Polecamy w serii Dotyk śmierci Sława i śmierć Skarby przeszłości Kwiat Nieśmiertelności Śmiertelna ekstaza Czarna cerem...
8 downloads
14 Views
516KB Size
Polecamy w serii Dotyk śmierci Sława i śmierć Skarby przeszłości Kwiat Nieśmiertelności Śmiertelna ekstaza Czarna ceremonia Anioł śmierci Święta ze śmiercią Rozłączy ich śmierć Wizje śmierci O włos od śmierci Naznaczone śmiercią Śmierć o tobie pamięta
Zrodzone ze śmierci Słodka śmierć Pieśń śmierci Śmierć o północy Śmierć z obcej ręki Śmierć w mroku Śmierć cię zbawi Obietnica śmierci Śmierć cię pokocha Śmiertelna fantazja Fałszywa śmierć Pociąg do śmierci Zdrada i śmierć Śmierć w Dallas
Celebryci i śmierć Psychoza i śmierć
Tytuł oryginału CALCULATED IN DEATH Copyright © 2013 by Nora Roberts All rights reserved Projekt okładki Elżbieta Chojna Zdjęcie na okładce © Holger Winkler/A.B./Corbis/FotoChannels Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja
Ewa Witan Korekta Mariola Będkowska ISBN 978-83-7961-656-5 Warszawa 2014 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Ubóstwu mało co brak, łakomstwu wszystkiego. Publiusz Syrus Pieniądz bez honoru to choroba. Balzac
Rozdział 1 Przejmujący wiatr targał przenikliwie zimnym, listopadowym powietrzem, które kąsało kości niczym małe, ząbkowane nożyki. Porucznik Dallas znowu zapomniała rękawiczek, ale może to i lepiej, bo zniszczyłaby ich kolejną drogą parę sprayem do zabezpieczania dłoni. Eve wsunęła więc tylko przemarznięte ręce do kieszeni płaszcza, gdy
przyglądała się denatce. Kobieta leżała u podnóża kilku stopni, prowadzących do czegoś, co wyglądało jak mieszkanie w suterenie. Widząc, pod jakim kątem w stosunku do ciała spoczywa głowa ofiary, Dallas nie musiała czekać na lekarza sądowego, by jej powiedział, że denatka skręciła kark. Eve oceniła jej wiek na czterdzieści kilka lat. Kobieta nie miała na sobie płaszcza, lecz teraz już porywisty wiatr był jej obojętny. Ubrana była jak do pracy – miała na sobie żakiet, golf, spodnie i eleganckie pantofle na niskim obcasie. Przypuszczalnie wszystko modne, ale Eve wolała zostawić ocenę tego swojej partnerce, gdy tylko
detektyw Delia Peabody dotrze na miejsce zbrodni. Nie dostrzegła żadnej biżuterii. Nawet zegarka na rękę. Brak torebki, teczki, aktówki. Na schodach nie walały się śmieci, murów nie zdobiły graffiti. Jedyny dysonans stanowiły zwłoki. W końcu Eve odwróciła się do funkcjonariuszki, która pojawiła się tu, kiedy ktoś zadzwonił pod dziewięćset jedenaście. – Co wiadomo? – Powiadomiono policję o drugiej dwanaście. Razem ze swoim partnerem byliśmy zaledwie dwie przecznice stąd, w sklepie całodobowym. Dotarliśmy
tutaj o drugiej czternaście. Właściciel lokalu, Bradley Whitestone, ze znajomą Alvą Moonie, stali przed budynkiem. Whitestone oświadczył, że zamierzali wejść do mieszkania, w którym właśnie trwa remont, więc stoi puste. Znaleźli ciało, kiedy przyprowadził tu Moonie, żeby jej pokazać, gdzie już wkrótce się przeprowadzi. – O drugiej w nocy. – Tak jest. Oświadczyli, że dziś wieczorem wybrali się na miasto, zjedli kolację, potem poszli do baru. Są niezupełnie trzeźwi, pani porucznik. – Rozumiem. – Siedzą teraz w wozie razem z moim partnerem.
