim czasie usły szała dzwonek do drzwi, a potem zdawkowe powitanie. Nie miała pojęcia, jak się potraktują. Miała nadzieję, że Witczak nie przy szedł pod by le pretekstem. Piotr, wciąż z opatrunkiem na czole, wprowadził go do sy pialni. Kiwnęli sobie z Dorotą głowami, nie znaleźli słów. Potem rozmowa przeniosła się do kuchni. Prokurator sły szała ty lko strzępki słów, zresztą oby dwaj ściszy li głosy. Spojrzała na zegarek. Czterdzieści pięć minut. Po ty m czasie mężczy źni wrócili do jej sy pialni. – Krzy sztof prosi o pomoc – zaczął Malicki. – O co chodzi? – spy tała, unosząc się na łokciach. – Sprawa służbowa. Chodzi o magazy n broni. Ktoś wy prowadza klamki – wy jaśnił. – W komisji jest Przy gocki z wewnętrzny ch. Na jutro zaplanowali transport. Potrzebuję pomocy kogoś z zewnątrz – rozwinął komisarz. – I zwróciłeś się do Piotra? Witczak przy taknął. – Może to i niegłupi pomy sł – przy znała. Przy pomniała sobie informacje z wiadomości. – Co to za strzelanina w pałacu? Witczak opowiedział. – Dużo się działo – przy znała, kiedy skończy ł. Nastąpiła niezręczna cisza. – Przepraszam – wy dukał Zero. – Nie winimy cię – stwierdził nagle Malicki. – Chcę, żeby ś to wiedział. Ale… Witczak przy stanął w drzwiach. Piotr chciał coś powiedzieć. – Może powinieneś pójść na terapię? – wy dusił z siebie. – Też chciałem ci to poradzić – odpowiedział w końcu policjant. – Ale pomy ślałem, że nie mam moralnego prawa, żeby mówić ci takie rzeczy. Obaj wy glądali jak ludzie, którzy powiedzieli słowo za dużo i tego żałują. Umówili się na jutro.
Małgorzata nie wróciła na noc, nie pojawiła się w ciągu dnia. Witczak rozmy ślał, czy przez te wszy stkie lata prowadziła podwójne ży cie. Czy praca w delikatesach i wieczorne wy jścia na próby chóru by ły kłamstwem. Może nie stało się to od razu, może dopiero kiedy ich związek przestał by ć związkiem. Może wtedy, gdy wy prowadził się Gustaw? Resztę niedzieli spędził na Sobieskiego, nasłuchując kroków, oczekując powrotu Małgorzaty. Nie potrafił poskładać wszy stkiego do kupy. Dlaczego przy szła do Ty gmontu? Miała dość ży cia w kłamstwie? Chciała się pożegnać? Ty lko czemu właśnie tam umówiła się z klientem? Domy ślił się, że Gustaw się dowiedział, że przeczy tał w archiwum o strzelaninie w burdelu na Widok i o zamy kaniu agencji towarzy skich. Znalazł nazwisko matki i swoje. Małgorzatę przesłuchiwał wtedy Zero, tak się poznali. Nie chciała wracać na ulicę, miała dziecko. I Witczak się zlitował. Dał jej nocleg na parę dni, które przemieniły się w miesiące. Wkrótce potem poszli do łóżka, Małgorzata zrezy gnowała z doty chczasowego zajęcia. Kochała go, my ślał. Wolał nic nikomu nie mówić. Także ze względu na Gucia. Chłopak miał trudne dzieciństwo, w willi na Sobieskiego zamieszkał w wieku dziesięciu lat. Witczak mu ojcował. Okres dojrzewania przechodzili ciężko, w końcu jednak Gustaw, wy dawało się, wy szedł na prostą. Miesiąc temu wszy stko poszło w diabły. Nadal nie domy ślał się, jaką rolę w całej sprawie odgry wała dziewczy na, którą tamtego dnia chłopak przy prowadził do domu. Czemu Gucio rzucił dla niej wszy stko? Pracę, mieszkanie, zakochaną w nim Klarę? Może Witczak powinien jeszcze raz porozmawiać z dziewczy ną Gucia? Odkry ć to, co schowane pod powierzchnią? Nie miał na to sił. W ogóle by ł coraz słabszy. Wy darzenia ostatnich dwóch ty godni sprawiły, że więcej my ślał o odejściu, o emery turze. Zaczy nał nienawidzić swojego domu. Zatęsknił za Wolą, na której spędził dzieciństwo, za rodziną, której tak naprawdę nigdy nie miał. Sięgnął do szafki pod parapetem po dwie butelki ży tniówki, pił i palił. Nie odczuł fali zapomnienia, wciąż, trzeźwy jak świnia, gapił się w zniszczony ogród za oknem, w wy dłużające się cienie. Wieczorem po prostu wstał od stołu i zaległ na kanapie.
Cy na nasłuchiwała. Dała się podejść jak dziecko. Mężczy zna, który odwołał psa, udał ty lko, że wraca do domu. Kiedy wy sunęła się zza drzwi warsztatu, ktoś wy mierzy ł jej celny cios w poty licę i rzucił na ziemię. Na twarzy poczuła oddech psa. Człowiek, którego przecież znała, przy cisnął jej plecy kolanem, skrępował ręce w nadgarstkach. Nie odezwali się do siebie ani słowem. Wiedzieli oboje, że jakakolwiek gra, którą każde z nich prowadziło, właśnie została przerwana. Wy lądowała w piwnicy domu, pośród pokry ty ch pajęczy nami weków z ogórkami i marmoladami, skuta własny mi kajdankami przełożony mi przez rurę sy stemu ogrzewania. Przez drzwi usły szała rozmowę telefoniczną. – Mam ją. Szperała w warsztacie. No. Musiała was śledzić. Słuchając słów wy powiadany ch przez znajomy głos, nabierała coraz gorszy ch przeczuć. – Aha, świetnie. Wszy stko tak, jak chcieliście. To na razie. Zastanawiała się, czy właśnie tak wy gląda ironia losu. Już kiedy ś, tak dawno, że wy dawało jej się, że zapomniała, siedziała w piwnicy pewnego domu.
Pomy ślała o swojej komórce. Mężczy zna zabrał jej służbową broń, ale nie przeszukał, dlatego w ty lnej kieszeni spodni wciąż miała telefon. Siedząc, zdołała wy cisnąć go pupą z kieszeni, wy sunął się na betonową posadzkę. Przesunęła aparat do siebie, ale nie by ła w stanie go podnieść. Zsunęła but. Najdelikatniej jak potrafiła dotknęła paluchem komórki. Poczuła się niczy m słoń usiłujący złapać filiżankę. Odblokowanie telefonu trwało kwadrans. Potrzebowała do tej czy nności paluchów obu stóp. Bolały ją mięśnie ud, naprężone w nieznany m dotąd wy siłku, traciła cierpliwość, klęła pod nosem jak szewc. Kiedy pokonała wreszcie blokadę i ujrzała ekran włączonej komórki, poczuła się jak Mojżesz na górze Nebo. Już chciała wy brać numer Witczaka, kiedy komórka się zablokowała. Niepotrzebnie zwlekała, aparat pozostał w bezczy nności o sekundę za długo. Ziry towana, przy stąpiła do mozolnego odblokowy wania telefonu po raz kolejny. Ty m razem poszło jej szy bciej, powoli nabierała wprawy. Udało się. Weszła do książki adresowej. Wy brała numer. Krótki komunikat sprawił, że poczuła się, jakby zeszło z niej powietrze. Brak zasięgu. Brak zasięgu. Cholerna piwnica.
DZIEŃ SIEDEMNASTY
wtorek, 9 listopada
O ósmej rano przez bramę pałacu wjechał wóz na radomskich numerach. Przy by ł nim Michał Przy gocki, szef wy działu wewnętrznego, członek komisji likwidacy jnej. Jeden z podejrzany ch. Zero obserwował parking w podwórzu z okna swojego pokoju. Agnieszka nie pojawiła się rano w budy nku. I dobrze. Miał nadzieję, że potraktowała zwiecha poważnie. O pozostały ch członków komisji – Tomasza Stolnickiego z Wy działu do Walki z przestępczością gospodarczą i magazy niera-emery ta Marka Gąseckiego – Witczak wy py tał się wcześniej. Stolnicki siedział na komendzie, Gąsecki wziął urlop ze względu na piątkowe wy darzenia. Według procedury wy starczy ło dwóch członków komisji. Zero widział przy gotowaną i zaplombowaną skrzy nię. Przed robotą zdzwonił się z Malickim, który, przy czajony ze swoimi ludźmi na Nowolipiu, czekał na sy gnał. Witczak do końca walczy ł ze sobą. Powinien pójść do komendanta, powiedzieć o wszy stkim. Działał sam przeciwko swoim. Nigdy mu tego nie zapomną. Zataił także istnienie dowodów. Popełnił błąd, jeden z wielu, by ć może ostatni. Osłaniał przestępcę. O dziewiątej zobaczy ł, jak dwóch młodszy ch aspirantów wnosi zaplombowaną skrzy nię do furgonetki. Obok skrzy ni usiedli Stolnicki i Przy gocki. Witczak zadzwonił do Malickiego. – Ruszają. Sam zbiegł do astry zaparkowanej pod pałacem. Policy jny konwój, złożony z furgonu i radiowozu, jechał na sy gnale Wisłostradą na Gdańsk, potem pierwszy m zjazdem za mostem Grota ruszy ł na Żoliborz i boczny mi uliczkami zmierzał w stronę Mary monckiej. Zero ledwie nadążał, nie miał pojęcia, jakiej marki wozem przemieszczali się funkcjonariusze agencji anty korupcy jnej. Nie by li z Malickim świetnie przy gotowani. Postawili na prowizorkę, bardzo po polsku. Pozostawało py tanie, kiedy nastąpi przejęcie broni. Proceder trwał od miesięcy, by ć może od lat. Wy glądało na to, że by li weń wciągnięci wszy scy członkowie komisji, a kto wie, może i aspiranci z asy sty. Dużo ludzi.
