PM Nowak Cokolwiek Uczyniliście Prolog 1 Połknął ostatni kęs mięsa i odłożył sztućce w pozycji dwadzieścia po czwartej. Zostawił trochę opiekanych zie...
9 downloads
20 Views
865KB Size
PM Nowak Cokolwiek Uczyniliście
Prolog
1
Połknął ostatni kęs mięsa i odłożył sztućce w pozycji dwadzieścia po czwartej. Zostawił trochę opiekanych ziemniaków, które były za słone, i warzyw ugotowanych na parze, które były za miękkie. Nie zepsuło mu to jednak satysfakcji z posiłku, bo najważniejszy element, czyli stek, był wyśmienity. Mięso najlepszego gatunku, zrobione dokładnie tak, jak sobie tego zażyczył: krwiste, najwyżej dwójka w skali od jednego do sześciu. Na dnie talerza widniała teraz spora kałuża czerwonego soku. Sięgnął do koszyczka po bułkę i dokładnie, metodycznie ją w nim wymoczył, pozostawiając talerz prawie suchy. Smakowało bosko. Podniósł się i wystawił wózek z naczyniami na korytarz. Na szczęście nikogo tam nie było. Zawiesił na klamce karteczkę z napisem „Do not disturb” i zamknął drzwi. Podszedł do okna. Zmrok zapadł już ponad godzinę temu, ale na zewnątrz nie było ciemno, większość widocznych w oddali biurowców była rozświetlona, podobnie jak stojący na pierwszym planie Pałac Kultury. Nie wiedział, dlaczego miejscowi, a przynajmniej wielu z nich, tak bardzo nie lubią tej budowli. To znaczy właściwie wiedział, znał historię. Właśnie, to przecież była historia, przeszłość. Jak długo można żyć przeszłością? Sam w sobie budynek nie był brzydki, na Manhattanie czy w biznesowej dzielnicy Chicago sporo było podobnej architektury. Jeśli coś go raziło, to ta pustka dokoła, bezsensowna wyrwa w tkance miasta, które coraz wyraźniej rości sobie pretensje do statusu światowej metropolii. Tak jakby dwadzieścia lat nie starczyło, żeby z zyskiem zagospodarować tyle cennej ziemi. Spojrzał w dół. Nie widział ludzi, tylko ciągnący się powoli sznur samochodów malutkich jak zabawki i mijające je niewiele większe od nich tramwaje. Poczuł potrzebę ruchu, szybkiego spaceru. Wiedział jednak, że nie może sobie na to pozwolić. Nie po to zrezygnował z mieszkania w jakimś przyjemnym małym hoteliku, których podobno było tu coraz więcej, na rzecz tego zapewniającego anonimowość molocha, żeby ryzykować, jakkolwiek niewiele, niepotrzebnym zwracaniem na siebie uwagi. Zresztą cóż by mu dał taki spacer? Naprawdę przydałby mu się skok z tego okna, szybki lot, gwałtowne przyspieszenie, zawrót głowy, a potem szarpnięcie ratującej życie liny i odbicie w górę. Zaraz będziesz miał swój skok, pomyślał, skok w nieznane, w przepaść, bez żadnej liny. A mimo to wzlecisz z powrotem w górę, jeszcze wyżej niż te marne sto metrów, na których się w tej chwili
znajdujesz… Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Ale najpierw będzie lot w dół, w ciemność, tak daleko jak się da. Więc trzeba oszczędzać siły. Usiadł na łóżku i sięgnął po pilota. Telewizor włączył się na kanale informacyjnym, który oglądał najczęściej, odkąd zamieszkał w tym pokoju. Bawiły go te napuszone kłótnie o nic prowadzone przez poważnie wyglądających facetów. Sprawiali wrażenie, jakby zupełnie nie zdawali sobie sprawy, że przez świat przetacza się kryzys największy od kilkudziesięciu lat i wywraca wszystko, wszelki porządek albo pozór porządku, jaki do tej pory istniał. Cóż, zapewne mogą sobie na to tutaj pozwolić, w tym śmiesznym peryferyjnym kraju, kraju, do którego on przyjechał w konkretnym celu i do którego później nie zamierzał wracać. A może i nie będzie mógł wrócić. Wszystko zależało od tego, co się stanie w najbliższym czasie. Poprawił poduszkę i usadowił się wygodniej.
2
Ksiądz Jarosław z ulgą znalazł się na dworze. Przez chwilę stał przed klatką, po prostu oddychając ostrym, mroźnym powietrzem. Głęboko, ale przez nos, tak żeby wyczyścić go z tych wszystkich zapachów, które musiał znosić przez ostatnie czterdzieści pięć minut. Zapachu umierania, którego nie potrafiła ukryć mieszkająca samotnie na czwartym piętrze staruszka, deklarująca od progu, że ma się świetnie i czuje nad sobą boską opiekę. Zapachu smażonej ryby i kiszonej kapusty, który w wielkim pośpiechu próbowało wywietrzyć mieszkające na trzecim piętrze bezdzietne małżeństwo. Zapachu dwóch niedomytych nastolatków w mieszkaniu na parterze, którzy wyraźnie nie mogli się doczekać, kiedy wreszcie będą mogli wrócić do swoich komputerów. Zapachu pełnych pieluch na czwartym, których młodzi rodzice nie zdążyli zmienić, zanim do nich zapukał, bo ich dziecko było zawinięte w jakiś bezsensowny kubraczek czy jak tam zwą to, w co się wsadza niemowlęta. Zapachu niestrawionego alkoholu przemieszanego z aromatem miętówek dochodzącego od zgarbionego czterdziestolatka z drugiego, który stał nieruchomo, na wszelki wypadek przy stole, obok swojej czerwonej ze wstydu matki. I nawet, a może przede wszystkim, zapachu sterylnej czystości, który panował w pozostałych mieszkaniach, stanowiąc mieszankę woni mebli i mniej lub bardziej wywietrzałych detergentów. Ksiądz Jarosław poczuł wielką ochotę, by zapalić, ale wiedział, że nie może sobie teraz na to pozwolić: z okien bloku, który właśnie opuścił, i tego naprzeciwko, do którego miał teraz iść, mogło go śledzić kilka par oczu. Poza tym gdyby teraz zapalił, na pewno nie zmieściłby się w limicie pięciu papierosów dziennie, którego od ponad roku bardzo konsekwentnie się trzymał. No i czas…
Dochodziła ósma trzydzieści, więc miał spore opóźnienie w stosunku do tego, co zaplanował. W tym ostatnim bloku musi być bardziej asertywny, jeśli chodzi o odmawianie poczęstunków, zwłaszcza że brzuch miał naprawdę pełny, a na myśl o kolejnej herbacie osłodzonej bez pytania zbierało mu się na mdłości. Od kolejnego bloku dzieliło go w linii prostej może trzydzieści, czterdzieści metrów. Ulica Bruna po prawej była dobrze oświetlona, ale gdyby nią poszedł, musiałby nadłożyć kilkadziesiąt metrów. Najkrótsza droga wiodła między drzewami i przez niewielki placyk oddzielający oba budynki. Tonęła w ciemnościach, ale ksiądz Jarosław tylko wzruszył ramionami. Jeśli staruszka, która jest jedną nogą na tamtym świecie, wierzy, że Bóg ma ją w swojej opiece, to on tym bardziej powinien mieć takie przekonanie. Napastnik musiał się poruszać zupełnie bezszelestnie, bo ksiądz Jarosław nie usłyszał nawet najmniejszego szmeru, tylko od razu poczuł żelazny uścisk w pasie i zapach skórzanej rękawiczki, która przykryła mu usta. Sekundę potem znalazł się na trawniku obok ścieżki, między drzewami. Stawiał drobne kroczki, rozpaczliwie starając się zachować równowagę i nie upaść pod ciężarem pchającego go z dużą siłą ciała. Dopiero kiedy zobaczył przed sobą otwarte drzwi altanki śmietnikowej, zorientował się, że temu drugiemu wcale nie chodzi o to, żeby go przewrócić. Ale było za późno, żeby samemu rzucić się na ziemię i w ten sposób pokrzyżować plany napastnika. Sekundę później był w altance. Uścisk w pasie zelżał, zaraz potem nadeszły jednocześnie silne popchnięcie w plecy i jeszcze silniejsze szarpnięcie za aktówkę, którą ksiądz trzymał pod pachą. Potem usłyszał metaliczny odgłos zatrzaskujących się drzwi. Ksiądz Jarosław z trudem wyhamował na wypełnionym po brzegi metalowym pojemniku na śmieci, z którego zapewne coś wypadło, bo poczuł uderzenie w klatkę piersiową. Przejechał ręką po kurtce i dotknął czegoś lepkiego i gęstego. Powąchał dłoń i zorientował się, że to keczup. Dzięki Bogu, że jest tak zimno, westchnął w duchu. Gdybym się nie zapiął, miałbym teraz plamę na komży albo nawet na stule. Dopiero wtedy dotarło do niego, że musi zawołać o pomoc.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
1
Wcale nie jest tak zimno, pomyślał komisarz Jacek Zakrzeński, wysiadając z samochodu. Natychmiast poczuł szybko narastającą złość. Po części na idiotów z IMiGW, którzy od ładnych kilku dni trąbili o mających nadejść falach silnych mrozów, po części na siebie samego. Za to, że uwierzył w prognozy, zrezygnował z porannego biegu, przed wyjściem z domu włożył puchową kurtkę, która krępowała mu ruchy, a pod nią jeszcze gruby sweter. Będzie się teraz pocił jak mysz, bo przecież na naradę do prokuratora nie pójdzie rozebrany do podkoszulka. Bałwan jestem, pomyślał, i to jedyny w całym mieście, bo resztki niezbyt obfitego śniegu, który spadł na początku grudnia, dawno zniknęły. Z całej siły trzasnął drzwiami. Nie przyniosło mu to ulgi, natomiast jego czarny volkswagen golf wydał całą serię ostrzegawczych zgrzytów. Tak, załatw sobie jeszcze samochód, powiedział do siebie Zakrzeński i najdelikatniej, jak tylko potrafił, wsunął klucz do zamka i go przekręcił. Dlaczego właściwie aż tak się zdenerwował? I dlaczego dopiero teraz? Miał dzisiaj kilka okazji, żeby stwierdzić, że pogoda ma się nijak do prognoz – kiedy szedł z domu do samochodu, kiedy wysiadał na parkingu pod komendą, kiedy ponownie wsiadał do samochodu… Zirytowany potrząsnął głową. Nie wiedział, skąd mu się nagle wzięła ochota na taką amatorską autoanalizę, ale na pewno nie była mu ona do niczego potrzebna. Schował klucze do kieszeni, odruchowo chwycił za klamkę i potem szybkim krokiem odszedł od auta. Po chwili gwałtownie się zatrzymał. Już wiedział, o co chodzi. Po drugiej stronie ulicy, a właściwie niewielkiego placyku, bo taki kształt miała Chocimska w tym miejscu, stał niepozorny kilkupiętrowy budynek otynkowany na żółto, który wyglądał raczej na zwykły blok mieszkalny niż na siedzibę warszawskiej prokuratury okręgowej. Zakrzeński był tu ostatnio prawie pół roku temu. Tylko że wtedy, pod koniec lipca, w zupełnie innym charakterze. O tym okresie, jednym z najgorszych w swoim życiu, wolałby raz na zawsze zapomnieć. A tutaj wspomnienia wracały. Musiały wrócić; najwyraźniej przeczuwał to podświadomie, będąc w drodze, i stąd to podenerwowanie. Uspokój się, powiedział sam sobie. Cała ta historia skończyła się przecież dobrze. Nie musiał odchodzić ze służby, udało mu się nawet uniknąć zawieszenia. Pozostał na swoim stanowisku w Wydziale Terroru Kryminalnego i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji i chciał na nim pozostać, a to znaczyło, że musiał być przygotowany na częste i regularne wizyty na Chocimskiej. Ta dłuższa przerwa stanowiła wyjątek od reguły, choć zapewne nieprzypadkowy. Po powrocie do pracy dostawał sprawy mniej pilne, wymagające raczej czytania licznych akt niż bezpośredniej pracy operacyjnej. Może go oszczędzali, a może nie mieli do niego pełnego zaufania, w każdym razie od pewnego czasu ta sytuacja mocno go irytowała. No więc masz, co chciałeś, pomyślał. Spotkanie robocze grupy powołanej do rozpracowania serii napadów. Prokurator, policjanci z dzielnic, może jeszcze ktoś. To, co tygrysy lubią najbardziej. Szybkim krokiem przeciął ulicę. Przez szklane drzwi zauważył, że ochroniarz przy recepcji to chyba ten sam facet, który siedział tu wtedy, w końcu lipca, ale bez wahania sięgnął po klamkę. Nie otworzył jednak drzwi, bo powstrzymał go dobiegający zza pleców głos. – Dzień dobry – usłyszał. – Jak miło pana znowu widzieć!
Głos brzmiał trochę znajomo, ale był przytłumiony, tak jakby wydobywał się zza kominiarki. Zakrzeński poczuł przypływ adrenaliny i odwrócił się szybko. Fałszywy alarm. Człowiek, którego zobaczył po drugiej stronie chodnika, nie mierzył do niego z pistoletu i z całą pewnością nie był wysłannikiem gangu ani mafii ani przestępcą, który miał z Zakrzeńskim rachunki do wyrównania. Żaden bandyta by się tak dziwacznie nie ubrał. Mężczyzna miał na sobie długi jasnobrązowy kożuch, wielką sowiecką czapę uszankę i kozaki. Całości dopełniał gigantyczny czarny szalik, który szczelnie owijał jego twarz aż pod sam nos. Wystawały jedynie oczy oraz skrawki policzków – błyszczące i czerwone. Raczej musi mu być za ciepło niż za zimno, pomyślał Zakrzeński. Chwilę później rozpoznał skórzaną teczkę, którą okutany mężczyzna ściskał przed sobą w dłoniach osłoniętych wielkimi rękawicami z jednym palcem. Wszystko było jasne. Czerwony kolor policzków mężczyzny to nie były wypieki z zimna ani z gorąca. To był rumieniec. Mężczyzna rumienił się jak pensjonarka, bo mężczyzną tym był prokurator Kacper Wilk. – Naprawdę się cieszę, że znowu pana tu widzę, i to… I to bez kajdanek, dokończył niedosłyszalnie Zakrzeński. To się nazywa posypywanie ran solą, pomyślał i chciał się Wilkowi jakoś odciąć, ale przyszło mu do głowy tylko pytanie, gdzie Wilk zostawił swoje sanie. I czy powozi konnym, czy psim zaprzęgiem. Zaśmiał się pod nosem i poczuł, że jego irytacja słabnie. – Ja też się cieszę, że pana widzę – skłamał, otworzył drzwi i gestem ręki zaprosił Wilka do środka. – Niestety, tym razem nie przychodzę do pana. – Cicha noc? – zapytał Wilk. – Słucham? – Te napady na księży chodzących po kolędzie – wyjaśnił Wilk. – Zdaje się, że sprawa dostała taki kryptonim. Zakrzeński skinął głową. – Wczoraj był trzeci. – Okropne, prawda? – Widziałem gorsze rzeczy. Żadnemu z nich nic się nie stało. Dotarli do miejsca, w którym Zakrzeński musiał się zatrzymać i wylegitymować. Wilk też się zatrzymał. Wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć. Zamiast tego zajął się zdejmowaniem uszanki. Wyglądało to komicznie, ponieważ dopiero po chwili się zorientował, że łatwiej mu będzie rozwiązać sznurki po zdjęciu rękawiczek. – Prokurator Szarecki czeka na pana. Trzysta dwanaście – powiedziała dziewczyna z recepcji.
Miała urocze dołki w policzkach i na pewno wtedy, w lipcu, jej tu nie było. Wilk i Zakrzeński weszli razem do windy. – A pan, panie prokuratorze? – zagaił Zakrzeński. – Coś ekscytującego na tapecie? Wilk szybko pokręcił głową. – Nie, nic ekscytującego. Same papierki. Ale może to i lepiej. Winda zatrzymała się na drugim piętrze, Wilk wysiadł. Przytrzymał na chwilę drzwi. – No cóż, pozostaje mi życzyć panu powodzenia, panie komisa-rzu – powiedział. – Chciałoby się powiedzieć: „szczęść Boże!”. Drzwi windy zamknęły się szybko i Zakrzeński mógł jedynie zgadywać, czy w zamierzeniu tego dziwnego człowieka to miał być żart.
2
Kacper Wilk powiesił w szafie kożuch i marynarkę. Wtedy się zorientował, że jego koszula jest cała mokra od potu. Już kiedy godzinę temu wychodził ze swojego mieszkania na Nowolipiu, zdał sobie sprawę, że temperatura powietrza na pewno nie jest tak niska, jak poprzedniego wieczoru wieszczono w telewizji. Zawahał się wtedy przez chwilę, czy się nie cofnąć i nie zamienić kożucha na palto, ale tego nie zrobił. Mimo wszystko nie był to błąd, do wieczora prognozy mogły się sprawdzić. Błędem było to, że za szybko szedł. Niedostosowanie prędkości do panujących warunków. Należy ci się mandat, podsumował. Żarty żartami, ale miał teraz problem. Samo przegrzanie się na pewno nie było obojętne dla zdrowia, a na dodatek musiał siedzieć w mokrej koszuli. Miało to dodatkowe konsekwencje praktyczne. W każdej chwili do gabinetu mógł ktoś przyjść – na przykład któryś z kolegów lub sekretarka szefowej – i zobaczyć te okropne plamy na jego koszuli. Żeby tego uniknąć, Wilk musiałby włożyć marynarkę. Mokra koszula ściślej przylgnęłaby wówczas do jego ciała i dłużej schła. Przez kilka chwil stał przy otwartej szafie, nie mogąc się zdecydować, co zrobić. Kiedy zadzwonił telefon, prawie podskoczył. – Panie prokuratorze, mam tu pana, który chce się z panem widzieć – usłyszał głos recepcjonistki. – Mateusz Czarny. Nie ma wezwania.
– Nie kojarzę takiego nazwiska – powiedział niepewnie Wilk. – Może chodzi o prokuratora Wilczaka? – Nie, podaje dokładnie pana imię i nazwisko. Mówi, że korespondował z panem jakiś czas temu. – Naprawdę sobie nie przypominam. – Podobno specjalnie przyleciał ze Stanów. Sprawa dotyczy czegoś z przeszłości. – Przecież… – zaczął Wilk, ale nagle zamilkł, bo sobie przypomniał. List, zaadresowany do prokuratury okręgowej, trafił na jego biurko na początku września. Stempel pocztowy wskazywał, że wysłano go z jakiejś miejscowości w stanie New Jersey niecałe trzy tygodnie wcześniej. Był napisany na komputerze i składał się z zaledwie czterech zdań, które nawet teraz, po czterech miesiącach, Wilk potrafił dokładnie przywołać z pamięci łącznie z charakterystyczną składnią i ortografią: „Chce poinformować, że w lecie 1988 roku byłem sexualnie wykożystany przez księdza T. Było to w parafi świętego Mikołaja w Warszawie podczas kursu dla nowych ministrantów. Moje życie od tej pory zostało zniszczone. Teraz jestem gotowy osobiście dać pełne zeznania”. Przez cały tamten dzień Wilk próbował się skoncentrować na pracy nad ważnym aktem oskarżenia, ale co chwila wracał do listu, nawet kiedy schował go na dno szuflady. Tuż przed siedemnastą wyjął go i poszedł do swojej przełożonej. Kiedy skończył mówić, prokurator Wiernicka przez dłuższą chwilę przyglądała mu się bez słowa zza grubych szkieł swoich okularów wzrokiem tak surowym, że zaczął przed nim uciekać. Błądząc spojrzeniem, natrafił na srebrny krzyżyk na jej szyi. Zupełnie o nim zapomniał, chociaż zawsze go nosiła, a często bezwiednie obracała w palcach. Chociaż może wcześniej nosiła inny, bo ten wydał się Wilkowi bardzo duży. – Ja naprawdę nie rozumiem, o co pan mnie pyta, panie prokuratorze – powiedziała w końcu. – Przecież pan wie, że może pan z tym zrobić tylko jedno. Przerwała, jakby dając mu szansę na poprawienie błędu. Wilk wytrzymał to milczenie. – Bo oczywiście nie będę pana obrażać sugestią, że nie zna pan terminów przedawnienia w polskim prawie karnym – dodała Wiernicka. – Więc nad czym pan się jeszcze zastanawia? – Sprawcy tego rodzaju czynów zwykle nie poprzestają na jednym – zaczął ostrożnie Wilk. – Jeśli to był młody ksiądz, może teraz być proboszczem i… – Panie prokuratorze! – Wiernicka przerwała mu takim tonem, jakby właśnie pijany zwymiotował na jej dekolt i przy okazji na krzyżyk. – Teraz zaczynam podejrzewać, że pan nie wie także, jakie są kompetencje i obowiązki prokuratury w Polsce. Na pewno nie należy do nich inwigilowanie niewinnych w sensie prawnym, a pewnie także i zupełnie zwyczajnym obywateli, bo chyba coś takiego miał pan na myśli. I to tylko na podstawie inicjału! Przez chwilę Wiernicka sprawiała wrażenie, jakby miała zamiar wstać i gestem wyciągniętej ręki
majestatycznie wyprosić go z pokoju. Ale pozostała na swoim fotelu i mówiła dalej, wyraźnie starając się, żeby jej głos brzmiał spokojniej. – Poza tym powinien pan też trochę myśleć. Ten list przyszedł z Ameryki, prawda? Wie pan, jak tam nie lubią Kościoła i katolików? Może powinien pan coś o tym przeczytać? Kennedy’ego duża część Amerykanów odsądzała od czci i wiary i uważała za szpiega Watykanu. Co więcej, w śledztwie po jego zamordowaniu ten wątek, to znaczy uprzedzeń antykatolickich, został zupełnie pominięty. Wiedział pan o tym? Wilk pokręcił głową, starając się nie okazywać zdumienia. Wiernicka trzymała teraz krzyżyk w dłoni; zafundowała rozpiętemu na nim Jezusowi intensywny masaż stóp. – Nie mówię nawet o tym, co się tam dzieje teraz. Zmasowana kampania doprowadzania diecezji katolickich do bankructwa na podstawie wydumanych oskarżeń. Ten list jest na pewno próbą przeniesienia tego rodzaju praktyk na polski grunt. Na szczęście to się nie powiedzie. Wilk przez chwilę milczał. Potem nabrał głęboko powietrza. – Mimo wszystko uważam, że… – Dość! – krzyknęła Wiernicka i nagle puściła krzyżyk, jakby właśnie sobie zdała sprawę, że Wilk nie może się powstrzymać przed zerkaniem w tym kierunku. – Uważam rozmowę za zakończoną. Jedyny wniosek, jaki z niej mogę wyciągnąć, jest taki, że ma pan za mało pracy. Obiecuję, że to się wkrótce zmieni. Na razie proszę wykorzystać nadmiar czasu nie tyle na doszkalanie, ile na gruntowną powtórkę różnych podstawowych przepisów. Do widzenia. Następny poranek Wilk spędził w sądzie. Po dotarciu do prokuratury napisał decyzję o odmowie wszczęcia postępowania, ale nie wysłał jej od razu. Przez kolejne dni codziennie wracał do listu, chociaż przełożona spełniła swoją obietnicę i na jego biurku pojawiła się sterta nowych akt. Wreszcie w piątek dwunastego września, na sam koniec dnia, włożył pismo do koperty, zaadresował ją i wrzucił do skrzynki na korespondencję wychodzącą. W drodze do domu czuł się fatalnie, wieczorem długo nie mógł zasnąć. W sobotę rano obudził się z wysoką gorączką, suchym kaszlem i bólem wszystkich mięśni. W poniedziałek piętnastego września, w tym samym dniu, kiedy za oceanem bankrutował bank Lehman Brothers, z najwyższym trudem powlókł się do lekarza. Pozostawał na zwolnieniu przez dwa tygodnie. Potem nigdy nie wracał do listu ani nawet o nim nie myślał. Aż do dzisiaj. Usłyszał pukanie do drzwi.
3
Kiedy Zakrzeński stanął w drzwiach pokoju trzysta dwanaście, powitało go spojrzenie pięciu par oczu. Dwie z nich od razu rozpoznał i tak jak zwykle zobaczył w nich mieszankę uległości i z trudem skrywanej niechęci. Jedna para należała do podkomisarza Malinowskiego, druga – do podkomisarza Tomaszewskiego, czyli odpowiednio grubasa z Ochoty i chudzielca z Mokotowa. Obaj dobrze wiedzieli, że od tej pory będą się musieli podporządkować Zakrzeńskiemu i od razu wytłumaczyć ze wszystkich błędów, jakie zdążyli popełnić. Kolejna para oczu, schowana za cienkimi szkłami okularów w modnych oprawkach, należała do prokuratora Szareckiego, którego Zakrzeński znał jedynie z widzenia. Nie jest najgorzej, pomyślał. Facet z bliska wyglądał na sztywniaka i elegancika, ale nie na kompletnego dupka. Chociaż sprawiał wrażenie lekko zirytowanego tym, że Zakrzeński nie dotarł na ósmą trzydzieści. Sorry, Winnetou, pomyślał komisarz, przyjechałem, kiedy tylko przekazano mi polecenie. Nie miał jednak najmniejszego zamiaru na starcie podkopywać swojej pozycji tłumaczeniem się na głos. Za to niewiele brakowało, by głośno zagwizdał, kiedy popatrzył na kolejną parę oczu. Oczu rzadkiej urody, w przedziwny sposób łączących łagodną fiołkową barwę i mocno skośny kształt sugerujący zdecydowanie, a nawet zawziętość. Reszta twarzy, którą zdobiły, nie była już tak wyjątkowa, ale na pewno bardzo ładna. Trudno też było przyczepić się do ciała właścicielki tej twarzy, chociaż nazbyt formalny strój kobiety raczej nie podkreślał jej figury. Zakrzeński zdołał jeszcze zarejestrować, że kobieta jest młodsza, niż się wydaje na pierwszy rzut oka – chyba tuż po trzydziestce – po czym zdał sobie sprawę, że gapi się na nią zdecydowanie za długo. Szybko przeniósł wzrok w prawo. Zaskoczyło go to, że ostatnia para oczu też wywarła na nim silne wrażenie. Nie z powodu urody – oczy należały do mężczyzny, więc to kryterium nie wchodziło w grę. Ale ich spojrzenie było tak przenikliwe, świdrujące, że Zakrzeński poczuł się jak na przesłuchaniu. Wrażenie potęgował kolor tęczówek, tak ciemny, że prawie czarny. Twarz mężczyzny też wyglądała na przyciemnioną, jakby utrzymała się na niej letnia opalenizna. A może to tylko efekt kontrastu, pomyślał Zakrzeński, bo facet ma jasne włosy i cały jest ubrany na biało. No, nie cały – na nogach miał skórzane sandały i grube czarne skarpety. Zakrzeński poczuł, że do głowy ciśnie mu się pytanie za pytaniem. Kto przychodzi w sandałach na spotkanie w prokuraturze? Kto w ogóle zimą chodzi w sandałach? I do tego w białym garniturze? Dopiero po sekundzie zdał sobie sprawę, że to, co śniady facet ma na sobie, to nie garnitur, tylko habit. Zakonnik! – Pan komisarz Zakrzeński, jak rozumiem – powiedział surowym głosem prokurator Szarecki i wskazał mu krzesło. – Dobrze, że udało się panu w końcu do nas dotrzeć. Swoich kolegów z komend rejonowych pan zapewne zna. To jest pani doktor Andżelika Kumańska, psycholog, doktor kryminologii i ekspert prokuratury. Psycholog, doktor i ekspert, powtórzył w myślach Zakrzeński, to nie wróży nic dobrego – A to nasz kolejny ekspert, ojciec Piotr Piłat – powiedział Szarecki i zamilkł. Zakrzeński początkowo myślał, że prokurator zrobił pauzę, żeby sprawdzić, czy komisarz w jakiś
sposób skomentuje niezbyt fortunne nazwisko zakonnika, ale prokurator najwyraźniej nie miał zamiaru mówić dalej. – Czy mogę zapytać, w jakiej dziedzinie jest… ojciec ekspertem? – Zawahanie się przed słowem „ojciec” było niezamierzone, ale tak wyraźne, jakby Zakrzeński chciał się jednoznacznie zadeklarować jako wojujący antyklerykał. – Ojciec Piotr cieszy się zaufaniem kurii – powiedział wolno i dobitnie prokurator Szarecki. – Mam nadzieję, że moja znajomość Kościoła i jego struktury może być w czymś przydatna – dodał melodyjnym, ale niskim głosem zakonnik. – Poza tym jestem dominikaninem. Mój zakon wie coś niecoś o technikach śledczych. Święta inkwizycja… Uśmiechnął się szeroko, pokazując dwa rzędy bardzo białych zębów. Doktor Andżelika odwróciła się w jego stronę i za chwilę jej twarz też rozjaśnił uśmiech. Chociaż Zakrzeński widział ją teraz z profilu, miał prawie pewność, że jej źrenice się rozszerzyły. Najwyraźniej nie przeszkadzało jej, że habit śniadego dowcipnisia skrywa sylwetkę co najmniej niezbyt wysportowaną. – Nie do końca rozumiem, co ma z tym wspólnego Kościół i jego struktura – powiedział, zignorowawszy żart zakonnika. – Mam nadzieję, że pan wie, w jakiej sprawie pan tu przyjechał – odpowiedział surowym tonem Szarecki. – W sprawie trzech napadów rabunkowych, które łączymy ze sobą ze względu na zawód ofiar i sposób działania sprawcy. – Niech będzie „zawód ofiar” – odparł Szarecki. – W każdym razie cieszy mnie, że dostrzega pan związek z Kościołem. – Taki sam związek, jaki byśmy mieli z Pocztą Polską, gdyby chodziło o napady na listonoszy. Oczywiście potrzebowali-byśmy od poczty sporo informacji. Jakimi trasami ci listonosze chodzili, kto im te trasy układa, kto o nich wie i tak dalej. Rutynowa robota. Na pewno nie spodziewałbym się spotkać przedstawiciela zarządu poczty na zwykłej naradzie operacyjnej. Zakonnik nie sprawiał wrażenia wytrąconego z równowagi i dalej się uśmiechał. Natomiast doktor Andżelika przyglądała się Zakrzeńskiemu z wyraźnym krytycyzmem, a Szarecki patrzył tak, jakby miał wybuchnąć i wyrzucić go za drzwi. Opanował się jednak. – O tym, kto uczestniczy w naradach u mnie, decyduję ja, to po pierwsze. A po drugie, myślę, że zawsze warto się zaznajomić z aktualnym stanem rzeczy, zanim zacznie się cokolwiek kwestionować. – Oczywiście. – Zakrzeński spróbował zabrzmieć ugodowo. – Bardzo mnie ciekawi, jaki jest aktualny stan rzeczy. Szarecki wskazał ręką na blat biurka. Leżał tam plan Warszawy, w który powtykano szpilki z kolorowymi łebkami.
– Co pan na to powie? Zakrzeński przez dziesięć sekund studiował mapę. – Te trzy szpilki w środku wskazują miejsca napadów – powiedział w końcu. – Trzech Budrysów, Sanocka i Bruna. Co do tych bardziej na zewnątrz, nie mam pojęcia, ale widzę, że większość oznacza lokalizację jakichś kościołów. Szarecki skinął głową jakby z uznaniem, sięgnął po kartkę leżącą obok mapy i poprawił okulary. – Stare Powązki. Utrącono głowę figurce Matki Boskiej na grobowcu z dziewiętnastego wieku. Sprawę zgłoszono jedenastego grudnia. Zagórna na Powiślu. Dziewiętnastego grudnia skradziono samochód proboszcza parafii Matki Bożej Częstochowskiej, czarnego passata. Modzelewskiego. W Wigilię w nocy ktoś nabazgrał wulgarny napis na bramie kościoła Matki Bożej Anielskiej. Hynka. W sylwestra około drugiej nad ranem obrzucono kamieniami wejście do kościoła Świętego Franciszka z Asyżu, zbito dwie szyby. Cmentarz Wolski. Okradziono i uszkodzono pięć grobów, najprawdopodobniej też w okolicach sylwestra, w każdym razie zauważone to zostało w niedzielę czwartego stycznia. Prokurator skończył czytać. – Dodajmy do tego ostatnie napady… W ciągu mniej więcej miesiąca zanotowano łącznie aż osiem zdarzeń w ten lub inny sposób wymierzonych w Kościół. To chyba zmienia postać rzeczy, panie komisarzu? – Pan wybaczy, panie prokuratorze, ale wcale mi się nie wydaje, że to są zdarzenia wymierzone w Kościół – odparł Zakrzeński. – Wymienił pan drobne akty wandalizmu, które niestety się zdarzają i będą się zdarzać. Zresztą dwa z nich dotyczyły cmentarzy, nie kościołów. To chyba nie do końca to samo. Oprócz tego powiedział pan o przestępstwach przeciwko mieniu dwóch zupełnie odmiennych kategorii. Kradzież passata… Proszę wybaczyć, ale to po prostu najczęściej kradzione auto w Polsce. Czysty przypadek, że to należało akurat do proboszcza. A jeśli chodzi o same napady, owszem, mamy do czynienia z serią. Serią napadów nie na przedstawicieli Kościoła, tylko na mężczyzn, którzy późnym wieczorem poruszają się pieszo i samotnie ze sporą ilością gotówki. Tak samo jak napady na listonoszy nie są napadami na… – Proszę wreszcie skończyć z tym głupim porównaniem! – warknął Szarecki. – Kościół to nie poczta! – Pan komisarz ma może rację o tyle, że listonosz też czasami przynosi dobrą nowinę – wtrącił się niespodziewanie ojciec Piotr i znowu wyszczerzył białe zęby. Po chwili konsternacji doktor Andżelika zachichotała, a Szarecki spojrzał na zakonnika ze zdziwieniem, jakby chciał się upewnić, czy i jemu wypada się uśmiechnąć. Ostatecznie nie zrobił tego, tylko znowu zwrócił się do Zakrzeńskiego. – I naprawdę nie zauważył pan nic więcej w tym, co przeczytałem?
Zakrzeński niechętnie pokręcił głową. – Wydaje się, że pan komisarz nie ma pełnych informacji – wtrącił się zakonnik, który przestał się uśmiechać. – Po pierwsze, zapewne nie wie, że kościół na Wierzbnie prowadzą franciszkanie. – Co mają do tego franciszkanie? – zapytał ze szczerym zdziwieniem Zakrzeński. Doktor Andżelika wyprostowała się na krześle, dając wyraźny znak, że ma zamiar odpowiedzieć. – W kolejności chronologicznej: figurka Matki Boskiej. Kościół Matki Bożej Częstochowskiej. Kościół Matki Bożej Anielskiej prowadzony przez franciszkanów. Kościół Świętego Franciszka. Chyba pan widzi, że to się układa w pewien łańcuszek? I wie pan zapewne, że bywają seryjni sprawcy, którzy planują swoje działania w taki sposób, żeby przekazać jakąś wiadomość? Kiedy mówiła, ton głosu i spojrzenie dosyć wyraźnie dawały znać, że jej oczekiwania w stosunku do zdolności umysłowych i wiedzy Zakrzeńskiego nie są zbyt duże. Co gorsza, wcale nie odbierało to jej atrakcyjności. – Wiem też, że na upartego prawie wszystko da się podciągnąć pod dowolną hipotezę – odparł Zakrzeński. – Także kilka zupełnie niepowiązanych zdarzeń. Ale nawet w tym przypadku nie za bardzo pasuje ten Cmentarz Wolski, prawda? – Tak, na pozór tak – kiwnęła głową doktor Andżelika. – I właśnie tutaj przydała się wiedza ojca Piotra. – Na terenie tego cmentarza znajduje się kościół pod wezwaniem Świętego Grzegorza Wielkiego – odezwał się zakonnik. – To pierwszy w historii zakonnik na Stolicy Piotrowej. Co prawda nie franciszkanin, ale zawsze ma to jakiś związek z poprzednim zdarzeniem. Dawno nie słyszałem takich głupot, miał ochotę powiedzieć Zakrzeński, ale widział, że cierpliwość prokuratora Szareckiego jest na wyczerpaniu. – No dobrze, a napady? – zapytał. – Czy to też udało się państwu połączyć w łańcuszek? Ojciec Piłat pokręcił głową. – Cóż, niezupełnie. Co prawda pierwszy napad miał miejsce na terenie parafii Matki Boskiej Królowej Świata. Trzeci na terenie parafii Świętego Andrzeja Boboli, który był jezuitą, ale… – W części wewnętrznej dominującą rolę odgrywa aspekt graficzny – wtrąciła doktor Andżelika. – Aspekt graficzny? – powtórzył Zakrzeński. – W części wewnętrznej? – Proszę jeszcze raz spojrzeć na mapę. Dostrzega pan coś? Zakrzeński znowu spojrzał na mapę i powbijane w nią szpilki, ale nie dostrzegał nic poza najzwyklejszym planem Warszawy. Jednocześnie czuł na sobie spojrzenie fiołkowych oczu i zdał
sobie sprawę, że właśnie oblewa ważny egzamin. – Część zewnętrzna to pięć wcześniejszych zdarzeń. Na obrzeżach centrum: Powązki, Powiśle, Wierzbno, Rakowiec, Wola. Część wewnętrzna to ostatnie napady: Ochota i Mokotów. Na razie trzy, jak wszyscy wiemy, ale to zapewne nie koniec. A i tak kształt jest wyraźny. Przerwała, tak jakby chciała dać Zakrzeńskiemu ostatnią szansę na wykazanie się. Zakrzeński nic nie powiedział, bo w dalszym ciągu nie miał pojęcia, dokąd kobieta zmierza. – Trzeba sobie wyobrazić, że te punkty są połączone – kontynuowała. – Oczywiście w odpowiedni sposób. W zasadzie może naniesiemy to na mapę? Szarecki skinął głową, sięgnął do szuflady biurka i po chwili szperania wyciągnął z niej czerwony flamaster. Doktor Andżelika wzięła go od niego i szybkim ruchem narysowała kilka linii. – To nie może być przypadek – powiedziała z wyraźną satysfakcją. – Sprawca rysuje pentagram. – Odwrócony pentagram – dodał ojciec Piotr.
4
Gość Wilka okazał się szatynem średniego wzrostu. Miał wysportowaną sylwetkę, która w jakiś sposób nie pasowała do jego ciemnej brody. Zarost niewątpliwie go postarzał, mimo to mężczyzna nie wyglądał na swoje trzydzieści jeden lat. A tyle właśnie miał, jak wynikało ze starego, niemal nieważnego polskiego paszportu wydanego przez konsulat w Nowym Jorku. Dokument ten wręczył zaskoczonemu Wilkowi bez słowa od razu po wejściu do jego gabinetu. Potem uważnie przyglądał się prokuratorowi, tak jakby chciał mieć pewność, że ten zweryfikuje jego tożsamość. Sprawdza, czy mam zamiar potraktować go poważnie, czy zbyć, zdecydował Wilk. – Proszę, niech pan siada – powiedział. – Czym mogę panu służyć? – Pan oczywiście pamięta mój list? Dostałem od pana odpowiedź. Dziękuję. Naprawdę. Ludzie nie piszą dzisiaj listów. Ale muszę, niestety, powiedzieć, że pana odpowiedź niezupełnie mi wystarcza. Raczej w ogóle. Miał niski, silny głos, w którym pobrzmiewały nuty amerykańskiego akcentu. Ale nie wtrącał angielskich słów, przynajmniej na razie.
– Na podstawie informacji zawartych w pańskim liście nie mogłem podjąć żadnej innej decyzji – odparł Wilk. – Poinformował pan bardzo ogólnikowo o czynie rzekomo popełnionym w 1988 roku. Pomijam fakt, że nie zidentyfikował pan jednoznacznie domniemanego sprawcy. Mamy jeszcze problem przedawnienia. Zasady są dość skomplikowane, bo w międzyczasie wprowadzono nowy kodeks karny. Tak czy inaczej, to przestępstwo, jakakolwiek by była jego kwalifikacja prawna, uległo przedawnieniu po dziesięciu latach. Jako prokurator nie miałem więc umocowania do podjęcia jakichkolwiek czynności. – Proszę pana, ja nie przyleciałem do Polski po to, żeby słuchać takich wyjaśnień. Ja tu przyjechałem odebrać sobie życie. Wilk drgnął i podniósł rękę, żeby chwycić za słuchawkę stojącego na biurku telefonu, ale nie zrobił tego. Jego rozmówca nie wykonał żadnego ruchu, tylko leciutko się uśmiechnął. – Proszę wybaczyć, to nie miało tak zabrzmieć. Jak pan widzi, mówienie po polsku sprawia mi czasem problem. Przyjechałem odebrać życie, które mi zabrano. Albo odzyskać, to chyba lepsze słowo. Bo, widzi pan, ja od dwudziestu lat jestem martwy. Czy pan mnie rozumie? Wilk przez chwilę gorączkowo zastanawiał się nad prawidłową odpowiedzią. – Wydaje mi się, że rozumiem – powiedział w końcu. – Gówno pan rozumie. Mężczyzna wypowiedział to ostatnie zdanie takim samym spokojnym tonem i bez cienia agresji, znów lekko się uśmiechając. – Przepraszam za mocne słowo. Ale nie powinien pan rzucać słów na wiatr. Tak naprawdę nigdy nie można powiedzieć, że się kogoś rozumie. Na pewno nie po przeczytaniu krótkiego listu i minucie rozmowy. Na dłuższą chwilę zapadło milczenie, które w końcu przerwał Wilk. – Tak, niewątpliwie ma pan rację. Nie zmienia to faktu, że w zaistniałej sytuacji nie mogę nic dla pana zrobić. – Oczywiście, że pan może. Zaczniemy od tego, że pan mnie posłucha. Niespodziewanie mężczyzna wstał i podszedł do wiszącej na ścianie mapy Warszawy. Przez jakiś czas studiował ją w skupieniu i wreszcie dotknął palcem punktu gdzieś na Bielanach. Przez chwilę stał nieruchomo w tej pozycji, potem nagle odwrócił się i zaczął mówić, nie patrząc na Wilka, tylko ponad nim, w okno. – Proszę sobie wyobrazić chłopca. Rocznik 1977. Na imię ma Mateusz. Imiona z Nowego Testamentu są wtedy na topie, jego brat, młodszy o trzy lata, ma na imię Łukasz. Rodzice Jerzy i Teresa. Ojciec warszawiak, kierowca autobusu. Matka to pielęgniarka, pochodzi z małej wsi na skraju Mazur. Zwyczajna rodzina. Dwupokojowe mieszkanie w bloku z początku lat siedemdziesiątych: ślepa
kuchnia, duży pokój z telewizorem marki Jowisz, w nocy zmieniany w sypialnię rodziców, oraz pokój chłopców z takim dużym regałem… Było jakieś słowo… Meblościanka. Taka, z której robi się dwa łóżka albo dwa biurka. W niedzielę zawsze razem do kościoła, który zresztą jest tuż za rogiem. W święta, wakacje najczęściej wyjazd zapakowanym po dach trabantem do dziadków. Czasem jakieś wczasy nad morzem, ale nie co roku, dla chłopców kolonie. Rodzice chyba się kochają, chociaż nie okazują sobie zbyt często czułości. Chłopcy są wychowywani, jak by to powiedzieć, normalnie, czyli tak, jak to się wtedy robiło. Jeśli tylko odrobią lekcje, mają w zasadzie pełną swobodę: mogą szaleć na podwórku, czytać komiksy, grać w śmieszne gry na śmiesznym komputerze Atari, nawet oglądać filmy tylko dla dorosłych, oczywiście pod warunkiem że zasłonią oczy, kiedy jakaś aktorka pokaże cycki. Kary dostają, na przykład zakaz wychodzenia z domu, ale niezbyt często. Lanie zdarza się zupełnie wyjątkowo. Zresztą jeśli któremuś z nich grozi lanie, to zwykle Łukaszowi. Tego dzieciaka po prostu rozpiera energia. Nauczyciele cały czas powtarzają, że mógłby mieć lepsze stopnie, ale się nie uczy. A nie uczy się dlatego, że najchętniej gania za piłką. Jest w tym dobry. Jest też uparty i asertywny, chociaż wtedy nikt nie zna tego słowa. Rówieśnicy go lubią, bo ma charyzmę, więc najczęściej stawia na swoim. Born to lead, urodzony przywódca. Ma osiem, dziewięć lat i już to widać. Mateusz pod wieloma względami stanowi całkowite przeciwieństwo brata. Jest cichy. Nie nieśmiały, może trochę, ale po prostu nie ma tego – jak mówią – parcia do przodu. Introwertyk. Podejrzewam, że pan, panie prokuratorze, rozumie, o czym mówię. Uczy się bardzo dobrze, chociaż właściwie bez wysiłku. Dużo czyta, rysuje, słucha muzyki, bardzo różnej. Dużo czasu spędza sam, ale nie jest samotnikiem. Ma kilku wybranych przyjaciół, koleguje się też z taką rudą dziewczyną z sąsiedniej klatki, o trzy lata starszą. Na podwórku śmieją się z nich, że są parą. No i na pewno nie jest nieszczęśliwy. Wystarczy spojrzeć na dowolne zdjęcie z tego okresu. Zawsze się uśmiecha i widać, że to szczery uśmiech. Chyba że zostanie sfotografowany podczas czytania książki, wtedy jest skoncentrowany i bez uśmiechu. I to by było wszystko… Nie, stop, zapomniałem o najważniejszym. Jak mówiłem, co niedziela kościół. Łukasz z trudem wytrzymuje całą mszę, wierci się, rozgląda. Mateusz patrzy w księdza jak w obrazek. Wszystkie pieśni i psalmy śpiewa energicznie, z pełnym zaangażowaniem. Bardzo często chodzi do spowiedzi. Kilka razy mówi, że chciałby zostać księdzem. Kiedy kończy dziesięć lat, zapisuje się na roczny kurs dla ministrantów. Przerwał i spojrzał na Wilka. Po dłuższej chwili znowu przeniósł wzrok na okno i kontynuował. – Cięcie. Teraz jesteśmy w Stanach. Niezbyt duże miasto w New Jersey. Nie tak daleko do Nowego Jorku, ale to jednak New Jersey. Taki Mińsk Mazowiecki, powiedzmy, albo Garwolin. Połowa lat dziewięćdziesiątych, chłopcy są w szkole wyższej. Zaraz, wy mówicie średnia, prawda? A więc w średniej. To bardzo ważny okres, bo w Ameryce szkoła średnia to próba generalna przed prawdziwym życiem. Trzeba znaleźć swoje miejsce w społeczności i pokazać, że umie się funkcjonować w grupie. Takiej lub innej, ale grupie. Najlepiej oczywiście grać w futbol albo baseball. To odpada, bo Mateusz nie ma ani takich zainteresowań, ani talentów. Mógłby sobie może
znaleźć coś bardziej niszowego, nie wiem, szermierkę albo szachy… Nawet nie próbuje. Tak samo jak nie próbuje grać w szkolnych przedstawieniach, śpiewać w chórze ani uczestniczyć w klubach debat. Nie zostaje nawet porządnym odludkiem, geekiem od programowania czy gotem od czarnego ubrania i mrocznego makijażu. Nie ma przyjaciół, nie ma nawet znajomych. Lunch najczęściej połyka w samotności, a trudno sobie wyobrazić coś gorszego. Istnieje osobno, tylko dla siebie, czyli nie istnieje. Nikomu nie chce się go nawet… Jak się mówi po polsku bully… Nie macie chyba dobrego słowa. Męczyć, prześladować. W sumie nie wiadomo, co Mateusz robi ze swoim czasem. Czyta, ale najczęściej nie kończy zaczętych książek. Z rodzicami i bratem prawie nie rozmawia. Zresztą oni nie mają czasu. Rodzice zapierdalają, jak mogą, i muszą jeszcze szybko uczyć się języka. Na szczęście żeby dawać kroplówki staruszkom i prowadzić autobus szkolny, nie trzeba perfekcyjnie znać gramatyki. Zresztą i tak Amerykanom łatwiej zrozumieć ich niż Chińczyków. Przynajmniej spełnia się sen, który mieli, kiedy startowali w loterii wizowej po zieloną kartę. Zamiast dwóch pokoi w bloku jest dom, zamiast trabanta chevrolet. Wszystko na kredyt, ale zawsze. Łukasz to zupełnie inna historia. On rozkwita. Reprezentuje szkołę w lekkiej atletyce i piłce nożnej, może to nie baseball ani koszykówka, ale szybko robi się coraz bardziej popularna. Gra ważne role w szkolnych przedstawieniach. Zostaje wiceprezesem klubu debat. Co najciekawsze, nagle się okazuje, że może mieć świetne stopnie, zwłaszcza z matematyki. Kończy szkołę jako jeden z najlepszych uczniów. Potem jest Princeton, pełne stypendium, bo przecież rodziców nie byłoby stać na czesne. Mają powód do dumy i pewność, że będzie miał ich kto wspierać na starość. Co prawda wkrótce się okaże, że nie wspierać, tylko pochować, bo kolejno umrą na raka, ale to już będzie na początku następnego wieku. Mateusz też jest wtedy w college’u, na niezbyt prestiżowej uczelni stanowej. Jest inteligentniejszy niż większość studentów, więc wydawałoby się, że będzie gwiazdą. Ale tak nie jest. Co chwila zmienia kierunek studiów, na nic nie może się zdecydować. Zadawane lektury czyta po łebkach i zwykle ich nie kończy. Na zajęciach się nie odzywa, nie mówiąc o zadawaniu pytań. Potrafi dobrze pisać, ale zwleka z pisaniem prac do ostatniej chwili, a jeśli zaczyna wcześniej, to poprawia je nieskończoną ilość razy i w końcu oddaje coś niedopracowanego, byle jakiego. Ale jest coś, co, przynajmniej na początku, wydaje mu się zmianą na lepsze. W jego życiu pojawia się alkohol. Kiedy pije, ma poczucie, że otwierają się drzwi klatki, w której do tej pory był zamknięty. Kiedy pije, rozmawia z ludźmi, potrafi nawet być zabawny. Więc ma przyjaciół… Nie, to złe tłumaczenie słowa friends… Ma bliższych znajomych. Ale to są zwykle krótkotrwałe znajomości, więc pije dalej. Wiąże się nawet z dziewczyną, całkiem atrakcyjną, która wytrzymuje z nim trzy miesiące. Po rozstaniu Mateusz nie może przestać o niej myśleć i wreszcie wszystko kończy się oskarżeniem o stalking oraz groźbą wydalenia z uczelni. Udaje mu się odeprzeć oskarżenia. Pije mniej i najczęściej w samotności. Przed snem, żeby w ogóle zasnąć. W jakiś sposób udaje mu się uzyskać dyplom z antropologii. Dlatego z antropologii, że właśnie ją studiował, kiedy zupełnie stracił zainteresowanie nauką i nie chciało mu się nawet myśleć o kolejnej zmianie kierunku. Antropologia to na pewno niepraktyczny kierunek, ale w Stanach to nie ma większego znaczenia. Gdyby potrafił się zaprezentować w ciekawy sposób, mógłby znaleźć dobrą pracę, powiedzmy w agencji reklamowej. Ale on oczywiście żadnej dobrej pracy nie znajduje.
Ląduje z powrotem w domu rodziców, w swoim starym pokoju. Pracuje to tu, to tam, jako kasjer w małym banku spółdzielczym, na stacji benzynowej, w sklepie z płytami, oczywiście w McDonaldzie. Nigdzie nie zagrzewa miejsca. Po pracy wraca do domu. Nie zamienia słowa z rodzicami i zamyka się w pokoju, żeby pić najtańszą whisky. Od razu włącza głośną muzykę, której w zasadzie nie słucha, ale to taki znak dla rodziców, żeby nie próbowali mu przeszkadzać. Ale oni nie próbują, nauczeni doświadczeniem – kiedy miesiąc po powrocie kazali mu przestać pić albo opuścić dom, spakował plecak i oświadczył, że jedzie do Nowego Jorku mieszkać na ulicy. Musieli go błagać, żeby tego nie robił. Potem następuje nagła zmiana. W zasadzie z dnia na dzień Mateusz przestaje pić, za to zaczyna co niedzielę chodzić do kościoła. Tylko że nie katolickiego, gdzie msze odprawia father Laskowski, ale do zielonoświątkowców, gdzie pastorem jest Murzyn. Żaden kościół tak naprawdę, tylko takie zwariowane miejsce, gdzie się dużo śpiewa, krzyczy, wypędza złego i mówi językami. Dla rodziców to cios, mimo to milczą. Może ta jego kocia wiara pozbawi go szansy na życie wieczne, ale przynajmniej uratuje mu życie doczesne. I rzeczywiście. Znajduje lepszą pracę w jakimś biurze. Udziela się we wspólnocie parafialnej. Tam poznaje kobietę, starszą o siedem lat. Są razem kilka miesięcy, zaczynają mówić o ślubie. Potem ona z nim zrywa. Rodzice oczekują najgorszego. Przez ładnych kilka miesięcy nic się jednak nie dzieje. Może nawet Mateusz częściej chodzi do tego swojego kościoła. Pewnego wieczora znajdują go nieprzytomnego na środku zarzyganego salonu. Potem następuje miesiąc, dwa miesiące ciągu, kiedy Mateusz wychodzi ze swojego pokoju tylko raz w ciągu dnia, po południu, żeby pójść do sklepu po alkohol. Błagają go, żeby poszedł na odwyk. Znowu pokazuje spakowany plecak i znowu muszą go błagać, żeby został. Mają nadzieję, że sytuacja stopniowo się poprawi. I wtedy, w 2002 roku, przychodzi prezent od losu. U ojca zostaje zdiagnozowany rak wątroby, chociaż nigdy dużo nie pił. Mateusz z dnia na dzień trzeźwieje. Opiekuje się ojcem z całkowitym oddaniem, wozi go na chemie i radioterapie, karmi, myje, podaje leki. Wszyscy są mu wdzięczni, bo matka może dalej pracować, a brat, który właśnie ukończył swój prestiżowy college i dostał pracę na Wall Street, w której spędza po sto godzin tygodniowo, może poprzestać na przysyłaniu pieniędzy. Ojciec umiera. Matka z niepokojem przygląda się Mateuszowi, zastanawiając się, co się z nim teraz stanie. Więc na wszelki wypadek ona też dostaje raka, tylko że skóry. Chociaż nigdy nawet nie miała czasu się opalać. Mateusz może teraz opiekować się nią, z tym samym pełnym oddaniem. A nawet większym, bo to bardziej wymagająca choroba: trzeba zmieniać opatrunki, smarować skórę. I umieranie trwa dłużej, zresztą pewnie taki był plan matki. Nieodwołalne w końcu nadchodzi i matka umiera. Postawmy się teraz w sytuacji Łukasza. Ma on dwa zmartwienia: obciążony hipoteką dom rodziców i bezrobotny brat. Z tym pierwszym jest prościej, sprzedaż nie ma sensu, bo ceny nieruchomości nieustannie idą w górę i kto wie, gdzie jeszcze mogą zawędrować. Lepiej wynająć pokoje i z pieniędzy otrzymywanych od lokatorów spłacać kredyt. Gdyby się dało wynająć wszystkie cztery, starczyłoby z nawiązką, no ale Mateusz musi gdzieś mieszkać. Łukasz zobowiązuje się dopłacać brakujące kilkaset dolarów. Tuż przed odjazdem zostawia jeszcze Mateuszowi czek na dwa tysiące. Odjeżdża z uspokojonym sumieniem,
ale pełen niepokoju. Przez blisko rok wydaje się, że niepokój był na zapas. Mateusz szybko znajduje pracę. W hospicjum. W ciągu dwóch lat stał się nie lada fachowcem. Wśród rodzin umierających jego poświęcenie dla podopiecznych wzbudza prawdziwy podziw. Wśród innych pracowników ośrodka szybko zaczyna wzbudzać niechęć, dopóki nie odkryją, że Mateusz się nie sprzeciwia, kiedy zrzucają na niego część swoich najgorszych obowiązków. Wygląda na to, że on naprawdę w śmierci odnalazł swoje powołanie. Na dodatek mieszkanie z trójką obcych ludzi jakoś się układa. Nawiązuje z nimi poprawne stosunki, czasem nawet zamieniają kilka zdań, oglądają wspólnie telewizję i zamawiają pizzę. Nadchodzi czerwiec 2005 roku. Wszyscy lokatorzy jednocześnie zawiadamiają Łukasza, że rezygnują z wynajmu. Niedwuznacznie sugerują przy tym, że ma to związek z jego bratem. Mateusz nie odbiera telefonu, więc w pewną niedzielę po pracy Łukasz jedzie do New Jersey. Brat zabarykadował się w swoim pokoju, zza drzwi dobiega głośna muzyka. Łukasz dostaje się do środka przez okno. Pokój śmierdzi wymiocinami, wszędzie walają się butelki. Mateusz śpi na podłodze, chociaż pierwszą myślą Łukasza jest, że nie żyje. Łukasz zdobywa się wtedy na największe wyrzeczenie, na jakie może sobie pozwolić high flyer z Wall Street taki jak on: bierze dwa dni wolnego. Znajduje dla brata miejsce w dobrym drogim ośrodku i umieszcza go tam. Kiedy dwa miesiące później brat opuszcza ośrodek, Łukasz bierze kolejny dzień wolnego i zawozi brata do domu rodziców, w którym w międzyczasie ulokował kolejny zestaw lokatorów. Stawia jeden warunek: jeżeli Mateusz nie wróci do nałogu, będzie mu pomagał finansowo. Mateusz się zgadza. Nie prosi jednak o pomoc, bo szybko znajduje pracę na nocnej zmianie na stacji benzynowej. I rzeczywiście nie pije. Ponieważ nie pije, ma mnóstwo czasu. Telewizja go nudzi, na książkach nie może się skoncentrować. Więc myśli, dużo myśli, zwłaszcza że w czasie sesji terapeutycznych na oddziale odwykowym dostał pewne narzędzia, które mu w tym pomagają. Zastanawia się oczywiście nad tym, jak to się stało, że znalazł się w miejscu, w którym się znalazł. I szybko dochodzi do kilku podstawowych wniosków. Wszystkie puzzle zaczynają do siebie pasować. Zaczyna rozumieć, że jego problemem jest to, że niczego nie chce. Nie potrafi, nie umie, nie może chcieć, mieć własnych pragnień. Tak było w tych kilku żałosnych, krótkich związkach z kobietami, w których się znalazł: stawał na głowie, żeby je zadowolić, nie żądał niczego dla siebie i to je właśnie od niego odpychało. Tak było we wszystkich innych relacjach z ludźmi, które miał – nie nazywajmy ich przyjaźniami, bo to za duże słowo. Zawsze świecił światłem odbitym. Odnajdywał się jedynie wtedy, kiedy żądano od niego poświęcenia, kiedy żądano od niego, żeby zszedł na drugi plan. Żeby na pierwszym planie były potrzeby Boga, jak w tym śmiesznym Kościele zielonoświątkowców, potrzeby umierających rodziców albo pacjentów hospicjum. Szybko też zdaje sobie sprawę, dlaczego nie miał pragnień i nawet nie chciał ich mieć. Bo jest pusty w środku. I tę pustkę coś musi wypełnić: alkohol albo potrzeby innych. Albo piasek, który będą na niego sypać na cmentarzu.
Tak, przez chwilę rozmyśla o samobójstwie, zupełnie na spokojnie i na trzeźwo, ale właśnie wtedy czuje, że zaczyna się w nim rodzić prawdziwe pragnienie. Jego własne, związane tylko z nim. Pragnienie wypełnienia tej pustki. Pragnienie odzyskania swojego „ja”. Dla siebie, tylko dla siebie. Pragnienie odzyskania życia. I doskonale wie, co musi zrobić, żeby to pragnienie miało szansę się spełnić. To długotrwały proces, który wymaga od niego gigantycznego wysiłku. W końcu Mateusz się przełamuje i zaraz potem czuje rodzącą się nadzieję. Zaczyna pisać, zawsze w trzeciej osobie, tak jakby to miała być powieść. Zresztą przez chwilę przychodzi mu do głowy, że napisze powieść. W pewnym momencie pali jednak to, co napisał, niewiele, kilkanaście stron, bo zdaje sobie sprawę, że to tylko próba uniku. Zamiast tego pisze, najkrócej jak może, ale w pierwszej osobie, list do prokuratury w Polsce. Wysyła go i później codziennie po kilka razy sprawdza skrzynkę pocztową. Wreszcie nadchodzi odpowiedź, pan doskonale wie jaka. Pierwszą reakcją jest czarna rozpacz. Teraz naprawdę Mateusz myśli o samobójstwie. Wtedy zdaje sobie sprawę, że nie byłoby rozpaczy, gdyby nie zostało stłamszone prawdziwe pragnienie. Rozpacz zostaje zastąpiona przez złość i chęć działania. Mateusz prosi Łukasza o pieniądze na podróż do Polski. Łukasz jest zbyt zajęty awansowaniem na naprawdę wysokie stanowisko w swoim banku, żeby próbować zrozumieć gadaninę brata. Od razu wypisuje czek. Czarny niespodziewanie usiadł z powrotem naprzeciwko Wilka i spojrzał mu w oczy. – Więc teraz zna pan całą moją historię, prawda? Wilk pokręcił głową. – Niezupełnie – powiedział cicho. – Pominął pan przecież najważniejszą część. – Pominąłem, trochę dla efektu dramatycznego – potwierdził Czarny. – I dlatego, że pan to wszystko wie. O wszystkim napisałem w liście. Miałem jedenaście lat, chodziłem na kurs dla ministrantów. Ksiądz nazywał się T. Wilk przez chwilę milczał. – Czy chce pan mi teraz o tym opowiedzieć bardziej szczegółowo? – zapytał w końcu. – Bardziej szczegółowo? Tak, pamiętam jakieś szczegóły. Wydaje mi się, że było gorąco. Czyli musiał być czerwiec, bo ten kurs pewnie kończył się przed wakacjami. Salka katechetyczna była mała i duszna, jej drzwi bardzo skrzypiały. To mniej więcej tyle. Popatrzył uważnie na Wilka i uśmiechnął się lekko. – Nie, nie pamiętam nic więcej, co dotyczyłoby T. Jak wyglądał… Nawet czy był gruby, czy chudy… Widzi pan, na tym właśnie polega problem. Bo to wydarzenie mnie zabiło. Zmieniło zdolne, szczęśliwe, może trochę za ciche dziecko, którym byłem, we wrak, którym jestem teraz. Pozbawiło mnie wnętrza; albo inaczej: stało się całym moim wnętrzem. Przez kilkanaście lat próbowałem je
z siebie usunąć, aż w końcu mi się udało. I dopiero niedawno zrozumiałem, że to był błąd. Bo teraz pozostała tylko pustka. I jeśli mam tę pustkę wypełnić, jeśli mam odzyskać swoje życie, muszę najpierw odzyskać pamięć o tym, co się stało w czerwcu 1988 roku. Jest tylko jeden człowiek, który może mi w tym pomóc. Ksiądz T. Czarny nagłym ruchem wymierzył w Wilka palec wskazujący. – A pan musi mi pomóc go odnaleźć.
5
Po trzeciej prośbie Szareckiego, wypowiedzianej mocno podniesionym głosem, zapadła w końcu cisza. Prokurator przez dłuższą chwilę milczał i wodził krytycznym wzrokiem po zebranych. – Myślę, że nadszedł czas na podsumowanie – zaczął wreszcie. – Zwłaszcza że nie wydaje się, żeby z dalszej dyskusji, jeśli tę wymianę zdań można tak określić, miało wyniknąć cokolwiek konstruktywnego. A zatem, są dwa stanowiska. Pani doktor Kumańska jest zdania, że mamy do czynienia z przemyślanym działaniem osoby lub grupy osób, chowających silną urazę do Kościoła katolickiego lub chrześcijaństwa w ogóle. Według niej sprawca tak zaplanował działania, żeby na mapie Warszawy narysować odwrócony pentagram. To może, ale nie musi wskazywać na związki ze środowiskiem satanistów. Jeśli przyjąć słuszność tej hipotezy, możemy się spodziewać kolejnych działań w okolicach czwartego lub piątego punktu pentagramu. Punkt czwarty wypadałby mniej więcej w okolicach placu Narutowicza. Natomiast punkt piąty czysto geometrycznie wypadałby na torach kolejowych tuż przed dworcem Warszawa Zachodnia. W tym miejscu sprawca rzecz jasna nie ma szansy spotkać żadnego księdza chodzącego po kolędzie. Oczywiście kształt pentagramu jest tak wyraźny, że sprawca może po prostu przesunąć ostatni punkt bardziej na północ, co wskazywałoby na okolice Szpitala Wolskiego, na południe od ulicy Kasprzaka, ale jest też możliwość, że tory kolejowe nie zostały wybrane przypadkowo i sprawca planuje tam jakąś niespodziankę na domknięcie pentagramu. Czy coś pominąłem, pani doktor? Doktor Andżelika pokręciła głową. Patrzyła w stronę Zakrzeńskiego, ale nie był pewien, czy go widzi, bo jej skośne oczy przypominały teraz wąskie szparki. Po łagodnym fiolecie pozostało tylko wspomnienie. – Drugie stanowisko – kontynuował Szarecki – zaprezentował pan komisarz Zakrzeński. Można je podsumować tak: nie ma żadnego pentagramu, jest to, hm, nadinterpretacja, chociaż pan komisarz był łaskaw użyć trochę ostrzejszych sformułowań. Wydarzenia z tego, co nazywamy zewnętrzną częścią pentagramu, to po prostu izolowane incydenty. Powinniśmy się skoncentrować na ostatnich trzech
napadach, które mają charakter stricte rabunkowy. Czy coś pominąłem? – Nie. Szarecki przez dłuższą chwilę w milczeniu przyglądał się mapie. Potem zdjął okulary i ostrożnie przetarł szkła, jakby się bał, że uszkodzi cienkie oprawki. Założył je z powrotem i zwrócił się do Zakrzeńskiego. – Panie komisarzu, słyszałem, że jest pan jednym z najlepszych oficerów dochodzeniowych w komendzie stołecznej. Myślę, że w każdej innej sytuacji skłaniałbym się do tego, żeby zawierzyć pańskiej intuicji. Muszę jednak powiedzieć, że ten rysunek jest naprawdę sugestywny i bardzo trudno uznać mi go za dzieło przypadku. Poza tym hipoteza pani doktor Kumańskiej ma tę zaletę, że w jasny sposób wskazuje nam kierunek dalszych działań. Jeśli jest słuszna, kolejnych zdarzeń możemy się spodziewać w okolicach punktu czwartego i piątego. – Jeśli jest słuszna – powtórzył po nim Zakrzeński. – Jeśli nie jest, to działania, o których pan mówi, będą marnotrawstwem czasu i pieniędzy. Nie potrafię zresztą się domyślić, jak pan je sobie wyobraża. Zwłaszcza przy punkcie piątym pośrodku torów. W moim przekonaniu mamy do czynienia ze zwykłym rabusiem, który dobrze się czuje w okolicach Rakowca i najprawdopodobniej tam mieszka. Można sobie wyobrazić, że zapuści się na plac Narutowicza, natomiast nie na Wolę. Tory kolejowe sprawiają, że Wola i Ochota to pod wieloma względami dwa odrębne światy, również jeśli chodzi o przestępczość. Choćby z takiego prostego względu jak dostępność dróg odwrotu. – Zwykły rabuś z Rakowca… Proszę mi wobec tego wytłumaczyć, dlaczego pańscy koledzy, którzy zajmowali się tą sprawą, nie byli do tej pory w stanie wskazać żadnego dobrego tropu, nie mówiąc o podejrzanym. – Szarecki wskazał ręką w kierunku Malinowskiego i Tomaszewskiego, którzy najpierw drgnęli jak rażeni prądem, a potem szybko pospuszczali głowy. – To może być ktoś nowy albo ktoś, kto jakiś czas pozostawał nieaktywny – odparł Zakrzeński. – Albo nie grzebano dostatecznie głęboko. – Chciałbym usłyszeć jakieś konkrety – powiedział Szarecki. – Jakie działania pan proponuje jako alternatywę? – Panie prokuratorze, chciałbym zwrócić uwagę, że komenda stołeczna dopiero od dzisiaj włącza się do działań. Zanim tu przyjechałem, miałem jedynie czas na pobieżne przejrzenie raportów. Myślę, że do jutra będę w stanie przedstawić kompleksowy plan działań. – Wykluczone – warknął Szarecki. – Musimy wiedzieć, co zrobimy, do wieczora, zanim znowu kilkuset księży wyjdzie na ulice Warszawy po kolędzie. – Nasz sprawca nie uderza dzień po dniu – powiedział Zakrzeński. – Niezależnie od tego, czy to rabuś, czy satanista. – Może zmienić zwyczaje. Powtarzam, nie ma mowy o czekaniu do jutra.
Zakrzeński spojrzał na zegarek. – Dochodzi dziesiąta – powiedział. – Proszę o czas do czternastej. – Trzynasta trzydzieści – zadecydował Szarecki. – Spotykamy się z powrotem u mnie. Ale pod jednym warunkiem: w tym czasie zdąży pan uruchomić działania rozpoznawcze w środowiskach satanistów oraz innych faktycznych lub potencjalnych wrogów Kościoła. I równolegle będzie pan myślał o tym, jak możemy zabezpieczyć punkt czwarty i piąty pentagramu. – Punkt czwarty i piąty, oczywiście – powtórzył Zakrzeński. – Tak jest, panie prokuratorze.
6
– Panie prokuratorze – zwrócił się Czarny do Wilka. – Ja doskonale rozumiem, co pan powiedział, naprawdę. Zresztą muszę powiedzieć, że trochę się pan powtarza. W każdym razie jako prokurator nie ma pan żadnej możliwości działania w tej sprawie. Jest to dla mnie absolutnie jasne i w ogóle tego nie kwestionuję. Chciałbym, żeby pan pomyślał, w jaki sposób może pan mi pomóc jako człowiek. Wilk przez chwilę przyglądał się rozmówcy w milczeniu. – Bardzo panu współczuję – powiedział w końcu – ale jako zwykły człowiek mam jeszcze mniejsze możliwości działania niż jako prokurator. Czarny pokręcił głową. – Tak łatwo nie będzie, panie prokuratorze. Przede wszystkim, pan dobrze wie, że jako człowiek ma pan obowiązek mi pomóc. Co więcej, jestem pewien, że pan wypełni ten obowiązek. Wie pan dlaczego? – Dlaczego? – Dlatego, że jeszcze tu jestem. Wysłuchał pan mojej historii, zamiast wyrzucić mnie za drzwi. Teraz jest na to za późno, bo nawet kiedy stąd wyjdę, ona pozostanie z panem tutaj i wszędzie, gdziekolwiek pan pójdzie. Ma rację, pomyślał Wilk, choć nie powiedział tego na głos. – Jest jeszcze coś. Ja powiedziałem „jako człowiek”, pan to zmienił na „jako zwykły człowiek”. Nie,
nie, proszę się tak nie wyślizgiwać. Jako człowiek nie jest pan zwykłym człowiekiem, sprzedawcą w kiosku albo kierowcą taksówki. Jako człowiek jest pan w dalszym ciągu prokuratorem. – Chyba nie rozumiem, o co panu chodzi. – Oczywiście, że pan rozumie. Okay, nie może pan zacząć oficjalnego śledztwa. Trudno, that’s life. Ale to nie musi być oficjalne śledztwo. Ma pan przecież kontakty w policji. Dla nich ustalenie tożsamości księdza T., który wtedy pracował w parafii Świętego Mikołaja na Piaskach, to pestka. Na pewno nie będą pana pytać, po co panu takie informacje. – Niestety, to tak nie działa – powiedział szybko Wilk. – Prokuratura zleca policji konkretne czynności w ramach konkretnych śledztw. To niejedyny problem. Jako prokurator jestem częścią wymiaru sprawiedliwości. Nie jest moją rolą pomaganie komukolwiek w indywidualnej zemście. – Wymiaru sprawiedliwości – powtórzył Czarny, tak jakby smakując tę frazę. – I wydaje się panu sprawiedliwe, że sprawcy takich czynów po dziesięciu latach nie mają się czego obawiać, chociaż ich ofiary często potrzebują kilkudziesięciu lat, żeby odważyć się powiedzieć prawdę? – Uważam, że instytucja przedawnienia jest potrzebna – powiedział z przekonaniem Wilk. – Z różnych względów, w które nie chcę się teraz zagłębiać. Oczywiście można dyskutować o tym, jak długi powinien być okres przedawnienia. Zresztą niedawno znowelizowano w Polsce kodeks karny i teraz przestępstwa tego rodzaju nie przedawniają się, jeśli nie minęło pięć lat od osiągnięcia przez ofiarę pełnoletności. Niestety, w żaden sposób nie wpływa to na pańską sprawę. Po pierwsze, minęło więcej lat, po drugie, prawo nie działa wstecz. – Nic nie działa wstecz – odparł niespodziewanie ostro Czarny. – Niestety. Ale ta zmiana, o której pan mówi, nie jest bez znaczenia. Bo przecież T. prawie na pewno pozostał księdzem. I na pewno miał inne ofiary. Doskonale zdaje pan sobie sprawę, że to tak działa. I być może, prawie na pewno, są wśród nich ofiary, których cierpienie się nie przedawniło. Wystarczy je znaleźć, skłonić do mówienia. To wcale nie musi być takie trudne. Mogą jeszcze nie mieć odwagi, ale jeśli się dowiedzą, że ktoś zadaje pytania, szuka… Jak go pan dopadnie, jak go pan zmusi do mówienia, jest szansa, że opowie wszystko. Oni są zwykle bardzo słabi, jeśli ktoś nie jest od nich trzy razy mniejszy i młodszy. Wystarczy, że da mi pan przeczytać zeznania, w których on opowiada o tym, co mi zrobił. Naprawdę. I ja odzyskam pamięć, a pan powstrzyma człowieka, który w tej chwili pewnie wybiera kolejną ofiarę. Kilka minut milczeli. Ciemne oczy Czarnego świdrowały Wilka na wylot. – Niestety, to naprawdę tak nie działa – powiedział w końcu Wilk, czując, że jego policzki zaczyna oblewać palący rumieniec. – Jeszcze raz powtarzam, że nie mam możliwości zrobienia czegokolwiek w tej sprawie. Musimy też kończyć tę rozmowę, bo mam… Czarny zdecydowanie pokręcił głową. – Nie, panie prokuratorze. To znaczy tak, rozmowę możemy zakończyć, bo wszystko zostało powiedziane. Tylko coś jeszcze panu powiem: pan tego księdza znajdzie, i to szybko. Zadzwonię do
pana za kilka dni. Wstał i podszedł do drzwi. W progu się odwrócił. – Nie mam tu nic innego do roboty, więc pewnie też zacznę szukać na własną rękę. Wydaje mi się, że lepiej by było, gdyby to pan pierwszy go znalazł. Bo proszę nie zapominać, że ja tu przyjechałem odebrać życie. Potem uśmiechnął się i zniknął za drzwiami.
7
Jako pierwsza gabinet prokuratora Szareckiego opuściła doktor Andżelika, za nią wyszedł ojciec Piłat. Zgodnie z zasadą, że osoby w kieckach mają pierwszeństwo, pomyślał Zakrzeński. Wyszedł zaraz za nimi, zatrzymał się jednak w korytarzu i przez dłuższą chwilę udawał, że coś sprawdza w telefonie. Ruszył, kiedy oboje zniknęli w windzie. Nie miał najmniejszej ochoty jechać z nimi, przede wszystkim dlatego, że kiedy po zakończeniu narady wszyscy wstali, zdał sobie sprawę, że zarówno kobieta, jak i zakonnik są od niego wyraźnie wyżsi. Ona chyba głównie za sprawą butów na wysokim obcasie. A klecha? Sandały nie dodawały mu przecież wzrostu. Miał po prostu metr siedemdziesiąt osiem, jeśli nie więcej. Kiedy chwilę później sam wsiadał do windy, weszli za nim Tomaszewski i Malinowski, o których istnieniu zupełnie zapomniał. Zrobili to niepewnie, trochę skuleni, jak psy, które nie mają pewności, czy zostaną wpuszczone do domu. Miał wrażenie, że oprócz lęku dostrzega w ich oczach coś więcej: ulgę, może złośliwą satysfakcję. Nie wierzą, że dam radę, pomyślał, i mają w dupie to, że racja jest po mojej stronie. Nie chciało mu się nawet ich opieprzyć. Zjechali na dół w całkowitym milczeniu. Odezwał się do nich dopiero przy drzwiach wyjściowych, wkładając kurtkę. – W ciągu najbliższych czterech godzin w każdej chwili mogę się z wami skontaktować – powiedział. – I wtedy muszę natychmiast dostać wsparcie w takim wymiarze, w jakim tego zażądam, zrozumiano? Odwrócił się szybko, zanim skończyli kiwać głowami. Wyszedł z budynku tuż za jakimś młodym brodaczem o pięknie wyrzeźbionych łydkach biegacza, co było widać nawet przez dżinsy. Na dworze od razu poczuł uderzenie zimna. Uznał, że to efekt zbyt wysokiej temperatury w budynku. Na pewno nie nadeszły te mrozy, którymi straszyli meteorolodzy. Doszedł do samochodu, wsiadł i dopiero kiedy odpalał silnik, zauważył, że w sąsiednim aucie, białym fiacie 500, siedzą doktor Andżelika i ojciec Piotr – ona za kierownicą, on na fotelu pasażera. Zakonnik zamachał do niego z uśmiechem i opuścił
szybę. Zakrzeński niechętnie zrobił to samo. – Pani doktor łaskawie zgodziła się mnie podwieźć – powiedział dominikanin. – My z zakonów żebraczych nie odrzucamy ot tak takich propozycji, zwłaszcza w taki ziąb. Ale muszę powiedzieć, że wolałbym, żeby w tej sprawie to pan miał rację. Dlatego życzę powodzenia. Zakrzeński nie zdążył nic odpowiedzieć, bo doktor Andżelika odjechała, w ogóle nie patrząc w jego stronę.