– Porozmawiam z nimi później. – Ustaliliśmy, że ofiara nie żyje. Nie ma przy sobie żadnego dokumentu tożsamości. Brak torebki, biżuterii, płaszcza. Doznała złamania kręgów szyjnych. Widać też inne obrażenia – siniak na policzku, rozciętą wargę. Na pierwszy rzut oka wygląda to na napad rabunkowy, ale... – Policjantka lekko się zarumieniła. – Coś mi tu nie pasuje. Zaintrygowana Eve skinęła głową, by policjantka mówiła dalej. – Dlaczego? – Brak płaszcza świadczy, że nie była to zwykła kradzież na wydrę. Zdjęcie płaszcza wymaga trochę czasu. A jeśli
spadła ze schodów albo ktoś ją popchnął, dlaczego leży pod murem, a nie u podnóża stopni? Tak, że nie widać jej z chodnika? Bardziej mi to wygląda na chęć pozbycia się zwłok, pani porucznik. – Przymawiacie się o pracę w wydziale zabójstw, Turney? – Nie chciałam nikogo urazić, pani porucznik. – Nie czuję się urażona. Może potknęła się na schodach, nieszczęśliwie upadła i skręciła sobie kark. Jakiś bandzior ją zobaczył, przeciągnął pod ścianę, żeby ukryć przed wzrokiem przechodniów, a potem zabrał jej płaszcz i pozostałe rzeczy.
– Tak jest. – Nie wygląda mi jednak na to. Ale potrzebujemy czegoś więcej niż przypuszczeń. Zaczekajcie tu, Turney. Detektyw Peabody już jest w drodze. – Mówiąc to, Eve otworzyła zestaw podręczny, by wyjąć puszkę Seal-It. Zabezpieczyła sprayem dłonie i buty, uważnie rozglądając się wkoło. W tej części nowojorskiego East Side’u panowała cisza i spokój – przynajmniej o tej porze. Większość okien mieszkań i wystaw była ciemna, wszystko pozamykane, nawet bary. Może kilka lokali nadal działało, ale znajdowały się za daleko od tego miejsca, by szukać w nich świadków
wydarzenia. Wypytają okolicznych mieszkańców, chociaż mało prawdopodobne, by znaleźli kogoś, kto widział, co się tutaj stało. Z uwagi na przenikliwy ziąb, bo rok dwa tysiące sześćdziesiąty najwyraźniej postanowił wziąć świat w lodowaty uścisk, większość ludzi wolała siedzieć w domowych pieleszach, rozkoszując się ciepełkiem. Tak, jak ona. Spała, tuląc się do męża, kiedy otrzymała wezwanie. Ale taki już los gliniarzy, pomyślała, a w przypadku Roarke’a – tych, którzy poślubili funkcjonariusza policji. Zabezpieczywszy dłonie i buty, zeszła po schodkach, najpierw uważnie
obejrzała drzwi do mieszkania, a potem przykucnęła obok zwłok. Tak, czterdzieści kilka lat, jasnobrązowe włosy zebrane do tyłu i spięte. Niewielki siniak na prawym policzku, odrobina zaschniętej krwi na rozciętej wardze. Uszy miała przekłute, więc jeśli nosiła kolczyki, zabójca ich nie wyrwał, tylko zdjął, choć wymagało to nieco zachodu. Uniósłszy rękę denatki, Dallas zobaczyła otartą skórę na dłoni. Jakby uprawiała seks na szorstkim dywanie, pomyślała Eve, nim przytknęła prawy kciuk ofiary do urządzenia, ustalającego tożsamość. Marta Dickenson, odczytała. Kobieta
rasy mieszanej, lat czterdzieści sześć. Zamężna, mąż Denzel Dickenson, dwoje dzieci, mieszkanka Upper East Side. Zatrudniona w biurze księgowym Brewer, Kyle i Martini, mieszczącym się osiem przecznic stąd. Kiedy wyjmowała przyrządy pomiarowe, jej krótkie, brązowe włosy zatrzepotały na wietrze. Nie pomyślała, by wcisnąć czapkę na głowę. Oczy Eve, prawie tego samego koloru co włosy, pozostały zimne i obojętne. Nie myślała o mężu, dzieciach, przyjaciołach denatki. Jeszcze nie. Na razie skupiła się na zwłokach, ich ułożeniu, miejscu wydarzenia, godzinie zgonu, który nastąpił o dwudziestej drugiej
pięćdziesiąt. Co robiłaś, Marto, kilka przecznic od biura i od domu w lodowatą, listopadową noc? Eve oświetliła latarką spodnie kobiety i dostrzegła na czarnej tkaninie niebieskie włókna. Ostrożnie ujęła pęsetą dwie nitki, umieściła je w torebce i zostawiła znacznik dla techników kryminalnych, by zbadali spodnie. Usłyszawszy nad głową głos Peabody i odpowiedź policjantki, Eve się wyprostowała. Jej skórzany płaszcz załopotał, kiedy odwróciła się, żeby popatrzeć na swoją partnerkę, która okutana po czubek nosa ciężkim krokiem
schodziła ze schodów. Delia pomyślała o nakryciu głowy i nie zapomniała rękawiczek. Różowa – landrynkowo różowa – czapka narciarska z małym, subtelnym pomponem zakrywała jej ciemne włosy i całe czoło, aż po brwi. Szyję kilkakrotnie owinęła kolorowym szalikiem. Do tego śliwkowy puchowy płaszcz i różowe kowbojki. Eve zaczynała podejrzewać, że Peabody nie zdejmuje ich, nawet kiedy kładzie się spać. – Jak możesz w ogóle się poruszać taka okutana? – Jakoś dotarłam do stacji metra, a potem ze stacji metra tutaj, ale
przynajmniej nie zmarzłam. Jezu – powiedziała ze współczuciem. – Nie ma nawet płaszcza! – Raczej nie narzeka. Marta Dickenson – zaczęła Eve i zapoznała Delię z istotnymi faktami. – Kawał drogi od jej biura i miejsca zamieszkania. Może wracała z pracy do domu, ale dlaczego nie skorzystała z metra, szczególnie w taki wieczór? – Oto jest pytanie. W lokalu trwa remont. Nikt tu nie mieszka. Bardzo na rękę, prawda? Jeśli dodać do tego, że leży wciśnięta w kąt, nikt nie powinien jej znaleźć do rana. – Dlaczego bandziorowi miałoby na tym zależeć?