Konwój wjechał w leśną drogę prowadzącą do bramy Huty Warszawa. Między nim a astrą Witczaka jechał nieoznakowany granatowy volkswagen tuareg, komisarz domy ślił się, że z Malickim. Wóz zjechał na pobocze w momencie, kiedy pracownik huty sprawdzał papiery policjantów z konwoju. Zero zaparkował i podbiegł do okna pasażera. – Co robimy ? – spy tał. – Może się, kurwa, zorientowali? – odpowiedział podniecony kapitan. – Musimy wjechać za nimi. Malicki przy taknął. Odczekali, aż biało-niebieska furgonetka wjedzie na teren zakładu. Witczak wrócił za kierownicę i oba samochody popędziły w kierunku bramy. Machnęli odznakami. Dowiedzieli się, gdzie jest stalownia. Pracownik wskazał oddalony budy nek przy legający do wielkiego pieca. Odpalili koguty, ruszy li na sy gnale. Zahamowali ostro obok radiowozu i pustej furgonetki. Dwaj podwładni Malickiego w kamizelkach z napisem CBA wzięli na muszki sparaliżowany ch ze strachu aspirantów. Witczak z kapitanem pobiegli w stronę złomowni. Nikt ich nie zatrzy my wał, Zero kazał jednemu z mężczy zn w roboczy m ubraniu prowadzić do wsadu. Biegli, wokół narastał huk pracujący ch maszy n, musieli krzy czeć sobie prosto do uszu, żeby się sły szeć. Stolnicki i Przy gocki, zaskoczeni, nie uciekali. Właśnie przekazali skrzy nię hutnikom, którzy w całości, bez otwierania, położy li ją na taśmociągu. Witczak wrzeszczał do uszu robotników, którzy weszli na taśmę i ściągnęli skrzy nię. Kierując się poleceniami Zery, zanieśli ją do furgonetki. Tu hałas zelżał. – Otwórz – rozkazał Witczak Przy gockiemu. – Wy głupiasz się? – spy tał oburzony. – Kurwa, otwieraj! – wrzasnął Zero. Plomby zostały zerwane, wieko uniesione. Wewnątrz, owszem, zalegało żelastwo: jakieś metalowe części, elementy złomu. Ale nie by ła to broń. Obaj policjanci z komisji rozdziawili usta ze zdziwienia. – W zeszły m ty godniu we trzech plombowaliśmy ! – bronił się Przy gocki. – Gąsecki! – Zero nagle zrozumiał. Ty lko magazy nier miał stały dostęp do trefnej broni, mógł podmienić klamki na złom, sfabry kować plomby. – Jest na urlopie. Zostawiam was, zabierzcie obu i przesłuchajcie – poradził Malickiemu. Sprawdził swoją broń i ruszy ł astrą w stronę bramy. W lusterku wsteczny m mignęły oddalające się postacie Malickiego i zatrzy many ch policjantów.
Cy nę ze stanu półprzy tomności wy rwał dźwięk, który doszedł do niej gdzieś z kory tarza za drzwiami. Wy świetlacz dogory wającej komórki wskazy wał godzinę i datę. Szósta trzy dzieści. Pojutrze, jedenastego listopada, w święto narodowe, Agnieszka miałaby wolne. Jak zwy kle śledziłaby w telewizji walkę między kolegami z prewencji a bandami zamaskowany ch awanturników z różny ch stron sceny polity cznej. Tak ostatnio kończy ły się obchody Święta Niepodległości. Zawsze kibicowała swoim, a co roku by ło gorzej. Ty mczasem usły szała przy ciszoną rozmowę na kory tarzu, nie by ła jednak w stanie niczego zrozumieć. Przy gotowała się, poprawiła z trudem naciągnięte buty, rozładowany telefon
wepchnęła pod regał zbity z prosty ch desek. Trudno. Tam go zostawi. Kroki, dźwięk obijający ch się o siebie kluczy, opadnięcia skobla i skrzy pienie drzwi. Ktoś zapalił światło, Cy na zmruży ła oczy, widziała ty lko zary sy postaci. Czy jeś kroki chrzęściły na betonie. – To ona? Czy j to głos? Agnieszka w ułamku sekundy przeszukała wszy stkie zakamarki pamięci, przy woły wała głosy przy jaciół i wrogów, współpracowników, znajomy ch i tłumu bandy tów. Nic. – Zabierze ją pan, panie Sławku? Co mi po niej? Ten głos rozpoznała, należał do właściciela posesji. Domy śliła się, że ty m drugim by ł Sławomir Mróz. – A po co, kurwa, my ślisz, że przy jechałem? Odepnij ją. Powoli przy zwy czajała się do rażącego światła. Bolały ją kości pośladków. Ból nie miał jednak znaczenia. Musiała zdoby ć przewagę. Za wszelką cenę. Ucisk na przegubach rąk zelżał. Wy prowadziła cios prosto w majaczącą tuż obok znajomą twarz. Kości jej małej dłoni przeszy ł ostry ból. Trafiła. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, facet poleciał na słoiki, poczuła w powietrzu wiercący w nosie zapach octu. Biegnąc w ciemność, potknęła się i upadła. Ktoś się roześmiał. Spojrzała za siebie. Mróz stał nad leżący m Gąseckim, który trzy mał się za nos. Widziała ty lko plecy bandy ty. – Nie będziesz już nam potrzebny. Huk odbił się od ścian, ogłuszy ł ją. Poczuła falę przerażenia, nigdy nie widziała egzekucji na własne oczy. Zalana krwią twarz stężała, mężczy zna wpadł w drgawki. Cy na się odwróciła, zaczęła pełznąć w kierunku schodów oświetlony ch sztuczny m światłem. Ktoś złapał ją za włosy, wy wołując paraliżujący ból. Uniósł ją do góry, zupełnie jak Ankę na zdjęciu. – Dokąd? Dopiero będziemy się bawić. Mam dla ciebie niespodziankę – usły szała. Poczuła, jak wali jej serce. Pierwszy raz w ży ciu zemdlała.
Znalezienie adresu Gąseckiego, głównego magazy niera, chwilę trwało. Zero pojechał do domu, liczy ł na obecność Małgorzaty. Nic z tego. Zadzwonił do Jaszczaka. – Masz coś dla mnie? – Poprosiłem znajome kurwy, żeby popy tały znajomy ch. Jeszcze nic nie mam, ale spokojnie. Czekam na telefony. Witczak zakończy ł rozmowę. Oddzwoniła dziewczy na z kadr z informacjami, o które prosił. – Wiesz, gdzie jest Agnieszka? – spy tała mimochodem. – Zawiesiłem ją. Pewnie wy jechała za miasto. – A, nie wiedziałam, że dałeś jej zwiecha. Podziękował, choć zdał sobie sprawę, że pod koniec rozmowy ton kadrowej zrobił się cierpki. Sprawdził adres na planie miasta. Opacz-Kolonia. Gmina Michałowice. Jechał niecałe pół godziny. Wrzucił na dach koguta. Czuł, że musi się spieszy ć. Ulicę Spokojną znalazł z trudem, zagubił się w sieci uliczek, niepotrzebnie wjechał na teren budowy obwodnicy. Robotnicy wskazali mu odpowiedni kierunek. Minął rondo, w końcu skręcił w dobry m momencie. Warsztat samochodowy ? Gąsecki najwy raźniej dorabiał sobie
do policy jnej emery tury. Albo miał hobby. Furtkę zastał uchy loną, bramę otwartą. Po podwórzu kręcił się jakiś mężczy zna, który zaparkował czerwonego golfa czwórkę. – Nie wie pan może, co z Gąseckim? – zagadnął mężczy zna. – Umówiłem się na przegląd. Witczak przeszukał pomieszczenia warsztatu. Pusto. Obok wznosił się piętrowy dom. Boczne drzwi nie stawiły oporu. Wbiegł na piętro. Nikogo. Zajrzał do wszy stkich pomieszczeń. Pościel w łóżku rozgrzebana, radio w kuchni włączone. – Panie Gąsecki! – krzy knął. Żadnej odpowiedzi. W kory tarzu na parterze znalazł zamknięte drzwi do piwnicy. Sięgnął po pistolet. Zszedł oświetlony mi schodami, na końcu przejścia w otwarty ch drzwiach ujrzał na podłodze ciało magazy niera. Obok leżał wielki pies, który w miarę jak zbliżał się intruz, warczał coraz głośniej. – Dobry piesek, dobry – przemawiał Witczak falsetem do dobermana. Gotów zastrzelić zwierzę, jeśli spróbuje się na niego rzucić, powoli wy ciągnął dłoń w kierunku szy i magazy niera. Czuł na sobie nieufne spojrzenie psa. Musiało minąć kilka godzin, trup zdąży ł osty gnąć. Zero wy cofał się, nie doty kając niczego. Wrócił na podwórze. – Niech pan dzwoni pod sto dwanaście – poinstruował klienta, który odruchowo wy ciągnął komórkę. – Proszę zgłosić morderstwo. – A pan? – odpowiedział facet przestraszony m głosem. – Ja nie mam czasu. – Witczak wsiadł do służbowej astry i z piskiem opon odjechał.
Zaparkował na chodniku pod domem Jaszczaka. Oprócz detekty wa nikogo w domu nie zastał. Usiedli w salonie. Zero wy chy lił kieliszek portugalskiego koniaku, który podstawił przed nim przy jaciel. W tle grało radio. – Czekamy na jakieś wieści – wy jaśnił detekty w. Witczak zadzwonił do Malickiego. – Siedzimy u nas w centrali – relacjonował kapitan biura anty korupcy jnego. – Puścili farbę? – Obaj twierdzą, że są niewinni. – Magazy nier nie ży je. Znalazłem go w piwnicy jego domu. Z kulką w czole. – Uważaj na siebie. Rozłączy li się. „Uważaj na siebie”. Dziwnie to zabrzmiało w ustach faceta, któremu obił twarz w jego własnej sy pialni. Witczak domy ślił się, że Malicki też miał swoje za uszami. Dorota postawiła mu warunki. Gdy by nie ona… Zadzwoniła komórka Jaszczaka. – Tak? Poczekaj. – Sięgnął po notes, robił szy bkie zapiski. Witczak spoglądał mu przez ramię. – Że co? – dopy ty wał detekty w. Znów telefon, ty m razem do Zery. Policjant wy szedł do kuchni. Spojrzał na wy świetlacz. Komendant. – Gdzie, do kurwy nędzy, jesteś? – spy tał Wolski. – Co się dzieje? – Witczak usiłował zy skać na czasie.
– Zadzwonił cy wil pod sto dwanaście. W domu Gąseckiego znalazł trupa. Zresztą nie on. Z opisu wy nika, że ty. – Chodzi o mojego sy na. Odpowiedziało mu krótkie milczenie. – Albo przy jedziesz do komendy, albo cię zawieszam w try bie naty chmiastowy m. Witczak odczekał chwilę. – Masz dzieci, prawda? – spy tał. – Co mi tu będziesz pierdolił… – Masz czy nie masz? Wiem od Cy nowskiej, jaką sprawę dałeś Hifowi. Pod szkołą, do której chodzą twoje dzieciaki. – No i co z tego, kurwa? W ciągu ostatnich dni zginęło albo zostało postrzelony ch czterech policjantów. Wiem też o jakiejś akcji w hucie. Maluta mi mówi, że jesteś umoczony. Krzy siek! Witczak odjął od ucha komórkę, zdjął klapkę, wy rzucił baterię, wy jął kartę SIM, wy giął ją i posłał do popielniczki. Usiadł na stołku w kuchni. Gdzie jest ten cholerny koniak?