8
Ulica Trzech Budrysów na Szczęśliwicach była spokojną drogą osiedlową o kształcie półkola zaczynającego się i kończącego na ruchliwej ulicy Dickensa. Położony naprzeciwko szkoły blok, w którym miał miejsce pierwszy napad, nie różnił się niczym od sąsiednich czteropiętrowców z lat sześćdziesiątych. Zakrzeński odnalazł właściwą klatkę i na domofonie wybrał jedynkę. – Proszę chwilę zaczekać – usłyszał w głośniku, kiedy poprosił o wpuszczenie na klatkę. Po chwili drzwi się uchyliły i pokazał się w nich mały, chudziutki staruszek w wypłowiałej, ale dokładnie wyprasowanej koszuli. Uważnie obejrzał legitymację Zakrzeńskiego, mrużąc przy tym oczy. Okularów nie nosił. – Proszę wchodzić, panie komisarzu, dość zimnego powietrza naleciało – powiedział w końcu. Odwrócił się, zrobił kilka kroków do przodu i zatrzymał przed schodami na półpiętro, przy drzwiach pomalowanych zieloną farbą. – Pan wybaczy, że tak sprawdzałem, ale co chwila ktoś próbuje wejść na klatkę. Najczęściej mówią, że do skrzynki. Skąd mam wiedzieć, czy do skrzynki? A nawet jak do skrzynki, to po ki diabeł te wszystkie ulotki? Na szczęście po tym, co się stało zeszłej zimy, ludzie zmądrzeli i nikt obcych nie wpuszcza. – Co się stało zeszłej zimy? – Oj, nie przygotował się pan. Przecież wy to wszystko wiecie. Bezdomny się zapił na śmierć w piwnicy. Dobrze, że przy okazji bloku nie spalił. A i tak straszny kłopot dla wszystkich. To znaczy dla niego największy, świeć Panie nad jego duszą, ale w końcu każdy jest kowalem własnego losu, nieprawdaż?
– To są drzwi do piwnicy? – zapytał Zakrzeński. – Pewnie, że tak. Tu właśnie się ten bandyta zaczaił na księdza Marka. Jak ksiądz skończył, wstąpił do mnie jeszcze raz: po kurtkę, którą u mnie zostawił. Nie odprowadzałem go, bo i po co. Miał do przejścia tylko schody z półpiętra i kawałek do drzwi. Wtedy ten hyc na niego od tyłu, wciągnął go i zepchnął po schodach do piwnicy. Cud, że ksiądz sobie nóg nie połamał, jeszcze w tej sutannie. Zakrzeński poruszył klamką. Drzwi były zamknięte. – Zamykamy, od tej historii z bezdomnym wszyscy zamykają – powiedział staruszek. – Nawet zamek wspólnota zmieniła, na taki lepszy. Mogę panu pokazać, przecież mam klucz przy sobie. Ja tam wolę wszystko w jednym pęku nosić, tak się nie zgubi. Zakrzeński skorzystał z propozycji. Nie zobaczył nic szczególnego – dosyć strome, zakurzone schody prowadzące w ciemną otchłań, z której wiało chłodem i wilgocią. Za to upewnił się, że miejsce było idealne na zasadzkę. Kiedy ktoś podchodził do drzwi do klatki, żeby wyjść na dwór, zejście do piwnicy miał bezpośrednio za plecami. – Proszę się zastanowić – poprosił Zakrzeński. – Jeśli rzeczywiście wszyscy mieszkańcy zamykają te drzwi na klucz, to w jaki sposób bandyta je otworzył? Przez chwilę staruszek przyglądał się Zakrzeńskiemu z wyrazem szczerego zdumienia na twarzy. – O tym nie pomyślałem – powiedział w końcu. – Ale chyba wiem. Jakubowski musiał nie zamknąć. Na pewno. Widzi pan, facet młodszy ode mnie o ładnych parę lat. Jak ja byłem w Szarych Szeregach, to jemu pewnie dopiero mleczaki wypadały. A rozum mu się całkiem posypał. Co go spotkam, to mi chce te same historie opowiadać. Kiedyś trzy razy w ciągu pół godziny przyszedł młotek pożyczać. Pewnie ten Niemiec mu schował. Staruszek głośno się roześmiał. Mógłby zagrać w reklamie dentysty, który zrobił mu sztuczną szczękę, pomyślał Zakrzeński. – Jaki Niemiec? – zapytał. – Nie wie pan, jak się nazywa ten Niemiec, co wszystko chowa? Parkinson! Nie, zaraz, co ja plotę, jakoś na „a”… – Czy piwnicami można przejść do sąsiednich klatek? Staruszek znowu spojrzał na Zakrzeńskiego ze zdumieniem i aż się cały rozpromienił. – No, od razu widać, czemu pana zrobili komisarzem! Nie to, co ci, co wtedy chodzili i pytania zadawali. Pewnie, że można! Czyli jednak Jakubowski może być niewinny, nieprawdaż? Po rozstaniu ze staruszkiem, które nieco się przeciągnęło, Zakrzeński wyszedł na podwórko. Żeby dojść do ulicy, musiał obejść blok. Wychodził właśnie zza węgła, kiedy coś kazało mu się zatrzymać i cofnąć o krok.
Z niebieskiego renault wysiadał dobrze zbudowany mężczyzna koło czterdziestki. Zakrzeński był pewien, że gdzieś go widział. Facet niewątpliwie kierował się do tego samego bloku, na szczęście miał zamiar obejść go z drugiej strony. Zakrzeński cofnął się za blok. Kiedy ostrożnie wyjrzał zza ściany na podwórko, mężczyzna otwierał właśnie drzwi ostatniej klatki po przeciwnej stronie budynku. I właśnie wtedy Zakrzeński go rozpoznał. Więc to jest takie proste, pomyślał.
9
Po wyjściu Czarnego Wilk przez dwie godziny bezskutecznie próbował zająć się aktem oskarżenia, nad którym właśnie pracował. Nie szło mu to zupełnie. Na szczęście sprawa była tak skomplikowana, że nikt nie wymagał od niego pośpiechu. Po trzynastej skapitulował i zaczął się zastanawiać, co zrobić z poranną rozmową. Żadne z rozwiązań, które przychodziły mu do głowy, nie wydawało się dobre. Pójście z tym do szefowej w ogóle nie wchodziło w grę; wiedział, że usłyszy od niej to co we wrześniu. Nie chciał również dzwonić do ojca, bo spodziewał się, że ten powie mu to samo, nawet jeśli nie użyje równie ostrych słów. Chociaż w jego przypadku równie prawdopodobne było, że nawet nie da Wilkowi skończyć, tylko wejdzie w jakiś szalony ciąg coraz bardziej dziwacznych wspomnień albo, co ostatnio było coraz częstsze, utyskiwań na matkę. Jedynym kontaktem w policji, do którego Wilk ewentualnie mógłby się zwrócić, był Zakrzeński, ale on musiał być teraz bardzo zajęty sprawą napadów na chodzących po kolędzie księży i nie wypadało mu przeszkadzać. Wilk odpalił więc w komputerze przeglądarkę i odnalazł stronę warszawskiej kurii. Przez kilkanaście minut skakał po różnych podstronach, coraz bardziej skonfundowany. Nie chodziło o brak informacji kontaktowych, tych było pod dostatkiem. A wręcz za dużo, zwłaszcza że nie towarzyszyły im informacje na temat tego, czym dana jednostka się zajmuje. Jeśli miałby zadzwonić, to do kogo? Do rzecznika arcybiskupa czy do kanclerza kurii? A może bezpośrednio do archiwum? A może do wydziału duszpasterskiego lub rady kapłańskiej? Choć i tak najbardziej intrygującym kontaktem, jaki znalazł na stronie, było Biuro Centrum Opatrzności Bożej. Taki numer warto zapisać na stałe w telefonie, pomyślał. Żarty żartami, ale coś zrobić musiał. W końcu zadzwonił pod numer figurujący pod nazwiskiem kanclerza kurii. Odebrała kobieta, mówiąc tylko proste „słucham”. – Dzień dobry. Nazywam się Kacper Wilk. Dzwonię, bo… Chciałbym zapytać o możliwość uzyskania informacji o pewnym księdzu.
– Informacji o pewnym księdzu? – odpowiedział głos po drugiej stronie. – To raczej źle pan trafił. Można wiedzieć, jakiego rodzaju informacji pan poszukuje? I po co? – Jestem prokuratorem. Chodzi mi o… – Rozumiem, w takim razie proszę poczekać. Po dłuższej chwili w słuchawce rozległ się inny głos, tym razem męski. – Pan dzwoni z prokuratury? – Tak. – Pana nazwisko? – Wilk. – Proszę chwilę poczekać. Na trzeci głos w słuchawce, również męski, Wilk musiał poczekać jeszcze dłużej. – Pan prokurator Wilk? – Tak. – Potrzebuje pan informacji o jakimś księdzu? – Tak. – Jego nazwisko? – To znaczy… W zasadzie… – Rozumiem. Sprawa nie na telefon. Proszę poczekać. Czwarty rozmówca odezwał się po tak długiej ciszy, że Wilk sądził, że został rozłączony. – Pan się nazywa Wilk? – Tak. – I skąd pan dzwoni? – Z Prokuratury Okręgowej w Warszawie. – Dziękuję. Chwileczkę. Na linię wrócił trzeci głos, ale powiedział tylko jedno zdanie:
– Proszę jeszcze chwilkę poczekać, przełączam. Tym razem Wilk nie czekał długo. W słuchawce usłyszał przyjemny żeński głos. – Dzień dobry. Czy może pan przyjść dzisiaj na Miodową o osiemnastej? – To znaczy… Tak, oczywiście. Gdzie mam się zgłosić? – Brat furtian będzie wiedział, dokąd pana skierować. Kiedy Wilk wreszcie odłożył słuchawkę, cała była mokra od potu.
10
Punktualnie o trzynastej trzydzieści Zakrzeński wszedł do gabinetu Szareckiego. Prokurator był sam. Uniósł głowę znad papierów i spojrzał na komisarza z pewnym zdziwieniem, jakby go nie poznawał. – Proszę, niech pan siada – powiedział. – Zaczekamy na pozostałych. Przez pięć minut siedzieli w milczeniu. Prokurator studiował jakieś akta, od czasu do czasu zaznaczając coś w nich eleganckim długopisem, a właściwie to chyba wiecznym piórem. Zakrzeński udawał, że przegląda papierową teczkę, z którą przyszedł. W końcu rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju weszli doktor Andżelika i ojciec Piłat. Oboje uśmiechali się od ucha do ucha i oboje trzymali w rękach kubki z Coffeeheaven. Ładny mi żebrak, pomyślał Zakrzeński. Chyba że to ona stawiała. Szarecki spojrzał na zegarek, na oko równie elegancki jak jego pióro. – Czyli czekamy tylko na pańskich kolegów z rejonów – powiedział do Zakrzeńskiego. – Pozwoliłem sobie powiedzieć im, że ich obecność nie będzie potrzebna – odparł komisarz. Szarecki przez dłuższą chwilę przyglądał się Zakrzeńskiemu, obracając w ręku pióro. Zastanawia się, czy powinien mnie opieprzyć za decydowanie, kto przychodzi na jego narady, pomyślał Zakrzeński. Sam miał nawet ochotę na zwarcie. Prokurator wybrał zgrabniejsze rozwiązanie. – W takim razie rozumiem, że ma pan dla nas prawdziwą bombę – powiedział. – Słuchamy. Zakrzeński wyjął z teczki zdjęcie i położył je na biurku.
– Karol Krenz, lat trzydzieści osiem. W połowie lat dziewięćdziesiątych skazany na cztery lata więzienia za serię napadów na kobiety. Wszystkie miały niemal identyczny przebieg jak nasze obecne napady na księży. Ofiary nie były przypadkowe, mógł przypuszczać, że te kobiety będą przy sobie mieć jakąś gotówkę. Zasadzał się na nie późnym wieczorem na klatkach schodowych, w bramach i tak dalej, obezwładniał od tyłu, wyrywał torebkę, czasem ściągał biżuterię. Potem uciekał na rowerze i po drodze pozbywał się torebki. Udało mu się to co najmniej trzynaście razy, być może jakieś napady pozostały niezgłoszone. Zakrzeński przerwał, czekając na reakcje. – Panie komisarzu, proszę nam tu nie urządzać przedstawień – powiedział Szarecki. – Rozumiem, że ma pan coś ponad to. – Karol Krenz mieszka w bloku przy Trzech Budrysów. Tym samym, w którym miał miejsce pierwszy napad. Szarecki machinalnie zastukał piórem w blat i od razu obejrzał je z każdej strony, jakby się przestraszył, że je uszkodził. – Zleciłem sprawdzenie mieszkańców bloku pod tym kątem – powiedział z wyraźną złością w głosie. – Nic nie dostałem z Ochoty na jego temat. – Krenz wystąpił o zatarcie skazania i dostał je. – Zatarcie skazania! – syknął Szarecki. – Chce mi pan powiedzieć, że nie mieliście tych informacji w KSiP-ie? – Zgadza się. Po pierwsze, KSiP jest jeszcze w budowie, po drugie, z założenia jest wybiórczy. Widocznie ktoś zadecydował, że te dane nie będą potrzebne. Szarecki z niedowierzaniem pokręcił głową. – W takim razie jak pan na niego trafił? – Kiedy pojechałem na Trzech Budrysów, w pierwszej rozmowie z przypadkowym mieszkańcem bloku dowiedziałem się o czymś, co tam się zdarzyło w zeszłym roku. Potem uzyskałem więcej szczegółów od dzielnicowego. Otóż w piwnicach zadekował się bezdomny. I zmarł, na serce. Kobieta, która go znalazła, kiedy poszła po ogórki, też o mało nie padła na zawał. Do tej pory bierze leki przeciwlękowe. Po tym wszystkim wspólnota wymieniła zamki w drzwiach prowadzących do piwnic we wszystkich klatkach. Na porządne yale. Mieszkańcy i tak są przewrażliwieni, nie wpuszczają na klatkę nikogo obcego. A sprawca napadu czekał na księdza za drzwiami do piwnicy i wciągnął go na schody. Porównałem to z pozostałymi napadami. Na Sanockiej facet po prostu zaczaił się przy windzie, wepchnął do niej księdza i wysłał na dziewiąte piętro. Musiał się tylko dostać na klatkę, nic trudnego w wieżowcu, i zaczaić się koło schodów. Na Bruna napad miał miejsce na ciemnym podwórku.
Napastnik skorzystał z niezamkniętej altanki śmietnikowej, ale ludzie często nie zamykają altanek. Niektórzy specjalnie. Wniosek nasuwał się jeden – że był w to zamieszany jakiś mieszkaniec bloku przy Trzech Budrysów. Po pierwszym napadzie spodobało mu się, być może zrobiło na nim wrażenie, ile znalazł w kopertach. Więc postanowił wyjść poza swoje bezpośrednie otoczenie. A ja postanowiłem sam przyjrzeć się liście lokatorów na Trzech Budrysów i zobaczyłem nazwisko Krenza. W trzeciej klatce, nie w pierwszej, gdzie doszło do napadu, ale to bez znaczenia, bo piwnicami można przechodzić z klatki na klatkę. Jeśli prokurator Szarecki miał jakieś wątpliwości co do prawdziwości mocno podrasowanej opowieści Zakrzeńskiego o jego błyskotliwej dedukcji, nie dawał tego po sobie poznać. Ale chyba żałował, że sam na to nie wpadł. – Jeśli można zapytać – odezwał się niespodziewanie ojciec Piotr. – W jaki sposób skojarzył pan tego Krenza ze sprawą sprzed kilkunastu lat? – Bo to ja go wtedy złapałem – odparł Zakrzeński. – Całkiem dosłownie, kiedy próbował uciec z zasadzki, jaką na niego zastawiliśmy. Odpowiadając mu, zerknął przy okazji na doktor Andżelikę. Wyraz jej pięknych oczu był dziwny. Patrzyła na Zakrzeńskiego tak, jakby nie mogła się zdecydować, czy ma nadal być na niego wściekła i uważać go za idiotę, czy raczej powinna go podziwiać. – Czyli zawiódł system, ale mieliśmy szczęście – skwitował Szarecki. – Może powinniśmy mówić o opatrzności bożej – powiedział zakonnik i uśmiechnął się. – Więc mamy go? – Nie – odparł Zakrzeński. – Jestem pewien, że to on, ale nie mamy nic obciążającego w sensie dowodowym. Żaden z napadniętych księży go nie rozpozna, atakował od tyłu. Żona na pewno da mu alibi na wszystkie napady. Brał gotówkę, więc nie musiał korzystać z paserów. Nie wiem nawet, czy pan prokurator podpisałby na tej podstawie nakaz przeszukania, zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę zatarcie skazania. To zresztą bez znaczenia, bo nic nie znajdziemy. Teczek księży pozbywał się w pobliżu miejsc napadów, koperty pewnie spalił. Szarecki pokiwał głową. – Chcecie panowie powiedzieć, że jesteśmy bezradni? – drążył zakonnik. – Niezupełnie – odparł Zakrzeński. – Jeśli do niego pójdę i dowie się, że go namierzyliśmy, możemy mieć pewność, że kolejnych napadów nie będzie. Przynajmniej nie w tym sezonie. – Mało satysfakcjonujące – zauważył ojciec Piotr. – Napad na księdza na wizycie duszpasterskiej to tak poważne naruszenie pewnej normy, że ten człowiek powinien ponieść karę. – Zgadzam się – szybko rzucił Szarecki. – Możemy go przecież wziąć pod obserwację. Założyć ogon.
– Jest na to zbyt sprytny, zorientuje się. Zrezygnuje z dalszych napadów albo poczeka, aż my zrezygnujemy. W końcu nie możemy tego ciągnąć nie wiadomo jak długo. – Innymi słowy, pana zdaniem w takich sprawach policja jest bezradna? – zapytał zakonnik. – Muszę powiedzieć, że jestem zawiedziony. Tym razem Zakrzeński dostrzegł w oczach doktor Andżeliki błysk satysfakcji. – Jedyną metodą w takich sprawach, oprócz czekania na łut szczęścia, a raczej na błąd przestępcy, jest zastawienie zasadzki. Właśnie w taki sposób Krenz wpadł poprzednio. Wytypowaliśmy wtedy miejsca, gdzie może uderzyć, i wysłaliśmy tam funkcjonariuszki w cywilu. Miały przyciski uruchamiające alarm i w torebkach znaczone pieniądze o spisanych numerach. Skomplikowana operacja… Powiodła się dopiero po dwóch tygodniach, kiedy w zasadzie mieliśmy zrezygnować. – Bardzo ciekawe, tylko w tym przypadku zupełnie nieprzydatne – przerwał mu Szarecki. – Przecież przebrani policjanci nie będą chodzić po domach i udawać księży. Zakonnik się nie odzywał, za to doktor Andżelika wyglądała na coraz bardziej zadowoloną z obrotu sprawy. Zakrzeńskiemu nagle coś przyszło do głowy. – Przebrani policjanci oczywiście nie – powiedział. – Ale jak rozumiem, kolęda w Warszawie będzie kontynuowana? – Oczywiście, że tak – odparł zakonnik. – Więc można sobie wyobrazić inny wariant takiej zasadzki. W tym wypadku oczywiście nie wykorzystamy znaczonych banknotów, bo pieniądze będą pochodzić od wiernych. Ale można się zastanowić nad wykorzystaniem proszku fluorescencyjnego. Krenz wchodzi w kontakt fizyczny z napadanymi, potem musi przeglądać ich teczki lub torby. Jest duża szansa, że jego ręce, rękawiczki, a nawet kurtka zaświecą. – Szaleństwo! Panie komisarzu, tutaj pan przeholował – ostro zaprotestował Szarecki. – Jestem przekonany, że Kościół nie wyrazi zgody na to, żeby jego przedstawiciele narażali się w ten sposób. – Skoro kolęda ma być kontynuowana, to i tak będą się narażać. Przecież nie wyślemy z każdym z nich funkcjonariusza przebranego za ministranta. Zresztą ryzyko jest ograniczone, Krenz nie stosuje prawdziwej przemocy. Jeśli księża zostaną poinstruowani, żeby oddawać te znaczone teczki bez oporu, to w ogóle nie ma o czym mówić. – Absolutnie… – zaczął prokurator. – Chociaż to się rzeczywiście wydaje nieco szalone, do mnie argumenty pana komisarza trafiają – wszedł mu w słowo ojciec Piotr. – Sam oczywiście nie jestem władny podjąć takiej decyzji, ale przedstawię od razu sprawę księdzu biskupowi. Przypuszczam, że może się zgodzić. Szarecki chciał chyba coś powiedzieć, tylko nie wiedział co. Sprawiał wrażenie zupełnie bezradnego.
– Jak szybko moglibyśmy to zorganizować? – kontynuował zakonnik. Zakrzeński spojrzał na zegarek. Dochodziła czternasta. – O której księża wychodzą na kolędę? – Między piętnastą a siedemnastą, zależnie od parafii. – Więc dzisiaj nie zdążymy. Ale to nic, on nie uderza dwie noce z rzędu. – Czyli postanowione, jeżeli uzyskamy zgodę księdza biskupa. Oczywiście służę pomocą, jeśli chodzi o informacje o poszczególnych parafiach i kontakt z nimi. Szarecki odłożył pióro. Spojrzał przeciągle na Zakrzeńskiego. – Dobrze, w takim razie ojciec skontaktuje się z kurią. Pan komisarz natomiast w ciągu dwóch godzin przedstawi dokładny plan operacji, łącznie z informacją o rozmieszczeniu dodatkowych sił patrolowych w najważniejszych lokalizacjach i tak dalej. Wszystko ma być dopięte na ostatni guzik. Odpowiada pan za powodzenie planu. Czy to jasne? Zakrzeński skinął głową. Niespodziewanie ojciec Piotr zrobił to samo. – Przepraszam bardzo – odezwała się po raz pierwszy doktor Andżelika. – Czy pana zdaniem ten Krenz odpowiada także za zdarzenia z zewnętrznej części pentagramu? – Nie. – Więc jak pan je wyjaśni? – Mówiłem wcześniej, że tu nie ma co wyjaśniać. To po prostu chuligańskie wybryki, w żaden sposób ze sobą niepowiązane. Żadnego pentagramu nie ma. Kilka punktów na mapie da się połączyć w dowolną figurę. Doktor Andżelika wydęła wargi. Zwróciła się bezpośrednio do Szareckiego, starając się nie patrzeć na Zakrzeńskiego. W jej głosie wyraźnie drgała złość. – Uważam, że dochodzi tu do poważnego błędu, który może być tragiczny w skutkach. Kimkolwiek jest napastnik, na pewno uderzy w okolicach czwartego lub piątego punktu pentagramu! Nie patrząc na nią, Szarecki zwrócił się do Zakrzeńskiego. – Proszę uwzględnić w swoim planie wzmocnienie monitoringu w okolicach tych punktów. Powiedzmy, w promieniu tysiąca metrów dla każdego z nich. Poza tym proszę kontynuować rozpracowywanie środowisk satanistycznych i tak dalej. – Oczywiście.
Doktor Andżelika przez chwilę spoglądała to na Szareckiego, to na zakonnika. Ciągle unikała patrzenia na Zakrzeńskiego. Nadal była zła, ale sprawiała wrażenie bezradnej. W tej bezradności coraz bardziej się Zakrzeńskiemu podobała. W końcu wstała, odwróciła się na pięcie, rzuciła ledwo słyszalne „do widzenia” i zniknęła za drzwiami. Zakonnik zerwał się, jakby chciał pobiec za nią, ale się powstrzymał. – Podwieźć ojca? – zapytał Zakrzeński. – Moglibyśmy zacząć omawiać pewne sprawy.
11
Wilk wyszedł z prokuratury przed piątą, żeby dojść na Miodową swobodnym krokiem i się nie zgrzać. Nie przewidział, że zrobiło się dużo zimniej, niż było rano. Pomimo kożucha musiał iść szybko, żeby nie zmarznąć. Za dziesięć szósta znalazł się przed bramą Pałacu Arcybiskupów. Bramą zamkniętą na cztery spusty. Tego nie przewidział. Był tam przycisk dzwonka, lecz Wilk nie odważył się go użyć. Bo co, jeśli w ten sposób uruchomi gong w rezydencji kardynała? Może lepiej spróbować zadzwonić na numer telefonu, na który dzwonił poprzednio? Tylko czy ktoś tam jeszcze będzie? Jest przecież po normalnych godzinach urzędowania. A może w ogóle źle to wszystko zrozumiał i nikt na niego nie czeka albo czeka w jakimś innym miejscu? Nagle zauważył, że zza rosnących tuż za ogrodzeniem krzewów przyglądają mu się jakieś oczy. Właściwie zauważył słaby błysk białek ledwie odbijających światło padające z ulicy. Poza tym nie widział nic, bo właściciel oczu doskonale stapiał się z panującą za bramą ciemnością. – Dobry wieczór – powiedział w końcu, bo postać po drugiej stronie nie zamierzała się odezwać. – Nazywam się Wilk i miałem… – Pan Wilk? – W głosie, który dobiegł zza furtki, zabrzmiało zdziwienie. – W takim razie proszę. Furtka się uchyliła i Wilk przeszedł na drugą stronę ogrodzenia. W ciemności nie widział nic, usłyszał tylko kroki prowadzące w lewo, w stronę jednego z niewysokich, długich budynków stojących przy drodze prowadzącej do pałacu. Podążył za tym dźwiękiem. Idąca przed nim postać wyłoniła się z mroku tuż przed drzwiami, kiedy padło na nią słabe światło wiszącej nad nimi lampki. Był to zakonnik w czarnym habicie, niezbyt wysoki i zgarbiony. Kiedy weszli do budynku, zakonnik poczekał, aż Wilk powiesi kożuch na wieszaku, i poprowadził go długim korytarzem, który zdawał się nie mieć końca. Mijali wiele zamkniętych drzwi z numerami, bez
żadnych opisów czy plakietek. Z fotografii i obrazów na ścianie surowo spoglądali kolejni biskupi. Zakonnik zatrzymał się wreszcie, zapukał w jedne z drzwi i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka. – Księże kanoniku – powiedział od razu. – Jak się okazuje, to jest właśnie pan Wilk z prokuratury. Adresatem tych słów okazał się szczupły, łysiejący pięćdziesięciolatek o ostrych rysach twarzy i orlim nosie. Przez dłuższą chwilę przyglądał się Wilkowi niezwykle krytycznym wzrokiem. – Rozumiem – powiedział w końcu. Wstał zza biurka, obszedł je i zapukał do drzwi po prawej stronie pokoju. Kiedy rozległo się stłumione „proszę”, kanonik szybko otworzył drzwi i zaanonsował Wilka. Gestem prawej ręki zaprosił go, żeby wszedł, i zamknął za nim drzwi. Pomieszczenie, w którym znalazł się Wilk, było dosyć duże; wydawało się jeszcze większe z powodu ograniczonego umeblowania. Te meble, które w nim stały – coś pośredniego pomiędzy sekretarzykiem a biurkiem, oszklona biblioteczka oraz dwa fotele ustawione przy okrągłym stoliku – robiły wrażenie, nawet jeśli ktoś, tak jak Wilk, nie uważał się za znawcę antyków. Przy oknie zasłoniętym bordowymi kotarami stał czterdziestoparoletni mężczyzna w sutannie przepasanej fioletową wstęgą i fioletowej piusce. Był wysoki, szczupły, miał ciemne włosy i podłużną twarz z dobrze zarysowaną linią szczęki. Wilk niejeden raz widział tę twarz w gazetach i w telewizji. To biskup Antoni Kleń, pomyślał Wilk. Człowiek, którego nominacja na biskupa pomocniczego diecezji warszawskiej narobiła parę miesięcy temu sporego zamieszania po wszystkich stronach ideologicznej barykady. Konserwatyści byli wobec niego podejrzliwi z powodu młodego wieku – zaledwie czterdzieści pięć lat – i niestandardowych zachowań. Cenili jednak jego absolutne przywiązanie do doktryny i częste podkreślanie, że Kościół nie tylko nie ma za co przepraszać, lecz także ma prawo być dumny ze wszystkiego, co robi. Postępowcy mieli mu za złe konserwatyzm poglądów, chociaż wielu pozostawało pod urokiem jego osoby. W końcu nie było w polskim episkopacie innego biskupa, który miał na koncie dwa maratony i skok na bungee. Biskupa, który jeździł na motocyklu, a zatrzymany za przekroczenie prędkości z uśmiechem płacił mandat, zamiast straszyć policjantów zwolnieniem z pracy. Biskupa, który wraz z grupą niekoniecznie grzecznych wykonawców nagrał piosenkę rockową oraz teledysk, oczywiście na cele charytatywne. No i na pewno nie było innego biskupa, który był urodziwy jak gwiazdor filmowy i miał taki piękny, radiowy głos. – Musi mi pan zdradzić swój sekret. – Biskup pokazał w uśmiechu niezwykle białe, wręcz amerykańskie zęby. – Jak pan to robi, że się pan tak świetnie trzyma? Podał Wilkowi rękę w silnym, stanowczym uścisku. Chyba nie oczekiwał pocałunku w pierścień. – Przepraszam, wasza ekscelencjo – odpowiedział Wilk. – Nie rozumiem.
– Według tego, co mi przekazano, ma pan ponad osiemdziesiąt lat. Nagle wiele rzeczy stało się dla Wilka o wiele bardziej zrozumiałych niż dotąd. – Proszę wybaczyć, zaszło nieporozumienie. Zostałem pomylony z moim ojcem. On od dawna jest na emeryturze. Przez chwilę biskup przyglądał się Wilkowi badawczo i znów uśmiechnął się szeroko. – Chyba się domyślam, jak do tego doszło. Po prostu u nas nie jest niczym niezwyczajnym, że ksiądz lub biskup na emeryturze dostaje jakieś zadanie specjalne. Przede wszystkim wtedy, kiedy wymaga ono dyskrecji. Co nie znaczy oczywiście, że młodzi ludzie nie potrafią być dyskretni. Zwłaszcza jeśli, tak jak pan, mają odpowiednie wzorce w rodzinie. Swoją drogą, jeżeli celibat w ogóle jest dla Kościoła problemem, to właśnie dlatego: uniemożliwia tworzenie dynastii i przekazywanie wzorców. Usiądźmy. Zabytkowe fotele były twarde i niewygodne, mimo to biskup rozsiadł się w swoim z pełną swobodą. – Jest jeszcze coś, panie prokuratorze, co zastanawia mnie o wiele bardziej niż pański wiek. O ile rozumiem, mamy podejrzanego i mamy pomysł, jak go złapać. Działanie na pewno niestandardowe, ale też i sytuacja jest niestandardowa, więc zaaprobowałem ten plan. Zaczynamy jutro. Nie rozumiem, jak się ma do tego pytanie, z którym pan przyszedł. Czy to po prostu alternatywna hipoteza, którą w dalszym ciągu rozpatrujecie? Teraz Wilk nie rozumiał nic. – Najmocniej przepraszam, wasza ekscelencjo, ale… To znaczy… Właściwie, wasza ekscelencjo… – Pozwoli pan, że pomogę. Po pierwsze, proszę sobie dać spokój z ekscelencją, to tylko utrudnia rozmowę. Po drugie, przyszedł pan do mnie, ponieważ uważacie, że w jeden lub więcej napadów kolędowych zamieszany jest ksiądz. Albo inaczej, że przynajmniej jeden z napadów został sfingowany. Proszę mi wierzyć, że takie podejrzenie mnie nie oburza. Księża to też ludzie i mają swoje słabostki. Choćby hazard czy alkohol. Zapewne niejednemu przychodzi na myśl, że dobrze byłoby zatrzymać wszystkie ofiary dla siebie, zamiast dzielić się nimi z proboszczem i Kościołem. Oczywiście w takiej sprawie wskazana jest dyskrecja i jestem bardzo wdzięczny, że prokuratura podziela to zdanie. Przez chwilę panowało milczenie. Biskup wychylił się w kierunku Wilka i przyglądał się mu z zachęcającym uśmiechem, trochę jak terapeuta czekający, aż jego pacjent się otworzy. – Księże biskupie, ja nie przyszedłem tutaj w sprawie napadów kolędowych – powiedział w końcu Wilk. – Natomiast sprawa dotyczy jak najbardziej słabostek księży. Biskup zredukował uśmiech i odsunął się nieco od Wilka. Wyraźna zmiana zaszła też w jego oczach. Wilk miał wrażenie, że przyjazny terapeuta w ułamek sekundy zmienił się w nauczyciela, który przyłapał ucznia na kłamstwie i chce z niego wyciągnąć prawdę, na razie zachowując pozory
grzeczności. – Proszę wybaczyć, jeśli to zabrzmi niegrzecznie, ale czy mam rozumieć, że podał pan fałszywy powód, żeby zobaczyć się ze mną? – Nie, księże biskupie, to nieporozumienie, naprawdę. Tak samo jak to, że zostałem wzięty za swojego ojca. Mnie nawet przez myśl nie przeszło, żeby prosić o spotkanie z biskupem. Zadzwoniłem do kurii, żeby poprosić o pewną informację, i któraś z kolei spośród osób, z którymi rozmawiałem, poleciła mi zjawić się tutaj o tej porze. Ale nie wiedziałem, że… Że będę miał zaszczyt rozmawiać właśnie z księdzem biskupem. Biskup przez chwilę przyglądał się Wilkowi w milczeniu. – Rozumiem i chyba wiem, jak mogło do tego dojść – powiedział. – Ostatnio o niczym tu nie myślimy, tylko o tych napadach, więc kiedy zadzwonił pan z prokuratury… No cóż, skoro pan już tu jest, w jaki sposób mogę panu pomóc? Wilk chciał odchrząknąć, ale zamiast tego dostał intensywnego ataku kaszlu, który udało mu się opanować dopiero po kilku sekundach. Czuł, że na policzki zaczyna mu wstępować silny rumieniec. Biskup wstał, podszedł do sekretarzyka i ze stojącej na nim karafki nalał Wilkowi szklankę wody. – Dziękuję. – Moja wina, powinienem był panu zaproponować coś do picia, kiedy pan przyszedł. Czy może pan mówić? – Tak. Zgłosił się do mnie człowiek, który twierdzi, że jako dziecko został wykorzystany seksualnie przez księdza. – Kiedy? – Znowu zaszła transformacja; biskup zabrzmiał jak prokurator, czyli tak, jak Wilk nigdy nie potrafił brzmieć. – Dzisiaj. – Nie pytam, kiedy się zgłosił, tylko kiedy miało mieć miejsce to zdarzenie. – Ach tak, oczywiście. W 1988 roku. – Czyli sprawa jest od dawna przedawniona. – Tak. – O co więc chodzi? – Chodzi o to, że… To mógł być młody ksiądz. Przez te dwadzieścia lat, jeśli pozostał kapłanem, podobne zdarzenia mogły się powtórzyć. Obecnie on może być nawet proboszczem.
– Proboszczem nie zostaje się ot tak, panie prokuratorze. Ale to szczegół, zresztą do sprawdzenia. Więc jak nazywał się ten ksiądz? – W tym właśnie szkopuł. – Wilkowi z najwyższym trudem przychodziło nieuciekanie wzrokiem przed przenikliwym spojrzeniem biskupa. – Ofiara, to znaczy oczywiście rzekoma ofiara, pamięta tylko, że nazywał się na T. – To miałoby być jego imię czy nazwisko? – Nie wiem. To znaczy on też tego nie wie. Nie pamięta. Biskup podrapał się w czoło palcem – tym, na którym miał pierścień – i poprawił piuskę. – Panie prokuratorze, z całym szacunkiem, pan wierzy w taką amnezję? – Muszę powiedzieć, że cała historia, którą mi opowiedział ten człowiek, sprawia wrażenie wiarygodnej. Natomiast jeśli chodzi o to, że nie pamięta szczegółów… Miał jedenaście lat. – Jedenaście lat to bardzo dużo. Gdyby pan powiedział siedem, osiem… – Trudno powiedzieć, jaki wpływ mogła mieć na niego taka trauma. – Trauma? Trauma raczej pozostawia wspomnienia, których trudno się pozbyć. Tak więc pozostaję nieprzekonany. Zostawmy to na chwilę. Czy ten człowiek chociaż pamięta, w jakiej to było parafii? – W parafii Świętego Mikołaja na Bielanach. Biskup drgnął, jakby miał zamiar się zerwać, i uśmiechnął się lekko w nieco dziwny sposób. – Ach tak. Niezwykle ciekawe. Czy pan kojarzy tę parafię? – Niestety nie. – Trochę panu o niej opowiem. Nie wiem, czy pan wie, ale komuniści tak mieli, że potrafili się uwziąć i blokować budowę nowego kościoła. Czasami bez wyraźnego powodu, ot, po prostu, raz na jakiś czas musieli pokazać, kto tu rządzi. A czasem to było racjonalne z ich punktu widzenia. Jak w tym przypadku. Proboszczem został tam mianowany ksiądz Wojciech Skała. Niesamowity człowiek o ogromnej charyzmie. Żołnierz kampanii wrześniowej i powstaniec, po wojnie spędził jakiś czas w więzieniu. Jako wikary w różnych parafiach w Warszawie stał się legendą. Wierni – dorośli, dzieci, młodzież – darzyli go niemal czcią. Chociaż zawsze podkreślał, że prawdziwa wiara to przede wszystkim wyrzeczenie, i nikomu nie dawał taryfy ulgowej. Władzy też nie. Słynął z pięknych kazań, w których mówił prawdę o sytuacji w kraju. Potrafił to zrobić w taki sposób, że władze nie mogły się do niczego przyczepić. Taki człowiek musiał działać im na nerwy. Więc kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych dostał nową parafię na Bielanach, konkretnie na Piaskach, decydenci zaczęli mnożyć trudności. Używali jakichś śmiesznych pretekstów… Coś nie tak z planem zagospodarowania przestrzennego… Coś w ogóle nie
tak… Mimo wszystko budowa ruszyła. Od początku pojawiały się wyjątkowe nawet jak na tamte czasy problemy ze zdobyciem materiałów budowlanych. Funkcję kościoła przez dłuższy czas pełnił więc odremontowany magazyn. To nie zniechęciło ani proboszcza, ani parafian. Powstała tam wyjątkowa wspólnota z bardzo wysokimi wskaźnikami uczestnictwa we mszy świętej, silnym ruchem oazowym i tak dalej. Dopiero gdzieś w 1985 roku przenieśli się do nowego kościoła z prawdziwego zdarzenia. Panu się zapewne wydaje, panie prokuratorze, że za bardzo odbiegliśmy od tematu? Otóż nie. Powiem panu tak: gdyby w latach osiemdziesiątych komuniści mogli zaatakować Kościół, zwłaszcza kogoś takiego jak świętej pamięci, jak najbardziej dosłownie świętej pamięci, ksiądz Skała, zaatakować czymś takim jak molestowanie ministranta, na pewno by to zrobili. A jednak takich spraw wtedy nie było. Na pewno nie w tamtej parafii. Umie pan to wyjaśnić? – Był wtedy dzieckiem. Najprawdopodobniej bał się komukolwiek o tym powiedzieć. – I teraz nagle znalazł tę odwagę? – To chyba jest długotrwały proces, dochodzenie do… – Zapewne – odparł szybko biskup, wstał i odszedł na bok. Dopiero po chwili odwrócił się i wycelował palec wskazujący w Wilka. – A może chodzi w tym o coś innego. Kościół katolicki, panie prokuratorze, jest dla wielu solą w oku. W tym kraju i gdzie indziej. Dlatego że staje w obronie życia i moralności. Dlatego że mówi rzeczy, których wielu nie chce słuchać. Byle pretekst wystarczy, żeby w nas uderzyć. Najczęściej są to pieniądze. Ludzie uważają za skandal, że proboszcz jeździ niezłym samochodem, a biskup jeszcze lepszym. Że plebania jest ładnie odremontowana, a biskup rezyduje w pałacu. Że za mszę trzeba zapłacić. Woleliby, żebyśmy chodzili w łachmanach i spali w nieogrzewanych piwnicach. I za wzięcie ślubu w kościele jeszcze młodym dopłacali. Coś panu powiem, panie prokuratorze. Gdyby tak było, nikt by nas nie słuchał. Bo niestety ludzka psychika działa tak, że szansę na dotarcie z przekazem ma tylko ktoś, kto imponuje i wzbudza respekt. Proszę mi nie mówić, że Chrystus żył w ubóstwie. Chrystus jest Bogiem i w swoim ziemskim wcieleniu miał charyzmę, której nikt nigdy nie dorówna. Byłoby wręcz bluźnierstwem próbować się z nim równać pod tym względem. Zapewne się panu wydaje, że znowu trochę odszedłem od tematu. Tylko trochę. Widzi pan, panie prokuratorze, mam nieodparte wrażenie, że alarm dotyczący nadużyć seksualnych to po prostu inna wersja tego samego ataku na Kościół. Wyjątkowo perfidna, bo ma na celu odebranie Kościołowi wiarygodności w sferze, która jest dla jego nauki kluczowa. Tak, sprawy ludzkiej seksualności są kluczowe, bo bez porządku w tej sferze nie ma zbawienia. Dochodzi do tego aspekt biznesowy, bo te często wydumane oskarżenia to biznes. Wystarczy popatrzeć na to, co się dzieje w Stanach Zjednoczonych, na te astronomiczne odszkodowania, które potrafią doprowadzić całą diecezję do bankructwa.
Kiedy biskup skończył mówić, Wilk zdał sobie sprawę, że najchętniej słuchałby go dalej. Dostojnik miał nie tylko piękny głos, ale także doskonałą intonację i dykcję, świetne wyczucie rytmu. Musiał głosić wspaniałe kazania. Lecz biskup najwyraźniej nie miał zamiaru mówić nic więcej, zamiast tego wymownie spojrzał na zegarek. Wilk nie zauważył napisu na tarczy, ale nie miał wątpliwości, że gadżet nie należy do najtańszych. – Więc ksiądz biskup myśli, to znaczy uważa, że… – Wilk musiał w końcu coś powiedzieć, choć czuł, że język ma bardziej drętwy niż zwykle. – Że takie oskarżenia nie są nigdy… Że zawsze są bezpodstawne? – W jakichś konkretnych, wyizolowanych i rzadkich przypadkach zapewne mogą być uzasadnione. Księża są tylko ludźmi, jak mówiłem. Tego rodzaju oskarżenia warto oczywiście sprawdzać. Zapamiętałem to, co pan mi powiedział: ksiądz T., który w 1988 roku był wikariuszem w parafii Świętego Mikołaja. Oskarżyciel, wtedy jedenastolatek. Swoją drogą, czy może mi pan zdradzić jego nazwisko? To może być pomocne. – On się nazywa Mateusz Czarny – powiedział Wilk, czując, że chyba nie powinien tego robić. – Interesujące nazwisko. A teraz, jeśli pan pozwoli, chciałbym się pożegnać, bo za chwilę jem kolację z księdzem kardynałem. Tak, srebrnymi sztućcami, jeśli pan się nad tym zastanawia. Srebro jest bardzo wytrzymałe, to jego największa zaleta. Podszedł do Wilka, który szybko wstał i zapytał: – Księże biskupie, czy mógłbym liczyć na informacje na temat wyników tego postępowania? – Panie prokuratorze, zaręczam, że jeśli tylko posiądę jakąkolwiek wiedzę o nieprzedawnionym przestępstwie, wypełnię co do litery wszystkie zobowiązania, jakie na mnie nakłada prawo. Ale tak czy inaczej, proszę się spodziewać wiadomości ode mnie, i to wkrótce. Chociaż zapewne nie będę mógł jej przekazać bezpośrednio. Szczęść Boże! Tym razem na pewno nie oczekiwał pocałunku w pierścień, bo nawet nie wyciągnął do Wilka ręki.
12
Zakrzeński podpisywał ostatni raport. Dochodziła dwudziesta pierwsza. Trochę się przeliczył – zaległych dokumentów nie starczyło do dwudziestej drugiej, czyli do godziny, do której postanowił pozostać w pracy. Na wszelki wypadek, bo naprawdę się nie spodziewał, że Krenz uderzy dzień po dniu. Za karę czekała go teraz godzina nudy.
Zastanawiał się właśnie, czy zacząć przeglądać akta spraw beznadziejnych, które dawno temu powinny zostać umorzone, czy raczej się zdrzemnąć, kiedy zadzwonił telefon na jego biurku. – Panie komisarzu, melduję zgodnie z rozkazem. Zdarzenie z Opaczewskiej 34, w bramie. Ksiądz ciężki… – Kurwa mać! – Zakrzeński przerwał policjantowi po drugiej stronie linii. – Jadę! Biegnąc do samochodu, zadzwonił do ojca Piłata. – Jestem w klasztorze na Freta. Jeśli może mnie pan zgarnąć, za trzy minuty będę gotowy. Zakrzeński nie był zachwycony, bo zawsze to było kilka minut w plecy. Zakonnik na szczęście dotrzymał słowa; czekał na Zakrzeńskiego pod kościołem Świętego Jacka. Zarzucił na siebie jakąś cienką kurteczkę i nie zrezygnował z sandałów. Nie sprawiał wrażenia zmarzniętego, w każdym razie na pewno nie drżał z zimna. Przez całą podróż siedział nieruchomo, patrząc przez przednią szybę. Po pewnym czasie pierwszy przerwał milczenie. – Wie pan, że chciałem do pana zadzwonić? Dzisiaj po południu mnie pan przekonał, wszystko, co pan mówił, było bardzo racjonalne. Tylko że w moim fachu to, co racjonalne, nie jest najważniejsze. Modlitwa wieczorna jest dla mnie zwykle chwilą, kiedy pojawiają się wątpliwości. Niekiedy mam pewność, że to Pan Bóg szepcze mi je do ucha. Tym razem tak nie było, ale… Wszystko wskazuje na to, że popełniliśmy błąd. – To się okaże, jak się dowiemy, co się stało. – Oczywiście – odparł zakonnik i przez chwilę milczał. – Moje wątpliwości nie dotyczyły tylko bezpieczeństwa pańskiego planu. Zacząłem się też zastanawiać, czy nie nazbyt pochopnie odrzuciliśmy teorię pentagramu. Doktor Kumańska wyraźnie sugerowała, że możemy się spodziewać poważniejszego zdarzenia. Więc tu jest pies pogrzebany, pomyślał Zakrzeński. Wieczorne wątpliwości szepcze ci do ucha nie Bóg, ale piękna pani doktor kryminologii. Tylko jak wy to robicie, chyba przez telefon, bo przecież nie da się przemycić kobiety do klasztoru. – Tylko że teoria pentagramu nie przewidywała kolejnego napadu w tej części Ochoty – powiedział na głos. – To się nijak ma do punktu czwartego czy piątego. – Tak, rzeczywiście, znowu ma pan rację – przytaknął ojciec Piłat, choć w jego głosie nie słychać było przekonania. Kiedy minęli kościół na rogu Opaczewskiej i Białobrzeskiej, Zakrzeński zaczął przyglądać się numerom na budynkach. Blok numer 34 musiał się znajdować prawie przy Szczęśliwickiej. Coś tu nie grało; powinni widzieć przynajmniej błyskające lampy radiowozów, bo karetka mogła zdążyć odjechać.
Radiowóz był jeden, zaparkowany przed bramą i z wyłączonym sygnałem świetlnym. W środku Zakrzeński zobaczył na przednich siedzeniach dwóch mundurowych pogrążonych w najwyraźniej wesołej wymianie zdań z drobnym, szczupłym księdzem, który siedział z tyłu, za kierowcą. Obok rozparł się wąsaty mężczyzna po pięćdziesiątce sprawiający wrażenie naburmuszonego. Zakrzeński zapukał w szybę i całe towarzystwo wysiadło. – Co się tu dzieje? – zapytał Zakrzeński. – Pan komisarz? Zgodnie z rozkazem czekaliśmy na pana. W samochodzie, bo zimno jak… – Gdzie jest ekipa techniczna? Dlaczego teren nie jest ogrodzony? Policjanci spojrzeli po sobie. Pod wpływem spojrzenia Zakrzeńskiego przestali się uśmiechać. Widać było, że przychodzi im to z najwyższym trudem. – Panie komisarzu, ekipa techniczna? – odezwał się w końcu wyższy z mundurowych. – Rozumiem, że miał tu miejsce napad, po którym jest ofiara w stanie ciężkim… Policjanci i ksiądz wybuchnęli śmiechem, chociaż widać było, że próbują się powstrzymać. Nawet naburmuszony wąsacz wydawał się lekko rozbawiony. – Przepraszam, musiało zajść nieporozumienie. – Ksiądz jako pierwszy opanował się wystarczająco, żeby przemówić. – I to z mojej winy. Nazywam się Adam Ciężki. – Panie komisarzu, w tym wszystkim najlepsze jest, że ja się nazywam Mały, a on Wielgasiewicz – powiedział wyższy z policjantów, który miał co najmniej sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, wskazując na niższego kolegę. Zakrzeńskiemu brakowało słów, zdecydował się więc zwrócić do wąsacza. – A pan kim jest? – Nazywam się Tomasz Wons – poinformował mężczyzna. Przez jego twarz przebiegł dziwny grymas. Pozostałym nie udało się powstrzymać i znów zgodnie wybuchnęli gwałtownym, ale krótkim śmiechem. – Moja firma jest administratorem tego budynku. Zostałem tu ściągnięty, nie wiem dlaczego. Mimo późnej pory nie pozwalają mi wrócić do domu. – Wytłumaczycie w końcu, o co tu chodzi? – zwrócił się Zakrzeński do policjantów i sam się zdziwił, że udało mu się te słowa powiedzieć w miarę spokojnym tonem. Wyższy z policjantów energicznie skinął głową i dał znać, żeby iść za nim, co wszyscy zrobili.
Przeszli przez bramę, w której było bardzo ciemno, i zatrzymali się na podwórku słabo oświetlonym żarówkami nad drzwiami do klatek i blaskiem padającym z okien. – Wyszedłem z tej klatki, o tam, i wracałem do domu – zaczął swoją opowieść ksiądz Ciężki. – Musiałem przejść przez tę bramę, to znaczy nie musiałem, bo mogłem pójść dookoła i tamtędy przez Szczęśliwicką, ale to kawał drogi. Więc poszedłem do bramy, chociaż przyznaję, że miałem pietra już wcześniej, kiedy wchodziłem na to podwórko. Zrobiłem parę kroków do środka, o, mniej więcej tu byłem, kiedy mi się wydało, że tam, za tymi szklanymi drzwiami, błysnęło jakieś światełko. Nie wiem, jakby ktoś zapalił zapalniczkę albo sobie poświecił telefonem. Wiem, że to wejście do nieczynnego zakładu szewskiego, więc… Ponieważ wiedziałem o tych ostatnich napadach, cofnąłem się biegiem i zadzwoniłem domofonem do ostatniej rodziny, u której byłem, pod jedenastką. Ten pan był bardzo uprzejmy. Podszedł tu ze mną. Drzwi były oczywiście zamknięte. Poświeciliśmy latarką do środka: pusto. Nabrałem pewności, że mi się przywidziało, i chciałem wracać na plebanię. Kiedy ten pan usłyszał o napadach, nalegał, żeby wezwać policję. Wyższy z policjantów wyciągnął latarkę i podprowadził zebranych do przeszklonych drzwi. – Przyjechaliśmy na wezwanie – powiedział. – Potwierdziliśmy, że drzwi są zamknięte i w środku raczej nikogo nie ma. Doszliśmy do wniosku, że chyba Duch Święty księdzu figla spłatał, no ale na wszelki wypadek zadzwoniliśmy po pana z administracji, który otworzył te drzwi. Przeszukaliśmy pomieszczenia. Nikogo tam nie ma ani nie widać żadnych śladów. – Tę klitkę najlepiej by zamurować – włączył się Wons. – Małe, niepraktyczne, nikt tego nie chce wynająć. Z tym szewcem, co tu był wcześniej, on jakoś tak z rok temu zmarł, też była zabawa. Co chwila mu się wydawało, że ktoś się chce do niego włamać. Raz się uparł, żeby mu zamek zmienić. Jakby tam miał coś wartościowego. Otworzyć jeszcze raz? – Nie trzeba – zdecydował Zakrzeński. – Czyli czekałem tu bez powodu? – Przepraszam. Potrzebuje pan podwiezienia do domu? – Dziękuję. Mieszkam dwa bloki stąd. – W takim razie odwieziecie księdza na plebanię. – Przepraszam, spanikowałem – powiedział na odchodnym ksiądz Ciężki. – Ale w świetle tego, że od jutra zaczyna się ta cała zasadzka… – Proszę się tym nie przejmować, nie ma powodu do obaw. Ojciec Piłat, który przez cały czas milczał, odezwał się, dopiero kiedy z Zakrzeńskim doszli do samochodu. – Wytrzymałość psychiczna księży może się okazać słabym punktem planu, nieprawdaż, panie komisarzu?
– Pewnie będziemy mieli jeszcze trochę fałszywych alarmów. Trudno. Podwiozę ojca. – Jedzie pan w tamtą stronę? – Nie. Na Ursynów. – To proszę mnie wyrzucić gdzieś przy metrze. – Od metra na Freta jest kawałek. – Krótki kawałek. Chodzi panu o to, że jest późno? Bez przesady, mnie nikt łatwo nie powali. Trenuję samoobronę. Przy każdym posiłku. Poklepał się wymownie po wydatnym brzuchu i mimo że oświetlało ich tylko słabe światło latarni, w jakiś sposób zdołał błysnąć zębami.
ROZDZIAŁ DRUGI
1
Tak jak się spodziewał, na osiedlu wszystko okazało się mniejsze, niż mu się wydawało przed laty. Uliczki, a właściwie to, co z nich zostawało między zaparkowanymi w każdym możliwym i niemożliwym miejscu samochodami, były wąziusieńkie. Jak w ogóle udawało im się kiedyś rozgrywać na nich zacięte wyścigi rowerowe? Budynek szkoły podstawowej nie przytłaczał ani swoim rozmiarem, ani liczbą okien na fasadzie, a przecież policzenie ich wszystkich, czyli zadanie, które wymyśliła matka, żeby droga do szkoły przebiegała trochę spokojniej, było kiedyś tak frustrującym i jednocześnie fascynującym wyzwaniem. I wreszcie bloki – zadzieranie głowy do góry, żeby spojrzeć na ich dachy, nie przyprawiało teraz o zawrót głowy. Historyjka o samolotach zawadzających od czasu do czasu o ostatnie piętra, którą wymyślił ojciec, żeby powstrzymać narzekania w rodzaju „dlaczego my musimy mieszkać na pierwszym piętrze”, wydawała się całkiem absurdalna.
Doszedł do właściwego bloku. Bez trudu odnalazł okna na pierwszym piętrze. Nie wisiały w nich firanki, czyli zapewne mieszkali tam jacyś młodzi ludzie. Przez chwilę walczył z pokusą, żeby zadzwonić domofonem i poprosić o możliwość obejrzenia mieszkania, ale nie zrobił tego. Ledwie minęła siódma rano. Nawet jeśli wstali, zapewne rozpoczęli wyścig z czasem: prysznic, golenie, śniadanie, może szykowanie dziecka do żłobka lub przedszkola… Poza tym, co ważniejsze, nie chciałby na klatce spotkać kogoś, kto mógłby go pamiętać z tamtych lat i rozpoznać. Nie mógł sobie pozwolić na to, żeby go rozpoznano. Przyspieszył, doszedł do końca bloku i skręcił w prawo. Kościół, który ukazał się jego oczom, nie zmienił się prawie wcale. W dalszym ciągu przypominał warowną twierdzę: ściany z czerwonej cegły, strzelista wieża z małymi okienkami na samej górze, potężne czarne drzwi, raczej wrota, które nie wyglądały zapraszająco, zwłaszcza że prowadziło do nich pięć stromych stopni. Właśnie próbowała wspiąć się po nich jakaś kobiecina w znoszonym płaszczu. Stawiała stopy z przesadną ostrożnością, tak, jakby się bała, że stopnie są oblodzone. A przecież nie było śniegu ani lodu, było tylko cholernie zimno. Dopiero kiedy znalazł się z lewej strony kościoła, trafił na coś, czego tu wcześniej na pewno nie było. W trawniku, prawie przy samym ogrodzeniu, umieszczono betonową płytę. Stał na niej naturalnej wielkości pomnik starszego, nieco zgarbionego mężczyzny w sutannie. Papież, pomyślał Czarny, ale niemal od razu zdał sobie sprawę, że się myli. Miał przed sobą nagrobek, a przecież papieża pochowano w Watykanie. Podszedł bliżej i wtedy rozpoznał postać na pomniku: proboszcz, jedyny ksiądz z tamtych lat, którego tak naprawdę pamiętał. Podobieństwo do papieża było wyraźne – i w sylwetce, i w rysach twarzy. Rzucił okiem na napis: ksiądz Wojciech Skała. Więc się nie mylił. To nie proboszcz był T. Wydawało mu się, że wejście do mieszczącej się w suterenie kancelarii parafialnej znajduje się gdzieś z tej strony. Błąd. Musiał obejść prawie cały kościół, żeby znaleźć właściwe drzwi. Pociągnął za klamkę. Były zamknięte, chociaż minęła siódma, a godziny na tabliczce informacyjnej zgadzały się z tymi, które odnalazł w internecie. – Niech będzie pochwalony – usłyszał głos za plecami. Odwrócił się i zobaczył niewysokiego księdza, zapewne zbliżającego się do sześćdziesiątki. W grubej kurtce wydawał się tęgi, ale tak naprawdę był drobnej budowy. Czapka z daszkiem częściowo osłaniała jego łysą głowę. Miał wesołe, żywe oczy, które sprawiały, że wyglądał, jakby się śmiał. – Już otwieram, już otwieram – powtórzył kilka razy, szamocąc się z drzwiami. – Tam nam powinno być cieplutko. Weszli do środka. Ten korytarz był kiedyś dużo dłuższy, pomyślał Czarny. Nie było tych drzwi po prawej, tylko bezpośrednie wejście do tej części, w której znajdowały się salki katechetyczne. Ksiądz kolejnym kluczem otworzył drzwi na wprost i wprowadził Czarnego do ciasnej kancelarii. Zdjął kurtkę. Szybko zajął miejsce na starym, skrzypiącym krześle obrotowym wciśniętym między biurko a regał pełen skoroszytów i ksiąg.
– No więc w czym mogę panu pomóc? – Proszę księdza, przychodzę w trochę nieortodoksyjnej sprawie. – Nieortodoksyjnej? Nie rozumiem. – Przepraszam. Po angielsku tak się mówi. Chciałem powiedzieć: niestandardowej. – Pan z Ameryki przyjechał? Słychać to w pana głosie. Tak podejrzewałem, że pan nie jest z tej parafii, chociaż pewności nigdy mieć nie można. Piętnastu tysięcy osób nawet z widzenia nie sposób zapamiętać, zwłaszcza jeśli większość nie przychodzi do kościoła. Przepraszam, rozgaduję się. No więc słucham tej pańskiej niestandardowej sprawy. Czarny miał przygotowanych kilka wariantów postępowania. Po chwili wahania zdecydował się na jeden z nich. – Proszę księdza, jeśli mogę zapytać, czy ksiądz był w tej parafii w 1988 roku? – Nie, nie byłem. Poniewierałem się po podwarszawskich miasteczkach. Raszyn, Wesoła, to wtedy była jedna diecezja. Jeszcze gdzieś… Jakoś nie mogłem wtedy zagrzać miejsca przy żadnym proboszczu. Dlaczego pan o to pyta? – Bo to mogłoby mi pomóc w rozwiązaniu mojej sprawy. Wyjaśniam, o co chodzi. Mieszkaliśmy w tej parafii wiele lat temu. Mieliśmy dobrych znajomych z sąsiedniej klatki, właściwie przyjaciół. To znaczy rodzice się przyjaźnili. My, dzieci, bawiliśmy się razem. Potem doszło do strasznej kłótni o cenny pierścionek, który zginął mojej mamie. Ona była do niego bardzo przywiązana. Podejrzewała najstarszego syna tych sąsiadów, takiego trochę łobuziaka. Oni mieli zapasowe klucze do naszego mieszkania. Ten syn kategorycznie zaprzeczył, jego rodzice go bronili… Przyjaźń się skończyła… Mama zgłosiła sprawę na milicję, chłopaka przesłuchano, chyba nawet zamknięto na czterdzieści osiem godzin. Niczego mu nie udowodniono. Miał potem dodatkowo kłopoty w szkole. My zaraz potem wyjechaliśmy do Kanady. Kilka lat temu zmarł mój tata. On sporo pił, właściwie przez całe życie, zwłaszcza w Kanadzie. Dopiero pod koniec życia przestał i pogodził się z Panem Bogiem. Przyznał się mamie, że wziął ten pierścionek i sprzedał, bo miał jakiś dług. Od tego czasu mama ma straszne wyrzuty sumienia w związku z tym, co się stało z tymi znajomymi. Chciałaby przeprosić tego chłopaka, tych ludzi… Zwłaszcza teraz, na łożu śmierci. Widzi ksiądz, jej zostało tylko kilka miesięcy życia. – Takie stwierdzenia świadczą jedynie o pysze jej lekarzy, proszę pana. Ile jej zostało, wie tylko Pan Bóg. Proszę być dobrej myśli. – Dziękuję. – Nie rozumiem, jak ja mógłbym panu pomóc. – Widzi ksiądz, mama nie pamięta, jak oni się nazywali. Umysł nie ten na stare lata… Mówi, że to było jakieś popularne nazwisko. Kowalscy, może Wiśniewscy… Natomiast pamięta, jest tego pewna,
że w 1988 roku chrzcili swoje najmłodsze dziecko, córeczkę. Na wiosnę albo latem. Pamięta dlatego, że miała być chrzestną. To było jeszcze przed tą kłótnią. Tylko że miała atak wyrostka robaczkowego i wylądowała w szpitalu. Właśnie tutaj ksiądz mógłby być pomocny. Ksiądz gładko łyknął tę zmyśloną historię. Czarnego to nie zdziwiło, wiedział, że umie kłamać. – Hm… Mamy oczywiście wszystko o chrztach w tym okresie. Pańska sprawa jest rzeczywiście niestandardowa. Jeśli nawet nie znamy nazwiska tych ludzi… – Proszę księdza, gdybyśmy mogli razem przejrzeć księgę chrztów z tego okresu… Bardzo możliwe, że sobie przypomnę, jak zobaczę to nazwisko… Może Malinowscy? – Wie pan, wtedy był wyż demograficzny, co najmniej kilka chrztów tygodniowo… Trzeba by przejrzeć przynajmniej pół roku… – Proszę księdza, koszty nie mają znaczenia. Cokolwiek ksiądz powie. – Nie w tym rzecz. Raczej chodzi mi o to, że ostatnio zaczynają nawet nam zawracać głowę ochroną danych osobowych i innymi takimi. No i to trochę potrwa… Zaraz może przyjść inny interesant. Z drugiej strony na razie nikogo nie ma. W końcu jestem proboszczem, więc kto mi zabroni? Ostatnie zdanie powiedział zapewne po to, żeby Czarny wiedział, z kim ma do czynienia. Uśmiechnął się przy tym szeroko. Zaraz wstał i po chwili szukania odnalazł właściwą księgę na regale. – Proponuję, żebyśmy zaczęli od stycznia 1988 roku. Proszę patrzeć na nazwiska, czy coś się panu skojarzy. O, pierwszy chrzest w tamtym roku to był Nowak. Czyli popularne nazwisko. Jedziemy dalej. Dalej jest Wróblewski, może to? Bo pewnie nie Koniecpolski, prawda? – Nie, chyba żadne z nazwisk z tej strony – odpowiedział Czarny. – Przejdźmy dalej. Uważnie studiował nazwiska zapisane w księdze. Oczywiście nie chrzczonych dzieci ani rodziców chrzestnych, tylko podpisanych w księdze księży. Na pierwszych dwóch stronach widniał najpierw proboszcz Skała, potem ksiądz Roman Sadło, potem znowu proboszcz. I proboszcz otwierał też kolejną stronę. Tuż za nim pojawił się T. Najpierw jeden, potem drugi. Lucjan Twardy i Tomasz Duda. Powtórzył w myślach kilka razy, żeby mieć pewność, że zapamięta. Wtem zorientował się, że proboszcz o coś go pyta. – Tak, możemy iść dalej – stwierdził. – Niestety, to chyba nikt z tej strony. Na kolejnych stronach do proboszcza, księdza Sadło i dwóch T. dołączył ksiądz Artur Rajski. Ze trzy razy pojawiło się jakieś krótkie nazwisko na „K”, którego nawet nie próbował zapamiętać. Pewnie jakiś ksiądz emeryt dorabiający sobie od czasu do czasu. Nic więcej. – Tu się zaczyna lipiec – powiedział proboszcz. Jego oczy nie były uśmiechnięte, zaczynał chyba tracić cierpliwość.
– Myśli pan, że jest sens sprawdzać dalej? – Nie, chyba nie. – Czarny westchnął głęboko. – No cóż, w takim razie… Zaraz… Jest! Wasilewscy, Helena i Zbigniew, córka Joanna! To oni, jestem tego pewien! Zapisał do niczego mu niepotrzebny adres w telefonie i sięgnął po portfel. – Proszę powiedzieć, ile jestem winien. – No cóż, zwyczajowa opłata za metrykę chrztu wynosi u nas trzydzieści złotych. Sam pan zauważył, ta sprawa była niestandardowa. Z jednej strony musieliśmy przejrzeć pół księgi, z drugiej nic nie muszę panu wypisywać. Więc jak pan uważa… Czarny wręczył mu banknot stuzłotowy. – To chyba za dużo. – Proszę więc część przeznaczyć na dobry cel. – U nas wszystkie cele są dobre. W takim razie Bóg zapłać!
2
Kiedy w środowy poranek Wilk dotarł do prokuratury, zatrzymała go recepcjonistka. Miał wrażenie, że patrzy na niego jakoś dziwnie. – Panie prokuratorze, pani prokurator Wiernicka poleciła panu przekazać, żeby natychmiast po przyjściu stawił się pan w jej gabinecie. – Dziękuję. W windzie zastanawiał się, czy „natychmiast” oznaczało, że nie ma czasu na zostawienie u siebie okrycia wierzchniego, ale w końcu zdecydował się to zrobić. Na szczęście tym razem się nie spocił, chociaż znowu szedł szybko; na dworze było naprawdę zimno. Kilka minut później wszedł do gabinetu przełożonej. Wiernicka od razu wstała, w zasadzie zerwała się z miejsca. Zauważył, że ma na sobie wyjątkowo mocno wydekoltowaną bluzkę, przez co krzyż zawieszony na jej szyi stał się widoczny bardziej niż zwykle. Zerknęła na zegarek, potem nie odrywała oczu od Wilka. Zdawało mu się, że w ogóle nie mruga.
– Czy pan w ogóle wie, co pan robi? – zaatakowała. – Przepraszam, pani prokurator. Byłem w zasadzie punktualnie o dziewiątej, może minutę po, ale poszedłem jeszcze do siebie, żeby zdjąć… Machnęła gwałtownie ręką, jakby opędzała się od natrętnej muchy. – Zapytam inaczej: czy pan się dobrze czuje? Wilk machinalnie sięgnął prawą dłonią do policzka. – Jeśli chodzi o te wypieki, to z powodu zimna. Chodzę do pracy na piechotę i… Wiernicka przerwała mu, wydając dziwny dźwięk, coś między sapnięciem a syknięciem. Wychyliła się przy tym do przodu tak, że krzyż zaczął swobodnie dyndać w powietrzu. Wilk miał wrażenie, że gdyby nie oddzielało ich biurko, Wiernicka podeszłaby do niego i wytargała go za uszy. – Co panu strzeliło do łba, żeby pod fałszywym pretekstem nachodzić biskupa i żądać od niego informacji o sprawie, którą w ogóle nie ma pan prawa się zajmować? I to jeszcze teraz, kiedy tak ważna jest współpraca między nami a kurią? Dopiero wtedy Wilk zrozumiał, o co chodzi. – Pani prokurator, ja nie chciałem… Zaszło pewne nieporozumienie… – Dość! Nie interesują mnie żadne wyjaśnienia. Ma pan szczęście, że biskup Kleń jest po chrześcijańsku wyrozumiały i poprosił jedynie o to, żeby delikatnie zwrócić panu uwagę na niestosowność takiego zachowania. Niech pan mnie teraz uważnie posłucha: jeśli coś podobnego się kiedykolwiek powtórzy, nie pomogą panu nawet koneksje rodzinne. Zrozumiał pan? Wilk powoli skinął głową. Wiernicka usiadła. – Proszę teraz siadać do prawdziwej pracy. Chciałabym dzisiaj po południu usłyszeć, jak wygląda sprawa tego aktu oskarżenia. A, jeszcze jedno. Nie zainteresowało pana nazwisko tego rzekomego poszkodowanego? Wilk nie wiedział, co powiedzieć, więc zrobił lekko zdziwioną minę. – Czarny? Nic to panu nie mówi? Najwyraźniej oczekiwała odpowiedzi. Wilk nabrał głęboko powietrza i powiedział jedyne, co mu przychodziło do głowy. – Można powiedzieć, pani prokurator, że w tym kontekście takie nazwisko to pewna ironia losu. Wiernicka przez chwilę patrzyła na niego z wyrazem bezgranicznego zdumienia na twarzy.
– Zmieniam polecenie – powiedziała. – Zanim pan się zajmie pracą, proszę się dokształcić. Niech pan sprawdzi, kim jest Paweł Czarny. Wujek tego chłopaka. I może dzięki temu zrozumie pan swój błąd. Chociaż mam wątpliwości. Do widzenia.
3
Okazało się, że wyszukanie informacji na temat Pawła Czarnego nie było trudne. Oprócz dosyć treściwego hasła w Wikipedii Wilk odnalazł i przeczytał dwa długie artykuły. Jeden, z „Gościa Niedzielnego”, był krytyczny i demaskatorski; drugi, z „Faktów i Mitów”, niemal apologetyczny. Chociaż in-terpretacja postaci Pawła Czarnego i motywów jego postępo-wania była w nich skrajnie różna, fakty raczej się zgadzały. Paweł Czarny urodził się w 1950 roku w robotniczej rodzinie w Warszawie. Od dziecka był wyróżniającym się uczniem. W 1976 roku, po studiach na warszawskim seminarium, został wyświęcony na księdza. Po rocznym pobycie w Rzymie rozpoczął pracę duszpasterską w różnych parafiach swojej diecezji, jednocześnie otworzył przewód doktorski w Akademii Teologii Katolickiej. Doktorat uzyskał w 1980 roku i niemal jednocześnie został zatrudniony w kurii. W 1982 roku został jej wicekanclerzem. Wielu wydawał się materiałem na biskupa. Wielka zmiana w jego życiu nastąpiła jesienią 1983 roku. Oznajmił arcybiskupowi, że stracił wiarę w Boga i rezygnuje z kapłaństwa. Wiosną następnego roku był już żonaty, pracował jako nauczyciel angielskiego w liceum i intensywnie pisał książkę wspomnieniową, która ukazała się na początku września kolejnego roku i wywołała zamieszanie w mediach. Zatytułowana Widziane na własne oczy, zawierała bezwzględną krytykę panujących w Kościele stosunków. Kler został w niej przedstawiony jako zbieranina bezwzględnych karierowiczów i intrygantów, złożona najczęściej ze średnio inteligentnych synów chłopskich, dla których włożenie sutanny było jedynym sposobem wyrwania się z rodzinnej wsi, oraz pseudoarystokratów marzących o tym, żeby stosunki feudalne zapanowały w całym społeczeństwie, nie tylko wewnątrz Kościoła. Według Czarnego część wspólna tych dwóch grup nie była mała. W książce Czarnego nie istniał grzech ani występek, którego nie dałoby się zilustrować czynami księży lub biskupów. W niewiele lepszym świetle ukazani zostali ci wszyscy, którzy się wokół Kościoła kręcili: stare dewotki z kół różańcowych, którym chodziło o złapanie w sidła atrakcyjnych chłopaków świeżo po seminarium, działacze rad parafialnych skupiający się na tym, jak przy okazji budowy kościoła zdobyć materiały budowlane na własne potrzeby, działacze opozycji nieumiejący się nawet przeżegnać, ale zaciekle walczący o podział łupów, czyli darów przysyłanych przez naiwniaków z Zachodu. W zasadzie tylko papieża oszczędzono, ale według autora artykułu z „Gościa
Niedzielnego” była to zagrywka retoryczna w stylu przysłowia „Dobry car, źli bojarzy”. Pomimo natłoku często skandalizujących oskarżeń książki nie czytało się łatwo. Sprawiały to zawiły język i mnóstwo odwołań do postaci tak różnych jak święty Paweł, Marcin Luter i Zygmunt Freud oraz liczni teolodzy o dziwacznych nazwiskach. Nie przeszkodziło to jednak dziełu Czarnego w błyskawicznym osiągnięciu rekordowej sprzedaży. Nie bez znaczenia była przy tym postawa władz, które właśnie zaostrzały swoje podejście do Kościoła po względnej odwilży w okresie stanu wojennego. Nie skąpiono zatem papieru, cenę ustalono przystępną i zadbano o sprawną dystrybucję. Wkrótce po wydaniu książki zamordowano księdza Popiełuszkę. Chociaż szok i oburzenie w społeczeństwie były ogromne, nie zaszkodziło to sprzedaży książki Czarnego, często wykorzystywanej w propagandowej nagonce na Kościół, którą urządziły partyjne media w czasie procesu zabójców księdza. Sam Czarny, jak się zdaje, nie brał w tym udziału. W ogóle brakowało sprawdzonych informacji na temat jego dalszych losów. Zainkasował judaszowe srebrniki i zniknął, podsumowywał autor tekstu z „Gościa Niedzielnego”. Gdyby jeszcze ten jego bratanek zechciał zniknąć, pomyślał Wilk. Nie opuszczało go przeczucie, że tak się nie stanie.
4
O jedenastej trzydzieści Zakrzeński zakończył odprawę dla policjantów z komend rejonowych, którzy mieli koordynować zasadzkę na Krenza. Przekaz był jednoznaczny: obiektu nie wolno spłoszyć. W związku z tym funkcjonariusze muszą pozostać niewidzialni, dopóki nic się nie wydarzy. Było to ważniejsze niż szybka reakcja na alarm. Oczywiście optymalne byłoby schwytanie Krenza tuż pod blokiem, w którym właśnie dokonał napadu, z księżowską teczką pod pachą, ale do procesu poszlakowego powinno wystarczyć zatrzymanie go, kiedy będzie wracał do domu z samymi kopertami, a nawet z samymi banknotami. Zespoły złożone z policjanta i technika, które po dwunastej zaczynały wizyty w objętych zasadzką parafiach, miały nie żałować proszku fluorescencyjnego – pokrywano nim teczki, kilka podstawionych kopert i włożone do nich pieniądze, a także okrycia wierzchnie księży. Nawet jeśli Krenz wpadnie na pomysł, żeby pozbyć się wykorzystywanych w trakcie napadu rękawiczek, i zrobi to w tak sprytny sposób, że nie zostaną one odnalezione, ślady proszku powinny pozostać na jego dłoniach lub przynajmniej na rękawach jego kurtki. Ale jeśli zostanie spłoszony i zrezygnuje z napadu, nikt żadnych śladów nie znajdzie. Zakrzeński miał wrażenie, że rejonowi go zrozumieli. Mimo wszystko odczuwał niepokój. Najgorsze
było to, że nie miał teraz nic naprawdę ważnego do roboty. Wiedział doskonale, że bzdurki nie wystarczą, żeby zająć jego umysł. Do piętnastej, kiedy planował przeniesienie się na komendę przy Opaczewskiej, którą wybrał sobie na centrum dowodzenia akcją, zostało jeszcze mnóstwo czasu. Za wcześnie na obiad i za zimno na bieganie; zresztą nie miał na komendzie ani stroju, ani butów. Nagle, sam nie wiedząc kiedy, zorientował się, że trzyma w ręku klucze od samochodu i wie, co robić. Pięć minut później znalazł się przy samochodzie, po piętnastu skręcał ze Żwirki i Wigury w Pruszkowską. Nie wyznaczył sobie żadnego celu ani nie chciał niczego konkretnego osiągnąć. Wręcz przeciwnie, był pewny, że krążąc po okolicach, w których grasował Krenz – Rakowcu, Szczęśliwicach, być może północnym Okęciu – niczego nie osiągnie. Zbyt wiele było tu bloków, parczków, zakamarków. Trafne wytypowanie miejsca kolejnego ataku albo nawet kilku wysoce prawdopodobnych miejsc graniczyło z cudem. Zresztą nawet dzielnicowi, których poproszono o taką analizę, nie poradzili sobie z tym zadaniem. Mimo to znalezienie się tutaj w jakiś sposób Zakrzeńskiego uspokajało. Zmiana nastąpiła błyskawicznie, gdy na jednej z ulic zatrzymał się, żeby pozwolić zielonemu oplowi na wycofanie się z myjni ręcznej. Myjnia ręczna, powtórzył w myślach i poczuł, że w głowie zapala mu się światełko alarmowe. Tabliczka, którą miał niemal przed oczami, potwierdziła, że znalazł się na ulicy Majewskiego coś tam albo coś tam Majewskiego. W tej myjni pracował teraz Krenz. Nieważne, czy to przypadek, czy działanie podświadomości. Ważne, że Zakrzeński popełnił gruby błąd. Sprawy potoczyły się najgorzej, jak mogły – z myjni wyszedł Krenz i od razu zamachał do komisarza zachęcająco. Zakrzeński szybko potrząsnął głową. Krenz uśmiechnął się szeroko, przewrócił oczami, obiema rękami wskazując na maskę golfa. Tak, kurwa, wiem, że mój samochód jest skandalicznie brudny, pomyślał Zakrzeński. I odjechał, bo na szczęście zielony opel w końcu ruszył. Skręcił gwałtownie w Korotyńskiego i przycisnął gaz do dechy. Wyhamował dopiero tuż przed skrzyżowaniem z Grójecką, prawie na zderzaku innego opla, niewyobrażalnie wściekły na siebie. Być może właśnie spierdolił całą akcję. Oczywiście nie musiało tak być. Być może Krenz zamachał do Zakrzeńskiego dlatego, że miał w zwyczaju naganiać w ten sposób klientów, niczym właściciel restauracyjki we Włoszech. Być może wcale go nie rozpoznał. Nie dało się tego wykluczyć. Ich poprzednie spotkanie miało miejsce trzynaście lat temu i trwało sekundy. Sekundy, w trakcie których Krenz sprytnym unikiem ominął próbującego go zatrzymać Zakrzeńskiego. Zakrzeński stracił równowagę i musiał przyklęknąć. Krenz zaś z prędkością, która Zakrzeńskiemu wydawała się wtedy równa prędkości światła, popędził w dół ulicy i po kilkuset metrach zniknął w bramie. Wybrał nieszczęśliwie dla siebie, bo była to jedna z obstawionych bram i tam właśnie jego ucieczka się zakończyła. Zakrzeński uniknął dzięki temu kary za swoją fajtłapowatość. Musiał jedynie wysłuchać docinków szefa wywiadowców na temat swojej okrągłej figury i kondycji panienki z dobrego liceum. To właśnie wtedy Zakrzeński postanowił, że nikomu nie da się tak łatwo przegonić, chociaż musiało
jeszcze minąć wiele lat i kilogramów, zanim osiągnął ten cel. Wciąż chciał wyrównać rachunek z Krenzem za ten moment sprzed trzynastu lat, chciał go dopaść i wsadzić za kratki, nawet jeśli tym razem nie będzie za nim fizycznie biegł. Właśnie dlatego był tak wściekły na siebie za tę bezsensowną wizytę na Rakowcu.