– To kolejne pytanie. Jeśli mu na tym zależało, to skąd wiedział, że mieszkanie stoi puste? – Mieszka w okolicy? – odpowiedziała Peabody, myśląc na głos. – Należy do ekipy remontowej? – Być może. Obejrzymy sobie mieszkanie, ale najpierw porozmawiamy z tymi, którzy zadzwonili pod dziewięćset jedenaście. Wezwij lekarza sądowego. – I techników? – Na razie jeszcze nie. Eve weszła na schody i skierowała się do radiowozu. Kiedy dawała znak gliniarzowi, siedzącemu przy kierownicy, ze środka wysiadł
mężczyzna, zajmujący miejsce na tylnym siedzeniu. – Pani tu dowodzi? – spytał szybko, wyraźnie zdenerwowany. – Porucznik Dallas. Czy pan Whitestone? – Tak, to ja. – To pan zawiadomił policję. – Tak. Tak. Jak tylko znaleźliśmy... Ją. Była... Byliśmy... – Pan jest właścicielem tego mieszkania? – Tak. – Przystojny trzydziestolatek wziął głęboki oddech. Kiedy znów się odezwał, był bardziej opanowany, nie mówił już tak szybko. – Budynek należy do mnie i moich dwóch wspólników.
Na drugim i trzecim piętrze jest osiem mieszkań. Spojrzał w górę. Też był z gołą głową, stwierdziła Eve, miał na sobie czarny, wełniany płaszcz i szalik w czerwonoczarne pasy. – Jestem też wyłącznym właścicielem lokalu na dole – ciągnął Whitestone. – Przeprowadzamy remont, chcemy na parterze i pierwszym piętrze urządzić siedzibę firmy. – Czym się zajmuje pańska firma? – Doradztwem finansowym. WIN Group. Whitestone, Ingersol i Newton. W-I-N. – Rozumiem. – Zamierzałem zamieszkać na dole.
Przynajmniej taki miałem plan. Nie... – Może mi pan powie, jak pan spędził dzisiejszy wieczór – poprosiła go Eve. – Brad? – Zostań w samochodzie, Alvo. – Nie mogę dłużej siedzieć. – Z radiowozu wysiadła szczupła blondynka owinięta w naturalne futro, na nogach miała skórzane, sięgające ud botki na wysokich, cienkich obcasach. Uczepiła się ramienia Whitestone’a. Ładna z nich para, pomyślała Eve. Oboje urodziwi, eleganccy, wyraźnie wstrząśnięci. – Porucznik Dallas. – Alva wyciągnęła rękę. – Nie pamięta mnie pani? – Nie.
– Wiosną spotkałyśmy się na bankiecie. Jestem jedną z członkiń komitetu Big Apple Gala. Nieważne – rzuciła, kręcąc głową. Wiatr rozwiewał długie włosy Alvy. – To straszne. Biedaczka. Nawet zabrali jej płaszcz. Nie wiem, dlaczego tak bardzo się tym przejmuję, ale według mnie to okrucieństwo. – Czy któreś z państwa dotykało zwłok? – Nie – zaprzeczył Whitestone. – Zjedliśmy kolację, a potem poszliśmy się czegoś napić do Key Club, dwie przecznice stąd. Opowiadałem Alvie o naszym nowym przedsięwzięciu, zainteresowała się, więc przyszliśmy tu,
żebym mógł ją oprowadzić. Moje mieszkanie jest prawie gotowe, więc... Wyjmowałem klucz, już miałem wstukać kod, kiedy Alva krzyknęła. Nawet nie zauważyłem tej kobiety, pani porucznik. Nie widziałem jej, póki Alva nie krzyknęła. – Leżała w kącie – dopowiedziała jego towarzyszka. – W pierwszej chwili pomyślałam, że to jakaś bezdomna. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że... Dopiero później oboje się zorientowaliśmy. Przytuliła się do Whitestone’a, a ten objął ją w pasie. – Nie dotykaliśmy jej – dodał. – Podszedłem bliżej, ale widziałem...