Pod adres wskazany przez informatorki Jaszczaka pojechali jego focusem. Zero gapił się przez okno i wciąż wracał my ślami do rozmowy przeprowadzonej z szefem. Powiedział o istnieniu Gucia. Czemu właściwie milczał przez te wszy stkie lata? Nie chciał zostać w oczach kolegów ty m, który związał się z prosty tutką? On ją zatrzy mał, wiedział, że dodadzą dwa do dwóch. A ry zy kować, że inni dowiedzą się o dawnej profesji Małgorzaty, to tak, jakby obwieścić wszy stkim w komendzie o chorobie matki. Wsty dził się jej. I by ł zły na siebie o ten wsty d, który sprawił, że od zawsze ukry wał się jak szczur, nie ży ł tak, jak chciał. Znajdy wał ciemne nory. Swoim zachowaniem, tajemniczością doprowadzał do ruiny całą pry watną sferę ży cia. Ironią losu by ło, że kiedy bliski by ł zgody ze sobą i własną przeszłością, karta się odwróciła. Teraz, kiedy godził się z sobą, zrozumiał, że kocha Małgorzatę, a jej sy n naprawdę jest mu bliski. Jechali w stronę Podkowy Leśnej. – Jakaś willa na ulicy Wiewiórek – wy jaśnił Jaszczak. Minęli zjazd na Brwinów, wjechali do miasta ogrodu. Doskonałe miejsce na ekskluzy wny burdel, pomy ślał Witczak. – To tam. Zaparkowali na piaszczy sty m poboczu nierównej asfaltowej drogi. Detekty w wskazał przedwojenną willę stojącą dwie posesje dalej. – Według moich informatorów to dom publiczny. Przeby wa tam dziewczy na, której szukasz. Podobno ma karę. Każą jej pracować za darmo. – Za co ta kara? – Chciała się urwać. – A Gucio? – Kręci się wokół niej. Mówią, że może ją odwiedzać. Nikt nie ma pojęcia dlaczego. Witczak przy jrzał się otoczeniu i samej posesji. Obok głównego budy nku stały jakieś zabudowania gospodarcze. Całość otaczał wy soki betonowy mur. – Jaki masz plan? – spy tał Jaszczak.
– Może wejdę wieczorem jako klient? – To miejsce dla wy brany ch. Nie wpuszczą cię bez polecenia. Poza ty m śmierdzisz gliną. Minął ich wiekowy peugeot partner z głośno pracujący m silnikiem. Zaparkował pod interesujący m ich domem. Ze środka wy szedł młody chłopak, z ty lnego siedzenia wy jął plecak i podszedł do furtki. Zadzwonił domofonem. – Nie wy gląda na klienta – zauważy ł detekty w. – Może to kurier? – W nieoznakowany m samochodzie? Po chwili oczekiwania podeszła do niego kobieta w dresie. Wy soka, szczupła, wy glądała jak modelka. Po krótkiej rozmowie wprowadziła gościa na posesję. Dokładnie zamknęła za sobą furtkę. Zero spojrzał na zegarek. Dochodziła czternasta. Nie minęło pół godziny i mężczy zna wrócił do samochodu, wrzucił na fotel pasażera plecak i uruchomił silnik. – Jedź za nim – poprosił Zero. Ruszy li w stronę Warszawy. Z alei Wojska Polskiego zjechali w Pogodną i dwukrotnie skręcili w prawo. Peugeot zaparkował pod piętrowy m budy nkiem. Na ogrodzeniu wisiała czerwona tablica informacy jna. Urząd? Witczak wy siadł z focusa i podszedł do bramy. Powiatowy Inspektorat Wetery narii. Dał Jaszczakowi znak, żeby poczekał. Sam wszedł do budy nku. Za kontuarem recepcji siedziała dwudziestoletnia na oko dziewczy na, która uśmiechnęła się do Witczaka. – Szukam mężczy zny, który przed chwilą tutaj wchodził – wy jaśnił. – Doktor Twardowski? Pokój numer sześć. Witczak podziękował, znalazł wskazane pomieszczenie. Przy jedny m z pięciu biurek zobaczy ł śledzonego mężczy znę. Rozpakowy wał papiery. – Doktor Twardowski? – Świadectwa dla zwierząt załatwia dziś Olga, siedzi w pokoju obok – odpowiedział lekarz. Witczak położy ł na blacie swoją legity mację. – Chciałby m porozmawiać. Twardowski obejrzał dokument. – Słucham? – Możemy na osobności? Koleżanka siedząca przy oknie chrząknęła. Mężczy zna obok, starszy lekarz z bródką, zaczął się głośno śmiać. – A co tam kolega przeskrobał? – Przejdźmy do sali konferency jnej – zaproponował Twardowski. Na policzkach wy skoczy ły mu czerwone plamy.
Kiedy podeszła do furtki, Witczak zorientował się, że by ła starsza, niż my ślał. Figura go zmy liła, kobieta w zamtuzie dobijała czterdziestki. – Słucham? – spy tała sy mpaty czny m tonem. Od razu ją polubił. – By ł tu mój kolega, może godzinę temu. Doktor Twardowski.
– No, by ł. Zostawił coś? – Nie spisał numeru serii ostatniej szczepionki pani psa. Odblokowany zamek w furtce zapiszczał i Zero wszedł na posesję. – Czy to konieczne? Nie mógł zadzwonić? Podobno szczepienie jest już nieaktualne. – Tak, ale ze względu na to pogry zienie musimy urzędowo zebrać wszy stkie dane do obserwacji. Mam tu protokół kolegi. – Witczak wy jął dokument wy poży czony z inspektoratu. – Proszę za mną. Książeczkę psa mam w kuchni. Nic nie wskazy wało na to, że w domu mieścił się burdel. Wnętrza wy glądały jak w zwy czajny m domu, by ły ty lko pozbawione osobisty ch akcentów. Jedy ną wskazówkę mogły stanowić rozmiar willi i liczba miejsc parkingowy ch za bramą. Wszy stkie by ły wolne. Blondy na wprowadziła Witczaka do sporej kuchni urządzonej z designerskim zacięciem. Z szuflady wy jęła dokumenty w foliowej torebce i podała niebieski paszport psa. – Sama nie wiem, jak to się stało. Mówię o pogry zieniu. Witczak skrupulatnie spisał dane z naklejki w rubry ce szczepień. – Mam większe doświadczenie kliniczne niż kolega. Może mógłby m spojrzeć na pani pieska? – blefował. Kobieta spojrzała na zegarek. – Spodziewam się gości – wy jaśniła. Westchnęła. – Ale dobrze. Proszę za mną. Ta obserwacja przez trzy ty godnie to dla mnie kłopot. By łaby m panu wdzięczna, gdy by okazała się niekonieczna. Z kuchni przeszli do ty lnego wy jścia na końcu długiego kory tarza. Witczak zezował na boki. Z prawej strony ujrzał spory salon z barkiem i wy godny mi fotelami. Wy dawało mu się, że dostrzegł podium z przy mocowaną do podłogi i sufitu metalową rurą. Wy szli na podwórze, przed sobą mieli ogród rozpostarty na jakieś pół ty siąca metrów kwadratowy ch, a na jego obrzeżach obiekty przy pominające domki gościnne i zabudowania gospodarcze. – Z zewnątrz nie widać, że to taka duża działka – stwierdził. – Tak. Tam jest wy bieg. Za siatką biegał nadpobudliwy amstaff z wy wieszony m jęzorem. – Jak doszło do pogry zienia? – Jeden z gości pod wpły wem alkoholu otworzy ł furtkę. Pies zareagował dość ostro. – Ta rasa jest agresy wna – potwierdził uczony m tonem Witczak. – Ale sama agresja nie oznacza jeszcze wścieklizny. Czy kontaktował się z inny mi psami? Kobieta rzuciła mu niepewne spojrzenie. Znał ten rodzaj zachowania. Nie usły szy prawdy. – Nie. Ty le, co na spacerach. – Pogry zł się z inny m psem? Kobieta odwróciła wzrok. – Nie. – No dobrze. Wiem już wszy stko. – Odprowadzę pana. Ruszy li tą samą drogą w stronę domu. W połowie drogi Zero się zatrzy mał. – Proszę pani… – Tak? – Niezby t dobrze się czuję. – Skulił się wpół, złapał za brzuch, z rąk wy padła mu teczka,
papiery rozsy pały się na trawę. – Co panu jest? – Woreczek albo trzustka. – Skulił się jeszcze bardziej, jęknął. – Proszę iść ze mną. Wzięła go pod rękę i zaprowadziła do domu. Otworzy ła jedne z szeregu drzwi po prawej stronie. Ujrzał ładną sy pialnię, urządzoną w szwedzkim, minimalisty czny m sty lu. Usiadł na łóżku. Usły szał dźwięk lecącej z kranu wody, po chwili kobieta wróciła z napełnioną szklanką. Czekał z wy mierzony m w nią P99. – Siadaj. Kobieta posłusznie usiadła. – Jestem z policji. Kiwnęła głową, że rozumie. – Szukam pary młody ch ludzi. Dziewczy na, uciekinierka, i chłopak, który do niej przy chodzi. Znów potwierdziła. – Justy na i Gustaw – powiedziała. – Dobrze. Zaprowadzisz mnie do nich. – Dobrze. Wstała. – Czekaj – zatrzy mał ją. – Kto jeszcze jest w domu? Spojrzała na zegarek. – Ty lko oni. Dziewczy ny przy jadą za jakąś godzinę. Podstawił jej lufę pod brodę, tak żeby poczuła chłód stali. Zaczęła drżeć. – Na pewno? Zamknęła oczy. – Tak. Chodźmy. Wy szli z sy pialni. Witczak otwierał każde drzwi, za nimi ukazy wały się identy cznie urządzone pokoje. Drewniany mi schodami weszli na kory tarz z kolejny mi parami drzwi po każdej stronie. Kobieta podeszła do środkowy ch, sięgnęła do kieszeni i wy jęła klucz. Otworzy ła solidny zamek. Zero wepchnął ją do środka. Na łóżku leżeli Gucio i dziewczy na, którą policjant zapamiętał z tamtego wieczoru. W kącie zobaczy ł porzucony saksofon. – O, stary glina – przy witał go Gucio. – Zbierajcie się. Jedziemy. – Witczak schował pistolet do kabury. – Powiedz mu, Gucio – odezwała się Justy na. By ła blada, bez ostrego makijażu. Wy glądała na chorą. – Im nie da się tak po prostu uciec, psie – stwierdził sy n Małgorzaty. – Zobaczy my. Wstawajcie. Na zewnątrz czeka samochód. A tak w ogóle, możesz mi wy tłumaczy ć, co to za dziewczy na? – Justy na, mój ojczy m. Stary psie, to Justy na – przedstawił ich sobie Gucio. Zero wy mierzy ł mu policzek. Chłopak masował się po twarzy. – Wracają stare czasy – stwierdził. Witczak przy mknął oczy. – Masz jedną szansę na ty siąc – odpowiedział po chwili. – Możesz pomóc sobie i swojej
dziewczy nie. Chy ba że chcecie tu zostać. – Nie chcę – odezwała się Justy na. – Ale stąd nie ma ucieczki, nie rozumiesz? Polowali na nas aż do skutku. Wtedy. Teraz mam ty lko jego. – Wskazała chłopaka. – Ale co ty robisz z tą kurwą? – wy rwało się Witczakowi. Ty m razem to on dostał w twarz. Pięść rozkrwawiła mu dziąsło i wargę. – To moja siostra, palancie. Dwa lata młodsza. Matka ją oddała zaraz po urodzeniu. Włamałem się do sy stemu medy cznego, bo szukałem ojca. Znalazłem ją, jej rodzinę zastępczą, a z waszego archiwum dowiedziałem się, jak skończy ła. By ła notowana jeszcze jako niepełnoletnia. – Siostra? – powtórzy ł Zero. Usły szeli samochody, które zatrzy mały się przed bramą. Podeszli do końca kory tarza i wy jrzeli przez okno w ścianie szczy towej. – Są wcześniej – rzuciła szefowa burdelu. Automaty czna brama zaczęła się otwierać. – Jeszcze zdąży my – odpowiedział Zero. – Na dole czeka mój przy jaciel. – Czekaj – powstrzy mała go. Kolumna samochodów składała się z trzech terenówek na obcy ch numerach i jednej limuzy ny. Z land rovera wy szło dwóch karków. Podeszli do zaparkowanego na poboczu wozu Jaszczaka. Bez słowa wsiedli, jeden obok kierowcy, drugi z ty łu. Witczakowi zdawało się, że widział jakąś szarpaninę wewnątrz wozu, po chwili focus odpalił i powoli wjechał na teren posesji. Brama zaczęła się zamy kać. Witczak wciągnął wszy stkich z powrotem do pokoju. – Co to za ludzie? – zwrócił się do kobiety. – Właściciele i goście. Mają dziś zamkniętą imprezę. Wiem ty lko, że są niebezpieczni. – Siadaj – rozkazał Zero. Sięgnął do kieszeni po notes i długopis. – Plan domu, chcę wiedzieć wszy stko.