5
Dopisało mu szczęście. Przyszedł do kościoła kilkanaście minut przed dwunastą. Miał nadzieję, że to właśnie ksiądz Tomasz Duda będzie odprawiał mszę w południe, ale strzelał w ciemno, bo tej informacji nie znalazł w internecie. Usiadł w jednej z ławek. Nie zdążył się dobrze rozejrzeć po prawie pustej o tej porze świątyni, kiedy zza ołtarza wyłonił się drobny ksiądz. Nie szykował się do odprawiania mszy, tylko szybkim, jakby nerwowym krokiem przeszedł przez cały kościół. Okulary w drucianych oprawkach, nieobecne spojrzenie, zapadnięte policzki – to na pewno był on. Jedyna różnica w stosunku do zdjęcia zamieszczonego na stronie parafii polegała na tym, że teraz nie próbował się uśmiechać. Ksiądz dotarł do końca kościoła, skręcił w lewo i usiadł w konfesjonale. Czarny wolałby go zobaczyć w akcji, przy ołtarzu. Postanowił jednak skorzystać z okazji, która się nadarzyła. Zwłaszcza że to, co do tej pory zobaczył, w zasadzie mu wystarczyło. Przypominał sobie tę sylwetkę i tę twarz. Na tyle, na ile to było możliwe po tylu latach, przypominał sobie. Wstał i ruszył w stronę konfesjonału. W tym momencie, nie wiadomo skąd, wyłoniła się starsza tęga kobieta i pierwsza dotarła do spowiednika. Trudno, pomyślał i przysiadł na najbliższej ławce. Słyszał jej sapanie i głos, który zdawał się dudnić, choć mówiła szeptem. Identyfikował mniej więcej co trzecie słowo, ale to wystarczyło, żeby stwierdzić, że kobieta spowiada się z pijaństwa męża, chuligaństwa syna i puszczalstwa córki. Od czasu do czasu milkła i wtedy słyszał tylko jej sapanie. Zapewne wtedy mówił ksiądz Duda, ale Czarny tego nie słyszał. W końcu kobieta zamilkła na dobre, z trudem wstała i odeszła od konfesjonału. Wyglądała na rozczarowaną i obrażoną, chyba oczekiwała, że ta sesja terapeutyczna potrwa dłużej. Czarny uklęknął przy konfesjonale. Ksiądz miał głowę podpartą na łokciu i przymknięte oczy; nawet jeśli nie spał, to chyba się nie zorientował, że ma nowego penitenta. Czarny przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu. Nawet przez kratkę widział, że cera księdza nie jest cerą zdrowego człowieka. – Niech będzie pochwalony i tak dalej – powiedział. Ksiądz drgnął, wyprostował się i odwrócił w jego stronę.
– Nie pamiętam żadnych grzechów – kontynuował Czarny. – W ogóle niewiele pamiętam. Mimo to mam nadzieję, że ksiądz mi pomoże. Rozległy się dźwięki organów oznajmiające początek mszy.
6
O tym, że Czarny nie zniknął, Wilk przekonał się tuż po trzynastej. – Panie prokuratorze, jest do pana ten sam pan co wczoraj – powiedziała przez telefon recepcjonistka. – Powiedziałam, że jest pan na ważnej naradzie i nie wiadomo, kiedy skończy. To on powiedział, że poczeka. Teraz sterczy przy drzwiach. Przepraszam, powinnam była powiedzieć, że jest pan w sądzie… Co mam teraz zrobić? Inicjatywa, jaką wykazała dziewczyna, żeby trzymać Czarnego z daleka od Wilka, wyraźnie wskazywała na to, że wiedza o jego problemach była w prokuraturze powszechna. – Proszę go przysłać do mnie – powiedział Wilk. – Jest pan pewien? – W głosie dziewczyny zabrzmiała autentyczna troska. – Tak, proszę go przysłać. – Dobrze, jak pan sobie życzy. Czarny wparował do gabinetu Wilka z promiennym uśmiechem. Wyciągnął do niego rękę i energicznie nią potrząsnął. Zaraz potem nieproszony rozsiadł się na krześle. Mogłoby się wydawać, że to Wilk jest petentem, a Czarny ważną postacią, która kazała mu na siebie długo czekać w swoim gabinecie. – Panie prokuratorze, nie wiem, jak pan, ale ja poczyniłem spory postęp. Wilk odchrząknął i zaczął mówić, próbując używać najsurowszego tonu, na jaki potrafił się zdobyć. – Proszę pana, chciałbym potwierdzić to, co mówiłem wczoraj. Niestety, nie jestem w stanie panu pomóc w ustaleniu tożsamości księdza, który rzekomo pana molestował, ani też nie uważam, że powinienem to robić. W tej sytuacji… – Co, w kurii spuścili pana na drzewo? Tak to się chyba dzisiaj mówi?
Wilk poczuł, jak schodzi z niego powietrze. – Skąd pan wie, że byłem w kurii? – zapytał cicho. – Nie ma pan w zwyczaju oglądać się do tyłu – odpowiedział Czarny. – Powinien pan, przynajmniej od czasu do czasu. To nikomu nie zaszkodzi. W każdym razie ta kwestia jest nieaktualna. Tożsamość ustaliłem, to okazało się o wiele łatwiejsze, niż się spodziewałem. Pojawił się przy tym inny problem, jak to zwykle w życiu bywa. Było dwóch T. To znaczy dwóch potencjalnych T. Nie mówię, że obaj mają coś na sumieniu, a już na pewno nie moją sprawę. – Proszę posłuchać, muszę jeszcze raz powtórzyć, że… Czarny w ogóle Wilka nie słuchał. – Jeden nazywa się Tomasz Duda. Odnalezienie go w internecie to była pestka, minuta szukania. Parafie w Warszawie są bardzo nowoczesne, całkiem niezłe strony, zdjęcia księży. A ta jego na pewno: Świętego Stanisława jakiegoś tam i coś tam. To na Woli, koło takiej szybkiej trasy. Więc wybrałem się tam na południową mszę. I wie pan, jakie miałem szczęście? Akurat spowiadał. Zamilkł, jakby chciał dać Wilkowi szansę na kolejne protesty. Ale tym razem Wilk nic nie powiedział. – Ludzi było mało, więc mieliśmy idealną okazję, żeby porozmawiać. No, może nie idealną, trochę ta msza w tle przeszkadzała. W każdym razie, w skrócie, bo sam pan będzie miał okazję się przekonać, facet jest dziwny. Wygląda, jakby był poważnie chory, choć nie ma pięćdziesięciu lat. Wie pan, jest coś takiego w kolorze skóry… Może to od wątroby, nie wiem. I strasznie nerwowy. Nie w tym znaczeniu, że się na mnie wydarł, co to, to nie. Tylko drżą mu ręce, jąka się trochę, zresztą w ogóle nie mówi zbyt płynnie. I jeszcze z okiem coś ma, lewym, taki tik, że co chwila je przymyka, ale nie do końca, niezależnie od mrugania. Przez chwilę Czarny próbował zademonstrować tik księdza, ale w końcu poddał się i z niezadowoleniem pokręcił głową. – Mniejsza z tym. Nie chcę powiedzieć, że sama taka nerwowość to dowód czy nawet okoliczność obciążająca, ale musi pan przyznać, panie prokuratorze, że można się zastanawiać. No i sama rozmowa z nim na ten temat była ciekawa. Nie powiedział: „nic nie wiem” ani nawet „nic nie pamiętam”, tylko „nic nie mogę powiedzieć”. Powtarzał to jak mantrę. Tylko oni nie mają mantr, prawda? To powiedzmy, że jak zdrowaśkę. To się przy różańcu mówi, prawda? „Nic nie mogę powiedzieć”. A jednocześnie miałem takie wrażenie, że bardzo chce coś powiedzieć… Nie zdecydował się. Więc w końcu powiedziałem mu, że skontaktuje się z nim prokurator. I wie pan co? Myślę, że on to przyjął z ulgą. Powiedział coś takiego, żeby nie skłamać… „To inna sprawa. Jeśli prokurator mnie wezwie, zobaczymy”. Myślę, że teraz niecierpliwie czeka na telefon od pana. Proszę, tu jest jego numer. Starając się patrzeć Czarnemu w oczy, Wilk odsunął kartkę z numerem w jego stronę.
– Ja go nie wezwę. Tłumaczyłem panu, że nie mam takiej możliwości. Czarny tylko uśmiechnął się lekko i przesunął kartkę z powrotem na stronę Wilka. – Oczywiście, że pan do niego zadzwoni i wezwie go. Wezwie go pan dlatego, że jeśli to on jest T., to być może przyjdzie tu do pana przyznać się do wielu, wielu innych takich czynów, w tym niektórych sprzed zaledwie kilku lat. Wezwie go pan, bo jeśli on jest T., być może uratuje pan ileś tam dzieci od piekła. Czarny gwałtownie wstał i odsunął od siebie krzesło. – Na mnie czas, nie chcę pana dłużej zajmować. Ja tymczasem poszukam tego drugiego i dam panu znać. – Przepraszam – powiedział Wilk. – Chciałbym panu zadać dwa pytania. Czarny, który dotarł prawie do drzwi, wydawał się zaskoczony. – Oczywiście. Słucham. – Czy pan go rozpoznał? – Czy go rozpoznałem? Tak, raczej tak, to znaczy pamiętam takiego księdza z tamtych czasów. Tylko wtedy nie był taki nerwowy i chory. Ale jeśli pan pyta, czy rozpoznałem w nim T., to nie, nie mam pewności, czy to on. I nie wiem, czy kiedykolwiek będę ją miał. Nawet jeśli sobie przypomnę więcej szczegółów tego, hm, jak by to powiedzieć, żeby było elegancko, kluczowego momentu, to proszę pamiętać, że nie miałem wtedy T. przed oczami. Tylko za plecami. Jakie jest pańskie drugie pytanie? – Nic pan dotąd nie wspominał o swoim wujku. Czarny uśmiechnął się. – To nie jest pytanie. Nieważne. Nie wspominałem, bo to nie ma żadnego znaczenia dla sprawy. To po pierwsze. A po drugie, bo ja go nie znam. To była kiedyś duma całej rodziny, najstarszy brat ojca, który nie tylko został księdzem, ale do tego robił prawdziwą, błyskotliwą karierę w Kościele. A potem wyciął im wszystkim taki numer! I stał się pariasem. W czasach, które ja pamiętam, nikt z nim nie utrzymywał kontaktów. Więcej, w ogóle się o nim nie wspominało. Byłem nastolatkiem, kiedy się dowiedziałem o jego istnieniu. Potem nawet zdobyłem tę jego książkę, z czystej ciekawości. Przeczytałem ze dwa rozdziały. Strasznie nudna. Jeśli to wszystko, panie prokuratorze, to pan pozwoli, że się pożegnam.
7
Po wyjściu Czarnego Wilk od razu zmiął karteczkę z numerem i wyrzucił ją do kosza. Zdawał sobie jednak sprawę, że to tylko gest na pokaz, udawanie przed samym sobą. Gdyby naprawdę chciał się karteczki pozbyć, zniszczyłby ją doszczętnie albo nawet zjadł. Dochodziła czternasta. Nie mógł wytrzymać dłużej. Wyciągnął karteczkę, rozprostował ją i z telefonu stacjonarnego wybrał napisany na niej numer. – Dzień dobry. Nazywam się Wilk i dzwonię z prokuratury. Sprawa, w której dzwonię… – Dzień dobry. – Głos po drugiej stronie zabrzmiał niemal wesoło. – Spodziewałem się telefonu od pana. Proszę mi powiedzieć, kiedy mam się stawić. Chciałbym to jak najszybciej mieć za sobą. Wilk nie tego się spodziewał, więc przez chwilę milczał zdziwiony. – Czy pasuje księdzu jutro o dziesiątej? – zapytał w końcu. – Tak, jak najbardziej. Do zobaczenia. Ciekawe, czy przyjdzie w sutannie, pomyślał Wilk, odkładając słuchawkę. Oby nie.
8
Ksiądz Tomasz Duda odrzucił telefon na łóżko i przez chwilę stał nieruchomo, zastanawiając się, co ma robić. Znajdował się w swoim pokoju. Właśnie wyszedł spod prysznica, więc miał na sobie tylko ręcznik owinięty wokół bioder. Niemal zawsze brał prysznic po kontakcie z wiernymi – cóż za to za zabawne słowo „wierni” – na pewno wtedy, kiedy ten kontakt miał miejsce w konfesjonale. W końcu przeszedł przez pokój i zatrzymał się przy regale, na którym stał duży srebrny krzyż. Uklęknął. – Wybacz – powiedział. – Wiem, że powinienem się ubrać, ale w końcu ty nie masz na sobie nawet ręcznika, tylko kawałek szmatki. Żeby nie przedłużać: jeśli mam tego nie robić, daj mi jakiś znak. Najlepiej teraz, ale masz czas do jutra do dziesiątej. Żadnego znaku nie było. Tak jak zawsze.
Ksiądz Tomasz wstał i poszedł w kierunku stojącej przy łóżku komody, żeby wyjąć czyste ubranie. Za pół godziny musiał być w gimnazjum, bezpośrednio stamtąd szedł na kolędę. Po tym wszystkim spędzi wieczorem pod prysznicem pewnie z godzinę. Kiedy się ubrał, przysiadł na łóżku i podniósł słuchawkę telefonu. Była jedna rzecz, którą musiał zrobić. Wyszukał w kontaktach numer i przed wybraniem go jeszcze raz spojrzał w kierunku krzyża. Zero reakcji, oczywiście.
9
Wiatr ucichł, ale uderzenie zimna, które poczuł Wilk, kiedy o siedemnastej opuścił budynek prokuratury, było potężne. Miał niemal wrażenie, że zbije go z nóg. Nawet kożuch i futrzana czapa nie do końca chroniły go przed mrozem. Na tym kawałku twarzy, którego nie mógł niczym okryć, odczuwał ból, mimo że pokrył skórę kremem. Na placu Unii Lubelskiej zdecydował, że nie da rady dojść do domu na piechotę, i wsiadł do zatłoczonej osiemnastki. To też nie było idealne wyjście; z najwyższym trudem udawało mu się nie myśleć o tych obcych ciałach, o które musi się ocierać, i o miliardach zarazków, które muszą się kotłować w zamkniętej przestrzeni wagonu. Ale za każdym razem kiedy tramwaj zatrzymywał się na przystanku i z otwartych drzwi dochodził do niego lodowaty powiew, utwierdzał się w przekonaniu, że postąpił słusznie. To, że mężczyzna w granatowej kurtce na niego patrzy, zauważył, kiedy tramwaj ruszał z przystanku Świętokrzyska. Wtedy uznał to za przypadkowe spotkanie spojrzeń. Później jeszcze dwa razy dyskretnie zerknął w tamtym kierunku: nie mógł mieć wątpliwości – był obserwowany. Nie wzbudziło to w nim większego niepokoju. Zdawał sobie doskonale sprawę, że niektórzy nie byli w stanie przejść do porządku dziennego nad jego strojem. Kiedy tramwaj dotarł do przystanku przy metrze Ratusz Arsenał, Wilk w ogóle zapomniał o obserwatorze, koncentrując się najpierw na przeciskaniu się do drzwi, potem, po wyjściu z przejścia podziemnego, na dalszych zmaganiach z zimnem. Dopiero kiedy dochodził do szczytu schodów nad kinem Muranów, zauważył, że mężczyzna z tramwaju znajduje się kilkanaście stopni za nim. To jeszcze o niczym nie świadczy, pomyślał. Jednak na pustej, słabo oświetlonej osiedlowej uliczce poczuł się naprawdę nieswojo. Czarny dzisiaj powiedział mu prawie wprost, że wczoraj go śledził. Czy ten mężczyzna może mieć z nim jakiś związek? Jeśli tak, to jaki? I czy to znaczyło, że Czarny nie jest tym, za kogo się podaje?
Bycie śledzonym było dla Wilka nowym doświadczeniem. Myślał gorączkowo, w jaki sposób powinien się zachować. Doszedł do wniosku, że przede wszystkim powinien sprawdzić, czy mężczyzna naprawdę idzie za nim. Przypomniał sobie, jak to robili bohaterowie filmów kryminalnych, i nagle przyspieszył, niemal pobiegł. Nie musiał nawet się oglądać za siebie, żeby stwierdzić, że mężczyzna zrobił to samo – bloki dobrze tłumiły odgłosy ruchu ulicznego w alei Solidarności, dzięki czemu wyraźnie słychać było odgłos kroków. Wilk miał więc prawie pewność, ale zdecydował się przeprowadzić jeszcze jeden test. Zatrzymał się nagle, o mało co przy tym nie upadając, bo był mocno rozpędzony. Kucnął i udał, że poprawia zapięcie butów, a jednocześnie najdyskretniej, jak to tylko było możliwe, spojrzał do tyłu. Mężczyzna zwolnił do poprzedniego, normalnego tempa, ale nie sprawiał wrażenia, jakby miał się zatrzymać. Tego Wilk nie przewidział; być może tamtemu chodziło o coś więcej niż o śledzenie. Wstał gwałtownie i poczuł, jak nogi same zrywają się do biegu. Nie był dobrym biegaczem, ale ciągle miał kilkadziesiąt metrów przewagi, a kożuch nie ograniczał jego ruchów tak, jak się tego mógł spodziewać. Miał więc szansę, oczywiście pod warunkiem że tamten nie zamierzał użyć pistoletu. Ale pokonał go nie pistolet ani kożuch, tylko wystająca płyta chodnikowa. W pewnym momencie poczuł, że leci, i z impetem wylądował na chodniku. Kilka sekund później mężczyzna w granatowej kurtce był przy nim. – Rany boskie, nic się panu nie stało?
– Czego pan ode mnie chce? Mężczyzna wyraźnie się zmieszał. – Przepraszam… Nie chciałem… Mieszkam obok pana, w sąsiedniej klatce. Wprowadziłem się dosłownie w sobotę, przeprowadziłem się z Krakowa. Jak dzisiaj rano wychodziłem do pracy, to pan też wychodził z klatki. Zapamiętałem pana, bo jest pan tak… ciekawie ubrany. Więc kiedy dzisiaj pana zobaczyłem w tramwaju, pomyślałem, że pójdę za panem, bo w ogóle nie znam okolicy, a na tych uliczkach osiedlowych można się łatwo zgubić. Chciałem w ten ziąb jak najszybciej trafić do domu. Mężczyzna wyciągnął rękę i pomógł Wilkowi wstać. Właśnie wtedy Wilk poczuł intensywny, niemiły zapach i w pierwszej chwili przeraził się, że dochodzi on z jego własnych spodni. – Oj, ma pan pecha – powiedział mężczyzna, wskazując palcem na kożuch Wilka. – Jeszcze pół godziny i ta kupa by zamarzła na kamień. To musiał swoją drogą być naprawdę duży pies. Wilk bezradnie popatrzył na ciemne ślady rozmazane po całym kożuchu. Nie miał pojęcia, czy znajdzie pralnię, która będzie w stanie to doczyścić. A i tak najgorsze było to, że przetrwanie mrozów, które miały panować przez najbliższych kilka dni, nagle stało się dużo trudniejsze.
10
Z premedytacją wyszedł z klatki w rozpiętej kurtce. Zimne, ostre powietrze nie dało się długo prosić i szybko oplotło jego ciało jak wąż dusiciel ofiarę. Chwilę później poczuł je bezpośrednio na skórze, tak jakby warstwy ubrania – sutanna, podkoszulek, spodnie, kalesony – stopiły się i zniknęły. Dopiero kiedy zaczęły go boleć żebra, a ciało zaczęło dygotać, zapiął kurtkę. Minęła dłuższa chwila, zanim przestał drżeć i szczękać zębami, nie żałował jednak tego bliskiego spotkania z zimnem. Bardzo potrzebował takiego oczyszczenia po tych kilku godzinach spędzonych w mieszkaniach przepełnionych nieznośnym ciepłem – kwaśnym ciepłem przegrzanego powietrza i mdlącym ciepłem udawanego szczęścia rodzinnego. Przez to ciepło przy każdej wizycie musiał toczyć nierówną walkę z sennością; walkę, którą wiele razy przegrywał, na ułamek sekundy, wystarczający do tego, by jego głowa opadała i musiał ją podrywać do góry gwałtownym ruchem, od którego bolał kark. Wiedział, że siedzące po drugiej stronie białych obrusów rodziny musiały to dostrzegać, ale od kilku lat nie robiło to na nim wrażenia. Zresztą w bloku, z którego właśnie wyszedł, naprawdę nie miało to żadnego znaczenia. Budynek był z połowy lat dziewięćdziesiątych i zamieszkiwali go w większości czterdziestolatkowie, którzy nie chodzili do kościoła, nawet
z konieczności – ich dzieci były po komunii, ale do ślubu miały jeszcze daleko, a ich rodzice nie myśleli o ostatnim namaszczeniu, bo nieźle się trzymali. Więc kiedy otwierano mu drzwi, w oczach gospodarzy widział całkowitą obojętność. Inaczej było w starych blokach, których mieszkańcy rozpoznawali w nim tego chudego, ponurego księdza, który nawet się nie umywał do jowialnego księdza Staszka ani obdarzonego pięknym głosem księdza Krzyśka. Nie potrafili ukryć rozczarowania, że akurat to on im się trafił, rozczarowania zapewne połączonego z lękiem, że także on im się trafi na ich własnym pogrzebie. Przeszedł kawałek wzdłuż rozświetlonej, prawie pustej Wolskiej i skręcił w tonącą w mroku ulicę Bema. Mijał właśnie liceum, w którym kiedyś przez trzy miesiące uczył religii – dopóki proboszcz i dyrektor nie doszli do zgodnego wniosku, że nie nadaje się do uczenia starszej młodzieży, bo nie panuje nad nią i nie potrafi w dostatecznie stanowczy sposób rozwiewać ich wątpliwości – kiedy usłyszał za plecami znajomy głos. – Możemy porozmawiać?
11
Ostatnie zgłoszenie, na które czekali, nadeszło dwadzieścia po dziewiątej. Telefon odebrał młody, sympatyczny aspirant z Ochoty, który przez cały wieczór towarzyszył Zakrzeńskiemu na Opaczewskiej. – Dzięki, dobranoc! – powiedział, odłożył słuchawkę i spojrzał na Zakrzeńskiego. – Nie dzisiaj. Ostatni księżulo bezpiecznie wrócił do siebie. – No to do zobaczenia jutro. Zakrzeński ubrał się i wyszedł z komendy. Kiedy zadzwoniła jego komórka, stał na czerwonym świetle na skrzyżowaniu Banacha ze Żwirki i Wigury. – Piotr Piłat – usłyszał w słuchawce. – Dobry wieczór. Zgodnie z umową nie dzwoniłem, bo nic się nie wydarzyło. Musimy poczekać. Zakonnik przez chwilę milczał, potem odchrząknął. – Panie komisarzu, jestem w tej chwili w drodze na Wolę. Do tej pory nie wrócił na plebanię ksiądz z parafii Świętego Stanisława Męczennika przy Kasprzaka. To poza obszarem objętym naszą akcją, ale… Powiedziałbym, że niebezpiecznie blisko do piątego punktu pentagramu.
Zakrzeński westchnął. – Może poszedł kogoś odwiedzić prywatnie? – Nie miał tego w zwyczaju. To zdaje się typ zupełnego samotnika. Byłbym niezwykle wdzięczny, gdyby pan tam podjechał. Jest miejscowy patrol, ale nie kwapią się specjalnie do pomocy. Zdaje się, że nie są wtajemniczeni w sprawę napadów. – Będę tam za dziesięć minut. Kościół położony był przy Kasprzaka, tuż przy alei Prymasa Tysiąclecia, na której nawet o tej porze panował spory ruch. W zaparkowanym radiowozie drzemało dwóch mundurowych. Ten, który siedział po stronie kierowcy, mało nie wypadł, kiedy Zakrzeński otworzył drzwi. – Jakbym miał gaz, tobyście zobaczyli, jacy jesteście durni – powiedział, pokazując swoją legitymację. – Co się dzieje? – Sukienkowi w stresie, bo jeden się spóźnia i nie odbiera telefonu – odpowiedział jeden z mundurowych, patrząc niechętnie na Zakrzeńskiego. – I co, nie łaska dupy ruszyć, żeby go poszukać? – To przecież dorosły człowiek, nie? Skąd mamy wiedzieć, gdzie mieszka jego kochaś albo do jakiej knajpy polazł? Ale przejechaliśmy w tę i z powrotem Bema, bo tamtędy dzisiaj chodził, i nic. – To teraz wyłazić i to samo na piechotę. Mundurowi nie ruszyli się, tylko spojrzeli po sobie. – Jest cholernie zimno, panie komisarzu. – Właśnie. I jeśli ten ksiądz leży teraz pobity w jakiejś bramie i nam zejdzie z wychłodzenia, to możecie szukać nowej roboty. Jazda. Znalazł budynek plebanii i zadzwonił. Otworzył mu szpakowaty ksiądz w okularach, z którym był już ojciec Piłat. – Proszę, niech pan wejdzie. Ksiądz Myszkowski, jestem tu proboszczem. Słyszeliśmy o tych napadach na Ochocie, stąd nasz niepokój. – Może kolęda mu się przedłużyła? – To bardzo wątpliwe – odparł proboszcz, wyraźnie ważąc słowa. – On, jak by to powiedzieć, nie był specjalnie wylewny w kontaktach z parafianami. Ani z nikim innym, szczerze mówiąc. Zawsze spędzał wieczory sam u siebie, dlatego to takie dziwne. – Ci dwaj mundurowi badają okolicę na piechotę. Jeśli w ciągu kwadransa ksiądz się nie znajdzie,
wezwiemy posiłki. Ja tymczasem proszę o informację, gdzie miał skończyć kolędę. Pojadę tam i zapytam, czy w ogóle dotarł. Szpakowaty proboszcz wyglądał na bardzo zdziwionego. – Rzeczywiście, o tym nie pomyślałem. Miał kończyć w takim nowym bloku na rogu Wolskiej i Bema, nie pamiętam numeru, ale mogę sprawdzić. – Nie trzeba. – Jadę z panem – powiedział ojciec Piotr. Na Wolskiej Zakrzeński zaparkował nieprawidłowo na chodniku. Znaleźli klatkę i zadzwonili pod jedynkę. – Ksiądz Tomasz wyszedł za piętnaście dziewiąta – powiedział głos w domofonie. – U nas był na końcu, bo szedł od góry. – Czy zachowywał się jakoś dziwnie? – On w ogóle jest dziwny. Zajrzeli jeszcze do całodobowego sklepu z alkoholem na parterze bloku. – Wiem, który to, ale on do mnie nie przychodzi. No i w sutannie toby tu na pewno nie przyszedł. W milczeniu wsiedli z powrotem do samochodu. Nic nie jechało, więc Zakrzeński wycofał Wolską pod prąd i wjechał w Bema. – Ci mundurowi idą z tamtej strony, zaraz powinniśmy ich spotkać. Dokładnie w tym momencie zobaczyli jednego z nich, jak wybiega spomiędzy dwóch niskich budynków po prawej, od strony torów i rozgląda się bezradnie, jakby nie wiedział, co ma zrobić. Zakrzeński zahamował i szybko wysiadł. Nie musiał o nic pytać, wiedział, co usłyszy.
12
Ksiądz leżał na brzuchu, z rękami rozrzuconymi na boki. Zatem nie próbował się bronić i ściągnąć zaciskającej się na szyi pętli, co sugerowało, że najpierw został ogłuszony, najprawdopodobniej
ciosem w głowę. Nie dało się tego na razie zweryfikować, bo denat miał na głowie czapkę. Jego rozpięta kurtka stanowiła jednak dodatkowe potwierdzenie tej hipotezy. To morderca musiał ją rozpiąć, żeby się dostać do stuły. Bo właśnie stułą dokończył dzieła. Po rozpięciu kurtki morderca odwrócił księdza na brzuch i zaczął go dusić. Denat był drobny i chudy, więc okoliczność ta nie zawężała przyszłej listy podejrzanych do silnych mężczyzn, ale miała pewne znaczenie. Być może morderca odwrócił księdza dlatego, że wolał uniknąć patrzenia na jego twarz, kiedy odbierał mu życie. To znaczyłoby, że sprawcą jest ktoś, kto raczej nie żywił do ofiary skrajnej nienawiści. Zresztą czy ksiądz przyszedłby tutaj z nieznajomym albo z zatwardziałym wrogiem? Ciało leżało wśród drzew, kilka metrów od torów kolei obwodowej. Od ulicy Bema miejsce to dzielił skrawek niezabudowanego terenu wciśnięty między opuszczoną mieszalnię farb a podstację trakcyjną Tramwajów Warszawskich. Na drzewach nie było oczywiście liści, ale w ciemnościach, które tu panowały, nie miało to znaczenia. Nikt nie miał szansy zobaczyć tego, co się tu działo, ani z ulicy, ani z peronu przystanku kolejowego Warszawa Kasprzaka, którego skrawek widać było po lewej stronie, w odległości jakichś trzydziestu metrów. Miejsce od biedy mogłoby służyć za schronienie na szybką romantyczną schadzkę, chociaż oczywiście nie teraz, przy tak wściekłych mrozach. Zakrzeński oddał latarkę niższemu z mundurowych i zostawił go przy ciele wraz z ciągle pogrążonym w modlitwie ojcem Piłatem. Na chodniku wykorzystał słabe światło latarni ulicznej, żeby zerknąć na zegarek. Dwudziesta druga dziesięć. A więc od znalezienia ciała minęło jedenaście minut, chociaż jak zwykle wydawało mu się, że dużo dłużej. Nie mógł się doczekać patologa, mimo że nie spodziewał się usłyszeć od niego żadnych rewelacji. Wiedzieli, że ksiądz skończył kolędę za piętnaście dziewiąta. Dotarcie tutaj zajęło mu może trzy minuty, prawdopodobnie wkrótce potem zginął. Nawet w normalnych warunkach pogodowych żaden lekarz nie pokusiłby się o dużo bardziej precyzyjne określenie czasu śmierci, a co dopiero na tym mrozie, który sprawiał, że nawet żywi prawie zamarzali. Ale przynajmniej będzie można ruszyć ciało, odwrócić je na plecy. Zobaczyć twarz ofiary. Od strony Kasprzaka nadjechał jakiś samochód. Poruszał się szybko i z trudem wyhamował przy radiowozie, który drugi z mundurowych zdążył przestawić. Kierowca wysiadł i Zakrzeński od razu go rozpoznał. Ale to nie był ani doktor Kalicki, ani żaden inny patolog, tylko prokurator Kaszyński, mały, pulchny człowieczek o nieprzyjemnej twarzy i wybitnie świńskich oczkach. Teraz te oczka zdawały się płonąć. – Proszę się wynosić – powiedział na przywitanie. – Słucham? – Mam nadzieję, że nie zdążył pan wyrządzić większych szkód. Na szczęście blisko mieszkam. Już pana tu nie ma. – Czy może mi pan wyjaśnić… – Niczego nie mam zamiaru panu wyjaśniać. To pan będzie musiał bardzo wiele wyjaśnić. Najpierw
w postępowaniu dyscyplinarnym, ale nie jest powiedziane, że nie spotkamy się w prokuraturze. Znowu. To ostatnie słowo wypowiedział z wyraźną satysfakcją i zwrócił się do zdziwionego mundurowego, który stał przy radiowozie. – Proszę mnie zaprowadzić do ciała. Zakrzeński został sam. Nagle z obu stron ulicy pojawiły się kolejne samochody; z lewej radiowóz z włączoną sygnalizacją świetlną, z prawej dwa cywilne, które rozpoznał – stare granatowe bmw i biały fiat 500. Nie czekając na spotkanie z komisarzem Burzyńskim, swoim kolegą z wydziału, ani z doktor Andżeliką Kumańską, szybko odszedł w przeciwną stronę. Na szczęście tam był zaparkowany jego golf. – Panie komisarzu – usłyszał, kiedy miał już wsiadać. – Więc pani doktor miała rację. Pentagram, piąty punkt na Woli, tory kolejowe…. Popełniliśmy obaj straszny błąd i chyba obu nam przyjdzie za niego zapłacić. Ojciec Piłat miał podkulone ramiona i wydawał się teraz dużo mniejszy niż zwykle. – Nie popełniłem żadnego błędu – odpowiedział mu. – Napady to sprawka Krenza. Morderstwo nie jest z tym związane, miało zapewne motyw osobisty. Ojciec Piłat powoli pokręcił głową. – Panie komisarzu, nie każdy błąd można naprawić, ale każdy można odkupić. Tylko trzeba się do niego przyznać, najpierw przed samym sobą. Zakrzeński nic nie odpowiedział. Najszybciej jak potrafił wsiadł do auta, trzasnął drzwiami i z piskiem opon odjechał w ciemność.
Rozdział trzeci
1
W czwartek rano Wilk stanął przed poważnym dylematem. Poza nieszczęśliwie zabrudzonym kożuchem nie miał żadnego okrycia wierzchniego, które ochroniłoby go przed mrozem. Po dłuższym zastanowieniu zdecydował, że na najgrubszą marynarkę musi włożyć najgrubszy sweter. Było to pstrokate okropieństwo, które dotąd miał na sobie raz i tylko dlatego, że każdy prezent gwiazdkowy od matki musiał być od razu przymierzony. Na to wszystko z najwyższym trudem wciągnął swój jesienny płaszcz. To odzienie w takim stopniu ograniczało swobodę jego ruchów, że ledwie udało mu się dopiąć guziki płaszcza i włożyć czapkę. Przez całą drogę do pracy miał wrażenie, że wszyscy się na niego gapią, bo porusza się jak robot. Dlatego zdziwił się, że w budynku prokuratury było zupełnie inaczej. Tutaj wszyscy zdawali się go nie dostrzegać, jeszcze bardziej niż zwykle. Ani pogrążony w lekturze jakiegoś tabloidu ochroniarz, ani zapatrzona w ekran komputera recepcjonistka, ani patrzący przed siebie niewidzącym wzrokiem prokurator Szarecki, z którym o mało co nie zderzył się przy windach, ani prokurator Kaszyński, który sapiąc, niemal biegiem minął go na drugim piętrze. Ciekawe, co ich wszystkich tak zafrapowało, pomyślał, ale nie zastanawiał się nad tym dłużej. W swoim gabinecie szybko się rozebrał i ukrył paskudny sweter na dnie szuflady. Do dziesiątej miał jeszcze godzinę, a więc wystarczającą ilość czasu, żeby pociągnąć pracę nad aktem oskarżenia. Nie mógł się jednak skoncentrować. Po kwadransie poddał się i uruchomił przeglądarkę. W sumie powinien się przygotować do rozmowy, sprawdzić, z kim będzie miał do czynienia. Prawdopodobnie będzie to jedynie krótka notka na stronie parafii oraz zdjęcie. Zaspokoi ciekawość i na czterdzieści minut wróci do pracy. Wpisał w wyszukiwarkę „ksiądz Tomasz Duda”. Pojawiły się wyniki. Przeczytał tylko tytuł pierwszego linka i wiedział, że zaplanowana rozmowa się nie odbędzie. Ani o dziesiątej, ani nigdy.
2
Kiedy Zakrzeński wrócił do domu, Laura była tak zdziwiona, że nawet nie ruszyła się w jego kierunku. Nic dziwnego, jego powrót o tej porze stanowił całkowite naruszenie rutyny. Jeśli szedł biegać, wychodził, kiedy jeszcze spała, a wracał, kiedy zaczynała się rozbudzać; tylko czasami była tak głodna, by witać go głośnym miauczeniem. Potem, jeśli to był dzień pracy, znikał, by pojawić się z powrotem dopiero późnym wieczorem, a jeśli wolny weekend, większość czasu spędzał z nią. Wyskakiwał najwyżej po zakupy, ale robił to zwykle pod wieczór. Dzisiaj wyszedł przed siódmą,
a przed dziesiątą był z powrotem. To się nigdy nie zdarzało, a więc nie miało prawa się zdarzyć. – Zmiany, zmiany, zmiany – powiedział i walnął się na łóżko. Sięgnął po pilota i wiedząc, że nie powinien tego robić, włączył kanał informacyjny. Trafił akurat na wywiad z doktor Andżeliką Kumańską. Trzeba przyznać, że na wizji wyglądała świetnie; nawet jego przedpotopowy telewizor dobrze oddawał śliczny fiolet jej oczu. Jej głos brzmiał także bardzo atrakcyjnie, nieco niżej niż w rzeczywistości. Przekonująco i ze swadą analizowała opór, jaki wzbudza w policji stosowanie najnowszej wiedzy z zakresu psychologii, socjologii, antropologii i w ogóle wszystkiego, oraz mówiła o potrzebie głębokich zmian w tym zakresie. Gdyby nie wiedział, że zamordowany ksiądz został znaleziony w odległości ponad dwóch kilometrów od punktu czwartego naszkicowanego przez panią doktor pentagramu i półtora kilometra od punktu piątego, sam pewnie uwierzyłby, że na podstawie wcześniejszych wydarzeń z ogromną dokładnością przewidziała ona wczorajszą tragedię i gdyby jej tylko posłuchano… Pewnie też trzymałby kciuki za to, żeby posłuchano jej teraz, kiedy tłumaczyła, że to nie koniec, że sprawca lub sprawcy będą chcieli pentagram „domknąć” w sposób jeszcze straszniejszy. Wreszcie pewnie przymknąłby oko na to, że figura powstała po zaznaczeniu dotychczasowych dziewięciu punktów – co jakiś czas realizator dawał przebitki na mapę – była pentagramem straszliwie koślawym, jakby rysowało go dziecko… Jako drugi wypowiadał się rzecznik kurii. On piękny nie był, ale miał melodyjny głos, zresztą gdyby go nie miał, pewnie nie zostałby księdzem. Był dobrym aktorem; udawało mu się jednocześnie przepraszać za popełniony przez Kościół błąd i niemal niedostrzegalnie zwalać całą winę na policję, która zapewniała, że zasadzka na kolędowego bandytę była całkowicie bezpieczna dla księży i stanowiła jedyny sposób na jego schwytanie. Szalenie przekonująco argumentował, że odrzucenie przez policję i prokuraturę teorii doktor Kumańskiej to tylko symptom szerszego problemu, jakim jest panujące w kraju, a zwłaszcza w mediach, przyzwolenie na bagatelizowanie płynących z określonych źródeł ataków na Kościół. Trudno było nie poczuć do niego sympatii, kiedy stwierdzał, że Kościołowi nie zależy teraz na poszukiwaniu ani napiętnowaniu winnych w policji i prokuraturze, ale na tym, by stworzono mechanizmy, które pomogą uniknąć podobnych tragedii w przyszłości. Nadeszła kolej na rzecznika komendy stołecznej i Zakrzeński natychmiast wyłączył telewizor. Nie dlatego, że rzecznik na pewno nie był nawet ładny i że trudno było lubić barwę jego głosu. Po prostu dlatego, że doskonale wiedział, co usłyszy. Chociaż, pomyślał po chwili, czy rzeczywiście wiedział? Tak naprawdę istniało mnóstwo możliwości: od stwierdzenia, że odpowiedzialny za błędnie poprowadzone dochodzenie zastępca szefa wydziału do walki z terrorem kryminalnym i zabójstw został zawieszony, po ogólnikową informację, że policja prowadzi dochodzenie wewnętrzne, mające na celu ustalenie, w jaki sposób doszło do błędów. W sumie ciekawe było również, czy rzecznik odważy się w jakiś sposób przerzucić chociaż część odpowiedzialności na prokuraturę i czy kolejnym spowiadającym się będzie właśnie rzecznik prokuratury. Z powrotem sięgnął więc po pilota, ale jego dłoń trafiła na Laurę, która zdążyła położyć się na pilocie i natychmiast zaczęła głośno mruczeć.
3
Wilk ostrożnie zapukał do drzwi gabinetu prokurator Wiernickiej. „Proszę” usłyszał dopiero po chwili, jakby szefowa zastanawiała się, czy nie ukryć swojej obecności. Kiedy wszedł do środka, tylko na chwilę odwróciła głowę, podobnie jak stojący obok niej prokurator Kaszyński. Potem oboje wrócili do studiowania rozłożonego na biurku wielkiego planu Warszawy. – Panie prokuratorze, w tej chwili nie mam dla pana czasu. Cokolwiek to jest, może poczekać. – Pani prokurator, to bardzo ważne… – Nie tak ważne, żeby nie mogło poczekać. W tej chwili ważna jest tylko sprawa, którą się tutaj zajmujemy. – Ja mam właśnie pewną informację w tej sprawie. Wiernicka i Kaszyński ze zdziwieniem odwrócili głowy w jego kierunku. – Pan ma informację w sprawie zabójstwa księdza Dudy? Wilk skinął głową. – Niby skąd może ją pan mieć? – Pani prokurator, pamięta pani tego człowieka, który się do mnie zgłosił, twierdząc, że był molestowany… Przerwał, bo Wiernicka nagle zrobiła się tak czerwona, jakby za chwilę miała dostać wylewu. Ponieważ tym razem ubrała się w zapiętą pod szyję białą bluzkę, na której wisiał nieodłączny krzyż, Wilkowi przeszło przez myśl, że jego przełożona przypomina trochę odwróconą o dziewięćdziesiąt stopni flagę Malty. – Pamiętam doskonale i dziwię się, że ma pan czelność do tego wracać, zwłaszcza w kontekście wczorajszych wydarzeń. Nie interesują mnie żadne wyssane z palca bzdury. Dziękuję, proszę wracać do pracy. – Kiedy to naprawdę… – Wilk zebrał wszystkie siły, żeby zacząć mówić, ale sam zdawał sobie sprawę, że mówi bardzo cicho.
– Jeśli się pan naprawdę upiera, proszę napisać notatkę służbową. I proszę wreszcie przestać przeszkadzać nam w pracy. – To są poważne sprawy, panie kolego – powiedział Kaszyński ze złośliwym błyskiem w swoich małych oczkach. – Być może kiedyś pan to zrozumie. Oboje znowu pochylili się nad mapą i przestali zwracać na niego uwagę, mimo że jeszcze przez chwilę stał bez słowa przy drzwiach. Potem się wycofał, najciszej, jak potrafił.
4
Zadzwonił telefon. Zakrzeński początkowo chciał go zignorować, ale po chwili ciekawość zwyciężyła. Spodziewał się nieznanego numeru, co prawdopodobnie oznaczałoby jakiegoś dziennikarza, który zdobył namiary na niego. Albo po prostu je dostał, jeśli komenda stołeczna skazała go całkiem na pożarcie. Ale to dzwonił prokurator Wilk, diabli wiedzą po co. Może z kondolencjami? Znając go, trudno to było wykluczyć. – Słucham – prawie warknął, starając się, żeby w jego głosie zabrzmiało tyle niechęci, ile tylko się dało. – Dzień dobry, panie komisarzu. – Wilk mówił szybko, jakby nie chciał dać Zakrzeńskiemu okazji do wejścia sobie w słowo. – Cieszę się, że udało mi się pana złapać. Mam bardzo ważną informację w sprawie zabójstwa tego księdza wczoraj. Wszystko wskazuje na to, że to nie był po prostu jeden z tych napadów kolędowych. Być może nawet znam sprawcę. Zakrzeński usiadł na łóżku, co przytulona do jego boku Laura skwitowała protestującym miauknięciem. – Proszę mówić. – To skomplikowane i chyba nie na telefon. Zaprosiłbym pana do siebie, ale nie chcę, żeby to wyglądało na wchodzenie w paradę prokuratorowi Kaszyńskiemu, więc może mógłbym do pana przyjechać do Pałacu Mostowskich. – Zrobimy inaczej – powiedział Zakrzeński. – Spotkajmy się na neutralnym gruncie.
5
Spotkali się w kawiarni przy placu Unii Lubelskiej. Była to jedna z modnych sieciówek i obaj pasowali do niej jak pięść do nosa. Widać to było wyraźnie w spojrzeniu, jakim obdarzyła ich szczuplutka blondyneczka za kontuarem, chociaż z jej twarzy nie znikał profesjonalny uśmiech. Kiedy obaj zamówili po zwykłej herbacie, zdołała jakoś ukryć rozbawienie. Poddała się, kiedy przy stoliku Wilk zaczął się szamotać ze swoim obcisłym płaszczem, odsłaniając gruby, pstrokaty sweter, który potem ściągnął z siebie szybkim, nerwowym ruchem, tak jakby wełna paliła mu ciało. Na szczęście nie widział, że robił z siebie widowisko, zbyt zaaferowany tym, co miał do opowiedzenia Zakrzeńskiemu. – I co pan sądzi, panie komisarzu? – zapytał, kiedy skończył relację. Zakrzeński wypił łyk herbaty, która zdążyła wystygnąć. – Nie wiem. Przede wszystkim cała ta historia z utratą pamięci wydaje mi się bardzo nieprawdopodobna. – Ja też nie wiem, co myśleć. Ale chyba nie ulega wątpliwości, że ten człowiek, kimkolwiek jest, ma jakiś związek ze śmiercią tego księdza. Zakrzeński skinął głową. – Mogłoby się wobec tego wydawać, że wczorajsze zabójstwo nie jest powiązane z napadami kolędowymi – kontynuował Wilk. – Być może to prawda. Przed chwilą przyszło mi do głowy, że jest też inna możliwość. Może to właśnie ten Czarny dokonał tych napadów, żeby stworzyć taką, jak by to powiedzieć, zasłonę dymną, żeby nikt nie podejrzewał motywu osobistego. Nie wiem, od jak dawna jest w Polsce. Pokazał mi stary polski paszport, ale nie spojrzałem na pieczątkę. Mógł przecież przylecieć na inny, amerykański. – To się wyjątkowo nie trzyma kupy. Chciał odciągnąć uwagę od motywu osobistego, a jednocześnie przyszedł do pana, żeby o tym dokładnie opowiedzieć? – Tak. Oczywiście, to nie ma sensu. Ale nie wiemy, czy ten człowiek działa do końca racjonalnie. – Panie prokuratorze, sprawcą napadów kolędowych jest ktoś inny. I on nie zostanie złapany, bo po tym wszystkim musiałby być szaleńcem, żeby kontynuować tę serię, a on szaleńcem nie jest. Ale dla tego pańskiego Czarnego, jeśli to on zabił tego księdza, jest bardzo wygodne, że prowadzący śledztwo wiążą zabójstwo z napadami. I z tym bzdurnym pentagramem. – Całe szczęście, że pan już wie, jak było naprawdę. Zakrzeński znowu upił łyk herbaty i spojrzał na Wilka.
– Panie prokuratorze, ja już nie prowadzę tej sprawy. Ani żadnej innej. Zostałem zawieszony. Bo przyjąłem, że to były zwykłe napady rabunkowe i do niczego więcej nie dojdzie. Wilk poruszył się nerwowo. Wyglądało na to, że chce coś powiedzieć, ale tylko zamlaskał i wypił duży łyk herbaty. – Przepraszam, powinienem był to panu powiedzieć od razu, kiedy pan zadzwonił, ale nie mogłem powstrzymać ciekawości – dodał Zakrzeński. Wilk przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu. Wreszcie powoli skinął głową. – Rozumiem. Zresztą nic się nie stało. Teraz będzie pan mógł to przekazać wyżej. W końcu się okaże, że miał pan rację. – Tylko że to nie będzie takie proste. Nikt mnie teraz nie będzie chciał słuchać. Skończy się tak jak z panem. Wilk rozejrzał się bezradnie po kawiarni, tak jakby szukał wyjścia ewakuacyjnego. – Więc… Więc co ja mam zrobić? – Przecież napisał pan tę notatkę służbową, prawda? A więc zrobił pan to, co do pana należało. – Tylko że nikt jej nie przeczyta. Albo przeczyta za tydzień. A poszukiwania Czarnego muszą się zacząć natychmiast, bo inaczej on wyjedzie z Polski. Albo stanie się coś jeszcze gorszego. Proszę pamiętać, że jest drugi ksiądz T. – To już nie jest pański problem, prawda? – Panie komisarzu, pan chyba tego nie mówi serio? Zakrzeński wzruszył ramionami. – Powtarzam: ja nic nie mogę zrobić. Ale pan przecież może jeszcze raz spróbować porozmawiać z Kaszyńskim. Albo spróbować bezpośrednio zawiadomić KSP. Co prawda kontakt z nimi ponad głową prokuratora prowadzącego może zostać różnie odebrany, ale w końcu to wyjątkowa sytuacja. Ewentualnie może pan wskazać Czarnego anonimowo. Na pewno to sprawdzą, może nie od razu, bo teraz pewnie dzwoni w tej sprawie cała masa wariatów, ale sprawdzą. Wilk znowu przez dłuższą chwilę milczał. Był skulony w sobie, wyglądał trochę tak, jakby komisarz właśnie postraszył go pobiciem. – No cóż… W takim razie myślę, że powinienem iść. Wstał, włożył sweter i podszedł do wieszaka. Sięgał właśnie po płaszcz, kiedy nagle zmienił zdanie, niemal biegiem wrócił do stolika i usiadł naprzeciwko Zakrzeńskiego.
– Przecież to oczywiste, że pan tak tego nie zostawi. Nie wiem, jak w ogóle mogłem tak pomyśleć. Pan go chce sam znaleźć. Zakrzeński uśmiechnął się lekko. – Będę teraz miał bardzo dużo czasu, panie prokuratorze. – Panie komisarzu, to chyba nie jest najlepszy pomysł. – Obaj doskonale wiemy, że Kaszyński to idiota. A Burzyński, bo to on przejął u nas sprawę, na pewno mu się nie postawi. Ale jeśli dostaną coś bardziej konkretnego niż pańska opowieść, nie będą tego mogli zignorować. – W takim razie musi mnie pan wziąć ze sobą. – Słucham? – Cokolwiek pan planuje, chcę w tym uczestniczyć. Wezmę urlop na żądanie. Od dzisiaj. Wizja targania ze sobą tego dziwaka w idiotycznym swetrze sprawiła, że Zakrzeński omal się nie roześmiał. – Pan wybaczy, panie prokuratorze, ale… – Może nie sprawdzą od razu doniesienia o jakimś tam Czarnym, ale o tym, że będąc zawieszonym, ma pan zamiar ingerować w śledztwo… Zakrzeński wyprostował się na krześle. Takiego zagrania się po Wilku nie spodziewał. Niepotrzebnie tak łatwo przyznał się do swoich planów. Teraz było za późno, bo Wilk wyglądał na zdeterminowanego. – Dobrze, panie prokuratorze – syknął przez zaciśnięte zęby. – Skoro panu tak na tym zależy…
6
Dopiero kiedy Wilk poszedł załatwiać swój urlop i Zakrzeński został sam w kawiarni, dotarło do niego, co właściwie zamierzał zrobić. Znalezienie człowieka na podstawie jedynie imienia i nazwiska oraz rysopisu, bez jakichkolwiek informacji dotyczących jego kontaktów czy możliwych miejsc pobytu, byłoby trudnym zadaniem, nawet gdyby miał pełny dostęp do całego aparatu policji.
A on był od wszystkiego odcięty. Przez chwilę zastanawiał się, czy jest ktoś, do kogo mógłby się zwrócić o pomoc w tej sprawie, i doszedł do wniosku, że takiej osoby nie ma. O jego zawieszeniu wiedzieli na pewno wszyscy i nawet ci, którzy nie czerpali z tego powodu złośliwej satysfakcji, na pewno nie byli gotowi ryzykować dla niego swojej kariery, a może i odpowiedzialności karnej. Wyjątek stanowił Katz, jego najbliższy współpracownik i w pewnym sensie wychowanek. Czuł jednak, że nie powinien go narażać, w każdym razie jeszcze nie w tej chwili. Odwoła się do jego pomocy dopiero wtedy, kiedy to będzie naprawdę niezbędne. Zresztą aby podwójny triumf, który Zakrzeński sobie wymarzył, słuchając opowieści Wilka – dopaść Mateusza Czarnego i udowodnić dokonanie napadów kolędowych Krenzowi – był triumfem prawdziwym, musi go odnieść zupełnie sam. Bo Wilka oczywiście nie liczył, ten będzie dla niego ciężarem, którego w pewnym momencie prawdopodobnie się pozbędzie. Na korzyść dziwacznego prokuratora przemawiało tylko jedno: widział Mateusza Czarnego i rozmawiał z nim. W tym momencie przez jego głowę przeleciała niepokojąca myśl: a co, jeśli Mateusz Czarny jest po prostu wytworem wyobraźni Wilka? Dotychczasowe kontakty Zakrzeńskiego z Wilkiem nie dawały mu podstaw do tego, żeby uznać prokuratora za wariata, ale kandydatem na wariata Wilk na pewno był. Jego relacja wydawała się zbyt spójna i logiczna, aby mogła być wytworem chorego umysłu, całkowitej pewności Zakrzeński jednak nie miał. Z drugiej strony w sprawie wczorajszej śmierci księdza nie miał też żadnego innego punktu zaczepienia. A znalezienie jego mordercy i udowodnienie, że nie miał on nic wspólnego z napadami kolędowymi, o tym cholernym pentagramie nie wspominając, było jedynym sposobem na to, by Zakrzeński mógł oczyścić swoje imię. Dość tych jałowych rozważań, powiedział sobie, czas zacząć działać. I poczuł całkowitą pustkę w głowie.
7
Wilk napisał wniosek o urlop na żądanie na czwartek i piątek i poszedł z nim do Wiernickiej. Jej gabinet był pusty. Po chwili wahania zapukał do drzwi gabinetu Kaszyńskiego – tam też nikogo nie było. Zaniósł więc wniosek do kadr, ponownie wysłał notatkę dotyczącą Mateusza Czarnego, tym razem napisawszy temat wiadomości wielkimi literami i zakończywszy go ciągiem wykrzykników, wreszcie wyłączył komputer, ubrał się i ruszył do wyjścia. Droga wydawała się trwać wieczność; tym razem miał wrażenie, że wszyscy, których po drodze spotykał – dwóch kolegów, sprzątaczka, recepcjonistka, ochroniarz – przyglądają mu się ze
zdziwieniem, jakby zobaczyli ducha. Przed budynkiem prokuratury miał wrażenie, że siarczysty mróz wymierzył mu policzek. Chciał się cofnąć w ciepło przegrzanego budynku, ale w końcu ruszył do przodu, z trudem stawiając kroki, bo nogi miał ciężkie jak z kamienia. Coś zacząłeś, pomyślał, nie chciałeś, ale zacząłeś. Teraz musisz to doprowadzić do końca albo przynajmniej zobaczyć ten koniec. Jednak przed drzwiami kawiarni chciał się odwrócić na pięcie i pobiec z powrotem. Nie zdążył. Zakrzeński zobaczył go przez okno i zaczął się ubierać.
8
O tej porze znalezienie miejsca do parkowania nie nastręczało trudności i Zakrzeński stanął dokładnie naprzeciwko kościoła Świętego Mikołaja. – Zamierza pan wejść do środka? – zapytał Wilk. – W tej chwili to raczej nie ma sensu. Spróbujmy znaleźć ten blok. Czarny powiedział Wilkowi, że kościół miał tuż za rogiem. Do tego opisu pasowały trzy wieżowce. Kiedy podchodzili pod pierwszy z nich, Zakrzeński zdał sobie sprawę, że w dalszym ciągu nie ma pojęcia, od czego zacząć. I że Wilk za chwilę też zda sobie z tego sprawę. Uśmiechnęło się jednak do nich szczęście. Z pierwszej klatki wychodził właśnie listonosz. Zakrzeński machnął mu przed oczami legitymacją, w taki sposób, żeby uniemożliwić mu zarejestrowanie swojego nazwiska. Na szczęście listonosz nie był dociekliwy. – Nie, żadnego Czarnego nie mam w swoim rewirze. Jak było dwadzieścia lat temu, to wam nie powiem, bo ja tu od jedenastu lat chodzę. To i tak długo. A z kolorów to w tym bloku jest tylko Rudy. Listonosz odszedł na kilkanaście metrów, kiedy nagle Wilk ruszył w jego kierunku. – Przepraszam. A ruda dziewczyna? Nie z nazwiska, naprawdę ruda. Tak około trzydziestu pięciu lat. Listonosz przez chwilę przyglądał się mu z wyraźnym zdziwieniem, a potem się uśmiechnął. – Edyta Olchowiec. W tym następnym bloku, środkowa klatka, lokal dwadzieścia cztery albo dwadzieścia sześć. Przynosiłem emeryturę jej matce, też zresztą rudej, ale jakoś tak pół roku temu zmarła. Fajna laska. Ta młoda, znaczy się. Ona też często polecone dostaje, chyba jakieś książki czy
coś tam kupuje. – O co chodzi? – zapytał Zakrzeński, kiedy listonosz ponownie się oddalił. – To może być dziewczyna, z którą Mateusz Czarny się przyjaźnił w młodości. – Nic pan o tym nie mówił. – To taki detal, że sam o nim zapomniałem. Miejmy nadzieję, że przypomni mu się więcej takich detali, pomyślał Zakrzeński.
9
Kiedy Edyta Olchowiec otworzyła im drzwi swojego mieszkania, Zakrzeński aż drgnął. Nie dlatego, że była atrakcyjna, chociaż była, i to bardzo. Chodziło o to, że na widok jej rudych włosów i piegowatej twarzy wróciło pewne wspomnienie, które wolałby wymazać z pamięci. Obejrzała dokładnie ich legitymacje, nie dało się tego uniknąć bez wzbudzania podejrzeń. Potem zaprowadziła ich do dużego pokoju, który nie wydawał się wcale duży, bo sporą jego część zajmowało wielkie, zawalone papierami biurko, natomiast najdłuższą ścianę niemal w całości zastawiały półki szczelnie wypełnione płytami kompaktowymi. Musiało ich być kilka tysięcy. – Proszę, tam są krzesła – powiedziała i wskoczyła na niską kanapę, podwijając pod siebie zgrabne, długie nogi w obcisłych getrach. – Przepraszam za bałagan, ale pracuję z domu, więc to jest moje biuro. Biuro powinna sprzątać sprzątaczka, tylko mnie na sprzątaczkę nie stać. Ale do rzeczy. Panowie potrzebują informacji na temat Mateusza. Przyznam się, że to zaskakujące. Nie miałam z nim żadnego kontaktu już z piętnaście lat, jeśli nie więcej. – Czyli nic pani nie wiadomo o tym, że wrócił do Polski? – zapytał Zakrzeński. – A wrócił? Rozumiem, to ja mam odpowiadać. Nie, zresztą nie sądzę, żebym się o tym dowiedziała albo żeby próbował mnie znaleźć. Kolegowaliśmy się jako dzieci, potem on wyjechał do Stanów. Wymieniliśmy parę listów, on głównie się skarżył, jak mu tam niedobrze. Potem korespondencja się urwała. Może to by wyglądało inaczej kilka lat później, jak już był mail… – Myśli pani, że byłaby pani w stanie odnaleźć te listy? Zaśmiała się głośno. W bardzo seksowny sposób odrzuciła głowę do tyłu i przejechała ręką po
długich, gęstych włosach. – Oczywiście, że nie. Nie jestem specjalnie sentymentalna, od czasu do czasu robię remanent i po prostu pozbywam się niepotrzebnych rupieci. Może gdyby to były listy miłosne… Ale nie były, my się po prostu kumplowaliśmy, nie byliśmy parą, w żadnym sensie. Lubiliśmy razem słuchać muzyki, to nas chyba najbardziej łączyło. Zresztą jak panowie widzicie, mnie to zostało do dzisiaj. Zamilkła i Zakrzeński miał na końcu języka kolejne pytanie, ale powstrzymał się, bo coś w skupionym spojrzeniu dziewczyny zasygnalizowało, że ma coś do dodania. Nie mylił się. – Powiedziałam, że nie byliśmy parą, ale faktem jest, że raz pozwoliłam mu się pocałować. Bo on tak strasznie próbował… To było, jak miał jakieś dwanaście czy trzynaście lat, wiadomo, taki wiek, hormony itepe. Ja miałam gdzieś piętnaście. Dla mnie to też był pierwszy raz i w sumie ciekawiło mnie, jak będzie. Ale to nie był dobry pomysł. Jakiś czas potem, pamiętam, że zmieniałam płytę na adapterze, on do mnie podszedł od tyłu, przycisnął się do mnie i chwycił za piersi. Muszę powiedzieć, że się aż przestraszyłam, nie tak jakoś bardzo, bo w końcu matka była w sąsiednim pokoju, ale było to nieprzyjemne. Potem przez jakiś czas w ogóle nie rozmawialiśmy, w końcu się chyba dałam przeprosić i więcej to się nie zdarzyło. Chyba od tego momentu panował między nami większy dystans, no a jakoś tak dwa lata później on wyjechał. Spojrzała na Zakrzeńskiego, potem szybko na Wilka, a potem znowu na Zakrzeńskiego. – To zabawne, jak działa pamięć. Kiedy mnie o niego zapytaliście, w ogóle o tym nie pomyślałam, a potem wystarczył ciąg skojarzeń i cała ta sytuacja od razu stanęła mi wyraźnie przed oczami. – Pamięta pani, w którym to było roku? – zapytał Wilk. – No bez przesady. Mówię, on musiał mieć dwanaście albo trzynaście lat… Stop, dwanaście, bo ja miałam piętnaście. To było zaraz po tym, jak poszłam do liceum. Czyli w osiemdziesiątym dziewiątym. Czyli jednak pamiętam. – Czy poza tymi próbami nadania waszej relacji charakteru seksualnego zauważyła pani u niego jakąś zmianę w tamtym okresie? Edyta Olchowiec znowu wybuchnęła głośnym śmiechem i odrzuciła głowę do tyłu. – Przepraszam pana, panie prokuratorze, ale zabawnie pan to ujął. Nie, nie zauważyłam. Stop, muszę się z tego wycofać. Może rzeczywiście stał się jakoś bardziej, no nie wiem, poważny. To znaczy on zawsze był poważny, poważniejszy nawet niż chłopaki od niego starsze. Gdyby nie to, przy naszej różnicy wieku byśmy się nie kumplowali. Ale chyba rzeczywiście stał się jakiś taki, nie wiem, mrukliwy. Moim zdaniem wszystko się wiązało z tym, że gotowały się w nim hormony i jak na mnie patrzył, to dostrzegał przede wszystkim cycki. Co zresztą wtedy wymagało pewnej wyobraźni. Znowu się zaśmiała, patrząc na Zakrzeńskiego. Ciekawe, czy chciała dodać „inaczej niż teraz”. Z tym trudno byłoby się Zakrzeńskiemu nie zgodzić, chociaż i tak najciekawsze wydawały mu się nogi.
– Mateusz chodził na kurs dla ministrantów – kontynuował Wilk po chwili przerwy. – Chyba tak, ma pan rację. Nie został ministrantem, jeśli dobrze pamiętam. Na pewno nie. – Dlaczego? – Skąd mogę wiedzieć? Znudziło mu się, stracił entuzjazm. – Podobno był bardzo religijny. Chciał zostać księdzem. – Oczywiście, że chciał, a ja chciałam zostać zakonnicą. Prawdziwą, nie taką, jak teraz jestem. Co mi nie przeszkadzało mieć na ścianie plakatu z Like a Virgin. Dlaczego was w ogóle interesują takie głupoty, jeśli mogę zapytać? Zakrzeński i Wilk spojrzeli na siebie. Po chwili niezdecydowanego milczenia odezwał się komisarz. – Istnieje podejrzenie, że Mateusz Czarny był molestowany przez księdza. – Łoł – powiedziała Edyta Olchowiec, wyprostowała się i spuściła nogi na podłogę. – W czasie tego kursu dla ministrantów? – Mówił pani o tym? – Nie mówił i nie sądzę, żeby powiedział. Po prostu dodaję dwa do dwóch, przed chwilą pytaliście mnie o ten kurs. – Czy wtedy, pod koniec lat osiemdziesiątych, były jakieś plotki lub podejrzenia na temat księży w tej parafii? – Nie, to znaczy może były, ale do mnie nie docierały. – Pamięta pani, jacy księża tu wtedy pracowali? – Pamiętam oczywiście proboszcza. Święty człowiek podobno. Tak wszyscy mówili, a wszyscy nie mogą się mylić, prawda? I było kilku młodych wikarych. Tak naprawdę to pamiętam dwóch, jeden był chudy, a jeden grubszy. Flip i Flap się na nich mówiło. – Czy jeden z nich nazywał się Tomasz Duda? Dopiero kiedy wypowiedział to nazwisko, Zakrzeński zdał sobie sprawę, że jeśli dziewczyna sprawdzała dzisiaj wiadomości w internecie lub słuchała radia, skojarzy ich wizytę ze wczorajszym zabójstwem. To jeszcze nie byłaby katastrofa, ale było to niebezpieczne. Ale Edyty Olchowiec wiadomości najwyraźniej nie interesowały. – No chyba brzmi znajomo. I to chyba byłby Flip, ale nie dam gwarancji. – A jak mógł się nazywać ten drugi?
Pokręciła głową. – Proszę się zastanowić, to ważne. Mógł mieć imię lub nazwisko na T. – Przykro mi, nie pomogę panom. Dodatkowo jak byłam w drugiej klasie liceum, przenieśli religię do szkół, więc mnie nie uczyli księża z naszej parafii. W ogóle oddaliłam się od tego wszystkiego. Zbłąkana owieczka. – Czy zna pani jakichś innych kolegów Mateusza z tego okresu? Przez chwilę zastanawiała się w milczeniu i potem potrząsnęła głową. – Nie, sorry. Nie przypomnę sobie. Zakrzeński i Wilk znowu spojrzeli na siebie. – W takim razie to chyba byłoby wszystko – powiedział komisarz. – Czy mógłbym… – Czy Mateusz wspominał kiedykolwiek swojego wujka? – wtrącił się Wilk. – Tak, wspominał. Wtedy jak miał tę fazę, że zostanie księdzem, to się martwił, że fakt posiadania kogoś takiego w rodzinie może mu to utrudnić. I to wszystko, na pewno nie utrzymywał z nim kontaktu ani nawet nie mieli w domu tej jego książki. Swoją drogą, coś wam pokażę. Wstała, a w zasadzie zerwała się z kanapy i po chwili szperania wyciągnęła z półki książkę Pawła Czarnego Widziane na własne oczy. – Jakiś czas temu trafiłam na to w księgarni z tanimi książkami i z ciekawości kupiłam. Nowe wydanie sprzed trzech lat. Chyba się dobrze nie sprzedało. Treść wcale nie taka szokująca jak na dzisiejsze czasy, całość raczej nudna. Z trudem to zmęczyłam. Zakrzeński szybko przejrzał książkę. – Czy mógłbym to pożyczyć? – Pod warunkiem że pan odda. Książki i płyty kolekcjonuję, nawet nie najlepsze. Zapiszę panu na okładce mój numer. I proszę mi podać swój, gdybym musiała pana ścigać. Albo gdyby mi się coś jeszcze przypomniało. Jeśli był w tym jakiś podtekst, doskonale go ukryła, bo zachowywała się naturalnie. Mimo to Zakrzeński wolał nie patrzeć w stronę Wilka, bo czuł, że zobaczy w jego oczach ostrzeżenie. Ostrzeżenie jak najbardziej uzasadnione. Nie dlatego, że dziewczyna była ruda, ale dlatego, że cała sprawa była śliska jak cholera. Z drugiej strony trudno było nie podać jej numeru, skoro rzeczywiście mogła sobie coś przypomnieć.
10
W drodze do samochodu Wilk tak się zatopił w lekturze, że raz czy dwa o mało się nie przewrócił. Kiedy wsiedli, Zakrzeński odpalił silnik, ale nie ruszył. – Kto to wydał? – zapytał. Musiał to pytanie powtórzyć, dopiero wtedy Wilk oderwał oczy od książki i spojrzał na niego nieco nieprzytomnym wzrokiem. – Kto wydał co, panie komisarzu? Zakrzeński stracił cierpliwość, wyrwał Wilkowi książkę z ręki i szybko odnalazł stopkę redakcyjną. Na szczęście był tam telefon. – Szuka pan kontaktu do pana Czarnego? – W męskim głosie, który Zakrzeński usłyszał w słuchawce, zabrzmiało zdziwienie. – Jest pan dziennikarzem? – Tak. – To szkoda, że cztery lata temu pan się nie interesował. Teraz to wszystko na przemiał poszło. A jego pan znajdzie na Baśniowej, na Ochocie. Prowadzi sklep ze sprzętem rehabilitacyjnym. – Sklep ze sprzętem rehabilitacyjnym – powtórzył Wilk, kiedy Zakrzeński zrelacjonował mu rozmowę. – To ciekawe. Jeśli pan pozwoli, jeszcze poprzeglądam tę książkę po drodze. Ulica Baśniowa, położona na skraju Starej Ochoty, okazała się zagłębiem tego rodzaju sklepów i dopiero w trzecim, do którego weszli, sprzedawczyni potwierdziła, że właścicielem jest Paweł Czarny. Zajrzała na oddzielone ciemną kotarą zaplecze, coś powiedziała i gestem zaprosiła Wilka z Zakrzeńskim do środka. Mężczyzna siedział za masywnym biurkiem zawalonym książkami. Miał na sobie czarną marynarkę i ciemną koszulę. Był chudy i drobny. Jego twarz pokrywała gęsta sieć zmarszczek, a mimo to z jakiegoś powodu nie wyglądał na swoje niemal sześćdziesiąt lat. Może sprawiał to żywy, błękitny kolor jego oczu, a może sposób, w jaki jego spojrzenie nieustannie wędrowało od jednego gościa do drugiego. Na dłużej zatrzymało się tylko raz, na widok książki, którą Wilk trzymał w ręce. – Proszę, niech panowie spoczną. – Mówił szybko, właściwie wystrzeliwał słowa. – Pan może na tym fotelu do masażu, niestety nie działa, dlatego zresztą tu stoi. Ale też nie kopnie, nie jest podłączony. Pan niech skorzysta z tamtego krzesła. Od razu zastrzegam: żadnego księdza nie pozbawiłem życia ani nawet mienia.
Wilk wydał coś w rodzaju głośnego sapnięcia, Zakrzeński zatrzymał się w połowie procesu siadania i zakończył go dopiero po chwili. – Panów zdziwione miny są po prostu bezcenne. Już wyjaśniam moje rozumowanie. Po pierwsze, pan musi być policjantem, tego po prostu nie da się ukryć. Pan nie wiem, kim jest, bo nie wygląda pan na nikogo, ale nie każdemu jest dane wyglądać na kogoś. Co zresztą bywa błogosławieństwem. Po drugie, wszystkie publikatory dzisiaj od rana trąbią o fanatykach atakujących Kościół. Po trzecie, mają panowie ze sobą moją książkę. Dodaję jeden plus jeden plus jeden i mam trzy, a nawet cztery. A więc jeszcze raz: nienawidzę tego towarzystwa, z całej duszy mojej, ale nie mam nic wspólnego z żadnymi pentagramami i tak dalej. – Nienawidzi pan? – powiedział cicho Wilk. – Dlaczego? Rozbiegane spojrzenie Czarnego na dłuższą chwilę zatrzymało się na Wilku. – Bo mam takie prawo, tak zapewne powinienem odpowiedzieć. Ale dobrze, otworzę przed wami na oścież serce moje. Bo mi zabrali najlepsze lata mojego życia. Bo przez nich jestem tu, gdzie jestem, prowadzę ten przeklęty sklep, a nie jestem na przykład dziekanem wydziału filozofii, słynnym chirurgiem albo sędzią Sądu Najwyższego. Wilk otworzył usta, ale nic nie powiedział. Zakrzeński chciał przejść do rzeczy. Czarny go uprzedził i kontynuował: – Tak, przez nich. Bo, jak to się mówi, wciskali mi kit. I wcisnęli tak skutecznie, że dopiero jak miałem te trzydzieści kilka lat i tkwiłem w tym po uszy, zdałem sobie sprawę, że to wszystko złuda, miraż i kłamstwo. Te transsubstancjacje, to chodzenie po wodzie, to nieskończone miłosierdzie. Wszystko. To się stało nagle, po prostu opadła mi zasłona z oczu. Można powiedzieć, że ze mnie taki święty Paweł ŕ rebours. Problem w tym, że wtedy było dla mnie za późno, żebym mógł coś sensownego zrobić ze swoim życiem. Bo co może zrobić niewierzący ksiądz, doktor teologii? Oczywiście może zostać biskupem, może nawet kardynałem. Nie pierwszy i nie ostatni. Niestety, byłem na to zbyt intelektualnie uczciwy. Więc żeby nie zwariować i żeby się jakoś odegrać za te zmarnowane lata, napisałem książkę. – Chyba nie najlepiej wybrał pan moment na jej wydanie, prawda? – zapytał Wilk. – Nie najlepiej? Dlaczego? Chodzi panu o to, że stan wojenny, że wszyscy do Kościoła i cały naród śpiewa z nami patriotyczne pieśni? Już nie wspominajmy o tym, że tak wcale nie było. Tak czy inaczej, wtedy można sobie było wyobrazić dwa warianty sytuacji. Ten bardziej prawdopodobny był taki, że komuna przetrwa, w takiej czy innej postaci. I pogodzi się z Kościołem, bo Kościół zawsze prędzej czy później zawiera przymierze z władzą, wszystko jedno, jaka ona jest. W takim wypadku wypadało ludzi ostrzec, że pokładanie nadziei w Kościele, traktowanie go jako wielkiej ostoi prawdy, cnoty i polskości, to wielkie nieporozumienie. Że czeka ich rozczarowanie, bo każdemu biskupowi bliżej do sekretarza komitetu wojewódzkiego niż do zwykłego człowieka, chociaż oczywiście nie można wtedy tego było napisać wprost. A drugi wariant był taki, że komuna upadnie. To było mniej prawdopodobne, ale to właśnie się stało. W takim wypadku tym bardziej wypadało ludzi ostrzec, co ich czeka, jak nikt nie będzie ograniczał tej sitwy. Czyli sytuacja, jaką mamy teraz,
kiedy to biskup de facto jest sekretarzem wojewódzkim. Zamilkł. Po kilkunastu sekundach uśmiechnął się od ucha do ucha. – No i oczywiście potrzebowałem pieniędzy, nie przeczę. Odzyskałem wolność, ale straciłem bezpieczeństwo. Poznałem kobietę, na świat miała przyjść moja córka. Nie widzę w tym nic zdrożnego. Takie odszkodowanie za zmarnowaną młodość. – Przejdźmy do rzeczy. – Zakrzeński widział, że Wilk chce coś powiedzieć, i zdołał go uprzedzić. – Do rzeczy? – Paweł Czarny wszedł Zakrzeńskiemu w słowo. – Od tego przecież zaczęliśmy. Nie, nie mam nic wspólnego z żadnymi pentagramami ani czymkolwiek w tym rodzaju. Nienawidzę kleru, ale bezosobowo i prywatnie. „Bezosobowo” w tym przypadku znaczy, że nie życzę śmierci żadnemu z nich. A „prywatnie” znaczy, że nie należę do żadnych grup. Czasem coś skomentuję na jakimś forum w internecie. Oczywiście anonimowo. I to wszystko. – Kiedy ostatni raz widział pan Mateusza Czarnego? Rozbiegany wzrok Pawła Czarnego nagle zatrzymał się w miejscu. – Mateusza? Mojego bratanka? Mój Boże, skąd ja mam wiedzieć. Ale pewnie tuż przed moim odejściem z Kościoła. Przed książką. Bo jak już to zrobiłem, cała rodzina zerwała ze mną kontakt. On mnie pewnie zresztą musiał znienawidzić najbardziej z nich wszystkich. Bo ja byłem też jego ojcem chrzestnym, więc miał zrujnowaną komunię. – I ten kontakt nigdy nie został odnowiony? – Nie. Jedyne, co wiem o jego dalszych losach, to to, co mi parę lat temu opowiedział Łukasz. – Łukasz? – powtórzył Zakrzeński. – Łukasz, jego młodszy brat. Jakiś czas temu, nie wiem, dwa, trzy lata temu, był w Polsce. Może nawet cztery lata temu, nie pamiętam. I to chyba jakiś dłuższy czas tu przebywał, może nawet pół roku albo dłużej. Pracował tu, to znaczy coś tam kupował dla jakiegoś wielkiego banku. I zadał sobie tyle trudu, żeby mnie odszukać. Zaprosił mnie na kolację, nie pamiętam dokładnie, ale to była jakaś strasznie droga restauracja. Opowiedział mi o śmierci rodziców, o sobie, takie tam. – A co mówił o Mateuszu? – Że jemu w Stanach się specjalnie nie ułożyło. Chyba jakieś problemy z alkoholem. Więcej szczegółów nie pamiętam. – Czy kiedykolwiek dotarła do pana informacja, że Mateusz Czarny był jako dziecko molestowany seksualnie przez księdza? Paweł Czarny prawie podskoczył.
– Fascynujące! – wykrzyknął. – Zaraz, w której oni mieszkali parafii? A tak, Święty Mikołaj. Czyli parafia Skały, tego wielkiego niezłomnego nudziarza? Niestety, życie nie jest tak piękne i to pewnie nie chodziło o samego proboszcza we własnej osobie. Nie, to na pewno nie był taki typ. Więc jakiś wikary. Jak się nazywał? Zanim Zakrzeński zdołał zdecydować, jak powinien odpowiedzieć, Paweł Czarny zerwał się z miejsca, niemal obiegł swoje biurko i stanął tuż przed Zakrzeńskim. – Stop. Nie musi pan nic mówić. Ten ksiądz nazywał się Tomasz Duda, prawda? I uważacie, że Mateusz miał związek z jego śmiercią? Wilk chciał coś powiedzieć, ale Zakrzeński zdołał go ubiec. – Co pan wie o tym księdzu? – Rozumiem. – Czarny pokiwał głową, cofnął się o dwa kroki i oparł o biurko. – Od zadawania pytań są panowie. Nie ma sprawy. Ale muszę panów ostrzec, że ludzki umysł, którego ciekawość została rozbudzona, potrafi dokonywać cudów. Jedyny sposób, żeby temu zaradzić, to dać mu jednoznaczne i proste odpowiedzi. – Czy coś pan wie o tym księdzu? – powtórzył wolno i dobitnie Zakrzeński, który zaczynał tracić cierpliwość. – Nic, jak Boga kocham. Ale muszę chyba poczynić zastrzeżenie. Na pewno nie pamiętam wszystkich nazwisk wszystkich księży, z którymi w jakiś sposób, bezpośrednio, a może pośrednio, stykałem się, kiedy pracowałem w kurii. A więc fakt, że to nazwisko nic mi nie mówi, nie oznacza, że kiedyś, w mojej poprzednim wcieleniu, nie było inaczej. Na chwilę zapadła cisza. Wyglądało na to, że dotarli do muru, podobnie jak w rozmowie z Edytą Olchowiec. W końcu znowu odezwał się Zakrzeński. – Rozumiem, że pana bratanek, mam teraz na myśli Łukasza Czarnego, wyjechał już z Polski? – Tak. To znaczy chyba tak. Poza tą jedną kolacją nie spotykałem się już z nim więcej. Ja oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mnie zaprosił w jakieś wykwintne miejsce, ale widać nie zaciekawiłem go wystarczająco. – I nie ma pan żadnego kontaktu do niego? – Nie. Chwileczkę. On się wtedy do mnie odezwał mailem. Więc może mi się uda tę wiadomość znaleźć. Tylko o chwilkę cierpliwości poproszę. Wrócił za biurko i pochylił się nad laptopem, dzięki czemu Zakrzeński zauważył, że czubek jego głowy jest zupełnie łysy. Przez dłuższą chwilę nie działo się nic, aż nagle Wilk zaczął się dziwnie wychylać z fotela. Zakrzeński pomyślał, że prokurator zasypia i za chwilę zwali się jak długi na środek pokoju, kiedy zdał sobie sprawę, że Wilk przyjmował tę dziwną pozycję, żeby przyjrzeć się tytułom książek, które zajmowały biurko Czarnego.