Wiedziałem, że nie żyje. – Brad chciał, żebym weszła do środka, bo tam ciepło, ale nie mogłam. Nie mogłabym czekać w środku, wiedząc, że ona tu leży na zimnie. Policja przyjechała bardzo szybko. – Panie Whitestone, potrzebna mi będzie lista nazwisk pańskich wspólników i osób zatrudnionych przy remoncie budynku. – Naturalnie. – Jak tylko przekaże pan mojej partnerce te informacje oraz poda, jak można się z panem kontaktować, mogą państwo wrócić do domu. – Jesteśmy wolni? – spytała ją Alva.
– Na razie tak. Potrzebna mi pańska zgoda na wejście do mieszkania i do budynku. – Jasne. Daję pani wolną rękę. Mam klucze i kody... – zaczął. – Mam klucz uniwersalny. Jeśli będą jakieś problemy, powiadomię pana. – Pani porucznik? – zawołała za nią Alva, gdy Eve się odwróciła, zamierzając odejść. – Kiedy panią poznałam, myślałam, że pani zawód jest na swój sposób fascynujący. Weźmy chociażby sprawę Icove’ów. To będzie prawdziwy hit filmowy. Uważałam, że ma pani bardzo ciekawą pracę. Ale się myliłam. – Alva spojrzała w kierunku schodów. – To ciężkie i przygnębiające
zajęcie. – Praca jak każda inna – odparła Eve i skierowała się do schodów. – Zaczekamy do rana z przepytywaniem okolicznych mieszkańców – zwróciła się do Turney. – Ludzie zbyt wiele nam nie powiedzą, kiedy ich wyrwiemy ze snu o takiej porze. Nie tylko mieszkanie, ale cały budynek jest pusty. Dopilnujcie, żeby świadkowie dotarli tam, dokąd chcą się udać. Z jakiego jesteście posterunku, Turney? – Ze sto trzydziestego szóstego. – A kto jest waszym przełożonym? – Sierżant Gonzales, pani porucznik. – Jeśli chcecie wziąć udział w przepytywaniu okolicznych
mieszkańców, załatwię to z waszym szefem. Bądźcie tu o siódmej trzydzieści. – Tak jest! – Tamta niemal zasalutowała. Lekko rozbawiona Eve zbiegła po schodach, wstukała kod, otworzyła drzwi i weszła do mieszkania w suterenie. – Włączyć światła na pełną moc – poleciła i ucieszyła się, kiedy się zapaliły. Pomieszczenie dzienne, jak się domyślała, bo brakowało jeszcze mebli, było bardzo przestronne. Ściany – tam, gdzie je pomalowano – błyszczały jak świeżo opieczona grzanka, podłoga –
tam, gdzie nie przykrywał jej brezent – połyskiwała, polakierowana na ciemno. Materiały budowlane i całą resztę rzeczy ustawiono starannie w kątach pomieszczenia, co świadczyło, że prace remontowe jeszcze trwały. Prowadzono je schludnie i sprawnie, przypuszczalnie zwracano uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Dlaczego więc jedna płachta brezentu, w przeciwieństwie do pozostałych, leżała pofałdowana, ukazując szeroki pas błyszczącej podłogi? – Jakby ktoś się na niej poślizgnął albo z kimś szarpał – powiedziała Eve, kierując się w tamtą stronę. Zaczekała, aż kamera zarejestruje szerokość
i długość odsłoniętego fragmentu podłogi, a potem się pochyliła, żeby naciągnąć brezent. – Dużo plam farby, ale... Ukucnęła, wyciągnęła latarkę i oświetliła brezent. – To mi wygląda na krew. Kilka kropli krwi. Otworzyła torbę, pobrała małą próbkę, a potem zaznaczyła to miejsce do zbadania przez techników. Przeszła do kuchni, przypominającej kambuz, lśniącej i błyszczącej pod płachtami brezentu. Akurat kiedy skończyła pierwsze oględziny głównej sypialni i łazienki oraz drugiej sypialni lub gabinetu
i łazienki, pojawiła się Peabody. – Zebrałam wstępne informacje o świadkach – zameldowała. – Kobieta jest dziana. Nie tak, jak Roarke, ale stać ją na takie futro i te naprawdę odlotowe kozaki. – Taa… to widać. – Jemu też nieźle się powodzi. Odziedziczył majątek po rodzicach i nadal go pomnaża. Dziesięć lat temu zatrzymany za zakłócanie porządku publicznego pod wpływem alkoholu. Jej największym grzechem jest przekraczanie dozwolonej prędkości. Ma na swoim koncie masę mandatów za zbyt szybką jazdę, głównie na trasie do swojego domu w Hamptons.