Sławomir Mróz wy ciągnął skutą Cy nę z samochodu. Położy ł na jej karku wielką łapę i poprowadził przed sobą. Zeszli do piwnicy. Otworzy ł metalowe drzwi i wepchnął dziewczy nę do środka. Upadła na betonową podłogę, z zakratowanego okna sączy ła się smuga światła. Kiedy szczęknęła zasuwa, odważy ła się rozejrzeć. Nie mogła uwierzy ć. Znała to miejsce. Dokładnie tu spędziła dwa długie dni przed wy wozem do Niemiec. Ta sama pry cza, pomalowane na biało surowe ściany, ostra blacha. Przez cały ten czas od zakończenia akcji, od aresztowania Marszałka, my ślała, że policja zlikwidowała to miejsce. Sły szała od kogoś, że zostało spalone przez nieznany ch sprawców. My liła się, wszy scy się my lili. Interes wciąż prosperował, a ona znów znalazła się w pułapce. Nie mogła wstać, nogi drżały jej tak jak nigdy dotąd, oddy chała z trudem. Podczołgała się do metalowego łóżka, odsunęła je, zrzuciła stary materac, odsłoniła ścianę. Dotknęła palcami wy żłobień w ty nku, rozpoznała własne nieporadne pismo, napis wy konany aluminiową ły żką. Jej inicjały i data. A obok wiele podobny ch. I kolejne daty. Coraz więcej świeży ch dat.
Poczuła falę wściekłości. Wszy stko na nic. Wszy stko. Dźwignęła się, podeszła do drzwi, oparta o nie zbierała siły. Anka, gdzie jest Anka? Może gdzieś obok? Może w takim samy m więzienny m pomieszczeniu, w tej samej piwnicy ? Usły szała czy jeś kroki na schodach. Z cały ch sił waliła w blachę. Krzy czała, ale sama nie rozumiała swoich słów. Ktoś odsunął ry giel, drzwi się uchy liły. Dostała w twarz, poleciała na podłogę. W progu stał jakiś uśmiechnięty osiłek, któremu najwy raźniej sprawiła przy jemność. Rozcierał pięść. Za nim na schodach kulił się inny mężczy zna, niewy glądający na przestępcę. Zerwał się, jakby chciał uciec, ale osiłek skoczy ł za nim i chwy cił za nogę. Upadek musiał by ć bolesny. Mężczy zna zaprowadzony do pomieszczenia skry tego za drzwiami z kraty padł na podłogę. Cy na patrzy ła bezradnie, jak opry ch zadawał mu kopniaki w brzuch. Drzwi jej celi zatrzasnęły się z głuchy m odgłosem. Została sama.
Szefowa burdelu, Mariola, nary sowała pospiesznie plan budy nku i posesji. – Muszę iść. Są głodni – szepnęła. – Czekaj. – Zero chwy cił ją za nadgarstek. – Co to jest? – Wskazał punkt na planie. – Zamknięte pomieszczenie na dole. Nie wolno tam wchodzić. Mówią o nim arsenał. – Im chodzi o przerzut kradzionej broni – skojarzy ł. – Teraz rozumiem… Jej spokój i opanowanie zaczy nały mu się podobać. Zrozumiał, że pomoc tej kobiety by ła ich jedy ną szansą. – Co rozumiesz? Mów! – naciskał. – Ci Rosjanie pewnie dlatego przy jechali. Z dołu dobiegło ich wołanie. Mariola wy skoczy ła na kory tarz. – Już idę! – krzy knęła. Wy rwała się Witczakowi i zbiegła na dół. – Wy da nas? – spy tał Zero Gustawa. Ten wzruszy ł ramionami. – Gdy by nie ona, zatłukliby Justy nę. Pozwoliła mi tu przy chodzić, kiedy siostra nie przy jmuje klientów. By li w ciemnej dupie, ty le Witczak wiedział. – Któreś z was ma telefon? – rzucił bez wielkiej nadziei. – Żartujesz? Odebrali nam – wy jaśnił Gucio. Witczak spojrzał na plan. – Czekajcie tu na mnie – polecił. – Dokąd idziesz? – Tu. – Witczak wskazał na punkt pośród bazgrołów Marioli.
Jaszczak z trudem zbierał kości z podłogi. Zaskoczy li go. Nie spodziewał się, że bandy ci, ot tak, wsiądą do wozu i zaczną go dusić. Kazali mu wjechać na posesję, a potem powlekli do przy ziemia. Kiedy zamknięta na dole dziewczy na odwróciła uwagę opry cha, detekty w
próbował uciec. Odruchowo i bez sensu. Rozejrzał się. By ł zamknięty w ty powej piwnicznej komórce, za drzwiami z metalowej kraty widział kory tarz, schody i metalowe drzwi do celi tej dziewczy ny. Zdał sobie sprawę, że ją rozpoznał. Nie potrafił sobie teraz przy pomnieć skąd, nie mógł się skupić. Poza ty m bolało go całe ciało. Już dawno tak mocno nie dostał. Najbardziej uderzy ł się o schody. Potem, na podłodze komórki, spodziewał się, że strażnik będzie chciał się odegrać. Zdąży ł napiąć mięśnie i skulić się tak, by osłonić słabe punkty. Kiedy ś, na West Poincie, nauczy li go tego. Rozmasował obolałe miejsca. Komórkę przy stosowano do więzienia osób. Próbował rozkręcić metalowy stołek, aby sprawić sobie pry mity wną broń. Przez piwniczne okno wy chodzące na podwórze niewiele widział. Pod ścianą stały stare szafki kuchenne, a na nich powidła. Przy najmniej nie umrze z głodu, zaśmiał się gorzko. Odsunął jedną. Pomy ślał, że może znajdzie coś, co go zaskoczy. Tajne przejście? Obluzowane cegły ? Sam nie wiedział. Niczego nie odkry ł. Szafki przesunął w stronę drzwi, zrobił sobie w miarę bezpieczny kąt, z którego by ł prawie niewidoczny. Zawsze to jakiś schowek. Mijały długie minuty. Może powinien spróbować nawiązać kontakt z dziewczy ną? Podszedł do drzwi celi. – Hej! – zaszeptał. – Sły szy sz mnie? Żadnego odzewu. Z podłogi uniósł siedzisko krzesła, przecisnął przez kratę i rzucił nim w drzwi komórki dziewczy ny. Odpowiedziało mu uderzenie od wewnątrz. – Kim jesteś? – rzucił. Dobiegł go głos jak z głębi studni. –Nazy wam się Marek Jaszczak, jestem pry watny m detekty wem. Ponownie usły szał stłumione dźwięki. Przy jrzał się zamkowi. Jego komórka by ła zamknięta na porządną kłódkę, więzienie dziewczy ny ty lko na skobel. Mógł go odsunąć, gdy by dał radę dosięgnąć. Ponownie zlustrował komórkę i kory tarz. Naprzeciwko, pod schodami, stała szczotka oparta o ścianę. Ręką nie sięgnie, ale rurką wy kręconą ze stołka by ć może tak. Machnął w kierunku kija od szczotki. Nawet nie dotknął drewnianego trzonka. Potrzebował porządniejszego narzędzia. Wy rwał z pry czy kawał drutu, przy mocował do nogi od stołka, wrócił do kraty. Ty m razem przewrócił kij, i to w ten sposób, że mógł go dosięgnąć. Uradowany, wy celował koniec kija w skobel na drzwiach pomieszczenia dziewczy ny. Pchnął z cały ch sił. Zamknięcie ani drgnęło. Naparł cały m ciałem. Teraz musi się udać. Po prostu musi. Kiedy drzwi by ły już prawie otwarte, usły szał kroki na schodach. – Czto diełajesz, job twoju mat´? Ten sam osiłek kopnął w drewniany kij, łamiąc go na pół. – Sobaka! Bandy ta sięgnął po złamaną szczotkę i wy celował w Jaszczaka, który zdąży ł się schować za odsuniętą szafkę. Zabrzęczały słoiki. Nasłuchiwał, czy strażnik manipuluje przy kłódce, ale nie. Wy jrzał. Drzwi od celi dziewczy ny zostały otwarte. Usły szał jej krzy k. – Ynabejop ulewc! – wrzasnęła dziewczy na. Skojarzy ł! Skojarzy ł ten odwrócony języ k. Policjantka, którą Witczak niedawno do niego przy prowadził! Osiłek zaprowadził Cy nę na parter.