– Mam – powiedział w końcu Paweł Czarny, podnosząc głowę znad laptopa. – Słucham – powiedział Zakrzeński, odblokowując komórkę. – Widzę, że pan słucha. Niestety, jak tak tego adresu szukałem, to zdałem sobie sprawę, że nie mogę go panom zdradzić. Jak już mówiłem, nie życzę żadnemu klesze śmierci i generalnie zgadzam się, że państwo powinno mieć monopol na przemoc. Ale Mateusz to mój bratanek. To zmienia postać rzeczy. – Mateusz Czarny nie jest o nic podejrzewany. Paweł Czarny uśmiechnął się szeroko. – Proszę pana, rozmawia pan z inteligentnym człowiekiem, i to nawet bardzo inteligentnym, więc proszę nie stosować takich sztuczek. Kiedy miał pan okazję, to pan nie zaprzeczył, że Mateusz może mieć związek z tym wczorajszym zabójstwem, nie mówiąc już o całym kontekście naszej rozmowy. Tak że bardzo mi przykro, nie zdradzę tego adresu. Pomijam taki szczegół, że nie oglądałem panów legitymacji i nie wiem, kim panowie dokładnie są. Zakrzeński zamarł. To nie zmierzało w dobrą stronę, ale na szczęście kolejne słowa byłego księdza uspokoiły sytuację. – Powiem panom, co zrobię. Pozostawię decyzję w tej sprawie Łukaszowi. Zaraz wyślę do niego wiadomość. Jeśli odpisze, przekażę panom jego odpowiedź. – Dobrze – powiedział Zakrzeński, chociaż wcale nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. – Proszę mu powiedzieć, że bardzo nam zależy na pilnej rozmowie z nim. Na koniec po raz kolejny musiał podać swój numer telefonu. Czyli zostawić ślad.
11
Do drodze do samochodu żaden z nich się nie odzywał, trudno powiedzieć, czy bardziej dlatego, żeby nie połykać mroźnego powietrza, czy dlatego, że żaden nie miał nic do powiedzenia. W samochodzie milczenie przerwał Wilk. – I co teraz, panie komisarzu? – Czekamy na odpowiedź od brata.
– Nie wiemy, czy ją dostaniemy. A i tak pewnie nie posunie nas to do przodu. – Więc co pan proponuje, panie prokuratorze? – Zastanawiam się… Nie mówię, oczywiście, że to dobry pomysł, ale być może powinniśmy się do tego zabrać od drugiej strony? – Nie rozumiem. – Nie wiemy, gdzie Mateusz Czarny jest w tej chwili, ale jest przynajmniej taka możliwość, że szuka drugiego księdza T. Więc jeśli nam uda się odnaleźć księdza… – Świetnie. Panie prokuratorze, ma pan jakiś pomysł, jak to zrobić? Wilk odwrócił głowę i wyjrzał przez okno. Przez chwilę milczał, wydawało się, że skupia uwagę na zmarzniętych gołębiach, które leniwie snuły się po chodniku, tak jakby były pozbawione wiary w szansę na znalezienie jakiegokolwiek posiłku. – Nie do końca. Ale kiedy ostatnio przeglądałem stronę kurii, wydawało mi się, że tam jest lista wszystkich księży z diecezji. To jest oczywiście bardzo dużo nazwisk, ale zawsze coś, prawda? Zakrzeński pokiwał głową. – Dobrze. Chyba nie mamy innego wyjścia.
12
Niechętnie Zakrzeński przystał na propozycję Wilka, który zaprosił go do swojego mieszkania na Nowolipiu. Praca w kawiarence internetowej, jeśli jeszcze takie istniały, nie wchodziła oczywiście w grę, a ściągnięcie prokuratora do siebie też nie wydawało się dobrym pomysłem. Tak jak poprzednim razem, ponad rok wcześniej, Wilk przyjął go w kuchni, tłumacząc się bałaganem, jaki panuje w jedynym pokoju. Widząc idealny porządek w kuchni, Zakrzeński powątpiewał w ten bałagan. Sądził raczej, że Wilk zostawił na wierzchu coś kompromitującego. Na przykład świerszczyk. Albo „Świerszczyk”. Trudno powiedzieć, co w jego przypadku byłoby bardziej prawdopodobne. Usiedli przy sporym stole ustawionym pod oknem. Wilk odpalił laptop i odnalazł stronę kurii. Lista wszystkich księży rzeczywiście tam była, ułożona według daty święceń. To było bardzo pomocne;
Edyta Olchowiec opisała przecież wikariuszy pracujących na początku lat osiemdziesiątych w parafii Świętego Mikołaja jako „młodych”. Wilk i Zakrzeński ograniczyli się więc do księży wyświęconych po 1980 roku. W tej grupie było jedenastu, których imiona lub nazwiska zaczynały się na literę „T”. Pierwszego z listy udało się odnaleźć od razu. Ksiądz Tadeusz Małecki był teraz proboszczem w jednej z parafii na Białołęce. – Nie jest w ogóle gruby – skomentował jego zdjęcie Wilk. – To nie mógł być Flap. – Mógł schudnąć. Spróbowali wyszukiwania nazwiska księdza w połączeniu z hasłami takimi jak „parafia Świętego Mikołaja”, „pedofil” czy „wykorzystywanie”, ale bez skutku. Zakrzeński wstał i sięgnął po kurtkę. – Dokąd pan się wybiera, panie komisarzu? – Będziemy musieli zadzwonić. Idę kupić kartę. – Możemy oczywiście skorzystać z mojego telefonu. Duże dziecko, pomyślał Zakrzeński. – Idę kupić nową kartę SIM. Chyba nie chce pan niepotrzebnie zostawiać śladów? Kiosk znajdował się przy Jana Pawła. Kiedy Zakrzeński do niego doszedł, zauważył znak McDonalda po drugiej stronie alei Solidarności i od razu poczuł głód. Do mieszkania Wilka wrócił więc nie tylko z kartą SIM, lecz także z dwoma zestawami z big makiem. – Proszę – powiedział Wilkowi. – Pomyślałem, że dobrze nam zrobi, jak się posilimy. Wilk pobladł tak bardzo, że Zakrzeński miał wrażenie, że zaraz zemdleje. – Bardzo przepraszam, panie komisarzu. To znaczy przede wszystkim dziękuję. Ale ja… Ze względów zdrowotnych… Zresztą nie jestem jeszcze głodny, zrobię sobie potem sałatkę. Oczywiście oddam panu pieniądze. Zaraz, gdzie ja położyłem portfel… Zakrzeński machnął ręką i sam zabrał się do jedzenia. – Trudno, najwyżej będę miał na kolację – powiedział przed ugryzieniem pierwszego kęsa. Zjadł bardzo szybko nawet jak na siebie, bo miał wrażenie, że jego gospodarz czuje się niekomfortowo, mimo że próbował się skupiać na komputerze. Może bał się, że nawet sam zapach źle wpłynie na jego cenne zdrowie. – Dobrze – powiedział Zakrzeński, kiedy w końcu udało mu się wydłubać językiem z zębów ostatni kawałek wołowiny. – Zmieniam kartę w telefonie i możemy dzwonić. Chce pan rozmawiać?
Wilk energicznie potrząsnął głową. Wyglądało na to, że ta propozycja wprowadziła go w stan bliski paniki. Zakrzeński wybrał więc numer parafii na Białołęce i ustawił telefon na tryb głośnomówiący. – Kancelaria jest w tej chwili nieczynna – usłyszał w słuchawce śpiewny, melodyjny męski głos. – Proszę dzwonić między szesnastą a osiemnastą. – Przepraszam, tylko jedno pytanie. Czy zastanę wtedy księdza proboszcza? – Nie, ksiądz proboszcz nie ma dzisiaj dyżuru. – Bo ja właściwie do niego w takiej trochę prywatnej sprawie. Piszę artykuł o księdzu Skale i zbieram wspomnienia od księży, którzy pracowali z nim w parafii Świętego Mikołaja. – To chyba jakaś pomyłka. Ksiądz Tadeusz chyba nigdy tam nie pracował. Nie, na pewno nie. Ale jak pan chce, może pan zostawić telefon, przekażę mu. Wrócili do internetu i po kilku minutach namierzyli kolejnego księdza z listy. Pracował w parafii w Raszynie. Tam telefonu nikt nie odbierał. – Kancelarie są czynne rano i późnym popołudniem – powiedział Wilk. – Za pierwszym razem mieliśmy szczęście, że ktoś w ogóle odebrał. Zdecydowali więc, że na razie skupią się na poszukiwaniach w internecie, a dzwonienie odłożą na później. Zakrzeński z powrotem zmienił kartę w swoim telefonie i niemal natychmiast usłyszał sygnał przychodzącego SMS-a. Odczytał go na głos. – „Łukasz może się z Panami spotkać na Skypie dzisiaj o trzeciej w nocy czasu polskiego. Niestety, żaden inny czas mu nie pasuje. Identyfikator lczarny. Sługa uniżony, ex-x Paweł Cz.”. O co chodzi z tym „ex-x”? – Były ksiądz – odparł Wilk. – Trzecia w nocy to strasznie późno. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy dotrwam. – Będzie czas się zdrzemnąć. Wrócili do poszukiwań w internecie. Po godzinie mieli ustalone aktualne miejsca pracy wszystkich księży ze wstępnej listy. Ponieważ ciągle jeszcze mieli zapas czasu, zdecydowali się rozszerzyć listę o księży wyświęconych w latach 1970–1980, co zwiększyło ją o dziesięć nazwisk. Z nimi mieli trochę mniej szczęścia, bo obecnego miejsca pracy dwóch księży nie udało się ustalić. – Trudno – powiedział Zakrzeński. – I tak trochę ich mamy. Dochodziła szesnasta. O tej porze otwierano kancelarię w parafii w Raszynie. Zakrzeński ponownie zmienił kartę w swoim telefonie.
13
Kilka minut przed siódmą wieczór było już jasne, że dalsze dzwonienie nie ma sensu. Spośród dziewiętnastu księży, których mieli na liście, udało im się porozmawiać bezpośrednio z sześcioma. Żaden z nich nie pracował uprzednio w parafii Świętego Mikołaja. Tak przynajmniej twierdzili, ale jeśli kłamali, to w bardzo przekonujący sposób udawali zdziwienie i zaskoczenie pytaniem, które zadawał im Zakrzeński. W kolejnych dziewięciu parafiach telefon odbierali inni księża; spośród nich siedmiu było pewnych, że ich kolega, o którego pytali, nigdy nie pracował w parafii na Piaskach. Dwaj pozostali „sądzili, że nie”, ale nie potrafili dać gwarancji. W czterech parafiach telefonu nikt w ogóle nie odbierał. Pozostawało więc czekać na nocną rozmowę z Łukaszem Czarnym. Wilk zaproponował, żeby Zakrzeński przespał się na jego łóżku, podczas gdy on sam zajmie kanapę. – Tylko musi mi pan dać trochę czasu na ogarnięcie pokoju. – Zrobimy inaczej – powiedział Zakrzeński. – Pojedziemy do mnie. Też mam dwa miejsca do spania. Przy okazji nakarmię kota. Wilk pobladł i odsunął się odrobinę. – Pan ma kota? Zakrzeński skinął głową. – W takim razie… To niestety niemożliwe. Mam straszną alergię na kocią sierść. Nie potrafię wytrzymać w jednym pomieszczeniu z kotem dłużej niż piętnaście minut. Oczywiście, pomyślał Zakrzeński, przecież można było w ciemno założyć, że on będzie miał alergię na kota. – Nie ma sprawy – powiedział. – Wobec tego pojadę teraz do siebie i wrócę przed trzecią. Kiedy wychodził, zastanawiał się, czy Wilk odczuwał równie wielką ulgę, jak on sam.
14
Zakrzeński obudził się o drugiej, po czterech godzinach snu. Oderwanie się od ciepłego ciała Laury i wstanie z łóżka przyszło mu z największym trudem. Nawet zimny prysznic nie pomógł i kiedy dwadzieścia minut później wsiadał do samochodu, był ciągle półprzytomny. Gdyby nie to, że ulice były puste, chyba nie ryzykowałby jazdy i wezwał taksówkę. Niepotrzebnie kładłem się spać, pomyślał. Przecież zarwanie całej nocy zwykle nie stanowiło dla niego problemu. Tylko że działo się to wtedy, kiedy wymagało tego jakieś intensywne śledztwo, zwłaszcza w pierwszej fazie, kiedy chodziło o to, żeby zebrać jak najwięcej informacji na gorąco, albo w ostatniej, kiedy trzeba było sprawnie zacisnąć pętlę wokół zidentyfikowanego zbrodniarza. To były sytuacje, w których na zmęczenie nie było po prostu czasu. Teraz było inaczej: czas uciekał co prawda równie szybko, ale możliwości działania były tragicznie ograniczone. Przecież gdyby nie położył się spać, prawdopodobnie spędziłby resztę wieczoru na frustrująco bezskutecznych próbach wyszukania jakichś dodatkowych informacji na temat księży z listy, przeplatanych jeszcze bardziej frustrującymi odwiedzinami na portalach informacyjnych, które najwyraźniej rywalizowały o to, który zamieści największą ilość głupot na temat „sprawy pentagramu”. Więc może jednak dobrze, że poszedł spać, nawet jeśli teraz musiał przez to walczyć z opadaniem powiek. Kiedy Wilk otworzył mu drzwi, od razu było jasne, że znosił tę późną porę jeszcze gorzej niż Zakrzeński. Zdążył się co prawda ubrać i ogolić, ale wyglądał jak na fotografii zrobionej przez słabego fotografa – biała skóra z powodu użycia nadmiaru flesza, zero korekty na czerwone oczy, wymuszony cień uśmiechu na wargach. – Bardzo proszę, panie komisarzu – powiedział. – Zrobiłem nam herbatę. I proszę mi wybaczyć, ale ja się fatalnie czuję, jeśli w nocy nie prześpię ciurkiem ośmiu godzin. Ciekawe, czy leżakować w godzinach popołudniowych też musi, pomyślał Zakrzeński, ponownie sadowiąc się przed komputerem w kuchni. Włączyli Skype’a i przez kilka minut czekali w napięciu na to, aż szare kółeczko przy identyfikatorze użytkownika „lczarny” zmieni kolor na zielony. Stało się to dosłownie kilka sekund po trzeciej. Zakrzeński wcisnął przycisk „zadzwoń” i kilka chwil później na ekranie pojawił się niezbyt wyraźny obraz z kamery. Młody mężczyzna, którego zobaczyli, miał na sobie białą koszulę rozpiętą pod szyją i poluzowany krawat. Miał krótko ostrzyżone, jasne włosy i nie miał zarostu. Nosił modne okulary – duże, w grubych, ciemnych ramkach. Ich szkła mocno odbijały światło lampy, która musiała stać po lewej stronie komputera, więc nie widzieli zbyt dobrze jego oczu. Zresztą to oświetlenie w ogóle nie było zbyt dobre, pomieszczenie, w którym mężczyzna siedział, widzieli tylko w ogólnym zarysie. – Dobry wieczór – powiedział. – Jestem Łukasz Czarny. Proszę się przedstawić. – Jacek Zakrzeński, policja, i Kacper Wilk, prokuratura – powiedział Zakrzeński. – Kontaktujemy się
z panem w sprawie… – Tak, wiem, w sprawie mojego brata. Wujek mi wszystko napisał. Ustalmy najpierw parę rzeczy. Po pierwsze, mam dla was dwadzieścia minut i ani sekundy dłużej. Potem muszę wracać do pracy. Po drugie, rezerwuję sobie prawo, żeby na wasze pytania nie odpowiadać. To znaczy na niektóre albo na wszystkie. Czy to jasne? Zakrzeński poczuł się zirytowany arogancją tego smarkacza już po usłyszeniu kilku słów. – Sprawa jest poważna i pilna i pozwoli pan, że to my będziemy decydować, czy… – Nie pozwolę. Jak się panu nie podoba, to proszę zorganizować oficjalne przesłuchanie. Nie wiem, jak to działa, podejrzewam, że zwracacie się do policji czy tam district attorney tutaj, na piśmie, oczywiście w tłumaczeniu, potem ja dostaję jakieś wezwanie, kontaktuję się z moim prawnikiem, umawiamy termin, który wszystkim pasuje… Proszę bardzo, jeśli tak wolicie, to nie nalegam. Zakrzeński zdusił przekleństwo, które samo cisnęło mu się na usta, i pozwolił Wilkowi na przejęcie inicjatywy. – Bardzo przepraszamy. Oczywiście doceniamy to, że tak szybko znalazł pan dla nas czas, i chętnie skorzystamy z oferty tych dwudziestu minut. Czarny spojrzał na zegarek. – Teraz już zostało wam osiemnaście. – Oczywiście – kontynuował Wilk. – A więc przejdźmy do sedna. Pan jest w tej chwili w Nowym Jorku? – Tak. – Tam jest dziewiąta wieczorem, prawda? Jeszcze pan jest w pracy? Pomimo słabego oświetlenia zobaczyli, że mężczyzna po drugiej stronie ekranu podnosi brwi do góry w wyrazie zdziwienia. – Jestem i jeszcze długo będę. Być może nie wrócę na noc do domu. Kupował pan kiedyś duży bank? – Przyznam się, że nie miałem okazji. – Więc tak wygląda taka praca. – Pewnie nie narzeka pan na zarobki. – Nie, skąd, to takie moje hobby, do którego muszę dopłacać. Nie wiem, o co wam właściwie chodzi, ale powinniście wiedzieć, że zostało wam tylko siedemnaście minut.
Nie ma co, Wilk przeszedł do sedna, pomyślał Zakrzeński. Chciał sam zadać kolejne pytanie, ale Wilk go ubiegł, na szczęście tym razem z czymś sensowniejszym. – Czy kiedy pański brat poprosił pana o pieniądze na bilet do Polski, mówił, dlaczego chce tu przyjechać? – Panu się coś pomyliło. Brat nigdy nie prosił mnie o pieniądze na bilet. Choćby po prostu dlatego, że nie miał powodu oczekiwać, że mu je dam. Wilk przez chwilę milczał, wyraźnie zbity z pantałyku. – On sam mi powiedział, że pan zapłacił za ten bilet. – W takim razie minął się z prawdą. – Jak pan myśli, dlaczego skłamał? – Nie mam pojęcia. Nie siedzę w jego głowie. – Tak, oczywiście. A czy brat kiedykolwiek w ogóle wspominał, że chce przyjechać do Polski? – Nie. – Nie przypomina pan sobie żadnej rozmowy, zwłaszcza w ostatnim czasie, w której ten temat w ogóle byłby poruszony? – Pan chyba nie rozumie znaczenia słowa „nie”. Jeszcze raz: nie przypominam sobie. W ogóle nie przypominam sobie zbyt wielu rozmów z bratem, a już na pewno nie w ostatnim czasie, to znaczy odkąd zniknął. – Jak to zniknął? – zapytał Zakrzeński. – Zniknął z mojej perspektywy – odparł Czarny. – To znaczy wyprowadził się z domu rodziców i w ogóle przestał się do mnie odzywać, nawet mailem. – Kiedy to się stało? – zapytał Wilk. – Mniej więcej rok temu. Nie, trochę wcześniej, prawie rok i pół, bo to było w lecie. – Poszukiwał go pan? – Nie, dlaczego? – Skoro zniknął… Przez twarz Łukasza Czarnego przemknął grymas zniecierpliwienia. – Okay, więc „zniknął” to nie było najlepsze słowo. Chodzi po prostu o to, że pewnego dnia
powiedział, że nie chce mieszkać w domu rodziców. Chciał, żebyśmy go sprzedali albo żebym go spłacił. Ja sprzedawać nie chciałem, może z perspektywy tego, co się dzisiaj dzieje na rynku nieruchomości, to był błąd. Nie uśmiechało mi się też dawać mu osiemdziesiąt tysięcy dolarów, bo mniej więcej tyle wynosiła połowa nadwyżki wartości domu nad hipotekę. Także dlatego, że nie sądziłem, że zrobi z tych pieniędzy dobry użytek, nawet jeśli pozostanie trzeźwy. A nie mógł mnie zmusić do sprzedaży albo spłaty, bo nie było go stać na prawnika, żeby mnie pozwać. Zaproponowałem, że po prostu będzie dostawał połowę tego, co zostanie z przychodu z wynajmu po spłacie hipoteki. W końcu stanęło na tym, że zapłaciłem mu to z góry za dwa lata. To chyba było ze trzynaście tysięcy dolarów. Wziął pieniądze, spakował się i zniknął. – I nie kontaktował się z panem? – Nie. – Jest pan dla niego najbliższą osobą. Czarny poruszył się i wyprostował, w ten sposób przysuwając się nieco do kamery. – Nie wiem, czy pan to robi specjalnie, ale brzmi pan, jakby mnie pan o coś oskarżał. Może i jestem „najbliższą osobą”, ale to wcale nie znaczy, że bliską. Mój brat w ogóle nie ma bliskich osób. On zupełnie nie potrafi budować ani utrzymywać relacji z ludźmi. Tak ma. – Czy wie pan, dlaczego? Czarny niecierpliwie wzruszył ramionami. – Nie. Jeśli panu zależy na moich domysłach, to powiedziałbym, że to, co dla mnie się okazało strzałem w dziesiątkę, czyli wyjazd mojej rodziny do Stanów, dla niego nie było za dobre. Widzi pan, Ameryka to bardzo otwarte społeczeństwo. Pod każdym względem. Tu trzeba twardo walczyć o swoje i dużo z siebie dawać. Mój brat już jako dziecko był typem samotnika. Może gdybyśmy zostali w Polsce, to by nie zrobiło jakiejś wielkiej różnicy. Ale tutaj… Zwłaszcza że on w ogóle nie próbuje z tym walczyć, zmienić się… – Myśli pan, że miałby szansę się zmienić? – Wielu się udaje. To trochę kwestia nastawienia. Ostatecznie, jak to mówicie po polsku, każdy jest sam dla siebie kowalem czy coś takiego. – Przepraszam, następne pytanie będzie bardzo osobiste. Pan mu nie próbował pomóc? Kolejne niecierpliwe wzruszenie ramionami. – Problem w tym, że on odrzuca wszelką pomoc. Ale nie, przyznaję się, nie próbowałem jakoś szczególnie naciskać. Sam mam własne problemy. Czy panu się wydaje, że dojście do tego, co teraz mam, nic mnie nie kosztowało? – Wcale mi się tak nie wydaje.
– Zresztą to nieprawda, że wcale mu nie pomagałem. Trzy lata temu siłą wepchnąłem go na oddział odwykowy i być może w ten sposób uratowałem jego życie. To się chyba też liczy? – Oczywiście, że się liczy. Czarny znowu trochę się odsunął od kamery, wyglądało na to, że z pewnym trudem powstrzymuje silne emocje. – A czy mogło być tak, że, jak by to powiedzieć, problemy psychiczne pańskiego brata mają swoje źródło w jakimś zdarzeniu z przeszłości? – Tak, wiem, o co chodzi, wujek mnie poinformował. Nie, nic mi nie wiadomo o tym, jakoby Mateusz miał być molestowany przez jakiegoś księdza w Polsce. I prawdę mówiąc, wydaje mi się to nieco wydumane. Musicie wziąć pod uwagę, że mój brat może mieć nieco zaburzone poczucie rzeczywistości. Cały ten alkohol… – A czy myśli pan, że to zaburzone poczucie rzeczywistości mogło go skłonić do… Powiedzmy, nieobliczalnych działań? – Pyta mnie pan, czy mój brat mógł zabić tego księdza? Wątpię, ale głowy nie dam. Tyle wam mogę powiedzieć nieoficjalnie. Oczywiście w oficjalnym przesłuchaniu, jeśli do niego dojdzie, albo przed sądem powiem, że to absolutnie niemożliwe i niezgodne z jego charakterem. Mam nadzieję, że się rozumiemy. Zostało wam osiem minut. Wilk przez chwilę zbierał myśli. – Czy pamięta pan może, jak nazywali się księża w pańskiej rodzinnej parafii? Czarny zaśmiał się. – Nie, absolutnie. Byłem wtedy dzieckiem, i to takim, którego te sprawy zupełnie nie interesowały. – Nie przypomni pan sobie? Imię lub nazwisko na T? – Nie przypomnę sobie. – A nie pozostały panu jakieś pamiątki religijne z tamtych czasów? Zdjęcia z komunii, obrazki z kolędy? Zarówno Czarny, jak i Zakrzeński popatrzyli na Wilka ze zdziwieniem. – Chodzi mi o identyfikację księdza. Zdjęcie albo podpis. – Przykro mi. Rzeczywiście dużo takich rzeczy zachowało się w domu rodziców, ale po ich śmierci większości z tego się pozbyłem i zatrzymałem tylko to, co najważniejsze. – W takim razie mam inne pytanie. Nie ma pan kontaktu z bratem od ponad roku. Ale na pewno ma
pan do niego telefon albo przynajmniej e-mail. – Jeśli nie zmienił adresu lub numeru, to tak. Ale nie sądzę, że powinienem wam je podać. To, co mogę zrobić, to skontaktować się z nim i powiedzieć, że go szukacie. Może się odezwie. – No cóż, to zawsze lepiej niż nic. Jeśli o mnie chodzi, to w sumie wszystko. Panie komisarzu, czy pan ma jakieś pytania? – Tak – powiedział Zakrzeński i przysunął się do komputera. – Tak naprawdę jedno. Dlaczego pan kłamie? Czarny drgnął i także wychylił się w kierunku kamery. – Słucham? – Jest dla mnie jasne, że to pan zapłacił za bilet brata i ma pan do niego kontakt – powiedział Zakrzeński. – Pytanie, dlaczego pan się do tego nie przyznaje. W sumie dość banalne, bo w zasadzie znam odpowiedź. Chce się pan zdystansować od tego, co robi brat, nie chce pan być w to zamieszany. Ale coś panu powiem: za późno. Już jest pan zamieszany. Łukasz Czarny przez chwilę patrzył przed siebie w milczeniu, a potem uśmiechnął się lekko i spojrzał na zegarek. – Świetnie – powiedział. – Udało mi się zaoszczędzić sześć minut. Bez odbioru. Ruch ręki, który wykonał, żeby zakończyć rozmowę, był bardzo szybki. Po kilku sekundach patrzyli w szary ekran. – To potwierdza, że mam rację – powiedział Zakrzeński. – Niekoniecznie – powiedział Wilk głosem, który dla Zakrzeńskiego zabrzmiał jak płaczliwy. – Jeśli był szczery, po prostu się zdenerwował. Po czymś takim na pewno nie skontaktuje się z bratem. Wilk przyglądał się Zakrzeńskiemu spojrzeniem pełnym pretensji, trochę jak małe dziecko, któremu zepsuto zabawkę. Ale nie trwało to długo, bo już chwilkę później nagle zamknął oczy, a cała jego twarz wygięła się w dziwnym grymasie. Zakrzeński zorientował się, że to ziewnięcie, które prokurator próbuje bezskutecznie powstrzymać, i sam ziewnął. – Mateusz Czarny i tak się z nami nie skontaktuje – powiedział. – Musimy go znaleźć sami. – W jaki sposób? – Zobaczymy rano. Zakrzeński wstał. Wilk również się podniósł, z pewnym trudem, podpierając się o stół i znowu przeraźliwie ziewnął.
– Panie komisarzu, posprzątałem trochę, może się pan przespać u mnie. Jazda o tej porze… – Dziękuję. Wracam do siebie.
15
Łukasz Czarny przysunął się tak blisko swojego komputera, że pewnie musiał dotykać ekranu nosem. Doskonale widać teraz było wszystkie szczegóły jego cery, włącznie z resztkami trądziku młodzieńczego i bliznami po zacięciach. – No złap mnie, jeśli możesz – powiedział dziwnym głosem, który brzmiał jak odtwarzany w zwolnionym tempie. – No dawaj. – Zobaczysz… – zaczął Zakrzeński, ale przestał, bo nagle poczuł na wargach wilgoć. Ten skurwysyn splunął mu w twarz! Jak on to zrobił przez Skype’a? Nieważne, pomyślał, jeśli on mógł splunąć, to ja będę mógł mu przywalić. Zaczął podnosić rękę, ale zanim zdążył zadać cios, obudził się. Na jego klatce piersiowej siedziała Laura i głośno mrucząc, trącała go nosem w twarz. W pokoju było widno, więc wiedział, że zaspał, ale kiedy spojrzał na telefon i zobaczył, że jest dziesiąta, mocno się zdziwił. Chwilę potem poczuł skok adrenaliny – powinien od dawna dzwonić po tych wszystkich parafiach, do których się nie dodzwonił wcześniej, teraz może być za późno – ale stan wzmożonego napięcia ustąpił równie szybko, jak nadszedł. Poczuł nagle, że jest mu wszystko jedno. Powlókł się do kuchni, otworzył dla Laury puszkę, wypił szklankę wody, a potem wrócił do pokoju i z powrotem walnął się na łóżko. Był najwyższy czas, żeby uznać swoją klęskę. To się nie mogło udać. W ten sposób nie odbuduje swojej reputacji, a więc może nie odbuduje jej nigdy. Jedyne, co mu pozostawało, to pójść z tym, co usłyszał od Wilka i co wczoraj sam zebrał, do szefa. Czy raczej byłego szefa, trzeba było zacząć się przyzwyczajać do tej myśli. Był w tym dziwnym nastroju, kiedy człowiekowi jest wszystko jedno i widok wycelowanej w siebie lufy pistoletu wywołuje tylko wzruszenie ramion. Postanowił więc sam się dobić. Uśmiechając się, wstał z łóżka, żeby znaleźć pilota i włączyć któryś z kanałów informacyjnych. Ale zatrzymał go dzwonek telefonu. Wilk. – Panie komisarzu, proszę przyjechać. Dostałem wiadomość.
16
Pół godziny później po raz kolejny siedział za stołem w kuchni prokuratora, ale tym razem zamiast w ekran komputera wpatrywał się w wydrukowaną na drukarce kartkę. „Przeniósł się do sąsiedniej diecezji, to interesujące, prawda? Ale znalazłem go, na końcu świata, ale jednak. Chcę z nim wkrótce poważnie porozmawiać, zapraszam, jeśli ma pan ochotę. 51182140”. – Zaspałem, obudził mnie domofon – tłumaczył wyraźnie podekscytowany Wilk. – Powiedział, że jest do mnie list polecony. Wtedy nie rozpoznałem jego głosu, ale teraz myślę, że to na pewno był on. Wpuściłem go, ubrałem się szybko i czekałem, ale nikt nie przychodził. Więc w końcu zszedłem do skrzynki i to tam było. – Skąd miał pana adres? – We wtorek mnie śledził, myślałem, że tylko do kurii, ale widać przyszedł za mną do domu. Numer mieszkania to nie problem, mógł dzwonić po sąsiadach i ktoś mu w końcu powiedział. Zakrzeński kolejny raz przeczytał kartkę. – Próbowałem dzwonić na ten numer – dodał Wilk – ale pojawia się informacja, że takiego numeru nie ma. – Bo jest tylko osiem cyfr. Jednej brakuje. Przez pomyłkę albo specjalnie. – To co robimy? Zakrzeński zastanawiał się przez chwilę, bębniąc palcami w biurko. – Jakie diecezje sąsiadują z warszawską? – Na pewno warszawsko-praska, radomska, płocka… Musimy sprawdzić na mapie. – Niech pan to ustali, a potem próbuje stworzyć taką listę księży jak wczoraj, tylko dla tych sąsiednich diecezji. Ja będę dzwonił. Tej dodatkowej cyfry może brakować na końcu albo w jakimś innym miejscu. Razy dziesięć to ze sto kombinacji. Przesunął się na sąsiednie krzesło, żeby zrobić Wilkowi miejsce przed komputerem. Prokurator postąpił krok do przodu, ale nie usiadł. Sprawiał wrażenie niezdecydowanego. To znaczy bardziej niezdecydowanego niż zwykle.
– Panie komisarzu – powiedział. – Wiem, że goni nas czas, ale żeby poprawnie funkcjonować… Pomyślałem, że przygotuję śniadanie. Mogę zrobić jajka na miękko, mam też… – Wszystko jedno – odparł Zakrzeński, zajęty zmienianiem karty SIM w swoim telefonie. – Byle szybko.
17
Zakrzeński miał wrażenie, że robią to samo, co wczoraj, tylko dwa albo trzy razy szybciej. Przyklejony do monitora Wilk zawzięcie klikał i ciągle coś zapisywał na kartce papieru. On sam zaś wybierał numer za numerem. Jeśli nikt nie odbierał, nie zostawiał wiadomości, tylko wybierał kolejny numer z listy. Jeśli odbierał mężczyzna, pytał, czy rozmawia z księdzem, jeśli kobieta, prosił o księdza. Za każdym razem rezultat był ten sam – pomyłka. Wtedy, zanim rozmówca zdążył się rozłączyć, pytał o Mateusza Czarnego. Także bez skutku. Zakrzeński starał się na bieżąco skreślać te numery, a także takie, które okazały się nie istnieć, ale kiedy zaczęli oddzwaniać ci, do których się wcześniej nie dodzwonił, pogubił się. Przekonał się o tym ostatecznie, kiedy ponownie dodzwonił się do jakiegoś faceta, który już za pierwszym razem sprawiał wrażenie niezbyt przyjaźnie nastawionego. Tym razem sklął go za głupie żarty. A więc ten numer powinien był zostać skreślony, a może jakiś inny został skreślony, chociaż nie powinien? Spróbował porównać listę na kartce z połączeniami w pamięci telefonu, ale to było beznadziejne: te wszystkie numery były zbyt podobne, cyferki plątały się w oczach. Zdecydował, że musi to przynajmniej na chwilę zostawić. – Jak panu idzie? – Wyszło prawie pięćdziesięciu księży w czterech sąsiednich diecezjach i dla większości udało mi się ustalić obecne parafie. Ale będziemy mieli ten samo problem, co wczoraj. Jest środek dnia, kancelarie parafialne są pozamykane. – To co oni robią w ciągu dnia? Przecież nie odprawiają cały czas mszy? – No nie wiem… – powiedział Wilk. – Część na pewno uczy religii. – Szkoły! – Zakrzeński zerwał się z krzesła. – Dlaczego pan tego wcześniej nie powiedział? Muszę szybko pójść doładować konto, a pan niech wyszukuje telefony do szkół w ich parafiach. Dla tych i dla tych z wczorajszej listy.
18
Skapitulował po trzynastej. Dzwonienie do szkół miało wprawdzie tę zaletę, że zawsze ktoś odbierał w sekretariacie i zazwyczaj bez dodatkowych pytań potwierdzał lub zaprzeczał, że dany ksiądz w tej placówce uczy, ale niewiele z tego wynikało. Ich numerów komórkowych sekretarki podawać nie chciały. Wiadomość, że ksiądz proszony jest o oddzwonienie w pilnej sprawie na numer podawany przez Zakrzeńskiego, zwykle zgadzały się przekazać, ale nawet jeśli miało to przynieść skutek, to z pewnością nieprędko. Na razie nie oddzwonił żaden. – Ma pan telewizor? – zapytał Zakrzeński. Zdziwiony Wilk oderwał się na chwilę od ekranu komputera. – Tak. Bardzo proszę. Pokój jest w stanie używalności. Zakrzeński usiadł na kanapie z pilotem w ręku i wyszukał jeden z kanałów informacyjnych. Trafił tuż przed przerwą reklamową. Prezenter zapowiadał, że za chwilę będzie nowa dawka sensacyjnych informacji na temat sprawy pentagramu. Mam nadzieję, że pokażą panią doktor, pomyślał Zakrzeński i niemal od razu zasnął.
19
Tym razem nic mu się nie śniło. Kiedy się obudził, staromodny zegar z kukułką zawieszony na ścianie pokazywał trzecią. Telewizor był wyłączony, w pokoju panował półmrok. Wilk stał w drzwiach i przyglądał się mu jakby z troską. – Trochę pana przykryłem. Chciałem dać panu poduszkę pod głowę, ale nie udało mi się. – Dziękuję. Nie powinien się pan mną w ogóle przejmować. Udało się panu coś ustalić? Wilk potrząsnął głową.
– Nie, ale doszedłem do pewnego wniosku. – Tak, wiem – odparł Zakrzeński, wstając. – Że musimy jak najszybciej zawiadomić o tym wszystkim komendę i prokuraturę. Zgadzam się z panem. Jakoś uda nam się do kogoś dotrzeć. Wilk przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu. – Tak, pewnie tak – powiedział. – Ale nie o to mi chodziło. Chodzi mi o ten numer… Może to tak naprawdę nie jest numer telefonu, tylko ma tak wyglądać na pierwszy rzut oka? Może to jest jakiś kod, który powinniśmy rozszyfrować? – Kod? Numery wersetów z Biblii i tak dalej? Wilk z całą powagą pokręcił głową. – Nie, zastanawiałem się nad tym i tego numeru w żaden sposób nie da się połączyć z Biblią. To musiałoby być coś innego. Prostszego, tak, żeby to było od razu jasne, kiedy tylko wpadniemy na właściwy mechanizm. Bo on chyba chce, żebyśmy tam byli dzisiaj, a przynajmniej ja, bo to do mnie była ta kartka… – No to ma pan szeroki wybór potencjalnych kodów, więc zanosi się na dłuższe poszukiwania. Przepraszam, ja tymczasem… Wilk nagle odwrócił się gwałtownie i prawie pobiegł do kuchni. Zakrzeński westchnął i podążył za nim. – Panie prokuratorze… – Chwileczkę, muszę to sprawdzić. Pewnie się mylę i to będzie gdzieś w Niemczech, ale… Nagle zamilkł i zastygł w bezruchu, wpatrzony w ekran. Zakrzeński podszedł bliżej. Przeglądarka Wilka była otwarta na jakimś serwerze z mapami. – Mam – powiedział wesoło Wilk. – To dzięki temu, że pan użył w jednym zdaniu słów „szeroki” i „długi”. 51 stopni, 18 minut na północ, 21 stopni, 40 minut na wschód. Wieś Kraniec. Województwo mazowieckie, za Zwoleniem. To jest ten koniec świata. Proboszcz nazywa się Lucjan Twardy, mam go na liście.
ROZDZIAŁ CZWARTY
1
Wilk długo nie mógł się zdecydować, czy powinien mieć oczy otwarte, czy zamknięte. Z otwartymi oczami widział, jak blisko prawej krawędzi samochodu, a więc tym samym jego własnej głowy, rąk i całej reszty ciała, jest ciemna, gęsta ściana lasu. Jeszcze gorzej było, kiedy droga wchodziła w łuk, bo wtedy ostre światło reflektorów wyłuskiwało z ciemności poszczególne drzewa, przerażająco konkretne i z przerażającą szybkością pędzące w kierunku samochodu. Wtedy zamykał oczy, ale to wcale nie pomagało; przeciążenie ściskało mu wnętrzności i popychało je ku górze. Nie wiedział, czy samochód właśnie wychodzi zwycięsko z zakrętu, czy też z niego wypada i pędzi ku nieodwołalnemu unicestwieniu. Otwierał więc znowu oczy i próbował się modlić – bezskutecznie. Nagle las się skończył. Przed samochodem i po jego obu stronach pojawiły się otwarte pola. Wilk poczuł ulgę, nieznaczną ulgę. Jeśli wzdłuż drogi nie było drzew, to pewnie były rowy. Wylądowanie w jednym z nich na pewno także miałoby opłakane skutki, zważywszy na prędkość, jaką utrzymywał Zakrzeński. I właśnie wtedy ta prędkość zaczęła się gwałtownie zmniejszać. Wilk poczuł, jak w jego klatkę piersiową wrzyna się pas. Potem samochodem szarpnęło w lewo tak gwałtownie, że poczuł silny ból w karku. A potem się zatrzymali. – Kurwa mać! – krzyknął Zakrzeński i wyskoczył z auta. Wilk ostrożnie poruszył nogami. Drgnęły, to znaczy, że nie doszło do przerwania rdzenia kręgowego.
2
Zakrzeński podbiegł do malucha, w którego o mało co przed chwilą nie wjechał, i z trudem powstrzymał się od tego, żeby nie trzasnąć stojącego przy nim mężczyzny w mordę. – Jak, kurwa, można tak stawać bez świateł! Mężczyzna milczał. Sprawiał wrażenie, że głęboko się zastanawia nad właściwą odpowiedzią na pytanie Zakrzeńskiego. Był niewysoki, pod czterdziestkę, nieogolony i ogólnie raczej zaniedbany, ale
nie sprawiał wrażenia pijanego. – Żeby mieć światła, trzeba mieć akumulator. A mnie właśnie akumulator wysiadł. – Trójkąt trzeba było postawić! – Fakt. Problem taki, że kiedyś nie było takiego nakazu, no więc na stanie nie ma trójkąta. Zresztą skąd ja się mogłem spodziewać, że ktoś tu będzie jechał teraz… No ile to było? Sto dwadzieścia? Po dyskotece, w środku nocy, to rozumiem, ale w piątek o piątej? Zakrzeński nie miał ochoty polemizować, czuł zresztą, że jego wściekłość słabnie. Usłyszał jakieś odgłosy po lewej stronie; okazało się, że to Wilk gramoli się z golfa. Kierowca malucha też skupił się na tym spektaklu. – Tak czy inaczej, musimy pański samochód stąd usunąć – powiedział w końcu Zakrzeński. – Jasne. Ma pan kable albo linkę holowniczą? – Nie. – No to musicie mi pomóc kawałek go przepchać. Później znajdę we wsi kogoś, kto mi pomoże. Usiadł za kierownicą. Zakrzeński zaczął pchać. Po chwili przyłączył się do niego Wilk – z wahaniem, jakby nie wiedział, co ma robić, albo bał się ubrudzić rękawice. Po chwili maluch stał na polnej drodze odchodzącej w prawo. – Podwieziecie mnie, panowie? Nie mówię, że do samego Krańca, ale chociaż do zakrętu. Stamtąd to ze dwa kilometry, sam dojdę. – Jedziemy do Krańca. – O! – zdziwił się mężczyzna. – Po co? Nie macie nic lepszego do roboty? Nie czekając na odpowiedź, zaczął się gramolić na tylne siedzenie golfa. Wtem przypomniał sobie o czymś i wrócił do swojego malucha. Wyjął z niego przezroczystą plastikową torbę wypełnioną książkami. – Byłbym zapomniał najważniejszego. Przecież tylko po to jechałem do gminy. Wsiedli i ruszyli. Wilk natychmiast odwrócił się przez ramię i utkwił wzrok w siatce z książkami. – Co, nie wyglądam na takiego, co czyta? – zagaił mężczyzna. – A ja lubię, odkąd trzeźwy jestem. Czyli siedem lat będzie za półtora miesiąca. Bo jak wytrzeźwiałem, to się okazało, że mam tyle czasu, że jak sobie nie znajdę czegoś do roboty, to z samych nudów znowu zacznę pić. Bo przecież telewizji nie będę oglądał, tego się na trzeźwo nie da. No to pojechałem do gminy, do biblioteki. Tam jest taka fajna kobitka, Agata, tylko niestety chajtnięta, no i mówię jej, żeby mi dała coś do czytania. Nie za trudnego, ciekawego. To ona się mnie zapytała, co mnie interesuje, a ja na to, że w zasadzie
nic. No to mnie zapytała, na czym się znam, więc jej powiedziałem, że w zasadzie to na piciu tylko. No to mi dała Pod wulkanem. He, he, nie wiem, co dokładnie chciała osiągnąć, ale się zaczęło. Wiecie, jak jest z książkami, przeczyta się coś ciekawego, to od razu chce się coś innego tego autora albo coś, co się wiąże… Albo tak jest, że się czyta, widać, że dobre, ale człowiek czuje też, że wszystkiego nie rozumie. Że jakieś tło jest i bez tego to ani rusz. No więc chociaż najbardziej lubię powieści, to czasem trzeba się podszkolić. Ostatnio Szatańskie wersety przeczytałem. Mocne. No więc mam tu teraz wprowadzenie do islamu i biografię Mahometa. To drugie to dla mnie Agata specjalnie zamówiła… No i jeszcze parę lżejszych rzeczy, znaczy się powieści, bo najbardziej lubię. Czarodziejska góra, dużo o tym słyszałem. Stop! Zakrzeński przyhamował. – O co chodzi? – No przecież zaraz miniemy całkiem skręt na Kraniec. O tam, za tym drzewem. Wy tu pierwszy raz jedziecie? Wilk skinął głową. – Jeszcze lepiej. W ogóle mało kto tu przyjeżdża, a pierwszy raz to już nikt. Chociaż nie dalej jak wczoraj jakiś obcy samochód przyuważyłem pod szkołą. Jak doszedłem do kościoła, to widzę, że jakiś obcy idzie od cmentarza, na pewno ten, co tym autem przyjechał, bo kto? Aż się zatrzymałem z ciekawości, żeby mu się przyjrzeć, czy to jakiś wnuczek przyjechał szukać grobów dziadków, czy co. Ale facet do nikogo niepodobny, więc nie wiem, czego on tam szukał. – Jak wyglądał? – zapytał Zakrzeński. – No właśnie mówię, że nijak. Zresztą opatulony, jak każdy w taką pogodę, szalik pod nos. Ale młody jakiś, trzydziestka najwyżej, tak na bogato ubrany. – Myśli pan, że był też w kościele albo na plebanii? – Tego nie wiem. Widziałem tyle, że szedł od cmentarza, wsiadł i odjechał. Marki ani rejestracji wam nie powiem, bo ja na takie rzeczy nie patrzę. A co was tak ten kościół interesuje? – Pan chodzi do kościoła? – zapytał Zakrzeński. Mężczyzna roześmiał się. – A i chodzę, co robić. I tak rodziców trzeba zaprowadzić co niedzielę, słabi są. Teraz to ja oczywiście, prawdę mówiąc, ateista jestem, zwłaszcza odkąd przeczytałem Russella. Czy tam Russlla, nie wiem, jak to poprawnie powiedzieć. Dlaczego nie jestem chrześcijaninem, tak to się nazywa. Sam sobie musiałem kupić na Allegro. Agata jest super, ale czegoś takiego przecież gmina do biblioteki nie kupi. No a ja oczywiście publicznie się nie przyznam. Już i tak za wariata mnie mają za to całe czytanie. Tutaj w lewo, jeszcze półtora kilometra i będziemy. – Co pan może powiedzieć o proboszczu Twardym? – drążył Zakrzeński.
– Oj, widzę, że ja to od was za dużo informacji nie wyciągnę, he, he. Trudno. No nie wiem, jak to powiedzieć, mistrzem świata to on nie jest. Dla mnie najgorsze to w nim to, że kazania takie mówi, że zęby bolą. Normalnie jakby człowiek w życiu żadnej książki nie przeczytał, włącznie z Biblią. Zdania jakieś takie koślawe, bez sensu i logiki, a jak tam siedzę z rodzicami, to nie da się nie słuchać. No i piękny to on nie jest, ale z tym to już mu nie będę wyrzutów robić, bo ze mnie też żaden Adonis. Ale on mógłby o siebie zadbać trochę bardziej, w końcu więcej ma kasy ode mnie. – Jest bogaty? – He, he, non sequitur, jak to mawiają w eleganckim świecie. Powiedziałem przecież tylko, że bardziej dziany ode mnie, a o to akurat nietrudno. No ale czy można powiedzieć, że bogaty? Powiem tak: parafia jest mała, ale na przychody to on narzekać za bardzo nie może. Prawda, że ślubów mało, chrztów jeszcze mniej, ale za to pogrzeby… A pogrzeby dla księdza najlepsze. Wszyscy wiedzą, że jest zasiłek z KRUS-a, więc nikt się nie próbuje nawet tłumaczyć, że pieniędzy mają mało i tak dalej, tylko płacą. Ofiary też dają, odczytuje po każdej mszy w niedzielę, ile kto dał, więc dają. Dajemy, powinienem powiedzieć, żeby było ściślej. A wydatki to jakie on może mieć? Mógłby se plebanię nową postawić, bo ta, co jest, to rudera, ale widać da się mieszkać, no to mieszka. Jak się jakaś dachówka poluzuje, to woła chłopów ze wsi. Ma swoje kury i warzywa, a i tak mu jedzenie donoszą. Na kościelnego i gospodynię to grosze wydaje. Więc w sumie to on mógł spokojnie jakąś kwotę sobie uskładać. Bo na co mógł w tej dziurze to wydawać? – Ta gospodyni to tylko gospodyni? – Stop! Dosłownie mówię, niech pan się zatrzyma, tu jest szeroko i nic nie jedzie. Jak chcecie jeszcze porozmawiać, to zanim wjedziemy do wsi. Rzeczywiście, w odległości mniej więcej dwustu metrów po obu stronach drogi widać już było zarysy pierwszych zabudowań. Zakrzeński zjechał maksymalnie na bok i włączył światła awaryjne. – A co do gospodyni, to nie, tutaj żadnego drugiego dna nie ma. Po siedemdziesiątce kobicina, schorowana, ledwo nogami powłóczy. Dobrze, że na rowerze jeszcze daje radę, bo nie wiem, kto by księdzu rano świeże bułeczki przynosił. Jakby tak naprawdę chciał mieć posprzątane i ogarnięte, toby wysupłał trochę grosza i poszukał kogoś innego. Ale fakt jest, że drugiej osoby tak oddanej nie znajdzie. To fanatyczka, zapatrzona w niego jak w obrazek. Nie da na niego złego słowa powiedzieć, a jak się przyjdzie na plebanię po godzinach, to trzeba najpierw ją przekonać, że można księdzu głowę zawrócić, a nie jest to łatwe. Taki cerber z niej. Ale to w sumie nieszczęśliwa kobieta jest. Jej córka zmarła już dawno temu, zięć też. Sama wychowywała wnuczka. Wjechał na motorowerze pod ciężarówkę, jak miał siedemnaście lat, nie było co zbierać. Tak z trzy czy cztery lata temu to było… Więc może proboszcz z litości ją trzyma, kto wie. – A kościelny? – O, to inna sprawa. To stary, zgryźliwy dziad. Często nawalony, to znaczy wieczorami to chyba praktycznie zawsze. On proboszcza nienawidzi i często wprost o tym rozpowiada. Pieniędzy mu za mało, oczywiście. Chociaż on jeszcze robi za organistę i za grabarza, jak trzeba, więc trochę kasy ma. Co prawda organista z niego taki, że uszy więdną, więc na każdą okazję każdy stara się wziąć
innego, choćby z sąsiedniej parafii. No ale wtedy też muszą zapłacić. Jego to nikt by nie żałował, gdyby go ksiądz pogonił. W sumie dziwne, że jeszcze tego nie zrobił. – Czy proboszcz jest lubiany przez mieszkańców? – Czy jest lubiany? Jakoś mi to słowo tutaj nie pasuje. Ksiądz na wsi nie jest od tego, żeby był lubiany. Ale dobrze, jak jest ludzki, a ten jest ludzki. Ślub da bez szemrania, nawet jak narzeczona z brzuchem do ołtarza idzie. Nie pamiętam, żeby komuś nie chciał zrobić kościelnego pogrzebu. W innych parafiach to różnie, kręcą nosem, że rozwodnik, że do kościoła nie chodził, że to, że siamto. Czasem się uprą i nie zrobią. A tu na wsi to tragedia takie coś. Na chwilę zapadło milczenie. Przerwał je Zakrzeński. – Jest jeszcze coś ciekawego, co powinniśmy wiedzieć o księdzu? – Na pewno. W końcu każdy ma swoje tajemnice, nie? Ale ja ich nie znam, niestety. Zakrzeński wyłączył światła awaryjne, wrzucił jedynkę i ruszył. – O, tutaj – powiedział mężczyzna, kiedy minęli już kilka zagród. – To jest właśnie moja wielka farma. Do kościoła prosto, potem będzie takie rozwidlenie, to w prawo. I powodzenia z czymkolwiek wy tam jedziecie. Do widzenia. Wysiadł i zamierzał trzasnąć drzwiami, ale zatrzymał ten ruch w połowie i jeszcze raz zajrzał do samochodu. – Powiedzcie przynajmniej, coś się będzie działo większego dziś wieczorem? Pytam, bo jak tak, to nie będę zaczynał czytać czegoś dłuższego, żeby się nie odrywać. – Nie, nic się nie będzie działo – powiedział Zakrzeński. Nie miał pojęcia, jak bardzo się mylił.
3
Jechał przez wieś dość wolno, bo jezdnia była dziurawa, nieoświetlona i pozbawiona pobocza. Większość obejść stała w pewnym oddaleniu od drogi, a także od innych zagród; w ciemnościach widać było tylko zarysy dachów i płotów oraz pojedyncze światełka w oknach. Z jednej strony rozciągały się za nimi otwarte pola, z drugiej majaczyła niewyraźnie jednolita ściana lasu, która
zaczęła szybko rosnąć, kiedy zgodnie z instrukcją mężczyzny na rozwidleniu odbili w prawo. Gdy w końcu zobaczyli kościół, okazało się, że las jest całkiem blisko, nie więcej niż czterysta metrów za klockowatym budynkiem na tyłach, mieszczącym zapewne plebanię. Mniej więcej dwieście metrów przed kościołem stał sklep, teraz zamknięty na głucho, z drugiej strony dostrzegł inny nieoświetlony budynek, którego kształt sugerował szkołę. Znaleźli się więc w czymś w rodzaju centrum wsi, ale i tutaj było ciemno i pusto, bez śladów życia, jeśli nie liczyć świateł w oknach plebanii i domów po drugiej stronie szosy. Nie było też żadnego miejsca, w którym można by zostawić samochód, nie ryzykując, że ktoś w niego wjedzie, więc po chwili wahania Zakrzeński zdecydował się przejechać przez otwartą bramę, a właściwie przez pustą przestrzeń między dwoma słupkami, i zaparkować przy kościele. Mężczyzna pojawił się przed maską nagle i zupełnie nie wiadomo skąd; nie przestawał iść, właściwie kuśtykać, tak jakby zupełnie nie dostrzegał świateł zbliżającego się samochodu. Na szczęście w tym momencie golf Zakrzeńskiego toczył się wolno i kiedy doszło do kontaktu zderzaka z kolanami pieszego, nie było to właściwie uderzenie, tylko lekkie dotknięcie, tak lekkie, że mężczyzna przez chwilę stał nieruchomo, jakby zastanawiając się, co się dzieje, i dopiero potem padł do przodu i wyciągnął się na masce. – Mój Boże – wyjąkał Wilk. – Nic mu się nie stało – uspokoił go Zakrzeński i miał nadzieję, że się nie myli. Rzeczywiście, kiedy wyskoczył z samochodu i znalazł się przy przednim zderzaku, mężczyzna stał, chociaż chwiejnie. Ale wystarczyło raz wciągnąć powietrze, żeby się zorientować, że ta chwiejność nie wynikała z uderzenia. Facet był pijany. I wyglądał na kogoś, kto w tym stanie spędził większość ze swoich mniej więcej sześćdziesięciu pięciu lat. – Wszystko w porządku? – zapytał go Zakrzeński. Mężczyzna obrzucił go niespodziewanie przytomnym wzrokiem, przez chwilę jakby się nad czymś zastanawiał. Nagle usiadł na masce i złapał się jedną ręką za kolana, drugą za głowę. – Mało co nie zabił i się pyta, czy wszystko w porządku – wycharczał. – Gdzie są policjanty, jak ich trzeba, gdzie karetka?! Wilk, który stał dotąd nieco z tyłu, zrobił krok do przodu i zaczął szperać w kieszeniach swojego płaszcza. – Zaraz, znajdę tylko telefon… Zakrzeński wykonał w jego stronę niecierpliwe machnięcie ręką. Przykucnął tak, żeby móc spojrzeć mężczyźnie prosto w twarz. – Gdzie pan szedł? – A co to, już człowiek iść nie może, żeby go nie rozjechali?
– Gdzie pan szedł? Zdecydowany ton Zakrzeńskiego sprawił, że mężczyzna znowu uważniej na niego spojrzał. – Do sklepu. Po herbatę. – W rozpiętej kurtce? Bez szalika? – Przecież to zaraz, o tam, jest. – Ten jest zamknięty. – Innego we wsi nie ma. Znaczy niepotrzebnie żem szedł. Ale czy to komu daje prawo mnie rozjeżdżać? – Coś panu powiem. Nie rozjechałem pana i bardzo możliwe, że nawet pana uratowałem od śmierci. Znając życie, pewnie by pan pod tym sklepem zasnął i żywy się nie obudził. W takich temperaturach… – Znawca życia, kurwa, się znalazł. Zaraz mi pan każesz sobie odszkodowanie płacić za uszkodzenie wozu, co? – Nie, bo mój samochód nie jest uszkodzony. Ledwie się dotknęliśmy. Mężczyzna najpierw pokiwał, a potem pokręcił głową. Kiedy wstał, w prawej ręce trzymał telefon, bardzo stary model Nokii. Kiedy się odezwał, brzmiał niemal zupełnie trzeźwo. I bardzo zdecydowanie. – Myśli se, że jak jest z miasta i ma gadane, to wszystko może z człowiekiem zrobić? A chuj. Dzwonię po policję. – To karetka niepotrzebna? Mężczyzna nie odpowiedział, tylko skupił się na próbie użycia telefonu, co nie było łatwe, bo jedyne źródło światła stanowiły świecące od dołu reflektory samochodu. Zakrzeński sięgnął po portfel. Przypomniał sobie jednak, że gotówki za dużo w nim nie ma, więc zwrócił się do Wilka. – Czy może mi pan pożyczyć jakieś pieniądze? Wilk przez chwilę patrzył na niego ze zdziwieniem i zaraz przyspieszonymi ruchami zaczął szukać w płaszczu portfela, tak jakby chciał nadrobić stracony czas. I tak trochę to potrwało, bo musiał zdjąć rękawiczki, żeby móc rozpiąć płaszcz. Ale nie miało to znaczenia, mężczyzna nie próbował nic robić z telefonem, tylko czekał ze spuszczoną głową, nasłuchując. Wilk podał Zakrzeńskiemu cały portfel, wielki, z błyszczącej czarnej skóry. Zakrzeński wysupłał z niego pięćdziesiąt złotych i podał je potrąconemu mężczyźnie.
– Proszę. Może pan sobie kupić za to herbaty czy co tam panu pomoże na dolegliwości. Tylko nie dzisiaj, bo sklep zamknięty. Mężczyzna zwinnym ruchem schował banknot do kieszeni i wykrzywił twarz w niemal bezzębnym uśmiechu. – Trudno, zostało mi jeszcze chyba trochę inki. Wstał i odwrócił się. Najwyraźniej miał zamiar iść w kierunku plebanii. – Czy pan jest tutaj organistą? Mężczyzna nie zareagował, tylko zrobił kolejny krok do przodu. – Halo, zadałem panu pytanie! Mężczyzna odwrócił się powoli i znowu się uśmiechnął. Z odległości kilku metrów, oświetlany od dołu przez reflektory samochodu, wyglądał nieco upiornie. Był blady, zarośnięty i chudy jak szczapa. – Zadałeś pan, a ja nie odpowiedziałem. Co to, obowiązek jakiś? Zakrzeński westchnął, a potem wyciągnął z portfela Wilka dwadzieścia złotych. – Może to panu rozwiąże język. Mężczyzna skrzywił się trochę, ale podszedł bliżej, wziął banknot z ręki Zakrzeńskiego i przysiadł na masce. – Nie powiem, jak mnie kto kulturalnie zaprosi do rozmowy, to mogę się wypowiedzieć. Tylko szybko, bo rzeczywiście piździ dzisiaj niepomiernie. – A więc pan jest tu kościelnym? – Alojzy Dolniak, kłaniam się. Kościelny, organista, konserwator i grabarz, jak się nadarzy potrzeba. Wszystko tu na mojej głowie, wszystko. – To chyba musi pan nieźle zarabiać. Dolniak splunął. – Wielebny, jak musi coś wydać, to się krzywi, jakby mu właśnie kiszki skręcało. Aż przykro patrzeć, naprawdę. Grosze mi daje. Dawno by mnie tu nie było, tylko to moja rodzinna parafia. Jakże ja bym mógł stąd odejść? – Gdzie pan mieszka? – No, tam izbę mam. Na plebanii.
– Za darmo? – Niedoczekanie, żebym za taką norę miał coś płacić. Wilgoć, okna nieszczelne, podłoga jeszcze trochę i się rozpadnie. Zresztą co wielebny z tą izbą miałby robić? On ma dwie i mu wystarczą. Przecież nie będzie letnikom wynajmował. Mężczyzna zaniósł się śmiechem, który szybko przerodził się w dość długi napad kaszlu zakończony odplunięciem. Przypomniało mu to chyba o paleniu, bo natychmiast sięgnął do kieszeni, wyłuskał z niej zapałki i paczkę czerwonych westów, a potem drżącą ręką odpalił jednego z nich. Później szybko schował ręce do kieszeni i przez resztę rozmowy trzymał żarzącego się papierosa wargami. – Czyli ustaliliśmy, że ksiądz nie jest szczodry. Coś jeszcze pan nam może o nim opowiedzieć? – Co wyście się tak wszyscy na niego uparli? – Kto się uparł? – Wy. – Czyli kto? – Skąd ja mam wiedzieć, kto wy jesteście? Nie przedstawialiście mi się przecież. Ani wy, ani ten wczoraj. – Kto to był? – Skąd mam wiedzieć? Przyjechał wozem, polazł na cmentarz, potem do kościoła. Akurat sprzątałem. Połaził sobie, popatrzył na obrazy, na chór nawet wlazł. I potem do mnie też o wielebnego wypytywać. – Jak wyglądał? – Zwyczajnie. Człowiek był, nie duch, to jak miał wyglądać? – Zapamiętał pan jego twarz? – Nos miał, oczy miał, poza tym opatulony jeszcze bardziej niż ten tutaj. – Wskazał ręką na Wilka. – Włosy? – Ciemne jakieś takie. – Powiedział mu pan coś? Mężczyzna wzruszył ramionami. – Skąpy to on nie był. W przeciwieństwie do niektórych, co to jeszcze człowieka mało nie zabiją…
– Wystarczy, panie Dolniak. Co mu pan powiedział o księdzu? – Że sknera i mruk. Płacić dobrze nie chce, a przypierdzielić się o wszystko to owszem, potrafi, potrafi. I jeszcze tę zołzę trzyma starą, jędzę i skaranie boskie, co to nic zjadliwego ugotować nie potrafi. – To posiłki też pan je na plebanii? – Sam bym sobie gotował, przysięgam, że wielebnemu mówiłem, żeby mi dał te pieniądze, co ona marnuje na swoje gotowanie. Ale nie i nie. No to jem, przecież nie może się zmarnować, toż to grzech byłby. – Czy ten człowiek jeszcze pana o coś wypytywał? – A wypytywał. – O co? – A to już sami sobie własne pytania wymyślajcie. To, co on mnie pytał, to tajemnica handlowa, tak to się mówi, nie? Znowu jego nieogolona twarz rozwarła się w bezzębnym uśmiechu, jakby chciał podkreślić swoją dumę z użycia wyrafinowanego terminu. – Pytał pewnie, czy ksiądz ma kochankę. – Pytał. – I co? – Powiedziałem, że nie ma. Bo nie ma. Chybaby jakaś baba musiała kompletnie oszaleć, żeby takiego chcieć. – A czy interesuje się dziećmi? O to też pewnie pana pytał. Mężczyzna wypluł dopalający się niedopałek, a potem przez chwilę przyglądał się Zakrzeńskiemu. – Pytać pytał. Więc mu powiedziałem, że nie. I wam to samo powiem. Jak Boga kocham, jakbym mógł mu zaszkodzić, tobym się nie oglądał. No ale o wielebnym to wszystko można powiedzieć, ale że pederasta, co to, to nie. – Nigdy nie było we wsi żadnych plotek na ten temat? – Nigdy. – A czy… – zaczął znowu Zakrzeński, ale urwał, bo Dolniak nagle się wyprostował i zrobił przerażoną minę, jakby zobaczył ducha. Zakrzeński szybko spojrzał tam, gdzie skierowany był wzrok
kościelnego, i zobaczył wyłaniającą się z mroku postać. Tylko że to nie był duch, ale raczej babajaga. Stara, niska i zgarbiona, szła powoli, ledwie powłócząc nogami. Na głowie miała obowiązkową chustkę, która niewiele chyba dawała w taki mróz, a w rękawiczce na prawej dłoni, dokoła której owinięty był biały różaniec, trzymała zrobioną z cienkich gałązek miotłę. Chociaż trzymała ją opuszczoną, Zakrzeński domyślał się, co się zaraz stanie – być może zdradzał to zawzięty wzrok kobiety utkwiony w kościelnym. Dolniak chyba też wiedział, co go czeka, ale tkwił nieruchomo w miejscu jak zahipnotyzowany; dopiero kiedy zaliczył dwa uderzenia miotłą, zdołał zasłonić twarz ręką. – A masz ty wycierusie pieprzony, pijaku, bezbożniku! Żeby obcym o księdzu łgarstwa rozpowiadać! To już każden pies lepszy, bo nie kąsa ręki, co go karmi! Trzeci cios spadł już na ręce Dolniaka, który spróbował złapać miotłę, ale mu się to nie udało. Zeskoczył więc z maski i kuśtykając, ale z zadziwiającą prędkością, popędził w stronę plebanii, otrzymując jeszcze jedno smagnięcie miotłą, tym razem w plecy. Zdyszana kobieta sprawiała wrażenie, jakby chciała za nim pobiec, ale potem zmieniła zdanie, obrzuciła szybkim spojrzeniem Wilka i skoncentrowała się na Zakrzeńskim. – A wy tu czego? Teren kościoła, nie wolno wjeżdżać! – Chcemy rozmawiać z księdzem proboszczem. – A niby to czemu ksiądz ma z przybłędami gadać? – Jesteśmy z policji i prokuratury z Warszawy – powiedział i poczuł, że właśnie przekracza punkt, po którym nie ma odwrotu. – Mamy kilka ważnych pytań. Kobieta przez chwilę wpatrywała się w Zakrzeńskiego wzrokiem, którego ktoś mniej obeznany z życiem mógłby się naprawdę przestraszyć. – To będziecie musieli kiedy indziej przyjechać – powiedziała. – Ksiądz zajęty, nie przyjmuje. – Musi z nami porozmawiać. – Nic nie musi. Mówię, że zajęty. Pracę ma. – Co takiego robi?
– A modli się! Święty człowiek, to się modli i tyle, takie to dziwne? Dzisiaj nikogo nie przyjmuje. Potem odwróciła się i skierowała w stronę plebanii. Zakrzeński po chwili zastanowienia wskoczył do samochodu i ruszył za nią najwolniej, jak mógł, ale i tak parę razy musiał się zatrzymać, żeby w nią nie wjechać. Nie obejrzała się, przeszła przez całe podwórko i zaczęła wchodzić po kilku stopniach na niewielki ganek. Zakrzeński zatrzymał samochód obok zaparkowanego przy wejściu daewoo, wyskoczył zza kierownicy i podbiegł do niej, kiedy otwierała drzwi. – Niech pani powie księdzu proboszczowi… – zaczął, ale nie skończył, bo starucha odwróciła się z szybkością, której trudno byłoby się po niej spodziewać, i zdzieliła go miotłą po głowie. Jeśli celowała w oczy, to trafiła idealnie. Zakrzeński poczuł piekący ból w lewym oku, a potem wilgoć, która musiała być krwią. Nie widział przez to, jak kobieta wchodzi na plebanię, ale usłyszał trzask zamykanych drzwi. Zdjął rękawiczkę z prawej ręki i sięgnął do oka. Krwi było sporo, ale nie pochodziła z samego oka, tylko z rozciętej powieki. Rogówce też chyba się dostało, znał z wcześniejszego doświadczenia ten ból połączony z poczuciem, że coś siedzi w oku. Najważniejsze było jednak, że kiedy krew przestała lecieć tak szybko, przekonał się, że widzi normalnie. – Mój Boże, pana oko… – usłyszał za sobą głos Wilka i uświadomił sobie, że zostawił go przy wjeździe na teren kościoła. Prokurator musiał przebyć ten kawałek na piechotę. – Nic mi nie będzie – powiedział. – Ale jeśli ma pan chusteczkę, będę wdzięczny. Wilk przez dłuższą chwilę szamotał się z rękawiczkami i płaszczem, ale w końcu podał Zakrzeńskiemu chusteczkę. Nie papierową, tylko z materiału, złożoną w kwadracik. I pewnie z inicjałem, chociaż nie było go widać. – Jest czysta – powiedział Wilk. – Zaplamię ją i będzie do wyrzucenia. – Nie szkodzi. Zakrzeński poczekał, aż krew przestanie lecieć, a potem dokładnie wytarł okolicę oka. Ciągle bolało, ale nie miał teraz czasu się nad tym zastanawiać. Zaczął wchodzić na ganek. – Panie komisarzu! – Słucham? Zatrzymał się i odwrócił. Wilka oświetlało tylko słabe światło dochodzące z okna po prawej stronie drzwi wejściowych; twarz była w cieniu. Ale po głosie Zakrzeński poznał, że prokurator jest zalękniony bardziej niż zwykle. – Panie komisarzu, chyba jeszcze mamy możliwość odwrotu.
– Oczywiście, że mamy – odparł Zakrzeński. – Rozumiem, że chce pan zostawić wolną rękę swojemu przyjacielowi ze Stanów? Bo wszystko wskazuje, że on też chce wkrótce odwiedzić księdza proboszcza. – Wiem, ale może spróbujemy jednak powiadomić… – zaczął Wilk, ale Zakrzeński go nie słuchał. Wbiegł na ganek i zaczął walić pięścią w drzwi, bo dzwonek wydawał się głuchy. Zaczynał już odczuwać ból ręki, kiedy nagle drzwi otworzyły się szybko, tak szybko, że rozpędzona pięść Zakrzeńskiego zatrzymała się dopiero na piersi otwierającego. Był to mężczyzna dobiegający pięćdziesiątki, wysoki i gruby. Jego otyłość koncentrowała się jednak w potężnym brzuchu, który napierał na obcisłą sutannę tak, że zdawało się, że maleńkie guziczki za chwilę wystrzelą, a któryś z nich być może zada Zakrzeńskiemu kolejny cios w oko. Głowa księdza, wyposażona w cały zestaw dodatkowych podbródków, też przekraczała przepisowe rozmiary, ale w porównaniu z brzuchem wydawała się wręcz filigranowa. Twarz miał mało charakterystyczną, taką, którą trudno dobrze zapamiętać, nie mówiąc o sporządzeniu użytecznego portretu pamięciowego. Na dodatek ukryta była w półmroku, bo oświetlenie padało z tyłu, a oczy zakrywały przyciemnione okulary w dużych kwadratowych oprawkach. – Słucham – powiedział tak, że zabrzmiało to cicho, bo jednocześnie wydał głośne sapnięcie. – Ksiądz Lucjan Twardy? – Tak. – Jacek Zakrzeński, policja. I prokurator Wilk. Musimy z panem… z księdzem porozmawiać. Ksiądz nabrał powietrza, jakby chciał coś powiedzieć, ale potem odsunął się na bok. – Proszę wejść. Leci zimno. Weszli do ciemnej, nieotynkowanej sieni. Po obu jej stronach były drzwi, ale tylko jedne, na końcu po lewej, były otwarte, więc Zakrzeński, nie czekając na zaproszenie, skierował się w ich stronę. Okazało się, że prowadzą bezpośrednio do dużej, kwadratowej kuchni. Jeden z jej rogów zajmował kaflowy piec, przy którym stała gospodyni księdza. Była zwrócona tyłem do wchodzących i sprawiała wrażenie, jakby ich nie zauważyła, ale Zakrzeński dostrzegł, że w prawej ręce trzyma niewielki rondel, dopiero co zdjęty z ognia. Cokolwiek w nim było, parowało, a więc było gorące. Zakrzeński zatrzymał się w bezpiecznej odległości, musiał jednak zrobić jeszcze dwa kroki do przodu, żeby proboszcz i Wilk także mogli wejść do kuchni. – Niech Kozłowa nas teraz zostawi samych – powiedział ksiądz. Kobieta drgnęła, ale przez chwilę nie ruszała się z miejsca, jakby nie miała zamiaru podporządkować się poleceniu. Wreszcie odstawiła rondel i wyszła z pokoju, starając się nie patrzeć w stronę gości. Tylko jedno pełne zawziętości spojrzenie cisnęła w kierunku Zakrzeńskiego. Ksiądz obszedł dokoła nakryty ceratą okrągły stół i z wyraźną ulgą oparł ręce na oparciu jednego
z krzeseł. Widać było, że najchętniej by usiadł, ale na razie się powstrzymał. – Zdejmijcie panowie okrycia, bo się ugotujecie żywcem – powiedział. – Moje skromne progi to nic wielkiego, ale piekła nie chciałbym wam fundować. Uśmiechnął się przy tym lekko, pod nosem, w sposób, który kazał powątpiewać w prawdziwość tego ostatniego zdania. Chociaż jego oczy ledwie było widać zza przyciemnionych szkieł, Zakrzeński był pewien, że cały czas bacznie się im przygląda. W końcu usiadł, a właściwie ciężko opadł na krzesło, więc oni także usiedli. – Nie zaproponowałem panom nic do picia – powiedział. – Mogę poprosić gospodynię, żeby zrobiła herbatę. – Nie, dziękujemy – odpowiedział szybko Zakrzeński, w obawie, że Wilk propozycję przyjmie. – W takim razie słucham. – W przeszłości pracował ksiądz w parafii Świętego Mikołaja w Warszawie? – To prawda. – W jakich latach? – Od wyświęcenia w 1986 roku do 1988 roku. – Dlaczego został ksiądz przeniesiony? – Taki już jest los księdza. Idziemy tam, gdzie wskaże biskup. – I wtedy trafił ksiądz tutaj? – Nie, oczywiście, że nie. Byłem jeszcze wikarym w dwóch innych parafiach diecezji warszawskiej. W dziewięćdziesiątym ósmym zmieniłem diecezję, byłem wikarym w innej wsi przez trzy lata. Tutaj jestem od ośmiu. – Dlaczego został ksiądz przeniesiony do diecezji radomskiej? – Jeśli pan pozwoli, teraz ja chciałbym zadać pytanie. Dlaczego mam odpowiadać na wasze pytania? – Czy to tajemnica? – Co? – Powód przeniesienia? – Nie, oczywiście, że nie. Przeniosłem się na własne życzenie. Oczywiście kiedy udało mi się uzyskać zgodę obydwu biskupów, co nie było łatwe. Powód był prosty: moja świętej pamięci babcia
mieszkała niecałe czterdzieści kilometrów stąd. Moja świętej pamięci mama, która zmarła w dziewięćdziesiątym pierwszym roku, była jej jedyną córką. Babcia została więc sama jak palec. Chciałem móc służyć jej pomocą w ostatnich latach na tym świecie. Zmarła niecałe dwa lata temu. A teraz poproszę o odpowiedź na moje pytanie. Dlaczego poddajecie mnie temu przesłuchaniu? – To się zaraz wyjaśni. Poproszę o odrobinę cierpliwości. Czy w 1988 roku w parafii Świętego Mikołaja prowadził ksiądz kurs przygotowawczy dla ministrantów? – Szkoda, że Pan Bóg nie jest tak łaskawy, żeby mi dać taką pamięć! Nie wiem, to było przecież dwadzieścia lat temu. Chyba raz tam ten kurs prowadziłem, ale czy to było w osiemdziesiątym siódmym, czy w osiemdziesiątym ósmym… – A czy mówi coś panu nazwisko Mateusz Czarny? Ksiądz potrząsnął głową i wypuścił z siebie tak dużą ilość powietrza, że aż zafalowały papierowe serwetki, ustawione pośrodku stołu w metalowym pojemniku, który wydawał się żywcem przeniesiony z jakiejś peerelowskiej stołówki. Ale Zakrzeński miał wrażenie, że nie był to jedyny ruch, jaki zarejestrował, że coś zdarzyło się również po lewej stronie pokoju. A może to jego zranione oko zaczynało wariować? – Nie, nic mi nie mówi. Oczywiście w moim zawodzie spotyka się bardzo, bardzo dużo ludzi, więc nie dam panu gwarancji, że nigdy z tym człowiekiem nie miałem styczności. Starając się patrzeć na księdza, Zakrzeński próbował też ostrożnie skanować lewą ścianę w poszukiwaniu tego, co przed chwilą mogło się poruszyć. I od razu to znalazł: było tam przejście do dalszej części mieszkania, oddzielone zasłoną z kolorowych sznurków. Teraz wisiały nieruchomo i tak powinno być; jeśli wcześniej się poruszyły, to mogło to oznaczać tylko jedno. Bo przecież żadnego przeciągu nie było, na tej plebanii chyba od miesięcy nikt nie otwierał żadnych okien. – W osiemdziesiątym ósmym roku miał jedenaście lat i uczestniczył w kursie dla ministrantów. Twierdzi, że został wykorzystany seksualnie przez księdza, który ten kurs prowadził. – To jakaś straszna, krzywdząca bzdura. Ja oczywiście mam czyste sumienie. Ale nie wszyscy mogą się obronić. Na przykład świętej pamięci ksiądz Skała i świętej pamięci ksiądz Tomek. – A zatem wie ksiądz, że ksiądz Duda nie żyje? – Oczywiście. Ta wieś nazywa się Kraniec i może się rzeczywiście wydawać końcem świata, ale nawet tutaj docierają wiadomości. Zwłaszcza jeśli jest to wiadomość o szaleńcu dybiącym na życie ludzi Kościoła. – W takim razie dlaczego ksiądz udawał zaskoczenie naszymi pytaniami? – Słucham? – Skoro słyszał ksiądz o zabójstwie księdza Dudy, nie powinno być dla księdza zaskoczeniem, że będzie ksiądz przesłuchiwany. Choćby jako ktoś, kto z nim kiedyś pracował.