– Wiesz, jak to jest, kiedy chce się dotrzeć do Hamptons. Co tu widzisz, Peabody? – Naprawdę dobra robota, przywiązywanie uwagi do wszystkich szczegółów, dobrze wydane pieniądze i wystarczająco zasobne kieszenie, by móc wynagrodzić dobrą robotę i przywiązywanie uwagi do wszystkich szczegółów. I... – Uwalniając się częściowo od długaśnego szala, Peabody podeszła do miejsca zaznaczonego przez Eve. – Coś, co mi wygląda na krew na brezencie. – Brezent był pofałdowany, jak dywan, kiedy ktoś się na nim poślizgnie. Pozostałe płachty leżą równiutko.
– Na placu budowy dochodzi do wypadków. Może się polać krew. Ale... – Tak, ale. Krew na brezencie i trup za drzwiami. Ofiara ma przeciętą wargę i zaschniętą krew. Nie jest jej dużo, więc ktoś mógł nawet nie zauważyć, że kilka kropli skapnęło na brezent. Szczególnie kiedy płachta była pofałdowana. – Zaciągnęli ją tutaj? – Peabody zmarszczyła czoło i spojrzała na drzwi. – Nie widziałam żadnych śladów włamania, ale przyjrzę się jeszcze raz. – Nie włamali się. Może posłużyli się wytrychem, ale to wymaga czasu. Bardziej prawdopodobne, że znali kod
albo mieli cholernie dobry czytnik. – Jeśli to wszystko uwzględnić, nie był to zwykły napad rabunkowy. – No właśnie. Zabójca nie wydaje się zbyt rozgarnięty. Skoro był na tyle silny, by skręcić jej kark, dlaczego ją uderzył? Ofiara ma siniak na prawym policzku i rozciętą wargę. – Wymierzył jej lewy prosty. – Nie wydaje mi się, że to lewy prosty. To byłby naprawdę szczyt głupoty. Raczej cios na odlew. Facet policzkuje kobietę tylko wtedy, kiedy chce ją upokorzyć. Uderza pięścią, jak jest wkurzony, pijany albo ma w nosie, że może jej zrobić krzywdę, doprowadzić do rozlewu krwi. Wali na odlew, kiedy
chce sprawić ból i zastraszyć. A to mi wygląda na cios na odlew – uderzył kłykciami w kość policzkową. Eve oberwała wystarczająco wiele razy, by to wiedzieć. – Sprawca jest wystarczająco rozgarnięty i opanowany, żeby jej nie okładać pięściami, nie zmasakrować – ciągnęła – ale niewystarczająco rozgarnięty, by nie zostawić żadnych śladów. Niewystarczająco rozgarnięty, żeby zabrać ze sobą brezent. Ofiara ma otartą skórę prawej dłoni, a na spodniach niebieskie włókna. Może pochodzą z dywanika w samochodzie? – Uważasz, że ktoś ją złapał i wciągnął do samochodu.