Na kory tarzu tłoczy li się ludzie, na szczęście nikt nie wchodził na piętro. Zero stał na szczy cie schodów, obserwował i czekał. Usiłował ich policzy ć. Słuchał strzępów rozmowy w języ ku rosy jskim. Jakieś krzy ki dobiegły z piwnicy. Wy cofał się pod ścianę. Około dziesięciu ludzi, stwierdził. Nie mógł liczy ć na Gucia. Powoli konstruował plan. Wrócił do Justy ny i przy branego sy na. – Jest w domu telefon stacjonarny ? – spy tał. – Tak. W salonie i w kuchni – odparła Justy na. – Bezprzewodowy ? Kiwnęła głową. – Jest jedno wy jście – odpowiedział. – Musisz zejść i gwizdnąć słuchawkę. Dziewczy na skuliła się na łóżku. – Ona się boi. Ja pójdę – zdecy dował sy n Małgorzaty. – Nie, Gucio. Lepiej, bezpieczniej będzie, jak ja pójdę – zdecy dowała. Z oporami wy szła z pokoju. Witczak podszedł z nią do schodów. Zeszła na półpiętro. – O, jakaś panna! – krzy knął ktoś z dołu, uradowany. – W dresie? – skomentował inny z nutą rozczarowania. – Czego się tu kręcisz? – Zero usły szał głos Marioli. – Szefowo, gripex mi się skończy ł – wy jaśniła dziewczy na. – A może chcesz trochę cracka? – zaproponował ktoś. – Impreza o dziesiątej, zostaw. Przy jadą lepsze! – wrzasnęła Mariola. – O, burdelmama pilnuje swojej cipki! – Chodź za mną – powiedziała Mariola. Witczak stracił je z oczu. Odsunął się od schodów i czekał. Po chwili usły szał lekkie kroki na schodach. Wy chy lony, zobaczy ł Justy nę. – Stój! – krzy knął za nią męski głos z kuchni. Dziewczy nę sparaliżowało w pół kroku. – Ta kurwa zabrała telefon! Ktoś wy biegł na kory tarz, Witczak usły szał kroki na kory tarzu, cofnął się ponownie do ściany. – No i co? Co, kurwo? – Chciałam… – odpowiedziała płaczliwie. – Czego, kurwo, chciałaś? Uderzenie, odgłos upadającego ciała. – Przestań! Przestań ją bić! Krzy ki Marioli. – Co tu się dzieje? – Z salonu zagrzmiał basowy głos. – Szefie, kurwa podwędziła słuchawkę! – Chciałam zadzwonić do matki! Rozumiesz, by dlaku? Na piętrze pojawiła się Justy na, ręką osłaniała lewe oko. Pobiegła do pokoju, Witczak, nie czekając, ruszy ł za nią. Zamknęli za sobą. – Miałaś ją trzy mać pod kluczem! – Znów pewny siebie, niski głos. Ktoś podbiegł do drzwi. – Wpuść mnie, dam jej lekcję! – krzy knął. Witczak odbezpieczy ł pistolet. Gustaw i Justy na skulili się na podłodze, przy tuleni. Mariola włoży ła klucz do zamka, zamknęła ich od zewnątrz.
– Uspokój się – błagała. – Zaraz przy jadą porządne dziewczy ny. Same modelki. – Mam nadzieję. Rozmawiający oddalili się od drzwi. Zero odetchnął.
W porządnie urządzony m salonie rzucili ją na kolana. Nie spodziewała się otoczenia w tak dobry m guście, oczekiwała pry mity wny ch, czerwony ch ścian, tanich dekoracji, oświetlenia z wiejskiej dy skoteki. Otoczy ło ją dziesięciu facetów. Rozpoznała ty lko Mroza, ale wcale nie on by ł tu najważniejszy. Przed Agnieszką stał pusty fotel. – Rozpoznaje ją pan? – odezwał się Mróz do kogoś za jej plecami. – Zakrit´ dwier´ – usły szała głos starszego mężczy zny i poczuła zapach stęchlizny. Ktoś ją minął, depcząc jej po palcach. Zacisnęła zęby. Mężczy zna rozsiadł się na fotelu, zrobił skupioną minę, uniósł się i głośno pierdnął. Odpowiedział mu gromki rechot, ktoś klasnął. Cy nowska spojrzała przed siebie. Marszałek. – Pomnisz mienia? – spy tał. – O, nie dajesz już dupy w więzieniu? – powiedziała spokojny m głosem. Marszałek, oty ły starszy mężczy zna o śniadej skórze, beknął. Jego ludzie pochodzili z Łotwy, to wiedziała. Skąd pochodził szef gangu, legity mujący się łotewskim paszportem na nazwisko Karlis Petersons, nikt nie miał pojęcia. – Suka! Ty raspuszyła moj biznes! – wy rzucił z siebie Marszałek. – Zapłacisz za to, kurwo – dodał Mróz. – I nie tolko wy, znajetie? Dajtie wasz kompjutier! – wrzasnął szef gangu. Mróz strzelił palcami, Agnieszka poczuła nad sobą ruch, po chwili ktoś podetknął jej pod nos włączony laptop z uruchomiony m programem do rozmów wideo. W otwarty m oknie ktoś mignął. Musiała się skupić, wy ostrzy ć wzrok. W końcu go rozpoznała. Glista. – Cześć, Agnieszka – usły szała w głośniku zaszumiany, znajomy głos. – Jest tu ktoś, z kim chciałaby ś pewnie porozmawiać. W pole widzenia kamery wprowadził Ankę. Rozebraną do naga. Drżącą z zimna. – Zrób, co każą, albo zabawię się z twoją dziewczy ną. Na ostro. – Yt y nolodreip einofatuk! – stęknęła Cy nowska. Próbowała wstać, ale ktoś przy gniótł jej ramię, poczuła ból. Mróz klęknął obok. – A teraz słuchaj – szepnął jej do ucha. – Tu masz kartkę, długopis. No i telefon. Zrobisz tak…
Zero grzebał w zamku znaleziony m w pokoju śrubokrętem. Chciał otworzy ć drzwi cicho, ale powoli tracił cierpliwość. Nikt nigdy nie uczy ł go otwierania zamków wy try chami czy inny mi narzędziami. Jeśli zdarzała się potrzeba otworzenia drzwi, raczej wzy wał ślusarzy w czarny ch kominiarkach, z materiałami wy buchowy mi. Gucio podał mu gruby tom. – Biblia? – Podręcznik programowania – wy jaśnił.
Uderzy ł książką jak młotkiem w śrubokręt tkwiący w zamku. O dziwo, udało się. Zero wy padł na kory tarz. – Pióro silniejsze od miecza – skomentował Gucio. Zero nasłuchiwał. W willi panował nadzwy czajny spokój. Powoli podszedł do schodów. Na parterze nie stwierdził żadnego ruchu. Zszedł na dół. Drzwi do salonu by ły zamknięte, dochodziły zza nich ciche odgłosy. Podszedł do kuchni, przy wy spie zobaczy ł siedzącego na stołku odwróconego plecami mężczy znę. Jedna szansa na ty siąc. Musiał go zaskoczy ć. Zrobił krok na terakotę. Facet gry zł pęto kiełbasy. Witczak się rozejrzał. Na blacie kuchenny m stał zestaw noży. Nigdy nikomu nie zrobił w ten sposób krzy wdy. Brzy dził się, nie wy obrażał sobie, jak miałby wbić człowiekowi ostre narzędzie w ciało. Nigdy. Wy cofał się na kory tarz. Z planu wy ry sowanego przez Mariolę wiedział, gdzie zazwy czaj przetrzy my wali więźniów. Musiał uwolnić Jaszczaka. Obejrzał się, usły szał chrząknięcie. Mężczy zna wpatry wał się w Witczaka. Rozpoznali się. Obcy nawet posłał mu uśmiech. Zero podbiegł i sięgnął po jeden z noży. Bły skawicznie. Jak zawodowiec. Jedna szansa na ty siąc. Rzucił tak, jak wy obrażał sobie, że rzucać nożem należy. Celował w brzuch. Ostrze bły snęło. Facet zdąży ł się uchy lić, nóż przeleciał mu obok głowy, odbił się od ściany, spadł na podłogę. Witczak chciał chwy cić następny z zestawu, ale bandy ta natarł jak szarżujący by k. Wy padli na kory tarz. Zero zobaczy ł nad sobą pięść i wy stające spomiędzy palców ostrze krótkiego noża clinch pick. Na szy i poczuł uścisk, od którego zaczęło brakować mu powietrza. Charczał. – Nu, malczik – westchnął napastnik ty m samy m tonem co niedawno w Ty gmoncie. Zero, który złapał nacierającą z nożem łapę za nadgarstek, walczy ł o ży cie. Rosjanin naparł cały m ciałem, jakby swoim ciężarem chciał wy cisnąć z Witczaka powietrze. Zero miał mroczki przed oczami, z każdą sekundą słabł. Nagle uścisk zelżał. Komisarz poczuł na twarzy ciepło, krew kapiącą z ust mężczy zny. Dy sząc, zrzucił z siebie ciało Rosjanina. Zobaczy ł nóż wbity w plecy aż po rękojeść. I nikogo. Poczuł się dziwnie. Kto mu pomógł? Podduszony, musiał na chwilę stracić przy tomność. Teraz powoli wracał do sił. Wokół panowała absurdalna cisza.
Jaszczak na dźwięk kroków na schodach wy chy lił się z pry mity wnej kry jówki. Jakiś bardzo ciężki przedmiot równomiernie uderzał o każdy stopień. Mignął cień w kory tarzu. Detekty w ostrożnie chwy cił przy sposobioną do obrony rurę, gotów do odparcia ataku. Ktoś manipulował przy kłódce. Skrzy pnięcie drzwi. Spiął się do skoku. Omal nie zabił Witczaka. – Pojebało cię? – spy tał. Na podłodze piwnicy leżał mężczy zna z nożem w plecach. – O matko – skomentował Jaszczak, nie potrafiąc opanować narastającego zdenerwowania. – Idziemy. Witczak, opanowany, wy dawał rozkazy niczy m generał. Ciało strażnika schowali za szafką w komórce Jaszczaka. Drzwi zamknęli na kłódkę, kluczy k znaleziony przy strażniku wrzucili daleko w głąb piwnicy. W kuchni Witczak podał detekty wowi ręcznik papierowy. – Posprzątaj. Wskazał czerwone smugi na podłodze. Sam pobiegł na górę, sprowadził Justy nę i Gucia.
Wy szli ty lny mi drzwiami na podwórze. Idąc tuż przy ścianie, zbliżali się do zaparkowany ch samochodów. W jedny m z land roverów Witczak znalazł w stacy jce kluczy ki. – Teraz tak – zaczął. – Gucio, wsiadasz z Justy ną. Odczekujecie pięć minut i wy walacie bramę, potem prujecie na Warszawę. Z pierwszej stacji benzy nowej dzwonicie pod ten numer. – Podał im wizy tówkę Malickiej. – A my ? – spy tał niepewny m głosem Jaszczak. – Musimy znaleźć ten arsenał. Ruszy li z powrotem do budy nku. – Czekaj… – Detekty w się zatrzy mał. – Co jest? – W środku jest twój człowiek. – Co? – Ten pół facet, pół baba. Co klnie wspak. – O kurwa.