– Ale w tej sprawie policja już ze mną rozmawiała – odparł z lekkim uśmiechem ksiądz Twardy, a Zakrzeński zamarł. – Wczoraj miałem telefon. Ale nie dlatego, że z nim kiedyś pracowałem, tylko dlatego, że w dniu swojej śmierci do mnie dzwonił. – Słucham? – Czyżbym się źle wyraził? Ksiądz Duda dzwonił do mnie w środę po południu. – W jakiej sprawie? – W żadnej konkretnej. Porozmawiać, złożyć spóźnione życzenia. Od czasu pracy w parafii Świętego Mikołaja utrzymywaliśmy ze sobą kontakt i zwykle dzwoniliśmy do siebie przed Bożym Narodzeniem i przed Wielkanocą. Ale tym razem obaj zapomnieliśmy. On to naprawił. – I w czasie tej rozmowy nie wspominał nic o tym, że na następny dzień ma wezwanie do prokuratury w związku ze sprawą domniemanego molestowania z osiemdziesiątego ósmego roku? – Nie. – Nie mówił, że coś go trapi? – Nie. Nie wprost w każdym razie. Bo tak w ogóle mam wrażenie, że odkąd go znam, nosił w sercu jakiś ciężar. Z czymś się zmagał. Ale nie wiem z czym, nie spowiadał mi się. Ani dosłownie, ani w przenośni. Zakrzeński przez chwilę milczał. Wykorzystał ten czas na to, żeby trochę odsunąć od stołu swoje krzesło, tak żeby przygotować sobie drogę do ciemnego otworu drzwiowego zasłoniętego sznurkową zasłoną. – Księdza Dudę odnalazł Mateusz Czarny. Ten człowiek, który twierdzi, że był wtedy, przed laty, molestowany. Wskazał nam go, a on zgodził się przyjść do prokuratury złożyć wyjaśnienia. Tylko… nie zdążył. Ksiądz Twardy przez chwilę milczał. Być może się modlił, bo opuścił nieco głowę i splótł dłonie. – Nie chce mi się w to wierzyć – powiedział w końcu powoli, nie podnosząc wzroku. – Mam nadzieję, że to fałszywe oskarżenie. Z drugiej strony, jak powiedziałem, miałem wrażenie, że ksiądz Tomek dźwiga w sercu jakiś ciężar… – Nie powiedziałem, że ksiądz Duda miał się przyznać. Miał złożyć wyjaśnienia. Być może na temat swojej roli, być może na temat kogoś innego. Proboszcz szybko uniósł głowę. Przez chwilę wpatrywał się w Zakrzeńskiego, wreszcie wstał, niemal przewracając krzesło, na którym do tej pory siedział. Zakrzeńskiemu było to bardzo na rękę. Sam także wstał. Od sznurkowej zasłonki dzieliły go teraz dwa kroki. – Pan najwyraźniej insynuuje, że sprawcą tego rzekomego molestowania miałbym być ja –
powiedział ksiądz Twardy. – Powtórzę: mam czyste sumienie. Tyle mam na ten temat do powiedzenia. Uważam tę rozmowę za zakończoną. Zakrzeński skinął głową, wyszedł zza stołu, tak jakby chciał go obejść, kierując się w stronę sieni. Nagle zmienił kierunek, zrobił dwa szybkie kroki do przodu i nagłym, zdecydowanym ruchem odsłonił sznurkową zasłonę. Mężczyzna, który za nią stał, sprawiał wrażenie raczej lekko rozbawionego niż przestraszonego tym, że został zdemaskowany. Był wysoki, szczupły i cholernie przystojny. Zakrzeński miał wrażenie, że już gdzieś kiedyś widział tę twarz z idealnie wyrzeźbioną kwadratową szczęką. Nigdy natomiast nie widział kogoś w taki sposób ubranego – w ciężkie buty i grube spodnie motocyklisty na dole i w koszulę z koloratką na górze. – Ksiądz biskup… – usłyszał za sobą przerażony szept zrywającego się na równe nogi Wilka i przypomniał sobie, skąd przystojniaka zna. Zaraz potem musiał się odsunąć, bo biskup zrobił krok do przodu, tak jakby miał zamiar wejść do kuchni, zupełnie nie zważając na to, że na drodze stoi mu jakiś Zakrzeński. – Co ksiądz biskup tutaj robi? – wyjąkał Wilk. Biskup Kleń nie odpowiedział od razu, tylko obszedł stół, ustawił się koło proboszcza, skrzyżował ręce na piersiach, obrzucił Zakrzeńskiego szybkim spojrzeniem i skupił wzrok na Wilku. – To raczej ja powinienem pytać, co panowie tutaj robią – powiedział surowym tonem. – Jeśli nic się nie zmieniło, to pan komisarz jest odsunięty od sprawy mordu na księdzu Dudzie, a pan, panie prokuratorze, nigdy nie był w nią włączony, czyż nie? – Tak, to prawda – potwierdził Wilk. Był czerwony na twarzy i wydawało się, że zaraz zacznie przestępować z nogi na nogę. – Więc jakim prawem przyjechaliście tutaj niepokoić księdza Lucjana? – To skomplikowane, ale… Kiedy się okazało, że ksiądz Duda mógł być tym księdzem, którego poszukiwał Mateusz Czarny… To fakt o potencjalnie dużym znaczeniu dla śledztwa… – Więc jak rozumiem, powiadomił pan o nim właściwe osoby. – Nie. Tak. To znaczy próbowałem, ale nie jestem pewien, czy to zostało w należyty sposób wzięte pod uwagę. I dlatego właśnie zdecydowaliśmy się z panem komisarzem przyjechać tutaj na własną rękę. Ponieważ ksiądz Lucjan także wtedy pracował w tamtej parafii. Obawiamy się, że niestety jego życie także może być zagrożone. – To pięknie z panów strony. – Twarz biskupa rozjaśnił zabójczo uroczy uśmiech. – Naprawdę. Poświęcać własny czas, żeby ratować bliźniego. A teraz mówmy poważnie. Chcą panowie powiedzieć, że komisarz z komendy stołecznej i prokurator z prokuratury okręgowej nie byli w stanie powiadomić właściwych osób o kluczowym fakcie w sprawie zabójstwa? Jestem człowiekiem
głębokiej wiary, ale nawet ja nie potrafię uwierzyć w coś takiego. Sądzę, że jest inaczej. Panowie raczą się bawić w śledztwo na własną rękę. Nie wiem, co panami kieruje, zapewne chorobliwa ambicja. Albo inaczej mówiąc, jedynka. – Jedynka? – wydukał Wilk. – Pierwszy grzech główny. Pycha. Wilk przełknął ślinę, ale nic nie odpowiedział i rzeczywiście poruszył się, jak dziecko, któremu chce się sikać, ale nauczyciel nie pozwala mu wyjść do ubikacji. Zakrzeński postanowił się włączyć. – Prowadzący oficjalne śledztwo dostali od nas informację. Ale ma ksiądz rację, nie mamy ich zaufania, więc nie wiemy, kiedy ją sprawdzą. Obawialiśmy się, że w tym przypadku nie można było zwlekać. I mieliśmy rację. Mateusz Czarny już tu był. Biskup, który słuchał Zakrzeńskiego z lekkim, nieco pogardliwym uśmiechem, nagle spoważniał i wyprostował się. Za to stojący obok niego proboszcz wręcz przeciwnie; wydawało się, że w ułamku sekundy zmienił się w trzęsącą galaretę, którą w całości utrzymywała tylko sutanna. – Kiedy? – powiedział biskup tym swoim ostrym, rzeczowym tonem, który tak doskonale pasowałby do prokuratora. – Wczoraj. To znaczy nie mamy pewności, że to był on, ale wszystko na to wskazuje. Był w kościele, wypytywał kościelnego o księdza Lucjana. Biskup przez chwilę przyglądał się Zakrzeńskiemu, potem jeszcze spojrzał na Wilka, na koniec utkwił wzrok gdzieś wysoko na ścianie i przez chwilę trwał tak w milczeniu. Zakrzeński z ciekawości podążył za jego wzrokiem. Wisiał tam duży drewniany krzyż. – Dobrze – powiedział w końcu biskup i wysupłał z kieszeni motocyklowych spodni telefon. – To rzeczywiście ważna informacja, która może w jakiś sposób zmienia ocenę panów samowolki. Ale to już sprawa dla panów przełożonych. Jeśli rzeczywiście nie są panowie w stanie przekazać odpowiednich informacji w odpowiednie ręce, ja to zrobię. Zaczął wyszukiwać odpowiedni numer w kontaktach swojego telefonu, ale przerwał i spojrzał na Wilka. – Widzi pan, panie prokuratorze, chyba jednak miałem rację. Że ta historia z molestowaniem jest zmyślona. Myliłem się tylko co do tego, że uznałem to za jakiś wyrafinowany plan. Teraz jasno widać, że to szaleniec. Bo chyba nie sądzi pan, że ten człowiek padł ofiarą i księdza Tomasza, i księdza Lucjana? A tak przecież musiałoby być, skoro poszukuje zemsty na nich obu. Biskup wrócił do wybierania numeru w telefonie, ale przerwał, kiedy odezwał się Zakrzeński. – Niekoniecznie. – Słucham?
– Po pierwsze, nie wiemy, czy rzeczywiście przyjechał tutaj zabić księdza proboszcza. To jedna z możliwości, którą trzeba brać pod uwagę, bo zawsze trzeba brać pod uwagę najgorsze. Ale dlaczego nie spróbował wczoraj? A po drugie, nie wiemy, czy to on zabił księdza Dudę. Biskup i Wilk wpatrywali się w Zakrzeńskiego ze zdziwieniem. Ksiądz Lucjan miał zamknięte oczy i tylko sapał i dygotał. – Jeśli nie on, to kto? – zapytał biskup. – I czy to nie byłby zaskakujący zbieg okoliczności? Chwileczkę, już sobie przypominam, słyszałem, że pan jest wielkim zwolennikiem wyjaśniania spraw poprzez zbiegi okoliczności. Zakrzeński zrobił krok do przodu. To, co miał zaraz powiedzieć, przyszło mu do głowy przed chwilą, a przecież było tak oczywiste, że trudno mu sobie było wyobrazić, jak mógł nie wpaść na to wcześniej. – Zbiegi okoliczności się zdarzają częściej, niżby się mogło wydawać – powiedział. – Każdy śledczy to potwierdzi. Ale rzeczywiście zdarzają się takie, w które trudno uwierzyć. Na przykład ten: ksiądz Duda ma spotkanie z Mateuszem Czarnym, po nim umawia się na spotkanie w prokuraturze. Ma mówić o czymś, co zdarzyło się w parafii Świętego Mikołaja w osiemdziesiątym ósmym roku. Niedługo potem dzwoni do starego znajomego, który pracował z nim wtedy w tej parafii, i ani słowem nie wspomina o tym, że będzie przesłuchiwany. A wieczorem już nie żyje. Ksiądz Lucjan poczerwieniał i zaczął sapać jeszcze głośniej niż dotąd. Ale przestał się trząść; wydawało się, że jego ciało znowu nabrało formy, przestało być kupą tłuszczu zawiniętą w sutannę. – Jeśli dobrze rozumiem, pan sugeruje, że to obecny tutaj ksiądz Lucjan zamordował księdza Tomasza – powiedział spokojnym tonem biskup. – Bo ten miał go zdemaskować jako człowieka odpowiedzialnego za molestowanie Mateusza Czarnego. Zakrzeński skinął głową. Ksiądz Lucjan zachwiał się, jakby miał upaść, i nawet przytrzymał się stołu. Potem nagle odzyskał siły. – To bzdura! – krzyknął. – Zwróćmy zresztą uwagę na alternatywę – kontynuował Zakrzeński. – Jeśli to Czarny zamordował księdza Dudę, to po co poszedł najpierw do prokuratora Wilka? To nie ma sensu. – Nie ma, o ile zakładamy racjonalność tego człowieka – powiedział biskup, a potem odwrócił się w kierunku księdza Lucjana. – Możemy to zresztą szybko wyjaśnić. Gdzie ksiądz był w środę wieczorem? Ksiądz Lucjan gwałtownie odwrócił głowę w kierunku biskupa, aż wszystkie jego dodatkowe podbródki zafalowały. Sprawiał wrażenie, jakby dostał niespodziewany cios od kogoś, komu ufał. Ale potem się uspokoił, najwyraźniej pod wpływem tego, co zobaczył w spojrzeniu biskupa. – Byłem tutaj. U siebie. Nigdzie nie wyjeżdżałem.
– Czy ktoś może to potwierdzić? – Nie wiem. Pewnie nie. Ale przecież… – Ja mogę wszystko potwierdzić – usłyszeli nagle głos od strony drzwi wejściowych. Gospodyni księdza stała za progiem, w sieni, gdzie podłoga z gołego cementu była o parę centymetrów obniżona w stosunku do desek w pokoju. Zgarbiona kobieta wydawała się więc jeszcze niższa, niż była w rzeczywistości, ale pomimo to biła od niej dziwna siła. – Ksiądz po obiedzie nigdzie nie wychodził. Zimno takie, to i po co. A mszy u nas nie ma wieczorem, bo ludzie bezbożniki czasu Panu Bogu żałują. Więc ksiądz pracował u siebie. O osiemnastej podałam kolację, o dwudziestej herbatę. Jak co dzień. Ja się potem kładę, ale coś mnie się zasnąć nie mogło tym razem, więc jeszczem sobie przyszła do kuchni, tak będzie parę minut po dziesiątej, rumianku zaparzyć. I księdza spotkałam, też sobie przyszedł herbaty zrobić. Sam, bo po ósmej to wie, że ja się kładę, i mnie nie woła. Alibi doskonałe, pomyślał Zakrzeński. Jeśli to prawda, ksiądz Lucjan w żaden sposób nie mógł być o dwudziestej pierwszej na warszawskiej Woli. Ale jeśli to była prawda, dlaczego przez pierwszą część monologu gospodyni twarz księdza Lucjana wyrażała bezgraniczne zdziwienie? Dopóki się nie opamiętał i zdziwienie nie przeszło w mieszankę ulgi i wyrażanego lekkim uśmiechem zadowolenia. – Czy ktoś może to potwierdzić? – zapytał Zakrzeński. – A co, moje słowo to mało?! – krzyknęła Kozłowa. Nie weszła do izby ani też tym razem nie trzymała w ręku żadnego niebezpiecznego narzędzia, ale Zakrzeński poczuł instynktowną chęć, żeby się cofnąć. Mimo to nie ustępował. – Na przykład kościelny. Kobieta prychnęła szyderczo. – Co on wam powie. Pewnie spał pijany, jak zawsze. A jak nie spał, to co on pamięta. Wszystko mu się w tym jego pustym łbie miesza, jednego dnia od drugiego nie odróżnia, a wy go o środę pytać będziecie. Było, jak mówię, jak mi nie wierzycie, to ja tu mogę na kolana paść i na ten święty różaniec przysięgać. Wyciągnęła przed siebie prawą dłoń, owiniętą różańcem. Biskup szybko podszedł do drzwi, najwyraźniej obawiając się, że kobieta zrealizuje swój zamiar. – Nie ma takiej potrzeby, proszę pani – powiedział. – Może pani wracać do siebie. Kozłowa skinęła głową, a potem nagle chwyciła prawą dłoń biskupa i na chwilę przyssała się do jego pierścienia. Chociaż musiał być przyzwyczajony do takich zdarzeń, wydawał się zdziwiony. Kiedy w końcu puściła jego rękę, uczynił nad jej głową znak krzyża. Dopiero wtedy, wyraźnie ukontentowana, odeszła, znikając w ciemności sieni. Jeszcze przez kilka chwil słyszeli szuranie jej butów o beton. Dziwne, że nie usłyszeli, jak się zbliża do drzwi.
– To chyba zamyka sprawę, prawda? – powiedział biskup. – Niezupełnie – odparł Zakrzeński. – To jedno zeznanie. – A dlaczego pan w nie nie wierzy? – Pani Kozłowa wydaje się bardzo przywiązana do księdza proboszcza – powiedział cicho Wilk, który w jakimś momencie odsunął się trochę dalej, stając prawie przy oknie. – Zaiste. Wydaje się też prosta, niewykształcona i jak by to powiedzieć dzisiejszym językiem, fanatycznie religijna, prawda? Dla was to ją skreśla oczywiście. A ja wam powiadam: dla mnie, jako człowieka Kościoła, jest tym bardziej wiarygodna. Bo to właśnie tacy ludzie stanowią prawdziwą opokę Kościoła: prości, wielbiący Boga w nienowoczesny sposób i ufający swoim pasterzom. W tym momencie biskup przypomniał sobie o trzymanym w ręce telefonie i znowu zaczął przeszukiwać listę kontaktów. Wyglądało na to, że jest długa. – Ktoś jest w kościele – powiedział nagle Wilk, który wyglądał teraz przez okno. Biskup oderwał się od telefonu, podszedł na środek pokoju i także spojrzał przez okno. Zakrzeński podążył za jego wzrokiem. Rzeczywiście, poprzez witraże widać było słabe światło. – Kiedy tu szliśmy, w kościele było ciemno – dodał Wilk i chyba miał rację. – Kościelny… – powiedział ksiądz proboszcz. – Ale nie słyszałem, żeby wychodził. Potem nagle zebrał się w sobie i z szybkością, której trudno było się spodziewać po jego tuszy, wybiegł do sieni. Biskup, Zakrzeński i Wilk podążyli za nim i zobaczyli, jak staje przed jednymi z zamkniętych drzwi i wali w nie pięścią. Nie było odzewu, więc po chwili ksiądz szarpnął klamkę. Drzwi ustąpiły i proboszcz zajrzał do środka, nie przekraczając progu. – Śpi – powiedział. Przez chwilę wszyscy stali nieruchomo i bez słowa, w takiej ciszy, że usłyszeli dochodzące zza półotwartych drzwi pochrapywanie kościelnego. Pierwszy poruszył się biskup; szybkim krokiem, choć nie biegnąc, dopadł do drzwi wyjściowych na podwórze i zniknął w ciemności. Proboszczowi decyzja zajęła chwilę dłużej i Zakrzeński musiał się zatrzymać, żeby się z nim nie zderzyć w drzwiach. Potem sam wypadł na mrok i chłód.
4
Chociaż plebanię od kościoła dzieliło nie więcej niż pięćdziesiąt metrów, Zakrzeński zdążył przemarznąć na kość. Dlatego zdziwiło go, że biskup nie wchodzi do środka, tylko stoi pod drzwiami z ręką na potężnej klamce, jakby się nad czymś zastanawiał. Kiedy sam znalazł się przy drzwiach, zrozumiał, z czego to wynikało. – Gra na organach – powiedział biskup. – Marsz żałobny Chopina. Potem wreszcie nacisnął klamkę i wszedł do środka. Proboszcz poszedł za nim, ale zatrzymał się w progu i Zakrzeński musiał lekkim popchnięciem zachęcić go do zrobienia następnego kroku. Kiedy sam przekraczał próg, zobaczył, że Wilk dopiero wychodzi z plebanii, bo cofnął się po płaszcz. I prawdę mówiąc, chyba dobrze zrobił, pomyślał Zakrzeński, bo wewnątrz kościoła było niewiele cieplej niż na dworze. W dużym jednonawowym kościele panował półmrok, rozpraszany jedynie przez niezbyt mocne światło padające z chóru, skąd dobiegały dźwięki Marsza żałobnego. Zakrzeński nie znał się na muzyce, ale miał wrażenie, że Czarny, bo nie miał wątpliwości, że to był on, nie gra najlepiej i cały czas powtarza ten sam fragment. Ale jeśli chodziło mu o wywołanie ponurej, pełnej niepokoju atmosfery, to z pewnością odniósł sukces. – Gdzie się włącza światła? – zapytał biskup, a proboszcz bez słowa wskazał włączniki znajdujące się pomiędzy przedsionkiem a wejściem do nawy. Biskup dopadł do nich, ale naciskanie ich nic nie dało. – Musiał wyłączyć bezpieczniki – powiedział proboszcz. – Są na górze. Weszli do nawy i wszyscy jak na komendę zatrzymali się w miejscu, gdzie kończyła się antresola, na której znajdował się chór. W ten sposób znajdowali się poza zasięgiem wzroku Czarnego. Ale za to poza ich zasięgiem były schody prowadzące na górę, na które wchodziło się nieco dalej, w głębi kościoła, po prawej. Przez chwilę stali nieruchomo i bez słowa, po czym jako pierwszy odezwał się biskup. – Co pan tam robi? – powiedział głośno i donośnie, jakby przemawiał do sporego tłumu bez mikrofonu. – I czego pan chce? – Witam serdecznie – nie przestając grać, Czarny odpowiedział mu przez mikrofon organisty, więc jego głos zabrzmiał bardzo wyraźnie. – Mam nadzieję, że jesteście wszyscy czterej, bo przygotowałem ciekawy program. W tym momencie przestał grać. Na chwilę zapanowała cisza, a potem nagle zabrzmiał słynny początek jednego z utworów Bacha. Przynajmniej jeden dźwięk był dramatycznie nietrafiony, ale i tak, a może właśnie dlatego, wszyscy niemal podskoczyli z wrażenia. – No dobrze, dajmy sobie spokój z muzyką – powiedział Czarny. – Nie chcecie panowie wejść dalej? Będziecie mieli lepszy widok.
– Czego pan chce? – powtórzył swoje pytanie biskup. Czarny nie odpowiedział, ale usłyszeli szuranie krzesła na górze, a potem nagle z chóru wystrzeliła wiązka białego światła i rozświetliła ekran zawieszony na kolumnie po prawej stronie ołtarza. Czarny musiał uruchomić jakiś projektor. – Naprawdę zachęcam, żebyście się zbliżyli – mówił dalej Czarny. – Ekran jest mały, nie wiem, jak ludzie cokolwiek na nim widzą. W ogóle całe wyposażenie tutaj to raczej do dupy jest: mikrofon trzeszczy, projektor do slajdów taki, że myślałem, że tylko w muzeach takie mają. Więc przywiozłem własny sprzęt. Na tablicy nagle pojawił się niebieski pulpit systemu Windows, pusty z wyjątkiem jednego pliku PowerPoint. Kursor najechał na plik i włączył prezentację. Pierwsza strona była pusta, ale po chwili pojawiła się na niej czarno-biała fotografia przedstawiająca mniej więcej dziesięcioletniego chłopca o inteligentnym spojrzeniu, uśmiechniętego od ucha do ucha. W tle widać było choinkę. – Zacznijmy od tego – kontynuował Czarny. – To ja w 1987 roku. Nie mam do tego zdjęcia komentarza. Po prostu sobie popatrzcie. Po kilku chwilach nastąpiła zmiana fotografii. Nowa była kolorowa, robiona polaroidem. Na niej choinka zajmowała większość kadru. Po prawej stronie widać było chłopaka lub młodego mężczyznę, który próbował się odwrócić od fotografującego, jednocześnie zasłaniając twarz ręką. – To jest jakieś dziesięć lat później – powiedział Czarny. – Mój brat dostał na Gwiazdkę taki aparacik i szalał z nim bez opamiętania. Ale ja wtedy nie lubiłem być fotografowany. Kolejna zmiana i ekran pokrył się szarością. Zakrzeński po chwili zorientował się, że zdjęcie przedstawia zamazany, zamglony krajobraz, z ledwie widocznymi w oddali pojedynczymi drzewami i idącą w ich kierunku niewyraźną, zgarbioną sylwetką ludzką. – To nie jestem ja. To zdjęcie z internetu, dla mnie taka metafora tego, czym było w tamtym czasie i później moje życie. Interpretujcie sobie, jak chcecie. Pustka, samotność, szarość, brak celu… Ale metafor nie trzeba analizować, zresztą są lepsze metafory. Do tego jeszcze wrócimy. Zdjęcie zniknęło i pojawił się biały ekran. – Pytanie brzmi, jak to się stało, jak do tego doszło… Cały czas szukam odpowiedzi. Dokładnej, prawdziwej odpowiedzi. Prawdy o tym, co się wtedy stało. Drogi księże proboszczu, czy to wyglądało tak? Na ekranie pojawiło się kolejne zdjęcie, tym razem kolorowe. Zakrzeński od razu zorientował się, co to jest. Niezbyt często, ale zdarzało mu się brać udział w śledztwach dotyczących pornografii dziecięcej. – Czy może tak? – powiedział Czarny i zmienił zdjęcie. To też przedstawiało mężczyznę i chłopca, tylko w innej pozycji.
Potem było trzecie, czwarte i piąte, każde coraz bardziej drastyczne od poprzedniego. Przy szóstym, na którym pojawiła się krew, biskup wbiegł do nawy kościoła i skierował się w stronę wejścia na schody. Zakrzeński pobiegł za nim. Projektor nagle zgasł, a chwilę potem zgasło też światło na chórze. W ciemnościach, które zapanowały, Zakrzeński ledwie widział zarys schodów i znikających na nich nóg biskupa. Był na trzecim stopniu, kiedy usłyszał odgłos przypominający uderzenie. Chwilę potem zobaczył ciemny kształt, który z dużą szybkością zbliżał się w jego kierunku. Potem poczuł uderzenie i rozpaczliwie drobiąc nogami, poleciał do tyłu, cały czas pchany przez ciało biskupa. Biskup, którego upadek zamortyzował Zakrzeński, zerwał się szybko, ale nie tak szybko, żeby zatrzymać Czarnego, który zeskoczył z czwartego lub piątego stopnia schodów i pobiegł w kierunku wyjścia. Ani Wilk, ani proboszcz nie próbowali go zatrzymać. Zniknął w ciemnościach przedsionka. Usłyszeli trzaśnięcie drzwi. Wydawało się, że biskup pobiegnie za nim, ale nie zrobił tego. Cofnął się i wyciągnął rękę do Zakrzeńskiego. – Nic się panu nie stało? Wstając, Zakrzeński nie był jeszcze pewien odpowiedzi na to pytanie. Bolały go pośladki, na które upadł, bolały go żebra, które przyjęły ciężar spadającego biskupa, bolała go wreszcie warga, w którą biskup musiał uderzyć głową. Ale kiedy stanął na nogi, doszedł do wniosku, że chyba nic nie było złamane ani pęknięte. – Wszystko w porządku – powiedział. – Mocno pan krwawi z wargi – odparł biskup. – I trochę z oka. Niech pan idzie się opatrzyć na plebanii. Ta świątynia i tak została dostatecznie sprofanowana. My z księdzem Lucjanem musimy się teraz tym przede wszystkim zająć. – To znaczy czym? – Musimy odmówić modlitwę przebłagalną – odparł biskup i skierował się w kierunku ołtarza. Ksiądz Lucjan natychmiast ruszył za nim. – Proszę, niech pan jak najszybciej wyjdzie i nie krwawi w kościele. Kiedy Zakrzeński i Wilk zamykali za sobą drzwi, obaj księża właśnie rozpalali świece przy ołtarzu.
5
Na plebanię wrócili w milczeniu. Zakrzeński wszedł do kuchni, włożył kurtkę i skierował się z powrotem w kierunku drzwi wyjściowych. – Panie komisarzu… – zagaił nieśmiało Wilk. – Idę się rozejrzeć. Musi być gdzieś w pobliżu. – On chyba może być niebezpieczny. Zakrzeński wzruszył ramionami. – Pójdę z panem – zaoferował Wilk bez przekonania. – Nie ma potrzeby. Niech pan spróbuje się dowiedzieć coś więcej od kościelnego i gospodyni. Otwierał już drzwi, kiedy zza pleców znowu dobiegł go głos Wilka. – Wydaje mi się, że biskup w końcu nie zadzwonił po pomoc. – Rzeczywiście. Zaraz to zrobię. Wyjął z kieszeni telefon i pokazał go Wilkowi tak, żeby ten nie miał żadnych wątpliwości. Potem wyszedł z powrotem na mróz, zamknął drzwi i natychmiast znowu schował telefon. Zapiął kurtkę, włożył czapkę i wyszukał w kieszeni kluczyki. Otworzył samochód i wyłowił ze schowka latarkę. Działała, chociaż nie miał pewności, jak długo pociągnie, bo nie pamiętał, kiedy ostatnio zmieniał w niej baterie. Otworzył bagażnik, dostał się do skrzyneczki z narzędziami i wyciągnął z niej najcięższy klucz. Powoli przeszedł wzdłuż kościoła aż do bramy, świecąc latarką na przemian na prawo i lewo, chociaż był przekonany, że Czarny nie ukrywa się na otwartym terenie. Przy bramie ostrożnie przywarł plecami do jednego ze słupków, odliczył do trzech i wyskoczył do przodu, świecąc latarką w lewo i jednocześnie z całej siły machając kluczem w prawo, w przestrzeń tuż za słupkiem. Zarówno światło, jak i cios trafiły w pustkę. Czarny nie czekał na niego za bramą, co zresztą Zakrzeńskiego nie zaskoczyło. Oczywiście mógł tędy przebiec i być daleko w głębi wsi, a może nawet wsiadać do samochodu, który zapewne musiał gdzieś tam zostawić. Ale Zakrzeński w to wątpił. Był przekonany, że Czarny jeszcze nie skończył. Ruszył z powrotem, zdając sobie sprawę, że przeciwnik może go obserwować zza niewysokiego ogrodzenia, które ograniczało przykościelny plac z prawej strony. Ale intuicja prowadziła go z powrotem w kierunku plebanii.
Kiedy znalazł się przy samochodach, zobaczył, że w tej części ogrodzenia, która odchodziła od lewej ściany plebanii i znikała za budynkiem kościoła, znajduje się furtka. Wyłączył latarkę i kierując się bardziej pamięcią niż tym, co widzi, najciszej jak potrafił doszedł do furtki. Potem przez kilkanaście sekund stał w kompletnym bezruchu, by wreszcie nagłym kopniakiem otworzyć furtkę, jednocześnie z powrotem włączając latarkę. Znowu tylko pustka i ciemność. Przeszedł przez furtkę i stwierdził, że znalazł się na ogrodzonym podwórku, które z jednej strony ograniczała plebania, a z drugiej chyba jakieś budynki. Na razie widział tylko kawałek tej przestrzeni; żeby zobaczyć całość, musiał wyjść za róg plebanii. Po raz kolejny zgasił latarkę. Przytulił się do ściany budynku i powoli zbliżył się do jej końca. Odczekał kolejne kilkanaście sekund i rzucił się w prawo, zapalając latarkę i machając kluczem. Niemal od razu poczuł, jak coś twardego wbija mu się w brzuch i uderza go w nogi. Stracił równowagę i runął na ziemię.
6
Po wyjściu Zakrzeńskiego Wilk przez chwilę stał nieruchomo, zastanawiając się, co powinien zrobić. Nie miał ochoty na ponowne spotkanie z gospodynią ani z kościelnym i nie spodziewał się, że rozmowa z nimi da jakikolwiek efekt. Ale bezczynne tkwienie w mrocznej, zimnej sieni też mu się nie uśmiechało, nie mówiąc o powrocie do kuchni i znalezieniu się sam na sam z kotem, nawet jeśli ten będzie w dalszym ciągu udawał, że śpi, przekonany, że nikt go nie widzi w sprytnej kryjówce pod ustawionym przy piecu zydlem. Wilk oczywiście zauważył go od razu, kiedy tylko znalazł się w tej kuchni, bo zawsze zauważał kota w pomieszczeniu, w którym przebywał. Podszedł więc do ciągle uchylonych drzwi do pokoju kościelnego i ostrożnie przekroczył próg. Mężczyzna nie chrapał, ale ciągle spał, w butach i w ubraniu. Wilk ostrożnie rozejrzał się po jego pokoju. Kiedy wcześniej był w kuchni, na jej opisanie przyszło mu do głowy tylko słowo „siermiężna”. Jeśli kuchnia była siermiężna, pokoju kościelnego nie dało się opisać żadnym słowem. Brudne ściany nie były malowane od wielu lat. Meble – niewielki stół, krzesło, szafa – sprawiały wrażenie, że zaraz się rozpadną albo przynajmniej zgubią resztki farby, która tu i ówdzie z nich zwisała całymi płatami. Wszędzie porozrzucane były brudne ubrania, po podłodze walały się kłaki kurzu. I tylko butelki po piwie i wódce, kilkanaście, może więcej, stały w zaskakująco równym szeregu pod oknem. – Proszę pana – powiedział Wilk i zdał sobie sprawę, że mówi szeptem, więc powtórzył te słowa na głos. Mężczyzna śpiący na rozkopanym łóżku nie zareagował.
Wilk zrobił więc dwa kroki do przodu i przezwyciężając wstręt, potrząsnął kościelnego za nogę. Mężczyzna poruszył się gwałtownie. Potem całe jego ciało napięło się i Wilk się przestraszył, bo wyglądało to na agonalny spazm. Ale chwilę później ciało kościelnego rozluźniło się i zapadło jeszcze głębiej w łóżko, a za moment mężczyzna znowu zaczął chrapać. – Proszę pana – powiedział jeszcze raz Wilk, znowu szeptem, a potem wycofał się do sieni. Zrobił parę kroków do przodu i zatrzymał się przy drzwiach znajdujących się naprzeciwko wejścia do kuchni, które musiały prowadzić do pokoju zajmowanego przez gospodynię. Myślał, że są zamknięte, ale z bliska zobaczył, że została mała szpara. Spróbował ostrożnie przez nią zajrzeć, ale zapomniał o progu, stracił równowagę i w rezultacie pchnął drzwi głową, tak że uchyliły się niemal na połowę. Na szczęście drzwi nie zaskrzypiały i gospodyni najwyraźniej go nie usłyszała, bo nawet nie drgnęła. Klęczała na klęczniku ustawionym przed zawieszonym na ścianie obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Wilk początkowo myślał, że kobieta modli się bezgłośnie, ale potem usłyszał cichy szmer jej mowy. Nie potrafił odróżnić poszczególnych słów, ale regularny rytm wskazywał, że rozmawia z Panem Bogiem za pomocą jakiegoś standardowego tekstu, a nie własnymi słowami. Zapewne po prostu odmawiała różaniec, bo trzymała go w dłoni. Wilk powoli się wycofał w głąb sieni, ale zdążył jeszcze przyjrzeć się pokojowi. W przeciwieństwie do pomieszczenia zajmowanego przez kościelnego panował w nim porządek; łóżko było starannie przykryte pasiastym kilimem, a podłoga niezakurzona. Tylko ściany były w podobnym stanie, równie dawno niemalowane. Ale tutaj zwracało to mniejszą uwagę, bo większą część ich powierzchni zajmowały święte obrazki i zdjęcia. Przede wszystkim stare, czarno-białe portrety z białą poświatą – „duszą” – za głową fotografowanego, ale były też dwie nowsze, kolorowe fotografie. Jedna przedstawiała młodą parę, a druga nastolatka o smutnym spojrzeniu. Obie były oprawione w czarne ramki i wisiały na honorowym miejscu, tuż obok częstochowskiej Madonny. Wilk znowu znalazł się więc w sieni, nie wiedząc, co powinien zrobić. Zdążył pomyśleć, że ma nadzieję, że Zakrzeński szybko wróci, kiedy usłyszał łoskot. Tuż za ścianą.
7
To był rower, pieprzone wigry 3, które ktoś zostawił tuż za węgłem plebanii, i to w takiej pozycji, że Zakrzeński nadział się prosto na kierownicę. Podniósł go i ustawił z powrotem w tym samym miejscu, chociaż tak naprawdę miał ochotę po nim energicznie poskakać. Zresztą i tak miał szczęście, że nie wpakował się na stojący dwa metry dalej motocykl, bo wtedy prawdopodobnie rozwaliłby sobie twarz o jego szybę. Po samym kształcie widział, że to nie
maszyna, którą można by się było spodziewać znaleźć w takim miejscu, ale kiedy na nią poświecił latarką, aż zagwizdał z wrażenia. Ducati. I to nie jakiś stary strup, tylko dosyć niedawny model, świetnie utrzymany. Na pewno nie jeździł nim żaden z mieszkańców tej piekielnej plebanii, pomyślał, i wtedy przypomniał sobie motocyklowy strój biskupa. Tak, to wszystko wyjaśniało, facet musiał tu przecież jakoś dotrzeć, a daewoo przed plebanią należało z pewnością do proboszcza. Zostawił motocykl i poświecił latarką w głąb podwórka, ale niewiele zobaczył; latarka świeciła już naprawdę słabo. Dopiero kiedy zrobił parę kroków do przodu, zobaczył dwa stykające się ze sobą budynki gospodarcze. Pierwszy okazał się sporą szopą. Była zamknięta na kłódkę, a to znaczyło, że Czarny na pewno się w niej nie ukrywa. Ostrożnie zbliżył się do drugiego budynku i z odległości mniej więcej metra przekonał się, że ten też jest zamknięty z zewnątrz, chociaż tylko na skobel. Mimo to podszedł bliżej i z ciekawości zajrzał do środka przez duże szpary pomiędzy deskami. Na kilku grzędach spały kury, wtulone jedna w drugą i zwinięte w kłębek, o ile kura może zwinąć się w kłębek. Pod wpływem światła latarki jedna z kur przebudziła się, podniosła głowę i poruszyła się niespokojnie, ale potem szybko wróciła do pozycji, która pozwalała jej zachować maksimum ciepła. Zostawił kury w spokoju, przeszedł przez podwórko i wrócił na plac przed kościołem. Przez chwilę stał pomiędzy samochodami a plebanią, zastanawiając się, co dalej. Czarny jeszcze nie skończył, pomyślał, na pewno jeszcze coś szykuje. W tej chwili zapewne z ukrycia obserwuje Zakrzeńskiego, czekając na odpowiedni moment do działania. Więc Zakrzeński musi mu ten moment zapewnić, musi pozwolić mu wyjść z ukrycia, bo tej zabawy w chowanego po ciemku nie wygra. Wyłączył latarkę i wszedł na ganek plebanii. W chwili gdy sięgał ręką po klamkę, drzwi uchyliły się gwałtownie i zobaczył Wilka. Prokurator był trupio blady, a w ręku trzymał wielki kuchenny nóż. – Co pan robi? – Usłyszałem jakiś hałas z tyłu… – wyjąkał Wilk. – Myślałem, że może potrzebuje pan pomocy. Wilk musiał usłyszeć zderzenie Zakrzeńskiego z rowerem za tylną ścianą plebanii. Od tego czasu minęły już co najmniej dwie minuty. Gdyby to Czarny tam Zakrzeńskiego zaskoczył, a nie rower, miałby czas zabić go kilkanaście razy. Widać tyle właśnie czasu potrzebował prokurator, żeby znaleźć nóż i podejść do drzwi wejściowych. I tak w sumie zaskakujące było, że ich nie zamknął od środka na klucz. – Nic się nie stało – powiedział Zakrzeński. – Nie znalazłem go. Właśnie wtedy usłyszeli dźwięk organów. – Dziwne – powiedział Wilk. – To nie brzmi jak muzyka kościelna. – Bo to nie jest muzyka kościelna – odparł Zakrzeński. – Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. To jest sygnał SOS.
8
Zakrzeński dobiegł do drzwi kościoła i szarpnął za klamkę. Drzwi były zamknięte. Rozejrzał się bezradnie, a potem wyrwał Wilkowi z ręki nóż. Nie musiał jednak wkładać ostrza do zamka, żeby się zorientować, że w ten sposób go nie otworzy. Zaklął i cisnął nóż na ziemię, a potem znowu zaczął szarpać klamkę. – Kościelny na pewno ma klucze – powiedział Wilk. Zakrzeński natychmiast pobiegł na plebanię. Wpadł do pokoju kościelnego. Na szczęście nie musiał mężczyzny budzić; duży pęk kluczy leżał na podłodze koło łóżka. Nie musiał też długo szukać właściwego klucza; do wielkiego, starego zamka mógł pasować tylko jeden. Niemal natychmiast, kiedy otworzył drzwi i wszedł do przedsionka, dźwięki organów umilkły. Potem rozległy się szybkie kroki i z nawy kościoła wyłonił się biskup. – Miał pistolet – powiedział, nie zatrzymując się. – Musiałem robić, co mi kazał, bo nie mogłem pozwolić na dalszy rozlew krwi w kościele. Porwał księdza Lucjana i zabrał mi telefon. Minął Zakrzeńskiego oraz czającego się przy drzwiach Wilka i wypadł na dwór. Po kilku krokach zatrzymał się i rozejrzał po ciemnym placu. Potem odwrócił się. – Nie widzieliście ich? – Nie – powiedział Zakrzeński. – Musieli wyjść, kiedy sprawdzałem podwórze za plebanią. Biskup spojrzał na Wilka, jakby także od niego oczekiwał informacji, gdzie był przez ostatnie minuty, ale potem odwrócił się i znowu zaczął się rozglądać w panujących dookoła ciemnościach. – Rozumiem, że wezwał pan pomoc? – Tak – skłamał Zakrzeński. – Tak czy inaczej, musimy sami wszcząć poszukiwania. Może w jakiś sposób uda nam się nie dopuścić do najgorszego. Ale musimy zdecydować, w którą stronę iść. Bo raczej nie powinniśmy się rozdzielać. – Ksiądz biskup potrzebuje kurtki – powiedział nagle Wilk. – Inaczej ksiądz biskup zamarznie na tym mrozie. Ja ją mogę przynieść. Biskup odwrócił gwałtownie głowę w stronę Wilka i przez chwilę przyglądał mu się tak, jakby
prokurator zaczął mówić po chińsku. Ale potem skinął głową. – Będę bardzo wdzięczny. Wisi w sieni. Kiedy Wilk zniknął wewnątrz plebanii, biskup zwrócił się do Zakrzeńskiego. – Jak pan myśli, dokąd go zabrał? To pan jest specjalistą. – Nie wiem – powiedział cicho Zakrzeński. – Musimy strzelać w ciemno – dodał i zdał sobie sprawę, że zabrzmiało to jak ponury żart. W tym momencie wrócił Wilk z motocyklową kurtką biskupa. Biskup włożył ją i zapiął, wyjął też z kieszeni rękawiczki. Następnie znowu zwrócił się do Zakrzeńskiego. – A więc? – Zacznijmy z tyłu kościoła. Biskup skinął głową, ale właśnie w tej chwili w oddali rozbłysło światło. Nie z tyłu kościoła, tylko z przeciwnego kierunku, za plebanią. – A jednak są tam – powiedział Zakrzeński. – Prowadzi go do lasu. – Nie – pokręcił głową biskup. – Nie do lasu. Pod lasem jest cmentarz.
9
Biskup ruszył jako pierwszy, szybkim krokiem przeciął przykościelny plac i otworzył furtkę w ogrodzeniu, której Zakrzeński wcześniej nie zauważył. Znaleźli się na wąskiej ścieżce, która po kilkudziesięciu metrach łączyła się ze żwirowaną drogą biegnącą od głównej ulicy wsi. Do miejsca, w którym widać było światło, było stamtąd mniej więcej trzysta metrów. Na razie musieli uwierzyć na słowo, że znajduje się tam cmentarz, bo w panujących dookoła ciemnościach widać było jedynie, i to niezbyt wyraźnie, ciemną ścianę lasu. Biskup ruszył do przodu w tempie mniej więcej dziesięciu kilometrów na godzinę. Po pierwszym zaskoczeniu tym, że biskup biegnie, Zakrzeński bez żadnego wysiłku się z nim zrównał; przez chwilę czuł nawet pokusę, żeby przyspieszyć, ale powstrzymał się, głównie ze względu na prokuratora. Wilk za wszelką cenę starał się dotrzymać im kroku, ale widać było, że robi to z największym trudem; jego rozpaczliwe sapanie było tak głośne, że zupełnie tłumiło odgłos butów uderzających w twardy grunt.
Jeszcze tego brakowało, żeby go trzeba było reanimować. Kiedy wreszcie z ciemności wyłonił się zarys cmentarza – mur, wystające ponad niego krzyże, brama i ustawiony przy niej kontener na śmieci – biskup zwolnił do szybkiego marszu. Zdążyli zrobić jeszcze kilka kroków, kiedy nagle od strony śmietnika dobiegł jakiś hałas. Wilk wydał zduszony okrzyk, podskoczył i chwycił biskupa i komisarza za ręce, tak jakby bał się, że upadnie, albo jakby chciał ich powstrzymać przed pójściem do przodu. Zakrzeński dopiero teraz przypomniał sobie, że ma w kieszeni kurtki latarkę. Wyciągnął ją i puścił snop światła w kierunku śmietnika, wyławiając w ten sposób błysk oczu tuż nad kontenerem. – Kuna – stwierdził biskup i ruszył do przodu. Zwierzę zeskoczyło ze śmietnika, przebiegło przez drogę i zniknęło w krzakach po drugiej stronie bramy. – Proszę się nie obawiać, panie prokuratorze, to nie czarny kot. Przeszli przez furtkę. Światło, ku któremu się kierowali, padało z odległości mniej więcej dwudziestu metrów od bramy, z lewej strony alejki i jakby z góry. Zakrzeński poświecił w tamtym kierunku i natychmiast otrzymał odpowiedź w formie kilku szybkich błysków. – Może to sam ksiądz Lucjan… – powiedział biskup, przyspieszając kroku. Ale to nie ksiądz Lucjan migał do nich latarką, tylko Czarny. Nie sposób było pomylić jego szczupłej sylwetki ze zwalistym ciałem księdza. I trudno sobie było wyobrazić, w jaki sposób ksiądz Lucjan mógłby wdrapać się na dach wysokiego grobowca. Bo właśnie tam siedział człowiek z latarką, energicznie machając nogami. Widzieli go jednak tylko przez chwilę, bo kiedy znaleźli się w odległości kilku kroków od grobowca, skierował światło swojej latarki prosto na nich, całkowicie ich oślepiając. – Witam ponownie – powiedział. – Na początek drobna kwestia organizacyjna, prosiłbym, żeby wyłączył pan latarkę, bo wzajemne świecenie sobie po oczach jest kontrproduktywne, a moja i tak jest o wiele silniejsza. Obiecuję, że was nie będę oślepiał bez powodu. Zakrzeński bez większego żalu wyłączył latarkę i schował ją do kieszeni; ten ułamek mocy, który pozostał w bateriach, mógł się jeszcze przydać. Czarny natychmiast spełnił swoją obietnicę i postawił latarkę obok siebie, tak że snop światła padał do góry. Był tak silny, że widzieli teraz dość wyraźnie głowę mężczyzny. Ale jego twarz, czyli to, co Zakrzeński najbardziej chciał zobaczyć, żeby chociaż spróbować ocenić stopień szaleństwa, z jakim mieli tu do czynienia, była zasłonięta przez szalik skrywający nawet czubek nosa i głęboko nasunięty kaptur. – Gdzie jest ksiądz Twardy? – zapytał biskup. – Chciał pan powiedzieć: ksiądz T. – odparł Czarny. – Przecież chyba tak to robicie w tym kraju, prawda? Dopóki nie ma ostatecznego wyroku, można tylko podawać inicjały. A my przecież dopiero
zaczynamy. – Czy ksiądz Twardy żyje? – zapytał biskup, robiąc jednocześnie dwa kroki do przodu, tak że teraz wystarczyłby mu jeden skok, żeby chwycić Czarnego za zwisające z grobowca nogi. Być może nawet szykował się do takiego manewru, ale go nie wykonał, bo właśnie wtedy usłyszeli cichą prośbę o pomoc. Odwrócili się jak na komendę, a Czarny usłużnie oświetlił właściwe miejsce. Zakrzeńskiemu miała na zawsze utkwić w pamięci pierwsza myśl, kiedy ujrzał prostokątny kształt po drugiej stronie alejki – że to kiosk. Dopiero po chwili, na pewno bardzo krótkiej, ale jednak chwili, zaczął zauważać różnice – że owszem, to też jest prostokątny klocek, ale jednak niższy od typowego kiosku, a za to szerszy; że ściany są z lastrika, nie z metalu; że prostokąty na froncie to nie gazety na wystawie, tylko marmurowe płyty upamiętniające kolejno chowanych tu przedstawicieli rodziny Zaleskich; wreszcie że zamiast małego okienka do środka prowadzą drzwi z metalowej kraty. Chociaż były tak duże, żeby umożliwić wnoszenie do środka trumien, potężne ciało księdza Lucjana zdawało się wypełniać je w całości. Całkowicie nagi, klęczał z rękami wyciągniętymi nad głowę. Jego nadgarstki były spętane sznurem, który w jakiś tajemniczy sposób był przytwierdzony do sufitu grobowca; Zakrzeński dopiero później miał się dowiedzieć, że był to specjalny hak, na którym można było zawiesić lampę. Znowu jako pierwszy zareagował biskup. Podbiegł do kraty i szarpnął za nią. Drgnęła, ale nie otworzyła się, bo jej dwa skrzydła były splecione czymś, co wyglądało jak czarny wąż. – Najlepsze zabezpieczenie rowerowe, jakie można kupić w Warszawie – powiedział Czarny. – Kosztowało mnie ponad sześćset złotych. Prawie dwieście dolarów. Gustowny czarny rękaw kryje gruby łańcuch z sześciokątnymi ogniwami z potrójnie utwardzanej stali z dodatkiem manganu. Oczywiście do rozwalenia, ale nie próbowałbym bez odpowiednich narzędzi. Rzecz jasna elektrycznych, czyli najpierw trzeba by tu doprowadzić prąd. Zakładam, że z kościoła. Nie wiem, czy w sumie nie byłoby łatwiej wykuć dziurę w ścianie. Biskup jeszcze raz szarpnął za kratę i powoli odwrócił się w kierunku Czarnego. Światło latarki musiało go teraz całkowicie oślepiać, mimo to wydawał się nawet nie mrużyć oczu, tylko patrzył przed siebie z wielką intensywnością, jakby miał z Czarnym kontakt wzrokowy. – Czerpie pan przyjemność z jego cierpienia? – zapytał. Czarny głośno się zaśmiał. – Cóż za wyrafinowane pytanie! Muszę przyznać, że udało się panu mnie tym zaskoczyć, monsignore. Widzę pewne zdziwienie na pana twarzy, czyżbym użył niewłaściwego tytułu? – Czerpie pan przyjemność z jego cierpienia? – powtórzył biskup. – Jednak jak się nad tym dłużej zastanowić, to jest to pytanie nieco dziwne. W końcu wam, katolikom, cierpienie służy, prawda? Więc w czym problem? Zresztą nie przesadzajmy z tym cierpieniem. Owszem, pewnie jest mu trochę niewygodnie tak z rękami w górze, ale zmarznąć to on jeszcze
porządnie nie zdążył. W środku jest cieplej niż na zewnątrz, poza tym chroni go tłuszcz. Do nieodwracalnych odmrożeń też nie dochodzi tak szybko. W porządku, w porządku, widzę pana zniecierpliwienie, monsignore. Zadał pan pytanie, a to bardzo ważne, żeby nie pozostawiać pytań bez odpowiedzi. Bardzo ważne. Więc odpowiadam: nie, nie czerpię. Co najwyżej… – Niech pan natychmiast go wypuści. – Jeszcze nie skończyłem. Jak ktoś odpowiada na pytanie, to trzeba go wysłuchać do końca. To też jest bardzo ważne. Chciałem powiedzieć, że jedyna przyjemność, jaką mi to sprawia, jest natury, jak by to powiedzieć, estetycznej. Od strony bramy cmentarza dobiegł jakiś hałas. Czarny przerwał i na chwilę skierował światło swojej latarki w tamtą stronę. – Pewnie jakiś lis – powiedział. – Cmentarze też żyją. W każdym razie o czym to ja mówiłem? Ach tak, przyjemność estetyczna. Nie z oglądania jego aktu, oczywiście, bo, zgodzicie się ze mną chyba, o żadnej przyjemności nie może być mowy. Mam na myśli przyjemność taką, jaką daje trafna metafora. Wiecie, o co mi chodzi, Hotel California i uzależnienie, i tak dalej. A to tutaj to świetna metafora mojego życia przez ostatnich dwadzieścia lat. Tak właśnie się czułem, zawsze, niemal zawsze. Jakbym był zamknięty w takiej małej, okropnej klatce, z której nie mogę wyjść. Jest w niej ciemno i zimno. Każdy może podejść i na mnie popatrzeć i wszystko zobaczyć, a ja nie mogę się nawet zasłonić, ani twarzy, ani brzucha, ani tego, co mam pod brzuchem. Czasem ktoś próbuje się do mnie dostać, dlatego że go poproszę albo sam z siebie, z dobrego serca. Niektórzy nawet wkładają w to trochę wysiłku – na przykład postukają kamieniem w łańcuch albo próbują wsadzić w zamek jakieś szpilki. To oczywiście nic nie daje, więc w końcu odchodzą, a ja zostaję sam. Tak, to jest dobra metafora. Biskup przez chwilę milczał, potem zrobił krok do przodu i zadarł głowę do góry, jakby nagle doszedł do wniosku, że dotąd źle oceniał wysokość, na której mogą się znajdować oczy Czarnego. – I jest pan absolutnie pewien, że to ksiądz Lucjan zamknął pana w tej klatce? – Jestem. – A więc odzyskał pan pamięć. – Nie. – Więc skąd ta pewność? – drążył biskup. – To bardzo proste – odparł Czarny. – Zapominacie o takiej drobnostce jak śmierć tego drugiego księdza. Dudy, tak? Właśnie wtedy, kiedy miał przyjść do pana prokuratora i dokładnie opowiedzieć wszystko, co wie. – Ksiądz Lucjan nie zabił księdza Dudy. Gospodyni potwierdziła, że tego dnia nie wyjeżdżał. – Och, monisgnore, niech pan się nie wygłupia. Nie miałem co prawda przyjemności rozmawiać z tą
damą, ale jestem pewien, że to stara dewotka, która powiedziałaby, że proboszcz potrafi chodzić po wodzie, gdyby ją pan zapytał. Oczywiście, że to on go zabił. Takie koincydencje się po prostu nie zdarzają. Nagle za plecami usłyszeli dziwny odgłos, więc szybko odwrócili się. Ksiądz Lucjan zaczął drżeć i drżał tak mocno, że różne nadmiarowe części jego ciała plaskały głośno jedna o drugą. Biskup nagle odwrócił się i w dwóch susach dopadł do grobowca po drugiej stronie alejki. Ale Czarny był szybszy. Światło latarki powędrowało w górę i cofnęło się, a to znaczyło, że zdążył stanąć na grobowcu i zrobić krok do tyłu. Chwilę potem wysunął przed siebie prawą rękę, oświetlając w ten sposób charakterystyczny kształt przedmiotu, który trzymał w dłoni. – Nie tak szybko – powiedział. – O czymś jeszcze zapominacie. Zakrzeński także zbliżył się do grobowca. – Tylko że to nie jest prawdziwy pistolet – zablefował. Czarny wycelował w jego głowę i przez chwilę stał zupełnie nieruchomo, a potem nagle rzucił pistoletem w Zakrzeńskiego. Na szczęście komisarz trzymał prawą rękę nad czołem, żeby trochę osłonić oczy przed światłem, bo inaczej spóźniłby się z ochronnym gestem i oberwałby rękojeścią w zęby. – Oczywiście, że to zabawka – powiedział Czarny. – Ale trzeba przyznać, że całkiem dobrze zrobiona. Trudno, swoją rolę spełniła. Mam coś lepszego. Jego ręka znowu pojawiła się w kręgu światła, tym razem trzymając coś bardzo małego. – To jest klucz do zapięcia. Jeden jedyny, drugi wyrzuciłem. Jest was dwóch, no, trzech, jeśli pan prokurator zdecyduje się przyłączyć do zabawy, więc możecie mnie otoczyć i pewnie nawet złapać, tylko że ja wcześniej zdążę go połknąć. Chociaż może jednak nie, jest trochę za duży, poza tym nie wiem, co byście wymyślili. Ale wystarczy, że go wyrzucę. Nawet nie zauważycie, w którą stronę poleci. Nie wiem, co będzie dla was wtedy łatwiejsze – rozwalić ten grobowiec czy przeszukać pół cmentarza. Jedno i drugie trochę potrwa, a jak widać, pojawiają się już pierwsze oznaki hipotermii… Nie odrywając oczu od Czarnego, biskup cofnął się na drugą stronę alejki, zrobił krok w bok i stanął w mroku, poza snopem światła. Zakrzeński także zrobił dwa kroki do tyłu, stając w ten sposób z powrotem obok Wilka. W odpowiedzi Czarny znowu usiadł, tym razem po turecku, więc jego nogi nie zwisały z grobowca. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Zakrzeński zdążył pomyśleć, że jest trochę tak, jakby wszyscy byli zamknięci w małej celi o wymiarach co najwyżej trzy na trzy, której dwie ściany stanowiły grobowce, a pozostałe dwie i sufit – panująca dookoła ciemność. Światło latarki, którą Czarny oświetlał uwięzionego księdza, tylko tę ciemność wyostrzało.
– Czego pan żąda za ten klucz? – zapytał biskup. – Prawdy – odparł Czarny. – Prawdy, całej prawdy i tylko prawdy. Chcę, żeby mi dokładnie opowiedział, co się wtedy stało. Co mi wtedy zrobił. – I nie przeszkadza panu, że ma to zrobić pod przymusem? – A od kiedy to wam przeszkadza przymus? Za czasów inkwizycji wam nie przeszkadzał, prawda? Przyznanie się królową dowodów czy jak to szło? Biskup przez chwilę milczał. Powoli przysunął się bliżej grobowca, w którym uwięziony był proboszcz. – A więc po prostu chce pan usłyszeć, jak ksiądz Lucjan się przyznaje, i wtedy go pan wypuści? Zakrzeński nie widział zbyt dobrze twarzy biskupa, ale po samym tonie głosu zorientował się, o co mu chodzi. Biskup mówił teraz bardziej do proboszcza niż do Czarnego, a to, co naprawdę mówił, brzmiało mniej więcej tak: „Powiedz mu, cokolwiek chce, to wariat”. – No nie „po prostu” – zaprotestował Czarny. – To nie jest tak, że może sobie opowiedzieć pierwszą lepszą historyjkę. Muszę wiedzieć, że mówi prawdę. – Skąd pan będzie wiedział, że on mówi prawdę? Przecież pan nic nie pamięta, prawda? – Prawda. To trochę komplikuje sprawę, ale nie do końca. Da się odróżnić prawdę od zmyślenia. Prawda, panie komisarzu? Pan się przecież na tym zna. Trudno jest na przykład wymyślić wiarygodne szczegóły. Tak, kilka dobrych, celnych szczegółów, coś, co pozwoli nam uwierzyć, że ksiądz proboszcz nie fantazjuje… – A jeśli ksiądz Lucjan nie pamięta szczegółów? – zapytał biskup. – W końcu pan zdołał zapomnieć wszystko. – Niechże pan przestanie utrudniać, monsignore – odparł twardo Czarny. – Jeśli nie pamięta, to niech sobie przypomni. To jego jedyna szansa. Proboszcz nie drżał już ciągle, tylko od czasu do czasu jego ciałem wstrząsały silne, pojedyncze drgawki, które zdawały się rozchodzić falą od umęczonej twarzy po obwisły brzuch. Biskup zbliżył się jeszcze bardziej do grobowca, tak że praktycznie oparł się o kratę. Zakrzeński miał wrażenie, że chce zaryzykować zwrócenie się do księdza szeptem, ale przemówił na głos. – Księże proboszczu, chyba rzeczywiście nie ma ksiądz wyjścia – powiedział. – Proszę opowiedzieć, co się stało w 1988 roku, ze szczegółami. Ksiądz Lucjan ciężko westchnął. Zamknął oczy, spuścił głowę. Przez dłuższą chwilę tkwił w absolutnym bezruchu i milczeniu, aż Zakrzeński zaczął się zastanawiać, czy nie zasnął. I właśnie wtedy usłyszeli szept, tak cichy, że nie dało się rozróżnić poszczególnych słów.
– Poprosimy głośniej i wyraźniej – zakomenderował Czarny. Ksiądz Lucjan z wyraźnym trudem uniósł głowę i spojrzał w kierunku swojego prześladowcy, a raczej w kierunku światła, którym ten go oślepiał. – Nie umiałem się powstrzymać. Po prostu nie umiałem. Przez chwilę na cmentarzu panowała absolutna cisza. Chyba nawet wszyscy wstrzymali oddech. – Tego się domyślamy – powiedział Czarny. – Chcę usłyszeć wszystko, wszystko po kolei. Gdzie, kiedy, jak. – To było w salce katechetycznej – powiedział niespodziewanie głośno ksiądz Lucjan i Zakrzeński natychmiast rozpoznał w jego głosie to dziwne połączenie rezygnacji i ulgi, tak charakterystyczne dla przesłuchiwanych, którzy właśnie pękli i zdecydowali się powiedzieć wszystko. – W Świętym Mikołaju salki są, były wtedy w podziemiach kościoła, koło kancelarii. To było jedno z ostatnich spotkań kursu dla ministrantów. Poza nim nikt nie przyszedł. – Stop! – Czarny, którego głos do tej pory rzadko zdradzał silniejsze emocje, tym razem krzyknął z wyraźną złością. – „Poza nim”? Jakim „nim”? Mówisz o mnie, więc używaj drugiej osoby! Ksiądz Lucjan zadygotał, a właściwie zakołysał się na sznurze, którym był przywiązany do sufitu. – Przepraszam. Poza tobą nikt nie przyszedł… – Dlaczego? – Nie wiem. Poza tobą było ich czterech albo pięciu, ale to nie byli dobrzy chłopcy. Byłyby z nimi same kłopoty. Ty byłeś najpilniejszy i najsympatyczniejszy. Nie opuszczałeś żadnych spotkań. Inni tak, ale pierwszy raz się wtedy zdarzyło, że nie było nikogo poza tobą. Może dlatego, że to był taki gorący dzień. Było strasznie gorąco. – Jaki to był miesiąc? – Pewnie czerwiec. To musiał być czerwiec, w maju nie ma takich upałów. Było mi strasznie gorąco w sutannie. Za to ty miałeś na sobie koszulkę i takie obcisłe niebieskie spodenki… Nie dżinsowe, tylko takie… – Takie jakby sportowe? – Tak. – To wszystko wyjaśnia – powiedział bardzo powoli Czarny. – Pamiętam te spodenki. Nie pamiętam, skąd je miałem, ale bardzo je lubiłem. Może dlatego, że były takie wygodne i przewiewne. A przecież sport w ogóle mnie nie interesował. Mój brat koniecznie chciał je ode mnie wydębić, ale ja się nie zgadzałem. A potem nagle mu je podarowałem. Teraz przynajmniej wiem dlaczego. Właśnie takich szczegółów potrzebuję. Mów dalej.
– I jak cię zobaczyłem w tych obcisłych spodenkach, zrobiło mi się jeszcze bardziej gorąco. Bo już wcześniej mi się podobałeś. Nakrzyczałem na ciebie, że przychodzisz do kościoła w takim stroju. Przepraszałeś, mówiłeś, że jest bardzo gorąco i chyba że tak byłeś w szkole, a potem coś ci wypadło i nie miałeś czasu się przebrać. Próbowałem na ciebie nie patrzeć, ale nie mogłem się powstrzymać. Kazałem ci chyba coś czytać. Minęło piętnaście minut i było jasne, że nikt inny nie przyjdzie. Powiedziałem, że pójdę sprawdzić drzwi. Że może ktoś wychodził z kancelarii i nie wiedział, że mamy to spotkanie, i je zamknął, i inni chłopcy nie mogą się dostać do środka. Obszedłem inne salki i upewniłem się, że nikogo tam nie ma, w kancelarii też. I zamknąłem drzwi od środka. Wróciłem do salki i powiedziałem, że w takim razie spotkanie jest odwołane, ale chcę, żebyś jeszcze wyczyścił tablicę. Ksiądz Lucjan zamilkł. – I wtedy to zrobiłeś – powiedział Czarny, a ksiądz Lucjan skinął głową, a właściwie opuścił ją w dół. – Jak? – zapytał Czarny. Było to proste, krótkie słowo, ale Zakrzeński miał wrażenie, że nie przestaje wibrować w ciszy cmentarza. – Jak? – powtórzył Czarny w dziwny sposób, tak że jego głos z jednej strony zabrzmiał jak krzyk, a z drugiej wydawał się całkowicie spokojny. Ksiądz Lucjan uniósł głowę i zamrugał oczami, jak ktoś obudzony ze snu. Otworzył usta, ale nic nie powiedział, tylko cicho załkał. – Jak? – powtórzył po raz kolejny Czarny. Biskup nagle poruszył się i przysunął do grobowca-klatki. – Per rectum? – rzucił cicho, a Czarny natychmiast wybuchnął śmiechem. – Och tak, bądźmy święci, eleganccy i dyskretni. Nie, monsignore, niech się pan nie wpierdala ze swoją łaciną. Żadne per rectum. Wsadziłeś mi go w dupę, tak czy nie? Ksiądz Lucjan nagle spuścił głowę w dół i chociaż wyglądało tak, jakby głowa mu opadła ze zmęczenia, dla wszystkich było jasne, że było to kolejne skinięcie. – A ja co zrobiłem? – zapytał Czarny. – Broniłem się? Głowa do góry, patrz w moim kierunku, mów wyraźnie! Ksiądz Lucjan z wyraźnym trudem wykonał polecenie. Wyglądało na to, że jego pierwotna gotowość do opowiedzenia wszystkiego zaczyna słabnąć. – Nie. Chyba nie. Byłeś taki drobny… – Byłem. Czy to mnie bolało?
– Nie wiem. Chyba nie, to się szybko skończyło, bo… – Jasne. I co było potem? Czy coś powiedziałeś? – Powiedziałem, że obaj zgrzeszyliśmy, ale ty bardziej, bo ty mnie podkusiłeś swoim nieprzystojnym ubiorem. I że masz nikomu nic nie mówić, tylko modlić się o przebaczenie. Odprowadziłem cię do drzwi. – Spojrzałeś mi w oczy? – Nie. Cały czas trzymałem się za tobą. – I co dalej? – Ty wyszedłeś i wtedy ogarnęło mnie przerażenie. – Z powodu tego, co zrobiłeś? – Tak. To znaczy… – To znaczy nie. Co cię tak przeraziło? Pamiętaj, masz mówić prawdę. – Zdałem sobie sprawę, że to był błąd, to, co ci powiedziałem o grzechu. Bo ty byłeś taki religijny… Jak mało które dziecko. Zrozumiałem, że wcześniej czy później pobiegniesz z tym do spowiedzi. Najprawdopodobniej do Tomka. Do księdza Dudy. No bo przecież nie do proboszcza, na to nie miałbyś odwagi. A Tomek był lubiany przez dzieci… Więc… Jeszcze tego wieczora ja poprosiłem go o spowiedź. I powiedziałem mu wszystko… Prawie wszystko. W ten sposób związała go tajemnica spowiedzi. – Genialne – powiedział Czarny. – Jestem naprawdę pod wrażeniem. Myślisz, że rzeczywiście poszedłem do spowiedzi do księdza Dudy? – Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Wiem, że powiedziałeś swoim rodzicom. Czarny poruszył się gwałtownie, przez chwilę wydawało się, że wstanie. – Co powiedziałeś? Powtórz to! – Opowiedziałeś swoim rodzicom. Chociaż chyba nie wszystko, powiedziałeś tylko, że cię nieprzystojnie dotykałem. – Skąd to wiesz? – Bo oni poszli z tym do proboszcza. Jakoś tydzień po tym wszystkim. A proboszcz przyszedł do mnie i zapytał, czy to prawda. Wszystkiemu zaprzeczyłem. – On ci uwierzył?
– Nie wiem. W czasie rozmowy z nim cały czas miałem wątpliwości. To był taki przenikliwy człowiek… Ale powiedział, że przyjmuje moje zapewnienia i że w takim razie on powie twoim rodzicom, że ich syn składa fałszywe świadectwo. Że być może to zły wpływ twojego wujka albo jakichś kolegów. A potem poradził mi, żebym w przyszłości unikał takich sytuacji. Zapytałem jakich, a on powiedział, że zostawania sam na sam z pojedynczymi dziećmi. Bo nigdy nie wiadomo, co dzieci wymyślą. Ale miałem wrażenie, że chyba chce mi powiedzieć coś innego. W każdym razie nigdy do tego nie wrócił. Tydzień później dostałem dekret o przeniesieniu do innej parafii. Na chwilę zapadło milczenie, które przerwał Czarny. Mówił teraz bardzo rzeczowo i spokojnie. Zbyt spokojnie. – No to podsumujmy. Zdobyłem się na tyle odwagi, żeby opowiedzieć rodzicom o tym, co mi zrobiłeś. A oni zdobyli się na odwagę, żeby przyjść z tym do proboszcza, którego wszyscy uważali za jakieś wielkie nie wiadomo co. Proboszcz zapytał cię o twoją wersję i udał, że ci wierzy, ale jednocześnie szybko załatwił twoje przeniesienie. Wiesz, nad czym się zastanawiam? Ksiądz Lucjan potrząsnął głową i ten ruch spowodował kolejny nagły, ale krótkotrwały atak drgawek całego jego wielkiego ciała. – Zastanawiam się, co dokładnie ten wasz proboszcz powiedział moim rodzicom. I co oni zrobili ze mną. Chciałbym, żeby było tak, że mi powiedzieli, że mi wierzą, ale nic nie mogą z tym zrobić. Bo Kościół… Bo ksiądz proboszcz… Bo to wstyd iść z czymś takim na policję, przepraszam, milicję, wstyd atakować Kościół, jeszcze jak się ma takie nazwisko. Ale pewnie było inaczej. Pewnie mi powiedzieli, że wszystko sobie wymyśliłem. Być może ojciec mnie sprał. Tak, pewnie mnie sprał, prawie nigdy tego nie robił, ale coś mi podpowiada, że wtedy to zrobił. Ale już się tego nigdy na pewno nie dowiem. Rozumiesz, co to znaczy? – Rozumiem. – Gówno rozumiesz, słyszysz? Ksiądz Lucjan skinął posłusznie głową, a potem nagle wyprostował się i zesztywniał, tak jakby ktoś stojący za nim, kogo nie widzieli, właśnie wbił mu nóż w plecy. – Moje serce – wystękał. – To nie jest czas na czułe słówka – powiedział niespodziewanie Czarny i głośno się zaśmiał. – Ale tak zupełnie serio, nie będzie w tym nic dziwnego, jeśli serce nie wytrzyma… Nie wiem, czy sama temperatura jest najgorsza, w końcu hipotermię w umiarkowanych ilościach stosuje się nawet w celach leczniczych, ale nie zdziwiłbym się, gdyby cała ta sytuacja dostarczała sporych wzruszeń…. Nagle biskup zrobił krok do przodu i znalazł się znowu w świetle latarki, którą Czarny świecił na księdza Lucjana. Mimo że tak jak poprzednio stał wyprostowany i starał się patrzeć w niewidoczne za ostrym światłem oczy Czarnego, Zakrzeński miał nagle wrażenie, że wygląda jakoś inaczej. Tak jakby nagle gdzieś wyparowała z niego cała duma.
– Dostał pan to, co chciał – powiedział cicho i spokojnie. – Czy może pan teraz wypuścić tego nieszczęśnika? – Nie tak szybko, monsignore – odparł Czarny. – Jeszcze nie skończyliśmy. Zostało jeszcze kilka ważnych pytań. Niech się pan odsunie, bo teraz to pan to wszystko przedłuża. Biskup przez chwilę stał nieruchomo, a potem cofnął się w cień. – Dlaczego zabiłeś księdza Tomasza? – zapytał Czarny. Ksiądz Lucjan poruszył się niespokojnie. Zakrzeński przez chwilę miał wrażenie, że ma zamiar zaprzeczyć swojej winie, ale się mylił. – Zadzwonił do mnie. Powiedział, że zdecydował się powiedzieć wszystko w prokuraturze. Bo już dawno stracił wiarę, więc tajemnica spowiedzi… Nie czuje się nią związany. Próbowałem go przekonać, ale… On nie chciał mnie słuchać. – I dlatego pojechałeś go zabić? – Nie, nie pojechałem go zabić… Chciałem z nim porozmawiać. Na spokojnie, bez świadków. Na stronie parafii była informacja, kiedy jest kolęda i który ksiądz gdzie idzie. Udało mi się go zlokalizować, jak wchodził do ostatniego bloku. Więc poczekałem na niego na ulicy. Na tej, którą powinien wracać na plebanię. I kiedy szedł, poprosiłem go o chwilę rozmowy. Weszliśmy w takie ustronne miejsce. Błagałem go. Powiedziałem, że złamanie tajemnicy spowiedzi to jedna z najgorszych rzeczy, jaką może zrobić ksiądz. Że zniszczy w ten sposób swoją duszę. On się tylko zaśmiał. Powiedział, że w żadną duszę już nie wierzy. Prosiłem go, żeby pomyślał o mnie. Że ja też swoje wycierpiałem przez te dwadzieścia lat. Wyrzuty sumienia… Wyśmiał mnie. Powiedział, że mi nie wierzy, odwrócił się i chciał odejść. Wtedy… Wtedy go uderzyłem. – Czym? Ksiądz Lucjan głośno przełknął ślinę. – Takim dużym kluczem… Zabrałem go z samochodu. – I nadal twierdzisz, że nie planowałeś go zabić? Proboszcz nic nie odpowiedział. – Potem go udusiłeś. Teraz powiedz nam, dlaczego. – On… Chciał mi zniszczyć życie. – Całe szczęście, bo już się bałem, że powiesz, że go chciałeś uratować przed piekłem za złamanie tajemnicy spowiedzi. Ale czegoś nie rozumiem. Przecież to już sprawa przedawniona. Do więzienia byś nie poszedł. Twoi też by ci nic wielkiego nie zrobili, przecież wiesz. No może straciłbyś parafię, ale co to za parafia. Zrobiliby cię jakimś kapelanem, w domu wariatów albo coś. Z głodu byś nie
umarł. Warto za to zabijać? Ksiądz Lucjan otworzył usta, ale zdołał wydusić z siebie tylko ciche westchnienie. Widać było, że jest z nim coraz gorzej. – Ja ci powiem, o co chodzi. Bałeś się, że jeśli wyjdzie na jaw jedno, dogrzebią się też do innych spraw. Późniejszych, takich, które nie są przedawnione. Takich, za które naprawdę mógłbyś pójść za kratki. Ksiądz Lucjan zdołał potrząsnąć głową. – Mów o swoich innych ofiarach. – Nie było innych… Ja nigdy więcej… – Myślisz, że ktoś w to uwierzy? Nagle stałeś się święty i straciłeś popęd? – Kilka razy zapłaciłem… Ale to byli starsi chłopcy. Legalni. W Warszawie. Poza tym miałem obrazki i filmy. To mi wystarczało, naprawdę. Nagle zaczął dygotać i kołysać się na boki, bezgłośnie poruszając ustami jak ryba. Biskup znowu wszedł w krąg światła. – Proszę, niech pan da ten klucz – powiedział. – Nikt nie zasługuje na taką śmierć. – To jest dyskusyjne – odparł Czarny. – Ale mnie nie zależy na jego śmierci. Więc wypuściłbym go, czemu nie. Gdyby dotrzymał warunków i powiedział całą prawdę. Ale przecież sami widzicie, że on łże w żywe oczy. Na pewno byli inni. Więc przykro mi, zabieram klucz. Ale ja będę fair, nie wyrzucę go. Jeśli mnie złapiecie, będzie wasz. Wstał i poszedł na drugi koniec grobowca, tak jakby zamierzał zeskoczyć z niego po drugiej stronie. Biskup natychmiast ruszył w jego kierunku i zniknął za ścianą grobowca. Zakrzeński pobiegł z drugiej strony budowli, wąskim przejściem oddzielającym ją od kolejnego nagrobka. Ale Czarny nie skoczył w ciemność, tylko w chwili kiedy Zakrzeński znalazł się tuż przy nim, nagle pobiegł z powrotem w przeciwnym kierunku i wysokim łukiem zeskoczył na alejkę, lądując mniej więcej w miejscu, w którym jeszcze niedawno stał biskup. A potem natychmiast ruszył przed siebie w głąb cmentarza. Kiedy Zakrzeński znalazł się z powrotem na alejce, biskup zdążył już ruszyć za oddalającym się światłem latarki. Zakrzeński natychmiast pobiegł za nimi. Zdążył tylko zarejestrować, że Wilk coś do niego woła.
10
Wilk miał wrażenie, że Czarny ma zamiar skoczyć prosto na niego. Chciał się cofnąć, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Czarny jednak wylądował mniej więcej metr dalej. Dokładnie w momencie, w którym jego nogi dotykały ziemi, Wilk poczuł, że coś uderza go w twarz. Ostrożnie dotknął nosa. Na rękawiczce nie było śladu krwi, ale to niczego nie gwarantowało; przy tej temperaturze pewnie zaczynała zamarzać, zanim zdążyła popłynąć. Z drugiej strony uderzenie nie było silne, bo to, czym Czarny w niego rzucił, było bardzo małe. Wilk ostrożnie przyklęknął i zaczął obmacywać grunt. Niemal od razu trafił na przedmiot, którego szukał. Pomimo grubej rękawiczki z jednym palcem bez trudu go podniósł i rozpoznał. Zawołał za Zakrzeńskim, bo chciał mu powiedzieć, że ma klucz, ale z mroku, w którym zniknął komisarz, nie dobiegła żadna odpowiedź. Przez chwilę stał bez ruchu. Z letargu wyrwał go dopiero cichy jęk księdza Lucjana. – Niech mi ktoś pomoże… – Idę, proszę, niech ksiądz jeszcze chwilę wytrzyma. Wilk stanął pod wejściem do grobowca. Po omacku wyszukał zapięcie i tę jego część, w której znajdował się zamek. Klucz pasował. Wilk zdjął zapięcie, otworzył oba skrzydła drzwi i stanął na progu. W środku panowała całkowita ciemność. Słyszał, jak ksiądz Lucjan ciężko sapie, ale nie widział nawet zarysu jego sylwetki, nie mówiąc o tym, co było wewnątrz grobowca, za jego plecami. – Proszę, niech mnie pan rozwiąże. – Tak, już, spróbuję tylko poświecić. Wilk zanurzył dłoń w kieszeń płaszcza i wyciągnął telefon. Próbował odblokować ekran kciukiem, ale zorientował się, że nie da rady tego zrobić w rękawiczce. Ściągnął ją i poczuł, jak jego dłoń niemal od razu drętwieje z zimna. Nacisnął właściwe przyciski i ekran się zaświecił, ale było to słabiutkie światło, które rozpraszało mrok najwyżej na dziesięć centymetrów. Wyciągnął rękę przed siebie i zobaczył umęczoną twarz księdza Lucjana. Był to dziwny i niepokojący widok, bo otoczona ciemnością głowa wyglądała jak odcięta. Kiedy ksiądz szybko zamrugał oczami i głośno jęknął, Wilk niemal podskoczył ze strachu. – Już, jeszcze chwila – powiedział. Podniósł rękę z telefonem wyżej, oświetlając w ten sposób sznur, którymi spętane były ręce księdza. Nie było na to rady, jeśli miał zobaczyć coś więcej, nie wspominając już o rozwiązaniu pętli, musiał zrobić przynajmniej krok do przodu i znaleźć się wewnątrz grobowca. Zrobił to, czując jednocześnie,
jak jego serce gwałtownie przyspiesza. – Nie dam rady tego rozwiązać – powiedział szybko. – Muszę iść na plebanię po nóż. To potrwa tylko chwilę. – Niech mnie pan tu nie zostawia – wysapał ksiądz, kiedy Wilk był już do niego odwrócony plecami. – Zaraz będę z powrotem – rzucił, nie oglądając się za siebie, i ruszył alejką w stronę niewidocznej w ciemności bramy cmentarza. Spróbował biec, ale natychmiast z tego zrezygnował. Omal nie wyzionął ducha, kiedy w tę stronę biegł za biskupem i Zakrzeńskim; teraz, kiedy fakt, że musiał samotnie przedzierać się przez ciemny cmentarz, dodatkowo rozpędzał jego serce, bieg byłby po prostu nierozsądny. Będzie po prostu szedł najszybciej jak potrafi, postanowił. W ten sposób uwolnienie księdza opóźni się o dwie albo trzy minuty, na pewno dużo mniej, niż gdyby miał po drodze stracić przytomność. Mogłem go przynajmniej okryć swoim płaszczem, pomyślał nagle, kiedy był już za bramą cmentarza i zatrzymał się w miejscu. Ale potem zaraz znowu ruszył do przodu. Nie było sensu tracić dodatkowych minut na cofanie się, zdecydował, musiał już przecież przebyć co najmniej jedną trzecią drogi pomiędzy cmentarzem i plebanią. A przynajmniej miał taką nadzieję, bo ciągle prawie nic nie widział. Kościelnego zobaczył w ostatniej chwili, tak że ledwie zdążył się odsunąć, żeby się z nim nie zderzyć. Mężczyzna zatrzymał się. – Co się, kurwa, wyprawia na moim cmentarzu? – wychrypiał. – Ksiądz… Trzeba go uwolnić, jest związany. Niech pan pójdzie na plebanię i przyniesie nóż i latarkę. Kościelny nic nie odpowiedział, tylko splunął i ruszył w dalszą drogę w kierunku cmentarza. – Proszę popilnować księdza, dopóki nie wrócę! – krzyknął za nim Wilk. – I niech go pan czymś okryje!