– To całkiem możliwe. Trzeba ją było jakoś ściągnąć do tego pustego mieszkania, by móc zrobić to, co zostało zaplanowane. Jest wystarczająco cwany, żeby zabrać jej kosztowności oraz płaszcz, pozorując napad na tle rabunkowym. Ale zostawił jej buty. Porządne, wyglądają na prawie nowe. Jaki bandzior zdejmuje ofierze płaszcz, a zostawia jej buty? – Jeśli ściągnął ją tutaj, zależało mu, żeby nikt im nie przeszkodził – zauważyła Peabody. – I chciał mieć dużo czasu. Nie wygląda mi to na gwałt. Bo dlaczego miałby ją potem ubrać? – Szła do pracy albo właśnie wracała. – Wracała – potwierdziła Peabody. –
Kiedy ją sprawdzałam, ustaliłam, że mąż zadzwonił na policję. Nie wróciła do domu. Pracowała do późna, ale nie wróciła do domu. Tuż przed wyjściem z biura, czyli tuż po dwudziestej drugiej, zadzwoniła do męża. – Zaalarmował policję, bo żona nie wróciła po pracy do domu? – Też wydało mi się to trochę dziwne, więc go sprawdziłam. To szanowny pan Denzel Dickenson, młodszy brat sędzi Gennifer Yung. – Wystarczy. – Eve wzięła głęboki oddech. – Niezły pasztet. – Też tak uważam. – Wezwij techników, Peabody, powiedz, że to pilne. Nie zaszkodzi
postarać się o dupokrytki, kiedy ma się do czynienia z martwą bratową pani sędzi. Przeciągnęła dłonią po włosach, zastanawiając się. Zamierzała pojechać do biurowca, w którym pracowała ofiara, pokonać tę samą trasę, co ona, poznać okolicę. A potem wrócić tu przed udaniem się do domu ofiary, by dokładnie obejrzeć miejsce zbrodni, spróbować określić czas i kolejność wydarzeń. Ale w tej sytuacji... – Pewnie mąż od wielu godzin krąży tam i z powrotem po mieszkaniu. Złożymy mu wizytę i przekażemy złą wiadomość. – Nienawidzę tego – mruknęła
Peabody. – To może pora, żebyś sobie poszukała innego zajęcia. * Dickensonowie zajmowali jeden z czterech apartamentów z ogrodem na dachu na ostatnim piętrze jednego z dostojnych budynków w Upper East Side. Elegancki dom z szarego kamienia i szkła górował nad okolicą, gdzie nianie i osoby, wyprowadzające psy na spacer, niepodzielnie rządziły na chodnikach i w parkach. Automatyczny nocny strażnik kazał im się przedstawić, co według Eve było
równoznaczne z szykanowaniem. – Porucznik Eve Dallas i detektyw Delia Peabody. – Przysunęła swoją odznakę do ekranu. – Musimy porozmawiać z Denzelem Dickensonem, mieszkającym w apartamencie B. – Proszę podać, w jakiej sprawie – rozległ się beznamiętny, komputerowo generowany głos. – To nie twój interes. Zeskanuj odznaki i wpuść nas. – Przykro mi, ale apartament B jest zabezpieczony na noc. Wejście do budynku i do wszystkich w nim pomieszczeń wymaga zgody administratora bądź lokatora. Chyba, że to nadzwyczajna sytuacja.
– Posłuchaj mnie, ty niedorobiony, mikroprocesorowy mądralo, jesteśmy tu oficjalnie, z ramienia policji. Zeskanuj odznaki i wpuść nas. W przeciwnym razie każę natychmiast sporządzić nakazy aresztowania administratora budynku, szefa zabezpieczeń oraz właścicieli za utrudnianie pracy wymiaru sprawiedliwości. A ty jeszcze przed wschodem słońca trafisz na złomowisko. – Nieodpowiedni język stanowi pogwałcenie... – Nieodpowiedni język? Och, zaraz usłyszysz bardziej nieodpowiedni język. Peabody, skontaktuj się z zastępcą prokuratora Cher Reo i rozpocznij
procedurę wystawiania nakazów aresztowania tych, których należy. Przekonamy się, jakie będą mieli miny, kiedy zostaną wywleczeni z łóżek o tej porze, skuci i przewiezieni do komendy głównej, ponieważ ten skomputeryzowany, blaszany bożek nie wpuścił do środka funkcjonariuszy policji. – Z największą przyjemnością, pani porucznik. – Proszę przedstawić odznaki do zeskanowania i położyć dłoń na czytniku w celu weryfikacji. Eve jedną rękę z odznaką uniosła w górę, a drugą położyła na czytniku. – Otwieraj. Natychmiast.