– Alicja? – Głos w telefonie okazał się znajomy, choć cy wilna pracownica komendy stołecznej nie rozpoznała numeru. Alicja, tak jak Cy na, należała do paczki, tej, która spoty kała się co miesiąc. – Cześć, Agnieszka! – By ło już po siedemnastej, ale i tak wszy scy musieli zostać w biurze w ramach przy gotowań do Święta Niepodległości. – Jesteś w budy nku? – Nie, dostałam zwiecha od Witczaka – wy jaśniła koleżanka. – No wiem, co przeskrobałaś? – Później ci opowiem. W piątek? – Dobra, dobra. Czego ci potrzeba, dziewczy no? Cy nowska z trudem znosiła ten damski języ k, nienawidziła, jak nazy wały ją laską albo dziewczy ną. Z drugiej strony potrzebowała koleżanek i na swój sposób je lubiła, chowała więc dumę do kieszeni. – Mam problem, bo zapomniałam załatwić dla Witczaka jedną rzecz, o którą mnie prosił. Wiesz, jaki jest upierdliwy. Nie chcę, żeby bardziej się wściekł. Alicja westchnęła ze zrozumieniem. – Witczak chce listę aspirantów na środę, dla komedianta – wy jaśniła. – Wszy stkich? – Tak, ale z adresami domowy mi. Na wy padek gdy by trzeba by ło kogoś ściągać z rezerwy. – Z domowy mi? – spy tała niepewnie Alicja. Owszem, jako kadrowa dy sponowała tą listą, ty le ty lko że informacje z niej by ły zastrzeżone. Ochrona dany ch osobowy ch, tajemnica służbowa i tak dalej. Ale Cy na pracowała przecież w komendzie. – Wy ślesz mi to na mejl tak szy bko jak się da? – pospieszała ją Aga. Alicja spojrzała na zegarek, westchnęła. Chciała wy jść przed szóstą. – Tak, spoko. Cy nowska odłoży ła słuchawkę i spojrzała na Marszałka. Kątem oka widziała na ekranie
komputera, jak Glista przy trzy muje Ankę.
Witczak i detekty w zeszli ponownie do piwnicy. Według instrukcji Marioli gdzieś stąd wchodziło się do tajnego arsenału. Przeszli w nieznaną część podziemia, znaleźli drzwi zamknięte na trzy zamki. – Zostaw mnie tutaj – rzucił rozkazujący m tonem komisarz. – Jak to? Witczak wy jął zza spodni glocka, którego znalazł przy zadźgany m strażniku. – Po prostu. Wy bacz, że cię w to wciągnąłem. No, leć już. – Może spróbuję zadzwonić po twoich? – Za późno. Zrób, o co cię proszę, i jak dasz radę, ewakuuj się. Jaszczak poklepał przy jaciela po plecach i ruszy ł na górę. Zero przy mierzy ł się z pistoletu. Czy uda mu się otworzy ć w ten sposób drzwi do zbrojowni?
Cy nowska otworzy ła swoją pocztę elektroniczną. Na samej górze widniał list od Alicji z bazą dany ch w załączniku. Wcisnęła „drukuj”. – Co chcecie zrobić? – odważy ła się spy tać. – Przerzedzimy trochę wasze szeregi – oświadczy ł zimny m głosem Mróz. Wstał. Zamknął okno poczty, by Agnieszka znów mogła widzieć Glistę i Ankę. – I zrobimy zady mę na placu Konsty tucji. A naszy ch klientów nikt nie będzie niepokoił, wy wiozą sobie spokojnie cały towar na Łotwę. Interes stulecia!– Niespodziewanie zaczął chichotać. Mróz pochy lił się nad Cy ną. – A teraz pożegnaj się ze swoją dziewczy ną. Wstał, kiwnął w stronę jednego ze swoich ludzi, który wy celował lufę pistoletu w poty licę policjantki. Agnieszka uniosła wzrok ku Marszałkowi, który wy walił jęzor i poruszał nim między wargami. – Już – rozkazał Mróz. W ty m momencie padły w piwnicy strzały. Jeden, drugi, trzeci. – Co to jest? – krzy knął Sławomir Mróz. – Sprawdzić! Siedmiu mężczy zn ruszy ło w kierunku drzwi. Bandy ta, który celował w głowę Cy ny, odwrócił się do wy jścia. – Ty zostajesz – nakazał mu Mróz. – Wy konaj swoje zadanie! Na kory tarzu, tuż za plecami Agnieszki, rozległy się strzały, trzech bandy tów padło, dwóch zawróciło do salonu. – Ktoś strzela! – krzy czeli. – Kurwa – wrzasnął Mróz. Posłali w stronę piwnicy salwę na oślep. Cy na, która wciąż klęczała, spojrzała w ekran. Glista dawał jej energiczne znaki ręką, żeby się położy ła. Marszałek siedział na fotelu, ale mina mu zrzedła. – Strielat´! – krzy knął do kogoś za dziewczy ną.
Agnieszka pojęła. Jedny m ruchem zrobiła przerzut przez plecy, padł strzał – prosto w brzuch króla łotewskiego półświatka. Mróz zbladł, ale zaraz wrzasnął: – Wszy scy na kory tarz! Ostrzeliwać się. Wy padli z salonu, poty kając się o ranny ch kolegów. Zza okna doszły ich ry k silnika i potężne uderzenie w bramę. Cy na odepchnęła niedoszłego egzekutora, sparaliżowanego ty m, co przed chwilą się wy darzy ło, złapała za szy ję Sławomira Mroza i wraz z nim runęła na podłogę.
Jaszczak wy cofał się do piwnicy. Skończy ły mu się naboje. Za nim leciał grad kul. Podbiegł do pomieszczenia otwartego przez Witczaka. – Krzy siek? – krzy knął. Nikt mu nie odpowiedział. Za metalowy mi drzwiami do zbrojowni ciągnął się ciemny kory tarz. Detekty w nie miał innego wy jścia, puścił się biegiem przed siebie. Na końcu dostrzegł światło i niewielkie pomieszczenie. Pośrodku stał Witczak. Na trzech ścianach, wy czy szczona, gotowa do uży tku, wisiała przeróżnego kalibru broń. Pistolety automaty czne i półautomaty czne, miotacze granatów, rewolwery, karabiny. Witczak się odwrócił. – Co ty tu robisz? Miałeś się ewakuować! – wrzasnął. – Odcięli mi drogę. Idą tu – oznajmił Jaszczak. – Cholera! Niech idą. – Rzucił Zerze jeden z pistoletów. – W kory tarzu jest wnęka. Spróbuj ich opóźnić. – A ty ? – Muszę coś zrobić. Jaszczak odnalazł wnękę. Zajął pozy cję strzelecką i czekał. Zero sięgnął do skrzy nki leżącej na podłodze i podniósł wieko. Znalazł to, czego szukał. Podjął decy zję. Jedy ną, jaką uważał za słuszną. W przejściu usły szał ruch. Sięgnął po granat. Zamknął oczy i wy rwał zawleczkę.
Marszałek ruszy ł w kierunku jednego z ludzi Mroza, tego, który do niego strzelił. Czeczen trzy mał się za krwawiącą ranę na brzuchu, chwiał się, ale nadal miał wy starczająco dużo sił. Na podłodze Cy nowska walczy ła ze Sławomirem Mrozem. Bandy ta wy korzy sty wał swoją przewagę siłową, ale policjantka nie oddawała pola. Próbowała wy drapać mu oczy. Mróz dusił dziewczy nę silny m chwy tem za szy ję. Marszałek zdołał odebrać broń słabemu podwładnemu, ten zaczął płakać pod ścianą. Ry czał jak dziecko. Glista widział wszy stko na ekranie swojego komputera. Marszałek wy celował lufę prosto w twarz Agnieszki. – Za tobą, za tobą! – rozległ się krzy k Glisty z głośnika. Za późno. Bły snęło ostrze. Ktoś przejechał nożem po podgardlu łotewskiego mordercy,
odsłaniając żółtą tkankę tłuszczową, granatowe ży ły i białą tchawicę. Krew buchnęła z rany. Marszałek opadł na kolana. Nagle cały m budy nkiem wstrząsnął wy buch, posy pał się ty nk, wszędzie unosił się gry zący dy m, rozległy się krzy ki. Potem nastąpiła cisza.
Więcej Darmowy ch Ebooków na: www.FrikShare.pl
DZIEŃ DWUDZIESTY
piątek, 12 listopada
Pogrzeb odby ł się w południe. Uroczy stą mszę odprawiono w kościele Świętego Józefa na Woli. Trumnę otaczał tłum umundurowany ch funkcjonariuszy. Cała nawa główna wy pełniła się ludźmi, którzy przy szli oddać cześć bohaterskiemu oficerowi. Proboszcz, siwy siedemdziesięciolatek, wy głosił przy długie kazanie, w który m porównał jego bohaterską śmierć do poświęcenia Chry stusa na krzy żu. Ktoś dał cy nk mediom i na uroczy stości zjawił się komplet przedstawicieli prasy i telewizji. Opisano ze szczegółami akcję w Podkowie Leśnej, co więcej, w prasie huczało o tragedii, której zapobiegła nadzwy czajna akcja warszawskiej policji. Zorganizowana grupa przestępcza pod dowództwem oby watela Łotwy Karlisa Petersonsa „Marszałka” i Polaka Sławomira Mroza „Hermana”, złożona zarówno z mieszkańców Warszawy, jak i Ry gi, planowała pozbawić ży cia parudziesięciu funkcjonariuszy policji. Zabójstwa zaplanowano tuż przed obchodami Święta Niepodległości, o świcie jedenastego listopada. Przestępcy dy sponowali domowy mi adresami policjantów, w który ch posiadanie weszli z pomocą dotąd nieustalonego źródła. Członkowie grupy specjalnej, która rozpracowała plan i zapobiegła jego realizacji, zostali odznaczeni Krzy żami Zasługi, odznakami Zasłużonego Policjanta, otrzy mali awanse, w ty m jeden pośmiertny. Na pogrzebie stawili się wszy scy – zaatakowany przez przestępców Adam Ty mański „Hif”, Agnieszka Cy nowska „Cy na”, raniony w akcji Adrian Mączka „Młody ” oraz prokuratorzy Garnicki i Malicka. Osoby, które dziennikarze opisali jako mające związek ze sprawą, aczkolwiek do tej pory jeszcze nieustalony – oficer biura anty korupcy jnego Piotr Malicki i pry watny detekty w Marek Jaszczak – stały nieco dalej. W świetle sukcesów na drugi plan zeszły mniej chlubne wy darzenia związane z pracą policji – afera doty cząca strzelaniny w budy nku komendy stołecznej oraz akcja, która jak donosiły
media, by ła efektem wielomiesięcznego śledztwa w sprawie nieprawidłowego funkcjonowania magazy nu broni w pałacu Mostowskich. Pierwszą sprawę sprowadzono do incy dentu, przy padkowego wy strzału na terenie komendy, nieszczęśliwego wy padku właściwie, w który m nikt nie został poszkodowany. O drugą obwiniono emery towanego oficera pełniącego funkcję głównego magazy niera. Ósmego listopada popełnił on samobójstwo w swoim domu w Opaczy Kolonii. Po uroczy stościach w kościele kondukt udał się na cmentarz Wolski, gdzie trumnę złożono w grobie rodzinny m.