11
Czarny biegł bardzo szybko; mimo że Zakrzeński dawał z siebie wszystko, tracił dystans do oddalającego się światła jego latarki. Potem nagle światło przesunęło się w lewo i zniknęło. Zakrzeński ponownie zobaczył oddalające się światełko, kiedy dobiegł do miejsca, gdzie alejka, na której się znajdował, krzyżowała się z inną, nieco węższą. Skręcił w nią i po przebiegnięciu kilkudziesięciu metrów zobaczył, że światełko znowu znika. Przebiegł kolejne sto, może sto dwadzieścia metrów, docierając w ten sposób do końca cmentarza; rozejrzał się na wszystkie strony, ale światełka nigdzie nie było. – Wreszcie pan jest – usłyszał nagle głos z prawej strony. Wyciągnął latarkę i poświecił. Był to biskup, który sprawiał wrażenie zupełnie niezmęczonego dopiero co zakończonym biegiem. – Byłem jakieś pięćdziesiąt metrów za nim – powiedział. – Wyłączył latarkę, kiedy dobiegł tutaj. Albo przeskoczył przez ogrodzenie i pobiegł do lasu, albo skręcił w prawo i schował się za jakimś grobem. Zakrzeński skinął głową, bo to, co mówił biskup, miało sens. – Niech pan sprawdzi, czy nie pobiegł do lasu, a ja rozejrzę się tutaj – dodał biskup. – Chyba nie powinniśmy się rozdzielać. – Boi się pan? Zakrzeński poczuł wielką chęć, żeby trzasnąć biskupa w jego pięknie zarysowaną szczękę, ale udało mu się powstrzymać. Bez słowa podszedł do ogrodzenia. – Chce pan latarkę? – zaproponował biskupowi. – Dziękuję, poradzę sobie. Wzruszył ramionami i zaczął się wspinać na ogrodzenie. Podciągnięcie się na rękach sprawiło mu nieco więcej trudności, niż się spodziewał, i za pierwszym razem nie udało mu się przełożyć nogi. Za drugim razem poszło lepiej i szykował się właśnie do tego, żeby przerzucić ciężar ciała na drugą stronę ogrodzenia, kiedy poczuł nieoczekiwane popchnięcie pod żebro i w pośladek. To biskup, nieproszony, postanowił mu pomóc, zdał sobie sprawę, lecąc z dużą szybkością na drugą stronę ogrodzenia.
12
Kiedy Wilk wreszcie znalazł się na plebanii, poczuł wielką ulgę. Ale jego samopoczucie znowu gwałtownie się zmieniło, kiedy stanął w drzwiach do kuchni. Po drugiej stronie progu tkwił kot i patrzył mu prosto w oczy z właściwą dla tych zwierząt bezczelnością, tak jakby chciał powiedzieć „ani kroku dalej”. Przestań, powiedział sam do siebie Wilk. Musisz się wziąć w garść. Nie cierpisz kotów, sposobu, w jaki się poruszają i znienacka skaczą. Ale przecież dobrze wiesz, że tak naprawdę nie są groźne, że ten strach to bezsensowna, dziecinna fobia. Możesz sobie na nią pozwalać w innych sytuacjach, co najwyżej ktoś cię weźmie za dziwaka. Ale nie teraz, kiedy chodzi o życie człowieka. – Uciekaj – powiedział do kota. – A kysz! Ale jedyną reakcją kota było lekkie przekrzywienie głowy i jakiś dziwny grymas na pysku, coś przypominającego zmarszczenie brwi. Szybciej, pomyślał Wilk, na litość boską, szybciej, i tupnął nogą, raz, a potem drugi. Nie przestraszyło to kota, ale wyraźnie go zainteresowało; przeniósł spojrzenie na but Wilka, tak jakby chciał się na niego rzucić. Wilk wziął głęboki oddech, przestąpił przez próg i kopnął kota. Chciał to zrobić lekko, ale chyba źle obliczył siłę uderzenia, bo kot przeraźliwie zamiauczał i przeleciał prawie pół metra w bok. Potem nagle się zerwał i skoczył przed siebie, znikając w sieni. Wilk czym prędzej zamknął za sobą drzwi. Wilk wiedział, gdzie są noże, już wcześniej przecież jeden stąd wziął. Na szczęście znalazł się jeszcze jeden duży, o grubym ostrzu, które wydawało się bardzo dobrze naostrzone. Ale potrzebował jeszcze latarki, nie wyobrażał sobie powrotu na ciemny cmentarz bez źródła światła. Nie znalazł żadnej na wierzchu i musiał zająć się przetrząsaniem kilku wypełnionych po brzegi szuflad. Było tam wszystko: jakieś papiery, zeszyty, stare nożyczki, zepsute zegarki i budziki, pudełka i pudełeczka. Ale latarkę znalazł dopiero na dnie ostatniej. Była stara, ale duża i porządna. Tylko niestety nie świeciła. Przypomniał sobie, że w jednej z szuflad, do której zaglądał wcześniej, widział paczkę baterii. Odnalazł ją i odkręcił zamknięcie z tyłu latarki, tracąc na to trochę czasu, bo gwint był przerdzewiały. Zmienił baterie i włączył latarkę; w dalszym ciągu nie świeciła. Pomyślał, że musi dokręcić zamknięcie, ale to nie pomogło. Odkręcił je jeszcze raz, znowu szamocząc się z gwintem, i ponownie sprawdził baterie. Oczywiście, jak zwykle pomylił plusy i minusy. Odwrócił baterie, dokręcił zamknięcie i nacisnął włącznik. Latarka zaświeciła, i to mocnym, jasnym światłem. Dokładnie w tym momencie otworzyły się drzwi do sieni i stanęła w nich gospodyni księdza. Kobieta musiała chyba się zdrzemnąć, bo była teraz bez butów. Wilk pewnie ją obudził, ale to raczej nie to było przyczyną grymasu furii, który wykrzywiał jej twarz. Prawą rękę trzymała za plecami i Wilkowi przyszło na myśl, że ma tam jakieś niebezpieczne narzędzie. Cofnął się o krok. – Czego tu szuka?! – krzyknęła kobieta. – Gdzie jest ksiądz proboszcz?! – Szukałem noża i latarki – powiedział Wilk i poczuł, że ta odpowiedź musiała zabrzmieć absurdalnie. – Ksiądz jest na cmentarzu, związany, ale nic mu się nie stało.
Kobieta przez chwilę przyglądała mu się bez słowa, a potem nagle odwróciła się i zniknęła w sieni. Wilk usłyszał jakiś hałas, zrozumiał, że się gorączkowo ubiera. Pobiegł za nią i tuż za progiem potknął się o kota, który tym razem wydał z siebie coś na kształt przeraźliwego wrzasku. Zanim Wilk zdołał znowu stanąć na nogi, kobieta, już ubrana, znikała za drzwiami. – Nie ma powodu do niepokoju – powiedział, kiedy ją dogonił. – Pan kościelny jest już przy księdzu, a pan komisarz i ksiądz biskup być może już złapali… Przerwał nie tylko dlatego, że nie wiedział, jakiego słowa użyć w odniesieniu do Czarnego, ale przede wszystkim dlatego, że zdał sobie sprawę, że kobieta wcale go nie słucha, tylko skupia całą swoją uwagę na tym, żeby iść przed siebie najszybciej jak potrafi. Ale to w dalszym ciągu było wolno, bardzo wolno. – Pójdę przodem – powiedział. – Dotrę tam trochę szybciej. To usłyszała; poczuł, jak jej lewa dłoń zaciska się na jego ręce z ogromną siłą. Jednocześnie zauważył, że tym razem w prawej dłoni trzymała nie różaniec, tylko siekierę.
13
Zakrzeński podniósł się i poświecił latarką dookoła siebie. Na tyle, na ile pozwalało mu to stwierdzić jej słabe światło, pas pola, który oddzielał cmentarz od lasu, był pusty. Przebiegł kilkadziesiąt metrów i dotarł do ściany drzew. Poszycie było dosyć gęste, przynajmniej przy brzegu, ale nie tak gęste, żeby Czarny nie mógł się przez nie przebić. Ale jeśli to zrobił, to musiał zostawić jakiś ślad w postaci pogniecionych krzaków. Idąc wzdłuż brzegu lasu, Zakrzeński żadnych takich śladów nie znalazł. Za to po mniej więcej stu metrach trafił na wąską ścieżkę. Wyciągnął z kieszeni kurtki klucz samochodowy i wszedł między drzewa. Niemal od razu musiał zgarnąć z twarzy jakąś wielką pajęczynę. Ostrożnie szedł ścieżką, świecąc na przemian na prawo i lewo. Po kilkunastu krokach zdał sobie sprawę, że to nie ma sensu; jeśli Czarny ukrywał się gdzieś wśród drzew, to światło latarki tylko pomagało mu zlokalizować Zakrzeńskiego. Zgasił latarkę i znalazł się w absolutnej ciemności. Stał się niewidzialny, ale przestał cokolwiek widzieć. Czyli pat. – Posłuchaj mnie! – krzyknął w ciemność. – Ucieczka nie pomoże, teren jest już zablokowany. Możesz jeszcze polepszyć swoją sytuację, jeśli się poddasz i oddasz klucz. Będę czekał na brzegu lasu.
Przez chwilę stał nieruchomo, nasłuchując, ale cisza, która panowała wokół, była równie absolutna, co ciemność. Potem wycofał się ścieżką, z ręką wyciągniętą przed siebie, żeby chronić twarz przed niewidocznymi gałęziami. Wyszedł z lasu i stanął w odległości kilku metrów od ściany drzew. Włączył latarkę i kilkakrotnie nią zamachał. Odczekał chwilę, ale nic się nie wydarzyło. Jeśli Czarny był w lesie, nie miał zamiaru się ujawniać. A to znaczyło, że Zakrzeński nie miał szansy go znaleźć. Nie pozostawało więc nic innego, jak sprawdzić inną możliwość. Zakrzeński przeszedł przez pole i zatrzymał się w odległości kilku metrów od ogrodzenia cmentarza. Potem zaczął wzdłuż niego iść, przyświecając latarką tylko od czasu do czasu, żeby oszczędzać baterie. Kiedy dotarł do końca ogrodzenia, zatrzymał się. Potem skoczył do przodu i włączył latarkę, trzymając klucz samochodowy w gotowości. Czarny nie ukrywał się za rogiem. Zakrzeński przeszedł jeszcze może sto metrów, ale nie znalazł ani Czarnego, ani żadnych jego śladów. Wrócił tam, gdzie był wcześniej, i przeszedł wzdłuż ogrodzenia w drugą stronę. Gdy ogrodzenie się kończyło, powtórzył manewr, który wykonał przed chwilą, chociaż bez przekonania. Za tym rogiem zaczynał się ten brzeg cmentarza, w którym była brama, i nie sądził, żeby Czarny ukrywał się właśnie tutaj. Czarnego nie było, ale zauważył, że do miejsca, w którym musiała znajdować się brama, zbliża się powoli jakieś światło. Pobiegł do przodu i z odległości może dwudziestu metrów zobaczył, jak w bramie znika dziwna para, Wilk z latarką i uczepiona jego dłoni gospodyni księdza. Dogonił ich przy samym grobowcu i podobnie jak oni stanął jak wryty. Scena, którą oświetliła latarka Wilka, miała w sobie coś niesamowitego. Grobowiec był otwarty. Ksiądz Lucjan już nie klęczał, tylko wisiał na sznurze, którym spętane były jego ręce. Zakrzeński nie miał najmniejszych wątpliwości, że nie żyje, i chociaż nie widział szczegółów, odgadł trafnie, być może dzięki ułożeniu głowy, że miał poderżnięte gardło. Kościelny, cały we krwi, siedział na ziemi, oparty plecami o ścianę grobowca, i bezgłośnie łkał. Biskup klęczał na środku alejki, z rękami złożonymi do modlitwy i z pochyloną głową. Przez chwilę nikt się nie poruszał. Potem gospodyni wyrwała się do przodu i weszła do grobowca. Dotknęła twarzy martwego proboszcza, a potem wydała dziki, zwierzęcy ryk, upadła na kolana i wygięła się do przodu, dotykając głową ziemi tuż przy nagich kolanach trupa. Dopiero kiedy znowu zerwała się na nogi, odwróciła się i stanęła w drzwiach grobowca, Zakrzeński zorientował się, że w prawej ręce trzyma niewielką siekierę. – Ty morderco! – krzyknęła, a właściwie zawyła. – Ty… Zakrzeński rzucił się do przodu, ale wiedział, że nie uda mu się jej powstrzymać, że ostrze siekiery za chwilę spadnie na głowę kościelnego, który nie zdoła się nawet zasłonić rękami, bo sprawia wrażenie kompletnie sparaliżowanego strachem. Zakrzeński nie zauważył, kiedy biskup zdążył zerwać się z kolan. Zobaczył tylko, jak lewą ręką chwyta wrzeszczącą kobietę w pasie, a prawą wyrywa jej z ręki siekierę. Potem odrzucił siekierę i odciągnął gospodynię kilka kroków od grobu. Znaleźli się oboje poza snopem światła. Zakrzeński
tylko w ogólnym zarysie widział, jak biskup pochyla się i przytula kobietę, kładzie lewą rękę na jej głowie, a prawą chwyta ją za rękę, jednocześnie ciągle szepcząc jej coś do ucha. Cokolwiek to było, podziałało, bo kobieta przestała wyć, tylko mocniej wtuliła głowę w ramię biskupa. Przez chwilę stali nieruchomo. Potem biskup powiedział coś jeszcze. Kobieta opadła na kolana i przyciągnęła do siebie jego dłoń, żeby ucałować pierścień.
ROZDZIAŁ PIĄTY
1
Zakrzeński czuł, że zaraz zwariuje. Do zapachu zdążył się już przyzwyczaić, chociaż koktajl kurzu, pleśni, starego drewna i potu, którym wypełnione było powietrze w sypialni księdza proboszcza, do przyjemnych nie należał. Ale w pomieszczeniu było przede wszystkim cholernie gorąco. Od wielkiego kaflowego pieca w rogu cały czas biło ciepło, tak jakby przez tę godzinę czy półtorej, którą tu siedzieli, w ogóle nie zaczął stygnąć. Zniszczone drewniane okna zadawały kłam swojemu wyglądowi i w ogóle nie wpuszczały powietrza z zewnątrz. Dłużej nie wytrzymam, pomyślał Zakrzeński, nawet nie nadążam z wycieraniem potu z obolałej powieki i rozciętej wargi. Trzeba uchylić chociaż jedno okno. Pozostali na pewno przyjęliby to z ulgą. Może nie Wilk, bo on sprawiał wrażenie, że jest zupełnie nieobecny duchem; mimo że był cały czerwony na twarzy, a po skroniach spływały mu strugi potu, nie zdjął nawet swojego absurdalnego pstrokatego swetra. Gdyby nie to, że co jakiś czas otwierał na chwilę oczy i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, można by pomyśleć, że śpi. Ale posterunkowy, który siedział przy drzwiach, najbliżej pieca, miał wyraźne problemy z wytrzymaniem panującej w pomieszczeniu temperatury. Już dawno temu rozpiął mundur, a teraz niemal bez przerwy się wiercił i co chwila ocierał pot z czoła. Tylko że posterunkowy sam najwyraźniej nie pomyślał o tym, żeby otworzyć okno. Musiałby je otworzyć Zakrzeński, ale nie wiedział, jak miałby to zrobić. Nie miał najmniejszej ochoty prosić posterunkowego, żeby uchylił okno, ani nawet mu tego sugerować, bo pewnie też zabrzmiałoby to jak prośba. Nie mógł też jednak po prostu wstać i samemu to zrobić. Posterunkowy dostał przecież polecenie, żeby pilnować Zakrzeńskiego i Wilka i upewnić się, że niczego nie dotkną. Nawet gdyby nie pomyślał, że Zakrzeński chce przez okno wyskoczyć – co byłoby absurdalne, bo na całym terenie
wokół kościoła musiało się cały czas roić od policji – musiałby jakoś zareagować. A jeśli miał zareagować w taki sposób, jak w dawnych czasach w takiej sytuacji zareagowałby posterunkowy Zakrzeński, to dzisiejszy komisarz Zakrzeński wolał z tą reakcją nie mieć nic do czynienia. Ale przecież mogę zdjąć koszulę, pomyślał. Tego nie może mi zabronić.
2
„Byłem nagi, a nie przyodzialiście mnie”, tak to chyba szło, pomyślał Wilk. Zupełnie niedawno słuchał właśnie tego fragmentu na niedzielnej mszy. Może dwa, trzy tygodnie temu. „Byłem w więzieniu, a nie odwiedziliście mnie”. To już nie pasuje tak dobrze. Ale przecież to były tylko przykłady. Metafory. Chrystus mógł wtedy równie dobrze powiedzieć: „Byłem spętany, a nie uwolniliście mnie”. Ważne jest to, co powiedział potem: „Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z braci moich, mnie nie uczyniliście”. Jakoś tak. A może „mnieście nie uczynili”? Nieważne, przecież nie mówił po polsku. Słowo kluczowe to „wszystko”, a ono nie sprawia żadnych trudności. Ale przecież chciałem, pomyślał, tylko nie potrafiłem. Bo jestem beznadziejnym pajacem, zerem, durniem, idiotą, tchórzem. To lista, której nie da się skończyć bez słownika synonimów. Nie, w ogóle nie da jej się skończyć, to lista otwarta. Zasługuję na każdą obelgę, jaka istnieje i jakiej jeszcze nie wymyślono. Pajac, dureń, tchórz, dlatego zawiodłem. Chociaż przecież chciałem. Tylko co z tego, skoro dobrymi chęciami jest wybrukowane piekło. Piekło, do którego pójdą na męki wieczne ci, którzy nie uczynili tego, co powinni. Piekło, w którym jest tysiąc razy bardziej gorąco i duszno niż tutaj. Nie, nie jest, to przecież tylko metafora. I to nieadekwatna. W piekle jest zimno, jeśli już. Tak jak było zimno na tym cmentarzu, tak jak księdzu Lucjanowi było zimno. Bo dusze w piekle nie mają kurtek ani swetrów. Gorzej, nie mają nawet skóry, nic nie zatrzymuje lodowatego powietrza, które jak ostry nóż wdziera się w każdy narząd, w każdą komórkę. Dusze nie mają narządów i komórek, pomyślał i otworzył oczy. Chyba nie. A te wszystkie myśli, które przed chwilą przelatywały przez jego głowę, to chyba był sen. Albo pogranicze snu. Nie, nie będzie tak łatwo, pomyślał. Oczywiście, że chciałbyś uciec w sen, nie masz innej drogi ucieczki. Ale teraz nie możesz uciekać, już dość uciekałeś. Zawaliłeś w godzinie próby, więc przynajmniej nie uciekaj przed konsekwencjami. Chyba tyle potrafisz? Znowu zamknął oczy. „Panie”, powiedział albo tylko pomyślał, sam nie był pewien, „pomóż mi znaleźć słowa, którymi mógłbym się do ciebie pomodlić”.
3
Zakrzeński zdążył rozpiąć trzy guziki koszuli, kiedy nagle otworzyły się jedyne drzwi w pomieszczeniu, prowadzące do dużego pokoju. W progu stanęli dwaj mężczyźni. Chudy, krótko ostrzyżony czterdziestolatek, czyli prokurator Kubiś z Radomia, którego Zakrzeński zobaczył po raz pierwszy kilka godzin temu. I tłustawy pięćdziesięciolatek z fryzurą na jeża i rozbieganymi świńskimi oczkami, którego Zakrzeński znał od dawna i aż nazbyt dobrze. Czyli prokurator Kaszyński z Warszawy. Co ten skurwysyn tutaj robi, zdążył pomyśleć Zakrzeński, kiedy zobaczył, że posterunkowy, a za nim Wilk zrywają się na równe nogi. W pierwszej chwili miał ochotę pozostać na siedząco, ale szybko zdecydował, że to nie jest dobry pomysł; w ten sposób wszyscy patrzyliby na niego z góry. Wstał więc także, ale powoli, starając się zrobić to tak nonszalancko, jak tylko się dało. I oczywiście pozostawił koszulę rozpiętą, chociaż zdawał sobie sprawę, że może to wyglądać nieco idiotycznie. Ale szybkie zapinanie guzików byłoby jeszcze gorsze. Prokuratorzy przestąpili przez próg i rozejrzeli się po sypialni, aby w końcu zatrzymać spojrzenie na Zakrzeńskim. Obaj uśmiechali się drwiąco. O ile w przypadku Kaszyńskiego było to dokładnie to, czego Zakrzeński mógł się spodziewać, to w przypadku Kubisia oznaczało wyraźną zmianę. Kiedy pojawił się na miejscu zbrodni, jakieś czterdzieści minut po odkryciu ciała księdza Lucjana, i przejął dowodzenie, był wobec Zakrzeńskiego i Wilka stanowczy, ale grzeczny, tak jakby nie był pewien, jak powinien potraktować ich wyjaśnienia. Trudno się dziwić, że brzmiały dla niego podejrzanie, i trudno się dziwić, że chciał ich odizolować. Natomiast to, że zamknął ich właśnie w sypialni, a nie na przykład na tylnym siedzeniu jednego z radiowozów, można było nawet uznać za przejaw braku wrogości. Ale teraz już niczego dobrego nie można było się po nim spodziewać; Kaszyński zdążył go już przekabacić. Jakby na potwierdzenie tych słów obaj prokuratorzy spojrzeli po sobie. Wyglądało na to, że ustalają, który z nich ma mówić. Zakrzeński miał wrażenie, że Kubiś skinął do Kaszyńskiego zapraszająco głową. Rzeczywiście, wyraźnie zadowolony Kaszyński szybko odwrócił się, rzucił okiem na Wilka, a potem ponownie wbił wzrok w Zakrzeńskiego. – No proszę, kogo my tu mamy. Dzielny szeryf i nieustraszony sędzia śledczy. Nic ich nie powstrzyma przed działaniem, ani rozkazy, ani prawo, ani zdrowy rozsądek. Jesteście zadowoleni z tego, co osiągnęliście? Dwa trupy, wielki skandal, sprofanowanie cmentarza i kościoła. Chyba wystarczy, co? Zakrzeński otworzył usta, żeby zaprotestować, ale Kaszyński przerwał mu, zanim zdążył wypowiedzieć pierwszą sylabę. – Milczeć! Tłumaczyć to się będziecie do protokołu. Ale to jeszcze chwilka, na razie chciałem sobie
was po prostu obejrzeć. Czy jeśli podejdę i strzelę go w zęby, pomyślał Zakrzeński, to bardzo pogorszy to moją sytuację? Miał wielką ochotę to zrobić, ale nie ruszył się. Tamtych było trzech, dwóch prokuratorów i policjant. Pewnie zdążyliby go powstrzymać, w całej pełni ukazując jego bezradność. – No dobrze – zaczął Kaszyński i zatarł ręce, ale nie powiedział nic więcej, bo jakiś odgłos za plecami odwrócił jego uwagę. Obejrzał się za siebie, a potem podskoczył, wyprostował się niemal na baczność, jednocześnie lekko pochylając głowę. Chwilę potem w drzwiach do sypialni stanął biskup. Wyglądał bardzo blado. – Księże biskupie, jeśli mogę się przedstawić, Zbigniew Kaszyński z Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Współpracuję z kolegą Kubisiem z Radomia ze względu na potencjalny związek tej sprawy z tym, co się stało u nas. Widać było wyraźnie, że prawa dłoń Kaszyńskiego aż się wyrywa do przodu. Ale biskup nie wyciągnął swojej dłoni, tylko nieruchomo i bez słowa przyglądał się prokuratorowi. Kaszyński splótł więc dłonie przed sobą i nerwowo zaczął kręcić nimi młynka. – Przyjechałem jakiś czas temu, ale nie chciałem księdzu biskupowi przeszkadzać w modlitwie w kościele. Teraz oczywiście jestem do usług, jeśli ksiądz biskup jest gotowy poświęcić nam trochę czasu. – Dlaczego kościelny jest zakuty w kajdanki? – przemówił niespodziewanie biskup. – Ten człowiek jest niewinny. Kaszyński drgnął jak porażony prądem. Przez chwilę przyglądał się biskupowi, a potem spojrzał błagalnym wzrokiem w kierunku Kubisia, jakby oczekiwał, że to on odpowie na to pytanie. Ale radomski prokurator nie miał zamiaru nic mówić; patrzył spokojnie w przestrzeń gdzieś pomiędzy biskupem a Kaszyńskim. – Księże biskupie – wydukał w końcu Kaszyński. – Niestety, pozwolę się nie zgodzić. Bardzo przepraszam, dotychczasowe ustalenia… To znaczy nie mamy pewności, że to on zamordował księdza proboszcza, ale wszystko wskazuje, że przynajmniej współpracował z tym Czarnym, dał mu klucz od kościoła… Co prawda jeszcze się nie przyznał, ale… – Ten człowiek jest niewinny – powtórzył biskup. – Mateusz Czarny też. Kaszyński przez chwilę nerwowo oblizywał wargi, a potem nagle jego twarz rozjaśnił uśmiech, jakby prokurator właśnie doznał olśnienia. Wyciągnął palec wskazujący w kierunku Zakrzeńskiego. – Czyżby ksiądz biskup chciał powiedzieć, że… Zakrzeński poczuł, że robi mu się ciemno przed oczami, ale trwało to tylko sekundę. Zaraz potem poczuł, jak słowa protestu cisną mu się na usta. Ale nie zdążył wypowiedzieć żadnego, bo pierwszy odezwał się biskup.
– To ja zabiłem księdza Lucjana Twardego – powiedział głośno i wyraźnie swoim pięknym, melodyjnym głosem, tak jakby mówił: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Na chwilę zapadła całkowita cisza, a potem Kaszyński zaśmiał się nerwowo. Ale uśmiech szybko zszedł z jego twarzy, bo chociaż biskup nic już więcej nie powiedział, jego stalowe spojrzenie wyraźnie pokazywało, że to nie był żart. – Tak – powiedział Kaszyński. – To oczywiście może zmieniać postać rzeczy. To znaczy oczywiście weźmiemy to, co ksiądz biskup powiedział, pod uwagę. To znaczy… Chciałem powiedzieć… – Niech ksiądz biskup usiądzie w dużym pokoju – przejął inicjatywę Kubiś. – Musimy z panem prokuratorem zastanowić się nad dalszymi decyzjami. Biskup skinął głową, wycofał się do dużego pokoju i usiadł na kanapie. Kubiś odwrócił się do stojącego za nim policjanta i palcem wskazującym prawej ręki wskazał na oba pokoje, a potem na swoje oczy. Posterunkowy skinieniem głowy potwierdził, że zrozumiał, i od razu ustawił się przy samych drzwiach, tak żeby mieć na oku oba pomieszczenia. Potem Kubiś chwycił zdezorientowanego Kaszyńskiego za łokieć i wyprowadził go do dużego pokoju. Zniknęli za ścianą, a chwilę później Zakrzeński usłyszał trzaśnięcie drzwi do kuchni.
4
Przez chwilę stali nieruchomo, wpatrując się w biskupa. Ten zdawał się ich nie zauważać; siedział wyprostowany, z dłońmi splecionymi na piersi, i patrzył przed siebie, tam, gdzie musiały się znajdować drzwi do kuchni. Potem Zakrzeński zrobił krok do przodu. Ustawiony przy drzwiach posterunkowy drgnął i otworzył usta, ale nic nie powiedział. Zakrzeński zrobił jeszcze kilka kroków do przodu i stanął przy Wilku. Posterunkowy przez chwilę wpatrywał się w nich, ale w dalszym ciągu nie reagował. Potem odwrócił głowę w kierunku biskupa. – To chyba niemożliwe – powiedział cicho Zakrzeński do Wilka. – W jakiej dokładnie odległości od cmentarza spotkał pan kościelnego? Wilk gwałtownie odwrócił głowę w jego stronę, jak ktoś wyrwany ze snu. – W jakiej odległości? – powtórzył bez zrozumienia, a potem szybko pokręcił głową. – Nie wiem, nie przy samej bramie, ale niedaleko.
– Sto metrów? – Nie wiem. – Wilk pokręcił głową. – Być może. – W każdym razie biskup na pewno by nie zdążył wrócić z drugiej strony cmentarza i zabić proboszcza przed nadejściem kościelnego. To niemożliwe. – To niemożliwe – powtórzył znowu Wilk. – Chyba tak. Nie wiem, nic z tego nie rozumiem. Zakrzeński doszedł do wniosku, że ta rozmowa nic nie da. Podszedł do okna i uchylił je. Posterunkowy odwrócił się w jego kierunku, ale nie zareagował. Potem znowu odwrócił głowę i wrócił do obserwowania nieruchomego, milczącego biskupa. Zakrzeński oparł się o parapet. Mroźne powietrze, które teraz smagało jego kark, przynosiło prawdziwą ulgę. Ale to, czego naprawdę potrzebował w tej chwili, to zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
5
Kubiś i Kaszyński wrócili po piętnastu, może dwudziestu minutach. Kubiś gestem wysłał posterunkowego do dużego pokoju i zamknął drzwi. Kaszyński, który sprawiał wrażenie, jakby się nagle postarzał o kilka lat, splótł ręce na piersiach i otworzył usta, ale nic nie powiedział, tylko zamlaskał. Potem spojrzał na Kubisia, jakby miał nadzieję, że jego radomski kolega wyręczy go w zadaniu, które przed nim stało. Ale Kubiś patrzył w inną stronę z zupełnie beznamiętnym wyrazem twarzy. – Panie kolego – Kaszyński przemówił w końcu do Wilka. – Z kolegą trochę przemyśleliśmy całą tę sprawę. Tragiczną sprawę. Po dyskusji doszliśmy do wniosku, że pan byłby najodpowiedniejszą osobą, żeby się nią zająć. Prokurator Wiernicka się zgadza, Radom też nie będzie robił trudności, jeśli chodzi o przekazanie dochodzenia. Zakrzeński parsknął śmiechem. Nawet nie próbował się powstrzymać. W swojej karierze widział już niejedną próbę pozbycia się gorącego kartofla, czy to w policji, czy w prokuraturze. Ale tego chyba nic nie będzie w stanie przebić, pomyślał.
6
Wilk poczuł nagle, że jest mu strasznie gorąco. Szybko ściągnął sweter i popatrzył uważnie na Kaszyńskiego. On sobie ze mnie żartuje, pomyślał. Przecież nie może tego mówić serio. Ale Kaszyński wcale nie wyglądał na kogoś, kto żartuje. Wyraz jego twarzy można było raczej określić jako błagalny. – Jeszcze przed chwilą zarzucał mi pan poważne wykroczenia – powiedział w końcu Wilk. Kaszyński szybko potrząsnął głową. – Panie kolego, to była zła ocena sytuacji. Zupełnie niewłaściwa. Jak powiedziałem, przemyśleliśmy, przedyskuto-waliśmy sprawę. Może działał pan rzeczywiście niestanda-rdowo, ale kierowały panem słuszne intencje. Bardzo słuszne. Pokazał pan, jak by to powiedzieć, instynkt śledczy… Za plecami Wilka Zakrzeński ponownie parsknął głośnym śmiechem. Kaszyński ze złością spojrzał w jego kierunku, a potem znowu zwrócił się do Wilka. – Tak naprawdę to pan najlepiej zna całą sprawę. I z pierwszej ręki, jeśli można tak powiedzieć, wie pan, co się tu wydarzyło. Panie kolego, pan naprawdę jest najwłaściwszą osobą do poprowadzenia tego dochodzenia. Wilk słyszał, że Zakrzeński cały czas ma problemy z tłumieniem śmiechu. Odwrócił się. Rozbawiony komisarz wyprostował do góry kciuk. – Panie prokuratorze, proszę się nie wahać – powiedział. – Drugiej takiej szansy pan nie dostanie. Wilk powoli odwrócił głowę tak, żeby nie musieć patrzyć ani na Zakrzeńskiego, ani na Kaszyńskiego. Przypadkiem jego wzrok trafił na wiszący przy jednym z okien krzyż. Daj mi jakiś znak, pomyślał, powiedz mi, co mam zrobić, i od razu poczuł całą sztuczność tej myśli, całą jej obcość, tak jakby została pomyślana poza nim. Oczywiście żadnej odpowiedzi nie było, zamiast tego znowu usłyszał błagalny głos Kaszyńskiego. – Panie kolego, zdaje pan sobie oczywiście sprawę, że tu nie ma czasu do stracenia… – Dobrze. Zrobię to. Odpowiedź Wilka powiedziała się sama; nawet czując, jak jego usta zaczynają się układać do pierwszego dźwięku, Wilk nie był pewien, co właściwie powie. Ale tym razem myśli, którą wypowiedział, nie odczuwał jako sztucznej ani obcej; zgadzał się z nią, przystawał na nią. – Świetnie – powiedział prokurator Kubiś. – W takim razie zapraszam pana z nami.
– Pod jednym warunkiem. – Wilk usłyszał swój głos wypowiadający kolejne słowa. – Komisarz Zakrzeński zostanie natychmiast przywrócony do służby. Uśmiech, który rozpromienił twarz Kaszyńskiego po tym, jak Wilk zgodził się przejąć sprawę, nagle zgasł. – Panie kolego, to nie takie proste. Tu chodzi też o to, co się stało w trakcie dochodzenia dotyczącego napadów kolędowych. Nie wspomnę o tym, że prokuratura nie może się wtrącać aż tak bezpośrednio w pracę policji… Wilk powoli potrząsnął głową. – W takim razie ja… – zaczął, ale Kaszyński natychmiast wszedł mu w słowo. – Panie kolego, oczywiście nie ma rzeczy niemożliwych. To będzie zapewne wymagało telefonu lub dwóch. Nie jestem pewien, czy da się to załatwić jeszcze dzisiaj. Ale myślę, że na swoją odpowiedzialność może pan jak najbardziej dopuścić pana komisarza do czynności już teraz. Na chwilę przerwał, a kiedy znowu się odezwał, w jego głosie Wilk usłyszał to zdecydowanie i surowość, które zwykle w nim słyszał. – Bo teraz ta sprawa to już w całości pańska odpowie-dzialność, panie kolego.
7
Przeszli przez duży pokój, mijając biskupa, który nie zmienił pozycji i nie spojrzał w ich kierunku. Zostawili z nim posterunkowego i weszli do kuchni. Jak się okazało, to było teraz centrum dowodzenia. Ceratę na stole przykryła duża mapa sztabowa; była większa od powierzchni blatu i zwisała na boki z każdej strony. Stał na niej laptop i cała masa kubków. Z dwóch z nich dymiła gorąca herbata, nad którą ogrzewali ręce dwaj cywile. Zapewne obaj byli z komendy radomskiej, ale tylko jednego z nich Wilk już wcześniej widział, drugi musiał się pojawić później, kiedy prokurator i komisarz byli zamknięci w sypialni. Teraz obaj mężczyźni wstali i spojrzeli wyczekująco na Wilka. Nie ruszył się tylko kościelny, który siedział pod ścianą z głową ukrytą w dłoniach. „To w całości pańska odpowiedzialność”, usłyszał Wilk i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Kaszyński nic nie powiedział, to on sam powtórzył sobie w głowie jego słowa. Świadomy, że wszyscy czekają na jego ruch, zaczął się odwracać w kierunku Zakrzeńskiego, ale szybko się zatrzymał. Nie, nie możesz go prosić o radę, powiedział sobie, przynajmniej nie teraz, nie przy wszystkich. Oni na pewno czekają na twoje potknięcie i przywitają je z radością, ale jeszcze nie
teraz; teraz możesz zrobić niemal wszystko i nawet się nie zająkną, bo chcą popatrzyć, jak wchodzisz w pułapkę, którą na ciebie zastawili. Oni? Może inaczej, pułapkę, którą ktoś na ciebie zastawił. Kto? Jeszcze inaczej: która została na ciebie zastawiona. Więc zrób coś, cokolwiek. – Chciałbym, żeby panowie przedstawili komisarzowi Zakrzeńskiemu stan badania miejsca zbrodni i poszukiwań – powiedział do policjantów. – Ja tymczasem chcę porozmawiać z panem Dolniakiem. Jeden z policjantów kiwnął głową. – No to zapraszam z nami, panie komisarzu. A co do tego tutaj, to uprzedzam, że nic nie powie, zaparł się. – Proszę go rozkuć. Obaj policjanci byli przy drzwiach prowadzących do sieni. Na dźwięk słów Wilka zatrzymali się i spojrzeli po sobie. Potem jeden z nich, starszy, wzruszył ramionami, poszperał ręką w kieszeni i wyłowił kluczyki. Podszedł do kościelnego i rozpiął kajdanki. Potem wrócił do drzwi, przepuścił Zakrzeńskiego i swojego kolegę i wyszedł. Kaszyński popatrzył na Kubisia. Przetarł okulary połą swojej marynarki, założył je z powrotem na nos i spojrzał na Wilka. – Panie kolego, szczerze życzymy powodzenia – powiedział, kiwając energicznie głową. – Naprawdę. Chwilę potem Kaszyński i Kubiś także zniknęli w sieni, zamykając za sobą drzwi. Wilk spojrzał na kościelnego. W ogóle nie zareagował na to, że zdjęto mu kajdanki, nawet się nie poruszył. Być może spał. – Panie Dolniak – powiedział Wilk i zdał sobie sprawę, że sam ledwo co usłyszał swoje słowa. – Panie Dolniak – powtórzył dużo głośniej. Kościelny powoli opuścił ręce i podniósł głowę do góry. Wilk miał wrażenie, że ilość zmarszczek na jego twarzy musiała się w ostatnich godzinach podwoić. – Zapraszam, niech pan siądzie przy stole – powiedział Wilk. – Chce się pan czegoś napić? Kościelny przez chwilę przyglądał się Wilkowi pustym wzrokiem, jakby nie rozumiał, co ten do niego powiedział, albo jakby podejrzewał podstęp. Potem energicznie pokiwał głową, wstał i przykuśtykał do stołu. Wilk znalazł na piecu metalowy kubek, bardzo duży, chyba litrowy. Rozejrzał się za wodą mineralną, ale nigdzie jej nie zobaczył, napełnił go więc wodą z zardzewiałego kranu. Dolniak bynajmniej nie zaprotestował; wypił zawartość kubka jednym ciągiem. Potem głośno beknął i ciężko opadł na krzesło. Wilk usiadł naprzeciwko niego. – Widzi pan, człowiek wysuszony w środku na wiór, a te skurwysyny nawet kropelki wody nie chciały dać – zaczął Dolniak. – Se pewnie myśleli, że jak mnie tak potrzymają, to im się przyznam do
tego, co chcą. A to chyba nielegalne, co? Są chyba jakieś prawa człowieka? – Czy jest pan trzeźwy na tyle, żeby złożyć wyjaśnienia? – zapytał Wilk. Kościelny przez chwilę przyglądał mu się bez słowa, a potem energicznie skinął głową. – Wal pan. Bo za chwilę będę za trzeźwy, żeby coś z sensem powiedzieć. Chociaż w sumie ja żem już tym fajfusom wszystko opowiedział. – Zacznijmy od tego, co się działo dzisiaj wieczorem. Czy od razu po spotkaniu z nami poszedł pan spać? – Jakim znowu spotkaniu z wami? A, się rozchodzi panu o to, jak ten mały mnie chciał przejechać? No pewnie, że nie od razu. Noga mnie rwała od tego stuknięcia, to żem chwilę leżał i cierpiał. Bo co to w ogóle za porządki człowieka tak… Wilk szybko wszedł mu w słowo. – Ale w końcu pan zasnął. – A co miałem robić? – I kiedy się pan obudził? – Jakbym spojrzał wtedy na zegarek, tobym wiedział. Ale nie spojrzałem. – A co pana obudziło? – Sucho w gardle miałem, to mnie obudziło. Pomyślałem se, że się w kuchni trochę wody napiję, ale spojrzałem przez okno i zobaczyłem, że ktoś latarkami świeci po moim cmentarzu. Już mi kiedyś tak jedni rozpierdziel zrobili. Nic nie wzięli tak naprawdę, ale co natłukli wazonów i zniczy, to skaranie boskie. No to sobie pomyślałem, że muszę im pokazać. Ubrałem się i poszedłem. – I nie bał się pan sam tam iść? Po chwili milczenia Dolniak wzruszył ramionami. – Iii tam. Toż to hieny. A hiena to pies, tylko tupnąć mocniej wystarczy. Może się odszczeknie, ale najpewniej będzie spieprzać gdzie pieprz rośnie. – I co było potem? – No poszedłem. Kogoś spotkałem po drodze. Zaraz… To pan byłeś przecież. Wilk skinął głową. – Pan żeś mi powiedział o wielebnym. No ale wtedy to ja nie zajarzyłem. Więc wszedłem na ten
cmentarz i już za bramą to żem sobie pomyślał, że jednak latarkę to mogłem wziąć. Bo ciemno było jak w dupie u misjonarza. Się przez chwilę zastanawiałem, czy się nie cofnąć, ale w końcu tak se pomyślałem, że jak już tu jestem, to przynajmniej przejdę się główną alejką, zobaczę, czy się co nie stało. No i jak kawałek żem przeszedł, widzę, że grobowiec Zaleskich otwarty. Oho, myślę, tym się zajęli. Zapaliłem zapałkę. Zajrzałem do środka, no i… Dolniak zamilkł i przyglądał się Wilkowi z bardzo zmęczonym wyrazem twarzy. Potem nagle przyłożył otwarte dłonie do oczu. Wilk w pierwszej chwili pomyślał, że kościelny się rozpłacze, ale on tylko zaczął energicznie pocierać oczy. Zanim znowu spojrzał na Wilka, minęła dobra minuta. – Panie, ja żem w życiu dobrego słowa nie powiedział o wielebnym, bo to oszust był i drań. Ale żeby tak człowieka zaszlachtować? I to na moim cmentarzu? – Rozumiem, że kiedy zobaczył pan księdza proboszcza, on już nie żył? – Pewnie, że nie żył. – Jest pan pewien? – A co mam nie być pewien? – Mógł na przykład zemdleć. Dolniak zaśmiał się ponuro, ukazując braki w swoim uzębieniu. – Panie, od zemdlenia to się człowiekowi nie robi dziura na szyi na pół metra. I ta krew wszędzie… Kościelny wzdrygnął się i objął rękami, jakby mu było zimno. – Panie, ja zawsze jak widzę krew, to mi się w głowie kołuje. Nie zawsze całkiem zemdleję, czasem się czego chwycę i ustoję, ale tam tego tyle było… – Zemdlał pan? Kościelny skinął głową. – Pełni pan też przecież funkcję grabarza? – No pełnię, pełnię, a kto ma to robić? – Jest pan grabarzem i przeraża pana krew? – Panie, co pan myśli, że taki trup w trumnie to krwią naokoło sika? Przecież nawet jak kto w wypadku zejdzie, to go do trumny tak wypacykują, odmalują, jakby spał. Co ma piernik do wiatraka? – Rozumiem. A więc kiedy odzyskał pan przytomność?
– Kiedy to było, to nie wiem. Pewnie parę minut potem, ale na zegarek to ja nie patrzyłem. W każdym razie ksiądz biskup mnie był łaskaw odwrócić na plecy i ocucić. – I co było potem? – Ano posadził mnie pod ścianą grobowca, a sam pac na kolana i dalej się modlić. Zresztą to pan żeś widział sam, nie, jak pan tę jędzę żeś przyprowadził. Dobrze, że jej biskup tę siekierę zabrał, bobyś sobie pan tak ze mną nie gadał. – Jak pan myśli, dlaczego pani Kozłowa uznała, że to pan zabił księdza Lucjana? Kościelny wzruszył ramionami. – Jej pan zapytaj. Nie powiem, mówiłem nieraz różne rzeczy na wielebnego, więc pewnie dlatego tak se pomyślała. Chociaż wszystko, co żem gadał, to najprawdziwsza prawda, a żebym go miał zabijać, to nie pamiętam, żebym miał mówić. Chociaż jakbym nawet kiedy powiedział, to co? Różne rzeczy czasem człowiek wygaduje. – Czy na cmentarzu, koło grobowca, zauważył pan coś, co by mogło rzucić jakieś światło na to, co się stało? – Panie, gdzie ja tam miałem głowę, żeby coś zauważać. Nawet jak mnie biskup ocucił, to się ledwo trzymałem. Mdliło mnie cały czas, bo cały byłem w tej krwi. Bo ja się do grobowca przewróciłem, prosto przed wielebnego. A że ziemia zmarznięta, to to wsiąknąć nie zdążyło. Dolniak zatrząsł się i z odrazą potrząsnął głową. – A potem to się przestraszyłem, że ta jędza łeb mi siekierą rozwali, więc gdzie ja tam miałem co obserwować. – W porządku – skinął głową Wilk. – Teraz chciałbym zmienić temat. Skąd Mateusz Czarny miał klucze od kościoła? – Kupił w sklepie. Po co pan pytasz, jak pan wiesz, że mi zwinął? – W jakich okolicznościach? – W takich, że sobie odpiął od moich kluczy. Jak żem wczoraj przyszedł w kościele trochę ogarnąć, to je zostawiłem w drzwiach. On wtedy przylazł i dalej mnie o wielebnego wypytywać. Ale to już pan wie, nie? No to jak mi w końcu dał spokój, poszedł sobie do wyjścia. Ale przyznam się jak na spowiedzi, nie widziałem, jak wychodzi, bo ja wtedy jeszcze poszedłem na górę, na chórze trochę ogarnąć. Musi wtedy to zrobił. – I nie zauważył pan braku tych kluczy? – Klucza. Na jeden klucz kościół zamykamy, bo i po co na więcej? Nie zauważyłem, bo miałem dwa takie same na pęku.
– Dlaczego? – Co dlaczego? – Dlaczego nosił pan dwa takie same klucze razem? Kościelny wzruszył ramionami. – Kluczy jest od cholery i jeszcze trochę. Wielebny ma jeden, na plebanii są ze dwa… To co miałem nie nosić? Wilk przez chwilę przyglądał się kościelnemu w milczeniu. – Panie Dolniak, czy nie było tak, że to pan mu dał ten klucz? Kościelny potrząsnął głową i uśmiechnął się, ale ten uśmiech bardzo szybko zgasł. Mężczyzna wyglądał teraz na bardzo zmęczonego. – Już mi tamci to próbowali wmówić. Pewnie, że nie. Taki głupi to ja nie jestem. No i… Zamilkł i spuścił oczy na swoje ułożone na blacie dłonie. – Proszę mówić dalej – zachęcił go po chwili Wilk. – Powiem panu jak na spowiedzi, bo panu tak dobrze z oczu patrzy. Jakby mi facet chciał dać tysiaka… tobym się zastanawiał. Pokusa by była na pewno. Ale on mi wszystkiego stówkę dał za to, co mu powiedziałem, nic więcej nie proponował. Przez chwilę obaj milczeli. – Czy przypomina pan sobie jeszcze coś, co mogłoby nam pomóc? Z tego spotkania z nim w kościele albo z tego, co się działo potem? Kościelny powoli pokręcił głową. Miał teraz przymknięte oczy, wydawało się, że może za chwilę zasnąć. – Dobrze, to na teraz wszystko. Jutro będziemy musieli spisać bardziej dokładne zeznania. Proszę się wyspać i nie pić. Kościelny otworzył szeroko oczy, potem równie szeroko się uśmiechnął. – Panie… – powiedział, wstając i machając ręką. Wilk poczuł, że jego policzki zaczynają nabiegać krwią, i ze zdziwieniem skonstatował, że emocją, którą odczuwał, była złość. – Jeśli pan woli, załatwię panu celę w areszcie na dzisiaj – powiedział. – Tam pan na pewno się nie
napije. Kościelny zatrzymał się w pół kroku i odwrócił się w kierunku Wilka. Kiedy się odezwał, w jego głosie zabrzmiało coś na kształt uznania. – O, widzę pan twardy potrafisz być. Dobrze, będę się suszył. Ale że będę spać, to obiecać nie mogę.
8
Ledwo Dolniak wyszedł z kuchni, Zakrzeński wślizgnął się przez otwarte drzwi i natychmiast je za sobą zamknął. – Chyba z pięćdziesięciu ludzi lata po wsi i okolicach. Nie udało im się ustalić praktycznie nic nowego – zaczął od razu, bez słowa wstępu. – No, może jedno. Ten szklany znicz, którego odłamkiem morderca poderżnął mu gardło, wcześniej stał dwa groby dalej w stronę bramy cmentarza. Ale nic konkretnego z tego nie wynika. Tak jak myśleliśmy, morderca stanął za proboszczem, więc krew go prawdopodobnie nie ochlapała. Potem musiał jakoś stamtąd wyjść, ale nie zostawił żadnych śladów, więc pewnie przeskoczył nad kałużą krwi. Jakieś półtora metra, nic trudnego dla wysportowanego człowieka. A na cmentarzu i w innych miejscach w ogóle nie ma co marzyć o śladach. Wszędzie ziemia zmarznięta na kość. We wsi nic nikt nie widział ani nie słyszał. Ale o tej porze, w taki ziąb, praktycznie nikt się nie ruszał z domu. Więc nawet jeśli Czarny zostawił samochód gdzieś we wsi, nikt by tego nie zauważył. Ale to równie dobrze mogło być gdzieś po drugiej stronie lasu za cmentarzem, jest tam droga, którą praktycznie nikt nie jeździ, ale przejezdna i tylko trzy kilometry do drogi wojewódzkiej. Tak że facet może teraz być wszędzie. W Warszawie, w Krakowie… – Albo w samolocie do Nowego Jorku – powiedział Wilk. Zakrzeński skinął głową. – Mówi pan tak, jakby był pewny, że to Czarny go zabił. Zakrzeński zastanowił się, a potem potrząsnął głową. – Niezależnie od tego, kto zabił, Czarny musiał się jakoś wydostać z tego zadupia. Ale tak, myślę, że to on. Chyba. Przecież nie ten pijaczyna. Zamilkł i spojrzał na zamknięte drzwi prowadzące do dużego pokoju. Wilk podążył spojrzeniem za jego wzrokiem, a potem znowu spojrzał na Zakrzeńskiego.
– No tak – powiedział Zakrzeński. – Niemal zapomniałem o naszym drogim księdzu biskupie. Nie wiem, dlaczego się przyznał, ale nie wierzę w to. Po pierwsze dlatego, że nie miał prawa wrócić do grobowca przed kościelnym. Może gdyby był Usainem Boltem, ale nie jest. Po drugie… To się wydaje kompletnie abstrakcyjne. – Tak – skinął głową Wilk. – Zupełnie abstrakcyjne.
9
Zakrzeński wyszedł. Wilk przez chwilę stał nieruchomo, a potem szybkim krokiem ruszył w kierunku drzwi prowadzących do dużego pokoju. Ale kiedy już się przy nich znalazł, zatrzymał się gwałtownie z ręką na klamce. Nie wiedział, jak przeprowadzić tę rozmowę, nie wiedział nawet, jak ją zacząć. Miał wielką ochotę wyjść z kuchni na drugą stronę, do sieni, znaleźć Kaszyńskiego i jego kolegę i powiedzieć im, że zmienił zdanie, że jednak nie chce i nie powinien zajmować się tą sprawą. Tylko że oni wtedy zaczęliby go przekonywać, żeby nie rezygnował, a on by się w końcu zgodził. Albo zaczęliby udawać, że nie rozumieją, o co mu chodzi, a on by się w końcu poddał. Jeżeli rzeczywiście chciałby się pozbyć tego gorącego kartofla, musiałby pójść do nich i powiedzieć im, że ma to wszystko głęboko w dupie i niech sami sobie sprawę śmierci księdza Lucjana wsadzą, gdziekolwiek chcą. Albo jakoś tak. Tylko że doskonale wiedział, że nigdy tego nie powie, a nawet jeśli te słowa przeszłyby mu przez gardło, byłyby tak ciche, że nikt by ich nie zrozumiał. Zresztą czy naprawdę tego właśnie chciał? Nawet jeśli teraz udałoby mu się odwrócić, uciec, schować głowę w piasek, nie zmieniłoby to faktu, że za drzwiami siedział biskup pomocniczy diecezji warszawskiej, który właśnie przyznał się do zamordowania proboszcza z diecezji radomskiej. I że ktoś będzie musiał wyjaśnić, dlaczego to zrobił. Oczywiście dlaczego się przyznał, a nie dlaczego zabił. Bo w to drugie trudno było Wilkowi uwierzyć.
10
Wilk w końcu otworzył drzwi. Policjant, który w międzyczasie przysiadł na krześle, zerwał się i stanął na baczność; Wilk aż się zdziwił, że obyło się bez strzelenia cholewami. Biskup, który siedział dokładnie na wprost drzwi, po prostu uniósł głowę do góry. Wilk miał wrażenie, że przez jego twarz przemknął cień jakby zniecierpliwienia lub irytacji. Ale niemal od razu zniknął. Wilk otworzył usta. I szybko je zamknął. Zdał sobie sprawę, że jego język schował się daleko z tyłu, przygotowany do wypowiedzenia dźwięku „k”. „Księże biskupie”, w ten sposób chciał zacząć. To lepiej niż „ekscelencjo”, ale w dalszym ciągu nie był to właściwy sposób zwracania się do, bądź co bądź, podejrzanego. – Zapraszam – powiedział więc po prostu i odsunął się w bok. Biskup natychmiast wstał, szybkim krokiem wszedł do kuchni i zatrzymał się przy stole. W jego postawie, a może w sposobie, w jaki się poruszał, zaszła jakaś zmiana, tak jakby jakąś wcześniej nieobecną miękkością czy delikatnością próbował nieco ograniczyć siłę swojej osobowości. Ale nie było to zbyt skuteczne, pomyślał Wilk. – Proszę usiąść – powiedział Wilk, zamykając drzwi. „Proszę zrelacjonować, co stało się po ucieczce Czarnego”, to mógłby powiedzieć w następnej kolejności, unikając w ten sposób bezpośredniego zwracania się do biskupa. Ale mógł w ten sposób zadać jeszcze jedno, może dwa pytania; w końcu druga osoba stanie się niezbędna i będzie się musiał przełamać. Tak jak w końcu się przełamał na prywatnych lekcjach angielskiego, które jako nastolatek pobierał u niepokojąco podobnej do Margaret Thatcher pani Willman. Ale musiało wtedy minąć ładnych parę miesięcy, zanim przez jego gardło w końcu przeszło słowo „you” w całej swojej, pozornej przecież, nieformalności i obcesowości. – Mam do pana kilka pytań w związku z oświadczeniem, które pan złożył – powiedział szybko, żeby nie zadrżał mu głos. Jeżeli biskup poczuł się urażony brakiem właściwego tytułowania, nie dał tego po sobie poznać; wręcz przeciwnie, Wilk miał wrażenie, że się nieco rozluźnił. Znowu przypomniała mu się pani Willman, która uśmiechnęła się szeroko, kiedy w końcu zwrócił się do niej per „you”; wcześniej musiała go chyba podejrzewać o gramatyczny niedorozwój. – Jestem do dyspozycji – odpowiedział biskup. – Co dokładnie pan zrobił, kiedy Mateusz Czarny zeskoczył z grobowca i pobiegł w głąb cmentarza? – Pobiegłem za nim. Niedługo po tym, jak skręcił w boczną alejkę, straciłem go z oczu. A mówiąc precyzyjniej, straciłem z oczu światło jego latarki. Dobiegłem do końca alejki i zatrzymałem się przy ogrodzeniu. Nie miałem pojęcia, gdzie zniknął. Kiedy dobiegł do mnie pan komisarz Zakrzeński, zaproponowałem, żebyśmy się podzielili. On przeskoczył przez mur, a ja kontynuowałem poszukiwania Czarnego na cmentarzu. Ale nie miałem latarki i szybko zdałem sobie sprawę, że to się mija z celem. Jeśli się ukrył za jakimś grobem, siedział nieruchomo i nie odzywał się, nie miałem szansy go znaleźć. Przyszło mi na myśl, że może bardziej przydam się przy grobowcu, w którym zamknięty był ksiądz Lucjan. A w każdym razie że powinienem sprawdzić, co tam się dzieje. Więc pobiegłem z powrotem. Kiedy tam się znalazłem, drzwi do grobowca były otwarte, a na miejscu nie było nikogo poza księdzem Lucjanem. – Nie było kościelnego?
– Nie. – A ksiądz Lucjan żył? – Panie prokuratorze, przyznałem się do tego, że go zabiłem. Wobec tego to chyba jasne, że żył, kiedy do niego wróciłem? Wilk poczuł, że na policzki zaczyna mu się wdzierać rumieniec. – Proszę po prostu odpowiedzieć na pytanie – powiedział szybko, starając się nie słuchać swojego głosu, bo był przekonany, że pewności siebie i autorytetu nie było w nim za grosz. Ale biskup lekko skinął głową, jakby z uznaniem. – Proszę o wybaczenie. Tak, żył. – I co się stało potem? – Chciałem go oczywiście jak najszybciej uwolnić. Rozejrzałem się i na jednym z sąsiednich grobów znalazłem duży, szklany znicz. Stłukłem go o ścianę grobowca. Oczywiście cały czas byłem w rękawiczkach, więc żadnych śladów na nim nie zostawiłem. Wszedłem do środka i stanąłem za księdzem Lucjanem. Miałem właśnie zacząć przecinać sznur, kiedy on się odezwał. Powiedział… Chciałbym to zacytować dokładnie, więc proszę mi pozwolić się chwilkę zastanowić. Powiedział „uff, całe szczęście, bo już myślałem, że przez tego wariata rzeczywiście zginę. Swoją drogą, księże biskupie”, cały czas cytuję, „to z tego wszystkiego, co paplałem, nie będzie żadnych konsekwencji, prawda?”. Zatrzymałem się bez ruchu. Zapytałem: „Czy to była prawda?”. On odpowiedział: „Księże biskupie, każdy przecież ma jakieś swoje słabości. A dobry Pan Bóg jest od tego, żeby wybaczać słabości, co nie?”. I zaśmiał się. Dokładnie tak. Zaśmiał się. Biskup zamilkł i uważnie wpatrywał się w Wilka, nawet nie mrugając okiem. – Proszę mówić dalej. – Stałem za nim z ręką podniesioną do góry, gotową do przecięcia sznura. Ten jego śmiech sprawił, że nie mogłem nawet ruszyć ręką. Stałem jak sparaliżowany. Nie wiem, jak długo, ale chyba chwilę to trwało, bo zaczął się niecierpliwić. „Księże biskupie, czy może mnie ksiądz wreszcie uwolnić?”, zapytał. „Trochę jednak to zimno daje się we znaki”. Tak, oczywiście, odpowiedziałem. Już to robię. Ale tak naprawdę ledwo słyszałem, co on do mnie mówi. Bo jedyne, na czym mogłem się skoncentrować, to Mateusz, rozdział osiemnasty. To samo jest u Marka, oczywiście, ale pomyślałem o Mateuszu. Może dlatego, że tak ma na imię ten chłopak… Pan oczywiście wie, o który fragment mi chodzi? Wilk drgnął i cofnął się. Już nie po raz pierwszy w czasie rozmowy z tym człowiekiem poczuł się, jakby to on był na przesłuchaniu. – Przyznam się – powiedział ostrożnie – że nie zawsze jestem w stanie dopasować numer rozdziału do treści.
– Oczywiście – powiedział biskup. – Pan wybaczy, panie prokuratorze, to takie, jak by to powiedzieć, skrzywienie zawodowe. W każdym razie wers, który chodził mi po głowie brzmi: „Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza”. Hiperbola, przesada, tak się zwykle interpretuje te słowa. Jezus przecież nie kazał rzeczywiście zabijać takich ludzi. W ogóle nie kazał zabijać. To tylko taki środek stylistyczny. Te wszystkie argumenty są mi oczywiście dobrze znane, sam ich nie raz używałem i cytowałem. Ale wtedy, z tym kawałkiem znicza w ręku, nagle wydało mi się to po prostu sofistyką. Usprawiedliwianiem bezczynności. Szukaniem dziury w całym. Nagle poczułem, że przekaz, jaki płynie z tego fragmentu Ewangelii, jest zupełnie prosty i jednoznaczny. Całkowicie odmienny od wszystkiego, czego się na jego temat kiedykolwiek uczyłem, od sposobu, w jaki go zawsze rozumiałem… Ale prosty i jednoznaczny. Tak prosty i jednoznaczny, że, proszę mi uwierzyć, poczułem się nagle, jakby Jezus sam szeptał mi do ucha. Na chwilę zamilkł i spuścił oczy w dół. – I wtedy ksiądz Lucjan znowu się odezwał. „Księże biskupie, proszę mnie uwolnić”, powiedział z wyraźną niecierpliwością. Tak, już, odpowiedziałem. Zjechałem ręką w dół i poderżnąłem mu gardło. Jednym ruchem. To się okazało bardzo proste. O wiele, wiele prostsze, niż się spodziewałem. Zaraz potem usłyszałem kroki. Cofnąłem się trochę, starałem się pozostać bez ruchu. Do grobowca zajrzał kościelny. Gdyby miał latarkę, toby mnie zobaczył, ale on miał tylko zapałkę. Zobaczył tylko zwłoki i zaraz zemdlał. Po prostu przewrócił się do przodu, na twarz. Wyszedłem z grobowca i ocuciłem go. A potem klęknąłem i zacząłem się modlić. I to już chyba wszystko. – O co się pan modlił? – zapytał Wilk. Biskup szybko uniósł głowę i spojrzał na Wilka ze zdziwieniem. – O zbawienie duszy księdza Lucjana. I o przebaczenie. – Przecież powiedział pan przed chwilą, że Jezus sam… Tym razem biskup nie był już w stanie powstrzymać uśmiechu. – Panie prokuratorze, oczywiście, że Jezus nie kazał mi go zabić. To szatan do mnie wtedy przemawiał. W wyjątkowo perfidny i sprytny sposób, bo posługując się wersetem z Ewangelii. Ale ja nie powinienem dać się nabrać. Ja powinienem był zdać ten test, ale go oblałem. Tak jak zawsze, piękny głos biskupa aż rezonował pewnością siebie. Wilk poczuł nagle, że mało mu brakuje, by biskupowi uwierzyć. W zasadzie dlaczego miałby mu nie wierzyć? Dlaczego miałby komplikować coś, co jest proste? Chwileczkę, pomyślał, Zakrzeński coś mi mówił. Tak, wiem. – Proszę posłuchać – powiedział na głos. – W pościgu za Czarnym przebiegł pan kilkaset metrów. Potem przez chwilę rozmawiał pan z komisarzem Zakrzeńskim i wedle własnych słów przez kolejną chwilę szukał pan Czarnego na cmentarzu. Mamy tu ładnych kilka minut, a potem potrzebował pan powiedzmy minuty lub dwóch na powrót do grobowca. Powiedzmy, że samo zabójstwo zajęło kolejną minutę lub dwie. Myślę, że to razem co najmniej siedem, osiem minut. Tymczasem kiedy ja
odszedłem od grobowca, spotkałem kościelnego niedaleko za bramą cmentarza. Wynika z tego… – Nic z tego nie wynika, panie prokuratorze. Czy wie pan, jak szybko szedł? Ten człowiek przecież utyka, prawda? Poza tym nie był chyba do końca trzeźwy, nieprawdaż? Nie wiadomo, ile razy się zatrzymał lub nawet przewrócił. Wydaje mi się, że jestem bardziej wiarygodnym świadkiem. Powtarzam: kościelny dotarł do grobowca po mnie, kiedy ksiądz Lucjan już nie żył. Jestem bardziej wiarygodnym świadkiem, powtórzył w głowie Wilk. Najgorsze, że chyba tak było. Zaraz, Zakrzeński mówił coś jeszcze… Przypomniał sobie. – Ten znicz, który pan rozbił, skąd właściwie pan go wziął? Biskup tym razem nie odpowiedział od razu, tylko przez chwilę przyglądał się swoim długim, eleganckim palcom. – Tak jak powiedziałem. Z jednego z nagrobków obok. – Z którego dokładnie? – Nie pamiętam. – Z lewej strony, prawej? – Naprawdę nie pamiętam. Musiałem się trochę rozejrzeć, zanim znalazłem coś odpowiedniego, zwłaszcza że było ciemno. A więc mam słaby punkt, pomyślał Wilk. Nie wie, gdzie stał ten znicz. A przecież na pewno by pamiętał, skąd go wziął, gdyby to był on. Teraz wystarczy tylko zastawić pułapkę. – To był sąsiedni nagrobek, patrząc w głąb cmentarza. Rozumiem, że będzie pan to mógł potwierdzić? Biskup powoli pokręcił głową. – Niestety, nie pamiętam.
A więc nie potwierdził nieprawdziwej lokalizacji znicza. Przejrzał pułapkę i nie dał się w nią złapać. Wilk bez słowa sięgnął po jedną z czystych kartek, które leżały na stole, zapewne pozostawione tam przez Kaszyńskiego lub Kubisia, i przez kilka minut pisał. W końcu podsunął kartkę biskupowi. – Proszę sprawdzić, czy wszystko się zgadza, i podpisać. To na razie tylko pana kluczowe zeznania. Będziemy oczywiście musieli przeprowadzić o wiele bardziej szczegółowe przesłuchanie. Zapewne jutro. Biskup szybko przeczytał sporządzony przez Wilka protokół, potem skinął głową i złożył pod nim zamaszysty podpis. – Dziękuję – powiedział Wilk i wstał. – W takim razie jest pan wolny. Proszę pozostawać do dyspozycji, jutro lub pojutrze może pan zostać wezwany na przesłuchanie. Nie wiem jeszcze gdzie, być może w Warszawie, ale możliwe też, że w Radomiu. Biskup uniósł głowę. Przez jego twarz przemknął cień zdziwienia albo niezrozumienia. Potem także wstał. – Chce pan powiedzieć… że nie jestem aresztowany? – Żeby wystąpić o areszt tymczasowy dla pana, musiałbym panu przedstawić zarzuty – wyjaśnił Wilk. – Nie jestem na to gotowy. Za dużo niejasności. – Przyznałem się. – To już nie są czasy świętej inkwizycji – powiedział Wilk i w oczach biskupa zobaczył coś, co sprawiło, że poczuł zawstydzenie, jakby powtarzał jakiś wyświechtany antykatolicki slogan. – Chodzi mi o to, że przyznanie się nie jest już „królową dowodów”. Poza tym jedną z przesłanek, która musi być spełniona dla zastosowania aresztu tymczasowego, jest możliwość mataczenia. Skoro się pan przyznał, to znaczy, że nie ma pan zamiaru mataczyć, prawda? – Jest w tym coś z paragrafu 22, nieprawdaż, panie prokuratorze? Wilk nagle poczuł, że zaczyna odczuwać z tej rozmowy przyjemność, i natychmiast zrobiło mu się wstyd. – O ile czyimś celem jest znalezienie się za kratkami, to zapewne można tak powiedzieć. Ale nie wiem, dlaczego ktoś miałby sobie stawiać takie cele. – Ten ktoś może oczekiwać, albo inaczej, łaknąć, sprawiedliwej kary. – Proszę się nie obawiać, kara pana nie ominie. Tylko jeszcze nie jestem pewien, czy to będzie kara za zabójstwo, czy za utrudnianie śledztwa poprzez składanie fałszywych zeznań.
Biskup z trudem powstrzymał uśmiech. Potem lekko skinął głową, odwrócił się, otworzył drzwi do sieni i zniknął za nimi. Przez otwarte drzwi natychmiast zajrzał jeden z radomskich policjantów i prokurator Kubiś, jakby chcieli się upewnić, czy biskupa nie trzeba gonić. Ponieważ Wilk nie wykonał żadnego gestu, szybko zniknęli. Zaraz potem w drzwiach pokazał się Zakrzeński. – Chciałbym się teraz przejść na cmentarz – powiedział, a Zakrzeński skinął głową. – Tylko się ubiorę. Wszedł z powrotem do dużego pokoju, zmuszając biednego policjanta, by po raz kolejny zerwał się ze swojej już teraz półleżącej pozycji, a potem przeszedł do sypialni. Jego ręka już w zasadzie dotykała rzuconego na krzesło swetra, kiedy zauważył, że w najlepsze rozwalił się na nim kot. Nie spał i wcale nie sprawiał wrażenia, jakby miał zamiar się wynosić.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
1
Karol Krenz otworzył drzwi natychmiast, bez sprawdzania przez judasza, tak jakby dzwonek do drzwi tuż przed siódmą rano w niedzielę był czymś najzwyklejszym i najnormalniejszym na świecie. Zakrzeński najpierw uznał to za podejrzane, ale szybko w tę swoją intuicję zwątpił. Być może rzeczywiście było tak, że dokładnie w chwili gdy ekipa zadzwoniła do drzwi, Krenz wychodził z łazienki, położonej tuż przy wejściu. Bo wszystkie inne jego reakcje – zdziwienie, malujące się na twarzy, kiedy słuchał Zakrzeńskiego, zmarszczone brwi w trakcie lektury podpisanego przez Wilka nakazu, sposób, w jaki uspokajał żonę i kilkuletniego syna – wyraźnie wskazywały, że przeszukania się nie spodziewał. Nic nie powiedział, w żaden sposób nie zaprotestował, tak jakby doskonale rozumiał, że to nic nie da. Po prostu szybko wyprawił żonę z dzieckiem do teściów i bez słowa obserwował, jak ekipa systematycznie i dokładnie plądruje jego skromne mieszkanko. Jedynie jego oczy zdradzały, że nie jest zupełnie pozbawiony emocji. Tylko dlaczego w tych oczach widać smutek, a nie złość czy strach, zdziwił się Zakrzeński.
2
– Zatem, panie prokuratorze – zapytał biskup – zmienił pan zdanie? – Rzeczywiście – odparł Wilk. – W tym kontekście nie mam chyba wyjścia. Biskup kiwnął głową, jakby z uznaniem, a następnie jako pierwszy wstał. Wilk też się podniósł, po czym ręką wskazał drzwi po prawej stronie. Biskup szybko ruszył w ich stronę i o mało co się nie przewrócił. Udało mu się jednak utrzymać równowagę; uśmiechnął się do Wilka jakby przepraszająco i podciągnął do góry swoją przydługą sutannę, która wydawała się raczej krwistoczerwona niż fioletowa. Doszedł do drzwi i stanął. Znowu spojrzał w kierunku Wilka, tym razem pytająco. – Tak, już otwieram – powiedział szybko Wilk. Minął biskupa i jako pierwszy wszedł do sąsiedniego pomieszczenia, ale zatrzymał się tuż za progiem. – Przepraszam. Nie jestem pewien, czy będę wiedział, jak to zrobić. W zasadzie nigdy z tego jeszcze nie korzystałem. Biskup bez słowa go minął, doszedł do środka pomieszczenia i uklęknął przed kamiennym pręgierzem. Potem szybkim, płynnym ruchem wsunął ręce w przymocowane do niego metalowe obręcze. – To nic trudnego, musi pan je tylko zamknąć – powiedział. – Tylko proszę się pospieszyć, panie prokuratorze, ludzie zaczynają się schodzić. Wilk spojrzał w lewo. Z powodu reflektora skierowanego na scenę, na której się znajdowali, nie widział widowni zbyt dobrze, ale rzeczywiście chyba dostrzegał jakieś postacie z tyłu sali. Szybkim krokiem podszedł do pręgierza i spróbował ścisnąć obręcze, w których tkwiły nadgarstki biskupa, ale pordzewiały metal ani drgnął. – Panie prokuratorze, tam są śruby, które musi pan skręcić – szepnął biskup. – Tego za pana nie mogę zrobić. – Tak, oczywiście – odparł Wilk. Ale nie było w tym nic oczywistego. Żadnych śrub nie widział, a od strony widowni dobiegał już wyraźny szmer licznych głosów. – Oczywiście – powtórzył.
3
– No dobrze. Powie mi pan, o co tutaj chodzi? – zapytał Karol Krenz. Siedzieli przy niewielkim stole w kuchni, która była ciasna nawet dwie godziny temu, zanim jeszcze wszystko, co tylko się dało, nie zostało wywleczone z szafek przez prowadzących przeszukanie. – Umówmy się, że od zadawania pytań jestem ja – powiedział Zakrzeński. – Och, oczywiście. Jakże mógłbym zapomnieć. – Cieszę się, że pamięć panu nie szwankuje. Krenz milczał. Sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego. Tylko jego dłonie, które nie przestawały się bawić kubkiem dawno wystygłej herbaty, zdradzały pewne zdenerwowanie. – Na pewno miło by było powspominać dawne lata – powiedział Zakrzeński. – Chociaż niektóre wspomnienia mogą być nieco, jak by to powiedzieć, zatarte. Chciałbym się skoncentrować na ostatnich tygodniach. Krenz uśmiechnął się lekko i zaraz niespodziewanie spoważniał. Wyglądało na to, że podjął decyzję – nie miał zamiaru bawić się w żadne gry ani dwuznaczności. – Rozumiem – powiedział, wychylając się w kierunku Zakrzeńskiego. – Myślałem, że to wszystko udało mi się naprawdę zostawić za sobą, ale widzę, że nie. Z jakiegoś powodu przypomnieliście sobie o mnie i myślicie, że do czegoś wam pasuję. Trudno, macie do tego prawo. Tylko że to pomyłka. Naprawdę. Od wyjścia z więzienia jestem zupełnie czysty. Nawet papierków nie rzucam na chodnik. Pracuję, mam rodzinę… – Jasne – kiwnął głową Zakrzeński. – Rodzina, dziecko. Niech pan to weźmie pod uwagę. Przyznanie się może wpłynąć na wysokość wyroku. Czyli na to, jak szybko pan do nich wróci. Jeśli oczywiście poczekają. Krenz wyraźnie pobladł, ale niemal od razu uśmiechnął się szeroko i bezradnie rozłożył ręce. – Bóg mi świadkiem. Nawet gdybym chciał, nie mogę się przyznać. Nie wiem, do czego. – Co pan robił wieczorem dziesiątego stycznia? – zapytał Zakrzeński.
– Wieczorem dziesiątego stycznia? – powtórzył Krenz. – Nie mam pojęcia, ale pewnie byłem w domu. Jaki to był dzień? – Wtorek. Właśnie wtedy ksiądz chodził w tym bloku po kolędzie. Krenz nagle wybuchnął śmiechem i przez chwilę nie mógł się uspokoić. – To wam chodzi o ten napad! Dobry Boże, jak ja się miałem tego domyślić? Rozumiem, że możecie mnie podejrzewać, trudno, taki mój los. Ale nie sądziłem, że możecie mnie uważać za idiotę, który na własnym terenie napada na dobrego znajomego. – Dobrego znajomego? – powtórzył Zakrzeński, który czuł, że rozmowa nie zmierza w dobrym kierunku. – Chodzimy z żoną na krąg biblijny. Będzie ze dwa lata. Właśnie ksiądz Marek go prowadzi. Tam przychodzi czasem kilkanaście osób, ale często jest tylko kilka, więc można się dobrze poznać. No i zaprzyjaźniliśmy się, był u nas ze dwa razy na obiedzie w zeszłym roku. Czasem mu pomagam z samochodem, bo miał parę awarii. W sumie niezłe jeszcze autko, jesteśmy umówieni, że mam prawo pierwokupu, jak znajdzie nowe. Do sprawdzenia, pomyślał Zakrzeński, ale właściwie wiedział, że oszukuje sam siebie. Słowa Krenza na pewno się potwierdzą. – Wróćmy do mojego pytania. Co pan robił tego dnia? – Co robiłem? Normalnie byłem w domu. Ksiądz przyszedł koło osiemnastej, posiedział u nas ze dwadzieścia minut, może nawet dłużej, bo w sumie to lekką kolację zjadł. Jak poszedł, to już była kąpiel młodego, usypianie i tak dalej. Kiedy w końcu zasnął, tak koło wpół do dziewiątej, zobaczyłem przez okno światła radiowozu pod pierwszą klatką, więc poszedłem sprawdzić, co się stało. I wtedy się dowiedziałem. – A osobą, która może to potwierdzić, jest zapewne pańska żona? – Tak. – Dobrze. A gdzie pan był… – Chwileczkę – Krenz wszedł Zakrzeńskiemu w słowo. – Zostawmy wszystko inne.Przecież nic u mnie nie znaleźliście. Nie mogliście znaleźć, bo nic tu nie ma. Czy to panu nie daje… – Mówiłem, że od zadawania pytań jestem ja – przerwał mu Zakrzeński. Fakt, przeszukanie nie dało żadnych bezpośrednich rezultatów. Sytuacja mogła się zmienić po analizie zabranych na komendę ubrań Krenza pod kątem mikrośladów z ubrań napadniętych księży, ale Zakrzeński przestał w to wierzyć. – A więc gdzie pan był… – zaczął znowu.