– Tożsamość zweryfikowana. Zezwalam na wejście na teren budynku. Eve wpadła do środka, przemaszerowała po czarnej, marmurowej posadzce do wind o błyszczących, białych drzwiach, których po obu stronach strzegły wazony wysokości człowieka, wypełnione po brzegi czerwonymi, ostro zakończonymi kwiatami. – Proszę zaczekać w holu, aż poinformujemy pana i/lub panią Dickenson o wizycie pań. – Zamknij się, komputerowy cymbale. – Wsiadła do windy, a Peabody za nią. – Apartament B – poleciła. – Zrób jakąś uwagę, a przysięgam na Boga, że
potraktuję paralizatorem twoją płytę główną. Kiedy winda bezszelestnie ruszyła w górę, Delia westchnęła, wyraźnie zadowolona. – Miałam niezły ubaw. – Nienawidzę, jak urządzenia elektroniczne mnie opierniczają. – Cóż, prawdę mówiąc, opierniczał cię programista. – Masz rację. – Eve zmrużyła oczy. – Masz całkowitą rację. Zapisz sobie, żeby to sprawdzić. Chcę wiedzieć, kto zaprogramował tego nadgorliwego robota. – To może być jeszcze zabawniejsze. – Z twarzy Peabody zniknął wesoły
uśmiech, kiedy winda się zatrzymała. – W przeciwieństwie do tego. Podeszły do drzwi do apartamentu B. Kolejne zabezpieczenia, zauważyła Eve, do tego cholernie dobre. Skaner dłoni, wizjer, kamera. Nacisnęła guzik, żeby uaktywnić system. – Cześć! Dzieciak, pomyślała Eve, na chwilę zbita z tropu. – Tu rodzina Dickensonów. Rozległy się głosy mężczyzny, kobiety, dziewczynki i chłopca, kiedy wszyscy po kolei się przedstawiali. „Denzel, Marta, Annabelle, Zack”. A potem szczekanie psa. – A to Cody – poinformował chłopięcy
głos. – Kto tam? – Ach... – Eve, nie wiedząc, co powiedzieć, machnęła odznaką przed kamerą. Przyglądała się czerwonemu promieniowi skanera. W chwilę później rozległ się komputerowo generowany głos. Tożsamość zweryfikowana. Proszę zaczekać chwilę. I Eve zobaczyła, jak kolor diody zmienia się z czerwonego na zielony. Otworzył im mężczyzna w granatowych spodniach od dresu, szarej bluzie i znoszonych adidasach. Miał krótko ostrzyżone, lekko kręcone włosy, ciemną, zmęczoną twarz. Oczy
koloru gorzkiej czekolady na moment zrobiły się okrągłe, a potem pojawił się w nich strach. Zanim Eve przemówiła, strach zastąpiła rozpacz. – Nie. Nie. Nie. – Padł na kolana i złapał się za brzuch, jakby mu wymierzyła kopniaka. Peabody natychmiast pochyliła się nad nim. – Panie Dickenson. – Nie – powtórzył, kiedy wbiegł pies wielkości kuca szetlandzkiego. Pies spojrzał na Eve. Przez sekundę rozważała, czy wyciągnąć paralizator. Ale pies tylko zaskowyczał i położył się obok Dickensona. – Panie Dickenson – powtórzyła
Peabody niemal śpiewnym głosem. – Proszę mi pozwolić pomóc panu wstać. Proszę mi pozwolić pomóc panu usiąść na krześle. – Marta! Nie! Wiem, kim pani jest. Znam panią. Porucznik Dallas. Policjantka od zabójstw. Nie! Ponieważ współczucie okazało się większe od braku zaufania do wielgachnego psa, Eve przykucnęła. – Panie Dickenson, musimy porozmawiać. – Proszę tego nie mówić. Proszę. – Uniósł głowę i z rozpaczą spojrzał Eve w oczy. – Proszę tego nie mówić. – Bardzo mi przykro. Rozpłakał się. Objął psa ramionami
i płakał, kołysząc się i bujając. Trzeba to było powiedzieć. Nawet kiedy to oczywiste, trzeba powiedzieć, by zostało zarejestrowane. I, o czym Eve wiedziała, żeby ten człowiek to usłyszał. – Panie Dickenson, z przykrością zawiadamiam pana, że pańska żona nie żyje. Proszę przyjąć wyrazy współczucia. – Marta… Marta… Marta… – powtarzał śpiewnie jak modlitwę. – Czy chce pan, żebyśmy do kogoś zadzwonili w pana imieniu? – spytała go delikatnie Peabody. – Do siostry? Do sąsiada? – Jak to się stało? Jak? – Usiądźmy – powiedziała Eve
i wyciągnęła do niego rękę. Przez chwilę wpatrywał się w nią, a potem chwycił się jej drżącą dłonią. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. We dwie z trudem pomogły mu wstać. Zatoczył się jak pijany. – Nie mogę... Co... – Usiądziemy – powiedziała Peabody, prowadząc go do przestronnego, wygodnie urządzonego pomieszczenia dziennego, pełnego kolorów pokoju, w którym niewątpliwie lubiła przesiadywać rodzina z dziećmi i wielgachnym psem. – Przyniosę panu trochę wody, dobrze? – ciągnęła. – Czy chce pan, żebym zadzwoniła do pańskiej siostry?
– Do Genny? Tak. Proszę zadzwonić do Genny. – Dobrze. A pan niech tu usiądzie. Usiadł, a pies natychmiast położył mu na nogach swoje potężne łapy i oparł na kolanach wielki łeb. Kiedy Peabody poszła poszukać kuchni, Dickenson odwrócił się w stronę Eve. Nadal z oczu leciały mu ciurkiem łzy, ale płacz sprawił, że pierwszy szok minął. – Marta. Gdzie jest Marta? – Bada ją teraz lekarz sądowy. – Widziała, jak drgnął, lecz mówiła dalej: – Zajmie się nią. Wszyscy się nią zajmiemy. Wiem, że panu ciężko, panie Dickenson, ale muszę panu zadać kilka pytań.