Godzinę po pogrzebie najbliżsi współpracownicy z komendy, przebrani już w cy wilne ciuchy, spotkali się w klubie Ty gmont, żeby trochę posłuchać jazzu i nieco ochłonąć. Jaszczak wszedł na scenę z gitarą. – A, co tam, najwy żej wy pluję ostatnie płuco – stwierdził Mory c i również wszedł na scenę. – O awruk, co oni tak smęcą? – narzekała Cy nowska. – Czego chcesz? W końcu sty pa – odpowiedział Hif, którego nie dalej jak wczoraj wy puścili ze szpitala na przepustkę. Poruszał się na wózku, czemu Agnieszka nie mogła się nadziwić. – Ty lko nie pij za dużo, bo chłopaki z prewencji założą ci blokadę – kpiła Cy na. Odwrócili się od baru i zasłuchali w rzeczy wiście niewesołe nuty Coltrane’a. – Za Witczaka. – Ty mański wzniósł toast sokiem pomarańczowy m. Cy na popatrzy ła bez zrozumienia, ale w końcu, z niechęcią, uniosła kieliszek wódki. – Za Witczaka. Muzy ka ucichła. Uczestnicy sty py wy pili. Powoli wracał szum rozmów, znów zagrała orkiestra. Gdzieś w kącie stał saksofon o pogiętej, sczerniałej blasze.
DZIEŃ OSIEMNASTY
środa, 10 listopada
Agnieszka Cy nowska wróciła zmęczona do mieszkania na Sady bie. Minęły dwa dni, z który ch ostatnie dwanaście godzin spędziła w komendzie, udzielając wy jaśnień. Z wolna dochodziło do niej, że zostanie bohaterką. Od początku postanowiła odkry ć wszy stkie karty przed przełożony mi. Pamiętała, czy m skończy ło się ściemnianie, miała już dość podwójnej gry. Opowiedziała ze szczegółami całą historię. Od rozwalenia lipnego castingu przez podanie jej narkoty ku gwałtu, szantaż za pomocą zdjęć i porwanie Anki po wy łudzenie tajny ch dany ch od pracownicy działu kadr Alicji Pośpiech. Ze zdumieniem przy jęła, że przesłuchujący ją zespół uczy nił informacje, który ch udzieliła, częścią większej całości, legendy wręcz. Jej celem by ło ukry cie faktów związany ch z nieprawidłowościami w policji. Cy nę wy brano na jednego z kozłów ofiarny ch, co w ty m przy padku miało się zakończy ć nie naganą i wy rzuceniem z roboty, ale orderem i awansem. Uzmy słowiono jej, że po prostu nie ma innego wy jścia. Do domu wróciła ledwie ży wa. Starała się nie zasnąć. Nie dała rady. O dwunastej zadzwonił budzik, który wy rwał ją z głębokiego snu. Półprzy tomna, wzięła kolejny pry sznic. Ciągle się my ła, bo wy dawało jej się, nie może zetrzeć plam krwi. Kiedy suszy ła głowę, zadzwonił domofon. Usły szała go ty lko dlatego, że czekała na ten dźwięk i przy najmniejszy m hałasie wy łączała suszarkę. Ty m razem się nie przesły szała. Narzuciła skórzaną kurtkę i zbiegła po schodach przed blok. Na chodniku czekał zaparkowany samochód. Z miejsca dla pasażera wy siadła Anka. Mocno się przy tuliły. Kierowca odkręcił szy bę. – Tak jak ci obiecałem. Cała i zdrowa. – Całe twoje szczęście, eisatuk. – Agnieszka nachy liła się do grubasa. – Poradziłaś sobie z nimi. – Ano tak. Jakoś. – Spojrzeli na siebie. – Teraz cię o coś jeszcze spy tam, Glista. – Słucham? – Udał zainteresowanie.
– Wtedy, u Mroza, w ty m burdelu. Kogo właściwie chciałeś ostrzec? Zapadło milczenie. – No dobrze. Posłuchaj, chcę, żeby ś wy jechał z miasta. Póki cię tu nie będzie, masz moje zerowe zainteresowanie swoją nieciekawą osobą. Rozumiesz? Glista nie odpowiedział. – Wy jedź sobie do Łodzi albo Poznania. Ale jeśli jeszcze raz zobaczę cię w moim mieście… – Niezła z ciebie… – zaczął, ale nie dokończy ł. Wskazał kciukiem torbę leżącą na ty lny m siedzeniu samochodu. – Jadę do ciotki, do Wrocka. Ma tam sklep. Porobię u niej. A potem się zobaczy. Cy na pociągnęła Ankę za sobą. – Już po wszy stkim, prawda? – upewniła się dziewczy na. – Po wszy stkim jak cholera, złotko.
DZIEŃ DZIEWIĘTNASTY
czwartek, 11 listopada
Dzień Świętego Marcina spędził w łóżku. Dali mu wolne. Proponowali podwójną sesję z psy chologiem, Misią Kostkiewicz, ale odmówił. Gapił się w telewizor, obserwując pracę kolegów z prewencji i zamaskowany ch operacy jny ch. Wmieszali się w tłum, aby zapobiec eskalacji przemocy, wy łapy wać prowody rów inicjujący ch walki w czasie Marszu Niepodległości. Leżał i my ślał. Odbezpieczony granat w jego rękach w końcu nie wy buchł, chociaż Witczak chciał umrzeć. Wtedy, w Podkowie Leśnej, my ślał, że jego śmierć by łaby niską ceną za ży cie Gustawa i Justy ny. Dopiero w czasie przesłuchań dowiedział się o planach Marszałka, o ty m, że Cy nę porwali po to, żeby wy łudzić od niej listę adresową policjantów i dokonać masowej egzekucji. Wy szło na to, że zapobiegł przestępstwu, jakiego nie znała powojenna historia służb bezpieczeństwa. Chwała miała przy paść komu innemu. Zgodził się bez zastanowienia. Zakrzewski by ł dobry m policjantem. Należało mu się. Kto jak kto, ale Witczak mógł to dla niego zrobić. I pójść na jego pogrzeb. W przesłuchaniach brał udział także Piotr Malicki, w końcu to on naprowadził Malutę i anty terrory stów na willę w Podkowie Leśnej. Przesłuchali Ty mańskiego, który podał namiary na swojego informatora. Dalej, po nitce do kłębka, dotarli do Sławomira Mroza i Marszałka, który miesiąc wcześniej uciekł z więzienia w Ry dze. Okazało się, że Witczak dy sponował ty mi samy m informacjami. Miał je w liście od Hifa. Ty m, do którego nigdy nie zajrzał. Ciosy zadane nożem Zero również wziął na siebie. Prawdy dowiedział się od Cy ny. Wy szeptała mu na kory tarzu, że w burdelu by ła jeszcze jedna kobieta. Ładna. Agnieszka nie wiedziała, skąd się wzięła, ale Zero podejrzewał, że przy jechała razem z Łoty szami i Rosjanami: Małgorzata. Nie przy puszczał, do czego jest zdolna. Nie miał pojęcia, w jaki sposób dowiedziała się o losie swojej córki, by ć może domy śliła się wszy stkiego wtedy, w ich domu, kiedy Gucio pojawił się z Justy ną. Prawdopodobnie szukał schronienia, by ć może gotów na swój sposób
poprosić o pomoc. Ale Witczak jak zwy kle wszy stko spieprzy ł. Wczoraj wieczorem otrzy mał wiadomość od młody ch. Wy jeżdżali w tempie ekspresowy m do Londy nu. Gucio obiecał się odezwać. Nie wspomniał, czy jest z nimi matka. Ale Zero miał nadzieję, że tak.
O ósmej rano w mieszkaniu usły szał głos: Ty śmierdzący leniu! Ty ofermo! Ile tak będziesz leżeć, co? No, ile? Wstawaj! Od razu pomy ślał o Małgorzacie. Ucieszy ł się nawet. Wstał i pobiegł do kuchni. Nikogo. Sprawdził salon i drzwi. Zamknięte od wewnątrz. Radio i telewizor wy łączone. Będzie sobie radio włączał, chuj jeden! I telewizor! A tam wariat na ulicach grasuje! Ludzi zabija! A ty będziesz tak sobie tu leżał, chamie? Witczak jeszcze raz obszedł mieszkanie. Pomy ślał o niezamieszkany m piętrze. Odnalazł stare klucze, otworzy ł, nieuży wany mi od lat schodami przedarł się na górę. Nikogo. Co się tak kręcisz? Może byś coś zrobił, ofiaro losu? Zszedł przerażony do kuchni. Głosy, zaczął sły szeć głosy jak matka. Włączy ł radio i telewizor, dźwięk nastawił na pełen regulator. A ornitolog wypuszczony, baranie! Maluta po czterdziestu ośmiu godzinach wy puścił Daniela Filipczaka, farmaceutę z Pragi, i Monikę Rawicz, asy stentkę Jensa Schmidta. Sąd nie zgodził się z uzasadnieniem wniosku o trzy miesięczny areszt. Witczak ubrał się, opuścił budy nek, wsiadł do wozu zaparkowanego na Nabielaka. Ciągle sły szał ten głos. Odzy wał się w najmniej spodziewany ch momentach, komentował sty l jazdy Zery, jego zachowanie, zupełnie jakby na siedzeniu pasażera siedział jakiś złośliwy troll. Zero jechał w stronę Jelonek, zaparkował w okolicach fortu w Chrzanowie. Teraz może w końcu na coś się przydasz, łamago! Brnął przez parę godzin po podmokły ch polach. Nie by ł już nawet pewien, czego szuka. Kiedy miał zamiar wracać, natknął się na poszukiwane przedmioty, które zwy czajnie leżały w kępie trawy. Witczak przy kucnął. Zadzwonił do Maluty. – Wacek. Jestem na polach niedaleko starego fortu w Chrzanowie. Wy ślę ci namiary GPS. Tak, musisz tu przy jechać. U jego stóp leżał pistolet uży wany przez paintballowców, tuż obok maska.
Po ósmej wieczorem Filipczak i Rawicz zostali ponownie przy wiezieni do pałacu. Maluta chciał ich przesłuchać osobiście. Zaczął od farmaceuty. Najpierw przez dobrą godzinę zmiękczał przesłuchiwanego. W końcu wy ciągnął z szafki dowód zawinięty w plastikową torbę. – Pamiętasz? – Wskazał plastikową broń na kule z barwnikiem spoży wczy m. – A wiesz, co to jest? – Z szuflady biurka wy jął wy druk komputerowy. – Wy niki badań DNA. Dwie próbki. Jedną pobraliśmy z tej spłuczki. A drugą? Nie domy ślasz się? Tak, Daniel. Piłeś u nas herbatkę, pamiętasz? Nie jestem robiony palcem! – To by ło ulubione powiedzenie komisarza Maluty. – No,
wy rzuć to z siebie. I farmaceuta zaczął mówić.
Protokół przesłuchania podejrzanego Daniela Filipczaka, na podstawie art. 175 par. 1, 308 par. 2 kpk. Miejsce: Komenda Stołeczna Policji, ul. Nowolipie. Przesłuchanie przeprowadzone przez podkomisarza Malutę Wacława w obecności sierżanta Sławińskiego Mariusza. Przebieg czy nności będzie utrwalany za pomocą urządzenia rejestrującego, obsługiwanego przez sierżanta Sławińskiego. Tożsamość osoby ustalono na podstawie dowodu osobistego. Podejrzany podał następujące dane: Imię i nazwisko: Daniel Filipczak Wzrost: 178 cm Kolor oczu: piwny Waga: 80 kg Znaki szczególne: brak Podejrzany został pouczony o swy ch prawach i obowiązkach. Treść wy jaśnień podano poniżej.