Krenz ciężko westchnął i przewrócił oczami.
4
Światło dzienne było podobno najlepszym sposobem na rozpędzenie snów. Tym razem to nie działało, pomimo bezchmurnego nieba i warstwy białego śniegu, która odbijała promienie słońca. Chociaż Wilk od jakichś pięciu minut stał przy oknie, scena z biskupem przy pręgierzu nie straciła niemal nic ze swojej realności. A przynajmniej wydawała mu się nie mniej realna niż to wszystko, co wydarzyło się w piątkowy wieczór na cmentarzu. I w ciągu kolejnej doby, którą, z krótką przerwą na sen w obskurnym hotelu w Zwoleniu, spędził w Krańcu, nadzorując te wszystkie absolutnie niezbędne i absolutnie nic nowego niewnoszące czynności, dodatkowo utrudniane przez opady śniegu, aż do powrotu do Warszawy w sobotni wieczór, kiedy był tak zmęczony, że nawet prędkość, z jaką Zakrzeński prowadził po nie zawsze dokładnie odśnieżonych drogach, nie robiła na nim większego wrażenia. Spał prawie dziewięć godzin, mimo to nie czuł się wypoczęty, bo dziwne sny męczyły go przez całą noc. Zapamiętał tylko ten ostatni, z pręgierzem. Nie miał czasu, żeby się nad sobą rozczulać. Dochodziła dziewiąta, chciał najpóźniej o jedenastej dotrzeć do prokuratury, żeby mieć jeszcze dwie godziny na przejrzenie akt i przygotowanie się do wyznaczonego na trzynastą przesłuchania biskupa Antoniego Klenia. Odwrócił się od okna i ruszył w głąb pokoju, ale zatrzymał się w pół kroku, bo nagle usłyszał odgłos dzwonów. Przez chwilę myślał, że to halucynacja, sen na jawie; dopiero po chwili się zorientował, że to biją dzwony w jego własnym kościele parafialnym przy alei Solidarności. Słyszał je wyraźnie, o wiele wyraźniej niż zwykle, tak jakby biły ze zdwojoną energią. Odbierał ten dźwięk jako wyjątkowo nieprzyjemny i chciał go jak najszybciej zagłuszyć, więc od razu sięgnął po pilota od telewizora. Wiedział, że telewizor uruchomi się na kanale informacyjnym i że jeśli nie będzie przerwy reklamowej, trafi na materiały dotyczące wydarzeń z Krańca. Na razie dziennikarze nie dowiedzieli się o nieoczekiwanym przyznaniu się biskupa; w każdym razie nie wiedzieli o tym wczoraj wieczorem, jak wynikało z wiadomości radiowych, których Wilk i Zakrzeński słuchali w czasie wieczornego powrotu do Warszawy. W każdej chwili mogli się dowiedzieć, co sprawiłoby, że sprawa z bulwersującej i szokującej dla opinii publicznej zmieniłaby się w prawdziwą tykającą bombę. Pojawił się obraz. Jeszcze zanim z minimalnym opóźnieniem włączył się dźwięk, Wilk zdołał rozpoznać, że na ekranie widać cmentarz w Krańcu. Niemal od razu się zorientował, że jego główne
obawy się nie sprawdziły. Ale to, co zobaczył, i tak sprawiło, że z wrażenia aż przysiadł na kanapie.
5
W Pałacu Mostowskich nie czekała na Zakrzeńskiego żadna wiadomość. Znaczyło to najprawdopodobniej, że poszukiwania Mateusza Czarnego nie dały rezultatów. Ciągle nie było wiadomo, gdzie przebywa, ani, co dziwniejsze, nie znaleziono żadnych śladów jego wcześniejszego pobytu w Warszawie. Tak jakby był duchem. Zakrzeński wiedział, że dobrze byłoby sprawdzić, czy rzeczywiście nic się nie ruszyło – choćby czy nie pojawiły się jakieś potencjalne tropy, na przykład w telefonach, których odebrano na pewno multum. Ale nie zrobił tego. Nie chciało mu się nawet ściągać kurtki, chociaż pokój był dość mocno nagrzany. Po prostu usiadł za biurkiem i myślał. Więc spieprzył to. Kompletnie spieprzył ten odcinek śledztwa, który obiecał Wilkowi załatwić szybko i sam. Teraz będzie musiał mu powiedzieć, że się mylił, że to nie Karol Krenz był kolędowym rabusiem. Co prawda Wilk wydawał się zupełnie niezainteresowany sprawą napadów i w sumie trudno mu się było dziwić, bo wobec zagadki śmierci księdza Twardego ich znaczenie zdecydowanie bladło. Ale Zakrzeński nie lubił przyznawać się do błędu – ani sobie samemu, ani komuś takiemu jak Wilk. Spokojnie, pomyślał. Złapiesz go, tylko musisz zacząć wszystko od nowa. Od początku, tak jakby to przypadkowe spotkanie z Krenzem przy bloku na Trzech Budrysów nigdy nie miało miejsca, albo nawet lepiej, tak jakby Karol Krenz nigdy nie istniał. Na pewno da się znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Albo w materiale zgromadzonym wcześniej, albo w tym, co zebrano w ciągu kilku ostatnich dni, kiedy Zakrzeński był zawieszony. Na biurku czekało kilka grubych skoroszytów akt operacyjnych, które, zapewne z dużą dozą ulgi, podrzucili mu koledzy zmagający się ze sprawą napadów kolędowych podczas jego nieobecności. Mimo to nawet się nie poruszył. Tak naprawdę dobrze wiedział, że przeglądanie tych skoroszytów będzie stratą czasu. Nie dlatego, że wątpił w profesjonalizm policjantów, którzy je sporządzili – no, w każdym razie nie wątpił, że się starali, bo sprawa była gorąca i presja z góry była na pewno duża. Ale musieli działać przy błędnym założeniu, że sprawca napadów kolędowych był też zabójcą księdza Dudy, a przede wszystkim przyjąwszy idiotyczną teorię pentagramu. W tym momencie przemknęła mu przez głowę myśl, która była tak absurdalna, że o mało się nie roześmiał. Chwilę później myśl wróciła i zdał sobie sprawę, że łatwo jej się nie pozbędzie. Przez chwilę próbował to zrobić. Najpierw tłumaczył sobie, że cały pomysł jest w ogóle bez sensu, potem już tylko że głupotą będzie realizowanie go w niedzielę. Ale to nie pomogło; pomysł uparcie
tkwił w jego głowie i zdołał właściwie stać się planem. Gdyby chociaż jego realizacja była utrudniona ze względów praktycznych… Ale przecież znajdował się w komendzie stołecznej policji i znalezienie jednego adresu było tylko kwestią kilku kliknięć. Głośno westchnął, zdjął nogi ze stołu i uruchomił komputer.
6
Na ujęciach telewizyjnych grobowiec rodziny Zaleskich w ogóle nie przypominał brzydkiego klocka, który Wilk oglądał jeszcze poprzedniego dnia. Tylko gdzieniegdzie prześwitywało lastriko; większość powierzchni ścian i otworu wejściowego oklejono powiększonymi zdjęciami księdza Twardego i reprodukcjami świętych obrazów. Większość z nich niczym nie zaskakiwała: Matka Boska Częstochowska, Całun Turyński… Jedna reprodukcja od razu przykuła uwagę Wilka. Przedstawiała sporą grupkę niemal nagich mężczyzn. Po chwili się zorientował: czterdziestu świętych z Sebasty, żołnierze rzymscy, którzy po zdemaskowaniu jako chrześcijanie zostali pozostawieni na noc na mrozie i zamarzli. To chyba było gdzieś w Armenii, pomyślał Wilk. Nie zdołał się dogłębnie zastanowić ani nad tym, ani nad tym, komu mogło przyjść do głowy takie skojarzenie, bo kamera zrobiła odjazd i grobowiec pokazano w szerszym planie. Teraz zobaczył duży biały transparent zawieszony nad wejściem do grobowca, na którym czerwoną farbą, bez cienia wątpliwości mającą imitować krew, napisano: „Pamiętamy”, oraz cały stos opartych o mur wieńców i ustawione przed nimi znicze i gromnice. Kolejny odjazd kamery i na pierwszym planie pokazało się kilkanaście kobiecych głów w chustkach, a także kilka męskich, bez czapek pomimo mrozu. Jednocześnie relacjonujący sprawę dziennikarz przestał mówić i wyraźnie można było usłyszeć, że klęczący przed grobowcem ludzie śpiewają Święty Boże, święty mocny. Było w tym obrazie coś hipnotyzującego, tak że kiedy grobowiec zniknął z ekranu, a pojawił się na nim podekscytowany reporter, Wilk poczuł się jak wyrwany ze snu. Ale nie trwało to długo, sen powrócił, bo kamera skręciła w lewo i trochę w dół, ukazując rozmówczynię dziennikarza, którą ten przedstawił jako „panią Jadwigę Kozioł, od wielu lat gospodynię w tutejszej parafii, która jest, jeśli tak to można powiedzieć, główną organizatorką upamiętnienia postaci księdza Lucjana Twardego w miejscu jego kaźni”. Potem dziennikarz próbował zadać pytanie, ale nie zdążył, bo kobieta zaczęła mówić. Nie krzyczała, wręcz przeciwnie, mówiła dość cicho i niewyraźnie. Jej twarz i cała zgarbiona postać wyrażały taką determinację, że każdy szybko porzuciłby myśl o przerywaniu jej wypowiedzi. Mówiła
w sposób, który nie dopuszczał żadnych wątpliwości: ksiądz Lucjan był wspaniałym, świętym człowiekiem i umarł jak męczennik, za Kościół i za Pana Boga. Przed kościołem w Krańcu musi jak najszybciej stanąć jego pomnik, żąda tego cała wieś. Biskup musi obiecać, że taki pomnik stanie, w przeciwnym razie wieś nie wpuści żadnego innego księdza na parafię. Dopiero w tym momencie reporterowi udało się wtrącić niepewnym głosem pytanie; widać było, że minimalnie odsuwa się od swojej rozmówczyni. Gospodyni rzeczywiście wyglądała, jakby miała się na niego rzucić, ale się powstrzymała. Nie, ksiądz Lucjan nigdy żadnym dzieciom żadnej krzywdy nie zrobił, każdy, kto tak mówi, to łajdak skończony i diabelskie nasienie. Brzmi przekonująco, pomyślał Wilk, bardzo przekonująco. Może nawet on sam by jej uwierzył, gdyby nie to, że miał okazję dokładnie zapoznać się z zawartością komputera księdza i sporej skrytki znajdującej się pod podłogą sypialni. Reporter być może także dał się przekonać, a może po prostu bał się drążyć temat. W każdym razie na tym rozmowa się zakończyła i pojawiła się kolejna przebitka na grobowiec rodziny Zaleskich.
7
Kilkadziesiąt minut później Zakrzeński był na dalekim Bemowie. Adres, który uzyskał, wskazywał na nowy cztero-piętrowy blok stojący przy niewielkiej uliczce odchodzącej od Lazurowej. Zakrzeńskiemu udało się znaleźć miejsce parkingowe dokładnie na wprost jednej z klatek. Otwierał drzwi samochodu, żeby wysiąść, kiedy doktor Andżelika Kumańska wyszła z bloku. Przez chwilę miał wrażenie, że idzie prosto do niego, tak jakby była z nim umówiona, ale zaraz potem dotarło do niego, że się myli. W ogóle go nie zauważyła. Obeszła golfa i przeszła na drugą stronę ulicy. Szybko wysiadł, zamknął samochód i przebiegł przez ulicę, zmuszając jadącą hondę do hamowania. Znalazł się dosłownie kilka metrów za Kumańską, wystarczająco blisko, żeby ją zawołać. Ale zdał sobie sprawę, że nie wie, co powiedzieć ani jak. Zobaczył, że doktor Andżelika zmierza na niewielki plac zabaw. Mróz zelżał, jednak było zimno, więc plac był pusty. Z jednym wyjątkiem – na dokładnie odśnieżonej huśtawce huśtała się może trzyletnia dziewczynka, w każdym razie dziecko w różowej kurteczce. Stał przy niej wysoki, przystojny facet i od czasu do czasu leniwym ruchem popychał huśtawkę. To właśnie ku nim skierowała się Kumańska. Więc nic z tego, pomyślał Zakrzeński i niemal od razu skarcił sam siebie za tę myśl. Owszem, babka była niczego sobie, ale przecież nie dlatego chciał z nią porozmawiać. Jednak nawet najczystsze intencje nie usprawiedliwiały zakłócania rodzinnej sielanki w niedzielne przedpołudnie. Sprawa
musi poczekać do jutra. Nic się zresztą nie stanie, cały pomysł był najprawdopodobniej zupełnie chybiony. Właśnie wtedy mężczyzna, który ledwo zdążył zamienić z Kumańską kilka słów, zatrzymał huśtawkę i pochylił się, żeby pocałować niezbyt chyba z tego zadowolone dziecko. Potem wykonał coś w rodzaju sztywnego ukłonu, jednocześnie tak przestawiając niewielką walizeczkę, której Zakrzeński wcześniej nie zauważył, żeby stanęła tuż obok nóg Kumańskiej. Następnie szybkim krokiem opuścił plac zabaw, przeciął ulicę, wsiadł do szarej corolli i odjechał. Rejestracja WF, pomyślał Zakrzeński, czyli Praga-Południe. Daleko stąd. To nie jej facet, ale eksmąż, który zwrócił jej dziecko po weekendzie. Nagle poczuł wielką radość i niemal jednocześnie zorientował się, że Andżelika Kumańska, która przejęła obsługę huśtawki, patrzy w jego kierunku. Z tej odległości widział tylko, że jej oczy są nadal tak skośne, jak je zapamiętał. Fiołkowego koloru nie widział, ale w zasadzie nie musiał. I tak miał go wciąż przed oczami.
8
Wilk, dochodząc do gmachu prokuratury, odetchnął z ulgą. Po pierwsze, nie czaiły się tu ani ekipy telewizyjne, ani zastępy paparazzich, a właśnie tego najbardziej się obawiał. Po drugie, najwyraźniej nie była to jedna z tych „niedziel pracujących”, kiedy na korytarzach spotykał kolegów zmagających się z nowymi śledztwami lub gorączkowo kompletujących dokumentację konieczną do wystąpienia o areszt dla podejrzanych, których czterdziestoośmiogodzinny termin zatrzymania upływał przed końcem weekendu. Chyba w ogóle nie było nikogo, poza ochroniarzem, który otwierał Wilkowi drzwi z zaspaną miną, jakby został właśnie wyrwany ze snu. Rozpoznał Wilka i jego mina się zmieniła, chociaż Wilk nie potrafił nazwać tego, co teraz wyrażała. Była to jakaś dziwna mieszanka zdziwienia, niechęci, obawy i chyba… współczucia. A może tylko tak Wilkowi się wydawało, bo kiedy poinformował ochroniarza, że o godzinie trzynastej przyjdzie do niego pan Antoni Kleń, ten tylko kiwnął głową, jakby tego nazwiska nie rozpoznał albo jakby nie zrobiło ono na nim żadnego wrażenia.
9
– Nie, nie rozumiem – powiedziała i znowu popchnęła huśtawkę bardzo mocno. Zakrzeński miał wrażenie, że dziecko, które aż zapiszczało z radości, wyleci zaraz w powietrze. – Mówi pan bardzo chaotycznie. Zakrzeński wiedział, że ma rację, i z coraz większym trudem wytrzymywał spojrzenie skośnych fiołkowych oczu. Otwierał już usta, żeby spróbować jeszcze raz wyjaśnić, o co mu chodzi, ale Kumańska odezwała się pierwsza. – Rozumiem, że zabójstwo tego księdza na Woli nie miało nic wspólnego z napadami. Widziałam wiadomości i przyznaję, że to chyba rzeczywiście odrębna sprawa. Ale przecież, jeśli chodzi o same napady, miał pan jakiegoś stuprocentowego podejrzanego. – Niestety, teraz wiem, że to nie był Karol Krenz. Myliłem się. Miał wrażenie, że kąciki jej ust lekko się uniosły w powstrzymywanym z trudem uśmiechu. – Każdemu zdarza się pomylić – powiedziała w sposób, który zabrzmiał dziwnie łagodnie w porównaniu z ostrym tonem, jakiego wcześniej używała. – Nie rozumiem, dlaczego uwierzył pan w teorię pentagramu. Przecież twierdził pan, że to kompletna bzdura. Zakrzeński przełknął ślinę. – Nie mogę powiedzieć, że w nią wierzę. Doszedłem do wniosku, że skoro w sprawie Krenza myliłem się w stu procentach, to może… To może także całkowicie się pomyliłem, odrzucając pani teorię. Przez chwilę milczała. Miał wrażenie, że spojrzenie fiołkowych oczu nieco złagodniało. – Szczerze mówiąc, nie podejrzewałam pana o umiejętność przyznania się do błędu – stwierdziła i ponownie popchnęła huśtawkę, teraz mniej gwałtownie. – Próba dokonania zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni na pewno wymaga odwagi, chociaż uprzedzam, że nie zawsze kończy się dobrze. Na szczęście nie musiał odpowiadać, bo po krótkiej pauzie kontynuowała. – I chciałby pan, żebym z panem objechała poszczególne punkty pentagramu. To ciekawa propozycja, ale właściwie dlaczego? – Śledztwo utknęło w martwym punkcie, coś musimy zrobić. Jeżeli dobrze rozumiem, pani nie widziała miejsc napadów… – Nie, rozumowałam na podstawie mapy i raportów. Być może ma pan rację, być może dobór poszczególnych miejsc jest bardziej konkretnie uwarunkowany… – Mama, zimno, ja juś chcę do domu! – wtrąciła się dziewczynka na huśtawce.
– Tak, kochanie – powiedziała do niej Kumańska, po czym zaczęła wyhamowywać huśtawkę. – Jest jeszcze jedno pytanie, na które musi mi pan odpowiedzieć. – Tak? – Skąd pan wiedział, gdzie mnie szukać? Miał wielką nadzieję, że jeśli na jego policzki wpełza w tej chwili rumieniec, Kumańska przypisze go niskiej temperaturze. – Tu na placu zauważyłem panią przypadkiem – wydukał. – Natomiast adres miałem… Ustalenie adresu to nie problem. Oczywiście rozumiem, że to się może wydawać niestosowne… – Byłoby niestosowne, gdyby pan to zrobił, żeby mnie zaprosić na randkę – powiedziała. – Ale jeśli chodzi o współpracę, mogę to panu wybaczyć. Jeśli to było zaproszenie do flirtu, Zakrzeński powinien teraz szybko coś odpowiedzieć, ale jak nigdy miał w głowie kompletną pustkę. Na szczęście nie nastąpiła chwila kłopotliwego milczenia, zadbała o to dziewczynka na huśtawce. – Mamo! – krzyknęła przeraźliwie. – Juś zimno! Kumańska bez słowa ostatecznie zatrzymała huśtawkę i zdjęła dziewczynkę z siedzenia. Chciała ją postawić na ziemi, ale ta na to nie pozwoliła, wierzgając nogami. – Na lącki! – No dobrze, kochanie – westchnęła Kumańska i zwróciła się do Zakrzeńskiego. – Byłby pan tak łaskaw i podprowadził mi walizkę? Jest na kółkach. – Tak, oczywiście. – Ma pan szczęście – powiedziała, kiedy wychodzili z placu. – Jutro jestem w zasadzie wolna do trzynastej. To znaczy mam oczywiście różne rzeczy, ale mogę je poprzestawiać. Proszę po mnie tutaj przyjechać o ósmej, mała będzie wtedy w przedszkolu. – Nie chcę do pseśkola! – krzyknęła dziewczynka. Kumańska nic na to nie odpowiedziała, tylko mocniej ją przytuliła. Kiedy doszli do klatki, wyciągnęła rękę po walizkę. – Mogę ją pani zanieść na górę. – Dziękuję, nie ma potrzeby – odparła. – Jest winda. I nawet na razie działa, chociaż wkrótce się pewnie znowu zepsuje.
– Wtedy służę pomocą. Uśmiechnęła się, ale nie był pewien, czy do niego, czy do siebie. W każdym razie chwilę później zniknęła za drzwiami.
10
Dwadzieścia po pierwszej Wilk przestał się niepokoić nadchodzącym przesłuchaniem, a zaczął się niepokoić tym, że może do niego w ogóle nie dojść. Przez pewien czas próbował sobie tłumaczyć, że za wcześnie na taki niepokój: biskup się spóźniał, żeby zyskać dodatkową przewagę psychiczną. Jednak z każdą mijającą minutą coraz bardziej w to swoje tłumaczenie wątpił. Na wszelki wypadek zadzwonił do ochroniarza i upewnił się, że nikt do niego nie przyszedł. Potem z ociąganiem wybrał numer biskupa. Od razu zgłosiła się poczta głosowa. Po chwili zadzwonił po raz kolejny, w końcu wybrał numer Zakrzeńskiego.
11
– Tak, chyba rzeczywiście mamy problem – stwierdził Zakrzeński tonem, który sugerował, że według niego to problem ma Wilk. W ogóle Zakrzeński sprawiał wrażenie, że myślami jest gdzie indziej. – Jak pan myśli – zaczął niepewnie Wilk – czy to jednak mógł być on? To znaczy tam, na cmentarzu? – Zna pan moje zdanie – wzruszył ramionami Zakrzeński. – Ale, szczerze mówiąc, nic mnie już w tej sprawie nie zdziwi. Przez chwilę obaj milczeli. – Jaka jest pana decyzja? – zapytał w końcu Zakrzeński. – Wszczynamy poszukiwania?
– Czy dałoby się to zrobić – zawahał się Wilk – powiedzmy, dyskretnie? Zakrzeński najpierw uśmiechnął się krzywo, jakby Wilk właśnie powiedział coś głupiego lub śmiesznego, ale potem skinął głową. – Cały czas ktoś jest poszukiwany dyskretnie – powiedział. – Jakiś niepełnoletni synalek jakiegoś polityka, który odjechał jaguarem i tak dalej. Nie ma problemu. – A co z Czarnym? – Nie było mowy o dyskrecji. – Nie, oczywiście. Chodzi mi o to, czy może coś wiadomo. Zakrzeński pokręcił głową. – Jak kamień w wodę. Albo gorzej: jakby go nigdy nie było. Wstał i sięgnął po kurtkę. – Dam panu oczywiście znać, jak któregoś z nich znajdziemy. Wilk miał wrażenie, że chciał powiedzieć: „Jeśli któregoś z nich znajdziemy”.
12
Wilk lubił przychodzić do kościoła wcześnie, co najmniej dwadzieścia minut przed rozpoczęciem mszy, kiedy w ławkach siedziały pojedyncze osoby. Zajmował miejsce z przodu, oczywiście nie w pierwszym rzędzie, ale wystarczająco daleko, żeby nie musieć obserwować gęstniejącego za plecami tłumu. Taka taktyka generalnie się sprawdzała. Najgorszy moment nadchodził zawsze, kiedy kapłan wzywał do przekazania znaku pokoju i trzeba było się odwrócić. Starał się robić to szybko, skupiając wzrok na kilku osobach, które miał bezpośrednio za plecami, i w ten sposób zachowywał spokój. W każdym razie prawdziwego ataku paniki nigdy nie dostał. Tym razem dotarł do kościoła tuż przed osiemnastą, jako jeden z ostatnich. Przeciskanie się przez tłum nie wchodziło oczywiście w rachubę, więc musiał pozostać przy drzwiach. Nie było to dla niego miejsce komfortowe; co prawda nie miał nikogo za plecami, ale wiedział, że zmuszony do patrzenia na tłum wypełniający kościół, nie zazna spokoju przez całą mszę. I że będzie musiał wyjść jako pierwszy, jeszcze w trakcie końcowej pieśni, zanim wszyscy ruszą w jego kierunku, grożąc mu
zmiażdżeniem, gdyby, w wyniku jakiegoś nadzwyczajnego, ale przecież możliwego zbiegu okoliczności, drzwi nie chciały się otworzyć. W każdą inną niedzielę miałby dodatkowy problem, że nie dotrze tu do niego ksiądz z komunią. Teraz potrzebował najpierw gruntownej spowiedzi. Nie miał pewności, kiedy się na nią zdobędzie; sama myśl o tym, że musiałby spowiednikowi chociażby w największym zarysie przedstawić zawiłości tego, co działo się z nim w ostatnich dniach, przyprawiała go o mdłości. Poza tym nie był do końca pewien, z czego powinien się spowiadać. Pierwotna pewność, że ostatecznie i całkowicie zawiódł jako człowiek i chrześcijanin, pozostawiając bliźniego na pastwę mordercy – może wręcz wystawiając go mordercy poprzez otwarcie grobowca – od czasu do czasu ustępowała myśli, że może jednak nie popełnił grzechu. Działałeś w dobrej wierze, mówił wtedy sobie, rzeczywiście myślałeś, że udanie się na plebanię po nóż będzie najlepszym sposobem na to, żeby pomóc uwięzionemu proboszczowi. Być może to było skrajnie głupie, ale z głupoty przecież nie trzeba się spowiadać. Jednak zaraz potem wątpliwości wracały ze zdwojoną siłą i poszerzone o dodatkowe pytania – na przykład o to, czy decyzja, by nie aresztować biskupa Klenia po jego przyznaniu się, nie była aktem skandalicznego tchórzostwa. A nawet jeśli była, to czy można ją uznać za grzech? Nie, zdecydowanie nie był gotowy na spowiedź; chyba każdy ksiądz w konfesjonale uznałby go za wariata. W tym momencie Wilk niemal podskoczył, bo z ogromną siłą zabrzmiały dźwięki organów. Kilka sekund później w kościele rozległo się tubalne Bóg się rodzi. Jak zwykle przyłączył się do chóru głosów z opóźnieniem i jak zwykle tylko otwierał usta, żeby swoim fałszowaniem nie zaburzać podniosłego nastroju. I tak jak zwykle dotkliwie odczuł swoje osamotnienie, tylko teraz o wiele bardziej niż zwykle. Poczuł przemożną chęć, by się odwrócić i szybko wyjść z kościoła, ale udało mu się ją powściągnąć. Będzie lepiej, powiedział sobie, przewidywalność rytuału, który się właśnie rozpoczyna, jak zwykle przyniesie ulgę. Choć trochę ulgi. A może nawet sprawi, że uda mu się przestać rozmawiać z samym sobą i chociaż spróbować odezwać do tego, którego przyszedł tu czcić.
13
Wilk zbliżał się do swojego bloku, kiedy przypomniał sobie o włączeniu telefonu. Miał całą masę nieodebranych połączeń, ale nie zdążył ich nawet sprawdzić, bo telefon zadzwonił. – Gdzie się pan podziewał przez ostatnią godzinę? – zapytał ostro Zakrzeński. – To znaczy… – zaczął Wilk, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo komisarz wszedł mu w słowo i zaczął opowiadać.
– A więc, panie prokuratorze, tym razem chyba nie ma pan wyjścia – powiedział na koniec. – Rzeczywiście – odparł Wilk. – Chyba nie mam wyjścia.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
1
To są naprawdę obcisłe spodnie, pomyślał Zakrzeński, kiedy doktor Andżelika Kumańska w poniedziałkowy poranek otworzyła drzwi jego golfa. Miał wątpliwości, czy uda jej się w nich usiąść na fotelu pasażera, ale zrobiła to bez najmniejszego trudu, bardzo zgrabnie, niemal tak zgrabnie, jak w czarnej skórze prezentowały się jej idealnie wyrzeźbione nogi. – To co, panie komisarzu, ruszamy? – powiedziała, zapinając pas. – Czy musi się pan jeszcze nad czymś namyślić?
2
Wchodząc do budynku prokuratury okręgowej, Wilk odniósł wrażenie, że ochroniarz przy drzwiach i recepcjonistka za swoim blatem aż podskoczyli, tak jakby powiało od niego jakimś nieprzyjemnym zapachem. A może było to jakieś tajemnicze ostre światło, które nieświadomie emitował? Bo chociaż oboje szybko odpowiedzieli na jego pozdrowienie, widział wyraźnie, że starają się nie patrzeć w jego kierunku. Podobnie jak dwaj koledzy, których spotkał na korytarzu na swoim piętrze. Albo nawet trzej, bo jeden chyba w ostatniej chwili cofnął się do swojego pokoju. W każdym razie Wilk zdołał dostrzec znikającą głowę i zamykające się za nią drzwi.
Dobrze wiedział, że nie emituje żadnego światła. I że jedyny zapach, jaki roztacza, to zapach wody kolońskiej, która została wybrana tak, żeby nikogo nie drażnić. Przyczyna, dla której nikt nie chciał z nim rozmawiać ani nawet spojrzeć mu w oczy, leżała gdzie indziej. W jego wypchanej po brzegi skórzanej teczce. Wszyscy najprawdopodobniej myśleli, że właśnie w tej teczce Wilk niesie dokumenty dotyczące tej szalonej sprawy. Sprawy, z którą nikt nie chciał mieć nic wspólnego. Bo śmierdziała tak, że groziła uduszeniem. Bo waliła po oczach tak, że groziła oślepnięciem. A może czymś gorszym. Ale Wilk nie miał w teczce żadnych dokumentów. Poprzedniego dnia siedział w prokuraturze do siedemnastej, czekając na jakąś wiadomość od biskupa Klenia bądź tych, którzy go szukali. Wszystko, co się dało przeczytać – notatki, raporty, protokoły – przeczytał kilkakrotnie i w żaden sposób nie posunął się naprzód. Postanowił wtedy, że wieczorem odpocznie, spróbuje zupełnie zapomnieć o sprawie i w ten sposób rozjaśnić umysł, więc nic ze sobą nie zabrał do domu. Z odpoczynku nic nie wyszło, bo po mszy zadzwonił do niego Zakrzeński z elektryzującą wiadomością i Wilk spędził kolejnych kilka godzin na zastanawianiu się, czy powinien odłożyć przesłuchanie zatrzymanego do rana, czy też przesłuchać go natychmiast, gdy ten zostanie dowieziony do Warszawy. Ale to drugie wyjście oznaczało, że przesłuchanie musiałoby się rozpocząć o dwudziestej pierwszej albo nawet dwudziestej drugiej, czyli w porze, kiedy Wilk zawsze szykował się do snu i jego mózg działał na zwolnionych obrotach. A w starciu z tym przeciwnikiem nie mógł sobie na to pozwolić. Poszedł więc spać, choć i tak dużo później niż zwykle, bo najróżniejsze myśli, które kłębiły się w jego głowie, długo nie pozwalały mu zasnąć. Nie, teczka Wilka była pękata z innego powodu. Idąc dzisiaj rano do pracy, wstąpił do saloniku prasowego i kupił po jednym egzemplarzu każdej gazety codziennej. Nie był do końca pewien, dlaczego to robi, bo spodziewał się, że lektura tych wszystkich relacji wiele razy przyspieszy mu tętno. Ale i tak wolał to od telewizji – po tym, co zobaczył wczoraj rano, na włączenie telewizora wieczorem nie był w stanie się zdobyć. Nie mówiąc o internecie, gdzie każdy nawet najkrótszy news od razu oblepiały dziesiątki najczęściej wulgarnych komentarzy. A jakąś orientację w tym, jak sprawa była postrzegana publicznie, musiał w końcu mieć. Stąd te wszystkie gazety. A może po prostu rozpaczliwie potrzebował jakiegoś nowego pomysłu na tę sprawę, zanim rozpocznie się zaplanowane na godzinę dziesiątą przesłuchanie?
3
– I co, czy doszła pani do jakichś wniosków? – zapytał.
Stali przed kościołem na Hynka, tym, który w sylwestra został obrzucony kamieniami. Kumańska od dobrej minuty wydawała się zagłębiona w kontemplowaniu jego niezbyt ciekawej fasady. Zakrzeński zaczynał marznąć. Nie zareagowała od razu, tylko odwróciła się powoli w kierunku Zakrzeńskiego i przez chwilę przyglądała mu się tym samym przenikliwym wzrokiem, którym wcześniej patrzyła na kościół. Potem uśmiechnęła się szeroko. W jej fiołkowych oczach komisarz dojrzał wyraźny błysk. – Ależ pan w gorącej wodzie kąpany, panie komisarzu – powiedziała. – Tak, myślę, że wiem coś więcej. Jedźmy dalej, bo zimno. – Teraz na Cmentarz Wolski? Potrząsnęła głową. – Nie, szkoda czasu. Zostawmy zewnętrzną część pentagramu. Jedźmy tam, gdzie były te napady. Ruszając, zastanawiał się, czy Kumańska zechce się z nim podzielić swoimi przemyśleniami. Przez pewien czas nic na to nie wskazywało; miał tylko wrażenie, że bacznie mu się przypatruje. Odezwała się dopiero, kiedy dojeżdżali do Grójeckiej. – Widzi pan, panie komisarzu, to był znakomity pomysł, żeby tutaj przyjechać. To znaczy wszystko, z czego sobie zdałam teraz sprawę, w zasadzie można było odczytać z mapy. Ale przyznam się panu, że paradoksalnie nie jestem najlepsza, jeśli chodzi o mapy. Co innego, kiedy przejeżdżam obok pewnych punktów… A może jest coś w bezpośrednim doświadczeniu zmysłowym, co uruchamia skojarzenia, wyobraźnię. Czy wręcz sam fakt, że można myśleć na świeżym powietrzu… W każdym razie, żeby pana nie trzymać dłużej w niepewności. Wśród zewnętrznych punktów pentagramu są trzy kościoły: na Łazienkowskiej, na Modzelewskiego, który tak naprawdę stoi frontem do Woronicza, oraz na Hynka. Jakie są najbardziej charakterystyczne obiekty w sąsiedztwie tych kościołów? Zakrzeński czuł na sobie jej baczne spojrzenie i miał wrażenie, że musi zdać trudny egzamin. – Stadion Legii, Telewizja Polska i jednostka wojskowa. – Bardzo dobrze! – Jej głos zabrzmiał tak, jakby się naprawdę ucieszyła. – To znaczy w tym ostatnim przypadku nie myślałam o wojsku, tylko o lotnisku. W każdym razie jest coś, co te wszystkie obiekty łączy. Można uznać, że każdy z nich jest symbolem naszego nowoczesnego, zlaicyzowanego życia. Stadion piłkarski, taka współczesna świątynia, która wielu osobom zastępuje prawdziwą świątynię, w której wielbi się Boga. Telewizja, tu chyba nie trzeba nic dodawać. Lotnisko, miejsce, z którego człowiek dzień w dzień podbija niebo, czyli w pewnym sensie rzuca wyzwanie Panu Bogu. Czy widzi pan, do czego zmierzam? – Niezupełnie – powiedział, zatrzymując się na czerwonych światłach. Po raz pierwszy od odjazdu spod kościoła na Hynka odważył się na nią spojrzeć. – Poza tym te cmentarze…
– Cmentarze to taki kontrapunkt – odpowiedziała od razu. – Mówiąc krótko, mamy do czynienia z kimś, kto nie ma problemu z Panem Bogiem jako takim, tylko z Kościołem instytucjonalnym. Bo uważa, że za bardzo się od Boga oddalił, za bardzo związał się ze światem świeckim, czego symbolem jest fizyczna bliskość kościołów z pogańskimi świątyniami. Działania na cmentarzach mają zwracać uwagę na prawdziwy wymiar chrześcijaństwa, takie memento mori. Fakt, że ten człowiek na cmentarzach uszkodził figurkę i nagrobki, nie stoi z tym w sprzeczności. Być może jego niechęć wobec współczesnego Kościoła obejmuje nadmierną materializację czci zmarłych, to znaczy materializację w sensie… Przerwał jej ostry dźwięk klaksonu. Światło zmieniło się na zielone. Zakrzeński szybko ruszył. – Nie wygląda pan na przekonanego – powiedziała. – Nie wiem, czy to nas w jakikolwiek sposób zbliża do ujęcia sprawcy – odpowiedział wymijająco. – Och, oczywiście, że tak – powiedziała. – Teraz jestem pewna, że zajmowanie się satanistami to strata czasu. Jest dla mnie jasne, że mamy do czynienia z niedoszłym albo byłym zakonnikiem lub księdzem. Przez chwilę jechali w milczeniu. – Przepraszam, czy mogę zobaczyć tę książkę? – zapytała nagle i nie czekając na odpowiedź, wyciągnęła rękę po wspomnienia Pawła Czarnego, które w dalszym ciągu leżały na półce przed pasażerem.
4
Wilk z pewnym zdziwieniem skonstatował, że nie wydarzenia w Krańcu, lecz „szalony rajd biskupa” był tematem numer jeden na okładkach niemal wszystkich gazet. Po pewnym czasie zdziwienie ustąpiło. Działało po prostu prawo świeżości. Piątkowe zabójstwo było wałkowane w radiu, telewizji i internecie ponad dwie doby, nowych informacji nie przybywało. Albo inaczej – właśnie to, co w niedzielny wieczór zrobił biskup Kleń, było najnowszą informacją w tej sprawie. Zresztą materiały na temat wyczynu biskupa, choć mocno wyeksponowane, były dosyć skromne. We wszystkich gazetach to samo charakterystyczne, choć niezbyt wyraźne zdjęcie: biskup w kasku niedaleko przewróconego na ziemię motocykla zakuwany w kajdanki. Obok umieszczano jakąś fotografię ze zbliżeniem jego twarzy lub postaci w stroju kościelnym. I wszędzie mniej więcej taki
sam opis wczorajszych wydarzeń, nieodbiegający zbytnio od faktów, o których poinformowano Wilka – że w godzinach późnopopołudniowych na trasie Warszawa–Katowice za Częstochową zauważono jadący około trzydziestu kilometrów na godzinę powyżej limitu prędkości motocykl. Kierowca nie zareagował na próby zatrzymania, więc policja ruszyła w pościg. Wtedy on przyspieszył do ponad dwustu kilometrów na godzinę i zatrzymał się dopiero na ustawionej przed samymi Katowicami blokadzie. Kierowcą tym okazał się biskup Antoni Kleń. Opisy zbrodni i reportaże z Krańca zostały zepchnięte na dalsze strony, były za to dużo obszerniejsze. Gazety robiły, co mogły, aby wyjaśnić czytelnikom, co w piątkowy wieczór zdarzyło się we wsi, zamieszczając zdjęcia cmentarza i kościoła, plany sytuacyjne, a nawet fragmenty map satelitarnych. Oprócz tego sporo miejsca poświęcono protestom mieszkańców. Domagali się teraz i pomnika, i tego, żeby ksiądz Lucjan został pochowany w krypcie kościoła. Ich przywódczyni, Jadwiga Kozioł, robiła w tabloidach za prawdziwą gwiazdę. Wreszcie każda z gazet podjęła jakąś próbę poszerzenia kontekstu, zamieszczając krótkie artykuły na temat istoty pedofilii oraz jej rodzajów, historii skandali seksualnych w Kościele, a nawet, w przypadku jednej z poważnych publikacji, krótką historię parafii w Krańcu, co wydawało się aktem desperacji. Jeśli coś Wilka w tym wszystkim, co czytał, dziwiło, to zaskakująco mało histeryczny ton artykułów. Spodziewał się frontalnego ataku – na policję, na prokuraturę, na siebie; spodziewał się wyliczanki błędów i listy pouczeń; spodziewał się, że gazety będą żądać jego głowy. Zamiast tego widział przede wszystkim pytania. Co naprawdę zdarzyło się w Krańcu? Gdzie zniknął Mateusz Czarny? Jaka była w tym wszystkim rola biskupa Klenia? Dokąd pędził biskup – czy słuszne jest przypuszczenie, że w kierunku południowej granicy Polski? Czym wyjaśnić jego zachowanie – rozstrojem nerwowym, szokiem czy jednak czymś więcej? Wilk zdał sobie sprawę, że dziennikarze, zwykle tak skłonni do ferowania wyroków, tym razem dali sobie na wstrzymanie. Nie dlatego, że nie wiedzą, co naprawdę się stało, to ich przecież zwykle nie powstrzymywało. Ani dlatego, że na poziomie samych faktów sprawa była dostatecznie sensacyjna – przynajmniej tabloidy nie miały na pewno nic przeciwko dolewaniu oliwy do ognia. Najwyraźniej w tym przypadku bały się to zrobić, bo zdawały sobie sprawę, że wybuch, do jakiego to może doprowadzić, nieźle je poparzy. Nic nie wiedzą o tym, że już w piątkowy wieczór biskup przyznał się do zabójstwa księdza Lucjana – i został puszczony wolno, pomyślał Wilk. Nie miał wątpliwości, że gdyby o tym wiedziały, ton komentarzy byłby zupełnie inny. I nie miał wątpliwości, że wkrótce mogą się o tym dowiedzieć, choćby od Kaszyńskiego. To by go zupełnie nie zaskoczyło. A jeśli nawet Kaszyński nie podłoży takiej świni, nie zmieniało to faktu, że Wilkowi pozostało teraz mniej niż trzydzieści sześć godzin na decyzję, czy postawić zatrzymanemu do jego dyspozycji biskupowi zarzuty i wystąpić o areszt, czy puścić go wolno.
5
Ładnych kilka minut stali na klatce wieżowca na Sanockiej, w którym miał miejsce drugi z kolei napad kolędowy. Zakrzeński czekał oparty o schody, doktor Andżelika przyglądała się drzwiom do windy w taki sposób, jakby była nimi oczarowana. Uśmiechała się lekko, milczała. Winda zazgrzytała i za wąską szybką pokazało się światło. Chwilę później drzwi otworzyły się i wyszła młoda kobieta z dzieckiem. Przytrzymała drzwi starszemu mężczyźnie, który właśnie przydreptał z dworu, i wyszła z klatki. Całkiem spory ruch tutaj panuje, pomyślał Zakrzeński. Zresztą trudno się dziwić, dziesięć pięter, jakieś pięćdziesiąt mieszkań. Wieczorem pewnie kręciło się tutaj mniej osób, ale i tak było to dziwne, że nikt nie zauważył napastnika czekającego na zejście księdza. Zwłaszcza że nie było żadnej wnęki, w której mógłby się zaczaić, tylko winda, schody i zamknięte drzwi do pomieszczenia, w którym, jak głosiła tabliczka, raz w tygodniu dyżurował przedstawiciel administracji. – To mi wystarczy – powiedziała nagle Kumańska, odwracając się do Zakrzeńskiego. Wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie. I bardzo ładnie. – Teraz wszystko jest jasne. Starał się, żeby z jego twarzy nie wyczytała powątpiewania. – Tak? – W tym przypadku też powinnam była się wszystkiego domyślić na podstawie raportów. Mam z tego nauczkę, żeby w przyszłości nie lekceważyć działań terenowych. Na chwilę zamilkli, bo znowu przyjechała winda. Poczekali, aż tęga kobieta z małym wózkiem na zakupy, która obrzuciła ich nieco podejrzliwym spojrzeniem, wyjdzie z klatki. – Pan się jeszcze nie domyśla, o co mi chodzi? – powiedziała, a w jej głosie usłyszał jakby rozczarowanie. – Nie – przyznał się. – Tam na Trzech Budrysów napastnik wepchnął księdza do ciemnej piwnicy. Tutaj wepchnął go do windy i wysłał na dziewiąte piętro. Dół – góra. Piekło – niebo. Kiwnął głową, bo nie wiedział, co innego zrobić. – To chyba jasne, co powinno być następne. Czyściec. A chyba trudno o lepszą metaforę czyśćca niż śmietnik, prawda? Nawet nie musimy jechać w to trzecie miejsce, tam, gdzie ksiądz został zamknięty w altance śmietnikowej. – Rozumiem – powiedział, ale sam słyszał, że ton jego głosu zadaje temu kłam. – Podsumujmy. W części zewnętrznej pentagramu napastnik starał się nam zwrócić uwagę na sposób,
w jaki w jego mniemaniu Kościół zatracił się w swoim uwikłaniu w świat doczesny. W części wewnętrznej trzy pierwsze punkty przypominają o tym, co najważniejsze w wierze, w jego mniemaniu, oczywiście, czyli o życiu po śmierci. Piekło, niebo, raj. Wyjątkowo czytelna symbolika. Wyjątkowo długo się zastanawiałaś nad tak wyjątkowo czytelną symboliką, pomyślał. – To było dla mnie jasne, kiedy tylko tu weszłam i zobaczyłam tę windę – powiedziała tak, jakby odczytała jego myśli. – Trochę nas tu przytrzymałam, bo zastanawiałam się po pierwsze nad tym, czy znam z literatury podobne przypadki. Od razu odpowiadam, że nie znam. A po drugie nad tym, czy ten ciąg, piekło – niebo – czyściec, może mieć jakąś logiczną kontynuację. Oczywiście warto by to było skonsultować z jakimś teologiem, ale sądzę, że nie. To ciąg zamknięty. Czyli że punkty czwarty i piąty miały być tylko miejscem znalezienia zwłok. Jeśli chodzi o punkt czwarty, tam na Woli, to się oczywiście sprawdziło. Punkt piąty miał prawdopodobnie wypaść tam, gdzie go wyliczyłam na podstawie mapy, czyli w okolicach Dworca Zachodniego. Może ten drugi ksiądz, z tej wsi, miał tam być zwabiony, a może jego ciało miało tam zostać podrzucone? W każdym razie coś stanęło sprawcy na przeszkodzie i pentagram nie został domknięty. Śmierć tego proboszcza musiała wystarczyć. – A więc pentagram i zabójstwa to według pani dzieło jednej i tej samej osoby? Pokręciła głową. – Niekoniecznie. Być może rzeczywiście ten Amerykanin przyjechał tu tylko, żeby zabić. Wszystko, co działo się wcześniej, zostało przygotowane przez jego wujka. – Wyjęła książkę Czarnego, którą cały czas trzymała pod pachą, i pokazała ją Zakrzeńskiemu. – Tak, to chyba najbardziej prawdopodobne rozwiązanie. Współdziałali, ale każdy zajął się tym, co go najbardziej interesowało. Wujek skonstruował większość pentagramu, czyniąc z niego symboliczny przekaz wymierzony w Kościół, Amerykanin dokonał zemsty. Dzięki temu zapewnili sobie też częściowe alibi. Amerykanina nie było w Polsce w czasie wcześniejszych zdarzeń, wujek na pewno ma stuprocentowe alibi na czas zabójstw… No ale to zostawię panu do weryfikacji. Znowu ktoś otworzył drzwi na klatkę. – Chodźmy – powiedział Zakrzeński.
6
Lekturę jednej z gazet Wilk zostawił sobie na koniec, bo pierwszy rzut oka na jej pierwszą stronę pozwolił mu ocenić, że znajdzie tu coś zupełnie innego niż w pozostałych. We „Własnym Dzienniku” informacja o zatrzymaniu przez policję za przekroczenie prędkości na autostradzie biskupa
pomocniczego warszawskiego znalazła się w małej notce na czwartej stronie, która w żaden sposób nie była powiązana z treściami wypełniającymi strony poprzednie. Strona druga i trzecia poświęcone były zdarzeniom piątkowej nocy, które opisano w zupełnie inny sposób niż w pozostałych gazetach – z naciskiem na fakt, że morderca w czasie swoich działań sprofanował zarówno kościół, jak i cmentarz (sporo miejsca poświęcono na wywiad z księdzem, który tłumaczył, jak wyglądają niezbędne w takiej sytuacji modlitwy przebłagalne). Najbardziej bezpośrednim odniesieniem do tła całej afery była informacja, że parafianie dobrze wspominają księdza proboszcza i nie dają wiary pogłoskom o nieprzystojnych czynach, których miał się rzekomo dopuścić. Zresztą, konstatował autor artykułu, „nawet jeśli ksiądz Lucjan nie był człowiekiem całkowicie kryształowym, trzeba zdawać sobie sprawę, że ta śmierć, w tym czasie i w takiej strasznej formie, nie byłaby możliwa, gdyby nie atmosfera nieustannej nagonki na Kościół i jego przedstawicieli, którą nie od dziś bezustannie podgrzewają zwierzęco laickie media”. Nie to jednak najbardziej interesowało „Własny Dziennik”. Pierwszą stronę w całości poświęcono Pawłowi Czarnemu, który przedstawiony był na trzech ułożonych w szeregu zdjęciach. Najstarsze, niewyraźne i zamazane, ukazywało go przy ołtarzu w momencie podniesienia. Na środkowym, wyraźniejszym, ale czarno-białym, siedział za stołem konferencyjnym przed wielkim mikrofonem; po lewej stronie kadru widać było nieco uciętą głowę Jerzego Urbana. Trzecie zdjęcie musiało być zrobione dosłownie kilka dni temu. Na nim Czarny, nieświadomy, że jest fotografowany, otwiera drzwi swojego sklepu ze sprzętem rehabilitacyjnym na Ochocie. Zdjęcia zajmowały sporo miejsca, więc towarzyszący im artykuł opisujący dzieje życia Pawła Czarnego był zwięzły, ale jednoznaczny w tonie. Kończyła go seria pytań. Czy to, że sprawcą tragicznej w skutkach napaści na duchownego we wsi Kraniec okazuje się bratanek kogoś takiego jak okryty niesławą były ksiądz Paweł Czarny, może być po prostu zbiegiem okoliczności? Czy nie wydaje się bardziej prawdopodobne, że wujek w jakiś sposób zainspirował napastnika, czy to pośrednio, samą swoją osobą, czy też w sposób bardziej bezpośredni? A może nie skończyło się na inspiracji – czy możemy mieć pewność, że bratanek działał sam? Niczego nie należy przesądzać, pisał rozsądnie autor artykułu, cała ta sprawa jest zbyt tragiczna i zagmatwana, by wyciągać pochopne wnioski. Ale pytania można i trzeba zadawać. I trzeba zadbać o to, by zadawały je także organy ścigania, których przecież, jak cały aparat państwa w Polsce, o przyjazne nastawienie do Kościoła nie można podejrzewać. A zatem pytamy, kończył dziennikarz, czy prowadzący sprawę prokurator chociaż zadał sobie te pytania? Wilk odsunął gazetę i przez dłuższą chwilę siedział nieruchomo, pogrążony w myślach.
7
Zakrzeński zatrzymał się przed blokiem Kumańskiej na Bemowie. Przygotowując się, żeby wysiąść, odłożyła książkę Czarnego na półkę przed sobą i podniosła torebkę. – No cóż, cieszę się, że mogłam pomóc – powiedziała uśmiechnięta. Zakrzeński był pewien, że widoku jej skośnofiołkowych oczu długo nie pozbędzie się z pamięci. – Oczywiście jeśli będzie pan miał jakieś pytania, jestem do dyspozycji. Postaram się nawet odbierać telefon. Ale myślę, że zaczyna się teraz praca czysto operacyjna, w której szczególnie się nie przydam. Kiwnął głową, bo znowu nie wiedział, co powiedzieć. – Myśli pan, że się z nim uwinie do czwartku? – spytała, wskazując na książkę Czarnego. – Dlaczego do czwartku? – Mój były bierze córkę w czwartek wieczór, jadą do babci na weekend. Nadarza się okazja, żeby mi pan zdał relację z wydarzeń. Bo od tego się pan nie wywinie, chcę się wszystkiego dowiedzieć w szczegółach. Proszę się nie martwić, nie będę nalegać, żeby komenda stołeczna płaciła za kolację. Wystarczy kawa. – Nie będzie problemu z kolacją – odpowiedział machinalnie. Kumańska uśmiechnęła się szerzej i wyciągnęła do niego szczupłą dłoń o długich palcach. Jej uścisk był silny, zdecydowany. – Naprawdę się cieszę. Przekonał się pan, że wiedza psychologiczna i kryminologiczna mogą być pomocne w pana pracy. Każdy powinien się zajmować tym, co robi najlepiej. W pojedynkę zawsze trudniej. Do zobaczenia. Odprowadził ją wzrokiem do klatki. Jej bardzo zgrabne nogi w bardzo obcisłych spodniach zniknęły w końcu za drzwiami wejściowymi. Mimo to nie odjeżdżał, dłuższą chwilę siedział nieruchomo za kierownicą. Pentagram z telewizją, stadionem i lotniskiem jako symbolami materializmu, pomyślał. A potem piekło, niebo i raj. Do czwartku na pewno da się stwierdzić, że to wszystko jest całkowitą bzdurą. Ale o tym zapewne doktor Andżelika nie będzie chciała słuchać przy kolacji ani przy kawie, ani w żadnych innych okolicznościach. Więc może lepiej, żeby ta nowa teoria okazała się prawdziwa? W końcu nie było to zupełnie niemożliwe.
8
Wilk odesłał policjantów, którzy przyprowadzili biskupa Antoniego Klenia, i gestem zaprosił go do zajęcia miejsca przy stole. Biskup od razu usiadł. Wilk minutę lub dwie stał w milczeniu. Rzadko zdarzało mu się podczas przesłuchania świadomie stosować triki psychologiczne, ale tym razem miał poczucie, że tego potrzebuje. Biskup nie wydawał się specjalnie wyprowadzony z równowagi tym, że Wilk przygląda mu się z góry. Co prawda siedział chyba celowo w niewygodnej pozycji, na brzegu krzesła, z rękami splecionymi na kolanach i z lekko spuszczoną głową, tak jakby badał stan blatu biurka, ale i tak emanowały z niego spokój i pewność siebie. Na pewno nie czuć było od niego strachu, jaki zawsze czuło się od ludzi, którzy pierwszy raz w życiu spędzili noc w areszcie. Wilk również usiadł. Biskup uniósł głowę, żeby na niego spojrzeć. – Dokąd pan wczoraj jechał? – zapytał Wilk. – Do Rzymu – odpowiedział spokojnie biskup. – Dlaczego? – Bo nie byłem gotowy, żeby się znaleźć w areszcie. – Dlaczego sądził pan, że znajdzie się w areszcie? – Byłem pewien, że drugi raz mnie pan nie wypuści. – Dlaczego? – Byłem pewien, że w końcu pan uwierzy, że to ja zabiłem księdza Lucjana. Nie, to nieścisłe. Byłem pewien, że w końcu pan przestanie udawać, że mi nie wierzy. – Dlaczego miałbym udawać, że panu nie wierzę? – Obawiał się pan, że jeśli zamknie pan mnie już wtedy, przestraszę się i zmienię zeznania. Zostawił mnie pan na wolności po to, żeby mnie obserwować. Miał pan nadzieję, że zrobię jakieś głupstwo, które potwierdzi moją winę. Co się zresztą stało. Niewinni nie uciekają, nieprawdaż? Wilk z trudem powstrzymał westchnienie. To, co mówił biskup, wydawało się logiczne; w każdym razie zdania łączyły się ze sobą w sensowny ciąg. Zagmatwany jednak do tego stopnia, że Wilka zaczynała boleć głowa. – Innymi słowy, sądzę, że dobrze rozegrał pan tę partię, panie prokuratorze. Wilk poczuł, że na jego policzki wpełza rumieniec. Rumieniec złości, nie wstydu. Jego słowa
zabrzmiały zaskakująco ostro nawet dla niego samego. – Jeżeli ktoś tu prowadzi jakąś grę, to pan. – Ja? – zdziwił się biskup i było to zdziwienie prawie przekonujące. – Tak. Chciał pan się znaleźć w areszcie, chciał pan, żebym to pana oskarżył o zabójstwo. W piątek się panu nie udało, więc postanowił pan podjąć próbę ucieczki. Ale tak, żeby dać się złapać, i to w spektakularny sposób. Zmusić mnie, żebym pana zatrzymał. Biskup przez chwilę nie odpowiadał, przyglądając się swoim wypielęgnowanym dłoniom. – Dlaczego miałbym chcieć się znaleźć w areszcie? – Jeszcze nie wiem – odparł Wilk. – Ma pan temperament poszukiwacza wrażeń, prawda? Szybki motocykl, maraton… Może pomyślał pan, że to świetna okazja przeżyć coś, czego większość ludzi nigdy nie doświadcza. Biskup przez chwilę przyglądał się Wilkowi w milczeniu. Wyglądał na naprawdę zdumionego, poza tym odrobinę rozbawionego. – Pan tego chyba nie mówi poważnie, panie prokuratorze? – Chociaż oczywiście mogło panu chodzić o coś innego. Być może rzeczywiście to pan zabił księdza Lucjana i łaknie pan kary, najszybciej, jak to tylko możliwe, żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia. I właśnie dlatego wymyślił pan ten cyrk ze skazaną na niepowodzenie ucieczką. Ale jest jeszcze jedna możliwość. To nie pan zabił księdza Lucjana, tylko Mateusz Czarny. Być może widział pan ten moment, być może nie. Ale to, czego się pan wcześniej dowiedział o gwałcie na Czarnym, rzeczywiście panem wstrząsnęło. Poczuł pan dla niego współczucie i zdecydował się pan wziąć jego winę na siebie. Taki chrześcijański gest. Naśladowanie Chrystusa. Na tyle, na ile to możliwe w kraju, w którym nie ma kary śmierci, nie mówiąc o krzyżowaniu. Biskup nie skomentował. Skrzywił się lekko, jakby Wilk powiedział właśnie niezbyt dobry żart. – Jeszcze coś – mówił Wilk. – Jak pan doskonale wie, ludzkie motywacje bywają bardzo skomplikowane. A pan miałby z takiego czynu przynajmniej jedną dodatkową korzyść. Ludzkie uznanie. – Ludzkie uznanie? – powtórzył biskup. Tym razem Wilk naprawdę miał wrażenie, że jego rozmówca nie nadąża za jego rozumowaniem. Zresztą Wilk sam ledwo za sobą nadążał. – Dla wielu ludzi w tym kraju śmierć to słuszna kara dla pedofila, gwałciciela i mordercy, jakim okazał się ksiądz Lucjan. Także dla takich, którzy uważają się za katolików. I sądzą, że najważniejsze słowa, jakie Chrystus kiedykolwiek powiedział, to „nie przyszedłem nieść pokój, ale miecz”. Razem z tym wersem o wieszaniu kamienia młyńskiego na szyi, o którym sam pan mówił w piątek. Dla
takich ludzi byłby pan bohaterem. I kimś, kto w pewnym sensie broni honoru Kościoła. Biskup pokręcił głową. Wilk miał teraz wrażenie, że Kleń jest wściekły, ale kiedy przemówił, jego głos brzmiał równie spokojnie i melodyjnie jak wcześniej. – Ludzie, którzy tak uważają, to głupcy. Tak samo zresztą jak ci, którzy zbyt prostacko rozumieją fragment o nadstawianiu drugiego policzka… Zostawmy to na boku. W każdym razie nie sądziłem, że ma pan o mnie aż tak niskie zdanie, żeby uważać, że potrzebuję szukać poklasku głupców. A honor Kościoła… Honor Kościoła nie potrzebuje obrony. Na pewno nie takiej. Trafia pan kulą w płot. Przez chwilę obaj milczeli. Wilk pomyślał, że osiągnęli impas. Ciszę przerwał biskup. – Ale pierwsza część pańskiej propozycji, jeśli mogę to tak ująć, panie prokuratorze, brzmi bardziej atrakcyjnie. Wstrząsnęła mną tragedia tego młodego człowieka i postanowiłem wziąć jego winę na siebie. Tak, to wersja, na którą mógłbym przystać. Gdyby tylko była prawdziwa. Ale nie jest. To ja zabiłem księdza Lucjana. Koniec, kropka. – A jeśli on nie działał sam? – Mówi pan o tym nieszczęsnym kościelnym? Panie prokuratorze… – Nie. Mówię o Pawle Czarnym. Biskup przez chwilę przyglądał się Wilkowi z pewnym zainteresowaniem. – Niech pan mówi dalej, panie prokuratorze. – Być może wszystko, co zdarzyło się w kościele i na cmentarzu, to część większego planu. Próba wywołania skandalu mającego skompromitować Kościół. Próba, której mózgiem był Paweł Czarny. Kilka lat temu wznowił swoją książkę, ale się nie sprzedała. To pokazuje, że jakaś zadra wobec Kościoła w nim siedzi. Siostrzeniec mógł być tylko wykonawcą. Może rzeczywiście był molestowany w dzieciństwie, może nie. W czasie naszej pierwszej rozmowy zwracał pan uwagę, jak mało prawdopodobna jest taka amnezja, która rzekomo dotknęła Mateusza Czarnego. Może po prostu ten człowiek ma problemy psychiczne, które Paweł Czarny wykorzystał. – Był pan przy tym, kiedy ksiądz Lucjan się przyznał. – A co miał zrobić w tej sytuacji? Chyba nie sądzi pan, że w dzisiejszych czasach przyznanie się wymuszone torturami ma jakąkolwiek wartość? I dotyczy to wszystkiego, zarówno molestowania, jak i zabójstwa księdza Dudy. Biskup przez pewien czas wpatrywał się w jakiś punkt nad głową Wilka. – Ma pan jakiekolwiek dowody na poparcie tezy, że w to wszystko jest zamieszany Paweł Czarny? – zapytał w końcu. – Jeszcze nie.
– Może rzeczywiście powinien pan sprawdzić ten wątek. Nie jest moją rolą dawać panu rady. Ale jeśli Paweł Czarny rzeczywiście sterował tym chłopakiem i to on wymyślił sposób przeprowadzenia tej akcji, włącznie z profanacją świątyni i cmentarza… Powinien za to odpowiedzieć. Tego nie wolno puścić płazem. – Z całym szacunkiem, wydaje mi się, że zabójstwo jest poważniejszą sprawą. – To kwestia do dyskusji, w tym momencie zupełnie bez znaczenia. – Bez znaczenia? – powtórzył za biskupem Wilk, a biskup skinął głową. – Bo nawet jeśli wszystko wymyślił Paweł Czarny, nawet jeśli gdzieś w ciemnościach czaił się na tym cmentarzu, nawet jeśli planowali w taki czy inny sposób pozbawić księdza Lucjana życia… To w żaden sposób nie zmienia faktu, że to ja wszedłem do grobowca i poderżnąłem mu gardło. Wilk nagle poczuł się potwornie zmęczony. Miał wrażenie, że padnie twarzą na blat swojego biurka. A może była to obezwładniająca bezradność, która ogarnęła go dosłownie chwilę po tym, kiedy miał wrażenie, że kosztem ogromnego wysiłku udaje mu się zrobić małą szparę w zbroi, którą włożył na siebie biskup? – Naprawdę jest mi trudno zrozumieć, panie prokuratorze, dlaczego tak bardzo panu zależy na komplikowaniu prostych spraw – podsumował Kleń.
9
Kiedy biskup Kleń został ponownie zabrany do aresztu, okazało się, że na Wilka czeka Zakrzeński. Zdążyli zamienić tylko kilka zdań, bo Wilk został poproszony o przyjście do gabinetu swojej przełożonej. Tym razem prokurator Wiernicka była ubrana w czarny, jakby żałobny kostium. Krzyż był na swoim miejscu, ale niemal niewidoczny na ciemnym tle. – Niech pan siada, panie prokuratorze – powiedziała. – W pełni rozumiem, że stoi pan przed ogromnym wyzwaniem. Chciałabym pana zapewnić, że ma pan moje pełne wsparcie. I całej prokuratury. Nagle zrobiła minę, jakby bolały ją zęby, ale zaraz potem spróbowała się uśmiechnąć. – Dziękuję. – Panie prokuratorze, zanim pana zapytam o postęp śledztwa, chciałabym się dowiedzieć, czy czytał
pan dzisiejsze oświadczenie rzecznika episkopatu. Mówiąc to, sięgnęła prawą ręką w kierunku szyi, ale cofnęła dłoń, zanim dotknęła krzyża. Wilk miał wrażenie, że przez jej policzki przemknął rumieniec. Pokręcił głową. – Więc proszę się z nim zapoznać. Oczywiście nie dlatego, że jest ono dla nas w jakiś sposób wiążące… Wiernicka znowu skrzywiła twarz w uśmiechu i wydała z siebie cichy odgłos, jakby słabe parsknięcie. Wilk zdał sobie sprawę, że spróbowała się zaśmiać. – Padają tam jednak słowa, które warto wziąć pod uwagę. Mianowicie, że w tę sprawę nie jest uwikłany Kościół jako całość, tylko, jeśli już, jednostki, które, tak się złożyło, otrzymały święcenia kapłańskie. Mówiąc naszym językiem, przestępstwa popełniają ludzie, nie instytucje. Nie wolno nam o tym zapominać. Czy pan rozumie, co chcę powiedzieć? Wilk skinął głową. Rozumiał. Wiernicka znowu wydała z siebie cichy odgłos, tym razem westchnienie ulgi. – A jeśli o jednostkach mowa… Proszę mi powiedzieć, czy to pewne, że proboszcz z Krańca zabił tego księdza w Warszawie? – Wydaje się, że tak – powiedział ostrożnie Wilk. – Jeden z jego kluczy samochodowych pasuje do wgniecenia w czaszce księdza Dudy. Chociaż pewności nie ma, cios został zadany przez czapkę. Wiernicka skinęła głową jakby ze smutkiem. – A biskup Kleń? Jak rozumiem, przed chwilą pan z nim rozmawiał. – Na razie przerwałem przesłuchanie. Prawdopodobnie wrócę do niego dziś po południu. Biskup wszystko podtrzymuje. – Tak… – westchnęła Wiernicka. – Czy pan mu wierzy? – Nie jestem pewien. – A jeśli to nie on, to dlaczego się przyznał i próbował uciec z Polski? – Nie wiem. Próbuję to wyjaśnić. – Oczywiście. Nie chcę pana, broń Boże, popędzać. Ale będzie pan musiał podjąć decyzję co do wniosku o areszt… Proszę mi powiedzieć, czy bierze pan pod uwagę, że… Że w grę wchodzi coś w rodzaju rozstroju nerwowego? Pod wpływem tego, co zaszło na tym cmentarzu… Tego, że znalazł ciało? – Mam wrażenie, że biskup Kleń jest w pełni władz umysłowych.
– Panie prokuratorze, jak pan wie, bardzo cenię pańską intuicję, ale wrażenie to za mało. Tu może być potrzebna opinia biegłego. My nie jesteśmy od tego, żeby stawiać diagnozy. A rozstrój nerwowy… To by było rozwiązanie bardzo… wiele wyjaśniające. Chciała pani powiedzieć: „bardzo wygodne dla wszystkich”, pomyślał. – Wezmę to pod uwagę, pani prokurator – powiedział. – Dobrze. Natomiast jeśli to nie biskup Kleń zabił tego proboszcza… Bo oczywiście ważne jest, żeby nie oskarżyć osoby niewinnej, wręcz najważniejsze, ale ta sprawa musi znaleźć wyjaśnienie. Przy tym rozgłosie i kalibrze… Czy ten Amerykanin pozostaje jedyną opcją? Wilk ugryzł się w język, żeby nie powiedzieć o nowych wątpliwościach, które pojawiły się wokół osoby Pawła Czarnego. Nie miał wątpliwości, że Wiernicka aż nazbyt entuzjastycznie by te wątpliwości podchwyciła. – Wydaje się, że tak – odpowiedział. – Niestety, w dalszym ciągu nic nie wiadomo o miejscu jego pobytu. Sprawdzamy informacje od linii lotniczych, ale to bardzo trudne, żeby nie powiedzieć beznadziejne. Teraz, po otwarciu granic na mocy Schengen, w zasadzie mógł się przedostać bez większego problemu do dowolnego kraju w Europie i odlecieć stamtąd. Bardziej liczę na to, że odnajdzie się w Stanach. Jeżeli oczywiście ma zamiar wrócić do domu w niedalekiej przyszłości. Na razie Amerykanie nie ustalili jeszcze nawet jego adresu. Nie spodziewałbym się, niestety, że to pójdzie bardzo szybko. – Poproszę prokuratora okręgowego, żeby skontaktował się z prokuratorem generalnym. Być może na takim wysokim szczeblu da się w jakiś sposób wpłynąć na naszych amerykańskich przyjaciół, żeby przyspieszyli działania. – To byłoby niezwykle pomocne. Wiernicka wstała i wyciągnęła do niego rękę. – W takim razie, panie prokuratorze, nie pozostaje mi nic innego, niż życzyć panu pełnego powodzenia. Wychodząc, poczuł na plecach jakby podmuch powietrza. Być może było to westchnienie ulgi prokurator Wiernickiej.
10
Zakrzeński zorientował się, że jedzie wolno, to znaczy wolno jak na swoje standardy, czyli mniej więcej w granicach przepisowej prędkości. Być może podświadomie chciał dać Wilkowi czas do namysłu. Prokurator długo milczał, spoglądając niewidzącym wzrokiem przez okno. – Nie wiem – powiedział w końcu. – Tak, na pewno jest w tym pomyśle jakaś logika… Ale wydaje się to nieco… Jaki sens miałoby konstruowanie takiej skomplikowanej wiadomości, mówię oczywiście o pentagramie w tej nowej interpretacji, jeśli nikt nie był w stanie tego odczytać? – W końcu została odczytana. – Trochę późno, nie sądzi pan? – Może właśnie o to chodziło, żeby się okazało, jacy byliśmy głupi? – Może – powiedział Wilk z powątpiewaniem. Zakrzeński wcale mu się nie dziwił. Pomysłu Kumańskiej nie wyrzucił jeszcze całkiem do kosza chyba tylko ze względu na propozycję czwartkowego spotkania. Wiedział, że to idiotyczne, ale nie potrafił nic na to poradzić, bo co chwila wracało do niego wspomnienie skośnofiołkowych oczu. Na dodatek zdarzyło mu się dwa razy pomyśleć, że idąca chodnikiem kobieta, którą właśnie mijał, to Kumańska; za każdym razem okazywało się, że to tylko przypadkowe podobieństwo figury i stroju. Znał dobrze tę reakcję i wiedział, co ona znaczyła – „podoba się” stało się zbyt słabym słowem na określenie jego stosunku do urodziwej psycholożki. A więc dobrze by było, żeby jej przypuszczenia okazały się słuszne. Dobrze by było. – Pan też, panie prokuratorze, coś na niego ma – powiedział na głos. – Na Pawła Czarnego. – Nic na niego nie mam – zaprzeczył Wilk. – Poza tym, że jednak istnieje jakaś szansa, że pomagał bratankowi. – Więc tutaj się zgadzamy. Zaparkował golfa na Baśniowej, prawie przy samym sklepie Czarnego. Wysiedli. Wilk zatrzymał się i spojrzał na Zakrzeńskiego, tak jakby chciał jeszcze poczynić jakieś ustalenia przed rozmową z byłym księdzem. W końcu nic nie powiedział, tylko ruszył przed siebie. Weszli do sklepu. Nie było w nim nikogo poza sprzedawczynią pogrążoną w lekturze jakiejś kolorowej gazety. Spojrzała na nich dziwnie, jakby byli duchami. – Szef jest na zapleczu – powiedziała z wyraźnym wahaniem. – Nie wiem… Proszę, niech panowie sami spróbują. W kotarę oddzielającą sklep od zaplecza nie dało się zapukać, więc Zakrzeński po prostu ją rozchylił i obaj z Wilkiem weszli do drugiego pomieszczenia. Czarny siedział tyłem do drzwi na zepsutym fotelu do masażu. Tak jak poprzednio były ubrany cały na czarno. Na głowie miał coś, co wyglądało jak biała piuska. Dopiero po chwili Zakrzeński zorientował się, że to po prostu łysina.
Gospodarz, pogrążony w lekturze pokaźnych rozmiarów księgi oprawionej w czarną skórę, wydawał się nieświadomy faktu, że ma gości, nawet kiedy podeszli do fotela i stanęli tuż przy nim. – Dzień dobry – powiedział Wilk. Czarny dopiero po chwili uniósł wzrok znad księgi i uważnie przyjrzał się Zakrzeńskiemu i Wilkowi. – Na wieki wieków, amen – odpowiedział. – Przepraszam, że tak niekonwencjonalnie, ale „dzień dobry” przez usta moje nie przejdzie. – Co się stało? – Co się stało? – powtórzył Czarny. Wyprostował się, jakby miał zamiar zejść z fotela, i sięgnął wyprostowaną ręką w kierunku podłogi. Po chwili szperania podniósł z niej egzemplarz „Własnego Dziennika”. Zamachał nim nad głową tak szybko, że gdyby Wilk nie wiedział, o co chodzi, nie miałby szansy się dowiedzieć. – Widział pan to? – zapytał Paweł Czarny. – Widziałem. – No to ma pan odpowiedź na swoje pytanie. Urządzili mnie na amen. – Przecież chciał pan rozgłosu. – Ja chciałem rozgłosu? Co panu przyszło do głowy? – Niedawno wznowił pan swoją książkę. Paweł Czarny ze zniecierpliwieniem machnął ręką. – Och, prokuratorze. Książkami nikt się nie interesuje i nikt ich nie czyta. To takie retoryczne „nikt”, oczywiście. Jeśli na coś liczyłem, to na to, że moje dzieło trafi chociaż do tych kilku tysięcy osób, tego drobnego ułamka osób, które mają wpływ na rzeczywistość. I zamiast uwolnić ten kraj od robaka, który go toczy od tysiąca lat, grzecznie chodzą na msze i pierwsi się wyrywają do całowania pierścieni. Ale cóż, próżne marzenia, teraz to wiem. Ten kraj jest skazany jeszcze na co najmniej czterdzieści lat niewoli, jeśli nie więcej. Zamilkł i przyglądał się Wilkowi w sposób jakby wyzywający. – Nadal nie rozumiem – powiedział Wilk – dlaczego to tak pana zbulwersowało. To przecież gazeta o niewielkim nakładzie i zasięgu. – Niewielkim? Nie tak niewielkim, jak się panu zdaje, panie prokuratorze. A ponieważ starość i choroba szczególnie sprzyjają dewocji, to podejrzewam, że co trzeci z mojego, jak to się teraz mówi, targetu jest wśród czytelników. I co? Oni teraz zabiorą pieniądze, swoje czy NFZ-etu,
wszystko jedno, gdzie indziej. A to wystarczy, żeby mi założyć stryczek na szyję. To nie jest łatwy biznes. Nagle niemal zeskoczył z fotela i stanął przed nimi. – Nie przyszliście przecież, żeby słuchać o moich problemach – stwierdził. – Właśnie, dlaczego przyszliście? Przecież policja była już u mnie z pytaniami o Mateusza. Powiedziałem prawdę najszczerszą, że go nie widziałem od lat, pozwoliłem nawet dom mój obejrzeć, żeby było jasne, że u mnie się nie ukrywa. – Mamy parę innych pytań – odparł Zakrzeński. – Zacznijmy od najprostszego. Co pan robił w piątek wieczorem? Twarz Czarnego nagle rozjaśnił uśmiech. – Ach, oczywiście, powinienem się był spodziewać! Przecież to by było dla was takie wygodne, gdyby się okazało, że byłem na tym cmentarzu razem z Mateuszem, tylko ukryty w mroku. We właściwym momencie wyłoniłem się z tego mroku i ciach! Bo o coś takiego wam chodzi, prawda? Tak, widzę jasno, że byłoby to dla was rozwiązanie wręcz doskonałe. Z wrodzonej grzeczności chciałbym panom pomóc, ale przykro mi, niestety nie mogę. W piątek do dziewiętnastej byłem w sklepie. To chyba zdejmuje ze mnie odium podejrzenia, nieprawdaż? – Czy ktoś może to potwierdzić? – Ona. – Wskazał ręką w kierunku głównego pomieszczenia sklepu. – To wam oczywiście nie wystarczy, bo to moja pracownica. Ale chwileczkę, przed samą dziewiętnastą finalizowałem sprzedaż chodzika. Płacili kartą, co się rzadko zdarza, więc da się sprawdzić, kto to był. – Sprawdzimy. – Chodźmy do kasy… – Chwileczkę. Mamy jeszcze parę innych pytań – powstrzymał go Zakrzeński, kiedy się wydawało, że kipiący znowu energią Paweł Czarny wpadnie na nich w drodze do części sklepowej. – Zamieniam się w słuch. – Czy wie pan, że pańska wiadomość została odczytana? – Wiadomość? – Czarny wyglądał na szczerze zdziwionego, uśmiech znikł z jego twarzy. – Jaka znowu wiadomość, na litość boską? Zakrzeński zaczął mówić, ale przychodziło mu to z trudem. Miał wrażenie, że wypowiada nie swoje słowa, i tak właściwie było. To Andżelika Kumańska powinna teraz stać koło niego i atakować Pawła Czarnego. Kiedy Zakrzeński skończył, Paweł Czarny przez chwilę milczał, a potem zaniósł się śmiechem.
– A któż wymyślił takie bzdury? Bo przecież nie szanowni panowie. Założę się, że to był jakiś psycholog z doktoratem albo jakiś podobny magik. Magik, z całym rozmysłem używam tego słowa, bo większość takich, za przeproszeniem, ekspertów od ludzi to tacy sami magicy jak czarna mafia. Zresztą ludzie się z podobnych powodów na to nabierają. Lęk przed przypadkiem. Paląca potrzeba świadomości, że za wszystkim jest jakiś cel i plan. Jakaś siła sprawcza. Innymi słowy, potrzeba poszukiwania wzorów. Ale co ja się będę rozgadywał, napisano na ten temat setki stron. Niech mi lepiej panowie dadzą mapę Warszawy, to panom narysuję jeszcze ładniejszą gwiazdkę. Na przykład gwiazdę Dawida. Albo krzyż. Albo rybę. Albo głowę Myszki Miki. Kościołów mamy tyle, że wystarczy. I każdy będzie stał w pobliżu jakiegoś symbolu konsumpcji czy jak tam panowie chcą. Tu będzie galeria handlowa, tam diler samochodów, a tam burdel. I przy każdym, jak się panowie uprą, znajdą szanowni panowie jakieś podejrzane zdarzenie. Może nie w ostatnich miesiącach, ale na pewno. – Nas interesuje ten pentagram. – Zakrzeńskiemu udało się w końcu wejść Czarnemu w słowo. – Interesuje nas, czy ma pan alibi na czas tych zdarzeń. Zacznijmy od… – Oczywiście, że nie mam – odpalił Czarny. – Wszystko jedno, jakie to daty. Jestem po rozwodzie, córka za granicą. Wieczory spędzam w domu, mieszkam sam. Nie, przepraszam, nie sam. Z kotem. Czarnym. To na pewno dodatkowa okoliczność obciążająca, nieprawdaż? Ale i bez tego czuję, że już po mnie. Cofnął się o kilka kroków, prawie do biurka. Jego wzrok z dużą prędkością przenosił się od Wilka do Zakrzeńskiego. Dominującą emocją nie było zdenerwowanie. Była nią wściekłość. – I jeszcze te napady – mówił dalej Czarny. – Mniejsza z tym, że Pan Bóg raczył mi poskąpić i wzrostu, i krzepy. Ci nieszczęśni księża musieliby chyba najpierw klęknąć, żebym mógł sobie z nimi poradzić. Toż to detal nieważny. Ważne, że będzie piękna narracja. I jaki to przy tym doskonały sposób na odwrócenie uwagi od przewin tego wiejskiego katabasa względem mojego bratanka! Starego wroga ludu wsadzi się za kratki. Niech sobie posiedzi, może się przyzna. Tak to przecież działa w tym kraju? Nie tylko wszyscy chodzą na pasku tej czarnej sotni, ale i metody mają te same, może odrobinę złagodzone. Nagle oczy Czarnego przestały skakać i spoczęły na Wilku. Zrobił parę kroków do przodu. Zakrzeński miał wrażenie, że stojący obok niego Wilk też drgnął, jakby miał zamiar się cofnąć. – Namiestniku, czyń swoją powinność. Potem nagle ruszył przed siebie tak gwałtownie, że Zakrzeński nie zdążył zareagować. Na szczęście, bo wbrew pierwszemu wrażeniu Paweł Czarny nie miał zamiaru rzucić się na Wilka, tylko podbiegł do fotela i wziął z niego czarną księgę. Zaczął ją szybko wertować, aż wreszcie zatrzymał się na jednej ze stron, gdzieś pod koniec, i po chwili milczenia zaczął czytać. – Potem ujrzałem anioła, zstępującego z nieba, który miał klucz do czeluści i wielki łańcuch w ręce. I pochwycił smoka, węża starodawnego, którym jest diabeł i szatan, i związał go na tysiąc lat. Podniósł wzrok znad Biblii i znowu wbił spojrzenie w Wilka.