– Proszę mi powiedzieć, jak to się stało. Musi mi pani powiedzieć, co się stało. Nie wróciła do domu. Dlaczego nie wróciła do domu? – Chcę to ustalić. Kiedy po raz ostatni kontaktował się pan z żoną? – Rozmawialiśmy koło dziesiątej. Została dłużej w pracy, zadzwoniła przed wyjściem z biura. Powiedziałem, żeby skorzystała z samochodu, zadzwoniła po samochód, ale odparła, że niepotrzebnie się martwię. Nie chciałem, żeby szła na stację metra czy też próbowała złapać taksówkę. Dziś wieczorem taki ziąb. – Czy zadzwoniła po samochód? – Nie. Tylko się roześmiała.
Powiedziała, że spacer do stacji metra dobrze jej zrobi. Prawie przez cały dzień siedziała przy komputerze, poza tym chciała... Chciała... Chciała zrzucić dwa kilogramy. O, mój Boże. O, Boże. Co się stało? Czy doszło do nieszczęśliwego wypadku? Nie – odpowiedział sam sobie, kręcąc głową. – Zajmuje się pani zabójstwami. Jest pani z wydziału zabójstw. Ktoś zabił Martę. Ktoś zabił moją żonę, moją Martę. Dlaczego? Dlaczego? – Czy zna pan kogoś, kto pragnąłby jej śmierci? – Nie. Nie ma nikogo takiego. Nie ma. Na całym świecie nie miała ani jednego wroga.
Wróciła Delia ze szklanką wody. – Pańska siostra razem z mężem już tu jadą. – Dziękuję. Czy to był napad rabunkowy? Nie rozumiem. Jeśli ktoś chciałby jej zabrać torebkę, biżuterię, oddałaby wszystko. Kiedy postanowiliśmy zostać w Nowym Jorku, obiecaliśmy sobie nawzajem, że nie będziemy głupio ryzykować. Mamy dzieci. – Ręka, w której trzymał szklankę, znów zaczęła mu drżeć. – Dzieci. Co ja powiem dzieciom? Jak można coś takiego powiedzieć dzieciom? – Czy państwa dzieci są w domu? – spytała go Eve.
– Naturalnie. Śpią. Spodziewają się, że kiedy rano wstaną, żeby pójść do szkoły, zobaczą mamę. – Panie Dickenson, muszę panu zadać to pytanie. Czy przechodzili państwo kryzys małżeński? – Nie. Jestem prawnikiem, moja siostra jest sędzią wydziału karnego. Wiem, że musi mi się pani dokładnie przyjrzeć. Proszę to zrobić – powiedział, a do oczu znów mu napłynęły łzy. – Proszę mnie sprawdzić. Ale proszę mi powiedzieć, co spotkało moją żonę. Proszę mi powiedzieć, co spotkało Martę. Eve wiedziała, że nie ma co tego odwlekać. Ani zbytnio się rozwodzić.
– Zwłoki pańskiej żony znaleziono dziś w nocy kilka minut po drugiej u podnóża zewnętrznych schodów w budynku, odległym od jej biura o jakieś osiem przecznic. Doznała złamania kręgów szyjnych. Wypuścił powietrze z płuc i znów wziął oddech. – Nie poszłaby tak daleko, nie w nocy, nie sama. I nie spadła, bo nie byłoby tu pani. Czy... Czy została zgwałcona? – Wstępne oględziny nie wskazują, że był to napad o podłożu seksualnym. Panie Dickenson, czy próbował się pan skontaktować z żoną po waszej ostatniej rozmowie i przed naszym pojawieniem się tutaj?
– Co kilka minut do niej dzwoniłem. Chyba poczynając od wpół do jedenastej. Ale nie odbierała. Nigdy nie pozwalała, żebym tak się martwił, do tego tyle czasu. Wiedziałem... Przepraszam na minutkę. – Niepewnie wstał. – Przepraszam na minutkę – powtórzył i wybiegł z pokoju. Cody popatrzył za nim, a potem ostrożnie podszedł do Peabody i położył łapę na jej kolanie. – Czasami jest gorzej niż normalnie – mruknęła i spróbowała go pocieszyć, jak umiała.
Rozdział 2 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 3 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 4 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 5 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 6 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 7 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 8 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 9 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 10 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 11 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 12 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 13 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 14 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 15 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 16 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 17 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 18 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 19 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 20 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 21 Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 22 Dostępne w pełnej wersji
EPILOG Dostępne w pełnej wersji
Pełną wersję tej książki znajdziesz w sklepie internetowym ksiazki.pl pod adresem: http://ksiazki.pl/index.php? eID=evo_data&action=redirect&code=8e