Nie chciałem, żeby umarli. A przy najmniej nie od razu. Uważałem, że śmierć nie jest odpowiednią dla nich karą. Roberta Pawlika poznałem w miejscu pracy, czy li w aptece na Ząbkowskiej. By ło to w luty m poprzedniego roku. Właśnie odszedł z Inspekcji Farmaceuty cznej, mówił o planach wy jazdu do pracy za granicę. W aptece na Ząbkowskiej chciał przeczekać do momentu wy jazdu, który prawdopodobnie nastąpił w lipcu tego samego roku. O Robercie mogę powiedzieć, że wy dawał się osobą bardzo towarzy ską. W ty m okresie nawet się zaprzy jaźniliśmy. Poznał mojego młodszego brata, Rafała, który często przeby wał z kolegami z klasy w świetlicy dziennej u Baby Jagi, ponieważ zainstalowano tam konsolę do gier. Lubili zresztą panią Graży nę. Rafał wpadał do apteki. W ten sposób się poznali. Niestety, mój brat zniknął po zakończeniu roku szkolnego. Nie zostawił żadnej wiadomości. Koledzy z klasy twierdzili, że uciekł na tak zwany gigant. Nie by ło z nim kontaktu. W środku lata, przed planowany m urlopem, spotkałem go na Dworcu Centralny m. Odwołałem podróż, zabrałem chłopaka do matki. Zbadaliśmy mu mocz. Rafał by ł pod wpły wem narkoty ków. W jego plecaku znaleźliśmy list miłosny napisany do niego przez mężczy znę. Rozpoznałem charakter pisma Pawlika. Zgłosiliśmy sprawę w komendzie rejonowej, została zarejestrowana, policja wy konała niezbędne czy nności, ale nikomu nie postawiła zarzutów. Wy tłumaczono nam, że biegły grafolog nie potwierdził zgodności charakterów pism. Sprawę umorzono. Wtedy Robert zniknął. Porzucił pracę. Wcześniej opowiadał o ty m Londy nie. Kłopoty z moim bratem wróciły pod koniec roku szkolnego. Znowu zniknął. Szukaliśmy go na Centralny m. By wałem tam regularnie. W lipcu zobaczy łem Pawlika. Wy chodził z dworca w towarzy stwie
jakiegoś nastolatka. Pojechali komunikacją miejską, śledziłem ich. Wy siedli na placu Konsty tucji, poszli Marszałkowską, weszli w podwórze, kręcili się, dotarli do kamienicy na Koszy kowej. Cały czas obserwowałem wy jście. To by ła sobota. Pawlik wy szedł dopiero o czwartej rano. Sam. Chciał wsiąść do samochodu. Wtedy mnie zobaczy ł, próbował uciekać. Dopadłem go, uderzy łem w głowę. Zamknąłem go w bagażniku jego auta. Znalazłem klucze, dostałem się na klatkę schodową kamienicy. Wcześniej widziałem, jak Robert uchy lił okno na czwarty m piętrze. Od razu tam pojechałem, żeby zobaczy ć, co z dzieciakiem. Ale w środku nikogo nie by ło. Wróciłem do Roberta. Zabrałem go do mieszkania, nie opierał się. Poprosiłem o wy jaśnienia. To, co usły szałem, przesądziło o moim zamiarze. Robert przy znał się do wszy stkiego. Wsy pał swoich wspólników, parę bogaty ch pedofilów, Schmidta i Wimana, który ch poznał jakiś czas wcześniej przez internet. Jak się okazało, to Robert podał im my śl o wy kupieniu kamienicy. Zrobili jakiś przekręt. Podrobili papiery Wimana, rzekomego spadkobiercy. Potem zaczęli sprowadzać tam chłopców na schadzki. Między inny mi mojego brata. Ich potrzeby wy kraczały jednak poza zwy kłą perwersję związaną z uwodzeniem nieletnich. Postanowiłem ukarać Roberta i dwóch wspólników. Obiecałem sobie, że zrobię to za jakiś czas. Musiałem się przy gotować. Poznać ich zwy czaje. Udało mi się zbliży ć do Schmidta przez Monikę, która pomogła mi też zaaranżować samobójstwo Wimana. Przy gotowania zajęły mi kwartał. Kiedy już by łem gotów, zacząłem czatować pod kamienicą, ale nic się nie wy darzy ło. Najwy raźniej Robert ostrzegł wspólników. Od jego matki dowiedziałem się, że wrócił do Anglii. Przed wejściem do klatki schodowej bloku, w który m mieszkali Robert z matką, zainstalowałem kamerę uży waną przez my śliwy ch. Sprzęt reagował na każdy ruch na klatce. W październiku zorientowałem się, że Robert wrócił. Przy gotowałem pułapkę. W piątek dwudziestego drugiego października czekałem na ulicy Wy ki. Poprosiłem Roberta, aby poszedł za mną, zgodził się. By ł zmęczony, twierdził, że szuka go policja na Wy spach. Dał się zawieźć na Koszy kową. Na miejscu uderzy łem go w głowę. Nie pamiętam czy m. Chy ba farmakopeą. Jak już mówiłem, chciałem, żeby się męczy ł. Podałem mu koktajl z leków zwiotczający ch. Otworzy łem balkon, zostawiłem go na łóżku. Pomy ślałem o wronach. Lubię krukowate. Moje zainteresowanie nimi zaczęło się, kiedy wy chowy wałem pisklaka. Minęła doba, a nic się nie działo. Ptaki nie gromadziły się w mieszkaniu, tak jak my ślałem. Wtedy podjąłem kolejną trudną decy zję. Chodziło o Kraka, dorosłą wronę, którą odchowałem i którą trzy małem na stry szku. Złamałem mu skrzy dło, przy wiązałem do łóżka i zostawiłem razem z Robertem, któremu zrobiłem ranę na twarzy, żeby ptaki poczuły krew. Dopiero wtedy mój plan się powiódł. Na liście miałem też Schmidta. Od Moniki wiedziałem, gdzie mieszka. Obserwowałem go. Kiedy policja znalazła Pawlika, Schmidt zaczął przy gotowy wać ucieczkę. Wy jechał z Warszawy. By łem przy gotowany. Wcześniej kupiłem od hodowcy my szy. Pomógł mi znajomy, ojciec jednego z kolegów Rafała. Wiedziałem o trzech zaginiony ch chłopcach. Schmidt nie odjechał daleko. Zatrzy mał się w hotelu Wilk Stepowy. Wy nająłem pokój obok. Wszedłem i związałem go, kiedy by ł pijany. Przez sy stem wenty lacy jny wpuściłem my szy. Chciałem, żeby się bał. Żeby nie wiedział, co po nim chodzi. Zostawiłem go w ciemnościach. Kiedy czekałem na rezultat, zjawiła się policja. Uciekłem przez okno w łazience.
Ty lko Wiman zginął inaczej, ale nie by ło wy boru, musiałem opóźnić wasze śledztwo. Razem z Moniką upozorowaliśmy jego samobójstwo, zanim dobrałem się do Schmidta.
Po południu zgłosiła się Aldona Bielska. Nie wy prowadziła się ze swojego mieszkania na parterze, nigdy bowiem nie zobaczy ła kluczy do nowego lokalu obiecanego przez Jensa Schmidta. Przy szła do komendy zgłosić podejrzane, jej zdaniem, zdarzenie. Coś, co nie dawało jej spokoju. – Mówię pani, w piwnicy – tłumaczy ła Cy nie. – Dużo tego? – Kilka worków. I cegły, całkiem nowe. Kielnia. Policjantka z Bielską pojechały radiowozem na Koszy kową. Zerwane plomby spadły na posadzkę z białego marmuru. – Coś tu nie tak – stwierdziła gospody ni, rozglądając się po mieszkaniu, w który m nadal panował słodkawy zapach śmierci. – Tej ściany nie by ło.
O siódmej po południu do lokalu na czwarty m piętrze wkroczy ła grupa techników komendy stołecznej. Zaczęli sprawdzać ścianę sprzętem od geologów. – Tu – wskazał na monitor urządzenia jeden z techników. – Widzisz te zaciemnienia? – Kości? – Tak jakby. Rozbili ścianę. Pod ty nkiem znaleźli zamurowane trzy drobne ciała.
Więcej Darmowy ch Ebooków na: www.FrikShare.pl
DZIEŃ DWUDZIESTY
piątek, 12 listopada
Witczak nie pojechał na pogrzeb Zakrzewskiego. Rano spakował do torby najpotrzebniejsze rzeczy i zadzwonił do Hifa, żeby poinformować, gdzie będzie można go złapać. Wy łączy ł gaz, odłączy ł od prądu wszy stkie sprzęty, łącznie z lodówką. Nie zamawiał taksówki. Postanowił pierwszy raz od niepamiętny ch czasów pojechać autobusem. Raptem kilka przy stanków w stronę Wilanowa, nie musiał nawet zjeżdżać z Traktu Królewskiego, przy który m mieszkał. Wszedł do zimnej izby przy jęć i podszedł do okienka recepcji. – Dzień dobry, potrzebuję hospitalizacji. – Jakie ma pan objawy ? – spy tała pielęgniarka, brzy dka kobieta z nadwagą. – Sły szę głosy – wy jaśnił. – Proszę usiąść i czekać. Lekarz pana wezwie. Posłusznie udał się na ławkę. Usiadł obok kobiety w szlafroku, którą przy wiózł brat. Kiwała się i mamrotała pod nosem. Witaj w domu, kanalio! – usły szał tuż obok. Wróciłeś do mamusi!
Podziękowania
Pisanie powieści to podobno najmniej zespołowa forma twórczości, chciałby m jednak w ty m miejscu podziękować osobom, które albo stworzy ły mi dobrą atmosferę do pracy (bądź co bądź zrobił się z tego niemal drugi etat), albo konsultowały, recenzowały, chwaliły czy też kry ty kowały Zasługę nocy. Wy mieniam alfabety cznie i przepraszam ty ch, który ch przez słabą pamięć zaliczy łem do „inny ch”.
Oto ci, którzy walnie przy czy nili się do ostatecznego kształtu książki:
Krzy sztof Brendel, Anna Derengowska, Ireneusz Grin, grupy wsparcia Konwersatorianci i Recy dy wa MFK, Marek Krajewski, Barbara Lwowska, Anna Obara, Marta Mizuro, Filip Modrzejewski, Adam Pluszka, Piotr Pochuro, Marzena i Piotr Raczkowie, Izabela Szy mczak, Zbigniew Zawadzki, Członkowie Żeberka i inni. Szczególne podziękowania kieruję do żony, Adrianny Łoniewskiej-Lwowskiej, rodziny (także tej z Wiednia) i wszy stkich przy jaciół (także ty ch z pracy ).
Oddzielnie pragnę też podziękować mojej agentce literackiej Manuli Kalickiej, bez niej Zasługa nocy mogłaby nie ujrzeć światła dziennego.
W tworzeniu dobrej atmosfery pracy też miały swój udział nasze dwa koty, które proszą, aby również je wy mienić z imion, co niniejszy m czy nię: Ezo i Wirusie, dziękuję!