– Tak, właśnie tak, namiestniku. Masz w ręku klucz do czeluści i możesz do niej wtrącić smoka ku uradowaniu tłumów. To twoja decyzja, rąk od tego nie umyjesz. Ten, kto trzyma klucz, decyduje.
11
Wyszli przed sklep i podeszli do samochodu. Wilk obejrzał się niepewnie za siebie, jakby chciał sprawdzić, czy Czarny przypadkiem nie idzie za nimi. – Panie komisarzu, nie wiem, jak pan, ale ja sądzę, że nie mamy w tej chwili wskazań do podjęcia jakichkolwiek środków zapobiegawczych. Natomiast jeśli chce pan podjąć wobec niego jakieś działania operacyjne… To ma pan moje błogosławieństwo. Jeśli tak można powiedzieć. – Tak – powiedział Zakrzeński. – Być może coś trzeba będzie zrobić, nie wiem. Na razie przyszło mi do głowy coś innego i chciałbym to sprawdzić. I to tu niedaleko na Ochocie. Czy da pan radę wrócić sam do prokuratury? Zakrzeński zdał sobie sprawę, że jego słowa mogły zabrzmieć protekcjonalnie, ale Wilk nie zwrócił na to uwagi. – W zasadzie chętnie się kawałek przejdę do tramwaju. W porównaniu z piątkiem jest w zasadzie ciepło, prawda? Do widzenia. Zakrzeński odprowadził go wzrokiem. Wsiadł do samochodu, ale nie odjechał od razu. Przez chwilę stukał palcami w kierownicę, myśląc. Co on takiego przeczytał? Ten, kto trzyma klucz, decyduje. Właśnie tak. Klucz. Albo cały pęk kluczy.
12
Wilk odszedł kilkanaście kroków, kiedy poczuł lekkie uderzenie w plecy, tuż nad prawą łopatką. Odwrócił niepewnie głowę i przekonał się, że dostał śnieżką. Zrobił w tył zwrot. W odległości
kilkunastu kroków zobaczył Wojciecha Walnego, redaktora kryminalnego „Super Prawdy” i swojego kolegę, a czasami przyjaciela od czasów licealnych. – Najmocniej przepraszam – zaskrzeczał swoim charakterystycznym cieniutkim głosikiem Walny. – Nie chciałem trafić w pański płaszcz. Mierzyłem w głowę. Mogę spróbować jeszcze raz. – Nie, bardzo panu dziękuję. Wilk pozostał przy formie grzecznościowej, którą tradycyjnie stosowali w rozmowach jeszcze od czasów szkolnych, mimo że czuł silną pokusę, żeby odpowiedzieć bardziej bezpośrednio i wyraźnie zasygnalizować, że nie ma ochoty na rozmowę. Chociaż w zasadzie nie musiał tego sygnalizować; przy całej swojej bezczelności Walny musiał zdawać sobie sprawę, że w ciągu ostatnich dwóch lat kilkakrotnie rażąco nadużył zaufania Wilka. A na pewno wiedział, że jego próby dodzwonienia się do Wilka, których wiele podjął od piątku, skończyły się na niczym. Walny podszedł do Wilka na odległość kroku. Był rudy, brzydki i mały; musiał mocno zadzierać głowę. – Panie prokuratorze – powiedział. – Dawno się nie widzieliśmy. Może pozwoli się pan zaprosić na obiad? Tu niedaleko jest całkiem niezły kebab. Jeśli będzie się pan upierał, możemy też w ostateczności poszukać czegoś bardziej zdrowego. – Nie, dziękuję – odparł Wilk, chociaż rzeczywiście zaczynał odczuwać głód. – Muszę wracać do prokuratury. – Mogę pana podwieźć. Przysięgam, że od rana nic nie piłem. – Dziękuję. Chciałem się przejść, zanim potem wsiądę do tramwaju. – W takim razie pozwoli pan, że pana odprowadzę. Wilk nic nie odpowiedział, tylko odwrócił się i zaczął iść przed siebie. Starał się iść dość szybko, tak żeby Walny musiał mocno przebierać swoimi krótkimi nogami. – Panie prokuratorze, niech pan posłucha – mówił Walny. – Ja naprawdę mam teraz uczciwe zamiary. Zresztą jeśli był pan łaskaw przeczytać mój artykuł, to pan wie. Przecież na temat tego, co wy razem z szanownym panem komisarzem wyprawialiście na tej wsi, można było zadać dużo bardzo trudnych pytań. A one nie padły. Nie żądam wdzięczności, po prostu stwierdzam, że nie powinien pan mieć pretensji. Wilk nie odpowiedział, ale nieco zwolnił. – A teraz, myślę, naprawdę moglibyśmy nawzajem sobie pomóc – kontynuował Walny. – Ja się domyślam, że ta sprawa jest z pańskiego punktu widzenia równie popieprzona, jak z mojego. Najlepszym dowodem jest to, że się tutaj spotkaliśmy. Ja tu przyjechałem z czystej desperacji i sądzę, że pan też. Bo przecież ten eksklecha nie ma z tym nic wspólnego, prawda?
Zrobił tylko minimalną pauzę, bo wiedział, że Wilk mu nie odpowie. – Nie, jestem pewien, że ja mogę sobie nawet darować wizytę u niego. Kluczem jest tutaj jego ekscelencja biskup Kleń, prawda? I jedno proste pytanie: dlaczego się przyznał? Wilk zatrzymał się na chwilę, ale zaraz znowu ruszył przed siebie. – Tak, panie prokuratorze, już to wiem. Nie powiem panu skąd, ale wiem. I jutro będziemy musieli o tym napisać. To znaczy jest to w sumie fantastyczna wiadomość, że taka szycha przyznaje się do zabójstwa. Ale trzeba napisać dlaczego. I musi to być wyjaśnienie proste jak drut, w sam raz dla pani Halinki z mięsnego i pana Rysia od kafelków. A tu, za przeproszeniem, dupa blada. Nie wiadomo, czy zabił, bo mu się klepki w głowie poprzestawiały, czy po to, żeby oczyścić swój ukochany Kościół z chwasta. Albo czy nie zabił, tylko się poświęca. Bo takie są mniej więcej opcje, prawda? Wilk w dalszym ciągu milczał. Zaczął znowu iść szybciej, starając się nawet nie zerkać w kierunku dziennikarza. – Tak myślałem, cieszę się, że pan to potwierdza – mówił dalej Walny. – No więc jedziemy na tym samym wózku. Obaj musimy szybko zdecydować. Pan musi zdecydować, czy go aresztować, ja muszę wiedzieć, co mam jutro powiedzieć pani Halince. Tu naprawdę nie zaszkodziłoby połączyć siły, panie prokuratorze. Przez chwilę szli w milczeniu. W końcu znowu zaczął mówić Walny. – No dobrze, to ja panu dam dowód swojej dobrej woli – powiedział. – Podzielę się z panem tym, co wiem. Chociaż „wiem” to może za duże słowo. Bo przyznam się panu szczerze, że za cholerę nie mogę gościa rozgryźć i to mnie wkurwia. Z jednej strony to pieprzony talib, naprawdę, poczytałem sobie jego kazania. Podejrzewam, że dla niego nawet prawo kanoniczne jest za mało katolickie. Z drugiej strony – piękniś i celebryta. Chyba mu tylko występu w Tańcu z gwiazdami brakuje do kompletu. Ale okej, rozumiem, to strategia, żeby pokazać, że katol może być cool. Pewnie w ogóle opracowana w samym episkopacie. Jednych rzucają na Radio Maryja, innych na „Wyborczą”, on ma odcinek, no, powiedzmy, młodzieży. Coś takiego, jak Kwaśniewski w późnym Peerelu. Niech będzie. – Walny przerwał, żeby nabrać tchu. – No ale, kurde, musi mieć gość jakąś słabość. Choćby z kimś sypiać. Przecież to nie eunuch, nie z tą szczęką i głosem. No i nie „whisky moja żono”, to nie ten case, podobno on ledwo to mszalne popija. Więc co? Pedałem nie jest, to bym wyczuł. Z agencji chyba nie korzysta, w każdym razie na mieście nic o tym nie słychać. Zresztą chyba za przystojny na to. No to wychodziłoby, że ma gdzieś zakamuflowaną jakąś laskę, ale figa, nawet plotek nie ma na ten temat. – Brak reakcji Wilka nie zbił Walnego z tropu. – W ogóle nie ma plotek, to jest najgorsze. Nawet anonimowo nie chcą się o nim źle wypowiadać. W parafiach, w których był, do dzisiaj go dobrze wspominają. Klerycy z seminarium zgodnie twierdzą, że fascynujący wykładowca, surowy, ale sprawiedliwy w ocenach. Nawet ci, których już wypieprzyli. Jak pojechał na semestr gościnnie na uniwersytet katolicki w Waszyngtonie, zanim jeszcze był biskupem, to ponoć go od razu chcieli na zawsze zatrzymać. W każdym razie znalazłem jakiś artykuł w gazecie studenckiej, jaki to „father Tony” jest wspaniały: i pięknie wykłada, i w koszykówkę ze studentami gra, a gra prawie jak jakiś Murzyn. No i weź tu teraz tłumacz pani Halince, jak taki ideał mógł…
Wilk zatrzymał się tak nagle, że rozpędzony Walny wyprzedził go o krok. – Hej, co się dzieje? – zapytał, odwracając się. Wilk przez chwilę miał wrażenie, że jego serce rozpędziło się do takiej prędkości, że nie zdoła wyhamować. Po chwili jednak się uspokoiło. Zaczął natomiast odczuwać coś w rodzaju duszności. Rozejrzał się. Byli prawie przy Grójeckiej, vis-ŕ-vis przystanku tramwajowego. – Przepraszam – powiedział, omijając zdziwionego Walnego i ruszając przed siebie niemal biegiem. – Hola! – krzyknął za nim Walny, próbując za nim nadążyć. – Tak się nie postępuje z przyjacielem! Czy ja powiedziałem coś ważnego? Nie baw się ze mną w Sherlocka! Wilk docierał do przejścia dla pieszych; na szczęście światło właśnie zmieniało się na zielone. – I tak się dowiem, o co chodzi! – usłyszał za sobą krzyk Walnego, który najwyraźniej zrezygnował z pościgu. Chwilę potem w głowę uderzyła go twarda śnieżka. Prawie tego nie zauważył.
13
Zakrzeński nie miał problemów z dostaniem się na klatkę bloku na Sanockiej, bo właśnie wychodziło z niej jakieś starsze małżeństwo. Podbiegł do pomieszczenia przy schodach zajmowanego przez wspólnotę i szarpnął za klamkę. Drzwi były zamknięte, ale to go nie zaskoczyło. Według karteczki wywieszonej na drzwiach administrator dyżurował tylko raz w tygodniu, w czwartki rano. Ale był tam numer do biura. Na szczęście facet, który odebrał telefon, okazał się rzeczowy i mało ciekawski. – Tak – powiedział. – Rzeczywiście, jakoś tak w zeszłym roku albo trochę wcześniej zmienialiśmy zamki w pomieszczeniu wspólnoty w tym bloku. Na pewno mi się uda sprawdzić, jaki zakład to dla nas robił, tylko proszę dać mi chwilkę. Jeden zero, pomyślał Zakrzeński.
14
Biskup Antoni Kleń ponownie znalazł się w gabinecie Wilka. Wydawał się bardzo zmęczony. Musiał wyczuć zmianę w nastawieniu prokuratora, bo w jego spojrzeniu pojawiło się coś na kształt niepewności. Nie strach, do tego było mu daleko, ani nawet brak pewności siebie. Widać jednak było, że chyba po raz pierwszy nie wie, czego się po Wilku spodziewać, i jest tym zdziwiony. – Proszę siadać – powiedział Wilk. – Czytał pan oświadczenie rzecznika episkopatu? Biskup potrząsnął głową. – Czyżby pan zapomniał, panie prokuratorze, że znajduję się w areszcie? Wilk bez słowa podsunął mu kartkę. Biskup wpatrywał się w nią przez chwilę. Skinął głową na znak, że skończył czytać. – I co pan o tym sądzi? – Sam bym tego lepiej nie napisał – odparł biskup z lekkim uśmiechem. Wilk zabębnił palcami po stole. – Ma pan świadomość, że Kościół nie będzie występował w pana obronie? Nie przestając się uśmiechać, biskup Kleń powoli pokręcił głową. – Nigdy tego nie oczekiwałem. – Dobrze – powiedział Wilk. – Chciałem, żebyśmy mieli jasność. Sam ze zdziwieniem stwierdzał, że jego głos brzmi zdecydowanie, twardo i zimno, czyli tak, jak powinien i jak prawie nigdy nie brzmiał. Na biskupie zdawało się to nie robić żadnego wrażenia, tak jakby początkowe zaskoczenie bezpowrotnie minęło. Na jego wargach ciągle błąkał się cień uśmiechu. No to zobaczymy, pomyślał Wilk. – Dlaczego nie powiedział mi pan, że w 1988 roku spędził pan kilka miesięcy w parafii Świętego Mikołaja jako diakon? Cień uśmiechu wyparował, ale biskup nie wyglądał na przestraszonego tym pytaniem. – Nigdy mnie pan o to nie pytał. – Wydaje się, że to informacja, którą należałoby się podzielić.
– Uznałem, że to bez znaczenia. Jeśli popełniłem błąd, przepraszam. Gdyby wrażenia nie łagodził melodyjny głos, uznałbym tę odpowiedź za szczyt bezczelności, pomyślał Wilk. – Rzeczywiście popełnił pan błąd. Był pan tam w czasie, kiedy miało miejsce molestowanie Mateusza Czarnego. I to właśnie stamtąd znał pan księdza Twardego. Księdza Dudę zresztą też. – O niczym nie wiedziałem. Sam pan wie, że nie wybuchł wtedy żaden skandal. Wilk przez chwilę milczał. Miał nadzieję, że jego głos wytrzyma moment zadawania decydującego ciosu. – Kto i kiedy zaczął na pana mówić „Tony”? – Przepraszam, nie rozumiem. Jeśli grał, a przecież chyba musiał grać, robił to doskonale. Wilk podsunął mu wydruk artykułu ze studenckiej gazety z USA, o którym wspominał Walny. Biskup rzucił na niego okiem i znowu spojrzał na Wilka. – Rzeczywiście, moi studenci w Stanach tak się do mnie zwracali. Co to ma w ogóle do rzeczy? – Jest pan pewny, że nikt się do pana w ten sposób nie zwracał wcześniej? W Polsce? – Nie wiem, może czasem żartem. W dalszym ciągu… – Mateusz Czarny pamiętał tylko, że ksiądz, który dopuścił się na nim molestowania, nazywał się T. Myśleliśmy o Tomaszu Dudzie i Lucjanie Twardym. Nie pomyśleliśmy o Tonym. Albo Tonim? Jak to dokładnie brzmiało? Mam go, pomyślał ze smutkiem Wilk, bo zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy widzi biskupa Klenia w prawdziwym szoku. Ale trwało to tylko chwilę. Biskup szybko się pozbierał; jego twarz przybrała zimny, surowy wyraz. Tak jak wtedy, kiedy się po raz pierwszy spotkali i Wilk ośmielił się wspomnieć o możliwym molestowaniu Mateusza Czarnego. – Nie – powiedział twardo biskup, prostując się na krześle i przysuwając do skraju biurka tak, żeby zbliżyć się do Wilka. – Nie, panie prokuratorze, całkowicie się pan myli. – Pan pozwoli, że najpierw powiem, co myślę – odparł Wilk, również przysuwając się do biurka. – Myślę, że to pan wtedy zgwałcił tego chłopca. Ci dwaj księża o tym wiedzieli albo się tego domyślali. Kiedy Mateusz Czarny powrócił, żeby odkryć na nowo prawdę, wiedział pan, że musi zapewnić ich milczenie. Nie chodzi o uniknięcie kary. Sprawa jest przedawniona. Ale pańska pozycja… Gdyby skandal naprawdę wybuchł, straciłby pan wszystko. Spotkał się pan najpierw z księdzem Dudą i zdał sobie sprawę, że on nie chce i nie potrafi dłużej milczeć. Nie udało się go panu przekupić, więc go pan zamordował. Z księdzem Twardym było inaczej. Jego nie musiał pan mordować, wystarczyło mu coś obiecać. Może dlatego, że sam był pedofilem, nawet jeśli wszystko,
co robił, to oglądanie pornografii. Ustaliliście to, zanim my zjawiliśmy się na plebanii. Potem wkroczył Czarny. Zorientował się pan, że to może być trudniejsza rozgrywka. Kiedy pod pozorem modlitwy przebłagalnej za sprofanowanie kościoła został pan sam z księdzem Lucjanem, przekonał go pan, żeby, jeśli do tego dojdzie, wziął winę na siebie. Nie wiem, co mu pan obiecał. Pewnie mógł mu pan obiecać wiele. Symboliczną karę i przeniesienie cichaczem w jakieś atrakcyjniejsze miejsce? Może gdzieś za granicą? Do tego pieniądze? Jeśli oczywiście w ogóle byłaby jakaś kara, bo przecież Mateusz Czarny nie musiał dopiąć swego. W każdym razie Twardy na to przystał i umowy dotrzymał. Może nie chodziło tylko o obietnice, może też zwyczajnie się pana bał. Że jeśli przyjdzie co do czego, to będzie na straconej pozycji, bo to będzie słowo przeciwko słowu. A może bał się, że skończy jak ksiądz Duda? W każdym razie pamiętam, jak pan na niego patrzył, kiedy siedział w tym grobowcu. Myślałem, że chce pan mu przekazać, żeby wszystko potwierdzał, bo to jedyny sposób, żeby skłonić Czarnego, żeby go wypuścił. Teraz wiem, że przekazywał pan coś innego: pamiętaj o naszej umowie. – Panie prokuratorze – wszedł mu w słowo biskup. – Podziwiam łatwość, z jaką nagle używa pan słowa „wiem”. Ale mniejsza z tym. Rozumiem, można uwierzyć w to, że przekonałem księdza Twardego do wzięcia na siebie mojej rzekomej winy wobec tego chłopca. Czynu strasznego, choć przedawnionego. Ale on przyznał się też do morderstwa. – Takie przyznanie się pod przymusem mógłby przecież w każdej chwili odwołać. W dalszym ciągu to Czarny był świetnym kandydatem na mordercę, niezależnie od tego, czy ostatecznie udałoby mu się uciec, czy zostałby złapany. W każdym razie Czarny dostał swoje, czyli prawdę, a raczej to, co uznał za wystarczająco dobrą prawdę. Pan pobiegł za nim. Nie wiem, czy rzeczywiście chciał go pan dopaść, czy to była taka zmyłka. Sądzę, że to drugie. Sądzę, że widział pan, jak Czarny rzucił w moją stronę kluczem od grobowca. Miał pan nadzieję, że zrobię dokładnie to, co rzeczywiście zrobiłem. Otworzę go i na chwilę zostawię, dając panu wolną rękę. Bo ksiądz Twardy przyznający się do pańskich przewin był dla pana bardzo wygodny. Jeszcze wygodniejszy był martwy ksiądz Twardy po tym, jak wziął na siebie winę. Dlatego pan wrócił i go zabił. – To bardzo ciekawa historia, panie prokuratorze – powiedział biskup przez zaciśnięte zęby. – Ale chyba nie wyjaśnia jednego dosyć podstawowego faktu. Dlaczego się przyznałem. – To prawda, że się pan przyznał. Do zabicia księdza Lucjana. Dobry adwokat zrobiłby z tego zabójstwo pod wpływem silnego wzburzenia. Zresztą pana wyjaśnienia właśnie w tym kierunku szły. Może dwa lata pozbawienia wolności, do odsiedzenia w połowie dzięki dobremu sprawowaniu. W glorii bohatera, bo jak wcześniej mówiłem, wielu by pana za takiego uznało. Obrońca honoru Kościoła. Biskup, który pokazał ludzkie emocje. Jak Chrystus, który wygonił kupców ze świątyni. Jestem pewien, że znalazłby się niejeden komentator, który użyłby takiego porównania. Zresztą jest całkiem prawdopodobne, że w ogóle nie trafiłby pan do więzienia. Obecny prezydent nie kryje, że popiera karę śmierci dla najgorszych przestępców i prawo do samoobrony dla ludzi, którzy przestępcami nie są. Nie wiem, czy słyszał pan o sprawie tak zwanego linczu we Włodawie? Podobno procedura ułaskawienia zbliża się do końca. Pański czyn, przy wszystkich różnicach, mógłby być interpretowany podobnie. Samosąd, ale uzasadniony, bo jego ofiarą jest gwałciciel dzieci i morderca.
Owszem, straciłby pan zapewne biskupstwo. Na pewno nie musiałby pan się martwić o swoją przyszłość, Kościół by pana nie zostawił. A zyskiwałby pan wiele, bardzo wiele. Przede wszystkim to, że nikt by już nie drążył, czy to Lucjan Twardy naprawdę zgwałcił Mateusza Czarnego i zamordował księdza Dudę. To by była sprawa zamknięta, bo wszyscy skupiliby się na nieprawdopodobnej historii biskupa – mściciela niewiniątek. I to właśnie było dla pana najważniejsze. Żeby nikt nie zadawał zbyt wielu pytań o te zdarzenia. Nie szukał dowodów. Nie odkrył pańskiej prawdziwej motywacji. Wolał pan zagrać asekuracyjnie. Przez chwilę w milczeniu patrzyli sobie w oczy. Biskup wyglądał teraz na bardzo zmęczonego, a Wilk ze zdziwieniem zauważył kilka siwych włosów na jego skroniach. Wcześniej ich nie widział. – Ja nie mam zwyczaju grać asekuracyjnie – powiedział w końcu biskup. – Nie, panie prokuratorze, myli się pan. Bardzo się pan myli.
15
W chwili kiedy wraz z naprędce skonstruowaną ekipą Zakrzeński wpadł do zakładu ślusarskiego na Mołdawskiej, było dla niego jasne, że właściciel, starszy, szpakowaty i mocno przestraszony mężczyzna z niesprawną lewą nogą, nie był jego celem. Na szczęście jeden z kilku pracowników był na miejscu i on pasował idealnie. Niecałe trzydzieści lat, wysportowany, dobrze zbudowany. Co najważniejsze, od razu zdradzało go zachowanie. Chociaż nie wyglądał na przestraszonego, cofnął się prawie pod ścianę i bez przerwy łypał okiem w kierunku drzwi, jakby sprawdzał, czy ma szansę ucieczki. Oczywiście nie miał, Zakrzeński o to zadbał. Kiedy policjanci zabrali się za jego szafkę, głośno protestował, ale Zakrzeński na to nie zważał. Był pewien, że Wilk później autoryzuje jego działania. A przede wszystkim był pewien, że tym razem się nie myli. Mimo to fakt, że znalazł to, czego szukał, właśnie w tej szafce, bez konieczności wchodzenia do mieszkania Kwiatkowskiego – tak się nazywał ten facet – trochę go zaskoczył. Facet musiał być bardzo pewny siebie, bo zamykana na najprostszy, malutki zameczek szafka nie była w gruncie rzeczy żadną kryjówką. Leżąca na jej dnie pod ubraniem na zmianę, plecakiem i zawiniątkiem z drugim śniadaniem metalowa kasetka w ogóle nie była zamykana. Kluczy było w niej kilkadziesiąt, każdy starannie opisany. Na samym wierzchu leżały te, które ostatnio były w użyciu – od zejścia do piwnicy w bloku na Trzech Budrysów, od pomieszczenia wspólnoty w wieżowcu przy Sanockiej, od altanki śmietnikowej przy Bruna i wreszcie od nieczynnego warsztatu szewskiego w bramie przy Opaczewskiej – tam, gdzie napad się nie udał, bo ksiądz Ciężki się zorientował, że za szklanymi drzwiami ktoś na niego czeka. Zakrzeński chciał sprawdzić wszystkie inne, bo bardzo możliwe, że Kwiatkowski miał już kolejne miejsca do
wykorzystania w kolejnych napadach, z których zrezygnował, kiedy wybuchło zamieszanie związane z zabójstwem księdza Dudy. Poza tym istniała możliwość, że Kwiatkowski wykorzystywał swoją kolekcję kluczy do jeszcze innych celów – na przykład do drobnych kradzieży. Zakrzeński miał nadzieję, że ta hipoteza się potwierdzi, bo zwiększałoby to szansę na znalezienie twardego materiału dowodowego. Bo proces w sprawie napadów kolędowych będzie miał charakter poszlakowy, tego Zakrzeński był pewien. I nie będzie łatwy, wnioskując z ciągle hardej miny, jaką miał Kwiatkowski, kiedy w kajdankach opuszczał zakład. Mimo to Zakrzeński czuł spokój. Znowu trafił. Nie za pierwszym razem, ale trafił.
16
– Nigdy w życiu nie skrzywdziłem żadnego dziecka – powiedział biskup. – Jestem mężczyzną o normalnym popędzie seksualnym, który zdecydował się z niego nie korzystać. Pan zapewne nie jest w stanie w to uwierzyć? Biskup wyglądał teraz inaczej niż wcześniej. Opadł na oparcie krzesła, tak jakby nie miał dłużej siły siedzieć prosto. Wilk odniósł wrażenie, że worki pod oczami biskupa, których wcześniej nie zauważył, teraz systematycznie rosną. Jego głos też nie brzmiał tak jak wcześniej; Wilkowi wydawało się, że od czasu do czasu słyszy w nim skrzypienie. – Potrafię to sobie wyobrazić – odpowiedział Wilk. – Więc skąd ten pomysł? – Biskup nagle wyprostował się trochę, jakby miał zamiar przejść do ataku. – Po prostu dlatego, że jedna literka w zdrobnieniu mojego imienia, i to zdrobnieniu, którego tak naprawdę nie używam, pasuje panu do łamigłówki? – Nie tylko to. Proszę pamiętać, że zataił pan swój pobyt w parafii Świętego Mikołaja. – A może po prostu samo to, że jestem duchownym, czyni mnie osobą podejrzaną? – mówił dalej biskup, tak jakby zupełnie nie usłyszał słów Wilka. – Tak, to na pewno to. Proszę mi powiedzieć, czy każdego reżysera filmowego też automatycznie podejrzewa pan o gwałcenie dzieci? – Nie – powiedział Wilk, wyprostował się i przysunął bliżej do biurka, chyba po to, żeby dać biskupowi znak, żeby się nie rozpędzał, bo ma zamiar mówić dalej. – To znaczy ani reżysera, ani duchownego. Mówimy o konkretnej sprawie i ja w tej konkretnej sprawie próbuję zrozumieć pańską motywację. Zabójstwo ze wzburzenia mnie nie przekonuje. Scenariusz, który panu zarysowałem, bardziej. Chociaż…
– Tak? – zainteresował się biskup. – Chociaż nie mogę powiedzieć, że nie ma w nim luk. I że nie wolałbym usłyszeć innego wytłumaczenia. Przez dłuższą chwilę w milczeniu mierzyli się wzrokiem. – Więc jeśli prawda jest inna, chciałbym ją usłyszeć – powiedział w końcu Wilk. Biskup przymknął oczy, po chwili chwycił się ręką za skroń, jakby go nagle zabolała głowa. Siedział w tej pozycji jakiś czas, a potem nagle wyprostował się i otworzył oczy. Wilk miał wrażenie, że jego dotychczasowe zmęczenie gdzieś się ulotniło. Znowu wyglądał twardo i zdecydowanie. – Dobrze – powiedział. – W takim razie powiem panu prawdę. Niespodziewanie wstał, odsunął krzesło i oparł się o nie, jakby się bał, że upadnie. Przez cały czas, kiedy mówił, patrzył gdzieś nad głową Wilka. – Ma pan rację. Kilka miesięcy pełniłem służbę jako diakon w parafii Świętego Mikołaja. Byłem tam w czerwcu 1988 roku. Niczego nie podejrzewałem. Znałem oczywiście księdza Dudę i księdza Twardego, tylko że mało z nimi rozmawiałem. Zafascynował mnie proboszcz, ksiądz Skała. Jego charyzma, to, w jaki sposób przyciągał do siebie ludzi, a jednocześnie nie ustępował na krok w sprawach doktrynalnych ani moralnych. Byłem szczęśliwy, że mogłem się z nim bliżej zetknąć. Dlatego kiedy na cmentarzu zdałem sobie sprawę, że ten chłopak, Czarny, nie zmyśla, kiedy Twardy wszystko wyznał i stało się jasne, że mówi prawdę, byłem w szoku. Zwłaszcza jeśli chodzi o to, czego dowiedziałem się o reakcji proboszcza Skały. Że wszystko zatuszował, że rodzicom Czarnego powiedział, że ich syn kłamie. Pan pewnie myśli, że to hipokryzja. Że tuszowanie takich skandali to w Kościele chleb powszedni. Otóż nie i jeszcze raz nie. Przyznam się, że do tej chwili na cmentarzu miałem pewne zrozumienie dla księży i biskupów, którzy postępują w ten sposób. Nawet jeśli tylko jeden na dziesięć tysięcy księży jest skalany tą straszną winą, wrogowie Kościoła, ci dawni i ci obecni, wykorzystają to do bezpardonowego ataku. Do obrzydzania Kościoła jako całości. A obrzydzanie ludziom Kościoła to zabieranie im możliwości uzyskania zbawienia. Więc tak, do tamtej chwili miałem zrozumienie dla tych, którzy uważają, że takie brudy należy prać we własnym domu. Chociaż ja sam, Panu Bogu dzięki, nie stanąłem nigdy przed takim dylematem. Wtedy, kiedy słuchałem tego chłopca… Kiedy zobaczyłem jego desperację, zdałem sobie sprawę, że to złe, szatańskie, niegodne myślenie. Że żaden kapłan nie powinien postępować w taki sposób. A co dopiero ksiądz Skała, człowiek, który był moim idolem i według wielu umarł w aurze świętości. Dlatego kiedy to wszystko do mnie dotarło, miałem wrażenie, że się przewrócę. Być może pan się zaśmieje, ale niewiele brakowało, żebym zapłakał. Kiedy Czarny zaczął uciekać, nie widziałem, że rzucił w pana stronę ten klucz. Biegnąc za nim, myślałem o dwóch rzeczach. Po pierwsze, chciałem zdobyć klucz od Czarnego. Nie po to, żeby zabić
księdza Lucjana, to nawet nie przeszło mi przez głowę. Bez względu na to, jak strasznym był człowiekiem, nie zasługiwał na taką śmierć i takie cierpienie. Chciałem też powiedzieć temu chłopcu „wybacz” i jeśli to byłoby konieczne, pomóc mu w ucieczce. Dlatego oszukałem komisarza. Widziałem, że Czarny nie przeskoczył przez ogrodzenie, tylko pobiegł w głąb cmentarza. Potem pobiegłem za nim i przez kilka minut go szukałem. Wołałem, ale nie odpowiadał. Coś mnie tknęło i pobiegłem z powrotem do grobowca. Znalazłem się tam dokładnie w momencie, kiedy podszedł do niego kościelny. Nie widział mnie, ja natomiast widziałem, jak zagląda do środka i pada. Również zajrzałem do środka. Zobaczyłem, co się stało. Od razu stało się dla mnie jasne, że Czarny nie opuścił cmentarza, tylko cofnął się wtedy, kiedy w ciemnościach go szukałem. Dlaczego wobec tego wcześniej rzucił panu klucz? Tego nie wiem. To rzeczywiście niekonsekwencja, ale czy powinniśmy oczekiwać konsekwencji od osoby, której psychika została tak zniszczona? A może przewidział dokładnie, co się stanie, to znaczy, że pan otworzy kratę, ale nie będzie miał jak uwolnić księdza Twardego i pobiegnie po pomoc? A może się cofnął, żeby coś jeszcze proboszczowi powiedzieć, a ten, uspokojony tym, że krata została otwarta, a pomoc nadchodzi, w jakiś sposób z niego zadrwił? Nie wiem i pewnie się tego nie dowiemy. W każdym razie nie zamierzałem od początku brać na siebie winy za ten czyn. Ale kiedy zobaczyłem, że pańscy, jak by to powiedzieć, niezbyt rozgarnięci koledzy zamierzają wtrącić do aresztu tego nieszczęsnego kościelnego, który nie miał z zabójstwem nic wspólnego… Zdałem sobie sprawę, że to może być jedyne wyjście. Przez wzgląd nie tylko na kościelnego, ale także na Mateusza Czarnego. Bo ten chłopak dość się nacierpiał. Owszem, popełnił zbrodnię, ale zapłacił za nią, zanim ją popełnił. Przeszło mi przez głowę, że robiąc to, co robię, dokonuję jakiegoś aktu odkupienia win Kościoła, którego jestem członkiem i biskupem. Być może to jest myśl szalona, a być może bluźniercza. Nie wiem. Do tej pory się z tym zmagam. Biskup usiadł i spojrzał na Wilka. Ten zdał sobie sprawę, że nadszedł moment decyzji, i nagle poczuł się tak, jakby ktoś położył mu na ramionach wielki ołowiany krzyż. – Podpisze ksiądz biskup protokół ze zmienionymi zeznaniami? – zapytał po dłuższej chwili. – Podpiszę – skinął głową biskup. – Ale musi pan sobie zdawać sprawę, że raz zmienione zeznania można zmienić kolejny raz. Mam nadzieję, że pan mnie rozumie. Wilk rozumiał. Wiedział doskonale, że nie ma najmniejszej szansy na to, by Mateusz Czarny został ukarany za swój czyn. Bo gdy tylko się odnajdzie, jeśli się odnajdzie, biskup zgłosi się do jego adwokata i znowu weźmie na siebie jego winę. I jeśli będzie trzeba, potwierdzi to w sądzie. Ale do tego nie dojdzie, bo najpierw musiałaby się powieść ekstradycja ze Stanów, a w tej sytuacji było to praktycznie niemożliwe. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Potem Wilk sięgnął po kartkę i długopis.
17
Radiowóz zabrał Kwiatkowskiego do aresztu – jedna noc miała go zmiękczyć przed pierwszym przesłuchaniem. Zakrzeński wsiadł do golfa i odpalił silnik, ale przez pewien czas nie ruszał. Zastanawiał się, czy powinien wrócić na komendę, czy może sobie pozwolić na wcześniejszy powrót do domu. Zdecydował, że może. A nawet powinien, bo Laura cały czas była nieco obrażona za weekend, który musiała spędzić w samotności, nie licząc krótkich wizyt sąsiadki, która przychodziła ją nakarmić. Wybrał numer Wilka, ale prokurator nie odbierał. To nic, zdecydował, wszystko będzie mógł z nim załatwić później przez telefon z domu. W razie czego mógł zawsze z powrotem przyjechać do centrum. Chciał odłożyć telefon i odjechać, kiedy zauważył, że ma nieodebrane połączenie. Musiał go nie usłyszeć w zamieszaniu, jakie panowało podczas działań w zakładzie ślusarskim. Wcisnął odpowiedni przycisk i przekonał się, że dzwoniła do niego Andżelika Kumańska. Najwyraźniej nie mogła się doczekać wiadomości, zapewne chciała zapytać, czy Paweł Czarny został aresztowany. Wrzucił z powrotem bieg na luz i zaciągnął ręczny, rozparł się wygodnie w fotelu, przymknął powieki. Natychmiast wróciło wspomnienie skośnofiołkowych oczu pani doktor, ale niemal równie szybko straciło wyrazistość, tak jakby patrzył na nie zza zaparowanej albo przybrudzonej szyby. Tak, pomyślał, pani doktor nie będzie zachwycona, kiedy się dowie, że jej genialne przemyślenia na temat pentagramu okazały się jedną wielką bzdurą. Nie był tylko pewien, czy lepiej byłoby przekazać jej tę informację samemu przez telefon, czy pozwolić, żeby dowiedziała się o niej wieczorem albo nawet jutro z mediów. Zdecydował, że jednak to drugie, nawet jeśli oznaczało to, że czwartkowe spotkanie na pewno się nie odbędzie. Bo przez telefon mógłby przynajmniej spróbować się ukorzyć, przeprosić za to, że ostatecznie to jednak on miał rację. Ale nie miał na to najmniejszej ochoty. Otworzył oczy, ostatecznie żegnając się ze wspomnieniem twarzy pięknej pani doktor, i znowu sięgnął ręką ku dźwigni zmiany biegów. Przy okazji jego wzrok zahaczył o książkę Pawła Czarnego, która leżała teraz na fotelu pasażera. Podniósł ją i otworzył na stronie tytułowej, gdzie równym, kwadratowym charakterem pisma wypisany był numer rudej przyjaciółki Mateusza Czarnego. Teraz mógł jej tę książkę oddać. Sięgnął po telefon, ale zatrzymał się po wbiciu pierwszej cyfry. W zasadzie miał czas; nic nie stało na przeszkodzie, żeby podjechać na Bielany i oddać jej książkę od razu. Na pewno ją zastanie, pracowała przecież w domu. Pewnie znowu w tych bardzo obcisłych getrach.
18
Biskup wyszedł. Wilk zebrał resztki sił, żeby zadzwonić na dół i potwierdzić jego przepustkę. Później położył głowę na biurku i przymknął oczy. Czuł się absolutnie wykończony, tak jakby przez ostatnie kilka godzin zmuszano go do robienia czegoś, do czego się zupełnie nie nadaje. Na przykład do kopania dołów, przyszło mu nagle na myśl. Jednocześnie uświadomił sobie, że nie czuje się po prostu zmęczony, ale że bolą go wszystkie mięśnie. Poradziłeś sobie mimo wszystko, pomyślał, dół jest wykopany, głęboki i przestronny. Wystarczy teraz, że do niego wskoczysz i poczekasz, aż cię przysypią. Tego nie będziesz musiał robić sam. Gwałtownie wyprostował się w fotelu i poczuł przyspieszone bicie serca. Nie miał pewności, czy to rzeczywiście była jego myśl, czy może na chwilę przysnął. Czy… O trzeciej możliwości bał się nawet pomyśleć, bo jasno wskazywała na to, co zawsze było dla niego najgorszym koszmarem. Nagle zadzwonił telefon i Wilk aż podskoczył. Na szczęście okazało się, że jego komórka rzeczywiście dzwoni; to nie była halucynacja. – No witam, witam – usłyszał w słuchawce głos Walnego. – Aleś mi pan tu przywalił, nomen omen, zagadkę! Myślałem, że rozkminię szybko, ale w końcu poszedłem po rozum do głowy. Biez wodki nie razbieriosz. To znaczy to taka metafora oczywiście, mam na myśli piwo, pan wie, że wódka to dla mnie wulgarny napój niewolników. No ale myślałem, że i to nie pomoże, aż tu nagle… Eureka! „T.”, „ksiądz T.”! Muszę przyznać, że nieźleś pan to sobie wymyślił. Nad jutrzejszą jedynką już praca wre! – Nie! – Wilk zdał sobie sprawę, że krzyczy. – To nie tak! Posłuchaj mnie… – Spadaj – powiedział zimnym tonem Walny. – Trzeba było mówić, jak chciałem słuchać. Dziennikarz się rozłączył. Wilk przez chwilę tkwił z telefonem przy uchu. Wreszcie opuścił rękę. Miał ochotę znowu położyć głowę na biurku, ale zdał sobie sprawę, że może potem mieć kłopot z podniesieniem jej, bo ból wszystkich mięśni narastał w galopującym tempie. Chyba bierze mnie grypa, pomyślał. A jeśli tak, to pozostało jeszcze coś pilnego do zrobienia. Przyciągnął klawiaturę, utworzył nowy dokument i szybko, zaskakująco szybko, napisał rezygnację z pracy. Wpisał swoje imię i nazwisko i przeniósł się na górę dokumentu, żeby wpisać datę. Ostatecznie, po dłuższym namyśle, wstawił tam tylko rząd kropek.
Epilog
1
Paweł Czarny tak długo pochylał się nad rozłożoną na biurku mapą, że czuł strzykanie w kręgosłupie. Z premedytacją je ignorował, podobnie jak nie zwracał uwagi na Barucha, który przez ostatnie dwie godziny kilka razy podejmował próby zwrócenia na siebie jego uwagi poprzez rozłożenie się na środku mapy, gdzieś w okolicach Łodzi. Odpychany usuwał się niechętnie. W końcu położył się na jej skraju, zakrywając całą Litwę i ogonem rytmicznie uderzając w okolice Kaliningradu. Demonstrował jasno, co myśli o sposobie, w jaki traktuje go jego sublokator. Paweł Czarny zaznaczył ołówkiem miejsce, w którym powinien się znaleźć ostatni z punktów tworzących literę „s”, po czym sięgnął po leżący na biurku atlas Polski i odnalazł w nim właściwą stronę. Chwila poszukiwań, potem szybkie sprawdzenie w wykazie parafii i miał to, czego szukał – wiejski kościółek na południowy zachód od Krosna. Najdokładniej, jak mógł, zaznaczył jego lokalizację na dużej mapie, odłożył długopis i wyprostował się. Strzyknęło mu w krzyżu, aż jęknął, ale widok, jaki przedstawiała teraz mapa, w pełni wynagrodził mu ból. Mimo że poszczególne punkty składające się na czternaście liter tworzących wszystkie trzy wyrazy nie były ze sobą połączone, napis stał się bardzo wyraźny. Piękny. Piękna była też każda litera z osobna, zwłaszcza końcowe „s”, najtrudniejsze ze względu na swój zaokrąglony kształt. Żeby je napisać, potrzebował aż szesnastu punktów. Łącznie zaznaczył ich około stu osiemdziesięciu. To oznaczało sto osiemdziesiąt parafii, których probo-szczowie otrzymają anonimowy list napisany za pomocą wyciętych z Biblii liter i wyrazów. Sto osiemdziesiąt takich listów… Potężne zadanie, zwłaszcza że każdy z nich miał być małym arcydziełem – w jakiś sposób nawiązywać do patrona parafii i w jakiś sposób straszyć, pozostając oczywiście w kręgu odniesień biblijnych i teologicznych. Dlatego właśnie zdecydował się wysyłać tylko jeden list na tydzień. Cała akcja potrwa zatem trzy i pół roku. Na pierwsze efekty, kiedy kurie biskupie w całym kraju zaczną kojarzyć sygnały od zaniepokojonych proboszczów, trzeba będzie poczekać pewnie z półtora roku. I jeszcze dłużej, zanim sprawa trafi na najwyższy szczebel. Nic to, Pawłowi Czarnemu się nie spieszyło. Dokuczał mu tylko żal, że nie będzie go tam, zapewne w siedzibie episkopatu, kiedy sztab kryzysowy w końcu wpadnie na pomysł, żeby nanieść wszystkie dotychczasowe punkty na mapę Polski. W tym
momencie zdadzą sobie sprawę, że to jest jakiś wzór – taką przynajmniej miał nadzieję. Nie zorientują się, jaki to wzór, więc z niecierpliwością będą czekać na kolejny list, żeby dodać kolejny punkt do mapy. W końcu ktoś rozpozna pierwszą literę. Wtedy powinno pójść szybko, tam na pewno trafią się też inteligentni ludzie, którzy odcyfrują cały napis. Mane, tekel, fares. Dałby wiele, żeby tam być w chwili, kiedy się zorientują, że to właśnie w ten napis układa się sto osiemdziesiąt punktów oznaczających parafie w całej Polsce, od Dziwnowa nad morzem do wsi pod Krosnem. Wstał, jeszcze raz przyjrzał się mapie i podreptał do kuchni, żeby nalać sobie kolejny kieliszek wina i ukroić kolejny kawałek chleba. Zrezygnowany Baruch przestał nawet machać ogonem.
2
W kościele Świętego Jacka panowała całkowita cisza. Nie zamknęli drzwi na klucz, kiedy tu przyszli, bo obaj bez słowa uznali to za niestosowne, ale widać żadnemu zbłąkanemu wiernemu nie przyszło na myśl sprawdzać, czy kilka minut przed północą kościół jest otwarty. Ojciec Piłat poruszył się na niewygodnym siedzeniu w konfesjonale; wyglądało to trochę tak, jakby powstrzymywał chęć rozprostowania kości, może nawet przeciągnięcia się. Biskup Kleń trwał niewzruszenie na swoim klęczniku, nie okazując zmęczenia. Chociaż było tak późno i tak długo rozmawiali. – Oczywiście, zdaję sobie sprawę – odezwał się w końcu ojciec Piłat – że ani Augustyn, ani Akwinata nie wyrażają doktryny. Ale doktryna jest po ich stronie, w dużej mierze. To oczywiście moje zdanie. Katechizm mówi jasno, że kłamstwo jest dziełem szatana i jest godne potępienia z samej swej natury. – Mówi też, że jego ciężar mierzy się intencją sprawcy – powiedział cicho biskup Kleń, nie patrząc na zakonnika. – I wielkością krzywdy tych, którzy są jego ofiarami. W tym przypadku nie było ofiary. W tej sprawie proces, wyrok i ujawnienie prawdy nikomu by w niczym nie pomogły. Kościołowi także nie. – Twoja pewność siebie graniczy z pychą. Nie, wycofuję się z tego stwierdzenia. Przekracza tę granicę. – Wiem, czym jest pycha, i nieraz się z niej spowiadałem. W tym przypadku nie ona mną kierowała.
Działałem w zgodzie ze swoim sumieniem. – Sumienie to głos Pana w duszy. – Wiem. Przez dłuższą chwilę milczeli. – Twierdzisz, że Bóg kazał ci popełnić grzech kłamstwa, żeby chronić winną osobę? – Działałem w zgodzie ze swoim sumieniem – powtórzył biskup Kleń. – I nie sądzę, że się pomyliłem. – Pomyślałeś o duszy osoby, która to zrobiła? – Głos ojca Piłata zabrzmiał niespodziewanie ostro. – Pomyślałeś, co się z nią stanie, jeśli nie wyspowiada się z tego grzechu? – Powtarzam: powiedziałem, że ma się wyspowiadać. – Jesteś pewny, że to zrobi? – Nie. – Nie wydajesz się tym przejmować. – Jestem pewien, że Pan nie ukarze dodatkowo kogoś, kto tyle wycierpiał. – Kwestionujesz znaczenie sakramentu pojednania. – Odpuszczenie winy to suwerenna decyzja Pana Boga. Zawsze sprawiedliwa i zawsze pełna miłosierdzia. My, księża, jesteśmy tylko notariuszami. – Według mnie zbliżasz się niebezpiecznie do granicy herezji. Znowu zapadło milczenie. – I jeszcze coś – powiedział ojciec Piłat. – Jak sam powiedziałeś, ciężar kłamstwa mierzymy intencją sprawcy. Jesteś pewny, jakie były twoje intencje? – Chciałem powstrzymać krąg cierpienia. Żeby ktoś, kto tyle wycierpiał, nie stał się zwierzęciem w klatce z całym swoim nieszczęściem wywleczonym na wierzch ku uciesze gawiedzi. – To, co powiedziałeś, jest bardzo piękne retorycznie. I zapewne prawdziwe. Tylko czy to cała prawda? Zastanów się, czy jakiejś roli nie odegrała w tym twoja pycha. Wziąć na siebie winę niewinnego. Jak Chrystus. Bardzo piękne. Ale czy jesteś pewny, że Pan oczekiwał od ciebie naśladownictwa właśnie w tym? – Dlaczego nie?
Ojciec Piłat zignorował to pytanie. – Czy w pewnej mierze nie chodziło ci po prostu o to, żeby się znaleźć w centrum uwagi? Żeby sobie pomyśleli: „Ten biskup to ma jaja. Dał zbokowi to, na co sobie zasłużył”. Jeśli słowa użyte przez ojca Piłata zaskoczyły biskupa Klenia, nie dał tego po sobie poznać. – Nigdy coś takiego nawet nie przeszło mi przez głowę. Zapadło milczenie. Ojciec Piłat wyprostował się i przez chwilę wiercił się na swoim stołku, jakby szukał wygodniejszej pozycji. Wreszcie znieruchomiał wychylony do przodu. Widać było, że zamierza wstać. – Wiem, że jestem tylko notariuszem – powiedział w końcu. – Ale notariusz opiera się na twardych dowodach. Nie widzę w tobie szczerego żalu za grzechy. Za zgorszenie, którego stałeś się źródłem. I nie potrafię powiedzieć, czy to dlatego, że nie zaglądasz dostatecznie głęboko w swoją duszę, czy dlatego, że twoje spojrzenie jest zmącone. Po prostu nie wiem. Być może Pan Bóg ci wszystko wybaczył. Ale w tej chwili ja nie mogę tego podżyrować. – Rozumiem – odparł biskup Kleń. – I dziękuję. Pierwszy z wyraźną ulgą podniósł się ojciec Piłat. Wyszedł z konfesjonału, wszedł na środek kościoła, podszedł tak blisko ołtarza, jak się dało, po czym padł na kolana. Biskup Kleń chwilę klęczał przy konfesjonale. Wreszcie wstał i poszedł za dominikaninem. Stanął kilka metrów wcześniej, upadł na kolana i także pogrążył się w modlitwie.
3
Cmentarz znajdował się w odległości około mili od miasteczka. Z daleka przypominał dużą łąkę, na której pasie się wielkie stado białych owieczek. Jedne stały – to były płyty pionowe, inne leżały – to te płasko wmurowane w trawnik. Nie było natomiast żadnych krów, bo tak zapewne wyglądałyby duże klockowate nagrobki, gdyby je tu przenieść z Polski. Nie rosły też żadne drzewa. Brak cienia nie przeszkadzał jednak owieczkom w ich spokojnej egzystencji – słońce świeciło łagodnie. Nawet w północnej Kalifornii luty oznaczał chłodniejszą porę roku. Łukasz Czarny zaparkował na niewielkim pustym parkingu, wysiadł i ruszył w stronę cmentarza. Zdał sobie sprawę, że idzie powoli, dużo wolniej, niż to miał w zwyczaju. Wiedział, że nie musi się spieszyć; od dnia wybuchu kryzysu finansowego poprzedniej jesieni, kiedy w ciągu kilkunastu minut musiał spakować swoje rzeczy osobiste do kartonowego pudełka i opuścić siedzibę Lehman
Brothers, pozostawał bezrobotny. Obecna sytuacja na rynku w żaden sposób nie wskazywała, że ktoś z jego kwalifikacjami i doświadczeniem szybko znajdzie pracę, i to niezależnie od tego, czy podejmuje w tym celu intensywne wysiłki, czy nie. Wiedział, że jest też inny powód braku pośpiechu. Chciał dokładnie przemyśleć to, co powie bratu. Tylko czy właściwie było nad czym rozmyślać? Nie, to, co miał do powiedzenia, nie było specjalnie skomplikowane i dawało się zawrzeć w kilku zdaniach. Byłem w Polsce i odnalazłem człowieka, który spierdolił ci życie. Dowiedziałem się prawdy. Twój kat poniósł karę, i to dużo, dużo surowszą, niż zakładałem. Właśnie tak. Krótko i bez wchodzenia w niepotrzebne szczegóły. Właśnie to mu powiem. Stanął przed nagrobkiem z czarnego marmuru, jedynym w takim kolorze na tym cmentarzu i o niebo bardziej eleganckim niż budki z lastrika na cmentarzu w Krańcu. W tym momencie zdał sobie sprawę, że mu tego wcale nie powie. Że w ogóle nic mu nie powie. Bo nie ma żadnego „jego”, nie ma od prawie pięciu miesięcy i nigdy nie będzie. A tego wszystkiego, czego nie zdążył mu powiedzieć przed końcem września poprzedniego roku, czyli prawie wszystkiego, już nigdy mu nie powie. Ta myśl uderzyła go z ogromną siłą. Miał wrażenie, że się zachwiał pod jej wpływem. A przecież dla kogoś takiego jak on, kto patrzył na świat całkowicie racjonalnie, to powinno być oczywiste. I pewnie było, bo przecież gdyby w czasie tych licznych „rozmów” z bratem, które prowadził w ciągu ostatnich pięciu miesięcy, zapytał sam siebie, co właściwie robi, nie miałby wątpliwości, co odpowiedzieć: „Rozmawiam sam ze sobą”. Czasami na głos, częściej w myślach. Mimo to te wszystkie „rozmowy” w dalszym ciągu wydawały się czymś niesamowicie realnym, nawet jeśli Mateusz nie odpowiadał. Zwłaszcza ta pierwsza, dwudziestego dziewiątego września, kiedy Łukasz po raz pierwszy przyjechał do tej małej dziury położonej na północ od doliny Sonoma. Odnalazł rozwalający się dom, właściwie budę, na skraju miasta i w środku ciało brata, które zaczynało nabierać nieprzyjemnych kolorów i emitować nieprzyjemne zapachy. „Wszystko będzie dobrze”, mówił najpierw, głaszcząc go po zimnym czole, „trzymaj się, zaraz przyjedzie karetka. Jeszcze tylko chwilka, bądź dzielny”. Karetka w końcu przyjechała i trudny do zrozumienia lekarz Chińczyk rozwiał wszelkie wątpliwości, które Łukasz mógł mieć – choć przecież tak naprawdę wcale ich nie miał. Mimo to mówił dalej: „Przepraszam, że się spóźniłem, naprawdę przepraszam. Odczytałem wiadomość od ciebie za późno, bo jak wypieprzyli mnie z pracy, poszedłem w tango na tydzień. Pierwszy i mam nadzieję ostatni raz w życiu, a potem przez dwa dni walczyłem z gigantycznym kacem. Kto jak kto, ale ty chyba potrafisz to zrozumieć. Kiedy doszedłem do siebie w takim stopniu, żeby móc czytać maile, i zobaczyłem, co napisałeś, że nie dajesz rady, że naprawdę musisz ze mną porozmawiać, zadzwoniłem do ciebie. Kilka razy. Ale ty nie odbierałeś. Więc kupiłem pierwszy wolny bilet do San Francisco, przyleciałem, wynająłem na lotnisku samochód i przyjechałem do ciebie. Naprawdę chciałem zdążyć. Naprawdę nie chciałem się spóźnić”. Jednocześnie cały czas czuł palący wstyd, wstyd za to, że kłamie. Nie na poziomie faktów, te się zgadzały, rzeczywiście przez dobry tydzień nie zaglądał w ogóle do skrzynki mailowej i natychmiast, kiedy odczytał mail od brata, zadzwonił. Ale dobrze wiedział, że gdyby ta wiadomość przyszła w innych okolicznościach, wtedy kiedy ciągle szalał w pracy, też pewnie by jej od razu nie
przeczytał. A nawet jeśliby ją przeczytał, jego jedyną reakcją byłaby zdawkowa odpowiedź albo ewentualnie, jeśli byłby w szczodrym nastroju, wysłanie pięciuset dolarów. Pewnie by nie zadzwonił. Tym razem zadzwonił chyba głównie dlatego, że nie miał co zrobić z wolnym czasem. A już na pewno by nie przyleciał. Tak naprawdę przyleciał przecież po to, żeby się zorientować, czy warto pomyśleć o szukaniu nowej pracy we Frisco lub w Dolinie Krzemowej. Wizytę w tej zatęchłej dziurze, którą jego brat wybrał sobie na pustelnię, uważał za dodatek. Więc było mu wstyd. Nie przeprosił, lecz postanowił więcej nie kłamać. Zresztą nie miał zbyt wielu okazji, bo w kolejnych rozmowach z bratem nie opowiadał zbyt wiele o sobie. To raczej on zadawał pytania, myszkując po chaosie, w jakim znajdowała się rozwalająca się chatka. I znajdując najpierw odpowiedź od polskiego prokuratora, trzymaną na biurku wraz z kopią wysłanego do niego listu. A potem resztki notatek, chaotyczne, nieskładne, pisane bardzo niewyraźnym charakterem pisma, niemal wszystkie w kominku, w którym Mateusz je niszczył, lub dokoła niego. Nie potrafił z nich wyczytać niczego nowego, poza tym „ksiądz T.”. „Dlaczego chociaż raz nie napisałeś nazwiska?”, pytał brata, „Zawsze »ksiądz T.«”. Jakbyś się bał. Nawet teraz, nawet po dwudziestu latach. Bo przecież nie dlatego, że nie pamiętałeś. Nie, to było niemożliwe, musiałeś pamiętać”. Po przeczytaniu wyniku sekcji też miał pytania: „Czy naprawdę po prostu zakrztusiłeś się treścią żołądka, a nie, jak początkowo myślałem ja i policjanci, przedawkowałeś jakąś zabójczą mieszankę? A jeśli rzeczywiście po prostu się zakrztusiłeś, to czy był to wariant, który brałeś pod uwagę, kiedy na leżąco wlewałeś w siebie kolejną szklankę najtańszej whisky? A może było to rozwiązanie, którego chciałeś i pragnąłeś, do którego i tak byś doszedł, niezależnie od tego, kiedy bym do ciebie dotarł?”. „Dobrze, skoro nie chcesz mówić, nie mów”, powiedział w końcu Mateuszowi. Dowiem się wszystkiego sam. Nie, nie wszystkiego, nie dowiem się, jak wyglądały twoje ostatnie chwile w samotności, jakie były twoje ostatnie przytomne myśli. Więc nie dowiem się, jak umarłeś, ale dowiem się, dlaczego umarłeś. Mam teraz czas, żeby pojechać do Polski, i wystarczające oszczędności, żeby sobie taką podróż zafundować. Początkowo chciał lecieć od razu, na początku października. Uderzyć oficjalnie do prokuratury i do Kościoła, a jeśli te instytucje go spławią, uderzyć do mediów. Szybko zdał sobie sprawę, że to nie jest najlepszy pomysł. Tu chodziło o Polskę, nie o Stany Zjednoczone, gdzie dyskusja o skandalach seksualnych w Kościele była na porządku dziennym. Tu potrzebne było jakieś rozwiązanie niestandardowe. W chwili, w której sobie to uświadomił, poczuł ekscytację. Lubił rozwiązania niestandardowe. Lubił ryzyko. Nie pamiętał, kiedy wpadł na to, że to jego brat sam powinien wrócić do Polski, odnaleźć tajemniczego „księdza T.” i rozmó-wić się z nim. Oczywiście efekt byłby najlepszy, gdyby „ksiądz T.” wiedział o tym, że Mateusz nie żyje, ale tak nie dało się tego rozegrać. I tak powrót ofiary molestowania po dwudziestu latach powinien być dla „T.” wystarczającym szokiem. Wtedy Łukasz nie wiedział, jaką karę i w jaki sposób będzie chciał wymierzyć „T.”. Wiedział, że w grę będą wchodziły różne rozwiązania i że prawdopodobnie żadne z nich nie będzie legalne. A nie miał najmniejszego zamiaru skończyć w polskim areszcie. Na szczęście tu z pomocą przyszedł Matthew Black.
Bo tak naprawdę Mateusz Czarny przestał istnieć nie we wrześniu 2008 roku, ale wcześniej. Łukasz nie wiedział, kiedy jego brat przeprowadził zmianę nazwiska. Zapewne stało się to jakieś półtora roku wcześniej, kiedy wyniósł się do Kalifornii. W każdym razie zdążył wyrobić sobie na to nazwisko paszport i założyć konto w banku. Zmiana nazwiska w Stanach była banalnie prosta. Wystarczyło złożyć odpowiedni wniosek do sądu i zapłacić. Nikt pewnie nie pytał go o powody; dla sędziego prawdopodobnie nie było niczym dziwnym, że ktoś chce mieć normalne nazwisko, amerykańskie. Nawet jeśli ów sędzia się domyślał, że stała za tym dramatyczna potrzeba znalezienia nowej tożsamości przez kogoś, kogo „ja” zostało zgwałcone i podeptane, nic go to nie obchodziło. Więc to Matthew Black poleciał do Berlina, wynajął tam samochód, pojechał nim do Warszawy i zameldował się w Novotelu. Potem wrócił do Berlina i odleciał z powrotem do Stanów, przez nikogo nie niepokojony, kiedy służby graniczne na polskich lotniskach próbowały zatrzymać Mateusza Czarnego. Nikt nigdy nie zakwestionował paszportu, Mateusz i Łukasz zawsze byli do siebie podobni. Na początku pomagała broda, którą Łukasz zapuścił, żeby upodobnić się do zdjęcia Mateusza/Matthew. Potem musiał ją zgolić przed nocną rozmową przez Skype’a z prokuratorem i komisarzem. Nie zdążyła odrosnąć, ale ci dwaj nie mieli szansy tego zauważyć przy kolejnym spotkaniu w Krańcu – dokoła panowały ciemności, a twarz Łukasza zasłaniał szalik. Na lotnisku w Berlinie brak brody nie wzbudził niczyich podejrzeń. Oczywiście nie znaczyło to, że wyprawa nie wiązała się z żadnym ryzykiem. Ale to było ryzyko do zaakceptowania, takie jak przy skoku na bungee. Albo przy transakcji, która mogła się nie powieść. Gdyby tego czynnika ryzyka nie było, Łukasz zapewne nie działałby tak skutecznie. Bez dreszczyku emocji tracił zainteresowanie, nie umiał się skoncentrować. Być może dlatego zdecydował się sam sobie trochę skompli-kować zadanie, podrzuciwszy prokuratorowi i komisarzowi trop do Krańca. Wiedział, że działają nieformalnie – wysta-rczyło posłuchać wiadomości w hotelowym telewizorze po śmierci księdza Dudy. Trafnie ocenił, że z powodu aroganckiej ambicji komisarza sami przyjadą do Krańca, bez powiada-miania władz. W to, że sobie z nimi dwoma poradzi – właściwie tylko z komisarzem, bo prokurator był niezdarną marionetką – w ogóle nie wątpił. Nawet niespodziewana obecność tego dziwnego biskupa niczego nie zmieniła. Żywa publiczność to było jednak coś zupełnie innego niż nagranie Lucjana Twardego, jak przyznaje się do winy. Tak, to czyniło wszystko grą wartą świeczki, nawet jeśli sprawiało, że ryzyko zbliżało się do granicy akceptowalności. Bo przecież któryś z nich mógł jednak zadzwonić po policję. A ta przyjechałaby i otoczyła cmentarz, odcinając Łukaszowi drogę do samochodu czekającego za lasem, kilkaset metrów dalej. Tak się jednak nie stało i to w ostatecznym rachunku się liczyło. Liczyło się to, co się zdarzyło, a nie to, co mogło się zdarzyć. W tej sytuacji, w finansach, w życiu. W życiu. To słowo sprawiło, że nagle jego myśli się zatrzymały. Przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, wpatrując się w białe litery na czarnym nagrobku, układające się w napis „Matthew Black”. Poczucie zadowolenia, które wywołały wspomnienia sprawnie przeprowadzonej akcji, gdzieś się ulotniło. Jego miejsca nie zajęły żadne inne emocje. Łukasz czuł pustkę i zrozumiał, że jest gotowy się odwrócić i odejść. Wtedy przypomniał sobie o tym, co miał w kieszeni. Znicz, a raczej coś, co mniej więcej przypominało znicz. Amerykanie nie mieli w zwyczaju palić ognia na grobach, udało mu się coś takiego znaleźć dopiero w jakimś sklepie w dzielnicy latynoskiej. Wyciągnął zapalniczkę
i spróbował podpalić knot. Płomień się nie pojawił. Najpierw pomyślał, że sprawił to jakiś podmuch wiatru, ale przecież wiatru nie było; powietrze było nadzwyczaj spokojne. Podjął jeszcze kilka prób i w końcu zrozumiał, że to nic nie da, bo zapalniczka nie działa. Wzruszył ramionami i włożył znicz z powrotem do kieszeni. Odwrócił się i szybkim krokiem ruszył przed siebie. Tak, pomyślał, właśnie tego potrzebował. Szybkim krokiem iść przed siebie. Tak, żeby znaleźć jakiś sposób na dalsze życie. Bo przecież oszczędności, uszczuplone wyprawą do Polski, kiedyś się skończą. A więc do przodu, bez oglądania się za siebie, bez wspominania. Chyba że znowu odwiedzi go jakiś znudzony policjant, udający, że próbuje ustalić miejsce pobytu jego brata. Ale to było mało prawdopodobne. Wszystko by się zmieniło, gdyby poszukującym udało się ustalić, że Mateusz zmienił nazwisko. Ale to nie było takie proste. Nie w tym do bólu zdecentralizowanym systemie. Zresztą nawet gdyby im się to udało, ryzyko, że Łukasz będzie zmuszony stawić czoło przeszłości, było małe, praktycznie zerowe. Bo musieliby też ustalić, że Matthew Black nie mógł pojechać w styczniu do Polski, bo od kilku miesięcy nie żył. A nawet od tego była daleka droga do przekonania sądu, który miałby decydować o ewentualnej ekstradycji, że Łukasz wcielił się w jego rolę. Przy braku innych dowodów. A innych dowodów nie było, tego Łukasz był niemal pewny. Przed siebie bez oglądania się, pomyślał Łukasz Czarny, wyrzucając znicz i zepsutą zapalniczkę do kosza przy bramie. Chociaż… Pewnie nie będzie się mógł powstrzymać i od czasu do czasu sprawdzi w internecie, czy są jakieś nowe wiadomości z Polski dotyczące zdarzeń w Krańcu. Bo w sumie ciekawiło go, kto właściwie poderżnął gardło temu obleśnemu grubasowi.
4
Jadwiga Kozioł ostatni raz omiotła wzrokiem grób. Wszystko w porządku. Na płycie nie było żadnych paprochów ani liści, ustawiony pośrodku znicz płonął porządnym, żywym ogniem, dobrze chroniony przez szklany klosz. Może nie tak ładny jak ten stłuczony, ale równie solidny. Potem, tak jak zwykle, spojrzała jeszcze na zdjęcie Mareczka. To nie było to samo zdjęcie, które wisiało w jej pokoju obok portretu Matki Boskiej Częstochowskiej, ale minę miał na nim taką samą. Taką samą jak przez pięć ostatnich lat swojego życia. Smutną i nieobecną. Widziała to wcześniej, oczywiście, ale wtedy myślała, że powód jest inny. Że naprawdę dotarła do niego nieodwracalność odejścia rodziców. Nie wiedziała, co mogłaby poradzić na ten jego smutek. Miała nadzieję, że szybko pojawi się jakaś dziewczyna, która będzie wiedzieć.
Odchodząc, rzuciła okiem na grobowiec Zaleskich. Kwiaty w wieńcach oklapły, szarfy i transparenty zwisały, przemoczone i poszarpane przez wiatr. Nikt tu nie przychodził, żeby coś dołożyć albo poprawić. Nowy ksiądz proboszcz potrzebował jeszcze chyba trochę czasu, żeby się odważyć i kazać nowemu kościelnemu posprzątać ten śmietnik. Możliwe, że Zaleskich w końcu szlag trafi i sami posprzątają. Wsiadła na rower i ruszyła przed siebie w kierunku plebanii. Stary dobry składak, na który nawet jej łatwo było wsiąść. Jej wierny przyjaciel, dzięki któremu w ogóle mogła ruszyć się gdzieś dalej z plebanii i wypełniać codzienne obowiązki. To znaczy zrobić zakupy dla księdza i przyjechać do Mareczka na cmentarz. Z tym że na cmentarz częściej, bo i w niedzielę. A czasem nawet dwa razy dziennie. Tak często jeździła tą trasą, że gdyby musiała, to chybaby ją pokonała z zawiązanymi oczami. Chociaż w zasadzie już to zrobiła. W tamten piątek, kiedy jechała, żeby sprawdzić, co się właściwie dzieje na cmentarzu i co się dzieje z księdzem Lucjanem, i kiedy wracała, już w zupełnie innym celu. No, może te zawiązane oczy to przesada. Coś jednak widziała. Pan Bóg pokarał ją słabością w nogach, ale oszczędził jej wzrok, który jak na jej lata miała bardzo dobry. I słuch, zwłaszcza słuch. Jeśli akurat nie była zatopiona w modlitwie, wszystko słyszała. Dzięki temu, chociaż zatrzymała się przy grobie Mareczka i nie podeszła do grobowca Zaleskich, dotarło do niej każde słowo. I zrozumiała, może nie wszystko, bo czasem używali skomplikowanych słów, ale najważniejsze. Właściwie zanim proboszcz zaczął mówić. Wystarczyło to, co powiedział ten chłopak z latarką. O tym, że całe życie był jak zastrachane zwierzę w klatce. Właśnie wtedy zrozumiała to puste, smutne spojrzenie Mareczka. Spojrzenie, które pojawiło się wkrótce po tym, jak skończył dwanaście lat. Czyli osiem lat temu, bo niedługo skończyłby dwadzieścia. Osiem lat temu, czyli wtedy, kiedy parafię w Krańcu objął ksiądz Twardy. I zrozumiała to, co działo się w dniu śmierci Mareczka i zaraz potem, kiedy proboszcz tłumaczył jej, że policja ma pewne podejrzenia. Jechał bez kasku, to jedno, a przecież obiecywał, że nie będzie tego robił, prawda? Co ważniejsze, kierowca ciężarówki, która go zabiła, upierał się, że sposób, w jaki jego motorower zmienił pas ruchu, nie wyglądał na przypadkowy. To nic, mówił ksiądz Lucjan, ja z nimi porozmawiam, nie będą tego drążyć. Po co im to, łatwiej zamknąć sprawę wypadku niż samobójstwa. A jeśli chodzi o pogrzeb… No cóż, oczywiście, jeśli się zabił celowo, nie powinno być kościelnego pogrzebu. Ale Pan Bóg jest miłosierny, niech on decyduje. On, ksiądz Lucjan, nie będzie się wtrącał, da Mareczkowi normalny katolicki pogrzeb. Oszalała z bólu, całowała go wtedy po rękach. Dlaczego mi nic nie powiedziałeś, zapytała wtedy Mareczka w piątkowy wieczór, kiedy już wszystko zrozumiała, stojąc przy jego grobie. Przecież gdybyś mi powiedział, uwierzyłabym ci, broniłabym cię. I od razu poczuła, że to niebezpieczna myśl, niebezpieczna dla niej samej. Na szczęście nie miała czasu się na niej skupić, bo zaczęło się zamieszanie. Chłopak z latarką zeskoczył z grobowca i zaczął uciekać, biskup i ten mały łysy pobiegli za nim. Potem ten wysoki dziwny otworzył grobowiec, co bardziej usłyszała, niż zobaczyła, i przestraszyła się, że straci okazję. Nie straciła. Prokurator zostawił otwarty grobowiec z księdzem w środku i ruszył w kierunku plebanii, mijając ją o jakieś pół metra. Odczekała chwilę, wzięła ten solidny szklany znicz, który
sama postawiła na grobie Mareczka, i podeszła do grobowca Zaleskich. Stłukła znicz i z najostrzejszym kawałkiem weszła do środka. – Zaraz księdza uwolnię – wyszeptała, żeby nie zaczął krzyczeć. Potem obeszła go i stanęła za nim. Na klęczkach ustawiony był idealnie, nie musiała nawet zbyt wysoko podnosić rąk. Miała całą masę pytań, które chciała mu zadać. Dlaczego? Jak? Jak długo? Jak to było możliwe tu na plebanii, tuż pod jej okiem? Czy Mareczek zostawił list, który on zabrał i zniszczył? Nie miała na to czasu. Może nawet lepiej, że nie pozna odpowiedzi na te pytania. – Za Mareczka – powiedziała tylko. Miała rację, że się pospieszyła, bo za chwilę w drzwiach grobowca pojawił się ten stary pijak. Poświecił sobie zapałką. Bała się, że zaraz ją zauważy, i szykowała się do tego, żeby mu rozpłatać brzuch, ale kościelny runął jak długi na ziemię. Dobrze się złożyło, bo po jego plecach wyszła z grobowca i tylko jeden obcas uwalała sobie krwią. Zostawiła kawałek znicza koło kościelnego, podeszła do grobu Mareczka i wsiadła na rower. Drogę powrotną na plebanię przejechała szybko, najszybciej, jak mogła. Ostrożnie weszła do sieni. Usłyszała, że prokurator buszuje w kuchni. Nie wiedziała, czy przedtem próbował do niej zaglądać, na szczęście wychodząc, przekręciła klucz w drzwiach, więc zawsze mogła powiedzieć, że spała w swoim pokoju i go nie słyszała. Zdjęła buty, szybko wytarła z nich krew i poczuła całkowity spokój. Spokój, który potrwał tylko chwilę, bo zaraz potem zdała sobie sprawę, że nie ma różańca. W grobowcu przełożyła go z prawej ręki do lewej, musiał jej wypaść z rękawiczki. Zrozumiała, że to nie koniec, że musi działać. Trzymając rękę za plecami, tak żeby nie było widać braku różańca, wpadła do kuchni i naskoczyła na prokuratora, akurat wtedy, kiedy udało mu się uruchomić latarkę. Kiedy niby to dowiedziała się od niego, co zaszło na cmentarzu, pobiegła włożyć buty i chwyciła siekierę. Kiedy wracali na cmentarz, starała się trzymać siekierę tak, żeby prokurator nie widział, że nie ma różańca. Może to zauważył, ale nic nie powiedział. Na zbyt bystrego to on nie wyglądał. No i był posłuszny. Kiedy chciał iść szybciej, wystarczyło, że złapała go za rękę. Nie mogła go puścić przodem, nie mogła pozwolić, żeby znalazł różaniec, który musiał leżeć gdzieś przed grobowcem albo wewnątrz. Kiedy dotarli na miejsce, minęła modlącego się biskupa, weszła do grobowca, padła na kolana i pochyliła głowę prawie do ziemi. Różańca tam nie było, nie miała absolutnej pewności w tych ciemnościach, ale miała pewność wystarczającą. To mogło znaczyć tylko jedno, pomyślała. Wstała, wyszła z grobowca i zamierzyła się na Dolniaka siekierą. Martwy nic by nie powiedział, nawet gdyby znaleźli przy nim różaniec. Ją może by zamknęli, ale to jej nie obchodziło. Byle tylko uwierzyli, że to on zabił proboszcza. Wtedy poczuła, że ktoś odciąga ją na bok i mocno przytula. Dopiero kiedy usłyszała szept, zorientowała się, że to biskup. „Dlaczego to zrobiłaś, córko?”, zapytał, a ona wybuchnęła płaczem. To był jedyny moment, kiedy straciła panowanie nad tym, co robi. Szlochając, wyszeptała
odpowiedź: „Dlatego, że on to samo zrobił mojemu Mareczkowi. I dlatego Mareczek się zabił”. Chwilę potem poczuła, jak biskup wciska jej w dłoń różaniec, i usłyszała kolejne słowa, które wyszeptał: „Wyspowiadaj się z tego i cokolwiek się zdarzy, nie przyznawaj się”. Zrobiła tak, jak kazał – nic nikomu nie powiedziała. Zresztą chwilę później, z różańcem bezpiecznie trzymanym w dłoni, odzyskała panowanie nad sobą i myśl o tym, żeby komukolwiek coś powiedzieć, w ogóle nie przechodziła jej przez głowę. Skoro ten cały biskup chciał, żeby go zamknęli, widocznie miał jakiś powód. Zresztą potem go puścili. A ona miała swoje do zrobienia. I dlatego objeżdżała wszystkie baby we wsi i nawoływała do godnego upamiętnienia zabitego proboszcza. Dlatego zorganizowała tę szopkę przy grobowcu Zaleskich. Dlatego robiła z siebie idiotkę przed tymi wymuskanymi dziennikarzami, którzy patrzyli na nią jak na jakiś okaz i byli tym bardziej zadowoleni, im większe bzdury gadała i im więcej błędów językowych popełniała. Oczywiście celowo, ale te miastowe dupki w swoim zadufaniu tego nie wiedziały. Wszystko, co robiła od tamtego piątku, miało tylko jeden cel. Żeby nikt we wsi się nie domyślił, że jej Mareczek został pohańbiony. I że sam się zabił. Dojechała na podwórko i zobaczyła, że skoda nowego proboszcza znowu stoi pod plebanią. Często wyjeżdżał. Ktoś we wsi gadał, że jeździ do jakiejś katechetki w Radomiu. To dobrze, pomyślała. To znaczy, że ten jest normalny. Co nie znaczy, że nie trzeba mu patrzeć na ręce. Teraz wiedziała, że zawsze trzeba im patrzeć na ręce. Chociaż nie miała po co. Pewnie czeka na obiad, pomyślała. Obiecała mu rosół, więc trzeba było się za to zabierać. Postawiła rower za ścianą plebanii, tak jak zwykle, i poszła w kierunku ospale drepczących przed kurnikiem kur, zabrawszy po drodze garść zboża z garnka. Umiała chodzić tak wolno, że prawie się nie poruszała, i tak cicho, że nikt jej nie słyszał. Tak jak wtedy w piątek na cmentarzu. Chociaż tam raz coś usłyszeli i nawet spojrzeli w jej kierunku, ale uznali, że to lis. Zbliżyła się do wybranej kury na odległość dwóch kroków. Zatrzymała się i przez dłuższą chwilę stała zupełnie nieruchomo. Potem sypnęła kilka ziarenek tuż pod dziobem kury. Potem jeszcze raz i jeszcze, coraz bliżej. Wreszcie kura podeszła tak blisko, że prawie dziobnęła ją w but. Wtedy z szybkością, o którą nikt by Jadwigi Kozioł nie podejrzewał, wykonała wiele razy ćwiczony ruch i chwyciła kurę za szyję. Reszta kur rozpierzchła się, a ona swoim powolnym, zmęczonym krokiem podreptała na drugą stronę podwórka. W zakrwawionym pniaku tkwiła siekiera, ale Jadwiga Kozioł wolała leżący obok nóż. To był prosty ruch, który wymagał o wiele mniej siły i wysiłku. Chwyciła szyję kury lewą ręką i uwolniła prawą. Potem położyła szamoczącą się kurę na pniaku, przyciskając ją łokciem i jednocześnie wyciągając jej szyję do góry. Zanim sięgnęła po nóż, zrobiła to, co robiła zawsze, kiedy miała odebrać życie: przeżegnała się.